Marek Romański
CZARNY
TRÓJKĄT
Opracowano na podstawie edycji owarzystwa Wydawniczego
"RÓJ", Warszawa 1932.
Rozdział I
W komisariacie policji panował spokój i cisza. Wskazówki
dużego zegara pokrytego dawno nieścieranym kurzem zbliżały
się wolno do godziny jedenastej.
Aspirant Solski odłożył ilustrowane pismo, któremu
poświęcił zbyt wiele czasu i uwagi w stosunku do wartości jego
treści, i białą, starannie wypielęgnowaną ręką, sięgnął do
pudełka z papierosami.
Słynny detektyw angielski, Mac Grady, zwykł był często
powtarzać, między jednym a drugim łykiem czarnej kawy, ze
swym spokojnym, nieco drwiącym uśmiechem, iż dobry agent
śledczy musi być w paru procentach neurastenikiem.
Przynajmniej w paru procentach.
Jeżeli Mac Grady miał rację, to nie ulega wątpliwości, że
aspirant Leon Solski posiadał owe kilka procent neurastenii, a
był szczególnie wrażliwy na zmiany pogody.
Nocy owej czas był taki, o którym mówią, że psa wygnać
szkoda. Drobny jesienny deszcz siąpił dokuczliwie, szemrał
denerwująco na szybach okien komisariatu. Aspirant Solski
klął tę pogodę na czym świat stoi, chociaż właściwie jej
zawdzięczał, że dyżur nocny przechodził spokojniej niż zwykle.
Gryząc w zębach papierosa, Solski z niechęcią jął wertować
protokoły. Były to wszystko drobne sprawy. Bójka dorożkarza z
szoferem na tle zawodowym, zeznania prostytutki oskarżonej,
iż okradła „na podchód” jakiegoś przyjezdnego z prowincji,
który za drobną sumę kupił sobie prawo do kwadransa miłości.
Solski odsunął z niechęcią teczkę z protokołami. Nie tak
zaiste wyobrażał sobie służbę w policji. Śniły mu się jakieś
wielkie czyny na miarę Sherlocka Holmesa, ściganie wielkich
zbrodniarzy w stylu Arseniusza Lupina, marzył o sprawach
tajemniczych i zagadkowych, o sprawach, w których
okolicznościach błąka się umysł, jak po labiryncie, o sprawach,
przy których rozwiązaniu krew czasami zbiega do serca, a
włosy jeżą się w tyle głowy.
A tu tymczasem... Drobne codzienne sprawy... szara
przeciętna rzeczywistość... i ten deszcz jesienny dzwoniący o
szyby.
— Psiakrew!!...
Równoczesne z rzuconym przez zęby przekleństwem aparat
telefoniczny, milczący dotąd jak sfinks, ozwał się nagle
natarczywym, wściekłym alarmem.
Solski zdjął słuchawkę z widełek. Dlaczego właśnie
dzwoniono na ten numer aparatu, a nie na aparat, przy którym
czuwał dyżurny przodownik?
W telefonie ozwał się głos kobiecy. Głos kobiety starszej,
zdenerwowanej do najwyższego stopnia.
Solski zmarszczył brwi. Pochwycił ołówek i na skrawku
papieru jął notować szybko:
— Hoża 40, mieszkanie 8?... Tak!... Sublokator pani...
Student politechniki, Wacław Hurwicz... Tak!... Tak!!... A
zatem samobójstwo?... Nie jest pani tego pewna?... Dlaczego?...
Aha... Proszę niczego nie ruszać w pokoju, przyślę wywiadowcę
albo przyjdę sam... Powiadomię lekarza policyjnego...
Z tamtej strony przerażona kobieta położyła już słuchawkę,
Solski jednak obracał przez chwilę w ręku słuchawkę swego
aparatu, po czym wolno złożył ją na widełki.
Raz jeszcze przebiegł oczyma zanotowane szczegóły
meldunku. Dlaczego ta stara kobieta powiadamiająca go o
wypadku, jaki zdarzył się w jej mieszkaniu, powątpiewała, czy
chodzi tu o samobójstwo, czy o morderstwo? Ot, histeria...
kobieca histeria.
— Pójdę tam jednak! — zdecydował po namyśle.
Nacisnął guzik dzwonka znajdujący się na biurku. W
drzwiach ukazał się policjant.
— Czy jest wywiadowca Szprot?
— Właśnie przed chwilą wrócił...
— Dobrze. Proszę go zawołać i wezwać lekarza policyjnego by
udał się pod adres: ulica Hoża 40, mieszkanie 8...
— Rozkaz, panie aspirancie!
Roman Szprot stawił się natychmiast. Był to młody człowiek
ubrany w danej chwili od stóp do głowy w kratki. W kratki miał
skarpetki, w kratki ubranie, w kratki krawat, płaszcz i czapkę i
jeżeli żałował czegoś w życiu, to tego, że nie wyrabiają jeszcze
butów w kratkę. O swoim upodobaniu do ubrania w kratkę
mawiał, że każdy ma swą specjalność: jedni siedzą za kratkami,
inni ubierają się w kratki. Był dumny, iż należy do tej drugiej
kategorii. Wesoła, łobuzerska twarz Szprota rozjaśniała często
najgorsze humory jego kolegów i zwierzchników.
— Szprot! — rzekł aspirant Solski. — Pojedziemy na Hożą,
zastrzelił się jakiś student politechniki.
— Jestem gotów, panie aspirancie, jak powiedział Landru do
kata, gdy ów dał mu do zrozumienia, że czas udać się na
gilotynę...
— Szprot! Znowu zaczynasz swoje.
— Kończę, panie aspirancie, jak powiedział pewien indyk w
minutę po obcięciu mu głowy.
W pięć minut potem wystraszony i zaspany dozorca domu
otworzył im bramę. Zadzwonili do mieszkania numer 8.
Ukazała się siwa głowa staruszki.
— Panowie z policji? — ręce drżały jej ze wzruszenia. — Tak,
to tułaj. Niech panowie pozwolą za mną. Od dwudziestu lat, od
śmierci mego męża, kiedy zaczęłam odnajmować pokoje, nie
zdarzyło mi się nic podobnego.
Leon Solski zmarszczył niecierpliwie brwi i pchnął szybko
drzwi pokoju, gdzie mieszkał Hurwicz.
W małym, skromnie umeblowanym pokoiku płonęło jasne
światło. Przy biurku, przegięte na poręczy fotela, spoczywały
zwłoki samobójcy. Strużka krwi spływała z warg i zastygała na
brodzie. Ubranie było również powalane krwią. Na twarzy
trupa widniał grymas przerażenia. W czasie swej krótkiej
kariery policyjnej aspirant Solski widział już niejednego trupa,
nigdy jednak nie widział człowieka martwego, w którego
oczach zastygłby tak obłędny, okropny lęk i nieprzytomna
trwoga.
Solski rzucił przelotne spojrzenie na pokój, po czym zwrócił
się do właścicielki mieszkania:
— Czy pani odnajmuje tylko ten pokój?
— Nie, proszę pana komisarza, wynajmuję jeszcze dwa
pokoje.
— Nie jestem komisarzem, tylko aspirantem — odpowiedział
Solski z ledwie wyczuwalnym westchnieniem. — Czy
sublokatorzy tamtych pokoi są już w domu?
— Nie, panie aspirancie. Jeden z nich jest dziennikarzem i
pracuje w nocy. Drugi sublokator wyjechał onegdaj do Katowic.
— Aha! No i jakże to było? Pan Hurwicz długo mieszkał u
pani?
— Będzie, zdaje się, drugi rok... Dobry, spokojny był
chłopak... A jak regularnie czynsz płacił... Żebym nigdy w życiu
innych nie miała.
— Kiedy pan Hurwicz wrócił?
— Wrócił do domu o jakiejś dziesiątej... może później... Pokój
mój ma wspólną ścianę z tym pokojem. Nie spałam jeszcze i
słyszałam, jak chodził po pokoju. Potem nastała cisza...
potem...
Stara pani urwała nagle.
— Co było potem? — zapytał Roman Szprot, który przez ten
czas badał w milczeniu pokój.
— Nastąpił nagle strzał rewolwerowy... Potem jęk... potem...
Solski spojrzał zdziwiony:
— Cóż nastąpiło potem?
— Stuk, jakby upadło coś ciężkiego.
Roman Szprot gwizdnął z cicha.
Rozdział II
Aspirant Solski uczynił gest niedowierzania.
— Jakby upadło coś ciężkiego? Przecież Hurwicz zastrzelił
się, siedząc w fotelu,
— Tak by się zdawało! — ozwał się wywiadowca.
— Pozwólmy pani skończyć opowiadanie. A więc usłyszała
pani stuk, jakby upadł jakiś ciężki przedmiot?
— Tak, to był telefon.
Solski obejrzał się szybko. Teraz dopiero spostrzegł, że na
małym stoliczku obok biurka stał aparat telefoniczny.
— Czy to jest jedyny aparat telefoniczny w tym mieszkaniu?
— Tak.
— A dlaczegóż mieści się on w tym pokoju, a nie w
przedpokoju lub pokojach pani?
Staruszka rozłożyła ręce:
— Teraz takie ciężkie czasy, że nie mogłam sobie pozwolić na
opłacenie abonamentu telefonicznego. Chciałam przed
półrokiem wymówić abonament, ale pan Hurwicz
zaproponował mi wtedy, że on opłacać będzie telefon, jeżeli się
zgodzę, by aparat umieszczono w jego pokoju. Otrzymywał on
często telefony w nocy.
— To ciekawe. Jak więc było z tym telefonem?
— Aparat telefoniczny był strącony ze stoliczka, jakby ktoś w
pośpiechu zawadził o niego rękawem... Gdy wbiegłam do
pokoju na odgłos strzału, musiałam podnieść aparat, chcąc
zaalarmować policję.
— Ile czasu mogło upłynąć między strzałem a upadkiem
telefonu?
— To było prawie równocześnie. Najwyżej kilka sekund.
— A między strzałem, a wejściem pani do pokoju Hurwicza?
— Kilka minut... Musiałam się ubrać...
— Pani ma służącą?
— Jedynie dochodzącą posługaczkę.
— Poza ustawieniem aparatu telefonicznego nie ruszała pani
nic w pokoju?
— Absolutnie nic.
Dzwonek u drzwi wejściowych przerwał indagację.
— To na pewno doktor Lamot.
Staruszka podreptała do drzwi, by je otworzyć. Solski
spojrzał na Szprota:
— No i co? — zapytał. — Dziwna historia?
— Istotnie dziwna — odparł Szprot. - Samobójca strzela do
siebie, zresztą bardzo celnie, następnie kładzie najspokojniej
rewolwer na biurku, podchodzi do telefonu i zrzuca aparat ze
stoliczka, po czym wraca na fotel i umiera przerażony swym
własnym dziwactwem... Wszystko to nie podoba mi się
zupełnie, jak rzekł pewien arystokrata, gdy jego żona zdradziła
go z szoferem.
Była to zaprawdę noc niespodzianek. Aspirant Solski
stwierdził ze zdumieniem, iż Szprot miał rację. Rewolwer
spoczywał spokojnie na biurku. Solski podszedł i wziął go do
ręki. W magazynku brakowało jednej kuli. Równocześnie
wzrok Solskiego padł na kartkę papieru leżącą przed
samobójcą.
Widniały na niej słowa:
Wszystko to – nic
Poniżej zaś dużymi literami rozpoczęte słowo:
Rat
— Szprot, a to widziałeś?
— Tak, panie aspirancie, nie chciałem tylko przeszkadzać
panu w rozmowie z gospodynią.
— To niewątpliwie pismo samobójcy. Atrament jest świeży,
nie sczerniał jeszcze.
Wejście lekarza policyjnego przerwało rozmowę. Doktor
Lamot był istotnie przemiłym człowiekiem. Niski, lecz dobrze
zbudowany, liczący już wiele ponad lat pięćdziesiąt, nosił siwą,
starannie wypielęgnowaną brodę i lubiał nadawać sobie wygląd
uczonego. Jakoż istotnie, jako lekarz policyjny i rzeczoznawca
sądowy miał wyrobioną markę, a jego orzeczenia, logicznie i
jasno formułowane, a przy tym zawsze trafne, pomogły
niejeden raz do wyjaśnienia zagadki zbrodni i do udowodnienia
winy mordercy.
Doktor Lamot uśmiechnął się do aspiranta i wywiadowcy,
zapytał o kilka szczegółów, zrobił uwagę o pogodzie, po czym
zajął się ciałem samobójcy. Widział już wiele, wiele trupów w
swym życiu i dlatego traktował je z tą doskonałą obojętnością
tak właściwą starym lekarzom.
Solski zwrócił się żywo do właścicielki mieszkania:
— Pani mówiła nam, że nic a nic nie ruszyła pani w tym
pokoju.
— Nic, prócz telefonu.
Solskiemu przebiegła naraz przez głowę myśl, iż owa
staruszka jest może morderczynią młodego studenta. Uznał
zaraz tę myśl za niemożliwą, ale głos jego nabrał naraz ostrych
metalicznych dźwięków:
— A przecież podniosła pani ów rewolwer z ziemi i położyła
na biurku.
Siwa kobieta potrząsnęła głową:
— Nic podobnego. Rewolwer leżał na biurku, gdy weszłam do
pokoju... Dlatego właśnie...
— Dlatego?...
— Dlatego mówiłam panu przez telefon, panie aspirancie, że
wątpię, by to mogło być samobójstwo. Zresztą, o ile chodzi o
mnie, gdybym miała rewolwer w rękach, badanie
daktyloskopijne łatwo by to ujawniło.
Szprot spojrzał z uznaniem na staruszkę, ta stara kobieta
musiała czytać w swym życiu przynajmniej jedną powieść
kryminalną. Wiedziała o istnieniu daktyloskopii.
Solski jednak wpadał w coraz większe rozdrażnienie.
— A więc pani wątpi, by to było samobójstwo?
— Przecież pan Hurwicz nie mógł po strzale zrzucić telefonu
ze stoliczka... Musiał ktoś być w pokoju.
— Prócz pani i jego, nie było nikogo w mieszkaniu.
— Tak... ale przecież musiał ktoś być, kto...
— Jak więc to stać się mogło?... Nikogo nie było... nikt nie
wychodził, nikt nie przychodził, a mimo to ktoś zamordował
pana Hurwicza.
Staruszka obejrzała się lękliwie, jakby szukała w pokoju
kogoś niewidzialnego.
— Nie wiem, panie aspirancie... Nic nie wiem. Nic nie
rozumiem.
— Oszaleć można. Co pan na to, Szprot?
Wesoły wywiadowca uniósł ramiona w górę:
— Wiem niewiele więcej od pana, panie aspirancie... Litery
R-a-t oznaczają naturalnie początek słowa Ratunku. To
znaczyłoby, że Hurwicz przeczuwał niebezpieczeństwo i...
— I zamiast głośno przyzywać pomocy — pisał słowa wołania
na papierze?. Nonsens!
Szprot umilkł skonsternowany trafnością i szorstkością
uwagi. Solski znajdował się w stanie niepewności. Jeżeli było to
samobójstwo, nie było potrzeby alarmować urzędu śledczego.
Jeżeli jednak było to morderstwo, to nie było zapewne jeszcze
w Warszawie morderstwa dokonanego w bardziej dziwacznych
okolicznościach. W tej trudnej dla siebie sytuacji Solski zwrócił
się o pomoc do doktora Lamota.
— Chciałbym usłyszeć pańską opinię, doktorze.
Lekarz spojrzał przelotnie na swe wymanicurowane
paznokcie.
— Rana została zadana wystrzałem z rewolweru z bliskiej
odległości... Strzał osmolił ubranie.... Bezwarunkowo
śmiertelny postrzał lewego płuca...
— Czy samobójstwo?
— Ze względu na kierunek strzału nie mogę negować tej
możliwości. Strzał zadany jest w lewą pierś, samobójca więc
mógł trzymać rewolwer w prawej ręce.
— Ale rewolwer leżał sobie spokojnie na biurku.
Doktor Lamot pogładził siwą brodę:
— To naprawdę dziwne!
— Czy Hurwicz mógł po oddaniu do siebie strzału położyć na
biurku rewolwer i wstać jeszcze?
— Chodzi panu o ten telefon. Zupełnie wyłączone. Śmierć
nastąpiła w ciągu sekundy... Zresztą krwawienie było tak silne,
że byłyby ślady na podłodze.
— Zatem?..
Lekarz ruszył ramionami:
— Okoliczności tej sprawy są istotnie tajemnicze. Ale to już
wszystko nie należy do mnie. Spiszemy protokół i dam zlecenie
na skierowanie zwłok do prosektorium. Czy Hurwicz miał
rodzinę w Warszawie?
— Nie. Rodzice jego mają mały majątek pod Lublinem.
— Trzeba powiadomić...
Rozdział III
Doktor Lamot nie zdążył dokończyć rozpoczętego zdania.
Aparat telefoniczny, ów aparat telefoniczny, który właścicielka
mieszkania zastała strącony ze stoliczka, rozdzwonił się nagle –
długo – przeraźliwie.
Trzej mężczyźni zgodnym ruchem podnieśli głowy i spojrzeli
po sobie. Znajdowali się w obecności stygnącego trupa i
rozmawiali spontanicznie przyciszonymi glosami. Wokół
panowała głęboka cisza nocy. Wzrok Solskiego spoczął na
tarczy małego budzika, który znajdował się w pokoju.
Była godzina punktualnie dwunasta.
Ów natarczywy, głośny dzwonek telefonu przejął ich
mimowolną grozą. Było coś niesamowitego w tym
przywoływaniu do rozmowy człowieka, który był już tylko
sztywniejącym trupem. Nawet z warg wywiadowcy Szprota
znikł zwykły uśmieszek.
Aspirant Solski położył rękę na słuchawce aparatu. Uniósł ją i
zbliżył tubę do ust.
— Hallo! — ozwał się przytłumionym nieco głosem i
wzdrygnął się powtórnie.
W mikrofonie zawibrował świeży, młody głos kobiecy.
— To ty, Wacku? Prawda, że późno dzwonię? Ale
zapomnieliśmy przecież umówić się na jutro…
Głos mówiącej umilkł nagle. Zdziwiona była milczeniem.
— Hallo! Czy numer 589-17?
Solski opanował się nagle:
— Tak!... Tu numer 589-17. Pani chciała mówić z panem
Hurwiczem?
— Tak.
Aspirant zaczerpnął tchu w płuca:
— Pan Hurwicz nie może podejść do telefonu. Kto mówi?
— Co to za żarty!... Mówi Irma... narzeczona Hurwicza... Co
się tam stało? Kto jest przy telefonie?
Aspirant policji zrozumiał, że nie może niczego ukrywać ani
też przeciągać męczącej sytuacji:
— Mówi Solski... aspirant policji... Proszę niech pani
posłucha spokojnie... Pan Hurwicz... narzeczony pani... miał –
mały wypadek.
Ku swemu ogromnemu zdumieniu usłyszał odpowiedź w
bardzo spokojnym tonie:
— Niech mi pan powie otwarcie: żyje, czy nie?
— Nie.
Chwila ciszy w aparacie. Wreszcie:
— Czy ja tam mogę przyjechać?
Solski uczuł nagłe, że powinien odmówić. Było to
instynktowne. Ale ów słodki głos w telefonie drgał jakimś tak
dziwnym, spokojnym, a wielkim bólem, że nie mógł zdobyć się
na odmowę.
— Proszę przyjechać... Tylko zaraz.
Położył słuchawkę i spojrzał na lekarza i Szprota:
— Hurwicz miał narzeczoną. Zaraz tu przyjedzie.
Doktor Lamot energicznym ruchem podniósł protokół
prowizorycznych oględzin zwłok.
— Odchodzę, panie aspirancie. Nie lubię widoku łez
kobiecych... Tu będzie teraz dramat.
Solski zwrócił się do Szprota:
— Niech się pan uda do komisariatu i wyda zarządzenia, co
do zabrania zwłok. Ja zamknę pokój i dam panu klucz w
komisariacie... Ponieważ sprawa wygląda tajemniczo, niech
przyjdzie tu wywiadowca numer dwadzieścia osiem. Ma dziś,
zdaje się, służbę. Trzeba by uważać na mieszkanie... i na
właścicielkę... chociaż nie sądzę, by ona mogła zabić... Jutro
rano zrobi się w pokoju szczegółową rewizję.
Solski pozostał sam. Przez chwilę ogarnęło go owo wrażenie
niezrozumiałej trwogi, jakiej doznajemy zawsze, ilekroć
jesteśmy sami wobec trupa. Młody aspirant szybko jednak
otrząsnął się z tego uczucia.
Jeszcze raz począł zastanawiać się nad tajemniczym splotem
wypadków, wśród jakich nastąpiła śmierć Wacława Hurwicza.
Zarazem począł wertować papiery leżące na biurku.
Naraz natknął się na notatnik w metalowej oprawie. Leżał
głęboko ukryty w papierach.
Leon Solski otworzył go zaciekawiony. Przerzucał kartkę za
kartką i nie natrafił na nic interesującego. Wreszcie na jednej z
ostatnich kartek notatnika napotkał kilka dat, zanotowanych
czerwonym ołówkiem i zakreślonych w prostokąt:
To było ciekawe. Co mogły oznaczać owe daty? Solskiego
uderzyło natychmiast to, że nazwy miesięcy nie następowały po
sobie w kalendarzowym porządku. Po wrześniu następował
maj, po grudniu – kwiecień...
Narzeczona Hurwicza musiała zapewne korzystać z taksówki,
bowiem przybyła bardzo szybko, właśnie gdy aspirant
daremnie porał się z rozwiązaniem zagadki, co by oznaczać
mogły owe daty.
Mimo zrozumiałej bladości dziewczyny, mimo śladów łez na
twarzy i mimo tego, że aspirant miał wiele ważniejszych rzeczy,
o których winien był w danej chwili myśleć – Solski musiał
przyznać, że Irma Zaleska była kobietą olśniewającej urody.
Wysoka, smagła brunetka, o dużych inteligentnych oczach i
pysznie wykrojonych, pełnych, kuszących wargach – w oczach
najbardziej nawet wybrednego znawcy urody niewieściej
musiała uchodzić za piękność.
Wbrew przypuszczeniom Solskiego zachowała się bardzo
spokojnie. Gdy po chwili odeszła od ciała, łzy nie spływały jej
już po twarzy, lecz malowało się na niej zimne postanowienie.
— Jak się to stało? — zapytała Solskiego i aspirant policji,
który chciał zadać jej szereg pytań, ku swemu zdziwieniu uległ
rozkazującemu tonowi jej głosu i opowiedział to, co sam
19 lutego
8 września
8 maja
28 grudnia
14 kwietnia
wiedział o śmierci Hurwicza.
— Zamordowali go! Naturalnie, zamordowali go! —
wyszeptała, jakby nie zważając na obecność Solskiego w
pokoju. — Wacek był zbyt wesół i pełen energii życiowej, by
popełnić samobójstwo.
— A czy nie zauważyła pani w ostatnich czasach jakieś
zmiany w jego charakterze.
Zdawało mu się, ale zapewne tylko zdawało, że piękna
dziewczyna, jakby się zawahała na krótką chwilę,
odpowiedziała jednak zupełnie naturalnym tonem:
— Nie, nie zauważyłam tego... Wacek tylko od pewnego czasu
interesował się nieco okultyzmem... to wszystko.
— Pani mówiła zamordowali go. O kim myślała pani,
mówiąc te słowa?
— O tych, którzy popełnili tę zbrodnię, o ile bowiem nie jest
to samobójstwo, mordercy lub morderca być muszą...
Powiedziałam te słowa zupełnie potocznie. Biedny Wacek!...
Łzy zakręciły się jej w oczach. Otarła je i zwróciła się znowu
do Solskiego:
— Niech pan patrzy!
Podeszła do trupa i rozchyliła mu włosy na głowie, nad
prawem uchem. Ukazało się półokrągłe znamię, jakby odcisk
szerokiego paznokcia.
Solski spojrzał zdziwiony:
— Co to jest?
— Wacek mówił mi kiedyś, że ludzie o takim znamieniu
rzadko umierają naturalną śmiercią. Nazwał to wtedy z
uśmiechem piętnem szatana.
Solski uczuł nagły dreszcz trwogi. Irma położyła ostatni
pocałunek na czole zmarłego, po czym zwróciła się do aspiranta
policji:
— Niech mnie pan odwiezie do domu! — rzekła z prostotą.
— Jest już bardzo późno i boję się samotności.
Leon Solski usłuchał i tym razem, a gdy nad ranem pisał
raport, mylił się kilkakrotnie.
Może były winne tych omyłek czarne jak lawa oczy
narzeczonej nieszczęsnego Hurwicza.
Rozdział IV
Jak to było do przewidzeniu, tajemnicza śmierć studenta
politechniki Wacława Hurwicza — wzbudziła zrozumiały
oddźwięk w prasie stołecznej.
Mimo że od owej nocy deszczowej, kiedy to dzwonek telefonu
wezwał aspiranta Solskiego do domu numer 40 przy ulicy
Hożej, upłynęło trzy dni, mimo że doczesne szczątki Hurwicza
spoczęły już na cmentarzu – zagadka pozostała zagadką.
Morderstwo czy samobójstwo?
— pytały wielkimi czarnymi literami jaskrawe tytuły
dzienników, ale nie było odpowiedzi na to pytanie. Sekcja
zwłok zamordowanego nie dała wyraźnej odpowiedzi, czy
Wacław Hurwicz zastrzelił się sam, czy też został zastrzelony.
Jeżeli popełnił samobójstwo, to z jakich powodów? —
pytał jeden z największych dzienników popołudniowych.
— Z jakich powodów odebrał sobie życie człowiek młody
i dobrze sytuowany? Z jakich powodów odebrał sobie
życie zaledwie w godzinę po rozstaniu się z narzeczoną,
którą gorąco kochał, a z którą nie miał nigdy nawet
najmniejszych nieporozumień?
Okoliczności jednak w jakich, w małym pokoiku przy ulicy
Hożej, nastąpił śmiertelny strzał, były tego rodzaju, że
samobójstwo należało uznać za wyłączone.
Dla naczelnika urzędu śledczego, komisarza Edwarda
Durskiego nie ulegało wątpliwości, że była to zbrodnia, mimo
jednak swego sprytu nie mógł sobie absolutnie wytłumaczyć,
jak zbrodnia owa została dokonana,
Edward Durski siedział w swym gabinecie i z przymkniętymi
oczyma słuchał opowiadania aspiranta Solskiego, którego
wezwał do siebie dla uzupełnienia jego pisemnego raportu –
raportem ustnym.
— Czy poza tym wszystkim nie zauważył pan nic
szczególnego, nic, co mogłoby dać wytłumaczenie tej sprawy.
Solski uniósł ramiona ruchem pełnym zniechęcenia:
— Nic, co by pozwoliło na rozwiązanie zagadki. Szprot znalazł
na drugi dzień, czyniąc dokładne oględziny pokoju, garść
popiołu na dużej agatowej popielniczce.
— Popiołu z papierosów? Czy Hurwicz palił?
— Owszem palił, ale to nie był popiół z papierosów. To były
resztki jakichś spalonych papierów.
— A więc Hurwicz nosił się jednak z zamiarem
samobójstwa... Samobójcy niszczą często listy lub dokumenty,
które by mogły pomóc władzom do odgadnięcia powodów ich
kroku.
— Pozwoli pan zauważyć, panie naczelniku, że Hurwicz mógł
być w posiadaniu czyjejś tajemnicy, że mógł mieć
kompromitujące kogoś dokumenty... że zażądano od niego
zniszczenia owych dokumentów... W życiu Hurwicza musiała
być jakaś tajemnica.
— O jakiej tajemnicy pan myśli?
— Hurwicz mógł być na przykład w porozumieniu z
handlarzami narkotyków.
— To nieprawdopodobne.
Nastała chwila milczenia. Durski rozważał sprawę.
— To nie było jednak samobójstwo! — zawyrokował. —
Hurwicza zamordowano.
— W jaki sposób jednak została dokonana zbrodnia? I ja tak
sądzę i ja w to wierzę, że samobójstwo jest tu wyłączone, a
przecież zdrowy rozsądek buntuje się przeciwko temu. To
przeczy logice!
Naczelnik urzędu śledczego uśmiechnął się lekko:
— Nie, mój młody przyjacielu. To oznacza tylko, że nasza
logika jest w tym wypadku inna niż logika zbrodniarza. Skoro
byśmy poczęli myśleć logiką człowieka, który zastrzelił
Hurwicza – tajemnica zbrodni byłaby wyjaśniona.
Solski potrząsnął głową:
— Ów zrzucony telefon... rewolwer, który leżał na biurku...
spalone papiery, niedokończone słowo Rat, które musiało
oznaczać ratunku...
— Niezupełnie musiało! — ozwał się głęboki męski głos za
plecami Solskiego.
Doktor Lamot czuł się w urzędzie śledczym, jak u siebie w
domu. Totumfacki lekarz wszedł cicho do gabinetu szefa policji
warszawskiej i słyszał ostatnie słowa aspiranta Solskiego.
Durski skinął lekarzowi głową:
— Cóż więc może oznaczać słowo Rat, doktorze Lamot?
— Może to być niedokończone słowo ratunku, ale to może też
być słowo zupełnie skończone. Rat oznacza po angielsku
szczur.
Durski i aspirant Solski spojrzeli na lekarza uderzeni
trafnością tej uwagi.
— Trzeba by tylko — ciągnął dalej lekarz z uśmiechem na
miłej, czerstwej twarzy — sprawdzić, czy intruz umiał po
angielsku. Powinna o tym wiedzieć jego rodzina lub
narzeczona.
Solski uderzył się ręką w czoło:
— Hurwicz umiał po angielsku. Znalazłem w jego pokoju
kilka angielskich książek.
— Wszystko dobrze — ozwał się Durski — ale po cóż by
Hurwicz pisał w obliczu śmierci słowo rat. Jakie znaczenie
miałoby tu słowo szczur.
Lekarz wzruszył ramionami:
— To już nie moja rzecz. Przyszło mi to na myśl, więc
podzieliłem się z panami moim spostrzeżeniem. Przypomnę
panom tylko, że w Londynie wykryto w 1905 roku szajkę, która
określała swych członków mianem rats – szczury.
Doktor Lamot był chodzącą encyklopedią zbrodni. Gdyby był
literatem, mógłby z pewnością pisać Żywoty wielkich
zbrodniarzy.
Solski zwrócił się żywo do lekarza:
— Panie doktorze — rzekł. — Pańska przenikliwość
zawstydziła mnie. Może pomoże mi pan łaskawie rozwiązać i
zagadkę owych dat.
I podał doktorowi karteczkę wyrwaną z notatnika Hurwicza,
na której widniały daty:
Lekarz policyjny badał przez długą chwilę podaną mu kartkę
papieru.
— Zauważył pan zapewne, panie naczelniku, że daty nie
następują w kalendarzowym porządku miesięcy. Cóż to
oznacza? Oznacza to, że daty te nie odnoszą się do jednego
roku, lecz że każdej dacie dnia i miesiąca odpowiada data
innego roku.
Edward Durski skinął z zadowoleniem głową. Oto, co się
nazywało tłumaczyć rzecz jasno i logicznie!
Stary lekarz podniósł tymczasem kartkę do oczu i jeszcze raz
przebiegł ją uważnie wzrokiem. Naraz opuścił rękę i na twarzy
jego pojawił się jakiś szczególny wyraz.
— 14 kwietnia!... 14 kwietnia! — wyszeptał.
Naczelnik urzędu śledczego i aspirant obserwowali go z
uwagą.
— Czy ta dala nasuwa panu jakieś reminiscencje? — zapytał
Durski.
— Tak! — odparł lekarz, jakby nie widząc pytającego. — Tak,
jeżeli chodzi o 14 kwietnia 1912 roku.
A widząc zdumione spojrzenia dodał:
— To data zatonięcia Titanica... Płynąłem wtedy tym
okrętem do Stanów Zjednoczonych i ocalałem tylko cudem.
19 lutego
8 września
8 maja
28 grudnia
14 kwietnia
Rozdział V
Pasażer z Titanica?... Doktor Lamot był pasażerem na
Titanicu i ocalał jedynie cudem. Doktor Lamot był jednym z
tych, którzy przeżyli ową najsłynniejszą i najbardziej tragiczną
obok zatonięcia Lusitanii katastrofę morską. Miał prawdziwe
szczęście, iż ocalał, iż znalazł się w niewielkiej liczbie tych,
których zdołała jeszcze uratować zawezwana sygnałami SOS
Carpathia.
Słowa starego lekarza wywołały na obu urzędnikach policji
zupełnie zrozumiałe wrażenie. Znalazłoby ono niewątpliwie
wyraz w licznych zapytaniach o szczegóły owego niezwykłego
zdarzenia, gdyby nie nagłe pukanie do drzwi gabinetu
Durskiego.
— Proszę wejść.
Ukazała się krótko ostrzyżona głowa woźnego:
— Czy pan naczelnik może teraz przyjąć...
— Kogo?
— Jakiś redaktor. Tu jest bilet wizytowy.
Durski wziął z rąk woźnego wąski kartonik i przebiegł go
oczyma.
— Jaki był adres Hurwicza? — zwrócił się do Solskiego.
— Ulica Hoża numer 40, mieszkania 8.
Naczelnik policji podał wizytówkę aspirantowi.
Solski odczytał:
— Jerzy Orwid, dziennikarz, ulica Hoża 40.
— Tak! Sąsiad Hurwicza. Prosić! — zwrócił się do woźnego.
W drzwiach ukazał się człowiek młody, średniego wzrostu, o
inteligentnych, dość głęboko osadzonych oczach i
nieregularnych rysach twarzy, które były jakoś dziwnie stężałe i
zakrzepłe. Była to twarz jakby skamieniała w swym jednym,
niezmiennym wyrazie.
Przybyły skłonił się lekko i powiódł wzrokiem po obecnych w
gabinecie. Instynktownie odgadł, który z tych trzech obecnych
w pokoju ludzi jest naczelnikiem policji, chociaż ani on
Durskiego, ani Durski jego nie widział nigdy w życiu.
— Pan naczelnik Durski?
— Tak. Czym mogę panu służyć?
— Jeżeli wolno mi prosić, to chciałbym w cztery oczy
pomówić z panem naczelnikiem.
Edward Durski skłonił głową i uczynił równocześnie znaczący
ruch brwiami.
Solski i doktor Lamot opuścili gabinet.
Naczelnik urzędu śledczego wskazał przybyłemu fotel:
— Słucham pana.
Dziennikarz usiadł w fotelu i milczał przez chwilę, jakby
starał się uporządkować swe myśli.
— Przyszedłem do pana, panie naczelniku, w sprawie mego
sąsiada. W sprawie Hurwicza, którego tajemniczy zgon narobił
w Warszawie tyle hałasu i który sprawił panom tyle kłopotu.
— Czy znał pan dobrze Hurwicza?
Orwid mówił wolno, z namysłem. Durskiego coraz bardziej
interesowała ta dziwna postać. Dziennikarz mówił tak, jak
człowiek ogromnie zmęczony.
— Znałem go osobiście. To był bardzo inteligentny człowiek,
tylko od pewnego czasu nabrał dziwacznej manii. Nazywał to
szukaniem prawdy, a polegało to na zainteresowaniu się
sprawami okultystycznymi, aż do...
Orwid urwał znowu i przesunął ręką po czole.
— Panie naczelniku — rzekł nagle z pewnym ożywieniem —
czy pamięta pan wypadek z Lili O’Reilly?
— Z tą tancerką kabaretową?
— Tak! To był zresztą pseudonim.
— Znaleziono ją przed rokiem zasztyletowaną w pokoju
hotelowym, w którym mieszkała.
— Istotnie. Lili O’Reilly była jedyną kobietą, którą kochałem i
śmierć jej dotknęła mnie ogromnie.
— To było samobójstwo na tle rozstroju nerwowego.
Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia rozmowy na ustach
Orwida pojawił się przelotny uśmiech.
— Policja pomyliła się tym razem. Było to morderstwo.
Durski spojrzał spod przymrużonych powiek na mówiącego.
— Morderstwo?
Niewątpliwie. Po to, by wpakować sobie między żebra pięć
centymetrów stali, trzeba mieć więcej siły woli, niż posiada jej
słaba kobieta. Badałem tę sprawę i doszedłem do wniosku, że
samobójstwa tego rodzaju są rzadkie nawet wśród mężczyzn.
Trucizna, rewolwer – oto jak odbierają sobie życie kobiety.
Rysy Orwida stężały jeszcze bardziej.
— Lili O’Reilly zginęła tak samo jak Hurwicz... Tylko zginęła z
innych powodów... Hurwicz był nieposłuszny – Lili zaś była
tylko ofiarą.
— Ofiarą?
Głos dziennikarza brzmiał powagą głębokiego przekonania.
— Ofiarą złożoną na ołtarzu Szatana.
Rozdział VI
Edward Durski poruszył się niespokojnie w fotelu. Teraz był
już pewny tego, co podejrzewał od początku rozmowy. Był
pewny, że Jerzy Orwid był nienormalnym człowiekiem.
— Pan kpi sobie ze mnie.
— Nie mam najmniejszego zamiaru. Po całym świecie, pod
każdą długością i szerokością geograficzną, rozrzucone są
komórki potężnej sekty, a raczej wielu sekt, które przecząc i
przeciwstawiając się wierze w Boga – oddają boską,
bluźnierczą cześć Szatanowi. Sekty, które głoszą nadejście
Antychrysta. Sekty, które czczą Księcia Ciemności...
Dlaczegóżby sekta taka nie miała istnieć tu, w Warszawie,
dlaczegóżby nie miała wykonywać tutaj swych zbrodniczych
praktyk?
Naczelnik policji słuchał z błyskiem zainteresowania w
oczach. Przypomniał sobie, iż przed kilkoma miesiącami prasa
codzienna donosiła o wykryciu gniazda czcicieli Szatana we
Włoszech, w Rzymie, prawie pod bokiem Watykanu.
Wyglądało to pozornie na zupełne nieprawdopodobieństwo, a
jednak było to prawdą i policja włoska dokonała wówczas
licznych aresztowań.
— Czy wie pan o tym coś konkretnego? Czy mógłby pan
udzielić jakichś informacji?
Orwid skinął głową:
— Tak! Przez rok cały pracowałem nad zebraniem
potrzebnych materiałów. Przez rok cały deptałem im po
piętach. Postanowiłem pomścić śmierć dziewczyny, którą
kochałem. Teraz wiem już wszystko... Wszystko!...
Durski uczynił szybki ruch ręką:
— Wezwę protokolanta. Złoży pan natychmiast zeznania.
— Nie, panie naczelniku. Nie teraz. Jeszcze nie teraz!
— Dlaczego, nie teraz?
Na czole Orwida wystąpiły naraz wielkie krople potu.
Wyglądał, jakby zmagał się z jakąś siłą, która starała się
opanować jego mózg i wolę.
— Co panu jest? — zapytał zaniepokojony Durski.
Dziennikarz skurczył się w olbrzymim klubowym fotelu.
— Nic, panie naczelniku. Te psy odkryły mnie. Jestem
śledzony już od kilku dni... Robią, co mogą, by sparaliżować mą
wolę, by złamać mnie sugestią i hipnozą, by oplątać mnie, jak
pająk oplątuje muchę... Zdaje mi się chwilami, że złamią mnie,
że powalą mnie na kolana... Ale nie dam się, nie dam!...
— Niechże pan natychmiast złoży zeznania.
— Nie! Nie teraz. Byłyby one niekompletne... Dziś po
południu będę wiedział rzecz najważniejszą... Będę wiedział,
kto jest Wielkim Magiem czcicieli diabła... Wówczas będę
wiedział wszystko...
— A zatem?...
Orwid otarł chusteczką pot z czoła:
— Dziś wieczór złożę wyczerpujące zeznania i dostarczę
dokumentów, które pozwolą policji zdławić całą zbrodniczą
sektę... Teraz nie uwierzyłby pan nawet moim gołosłownym
zeznaniom. Ale u siebie w domu mam wszystkie dowody. Boję
się tylko, że nie zdołam tych dokumentów dowieźć w całości
panom.
Durski uśmiechnął się:
— Cóż znowu!... Damy sobie radę z tymi czcicielami szatana.
Zapewniam pana, że policja polska nie ulęknie się
czarnoksięskich sztuczek.
— Lekceważy pan zbytnio sytuację, panie naczelniku.
— Damy panu zresztą ochronę. Proszę chwilę zaczekać.
Naczelnik policji nacisnął dwukrotnie guzik dzwonka:
— Wezwać aspiranta Solskiego.
Po chwili smukła sylwetka aspiranta policji wyrosła w
drzwiach gabinetu.
— Słucham, panie naczelniku.
— Wydeleguje pan do ochrony pana Orwida najzdolniejszego
wywiadowcę. Najlepiej Szprota, który był wtedy z panem w
mieszkaniu Hurwicza. Szprot zgłosi się o godzinie ósmej
wieczór do mieszkania pana Orwida i przewiezie razem z nim
teczkę z dokumentami do urzędu śledczego. Proszę, by pan był
tu również o ósmej wieczór. Chcę panu dać możność
odznaczenia.
Aspirant wyprostował się służbiście. Błysk radości zapalił się
na jego młodej twarzy.
— Czy w sprawie Hurwicza, panie naczelniku?
— W sprawie sekty czcicieli Szatana — odpowiedział
poważnie Durski.
Rozdział VII
Duża lampa o mlecznym szkle rozsiewała łagodne światło po
gabinecie naczelnika urzędu śledczego. Na małym zegarze
oprawnym w coś, co było imitacją marmuru, wskazówki
zbliżały się wolno do godziny ósmej.
Dzień był pogodny, jednakowoż był to koniec września i gęsty
mrok otulał już Warszawę krepowym całunem. W dole huczało
miasto wieczornym ruchem i zgiełkiem. Wypełnione po brzegi
ciżbą ludzką mknęły przez Plac Teatralny tramwaje. Taksówki i
eleganckie limuzyny zajeżdżały pod gmach Teatru Wielkiego,
gdzie właśnie tego wieczoru dawano premierę nowej polskiej
opery młodego, nieznanego dotąd, kompozytora.
Była punktualnie za kwadrans ósma, gdy aspirant Solski
wszedł do gabinetu naczelnika Durskiego, gdzie zgroma-
dzonych już było kilku komisarzy policji. Durski bowiem
zapewnił sobie, że zaraz po zeznaniach dziennikarza uzyska od
prokuratora zezwolenie na dokonanie rewizji w mieszkaniach
osób skompromitowanych rewelacjami Orwida.
Wszyscy pozostawali pod owym dziwnym wrażeniem, jakiego
doznajemy, gdy oczekujemy na wyjaśnienie nam jakiejś
wielkiej a niesamowitej tajemnicy.
Wskazówki zegara odbywały niezmordowanie swą
monotonną drogę.
— Ósma! — wyszeptał komisarz Halski.
— Powinien być lada chwila.
— Czy przywiązuje pan, panie naczelniku, wielką wagę do
obaw Orwida?
Durski uniósł ramiona gestem powątpiewania:
— Sądzę, że Orwid nieco przesadza. Minio to dałem go Szpro-
towi pod opiekę. Mam nadzieję, że Szprot nie pokpi sprawy.
Solski spojrzał na zegarek na przegubie ręki:
— Ten zegar późni się trochę. Jest już siedem po ósmej.
Musieli już dawno wyjechać z Hożej.
Minuty wlokły się nieznośnie długo. Krótka, urywana
rozmowa zamarła nagle.
Durski, jak zawsze spokojny, oparł się na poręczy fotela i
śledził wskazówki zegara.
— Dziesięć po ósmej.
Szef policji zwrócił lekko głowę do młodego aspiranta:
— Pamięta pan numer telefonu Hurwicza?
— Tak, panie naczelniku.
— Proszę sprawdzić, czy Orwid wyjechał z mieszkania.
Solski ujął słuchawkę telefonu. Usłyszał znowu głos owej
staruszki, który powiadomił go o wypadku z Hurwiczem.
— Wyjechali taksówką, pięć minut przed ósmą.
— A więc już dawno powinni być tutaj.
— Obawiam się, że stało się coś złego.
Durski zmarszczył brwi. Nie lubiał uwag tego rodzaju. Znowu
nastało milczące, oczekiwanie na ową chwilę, kiedy rozlegną
się kroki w korytarzu i odezwie się pukanie do drzwi gabinetu.
— Piętnaście minut po ósmej!
Do uszu oczekujących dochodzi z korytarza szelest kroków.
Szybkich nerwowych kroków.
Durski prostuje się w fotelu. Solski jeszcze raz nerwowo i nie
wiadomo po co, patrzy na zegarek. Pukanie.
Drzwi otwierają się szybko. Oczy wszystkich obecnych
kierują się w tamtą stronę. Nareszcie!...
Solskiemu zamierają naraz jakieś słowa na ustach. Pragnął
zdaje się zapytać, co to znaczy, lecz pytanie to zawisło mu na
wargach. Na twarzy naczelnika Durskiego maluje się
zmieszanie.
W drzwiach gabinetu staje młody człowiek o czole zroszonym
potem. Ubrany jest w kurtkę. W ręku trzyma szoferską czapkę.
Za szoferem ukazuje się policjant mundurowy, za nim dwaj
wywiadowcy podtrzymują jakiegoś wybladłego, słaniającego się
człowieka.
Solski rzuca spojrzenie na tego człowieka i blednie nie mniej
od niego. Poznaje Romana Szprota.
Rozdział VIII
Roman Szprot był wzorem punktualności, toteż o godzinie za
dziesięć ósma zadzwonił do drzwi mieszkania numer 8 przy
ulicy Hożej 40. Wesoły wywiadowca nie podzielał również
obaw Orwida, zresztą nigdy nie miał powierzonego bardziej
łatwego i prostego zadania.
Miał wraz z Orwidem opuścić mieszkanie przy ulicy Hożej,
wsiąść do oczekującej przed domem taksówki i udać się z
dziennikarzem do urzędu śledczego. Przez cały czas jazdy miał
nie spuszczać oka ze skórzanej teczki, która miała zawierać
jakieś niezmiernie ważne dokumenty, wyjaśniające sprawę
tajemniczej śmierci Hurwicza.
Dziennikarz oczekiwał go już w domu, w pokoju przyległym
do lego, w którym przed kilkoma dniami student politechniki
Wacław Hurwicz padł ofiarą jakiegoś niesamowitego dramatu.
Twarz Orwida była równie skupiona, jak zawsze.
Nieruchomość tej twarzy, o wąskich zaciętych wargach i o
oczach, które musiały się uśmiechać rzadko, bardzo rzadko –
robiły na wywiadowcy dziwnie denerwujące i przykre wrażenie.
— Taksówka czeka na dole.
Orwid spojrzał na zegarek:
— Czas jechać.
Podszedł do małego stolika i wziął z niego teczkę z żółtej
skóry wypchaną jakimiś papierami. Otworzył zameczek i
zajrzał do wnętrza teczki.
— Wszystko w porządku.
Wolno i flegmatycznie zamknął teczkę na kluczyk i zwrócił
się do Szprota.
— Chowam kluczyk do prawej kieszonki kamizelki. Gdyby mi
się wydarzyło coś złego, będzie pan wiedział, gdzie go szukać.
Zresztą zamki są od tego, by je wyłamywać.
Roman Szprot uśmiechnął się:
— Weźmiemy teczkę między siebie i nie spuszczę z niej oka,
aż taksówka zatrzyma się przed urzędem śledczym. Mam
zresztą spluwę i bardzo lubię użyć jej w sposób właściwy, jak
powiedział pewien gracz w ruletę, odbierając sobie życie.
— Nie docenia pan tych, którzy dołożą wszelkich starań, by
teka ta nie znalazła się w rękach policji.
— Nie należy się denerwować, jak mówił pewien hrabia,
który postawił w derbach cały majątek na konia, który
przyszedł ostatni.
Orwid spojrzał na Szprota i lekko ruszył ramionami:
— Jedźmy! — rzekł krótko.
— Jestem gotów.
Dziennikarz ujął teczkę i opuścili mieszkanie. Zamówiona
przez wywiadowcę taksówka czekała przed bramą. Ani Orwid,
ani też Szprot nie zauważyli, że w bramie po przeciwnej stronie
ulicy oczekiwał jakiś człowiek, który na widok wsiadających do
taksówki, podążył szybko na róg ulicy do małej cukierenki,
gdzie znajdował się telefon.
W odjeździe taksówki wynikła jednak pewna zwłoka, bowiem
ostrożny Szprot kazał, na wszelki wypadek podnieść budę
wozu.
Wreszcie taksówka ruszyła. Orwid siedział po prawej stronie,
Szprot po lewej. Teczkę umieścili między sobą. Dziennikarz
położył na niej rękę, jakby chcąc się zupełnie upewnić, że
teczka jest realną rzeczywistością.
Taksówka wjechała w Aleje Jerozolimskie i skierowała się w
ulicę Bracką.
Roman Szprot ze ściągniętymi brwiami dawał na wszystko
baczną uwagę. Jeszcze kilka minut i teczka z drogocennymi
dokumentami znajdzie się w rękach naczelnika Durskiego.
Na rogu jednak ulicy Brackiej i Chmielnej, koło magazynu
Braci Jabłkowskich, powstał nagły zator. Spowodował go jakiś
nieuważny automobilista, który zajechał drogę taksówce
wiozącej Szprota i Orwida i prowadził właśnie ożywioną
wymianę zdań z posterunkowym. Posterunkowy wypełniał
bloczek mandatu karnego.
Taksówka się zatrzymała.
Orwid odsunął okienko taksówki i wychylił lekko głowę.
Na ulicy panował ożywiony ruch.
W chwili, gdy Orwid wysunął głowę z okna taksówki, by
zbadać powód zatrzymania się wozu, przez jezdnię
przechodziły dwie młode dziewczyny.
Jedna z nich rzuciła pełne zainteresowania spojrzenie na
bladą, jakby z marmuru wykutą, twarz Orwida.
— Przypatrz się, jaki ładny chłopaki — rzekła dość głośno.
— Ale jaką ma smutną twarz. Poczekaj, zrobię mu
niespodziankę.
Dziewczyna podniosła rękę, w której trzymała bukiecik
kwiatów, i w chwili, gdy Orwid cofnął się znowu w głąb
taksówki, rzuciła do wnętrza wozu wiązankę kwiecia.
Była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętał Roman Szprot. W
chwilę potem taksówka, posłuszna skinieniu pałeczki
posterunkowego, ruszyła w dalszą drogę.
Szprot ocknął się dopiero przed gmachem urzędu śledczego,
gdy przerażony szofer szarpał go brutalnie za rękaw.
Głowa ciążyła wywiadowcy ołowiem, w ustach czuł jakiś
nieznośny mdły zapach. Powieki opadały mu na oczy.
Przerażony szofer narobił alarmu. Przybiegli wywiadowcy.
Prąd świeżego powietrza, który wpadł przez otwarte drzwi
taksówki, zwolna wracał Szprotowi przytomność.
Przemógł bezwład powiek i spojrzał w kierunku, gdzie
siedział Orwid.
Głowa dziennikarza oparta była o poduszki wozu. Po
czarnym ubraniu spływały kropelki krwi.
Wąski sztylet tkwił po rękojeść w piersi tego, który chciał
zdemaskować sektę czcicieli Szatana.
U nóg zamordowanego leżał bukiecik jesiennych kwiatów.
Teczka z żółtej skóry zginęła bez śladu.
Rozdział IX
Bezwładne ciało Orwida przeniesiono do pokoju biurowego
urzędu śledczego i złożona na otomanie. Wszelka pomoc
lekarska okazała się zbyteczna.
Dziennikarz, który rok swego życia poświęcił na
zdemaskowanie sekty czcicieli Szatana, chcąc pomścić śmierć
ukochanej kobiety, padł ofiarą morderczego zamachu w chwili,
gdy miał ukoronować swe dzieło.
Naczelnik urzędu śledczego z ściągniętymi brwiami rzucał
krótkie rozkazy.
Wezwany pospiesznie lekarz pogotowia stwierdził śmierć
Orwida, po czym delikatnie wyjął sztylet z rany i podał go
jednemu z urzędników policji.
Ów wydał okrzyk zdziwienia i pokazał sztylet Durskiemu.
Narzędzie mordu wbite było w pierś Orwida przez ćwiartkę
twardego jak pergamin papieru.
Papier ów zbryzgany był krwią, rysował się jednak na nim
zupełnie wyraźnie rysunek czarnego, odwróconego trójkąta.
Odwrócony trójkąt – to był symbol sekty czcicieli Szatana.
Zbrodnicza sekta, widząc, że i tak istnienie jej jest już
ujawnione, przystąpiła do walki ze sprawiedliwością z otwartą
przyłbicą.
Roman Szprot, który przez ten czas przyszedł już zupełnie do
siebie wałęsał się po biurze, blady z zaciśniętymi wargami.
W pewnym momencie zbliżył się do Durskiego:
— Panie naczelniku! Pokpiłem sprawę. Proszę o zwolnienie
mnie ze służby.
Durski, który poprzednio wysłuchał relacji wywiadowcy, w
zamyśleniu potrząsnął głową:
— Nie, Szprot! Zawiniliśmy wszyscy zbytnim zlekceważeniem
ostrzeżeń Orwida. Nikt zresztą nie mógł przypuszczać, że będą
oni działali tak sprytnie. To wrzucenie do wnętrza taksówki
bukietu kwiatów wydzielających narkotyk było dziełem
zbrodniarza o niezwykłej pomysłowości. Zostaniecie w służbie i
pomścicie śmierć pana Orwida.
Twarz wywiadowcy przybrała twardy, okrutny wyraz, jaki
gościł na niej bardzo rzadko.
— Pomszczę, panie naczelniku.
— Jednej tylko rzeczy nie rozumiem — mówił w chwilę potem
aspirant Solski do jednego z komisarzy — kto właściwie zabił
Orwida? Trudno przypuszczać, by któraś z owych dziewcząt
dokonała zbrodni wymagającej tak wielkiej odwagi i
zdecydowania.
— Toteż żadna z owych dziewcząt nie zamordowała Orwida.
Zbrodnicza akcja szła tu trzema torami. Zadaniem
prowadzącego auto było utworzyć zator na zbiegu ulic kosztem
paruzłotowego mandatu karnego. Zadaniem dziewcząt było
wrzucić do wnętrza wozu nasycone narkotykiem kwiaty.
Zamordował ktoś trzeci, a uczynił to w sposób równie
bezczelny jak sprytny. On też zrabował teczkę.
— Przypuszcza więc pan, że kierowca owego wozu?...
— Był niewątpliwie w spisku na życie Orwida.
— Ale to przecież można sprawdzić. Posterunkowy,
wystawiający mandat karny musiał zanotować numer wozu.
— Rzecz prosta.
W pół godziny później Roman Szprot zakomunikował już
Solskiemu numer samochodu, który utworzył zator na
skrzyżowaniu ulic przy Chmielnej.
Aspirant połączył się natychmiast z dyżurnym urzędnikiem
oddziału drogowego.
Okazało się, że wozu posiadającego zanotowany przez
posterunkowego numer w ogóle nie ma w spisach oddziału
drogowego. Numer był fikcyjny.
— Spodziewałem się tego! — rzekł spokojnie, powiadomiony
o wynikach śledztwa Durski.
Ani on jednak, ani nikt z obecnych w urzędzie śledczym nie
spodziewał się tego, co wydarzyło się w chwilę potem. Do
urzędu śledczego zgłosił się posłaniec, który doręczył
zaadresowany do Durskiego pakunek. Po otworzeniu paczki
okazało się, że zawierała ona tekę z żółtej skóry zrabowaną z
taksówki przed kilkoma godzinami.
— Teka Orwida! — zawołał zdziwiony Solski.
— Istotnie — odparł Durski. — Ten, który przysłał tę tekę,
spieszył się widać bardzo, nie zadawał sobie bowiem nawet
trudu, by wyłamać zameczek, lecz ostrym scyzorykiem przeciął
bok teczki. Teczka jest naturalnie dokładnie wypróżniona z
cennych dokumentów Orwida.
— Jaki był cel przysłania tej teczki?
— Zadrwienie z policji. Proszę zbadać posłańca, kto i gdzie
wręczył mu te teczkę.
Posłaniec jednak niewiele wiedział. Stał na rogu ulicy
Mazowieckiej i Traugutta, gdy podszedł do niego jakiś niski
pan i wręczył mu teczkę, płacąc równocześnie za jej
odniesienie.
Stary posłaniec nie pamiętał dobrze, jak wyglądał ów pan.
Zapamiętał sobie tylko jeden szczegół, ów niski jegomość był
garbaty.
— Przynajmniej jedna słaba nić — ucieszył się Solski.
Roman Szprot zgrzytnął zębami:
— Gdy mi ów garbus wpadnie w ręce, przycisnę go już tak
gładko do ściany, że mu ów garb naprostuję.
— Mój poczciwy Szprocie, garbusów jest wielu w Warszawie.
— Poradzimy sobie jakoś, jak powiedział kat, gdy skazaniec
oberwał się ze stryczka! — zawyrokował wywiadowca, który z
wolna poczynał wracać do równowagi ducha.
Dochodziła północ, gdy aspirant Solski i Roman Szprot
opuścili urząd śledczy.
Przez długi czas szli zamyśleni, wreszcie Solski zwrócił się do
wywiadowcy. Myśl ta nurtowała go już tak długo, że mimo jej
niedorzeczności postanowił się jednak upewnić.
— Szprot, czy ty widziałeś te dwie młode panny, z których
jedna rzuciła bukiet?
— Nigdy nie opuszczam sposobności przyjrzenia się ładnej
kobiecie, jak mówił pewien francuski prokurator do fałszerki
dolarów. To były ładne dziewczęta.
— Jak wyglądały?
— Było dość ciemno, ale mam wrażenie, że jedna z nich była
drobną delikatną blondynką. Szalenie lubię blondynki, jak
mówił pewien sędzia, skazując utlenioną morderczynię na
dożywotnie więzienie.
— Szprot, zaprzestań tych błazeństw. A druga? Jak wyglądała
druga?
— Zaraz, zaraz. Wysoka, postawna brunetka. Gorące
namiętne oczy... Och, panie aspirancie!...
Ale Solski pożegnał szybko wywiadowcę. Rysopis ten
odpowiadał wyglądowi Irmy Zaleskiej i aspirant odczuł dziwny
ból w sercu.
Rozdział X
Po krętych schodach, wąskich, brudnych i ciemnych, bo małe
okienka klatki schodowej zasnute były od lat nieruszaną
pajęczyną, wstępował owego wieczoru człowiek niski i krępy.
Głowa jego wciśnięta była w ramiona nienaturalnie
podniesione w górę. Płaszcz, którym otulał się stąpający po
schodach, fałdował mu się i unosił na plecach. Człowiek ów był
garbaty.
Garbus stąpał niepewnie, jakby w domu owym znajdował się
po raz pierwszy. Jakoż istotnie tak było. Wreszcie zatrzymał się
na drugim piętrze i z trudem odczytał przy mdłym świetle
gazowej lampy numer umieszczony nad drzwiami mieszkania.
— To tu! — wyszeptał do siebie.
Dochodziła godzina dziesiąta i mieszkańcy domu
mieszczącego się przy ulicy Podwale spali już dawno. Na
schodach panowała niczym niezmącona cisza.
Garbaty człowiek zdecydował się. Podszedł do drzwi i
zapukał. Pukał w sposób charakterystyczny. Najpierw dwa
razy. Potem przerwa. Potem trzy razy. Znowu przerwa. Potem
cztery po sobie następujące uderzenia. Razem uderzeń
dziewięć.
Zaledwie przybyły zakołatał po raz ostatni, drzwi otworzyły
się cicho, jakby dokonała tego ręka ducha.
W mieszkaniu było ciemno. Garbus jednak wszedł śmiało do
wnętrza. Drzwi zamknęły się równie cicho, jak się były
otworzyły i garbaty człowiek znalazł się w zupełnej ciemności.
Przez chwilę oczekiwał bez ruchu. Wreszcie głos jakiś zapytał
w ciemności.
— W czyim imienin przychodzisz?
— W imieniu Szeloszeta. Jestem pokornym sługą i czcicielem
odwróconego trójkąta.
— Z czyjego przychodzisz wezwania?
— Z wezwania Wielkiego Maga.
— Mówisz z nim właśnie.
Równocześnie wąski, ale oślepiający snop białego światła
padł na twarz przybyłego.
Ten, który z nim rozmawiał, pozostawał nadal w kompletnej
ciemności.
— Nie usuwaj twarzy spod strumienia światła i odpowiadaj
na pytania! — zabrzmiał w ciemności głos surowy i władczy.
— Jestem posłuszny...
— Orwid?
— Nie żyje.
— Wiem o tym.
— Wiesz o tym, mistrzu?
— Wiem! — głos Wielkiego Maga brzmiał nutą pogardliwego
śmiechu. — Gdyby Orwid żył jeszcze, twe ciało byłoby już w
drodze do prosektorium.
Na twarzy garbusa, przeciętej wielkim haczykowatym nosem,
odmalował się wyraz grozy. Ten, który ukryty w ciemności
kazał nazywać siebie Wielkim Magiem zdawał się sycić przez
czas pewien trwogą kaleki.
— Czy masz dokumenty, wyjęte z leki Orwida?
— Mam je przy sobie.
— Połóż je u nóg moich.
Garbaty człowiek w milczeniu usłuchał wezwania.
Snop światła powędrował na prawo i oświetlił mały stoliczek.
— Pieniądze są na stoliczku. Weź je.
Kaleka znowu usłuchał bez słowa. Poruszał się jak automat.
— Wróć na miejsce. Pamiętaj, że przed moim wzrokiem nic
się nie ukryje. Zanim zadałeś cios Orwidowi miałeś chwilę
wahania. Ostrzegam cię. Kto waha się w spełnieniu moich
poleceń, jest już tylko trupem na urlopie. Rozumiesz!
Garbus zgiął się na dźwięk tych ostrych stów, jak kuli się pies
pod uderzeniami bata. Począł jąkać jakieś słowa nie mające z
sobą żadnego związku.
Człowiek ukryły w mroku przemówił znowu.
— Nie będziesz spuszczał z oka ani Solskiego, ani Szprota.
Otrzymasz znak i wiadomość, gdzie mi masz zdać relację z prac
swoich. A teraz radzę ci, zapomnij nazwę tej ulicy i zapomnij
numeru tego domu. Darmo byś tu zresztą wracał. Możesz
odejść.
Głos umilkł i równocześnie strumień światła padł na drzwi,
wskazując garbusowi drogę. Zaraz potem światło zgasło.
Wielki Mag pozostał przez chwilę sam w zupełnej ciemności i
łowił echo oddalających się kroków.
Nareszcie, gdy echo ich umilkło zupełnie, zapalił światło w
małej izdebce i szybkim krokiem podbiegł do miejsca, gdzie
garbus złożył na ziemi zrabowane z teki Orwida dokumenty.
Szybkimi ruchami nerwowych palców począł przewracać
papiery. W miarę jak czytał coraz to większe zdziwienie i
przerażenie malowało się na jego twarzy. Zdawał sobie sprawę,
iż zamordowany dziennikarz wiedział wiele, ale nie spodziewał
się, by zebrane przez niego informacje zawierały materiał aż
tak dokładny.
Wielki Mag dobył zapałek i uczynił ruch, jakby chciał
podpalić kompromitujące dokumenty. Zawahał się jednak i po
krótkim namyśle schował je do kieszeni okrywającego go
płaszcza.
Gdy opuszczał dom, usta jego szeptały słowa bluźnierczej
modlitwy:
Zawsze będę chwalił Trójkąt Odwrócony, a przeklinał
trójkąt prosty. Niech przeklęty będzie wróg
Odwróconego Trójkąta i strach niech stoi przy jego
prawicy. Niechaj krótkie będą dni jego, niech dzieci jego
pozostaną sierotami, a żona jego wdową...
Ty zaś, Szeloszet, Najwyższy, Nieznany, Wszechmocny
Szeloszet, uczyń mi według łaskawości twojej...
Rozdział XI
Doktor Lamot przerwał na chwilę dyktowanie swego dzieła
naukowego z dziedziny medycyny kryminalnej, któremu
poświęcał codziennie trzy godziny, i z pod lekko
przymrużonych powiek objął wzrokiem posłać siedzącej przy
maszynie dziewczyny.
Zauważył z zadowoleniem, a zauważył już nie wiadomo który
raz z rzędu niezwykłą, rzadką urodę dziewczyny. Uśmiechnął
się do swojej myśli. Nic był wprawdzie młodym człowiekiem –
był zbyt rozsądny, by wmawiać to w siebie – ale nie był jeszcze
przecież zgrzybiałym starcem. Nie darmo uchodził za
przystojnego starszego pana.
Dlaczegóżby właściwie nie miał się zdecydować?
Niewątpliwie dziewczyna przyjmie jego propozycję. Znajdzie
zresztą dość argumentów, które potrafią ją przekonać. A jeśli
nie...
Doktor Lamot wzruszył ramionami. Oczywiście, należało
wziąć pod uwagę i tę ewentualność...
Dziewczyna, z palcami spoczywającymi na klawiszach
maszyny do pisania, patrzyła na lekarza swymi spokojnymi,
czarnymi oczyma. Była przyzwyczajona do owych przerw w
dyktowaniu, w których czasie doktor Lamot albo zbierał myśli,
albo też grzebał w stosach swych niezliczonych notatek.
Doktor Lamot jednak odłożył naraz notatki z jakąś nagłą
decyzją.
— Nie będziemy już dzisiaj więcej pisać. Czuję się dziś
dziwnie nieusposobiony do dyktowania.
Dziewczyna skinęła głową. Poczęła wolno składać maszynę.
— A więc mogę już iść.
Lekarz uczynił szybki, nieokreślony ruch ręką.
— Chciałbym, ażeby pani pozostała jeszcze przez chwilę.
Jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi i chciałbym pomówić
trochę z panią.
— Pomówić ze mną? O czym to?
Zdziwienie Irmy Zaleskiej było zupełnie usprawiedliwione.
Od kilku miesięcy, przez trzy godziny dziennie, pisała pod
dyktando lekarza, ale doktor Lamot nigdy prawie nie mówił do
niej nic, co dotyczyłoby spraw innych, poza dziełem, które
opracowywał.
Siwy starszy pan sięgnął do pudełka z papierosami.
— Chciałbym z panią pomówić o... pani. O ile wiem, sytuacja
pani nie jest wesoła...
Inna spojrzała nań, z każdą chwilą bardziej zdziwiona:
— Widzi pan, że daję sobie jakoś w życiu radę. A to, że
pracuję, nie jest chyba żadnym nieszczęściem. My, kobiety,
nauczyłyśmy się już pracować na siebie.
Doktor Lamot wypuścił wielki kłąb dymu i przez chwilę
wpatrywał się w niego z uwagą.
— Tak pani sądzi... Miała pani, zdaje się, wyjść niedługo za
mąż.
Dziewczyna zmarszczyła boleśnie brwi.
— Wie pan o tym przecież dobrze, doktorze. Któż może
wiedzieć lepiej od pana, że narzeczony mój został
zamordowany. Jest pan przecież policyjnym lekarzem.
Doktor Lamot uniósł brwi w górę. Był to jego zwykły ruch,
gdy namyślał się w jakie słowa ubrać myśl, którą chciał
wypowiedzieć. Ujął w rękę srebrny nóż do przecinania papieru
i począł się nim bawić.
— Pozwoliłem sobie — jął mówić dziwnie bezbarwnym
głosem — zebrać nieco informacji o pani... Wiem, że nie
posiada pani żadnej bliższej rodziny, że skazana jest pani na
nieustanne poleganie na własnych siłach... Prowadzi pani życie
zbyt twarde, zbyt szare dla kobiety młodej i tak pięknej jak
pani.
— Czy ma pan na to jakąś rade?
W tonie dziewczyny drgała ledwo wyczuwalna ironia:
— Owszem, mam radę. Niech pani zostanie moją żoną, a
będzie pani miała to wszystko, czego pani obecnie brakuje.
Inna spojrzała zdziwiona. Intuicją kobiety przeczuła od
początku do czego zmierza doktor Lamot, mimo to jednak z
trudem wierzyła własnym uszom.
— Czy pan to mówi serio, doktorze?
Doktor Lamot począł się bawić srebrnym nożem.
— Zupełnie serio. Wiem, że nie jestem młody, ale to właśnie
poczytuję sobie za pewną zaletę. Czy chce pani zostać żoną
człowieka młodego, mającego płótno w kieszeni? Trzeba
patrzyć realnie na życie. Dam pani dobrobyt, nazwisko znane w
stolicy, dam pani pozycję towarzyską. Być doktorową Lamot to
nieco więcej, jak być Irmą Zaleską – stenotypistką…
Dziewczyna potrząsnęła ciemną główką.
— Niech pan nie traci darmo słów, doktorze.
Lamot spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem,
— Odrzuca pani moją propozycję?
Inna wkładała na głowę kapelusz:
— Propozycja ta bardzo mnie zaszczyca, ale nie mogę jej
przyjąć. Szukam w małżeństwie miłości, a nie interesu. Przy
tym pozostawiam ocenie pana, czy nie było nietaktem
mówienie ze mną o tym w niecałe dwa tygodnie po śmierci
mego narzeczonego.
Skinęła lekko głową staremu lekarzowi i skierowała się ku
drzwiom.
Doktor Lamot jednak zastąpił jej drogę.
— Przyjdzie pani jutro o zwykłej porze?
— Sądzę, że po naszej dzisiejszej rozmowie, nie powinnam
tego robić!
Lekarz ujął ją za rękę.
— Niechże pani nie myśli już o tym. Nie będziemy o tym już
nigdy więcej mówili. Nie chciałbym tracić tak świetnej
pracownicy jak pani.
— Namyślę się jeszcze.
Gdy drzwi zamknęły się za Irmą, doktor Lamot patrzył na nie
przez chwile, po czym, kierując się do biurka, szepnął sam do
siebie:
— A jednak będziemy musieli raz jeszcze w życiu pomówić o
tej sprawie...
Rozdział XII
Pukanie do drzwi, zrazu ciche, powtórzyło się bardziej
natarczywie.
Leon Solski podniósł głowę znad biurka. Tkwił po uszy w
stosach książek, broszur i publikacji drukowanych w trzech
językach. Wszystkie te książki tyczyły jednego tematu, tematem
tym był – satanizm.
Pukanie powtórzyło się raz jeszcze.
Leon Solski podniósł się leniwie z miejsca i pospieszył do
drzwi. Mimo półmroku, jaki rozsiewała osłonięta abażurem
lampa, poznał natychmiast spóźnionego gościa.
— A, to pan!
Roman Szprot wszedł do pokoju.
— Wybaczy pan, że przeszkadzam panu, panie aspirancie, ale
do urzędu śledczego nadszedł list do pana. Sądziłem, że to coś
pilnego, więc, idąc do domu, zabrałem ten list, by oddać panu
po drodze.
— Bardzo dobrze, Szprot. Dajcie mi ten list.
Wywiadowca podał aspirantowi policji niewielką białą
kopertę, bardzo starannie zaklejoną.
Leon Solski spojrzał na pismo. Było mu zupełnie nieznane.
Zanim otworzył kopertę, obracał ją kilka razy w ręku.
— Nadane w urzędzie pocztowym przy ulicy Wspólnej.
Koperta była słabo nagumowana, wobec czego autor listu użył
jakiegoś kleju, by ją dokładnie zalepić. Znaczek pocztowy
naklejony bardzo starannie. W prawym rogu i u góry. Mało jest
w Polsce ludzi, którzy tak starannie i dokładnie nalepiają
znaczki pocztowe na kopertach. Hallo, Szprot! Na kopercie po
drugiej stronie jest odcisk palca. Co za nieostrożność. Można
będzie zrobić odbitkę daktyloskopijna owego palca. No, a teraz
zobaczymy, co jest wewnątrz.
Aspirant policji przeciął delikatnie kopertę i wyjął z niej
kartkę cienkiego papieru.
Na kartce były tylko dwa słowa:
Pierwsze ostrzeżenie
Podpisu nie było. Zamiast niego widniał pod tym dziwnym
listem niewielki znak czarnego, odwróconego trójkąta, odbity
gumowym stemplem.
Solski uśmiechnął się i podał list wywiadowcy.
— Widzisz, Szprot. Zaczynają zabierać się do mnie.
— Nic dziwnego, panie aspirancie, jak powiedział pewien
włamywacz, który po dwugodzinnej pracy przekonał się, że w
kasie ogniotrwałej znajdują się same protestowane weksle.
— To jednak jest bardzo charakterystyczne. List adresowany
jest ręcznie, podczas, gdy słowa Pierwsze ostrzeżenie pozostały
odbite na maszynie do pisania i to na maszynie jakiegoś
starego typu... Czy rozumiesz tę kombinację?
Szprot skinął głową:
— To znaczy, że inna osoba pisała ten list i poleciła drugiej
osobie napisać adres.
— Ale dlaczego nie zaadresowano koperty maszynowo?
Wywiadowca namyślał się przez chwilę.
— Diabeł to wie! — oznajmił wreszcie.
— Powiedzenie bardzo na czasie, chodzi bowiem o czcicieli
szatana. Otóż słuchaj, Szprot. List pisała i adresowała jedna i ta
sama osoba. Chcąc tylko nas zmistyfikować, list napisała na
maszynie, kopertę zaś ręcznie. Badanie odcisku palca może
wydać pewne rezultaty, ale przecież może to być odcisk palca
posłańca lub dozorcy domu, któremu polecono wrzucenie listu
do skrzynki. Trudno przypuszczać, by ci, którzy działali z tak
piekielnym sprytem w sprawie Orwida, zdradzili się w tak głupi
sposób. Zresztą osoba, której odcisk palca tu widzimy,
niekoniecznie musi figurować w kartotekach urzędu.
— Co zrobi pan aspirant z owym listem?
— Koperta pójdzie do ekspertyzy, list do mego prywatnego
zbioru. No, i będziemy nieco uważać na siebie!
Roman Szprot uśmiechnął się:
— Jak długo wiem, że mam pod ręką dobrze, naładowany
browning, nie obawiam się samego Lucypera.
— Baphometa, mój kochany! Nie zapominaj zresztą Szprot,
że miałeś przy sobie browning i wtedy, kiedy zanarkotyzowano
cię w taksówce i zamordowano Orwida.
Szprot spochmurniał. To była czarna plama na chlubnej
karcie jego policyjnej służby.
— Myślę, panie aspirancie, że świat jest ułożony bardzo źle.
Dlaczego na przykład nie sporządza się kartotek ludzi ślepych,
pozbawionych rąk i nóg, ludzi garbatych i ułomnych. Co za
ogromne ułatwienie byłoby dla policji.
Solski uśmiechnął się:
— Chodzi ci o tego garbusa? Mój drogi to byłoby zbyt trudne.
Może przypadek pozwoli nam wpaść na jego trop.
Nastało chwilowe milczenie. Szprot wskazał na stosy książek,
leżących na biurku.
— A to co takiego?
— To? Te wszystkie książki traktują o czcicielach szatana.
— Jakże owi czciciele oddają cześć szatanowi?
— Urządzają sabbathy i czarne msze, plugawią znak krzyża,
bezczeszczą komunikanty.
Szprot wydał cichy okrzyk zdziwienia.
— Co cię tak uderzyło, Szprot?
— To może być ślad, panie aspirancie.
— A co takiego?
— Przed rokiem aresztowałem w jednym z kościołów w
Warszawie jakiegoś szaleńca, który zaatakował księdza i
rozsypał komunikanty z kielicha.
Solski zwrócił się gwałtownie do Szprota:
— Co się stało z tym człowiekiem?
— O ile wiem, oddano go pod obserwację lekarską. Przebywa
on zdaje się po dziś dzień w zakładzie umysłowo chorych pod
Warszawą.
— Czy sądzisz, że był to istotnie obłąkaniec?
Szprot ruszył ramionami.
— Nie wyglądał na takiego. Miałem go zresztą za wariata do
chwili, gdy mi pan powiedział, że sataniści dopuszczają się
świętokradztw tego rodzaju.
— Jak się nazywał ten człowiek?
— Obce jakieś nazwisko. Zaraz! Zaraz!... Aha! Caprivi!
— Caprivi?
— Przypominam sobie teraz z całą pewnością.
— Dobrze. Zatem zbierz mi do jutra, do południa wszelkie
informacje o tym człowieku. Jego wiek, zawód, przeszłość...
Znajdziesz to i wynotujesz z protokołów sprawy. Jutro po
południu pojedziemy porozmawiać z tym człowiekiem.
Szprot podniósł się z miejsca.
— Widzę, że przydaję się jeszcze na coś, jak powiedziała stara
brzytwa, gdy samobójca poderżnął sobie nią gardło. Idę już,
panie aspirancie. Gdybym tylko znalazł tego garbusa...
— Do widzenia, Szprot. Aha, słuchaj jeszcze. Weź no to na
wzór i każ mi zrobić stempelek w kształcie odwróconego
trójkąta. Być może przyjdzie czas, kiedy pobawimy się w
satanistów.
Rozdział XIII
Przed blokiem białych budynków, zgrupowanych w wielkim
parku, zatrzymało się policyjne auto.
— To tutaj!
Aspirant Solski i Roman Szprot opuścili wóz i zadzwonili do
bramy wejściowej kolonii ludzi, którzy zatracili zdolność
normalnego myślenia.
Mrukliwy odźwierny ukazał twarz o czerwonym nosie w
okienku judasza.
— Panowie sobie życzą?... — zapytał mierząc intruzów
wzrokiem pełnym niechęci.
— Mamy list z urzędu śledczego do dyrektora zakładu.
— Pan dyrektor wyjechał przed godziną do Warszawy.
— Wobec tego muszę go doręczyć jego zastępcy. Jesteśmy z
policji.
Odźwierny, który z racji wrodzonej skłonności do używania
alkoholu, miewał od czasu do czasu, pewne nieporozumienia z
stróżami bezpieczeństwa, przybrał jeszcze bardziej niechętny
wyraz twarzy.
— Zaraz poproszę.
Solski spojrzał z uśmiechem na Szprota, który z irytacji
ruszył ramionami.
— Tym wariatom jednak dobrze się dzieje — zauważył,
wskazując na budynki zakładu.
— Niby dlaczego?
— Jedyni ludzie, którzy nie odczuwają głodu
mieszkaniowego.
Solski roześmiał się wesoło. Był prawie pewny, że wszedł
wreszcie na dobry ślad i świadomość tego napełniała go
radością.
Brama zakładu otworzyła się ze zgrzytem. Starszy pan w
białym kitlu stanął w bramie i objął obu przybyłych przyjaznym
uśmiechem.
— Jestem doktor Świrski, zastępca dyrektora zakładu. Czym
mogę panom służyć?
Zarówno Szprot jak i Solski uczuli nagle przypływ
niewytłumaczonej sympatii do tego spokojnego,
uśmiechającego się człowieka.
— Jestem aspirant Solski. Oto pismo z urzędu śledczego!
— Panowie pozwolą za mną.
Przez ścieżkę parku skierowali się ku kancelarii zarządu.
Doktor Świrski przebiegł oczyma pismo.
— Chodzi więc panom o rozmowę, czy też o przesłuchanie
Capriviego? — zapytał, zdejmując złote okulary, które nałożył
dla przeczytania listu.
— Nie inaczej. Mam wrażenie, że Caprivi może nam
powiedzieć kilka ciekawych rzeczy w sprawie, w której
prowadzę śledztwo.
— Zaraz panów skieruję do Capriviego... To jest najbardziej
małomówny pacjent, jakiego widziałem w tym zakładzie.
Sprawę jego umorzono z powodu pewnych anormalności
umysłowych, Człowiek ten zresztą zetknął się w swym życiu i z
morfiną, i z kokainą.
— Czy uważa pan doktor, że to, co powie może mieć wartość
dla śledztwa?
Lekarz namyślał się przez chwilę:
— Panowie sami to osądzą — rzekł wreszcie. — Caprivi jest
bardzo spokojny. Osobiście byłem od początku w niezgodzie z
mymi kolegami w zakładzie, uważałem bowiem, że Caprivi jest
w pewnej mierze symulantem. — Doktor Świrski wstał. — A
zatem chodźcie panowie za mną. Wątpię jednak, czy Caprivi
będzie chciał w ogóle mówić z panami.
Szli w milczeniu przez białe korytarze domu umysłowo
chorych. Roman Szprot rozglądał się wokół ciekawie, aspirant
Solski szedł obojętny na wszystko, formując sobie w myśli
pytania i metodę rozmowy z pacjentem doktora Świrskiego.
Lekarz wprowadził obu urzędników policji do małej
poczekalni.
— Caprivi przebywa we wspólnej sali na oddziale
najspokojniejszych i nieszkodliwych pacjentów. Ponieważ
panowie chcą z nim pomówić zupełnie spokojnie, każę go tu
zaraz poprosić.
Doktor Świrski wyszedł na chwilę po czym ukazał się z
powrotem z człowiekiem chudym o bardzo ostrym profilu i
rzadkich czarnych włosach.
— Ma pan gości, panie Caprivi — zwrócił się lekarz do
świętokradcy. — Panowie przyszli dowiedzieć się o pańskie
zdrowie.
Spojrzał porozumiewawczo na Solskiego:
— Zostawiam panów samych.
Równocześnie doktor Świrski wskazał nieznacznie Solskiemu
dzwonek na dozorcę umieszczony na stole i opuścił cicho
poczekalnię.
Caprivi stanął w przygarbionej nieco postawie i począł
przypatrywać się swym gościom.
Przez chwilę trwało milczenie.
Rozdział XIV
Przerwał je aspirant Solski:
— Niech pan siada, panie Caprivi. Przypomina nas pan
sobie?
Obojętny ruch ramion.
— Nie!
Po czym nagłe spojrzenie na Szprota. Jakieś iskierki
zainteresowania w oczach. Pogardliwy uśmiech na
fenomenalnie wąskich i bezkrwistych wargach.
— Tego pana przypominam sobie. Przecież to panu
zawdzięczam, że mnie tu trzymają.
Solski przygryzł usta. Popełnił najfatalniejszy błąd, zabierając
z sobą wywiadowcę, który aresztował Capriviego. Należało
ratować sytuację.
— Myli się pan z cala pewnością. Nikt z nas nie aresztował
pana. Spotykaliśmy się często w barze Pod Setką.
— Ależ wariat z pana!
W głosie Capriviego brzmiał taki ton szczególnego i
głębokiego przekonania, że Solski osłupiał. Wszystkiego się
spodziewał, tylko nie tego, że w szpitalu wariatów – nazwą go
wariatem. Roman Szprot rzadkim wysiłkiem woli zdobył się na
zachowanie powagi.
Caprivi tymczasem wybuchnął nagłym gniewem.
— Dlaczego trzymają mnie tutaj. Dlaczego więżą mnie tu
wśród obłąkańców, dlaczego naigrywają się ze mnie? Czy mam
już tu do śmierci pozostać? Dlaczego?...
Solski patrzał na niego badawczo:
— Z rozkazu Wielkiego Maga — rzekł powoli i uroczyście.
Na słowa te Caprivi uspokoił się równie nagle, jak nagle
uniósł się gniewem. W milczeniu począł spoglądać na aspiranta
policji, mrugając zaczerwienionymi powiekami.
— Rozumie pan, Caprivi, z rozkazu Wielkiego Maga.
— Nie znam żadnego Wielkiego Maga. Pierwszy raz słyszę o
nim.
— A jednak działał pan z jego rozkazu.
— Ja? Kiedy?
— Bezczeszcząc puszkę z komunikantami w kościele.
Caprivi potrząsnął głową z nagłym niepokojem.
— Nie! Nie! Działałem wówczas zupełnie sam.
Solski uśmiechnął się pobłażliwie.
— Rozumiem doskonale, że nie ma pan do nas zaufania.
Niechaj pan jednak zrozumie, że znajduje się pan tutaj właśnie
dzięki staraniom wielkiego mistrza. Złapano pana na gorącym
uczynku tego, co „oni” nazywają świętokradztwem, i gdybyśmy
nie zdołali umieścić pana tutaj, sąd skazałby pana na
długoletnie więzienie.
Caprivi patrzył na Solskiego z dziwnym wyrazem twarzy.
— Czego panowie chcą ode mnie? — zapytał znowu, ale już
innym tonem.
Solski ujął kartkę papieru i jednym pociągnięciem pióra
nakreślił na niej znak odwrotnego trójkąta, pod tym umieścił
jakiś znak hebrajskimi literami. Były to litery szin, lamed, szin i
tof tworzące wyraz Szeloszet będący jednym z imion Szatana.
Aspirant podał tę kartkę Capriviemu, śledząc bacznie wyraz
jego twarzy.
Ku zdziwieniu aspiranta na twarzy Capriviego odmalował się
wyraz jakiejś niesamowitej trwogi. Ręka, w której trzymał
kartkę papieru drżała lekko.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytał znowu.
Solski zaledwie zdołał ukryć tryumfujący uśmiech. Ton głosu
i owe pełne pokory chcecie Capriviego były dlań dowodem, że
nareszcie wszedł na dobrą drogę. Teraz należało przeprowadzić
atak całą parą.
— Czy wierzysz już teraz, że przychodzimy od mistrza?
Caprivi skinął głową.
— Jeżeli masz jakieś życzenia, wyjawisz nam je na końcu
rozmowy. Obecnie odpowiadaj na pytania.
Glos Solskiego brzmiał tonem nakazu nieznoszącego oporu.
— Przed spełnieniem tego, za co cię aresztowano dostałeś
pisemne zlecenie od Wielkiego Maga dokonania swego czynu?
Czy tak?
— Tak!
— Wielki Mag pragnie to zlecenie pisemne odebrać z
powrotem, by nie dostało się w niepowołane ręce.
Roman Szprot, asystujący tej scenie i nieznacznie robiący
notatki z rozmowy, patrzył z podziwem na Solskiego. Wiedział,
że Solski był człowiekiem zdolnym, ale pierwszy raz miał
przykład kapitalnej intuicji aspiranta.
— Dokument ten jest dobrze schowany.
— Nie pytam cię o to, Caprivi. Mistrz nasz ma tylko jedną
wolę i nie znosi nieposłuszeństwa. Gdzie jest to pismo? Caprivi,
wszak mieszkał pan razem z matką przed aresztowaniem?
— Tak.
— To pismo jest w mieszkaniu?
— Tak.
— Gdzie?
— Pod siódmą klepką parkietu od drzwi jest skrytka.
— Tam jest ów papier?
— Tak.
— I co więcej?
— Więcej nic... Wielki Mag kazał zniszczyć mi wszystko, co
mogłoby...
— Kiedy widziałeś mistrza po raz ostatni?
Caprivi spojrzał jakby zdziwiony.
— Widziałem go w czasie wtajemniczań młodych adeptów —
rzekł z wahaniem — twarz miał jak zawsze zasłoniętą maską.
Solski uniósł brwi w górę. A więc Wielki Mag występuje
nawet wśród swych zaufanych z maską na twarzy.
— Dosyć Caprivi. Czy masz jakąś prośbę do Wielkiego Maga?
— Tak.
Caprivi pochylił się nad stołem i rzekł szeptem, oglądając się
wokoło.
— Weźcie mnie stąd.
Solski postanowił doprowadzić mistyfikację do końca.
— Chcesz być wolny?
— Tak. Chcę się stąd wydostać.
— Nie dostajesz tu morfiny?
W oczach Capriviego zapalił się głód narkotyku.
— O, tak! Tak! — wyszeptał głosem skrzywdzonego dziecka.
— Weźcie mnie stąd.
Solski podniósł głowę znad stołu.
— Wielki Mag kazał mi, bym ci oznajmił, że godzina twego
wyzwolenia jest bliska. Za cztery dni, o północy, do okna twej
sypialni zapuka ręka wybawcy. Trzy razy po trzy razy... Bądź
wówczas gotów, podejdź do okna... O reszcie pomyśli kto inny.
Caprivi pochylił głowę w milczeniu.
W tej samej chwili do drzwi rozległo się dyskretne pukanie.
Był to doktor Świrski, który nie mógł doczekać się końca
przeciągającej się rozmowy.
— Skończyliśmy, panie doktorze.
Świrski spojrzał łagodnie na Capriviego.
— A zatem pożegnaj swych przyjaciół, Caprivi, i wróć do
swego pokoju.
Solski i Szprot wyciągnęli rękę do Capriviego. Solski
zauważył przy tym, że z chwilą wejścia doktora Caprivi schował
zręcznie do kieszeni szpitalnego płaszcza napisaną przez niego
kartkę z kabalistycznymi znakami.
Caprivi jednak nie odchodził.
— Czy chcesz jeszcze czego?
Wychudły człowiek wskazał na karafkę wody stojącą w
poczekalni.
— Pić mi się chce.
Doktor Świrski w milczeniu napełnił szklankę wody i podał ją
swemu pacjentowi.
Caprivi podniósł ją do ust, gdy lekarz dostrzegł nagle jakiś
dziwny osad na dnie karafki. Niezwykle przypuszczenie
zrodziło się nagle w jego mózgu. Bez namysłu szybkim ruchem
wyrwał Capriviemu szklankę z wodą.
— Zaczekaj, Caprivi.
Zbliżył szklankę do ust i wziął trochę wody na język. Miała
jakiś dziwny, ledwie wyczuwalny posmak. Lekarz postawił
szklankę na stole i porwał za karafkę, podnosząc ją pod światło.
Obaj urzędnicy policji z uwagą śledzili jego ruchy.
Czerstwa twarz lekarza pokryła się nagłą bladością.
— Ta woda jest zatruta! — zawołał. — Co za szczęście, że nikt
z panów nie pił z tej karafki.
Szprot spojrzał na bladą twarz lekarza i spoważniał również.
Przypomniał sobie nagie, że w czasie rozmowy Solskiego z
Caprivim, chciał ugasić pragnienie kilkoma łykami wody, nie
miał jednak na to czasu.
Solski spojrzał badawczo na lekarza.
— Zadziwiające — mruczał stary lekarz, badając pod światło
zawartość szklanki. — Nie rozumiem, jak przy wzorowej opiece
szpitalnej mógł ktoś...
Uniósł w górę krzaczaste brwi.
— Mamy tu na miejscu laboratorium chemiczne. Muszę zaraz
dokonać analizy — zwrócił się do agentów i wyszedł z pokoju,
zabierając z sobą szklankę i karafkę z wodą.
Caprivi siedział bez ruchu z pobladłą twarzą.
— Co... co to wszystko znaczy? — wyszeptał.
Solski bynajmniej nie miał zamiaru udzielania mu na ten
temat wyjaśnień, tym bardziej, że w drzwiach ukazał się
dozorca, który miał wyprowadzić Capriviego.
— Pamiętaj! — rzucił mu przyciszonym głosem, jak gdyby
chciał, by dozorca nie usłyszał słów jego. — Pamiętaj, od dziś za
cztery dni. Trzy stuknięcia po trzy razy. Bądź gotów.
Caprivi skinął głową na znak, że rozumie, i spokojnie udał się
za dozorcą.
Solski spojrzał przeciągle na Szprota. Na twarzy agenta
widniał już zwykły dobrotliwy uśmiech.
— Byliby mnie skończyli, jak rzekł pewien skazaniec,
ułaskawiony w momencie, gdy miał już stryczek na szyi.
— Wiesz, Szprot...
— Słucham!
— Obawiam się, że połamiemy sobie na tej sprawie zęby.
Przeciwnik przewyższa nas sprytem. Ale mylisz się, to nie nas
chcieli otruć, lecz Capriviego w obawie jego zdrady.
— Nabrał go pan aspirant na całego. Będzie chłop czekał na
owo pukanie do okna, jak ja zawsze czekam na spadek po
jednej z moich stu ciotek.
Aspirant wraz ze Szprotem opuścili pokój i udali się do
laboratorium chemicznego.
Doktor Świrski siedział przy stoliku zastawionym
epruwetkami i szklanymi flakonami. Nalewał właśnie wodę z
karafki do małej epruwetki i dodawszy do niej kilka kropel
jakiegoś ciemnego płynu, począł ją ogrzewać na gazowym
płomyku.
Obaj mężczyźni stanęli opodal, nie chcąc przeszkadzać
staremu lekarzowi.
Doktor Świrski podniósł epruwetkę do wysokości oczu i
spojrzał pod światło.
— Wie pan, co było w karafce z wodą? — zapytał Solskiego. —
Cyjanek potasu.
Aspirant policji drgnął.
— Nie wiadomo, kiedy człowiek staje przed bramami
wieczności — rzucił sentymentalnie Szprot. — Tego samego
zdania był car Paweł I, gdy go duszono jedwabną szarfą.
— Panie doktorze — zwrócił się do Świrskiego aspirant —
byłbym panu bardzo wdzięczny, gdyby pan zechciał zachować
w tajemnicy tę historię z karafką zatrutej wody. Tymczasem
pożegnamy pana doktora i dziękując za okazaną pomoc,
zastrzegamy sobie możność fatygowania pana jeszcze w
przyszłości.
— Jestem zawsze na usługi panów — odparł grzecznie lekarz,
podając Solskiemu rękę. — Jeżeli mogę pana prosić, to niech
pan zechce pozdrowić ode mnie przy okazji doktora Lamota,
mojego uniwersyteckiego kolegę. Wszak jest on obecnie
lekarzem policyjnym. Praktyka szpitalna tak mnie pochłania,
że nie widziałem go już przez szereg lat. Wiem tylko, że
mieszka w Warszawie.
— Gdy tylko zobaczę doktora Lamota, nie zapomnę oddać
mu pozdrowień. — odparł Solski. — Doktor Lamot to nasza
znakomitość.
— Ha! — wtrącił się Szprot, który nigdy nie umiał milczeć
zbyt długo. — Ludzie, którzy cało wyszli z katastrofy Titanica,
są już przez to samo znakomitościami.
Na wyrazistej twarzy doktora Świńskiego odbiło się
zdumienie.
— Z katastrofy Titanica? — zapytał.
Solski skinął głową:
— Tak. Przecież doktor Lamot płynął na pokładzie Titanica i
ocalał prawie cudem.
Stary lekarz potrząsnął głową.
— Nigdy o tym nie słyszałem. Katastrofa Titanica wydarzyła
się w 1912 roku. To było dawno! Bardzo dawno! Pierwszy raz
słyszę, iż w ogóle był w Stanach Zjednoczonych. Kto panom
mówił o tym?
— Opowiadał nam o tym sam doktor.
— To dziwne.
Solski nie podjął tego tematu i za chwilę wraz ze Szprotem
znaleźli się w samochodzie.
— Do domu na zasłużony wypoczynek? — zagadnął Szprot.
— Tak, do domu, ale do domu Capriviego.
— Aha. Pamiętam: siódma klepka parkietu od drzwi.
— Właśnie. A potem złożymy raport Durskiemu.
Solski wydał szoferowi odpowiednie dyspozycje i w pół
godziny potem auto policyjne zatrzymało się przed małym
domkiem na Woli. Solski miał przygotowany nakaz rewizji in
blanco.
Matka Capriviego, sędziwa staruszka, z przerażeniem
przyjęła niespodziewanych gości.
Rewizja trwała krótko. Pod siódmą klepką od drzwi była
faktycznie skrytka, ale była ona pusta. Z pożądanego
dokumentu nie było ani śladu.
Solski przygryzł wargi.
— Znowu nas uprzedzono. — rzekł do Szprota, po czym
zwrócił się do pani Caprivi.
— Czy wiedziała pani o tej skrytce?
— Nic a nic! — odparła staruszka, tak szczerym tonem, że
Solski uwierzył w prawdę jej słów.
— Czy był tu ktoś u pani? Wczoraj lub dziś w ciągu dnia?
— Owszem, był zdun. Mówił, że piec jest nie w porządku i że
musi coś poprawić.
— I poprawił?
— Nie. Obejrzał i powiedział, że przyjdzie jutro.
— No, tak. Naturalnie, nie zobaczy go pani więcej na oczy.
Czy w czasie obecności tego „zduna” wychodziła pani z
mieszkania?
— Odwołała mnie na chwilę sąsiadka.
Solski skinął głową i zwrócił się do Szprota:
— Idziemy, Szprot.
— Idziemy! Nie mamy tu nic więcej do roboty, jak rzekło dwu
skazańców, opuszczając więzienie po odsiedzeniu w nim
okrągłych dwudziestu lat.
Za chwilę znów siedzieli obaj w samochodzie:
— I co pan na to, panie aspirancie? — przerwał długie
milczenie Szprot.
Solski ruszył ramionami.
— Znasz prawo serii, Szprot. Zwaliła się na nas obecnie fala
niepowodzeń i to oznacza...
— I to oznacza?...
— Że już niedługo zacznie się seria naszych powodzeń i klęsk
naszych wrogów.
Rozdział XV
Upłynęło dwa dni od wizyty Solskiego w szpitalu.
Raport złożony naczelnikowi Durskiemu wywołał jego
zadowolenie, mimo że ostateczny rezultat wyprawy ukończony
był niepowodzeniem.
Durski zorientował się natychmiast, że Caprivi wie znacznie
więcej, niż powiedział, i postanowił dlatego dołożyć wszelkich
starań, by Capriviego przeniesiono ze szpitala dla umysłowo
chorych do aresztu śledczego. Starania jednak Durskiego,
wobec orzeczenia lekarzy o anormalności umysłowej
Capriviego, natrafiły na poważne trudności.
Śledztwo utknęło na martwym punkcie i policja daremnie
szukała nowych nici prowadzących do upragnionego kłębka,
daremnie starała się rozświetlić mroki tajemnicy otaczającej tę
całą sprawę.
Solski miał kilka godzin wolnych i postanowił przepędzić je
samotnie, by raz jeszcze przemyśleć całą sprawę czcicieli
Szatana od początku do końca. Pierwszy raz jednak samotność
poczęła mu ciążyć. Skręcił w stronę Krakowskiego
Przedmieścia, namyślając się, czy wejść do Loursa na filiżankę
kawy, czy też udać się do domu.
Idąc wolnym krokiem, uczuł nagle jakiś dziwny niepokój koło
serca.
W odległości kilku kroków ujrzał smukłą, rasową sylwetką
Irmy Zaleskiej, która szła w jego stronę.
Skłonił się głęboko, nie wiedząc, czy minąć ją, czy też
przystąpić do niej. Ogarnęło go jakieś radosne zdziwienie, gdy
dziewczyna podeszła do niego i wyciągając małą rączkę,
przemówiła swym ciepłym, zmysłowym głosem:
— Bardzo przepraszam, że pana zatrzymuję. Czy może mi
pan poświęcić kilka minut rozmowy?
Uścisnąwszy podaną rączkę, odpowiedział aż nazbyt
skwapliwie:
— Ależ z największą przyjemnością. Czym mogę pani służyć?
— Proszę mnie, wobec tego, odprowadzić do domu.
Przez krótką chwilę szli obok siebie w milczeniu.
— Chciałam pana zapytać... — zaczęła Irma — o ile to
naturalnie nie jest tajemnicą, czy panować natrafili już na ślad
mordercy mego nieszczęśliwego narzeczonego?
Solski był zaskoczony tym pytaniem. Obowiązek urzędnika
nakazywał mu nie odpowiadać na to pytanie, z drugiej zaś
strony urok, jaki wywierała nań dziewczyna, jej serdeczne i
przyjazne zwrócenie się do niego, mówiły, że przecież nie
popełni żadnego wykroczenia, gdy podzieli się z nią swymi
spostrzeżeniami. Czuł instynktownie, że może liczyć na
dyskrecję i że Irma nie zdradzi okazanego jej zaufania.
Dziewczyna, jak gdyby odgadując jego myśli, odezwała się,
nie czekając na jego odpowiedź:
— Rozumiem doskonale, że może nie powinnam zadawać
tego pytania, na które panu, jako prowadzącemu śledztwo, nie
wypada może odpowiedzieć, lecz gdyby pan zechciał zrozumieć
moje intencje. Nie prosta ciekawość powoduje mną, tylko
głęboki ból, jaki mi zadano. Zresztą nie zawiodę okazanego mi
zaufania.
Proste słowa dziewczyny rozwiały wszystkie skrupuły
Solskiego. Mile połechtały jego ambicję słowa Zaleskiej
prowadzącemu śledztwo.
— Proszę mi wierzyć — odparł — że ani przez chwilę nie
wątpiłem w pani dyskrecję, tylko zastanawiałem się, w jaką
formę ująć to, co panią interesuje. Śledztwo posunęło się
wprawdzie naprzód, jednakże nie udało nam się dotychczas
wpaść na ślad morderców.
— Morderców? — spytała Zaleska ze zdziwieniem. — Więc
kilku ich było w mieszkaniu mego narzeczonego?
— Nie o tym myślałem... Narzeczonego pani zamordował
jeden człowiek, lecz działał on z ramienia potężnej i tajemniczej
organizacji, tej która zamordowała dziennikarza Orwida.
Przecież sama pani o tym wspominała...
Na twarzy dziewczyny odbił się wyraz ledwie dostrzegalnego
zmieszania. Nim jednak Solski zdołał go spostrzec, była z
powrotem opanowana i spytała spokojnie:
— Ja?
— Tak, wówczas w pokoju Hurwicza. Powiedziała pani
zamordowali go i pokazując znamię nad uchem, przytoczyła
pani przeczucia narzeczonego, że nie umrze on naturalną
śmiercią.
— Ach, nie przywiązuję obecnie żadnej wagi do tych słów...
byłam wtedy pod bezpośrednim wrażeniem ciosu i
nieszczęścia, jakie na mnie spadły tak niespodziewanie... Dziś,
niech mi pan wierzy, mogę zapewnić, iż powiedzenie moje nie
miało żadnego znaczenia.
— A jednak przeczuła pani trafnie... zamordowano
narzeczonego pani z rozkazu sekciarzy...
— Sekciarzy? — powtórzyła.
— Tak, sekciarzy... W tej chwili padł ich ofiarą Hurwicz i
Orwid, a nie wiadomo jeszcze, ile będzie ofiar, nim ręka
sprawiedliwości dosięgnie zbrodniarzy.
— Jak to, wie pan kto zamordował i policja nie potrafi ich
pochwycić — spytała szczerze zdziwiona Zaleska. — Nie
rozumiem...
— Pytanie pani jest zupełnie naturalne — odpowiedział. —
Lecz na to trzeba być urzędnikiem policji, aby orientować się,
jak wiele zajść jeszcze może okoliczności i wypadków od
momentu odkrycia zbrodniarza do jego schwytania. Wielkich
przestępców nie tak łatwo ująć, jak to się na pozór wydaje.
— Lecz pan ich schwyta, prawda? — spytała, badawczo
spoglądając mu w oczy.
Na czole Solskiego wystąpiła głęboka zmarszczka:
— Przysięgam pani — oświadczył ostro — że nie spocznę ani
na chwilę, dopóki nie będę miał ich wszystkich ot tak — i
wyciągnąwszy dłoń, wykonał wymowny ruch zamykającej się
garści.
Na ustach Zaleskiej zaigrał jak gdyby lekki, ironiczny
uśmieszek. Opanowała go jednak szybko.
— Z całego serca życzę panu powodzenia. Teraz jestem
pewna, że śmierć mego narzeczonego zostanie pomszczona.
Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i Zaleska zatrzymała się
przed bramą.
— Przypomniałam sobie, że jeszcze muszę wstąpić do
przyjaciółki. Bardzo panu dziękuję i za dodanie mi otuchy, i za
miłe towarzystwo... — powiedziała miękko, podając mu dłoń,
którą Solski ucałował z dziwnym wzruszeniem. — Mam jeszcze
jedną prośbę... Proszę powiadomić mnie o wynikach pańskich
poszukiwań. Adres pan pamięta zapewne.
I skinąwszy główką, zniknęła w głębi bramy.
Solski był tak zaskoczony nieoczekiwanym a rozkosznym dla
niego zaproszeniem, że nie zdobył się na żadną odpowiedź czy
podziękowanie. Skłonił się tylko głęboko i dopiero po chwili
zorientował się, że Zaleska weszła już na klatkę schodową, a
ukłon jego przyjąć mógł dozorca, który właśnie ukazał się w
głębi bramy.
Włożywszy więc kapelusz, odszedł szybkim krokiem. Czuł w
sercu dziwną radość i rozjaśnionymi oczyma spoglądał na
mijających go przechodniów.
— Trzeba jak najprędzej skończyć z satanistami — myślał —
bo czeka mnie daleko ważniejsza sprawa.
Rozdział XVI
Noc była ciemna i bezksiężycowa. W Domu Zdrowia
pogaszone już były światła i panowała głęboka cisza. Świeciło
się tylko w gabinecie dyżurnego lekarza, który wrócił właśnie z
oddziału furiatów, gdzie dawał uspakajający zastrzyk jednemu
z chorych, awanturującemu się w ataku szału. Chory uspokoił
się i zasnął po zastrzyku, tak że nic nie mąciło ciszy w Domu
Zdrowia.
Doktor Świrski cierpiał chronicznie na bezsenność i dlatego
chętnie i często podejmował się nocnych dyżurów w szpitalu
obłąkanych, mimo że zarówno wiek jak i piastowane
stanowisko zastępcy dyrektora zakładu zwalniały go od tego
obowiązku, spadającego zazwyczaj na młodych lekarzy.
Doktor Świrski był starym kawalerem, rozmiłowanym w
swoim zawodzie. Nie miał innych namiętności, poza swymi
psychiatrycznymi badaniami, którym poświęcił całe swe życie.
Doktor Świrski zrzucił biały kitel, zgasił duże światło płonące
w gabinecie i zapalił małą lampkę stojącą na biurku. Następnie
rzucił przelotne spojrzenie na hałaśliwy zegar wskazujący
godzinę dziewiątą i z półki wypełnionej grubymi, oprawnymi
tomami wybrał jeden, po czym zasiadł do czytania.
Po chwili już pogrążył się tak dalece w studiowaniu
naukowego dzieła jakiegoś francuskiego uczonego, że
zapomniał o całym świecie i nie zwrócił uwagi na to, że na
dworze począł padać rzęsisty deszcz, szumiąc wśród pożółkłych
liści drzew zwarzonych podmuchami jesieni.
Dozorcy szpitalni drzemali na piętrach, na których pełnili
służbę i zdawać by się mogło, iż doktor Świrski jest jedyną
osobą, która czuwa w zakładzie.
A jednak prócz doktora Świrskiego czuwał w Domu Zdrowia
jeszcze ktoś inny i przewracając się na łóżku, z niecierpliwością
liczył sekundy i minuty.
Tym kimś był – Caprivi.
Nocy tej przypadał właśnie termin, o którym mówił mu
Solski, Caprivi więc, który nie miał najmniejszych powodów, by
podejrzewać mistyfikację, czekał, aż w szybę okna rozlegnie się
umówione stukanie. Trzy razy po trzy razy.
Upływały minuty i kwadranse, a Caprivi wciąż czekał.
Ogarniało go coraz większe zdenerwowanie. Czyżby Wielki
Mag zawiódł go, czyżby miał nie dotrzymać obietnicy?
— Tap!... tap!... tap!...
Caprivi uniósł się na posłaniu, zimny pot wystąpił mu na
czoło.
To był umówiony sygnał...
— Tap!... tap!... tap!...
— Tap!... tap!... tap!...
Caprivi wstał, jak mógł najciszej i na palcach podszedł do
okna. W oknie tym była zazwyczaj krata, tym razem jednak
kraty nie było. Usunęły ją jakieś tajemnicze ręce, te same, które
teraz cięły szybę ostrym diamentem.
Ręce te, umocowały potem zręcznie drabinkę sznurową i dały
znak Capriviemu.
Świętokradca nie wahał się ani chwili, wspiął się na parapet
okna i z zręcznością, jakiej trudno się było po nim spodziewać,
począł się spuszczać po sznurowej drabince.
Gdy dotknął ziemi, zbliżyła się do niego jakaś postać
pokraczna i ujęła go za rękę. Mimo panującego mroku Caprivi,
który widział w ciemnościach nie gorzej od kota, zauważył, iż
człowiek ów był garbusem o potwornie brzydkich rysach
twarzy. Chciał zapytać o coś, lecz garbus długą swą rękę położył
na ustach Capriviego, nakazując mu w ten sposób milczenie.
Deszcz padał w dalszym ciągu. Garbus nadsłuchiwał przez
chwilę, lecz poza monotonnym poszumem deszczu, żaden
szmer nie mącił nocnej ciszy.
Garbus najkrótszą drogą pociągnął Capriviego w stronę muru
okalającego zakłady ogrodu. Tam również czekała drabinka
sznurowa.
Po drugiej stronie muru oczekiwało małe kryte sportowe
auto. Garbus krótkim ruchem ręki wskazał Capriviemu miejsce
obok siebie, po czym zajął sam miejsce przy kierownicy.
Samochód ruszył i pomknął jak strzała po rozmokłej szosie.
Caprivi w szpitalnej odzieży siedział obok garbatego szofera i
pełną piersią wchłaniał wilgotne powietrze jesiennej nocy.
Był wolny. Wielki Mag dotrzymał słowa.
W dwie godziny potem do gabinetu, w którym dyżurował
doktor Świrski, wpadł przerażony dozorca. Na sali, w której
sypiał Caprivi, obudził się jakiś chory i począł wzywać dozorcy.
Gdy dozorca wszedł, wzrok jego padł natychmiast na okno.
Zauważył wyłamaną kratę i wyciętą szybę. Spojrzał po łóżkach.
Łóżko Capriviego było puste. Podbiegł do okna i znalazł
drabinkę sznurową. Teraz wiedział już wszystko.
Caprivi zbiegł z Domu Zdrowia w jakiś niezwykły sposób.
Doktor Świrski nie chciał wierzyć własnym uszom, gdy
usłyszał tę nieprawdopodobną wiadomość. Pospieszył w ślad za
dozorcą po to tylko, by stwierdzić, że dozorca miał rację.
Stary lekarz namyślał się długą chwilę, co robić. Noc była
bardzo ciemna i robienie poszukiwań w parku zakładowym
byłoby rzeczą beznadziejną. Doktor Świrski był zresztą zbyt
sprytnym człowiekiem, by się nie zorientować, że Caprivi został
uwolniony przy dobrze zorganizowanej pomocy z zewnątrz. W
takim razie Caprivi był już dawno poza obrębem zakładu.
Wówczas przyszedł lekarzowi na myśl Solski. Aspirant policji
pozostawił lekarzowi swą wizytówkę, na której widniały dwa
numery telefonów: biurowy i domowy. Doktor Świrski
postanowił powiadomić Solskiego o tym, co zaszło, lecz nagle
zawahał się. Przypomniał sobie, iż aspirant policji opowiedział
mu, iż obiecał Capriviemu uwolnienie go z Domu Zdrowia.
Termin uwolnienia podany Capriviemu przez Solskiego, był
właśnie tym, w którym Caprivi został uwolniony. To było coś
zastanawiającego.
Lekarz namyślał się i medytował długo, wreszcie powziął
decyzję.
— Zawezwę pomocy policji — oznajmił dyżurnym dozorcom,
którzy skupili się koło niego. — Proszę zachować zupełny
spokój.
Przejęty doktor Świrski nie słyszał i nie zauważył, że przed
kilkoma minutami auto jakieś zatrzymało się przed bramą
głównego pawilonu zakładu. Zeszedł do gabinetu i ujął
słuchawkę telefoniczną.
W chwili jednak, gdy wymieniał numer telefonu Solskiego,
jeden z dozorców wszedł do gabinetu i oznajmił krótko:
— Pan aspirant Solski.
Lekarz zdumiony opuścił słuchawkę na widełki. W drzwiach
stał istotnie aspirant Solski, za nim zaś widniała w korytarzu
sylwetka Szprota i drugiego jeszcze wywiadowcy. Zanim doktor
Świrski zdołał przemówić słowo, Solski skłonił się i rzekł:
— Przepraszam, że o tej porze niepokoimy pana doktora.
Oto, podpisany przez prokuratora nakaz przewiezienia
Capriviego do Warszawy. Ma on być poddany jeszcze
dokładnym przesłuchaniom.
Doktor Świrski wziął nakaz, przebiegł go oczyma i potrząsnął
głową.
— Żałuję, ale to nie jest możliwe.
Niesłychane zdumienie odbiło się na twarzy Solskiego.
— Nie rozumiem, panie doktorze...
— Zaraz pan zrozumie. Caprivi zbiegł przed niecałymi
dwiema godzinami z naszego zakładu. Zbiegł przy pomocy
udzielonej mu z zewnątrz. Miałem właśnie powiadomić pana o
tym telefonicznie, gdy oznajmiono mi pana przybycie.
Przez chwilę Solski przypominał żonę Lota zamienioną w
słup soli. Wreszcie zaczął wypytywać o szczegóły, wydał
polecenie przeszukania parku. Wynikiem tych starań było
znalezienie drugiej drabinki sznurowej na murze okalającym
ogród zakładowy.
Solski zmarszczył brwi:
— Nic tu po nas! — rzekł wreszcie. — Caprivi jest już daleko!
Trzeba natychmiast powiadomić naczelnika Durskiego.
Chciałbym tylko wiedzieć, skąd ta przeklęła satanistyczna
szajka wiedziała o mojej „obietnicy”, danej Capriviemu.
Wykonali ją gorliwie.
— Przegraliśmy, panie aspirancie – westchnął Szprot. —
Podobno i Napoleon miał swoje Waterloo. Czytałem coś kiedyś
o tym.
— Szprot, zamknij dziób tym razem.
Solski pożegnał się z doktorem i wrócił z wywiadowcami do
auta. Nad ranem zdołali stwierdzić, iż około godziny drugiej w
nocy z szaloną szybkością minął rogatkę wolską jakiś
samochód sportowego typu. Przejechał on rogatkę ze
zgaszonymi światłami i dyżurny policjant nie mógł go ani
zatrzymać, ani zapisać jego numeru.
Aspirant po odebraniu tego meldunku rzucił zniechęcony
słuchawkę na widełki. Wiedział już, że Caprivi został tym
właśnie samochodem bez świateł uwieziony do Warszawy. Ale
jakże trudno znaleźć jest w milionowym mieście człowieka, nie
mając nawet najmniejszego śladu.
Rozdział XVII
Upłynęło kilka dni bezskutecznych poszukiwań. Naczelnik
Durski postawił na nogi całą policję, która przetrząsnęła
wszystkie znane sobie kryjówki i spelunki.
Na próżno jednak. Caprivi przepadł jak kamień w wodę.
Był wczesny ranek jesienny. Od samego rana padał drobny,
zimny deszczyk, zawlekając ulice wilgotna mgłą i przenikając
do kości dotkliwym chłodem.
Ulicą Chłodną wlókł się Solski w czapce nasuniętej na oczy,
skulony w ciepłym płaszczu. Bolał go każdy nerw. Z jednej
strony doznana porażka, z drugiej okropna pogoda rozstroiła
mu nerwy do reszty. Ogarnęła go dziwna apatia właściwa w
pewnych momentach neurastenikom. Najchętniej zaszyłby się
w jakiś kąt i trwał godzinami, o niczym nie myśląc, niczego nie
czując.
Od samego rana błądził na pozór bezcelowo po całym
mieście, mając podświadomą nadzieję, że może uda mu się
przypadkowo wpaść na Capriviego lub na jakiś ślad, który
naprowadziłby go na trop bandy.
Wziąwszy więc do pomocy nieodłącznego Szprota, którego
znów idée fixe stało się odnalezienie garbusa, krążyli jak czujne
psy po całym mieście, jak czujne psy węsząc i szukając.
Obecnie wracali do domu. Solski, gryząc dawno zgasłego
papierosa, szedł skurczony i milczący, nie zwracając
najmniejszej uwagi na paplanie Szprota, który dokładał
wszelkich starań, aby wprawić w lepszy humor swego
zwierzchnika.
— Panie aspirancie... nie trzeba nigdy tracić równowagi,
zawołał pewien robotnik, spadając ze szczytu wieży Eiffla...
Sprawa nasza jeszcze nie skończona. Zobaczy pan, że jeszcze
jednego i drugiego dostaniemy w swoje ręce. A może byśmy
wstąpili do tej cukierenki... Szklanka kawy dobrze zrobi.
Solski skinął głową.
Kiedy podano mu kawę, Szprot nachylił się przez stolik i
szepnął:
— A jednak mam dziwne przeczucie, że lada chwila stanie się
coś, co trochę rozjaśni te ciemności, w jakich brniemy.
— Powiedz mi Szprot... gdzie on może być — zapytał po
chwili Solski. — Przecież człowiek nie przepada bez śladu...
— Gdyby Juliusz Cezar wiedział, gdzie są jego wrogowie, na
pewno 15 marca nie polazłby do senatu — odpowiedział
filozoficznie Szprot. — Szukajcie, a znajdziecie... to były słowa
pewnego mordercy, gdy mu zakładano kajdanki... i my panie
aspirancie też znajdziemy to, co sądzone jest nam znaleźć.
W tym momencie wszedł do kawiarni jakiś biednie ubrany
mężczyzna i usiadłszy opodal, pogrążył się w wyjętej z kieszeni
gazecie. Szprot obrzucił go obojętnym, przelotnym
spojrzeniem.
Nagle silą woli powstrzymał się od krzyku.
— Panie aspirancie... — pochylił się nieznacznie do Solskiego
— niech pan spojrzy uważnie na ręce tego człowieka... czy one
panu nic nie przypominają?
— Masz rację — odparł Solski również cicho po chwili
obserwacji — gdzieś widziałem te ręce i w dodatku bardzo
niedawno... ale kiedy i gdzie?
Obserwowany czytał spokojnie gazetę. Był to mężczyzna lat
około czterdziestu, ubrany skromnie, a nawet biednie. Na
pierwszy rzut oka robił wrażenie jakiegoś robotnika
fabrycznego lub rzemieślnika wracającego z pracy. Zwracały
uwagę tylko jego ręce, odbijające się jaskrawym kontrastem od
zaniedbanej i nieuporządkowanej fryzury, nieogolonej twarzy i
wygniecionego, zniszczonego ubrania.
Były to ręce niesłychanie białe, doskonale utrzymane, o
wypielęgnowanych paznokciach. Ręce na pozór drobne i wątłe,
lecz mające w swej linii coś, co zdradzało niezwykłą siłę i pewne
okrucieństwo.
Ręce nieznajomego zahipnotyzowały wprost Solskiego.
Całym wysiłkiem woli skupił myśli, aby przypomnieć sobie,
kiedy i w jakich okolicznościach je widział.
Nieznajomy tymczasem podniósł szklankę z herbatą do ust.
Solski, nie panując nad sobą, chwycił kurczowo za rękaw
Szprota.
— Szprot... to on!... on!...
— Tak. To Caprivi!...
Szprot począł się niesłychanie gorączkować.
— Nie może nam ujść. Nie może nam ujść tym razem —
szeptał do Solskiego. — Musimy go zaaresztować natychmiast.
Solski wolnym ruchem położył swą rękę na ręce Szprota i
przycisnął ją mocno do blatu stolika.
— Ani słowa o tym. Ani jednego ruchu. Z zajęciem
rozmawiajmy o jutrzejszych wyścigach. Spierajmy się o typy...
Aspirant policji wypowiedział te słowa z sugestywną siłą,
której Szprot uległ i zaczęli też natychmiast spierać się zacięcie
o to czy Magnolia czy też Effendi mają większe szanse wygrania
Wielkiej Warszawskiej.
Solski twierdził stanowczo że Magnolia nie ma żadnych szans
na ciężkim lorze. Szprot dawał zaś do zrozumienia, że
pieniądze postawione na Effendiego należy uważać za
przepadłe.
Caprivi tymczasem złożył spokojnie gazetę, którą czytał, i
rozejrzał się po salce cukierenki. Solski rzucił na niego szybkie
spojrzenie i równie nagle odwrócił głowę, by nie być samemu
poznanym. Tak, to był Caprivi...
Satanista i świętokradca dokończył tymczasem herbaty i
sięgnął ręką do kieszeni podniszczonej marynarki.
— Płacić! — zawołał głosem, nieco ochrypłym do posługującej
w cukierence panienki.
Szprot i Solski odliczyli równocześnie pieniądze za swe kawy.
Caprivi zapłacił i podniósł się ociężale. Nałożył niedbale na
głowę zrudziały kapelusz i nie spiesząc się, opuścił cukierenkę.
Solski i Szprot podnieśli się od stolika.
— Nie wolno nam stracić go z oczu.
Byli już na ulicy i w pewnej odległości przed sobą mieli
Capriviego, który z pochyloną głową, z rękami w kieszeniach,
wlókł się ospale niezbyt ludną ulicą.
— Czy zaaresztujemy go na ulicy?
Solski pokręcił przecząco głową:
— Nie, nie będziemy go wcale aresztować.
Szprot spojrzał na Solskiego, jakby sądząc, że młody aspirant
dostał pomieszania zmysłów.
— Nie będziemy?... — wyjąkał zdumiony.
Solski uśmiechnął się na widok zdumienia wywiadowcy:
— Czy nie rozumiesz Szprot — odarł, nie spuszczając oka z
Capriviego — czy nie rozumiesz, że Caprivi na wolności, jak
długo nie wie, że jest śledzony, jest dla nas wart stokroć więcej
niż Caprivi przebywający w szpitalu dla obłąkanych lub w
więziennej celi. Przecież Caprivi musi być w porozumieniu,
musi być w kontakcie z tymi, którzy ułatwili mu ucieczkę. Jest
on teraz dla nas nicią prowadząca do kłębka. Na aresztowanie
go będzie zawsze czas, byleśmy nie stracili go z oczu.
— Zaczyna mi się wyjaśniać w głowie, jak mawiał pewien
bardzo czcigodny szewc po piątej butelce „monopolki” —
odparł z uznaniem wywiadowca. — Czekaj ptaszyno, już my cię
nie wypuścimy z opieki.
To ostatnie zdanie było skierowane pod adresem Capriviego,
który skręcił z ulicy Chłodnej w Żelazną, po czym z Żelaznej
skierował się Lesznem w stronę śródmieścia.
Urzędnicy policji postępowali za nim w pewnej odległości,
mając go stale na oku.
Caprivi wstąpił na Lesznie do jakiegoś baru. Szprot
zaobserwował przez szybę, iż zbieg z zakładu dla obłąkanych
wypił kieliszek wódki, po czym opuścił bar i począł
kontynuować swą wędrówkę.
Śledzony przeszedł Tłumackie i skierował się na ulicę
Bielańską, gdzie obejrzał kilka wystaw. Zachowywał się jak
człowiek znudzony bezczynnością, dysponujący wolnym
czasem w nieograniczonej mierze.
Następnie przeszedł przez plac Teatralny i podążył ulicą
Wierzbową w stronę placu Saskiego.
Solskiego i Szprota poczęła niecierpliwić ta wędrówka.
— Zobaczy pan, panie aspirancie — zawyrokował
wywiadowca — że ten przyjemniaczek zaprowadzi nas na
koniec Mokotowa.
— No, tak źle chyba nie będzie — uśmiechnął się Solski, ale i
on począł kręcić głową, gdy idąc w ślad za Caprivim, znaleźli się
na ulicy Mazowieckiej.
Minęli jeszcze plac Napoleona i szli teraz ulicą Szpitalną.
Przed jednym z domów Caprivi stanął, spojrzał na numer i
zdawał się namyślać przez chwilę.
Był najwyraźniej niezdecydowany.
Solski i Szprot przystanęli o dwa domy dalej i obserwowali go
bacznie.
Caprivi wahał się w dalszym ciągu. Parokrotnie podnosił
głowę i spoglądał na numer domu, jakby chcąc się upewnić, że
się nie myli i że dotarł do celu.
Wreszcie zdecydował się i krokiem bardziej żwawym i
energicznym wszedł do bramy domu.
Solski i Szprot ruszyli z miejsca i zbliżyli się do kamienicy, w
której zniknął Caprivi. Solski skinął na wywiadowcę:
— Pójdź no ostrożnie i sprawdź, do kogo udał się nasz
znajomy.
Szprot usłuchał z ochotą i namacawszy w kieszeni rewolwer
dla upewnienia się, że ma skuteczny środek na wszelkie
niespodzianki, znikł w ślad za Caprivim. Solski nieco
zdenerwowany przechadzał się koło domu.
Czyżby istotnie znajdował się na jakimś ważnym tropie?
Czyżby Caprivi doprowadził ich tak łatwo do siedziby gniazda
czcicieli Szatana lub do miejsca zamieszkania jakiegoś
wybitnego członka sekty? Aspiranta policji ogarnął pewien
niepokój. Ogarnęło go jakieś niejasne przeczucie, że coś jest
przecież nie w porządku. Z coraz to większą niecierpliwością
oczekiwał powrotu wywiadowcy.
Szprot ukazał się wreszcie i jedno spojrzenie na wyrazistą
twarz agenta policji powiedziało Solskiemu, że niepokój jego
był zupełnie usprawiedliwiony. W twarzy Szprota nie było ani
jednej kropelki krwi, a uśmiechnięte zazwyczaj wargi ściśnięte
były gniewem.
— Co się stało, Szprot?
Wywiadowca zmełł w ustach przekleństwo.
— Co się stało? Postąpiliśmy jak szczeniaki, jak zupełne
szczeniaki. Caprivi zwiał.
— W jaki sposób?
— W najprostszy w świecie. Ta brama jest przechodnia, panie
aspirancie, i wychodzi na ulicę Zgoda. I ja, stary lis, dałem się
wziąć na najprostszy kawał.
Solski milczał zupełnie zdetonowany. Szprot, nie mogąc
opanować wrodzonej sobie gadatliwości, mówił dalej:
— A to spryciarz! Zadrwił sobie z nas po prostu. Zapewne
poznał nas już w cukiernice na ulicy Chłodnej i tylko nie dał
tego poznać po sobie. Potem wodził nas po całym mieście, aż
wreszcie zwiał, jakby był olejkiem kamforowym.
— Czy wybiegł pan za nim na ulicę Zgoda?
— Uczyniłem to natychmiast, gdy zorientowałem się, że
brama jest przechodnia. Było już jednak za późno. Natknąłem
się na jakiegoś gazeciarza i zapytałem, czy nie widział człowieka
o rysopisie Capriviego. Odpowiedział mi, że człowiek tak
ubrany wsiadł do taksówki na ulicy Zgoda i pojechał w
Chmielną. Numeru taksówki naturalnie nie zapamiętał. Na
wszelki pościg było za późno, tym bardziej, że nie miałem pod
ręką drugiej taksówki. Przegraliśmy, ale ja mu tego nie daruję.
Solski podniósł głowę. Powziął nagłą decyzję, choć była to
najcięższa decyzja w jego policyjnej karierze.
— Jedziemy do Durskiego.
— Ale będzie wcira!!...
— Jadę złożyć dalsze prowadzenie sprawy. Nie dorosłem do
niej po prostu. Powinienem był natychmiast aresztować
Capriviego, a nie bawić się w eksperymenty. Miałeś rację,
Szprot.
— Bierze pan to, panie aspirancie, zbyt tragicznie. Wszystko
się jeszcze może odmienić... mówił pewien włamywacz, którego
drugi raz złapali na ucieczce z więzienia.
Stali jeszcze przed domem o fatalnej przechodniej bramie.
Naraz z najwyższego piętra domu oberwał się kawał gzymsu i
spadł tuż obok nóg Solskiego. Szprot zachwiał się i chwycił się
ręką za głowę.
Kawał gruzu ze spadającego gzymsu uderzył go boleśnie.
Solski poskoczył Szprotowi z pomocą. Nie miał czasu
spojrzeć w górę, a gdyby to uczynił, ujrzałby na dachu domu
postać potwornego garbusa o twarzy napiętnowanej ohydą
występku.
Garbus ów, który spowodował oberwanie się gzymsu,
wykrzywił twarz szatańskim uśmiechem i szybko schronił się w
otworze łączącym dach ze strychem.
Spełnił wydany mu rozkaz, rozkaz, którego celem nie było
jeszcze zupełne pozbycie się Solskiego lub Szprota.
Aspirant policji przeprowadził tymczasem wywiadowcę do
taksówki i wydał polecenie udania się do urzędu śledczego.
W chwili, gdy taksówka miała już ruszyć, jakiś ulicznik
podbiegł do niej z listem w ręku,
— Czy pan aspirant Solski?
— To ja nim jestem — odparł urzędnik policji. — Czego
chcesz mały?
— Jakiś pan wskazał mi taksówkę panów i polecił oddać ten
list.
Solski wziął kopertę z rąk chłopca:
— Jak ten pan wyglądał? - zapytał ostro.
— Albo ja pamiętam! Dał mi ten list i złotówkę, wskazał
komu oddać i znikł w tłumie.
Solski przygryzł wargi i rozerwał nerwowo kopertę.
— Proszę jechać! — rzucił szoferowi polecenie.
Taksówka ruszyła. Solski dobył z koperty mały arkusik
papieru. Zawierał on kilka lakonicznych słów:
Przed chwilą ostrzegliśmy pana po raz drugi.
Czy chce nas pan zmusić do ostatecznych kroków?
Widniejący pod listem znak odwróconego trójkąta nie
pozostawiał żadnych wątpliwości, z jakiej strony pochodziło to
ostrzeżenie.
Rozdział XVIII
Doktor Lamot dreptał po gabinecie naczelnika Durskiego i z
miłym uśmiechem na twarzy opowiadał mu właśnie jakąś
polityczną anegdotkę, gdy zameldowano przybycie Solskiego i
Szprota.
Durski polecił wezwać ich natychmiast. Wzburzenie
aspiranta policji i potężny guz, jaki wyskoczył na czole
wywiadowcy, powiedziały mu natychmiast, że zaszły jakieś
ważne sprawy, z których funkcjonariusze policji nie wywiązali
się z honorem.
Doktor Lamot zauważył to również jednym rzutem oka i
chwycił za swą teczkę.
— Nie będę panom przeszkadzał.
Durski zatrzymał go jednak ruchem ręki.
— O, nie! Prószę, niech pan zostanie. Pańskie rady i uwagi są
często tak cenne.
Lekarz uczynił ręką gest, który miał oznaczać, że może zostać
i że ostatecznie jest mu wszystko jedno.
Durski zwrócił się do Solskiego:
— Słucham! — rzekł krótko.
Aspirant policji opowiedział zwięźle o wypadach dnia, o
odnalezieniu i ucieczce Capriviego, o gzymsie, który na pewno
oberwał się zepchnięty ludzką ręką, i przedłożył szefowi policji
list z drugim ostrzeżeniem.
Durski, nie przerywając ani słowem opowiadania, słuchał ze
ściągniętymi brwiami.
— Panie naczelniku — zakończył Solski swą relację —
pokpiłem fatalnie sprawę, popełniając wielki błąd. Mówię
szczerze, nie czuję się na siłach prowadzenia jej dalej i dlatego
proszę o powierzenie dalszego śledztwa komu innemu.
Na twarzy doktora Lamota odbiło się zdziwienie:
— Jak to? — zapytał, nie bacząc, że tym razem miesza się nie
do swoich rzeczy. — Ustępuje pan z pola walki?
Solski skinął głową:
— Jak pan widzi, panie doktorze.
Doktor Lamot zagłębił palec w swą długą białą brodę.
— To źle. To bardzo źle — mówił jakby do siebie lekarz.
Solski spojrzał na niego nieco zirytowany. Nie wiadomo
dlaczego, przypomniał sobie, iż w rozmowie z nim doktor
Świrski, uniwersytecki kolega doktora Lamota, wyraził zdziwie-
nie, gdy Szprot wyrwał się z tym, iż doktor Lamot był w kata-
strofie Titanica. Nie zważając na naczelnika Durskiego, posta-
nowił wyładować swe rozdrażnienie na policyjnym lekarzu.
— Panie doktorze — rzekł, mam dla pana pozdrowienia,
których dotąd nie mogłem wyrazić.
— Pozdrowienia? Od kogóż to?
— Od doktora Świńskiego.
Doktor Lamot zmarszczył brwi, jak człowiek, któremu obija
się o uszy jakieś znane nazwisko i który stara się przypomnieć
sobie, jak wygląda i kim jest osoba nosząca to nazwisko.
— Nie przypominam sobie — rzekł.
— Krajał pan z nim razem, doktorze, trupy w prosektorium —
ozwał się nagle milczący dotąd Szprot, jeden z rzadkich ludzi,
którzy nie znosili doktora Lamota.
— Doktor Świrski jest obecnie zastępcą dyrektora Domu
Zdrowia — objaśnił Solski.
— Tak, teraz przypominam sobie — rzekł lekarz. — Nie
widziałem go już bardzo, bardzo dawno.
— Doktor Świrski był bardzo zdziwiony, gdy nadmieniliśmy
mu w rozmowie, iż był pan doktor w katastrofie Titanica.
Stary lekarz zagłębił znów palce w swą brodę. W głosie jego
brzmiała lekka ironia.
— Był istotnie zdziwiony. Hm! Po prostu nie wiedział o tym.
Naczelnik Durski podniósł głowę i ze zdziwieniem
obserwował przebieg owej dziwnej rozmowy.
— Nie! — odparł szorstko Solski. — Doktor Świrski
zaprzeczył, jakoby to w ogóle było możliwe.
Doktor Lamot uśmiechnął się:
— Skąd przyszło wam na myśl rozmawiać na ten temat?
— Tak się jakoś zgadało.
— Hm! Przecież to nietrudno sprawdzić, czy byłem wówczas
na pokładzie Titanica, czy nie. Istnieją przecież w archiwach
linii okrętowej listy pasażerów, istnieją protokoły dotyczące
katastrofy.
Lekarz urwał na chwilę, jakby zastanawiał się, czy mówić
dalej. Wreszcie zdecydował się.
— Wśród dat, które znalazł pan w notatniku Hurwicza była
data 14 kwietnia. Nie omyliłem się, twierdząc, że była to data
14 kwietnia 1912 roku. Data zatonięcia Titanica. Jest ona
obchodzona przez satanistów całego świata jako dzień żałoby.
— Cóż ma wspólnego zatonięcie wielkiego transatlantyku z
satanistami?
Lekarz rozsiadł się wygodnie na fotelu i zapalił papierosa.
Zdawało się, iż umyślnie skierował rozmowę na tak zajmujący
temat, by sprawa rezygnacji Solskiego zeszła na plan dalszy.
— Pamiętacie panowie — rzekł doktor Lamot — opowieść
biblijną o wieży Babel. Synowie człowieczy postanowili
wówczas wznieść wieżę sięgającą niebios swą kopułą, wieżę
urągającą potędze bożej. Pan udaremnił im ten zamiar...
Lekarz otoczył się kłębem dymu. Jego erudycja w każdej
sprawie była niezawodna.
— Otóż — mówił dalej, cedząc wyrazy — dumny Titanic był w
dwudziestym wieku tym, czym przed długimi wiekami była
wieża Babel.
— Opowiada pan niezwykłe rzeczy, panie doktorze.
— Niemniej prawdziwe. Titanic zatonął, ponieważ był
wybudowany na urągowisko niebios i ponieważ...
Doktor Lamot przerwał i zakończył tonem prawie
uroczystym:
— ...ponieważ od pierwszego nitu był budowany przez
czcicieli szatana i poświęcony Baphometowi.
Trzej urzędnicy słuchali z uwagę. Rzadko się zdarzało, by
doktor Lamot był tak rozmowny i by sięgał do swych własnych
przeżyć.
Stary lekarz wcisnął się tymczasem głębiej w fotel, jak gdyby
wspomnienia, które przesuwały mu się przed oczyma, jeszcze
teraz, po latach, przejmowały go dreszczem.
— To była straszna noc — rzekł tak, jakby te słowa mówił do
samego siebie, zapominając o obecności trzech ludzi w
gabinecie. — Byłem właśnie wówczas w sali tańca... Bawiono
się w najlepsze... Nagle ten okropny wstrząs, a potem
nieprzytomna panika...
Nastała chwila milczenia. Doktor Lamot spojrzał na
obecnych, otrząsnął się nagle z wrażenia i rzekł już tonem
zupełnie zwykłym:
— Dla nikogo nie było tajemnicą, przynajmniej nie było
tajemnicą dla wielu, że przy budowie Titanica, który miał być
wówczas największym i najbardziej luksusowym kolosem
morskim, pracowało bardzo wielu robotników zajmujących
niższe stopnie wtajemniczenia w satanistycznej sekcie
oranżystów... Jeden z inżynierów pracujących przy budowie
okrętu zajmował wysokie stanowisko w hierarchii owej sekty.
Otóż inżynier ów, wiedziony pychą, poradził robotnikom, by na
boku okrętu wymalowali napis: Nie ma Boga, który by zdołał
pogrążyć ten okręt w odmętach morskich.
— Kto widział ów napis? — rzekł z powątpiewaniem Solski.
— Był on wymalowany białymi literami na czerwonym
kadłubie okrętu i na jednej z fotografii Titanica zrobionej
bezpośrednio przed wyruszeniem okrętu w fatalną podróż
widać je zupełnie wyraźnie. Był jednak jeszcze inny napis, o
którym nie wiedział nikt do chwili katastrofy okrętu.
— Jakże się to stać mogło?
— Nic prostszego. Napis ten, krótki, lecz bluźnierczy
umieszczony był nisko pod linią wodną. Gdy Titanic, idąc na
dno, przechylił się na bok, pasażerowie najbliższych okrętu
szalup zauważyli ów napis zupełnie dokładnie. Brzmiał on: Ni
Bogu, ni Panu. Donosił o tym dziennik nowoorleański
Morning Star, podając nazwiska owych uratowanych z
katastrofy, którzy ów napis widzieli. Co ciekawsze, ów inżynier,
autor obu napisów…
— Ów inżynier?...
— Jechał na pokładzie Titanica i zginął w katastrofie.
Szalupa, do której wsiadł, wywróciła się, zaledwie dotknęła
powierzchni fal morskich.
Doktor Lamot zdusił niedopałek papierosa i zakończył z
humorem:
— Jakie szczęście, że znajdowałem się w innej szalupie.
Durski roześmiał się z tonu, jakim doktor wypowiedział te
słowa. Następnie, przypominając sobie, że nie skończył
rozmowy z Solskim, zwrócił się do aspiranta policji.
— Więc pan nie chce dalej prowadzić tej sprawy?
— Uważam, że popełniłem błędy, które dyskwalifikują mnie i
nie pozwalają mi dalej prowadzić śledztwa.
Durski uniósł głowę znad papierów w których grzebał,
spojrzał na aspiranta, potem na Szprota, potem na doktora
Lamota, i naraz rzekł owym tonem, którego nie lubili jego
podwładni:
— Ma pan rację! I pan, i Szprot nie posunęliście ani na krok
sprawy, natomiast odnieśliście szereg porażek... Powierzę
śledztwo komu innemu lub sam je wezmę w swe ręce.
Doktor Lamot wstał i bezszelestnie opuścił pokój. Nie lubił,
gdy Durski przemawiał owym oschłym, bezwzględnym tonem.
Po wyjściu doktora Lamota szef policji rozmawiał jeszcze
przez długą chwilę z Solskim i wywiadowcą. W zakończeniu
rozmowy oznajmił im, iż udziela im po tygodniu urlopu, by
wypoczęli po przejściach ostatnich dni.
Gdy obaj urzędnicy policji znaleźli się na korytarzu, Solski
jakby chcąc odwrócić swą myśl od rozmowy z Durskim, zwrócił
się do wywiadowcy:
— Cóż powiesz, stary, o opowiadaniu doktora Lameta?
Szprot ruszył ramionami:
— W świecie ludzi inteligentnych nazywa się to fantazją, moi
panicze z melin nazywają to bujaniem.
Solski przystanął zdziwiony.
— A po cóż by doktor Lamot miał „bujać”?
— Nie wiem, panie aspirancie, jak powiedział pewien
kieszonkowiec, gdy go pytano, ile zawiera pieniędzy ukradziony
portfel. Wiem tylko, że potrafię panu w ten sam sposób opisać
odkrycie Ameryki. Zdaje mi się nawet, że byłem obecny przy
tym drobnym zdarzeniu.
Rozdział XIX
Od chwili niefortunnych oświadczyn doktora Lamota o rękę
panny Zaleskiej, stosunki między Irmą a starym doktorem
stały się jeszcze bardziej oficjalne.
Irma Zaleska miała początkowo zamiar nie przychodzić
więcej do doktora Lamota i rzucić pracę, którą wykonywała. Po
głębszej jednak refleksji doszła do wniosku, że zaprzestanie
przepisywania pod dyktando dzieła naukowego doktora
Lamota spowoduje zbyt wielką lukę w jej skromnym budżecie.
Doktor Lamot płacił dobrze, chociaż nie zawsze był miły.
Szczególnie przykre były dla Irmy chwile, kiedy doktor
Lamot przerywał dyktowanie i patrzył na dziewczynę zza
rogowych okularów spojrzeniem, w którym paliło się
pożądanie. Dziewczyna nie mogła znieść tego spojrzenia i
pochylała nisko nad maszyną głowę, a fala krwi zabarwiała jej
delikatne policzki.
Doktor Lamot zresztą nigdy nie poruszał tematu, który
obchodził go tak bardzo. Rozmowy swe z Irmą ograniczał ściśle
do kwestii dotyczących wspólnej pracy. Raz tylko wysunął
propozycję podwyższenia Irmie honorarium za godziny
dyktowania, i to podwyższenia bardzo znacznego.
Irma jednak z miejsca odrzuciła tę propozycję.
— Nie! — odrzekła. — Tyle, ile biorę, wystarcza najzupełniej.
Płaci pan i tak lepiej niż ktokolwiek inny.
Arystokratyczne palce doktora Lamota zagłębiły się w
poszyciu białej brody.
— U mnie jednak praca jest cięższa. Wiem, że mam dosyć
męczący sposób dyktowania, a przy tym dyktuję pani liczne
przypisy w językach obcych. Dlaczego pani nie chce przyjąć tej
podwyżki?
— Dlatego że nie przyjmuję pomocy finansowej, nawet w tej
formie. Uważam, że możemy wrócić do pisania.
Doktor Lamot nic nie odpowiedział na te słowa.
Mimo później jesieni wieczór był wyjątkowo ładny. Doktor
Lamot sprawdził godzinę na swym chronometrze i począł się
namyślać, jak spędzić czas do północy, nie zwykł był bowiem
kłaść się wcześniej na spoczynek. Po krótkim namyśle
zdecydował się spędzić wieczorne godziny w Gastronomii,
gdzie potrafił godzinami siedzieć zatopiony w ilustracjach
angielskich.
Mimo podeszłego wieku doktor Lamot był niezmiernie silnie
przywiązany do życia i miał swoje przyzwyczajenia, które
wykonywał z całą pasją. Toteż, gdy znalazł sic w kawiarni
pełnej zgiełku orkiestry i gwaru głosów ludzkich, troski, które
go gnębiły, zniknęły bez śladu i lekarz policyjny, odnalazłszy z
trudem wolny stolik, zamówił kawę czarną i likier oraz
angielskie tygodniki.
Siedział tak dość długo, aż wreszcie tknięty jakimś
instynktem podniósł nagle głowę i rozejrzał się po sali. Miał
nerwy wydelikacone do ostatnich granic. Za młodu popisywał
się swymi zdolnościami w dziedzinie sugestii i telepatii na
wielu zebraniach towarzyskich.
Doktor Lamot rozejrzał się po sali i naraz zdjął szybko
okulary, jakby chciał je przetrzeć. Używał ich zresztą tylko do
czytania i pisania. Tak jest, nie mylił się! Przez salę
przechodziła, szukając stolika, Irma Zaleska w towarzystwie
Solskiego.
Doktor Lamot zmarszczył brwi. Solski ubrany był w nowy
cywilny garnitur i prezentował się bardzo elegancko. Tych
dwoje było tak zajętych poszukiwaniem stolika oraz sobą, że
nie zwrócili najmniejszej uwagi na obecność lekarza. Doktor
Lamot obserwował ich bacznie: Irma i Solski znaleźli wreszcie
wolny stolik, usiedli jednak tak, że mogli być doskonale
obserwowani przez lekarza, który był dla nich niewidoczny.
Stary lekarz oparł się wygodnie o fotel kanapki, lecz już nie
myślał o dziennikach. Opanowała go dzika, wściekła zazdrość.
Zazdrość starszego mężczyzny, który widzi, iż szczęśliwszym od
niego jest młodszy rywal. Nie sądził zresztą, by Irma i Solski
znali się inaczej jak tylko oficjalnie. Rozbawiona jednak
twarzyczka Irmy, którą od chwili śmierci Hurwicza widział
zawsze napiętnowaną smutkiem, oraz ożywienie Solskiego
pozwalało łatwo poznać, że tych dwoje czuje się z sobą dobrze.
Doktor Lamot sięgnął nieco nerwowo po likier i nie zdając
sobie sprawy z tego, co robi, wypił dwa kieliszki, jeden po
drugim.
Irma i Solski spotkali się przypadkowo i po chwili rozmowy
aspirant zaproponował dziewczynie wspólne spędzenie
wieczoru. Wbrew obawom nie otrzymał odmownej odpowiedzi.
Przeciwnie Irma Zaleska zgodziła się bardzo chętnie i
postanowili udać się do Gastronomii.
Solski był ożywiony i wesoły. Przy Irmie zapomniał o
wszystkich gnębiących go troskach. Rozmawiali zrazu na
tematy obojętne i nie dotyczące żadnego z nich.
Irma słuchała z uwagą słów Solskiego i podnosiła na niego co
chwila swe wielkie palące oczy. Oczy te, zwykle surowe i
zasnute mgłą smutku, nabierały wówczas dziwnie łagodnych i
ciepłych tonów.
Ożywiona zrazu rozmowa poczęła się wkrótce rwać.
Spojrzenia czarnych oczu dziewczyny napełniały Solskiego
nieznanym mu dotychczas wzruszeniem. Było im jednak
dobrze z tym milczeniem, które od czasu do czasu
zapanowywało między nimi. Milczenie to było dla obojga
hardziej wymowne od wszelkich słów.
Doktor Lamot pochylony nad swymi stolikiem śledził każdy
gest Irmy, biegł swym bystrym wzrokiem za każdym jej
spojrzeniem.
Był zbyt doświadczonym człowiekiem, by nie zauważyć, że
między tym dwojgiem młodych zaczyna się nawiązywać nić
sympatii. Przeczuł to zresztą od pierwszej chwili, gdy zobaczył
razem Irmę z Leonem Solskim. Przeczuł intuicją starszego
mężczyzny, kochającego ostatnią, gwałtowną i pożądliwą
miłością.
Zagryzł wargi ze złością. Ten smarkacz wchodził mu w drogę.
Nadmiar wypitego likieru nie uspokoił jego nerwów,
przeciwnie, rozdrażnił go jeszcze bardziej.
Doktor Lamot był człowiekiem, który umiał zdobywać w
życiu to, czego pragnął, a doktor Lamot postanowił sobie
właśnie, że Irma Zaleska ze swej woli czy wbrew niej, prędzej
czy później należeć będzie do niego. I oto teraz wyrastała w
osiągnięciu togo celu nieprzewidziana przeszkoda w osobie
Solskiego, tego Solskiego, do którego lekarz policyjny odczuwał
nawet pewnego rodzaju sympatię. Sympatia ta naturalnie
przestała natychmiast istnieć. Zastąpiło ją uczucie gniewu,
niechęci i nienawiści.
Irma Zaleska tymczasem uznała, iż musi już wracać do
domu. Solski wobec tego przywołał płatniczego.
Doktor Lamot zapukał również w stolik, przyzywając kelnera,
i pośpiesznie regulował rachunek. Jak każdy człowiek
zazdrosny wyobraził sobie stosunek Irmy do Solskiego zupełnie
inaczej, niż wyglądał on w rzeczywistości.
— Teraz pojedzie do niego! — przyszło mu na myśl i ogarnęła
go głucha wściekłość.
Irma i Solski, wychodząc z lokalu, zauważyli doktora.
Nastąpiła wymiana grzecznych ukłonów. Doktor Lamot umiał
panować nad sobą mimo największej irytacji.
— To jest doktor Lamot, nasz lekarz policyjny. — objaśnił
Irmę Solski.
— Znam go! — odparła dziewczyna.
Solski zdziwił się ogromnie.
Zna pani doktora Lamota? To dziwne! Nigdy mi pani o tym
nie mówiła.
Uśmiechnęła się.
— Nigdy mnie pan o to nie pytał — odrzekła z prostotą.
Solski nie podejmował już tego lematu, chociaż doznał jakby
ukłucia w serce.
— Śmieszne uczucie — rzekł sam do siebie. — Mam być
zazdrosny o tego starego grzyba?
Zajął z Irmą miejsce w taksówce i podał adres jej mieszkania.
Doktor Lamot tymczasem, nazwany przez aspiranta policji
starym grzybem, wyszedł w ślad za Irmą i Solskim i
niespostrzeżony przez nich wsiadł do następnej taksówki.
— Proszę jechać za tą pierwszą taksówką — rzucił szoferowi
polecenie. — Tylko, proszę jej nie stracić z oczu.
Kierowca uśmiechnął się domyślnie.
Zdarzało się często, iż polecano mu w ten sposób jechać w
ślad za drugą taksówką. Nie zauważył ludzi, którzy wsiedli do
tej pierwszej taksówki, ale obrzuciwszy badawczym
spojrzeniem poważną postać doktora Lamota, doszedł do
wniosku, iż niewątpliwie ów pan śledził swą żonę, którą
zapewne podejrzewał o zdradę.
Kierowca uczuł – nie wiadomo dlaczego – naglą sympatię do
owej pary, która jechała w pierwszej taksówce.
— Pojedziemy za nimi krok w krok — oświadczył doktorowi
Lamotowi owym dobrotliwym i familiarnym zarazem tonem,
jakim czasami kierowcy taksówek warszawskich zwracają się
do swych klientów.
Doktor Lamot uczynił ruch ramionami. Był szczególnie
nieusposobiony do rozmowy z kierowcą. Słowa pojedziemy za
nimi uderzyły go niemile. Pojął, że kierowca kpi sobie z niego i
że sytuacja jego jest wprost śmieszna. Zazdrość jednak wzięła u
niego górę nad zdrowym rozsądkiem i doktor Lamot jechał za
taksówką uwożącą Irmę i Solskiego, nie spuszczając jej z oczu.
Na ulicach panował ożywiony ruch wieczorny i obie taksówki
posuwały się wolno.
Irma i Solski jechali w milczeniu. Żadne z nich nie odczuwało
potrzeby mówienia. Bali się, że każde słowo może popsuć ów
dziwny, nowy dla nich nastrój, jaki wytworzył się między nimi.
Taksówki skręciły tymczasem w słabiej oświetlone ulice.
Solski, który na chwilę zapatrzył się na jakąś ekscentryczną
reklamę świetlną, obrócił z wolna twarz ku Irmie i ujrzał tuż
przy sobie wielkie, czarne oczy dziewczyny, pełne łagodnej
słodyczy.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, objął ją wpół
ramieniem i przyciągnął do siebie. Twarz jej znalazła się nagle
tuż koło jego twarzy.
Ujrzał rozchylone, wilgotne, purpurowe wargi i usta jego spo-
częły na ustach Irmy pieczęcią długiego, gorącego pocałunku.
Doktor Lamot widział ten pocałunek i nowa fala wielkiego
gniewu targnęła nim po raz drugi tego wieczoru.
Upewniony, że Solski odwozi pannę Zaleską do domu, doktor
Lamot polecił szoferowi wieźć się do swego mieszkania. Szofer
usłuchał lekarza i wymijał właśnie wóz wiozący dwoje młodych,
gdy doktor Lamot spojrzał w okienko wymijanej taksówki i
ujrzał Irmę i Solskiego pochylonych ku sobie i złączonych
namiętnym pocałunkiem. Zirytowany rzucił się na poduszki
taksówki i cofną w głąb wozu.
Irma delikatnym, ale stanowczym ruchem uwolniła się z
objęć Solskiego.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Irma
nagłym, zdecydowanym ruchem podała sama swe usta
Solskiemu.
To, co nastąpiło potem, sprawiło, iż Solski osłupiał zupełnie.
Irma uścisnęła mu mocno rękę, po czym poleciła kierowcy
zatrzymać taksówkę.
— Wysiądziesz tutaj! — zwróciła się do Solskiego tonem
miękkim, ale stanowczym i niedozwalającym na sprzeciw,
mówiąc do niego po raz pierwszy na ty.
Solski nic nie zrozumiał.
— Mam wysiąść?... — zdołał wyjąkać.
— Tak. Chcę być teraz sama. Zupełnie sama. Rozumiesz?...
Szofer zatrzymał taksówkę. Solski wysiadł, choć nic nie
zrozumiał. Kształtna dłoń, opięta w rękawiczkę, wyciągnęła się
jeszcze do niego.
— Do zobaczenia. Do jutra.
Drzwi taksówki zatrzasnęły się z hałasem. Wóz ruszył i
dawno znikł za zakrętem ulicy, a Solski jeszcze nie
oprzytomniał zupełnie.
Wreszcie rozejrzał się wokół. Ulica była prawie pusta. Na mias-
to spadała wieczorna mgła, otulając latarnie białym woalem.
Solski postanowił udać się piechotą do domu. Czuł się tak
lekki i szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Na ustach swych czuł jeszcze
smak pocałunków Irmy. W uszach brzmiały mu słowa
pożegnania: Do widzenia! Do jutra!
Doktor Lamot tymczasem przechadzał się wielkimi krokami
po swoim, gabinecie i rozmyślał, jak odsunąć od Irmy
człowieka, który tak nagle i niespodziewanie stanął między nim
a ukochaną kobietą.
Rozdział XX
Oszołomiony wydarzeniami owego wieczoru, szalony
szczęściem, rozpamiętując chwile spędzone z Irmą, chwile,
które minęły jak sen, a które przecież były rzeczywistością — bo
cóż mogło być bardziej rzeczywiste nad pełne, koralowe wargi
Irmy? – Leon Solski szedł zwolna ulicy.
Białe woale mgły stawały się coraz gęstsze i coraz bardziej
zacieśniały pole widzenia. Światła latarni, dławione mgłą,
przybladły i świeciły mdłym, żółtawym blaskiem. Od czasu do
czasu tylko słychać było kroki spóźnionego przechodnia, który
z podniesionym kołnierzem, niezadowolony z przykrej
jesiennej pogody, starał się jak najrychlej dostać do domu.
Solskiemu było jednak tak dobrze, że świat cały Wydawał się
mu szczególnie uroczy i piękny. Nawet gęstniejąca mgła
napawała go jakimś niewytłumaczonym zadowoleniem.
Myślał o Irmie. O czymże innym mógłby myśleć w danej
chwili. Był teraz o sto mil od wszystkich sekt martynistów,
satanistów i oranżystów, o sto mil odległy od tych spraw, które
przed dwoma dniami omawiał z Durskim.
Usłyszał przed sobą jakieś kroki i nagle opuściła go zaduma.
Ktoś szedł przed nim powoli i jakby utykając nieco. Solski
poznawał wyraźnie po odgłosie kroków, że człowiek ów,
stąpając, opiera się nieco mocniej na jednej z nóg.
Solski zwolnił kroku. Ogarnęła go nagle dziwna i
niewytłumaczona niczym pewność, że przygody i przeżycia tego
dnia nie skończyły się jeszcze.
Jego intuicja neurastenika powiedziała mu, że człowiek idący
przed nim przypadkowo czy naumyślnie – jest kimś, kto w jego
życiu odegra pewną rolę.
Postanowił przekonać się, kto był owym człowiekiem, który
go wyprzedzał.
Nasunął nieco kapelusz na oczy i postawił kołnierz płaszcza.
W ten sposób zmniejszył pole widzenia swej twarzy. Następnie
szybkim, energicznym krokiem począł iść naprzód, zbliżając się
coraz bardziej do rozlegającego się wśród mgły echa uderzeń
niezgrabnych butów o bruk ulicy.
Nieznajomy mijał właśnie latarnię, gdy aspirant policji
zrównał się z nim bez wysiłku. Tak, ten człowiek był nieco
chromy na lewą nogę.
Co jednak najbardziej uderzyło Solskiego, to fakt, że człowiek
ów był dziwnie małego wzrostu i był najwyraźniej garbaty.
Fala krwi napłynęła do mózgu aspiranta. Ogarnęło go to
rozkoszne, nerwowe podniecenie, jakie uczuwał zawsze, ilekroć
nabierał pewności, że odzyskuje ślad stracony i poszukiwany
beznadziejnie.
— Byłżeby to ów garbus Szprota? — pomyślał. — To byłoby
wprost fenomenalne powodzenie. Muszę mu spojrzeć w twarz.
Przystąpił do garbatego człowieka i ujrzał nagle błyszczący
krążek ognia na wysokości ust nieznajomego. Śledzony palił
papierosa.
Solski zorientował się natychmiast, co należy mu czynić.
Dobył papierosa z swej papierośnicy.
— Poproszę pana o ogień.
Garbus zamruczał coś, co było szeregiem zupełnie
nieartykułowanych dźwięków, i zbliżył swój papieros do
papierosa aspiranta.
Solski starał się przez mrok i gęstwę mgły dostrzec twarz
nieznajomego, dostrzegał jednak tylko niewyraźne jej kontury.
Wykonał więc taki manewr, że nie tylko sam wypuścił z ręki
papierosa, ale i wytrącił niedopałek z rąk garbatego.
— Przepraszam bardzo! — zawołał.
Odpowiedziało mu gniewne mruczenie.
— Mam przy sobie latarkę elektryczną! — rzekł Solski. - To
ostatni papieros, zaraz go poszukamy.
I zanim nieznajomy zdołał się zorientować lub coś
powiedzieć, błysnął snopem światła z elektrycznej baterii i
skierował go prosto w twarz zaczepionego.
Okrzyk zgrozy i trwogi zamarł mu na ustach.
Twarz, którą ujrzał w smudze światła rzuconej przez
elektryczną latarkę, była to twarz straszna, potworna, rzekłbyś
oblicze demona wyzwolonego gdzieś z dna piekielnych czeluści.
Niskie czoło, małe, skośnie osadzone, pełne złośliwości
oczka, szczeciniaste brwi, suchy, haczykowaty nos, usta o
murzyńskich wargach, krótka, cofnięta w tył broda i duże
odstające uszy – tworzyły całość odrażającą i ohydną.
Snop światła skierowany ręką aspiranta policji na twarz tego
monstrum przypominającego postać Quasimoda z romansu
Wiktora Hugo, zgasł równie nagle, jak został zapalony.
Solski wzdrygnął się i cofnął o krok. Garbaty człowiek
przestępował milcząco z nogi na nogę i zdawał się inicjatywę w
zakończeniu tego dziwnego spotkania pozostawiać w
zupełności w rękach urzędnika policji.
Wicher myśli przelatywał przez czaszkę Solskiego. Przeczucie
mówiło mu, że oto dziwny traf, niesamowity przypadek
sprawił, iż napotkał w ową mglistą noc tego tajemniczego
garbusa, który pozostawał w jakimś związku ze zbrodniczą
sektą czcicieli Szatana.
Jeżeli tak było, to wniosek z tego był prosty: aresztować tego
człowieka i wszcząć przeciw niemu śledztwo. Jeżeli jednak się
mylił? Ta upośledzona, potwornie odrażająca istota mogła być
wszakże zupełnie spokojnym obywatelem. Pod owym niskim
czołem mogły nie drzemać żadne zbrodnicze myśli, ów garbus
nie musiał to być człowiek zły. Mógł to być tylko człowiek
nieszczęśliwy z powodu swego kalectwa i wstrętnego, ohydnego
wyglądu.
Solski wahał się przez kilka sekund. Mimo że we mgle i
mroku nie widział twarzy zaczepionego, czuł najwyraźniej, że
para małych, złośliwych oczek obserwuje go bacznie i stara się
odgadnąć jego zamiary i myśli.
Aspirant policji zbliżył się znowu do zaczepionego i
oświetlając ponownie jego postać latarką, zapytał naraz ostro i
oschle, zrzucając z siebie maskę:
— Jestem agentem policji. Jakie jest pana nazwisko i adres?
Milczenie było mu odpowiedzią. Potworny garbus patrzył na
niego nieruchomo i Solski zauważył, że powieki tego człowieka
nie drgają i nie przysłaniają chwilami oczu, jak to bywa u ludzi
normalnych.
— Proszę mi podać swoje nazwisko — powtórzył ze
zniecierpliwieniem Solski.
Znowu milczenie, po czym, po chwili, coś jakby pomruk
rozdrażnionego kola.
— Cóż, u diabła!
Solski zaklął. Garbus wtulił ręce w kieszenie skromnego
płaszczyka i jakby nigdy nic zabierał do odejścia.
— Proszę stać!
Garbus wcisnął głowę w ramiona i począł się najspokojniej
oddalać. Solski w dwu skokach znalazł się przy nim i pochwycił
go za ramię.
Wówczas stało się coś zdumiewającego. Garbaty człowiek
uczynił ruch pozornie lekki, a zarazem tak stanowczy i pełen
niezwykłej siły, że Solski zatoczył się o kilka kroków.
Ciszę opustoszałej ulicy przerwały dwa długie, szybko po
sobie następujące, gwizdy. Solski przyzywał pomocy
posterunkowego, pełniącego służbę w rejonie.
Równocześnie aspirant policji zaatakował ponownie garbusa,
chwytając go za ręce i wykręcając mu je w tył. Obezwładniony
nie mówił nic tylko, dysząc ciężko, starał się wyzwolić z uścisku
wysportowanych rąk Solskiego.
Aspirant ponowił alarmowe sygnały gwizdkiem.
Zbliżał się coraz hardziej hałas stąpania ciężkich butów. Z
mgły wyłonił się granatowy mundur posterunkowego.
— Co się tu dzieje? — ozwał się młody, świeży głos.
— Jestem aspirant policji Solski z urzędu śledczego. Ten
człowiek zaatakował mnie na ulicy, gdy zauważył, że go śledzę.
Aresztuję go i proszę mi go pomóc odstawić do komisariatu.
Policjant zasalutował.
— Wedle rozkazu, panie aspirancie — rzekł, ujmując silnie
garbusa. — Poproszę tylko pana aspiranta o pokazanie mi
legitymacji, bo to...
Solski w milczeniu pokazał mu znaczek służbowy.
— W porządku, panie aspirancie. Odprowadzimy go do
taksówki. Ho, ho, cóż to za małpa! - dodał, ujrzawszy w świetle
latarni twarz aresztowanego.
Garbus zachowywał się już spokojnie.
Widocznie zrozumiał, że opór do niczego nie doprowadzi i
postanowił poddać się przemocy.
Zupełnie obojętny na to, co z nim czyniono, pozwolił
zaprowadzić się do taksówki i usiadł apatycznie między
Solskim a posterunkowym policji.
Po przybyciu do komisariatu, w którego rejonie dokonane
zostało aresztowanie, aspirant Solski polecił przetrzymać
aresztowanego garbusa do rana w areszcie komisariatu, po
czym dostawić go pod eskortą do urzędu śledczego.
Przez cały czas drogi do komisariatu aresztowany potworny
garbus zachowywał uporczywe milczenie. Solski nie usłyszał od
niego ani jednego słowa.
Młody aspirant policji miał tego dnia zbyt wiele
różnorodnych wrażeń, toteż był ogromnie zmęczony. Mimo to
jednak, gdy znalazł się w domu i gdy, rozebrawszy się
pośpiesznie, rzucił się na łóżko, ogarnęło go jakieś nagłe
nerwowe podniecenie, tak iż daremnie starał się zasnąć.
Zgasił światło, lecz sen nie przychodził. Zapalił więc
powtórnie małą, osłoniętą abażurem lampkę. Palił papierosa za
papierosem i stos niedopałków rósł szybko na onyksowej
popielniczce. Umysł miał pełen chaotycznych myśli. Na jakimś
dalekim zegarze wieżowym wybiła godzina trzecia rano, gdy
Solskiego poczęła ogarniać senność. Leniwym ruchem sięgnął
do lampki i wyłączył kontakt.
Zapadł w głęboki, ciężki sen, pełen majaków i niesamowitych
zjaw. Zrazu zjawiała mu się słodka twarzyczka Irmy, potem –
nie wiadomo dlaczego – czerstwa twarz doktora Lamota. Twarz
ta zaczęła się z wolna zacierać i ukazała się potworna,
odrażająca głowa aresztowanego garbusa. Głowa ta znikła
nagle i w miejscu jej pojawił się wielki, czarny, odwrócony
trójkąt, z którego wyłonił się olbrzymi łeb czarnego kozła o
błyszczących ogniem ślepiach.
Solski obudził się nagle. Męczące sny pierzchły bez śladu,
powstało natomiast w na pół jeszcze przytomnym umyśle
aspiranta poczucie jakiegoś bliskiego grożącego mu
niebezpieczeństwa.
Przeczucie to sprawiło, iż bardzo szybko wytrzeźwiał zupełnie
ze snu. Nie ruszył się na łóżku, nie uczynił najmniejszego gestu,
starał się oddychać równo, jak człowiek śpiący, jego
wydelikacone nerwy powiedziały mu, że ktoś jest w pokoju.
Leżał więc z oczyma utkwionymi w gęsty mrok nocy, starając
się złowić jakiś podejrzany szelest.
Niebezpieczeństwo – jeżeli istniało – było tym groźniejsze, że
czaiło się w ciemnościach nocnych. Stan ten trwał kilka
sekund, które Solskiemu wydawały się długie jak wieki.
Nie mylił się. W przyległym pokoju zaskrzypiała podłoga, po
czym nastała cisza. Solski wyczuł, że nie był to trzask wyschłego
parkietu. Tam, w jego pracowni, był człowiek. Intruz ten zdążał
do sypialni, by zaskoczyć Solskiego we śnie. Jak dostał się do
mieszkania? Solski zorientował się, że okno jego pracowni
wychodzi na ganek, który wił się od strony podwórza wzdłuż
całego piętra. Dostać się więc do pokoju, po uprzednim
wysadzeniu lub wyjęciu szyby, nie było rzeczą trudną.
Solski jednym, krótkim ruchem, trwającym cząstkę sekundy,
sięgnął ręką po browning, który kładł zawsze na nocnym
stoliczku. Leżał on zawsze w jednym i tym samym miejscu, tak
że mógł sięgnąć po niego, nie czyniąc najmniejszego szelestu.
Aspirant policji począł myśleć szybko, bardzo szybko. Nie
było nic prostszego, jak zapalić światło i spłoszyć włamywacza,
który był już w drzwiach sypialni. Solski nie zdawał sobie
sprawy, czy ten, który włamał się do jego mieszkania był
zwyczajnym złodziejem, czy też nasłanym przez sektę
satanistów mordercą. Bez względu na to, jak rzecz się miała,
chciał ująć intruza.
Nocny gość, stąpając bezszelestnie, jak bezszelestnie porusza
się nietoperz w czasie nocnych łowów, zbliżał się wprosi do
tapczanu, na którym spoczywał Solski. Musiał być doskonale
poinformowany o rozkładzie i umeblowaniu sypialni lub
należeć do tych fenomenów ludzkich, które widzą w ciemności.
Aspirant, gotów do podjęcia walki z napastnikiem, leżał,
tłumiąc oddech, z rewolwerem gotowym do strzału.
Nocny pość przebiegł kilka kroków dzielących go jeszcze od
tapczanu i pochylił się szybko nad posłaniem. Solski nie
widział, lecz czuł, że człowiek ów podnosi rękę w górę, jakby
chciał zadać cios.
Rzucił się w tył, opierając się o ścianę. Spóźnił się jednak o
ułamek sekundy.
Ostrze sztyletu spadło mu na ramię. Uczuł ciepło spływającej
po ręce krwi.
Solski wystrzelił dwa razy, lecz chybił, nocny gość bowiem
odskoczył w tył po zadaniu ciosu i orientując się, że zamach nie
udał się w zupełności, rzucił się do ucieczki. Aspirant policji
wystrzelił raz jeszcze w kierunku drzwi, usłyszał dosadne
przekleństwo i jakiś ciężki przedmiot upadł na ziemię.
Czyżby ranił napastnika?
Solski zapalił światło w pokoju i tak jak był, w piżamie, puścił
się w pogoń za nasłanym mordercą. Było tak, jak przypuszczał.
Nocny gość wyciął szybę w oknie wychodzącym na ganek i tą
drogą dostał się do mieszkania. Tą też drogą zbiegł po
nieudanym zamachu.
Aspirant policji bez wahania i nie zważając na krwawiącą
ranę ramienia, wyskoczył oknem na ganek i zdążył tylko
zauważyć ciemną sylwetkę mężczyzny, który ze zręcznością
kota wdrapywał się po rynnie na dach, by w ciągu paru sekund
zniknąć z oczu Solskiego.
Jakikolwiek pościg w tych warunkach był niemożliwy i
aspirant powrócił do mieszkania. Wziął elektryczną latarkę i
raz jeszcze zbadał drogę, którą wszedł napastnik. Z pewną
satysfakcją dostrzegł na ramie okiennej i na betonie ganku
ślady krwi. Nie były to ślady krwi Solskiego. A więc napastnik
został też ranny i to przypuszczalnie ranny w rękę.
Jeżeli tak było, to dowodziło, że morderca musiał być o dużej
wytrzymałości i sile woli, skoro ranny w rękę zdołał po rynnie i
przez dach ujść pościgowi.
Teraz dopiero Solski wrócił do mieszkania i zajął się
opatrzeniem rany, która okazała się powierzchownym
draśnięciem. O śnie naturalnie nie mogło być już mowy.
Dopiero po ukończeniu opatrunku Solski spostrzegł na
podłodze narzędzie zbrodni, która miała być na nim
popełniona. Był to trójgraniasty niewielki sztylet, bardzo
podobny do tego, jaki znaleziono wbity w piersi dziennikarza
Orwida. Upadek tego sztyletu słyszał właśnie Solski po swym
strzale, znać, pod wpływem bólu zranionej ręki, napastnik
upuścił go na ziemię.
Solski ubrał się z pewnym trudem, rana bowiem na ramieniu,
chociaż lekka, dolegała mu nieco, i resztę nocy spędził w
wygodnym fotelu.
Nie mógł spać teraz, zresztą czekał tylko nadejścia dnia, by
móc rozpocząć dalszą akcję.
Solski zrozumiał, że wypadki potoczą się teraz z coraz
większą szybkością, nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego
sataniści z tak szczególną zaciekłością dybali na jego życie. Był
przecież tylko skromnym i młodym aspirantem policji, w
posiadaniu jego nie znajdowały się żadne dokumenty, które by
zagrażały członkom sekty czcicieli Baphometa, przeciwnie
dotychczasowy przebieg sprawy wykazał, iż sekciarze byli
sprytniejsi od policji, iż zakonspirowani byli świetnie. W sumie
śledztwo policyjne nie dostarczyło dotąd policji pożądanego
materiału i nie przyniosło jej sukcesu. Dlaczego więc ów
tajemniczy, potężny mag pieczętujący się znakiem czarnego
odwróconego trójkąta postanowił usunąć go ze swej drogi?
Solski nie mógł tego zrozumieć i zrozumiał to dopiero
znacznie później. Tymczasem z oczyma utkwionymi w wolno
biegnące wskazówki zegara, czekał cierpliwie, aż noc upłynie.
Naraz...
Solski ocknął się z zadumy. Tak, to był telefon!
Aparat zadzwonił raz krótko, potem znowu długo i natrętnie.
Aspirant podszedł do telefonu:
— Kto mówi? Tu Solski...
Chwila milczenia w aparacie, potem z tamtej strony
wyłączono telefon. Solski uśmiechnął się.
To Wielki Mag, tajemniczy i nieznany nikomu, dzwonił, by
przekonać się, czy Solski został już wykreślony z listy żyjących.
Usłyszał w telefonie głos aspiranta i natychmiast przerwał
połączenie, przekonawszy się że zamach morderczy spełzł na
niczym.
Rozdział XXI
Naczelnik urzędu śledczego, komisarz Durski, zdołał
zaledwie zająć miejsce za biurkiem, gdy już zameldowano mu
przybycie aspiranta Solskiego.
— Prosić! — rzucił krótko Durski.
Leon Solski wszedł do gabinetu pogodny i uśmiechnięty.
Zranioną rękę miał opartą na prowizorycznym temblaku.
Durski na ten widok wstał i podszedł do niego.
— Cóż to? Miał pan wypadek?
— Nie, panie naczelniku. Dokonano na mnie dziś w nocy
zamachu morderczego, który się, na szczęście, nie udał.
— Niezły urlop! — uśmiechnął się Durski, mrużąc
porozumiewawczo oko.
Solski krótko i treściwie zdał szefowi policji raport o
aresztowaniu potwornego garbusa i o nocnej wizycie zbira
nasłanego na jego mieszkanie.
Edward Durski słuchał z uwagą:
— Gdzie przebywa aresztowany? — zapytał, gdy Solski
skończył mówić.
— W areszcie rejonowego komisariatu. Kazałem go rano
odstawić do urzędu śledczego celem przesłuchania.
— Czy dokonano przy tym garbusie rewizji osobistej?
— Poleciłem wykonanie tego dyżurnemu przodownikowi.
— I mówi pan, panie aspirancie, że człowiek ten jest tak
monstrualnie brzydki?
— Ten garbus jest istotnie potworny. Po prostu trudno sobie
wyobrazić bardziej odrażającą brzydotę. Jeślibym nie wierzył w
teorię Darwina...
Durski skinął głową i wskazał na aparat telefoniczny:
— Niech pan sprawdzi, czy aresztowanego wysłano już do
urzędu śledczego?
Solski połączył się z komisariatem i odebrał meldunek, że
aresztowany garbus będzie przewieziony za kilka minut do
urzędu. Przodownik dyżurny meldował dalej, że aresztowany
zachowywał się zupełnie spokojnie, zachował tylko uparte, tępe
milczenie, tak że mimo wszystkich wysiłków nie zdołano z
niego wydobyć ani jednego słowa.
Solski potrząsnął głową zdziwiony słowami meldunku i
zapytał jeszcze o wyniki rewizji osobistej.
— Nie znaleziono przy aresztowanym nic, co mogłoby
pozwolić na stwierdzenie tożsamości — meldował przez telefon
przodownik. — Oto wyniki rewizji: piętnaście złotych
drobnymi, chusteczka do nosa, klucz, paczka papierosów Ergo,
w której pozostały jeszcze trzy papierosy i fotografia jakiejś
młodej kobiety.
— Więcej nic? — zapytał niecierpliwie aspirant. — Żadnego
notesu, żadnego dokumentu?
— Absolutnie nic więcej.
Solski położył słuchawkę. Szef policji spojrzał na niego
pytająco.
— Za pół godziny będziemy go tu mieli — odpowiedział
aspirant, powtarzając relację przodownika o wynikach rewizji.
Durski wyprostował się w fotelu:
— Przy aresztowanym znaleziono fotografię młodej kobiety?
— zapytał.
— Tak mi oznajmił przodownik.
— Zdaje mi się, że wiem, czyja to fotografia.
Solski spojrzał na niego zdumiony:
— Pan naczelnik wie, czyja to fotografia?
— Być może, że się mylę. Niedługo przekonamy się o tym.
Jak wyglądał sztylet, który chciano dziś w nocy umieścić panu
w piersiach.
Durski zadawał pytania zupełnie nieoczekiwane.
— Był to mały sztylet o trójgraniastym ostrzu. Na rękojeści
były wyryte hebrajskie litery.
— A zatem, sataniści?
Durski spoważniał nagle i spojrzał z sympatią na młodego
urzędnika policji.
— Panie aspirancie! — rzekł. — Jeżeli udzieliłem panu owego
fikcyjnego urlopu, w chwili gdy chciał pan zrezygnować ze
sprawy, to stało się to dlatego, że chciałem pana osłonić,
orientując się doskonale, że wróg, z którym walczymy, nie
przebiera w środkach. Okazuje się, że mimo to zagięli na pana
parol. Uważam za swój obowiązek ostrzec pana, by uważał pan
bardzo na siebie. Jeżeli wsiada pan do taksówki, niech pan
nigdy nie wybiera pierwszej z szeregu wozów, niech pan też nie
wybiera drugiej, lecz siódmą, ósmą lub dziesiątą. Dobrze jest
nosić przy sobie paczuszkę lakmusowych papierków i
próbować podawane napoje, czy nie zawierają trucizny. Niech
pan jednym słowem uważa na siebie bardzo, bo gdy słudzy
Czarnego Trójkąta zapiszą komuś śmierć, dzieli on los
Hurwicza i nieszczęśliwego Orwida.
Głos szefa policji brzmiał wielką troską o aspiranta. Durski
był surowym i wymagającym szefem, jednakowoż do swych
podwładnych odnosił się zawsze z ojcowską serdecznością.
Leon Solski pochylił głowę:
— Będę uważał, panie naczelniku.
Pukanie do drzwi. Wyprostowana sylwetka opięta w
granatowy mundur. Ręka podniesiona do daszka czapki. Krótki
meldunek o przywiezieniu z komisariatu aresztowanego
garbusa.
Durski zwrócił się do aspiranta z błyskiem zainteresowania w
oczach.
— Niech go pan każe przeprowadzić do swego biura i
rozpocznie przesłuchanie. Zaraz przyjdę do pana, by obejrzeć
owego garbusa.
Solski przeszedł do swego biura, gdzie wprowadzono
aresztowanego. Dopiero teraz, przy pełnym dziennym świetle
mógł się dobrze przypatrzyć garbusowi i ocenić jego
fenomenalną brzydotę.
— Jak zachowywał się aresztowany w komisariacie? —
zapytał Solski, kwitując posterunkowemu odbiór więźnia.
— Zupełnie spokojnie. Tylko to mruk jakiś. Przez cały czas
nie powiedział ani słowa.
— Już my się postaramy, by stał się rozmowniejszy.
Posterunkowy położył na biurku małe zawiniątko.
— Tu są rzeczy aresztowanego znalezione przy nim.
— Dobrze, Możecie odejść. Tu jest pokwitowanie.
Solski nacisnął guzik dzwonka:
— Kazałem posłać po wywiadowcę Szprota. Czy już
przyszedł?
— Czeka na wezwanie.
— Proszę go zawołać.
Solski, oczekując na przybycie Szprota, przechylił się nad
biurkiem i z uwagą obserwował garbusa, który siedział zupełnie
obojętny i apatyczny na ławie, którą mu wskazano. Obecność
Solskiego i mundurowego posterunkowego w pokoju zdawała
się go zupełnie nie obchodzić. Przy pomocy zębów doprowadzał
do porządku swe paznokcie, wkładając w ten „manicure” całą
swą uwagę.
W drzwiach ukazał się Szprot.
— Oto jestem, panie aspirancie, jak mówił pewien
ugrzeczniony morderca do swej ofiary. Słyszałem o zamachu na
pana, czy to prawda?
Solski skinął mu życzliwie głową:
— Tak! Opowiem ci o tym później. To drobnostka. Jak ci się
zdaje. Szprot, czy to nie nasz garbus?
Szprot podszedł do garbusa i obejrzał go tak, jak się ogląda
dzikie egzotyczne zwierzę.
— Mógłby brać śmiało udział w konkursach piękności. Jeżeli
kto, to ów garbus powinien być właśnie tym, o którego nam
chodzi.
— Zaraz się o tym przekonamy!
Wzrok Solskiego padł na małe zawiniątko zawierające
drobiazgi znalezione przy aresztowanym. Przypomniał sobie,
co szef policji mówił o fotografii, którą znaleziono przy
garbusie. Była to fotografia kobiety.
— Szprot — rzekł — rozwiąż no to i zobacz, co tam jest.
Wywiadowca usłuchał i naturalnie pierwszą rzeczą, jaką
wydobył z drobiazgów odebranych zatrzymanemu, był twardy
kartonik fotografii.
Szprot spojrzał przelotnie na tę fotografię i zawołał nagle:
— Panie aspirancie!
— Cóż się stało?
— Pan zna, zdaje się, tę osobę.
Solski wziął fotografię z rąk Szprota, rzucił na nią okiem i
osłupiał.
Z fotografii, nieco wymiętej i noszącej ślady tłustych palców
niechlujnego garbusa, patrzyły na niego, zasnute mgłą tęsknej
zadumy, czarne, duże oczy Irmy.
Solski zdumiał się tak bardzo, że nie słyszał, jak do pokoju
wszedł Durski i z uśmiechem stanął obok aspiranta.
— Bardzo ładna kobieta! — rzekł z uznaniem.
Aspirant ocknął się z zadumy.
— To jest fotografia panny Irmy Zaleskiej — wyjąkał.
Durski pokiwał głową.
— Wiem o tym! — odparł. — Spodziewałem się właśnie, że
znaleziona przy garbusie fotografia, będzie zdjęciem
narzeczonej Hurwicza.
— W jaki jednak sposób fotografia ta mogła dostać się w ręce
naszego garbusa?
— Zapytamy go o to i postaramy się tego dowiedzieć.
Przypuszczeń można tu snuć mnóstwo. Panie aspirancie, pan
zna, zdaje mi się, pannę Zaleską.
Solski zaczerwienił się najniepotrzebniej w świecie.
— Owszem, znam.
— Trzeba będzie się z nią skomunikować i pokazać jej tę
fotografię, zapytać, czy fotografia ta nie zginęła jej przed
pewnym czasem. Sądzę — uśmiechnął się Durski — że z
obowiązku tego wywiąże się pan z całą gorliwością.
— Niewątpliwie, panie naczelniku.
— Weźmy się zatem za tego potworka. Jak się nazywa
aresztowany?
— Tego jeszcze nie stwierdzono. Jak już powiadomiłem pana
naczelnika, człowiek ten, od chwili aresztowania nie powiedział
ani słowa.
— To dziwne! Czyżby...? A pan z nim rozmawiał?
— Nie usłyszałem z ust jego nic, poza mruczeniem.
Solskiemu przyszła do głowy myśl, której się przestraszył.
Jeżeliby tak było, wszystkie nadzieje związane z aresztowaniem
garbusa rozwiałyby się jak dym.
Durski tymczasem zwrócił się do aresztowanego:
— Podejdź no tu, przyjacielu! — rzekł rozkazującym tonem.
Garbus ani drgnął. Siedział dalej skulony na ławce i patrzył
gdzieś przed siebie.
Durski podszedł do niego i stanął przed nim.
— Proszę wstać! — rzekł ostro.
Potworny garbus podniósł głowę i spojrzał na naczelnika
policji, jednakowoż nie usłuchał rozkazu. W oczach kaleki
dojrzał Durski tyle jakiejś zawziętej złości, że aż cofnął się nieco
pod przykrym wrażeniem spojrzenia garbatego.
— Ten człowiek jest głuchoniemy! — zawołał nagle Szprot.
Solski potrząsnął głową:
— Albo jest głuchoniemy, albo symuluje. Sądzę, że raczej to
drugie.
Szprot podszedł do garbusa ujął go za ramię i postawił na
nogi, po czym popchnął go w stronę, biurka.
— Odpowiadaj na pytanie. Jesteś w policji! — zawołał.
Garbus zachowywał się jak człowiek, który zupełnie nie wie,
czego od niego chcą. A jednak nie był upośledzonym umysłowo
kretynem. W złych oczach aresztowanego była duża doza
inteligencji i sprytu.
Szef policji, Solski i Szprot podjęli nowe wysiłki, by wydobyć
coś z aresztowanego. Solski wykaligrafował na kartce papieru
kilka pytań i podsunął tę kartkę wraz z ołówkiem garbusowi.
Sądził, iż człowiek ów jest faktycznie głuchoniemy, lecz posiada
umiejętność czytania i pisania.
Garbus jednak uczynił nieokreślony gest chudymi palcami o
paznokciach zakrzywionych jak szpony jastrzębia, przy czym z
ust jego wydobyły się jakieś nieartykułowane dźwięki, jakie
wydają zazwyczaj ludzie pozbawieni cudownego daru mowy.
— Głuchoniemy! — powtórzył z niedowierzaniem Solski.
Garbaty potwór uchwycił tymczasem ołówek w rękę. Durski,
aspirant policji i Roman Szprot wstrzymali oddech w piersiach.
Jeżeli garbus był człowiekiem piśmiennym, sprawa sposobu
prowadzenia śledztwa była rozwiązana. Urzędnicy policji byli
pewni, że aresztowany pozostaje w jakimś związku z
satanistami. Znaleziono przecież przy nim fotografię uroczej
Irmy Zaleskiej, a Irma Zaleska była przecież narzeczoną
nieszczęsnego Hurwicza, ofiary zemsty czcicieli Szatana.
Aresztowany zbliżył ołówek do papieru i wolno i niezgrabnie
nakreślił na kartce krzyżyk, po czym spojrzał na obecnych.
Solskiemu opadły bezsilnie ręce. Wiadomo, że analfabeci
sygnują wszystkie dokumenty krzyżykami. Kreśląc ten znak,
garbus chciał dać do zrozumienia urzędnikom policji, że nie
umie ani czytać, ani pisać.
Szef policji i aspirant spoglądali na siebie przez chwilę.
— Jest jeszcze jeden sposób. — rzekł Durski. — Czy umie się
pan posługiwać alfabetem głuchoniemych?
Solski zaprzeczył ruchem głowy:
— Niestety nie, panie naczelniku.
Niespodziewanie zabrał głos Szprot.
— O ile sobie przypominam, jak rzekł morderca z
Düsseldorfu, gdy pytano go o ilość jego ofiar, to nasz lekarz
policyjny zna alfabet głuchoniemych równie dobrze jak pismo
ociemniałych.
Solski przytaknął:
— Istotnie, zdarzyło się, że gdy raz aresztowano jakiegoś
głuchoniemego za kradzież kieszonkową, doktor Lamot pomógł
nam ustalić tożsamość jego osoby.
Durski uśmiechnął się z pewną ironią:
— On jest nieoceniony. Kiedy ten człowiek miał czas posiąść
te wszystkie mądrości. Dawać tu doktora Lamota, jeżeli jest w
gmachu.
Doktor Lamot był naturalnie w gmachu i zjawił się
natychmiast.
Wszedł do pokoju swym drobnym, zamaszystym krokiem i
powitał wszystkich zbiorowo szybkim ukłonem głowy.
Następnie wzrok jego padł na garbusa i doktor Lamot
przystanął zdumiony.
— Czy pan zna może tego człowieka? — zapytał Durski,
którego uwagi nie uszło to zdumienie.
— Skądże znowu! Nie mam znajomości w tych kołach. Ale
ten człowiek jest najbardziej lombrozowskim typem, jaki
spotkałem w czasie mej życiowej wędrówki. Będę musiał zrobić
pomiary czaszki tego człowieka. Oto jeszcze…
Durski wiedział, że gdy doktor Lamot dosiądzie swego
naukowego konika, nie skończy się to tak prędko. Przerwał
więc doktorowi:
— Ten człowiek jest głuchoniemy. Nie bardzo się chce nam w
to wierzyć, ale robi on, co może, by nas utwierdzić w tym
mniemaniu. Znaleźliśmy przy nim fotografię narzeczonej
Hurwicza i dlatego ten garbus nas interesuje. Pan zna alfabet
głuchoniemych?
— Istotnie! Ale może ten człowiek pisze i czyta?
— Nie. Jest analfabetą.
— Któż to wynalazł i aresztował tego garbusa?
— Aspirant Solski.
Lekarz spojrzał przelotnie na Solskiego.
— Dokonuje pan niezwykłych połowów — rzekł ze szczególną
tonacją głosu. — Zasługuje pan doprawdy na nazwę
poławiacza pereł.
Solski zrozumiał aluzję do jego spotkania z Irmą Zaleską,
aluzję, której nie zrozumiał nikt poza nim, i zmarszczka gniewu
przecięła mu czoło. Doktor Lamot ze swobodnym uśmiechem
zwrócił się do Durskiego.
— A zatem możemy spróbować.
Lekarz podszedł do garbusa i stanąwszy przed nim począł
wykonywać rękoma dziwne gesty. Każdy z tych gestów miał w
alfabecie głuchoniemych znaczenie litery.
Garbus podniósł głowę i przez chwilę obserwował doktora z
błyskiem zainteresowania w swych brzydkich oczach. Doktor
Lamot ponowił swe usiłowania. Głuchoniemy jednak wzruszył
ramionami, jakby na znak, że to wszystko nudzi go
niesłychanie i skulił się z powrotem na swej ławie.
— To niezwykłe! — rzekł doktor Lamot, zwracając się do
obecnych. — Ten człowiek nie zna alfabetu głuchoniemych.
Skąd, u licha, wziął się taki typ?
Szef policji zmarszczył brwi:
— Nie ma więc możności porozumienia się z tym
człowiekiem?
— Jak pan widzi, panie naczelniku. Człowiek ów jest
głuchoniemy, nie pisze i nie czyta, alfabetu głuchoniemych nie
zna. Nie mogę panu dać żadnej rady.
— Człowiek ten symuluje — ozwał się Solski zdenerwowany i
podniecony tym nowym niepowodzeniem.
— Jeżeli symuluje, byłby to mistrz symulacji.
— Z czego pan to wnosi?
— Spójrzcie panowie w oczy tego garbusa. Jest w nich tyle
złośliwości, ile inteligencji. Zresztą zaczepiłem go wczoraj na
ulicy, prosząc go o ogień do papierosa, i przysięgnę, że ten drab
słyszał wczoraj doskonale.
Doktor Lamot spojrzał przeciągle na Solskiego.
— Ten człowiek palił papierosa, gdy go pan zaczepił, panie
aspirancie.
— Tak.
— Pan zapewne też trzymał papierosa w ręce, skoro chciał
pan prosić garbusa o ogień?
— Naturalnie. Użyłem tego jako pozoru, by go zaczepić.
Doktor Lamot uśmiechnął się:
— Pańskie rozumowanie nie wytrzymuje krytyki, panie
aspirancie. Skoro głuchoniemy – bo sądzę, że jest on jednak
głuchoniemym – paląc sam papierosa, zauważył, że podchodzi
pan do niego z niezapalonym papierosem w ręce, mógł się
domyślić, nie słysząc pańskich słów, o co panu chodzi.
To było logiczne powiedzenie. Logika doktora Lamota była w
ogóle zawsze druzgocząca. Solski jednak nie składał broni. Miał
głębokie przekonanie, że w całej tej sprawne jest coś nie w
porządku.
— Wszystko to dobrze, panie doktorze — rzekł — ale człowiek
ten nie spadł przecież z nieba, jak meteoryt. Znaleźliśmy przy
nim pieniądze, musiał je więc albo od kogoś dostać, albo też
ukraść, albo wreszcie mógł je w jakiś sposób zapracować.
Znaleźliśmy przy nim fotografię narzeczonej Hurwicza, a
przecież nie co innego jak śmierć Hulewicza stała się punktem
wyjścia dla rozpoczęcia naszego śledztwa w sprawie satanistów.
Istnieją więc wszystkie powody, byśmy zainteresowali się tym
człowiekiem. Musi on przecież gdzieś sypiać, musi gdzieś
mieszkać, musi mieć znajomych lub krewnych, którzy się nim
opiekują.
Solski wygłosił najdłuższą mowę swego życia i spojrzał na
Durskiego, jakby szukał u niego potwierdzenia treści swych
słów.
Naczelnik policji skinął głową.
— Ma pan najzupełniejszą rację — rzekł z powagą. —
Podejmiemy jeszcze jedną próbę.
Doktor Lamot spojrzał zdziwiony na Durskiego:
— Jest więc jeszcze jakiś sposób?
— Tak, zaraz go pan zobaczy.
Naczelnik policji podszedł do Szprota:
— Szprot, ma pan przy sobie browning?
— Nigdy się bez tego nie ruszam, jak rzekł pewien głośny
kasiarz, gdy przy aresztowaniu znaleziono przy nim narzędzia
jego fachu. Na rozkaz, panie naczelniku.
Durski głos zniżył tak, że ani lekarz, ani Solski nie słyszeli, co
mówił.
— Staniesz kilka kroków za ławką, na której siedzi garbus i
gdy zakaszlę, wystrzelisz w powietrze. Tu już nie uda się
symulacja. Jeżeli człowiek ten słyszy...
— Rozumiem panie naczelniku.
Solski i doktor Lamot domyślili się, o co chodziło szefowi
policji, choć nie słyszeli jego rozmowy z Szprotem. Pełni
zainteresowania wpili wzrok w garbusa, który wrócił do
dawnego zajęcia obgryzania swych paznokci.
Durski stanął za biurkiem i zakaszlał lekko.
Wywiadowca, który ustawił się tak, że garbus nie mógł go
widzieć, szybkim ruchem dobył z kieszeni browning i odwiódł
bezpiecznik.
Huk rewolwerowego strzału odbił się o ściany niewielkiego
pokoju.
Doktor Lamot podniósł ręce i zasłonił sobie uszy. Uczynił to
prawie równocześnie ze strzałem. Mimo to, poczęło mu
dzwonić w uszach od detonacji. Nie znosił wszelkiego hałasu.
Garbus jednak nawet nie drgnął, tylko, gdy ostry zapach
prochu rozszedł się po pokoju, podniósł leniwym ruchem
głowę, rozejrzał się wokoło i pociągnął kilka razy nosem.
Solski rozłożył bezradnie ręce. Szprot wzruszył ramionami.
— Ten człowiek jest faktycznie głuchoniemy! — zawyrokował
Durski. — A jeżeli symuluje jest to najgenialniejszy symulant,
jakiego spotkałem w życiu, i zarazem człowiek o nerwach jak
postronki.
Aspirant Solski spojrzał pytająco na swego szefa.
— Co z nim zrobimy? — zapytał.
Durski namyślał się przez chwilę. W tej całej historii z
głuchoniemym istniała dla niego ta sama drażniąca tajemnica,
którą chciał rozwiązać Solski. Streszczała się ona w pytaniu:
skąd garbus wszedł w posiadanie fotografii narzeczonej
Hurwicza? Kto wie, może rozświetlenie tej tajemnicy dałoby
jakieś pozytywne wyniki, które by pchnęło wreszcie śledztwo
na zdecydowane tory.
Szef policji zwrócił się do Szprota:
— Proszę wyprowadzić aresztowanego!
Szprot pociągnął garbusa za sobą. Poszedł bez jakiegokolwiek
oporu. Edward Durski podszedł do biurka i ujął w rękę
fotografię panny Zaleskiej. Podniósł ją do oczu i poddał
skrupulatnemu badaniu. Fotografia była solidnie
podniszczona, najwidoczniej garbus nie odnosił się do niej z
pietyzmem, jakiego warta była fotografia tak pięknej kobiety.
W kilku miejscach na fotografii widniały tłuste odbitki palców
głuchoniemego, znać garbus dość często wydobywał fotografię
z kieszeni i przypatrywał się jej, chcąc wryć sobie w pamięć rysy
dziewczyny.
Durski obrócił fotografię na drugą stronę. Była ona naklejona
na szaroniebieskim kartoniku, na którym jednak bystre oczy
komisarza dojrzały zatarty nieco napis, tym mniej widoczny, że
nakreślony niebieskim atramentem. Była to data. Kobieca ręka
wypisała na kartoniku dzień, miesiąc i rok. To było wszystko.
Szef policji w milczeniu pokazał ów napis Solskiemu.
— Nie znam pisma panny Zaleskiej, ale zaryzykuję
twierdzenie, że jest to jej charakter. Są więc dwie możliwości,
albo pannie Zaleskiej skradziono tę fotografię, na której
naznaczyła sobie po prostu datę dokonania tego zdjęcia, albo
datę tę napisała, ofiarując komuś tę fotografię, i od tego kogoś,
tą czy inną drogą, fotografię ową zdobyto...
Doktor Lamot uśmiechnął się.
— Jeżeliby tak było, w jakimże celu musiano by kraść lub
zdobywać fotografię tej pani.
— Chociażby po to, by ją śledzić.
— Pięknie! Gdybym jednak ja miał kogoś śledzić, nie
używałbym do tego celu potwornie wstrętnego garbusa,
którego ohydną sylwetkę musi sobie zapamiętać każdy, kto go
raz ujrzy. Przecież to jest stara reguła, że im bardziej człowiek
jest niepozorny, im bardziej przeciętnego wyglądu, tym łatwiej
może łazić za kimś krok w krok, pozostając niezauważonym.
Durski przymrużył oczy.
— Doprawdy, doktorze, żałuję że nie mogę nazwać pana
swym kolegą. Gdyby pan znał Conan Doyle’a, jego Sherlock
Holmes miałby inną powierzchowność. Ma pan zupełną racje.
Doktor Lamot pochylił głowę, jakby dziękując za uznanie.
Zrobił jedną rzecz, jaka mu pozostawała, wziął słowa Durskiego
za dobrą monetę. Cóż robić. Miał już takie przyzwyczajenie, że
lubił zawsze wyłapywać błędy w rozumowaniach urzędników
policji. Myślał niezwykle logicznie i wyprowadzał wnioski z
matematyczną wprost ścisłością, ciesząc się jak dziecko, które
spłata figla, gdy zbił z tropu któregoś z urzędników. Tak było i
tym razem.
Solski wmieszał się szybko do rozmowy, chcąc pokryć
niemiły incydent.
— Nie jest wyłączone, że fotografia ta została skradziona z
mieszkania Hurwicza.
— Kiedy?
— W noc zbrodni...
— Przez kogo? — zapytał znów niepoprawny lekarz.
— Przez tego, kto zabił.
— Śmiała teza! — mruknął Durski, po czym dodał głośniej: —
Panna Zaleska, do której zwróci się pan w tej sprawie, objaśni
nas pewnie chętnie. A teraz załatwimy sprawę tego garbusa.
Durski zadzwonił:
— Dawać tu Szprota szybko.
— Już jestem, panie naczelniku, jak powiedział adwokat,
spóźniwszy się o godzinę na sprawę, w której chodziło o głowę
oskarżonej.
— A więc słuchaj, przeklęty gaduło. To jest ważne zlecenie i
jeżeli pokpisz sprawę, twoja kariera weźmie w łeb.
Durski był ożywiony i wpadł nagle w dobry humor.
— Spróbujemy ustalić tożsamość osoby aresztowanego
garbusa jeszcze w jeden sposób; zwolnimy go z aresztu i
pozwolimy mu udać się, gdzie mu się podoba. Ty zaś, Szprot,
nie spuścisz go z oka. Zobaczymy, gdzie skieruje się nasz
głuchoniemy, gdy odzyska swobodę ruchów. Tylko, Szprot,
żeby nie było tym razem tak, jak z Caprivim. Niech jeden z
posterunkowych wyprowadzi garbusa na plac Teatralny i tam
go zostawi.
— Rozkaz, panie naczelniku!
— Naturalnie w każdej chwili macie prawo aresztować
głuchoniemego powtórnie. Oddajcie mu wszystko, co miał przy
sobie, z wyjątkiem fotografii panny Zaleskiej.
Szprot wyszedł. Durski zwrócił się do aspiranta i doktora
Lamota.
— Za kilka godzin będziemy już wiedzieli, czego się trzymać.
— O ile Szprot nie pokpi sprawy.
— Jestem o to spokojny. Szprot jest ambitny i będzie się
chciał zrehabilitować po sprawie z Caprivim.
Doktor Lamot nic nie odpowiedział, lecz nucąc jakąś melodię
opuścił bez pośpiechu biuro.
Rozdział XXII
Aspirant Solski spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina
jedenasta. Zwrócił się pytająco do Durskiego.
— Co mam teraz robić, panie naczelniku.
— To, co pozostaje do zrobienia. Niech pan wybada pannę
Zaleską, kiedy było wykonane to zdjęcie. Niech się pan
poinformuje, czy panna Zaleska ofiarowała komu tę fotografię.
Niech pan zbierze jak najwięcej szczegółów. Każdy przecież
małoznaczny drobiazg może mieć w przyszłości znaczenie dla
śledztwa.
Solski skinął potakująco głową. Z wszystkich danych mu
poleceń, jakie otrzymał dotąd w czasie policyjnej służby, to było
mu bezwzględnie najmilsze.
Po chwili siedział już w taksówce i rzucił szoferowi adres
domu, gdzie mieszkała panna Zaleska. Osunął się wygodnie na
poduszki wozu i przymknął oczy, teraz bowiem dopiero począł
odczuwać śmiertelne znużenie po nieprzespanej i pełnej emocji
nocy. Ból w ręce przypomniał mu o ranie.
— Wracając od Irmy, zawadzę o pierwsze lepsze
ambulatorium i dam sobie nałożyć prawdziwy bandaż —
pomyślał, ziewając.
Naraz jednak otworzył oczy i starał się opanować ogarniające
go zmęczenie. Uprzytomnił sobie, że nocny napad był nie czym
innym jak trzecim ostrzeżeniem, że banda satanistów wystąpiła
już do otwartej z nim walki i że musi czuwać, stale czuwać,
jeżeli nie ma podzielić losów Hurwicza i Orwida.
Szofer prowadzący taksówkę zahamował nagle, aż jęknęły
hamulce. Solski rzucił się całym ciałem w przeciwległy kąt
samochodu. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Jakiś chłopski wóz najechał na taksówkę, przebijając długim
dyszlem szybę w oknie taksówki. Gdyby nie nagły ruch
Solskiego, raczej instynktowny niż przemyślany, dyszel byłby
go uderzył w piersi, gruchocąc klatkę piersiową.
Solski oprzytomniał momentalnie i wyskoczył z taksówki.
Szofer klął na czym świat stoi. Przybycie posterunkowego,
protokół. Solski polecił zatrzymać powożącego chłopa, choć
zdawał sobie doskonale sprawę, że nic się z niego nie
wyciągnie.
Następnie podszedł do innej taksówki zirytowany
opóźnieniem. To co się wydarzyło, wyglądało naturalnie na
wypadek, jakie w Warszawie, jak w każdym wielkim mieście są
na porządku dziennym. A jednak Solski wiedział, że nie był to
wypadek, lecz nowy zamach. Ten powożący chłop niezbyt
wyglądał na chłopa.
— Polują na mnie, jak w Rosji na cara — pomyślał z
humorem.
Taksówka tymczasem osiągnęła cel swej jazdy. Solski zapłacił
szybko i skierował się do bramy domu, gdzie mieszkała Irma.
Dozorca wskazał mu numer mieszkania.
Solski wdrapał się z trudem, bo osłabienie i zmęczenie znów
go ogarnęło, na piąte piętro olbrzymiej kamienicy. Gdy
poprzedniego wieczoru odwoził Irmę do domu, nie spodziewał
się, że zobaczy ją tak rychło.
Przypomniał sobie pocałunki Irmy i słodycz jej czarnych
oczu.
Energicznie nacisnął guzik elektrycznego dzwonka.
Upłynęła długa chwila, zanim zgrzytnął klucz w zamku.
Ukazała się stara kobieta o siwych włosach i zniszczonej
twarzy.
— Czy zastałem pannę Zaleską?
— Tak, proszę pana, drzwi na prawo.
Solski skierował się przez mroczny przedpokój do
wskazanych drzwi. Na ponowne pukanie usłyszał młody i
dźwięczny glos Iriny, zezwalający mu wejść.
Panna Zaleska ubrana już była do wyjścia i zapinała właśnie
rękawiczki. Gdy ujrzała Solskiego w oczach jej odbiło się
zdumienie.
— A pan skąd się tu wziął?
Podszedł do niej, ucałował jej rękę, po czym, nie zdając sobie
sprawy z tego, co czyni, przyciągnął ją nagle i począł okrywać
jej twarz pocałunkami.
Uwolniła się z jego objęć delikatnym, lecz stanowczym
ruchem. Twarz jej okryła się szkarłatnym rumieńcem, w oczach
jednak nie było gniewu.
— Może odpowie mi pan na moje pytanie, skąd ta wizyta bez
zaproszenia. A może nie życzyłam jej sobie?
Solski skłonił się przed nią.
— Przychodzę w charakterze urzędowym. Przyszedłem na
śledztwo!
— Ładnie je pan zaczął. Już teraz wiem, jak postępują
urzędnicy policji, gdy występują w „urzędowym” charakterze.
— Czy pozwoli pani, że usiądę. Przeżyłem szereg godzin
pełnych przygód i jestem nieco znużony.
— Proszę, ale zastrzegam się, że niedługo będę musiała wyjść.
Trudno, trzeba trochę popracować.
Solski wydobył z kieszeni fotografię.
— Czy nie może mi pani powiedzieć, jakim cudem ta
fotografia mogła się dostać w posiadanie głuchoniemego i
garbatego obszarpańca, którego aresztowałem wczoraj na
ulicy?
Inna ujęła w rękę fotografię i zdumienie odbiło się na jej
twarzyczce.
— To moja fotografia!
— I mnie się tak zdaje! — odparł z humorem Solski. — Po
drugiej stronie jest data.
Dziewczyna obróciła fotografię.
— Ta data wypisana jest moją ręką. Fotografię tę
ofiarowałam swego czasu Wackowi... — urwała na krótką
chwilę i zmarszczyła brwi. — Uparł się koniecznie, by na jej
drugiej stronie napisać mu słów kilka. Ja tego nie lubię.
Ponieważ jednak nalegał, nakreśliłam na fotografii tylko tę
datę.
Solski wstał podniecony.
— A więc ta fotografia była w posiadaniu Hurwicza!
— Tak!
— Wobec tego... albo Hurwicz dał ją w jakimś niewiadomym
celu owemu garbusowi, co jest zupełnie niemożliwe, albo, co
jest jedyną prawdopodobną tezą, ukradziono tę fotografię
Hurwiczowi i to z pewnością bezpośrednio po dokonaniu
zbrodni.
— To znaczy, że aresztowany garbus ma jakiś związek z
morderstwem...
Na twarzy Irmy wystąpiły wypieki rozgorączkowania.
— Sprawa jest jasna — mówiła dalej — gdyby Hurwicz zgubił
lub gdyby mu skradziono tę fotografię, na pewno powiedziałby
mi o tym. Zdjęcie to bardzo mu się podobało i lubił je bardzo.
— Zrobiliśmy bardzo duży krok w śledztwie — ozwał się
aspirant. — Nareszcie przekroczyliśmy martwy punkt, na
którym od kilku tygodni stała sprawa Hurwicza. Garbus ów jest
zatem...
Solski w krótkich słowach opowiedział Irmie o wypadkach
ubiegłej nocy, jakie zaszły od chwili, gdy się pożegnał z
dziewczyną. Nic nie wspomniał tylko o zamachu na siebie i
swej ranie, nie chcąc dziewczyny niepokoić.
Spojrzała na mały zegarek umieszczony na przegubie ręki.
— Czas na mnie! — rzekła z uśmiechem. — Zadzwonię do
pana w ciągu dnia, by dowiedzieć się, czy jest coś nowego.
— Być może będziemy musieli wezwać panią do urzędu
śledczego, by zaprotokołować zeznania pani w sprawie tej
fotografii.
— Ha, skoro to konieczne!
Solski wstał, zabierając się do odejścia:
— Wyjdziemy razem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odparła z uśmiechem.
Potem, kierując się ku drzwiom, zatrzymała się przed nim i
lekko oparła mu ręce na ramieniu.
— Widzę, że ma pan znów ochotę wystąpić w charakterze
„urzędowym” — odezwała się, mrużąc swe cudne oczy.
Solski potraktował te słowa jako prowokację.
Następnie bardzo przykładnie zeszli na dół.
— Czy wolno wiedzieć, gdzie pani jedzie?
— Na Nowy Świat!
— Zatem pozwoli pani, że panią odwiozę.
Na ulicy stał długi rząd taksówek. Irma skierowała się ku
pierwszej z nich, nowej i eleganckiej, lecz ku jej zdumieniu
Solski potrząsnął Przecząco głową.
— Nie. Tego wozu nie weźmiemy. Tego drugiego też nie. O, ta
taksówka najbardziej mi odpowiada.
Aspirant policji wybrał z całego szeregu taksówek szóstą czy
siódmą, najbardziej obdrapaną i niepozorną i otworzywszy jej
drzwiczki, zaprosił Irmę, by zajęła w niej miejsce.
— Dlaczego wybrał pan właśnie tę taksówkę, a nie chciał
wziąć tamtej nowej? — zapytała zdumiona dziewczyna.
— Dbam nieco o moje cenne życie i o bezpieczeństwo —
odparł Solski. — Dobry agent śledczy powinien być zawsze
podejrzliwy jak kochanek powątpiewający w wierność swej
kochanki.
Taksówka ruszyła, zanim Solski zdołał usiąść w taksówce.
Aspirant policji stracił na sekundę równowagę i usiadł tak
niezręcznie, że strącił z poduszek taksówki teczkę Irmy
zawierającą przepisane przez nią na maszynie rękopisy.
Zameczek musiał być zepsuty, bowiem teczka otworzyła się i
papiery rozsypały się po podłodze wozu.
— Ależ niezgrabiasz ze mnie...
— Nic się nie stało! — uspokajała go Irma.
Pochylił się i zaczął zbierać rozsypane papiery. Irma
porządkowała rękopisy, Leon Solski układał według numeracji
stron ich maszynową kopię.
Czynił to zupełnie mechanicznie, gdy nagle wzrok jego padł
na jedną kartkę maszynopisu. Solski pobladł gwałtownie i
szybko pochylił twarz nad kartkami maszynopisu, by Irma nie
dojrzała zmiany w jego rysach.
Odkrycie było niesamowite, rewelacyjne, a zarazem straszne.
Aspirant policji opanował pierwsze wrażenie.
— Słuchaj Irmo! — rzekł i uśmiechnął się na myśl, że właśnie
w tej chwili, a nie innej, po raz pierwszy zwraca się do niej po
imieniu. — Powiedz mi, czy ty masz własną maszynę do
pisania?
— Tak. Kupiłam okazyjnie maszynę używaną, lecz jeszcze
dobrą.
— Jakiej marki?
— Mały remington — odparła, z każdą chwilą mniej
rozumiejąc. — Dlaczego pytasz o to?
— Ot, tak, przez prostą ciekawość.
Irma uniosła brwi w górę. Ruch ten miał oznaczać: zgódźmy
się, że to prawda.
— Nie, ty nie pytasz zwyczajnie. O co ci chodzi?
— Zupełnie o nic. Każdy agent policji powinien posiadać
umiejętność rozpoznawania od jednego rzutu oka po
charakterze liter, na jakiego typu maszynie pisano dany list lub
zawiadomienie. Niestety, nie mogę opanować tej umiejętności i
ciągle mylę czcionki remingtona z royalem, royala z
underwoodem...
Kłamał po raz pierwszy wobec Irmy. Nie mógł jednak
postąpić inaczej. Z chwilą, gdy dokonał swego odkrycia, w
którego potworną prawdziwość jeszcze nie wierzył, Leon Solski
zakochany w pannie Irinie Zaleskiej ustąpić musiał miejsca
Leonowi Solskiemu aspirantowi policji. Powiedział nieprawdę.
Znał znakomicie krój czcionek maszyn do pisania wszystkich
typów i mógłby nawet w tych sprawach uchodzić za eksperta.
Zręcznie, tak że Irina nie mogła się zorientować, ostatnią
kartkę maszynopisu schował do kieszeni raglanu. Zapewne
Irma dostrzeże jej brak i będzie musiała raz jeszcze ją
przepisać, ale to już trudno. Ta kartka była mu koniecznie
potrzebna. Miała ona potwierdzić lub obalić fatalne
przypuszczenia.
Taksówka zatrzymała się na Nowym Świecie, przy
wskazanym przez Irmę domu. Dziewczyna ujęła teczkę w rękę i
opuściła taksówkę nieco zdziwiona, bowiem Solski, mimo że
starał się nad sobą zapanować, nie mógł ukryć swego
zdenerwowania.
Kazał się zawieźć do ambulatorium pogotowia, gdzie
oczyszczono mu zadaną sztyletem nieznanego skrytobójcy ranę
ramienia i nałożono lekki opatrunek. Lekarz pogotowia uznał
ranę za powierzchowną.
— Za tydzień nie będzie z tego ani śladu! — pocieszał
Solskiego, który jednak nie rozchmurzał swej twarzy.
Po opuszczeniu ambulatorium pogotowia polecił Solski
zawieźć się do urzędu śledczego. Po drodze jednak zmienił
zamiar i podał szoferowi adres swego mieszkania.
Był tak zdenerwowany i roztargniony, że rzucił szoferowi
monetę pięciozłotową, sądząc, że płaci mu dwa złote. Szybkim
krokiem wpadł do bramy domu, nie słysząc wołania kierowcy
taksówki, który chciał wydać mu resztę.
Znalazłszy się w mieszkaniu Solski skierował się wprost do
biurka, otworzył jedną z szuflad i począł szukać owego listu,
który pewnego wieczoru przyniósł mu Szprot, adresowany był
bowiem na adres urzędu śledczego. Koperta owego listu
adresowana była ręcznie, natomiast słowa
Pierwsze ostrzeżenie
wybite były na maszynie do pisania.
Solski znalazł wreszcie ów list i jedno spojrzenie na owe dwa
napisane na maszynie słowa, przekonały go, że, niestety, nie
mylił się ani trochę. Nie chciał jednak wierzyć własnym oczom.
Drżącymi rękoma wydobył ostatnią kartę maszynopisu, kartkę,
którą schował do kieszeni w tajemnicy przed Irmą. Zrzucił
raglan i usiadł przy biurku, począł porównywać list z kartką
maszynopisu.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: zarówno list, jak i
maszynopis, który wiozła Inna w teczce, pisane były nie tylko
na maszynie tego typu, ale na tej samej maszynie. Zarówno list
jak i maszynopis pisany był na jednym ze starszych typów
małego remingtona, maszyna przy tym była bardzo długo
używana.
Solski, w czasie gdy dostał ów list z ostrzeżeniem, zauważył
natychmiast, że najczęściej, bo pięć razy powtarzająca się w
dwu słowach listu litera e odbita była nieco niewyraźnie i
unosiła się nieco nad linią. Gdy, siedząc w taksówce, obok
Irmy, zbierał papiery, które wypadły jej z teczki i spojrzał na
zapisane maszynowym pismem karty, spostrzegł, że litera e
odbita była wszędzie tak samo jak w liście z ostrzeżeniem
nadesłanym mu przez satanistów. Porównanie listu z
maszynopisem potwierdziło jego przypuszczenia.
Leon Solski siedział przez długi czas nad tymi dwiema
kartkami papieru, które były fatalnym wyrokiem
przekreślającym wszystkie jego życiowe plany. Oparł głowę na
rękach i skurczony w obitym skórą fotelu patrzył gdzieś przed
siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co się stało, nie
mogąc uporządkować swych myśli. Przypominał sobie kolejno
swą pierwszą rozmowę z Irmą w pokoju Hurwicza, przy trupie
jej narzeczonego, w ponurą jesienną noc morderstwa,
przypominał sobie swe późniejsze z nią spotkania, jej
zainteresowanie śledztwem, to, że mówiła zawsze o
mordercach, a nie o mordercy, wreszcie przypomniał sobie, że
zaledwie minęła godzina od czasu, kiedy całował namiętnie jej
usta rozkwitłe jak purpurowe róże, usta stworzone do
pocałunków i słodkiej pieszczoty. Tak, tak – przypomina sobie
– już wtedy, gdy na wieść o śmierci Hurwicza przybył na
miejsce zbrodni, zachowywała się dziwnie nienaturalnie. Była
zbyt opanowana, zbyt spokojna...
Rysy młodego aspiranta stężały w bolesnym skurczu.
Zachowanie się Irmy, jej słowa, jej spojrzenia, jej spokój –
wszystko to, co nie budziło dawniej podejrzeń, stało się teraz
jednym wielkim oskarżeniem, oskarżeniem, którym wołał ów
list ostrzegawczy i kartka papieru pisana na jej maszynie –
pisana jej ręką.
Równocześnie jednak wzbudził się bunt. Bunt przeciw owej
upiornej rzeczywistości, która rozwiała nagle sen o szczęściu i
krainę marzeń zamieniła w martwą pustynię, przeciw owej
rzeczywistości, która odebrała smak rozkoszy pocałunków
Irmy, bo były to pocałunki fałszu i zdrady.
Nie! Nie! To nie mogło być prawdą. To był jakiś piekielny
zbieg okoliczności. Irma, ta cudna, niewiarygodnie śliczna i
dzielna dziewczyna, w świetle owej nowej rzeczywistości
miałaby być wspólniczką zbrodni popełnionej na swym
narzeczonym? Miałaby redagować do niego, do Solskiego, listy
będące wyrokami śmierci wydanymi nań przez sektę bojących
się zdemaskowania obłąkańczych czcicieli najwyższego Zła, a
równocześnie podawać mu do pocałunku usta i mówić mu
kocham? Solski teraz zwrócił z goryczą uwagę na fakt, który
cieszył go jeszcze wczoraj: że tak szybko zapomniała i
przebolała śmierć Hurwicza. Teraz wiedział, że jedno i drugie,
że wszystko było – komedią.
Nie! To niemożliwe! A jednak to prawda, prawda poparta
dowodami. Dowody leżą przed nim. Fakt pozostawał faktem.
Solski, jakby w półśnie, sięgnął do kieszeni, gdzie nosił
nieodstępny browning. Nie miał sił walczyć dłużej. Stracił na
chwilę świadomość tego, co robi, i działał jakby w
somnambulicznym stanie.
Jednym ruchom palca odbezpieczył broń. Skierował do siebie
czarną, ziejącą śmiercią lufę...
Bliżej, bliżej i jeszcze bliżej...
Palec spoczął na cynglu browninga.
Nagle...
Solski drgnął. Aparat telefoniczny począł dzwonić długo i
hałaśliwie.
Ręka z browningiem spadła bezwładnie. Solski jakby się
zbudził z koszmarnego snu. Przez chwilę nie zdawał sobie
sprawy z tego, co się właściwie stało. Aparat telefoniczny
powtórzył swe wołanie.
Leon Solski leniwym ruchem położył browning na biurku i
sięgnął ociężale po słuchawkę.
— Hallo!... Ależ nie, to omyłka!
Słuchawka telefoniczna, niesiona drżącą jeszcze ręką
aspiranta policji, opadła ciężko na widełki.
Solski uczuł na czole krople zimnego polu i otarł czoło chustką.
Następnie spojrzał na browning i ujął go z powrotem w rękę.
Na twarzy jego wyrósł smutny uśmiech. Zabezpieczył broń i
przyjrzał się jej ciekawie, jakby widział ją po raz pierwszy.
Moment psychologiczny minął i odtąd Solski z każdą
sekundą był dalszy od myśli o samobójstwie. Omyłkowe
połączenie telefoniczne uratowało mu życie.
Spojrzał na dwie leżące przed nim kartki, podniósł je raz
jeszcze blisko do oczu. W miarę jak się uspokajał, utwierdzało
się w nim przekonanie, że jednak prawda nie musi być tak
straszna, jak wydawało mu się na pierwszy rzut.
Wstał, złożył starannie list z pierwszym ostrzeżeniem i
kartkę z maszynopisu Irmy i opuścił mieszkanie.
Pojechał do urzędu śledczego i zaraz na korytarzu natknął się
na Durskiego opuszczającego biuro.
Naczelnik urzędu śledczego odpowiedział mu ukłonem na
ukłon i rzekł:
— Szprot nie wrócił jeszcze. — Po czym dodał, patrząc
badawczo na aspiranta policji: — Człowieku, jakże pan
wygląda? Pan jest chory!
Solski uśmiechnął się blado:
— Nic podobnego! To tylko lekkie zmęczenie. Szybko
przeminie.
Pożegnał zaraz szefa policji. Nie chciał, by pytał go teraz, czy
był u Irmy i jak wygląda sprawa ze znalezioną przy garbusie
fotografią dziewczyny. Pragnął być jak najrychlej sam w swoim
biurze.
Durski spostrzegł od jednego rzutu oka, że Solskiego spotkał
jakiś cios, intuicyjnie jednak zrozumiał, że była to sprawa
natury osobistej, a nie służbowej, i dlatego nie pytał o nic.
Rzucił tylko, odchodząc:
— Może przysłać panu doktora Lamota?
Solski zaprzeczył ruchem głowy.
Zaledwie znalazł się w swym biurze, wezwał do siebie
eksperta.
— Niech pan zrobi zaraz analizę — rzekł do niego, wręczając
mu dwie kartki papieru — czy te oba pisma pochodzą z tej
samej maszyny do pisania.
— Czy to pilne?
— Niezmiernie pilne.
— Przyniosę panu wynik ekspertyzy za niecałą godzinę.
— Będę czekał.
Ekspert znikł w drzwiach biura. Solski zaś usiadł i zamyślony
bębnił palcami po stole. Nie obchodzili go w tej chwili ani
sataniści, ani potworny garbus, nie obchodziło go nic, poza
zagadką życia Irmy Zaleskiej.
Sekundy i minuty wlokły się niesłychanie wolno.
Skrzypnięcie drzwi. Ekspert powrócił i zbliżył się do biurka.
— Mam wynik i to wynik bezwzględnie pewny.
— Mianowicie?
— Jedno i drugie pismo było pisane na tej samej maszynie
typu mały remington. Stwierdza to niezbicie...
Solski uczynił niecierpliwy ruch ręką:
— Wierzę panu zupełnie. Niech pan sobie daruje motywy!
Rzeczoznawca spojrzał zdziwiony. Solski wziął obie kartki z
ręki eksperta i uśmiechnął się zupełnie bez powodu.
— Czy parł zadowolony z wyniku ekspertyzy?
— W zupełności — odparł bezdźwięcznie aspirant.
***
W czasie gdy Solski był u panny Zaleskiej w sprawie
znalezionej przy garbusie fotografii i gdy dokonał fatalnego dla
siebie odkrycia, Roman Szprot, jak pies gończy śladem
zwierzyny, szedł krok w krok za głuchoniemym, co do którego
kalectwa, miał, mimo wszelkich możliwych dowodów, coraz to
większe wątpliwości.
Zasnute chmurami niebo poczęło siać na Warszawę deszcz
drobny, zimny i przenikliwy. Jakieś szybko przejeżdżające auto
opryskało wywiadowcę błotem od nóg do głowy, co bynajmniej
nie wpłynęło na lepszy humor Szprota.
— Psia służba! — klął w duchu. — Łeb ukręcę temu
garbusowi. Zresztą i tak go stryczek nie minie.
Ten tymczasem, któremu Szprot pragnął ukręcić głowę i
którego miał nie minąć stryczek, wlókł się przez Krakowskie
Przedmieście, z kołnierzem ubogiego płaszcza podniesionym
do góry, z rękoma w kieszeniach.
Raz tylko przystanął, by kupić sobie pudełeczko zapałek.
Szprot obserwował go bacznie i widział, jak garbus dał
sprzedającemu inwalidzie do zrozumienia, za pomocą gestów,
o co mu chodzi. Otrzymawszy zapałki, głuchoniemy zapalił
papierosa, jednego z tych, które znaleziono przy nim podczas
rewizji, a które zwrócono mu, wypuszczając go na wolność.
Następnie począł bacznie śledzić przejeżdżające tramwaje i
zanim Szprot zdołał się zorientować wskoczył do
przejeżdżającego wozu tramwajowego linii numer 9.
Szprot dostrzegł go, gdy garbus stał już na platformie. Chciał
podbiec i wskoczyć za nim do wozu, lecz zorientował się, że
garbus musiał go sobie zapamiętać i że tak tylko może go
śledzić, by samemu nie być widzianym.
Skinął więc na przejeżdżającą wolną taksówkę i wsiadł do
niej, polecając szoferowi, by jechał powoli za wozem
tramwajowym, nie wymijając go, lecz trzymając się tuż za
tramwajem. Sam zaś pochylony w taksówce obserwował
bacznie każdego wysiadającego z tramwaju.
Garbus jednak wysiadł dopiero na placu Unii Lubelskiej.
Szprot rzucił szoferowi zapłatę i szybko opuścił taksówkę.
Deszcz nie ustawał ani na chwilę.
Garbaty człowiek, ku zdziwieniu Szprota, który sądził już, że
głuchoniemy pochodzi spod Warszawy i że zwróci się na jeden
z dworców kolejek dojazdowych, skierował się z placu w ulicę
Marszałkowską.
Wywiadowcy przypomniał się naraz pościg za Caprivim po
ulicach Warszawy i zaniepokoił się. Czyżby i ów garbaty
głuchoniemy wiedział, że jest śledzony i drwił sobie z niego.
— Ciekawy jestem — pomyślał Szprot — czy i ten zaprowadzi
mnie gdzieś, gdzie spadnie mi gzyms na głowę?
Śledzony szedł sobie tymczasem najspokojniej ulicą
Marszałkowską. Minął plac Zbawiciela, minął szereg przecznic
i zatrzymał się na rogu Alei Jerozolimskich. Szprot odniósł
wrażenie, że garbaty człowiek namyślał się, czy nie skierować
swych kroków w stronę Dworca Głównego.
Mylił się jednak i tym razem. Garbus istotnie wahał się przez
długą chwilę, w którą stronę skierować swe kroki, aż wreszcie
począł iść dalej Marszałkowską w stronę ulicy Królewskiej.
— Ładne rzeczy! — rozpaczał Szprot. — Postanowił zachodzić
mnie na śmierć.
Kres wędrówki ściganego i ścigającego nastał jednak szybciej,
niż Szprot przypuszczał. Zakończenie jej przeszło wszelkie
wyobrażenie wywiadowcy.
Garbus przeszedł przez ulicę Królewską, plac Saski,
Wierzbową i znalazł się z powrotem na placu Teatralnym.
Krokiem pewnym, choć nieco ociężałym, skierował się wprost
w tę stronę placu, gdzie mieściły się biura urzędu śledczego.
Wywiadowca policji był człowiekiem doświadczonym, ale to,
co się działo, było bezprzykładne w jego długiej karierze
policyjnej. Zwolniony z aresztu, po dwugodzinnym błąkaniu się
po mieście, szedł z powrotem do biur policyjnych.
Szprot stanął z dala i z uśmiechem patrzył na zdziwioną
twarz posterunkowego pełniącego służbę w bramie urzędu.
Widział on, jak wyprowadzono z urzędu zwolnionego garbusa i
teraz, gdy głuchoniemy gwałtownymi gestami począł mu dawać
do zrozumienia, że chce wejść do bramy, nie wiedział, czy
wpuścić go, czy nie.
Wówczas stało się coś nieoczekiwanego.
Garbus zirytował się nagle i tak samo jak poprzedniego dnia
odepchnął od siebie Solskiego, gdy ten chciał go aresztować,
teraz zupełnie nieoczekiwanie zaatakował posterunkowego. Z
cichego i potulnego kaleki zmienił się naraz głuchoniemy w
dzikie, rozzłoszczone zwierzę.
Policjant, który nie spodziewał się ataku, popchnięty przez
garbusa, zatoczył się, odsłaniając wejście do urzędu śledczego.
Garbusowi tylko o to widać chodziło, znikł bowiem szybko w
bramie wiodącej do urzędu.
Roman Szprot, mimo że długa włóczęga po deszczu, trop w
trop za garbusem, nie nastroiła go specjalnie wesoło, musiał się
uśmiechnąć na widok gniewnej miny posterunkowego, który
chciał puścić się w pogoń za garbusem, by pomścić swą
porażkę.
Wywiadowca przystąpił do niego i uspokoił go w kilku
słowach.
— Ależ ten człowiek odznacza się niezwykłą siłą fizyczną —
dziwił się posterunkowy, chłop na schwał, o wzroście pruskiego
gwardzisty. — Kto by przypuszczał, że taki pokurcz...
Roman Szprot nie słuchał już dalej tyrady posterunkowego,
lecz szybko podążył za głuchoniemym.
Cichy i nieśmiały jak zawsze – z potworną głową potępieńca,
wtłoczoną między ramiona, siedział skulony na ławce w
korytarzu urzędu śledczego i patrzył apatycznie przed siebie.
Rozdział XXIII
— Wrócił?
Przygnębienie Solskiego minęło nagle, ustępując miejsca
zdziwieniu. Roman Szprot powiesił na wieszadle płaszcz
przemoczony do nitki, tak że krople wody spływały z niego
obficie na podłogę, i opadłszy ciężko na krzesło, opowiedział
Solskiemu o przebiegu swej wędrówki za garbusem.
— Wrócił? To niezwykłe! — powtarzał aspirant po
wysłuchaniu raportu wywiadowcy.
— Tak. Siedzi w korytarzu na ławce. Dałem mu naturalnie
odpowiednią opiekę, by obecnie nie przyszła mu ochota zwiać.
Co pan na to, panie aspirancie?
Solski rozłożył ręce.
— Ze wszystkich możliwości, jakie rozważyłem i jakie
zapewne rozważył też naczelnik Durski, polecając wypuścić
głuchoniemego na wolność, ta z pewnością nie była
przewidywana. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ów garbus
jest człowiekiem o nerwach ze stali, że wcale nie jest
głuchoniemy. Wbrew wszelkim dowodom, wbrew
rzeczywistości wierzę, że ten człowiek i słyszy, i mówi tak, jak
mówię i słyszę ja lub ty, Szprot. Doprowadza mnie do pasji
myśl, że ów garbus przewyższa nas wszystkich swą piekielną
inteligencją i drwi z nas w duchu na potęgę.
— Cóż z nim teraz zrobimy?
— O tym zadecyduje szef policji.
Aspirant ujął słuchawkę telefoniczną i połączył się z
mieszkaniem Durskiego. Zdumienie naczelnika policji nie
miało granic, gdy dowiedział się o powrocie garbusa. Było w
tym coś zupełnie niezrozumiałego. Garbus ów musiał posiadać
jakąś rodzinę lub chociażby miejsce, gdzie nocował. Znaleziono
przy nim nieco pieniędzy. Mógł je albo dostać od kogoś, albo
zarobić, albo wreszcie ukraść. Z tych trzech ewentualności ta
pierwsza miała największe szanse prawdopodobieństwa.
Wszystko to w połączeniu ze znalezieniem przy nim fotografii
Irmy Zaleskiej dowodziło, że powrót głuchoniemego do biur
urzędu śledczego nie wypływał z bezradności garbusa, lecz że
był to czyn świadomy, niezwykle sprytnie obmyślany, bowiem
wszelkie dalsze dochodzenia stawały na martwym punkcie.
— Ha, skoro wrócił — zdecydował wreszcie szef policji — to
proszę przetrzymać go w areszcie do dalszej mej dyspozycji.
Mówiłem już panu, panie aspirancie, że to są gracze nad
graczami.
Aspirant policji odłożył słuchawkę i powtórzył Szprotowi
treść rozmowy z Durskim.
Szprot ruszył ramionami. Dla niego była jedna rzecz istotna,
to, że sprawa nie posunęła się znowu ani na krok naprzód.
Dokądże będzie trwać ta zabawa w ciuciubabkę z czcicielami
szatana.
— Odniosłem dziś mały sukces! — rzekł naraz do aspiranta.
Solski uśmiechnął się:
— No, jeżeli to możemy nazwać sukcesem...
Szprot zrobił tajemniczą minę:
— Okupiłem jednak ten sukces wyrzutami sumienia —
ciągnął dalej Szprot tym samym tonem, nie zważając na
sceptycyzm Solskiego.
Aspirant spojrzał na niego zdziwiony.
— Szprot, czy w czasie śledzenia garbusa nie wstępowałeś na
„jednego”?
— Brzydzę się kłamstwem, jak mówił pewien recydywista,
gdy pytano go, ile razy był karany, ale tym razem nie wstąpiłem
„na jednego”. Mówię prawdę, bo już raz dziś skłamałem.
— Skłamałeś?
— I to wobec naczelnika urzędu.
— Co ty wyplatasz, Szprot.
— Mówię zupełnie rzetelnie. Durski pytał, czy nic umiem
alfabetu głuchoniemych. Odpowiedziałem, że nie. To
nieprawda. Nie wiem, czy jest wielu głuchoniemych, którzy by
tak dobrze rozumieli na migi, jak ja.
— Dlaczego więc nie chciałeś podjąć próby porozumienia się
z głuchoniemym?
— Dziwnie mi się nie chciało. Zresztą po co ma robić Szprot
to, do czego użyć można doktora Lamota.
Solski ruszył ramionami.
— Nie rób z siebie Sfinksa. Nie lubisz doktora Lamota?
Wywiadowca ruszył ramionami.
— To obojętne, czy go lubię, czy nie lubię. Nie mam do niego
zaufania.
Solski się uśmiechnął.
— Doktor Lamot pełnił tu swe obowiązki, gdy nie było jeszcze
w służbie ani mnie, ani ciebie.
— Toteż ja nic nie mówię... Płaszcz, zdaje się, już trochę
wysechł, a i pogoda się poprawia... trzeba iść.
Roman Szprot wstał i ubrał sic leniwo w zniszczone pallo.
— Czy pan aspirant idzie już do domu?
— Niedługo. Pójdę się wyspać solidnie.
— Ja mam jeszcze nieco do roboty.
— Szprot, ty coś wiesz. Wiesz więcej ode mnie.
— Nic podobnego, panie aspirancie.
Szprot pożegnał Solskiego, po czym, stojąc przez chwilę w
bramie urzędu, namyślał się nad tym, co ma robić dalej.
Wreszcie powziął postanowienie i skierował swe kroki w
żydowską dzielnicę miasta.
Znał tam melinę dobrodusznego pasera o brodzie patriarchy,
melinę, gdzie można było popić i przy czarce wódki omówić w
najdrobniejszych szczegółach zamierzoną robotę.
Roman Szprot wiedział doskonale, że tam, a nie gdzieindziej,
zastanie Władka Wyciorka, chlubę i dumę kasiarskiego fachu.
Znał się z Wyciorkiem bardzo dobrze, bowiem już dwa razy
miał sposobność dokonywać aresztowania go. Wyciorek nie
miał mu tego za złe. Rozumował logicznie, że Szprot pracuje
tylko w fachu odmiennym od jego „zawodu” i że wypełnia swój
obowiązek. Przeciwnie, wywiadowca zdołał sobie nawet
zaskarbić pewną dozę sympatii kasiarza.
Wywiadowca się nie mylił. Wyciorek znajdował się w melinie
i odbywał właśnie popołudniową drzemkę. Gospodarz zacnego
schroniska przeraził się zrazu śmiertelnie, skoro poznał
wywiadowcę policji, ale, gdy się spostrzegł, że Szprot nie
przybywa w żadnych złych zamiarach, począł się rozpływać w
przesadnej serdeczności. Wyciorek został bez ceremonii
zbudzony, mimo że żywo przeciwko temu protestował.
Wreszcie dostrzegł Szprota.
— Czy przyszedł pan po mnie? Ciekawym z jakiej babki?
— Nie po ciebie, lecz do ciebie. Wstań, to pogadamy.
— Chce pan przystać może do kasiarzy?
— Tak jakby.
— Co pan tam będziesz bujał!
Wyciorek podniósł się z posłania. Szprot kazał podać wódki.
Wiedział, że w ten sposób rozmowa pójdzie łatwiej. Następnie
powiedział parę słów Wyciorkowi, po czym kasiarz grzmiącym
głosem polecił Żydowi, będącemu gospodarzem meliny, by
wyniósł się do przyległej izby i nie ważył się podsłuchiwać.
Paser przyjął ten rozkaz do wiadomości z najwyższą
niechęcią. Z Wyciorkiem nie było jednak żartów. Wyszedł więc
do drugiej izby, zamykając drzwi za sobą.
Po chwili jednak nie wytrzymał i podszedł do nich, zbliżył
ucho do dziurki od klucza.
O czym, u licha, mogli z sobą rozmawiać kasiarz z Woli i
wywiadowca policji?
Słyszał tylko urywki rozmowy, z których niewiele mógł
zrozumieć. Widocznie, mimo że drzwi były zamknięte, zarówno
wywiadowca jak i Wyciorek mówili przyciszonymi głosami.
— ...żeby mnie wsypać...
— ...głupiś mój przyjacielu. Nie mogę ci naturalnie
powiedzieć...
— ...plan mieszkania pan ma?
— ...tak, w trzecim pokoju jest...
— ...a kasa...
Podsłuchujący zdwoił swą uwagę. Przylepił się jeszcze
bardziej do dziurki od klucza.
— ...wcale nie chodzi o kasę... lecz... papiery...
— ...bo, jeżeli się nie uda...
— ...musi... zresztą... pomogę ci...
Głosy stały się znowu niewyraźne, znać rozmawiający
pochylili się ku sobie i ustalili ostatnie szczegóły zamierzonej
roboty. Wreszcie Żyd usłyszał hałas odsuwanych krzeseł i
głośniejsze już, niekrępowane nakazem tajemnicy, słowa
pożegnania:
— Do jutra!
— Tak, do jutra!
Szprot opuścił melinę. Paser miał zaledwie czas odskoczyć od
drzwi, przy których podsłuchiwał, gdy otworzyły się one i
stanął w nich Wyciorek.
Spojrzał na zmieszaną nieco twarz Żyda.
— Podsłuchiwałeś, cwaniaku. — Pogroził mu.— Zrób to raz
jeszcze, a będzie majcher w robocie. Teraz mi wolno. Pracuję z
policją!
I śmiejąc się rubasznie, uderzył pasera w plecy muskularną
dłonią atlety, aż Żyd zgiął się i przysiadł do ziemi.
Rozdział XXIV
Leon Solski był zupełnie niezdecydowany. Wynik ekspertyzy
listu z ostrzeżeniem i kartki zabranej z maszynopisu Irmy
przesądzał sprawę na niekorzyść dziewczyny, stawiał ją w
rzędzie tych osób, które należało mieć pod obserwacją w
związku ze sprawą Hurwicza i walką policji z sektą satanistów.
Wobec stwierdzenia, że groźby pod adresem urzędnika
policji prowadzącego śledztwo pisane były na maszynie Irmy,
władze policyjne mogły nawet zwrócić się do władz sądowo-
prokuratorskich o wydanie nakazu aresztowania narzeczonej
Hurwicza. Tak by na pewno się stało, gdyby nie okoliczności, że
urzędnikiem prowadzącym śledztwo był Leon Solski i że ów
Leon Solski kochał Irmę.
Aspirant policji z pochyloną głową wchodził do bramy domu,
w którym mieszkał. Irma miała do niego dzwonić. Co zrobi
wówczas? Czy ma jej powiedzieć, że wie o niej fatalną prawdę?
Czy ma się z nią zobaczyć i skłonić ją do wyznania, jak wygląda
prawda? Czy też może widywać się z nią dalej, jakby nigdy nic, i
być przy niej w dwu rolach równocześnie: zakochanego i
detektywa? W tej ostatniej możliwości było jednak coś
wstrętnego.
— A co tam?
Przed nim stała dozorczyni z miną zmieszaną, jak człowiek,
który ma nieczyste sumienie. Dozorczyni ta sprzątała zawsze
mieszkanie aspiranta i dlatego posiadała klucz od jego
mieszkania.
— Bo ja nie wiem, czy pan nie będzie się gniewał...
— Co się stało? Proszę mówić, czy będę się gniewał, to się
okaże.
— Była tu kilka razy jedna pani...
— Młoda?
— Młoda i ładna. Nigdy jej tu nie widziałam. Mówiła, że ma
do pana interes...
— I?...
— Dałam jej klucz od mieszkania, żeby zaczekała. Czy może
zrobiłam źle?
Solski naraz uprzytomnił sobie, że tą kobietą mogła być tylko
Irma, i pierwszym uczuciem, jakie go ogarnęło, było uczucie
radości. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że niewesoła będzie
ich rozmowa i zasępił się.
— Jeżeli należy do sekty, miała czas zrobić gruntowną rewizję
w moim mieszkaniu! — przemknęło mu przez myśl i
równocześnie odniósł wrażenie, jakby bardzo skrzywdził Irmę
tym przypuszczeniem.
— Nie zrobiła pani źle. Zaraz tam idę.
Nie poszedł, ale pobiegł po schodach.
Dozorczyni patrzyła za nim z pobłażliwym uśmiechem.
Solski się nie mylił. To była Irma Zaleska.
Gdy aspirant policji wszedł do mieszkania, zmieszała się
lekko i na twarz jej wystąpiły rumieńce.
Solski w milczeniu ucałował jej rękę, po czym zrzucił raglan i
spojrzał badawczo na dziewczynę.
Mimo że Solski, idąc po schodach, obiecywał sobie, iż powita
wizytę Irmy z całą swobodą i humorem – gdy tylko znaleźli się
razem, wytworzyła się między nimi atmosfera duszna i jakby
wroga. Patrzyli na siebie, milcząc. Żadne z nich nie chciało
przemówić pierwsze.
Wreszcie aspirant postanowił przerwać to milczenie.
— Cieszę się, że odwiedziłaś mnie, Irmo — rzekł, zdając sobie
sprawę, jak nieszczerze brzmią te słowa. — Mam wrażenie
jednak, że sprowadza cię tu jakaś ważna sprawa, a nie chęć
zobaczenia mnie.
Skinęła głową.
— Nie mylisz się! Sprawa jest pilna! To drobiazg właściwie,
ale musi być dziś załatwiony.
— Jestem na twe usługi.
— Chodzi po prostu o to, czy nie mógłbyś mi już oddać tej
kartki, którą wziąłeś dziś rano z mego maszynopisu.
Było to wypowiedziane tonem zupełnie swobodnym, tylko na
słowie już położono silny akcent.
Solski zmieszał się i nagle pochylił głowę, by Irma nie
dostrzegła tego zmieszania. A więc widziała! Widziała, jak wziął
ową kartkę z jej maszynopisu. Ale czyż była to rzecz tak ważna,
by specjalnie w tym celu odwiedzać go kilkakrotnie i oczekiwać
nawet na niego w mieszkaniu?
Irma obserwowała go spod opuszczonych rzęs.
— Twoje zachowanie jest dziwne! — ozwała się znowu. — Na
co ci była potrzebna ta kartka?
Aspirant opanował się. Zdawało mu się, że w głosie Irmy
przeważa drwiący ton.
— Nie wiem, czyje zachowanie jest bardziej dziwne. Kartkę tę
mogę ci już zwrócić.
— Jest mi faktycznie potrzebna, zarzuciła mi się bowiem
ostatnia kartka rękopisu, zawierająca ten sam tekst, nie mam
więc oryginału, by zrobić kopię.
Solski sięgnął do teki i wydobył list z ostrzeżeniem.
— A to co jest, oryginał, czy kopia?
Dziewczyna spojrzała na niego ze zdziwieniem:
— Nic nie rozumiem.
— Zaraz będzie wszystko jasne. Przypatrz się tej kartce: słowa
pierwsze ostrzeżenie pisane są na twojej maszynie.
— Na mojej... maszynie.
— I zapewne twoją ręką.
Twarz Irmy pociemniała.
— Zdaje się, że zarzucasz mi...
— Niczego nie zarzucam. Mam dowody.
— To jest niegodne. Zamiast zapytać mnie, od razu wykradłeś
mi część maszynopisu, by porównać go z tym listem z
pogróżkami. Dlaczego?...
— Nie chciałem formułować zarzutów bez dowodów. Teraz,
gdy ekspertyza dowiodła, że oba pisma zostały odbite na tej
samej maszynie do pisania...
— Ale ekspertyza ta nie dowiodła, że pisała to na maszynie
jedna i ta sama ręka. Po cóż mam się zresztą tłumaczyć. Nie
lubię tego. Jestem w twoich oczach satanistką. Może ja nawet
zabiłam Hurwicza?...
Solski wzruszył ramionami. Nie ma trudniejszej rzeczy na
świecie, jak dojść do ładu z rozgniewaną kobietą.
— Zaraz ci oddam twój maszynopis!
Wziął z jej ręki list z ostrzeżeniem i dobył benzynowej
zapalniczki. Zbliżył mdły ogienek do rogu listu i zaczekał, aż
ostrzeżenie podpisane znakiem odwróconego trójkąta spłonie
doszczętnie i zamieni się w popiół.
Wówczas złożył spalony list na popielniczce i wydobył
zabraną Irmie kartkę maszynopisu.
— Jesteśmy skwitowani! — rzekł krótko.
— Skwitowani?
Potrząsnęła głową z uśmiechem pełnym goryczy.
— Nie jesteśmy skwitowani, Leonie — ozwała się znowu — bo
nie wiem, jak chcesz wyrównać krzywdę, którą mi
wyrządziłeś...
— Niszcząc ów fatalny list z ostrzeżeniem, zniszczyłem twą
ewentualną winę.
— Dobrze, że przynajmniej dodajesz słowo ewentualną.
Solski wzruszył ramionami.
— To, co było dowodem, co było poszlaką w sensie dla
śledztwa pozytywnym, przemawiało przeciw tobie.
Irma wzruszyła ramionami. Aspiranta policji irytowała i
niepokoiła niezmiernie myśl, że Irma nie wykazuje lęku ani
obawy, że nie ma wcale zamiaru tłumaczyć się lub
usprawiedliwiać. Tak jak ona mogła postępować osoba
zupełnie niewinna lub przebiegła, zimna przestępczyni.
Irma tymczasem uchyliła poruszony poprzednio temat.
— Cóż się stało z tym garbusem, który mógł się pochlubić
posiadaniem mej fotografii.
Solski spojrzał na dziewczynę.
— Zwolniony z braku dowodów — rzekł krótko i niechętnie,
— To niemożliwe! Posiadał moją fotografię skradzioną z
mieszkania mego narzeczonego, i to skradzioną z pewnością w
dniu zbrodni, i to się nazywa brakiem dowodów?
— Irmo, dlaczego pani tak się interesuje śledztwem?
— Czy jest w tym co złego?
— Hm...
Wybuch nastąpił nagle i zupełnie niespodziewanie.
W oczach Irmy Zaleskiej pojawiły się łzy. Oparła rękę na
biurku i starała się osuszyć twarz chusteczką, lecz łzy dalej
spływały po jej twarzy.
— Postanowiłam pomścić Hurwicza i uczynię to. Uczynię to
chociażby po to, by wyzwolić się z wpływu tej strasznej potęgi,
która stara się zapanować nade mną... Chwilami przestaję już
być panią swej woli...
— Irmo, co pani mówi? Kto panuje nad panią i kieruje jej
postępowaniem?
Łzy przestały spływać po twarzy dziewczyny. Patrzyła tępo
przed siebie.
— Nie wiem! — rzekła przyciszonym głosem, jakby w obawie,
że może ją słyszeć ktoś niepowołany. — Nie wiem! Gdybym
wiedziała...
Nagle zwróciła się do Solskiego:
— Powinien mnie pan unikać i starać się zapomnieć o mnie.
— Dlaczego?... Jesteś zdenerwowana Irmo. Uspokój się.
Wstała i poczęła przygotowywać się. do odejścia.
— Czy wiesz, dlaczego umarł Hurwicz? — zapytała.
— Raczej, dlaczego został zamordowany?
— Tak! A został zamordowany, ponieważ mnie kochał. To
samo, zdaje się, i tobie zagraża.
Solski począł ją pytać, co znaczą te słowa, lecz Irma
potrząsnęła przecząco głową i wyciągnęła do niego rękę na
pożegnanie.
— Muszę już iść!
Chciał przyciągnąć ją do siebie i ucałować, jak to uczynił
rano, lecz oparła się temu stanowczo.
— Czy można cię odprowadzić?
— Nie! Pójdę sama!
Skinęła mu raz jeszcze głową i wyszła.
Solski został sam. Tylko lekki zapach perfum unoszący się w
pokoju przypominał mu, że Irma była tu jeszcze przed chwilą.
Odeszła, jak zawsze tajemnicza i niezrozumiała dla niego.
Aspirant miał jednak na teraz jedno tylko życzenie: odpocząć.
Wir wypadków, wśród których znalazł się od dwudziestu
czterech godzin, zmęczył go i wyczerpał. Rana zaczęła piec i
dokuczać. Solski postanowił odłożyć na dzień następny
rozważanie swej rozmowy z Irmą i natychmiast udać się na
spoczynek.
Przed wyjściem do urzędu śledczego polecił wcześnie z rana
dozorczyni domu, by okna jego mieszkania wychodzące na
podwórze, okna, pod którymi biegł balkon, opatrzone zostały
do wieczora w mocne kraty zabezpieczające lokal przed
wtargnięciem niepożądanych gości. Teraz Solski stwierdził z
zadowoleniem, iż w ciągu popołudnia kraty te założono.
Wypróbował więc ich moc, po czym starannie zamknął drzwi
wejściowe i zupełnie uspokojony zasnął natychmiast po
zgaszeniu światła.
Ani jemu jednak, ani też wielu innym urzędnikom policji, nic
było dane dospać tej nocy do końca.
Leon Solski, nie chcąc, by przeszkadzano mu w nocy,
wyłączył aparat telefoniczny. Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy
obudziło aspiranta silne dobijanie się do drzwi.
Solski obudził się natychmiast. W pierwszej jednak chwili nie
mógł zdać sobie sprawy, skąd hałas pochodzi. Po dłuższej
dopiero chwili otrząsnął się ze snu i oprzytomniał zupełnie.
— Kto tam? — zapytał.
— Z urzędu śledczego! — odpowiedział znany mu glos
jednego z wywiadowców, z którym Solski przy pracy stykał się
dość często.
— Zaraz otwieram.
Solski zapalił światło i otworzył drzwi. Wszedł niski człowiek
o szczeciniastej brodzie.
— Ma pan aspirant mocny sen.
— Co się stało, że nawet w nocy nie dacie się człowiekowi
wyspać?
— Nie można się było dodzwonić do pana aspiranta.
Widocznie aparat uszkodzony. Pan naczelnik telefonował sam
kilka razy.
— Naczelnik Durski?
— Tak!
Solski zorientował się, że skoro Durski o tej godzinie
przebywał w urzędzie śledczym, musiało zajść coś naprawdę
ważnego.
— Ale wreszcie po co pan mnie budzi? Co się stało?
— Pan naczelnik prosi, by pan zaraz przyjechał, bo ten garbus
uciekł z aresztu śledczego.
Solski drgnął.
— Nasz głuchoniemy uciekł? To niemożliwe!
Aspirant ubierał się pośpiesznie.
— Uciekł, panie aspirancie. To niezwykła ucieczka.
Wypiłował kraty w celi i wyskoczył oknem.
— Był osadzony w celi pojedynczej.
— Tak, panie aspirancie. Ale to jeszcze nie wszystko.
— Co więcej?
— Na Daniłowiczowskiej znaleziono zamordowanego
strażnika więziennego, który trzyma zawsze straż na ulicy. W
ten sposób właśnie wykryła się ucieczka, gdy nadeszła zmiana.
— W jaki sposób został zabity strażnik?
— Sztyletem w plecy.
Solski skrzywił usta z wyrazem wstrętu.
— Skrytobójstwo. Widzę, że sztylet to ulubiona broń
satanistów.
Mały wywiadowca zniżył głos. Drgała w tym głosie
zabobonna trwoga:
— Trup byt napiętnowany, panie aspirancie.
— Jak to napiętnowany?
— Na czole miał wycięty znak odwróconego trójkąta...
Solski, już ubrany, zeszedł szybko na ulicę z wywiadowcą.
Dniało już i blady brzask, kłócąc się z mrokami nocy, nadawał
domom i kamienicom upiorny wygląd. Na rogu ulicy drzemał
szofer nad kierownicą taksówki.
Obudziło go dotknięcie w ramię. Zelektryzował krótki rozkaz:
— Do urzędu śledczego!
Solski otulił się szczelniej w płaszcz, ranek bowiem był zimny
i wilgotny, i wtulony w kąt wozu siedział milczący i zamyślony.
Zbrodnia, którą popełniono tej nocy, była najzuchwalsza, z jaką
się dotąd spotkał. W ucieczce garbusa było coś zupełnie
niezrozumiałego. Kto dostarczył mu piłeczki do sforsowania
krat, kto dostarczył mu sztyletu? Czy garbus zamordował
strażnika, czy też uczynili to ci, którzy pomagali mu w ucieczce.
Co do głuchoniemego, to była to postać tak charakterystyczna,
że nie trudno będzie go odnaleźć.
Solski uśmiechnął się z zadowoleniem, przyszło mu bowiem
na myśl, że miał rację, twierdząc, iż garbus pozostawał w
jakimś stosunku z satanistami. Obecna ucieczka, mord
popełniony na strażniku, krwawe piętno odwróconego trójkąta
naznaczone nożem na czole trupa, dowodziło tego
najwyraźniej.
Taksówka zatrzymała sic przed urzędem śledczym.
W urzędzie, mimo wczesnej bardzo pory, panował ożywiony
ruch. Solski natychmiast stawił się u szefa policji.
— Popsuł się telefon u pana! — powitał go Durski.
— Nie! — odparł Solski. — Wyłączyłem aparat, chciałem się
wreszcie wyspać.
Durski spojrzał na niego spod oka, lecz nic nie odpowiedział.
— Niech pan siada — polecił — i sporządzi natychmiast
dokładny rysopis garbusa. Aresztował go pan przecież i musi
pan doskonale pamiętać, jak ten gagatek wyglądał. Ja idę na
wizję lokalną z przedstawicielami władz sądowo-
prokuratorskich.
Durski wypadł z pokoju, Solski zaś zabrał się do sporządzania
rysopisu. Nie minął kwadrans, a naczelnik urzędu śledczego
był z powrotem.
— Jest tak, jak mówiłem — przedstawiał urzędnikowi
prokuratury. — Ktoś dostarczył głuchoniememu piłek i oliwy.
Nawiasem mówiąc, były to znakomite narzędzia, krajały kraty,
jak masło. Dwu czy trzech osobników obezwładniło strażnika,
sztyletując go przy tym. Pracowali na zimno, bez pośpiechu, o
czym świadczy wycięcie na czole znaku odwróconego trójkąta...
Ci dwaj czy trzej ludzie ułatwili garbusowi ucieczkę.
W tej chwili wbiegł do biura jeden z podkomisarzy.
— Jest ślad! — zawołał już od drzwi. — Drobny ślad, ale jest.
— Słuchamy.
— Garbusa uwieziono samochodem.
— To było do przewidzenia. Najwygodniejszy to sposób
najszybszego oddalenia się z miejsca przestępstwa.
— Przesłuchiwałem posterunkowego pełniącego służbę na
placu Teatralnym. Zauważył on w pewnej chwili jakiegoś
garbusa i dwu ludzi przemierzających plac. Zachowywali się
zupełnie spokojnie, policjant nie miał żadnego powodu do
interwencji. Nie znał garbusa, nie wiedział o jego aresztowaniu,
nie wiedział więc i o ucieczce. Jest zupełnie w porządku. Trzej
ludzie przeszli przez plac i skierowali się do samochodu
stojącego pod gmachem opery. Tu policjantowi poczęło się coś
nie podobać. Garbus i jego towarzysze nie wyglądali na
posiadaczy prywatnego wozu. Zdarza się jednak przecież, że
mniej uczciwy szofer zabiera w nocy z garażu wóz swego
pracodawcy, by po libacji przejechać się nieco z przyjaciółmi.
Na wszelki wypadek chciał posterunkowy zapisać numer
wozu. Był jednak od niego w dość dużej odległości, a gdy począł
iść w kierunku samochodu, wóz ruszył pełnym gazem i znikł za
rogiem ulicy Wierzbowej.
— Ostatecznie więc policjant numeru wozu nie zapisał?
Podkomisarz skinął głową.
— Nie zdążył tego uczynić.
— To źle.
— Znamy już jednak kierunek, w którym odjechał samochód.
— I tego nie wiemy.
— Skoro wóz skierował się w Wierzbową, to dowodzi…
— To nie dowodzi niczego poza tym, że uciekającym chodziło
o to, by posterunek nie zanotował numeru samochodu i dlatego
zniknęli za najbliższym zakrętem, a tym był właśnie róg
Wierzbowej i placu.
— Może przynajmniej ten posterunkowy zapamiętał sobie,
jak wyglądało aulo?
— Szara limuzyna. Prawdopodobnie chevrolet.
Naczelnik policji bębnił palcami po stole.
— Aspirancie Solski. Porozsyła pan rysopis garbusa do
wszystkich komisariatów policji, zwróci się pan do
wojewódzkiego urzędu policji, by telefonogramami
powiadomiono posterunki na terenie województwa
warszawskiego o ucieczce więźnia. Poza tym proszę zwrócić się
do posterunków na rogatkach Warszawy z zapytaniem o szarą
limuzynę. W razie potrzeby poddać kontroli wszystkie wozy,
jakie tej nocy wyjeżdżały i wracały do miasta. Sztylet, którym
został zabity strażnik, proszę skierować rano do oddziału
daktyloskopijnego. Na rękojeści muszą być ślady palców...
Durski nie dokończył tych słów, gdy ozwało się pukanie i do
biura wszedł jeden z wywiadowców.
— Panie naczelniku...
— Co nowego?
Wywiadowca położył na stole mały, prawie miniaturowy
scyzoryk, oprawny w perłową masę. Obecni nachylili się,
obserwując ów przedmiocik.
— Gdzie to było?
— Tuż pod murem aresztu centralnego, niedaleko od
miejsca, gdzie znajduje się cela, z której uciekł garbus.
Zobaczyłem to zupełnie przypadkowo dzięki świecącej masie
oprawy.
— To ważny ślad. Ów scyzoryk został zapewne zgubiony
przez jednego z dwu ludzi, którzy pomagali w ucieczce
garbusowi.
Solski, który pisał przy biurku i nie przerywał zrazu
gorączkowej pracy, wstał teraz i podszedł do pochylonej nad
scyzorykiem grupy.
Spojrzał na scyzoryk oprawny w masę perłową i wydał nagły
okrzyk zdziwienia.
Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
— Pan zna ten scyzoryk? — zapytał aspiranta Durski.
Solski skinął głową, żałował już teraz, iż nie powstrzymał
owego okrzyku zdziwienia.
— Tak, znam ten scyzoryk! — odpowiedział spokojnie. — To
własność Romana Szprota.
Po oświadczeniu tym nastąpiło chwilowe milczenie. Zbieg
okoliczności był zupełnie nieprawdopodobny.
— Ten scyzoryk miałby być własnością Szprota? — ozwał się
wreszcie Durski. — Czy nie myli się pan, panie aspirancie?
Solski potrząsnął przecząco głową.
— Nie, nie mylę się, panie naczelniku. Ten scyzoryk należy do
Szprota. Nikt nie może wiedzieć o tym lepiej ode mnie.
Pożyczyłem raz od Szprota scyzoryk i zgubiłem go. W miejsce
zgubionego kupiłem mu więc nowy scyzoryk i Szprot nosił go
zawsze przy sobie. To jest właśnie ten scyzoryk, który leży tu na
stole.
Durski odszedł od stołu i przeszedł się po pokoju.
— Skąd ten scyzoryk wziął się na miejscu zbrodni?
Solski wzruszył ramionami.
— Są trzy możliwości, panie naczelniku.
— Aż trzy możliwości? Zwykle bywają dwie.
Aspirant nie dał się zbić z tropu.
— Może się mylę, ale ja widzę tu trzy ewentualności. Albo
Roman Szprot zgubił ów scyzoryk w ciągu dnia i dopiero teraz
został on zauważony, albo Roman Szprot był na miejscu
zbrodni w chwili jej popełnienia, albo też – to jest ta trzecia
ewentualność – wywiadowcy skradziono w jakiś sposób
scyzoryk, by podrzucić ów przedmiot na miejscu zbrodni,
wywołać zamieszanie w śledztwie i rzucić niejasne podejrzenie
na osobę Szprota.
Durski z uznaniem skinął aspirantowi głową. To się nazywało
oświetlić sprawę wszechstronnie. Solski tymczasem mówił
dalej, zapalając się coraz bardziej do swej roli obrońcy Szprota.
— Czy Szprot przechodził w ciągu dnia koło aresztu
centralnego, dowiemy się z jego własnych ust. Mógł wtedy
zgubić scyzoryk. Nie wydaje mi się jednak prawdopodobne, by
mógł on leżeć tak długo niezauważony. A więc mamy drugą
możliwość. Brzmi ona krótko: Roman Szprot, wywiadowca
urzędu śledczego, mordercą i wspólnikiem satanistów. Jest to
taki absurd, że chyba mogę nad tą ewentualnością przejść do
porządku dziennego. Trzecia możliwość, ma wszelkie cechy
rzeczywistości: chęć skompromitowania wywiadowcy, który
wraz ze mną prowadzi walkę z organizacją satanistów. Spadały
nam już na głowę gzymsy, rzucane niewidzialną ręką, chciano
się mnie pozbyć uderzeniem sztyletu – wszystko przemawia za
tym, że i tu mamy do czynienia z takim uderzeniem tylko tym
razem moralnym. Intryga szyta jest zbyt grubą nicią, by nie
zdemaskowała się sama.
Solski skończył mówić te słowa, gdy zapukano do drzwi.
Był to Roman Szprot. Zjawił się, jak zawsze, jakby spod
ziemi. Nie robił sobie nic z obecności w pokoju licznych
dygnitarzy policyjnych. Miał zresztą zupełne prawo wejść, by
dowiedzieć się, czy Solski nie ma dla niego jakich instrukcji w
związku z dokonaną przez satanistów zbrodnią.
Toteż wywiadowcę zdziwiło nagłe milczenie, jakim powitano
jego wejście.
Szef policji jednym szybkim spojrzeniem zlustrował postać
agenta. Szprot był wyspany, świeży i wypoczęty. Jeżeli w
umyśle Durskiego istniałyby nawet jakieś podejrzenia, to
upadłyby one natychmiast. Szczera otwarta twarz Szprota, z
nieodstępnym uśmiechem, budziła zupełne zaufanie.
Solski zauważył to i postanowił przeprowadzić do końca
rehabilitację przyjaciela.
Ku zdziwieniu obecnych znaleziony scyzoryk schował szybko
do kieszeni, po czym wydobył ołówek, którego grafit zręcznie
obłamał palcami.
— Hallo, Szprot! — powitał wywiadowcę. — Znowu złamałem
ołówek, czy nie mógłbyś pożyczyć mi scyzoryka?
Wywiadowca raz jeszcze spojrzał po obecnych. Co się tu stało
u licha? Rzucił okiem na Solskiego, lecz w twarzy jego nie było
żadnego przymusu.
Szprot sięgnął ręką do kieszeni, gdzie zawsze nosił scyzoryk i
zmarszczył brwi.
Scyzoryka nie było na swym zwykłem miejscu.
— Gdzież go, u licha, podziałem? — mruknął, a równocześnie
zorientował się, że oczy wszystkich zwrócone są na niego.
Sięgnął do drugiej kieszeni. Scyzoryka i tam nie było.
— Czyżbym zostawił go w domu? Miałem go przecież przy
sobie jeszcze wczoraj wieczorem.
Począł szukać po wszystkich kieszeniach ubrania. Milczenie
stawało się coraz cięższe.
Solski stał nieporuszony z ołówkiem w ręku. Serce jego
uderzało nierównym tętnem.
Szprot potrząsnął głową:
— Zdaje się, że nie mam przy sobie scyzoryka.
Solski sięgnął już do kieszeni, by wydobyć znaleziony na
miejscu zbrodni scyzoryk i pokazać go wywiadowcy, gdy Szprot
dotknął kieszeni kamizelki.
— Jest! — zawołał. — Nigdy go, co prawda, tutaj nie
chowałem.
Wywiadowca wydobył z kieszeni niewielki scyzoryk oprawny
w perłową masę i ku ogromnej radości Solskiego i zdziwieniu
obecnych, podał go aspirantowi.
Durski podszedł do aspiranta, wziął scyzoryk do ręki i począł
go oglądać z zaciekawieniem.
— Niech pan pokaże mi tamten — rzekł do Solskiego.
Szprot stał nieporuszony, z wyrazem twarzy, który mówił, że
wywiadowca nic nie rozumiał z tego, co się działo.
Solski wydobył z kieszeni przedmiot znaleziony na miejscu
popełnionej zbrodni i podał go szefowi policji.
Durski położył oba scyzoryki na otwartej dłoni.
Ozwały się głosy zdziwienia. Oba scyzoryki były takie same,
identycznie takie same.
— Sprytna sztuczka! — szepnął naczelnik policji.
Szprot, któremu zaczęło wyjaśniać się w głowie i począł
rozumieć, że padł ofiarą jakiegoś potwornego podejrzenia,
zwrócił się do Durskiego.
— Nie mogą być takie same — zaprotestował. — Nie ma dwu
takich samych rzeczy na świecie. Zresztą mój scyzoryk miał
złamane mniejsze ostrze.
— Zaraz się przekonamy.
Durski otworzył pierwszy scyzoryk. Mniejsze ostrze było
istotnie złamane. Wśród powszechnej ciszy otworzył drugi
scyzoryk o oprawie z perłowej masy.
Mniejsze ostrze było złamane zupełnie tak samo.
Durski roześmiał się i rzucił oba scyzoryki na stół.
— Sprytna sztuczka. — powtórzył. — Nie udała się jednak.
Zwrócił się do Szprota i wyciągnął rękę do wywiadowcy.
— Mieliście nieprzyjemną chwilę. I my również. Obecnie jest
wszystko w porządku.
— Wszystko jest dobre, co się dobrze kończy, jak powiedział
pewien smakosz, który po godzinie trudów połknął ość rybią
tkwiącą mu w gardle — odparł Szprot z niezmąconym
spokojem.
***
W urzędzie śledczym wrzała gorączkowa praca. W korytarzu
wiodącym do gabinetu naczelnika policji tłoczyli się
dziennikarze i reporterzy zaalarmowani we wczesnych rannych
godzinach wiadomością o niezwykłej zbrodni i bezczelnej
ucieczce aresztanta z aresztu centralnego.
Daremnie tłumaczył im komisarz, pełniący obowiązki
referenta prasowego, że śledztwo znajduje się dopiero w stanie
pierwiastkowym, że sama policja nie ma jeszcze w ręku
żadnych dokładnych danych. Brać reporterska przyjmowała te
informacje z niedowierzaniem, pomawiając komisarza, iż zbyt
służbiście zasłania się tajemnicą urzędową, i chciała koniecznie
dostać się do szefa policji.
Durski przystąpił do śledztwa z całą energią. Uważał, iż jego
osobisty prestiż jest zaangażowany w tej sprawie. Gabinet
naczelnika przypominał kwaterę sztabu generalnego armii w
czasie toczącej się bitwy. Krzyżowały się telefony i meldunki.
Główny wysiłek policji skierował się na odnalezienie
samochodu, którym uwieziono głuchoniemego garbusa.
Aspirant Solski przesłuchiwał w tej materii wszystkich
posterunkowych pełniących służbę na rogatkach miasta. Poza
tym rozesłano wywiadowców po wszystkich warsztatach z
poleceniem wybadania, czy w którym z garażów nie
garażowano wozu o wyglądzie, który podał posterunkowy
pełniący w nocy służbę na placu Teatralnym.
Wszystkie posterunki policji na obszarze województwa
warszawskiego otrzymały polecenie poszukiwania
tajemniczego samochodu.
Z polecenia Durskiego w prasie południowej ukazały się
fotografie głuchoniemego wraz z wyznaczeniem nagrody
pieniężnej za udzielenie informacji o zbiegu.
Policja pracowała nieustannie.
Rezultatów jednak nie było żadnych.
Na nic zdało się najskrupulatniejsze badanie numerów
wozów, które nocy ubiegłej opuszczały Warszawę, na nic zdały
się poszukiwania po garażach szarej limuzyny. Zagadka
pozostawała nierozwiązana. Pod wieczór tego dnia policja
musiała przyznać, że sprawa ani na krok nie ruszyła z miejsca.
Garbus znikł podobnie, jak znikł Caprivi. Zdawać by się mogło,
że nie istniał wcale, że był potwornym gorączkowym majakiem,
gdyby nie trup wartownika, spoczywający na sekcyjnym stole,
trup, na którego czole zbrodnicza, nieznana ręka wyryła
krwawe piętno, symboliczny znak, który kreślą wyznawcy
Szeloszeta, czciciele księcia piekieł...
Znak odwróconego trójkąta...
Rozdział XXV
Na wielkich wieżowych zegarach niesamowitej wielkości
wskazówki skaczą rytmicznie, w równych minutowych
odstępach, które odmierzają z solidną skrupulatnością.
Na ulicach stolicy ruch zamarł prawie zupełnie, mimo że, jak
na Warszawę, pora nie jest jeszcze późna. Pogoda jest jednak
okropna, kto tedy może, zostaje w domu. Drobny jesienny
deszcz pada nieustannie i dokuczliwie. Bruki i chodniki
ociekają wodą. Rynny płaczą monotonnie, żałośnie,
denerwująco. Taksówki rozwożące spóźnionych przechodniów
rozchlapują i rozpryskują lepkie, wstrętne błoto.
Wskazówki wielkich wieżowych zegarów zbliżają się z wolna
do godziny dwunastej. Niedługo odmierzą północ, oddzwonią
godzinę duchów, czas, w którym średniowieczni magowie na
drogach rozstajnych, gdzie wyciągał ramiona krzyż strzaskany
uderzeniem pioruna, stojąc w kole magicznym i dziwaczne
szepcząc zaklęcia, wywoływali księcia ciemności, Szatana,
zjawiającego się ich oczom w postaci kozła czarnego o
fosforyzujących ślepiach i zakrzywionych łukach rogów.
Na pustym skrzyżowaniu dwu ulic, na którym próżno
szukałbyś przechodniów, dwu ludzi stoi we wnęce bramy. Nie
zrażają się słotą i ziąbem, który za każdym podmuchem wichru
przejmuje do szpiku kości. Nie spieszą się do ciepłych
domostw. Czekają i liczą minuty,
Oświetlonych okien w domach jest coraz mniej. Miasto
szybko układa się do snu. Jasne plamy – oświetlone okna –
znikają jedna po drugiej, jak świece w dzień zaduszny
dopalające się wśród darni grobów, gaszone nagłymi
podmuchami hulającego po cmentarzu wichru.
Coraz więcej domów okrywa się mrokiem nocnego
spoczynku i patrzy na mokrą od deszczu ulicę czarnymi
oczodołami okien.
Dwaj ludzie we wnęce bramy schowani, na skrzyżowaniu
dwu pustych ulic, oczekują na coś czy na kogoś, z rzadka tylko
wymieniając słowa, szybkie i oderwane. Powiedzieli już sobie
wszystko, co było do powiedzenia. Mimo to wyższy z dwu
oczekujących zdradza pewne zdenerwowanie, aż towarzysz
jego, niższy wzrostem, za to bardziej tęgi, musi mu, od czasu do
czasu, rzucić szeptem rubaszne słowa uspokojenia.
Wyższy z oczekujących patrzy na zegarek. Jakże wolno płyną
sekundy i minuty. Najgorsze jest oczekiwanie, bo oczekiwanie
to niepewność.
Jakiś odległy zegar wyprzedził inne i powoli, majestatycznie
poczyna wybijać godzinę. Głos jego odległy i przytłumiony
miesza się z pluskiem deszczu i nieznośnym pojękiem rynien.
Usta wyższego człowieka mimo woli liczą uderzenia.
— Raz… dwa... osiem... jedenaście... dwanaście...
— Północ! — mówi niższy i tęższy, prostując się i
przeciągając, jakby budził się ze smacznego snu.
Przez chwilę patrzą na siebie badawczo, jakby sobie nie
dowierzali. Wreszcie wyższy odzyskuje spokój i pewność
decyzji.
— Czas zaczynać.
— Czas!...
— Pamiętaj więc dobrze, Wyciorek. Zrób wszystko tak, jak
mówiłem. A w razie, gdyby się nie udało, nie obawiaj się
niczego. Masz słowo Romana Szprota.
— Będzie pan tu w pobliżu.
— Tak, pamiętaj o moich wskazówkach.
Włamywacz zaśmiał się cicho i zabrzęczał pękiem wytrychów.
Naraz zbliżył sic do Szprota. W ręku jego błysnął sprężynowy
nóż.
— Ale jeżeli zrobi mi pan grandę...
— Nie bądź śmieszny, Wyciorek. Cóż to, aż tak wielką jesteś
osobą, żeby dla ujęcia ciebie, robić taką komedię?
Kasiarz potrząsnął głową, znać przekonany spokojem, jaki
brzmiał w głosie wywiadowcy. Ruszył ramionami, schował nóż
i wolnym krokiem skierował się ku jednemu z domów
znajdujących się po przeciwległej stronie ulicy.
Roman Szprot owinął się szczelniej płaszczem i patrzył przez
chwilę za Wyciorkiem.
— Ładna rzecz! — mruknął sam do siebie. — Roman Szprot
wspólnikiem kasiarza i włamywacza. Gdyby to wiedział Solski.
No, ale sprawa zaszła już tak daleko, że każdy środek wiodący
do celu wart jest zastosowania.
Dom, w stronę którego skierował się Wyciorek, przylegał do
oparkanionej parceli, na której nie zaczęto jeszcze wznosić
budowy.
Była to dla włamywacza okoliczność niezmiennie pomyślna.
Wyciorek wspiął się na parkan ze zwinnością, o jaką Szprot nie
byłby go nigdy posądzał, i znalazł się na terenie parceli, która
bezpośrednio łączyła się z podwórzem domu.
Wyciorek nadsłuchiwał przez chwilę i raz jeszcze uprzytomnił
sobie rozkład mieszkania. Gabinet będący celem jego wyprawy
leżał na uboczu mieszkania i od sypialni dzieliły go dwa pokoje.
Lokator mieszkania udał się już na spoczynek. Od czasu gdy w
oknach sypialni światło zagasło, minęła już godzina przeszło,
właściciel mieszkania musiał więc spać snem sprawiedliwego.
Włamywacz rozważył raz jeszcze wszystkie możliwości i
uśmiechnął się lekceważąco. Cała robota była po prostu
dziecinną zabawką. Skierował się na tylne schody i stąpając
cicho, jak kot, na gumowych podeszwach obuwia, znalazł się na
drugim piętrze.
Na ulicy deszcz padał z monotonnym szmerem, wiatr dął od
czasu do czasu zimnym, przejmującym tchnieniem. Roman
Szprot stał ciągle wtulony we wnękę bramy i spoglądał na
ciemne okna mieszkania, do którego miał włamać się
Wyciorek.
Na rogu ulicy ukazała się wysoka, barczysta postać
posterunkowego, który obchodził swój rewir. Zbliżał się powoli
do miejsca, gdzie czuwał Szprot. Wywiadowca wpił wzrok w
jego sylwetkę i naraz – było to uczucie dotąd Szprotowi
zupełnie nieznane — odczuł dziwną niechęć do tego człowieku
w granatowym mundurze, który mógł przy niefortunnym
zbiegu okoliczności pokrzyżować wszystkie jego plany.
Posterunkowy, mijając Szprota, obrzucił go długim
badawczym spojrzeniem. Szprot zachował zupełny spokój i
lodowatą obojętność. Policjant, sądząc zapewne, iż ma do
czynienia z zapóźnionym przechodniem, który dzwonił przed
chwilą na zaspanego dozorcę i czeka na otwarcie bramy,
przeszedł obok Szprota i znikł po chwili na drugim rogu ulicy.
Szprot odetchnął z ulgą.
— Zaczynam się zachowywać, jak prawdziwy przestępca —
przebiegło mu przez głowę.
Wyciorek tymczasem oświetlił drzwi i oglądał zamek. Dobył
pęk wytrychów, okiem znawcy ocenił, który się nada i otworzył
drzwi bez trudności.
Znajdował się w niewielkiej kuchence, do której przylegała
alkowa. Wyciorek wiedział jednak, że nikt nie spał w owej
alkowie, bowiem lokator nie trzymał stałej służby, tylko
dochodzącą.
— Bodaj to mieć informacje z policji! — pomyślał Wyciorek,
którego ani na chwilę nie opuszczał dobry humor. — Nigdy
jeszcze nie pracowałem w tak dogodnych warunkach.
Mdłe światło latarki ślizgało się po ścianach kuchenki,
szukając drzwi do dalszych pokoi. Wyciorek stąpał
bezszelestnie, przystając co chwila i nadsłuchując bacznie. W
mieszkaniu jednak panowała cisza, aż w uszach dzwoniło.
Wyciorek otworzył drugie drzwi i znalazł się w niewielkiej
jadalni. Na prawo, według niezawodnych informacji Szprota,
znajdował się mały salonik, dalej sypialnia właściciela
mieszkania. Na lewo więc znajdował się gabinet, cel wyprawy
Wyciorka. Miękki dywan tłumił kroki włamywacza, który
pozostawiał za sobą otwarte drzwi, by ułatwić sobie odwrót.
Znalazł się wreszcie w gabinecie i obrzucił go snopem światła
latarki. Na wprost wiodły drzwi do pokoju ordynacyjnego.
Gabinet w którym znajdował się Wyciorek, był gabinetem
człowieka pracy.
Wielkie, masywne, nieco staroświeckie biurko, zarzucone
papierami. Duża szafa biblioteczna. Wygodne, skórzane fotele.
Obok biurka niewielka kasa ogniotrwała.
Wyciorek stwierdził z niekłamaną radością, że w jednej z
szuflad biurka znajdował się pęk kluczy. Znać właściciel
mieszkania, udając się na spoczynek, zapomniał zamknąć
szuflady i zabrać klucze z sobą. Ułatwiało to znakomicie
zadanie. Nie trzeba było rozbijać szuflad – wszystko było
gotowe. Wystarczyło tylko zapomnianymi kluczami otworzyć
szuflady biurka i zabrać znajdujące się tam papiery.
Wzrok Wyciorka przesunął się z biurka na kasę ogniotrwałą,
po czym znów skierował się na biurko, by z powrotem
skoncentrować się na kasie.
W Wyciorku obudziło się nagle nieprzezwyciężone
pragnienie zbadania zawartości owej kasy. Wprawdzie Szprot
zabronił mu tego najsurowiej, ale przecież Szprot nie musiał
wiedzieć o tej drobnostce.
Wobec tego, że szuflady biurka były otwarte, nie pozostawało
nic innego, jak zająć się kasą, gdzie przecież mogła się mieścić
pewna ilość gotówki, tak zawsze upragnionej, a potem dopiero
wybrać z szuflady papiery.
Wyciorek zresztą, ot tak, na wszelki wypadek, do torby z
narzędziami swego fachu zabrał mały zbiornik z acetylenem.
Przyda się teraz bardzo.
Włamywacz zbadał kasę ogniotrwałą i zaczął przy niej
manipulować. Była zamknięta na cyfrowe hasło, wobec czego
nie było innej rady, jak uciec się do pomocy niezawodnego
acetylenu.
Wyciorek wpadł w zapał. Co, jak co, ale trzeba mu było
przyznać, że robotę swoją wykonywał zawsze z zamiłowaniem
fachowca, który nie minął się ze swym powołaniem. Po chwili
ostry, niemiły zapach lakieru topionego płomykiem acetylenu
wypełnił cały gabinet.
Włamywacz pracował metodycznie, nie spiesząc się. Od
czasu do czasu nadsłuchiwał, po czym uspokojony panującą
ciszą zabierał się znowu do roboty.
Roman Szprot począł się niecierpliwić. Wyciorek już dawno
powinien był być z powrotem. Wywiadowca patrzył z trwogą na
ciemne okienka mieszkania, czekając, iż lada chwila rozbłysną
one światłem oznaczającym zdemaskowanie Wyciorka.
Deszcz zmienił się w rzęsistą ulewę. Roman Szprot liczył
sekundy i minuty. Już wiedział teraz, już domyślił się, co się
stało. Wyciorek nie wytrzymał i dobrał się do kasy. I Roman
Szprot, wywiadowca policji, życzył sobie prawie, aby
Wyciorkowi udało się zoperować kasę, byle tylko dostarczył mu
ową tak pożądaną zawartość szuflad biurka.
Woń rozgrzanego metalu rozprzestrzeniała się po całym
gabinecie i stawała się coraz dokuczliwsza. Wyciorek operował
zręcznie narzędziami i bańką z acetylenem.
Latarkę zgasił jeszcze na początku roboty. Płomyk gazu
wystarczał mu najzupełniej. Widział w ciemności nie gorzej od
kota.
Naraz...
Wyciorek drgnął... Zbiornik z acetylenem wysunął mu się z
rąk.
Włamywacz mógł przewidzieć wszystko, ale nie mógł w
żaden sposób przewidzieć tego, co się stało.
Jakiś ciężar, ciepły i miękki, spadł na kark włamywacza.
Objęły go jakieś drobne ręce, jakiś gorący, ostry oddech oblał
twarz Wyciorka, jakaś potworna, drobna twarz, jakby twarz
dziecka, zbliżyła się do głowy człowieka.
Wyciorek zdrętwiał. Jak każdy człowiek prosty był ogromnie
przesądny. Teraz przeląkł się, pewny, że jakieś złe wypełzło
gdzieś z piekielnych czeluści i zaatakowało go nagle.
Roman Szprot czekał ciągłe, tracąc już zupełnie nadzieję na
pomyślny wynik wyprawy Wyciorka.
Włamywacz po chwili śmiertelnej trwogi, począł się bronić i
walczyć z małym napastnikiem, który drapał jego oblicze i
okładał go drobnymi kułakami. Szczęśliwym czy
nieszczęśliwym trafem płomyk gazu zgasł przy upadku
zbiornika z acetylenem na ziemię i niesamowita walka
odbywała się w zupełnej ciemności.
Niezwykły napastnik atakował zaciekle, orząc pazurami
twarz włamywacza, przy czym począł wydawać piski i jęki oraz
okrzyki przypominające płacz małego dziecka.
Włamywacz porwał się na nogi. Ogarnęła go wściekłość. Ból
odebrał mu świadomość. Krew spływała mu z poranionej
twarzy. Chciał złapać przeciwnika i skręcić mu kark, cokolwiek
to by było za paskudztwo, ale napastnik wymykał mu się z
niezmierna zręcznością.
Trachch!!!!
Niewielki stoliczek, stojący pod oknem, runął z hałasem na
ziemię.
Włamywacz zaklął, nie krępując się już wcale. Wiedział, że
sprawa jest już stracona.
Szelest w przyległym pokoju. Fala światła zalewa gabinet. W
drzwiach postać w piżamie, z jedną ręką na elektrycznym
włączniku, w drugiej odbezpieczony browning.
— Ręce do góry! W tej chwili ręce do góry, bo strzelam!
Wyciorek wiedział, że nie wolno żartować z czarną lufą
rewolweru i posłusznie podniósł ręce do góry. Pierwszą rzeczą,
którą uczynił, gdy właściciel mieszkania zapalił światło, było
przekonanie się, kim był ów mały napastnik, który pokrzyżował
wszystkie jego plany.
Była to niewielka małpa o sprytnych ślepiach. Zeskoczyła z
ramion włamywacza i wydając radosne okrzyki, potoczyła się w
podskokach w stronę mężczyzny z rewolwerem, który z
uśmiechem na ustach obserwował twarz włamywacza
poranioną pazurami małpy.
Owa małpa była to jedyna przeszkoda, której nie przewidział
ani Szprot, ani włamywacz. Po prostu nie wiedzieli o istnieniu
małpy, która snadź spała wtulona gdzieś w kąt gabinetu i
zbudziła się na skutek szmerów wywoływanych operowaniem
kasy przez Wyciorka.
Człowiek w piżamie uśmiechał się ciągle.
— Brawo, Bobo! — pochwalił małpę. — Dzielnie się spisałaś.
Cóż, nie udało się? — zwrócił się do włamywacza. — Hola,
proszę zamknąć zbiornik z acetylenem. Tak, a teraz wrócić
natychmiast do dawnej pozycji. Ostrzegam, że będę strzelał w
razie jakiegokolwiek podejrzanego ruchu. Jestem w swym
prawie.
Człowiek w piżamie, trzymając wciąż w pogotowiu rewolwer,
zbliżył się do okna i zdecydowanym ruchem rozbił szybę w
oknie.
— Telefon mój jest uszkodzony — zwrócił się tonem
ironicznego wytłumaczenia do Wyciorka. — Muszę więc w ten
sposób zawezwać policję.
Trzykrotny ostry gwizd rozdarł ciszę ulicy.
Roman Szprot od dawna wiedział już, że sprawa wzięła obrót
jak najbardziej fatalny. Wiedział o tym od chwili, gdy ciemne
okna mieszkania rozbłysły potokami światła.
Wywiadowca wyszedł z wnęki bramy i począł iść wolno ulicą,
udając zapóźnionego przechodnia. Myślał przy tym, że deszcz
mógłby być mniej rzęsisty i że, cokolwiek się stać miało, musi
konsekwentnie ratować Wyciorka. Domyślał się, co teraz
nastąpi, nie kto inny bowiem, jak on sam, uszkodził w ciągu
dnia przewód telefoniczny wiodący do mieszkania, które miało
być terenem włamania.
Niedługo czekał. Odłamki szyby z brzękiem potoczyły się w
dół, po czym rozległo się trzykrotne alarmowe gwizdanie.
Roman Szprot wiedział, co teraz wypada mu zrobić. W
mgnieniu oka znalazł się przy bramie domu, skąd alarm
pochodził i począł dzwonić na dozorcę.
— Żeby tylko nie zjawił się posterunkowy — przebiegło mu
przez myśl i już po raz drugi złapał się na tym, że z każdą
chwilą lepiej wpada w swą rolę wspólnika kasiarza Wyciorka.
Zaspany dozorca uchylił bramy domu i popatrzył
podejrzliwie na nieznaną sobie postać. Szprot pokazał mu
urzędowy znaczek.
— Jeden z mieszkańców domu alarmował z okna policję.
Proszę nikogo nie wypuszczać.
Podążył szybko na górę i zadzwonił do drzwi mieszkania,
skąd pochodził alarm.
Wyciorek na głos tego dzwonka spojrzał z uśmiechem na
człowieka w piżamie. Jeżeli właściciel mieszkania zechce się
udać, by otworzyć drzwi frontowe, będzie musiał go wypuścić z
linii strzału, a wtedy ucieczka przez tylne schody będzie
drobnostką.
Właściciel mieszkania był jednak równie sprytny jak
Wyciorek. Spokojnym głosem kazał Wyciorkowi iść o dwa
kroki przed sobą i tak znaleźli się w przedpokoju. Człowiek w
piżamie, trzymając wciąż Wyciorka pod strzałem, otworzył
drzwi frontowe z klucza i łańcucha.
— To pan alarmował, doktorze?
Właściciel mieszkania spojrzał nieco zdziwiony na
przybyłego.
— Ach, to pan, Szprot? To doprawdy traf niezwykły, że wziął
się pan tu o tej porze.
W głosie doktora Lamota brzmiało coś szczególnego. Głos
wywiadowcy był lodowato grzeczny.
— Wracałem do domu. Wie pan, panie doktorze, że w drodze
do domu zawsze przechodzę tą ulicą. Cóż tu się stało?
Doktor Lamot opuścił rewolwer i wskazał na Wyciorka.
— Zastałem tego obiecującego obywatela, jak włamywał się
do kasy w moim gabinecie. Może by mu się udało, gdyby nie
Bobo.
— Bobo?...
— To moja ulubiona małpka. Oddała mi prawdziwą
przysługę.
Szprot klął w duchu Bobo i wszystkich jej antenatów. Nic nie
wiedział o tym, że doktor Lamot posiadał w swoim mieszkaniu
małpkę.
Wywiadowca zwrócił się do Wyciorka:
— Marsz ze mną do gabinetu. Zdaje mi się, że przypominam
sobie tę fizjognomię. Recydywista, czy tak?
Włamywacz ruszył ramionami. Miał w głowie kompletny
chaos i nie miał pojęcia, czy Szprot będzie go „sypał”, czy też
dochowa danego mu słowa.
Wywiadowca ani na chwilę nie wypadł ze swej roli.
— Aha, jest torebka z narzędziami. I acetylen również. Dobra
robota! — mówił oglądając kasę. — Niewiele brakowało, a
byłoby skończone.
Zwrócił się do doktora Lamota.
— Pozwoli pan doktor, że zadzwonię i wezwę policję z
najbliższego komisariatu.
Lekarz potrząsnął przecząco głową.
— Telefon jest popsuty. Dlatego właśnie alarmowałem przez
okno.
Nikt naturalnie nie wiedział lepiej od wywiadowcy, o tym że
połączenie telefoniczne jest przerwane, co nie przeszkodziło
Szprotowi wypowiedzieć kilku gorzkich uwag pod adresem
funkcjonowania telefonów warszawskich.
— Nie ma rady — zawyrokował — odprowadzę go sam do
komisariatu. Jaka szkoda, że nie mam przy sobie
„bransoletek”.
— Czy mam panu towarzyszyć? Zaraz się ubiorę.
— Tego by brakowało! — pomyślał w duchu Szprot, po czym
zaczął zapewniać doktora, że jest to zupełnie zbędne. Doktor
Lamot byłby może mimo to zdecydował się towarzyszyć do
komisariatu Szprotowi, ale jedno spojrzenie na ulicę przez
wybitą szybę odstraszyło go od tego.
— Nie ucieknie panu?
— Skądże znowu! Mam przecież browning.
Szprot pożegnał doktora i zwrócił się do Wyciorka.
— Proszę iść na dwa kroki przede mną. W razie ucieczki
strzelam!
Włamywacz usłuchał w milczeniu. Zeszli po schodach i
znaleźli się na ulicy. Dozorca domu, zainteresowany
wypadkami, nie położył się spać, lecz czuwał przy bramie, by
móc jak najdłużej cieszyć się widokiem wyprowadzanego
kasiarza.
Zarówno Szprot jak i Wyciorek milczeli. Dopiero, gdy odeszli
porządny kawał drogi od domu, gdzie mieszkał doktor Lamot,
wywiadowca wybuchnął gniewem.
— Idioto! Stokrotny idioto! Położyłeś wszystko na obie
łopatki. Co zrobię z tobą teraz, ty głupcze? Powinieneś zgnić we
wszystkich kryminałach świata.
Włamywacz westchnął za całą odpowiedź.
Skręcili w przecznice.
— Co teraz będzie? — zapytał wreszcie Szprota.
Wywiadowca bawił się browningiem.
— Żebym ja wiedział? Powinieneś siedzieć, Wyciorek.
Zobowiązałem się jednak, że w razie niepowodzenia, wyciągnę
cię z tego. Właściwie to nie powinienem tego robić. Miałeś
rozbić szuflady biurka, a nie kasę. To tak samo, jakby ktoś
posłany po kilo cukru przyniósł kilo soli. Tfu, do diabła! Wiedz,
że Szprot dotrzymuje słowa. Słowo Szprota to mur, jak mówił
pewien jegomość, któremu z dawna przepowiadałem stryczek,
skoro dowiedział się, że go nie ułaskawiono.
Szprot westchnął ciężko. Wylał już z siebie wszystką żółć,
jaka się w nim zebrała. Przystanął i kazał to samo uczynić
Wyciorkowi. Znaleźli się w pustym zaułku ciemnej ulicy. Cisza i
pustka była zupełna.
Wywiadowca zwrócił się do włamywacza.
— Wal mnie w gębę, ale mocno, i zwiewaj tak, żeby cię nie
złapano. Skręć kark, fuszerze!
Wyciorek zdziwił się ogromnie.
— Co mam robić?
Szprot roześmiał się:
— Dotrzymuję ci słowa. Uciekaj! Tylko przedtem grzmotnij
mnie w twarz, w głowę, gdzie chcesz. Wiem, że nie uczę cię
szacunku dla policji, ale jeżeli sam mam nie wylecieć ze służby,
muszę twą ucieczkę upozorować tęgim guzem. Czego się nie
robi dla idei, jak mówił pewien człowiek badający wpływy
alkoholu na ustrój ludzki, w czasie odkorkowywania piątej
butelki. No!... Szybko, Wyciorek!
Włamywacz popatrzył przez chwilę na Szprota, po czym
skinął głową i zanim wywiadowca się zorientował, zawinął
potężną łapą i grzmotnął go solidnie. Szprot aż usiadł na
mokrym chodniku, Wyciorek zaś lotem strzały znikł za
zakrętem ulicy.
Wywiadowca podniósł ręce do twarzy.
— Zdaje mi się, że Wyciorek odegrał swą rolę zbyt
realistycznie — szepnął do siebie, macając obrzmiały policzek.
Należało się jednak zupełnie zaasekurować. Szprot ujął
browning i dał... trzy strzały w powietrze.
Minęła długa chwila, zanim ukazał się biegnący kłusem
posterunkowy zaalarmowany strzałami.
Nie był to ten sam, który widział Szprota ukrytego w bramie,
bowiem o północy nastąpiła zmiana posterunków.
Szprot podszedł do niego.
— Co się tu stało? To pan strzelał?
— Ja! Jestem wywiadowcą urzędu śledczego.
Szprot odwinął klapę płaszcza i pokazał znaczek z liczbą.
— Aresztowałem włamywacza — objaśniał dalej. — W czasie
gdy prowadziłem go do komisariatu, zaatakował mnie nagle,
powalił uderzeniem pięści — Szprot westchnął cicho — i zbiegł.
Strzelałem za nim trzykrotnie, lecz daremnie.
Posterunkowy popatrzał Szprotowi w oczy.
— Wszelki pościg w chwili obecnej nie da żadnych
rezultatów. Włamywacz jest już z pewnością w bezpiecznym
miejscu. Szukaj wiatru w polu. Złóżmy raport w komisariacie.
Raport był zupełnie niekompletny, Szprot bowiem podał
niedokładny rysopis włamywacza, oświadczył, że nie pytał
zatrzymanego ani o nazwisko, ani gdzie był meldowany –
uważał bowiem, że będzie na to czas w komisariacie.
Spuchnięty nos i podbite oko Szprota świadczyły aż nadto
dobitnie, że wywiadowca został niezmiernie zuchwale
zaatakowany przez włamywacza i że słowa jego były prawdą.
Mimo to dnia następnego sprawa przybrała obrót znacznie
gorszy.
Doktor Lamot przybył do urzędu śledczego ogromnie
poruszony. Każdemu, kogo napotkał, opowiadał, jak chciano w
nocy w jego mieszkaniu rozbić ogniotrwałą kasę, gdzie
przechowuje swe oszczędności, jak niezrównana jego
wychowanka, małpa Bobo, zdemaskowała włamywacza, jak na
miejscu włamania zjawił się na alarm, jak spod ziemi,
wywiadowca Szprot.
Doktor Lamot napotkał też w urzędzie śledczym Szprota,
który powiadomił doktora o ucieczce włamywacza i z niewinną
miną prosił o pomoc lekarską dla swego spuchniętego nosa i
silnego guza pod okiem. Doktor Lamot uniósł się rzadkim u
niego gniewem, a propozycję niesienia Szprotowi pomocy
lekarskiej uznał w tej sytuacji za cynizm.
— Niesłychane! — oświadczył naczelnikowi Durskiemu,
zaledwie ten zjawił się w biurze. — Prowadzić włamywacza do
komisariatu pod rewolwerem i pozwolić mu uciec. Nie tylko
uciec, ale nawet dać się pobić. Gdyby nie to, że nie mam
zwyczaju oskarżać bez dowodów, powiedziałbym, że Szprot był
w zmowie z włamywaczem.
Durski pokręcił głową i pozbywszy się lekarza ze swego
gabinetu, polecił natychmiast wezwać wywiadowcę. Cała ta
sprawa dziwnie nie pasowała do Szprota. Wywiadowca
odznaczał się dużą siłą fizyczną, uprawiał namiętnie boks i w
aresztowaniu przestępców nie był nowicjuszem.
Szef policji zadał sobie trud zasypania wywiadowcy
szeregiem krzyżowych pytań. Szprot odpowiadał stale to samo,
nie odbiegł ani razu w najdrobniejszym szczególe od swego
raportu. Wypadek taki naturalnie mógł się zdarzyć, ale Durski
intuicyjnie wyczuwał, że coś jest nie w porządku.
— Sprawa mi się nie podoba! — oświadczył w końcu Durski.
— Szprot, zawieszam pana w czynnościach służbowych do
czasu wyjaśnienia tej całej historii. Takiemu staremu wydze nie
wolno popełniać takich gaf.
Szprot skłonił się i wyszedł z gabinetu.
Na schodach wpadł na młodego wywiadowcę, który
podniecony skakał po trzy stopnie.
— Morderstwo na Lesznie! Trzy trupy!
Szprot ruszył ramionami.
— Trzy czy trzysta to mi nie robi różnicy. Morderca i tak
ujdzie bezkarnie. Roman Szprot jest zawieszony w
czynnościach służbowych. Nie ma już kto ścigać zbrodniarzy...
Rozdział XXVI
Mały budzik, uwięziony w oprawie z czarnego marmuru,
odmierzał minuty i sekundy.
Światło w pokoju było przyćmione. Seledynowy abażur,
którym przykryta była stojąca na biurku lampka, rzucał na
gabinet łagodne blaski.
Obaj mężczyźni siedzący w gabinecie milczeli już od dłuższej
chwili. Solski nie zdradzał specjalnej ochoty do rozmowy.
Szprot próbował zrazu dowcipkować na swój sposób, lecz tym
razem nie bardzo mu się to udawało.
Długą chwilę milczenia przerwał pierwszy Leon Solski:
— Wszystko, co stało się dotąd — ozwał się — było jednym
wielkim pasmem niepowodzeń. Doprawdy, gdyby nie to, że
wolę poczytywać to za pecha, gotów bym sądzić, że wdały się w
to jakieś siły nadprzyrodzone.
Szprot skinął głową. Wiedział dobrze, o jakich to
niepowodzeniach była mowa. Nigdy zresztą nie mówili teraz o
czym innym, jak o owej przeklętej sprawie, którą
zapoczątkowała śmierć Hurwicza.
— Caprivii uciekł i nie natrafiliśmy nawet na najmniejszy
jego ślad. Ów głuchoniemy garbus, który może tylko w genialny
sposób symulował niemowę, zwiał z więzienia, pozostawiając
za sobą skrwawionego trupa strażnika... Dotąd szuka się
jeszcze owego szarego auta i wysłanników garbusa, którzy mu
umożliwili ucieczkę. Teraz znowu sprawa z Wyciorkiem...
— Szprot, jak to było naprawdę z tym włamaniem do
mieszkania doktora?
Wywiadowca podniósł głowę:
— Było tak, jak panu mówiłem! — odrzekł niechętnie. —
Niech się pan popatrzy, jak jeszcze dzisiaj wygląda moja
twarz...
— I nie poznałeś tego włamywacza w albumie przestępców?
— Nie! Myślałem, Ze to recydywista, ale to musiał być
mleczak nie figurujący jeszcze w kartotekach.
Solski uczynił gest powątpiewania:
— Oglądałem narzędzia i ową kasę. Wszystko znamionuje, że
włamania dokonał wytrawny i doświadczony włamywacz.
Szprot ruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
Znowu milczenie zaległo pokój. Solski raz jeszcze przebiegał
myślą poszczególne fazy swej walki z nieznajomym wrogiem.
Walki, w której nie tylko poniósł szereg porażek jako urzędnik
policji, ale w której stracił spokój ducha z powodu Irmy
Zaleskiej. Nie widział się z nią od chwili ostatniej rozmowy i
umyślnie nawet unikał spotkania z nią, mimo że ponad
wszystko tego spotkania pragnął.
Męczyła go niesłychanie myśl, że Irma może być w kontakcie
z sektą czcicieli szatana; nie mógł się pozbyć wrażenia, że od
pierwszej chwili zachowanie jej było dwuznaczne. I
niespodziewanie, skoro przebiegł tak myślą sprawę Hurwicza,
nasunęło mu się przypuszczenie, którego aż się przestraszył.
Czyżby tak było faktycznie? Nie, to chyba niemożliwe. A
jednak... a jednak wszystko przemawiało za tym, że się nie
mylił.
— Szprot! — zwrócił się do wywiadowcy. — Zdaje mi się, że
wiem, kto jest Wielkim Magiem sekty czcicieli szatana.
— Zdaje mi się, że i ja wiem to samo! O kim pan myśli?
— Nie, teraz ci jeszcze nie powiem o tym. Brak mi dowodów.
Słuchaj, dość już dawno prosiłem cię, abyś kazał mi sporządzić
gumowy stempelek ze znakiem odwróconego trójkąta.
— Mam go przy sobie. Noszę go już od dwu tygodni.
Solski skinął głową, wydobył kawałek papieru i napisał na
nim słów parę, po czym zamiast położyć podpis, wycisnął pod
listem gumowym stempelkiem znak czarnego odwróconego
trójkąta.
Następnie zaadresował kopertę i wstał energicznie.
— Wyjdziemy, Szprot. Chcę sam wrzucić ten list do skrzynki.
W przeciwieństwie do dni poprzednich noc była pogodna,
niebo czyste i bezchmurne.
Doszli do rogu ulicy. O kilka domów dalej umieszczona była
skrzynka pocztowa.
Solski i Szprot przystanęli:
— Wrzucę ten list i zaraz wracam do domu. Do zobaczenia,
Szprot.
— Więc pan wie, kto jest wodzem zbrodniczej sekty?
— Tak mi się zdaje! — Solski pokazał kopertę. — Ten list jest
adresowany do niego. Nie mówię ci nazwiska, bo może jednak
się mylę. Chociaż nie, nie mylę się chyba tym razem...
Pożegnali się i Szprot skierował się w ulicę wiodącą
najbliższą drogą do domu. Solski wolnym krokiem udał się w
kierunku skrzynki pocztowej.
Naraz wywiadowca przystanął, ogarnął go dziwny niepokój o
Solskiego. Wrócił się na róg ulicy, gdzie się pożegnali.
Widział doskonale, jak aspirant policji doszedł do skrzynki,
jak wrzucił list i obrócił się, chcąc, zgodnie ze swymi słowami,
zaraz wrócić do domu.
Naraz...
Jakieś auto minęło Szprota i wjechało w pustą ulicę, którą
szedł Solski. Auto przystanęło nagle, trzy postacie wyskoczyły z
niego i z błyskawiczną szybkością wciągnęły Solskiego do auta,
po czym wóz ruszył pełnym gazem.
Szprot począł biec za tym autem, lecz zniknęło ono za rogiem
ulicy...
KONIEC
Dalsze losy Irmy Zaleskiej i aspiranta Solskiego znajdą
Czytelnicy w powieści Marka Romańskiego pt. CZŁOWIEK Z
„TITANIKA”.
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI