ANNE McCAFFREY
PLANETA
DINOZAURÓW
(Przełożyła: Ewelina Jagła)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdy Kai wyłączył nadajnik i przerzucił nagranie do pamięci komputera, usłyszał odgłos
dochodzących z pustego sektora pasażerskiego leciutkich kroków Varian.
- Przepraszam, Kai. Pewnie przegapiłam kontakt? - wysapała Varian, wchodząc. Jej
kostium, przemoczony do suchej nitki, przesiąknięty był odrażającym fetorem iretańskiego
“świeżego" powietrza, który natychmiast zapaskudził klimatyzowane powietrze w kabinie
pilota. Varian zerknęła najpierw na nie oświetloną tablicę nadajnika, a potem na Kaia, by
sprawdzić, czy zirytowało go jej spóźnienie. Poprzez udawaną skruchę przebijał jednak
tryumfalny uśmiech. - W końcu złapaliśmy jednego z tych roślinożerców!
Kai musiał uśmiechnąć się w odpowiedzi na jej radosne uniesienie. Varian spędzała
długie godziny, tropiąc te stworzenia w wilgotnych, cuchnących dżunglach Irety; długie
godziny cierpliwych, usianych przeszkodami poszukiwań, które stanowczo zbyt często
kończyły się fiaskiem. Niezdolną do zachowania Dyscypliny Varian bezczynne siedzenie w
wygodnym fotelu przyprawiało o mdłości. Kai założył się sam ze sobą, że i tym razem Varian
zdoła wykpić się jakąś ważną sprawą od nużącej rozmowy z Thekami. Wieści, które
przyniosła, były dobre, a jej wytłumaczenie przekonywające.
- Jak zdołaliście go schwytać? Pomogły pułapki, które ostatnio kleciliście? - zapytał
szczerze zaciekawiony, choć to właśnie przez nie jego najlepsi mechanicy musieli odłożyć
zakończenie budowy siatek sejsmicznych, tak potrzebnych geologom.
- Nie, nie pułapki - w glosie Varian pojawiła się nuta smutku. - Nie, to piekielnie głupie
stworzenie zraniło się i nie mogło uciec z resztą stada. - Zrobiła pauzę, by dodać następnemu
stwierdzeniu wyrazistości. - Kai, z niego sączy się krew!
Kai zamrugał oczyma, nie rozumiejąc.
- Tak?
- Czerwona krew!
- No to co?
- Jesteś biologicznym kretynem? Czerwona krew oznacza hemoglobinę...
- Co w tym dziwnego? Mnóstwo innych gatunków używa żelaza...
- Nie tutaj, na planecie, gdzie wodne skrętnice, których drobiazgową analizę
przeprowadził Trizein, wykorzystują jasny, lepki fluid. - Varian była chwilowo zbulwersowana
i pełna pogardy, że Kai nie potrafi dostrzec znaczenia jej odkrycia. - Ta planeta to jedno wielkie
kłębowisko anomalii, biologicznych i geologicznych. Wy nie znajdujecie ani grama rudy w
miejscach, gdzie powinniście natrafić na złoża, a ja napotykam zwierzęta większe niż
wszystkie stworzenia, o których wspomina się na kasetach szkoleniowych ze wszystkich planet
w każdym systemie, jaki przebadaliśmy w ciągu ostatnich czterechset galaktycznych lat
standardowych. Oczywiście te zjawiska mogą iść w parze... - dodała w zamyśleniu, odrzucając
w tył ciemne loki okalające jej twarz.
Była wysoka, jak większość osób pochodzących z planet normalnej grawitacji, jaką jest
choćby Ziemia. Jej smukłe ciało doskonale prezentowało się w jednoczęściowym,
pomarańczowym kombinezonie, który zachwycająco zarysowywał mięśnie. Pomimo
najróżniejszych przedmiotów zwisających z pasa siłowego, jej talia przedstawiała się
schludnie, a wybrzuszenia w kieszonkach kombinezonu na udach łydkach nie ujmowały nic
pełnemu wdzięku wyglądowi jej nóg.
Kai był wniebowzięty, gdy Varian wyznaczono na jego współdowódce. Odkąd
dołączyła do ARCT-10 na trzyletni kontrakt jako ksenobiolog-weterynarz, łączyło ich więcej
niż zwyczajna znajomość. Na ARCT-10, podobnie jak na siostrzanych statkach w Korpusie
Operacyjno-Badawczym, podstawowy personel administracyjny i operacyjny składał się z
osób urodzonych i wychowanych na statku, natomiast uzupełniający go dodatkowi specjaliści,
praktykanci i delegaci wyższych szczebli, podróżujący od czasu do czasu na Planety
Skonfederowane, zmieniali się bez przerwy, co dawało wychowankom ARCT-10 szansę
spotkań z członkami innych kultur, podgrup społecznych, mniejszości rasowych i
wyznaniowych.
Varian pociągała Kaia z dwóch powodów: po pierwsze była wyjątkowo piękna, po
drugie zaś była przeciwieństwem Geril. Kai próbował zakończyć zupełnie nieudany związek z
Geril, kobietą natarczywą do tego stopnia, żeby jej unikać - musiał przenieść swą kwaterę z
sektora wychowanków do sektora gościnnego ARCT-10. Tak się złożyło, że Varian została
jego nową sąsiadką. Była wesoła, tryskająca humorem i żywo zainteresowana wszystkim, co
dotyczyło ich statku badawczego o rozmiarach satelity. Zaraziła go swym entuzjazmem,
zadręczała, by zabrał ją na wycieczkę po przeróżnych kwaterach specjalnych,
przystosowujących we właściwej atmosferze czy grawitacji bardziej ezoteryczne gatunki
ś
wiadome należące do PS. Była planetariuszką, jak to ujęła. Cóż, mieszkała na rozmaitych
planetach, i poczuła nagle, że czas byłby najwyższy przyjrzeć się, jak żyją Odkrywcy,
zwłaszcza, dodała, że jako ksenobiolog-weterynarz musiała częstokroć prostować niektóre z
ich bardziej szalonych osadów i pomyłek.
Varian była też świetną gawędziarką, a jej opowieści o międzyplanetarnych
przygodach, które przeżyła jako brzdąc, włócząc się z rodzicami - ksenobiologami, oczywiście
- i później, jako adeptka tej samej dziedziny nauki, fascynowały Kaia. Owszem, odbywał swoje
zwyczajowe wyprawy planetarne, by pozbyć się agorafobii, w jaką wpędzało go ciągłe
przebywanie na statku, ba, spędził nawet cały rok galaktyczny z rodzicami swej matki na
planecie, na której się urodziła, lecz był przekonany, że w porównaniu ze światami Varian,
które ofiarowały jej tyle burzliwych i zabawnych doświadczeń, jego podróże były
beznadziejnie nudne.
Inną rzeczą, w jakiej Varian przewyższała Geril, była umiejętność dyskutowania
uprzejmie i ze skutkiem, bez utraty cierpliwości - albo poczucia humoru. Geril zawsze była
deprymująco poważna i gotowa zbyt łatwo oczerniać wszystko, czego nie popierała. Prawdę
mówiąc, na długo zanim Kai dowiedział się, że Varian ma zostać jego współpracownikiem,
zdał sobie sprawę, że musiała mieć głęboko zakorzenioną Dyscyplinę, choć wydawała się
jeszcze taka młoda. Posunął się nawet tak daleko, że zwrócił się o wydruk jej życiorysu z banku
danych Bazy Operacyjnej. Lista jej przydziałów była wprost imponująca, chociaż archiwa
powszechne nie podawały, jaką dokładnie odegrała rolę podczas wzmiankowanych ekspedycji.
Kai zauważył jednak, że awansowała niezwykle szybko - a to, jeśli dodać liczbę przydziałów,
wskazywało, że młodą kobietę obarczano wciąż rosnącą odpowiedzialnością i przydzielano do
coraz trudniejszych zadań. Nawet jeżeli do iretańskiej ekspedycji dokooptowana została
niemalże w ostatniej chwili, po tym, jak w czasie wstępnego sondowania zarejestrowano ślady
ż
ycia, przy bagażu poprzednich doświadczeń Varian Ireta nie powinna wprawić ją w większe
zakłopotanie. A mimo to, jak sama to określiła, na planecie roiło się od anomalii.
- Cóż - Varian mówiła dalej - jeśli na planecie świeci słońce trzeciej generacji, trzeba
spodziewać się osobliwości, choćby w postaci biegunów gorętszych niż równik cuchnący...
zaraz, niech sobie przypomnę nazwę tej rośliny...
- Rośliny?
- Owszem. Jest taka niepozorna roślinka, dość wytrzymała, by można było hodować ją
niemal wszędzie na umiarkowanych planetach takich jak Ziemia. Może być używana w
gastronomu. W rozsądnych ilościach, należy koniecznie dodać - wyjaśniła z kwaśną miną. -
Zbyt wiele przyprawy daje smak równie intensywny jak zapach roztaczający się na tej planecie.
Przepraszam, to taka mała dygresja. Co mówili Thekowie?
Kai zmarszczył brwi.
- Nasza dyżurna Baza Operacyjna przechwyciła tylko pierwszy raport.
Ręcznik w dłoniach Varian znieruchomiał na chwilę - dotąd zajęta ścieraniem
wilgotnego osadu z kombinezonu, dopiero teraz spojrzała na Kaia.
- O kurczę! - Siadła powolutku na krześle obok. - To niepokojące! Tylko pierwszy?
- Tak powiedzieli Thekowie...
- Dałeś im dość czasu na wykrztuszenie odpowiedzi? Wycofuję pytanie. - Varian
opadła gwałtownie na oparcie. - Oczywiście, że dałeś - przyznała, doceniając w pełni jego
zdolność radzenia sobie z najwolniej poruszającymi się i przemawiającymi istotami w całym
skonfederowanym systemie. - To niepodobne do BO. Są przeważnie rozpaczliwie spragnieni
wstępnych raportów, a nie tylko potwierdzenia lądowania.
- Ja tłumaczyłbym to interferencją przestrzenną...
- A jakże. - Z twarzy Varian znikły oznaki niepokoju. - To przez tę burzę kosmiczną w
sąsiednim systemie... Tę, której tak panicznie obawiali się astronomowie...
- Tak też wyjaśnili to Thekowie.
- W ilu słowach? - zapytała Varian, odzyskując swój cierpki dowcip.
Thekowie, krzemienna forma życia, byli niczym kamienie - wyjątkowo wytrzymali i
choć nie nieśmiertelni, z pewnością był to gatunek, który najbardziej zbliżył się do osiągnięcia
tego celu. Z nutą kpiny powiadano, że trudno jest odróżnić starego Theka od skały, dopóki ten
nie przemówi, a nim Thek przemówi, człowiek trwający w oczekiwaniu zdąży umrzeć ze
starości. To prawda, że im Thek był starszy i im większą posiadał wiedzę, tym więcej czasu
zabierało wyciąganie z niego odpowiedzi. Na szczęście dla Kaia w zespole wysłanym na
siódmą planetę systemu znajdowali się dwaj młodzi Thekowie. Jednego z nich, Tora, Kai znał
przez całe życie. Prawdę mówiąc, choć Tora uznawano za młodzieniaszka ze względu na
przeciętną długość życia istot jego gatunku, to jednak pracował na ARCT-10, odkąd tylko
wysłano BO, to jest od jakichś stu pięćdziesięciu standardowych lat galaktycznych. Tor
nieustannie wprawiał Kaia w zażenowanie, wspominając swego pra-pra-dziadka, byłego
oficera technicznego na ARCT-10, do którego niby Kai miał być podobny. Uczestniczenie w
tej samej misji, z Torem jako współdowódcą, sprawiało Kałowi swoistą satysfakcję. Jego
rozmowa z Torem, mimo że wydłużona przez dzielącą ich odległość i zwyczaje Theków, była
stosunkowo ożywiona.
- W rzeczy samej, Tor wyrzekł dokładnie jedno słowo, Varian. “Burza". - Śmiech Kaia
zmieszał się z chichotem Varian.
- Czy oni się kiedykolwiek pomylili?
- Co takiego? Thekowie? Nie, nie zdarzyło im się to w całej historii powszechnej.
- Ich czy naszej?
- Ich, oczywiście. Nasza jest zbyt krótka. Ale, ale! Co z tą czerwoną krwią?
- No cóż, nie chodzi tylko o czerwoną krew, Kai. Zbyt wiele tu nieprawdopodobnych
zbiegów okoliczności. Roślinożerne, które śledziliśmy, są nie tylko kręgowcami broczącymi
czerwoną krwią. Teraz, gdy mogłam przyjrzeć się im z bliska... One są pięciopalczaste, Kai... -
Varian rozpostarła palce i zacisnęła je jak szpony.
- Thekowie także są pięciopalczaści... w pewnym sensie. - Kai był ogromnie
zadowolony, że podczas rozmowy z Thekami nie dochodziło do kontaktu wzrokowego.
Thekowie mieli bowiem męczący zwyczaj wysuwania ze swej amorficznej masy
pseudopodiów, co przeważnie napawało patrzących obrzydzeniem, graniczącym nieraz z
szaleństwem.
- Ale nie są kręgowcami i nie mają czerwonej krwi. Nie koegzystują też z absolutnie
odmienną formą życia, jak te kwadratnice morskie Trizeina. - Varian pogrzebała przez moment
przy otwarciu kieszonki u pasa i wyciągnęła z niej płaski przedmiot dobrze opakowany
plastykiem. - To będzie niezła gratka - mówiła rozciągając sylaby - zobaczyć wyniki analizy tej
próbki krwi.
Wdzięcznym ruchem wstała z obrotowego krzesła i wyszła z kabiny pilota. Kai udał się
za nią.
Odgłosy ich butów odbijały się echem pośród pustki ogołoconego sektora
pasażerskiego. Jego umeblowanie służyło teraz jako wyposażenie plastykowych kopuł
zgrupowanych poniżej wahadłowca, w obozie z osłoną siłową. Trizeinowi lepiej pracowało się
w klimatyzowanym pomieszczeniu przeznaczonym niegdyś na magazyn, a teraz przerobionym
dla niego na laboratorium. Zainstalowany tam komputer miał bezpośrednie dojście do
centralnego komputera statku, stąd też Trizein naprawdę rzadko ruszał się ze swego królestwa.
- A więc nareszcie znalazłaś lokatora do swej zagrody - rzucił Kai.
- A więc miałam rację, planując naprzód. Przynajmniej mamy wystarczająco duże
miejsce, by go pomieścić. Go, ją albo to.
- Nie wiesz, jakiej jest płci?
- Gdy zobaczysz naszą bestyjkę, zrozumiesz, dlaczego nie przyjrzeliśmy się jej dość
dokładnie, by się tego dowiedzieć. - Varian przeszedł nagle dreszcz zgrozy. - Nie mam pojęcia,
jak to się stało, ale z jej boków wyrwano całe połacie mięsa... Zupełnie jakby... - Przełknęła
głośno ślinę.
- Jakby co?
- Jakby coś pożerało ją... żywcem.
- Co takiego?! - Kaiowi zrobiło się niedobrze.
- Tamte drapieżniki wyglądają dość barbarzyńsko, by móc przypuszczać, że to one...
Ale żeby tak... gdy to stworzenie jeszcze żyło...?
Przez chwilę szli w milczeniu, pochłonięci tą przerażającą myślą. W skład
cywilizowanej diety od dawna już nie wchodziło zwierzęce mięso.
- Zastanawiam się, czy Tangelemu dopisuje szczęście z tymi drzewami owocowymi -
powiedziała Varian, kierując szybko pogawędkę na inne tory.
- Nie orientujesz się, czy w końcu zabrał ze sobą dzieciaki? Przeprowadzałem właśnie
rozmowę...
- Owszem - odparła - poszła z nimi Divisti, więc dzieci są w dobrych rękach.
- Słusznie - oznajmił Kai nieco ponuro. - To ktoś, kto da sobie z nimi radę. Nie
uśmiechałaby mi się perspektywa udzielania wyjaśnień naszej trzeciej oficer BO, gdyby coś
przytrafiło się jej dumie i szczęściu.
Kątem oka Kai dojrzał, jak Varian zagryza wargi. W jej oczach iskrzyło się tłumione
rozbawienie. Wszyscy doskonale wiedzieli, że młody Bonnard odnosił się do swego dowódcy z
całym nabożeństwem.
- Bonnard jest miłym dzieciakiem, Kai, ma dobre zamiary...
- Wiem, wiem.
- Ciekawi mnie, czy jedzenie na tej planecie smakuje tak, jak większość rzeczy pachnie
- powiedziała Varian, ponownie zmieniając temat. - Jeśli owoce mają smak hydrotellurku...
- Brak nam żywności?
- Nie - odparła. Varian, zgodnie z regulaminem ekspedycji, była zobowiązana zapewnić
wyprawie dodatkowy prowiant, gdyby zaszła taka potrzeba. - Lecz Divisti to uosobienie
roztropności. Im mniej zużyjemy podstawowych zapasów, tym lepiej. A świeże owoce... Ale
tacy jak ty, typy wychowane na statku, nie mogą przecież tęsknić za owocami...
- Za to planetarne naczelne nie mają żadnej dyscypliny odżywiania.
Oboje uśmiechnęli się szeroko. Varian przechyliła głowę w jedną stronę; w jej szarych
oczach znów roztańczyły się radosne ogniki. Już pierwszego dnia, kiedy się spotkali przy stole
w jadalni strefy humanoidalnej przeogromnego statku Korpusu Operacyjno-Badawczego,
dokuczali sobie na temat nawyków żywieniowych.
Kai, który urodził się i wychował na statku, był przyzwyczajony do syntetyzowanych
pokarmów i ich skromnego wyboru. Nawet gdy osiadał na jakiś czas na planecie, nie potrafił
się przystosować do nieskończonej różnorodności i konsystencji naturalnej żywności. Varian
chwaliła się, że jest w stanie zjeść wszystko - od warzywa po minerał, i że dla niej tutejsza dieta,
choćby rozszerzona o produkty świeżo wyhodowane w kopule eksperymentalnej, jest co
najmniej monotonna.
- To się nazywa wyszukane gusta, człowieku. Jeśli owoce będą smakować tu całkiem
przyzwoicie, może dasz się sprowadzić na manowce i zasmakujesz w prawdziwym jedzeniu.
Dotarli właśnie do magazynu, gdy zaszeleściły drzwi i wypadł z nich
rozentuzjazmowany mężczyzna.
- Zdumiewające! - Zatrzymał się w pół kroku i tracąc równowagę, zatoczył się na
wyłożoną boazerią ścianę. - Oto ludzie, których mi trzeba! Varian, budowa komórkowa tych
morskich okazów to doprawdy innowacja! Włókna, cztery rodzaje... Chodź, zobacz... - Trizein
zaciągnął ją do laboratorium, ponaglając gestem Kaia, by również szedł za nimi.
- Ja też coś mam dla ciebie, przyjacielu. - Varian wydobyła próbkę. - Złapaliśmy
jednego z tych umięśnionych roślinożerców. Był ranny i broczył czerwoną krwią...
- Czyż nie pojmujesz, Varian - ciągnął dalej Trizein, najwyraźniej głuchy na jej
oświadczenie - że to zupełnie inna forma życia? Nigdy w całej mojej karierze ekspedycyjnej nie
spotkałem się z taką strukturą komórkową...
- A ja nie spotkałam się z taką anomalią jak ta, sprzeczną z twoją nową formą życia. -
Varian zacisnęła jego palce wokół preparatu. - Bądź tak kochany i przeprowadź spektroanalizę,
dobrze?
- Czerwona krew, powiadasz? - Trizein zamrugał. Musiał wpaść w odpowiedni tryb, by
połapać się w istocie prośby Varian. Podniósł próbkę pod światło i zmarszczył brwi. -
Czerwona krew? Nie pasuje do tego, o czym przed chwilą mówiłem.
W tym samym momencie rozległ się jęk alarmu. Zatrważająco przetoczył się przez
wahadłowiec i cały obóz na zewnątrz, i rozdzwonił się zgrzytliwie w bransoletach, które Kai i
Varian nosili jako dowódcy drużyn.
- Ekipa penetracyjna ma kłopoty. Kai? Varian? - Przez interkom dotarł do nich
bełkoczący niespiesznie, ochrypły głos Paskuttiego. - Atak powietrzny.
Kai nadusił przycisk rozdzielczy na bransolecie.
- Zbierz swoją grupę, Paskutti. Idziemy do was, Varian i ja.
- Atak powietrzny? - powtórzyła Varian, gdy pędem gnali ku tęczowemu lukowi
wahadłowca. - Skąd?
- Paskutti, czy ekipa jest nadal w powietrzu? - zapytał Kai.
- Nie, szefie. Mam ich współrzędne. Wezwać pańskie drużyny?
- Nie, nie. Są zbyt daleko, żeby się na coś przydać - odparł Kai. Zwrócił się do Varian: -
W co oni mogli się wpakować?
- Na tej zwariowanej planecie? Kto wie? - Rozmaite alarmy wywoływane na Irecie
zdawały się przydawać Varian animuszu, z czego Kai był bardzo rad. Podczas jednej z jego
wypraw współdowodzący był bowiem tak zaprzysięgłym pesymistą, że załamało to morale
całej załogi, powodując niepotrzebne i fatalne w skutkach incydenty.
Jak zwykle pierwszy podmuch cuchnącego iretańskiego powietrza odebrał Kaiowi dech
w piersiach. Zapomniał umieścić z powrotem sztyft zapachowy, który usunął, przebywając na
statku. Poza tym sztyfty nie pomagały wówczas, gdy trzeba było oddychać ustami, jak teraz,
gdy biegł, by dołączyć do formowanego naprędce oddziału Paskuttiego.
Chociaż grawitanci pod kierunkiem Paskuttiego mieli dalej do punktu zbornego,
przybyli tam wcześniej niż Kai i Varian. Paskutti cisnął obu dowódcom pasy, maski i
obezwładniacze, zapominając w zamieszaniu, że nieuważny dotyk jego ciężkiej ręki mógł
zwalić z nóg delikatniejszej przecież postury ludzi.
Gaber, kartograf pełniący funkcję oficera pogotowia, sapiąc nadbiegł ze swej kwatery.
Jak zwykle zapomniał założyć pas ochronny, pomimo obowiązującego rozkazu, by nosić pasy
o każdej porze. Kai pomyślał, że po powrocie będzie trzeba odnotować przewinienie Gabera.
- Co to znów za nagły wypadek? Nigdy nie narysuję tych map, jeśli będziecie mi wciąż
przeszkadzać.
- Ekipa penetracyjna ma problemy. Nie odchodź! - rzekł Kai.
- Oj, nigdy, Kai, nigdy nie zrobiłbym czegoś podobnie nierozumnego, zapewniam cię.
Nie ruszę się od sterów ani na centymetr, choć wątpię, czy kiedykolwiek uporam się z własną
robotą... Jestem już do tyłu o trzy dni, a...
- Gaber!
- Tak jest, Kai. Tak jest, rozumiem. Naprawdę rozumiem. - Mężczyzna zasiadł przy
sterach, spoglądając to na Paskuttiego, to na Varian z takim lękiem, że Kai musiał skinąć na
niego uspokajająco głową. Ociężała twarz Paskuttiego pozostała niewzruszona, podobnie jak
jego ciemne oczy, lecz właśnie ów brak jakiejkolwiek reakcji ze strony grawitanta wyrażał
dezaprobatę i oburzenie bardziej otwarcie, niż wszystkie słowa, jakie mógłby wyburczeć.
Paskutti, mężczyzna w sile wieku, pracował w służbie bezpieczeństwa przez większość
swej pięcioletniej przygody z KOB-em. Zgłosił się na ochotnika, gdy na macierzystym statku
rozesłano wezwanie do zastępców, by wsparli zespół ksenobiologów. Grawitanci często łapali
się półfachowej roboty podczas wypraw planetarnych i na statkach KOB-u ze względu na
nadzwyczaj dobrą płacę - dwie lub trzy takie ekspedycje pozwalały średnio
wykwalifikowanemu grawitantowi zarobić dość, by mógł przeżyć resztę życia we względnym
luksusie na jednym z rozwijających się światów. Grawitantów chętnie przyjmowano na
stanowiska zastępców ze względu na ich siłę. Mówiono o nich, że są mięśniami Planet
Skonfederowanych, przy czym uwagę tę czyniono z całym szacunkiem, gdyż grawitanci nie
byli jedynie chodzącą “górą mięśni" - wielu z nich zaliczało się do grona specjalistów wysokiej
rangi, w czym dorównywali każdej innej podgrupie humanoidalnej.
Nie było natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że ich prezencja - silne nogi,
zwarty tułów, potężne bary i ogorzała skóra, stanowiła skuteczny środek odstraszający, co
skłaniało liczne rasy PS do angażowania ich jako ochroniarzy, czy to na pokaz, czy też
faktycznie jako jednostki agresji. Do popularyzacji fałszywego twierdzenia, jakoby grawitanci
nie byli najlepiej wyposażeni w zdolności umysłowe, przyczyniał się ich nieszczęsny problem
genetyczny. Otóż choć ich mięśnie i struktura układu kostnego zostały tak zmienione, by
przetrwać znaczne siły ciężkości, ich czaszki nie uległy podobnej ewolucji. Na pierwszy rzut
oka grawitanci wyglądali naprawdę głupkowato, Z dala od surowych warunków klimatycznych
i grawitacyjnych, w których się wychowali, musieli spędzać sporo czasu w siłowniach
grawitacyjnych, by zachować siłę mięśni i umożliwić sobie osiągnięcie dostatecznego stopnia
przystosowania, gdy już powrócą do swych rodzinnych stron. Jakby dla przekory, grawitanci
byli mocno przywiązani do miejsc swego urodzenia i większość z nich, zadbawszy o
wystarczająco wysokie saldo bankowe, by przejść w stan spoczynku i żyć całkiem
komfortowo, z radością wracała do srogich warunków panujących na ich planetach. To właśnie
stało się przyczyną uformowania się ich subkultury.
Paskutti i Tardma dołączyli do ekspedycji z czystej nudy wynikającej z obowiązków
ochroniarzy na pokładzie statku. Berru i Bakkun, geologowie, zostali wybrani przez samego
Kaia. Dobrze jest bowiem mieć paru grawitantów w każdym zespole, zważywszy ich fizyczne
przymioty. Oboje z Varian ucieszyli się, gdy Tangeli, botanik, i Divisti, biolog, zgłosili się w
odpowiedzi na informację o zapotrzebowaniu na takich specjalistów.
Gdy znaleźli się na Irecie, Varian, napotkawszy nieoczekiwanie wielkiego
przedstawiciela iretańskiej fauny, błogosławiła w duszy szczęśliwy traf, że miała w swej
drużynie kilku grawitantów. W takiej kompanii, bez względu na to, w jak krytycznej sytuacji
się znajdą, będzie można z większą pewnością siebie stawić czoło niebezpieczeństwu.
Paskutti skinął głową na Gabera. Ręce kartografa zacisnęły się nerwowo na sterach i
wlot uniósł się powolutku. Varian tymczasem, stojąc przy boku Kaia, niecierpliwie
przestępowała z nogi na nogę. Niestety, nie można było zrobić Gaberowi awantury
przypominając mu, że chodzi tu o nagły wypadek i szybkość działania jest niezwykle istotna.
Zanim Gaber zdążył zakończyć operację otwierania wlotu, Paskutti dał nura pod
unoszącą się pokrywę. Jego oddział pognał za nim. Jak zwykle padał drobny kapuśniaczek.
Dzięki głównemu ekranowi siłowemu udawało się odchylić spadające krople - poza cięższymi,
razem zresztą z niewielkimi insektami.
Usłyszeli głos Gabera, który z irytacją mamrotał coś pod nosem na temat takich, co to w
ogóle nie potrafią czekać, tymczasem Paskutti uniósł zaciśniętą pięść w geście oznaczającym
tropienie z lotu. Ratownicy uruchomili pasy nośne i sformowali szyk zgodny z osobliwym
pouczeniem Paskuttiego o postępowaniu w nagłych wypadkach. Kai i Varian zajmowali
pozycje osłonięte formacją lecącą w kształcie litery V.
Kai nastawił komunii na odbiór sygnałów Tangelego. Paskutti wskazał na zachód, w
kierunku bagnistych nizin, i zasugerował zwiększenie prędkości, regulując przy tym maskę.
Lecieli na wysokości czubków drzew. Kai musiał pamiętać, by patrzeć cały czas przed
siebie, na plecy Paskuttiego. O dziwo jego agorafobia dokuczała mu w powietrzu mniej, jeżeli
nie spoglądał bezpośrednio w dół na szybko przesuwający się grunt. Amortyzował go strumień
powietrza, stwarzając przy tej prędkości niemal namacalne oparcie.
Monotonne połacie drzew iglastych, którymi porośnięta była ta część kontynentu,
zaledwie przemknęły przed oczyma lecących. Wysoko, wysoko w górze, Kai dojrzał krążące
skrzydlate monstra. Varian nie miała dotąd szansy zająć się bliżej latającymi formami życia czy
chociaż zidentyfikować je: stworzenia przezornie zmykały, gdy tylko się pojawiali.
Wzbili się wyżej, by przedostać się ponad pierwszym stokiem bazaltowym i zeszli
ś
lizgiem po jego drugiej stronie, niemalże muskając bezkresny dziewiczy las, lśniący
nieskończoną rozmaitością niebiesko-zielonych, zielonych zielono-purpurowych deseni.
Natrafiwszy na prący ku dołowi powietrzny prąd termiczny, zmuszeni byli borykać się ze
spychającym ich silnym wiatrem. Należało temu jakoś zaradzić. Paskutti dał znak, że
najlepszym rozwiązaniem będzie obniżenie lotu. Oczywiście przy masie mięśni grawitanta,
ć
wiczonych w najsilniejszych grawitacjach, była to pestka, tymczasem Kai i Varian musieli
uruchomić wspomagającą siłę ciągu.
Warkot wzmógł się. Kai w duszy zwymyślał sam siebie. Nie powinien był przecież
zezwolić, by grupa poszukiwawcza przekroczyła strefę zasięgu nośności pasów wznoszących.
Z drugiej strony jednak, Tangeli był bezsprzecznie zdolny stawić czoło zarówno większości
napotkanych dotychczas na Irecie zwierząt, jak i tryskającej pomysłowością naturze
dzieciaków, które były pod jego opieką. A więc jakiż to “kłopot" spadł na nich z nieba? I do
tego tak nagle. Tangeli wyruszył ślizgaczem tuż przed zaplanowanym kontaktem z Thekami.
Oznaczało to, że nie zdążyli nawet dotrzeć do miejsca przeznaczenia, nim weszli w kolizję z
owym nie wiadomo czym. Tangeli z pewnością wspomniałby o wypadku, gdyby o to chodziło.
Kai zamyślił się. Co by było, gdyby ich ślizgacz został zniszczony? Mieli tylko jedną większą
jednostkę i cztery dwuosobowe, przeznaczone dla zespołów sejsmologicznych. Mniejsze
ś
lizgacze były w stanie pomieścić w razie potrzeby czterech pasażerów, lecz nie zabrałyby
ż
adnego sprzętu.
Teren opadł ponownie. Wyrównali linię lotu. Daleko na purpurowym horyzoncie
pojawiło się pierwsze pasmo wulkanów osiadłych na skraju śródlądowego morza, morza z góry
skazanego na zniweczenie w wyniku bezustannej działalności tektonicznej tego niezwykle
aktywnego świata. Był to pierwszy teren, którego sejsmiczność Kai testował, a to z obawy, że
granitowa półka, na której rozłożyli obóz, mogłaby mieścić się zbyt blisko obszarów czynnych
tektonicznie i wskutek tego obsunąć się. Jednak pierwsze wyniki były uspokajające. Jezioro
powinno się zapaść od spodu, wypychając na powierzchnię ostatecznie sfałdowane, niewielkie
wzgórza pokryte osadem. Był to prawie skraj stałej płyty kontynentalnej.
Ogarnęło ich duszne powietrze, przesiąknięte niezdrową wonią moczarów -
przejmująca wilgoć wzmacniała pierwotny fetor hydrotellurku. Warkot przybierał coraz
bardziej na sile, aż stał się nieprzerwany.
Nie tylko Kai się rozglądał. Bystrooki Paskutti jako pierwszy dostrzegł ślizgacz w
lasku. Osadzony był na sporych rozmiarów pagórku sterczącym ponad bagniskami, z dala od
zbitej masy roślinności dżungli. Potężne, rozłożyste konary ogromnych drzew, błyszczące
purpurową korą gęsto pokrytą śladami ataków roślinożernych, były nie zamieszkane przez
ptactwo. Powoli niepokój opuszczał Kaia, jego miejsce zajmowała ulga i złość.
Uwagę dowódcy zwrócił gest Paskuttiego. Kai przerzucił spojrzenie w kierunku
wskazanym miękkim ruchem dłoni grawitanta. Zobaczył, jak spiczaste pyski zasiedlających
bagna zwierząt wciągają w ciemną topiel wody kilka brunatnych cielsk. Rozgrywała się też
niewielka potyczka - dwa długoszyje osobniki zmagały się o łup. Zwycięzca przejął zdobycz,
stosując prosty wybieg - po prostu przysiadł na niej i zanurzył się w błotniste odmęty.
Tardma, lecąca bezpośrednio przed Kaiem, wskazała ręką w drugą stronę, w kierunku
stałego lądu, gdzie jakiś uskrzydlony stwór, najwyraźniej ogłuszony silniejszym podmuchem
wiatru, kołysząc się, próbował wzbić się w powietrze.
Paskutti wystrzelił ostrzegawczo trzy razy, a następnie nakazał grupie wylądować w
pobliżu lasku. Grawitanci automatycznie rozwinęli falangę, zabezpieczając dojście od strony
bagien, gdyż stamtąd właśnie prawdopodobieństwo ataku było największe. Kai, Varian i
Paskutti skoczyli zaraz w kierunku ślizgacza, zza którego wyłonili się uczestnicy wyprawy.
Tangeli stał wyczekująco. Wokół jego masywnego, pękatego cielska, niczym wokół
bastionu, zgromadzili się mali członkowie wyprawy - trójka dzieci, których widok sprawił
Kaiowi olbrzymią ulgę. Nagle Kai spostrzegł nieduży stos posegregowanych, jaskrawożółtych
stworzeń zgromadzonych w ślizgaczu - więcej okazów o zbliżonych kształtach i kolorze leżało
w lasku.
- Wezwaliśmy was zbyt pochopnie - odezwał się Tangeli na powitanie. - Te bagienne
zwierzaki okazały się po prostu ciekawskimi sprzymierzeńcami. - Wsunął za pas
obezwładniacz i otrzepał swe potężne dłonie, jakby zbywając cały incydent.
- Co was atakowało? - spytała Varian, mierząc wzrokiem okolicę.
- To? - rzucił pytająco Paskutti, taszcząc okulawionego, skrzydlatego i włochatego
stwora, którego wyciągnął zza konaru grubego drzewa.
- Uważaj! - zawołał Tangeli, sięgając po obezwładniacz. Zauważył jednak, że zapasem
Paskuttiego tkwi broń.
- To jeden z tych ptaków. Patrzcie, nie ma po bokach żadnej wklęsłości, żeby złożyć
skrzydła - oznajmiła Varian, i ignorując zupełnie protesty grawitantów, poruszyła w przód i w
tył bezwładnym skrzydłem zwierzęcia.
Kai przyglądał się lękliwie spiczastemu dziobowi ptaka, tłumiąc w sobie irracjonalną
chęć ucieczki.
- Padlinożerca, sądząc po rozmiarach i kształcie szczęki - zauważył Paskutti,
spoglądając z niemałym zainteresowaniem na swą zdobycz.
- Aleście go urządzili - przyznała Varian, przestając szarpać się ze skrzydłami, które nie
dały się ułożyć. - A cóż to za padlina je tu przyciągnęła?
Tangeli wskazał na cętkowany zwał mięsa na skraju polany. Spośród roślinności
wystawał nabrzmiały brzuch.
- A ja uratowałem to! - oświadczył Bonnard, występując z szeregu swych przyjaciół, by
Kai i Varian mogli zobaczyć w jego ramionach małą, żywą replikę zdechłego zwierzęcia. - To
nie ono sprowadziło tutaj padlinożerne. Były już tu. Biedactwo, jego matka nie żyje.
- Znaleźliśmy je tam, ukryte w korzeniach drzewa - dodała Cleiti, lojalnie śpiesząc
Bonnardowi z pomocą, na wypadek dezaprobaty dorosłych.
- Ślizgacz musiał spłoszyć ptaki - powiedział Tangeli, przejmując opowieść. - Porzuciły
ż
er i wróciły dopiero, gdy wylądowaliśmy i zaczęliśmy zbierać owoce. - Wzruszył szerokimi
ramionami.
Varian badała drobną roztrzęsioną istotkę. Zajrzała jej w pysk, sprawdziła budowę
tylnych łap. Nagle zaśmiała się nieznacznie.
- Znów anomalie. Łapy perissodaktyla i zęby roślinożercy. To niegroźne stworzonko.
Miło jest mieć coś w sam raz w swoim rozmiarze, co, Bonnard?
- Nic mu nie jest? On cały czas drży. - Z twarzy chłopca emanowała troska.
- Ja też bym drżała, gdyby zabrały mnie jakieś ogromniaste typy, których zapach byłby
dla mnie obcy.
- W takim razie perisso... mniejsza o to, a wiec on nie jest niebezpieczny?
Varian roześmiała się i zmierzwiła krótko przystrzyżone włosy Bonnarda.
-
Nie.
Perisso...
to
tylko
sposób
klasyfikacji.
Perissodaktyla
oznacza
nieparzystokopytne. Muszę zerknąć na jego matkę.
Ostrożnie, unikając mieczowników, roślin kuszących niezwykle zdobnymi,
purpurowymi liśćmi, Varian zbliżyła się do martwej zwierzyny. Dziewczynie wyrwał się
przeciągły gwizd.
- To całkiem prawdopodobne... - powiedziała współczująco. - Cóż, ma złamaną nogę.
Dlatego była łatwym łupem.
Wtem uwagę wszystkich zwrócił donośny złowieszczy dźwięk. Z bagna wynurzył się
potężny łeb i wzbudziwszy fale na mulistej powierzchni, zaczął płynąć w ich kierunku.
- Dla tego tutaj my też jesteśmy łatwym łupem - stwierdził Kai filozoficznie. -
Zmykajmy stąd.
Paskutti zmarszczył brwi i przypatrując się wielkiemu, złośliwie wyglądającemu łbu,
naregulował obezwładniacz na najwyższą moc.
- Jeśli będziemy musieli go zatrzymać, - dobry będzie każdy sposób.
- Przybyliśmy po owoce... - zaczęła Divisti, wskazując na ściółkę polany. - Wydają się
jadalne, a nieco świeżej żywności przydałoby się nam wszystkim - dodała tonem na tyle
tęsknym, na ile to możliwe u grawitantów.
- Zaryzykowałbym opinię, że mamy około dziesięciu minut, zanim mózg tego
bagiennego zwierzęcia dokona logicznego założenia, że jesteśmy jadalni - oświadczył Tangeli,
jak zawsze niefrasobliwy w obliczu fizycznego zagrożenia. Natychmiast zaczął zbierać
rozrzucone tu i ówdzie gruboskóre owoce i rzucał je do bagażnika sześcioosobowego ślizgacza.
Tak naprawdę ślizgacze zdolne były unieść i dwadzieścia osób, o czym producent w
ogóle nie wspomniał w dokumentacji. Slizgacz eksploracyjny był bowiem pojazdem na każdą
okazję, i nikt jeszcze nie osiągnął ostatecznego pułapu jego możliwości. Miał wysokie ściany
boczne i niewiele ponad osiem metrów długości. Z przodu znajdował się zamykany pomost
przeznaczony na ładunek, a z tyłu, pod ładownią mieścił się kompaktowy silnik i zespół
napędowy. Kapsułę można było wyposażyć w wygodne siedzenia dla sześciu pasażerów, nie
licząc pierwszego i drugiego pilota. Tak właśnie ślizgacz przedstawiał się teraz. Gdy siedzenia
były zsunięte lub zestawione, pojazd był w stanie przetransportować niewiarygodne ciężary -
tak na pokładzie, jak i przytroczone do dźwigarów na dziobie i na rufie lub na środku po jednej
i drugiej stronie. Ślizgacz posiadał ponadto tylny i przedni napęd odrzutowy i był
przystosowany do startu pionowego na wypadek konieczności ucieczki lub akcji ratunkowej.
Dwuosobowe ślizgacze były pomniejszonymi replikami tej wersji i miały jedną zaletę: były
łatwe w demontażu, co przydawało się podczas lotu większym pojazdem.
Wspomagani przez swych niedoszłych wybawców, Tangeli, Divisti i reszta
penetracyjnego oddziału zdążyli zgromadzić dość owoców, by zapełnić bagażnik ślizgacza,
nim ponad laskiem zaczęli niecierpliwie krążyć następni padlinożercy. Wystająca z bagna
głowa kołysała się powolutku w przód i w tył, jakby zahipnotyzowana monotonnym lotem
stada.
- Kai, nie musimy go tu chyba zostawić, co? - spytał Bonnard, przystanąwszy przy boku
wylęknionej Cleiti. Trzymał osierocone zwierzę w ramionach.
- Varian, przyda ci się na coś? - rzucił Kai.
- Jasne. - Varian skrzywiła się na myśl, że mogliby opuścić zwierzaka. - Nie mam
najmniejszego zamiaru go tu pozostawić. Nawet nie wiesz, jaka to ulga móc przyjrzeć się
czemuś z bliska, bez konieczności ganiania za tym po całym kontynencie. - Zwróciła się do
Bonnarda: - No, do ślizgacza, Bonnard. Nie wypuść go. Cleiti, siądź po prawej, a ja usiądę po
lewej. O, tak właśnie. Zapiąć pasy.
Wszyscy cofnęli się, gdy Tangeli wystartował, by przeszybować leniwie ponad
bagnistym mułem i ogłupiałą bestią, zapatrzoną wciąż z niekłamanym zainteresowaniem w
lasek.
- Broń w pogotowiu, na maksymalnej mocy - rozporządził Paskutti, zerkając w niebo. -
Padlinojady nadchodzą.
Gdy wzbili się w powietrze, Kai przyjrzał się zgłodniałym bestiom krążącym poniżej ze
wzrokiem utkwionym w martwe ciało leżące pośród traw. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia.
Niebezpieczeństwa grożące w kosmosie, gwałtowne i bezwzględne, były bezosobowe, i
wynikały zawsze z łamania nienaruszalnych praw. Mordercze zamiary skrzydlatych bestii
nosiły znamiona budzącej odrazę osobistej wrogości, która wstrząsała Kaiem do głębi.
ROZDZIAŁ DRUGI
W drodze powrotnej deszcz i przeciwne wiatry miotały lotnikami tak uparcie, że nim
pojawili się wreszcie w bazie, ślizgacz zdążył już dawno ostygnąć. Varian z trójką dzieci zajęta
była kleceniem niewielkiego wybiegu dla sierotki.
- Lunzie próbuje właśnie opracować dla niego dietę - oznajmiła.
- Z jakimi nieprawidłowościami mamy do czynienia w jego przypadku?
- Wbrew wszelkim dziwactwom w całej galaktyce, przyszliśmy z odsieczą młodemu
ssakowi. Przynajmniej u jego matki zauważyłam sutki. Nasz przyjaciel nie jest dorosłym
osobnikiem, choć przyszedł na świat całkiem dojrzały, z umiejętnością chodzenia, a nawet
biegania niemal od urodzenia...
- Czy...
- Odrobaczyłam go? Owszem, zewnętrznie. Musiałam, inaczej wszyscy wkrótce
stalibyśmy się pożywką dla pasożytów. Przeszkodziłam Trizeinowi w jego skrupulatnie
rozplanowanej pracy, by przeprowadził analizę tkanki ssaka. Chcę wiedzieć, jakich protein
musimy mu dostarczać. Cóż, brakuje mu jeszcze trochę do rozmiarów jego matki. Nie była
znów taka wielka, ale...
Kai zerknął na drobne, czerwonobrązowe włochate ciałko. Diabelnie odpychające
stworzenie, pomyślał, nie ma nic, co mogłoby zrekompensować ten brak urody, no, poza
pełnymi smutku oczkami, nic, co pozwoliłoby komukolwiek oprócz jego własnej matki
przywiązać się do niego. Kai przypomniał sobie naraz kołyszący się łeb moczarnika i
złowróżbne kołowanie nieustępliwych, zgłodniałych padlinożerców, i poczuł zadowolenie, że
wzięli to biedactwo ze sobą. Co więcej, może zaabsorbuje ono Bonnarda tak bardzo, że
chłopiec przestanie wreszcie wszędzie chodzić za swym dowódcą.
Kai odpiął pas i zsunął maskę. Przetarł ręką ślady, które odcisnęła mu na twarzy.
Powrotna podróż wyczerpała go. Grawitanci mieli niespożyte zapasy sił witalnych, tymczasem
nie przyzwyczajone mięśnie Kaia bolały go strasznie po porannym nadwerężeniu.
- Zaraz, nie mieliśmy czasem skontaktować się jeszcze z Ryximi? - zapytała Varian,
spoglądając na swój naręczny rejestrator. Zabębniła palcem w podświetloną czerwono liczbę
tysiąc trzysta, oznaczającą czas. Kai uśmiechnął się szeroko w ramach podziękowania i ruszył
w kierunku wahadłowca, udając nie najgorzej, że rozpiera go energia. Miał przed sobą
naprawdę pracowity dzień. Obiecał sobie, że zażyje stymulator, by podbić poziom energii, a
podczas kontaktu ze skrzydlatymi Ryximi wykona kilka ćwiczeń oddechowych. Potem będzie
trzeba przyjrzeć się kompleksowi kolorowych jezior, ulokowanych na rozległych połaciach na
południu, których analizy dostarczyła wczoraj Berru. Zdawało mu się niezwykle dziwne, że na
tej nietkniętej dotąd planecie, wszędzie tam, gdzie należało oczekiwać nieprzebranych bogactw
mineralnych, znaleźć można jedynie ich śladowe ilości. Zabarwiona woda jezior świadczyła o
zatopionych złożach rudy. Kai miał nadzieję, że zasoby są wystarczająco pokaźne, by sobie
nimi w ogóle zaprzątać głowę. Coś powinni też znaleźć w górach powstałych ze starych
fałdowań - cokolwiek, choćby trochę cyny lub cynku i miedzi. Odkryli już co prawda
niewielkie złogi rudy, ale żadnych pokładów w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Zgodnie z rozkazami Korpusu Operacyjno-Badawczego Kai miał zlokalizować i
przeprowadzić analizę zasobów mineralnych i metalurgicznych planety. A Ireta, która, jak
przypuszczano, była satelitą słońca trzeciej generacji, powinna obfitować w cięższe
pierwiastki, w neptun, pluton, w odmiany rzadkich transuranowców i aktynowców
umieszczonych w układzie okresowym powyżej uranu, ogólnie więc w te pierwiastki, których
zdecydowanie i niezmiennie domagały się Skonfederowane Narody. Stąd też jednym z
najważniejszych zadań KOB-u było poszukiwanie ich złóż.
Dyplomata orzekłby, iż KOB penetruje galaktykę, by włączyć w sferę swych wpływów
wszelkie rozumne i świadome stworzenia, rozbudowując w ten sposób związek osiemnastu
miłujących pokój gatunków włączonych do Federacji. Jednakże zasadniczym celem wypraw
było poszukiwanie energii. Różnorodność gatunkowa członków Federacji rodziła możliwość
sondowania większości typów planetarnych, ich kolonizacja natomiast, w porównaniu z ich
eksploatacją, była zjawiskiem marginalnym.
Trzy z planet krążących wokół jednego ze słońc, Arrutanu, od lat zaznaczone były na
mapach jako niezwykle obiecujące, jednak dopiero niedawno Rada Egzekucyjna zdecydowała
powołać do życia obecną, aż trzyczęściową ekspedycję, ponieważ, jak Kaia dotarły słuchy,
Thekowie zażyczyli sobie wziąć udział w wyprawie. Plotka częściowo potwierdziła się
podczas jego prywatnej narady z oficerem naczelnym na pokładzie Bazy Operacyjnej
ARCT-10. Głównodowodzący poinformował Kaia w tajemnicy, że Thekowie sprawują
najwyższą kontrolę nad trzema zespołami i że powinien podlegać ich rozkazom, jeśli zdecydują
się go usunąć. Vrl, dowódca zespołu Ryxich, otrzymał te same instrukcje. Było powszechnie
wiadomo, że obecność Theka w drużynie gwarantowała ostateczny sukces wyprawy -
Thekowie byli niezawodni, Thekowie byli sumienni i bezgranicznie altruistyczni. Lecz cóż,
cynicy powiadali, że altruizm przychodzi łatwo istotom mierzącym długość swego życia w
tysiącach lat. Thekowie postanowili zainstalować się na siódmej planecie głównej, zasypanej
metalami ciężkimi i o pokaźnej sile przyciągania, co bardzo im odpowiadało.
Piąta planeta, licząc od Arrutanu, o niskiej grawitacji i umiarkowanym klimacie
przypadła Ryxim, osobnikom z gatunku lotnych, których dręczyła paląca potrzeba zajęcia
nowych światów, by zlikwidować przeludnienie na ojczystej planecie i dać szansę rozwoju
niecierpliwej młodzieży. Planeta przydzielona Kaiowi, czwarta w systemie, wykazywała
osobliwe anomalie. Choć jej słońce, Arrutan. pierwotnie uznane za gwiazdę trzeciej generacji,
kazałoby oczekiwać licznych pierwiastków, z transuranowcami włącznie, Ireta jawnie
przeczyła podobnym założeniom. Wyniki wstępnych analiz przeprowadzonych przez wysłaną
na Iretę sondę wykazały, że czwarta planeta ma jajowaty kształt, na jej biegunach panuje
gorętszy klimat niż na równiku, a morza są cieplejsze od masy lądowej zalegającej biegun
północny. Planetę zalewają niemal bezustanne opady deszczu, a prędkość przybrzeżnych
wiatrów może nawet osiągać siłę sztormową. Przechył osiowy wynosił około piętnastu stopni.
Ponieważ zaś odczyty sondy wskazywały na istnienie form życia wodnego i lądowego, do
zespołu geologicznego dołączono grupę ksenobiologiczną.
Kai dopraszał się o zdalnie sterowany sensor, który pomógłby zlokalizować pokłady
rudy, lecz niestety w tym czasie zainteresowanie wszystkich zwrócone było na burzę
kosmiczną w sąsiednim systemie i jego prośba znalazła się niespodziewanie nisko na liście
najważniejszych potrzeb. Powiedziano mu tylko, że zapisy sondy zapewniają mu
wystarczająco obszerne informacje, by był w stanie zlokalizować zarówno metale, jak i
minerały, a resztę i tak trzeba wykonać na miejscu. W tej chwili bowiem ARCT-10 miał
bezprecedensową okazję zaobserwować wolną materię w akcji.
Kai przyjął oficjalną odmowę bez większej urazy. Za to sprzeciwił się, gdy w ostatniej
chwili wcisnęli mu jeszcze młodzików. Złożył zażalenie, oświadczając, że chodzi tu przecież o
ekspedycję roboczą, a nie wyprawę instruktażową dla dzieci, na co oznajmiono mu, iż
wychowankom stacji kosmicznych należy bezwzględnie zapewnić wystarczającą praktykę
planetarną i to jak najwcześniej, by zażegnać groźbę uwarunkowanej agorafobii, a jak trudno
oddalić to ryzyko, nie miało sensu tłumaczyć urodzonym na planetach. Kai jednak dalej skarżył
się na niestosowność decyzji, zgodnie z którą jego zespół miałby zająć się rozszerzaniem
horyzontów umysłowych trójki ledwo odrosłych od ziemi smarkaczy. Ta planeta była
naprawdę niezmiernie aktywna - wulkanicznie i tektonicznie, a przez to niebezpieczna dla
małolatów. Dwie dziewczynki, Cleiti i Terilla, były posłuszne i nie sprawiały żadnych
kłopotów, za to Bonnard, syn trzeciej oficer BO, zaczął dociekać, która z zabaw niesie z sobą
największe ryzyko.
Jeszcze pierwszego dnia, gdy Kai ze swoim zespołem zajęty był montażem
stabilizatorów wokół lądowiska, co miało zapewnić większą stateczność płyty kontynentalnej,
na której wylądowali, Bonnard wybrał się na “zwiad" i podarł kombinezon ochronny, ponieważ
wyleciało mu z głowy, że powinien aktywować pole siłowe. Pech chciał, że natknął się na
mieczownika, roślinę równie piękną jak niewinne roślinki ozdobne w cieplarni BO, zdolną
jednakże poszatkować na plasterki i kombinezon, i człowieka przy najlżejszym dotyku.
Podczas następnych dziewięciu dni doszło do kolejnych incydentów i choć inni członkowie
załogi nie przywiązywali szczególnej wagi do wybryków chłopca, ubawieni serdecznie
nabożeństwem, z jakim adorował Kaia, sam Kai, zmęczony tym wszystkim, żywił szczerą
nadzieję, że mała osierocona bestia przyciągnie choć na jakiś czas uwagę utrapionego
Bonnarda.
Kai pociągnął spory łyk płynu wzmacniającego. Cierpki smak wywołał uczucie
ś
wieżości, kojącej nie tylko nerwy, ale przynoszącej też ulgę gardłu. Zerknął na rejestrator i
włączywszy komunit, przygotował sprzęt rejestrujący do spowolnienia słów Ryxich i
przełożenia ich potem na dające się zrozumieć dźwięki. Właściwie nadążał za ich trajkoczącą
mową, lecz nagranie mogło rozwiać wszelkie wątpliwości.
Kaia mianowano oficerem łącznikowym między zespołami. Miał cierpliwość i
poczucie taktu wymagane w kontaktach z powolnymi Thekami, i słuch, i dość oleju w głowie,
by poradzić sobie z wiatrem podszytymi Ryximi, którym w życiu nie udałoby się
przeprowadzić z Thekami rozmowy, zwłaszcza że ci ostatni nawet nie mieli zamiaru zawracać
sobie nimi głowy.
Dokładnie o podanym czasie dowódca Ryxich, Vrl, nawiązał kontakt, zasypując Kaia
grzecznościami z prędkością szybko strzałowego pistoletu. Kai ze swej strony przekazał mu
wiadomość, że BO przejęła jedynie pierwsze raporty obu załóg, sugerując jednocześnie
przypuszczenie, iż burza kosmiczna, którą dostrzegli, zanim jednostki badawcze opuściły
statek, spowodowała silne zakłócenia uniemożliwiające przechwycenie pozostałych
komunikatów.
Vrl, uprzejmie zwalniając mowę do prędkości, która musiała go strasznie męczyć,
oznajmił, że nie czuje się zaniepokojony: niech się trapią tym Ślimaki. Pierwszy raport Vrla był
niezwykle ważny dla jego ziomków - potwierdzał mianowicie wstępne analizy przekazane
przez sondę, i donosił, iż planeta nie jest zamieszkana przez żadne inteligentne formy życia i
może stanowić miejsce dalszego rozwoju jego rasy. Gdyby Kai był zainteresowany, Vrl dośle
mu pełny raport bezzałogowym promem międzyplanetarnym. Vrl zakończył orację
dowcipnym stwierdzeniem, że wszyscy są w dobrym zdrowiu i pełnym upierzeniu, po czym
spytał, jakie skrzydlate formy życia zaobserwowano na Irecie.
Kai poinformował go, mówiąc tak szybko, jak tylko był w stanie poruszać językiem bez
ryzyka, że zawiąże się mu w supełek, iż zaobserwowano kilka gatunków zwierząt lotnych,
którymi zajmą się później. Kai powstrzymał się od zaklasyfikowania jednej z form jako
padlinożerców, a w odpowiedzi na wytrajkotaną bez zająknięcia prośbę Vrla, obiecał, że gdy
tylko przeprowadzą badania, prześle mu ich wyniki.
Ryxiowie, jako gatunek, mieli na sumieniu jeden przebrzydły grzech: otóż nie potrafili
znieść myśli, że pewnego dnia jakiś inny skrzydlaty gatunek mógłby zająć ich wyjątkowe
miejsce w PS. Ich nieprzychylne nastawienie było jedną z przyczyn, dla których nieczęsto
wchodzili w skład załóg BO. Innym, równie przekonywającym powodem skromnego udziału
Ryxich w wyprawach była ich niezdolność do przebywania w miejscach zamkniętych.
Ograniczona przestrzeń doprowadzała ich do szaleństwa, a niekiedy i do samobójstwa, toteż
niewielu starało się w ogóle o przydział do służb badawczych, skoro byli tak bardzo
nieprzystosowani psychicznie. Do obecnej misji zmusiła ich konieczność, a większość z nich
odbyła podróż w stanie kriogenicznego snu. Vrla zbudzono dwa tygodnie pokładowe przed
osiągnięciem miejsca przeznaczenia, by powiadomić go o procedurze zdawania sprawozdań i
nawiązywania kontaktu z pozostałymi dwiema sekcjami ekspedycji. Choć Vrl, jak przystało na
Ryxiego, był postacią wielce interesującą, pełną wigoru i niezwykle barwną - zarówno pod
względem upierzenia, jak i charakteru - Kai i Varian odczuwali niemałą ulgę, mając u boku dla
równowagi żółwich Theków.
- Vrl pamiętał o kontakcie? - spytała Varian, wchodząc do kabiny pilota.
- Owszem. U niego wszystko w porządku, tyle że pożera go ciekawość, jakież to
skrzydlate stworzenia odkryliśmy.
- Oni tak zawsze, zazdrośni pierzaści! - Varian zrobiła grymas. - Pamiętam, jak przysłali
delegację na Uniwersytet na Chelidzie. Chcieli przeprowadzić wiwisekcję skrzydlatych
Rylidae z Eridani 5.
Kai stłumił w sobie dreszcz zgrozy. Nawet nie był zdziwiony. Ryxiowie znani byli ze
swej krwiożerczości. Choćby ich zaloty - samce wyposażone są w ostrogi, a zwycięzca zwykle
zabija rywala. Tego nie da się przecież całkowicie usprawiedliwić na podstawie zasady doboru
naturalnego. Nie trzeba zabijać, by udoskonalić genotyp.
Varian wśliznęła się na krzesło.
- Znajdzie się jeszcze trochę stymulatora? Starałam się dotrzymać kroku moim
towarzyszom.
Kai powitał to istne szaleństwo Varian zduszonym śmiechem i podał jej natychmiast
pojemnik z płynem.
- Wiem oczywiście, że nie musimy dorównywać grawitantom - jęknęła Varian - i wiem,
ż
e oni wiedzą, iż nie jesteśmy w stanie im dorównać, ale nie potrafię nie próbować!
- Tak, to drażni.
- Drażni. Aha, Trizein powiada, że nasze maleństwo jest rzeczywiście ssakiem, i trzeba
mu będzie laktoprotein, bogatych w wapno, glukozę, sole i całą masę fosforanów.
- Może Divisti i Lunzie wystarają się o coś?
- Już to zrobiły. Bonnard właśnie karmi... powinnam chyba raczej powiedzieć: usiłuje
nakarmić Dandy'ego.
- O, proszę. Już go nazwaliście?
- Czemu nie? I tak nie reaguje na sygnał do posiłku, jak na razie.
- Jest inteligentny?
- Do pewnego stopnia. Pewne bodźce wywołują już u niego instynktowne odruchy.
Urodził się przecież względnie dojrzały.
- Czy ten twój roślinożerny też jest ssakiem?
- Nnniiieee...
- To brzmi prawie jak “tak"...
- Skoro typy żyworodne i jajorodne koegzystują na jednej planecie... zakładając przy
tym, że znajdzie się gen warunkujący przetrwanie w tutejszym środowisku... Nie, ani Dandy,
ani mój ogromniasty roślinożerca nie tłumaczą struktury komórkowej zwierząt wodnych
Trizeina. A jeśli już o tym mowa, to Trizein uważa, że budowa komórkowa tego stworzenia jest
uderzająco podobna do jakiejś innej i ma zamiar przeprowadzić dogłębną analizę
porównawczą. Mam jego zgodę, by tymczasem opatrzyć rany zwierzaka, zanim wda się
zakażenie. Możemy użyć gazu CHCI^. Czy moglibyśmy zmontować nad zagrodą osłonę, by
nie dopuścić do ran krwiopijców? - Kai skinął głową, a Varian kontynuowała: - Czy mógłbyś
uczulić swoje zespoły na padlinożerne? Niech ich wypatrują. Zwierz, który zranił mojego
roślinoluba, atakuje prawdopodobnie też inne gatunki. Po pierwsze, chciałabym się
dowiedzieć, jaki drapieżnik obchodzi się aż tak barbarzyńsko ze swoim łupem. Po drugie,
zawsze istnieje szansa, że złapiemy jakieś okazy, ratując im życie. O wiele łatwiej sobie z nimi
radzić, gdy są zbyt słabe, by walczyć albo uciekać.
- Aż nami jest inaczej? Przekażę polecenie zespołom. Tylko, Varian, postaraj się nie
przerobić tej stacji na szpital weterynaryjny, dobrze? Nie mamy zbyt wiele miejsca.
- Wiem, wiem. Zwierzęta, które są dość duże, by zatroszczyć się o siebie, i tak idą do
zagrody.
Ruszyli się wreszcie, orzeźwieni dawką stymulatora. Jak zawsze, choćby po
najkrótszym odpoczynku w klimatyzowanym wahadłowcu, pierwszy oddech na zewnątrz był
dla Kaia prawdziwą udręką.
- Człowiek doprawdy łatwo adaptuje się do najróżniejszych warunków życia - mruknął
Kai pod nosem - jest elastyczny, ogarnia wszechświat, to stworzenie o wysokim współczynniku
przystosowania... Ale to jeszcze nie powód, żeby przypadła nam w udziale planeta, na której po
prostu śmierdzi.
- Nie można mieć wszystkiego, Kai! - odparła Varian z uśmiechem. - Co do mnie, to mi
się tu podoba. To fascynujące miejsce - dodała i poszła w swoją stronę, zostawiając go przy
otwartym luku.
Przestało padać - to znaczy przynajmniej nie padało w tej chwili. Słońce zdołało przebić
się przez zasłonę chmur, by ze złośliwością rzeczy martwych ugotować wszystkich w
unoszącej się dokoła parze. Wraz z ustąpieniem opadów nowe bataliony iretańskich insektów
rzuciły się na osłonę siłową rozpostartą ponad stacją. Widać było rozbłyskujące błękitne
iskierki, gdy mniejsze stworzenia ulegały spopieleniu, i niebieską poświatę, jeśli padały
ogłuszone większe organizmy.
Kai rozejrzał się po obozie. Nie bezpodstawnie towarzyszyło mu uczucie spełnienia.
Oto za nim, ponad samą stacją, unosił się wahadłowiec, z kadłubem o długości dwudziestu
jeden metrów i pociemniałym od tarcia przy przechodzeniu przez atmosferę Irety stożkiem
ochronnym. Przysadziste, opływowe skrzydła były odciągnięte w tył, co nadawało statkowi
nieco jajowaty kształt. Ze szczytu wyrastała iglica nadawcza i przyrząd naprowadzający
mniejsze ślizgacze. W przeciwieństwie do wcześniejszych typów statków - baz i
wahadłowców, ten model miał potężną ładownię i sektor pasażerski, a to dzięki temu, że
niewiarygodnie efektywny zespół energetyczny utylizujący izotopy, opracowany zresztą przez
Theków, był niewielkich rozmiarów i nie zajmował już całego wnętrza wahadłowca. Z
thekowej modernizacji wynikała jeszcze jedna korzyść - otóż lżejsze statki, wyposażone w
specjalnie skonstruowane kadłuby ceramiczne, były w stanie przenosić taki sam ładunek, jak
wahadłowce z kadłubami wzmocnionymi tytanem, które były niezbędne przy staroświeckim
napędzie z użyciem rozszczepienia i fuzji nuklearnej.
Wahadłowiec spoczywał na granitowej półce, która rozpościerała się w obie strony,
tworząc niezbyt głęboki amfiteatr o średnicy mniej więcej czterystu metrów. Za pierwszym
razem wahadłowiec wylądował dokładnie na środku szlaku jakichś wędrownych zwierząt -
wskazywała na to wyraźnie udeptana ziemia. Varian nie musiała specjalnie nakłaniać Kaia do
zmiany lądowiska - owszem, otwarta przestrzeń może dawać szansę namierzenia w porę
ewentualnych gości, ale dla jego oczu, przyzwyczajonych do skończonych odległości na statku,
tak rozległa perspektywa okazała się nieco męcząca.
Obecny obóz otoczony był osłoną siłową. Pobudowano tam prowizoryczne kopuły
badawcze, sypialne i mieszkalne. Wodę z głębinowego źródła zmiękczano i filtrowano, a mimo
to nawet Varian i jej podobni planetariusze, choć nie przyzwyczajeni do oczyszczanej wody,
która zawsze miała nieznany posmak chemikaliów, przebąkiwali coś na temat nadmiernej
obecności minerałów w wodzie z Irety.
Divisti i Trizein przetestowali kilka gatunków roślin, w tym sukulentów, które okazały
się zdatne do spożycia. Divisti we współpracy z Lunzie sporządziła jakąś papkę z miejscowej
zieleniny, która pomimo swej odżywczej wartości, miała tak obrzydliwy smak i podejrzaną
konsystencję, że jedynie grawitanci byli w stanie ją zjeść. Znani byli z tego, że jedzą co
popadnie - krążyła pogłoska, że nawet zwierzęce mięso.
W każdym razie, choć na Irecie znajdowali się od niedawna, Kai był naprawdę dumny z
dotychczasowych osiągnięć. Solidny obóz rozłożony został w bezpiecznym miejscu na
stabilnej płycie skalnej, oznaczonej liczbą 3000 MY. Natrafili też na obfite źródła wody i nie
mogli narzekać na brak surowców nadających się do syntezy żywności.
Czasem tylko dręczył go dokuczliwy niepokój. Chodziło raporty. Dlaczego BO nie
przejęła pozostałych sprawozdań? Kai tłumaczył sobie, że była to wina zakłóceń wynikających
z przejścia tej osławionej burzy kosmicznej, a BO, skoro ustaliła, że wszystkie te zespoły
funkcjonują bez przeszkód, mogła zrezygnować na jakiś czas z odbioru przekazywanych
informacji. W końcu to była tylko rutynowa wyprawa, a do rutynowych obowiązków BO
należała obserwacja burzy.
Chyba że BO wpadła na Innych.
Stymulatory wzbudzają w człowieku nie tylko energię, ale nadmierną wyobraźnię; Kai
skarcił się zdecydowanie i ruszył do bazy. “Inni" to mit, bajeczka wymyślona, by straszyć
niegrzeczne dzieci i dziecinnych dorosłych. Co prawda zdarzało się od czasu do czasu, że
jednostki KOB-u znajdowały wymarłe światy i mijały całe systemy, których planety - objęte
zakazem bez żadnego przekonywającego powodu - przypadłyby do gustu niektórym członkom
Federacji...
Kai wściekał się sam na siebie za tyle “optymizmu" i zaniechawszy dalszych rozważań,
podreptał czym prędzej do Gabera.
Kartograf powrócił już do cierpliwego przetwarzania nagrań na mapę wzorcową, na
którą nałożone zostały zdjęcia wykonane przez sondę. Gdy tylko któraś z drużyn Kaia
przynosiła bardziej szczegółowe dane, Gaber natychmiast uaktualniał odpowiedni kwadrat i
usuwał zdjęcia. W tej chwili trójwymarowy globus przedstawiał dość dziwny widok. W drugiej
części pomieszczenia zajmowanego przez Gabera mieścił się ekran sejsmiczny, zainstalowany
przez Portegina. Zerknąwszy przelotnie na monitor, Kai pomyślał, że Portegin traci powoli
swój talent. Ekran rejestrował dane ze zbyt wielu punktów naraz.
- Jestem wykończony, Kai, mówiłem ci - oznajmił Gaber, starając się zatuszować
bolesny ton nieco żałosnym uśmiechem. Wyprostował się i potarł kark, by odprężyć napięte
mięśnie. - Cieszę się, że przyszedłeś. Nie mogę poradzić sobie z ekranem Portegina. Mówi, że
jest gotowy, ale, jak widać, w ogóle nie działa jak należy.
Gaber odwrócił się zamaszyście na obrotowym krześle i wskazał piórem na monitor.
Kai przyjrzał się ekranowi bliżej, a potem zaczął coś majstrować przy regulatorach.
- Wiesz już, co mam na myśli? Odbicia! Mam niewyraźne sygnały z miejsc, do których
twoje zespoły nie mogły jeszcze dotrzeć. Tutaj, o... na południu i na południowym wschodzie...
- Gaber zabębnił piórem po ekranie. - Chyba że twoi ludzie podwoili wysiłki... Z tym, że
wówczas odczyty musiałyby być bardziej przejrzyste... Wobec tego należy przyjąć, że winna
jest sama maszyna. Źle funkcjonuje, po prostu.
Kai niespecjalnie zważał na narzekania Gabera. Poczuł nagle uciskający go w żołądku
chłód, który pojawił się na myśl o Innych. A jeśli to oni porozstawiali tutaj czujniki wysyłające
mgliste sygnały? Wówczas Ireta powinna być obłożona interdyktem! Co do jednego Kai nie
miał żadnych wątpliwości: to nie jego ludzie zainstalowali te cholerne światełka i na pewno nie
podwoili wysiłków.
- To ciekawe, Gaber - odparł z pozorną obojętnością, do której tak naprawdę było mu
daleko. - Musiały zostać zamontowane przez którąś z poprzednich wypraw. Wiesz przecież, że
ta planeta już od dawna figuruje w katalogach KOB-u, a czujniki są praktycznie niezniszczalne.
Widzisz tutaj, na północy, gdzie pojawiają się takie zanikające sygnały? W tym miejscu
działalność tektoniczna wypiętrzyła masy lądowe w nowe góry.
- Dlaczego nie udostępniono nam wyników wcześniejszych ekspertyz? Poprzednie
pomiary wyjaśniłyby, czemu natrafiliśmy tutaj jedynie na śladowe ilości metali i minerałów. -
Gaber miał na myśli płytę kontynentalną. - Aż jakiego powodu nikt w ogóle nie wspomniał
nam o przeszłości sejsmicznej Irety, tego po prostu pojąć nie mogę.
- Och, tamte dane były przestarzałe, pewnie zostały skasowane na rzecz nowych
programów. Komputer nie ma przecież nieskończonej pamięci, Gaber.
- Niezwykle dziwaczny eksperyment, tak bym to określił. Wysyłać ekspedycję, nie
przekazując jej do dyspozycji wszystkich danych... - parsknął kartograf.
- Być może dziwaczny, ale zyskamy na czasie; część zadań jest już wykonana.
- Zyskamy na czasie? - Gaber zaśmiał się szyderczo. - Wątpię.
Kai odwrócił się powoli w jego stronę.
- Powiedz, Gaber, jakaż to upiorna myśl krąży po twojej głowie?
Gaber przysunął się bliżej Kaia i rzekł półszeptem, mimo że poza nimi w kopule nie
było nikogo:
- Może jesteśmy tu... - zawahał się nieco sztucznie - może zostaliśmy tu... porzuceni!
- Porzuceni?! - wrzasnął Kai. - Porzuceni? Tylko dlatego, że monitor sejsmiczny
odbiera sygnały ze starych czujników?!
- Nie byłby to pierwszy raz, kiedy nie powiedziano nic ofiarom...
- Gaber, jest z nami przecież ukochany skarb i jedyne szczęście naszej trzeciej oficer.
Na pewno nas stąd zabiorą.
Gaber pozostał niewzruszony.
- To nie miałoby sensu. Poza tym są jeszcze Ryxiowie i Thekowie - ciągnął Kai,
przekonując bardziej siebie niż Gabera.
Kartograf parsknął pogardliwie.
- Thekom jest wszystko jedno, gdzie i jak długo pozostaną. Jeśli żyje się niemal
wiecznie... A Ryxich i tak trzeba było dokądś odesłać, nieprawdaż? Poza tym, to nie chodzi
wyłącznie o czujniki. Myślałem nad tym bardzo, bardzo długo... odkąd tylko dowiedziałem się,
ż
e zabieramy ze sobą ksenobiologów i grawitantów...
- Gaber! - rzucił Kai dostatecznie ostrym tonem, by przestraszyć starszego
podwładnego. - Nie próbuj nawet wspominać o żadnym porzuceniu ani mnie, ani nikomu z
uczestników ekspedycji! To rozkaz, Gaber!
- Tak jest. Nie wątpię, że to rozkaz.
- Co więcej, jeśli zobaczę cię jeszcze raz bez pasa...
- Ale on uwiera mnie w brzuch, gdy pochylam się nad konsoletą... - Gaber starał się
przekonać Kaia, spiesznie zakładając pas ochronny.
- Wiec zapnij go luźniej i przesuń klamrę na bok, ale noś go! A teraz przynieś rejestrator
i kilka taśm. Chcę przyjrzeć się wreszcie jeziorom, które Berru pozaznaczała na mapach.
- Przecież są u mnie dopiero od wczoraj, a już mówiłem, że jestem o trzy dni do tyłu...
- Tym bardziej powinienem zająć się tymi jeziorami osobiście. W następnym raporcie
muszę przedstawić, jakie robimy postępy w poszukiwaniu złóż... I przy okazji... - Kai wystukał
na klawiaturze kod i z niecierpliwością czekał na wydruk z lokalizacją tajemniczych sygnałów
- sprawdzimy parę z nich.
- Cóż, dobrze zrobiłoby mi, gdybym oderwał się na trochę od konsolety. Jeszcze nie
zajmowałem się pracą w terenie podczas tej ekspedycji - oznajmił Gaber, zaciskając zatrzaski
kombinezonu. Sięgnął po rejestrator i puste kasety, i umieścił je w kieszonkach spodni.
Głos Gabera brzmiał wesoło, wcale nie był zimny i złowróżbny. Kai zamyślił się. Może
postępował niesłusznie, ciągle trzymając tego człowieka w pracowni? Może przez to Gaber
wykoncypował tę zdumiewającą hipotezę, jakoby mieli tu pozostać? Za mało ruchu zawęża
horyzonty.
Z drugiej strony, Gaber, jeśli przyjrzeć się ślamazarności, z jaką zabierał się do
czegokolwiek, był typem tak beznadziejnie roztargnionym, że stanowił dla wyprawy większy
ciężar niż najmłodsze z dzieciaków. Listy uwierzytelniające zaliczały go do grona
wychowanków baz kosmicznych. Miał na swoim koncie jedynie cztery wyprawy, dokonane w
ciągu sześćdziesięciu lat życia. Obecna z pewnością byłaby jego ostatnią, gdyby Kai złożył
rzetelny raport na temat jego umiejętności. Chyba że - zdradziecka myśl toczyła umysł Kaia
niczym robak - chyba że istotnie zostali porzuceni. Kai lepiej niż inni dowódcy zdawał sobie
sprawę, jak zgubna mogłaby okazać się taka pogłoska, gdyby doszła do uszu uczestników
ekspedycji. Tak, tak... Lepiej zająć Gabera tak bardzo, że nie będzie miał czasu na rozważania...
Gaber był naprawdę niepoprawny. Rozsiadł się wygodnie w fotelu ślizgacza, lecz znów
trzeba było mu przypomnieć, by zapiał pasy. Kartograf zastosował się zaraz do polecenia,
oczywiście gęsto się tłumacząc.
- śałuję, że nie jestem Thekiem - oświadczył, gdy Kai sprawdzał stery ślizgacza i
poziom energii. - śyć wystarczająco długo, by obserwować ewolucję świata! Och, jakąż mają
szansę!
Kai zachichotał.
- Jeżeli nie są zbyt zajęci myśleniem i zdążą się rozejrzeć na czas.
- Thekowie nigdy nie zapominają niczego, co widzieli albo słyszeli.
- Skąd możesz wiedzieć? - obruszył się Kai. - Przeprowadzenie najskromniejszego
dialogu ze starszym Thekiem zabiera cały rok.
- Wy, młodzi, oczekujecie wyłącznie szybkiej wymiany myśli, a nie ostatecznych
rozstrzygnięć, jedynych, które się liczą. W ciągu tych wszystkich lat spędzonych na ARCT-10,
przeprowadziłem wiele znaczących pogawędek z Thekami. Starszymi, ma się rozumieć.
- Pogawędek? Przerwy między kolejnymi zdaniami musiały trwać wieczność...
- Bynajmniej. Zaplanowaliśmy, że odpowiedzi będą przesyłane raz na tydzień
pokładowy. Przyznam się, że te rozmowy były dla mnie nieocenionym bodźcem, by nauczyć
się przekazywać jak najwięcej informacji w jak najmniejszej liczbie słów.
- Mhm, założyłbym się, że Thekowie są nieprześcignionymi mistrzami wymownych
fraz... - odparł kpiarsko Kai.
- Owszem, nawet pojedyncze słowo może mieć nadzwyczajne znaczenie, jeśli wypowie
je Thek. - Potoczystość mowy Gabera była zaskakująca. - Jeśli w pełni uzmysłowić sobie, że w
mózgu każdego Theka zawarta jest kompletna wiedza o jego przodkach i że każdy Thek może
skondensować całą tę nieskończoną mądrość w jednym zwięzłym słowie lub zdaniu...
- Nie patrzą perspektywicznie... - wymamrotał Kai, skupiony na starcie.
- Słuchani? - pytanie Gabera brzmiało bardziej jak reprymenda niż jak grzecznościowy
zwrot.
- Ich mądrość to mądrość Theków. Nie da się jej ot, tak sobie zastosować do istot
ludzkich.
- Nigdy nie zakładałem, że się da. - Gaber był wyraźnie zirytowany.
- Owszem, lecz mądrość nie powinna być rzeczą względną. Wiedza to co innego, choć
niekoniecznie różnego od mądrości.
- Mój drogi, oni ogarniają umysłami rzeczywistość, a nie iluzję owej krótkiej i
przemijającej chwili, jaką jest nasze życie...
Indykator, reagujący na zmiany termiczne i ruch obiektów nieco większych od ludzkiej
pięści, zabrzęczał cichutko, dając mężczyznom do zrozumienia, że przelatują właśnie ponad
jakimiś żyjątkami, ukrytymi przed ich wzrokiem w gęstej roślinności. Brzęk przemienił się w
warkot, co było sygnałem, że osobniki zostały już oznaczone przez któryś z licznych zespołów
przeprowadzających zwiad. Zgodnie z regulaminem wszelkie zaobserwowane zwierzęta miały
być oznakowane nie dającą się zetrzeć substancją.
- O... organizmy żywe! - wykrzyknął Gaber, gdy po chwilowej ciszy indykator
zabrzęczał ponownie.
Kai zmienił kurs ślizgacza w kierunku wskazanym przez kartografa.
- Uciekają przed nami z całych sił. - Gaber pochylił się, by sprawdzić, czy oznacznik
jest gotów. Skinął głową.
- Może to jeden z tych drapieżnych, za którymi gania Varian - orzekł Kai. -
Roślinożercy wędrują w stadach. Czekaj no, przed nami jest polanka. Zwierzak nie będzie w
stanie nigdzie się skryć.
- Lecimy dokładnie nad nim! - rzucił podekscytowany Gaber.
Zwierzę i ślizgacz wpadli na niewielką polanę równocześnie, lecz stworzenie, jakby
wyczuwając grożące niebezpieczeństwo, pomknęło jak błyskawica w zarośla. W pamięci Kaia
zachował się jedynie obraz zakończonego długim ogonem, cętkowanego cielska,
rozciągniętego w szaleńczym pędzie.
- Jest! - Tryumfalny okrzyk Gabera mówił, że udało mu się oznaczyć bestię. -
Sfilmowałem go! Co za prędkość!
- Sądzę, że to jeden z drapieżnych Varian.
- Istotnie, nie chce mi się wierzyć, żeby roślinożerne były w stanie osiągnąć takie
tempo. Widziałeś? On wyprzedził nasz ślizgacz! - Gaber wyglądał na zdumionego. - Gonimy
go? - zapytał po chwili.
- Nie teraz. Ale jest oznakowany. Wprowadź dane na siatkę współrzędnych, dobrze,
Gaber? Varian z pewnością będzie chciała rzucić na niego okiem. To jeden z pierwszych
drapieżców, którego udało nam się dopaść. Szczęście, po prostu mieliśmy szczęście!
Kai zawrócił na pierwotnie obrany kurs, bardziej na północ, w kierunku pierwszej
gromady jezior wypatrzonych przez Berru. Powinny się znajdować niedaleko śródziemnego
morza, widocznego na zdjęciach satelitarnych.
Rzeczywistość... pomyślał Kai, powtarzając za Gaberem. W tej chwili namacalne
przecież zdjęcia z satelity były w pewnym sensie tylko teorią - robiono je poprzez
wszechobecną zasłonę chmur. To Kai, badając teraz opisany wcześniej teren, był
rzeczywistością, on bezpośrednio doświadczał realności planety. Bardzo dobrze rozumiał istotę
spostrzeżenia Gabera - doprawdy, jakimż nieprawdopodobnym przeżyciem byłoby widzieć
ewolucję Irety, obserwować masy lądowe szarpane i rozdzierane trzęsieniami, przesuwy płyt,
uskoki, deformacje skorupy, fałdowania... Westchnął cicho. W wyobraźni próbował odtworzyć
cały proces, przyśpieszyć go. Kolejne tysiąclecia migały jak klatki kalejdoskopu. Trudno jest
przemijającej istocie, jaką jest człowiek, objąć umysłem miliony lat, miliardy dni, w ciągu
których formowały się kontynenty, łańcuchy górskie, rzeki, doliny... I choć geofizycy są coraz
bystrzejsi w przewidywaniu zmian, które mają zajść, zdarzenia, które mogła w swej niedługiej
historii zaobserwować geofizyka, zawsze i tak przechodziły najśmielsze wyobrażenia.
Indykator Gabera buczał nieprzerwanie. Zeszli ponownie z kursu, tym razem w ślad za
potężnym stadem drzewnych żarłaczy.
- Nie przypominam sobie podobnych osobników - przyznał Kai. Krążyli nad
stworzeniami, częściowo widocznymi poprzez rzadkie konary drzew. - Chciałbym się im
dobrze przyjrzeć. Przygotuj kamerę i indykator, Gaber. Podchodzę do nich, uważaj.
Kai zawrócił ślizgacz. Zmniejszył szybkość, równając się z posuwającymi się ociężale
stworzeniami.
- Ależ... toż to najogromniejsze bestie, jakie w życiu widziałem! - wyrwało mu się.
- Nie schodź niżej! - ryknął rozgorączkowany Gaber, gdy Kai niemalże musnął łby
ż
arłaczy. - Mają potężne szyje!
Istotnie, szyje zwierząt były bardzo mocne i długie, wyrastały z masywnego tułowia
wspartego na nogach grubości pni.
- Może mają potężne szyje, ale nie mózgi - odparł Kai. - Działają z podwójnie
zwolnionym refleksem.
Bestie spoglądały w kierunku, skąd za pierwszym razem podszedł je Kai. Kilka
osobników nie dostrzegło nawet obecności kogoś obcego i z największym spokojem dalej
skubało napotkane drzewa.
- Te gigantyczne roślinoluby obżerają się, nawet gdy idą. Muszą pochłaniać pół lasu
dziennie! - odezwał się Kai.
Jeden z żarłaczy zręcznie odgryzł koronę sagowca i nie przerywając swego
niezgrabnego marszu, przeżuwał rozłożyste liście, których część sterczała mu z niezbyt
pojemnej paszczy. Jakiś mniejszy osobnik pochwycił jedną z wlokących się gałęzi i jak gdyby
nigdy nic schrupał ją łapczywie.
- Idą do wodopoju? - zapytał Kai, tyleż zafascynowany, co przerażony rozmiarami
zwierząt.
- Zdaje się, że pośród tych zarośli jest dobrze wydeptany szlak. Oznaczyłem większość
z nich. - Gaber przeciągnął dłonią po lufie pistoletu.
Kai przechylił ślizgacz, by móc obserwować zwierzęta. Przed nimi, na końcu długiego
stoku, lśniła migocząca tafla jednego z jezior Bemi. Kai przyłożył przezroczystą odbitkę,
wykonaną przez sondę, do kopii mapy, którą Gaber wyrysowywał cierpliwie na podstawie
danych przekazywanych mu przez podopiecznych Kaia.
- Po prawej powinniśmy mieć przepaść. Gaber, przestaw swój wizjer na daleki zasięg i
sprawdź, czy ją widać.
Gaber bacznym wzrokiem zmierzył przestrzeń w oddali.
- Nie widać dokładnie, jest sporo chmur. Ale powinieneś zmienić kurs o jakieś pięć
stopni...
Teren, nad którym lecieli, stopniowo stawał się coraz bardziej podmokły i bagienny, a
w końcu zupełnie pochłonęła go woda. Ukazała się wyraźna linia brzegowa. Najpierw z głębin
wyrastały niewielkie, mocno zwietrzałe stromizny, które przeobrażały się zaraz w urwiste
ś
ciany skalne sięgające paruset metrów wysokości ponad prastarym uskokiem. Kai poderwał
ś
lizgacz w górę. Zamieszkujące urwisko zwierzęta, zaalarmowane obecnością obcych, rzuciły
się do ucieczki. Zachwycony Gaber nie potrafił powstrzymać okrzyku zdumienia.
- Przecież... one są złote! I mają sierść!
Kai pamiętając dobrze mordercze łby padlinożerców, pośpiesznie wymanewrował
ś
lizgacz z ich drogi.
- Lecą za nami! - zawołał Gaber bez cienia niepokoju.
Kai zerknął przez ramię. Z tego, co wiedział, padlinożercy atakowali wyłącznie
stworzenia umierające lub martwe. Przezornie jednak zwiększył szybkość i ślizgacz bez
kłopotu zostawił prześladowców z tyłu.
- Nadal za nami lecą - oznajmił Gaber.
Kai ponownie rzucił spojrzenie za siebie. Nie było najmniejszej wątpliwości -
olbrzymie, złociste ptaki leciały za nimi, zachowując jednak ostrożnie pewien dystans.
Stworzenia leciały na różnej wysokości. Kai widział, jak zmieniają pozycje, jakby każde z nich
chciało przyjrzeć się intruzom z różnych stron. Kai znowu zwiększył prędkość i tak samo
postąpiły ptaki, bez większego wysiłku zresztą.
- Ciekaw jestem, jak szybko potrafią latać?
- Czy sądzisz... czy sądzisz, że mogą być niebezpieczne? - zapytał Gaber.
- To całkiem prawdopodobne, lecz przypuszczam, że nasz ślizgacz jest zbyt wielki, by
go zaatakowały pojedynczo czy nawet całą gromadą, która siedzi nam teraz na ogonie. Trzeba
je koniecznie pokazać Varian. I dać znać Ryxim.
- A to po co? I tak nie byliby w stanie latać w tej gęstej atmosferze.
- Owszem, tyle że Vrl z niecierpliwością dopytywał się skrzydlate formy życia na
Irecie. Z przykrością będę musiał oznajmić, że mamy tu jedynie padlinożerne.
- Racja, racja. Miłosierny Boże, Kai, popatrz tylko na lewo, pod nami!
Lecieli teraz ponad otwartą przestrzenią wodną, zabarwioną na czerwono przez
minerały, których pokłady miały mieścić się w otaczających zbiornik skałach. Dobrze
widoczne dno, porośnięte nieznaną roślinnością, osuwało się powoli w nieprzeniknioną
ciemność, zapadając się na znaczną głębokość, przynajmniej zgodnie ze wskazaniami
przyrządów pokładowych. Z przepastnych głębin wyskoczyło nagle, niczym ogromny pocisk,
wielgachne cielsko, zwabione cieniem rzucanym przez ślizgacz. Dość wstrząsające wrażenie
zrobił na Kaiu toporny łeb zwierzaka, lśniąca szaroniebieska skóra i rzędy licznych, zbyt
licznych - zdaniem Kaia - ostrych jak igła, pożółkłych zębów. Dał się słyszeć okrzyk grozy
Gabera. Kai instynktownie uruchomił napęd pomocniczy i gwałtownie skorygował tor lotu -
mknęli stanowczo zbyt blisko łukowatych ścian urwiska.
Spoglądając za siebie, Kai dojrzał tylko marszczące czerwoną taflę wody, zbiegające
się z odległości dwudziestu pięciu metrów koliste fale w miejscach, skąd wynurzyło się gdzie
na powrót schroniło się monstrum. Ścisnęło go w gardle. Przełknął głośno ślinę.
Jak gdyby atak monstrum był jakimś sygnałem, coraz więcej wodnych mieszkańców
wyskakiwało i nurkowało z powrotem, rozpoczynając pod i nad wodą niezliczone potyczki.
- Zdaa...aje mi się - Gaber nawet nie starał się ukryć, że się jąka - że coś
wyyy...wołaaliśmy...
- No cóż, skończą to sami - oświadczył Kai, zawracając ślizgacz.
- Te złociste ptaszydła wciąż są za nami - kartograf odezwał się po chwili.
Kai spojrzał przez ramię. Pierwszy szereg ptaków zrównał się ze ślizgaczem i zwierzaki
szły z nim teraz łeb w łeb, zwróciwszy głowy w stronę dwóch mężczyzn.
- Idźcie sobie! - Gaber zerwał się z miejsca i wymachiwał nerwowo rękami, chcąc
rozgonić skrzydlatych prześladowców. - No idźcie sobie! Nie podlatujcie tak blisko, bo się
zranicie!
Na wpół ubawiony, na wpół zaniepokojony Kai przyglądał się, jak stworzenia odsuwają
się od trzepoczącego Gabera. Zachowały jednak prędkość i szyk.
- Jesteśmy otoczeni, Kai - w głosie Gabera drżała nuta niepokoju.
- Jeśli byłyby groźne, miały dotąd wystarczająco dużo czasu, by zaatakować. No
dobrze, ale pozbądźmy się tej eskorty. Siadaj, Gaber i chwyć się czegoś.
Kai uruchomił napęd odrzutowy i ślizgacz momentalnie zostawił za sobą ptasie
towarzystwo, otumanione nagłym strumieniem gorąca. W ich złocistych oczach oczywiście nie
mógł malować się żaden wyraz zdumienia, ale Kai czuł wyraźnie, że muszą być absolutnie
zaskoczone szybkością ślizgacza.
Pomyślał sobie, że będzie musiał zapytać Varian, na jakim poziomie inteligencji mogą
znajdować się te pozornie prymitywne osobniki. Ryxiowie bynajmniej nie byli jedynymi
skrzydlatymi obywatelami w galaktyce, ale faktycznie niewiele rodzajów powietrznych było
równie inteligentnych. Zdolności umysłowe zdawały się wzrastać wprost proporcjonalnie do
ilości czasu spędzonego na lądzie.
Jakakolwiek forma życia zdominuje ostatecznie tę planetę, nie stanie się to wcześniej
niż za dobrych parę tysięcy lat. Kai wiedział o tym, a jednak nie potrafił powstrzymać się od
teoretycznych spekulacji i składanych z cichym westchnieniem pobożnych życzeń. Jakże
byłoby milutko ujrzeć Ryxich odstawionych na boczne tory...
- Zrobiłeś im, mam nadzieję, parę przyzwoitych zdjęć, Gaber? - rzucił Kai, redukując
jednocześnie prędkość. Po co tracić więcej energii niż trzeba.
- Jasne, jasne. Oczywiście, że zrobiłem - odparł Gaber, poklepując kamerę. - Wiesz,
Kai, tak sobie myślę, że te ptasie wykazały się całkiem przyzwoitą inteligencją - dodał. W jego
głosie słychać było zaskoczenie.
- Będzie się musiała wypowiedzieć Varian. W końcu to ona jest ekspertem. - Kai
skierował ślizgacz do najbliższego miejsca, z którego docierały zakłócenia. Varian jest być
może zasypana swymi biologicznymi zagadkami, ale i jemu nie brakowało geologicznych
łamigłówek.
Mimo całej nonszalancji, z jaką potraktował uwagi Gabera, nieoczekiwane pojawienie
się starych czujników zbiło go z pantałyku. Owszem, gdyby wszystkie dane dotyczące ich
systemu znajdowały się w pamięci komputera, na pewno przekazano by je im, gdyby miały
zajść komplikacje. Z drugiej strony, poprzednie pomiary mogły wytłumaczyć brak złóż rudy w
starych masywach górskich. Pierwsza wyprawa musiała przekopać całą płytę kontynentalną i
prawdopodobnie wszelkie inne masy lądowe, a pewnie i podwodne, jakie tylko się dało, a więc
tereny, które od tamtej pory podlegały silnej działalności tektonicznej. Dlaczego jednak w
komputerze nie było nawet najmniejszej uwagi na ten temat?
Wysłanie ich na zupełnie nie zbadaną planetę byłoby niezgodne z poprzednimi
doświadczeniami Kala. Tymczasem podejrzenia Gabera, jakoby mieli zostać porzuceni, znów
zaczęły siać niepokój w umyśle Kaia. BO, owszem, odczekała, aż wyprawa bezpiecznie dotrze
na Iretę, a potem zawieruszyła się gdzieś w poszukiwaniu burzy kosmicznej. Lecz... mieli
przecież ze sobą dzieciaki, nie jako regularny personel, ale raczej jako pensjonariuszy
poddanych terapii antyagorafobicznej. Co więcej, wiadomo było, że Federacja pilnie
potrzebuje transuranowców, po które ich tu wysłano. I znowu wydało się Kaiowi, że obecność
młodzików i potrzeby energetyczne Federacji są wystarczającym argumentem, by zlekceważyć
posępne przeczucia Gabera.
Mimo że Kai i Gaber byli w stanie określić z wielką dokładnością, gdzie zagrzebany był
wysyłający słabe sygnały czujnik, kosztowało ich sporo wysiłku, by przebić się przez gęste i
niebezpieczne miecznik! i z mozołem wykopać przyrząd z ziemi.
- Patrzcie, patrzcie. Toż to wygląda zupełnie jak nasze - powiedział Gaber ze
zdziwieniem graniczącym z obrazą.
- Wcale nie - odparł Kai, obracając w zamyśleniu urządzenie na wszystkie strony. - Ma
pokaźniejszą kasetkę, krystaliczny opornik i pachnie antykiem...
- Jak czujnik może pachnieć antykiem? Kaseta nie jest nawet zadraśnięta ani
zmatowiała.
- Potrzymaj przez chwilę. Czujesz ciężar? To zabytek - palnął Kai zniecierpliwiony,
wciskając znalezisko Gaberowi. Serdecznie się ubawił, widząc, jak Gaber niepewnie poddaje
oględzinom stary czujnik. Natychmiast zresztą zwrócił go Kaiowi.
- Produkują je Thekowie, nieprawdaż? - spytał, kątem oka rzucając spojrzenie na Kaia.
- Owszem, ale... Gaber, to nie ma sensu.
- Nie rozumiesz, Kai? Thekowie wiedzą, że ktoś już był na tej planecie. Wrócili tu z
sobie tylko znanego powodu. Wiesz przecież, jak uwielbiają nadzorować nowe, obiecujące
kolonie...
- Gaber! - Kai miał ochotę potrząsnąć starszym mężczyzną, wytrząsnąć z niego ten
idiotyczny i niebezpieczny pomysł, że ekspedycja ma kolonizować Iretę. Spojrzał na ogarniętą
skrajnym lękiem twarz kartografa i nagle zdał sobie sprawę, z jakim to żałosnym przypadkiem
ma do czynienia. Gaber z pewnością miał świadomość, że to jego ostatnia misja i na próżno
marzył, by ją przedłużyć.
- Gaber - Kai potrząsnął nim lekko, uśmiechając się uprzejmie - słuchaj, doceniam, że
podzieliłeś się ze mną swoimi obawami. Tak być powinno. Zdaję też sobie sprawę z tego, że
opierasz je na istotnych podstawach. Ale, proszę, nie mów o tym nikomu więcej. Nie mam
ochoty dostarczyć grawitantom pretekstu, by mogli wyśmiewać jednego z moich ludzi.
- Wyśmiewać? - Gaber był wyraźnie zaskoczony i oburzony.
- Obawiam się, że tak, Gaber. Cel naszej wyprawy został dostatecznie jasno określony
w pierwotnych planach. Jest to najzwyklejsza ekspedycja wysłana na poszukiwanie zasobów
energetycznych, ze szczyptą ksenobiologii dokooptowaną w ramach praktyk Varian. Wszystko
po to, by nasi grawitanci nie wyszli czasem z formy, a dzieciaki miały się czym zająć, gdy
szanowna BO będzie się uganiać za burzą kosmiczną. śeby cię jednak ostatecznie uspokoić, w
moim następnym komunikacie zażądam od BO informacji na temat słuszności twych
podejrzeń. Jeśli jakimś nieprawdopodobnym cudem masz rację, powiedzą nam. W końcu teraz
jesteśmy już na dole. Tymczasem zaś radziłbym ci, Gaber, zatrzymać swe teorie dla siebie.
Zbyt wysoko cenię cię jako kartografa, by pozwolić grawitantom kpić z ciebie.
- Kpić?
- Wiesz przecież, jak lubią żartować sobie na nasz temat. Wolałbym, by nie żartowali na
twój. Damy im jeden powód do śmiechu: Theków. - Kai podniósł czujnik wyżej. - Nasi
kamienni przyjaciele nie są wcale nieomylni. Oczywiście, nie wypominam im, że uleciało im z
pamięci wszystko, co dotyczy tej planety... Na przykład panujący tu fetor...
- Grawitanci żartowaliby na mój temat? - Gaber miał chyba niejakie trudności, by
pogodzić się w ogóle z taką możliwością, tymczasem Kai poczuł, że znalazł odpowiedni środek
zaradczy, którym powstrzyma kartografa od rozsiewania wywrotowych plotek.
- W obecnej sytuacji jak najbardziej, jeślibyś tylko wyjawił swoje przypuszczenia. Jak
wspomniałem, mamy ze sobą dzieciaki. Nie sądzisz chyba, że trzecia oficer BO porzuciłaby
własnego syna?
- Nie, oczywiście, nie zrobiłaby tego. - Strapiony wyraz twarzy Gabera ustąpił irytacji. -
Masz rację. Sprzeciwiłaby się temu. - Gaber wyprostował się. - Rozwiałeś więc moje obawy,
Kai. Tak naprawdę to wcale mi się nie podobał ten pomysł z porzuceniem. Mam do skończenia
prace naukową, i zgodziłem się na przydział do tej ekspedycji tylko w nadziei, że pozwoli mi to
spojrzeć na moje badania z innej perspektywy.
- Porządny z ciebie facet. - Kai poklepał kartografa po ramieniu i pchnął go w stronę
ś
lizgacza.
Oczywiście, rzecz przedstawiałaby się o wiele gorzej, gdyby Gaber - i inni - dowiedzieli
się, że BO nie przejęła wszystkich raportów. Ale tym będziemy się martwić, gdy nadejdzie
czas, pomyślał Kai. Teraz miał na głowie co innego - stare czujniki. O ile wiedział, na
pokładzie wahadłowca nie było żadnego aparatu, który pozwoliłby określić wiek znalezionego
przyrządu. Co więcej, nie mógł sobie przypomnieć, czy ktoś kiedykolwiek sprawdził, jak długo
może funkcjonować czujnik. Trzeba będzie spytać Portegina. Ależ się zdziwi, widząc, jakie
sygnały odbierał jego rozregulowany monitor!
Gdy Kai i Gaber wkroczyli do bazy Portegina, zastali go łamiącego sobie głowę nad
wskazaniami ekranu.
- Kai, mamy jakieś zwariowane echo na mo... A co to jest?
- Jedno z twoich “ech" - odparł dziarsko Kai.
Na szczupłej twarzy Portegina pojawiła się konsternacja. Zważył urządzenie w rękach,
badawczo mu się przyglądając, obracał przedmiot na wszystkie strony, aż w końcu spojrzał
oskarżycielsko na Kaia.
- Skąd to wzięliście?
- Mniej więcej stąd - odparł Kai, wskazując na lukę w pasie niewyraźnych sygnałów na
ekranie.
- Nie zajmowaliśmy się jeszcze tym terenem, szefie.
- Wiem, Portegin.
- Ale ten czujnik to robota Theków. Mógłbym przysiąc.
Margit, która właśnie uzupełniała swój raport, podeszła do mężczyzn i wyrwała
urządzenie z rąk Portegina. Nie stawiał oporu.
- Jest cięższy... A kryształ chyba zupełnie wygasł... - Spojrzała na Kaia wyczekująco.
Kai wzruszył ramionami.
- Gaber spostrzegł na monitorze echo i przypuszczał, że spartaczyłeś robotę, Portegin...
- Uśmiechnął się, gdyż mechanik warknął ze złością na kartografa. - Doszedłem do wniosku, że
lepiej będzie to sprawdzić. No i to właśnie znaleźliśmy.
Margit wyrwało się gardłowe przekleństwo. Była zdegustowana i doprawdy
wyprowadzona z równowagi.
- To znaczy, że marnotrawimy długie godziny, robiąc coś, co już dawno zostało
zrobione? Mogliście, mądrasie, zaoszczędzić nam czasu i energii, gdybyście od razu
zainstalowali ten monitor!
- Według danych komputerowych nigdy nie prowadzono na Irecie żadnych badań -
oznajmił Kai, uspokajająco cedząc słowa.
- Zdaje się, że prowadzono. - Margit popatrzyła groźnie na ekran. - Co więcej, nasza
linia jest prawie idealnie równoległa do poprzedniej. Nieźle, jak na pierwszą robotę, naprawdę -
dodała, chcąc wprawić się w lepszy nastrój. - Och, nie dziwmy się więc, że nie znaleźliśmy
niczego godnego uwagi - powiedziała głośniej, stanowczo mniej radosnym tonem. - Wszystko
co było, sprzątnięto już przed nami. Jak daleko sięga stara linia?
- Kończy się na skraju płyty, moje drogie dziecko - odparł Portegin. - Skoro pokazuje
nam w ten sposób, gdzie znajduje się brzeg masy lądowej, może nareszcie dobierzemy się do
jakichś złóż. Nie wydaje mi się, byśmy zanadto zdublowali poprzedników... Może trochę na
północy i pomocnym wschodzie.
Kai dziękował w duchu litościwemu komputerowi, który umieścił w jego zespole tych
dwoje - może narzekają nieco, ale przecież zdążyli już dojść do ładu ze zdublowanym ciągiem
czujników.
- Czuję się o niebo lepiej, wiedząc, że istnieje jakiś rzeczywiście sensowny powód, dla
którego nie mogliśmy natrafić na żadne pokłady minerałów! - Margit przyjrzała się monitorowi
z uwagą i wskazała kilka punktów. - Nie ma nic tutaj, i tu też nic, choć powinno być!
- Sygnały są słabiutkie - stwierdził Portegin. - Niektóre czujniki pewnie dopiero co
wyzionęły ducha. Jeśli wydobyto stąd już wszystko, co nadawało się do wydobycia, nie ma
chyba specjalnego sensu montować nowych, co, Kai?
- Najmniejszego - przyznał Kai.
Do przybytku kartografa weszli teraz Aulia i Dimenon, w towarzystwie czworga innych
geologów.
- Zgadnijcie, co znaleźli Kai i Gaber! - rzuciła im na powitanie Margit. - Odkryli,
dlaczego nie mogliśmy natrafić na żadne złoża... jak dotąd!
Oświadczenie Margit spotkało się z okrzykami zdziwienia i sporej irytacji, wiec Kai i
Gaber zmuszeni byli zrelacjonować ze szczegółami swe popołudniowe wyczyny. Na szczęście
dla Kaia opowieść przyniosła wszystkim wyraźnie wyczuwalną ulgę. Każdy musiał oczywiście
przyjrzeć się staremu czujnikowi, porównując go z nowymi, instalowanymi obecnie. Nie obyło
się, a jakże by inaczej, bez żartów o duchach i czujnikach.
- Można by rozłożyć obóz pomocniczy zaraz na skraju płyty - zaproponował
rozentuzjazmowany Triv. - Możemy zacząć już jutro, Kai.
- Jasne, przenieśmy wszystkich na, miejmy nadzieję, bardziej zasobne tereny.
Popracuję nad tym. A z tobą, Bakkun, jadę jutro.
Rozległ się gong obiadowy. Kai pozwolił wszystkim się rozejść, a sam został jeszcze na
chwilę, by sporządzić nowy rozkład lotów na następny dzień. Zgodnie z sugestią Triva będzie
trzeba założyć obóz pomocniczy, choć Kai wcale nie miał ochoty dzielić zespołu.
Varian nie zdążyła jeszcze skatalogować największych drapieżników, to po pierwsze, a
po drugie, należało rozważyć, czy mimo środków ochronnych któraś z oddelegowanych do
obozu pomocniczego drużyn nie wpadnie w jakieś tarapaty zbyt daleko od bazy, by można
przyjść jej z pomocą na czas. Takie bydlę jak to, które Kai widział dzisiaj, nie przestraszy się
byle zabawki. Z drugiej strony, nie mógł przecież powstrzymywać zespołu od prac
poszukiwawczych - w końcu dostawali premię w zależności od ilości dokonanych odkryć. Był
to zresztą jeden z powodów, dla którego dotychczasowy brak jakichkolwiek znalezisk tak
poważnie wpłynął na obniżenie morale zespołu. Kai nie mógł dłużej wystawiać na próbę ich
zapału i ambicji. Ale i nie wolno mu było ryzykować wysłaniem ich prosto w łapy
drapieżników, które napotkał z Gaberem. Najpierw wiec trzeba rozmówić się z Varian.
Wyszedł w mrok przesycony bzykaniem owadów. Osłona siłowa rozpostarta ponad
obozowiskiem rozbłyskiwała drobnymi iskierkami błękitu, gdy tylko nocne insekty
podejmowały próbę dotarcia do kuszących reflektorów oświetlających bazę.
Czy poprzednia ekspedycja, ta sprzed tysięcy lat, też tu obozowała? Czy za tysiące lat
wróci tu jakaś, gdy jego czujniki będą już jedynie mglistymi cieniami na kolejnym monitorze?
Czy naprawdę mieli tutaj pozostać? Niepokojąca myśl wyprysneła nagle z otchłani jego
rozważań, zupełnie jak owe wodne monstra, zwabione cieniem ślizgacza. Kai próbował
zagłuszyć pytanie. A może komuś z pozostałych udzielono w sekrecie poufnej informacji?
Może Varian? Nie, jako współdowodząca miała marne szansę, by ją powiadomiono. Tangeli?
Czyżby dlatego z takim zapałem poszukiwał jadalnych owoców? Też nie. Tangeli był może
rozsądnym człowiekiem, ale nie kimś, komu powierzono by sekretne instrukcje, wykluczając z
nich dowódców zespołu.
Zbity z tropu Kai postanowił czym prędzej dołączyć do swej doborowej kompanii,
która, jak przypuszczał, szybko rozprawi się z dręczącymi go wątpliwościami, i z większym
przekonaniem skierował kroki w stronę największego budynku - i swojego posiłku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Varian setnie ubawiła się reakcją Kaia, gdy do posiłku podano mu owoce. Współpraca
Divisti i Lunzie okazała się bardzo “owocna" - stół zasypany był owocami w różnej postaci:
naturalnej, w zielonych soczystych plasterkach, syntetycznej, jako pasta wzbogacona w
witaminy i środki odżywcze, były i owoce dodane do potraw proteinowych, owoce gotowane i
suszone... Kai z grymasem niechęci skosztował odrobinę świeżych, uśmiechnął się, wybąkał
parę uprzejmych pochwał i zabrał się do pasty. A potem narzekał na metaliczny smak w ustach.
- To przez sztuczne dodatki. Po świeżych owocach nie ma żadnego nieprzyjemnego
smaku - rzuciła Varian, dusząc w sobie poirytowanie wywołane jego konserwatywnymi
upodobaniami i szczere rozbawienie na widok jego reakcji. Cóż, wychowankowie stacji
kosmicznych niczego się tak nie obawiali, jak rzeczy w ich naturalnej postaci.
- A czemuż to miałbym się rozsmakować w czymś, czego nie trawię? - zapytał Kai, gdy
Varian usiłowała namówić go na jeszcze jeden kawałek owocu.
- A czemuż to nie miałbyś pofolgować sobie nieco, jeśli masz szansę? Poza tym -
dodała po chwili - gdy już raz nabierzesz smaku, będziesz mógł wprowadzić jego zapis do
syntezatora i “doprawiać" sobie wszystko do woli.
- Punkt dla ciebie - przyznał.
Varian już jakiś czas temu spostrzegła, że to właśnie upodobania Kaia, rozwinięte w
nim przez pokładowy tryb życia, fascynowały ją w nim najbardziej. Jeśli chodziło o aparycję,
nie różnił się zbytnio od innych atrakcyjnych mężczyzn, których widywała na rozmaitych
planetach w latach swego dzieciństwa i później, podczas specjalistycznych kursów. No, może
utrzymywał lepszą kondycję od swych planetarnych rówieśników, dzięki przeróżnym sportom,
na których uprawianie nalegała BO. Był szczupły, ale dobrze umięśniony, nieco wyższy niż
przeciętny mężczyzna, wyższy od niej, która ze swymi 1.75 cm wzrostu nie zaliczałaby się do
osób niskich na żadnej normalnej planecie typu Ziemi. Kai był przystojny, lecz dla Varian
ważniejsza była siła emanująca z jego twarzy, iskierki dowcipu błyszczące w jego piwnych
oczach i ten wewnętrzny spokój i pogoda, które biły od niego, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Szybko spostrzegła unoszącą się wokół niego aurę Dyscypliny i poczuła niewiarygodną ulgę,
dowiedziawszy się, że Kai jest Uczniem. Wydało jej się zabawne, że fakt, iż Kai przeszedł
Szkolenie, tyle dla niej znaczy mimo tak krótkiej z nim znajomości. Sama przyjęła zasady
Dyscypliny wcale nie tak dawno. Dawało jej to szansę pięcia się po szczeblach kariery w
służbach Federacji. Dowódca musiał poznać Dyscyplinę, ponieważ był to jedyny środek
obronny przed innymi humanoidami dopuszczanymi do wypraw przez PS i KOB, co miało
niebagatelne znaczenie w sytuacjach krytycznych. Varian zależało na zbudowaniu udanego
związku z Kaiem. Gdy niespodziewanie została dokooptowana do jego ekspedycji
geologicznej jako ksenobiolog, trudno było jej powstrzymać pisk radości.
- Doszły mnie słuchy, że już ktoś przed nami zdążył zagarnąć bogactwa Irety? -
zapytała Varian.
- Na pewno złupić płytę lądową, na której się znajdujemy - odparł Kai, uśmiechając się
nieznacznie na jej stwierdzenie. - Dopiero wczoraj wieczorem Portegin zainstalował swój
monitor sejsmiczny. Gaber sądził, że jego dzieło jest do niczego, bo wyświetlało sygnały nie
tylko z miejsc, gdzie założyliśmy czujniki, ale i słabe impulsy stamtąd, dokąd jeszcze nie
dotarliśmy. No wiec zabrałem się za “wykopki" i znalazłem stary, antyczny wręcz sprzęt.
Varian miała dość czasu, by zaznajomić się z większością szczegółów.
- Poinformowano nas podczas odprawy na statku, że ten system planetarny trzymano od
dawna w odwodzie.
- Ale nikt nie wspominał o poprzednich badaniach geologicznych.
- Prawda. - Varian w zamyśleniu wpatrzyła się gdzieś w przestrzeń, cedząc uważnie
słowa: - Mój zespół dodano w ostatniej chwili, gdy baza przejęła z sondy informacje o istnieniu
ż
ycia. - W rzeczy samej skład ekspedycji na Iretę ustalony został trochę “za pięć dwunasta",
gdy tymczasem Thekowie i Ryxiowie otrzymali przydziały na swoje planety już miesiące
wcześniej.
- Z całym szacunkiem, przyłączenie twojej drużyny nie intryguje mnie tak bardzo, jak
brak jakiejkolwiek wzmianki o poprzednich badaniach.
- Zdaję sobie sprawę. Ile lat, twoim zdaniem, ma znalezisko?
- Za dużo, jak na mój gust, Varian. Wyobraź sobie, że linia czujników kończy się na
skraju stałej masy lądowej!
Varian zagwizdała z wrażenia.
- Ha, ha, Kai, to oznaczałoby miliony lat. Chyba nawet Thek nie potrafiłby
wyprodukować niczego, co przetrwałoby tak długo.
- Kto wie? Chodź, sama możesz rzucić na to okiem. Mam dla ciebie jeszcze coś: kilka
taśm, które na pewno ci się spodobają.
- Z tymi skrzydlatymi potworami, o których bredził Gaber?
- Między innymi.
- Czy na pewno nie masz ochoty na jeszcze jeden kawałek świeżego owocu? - Varian
nie potrafiła powstrzymać się, by mu nie dokuczyć.
Kai rzucił jej przelotne, rozdrażnione spojrzenie, ale zaraz uśmiechnął się. Ma ujmujący
uśmiech, pomyślała Varian, nie po raz pierwszy zresztą. Widywali się dość często w fazie
przygotowawczej wyprawy, lecz teraz, gdy musieli już stawić czoło swym obowiązkom, ich
spotkania były stanowczo zbyt rzadkie.
- Najadłem się naprawdę do syta, Varian. Dziękuję - odparł.
- A ja jestem obżartuchem - przyznała przekornie Varian, naprędce połykając jeszcze
jeden plasterek owocu. - Jak wyglądają te stworzenia? Nie ufam obserwacjom Gabera.
- Mają złotą sierść i zaryzykowałbym stwierdzenie, że są inteligentne. Ciekawość
występuje tylko w parze z inteligencją, prawda?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Inteligentne formy lotne? Wielkie nieba, ależ to doprowadzi
Ryxich do szaleństwa! - Varian aż zapiszczała z zachwytu. - Gdzieś na nie trafił?
- Chciałem przyjrzeć się wreszcie kolorowym jeziorom Berru i przelatując,
wypłoszyłem te stworzenia z urwiska. A propos, te jeziora zasiedliły monstra równie olbrzymie
i groźne, co moczarniki, które widzieliśmy dziś rano.
- Ta planeta obfituje w rzeczy wielkie...
- Na przykład wielkie łamigłówki - przytaknął Kai. Weszli do pracowni kartografa. Kai
podał Varian stary czujnik.
- Oto najstarsza nowość!
Varian zważyła czujnik w dłoni. Spostrzegła inne na stole.
- Czy to takich używacie w tej chwili?
Kai zerknął znad taśm, które właśnie zaczął porządkować i skinął głową.
Dopiero teraz, porównując oba przyrządy, Varian mogła dostrzec drobne różnice w
obwodzie, długości i wadze.
- Czy to wyjaśnia, dlaczego mieliśmy dotąd tak mało szczęścia w odkrywaniu złóż?
- Owszem. Ten obszar został już najzwyczajniej w świecie wyeksploatowany. Moim
ludziom kamień spadł z serca; w końcu Ireta miała tonąć w bogactwach. Teraz trzeba będzie po
prostu założyć obóz pomocniczy w górach pochodzących z młodych fałdowań...
- Obóz pomocniczy? Kai, to nie jest zbyt bezpieczne. Nawet gdybyś miał zmierzyć się
jedynie z kłączem.
- Z kłączem?
- Nazwalam tak sobie to coś, co wyszarpało Mabel pół boku.
- Mabel?
- Czy musisz po mnie powtarzać? Jest mi o wiele łatwiej nadać im imiona, niż nazywać
je “roślinożerny numer jeden" albo “drapieżny z uzębieniem typu A..." - Nie myślałem, że
widziałaś już drapieżnika...
- Nie widziałam. Ale jestem w stanie ocenić po śladach jego zębów...
- Co powiesz na to? Może to jest kłacz? - zapytał Kai, wskazując na ekran. Na
monitorze pojawiły się pierwsze zdjęcia, które zrobili razem z Gaberem tego popołudnia. Gdy
ukazała się głowa zwierzęcia, Kai zatrzymał klatkę.
Varian podeszła do ekranu. Kiedy przyjrzała się dokładnie potężnemu łbu zwierzęcia
szczerzącego okazałe kły i małym złośliwym oczkom podniesionym na ślizgacz, wyrwał jej się
krótki okrzyk.
- To mógłby być on. Sześć metrów w barach... Nie jesteś w stanie zbudować takiego
obozu pomocniczego, który by go odstraszył. Może cię rozgnieść, nawet gdybyś miał na sobie
z pięć pasów siłowych... Nie, Kai, radziłabym nie bawić się w zakładanie kolejnych obozów,
zanim nie dowiemy się, jaki obszar zamieszkują te rozkoszne maleństwa.
- Można by przesunąć wahadłowiec...
- Ale nie wcześniej, niż Trizein zakończy obecną serię eksperymentów. Poza tym,
czemu mielibyśmy go ruszać? Aż tak z nami źle, że musimy oszczędzać na bateriach do
ś
lizgaczy?
- Oj, nie! Chodzi wyłącznie o odległość. Ogranicza czas efektywnej pracy w terenie.
- To fakt. Szczerze mówiąc, Kai, wolałabym przeprowadzić porządny zwiad w tej
okolicy przed rozłożeniem drugiego obozu. Nawet takie roślinożerne nieudaczniki jak Mabel
mogą być niebezpieczne, gdy rzucą się do panicznej ucieczki przed kłączem. Z drugiej strony -
dodała natychmiast, widząc, że Kai nie ma zamiaru ustąpić - każde zwierzę czegoś się boi.
Spróbuję wyszczególnić zwierzęta, z którymi musiałbyś spotkać się na tamtym obszarze.
Ostatecznie można zainstalować kilka dodatkowych osłon obozu, i twoje zespoły byłyby
względnie bezpieczne...
- Ale nie jesteś tego pewna...
- Na tej zwariowanej planecie niczego nie jestem pewna, Kai. A twoje dzisiejsze
odkrycie tylko... - uśmiechnęła się ironicznie - ...upewnia mnie w mojej niepewności!
Kai roześmiał się.
Varian raz jeszcze wzrokiem eksperta spojrzała na rzędy ostrych jak igła zębów
drapieżnika, a potem kazała Kaiowi puścić film dalej.
- Dobrze, że byliście w górze, gdy napotkaliście tego “milaczka". Udało się Gaberowi
go oznaczyć? To pomogłoby bliżej określić jego terytorium. Oo! Ależ one są śliczne!
Na ekranie ukazały się złote ptaki. W zestawieniu z poprzednimi drapieżnikami
prezentowały się łagodnie i wdzięcznie.
- Kai, zatrzymaj tę klatkę! - Varian gestem kazała mu cofnąć taśmę do miejsca, w
którym stworzenie uchwycone zostało w locie. Ozdobiony grzebieniem łeb ptaka zwrócony był
w stronę kamery tak, że widać było oba złociste oczy.
- Tak, Kai. Przyznaję, że jest inteligentny. Czy ta torba pod dziobem służy mu do
magazynowania ryb? Możesz włączyć, Kai? Chciałabym zobaczyć, czy to skrzydło się
obraca... Patrz, widzisz?! Widzisz, jak zmienia kierunek? Tak, tak! Jest na o wiele bardziej
zaawansowanym stopniu rozwoju niż padlinożerne, które widzieliśmy rano. Kto by pomyślał,
ż
e nasza reakcja na innych w ogromnej mierze zależy od oczu... - dodała, spoglądając na Kaia.
Jego szare oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Od oczu?
- Od oczu. Oczka tego małego ssaka... Nie mogłabym go zostawić na łasce losu, widząc
w nich tyle przerażenia i dezorientacji. Inaczej na niewiele by się zdały usilne błagania
Bonnarda i Cleiti. Tamte odrażające moczarniki miały maleńkie oczy w porównaniu z
wielkością czaszki...
Małe, wredne i żarłoczne paciorki. - Varian wzdrygnęła się na samo wspomnienie. -
Albo oczy nowo odkrytych drapieżników... Te zwierzaki muszą mieć nikczemne zamiary...
“Oczologia", w każdym razie, nie jest niepodważalna, weź choćby Galormisów, najbardziej
szkaradny przykład doskonałego maskowania prawdziwych intencji...
- Brałaś udział w tamtej ekspedycji? Varian zrobiła kwaśną minę.
- Owszem. Byłam najmłodszym uczestnikiem wyprawy na Aldebaran 4; to był mój
pierwszy przydział z college'u kseno-weterynaryjnego. Zwróć uwagę, że Galormisowie mieli
łagodne oczy... Nie raz jeszcze widywałam je we śnie. Takie potulne stworzonka, milutkie,
absolutnie uległe - aż do zmroku. A potem!...
- Nocne zbiry!
- Wampiry! Wysysały krew, a później zabierały się do mięsa... Zupełnie jak to, co tak
urządziło Mabel... Nie-e, to nie mógłby być Galormis. Ślady zębów są zbyt duże.
- Dlaczego u licha nazwałaś ją Mabel?
- Znałam kiedyś kogoś podobnego do niej. Uosobienie łakomstwa. Odnosiła się z
nienawiścią do całego świata, wiecznie podejrzliwa i zagubiona. Niezbyt wysoka inteligencja.
- A jak nazwiesz te skrzydlate istotki?
- Nie mam pojęcia - odparła, przyglądając się jeszcze raz porośniętym sierścią łbom
ptaków. - To trudne, nim się samemu nie napotka danego zwierzęcia. Ale ten gatunek jest
inteligentny i ma, powiedziałabym, osobowość. Muszę zobaczyć ich więcej!
- Wiedziałem, że tak będzie... Nie byliśmy w stanie ich oznaczyć, za szybko się
poruszają. Dorównywały średniej prędkości ślizgacza.
- Nieźle! - przyznała Varian, ziewając mimo woli. - Przepraszam. To przez to świeże
powietrze i gonitwę za ranionymi zwierzakami. - Varian pogłaskała Kaia po policzku i
uśmiechnęła się przepraszająco. - Idę do łóżka. Ty też powinieneś, mój współdowódco.
Prześpijmy nasze problemy. Może sen przyniesie rozwiązanie?
Sen rozwiązań nie przyniósł, za to Kai obudził się następnego ranka rześki i wypoczęty,
a gdy podczas odprawy okazało się, że jego ludzie są w doskonałych humorach, jego nastrój
poprawił się jeszcze bardziej.
- Przedyskutowałem z Varian kwestię obozu pomocniczego. Stwierdziła, że zanim nie
zapozna się lepiej ze zwyczajami tutejszych drapieżników, nie będzie mogła zagwarantować
nam bezpieczeństwa - oznajmił. - Obiecała zająć się natychmiast terenami, na które
moglibyśmy się przenieść, pod warunkiem, że trzymalibyśmy się w pobliżu zabezpieczeń,
które sama obmyśli. Rozumiemy się? Jeżeli nie, wszystko się wam wyjaśni, gdy przyjrzycie się
ś
ladom zębów na boku naszego roślinożercy - dodał i po ponurym wyrazie ich twarzy
natychmiast zorientował się, że już widzieli zwierzaka.
- Szefie, jak wytłumaczyć luki w ciągu starych czujników, o, tutaj, tutaj i tutaj? - zapytał
Triv, wskazując na tereny na południowym zachodzie i na południu.
- Uskoki - odparł Gaber, nasuwając na mapę sejsmiczną przezroczystą podziałkę. -
Mamy tu do czynienia z następstwem warstw. Niezły grunt pod badania archeologiczne, z tym
ż
e i tak wszelkie przyrządy sejsmiczne, które mogły się tam znajdować, zostały starte w proch.
Albo osunęły się zbyt nisko pod powierzchnię, by wciąż jeszcze nadawać.
- Triv! Ty i Margit zajmiecie się dziś tym uskokiem. Aulia i Dimenon! Wam przypada
ten sektor. - Kai podał współrzędne kwadratu na południowym zachodzie również Berru i
Porteginowi. Sam razem z Bakkunem, wyjaśnił, spróbuje przetrząsnąć Dolinę Przesmyku, do
której wiodą stare czujniki. Podkreślił kilkakrotnie, żeby nie było najmniejszych wątpliwości,
by wszyscy zachowywali środki ostrożności, oznaczali zwierzęta, kiedy tylko to będzie
możliwe i mieli oczy szeroko otwarte na padlinożerne krążące nad jakimś rannym okazem z
ewentualnej menażerii Varian.
Ze ślizgacza Kai dojrzał Varian zmierzającą do zagrody Mabel. Spostrzegł też samą
Mabel, jak pracowicie “wygryzala" sobie drogę pośród drzew, które jakimś cudem dotąd uszły
jej uwadze.
Bakkun, przejąwszy role pilota, skierował ślizgacz na południowywschód.
- Zastanawiam się - odezwał się grawitant - dlaczego nasi Thekowie nie wiedzieli nic o
poprzedniej eksploracji planety.
- Nie pytałem jeszcze Theków, czy wiedzą. W każdym razie Ireta figurowała jako
planeta nie badana.
- Thekowie mają pewnie swoje powody.
- Na przykład?
- Nawet nie ośmieliłbym się zgadywać - odparł Bakkun - ale zazwyczaj mają poważne
powody.
Kai lubił Bakkuna. Grawitant był niestrudzonym, trzeźwo myślącym towarzyszem,
sumiennym i niezawodnym jak wszyscy jego ziomkowie. Miał jednak i wady - brak mu było
choćby śladowych ilości wyobraźni i elastyczności myślenia. Gdy już raz przyjął coś za
pewnik, nie chciał zmienić zdania nawet w obliczu najbardziej dobitnych faktów. Dla niego,
jak dla wielu innych gatunków o stosunkowo krótkiej żywotności, Thekowie byli nieomylni
niczym bogowie. Jakkolwiek byłoby, w tej chwili Kai nie rwał się specjalnie do dyskusji,
zwłaszcza na temat tak bluźnierczy dla grawitantów jak niedoskonałość Theków, której
skądinąd istnienie starych czujników sejsmicznych na Irecie zdawało się wyraźnie dowodzić.
Na całe szczęście zahuczał indykator. Bakkun automatycznie zmienił kurs, a Kai zaczął
pilnie wpatrywać się w szybę przystosowaną do dalszych odległości. Tym razem więcej
spłoszonych szumem ślizgacza roślinożernych gnało w przerażeniu. Uciekały przez gęstą
puszczę, wpadając od czasu do czasu z całym impetem na drzewa, aż wstrząsały się potężne
gałęzie.
- Zrób jeszcze jedno kółeczko, Bakkun - rzucił Kai i gdy grawitant zawrócił zgodnie z
rozkazem, Kai prztyknął włącznik kamery, zwieszając się przez pas bezpieczeństwa. I tak
niewiele mógł zobaczyć. Zaklął siarczyście pod nosem; żadne ze stworzeń nie chciało wyjść na
którąś z licznych polanek, zupełnie jakby spodziewały się ataku z powietrza i tłoczyły pod
każdą osłoną, na jaką udało im się natknąć.
- Nic z tego nie będzie, Bakkun. Wróć na kurs. Wydawało mi się, że dostrzegłem
jeszcze jedno stworzenie z poszarpanym bokiem.
- Widujemy takie co dzień, Kai.
- Co dzień? Dlaczego nie ma o tym żadnej wzmianki w waszych raportach?
- Nie sądziłem, że to może być ważne. Zawsze jest tyle do napisania w związku z naszą
pracą...
- To jest wspólna misja...
- Zgoda, ale najpierw muszę wiedzieć, w jaki sposób miałbym wnieść w nią mój wkład.
Nie miałem na przykład zielonego pojęcia, że zwyczajne zestawienia danych ekologicznych też
są tak niezmiernie istotne.
- To moje przeoczenie, racja. Po prostu musisz informować o każdym niezwykłym
zjawisku, na jakie natrafisz.
- Odnoszę wrażenie, Kai, że na Irecie nie ma rzeczy zwykłych. Jestem geologiem od
wielu, wielu standardowych lat, i nigdy nie spotkałem się z planetą, która niezmiennie trwałaby
w erze mezozoicznej i nie miała najmniejszego zamiaru przejść do następnego etapu
geologicznej ewolucji. - Bakkun zerknął na Kaia kątem oka. Jego spojrzenie było chytre i
tajemnicze. - Kto spodziewałby się znaleźć te stare czujniki?
- Oczekuj nieoczekiwanego! Taka jest przecież nieoficjalna dewiza naszego zawodu,
nieprawdaż?
Słońce, które wczesnym rankiem ukazało się na krótko, jakby chciało mieć nadzór nad
narodzinami nowego dnia, skryło się ponownie za chmury. Mgła unosząca się znad ziemi
momentalnie ograniczyła widoczność, przysparzając Bakkunowi sporych trudności w
pilotowaniu ślizgacza, toteż rozmowa się urwała. Kai zajął się określeniem zasięgu dawnego
złoża, sprawdzając, dokąd sięgają stare czujniki, które zapalały się leniwie na ekranie w
odpowiedzi na jego sygnał.
Czujniki ciągnęły się daleko poza linię lotu, schodziły w dół, w kierunku Doliny
Przesmyku, której dno opadało, tworząc rozległy płaskowyż. Wlecieli do doliny. Cała uwaga
Bakkuna skupiona była na prowadzeniu maszyny, ponieważ dostali się w prąd ciepłego
powietrza, które miotało ślizgaczem jak piórkiem. Gdy minęli łańcuch pradawnych wulkanów,
których smukłe, wygasłe już kratery, porośnięte skąpą roślinnością wbijały się w obniżające się
teraz chmury deszczowe, Bakkun skierował ślizgacz w stronę środkowej doliny. Ściany uskoku
odsłaniały kolejne etapy wypiętrzenia, któremu ulegały wzgórza otaczające dolinę. Gdy
niewielki ślizgacz przeleciał ze świstem obok tej zastygłej encyklopedii geohistorii, bezczelnie
ją zresztą lekceważąc, Kai poczuł w duszy dziwną mieszaninę grozy i rozbawienia. Grozy
przed potężnymi siłami, które sformowały to urwisko i równie dobrze mogły je zetrzeć z
powierzchni planety, kiedyś, w pewnym niewyobrażalnym momencie jej istnienia;
rozbawienia, że człowiek ośmielił się wybrać sobie jedną znikomą chwilkę z nieubłaganego
czasu i pokusił się odcisnąć na Irecie swe piętno.
- Padlinożerne, Kai - oznajmił Bakkun, przerywając rozważania swego dowódcy.
Wskazał gestem na prawą stronę. Kai spostrzegł całe stado.
- To przecież złote ptaki, a nie padlinożerne - sprostował.
- Co za różnica...
- Jest różnica. Co one robią paręset kilometrów od najbliższego zbiornika wodnego?
- Są groźne? - zapytał Bakkun, okazując spore zainteresowanie.
- Nie sądzę. Są inteligentne, wzbudziliśmy wczoraj ich ciekawość... Co one robią tak
daleko? - powtórzył Kai, gubiąc się w domysłach.
- Zaraz się dowiemy. Zbliżamy się do nich.
Kai kazał Bakkunowi przechylić nieco ślizgacz, by mógł przyjrzeć się osobnikom,
które przysiadły na ziemi. Ptaki zaintrygowała obecność nieznanego obiektu i wszystkie z
zaciekawieniem wpatrywały się w niebo. Kai zauważył źdźbła grubolistnej trawy wystające
niektórym z dziobów.
Nie, nie było żadnych wątpliwości - ich wysoko wyciągnięte łby wyraźnie śledziły lot
ś
lizgacza. Po chwili kilka mniejszych ptaków zaczęło dalej skubać trawę.
- Dlaczego wybrały się aż tak daleko? Po trawę?
- Nie jestem ksenobiologiem - odparł Bakkun powściągliwie i w swój flegmatyczny
sposób. Nagle jego głos przybrał tak niezwykle naglący ton, że Kai odwrócił się w jego stronę i
instynktownie cofnął w fotelu. - Zobacz tam!
- Co u...
Dolina zwężała się nieco w miejscu, gdzie wystawał słup uskokowy. Z ciasnego
wąwozu wyłoniło się jedno z największych stworzeń, jakie Kai kiedykolwiek widział.
Badylaste cielsko poruszało się niezgrabnym chodem, zbliżając się nieustępliwie do
sparaliżowanych ptaków. Kai nastawił ostrość kamery na zwiększoną odległość i obserwował,
jak kolos dumnie wkracza na swych potężnych tylnych nogach do spokojnej doliny.
- Psia...! To jeden z kłączy...
- Spójrz na ptaki, Kai! - rzucił Bakkun.
Z niechęcią rezygnując z obserwacji potwora, Kai zerknął wyżej. Część ptaków zerwała
się do lotu, tworząc na niebie osobliwą formacje obronną. Pozostałe dalej skubały trawę, jeśli
można tak nazwać nerwowe szarpanie liści roślin. Varian musiała mieć rację z tymi torbami
przydziobowymi - Kai zauważył, że dzioby ptaków są czymś wypchane. Zwierzaki
nafaszerowały się pewnie trawą.
- Drapieżnik dostrzegł je! Jeśli tylko rzuci się do ataku, te, które są na ziemi, nie zdążą
się wznieść w powietrze! - Dłoń Bakkuna zacisnęła się wokół rękojeści lasera.
- Poczekaj! Popatrz na niego!
Toporny łeb drapieżnika skierowany był teraz w stronę ptaków, zupełnie jakby bestia
dopiero co spostrzegła ich obecność. Potwór wzniósł przekrzywioną głowę - widocznie teraz
dostrzegł stado krążące nad doliną. Natychmiast też przednie łapy intruza, absurdalnie krótkie
w porównaniu z potężnymi udami i długością nóg, zadrżały i skurczyły się, zaciskając się
nerwowo, a gruby ogon, pozwalajacy zwierzęciu utrzymać równowagę, ostro smagnął
powietrze. Co za żarłoczność, pomyślał Kai. Dwunożny stwór pozostał jeszcze przez chwilę w
bezruchu, a potem puścił się niezgrabnie przed siebie, wyrywając po drodze trawę swymi
ś
miesznymi łapami i opychając się olbrzymimi gałęziami, korzeniami, ziemią, dosłownie
wszystkim, co popadło.
Nagle ptaki zaczęły uciekać wzdłuż niewysokiej stromizny, którą Kai dostrzegł dopiero
teraz, i nim bezpiecznie znalazły się w powietrzu, dały nura w trawy poniżej.
- Wciąż zbierają trawę, Kai!
Dowódca zogniskował teleskop. Zobaczył wystające spod skrzydeł ptaków pęki trawy.
Złote stworzenia równomiernie wzbijały się coraz wyżej i wyżej, oddalając się coraz bardziej
od doliny.
- Lecą w stronę morza, Bakkun?
- Owszem. I to przy mocnym przeciwnym wietrze. Kai rzucił okiem na pasącego się
potwora, który ani na moment nie przerwał żarłocznego pałaszowania trawy.
- Hmm... Czemu i ptaki, i monstrum potrzebują trawy? - mruknął Kai, głośno myśląc.
- To wygląda na swoisty dodatek do diety - odparł Bakkun, nieświadom, że Kai mówił
sam do siebie.
- Czy mógłbyś zejść ślizgaczem niżej? Wyląduj tam, na przeciwnym krańcu doliny, z
dala od potwora. Chciałbym wziąć parę próbek tego zielska.
- Dla Varian czy dla Divisti?
- Możliwe, że dla obu. Dziwne, że bestia nawet nie próbowała ich zaatakować,
nieprawdaż?
- Prawdopodobnie nie gustuje w mięsie tych ptaków. Albo są śmiertelnymi wrogami?
- Nie. Odlot ptaków był raczej ostrożnością niż ucieczką. Zupełnie jakby... jakby
uważali dolinę za obszar neutralny... Coś w rodzaju zawieszenia broni.
- Zawieszenie broni? Między zwierzętami? - Bakkun sceptycznie odniósł się do
pomysłu Kaia.
- Tak to wyglądało. Ale potwór jest z pewnością na zbyt prymitywnym etapie rozwoju,
by stosować się do zasad logiki. Muszę skonsultować się z Varian.
- Najlepiej. To najwłaściwsza osoba - przytaknął Bakkun, odzyskując zimną krew.
Wylądowali gładko na skraju niewielkiego urwiska, które ptaki wykorzystały do startu.
- Nie jesteśmy złotymi ptakami, Kai - przypomniał grawitant, widząc na twarzy Kaia
zdumienie wywołane miejscem obranym na lądowisko. - Nasza bestia może przypadkiem
zechcieć urozmaicić sobie nami posiłek. - Łagodnie wyjął z rąk Kaia teleskop. - Możesz iść po
próbki. Ja będę cię ubezpieczał.
Monstrum nie przerwało jedzenia i nie zwróciło też najmniejszej uwagi na ślizgacz. Kai
wydostał się skwapliwie na zewnątrz i zabrał się do rwania trawy. Na całe szczęście zabrał
rękawice - niektóre ze źdźbeł miały bardzo ostro zakończone brzegi. Krewniacy
mieczowników, zawyrokował z przekąsem. Udało mu się wyrwać jedną kępę z korzeniami i
ziemią. W cuchnącym powietrzu natychmiast rozniósł się nowy, smrodliwy zapach. Kai
strząsnął ziemię. Przypomniało mu się, że ptaki zajadały wyłącznie liście, nie ruszając w ogóle
korzeni. Ale Kai nie byłby sobą, gdyby nie wziął próbek wszystkiego, co rosło w okolicy,
nawet roślin o grubych liściach, które ptaki zupełnie ignorowały. Kai umieścił swój zielnik w
specjalnym pojemniku i z powrotem zajął swoje miejsce w ślizgaczu.
- W ogóle nie przestał się opychać - oświadczył Bakkun, wręczając Kałowi teleskop.
Kai wpatrywał się w drapieżnika, a tymczasem Bakkun poprowadził ślizgacz w górę.
Zwierzę wytrwale jadło, nie kwapiąc się, by choć zerknąć na ślizgacz, gdy przelatywał nad jego
głową.
Bakkun, nie otrzymawszy nowych poleceń, skierował ślizgacz w stronę wąskiego
przesmyku na końcu doliny. Za nim teren znacznie się osuwał. Ziemia, w większości
piaszczysta, nie rodziła wybujałej roślinności, dając oparcie jedynie skromnym krzakom.
- Czujniki ciągną się dalej wzdłuż doliny, Kai - powiedział Bakkun, odwracając uwagę
Kaia od potwora.
Kai zerknął na sejsmiczny skaner obrazu.
- Yhm. Ostatni mieści się zaraz za tamtym pasmem gór.
- Ta dolina jest naprawdę bardzo stara - przyznał Bakkun. - Linia czujników kończy się
za krawędzią?
Kai był niemal uradowany, słysząc w jego głosie pytanie.
- Tak właśnie - odparł.
- A to dopiero...
Po raz pierwszy Kai wyczuł rozterkę w tonie grawitanta. Potrafił to zrozumieć, tym
bardziej, że sam czuł się podobnie zagubiony.
Spiętrzenie warstw, nad którym obecnie przelatywali, nastąpiło co najmniej milion lat
przed ich przybyciem. Tymczasem odnaleziony czujnik bez wątpienia był dziełem Theków.
Chyba że... - zabłąkana myśl przemknęła Kaiowi przez głowę i rozbawiła go nagle - chyba że
Thekowie naśladują o wiele starszą cywilizację... na przykład cywilizację Innych? Thekowie
jako naśladowcy? Kaiowi natychmiast wróciło poczucie rzeczywistości. Miałby konkurować z
Thekami w długowieczności? Równie dobrze mógłby rzucić wyzwanie grawitantom i
spróbować zmierzyć się z ich siłą. Liczyło się tylko tu i teraz, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę
znikomość czasu ofiarowanego człowiekowi, nawet przy wszystkich cudach współczesnej
medycyny. On i jego zespół mieli wykonać zadanie teraz. Nieważne, że ktoś wykonał już
podobne, w czasach gdy człowiek był jeszcze na etapie pojedynczej komórki, dryfującej sobie
gdzieś po przedpolach długiego procesu ewolucji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z pomocą Paskuttiego i Tardmy udało się Varian opatrzyć rany Mabel. Jednak zwierzę
zdołało w jakiś niewiarygodny sposób poluzować końce błony ochronnej i mimo osłony
siłowej rozciągniętej nad zagrodą owady obsiadły okaleczony bok. Rana otwarła się jeszcze
bardziej, gdy Mabel jak oszalała próbowała uwolnić się z lin, którymi grawitanci starali sieją
utrzymać w ryzach. W końcu trzeba było przywiązać jej łeb do zdrowej nogi, by Varian mogła
w ogóle do niej podejść.
Na szczęście, gdy Varian usunęła już insekty z rany, mogła uznać z satysfakcją, że całe
zwierzę wygląda dość zdrowo.
- Przemyję jej nogę i opatrzę - oznajmiła Paskuttiemu, którego mdliło już od tych
zabiegów. - Lepiej zajmować się ofiarą niż napastnikiem. Sam pomyśl, nadziać się na takiego...
- Przypomniała sobie ohydny łeb stworzenia i rzędy śmiercionośnych zębów wyszczerzonych
na filmie, który pokazywał jej Kai.
- Ten zwierzak nie stawiał zbyt wielkiego oporu - powiedział Paskutti tak ostrym
tonem, że Varian spojrzała na niego. Nie oczekiwała oczywiście, że ujrzy choć cień emocji na
pozbawionej wszelkiego wyrazu twarzy grawitanta, ale spostrzegła w jego jasnych oczach
jakieś przedziwne podniecenie, które na moment ją przeraziło. Odniosła bowiem wrażenie,
jakby Paskutti był nienaturalnie, wprost oburzająco podekscytowany widokiem rany i w ogóle
całym zajściem, podczas którego jedno zwierzę pożerało żywcem inne. Szybko odwróciła się,
nie chcąc, by Paskutti zauważył, że go obserwuje.
Dokończyli zabieg bez dalszych utrudnień ze strony Mabel, za to gdy uwolnili ją z lin, z
taką złością machnęła ogonem, że musieli pośpiesznie wycofać się za ogrodzenie. Skoro tylko
jej dobroczyńcy znaleźli się dalej, Mabel opuściła agresja. Zwierzak przerwał groźnie brzmiące
warczenie i rozejrzał wokół, jakby zupełnie zbity z tropu nieoczekiwaną ucieczką
“napastników". Jej krótkowzroczne oczy z wielką uwagą wpatrywały się w przestrzeń ponad
ich głowami. Dopóki stali nieruchomo, Mabel nie była w stanie ich spostrzec. A więc
ś
miertelny wróg Mabel musiał być o wiele większy od niej mimo pokaźnych rozmiarów jej
cielska i nawet z daleka łatwo rozpoznawalny po zapachu, sądząc po gwałtownym rozdęciu jej
nozdrzy.
- Co teraz, Varian? - spytał Paskutti, gdy wydostali się z zagrody. Jego głos był zupełnie
matowy, co jedynie uwydatniało niecierpliwość, z jaką czekał odpowiedzi.
- Teraz przyjrzymy się zwierzętom zamieszkującym tereny poza płytą kontynentalną,
ż
eby Kai i jego drużyna mogli bezpiecznie rozłożyć tam obóz pomocniczy. Zabieramy
ś
lizgacz, Paskutti, więc jeśli zorganizujesz parę taśm, będziemy mogli również rozejrzeć się w
poszukiwaniu minerałów.
- Broń?
- Zwykła, osobista. Nie będziemy polować. Będziemy obserwować - Varian odparła
nieco szorstko, bardziej oschle niż zamierzała, ale w niewinnym pytaniu Paskuttiego
dźwięczała jakaś odpychająca i wstrętna żądza. Tardma zachowywała się obojętnie jak zawsze,
lecz należało pamiętać, że nigdy nie zrobiła niczego - nawet nie uśmiechnęła się - nie
zerknąwszy najpierw na Paskuttiego.
Wrócili do obozu po sprzęt. Varian zauważyła dzieciarnię zgromadzoną wokół
ogrodzenia Dandy i przypatrującą się, jak Lunzie go karmi. Jego gruby, ale krótki ogonek
ś
migał to w jedną, to w drugą stronę - z zadowolenia lub nienasyconego łakomstwa.
- Dandy nie ma kłopotów z jedzeniem, co? - zapytała Bonnarda.
- To już druga butelka - oznajmił chłopiec, nie posiadając się z dumy.
- Lunzie mówi, że będziemy go mogli karmić, gdy trochę bardziej się z nami oswoi -
dodała Cleiti, a Terilla pokiwała potakująco główką. Jej błyszczące oczy otwarły się szeroko,
ożywione niewiarygodną przygodą, która ją czekała.
Biedna mała dziewczynka, pomyślała Varian, wspominając swe szczęśliwe
dzieciństwo spędzone z rodzicami - weterynarzami pośród najróżniejszych gatunków zwierząt
na rozmaitych planetach. Nie pamiętała, by kiedykolwiek zabrakło jej zwierzaka, którego
mogłaby przytulić i opiekować się nim. Niewielkie stworzonka przynoszone jej rodzicom, by
się nimi zaopiekowali lub wyleczyli je, powierzane były jej pieczy, odkąd uznano ją za
wystarczająco odpowiedzialną dziewczynkę. Nie lubiła tylko Galormisów, Jej wrodzony
instynkt ostrzegł ją przed nimi już w chwili, gdy odkryto te zamaskowane diabły na
Aldebaranie 4, lecz jako początkujący adept weterynarii musiała trzymać język za zębami i nie
zwierzać się nikomu ze swych podejrzeń. Miała sporo szczęścia, gdy Galormis zaatakował
mieszkańców jej domu, wyruszywszy na swój nocny żer. Na ramieniu Varian zostały jedynie
słabo widoczne ślady zębów. Jego siekacze wyposażone były w kanaliki zawierające
substancje paraliżujące, dzięki którym Galormis mógł obezwładnić ofiarę. Potwór zdążył zabić
swojego opiekuna, lecz na szczęście strażnik, zaalarmowany tym, że nie nadchodził jego
zmiennik, zbudził obóz. Galormis został schwytany, ogłuszony, a później uśmiercony. Planetę
zaś wciągnięto na listę światów zakazanych.
- Najpierw sprawdzimy, czy Dandy potrafi się zachować, Terilla - powiedziała Varian,
wierząc szczerze w stare przysłowie, że “kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha".
Ten, kto je wymyślił, nie miał oczywiście na uwadze Galormisów, za to miała ich na uwadze
Varian i uznała powiedzenie za równie trafne w odniesieniu do sytuacji z Dandym.
- Jak się ma Mabel? - spytała Lunzie, rzucając Varian przelotne spojrzenie.
Varian opowiedziała jej wszystko ze szczegółami, po czym dodała:
- Wyruszamy dziś na zwiad na północ. Zespół Kaia będzie musiał wkrótce założyć tam
obozy pomocnicze, a nie chcę, by natrafili na kłącze, które dobierały się do Mabel. Poza tym
drużyny geologiczne zostały zobowiązane do składania natychmiastowych raportów, jeśli
zauważą jakieś ranne zwierzę. W razie czego, daj nam znać, Lunzie, dobrze?
Lekarka przytaknęła.
- Możemy lecieć z tobą, Varian? - zapytał Bonnard. - Wzięlibyśmy duży ślizgacz, co?
Proszę, Varian...
- Nie dziś.
- Masz dzisiaj swój dyżur, Bonnard, wiesz przecież - przypomniała mu Lunzie. - I
lekcje.
Bonnard miał minę tak buntowniczą, że Varian dała mu kuksańca w bok i szeptem
nakazała trzymać fason. Cleiti, bardziej czuła na dezaprobatę ze strony dorosłych, trąciła go z
całej siły łokciem między żebra.
- Mieliśmy wolne wczoraj, Bon. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, znowu wybierzemy
się na wycieczkę. - Cleiti uśmiechnęła się do Varian, choć jednocześnie jej spojrzenie było
pełne tęsknoty i zawodu.
To takie miłe dziecko, ta Cleiti, pomyślała Varian, zmierzając razem z grawitantami do
magazynu po sprzęt. Sprawdziła ślizgacz, mimo że Portegin dokonał już rano przeglądu.
Rozpoczęli podróż w samą porę, tuż po pierwszych porannych opadach deszczu. Na
Irecie było regułą, że po ulewie chmury rozstępowały się leniwie, pozwalając jasno-żółtemu
słońcu ogrzać nieco ziemię. Varian, nie przyzwyczajona do światła, zmrużyła oczy. Na
szczęście natychmiast pociemniała szybka jej hełmofonu, czuła na zmianę oświetlenia. Czasem
Varian odnosiła wrażenie, że dziwaczne żółte światło sączące się przez chmury bardziej kłuje
w oczy niż bijące prosto w twarz promienie słoneczne.
Dopiero gdy znaleźli się dziesięć kilometrów od obozu, indykator wykrył obecność
pierwszych stworzeń, w większości zresztą już oznakowanych. Miejsce, w którym wylądowali,
okazało się “martwym" rejonem - zwierzęta pierzchły gdzieś, jakby wieść o nadejściu intruzów
powoli szerzyła się pośród mieszkańców Irety. To niedostępny światek, pomyślała Varian, jak
wszystkie bardziej... cywilizowane? Zaawansowane w rozwoju brzmi lepiej, zauważyła po
cichu. A wiec na wszystkich zaawansowanych w rozwoju planetach wyglądało to tak, jakby
wiadomość o przybyciu obcych roznosił wiatr wiejący z miejsca ich lądowania i zwierzęta
natychmiast się gdzieś zaszywały. Chyba że, oczywiście, była to inteligentna, gościnna planeta
- wówczas mieszkańcy gromadzili się, by przypatrzeć się przybyszom. Lecz zdarzały się też
powitania pełne rezerwy - nie tchórzliwe i nie agresywne, po prostu obojętne. Varian
przypomniał się płaszcz osłony siłowej rozciągnięty nad obozem. Zupełnie niepotrzebna rzecz,
parsknęła lekceważąco, przydaje się tylko do odstraszania insektów. Przynajmniej w obecnych
okolicznościach, gdy zwierzęta i tak trzymały się z dala. Może problem Kaia dałoby się
rozwiązać, zakładając po prostu ten jego obóz pomocniczy, i najpierw, zabezpieczywszy go
niewielkimi osłonami siłowymi, pozwolić miejscowej zwierzynie usunąć się niepostrzeżenie z
danego terenu, a dopiero potem przenieść tam ludzi.
Był jednak kłacz! Prawdziwy olbrzym! Na filmie Kaia trzęsły się czubki drzew, gdy
bestia kroczyła przez las. Duża osłona siłowa mogłaby go porazić, może i zrazić do
podejmowania kolejnych prób ataku... Ostatecznie w cieniu aktywnych wulkanów nie
rozwijało się bujnie życie zwierzęce, a więc wszystkie stworzenia, duże i małe, musiały
wiedzieć dostatecznie dobrze, co to jest ogień i czym grozi. Natomiast mniejsze osłony...
Mniejsze osłony nie byłyby w stanie powstrzymać zdecydowanego ataku zgłodniałego albo
przerażonego kłacza, a podobną możliwość powinna przecież wziąć pod uwagę. Ba,
zważywszy apetycik drapieżników jego rozmiarów!
Varian wyznaczyła kurs na północny wschód, na rozległy, wysoki płaskowyż, otoczony
niebotycznymi księżycowymi górami, jak określał je Gaber. Z właściwą sobie pedanterią
Gaber wyjaśnił jej kiedyś, jak to dwie płyty kontynentalne nasunęły się na siebie, wypiętrzając
owe olbrzymie kamienne szczyty. Płaskowyż, który otaczały, był wcześniej dnem
oceanicznym. Każdy udający się w tę okolicę otrzymywał od Gabera i Trizeina gorące
polecenie, by szukać skamielin. To właśnie tutaj, u stóp gór pochodzących z późnego
fałdowania, Kai miał nadzieję natrafić na pokłady minerałów. Tereny znajdowały się daleko
poza zasięgiem starych czujników. Ich odkrycie, nie wiadomo czemu, wpłynęło na Varian
uspokajająco. Kai zaś zdawał się strasznie nimi rozdrażniony. Varian zachodziła w głowę,
dlaczego - przecież KOB nie miałby chyba ochoty utracić tej dwukrotnie, bądź co bądź,
sondowanej planety. Poza tym Thekowie żyją dość długo, by naprawić popełnione błędy - jeśli
w ogóle zdarzyło im się kiedyś jakieś popełnić. A może właśnie dlatego, że mają dość czasu, by
korygować usterki, uchodzą za nieomylnych?
Przed płaskowyżem, na który się kierowali, porośniętym niegościnną, kostropatą
roślinnością - ni to trawą, ni krzewami - ciągnął się szeroki pas puszczy, przez którą zazwyczaj
przedzierali się krewniacy Mabel i gdzie zwykł czyhać kłacz. Daleko nad wschodnim
horyzontem unosiły się chmury pyłu wulkanicznego, przeszywane od czasu do czasu
grzmiącymi błyskawicami, których huk odbijał się echem w czujnikach pokładowych
ś
lizgacza.
Naraz spostrzegli stado krążących w powietrzu padlinożernych. Wylądowały, by
przyjrzeć się ofierze, lecz niestety sprowadzona już została do zestawu kości i kosteczek, toteż
ewentualne ślady ran zadanych jej przez mordercę nie nadawały się z oczywistych względów
do zbadania. Padlina nigdy nie gniła na Irecie. Wytrwałe owady dziurawiły pracowicie swymi
drobnymi kleszczami szkielet niczym rzeszoto. Kości znikną w ciągu jednego dnia. Tylko
twardsza czaszka była nietknięta - Varian, spryskawszy ją najpierw preparatem
antyseptycznym, przyjrzała się jej dokładnie.
- Odpowiada rozmiarami czaszce Mabel? - spytał Paskutti, patrząc, jak Varian drutem
przewraca czaszkę z jednej strony na drugą.
- Jest w każdym razie grzebieniasta. O, zobacz... widzisz? Rozszerzona jama nosowa...
Można przypuszczać, że Mabel ma o wiele lepszy węch niż wzrok. Pamiętasz, co wyprawiała
dziś rano?
- Skoro na tej planecie wszystko wonieje... - odparł Paskutti z taką gwałtownością, że
Varian obejrzała się na niego. Myślała z początku, że chce być zabawny, tymczasem Paskutti
powiedział to ze śmiertelnie poważną miną.
- Rzeczywiście, cała planeta po prostu śmierdzi, ale Mabel musiała już do tego
przywyknąć, więc jest w stanie rozpoznać pewne zapachy i odpowiednio zareagować. Nos jest
z pewnością jej głównym środkiem obronnym.
Varian zrobiła trzy trójwymiarowe zdjęcia i z niemałym wysiłkiem odłamała fragment
chrzęści nosowej i drzazgę z kości, by później poddać je dogłębnej analizie. Czaszka była
nieporęczna i nie nadawała się do transportu.
Padlinożerne przez cały czas krążyły wysoko ponad ich głowami, a gdy tylko Varian i
Paskutti wznieśli się ślizgaczem w górę, ptaki sfrunęły na ziemię, jakby z nadzieją, że w
porządnie już objedzonym szkielecie intruzi odnaleźli jednak jakieś smakowite kąski, które one
przeoczyły.
Varian mruknęła coś pod nosem. śycie na Irecie toczyło się szybko, szybko też
nadchodziła śmierć. Nie należało się dziwić, że Mabel, choć tak ciężko raniona, starała się
utrzymać na nogach. Dla zranionego zwierzaka upaść znaczyło nigdy się już nie podnieść. Czy
przyjście Mabel z odsieczą było przysługą, czy może tylko odroczeniem jej i tak wczesnej
ś
mierci? A jednak - rana goiła się, a kąśliwe zębiska nie naruszyły trwale struktury mięśnia ani
nie złamały kości. Mabel będzie żyła, i niebawem będzie zupełnie zdrowa.
Ś
lizgacz dotarł do miejsca, gdzie pasły się roślinożerne - tutaj właśnie znaleźli Mabel.
Varian zredukowała pracę głównego silnika i Ślizgacz zawisł nieruchomo w powietrzu. Stado
pasło się spokojnie. Pod szerokimi, ociekającymi deszczem liśćmi Varian dostrzegła
cętkowany grzbiet zwierzęcia, trzymającego się pod wiatr, aby nie zwęszyły go roślinożerne.
Przedtem drapieżnik zachował się zbyt porywczo i spłoszył całe stado, poza jedną Mabel, która
nie była w stanie szybko się poruszać.
Poziom inteligencji roślinożernych zastanowił Varian. Można by się spodziewać, że w
końcu nauczą się wystawiać czaty, jak czynią to inne gatunki na równie nieprzyjaznych
planetach, by ostrzegały stado przed zbliżającymi się drapieżnikami. Ale nie, czaszka, jaką
widzieli, mogła pomieścić mózg niewielkich rozmiarów, tak niewielkich, iż nie był w stanie
właściwie pokierować tak potężnym ciałem. A może miały dodatkowy mózg w ogonie? Varian
słyszała o podobnej kombinacji już wcześniej, dawno, dawno temu. Dodatkowy zespół
mózgowy w przypadku tak ogromnej bestii nie byłby wcale osobliwością. Jama nosowa
przypuszczalnie mogła była pchnąć puszkę mózgową bardziej do tyłu. Więcej węchu, mniej
rozumu, oto Mabel jak na dłoni!
- Widzę jednego z wygryzionym bokiem - oznajmiła Tardma, spoglądając badawczo w
lewą stronę. - To świeża rana!
Varian zerknęła na zwierzę, z trudem powstrzymując dreszcz obrzydzenia. Mimo
zalanego krwią, postrzępionego boku, zranione zwierzę ze stoickim spokojem pałaszowało
liście. Głód dominuje nad bólem, pomyślała Varian. Zaspokoić go - to tylko się liczy.
- Jest następny. Ma starszą ranę! - zawołał Paskutti, dotykając jej ramienia, by zwrócić
jej uwagę w drugą stronę.
Rana rzeczywiście pokryła się już strupem, lecz gdy Varian wzmocniła powiększenie
teleskopu, ujrzała rojące się pasożyty żerujące aa skaleczeniu. Od czasu do czasu roślinożerny
przerywał jedzenie, by otrzeć obolały bok. Widać było wówczas, jak od rany odpada cała masa
insektów, strąconych językiem zwierzęcia.
Ś
lizgacz poruszał się wolno, trzymając się ciągle pod wiatr, by stado nie zwróciło na
niego uwagi. Varian mogła przyjrzeć się zwierzętom dokładniej. Poza kilkoma osobnikami,
boki wszystkich roślinożernych pokrywały makabryczne rany. Do wyjątków należały przede
wszystkim zwierzęta młode i mniejsze.
- Może szybciej biegają? - zauważyła Tardma.
- Raczej nie są dość... soczyste - odrzekła Varian.
- Albo chronią je dorosłe - wtrącił Paskutti. - Przypomnij sobie: młode biegły w środku
stada, gdy natrafiliśmy na nie po raz pierwszy.
- Mimo wszystko wolałabym wiedzieć... - zaczęła Varian, ale Paskutti nie pozwolił jej
dokończyć.
- Być może zaraz się dowiesz - powiedział, wskazując na dół.
W najbardziej oddalonym krańcu puszczy jeden z roślinożernych przerwał nagle ucztę i
stanąwszy na tylnych nogach, wyciągnął swój grzebieniasty łeb na północ. Równie
niespodziewanie opadł na ziemię i odwróciwszy się, pognał ile sił w nogach na południe,
wydając z siebie prychające pogwizdywania. Inny zwierzak, bynajmniej nie zaalarmowany
nieoczekiwaną ucieczką towarzysza, dopiero po chwili zwietrzył ten sam zapach. Zagwizdał i
rzuciwszy się na cztery nogi, potoczył się ciężko w kierunku południowym. Roślinożerne
uciekały - jeden po drugim, lecz zupełnie niezależnie od siebie. Młodsze osobniki wkrótce
doścignęły starsze i niebawem je przegoniły. Parskliwe gwizdy stawały się coraz bardziej
hałaśliwe i pełne przerażenia.
- Czekamy? - zapytała Tardma, zaciskając kurczowo krótkie, grube palce wokół sterów.
- Owszem, czekamy - odparła Varian, świadoma tłumionej gorliwości Tardmy.
Nie musieli czekać długo. Najpierw doszedł ich odgłos trzasku, potem ujrzeli
zmierzające majestatycznym krokiem zwierzę. Pochyliło nisko łeb i wyciągając swe krótkie
przednie łapy, rzuciło się w szaleńczą pogoń, utrzymując równowagę przy pomocy grubego,
ciężkiego ogona. Zwierz biegł z otwartą paszczą, ogromną, ociekającą śliną; widać było
błyskające rzędy ostrych jak szpilki zębów. Gdy przetoczył się obok zawieszonego w bezruchu
ś
lizgacza, Varian dostrzegła jego oczy - małe zgłodniałe oczka, mordercze oczka drapieżnika...
- Lecimy za nimi? - zapytała Tardma dziwnie zdyszanym głosem.
- Oczywiście.
- By przeszkodzić w procesie zachowania równowagi biologicznej? - odezwał się
Paskutti ironicznie.
- Równowagi? - Varian dławiła się niemal własnymi słowami. Nie powinna stracić
cierpliwości. - Równowagi, Paskutti? Ten potwór nie zabija z głodu, on masakruje dla
przyjemności.
- Może tak, może nie - odparł grawitant i poprowadził ślizgacz w ślad za drapieżnikiem.
Zwierzę chwilami znikało im z oczu, ale mimo to z łatwością dało się śledzić jego bieg
- zdradzały go łamiące się i drżące drzewa, w popłochu wyrywające się do lotu ptactwo i
pierzchające ze strachu nieduże lądowe żyjątka. Prędkość drapieżnika znacznie przewyższała
szybkość niezdarnej ucieczki roślinożernych; dogonienie stada było tylko kwestią czasu.
Varian jak zwykle podeszła do pościgu emocjonalnie - czuła, jak drży, zaschło jej w gardle,
miała przyspieszony oddech. Zdumiała ją natomiast przemiana, jaka zaszła w grawitantach.
Pierwszy raz, odkąd rozpoczęła z nimi pracę, okazywali jakiekolwiek uczucia - ich twarze
wykrzywiał grymas gorączkowego podniecenia, niezrozumiałej żądzy, chciwości, które nie
miały nic wspólnego z cywilizowaną reakcją.
Była przerażona. Gdyby zamiast Paskuttiego to ona siedziała teraz za sterami,
zawróciłaby natychmiast, nie czekając na finał pogoni. To jednak wystarczyłoby, żeby
poderwać jej autorytet w oczach grawitantów. Owszem, tolerowali fizyczne ograniczenia
swych przełożonych, lecz moralne tchórzostwo spotkałoby się jedynie z ich pogardą. Przecież
to ona właśnie zorganizowała tę wyprawę, by sprawdzić, jak niebezpieczny może być potwór w
stosunku do roślinożernych i co groziłoby obozom pomocniczym Kaia. Nie mogła zawrócić,
choćby ze względu na poczucie przyzwoitości. Poza tym... nie pojmowała swojej reakcji -
widywała już bardziej odrażające formy śmierci, drastyczniejsze zmagania miedzy
zwierzętami.
Tymczasem drapieżnik zrównał się już ze stadem. Upatrzył sobie jedno stworzenie i
zapędził je przerażone w pułapkę bez wyjścia, pomiędzy zwalone drzewa. Oszalałe ze strachu
stworzenie próbowało wspiąć się na przewrócone konary, lecz jego przednie łapy okazały się
niezdolne do tego rodzaju ćwiczeń, poza tym pnie i tak nie utrzymałyby ciężaru jego
masywnego cielska. Becząc i gwiżdżąc przeraźliwie, zwierzę osunęło się powoli w łapy
drapieżnika. Ten jednym potężnym uderzeniem nogi zwalił sparaliżowaną z trwogi ofiarę na
ziemię. Przednimi łapami, niezbyt pokaźnych rozmiarów w porównaniu z tylnymi
kończynami, zmierzył wielkość drżącego boku zwierzęcia. Jego ruchy były plugawe, by nie
rzec sprośne. Naraz zwierzak zawył - drapieżnik zatopił zęby w jego pachwinie i wyrwał z niej
kęs ciała.
Varian zebrało się na wymioty.
- Przerwij ten horror, Paskutti! Zabij go!
- Nie uratujesz wszystkich roślinożernych na Irecie, zabijając jednego drapieżnika -
odparł grawitant, ze wzrokiem utkwionym w odrażające sceny. Jego oczy płonęły żądzą krwi.
- Nie chcę uratować wszystkich, tylko tego jednego! - wrzasnęła Varian, sięgając do
sterów.
Twarz Paskuttiego przybrała znajomy obojętny wyraz. Grawitant zwiększył moc
silnika i ślizgacz opadł na napastnika, który szykował się właśnie do kolejnego kęsu. Gdy
spaliny ślizgacza osmaliły nieco skórę na głowie bestii, ryknęła z bólu. Stanąwszy dęba i
utrzymując równowagę przy pomocy potężnego ogona, próbowała schwytać ślizgacz.
- Jeszcze raz, Paskutti! - rozkazała Varian.
- Wiem, co robić - fuknął Paskutti matowym, srogim głosem.
Varian zerknęła na Tardmę - jej oczy również pałały niepojętym pragnieniem krwi. A
Paskutti? Ależ on bawi się z tą bestią, pomyślała przerażona Varian.
Tym razem grawitantowi udało się pozbawić drapieżnika równowagi. By potwór mógł
utrzymać się na dwóch nogach, musiał puścić zdobycz.
- Wstawaj, głuptaku! Wstawaj i uciekaj! - wydzierała się Varian, widząc, że beczący
przeraźliwie trawożerca nie rusza się na krok z miejsca, gdzie upadł, brocząc obficie krwią.
- Nie ma dość oleju w głowie, by domyślić się, że jest wolny - zawyrokowała Tardma
głosem spokojnym, choć pełnym pogardy.
- Wygoń stamtąd tego potwora, Paskutti!
Varian nie musiała wcale tego mówić - Paskutti sam wpadł na ten pomysł.
Drapieżnik, spostrzegłszy wreszcie, skąd zagraża mu niebezpieczeństwo, usiłował
strącić ślizgacz swymi krótkimi łapami i potężnym łbem. Tym samym coraz bardziej oddalał
się od swej ofiary.
Paskutti bawił się z potworem, który nieudolnie próbował się bronić. Zanim Varian
zdała sobie sprawę, co Paskutti zamierza, grawitant przechylił ślizgacz i włączając napęd
odrzutowy, skierował cały strumień palącego powietrza z silników na łeb zwierzaka.
Przeraźliwy ryk bólu dotarł do ich uszu. Ślizgacz gwałtownie ruszył do przodu, wciskając
Tardmę i Varian w fotele. Zaraz też rzuciło nimi w przeciwną stronę, ponieważ Paskutti
natychmiast zawrócił, by przyjrzeć się efektom swego eksperymentu.
Drapieżnik próbował otrzeć poczerniały, zlany krwią łeb. Wściekle kołysał głową,
słaniając się na nogach w śmiertelnych katuszach.
- Sprawdźmy, czy to go czegoś nauczyło - oznajmił Paskutti i naprowadził ślizgacz na
drapieżnika.
Bestia usłyszała odgłos maszyny, ryknęła boleśnie i potykając się co chwila, popędziła
szaleńczo w przeciwną stronę.
- Proszę bardzo, Varian. Nauczył się, że ślizgacz oznacza ból. Nigdy więcej nie będzie
grasował na obszarze, gdzie usłyszy ślizgacz.
- Nie o to mi chodziło, Paskutti - wydusiła z siebie Varian.
- Ksenobiologowie zawsze tak wymiękają. Ten potwór to twardziel. Nic mu nie będzie.
Pewnie chcesz zająć się rannym trawojadem, co?
Starając się zapanować nad nagłym uczuciem obrzydzenia do Paskuttiego - co
kosztowało ją sporo wysiłku, Varian skinęła potakująco głową i zagrzebała się w swych
weterynaryjnych przyborach. Roślinożerca nadal spoczywał na ziemi, przewrócony na bok,
wciąż zbyt przerażony, by pozbierać się i uciec. Zraniona kończyna drgała, widać było, jak
kurczą się odsłonięte mięśnie, wywołując za każdym razem bolesne, gwiżdżące pojękiwania
zwierzęcia. Varian nakazała Paskuttiemu zatrzymać ślizgacz tuż nad stworzeniem, które
pochłonięte było całkowicie własnym bólem i pogrążone w panicznym strachu. Z góry łatwiej
było rozpylić antybiotyk i nałożyć błonę ochronną. Ślizgacz unosił się jeszcze przez jakiś czas
w powietrzu, nieco ponad zwierzęciem, które w końcu zrozumiało, że nie ma już żadnego
niebezpieczeństwa i usiłowało wstać. Potem wietrzyło nosem dokoła, a upewniwszy się, że nic
mu nie zagraża, otrząsnęło się, porykując z bólu wywołanego ruchem. Natychmiast też,
zupełnie jakby nigdy nic, porwało liść paproci i schrupało go beznamiętnie. Rozejrzało się
wokół, szukając więcej pożywienia i nie znalazłszy nic w pobliżu, powoli zaczęło wychodzić z
pułapki, węsząc od czasu do czasu, i pojękując, gdy ból dawał o sobie znać.
Varian czuła na sobie wzrok Paskuttiego. Wolała na niego nie patrzeć, by nie dojrzał
czasem w jej oczach wstrętu, jaki do niego czuła.
- W porządku, możemy zająć się dalszym przeczesywaniem terenu. Musimy się
dowiedzieć, kim są pozostali mieszkańcy przedgórza, zanim geologowie będą mogli
bezpiecznie zabrać się do pracy.
Paskutti skinął głową i ponownie skierował ślizgacz na północny wschód. Po drodze
natrafili .jeszcze na trzy gatunki stadne i oznaczyli je. Do Varian, wciąż ogłuszonej
wcześniejszym incydentem, stopniowo docierała myśl, że wszystkie nowo poznane gatunki
musiały mieć wspólnych przodków i dopiero ewolucja rozwinęła w nich różnice, w wyniku
czego stanowią teraz osobne podgatunki.
Wrócili do bazy tuż przed początkiem wieczornej ulewy. Varian spostrzegła, że nie
tylko ona jest szczęśliwa, że nie musi już dłużej siedzieć w ciasnej kabinie ślizgacza - także
Tardma i Paskutti wydawali się z tego bardzo zadowoleni. Varian kazała Paskuttiemu dokonać
przeglądu ślizgacza, a Tardmie zanieść nagrania Gaberowi, sama zaś pośpiesznie udała się do
Mabel. Zwierzak zdążył już sprowadzić okoliczne drzewa do postaci ledwo odrastających od
ziemi pniaków. Opatrunek trzymał się nieźle, a Mabel nie oszczędzała już zranionej nogi.
Varian z entuzjazmem, lecz i niechęcią myślała o uwolnieniu swojej pacjentki, i tylko
praktyczne trudności związane z zapewnieniem Mabel wystarczającej ilości pożywienia
przekonały ją ostatecznie, że zwierzę jak najszybciej powinno znaleźć się na wolności.
Postanowiła uwolnić Mabel rano i śledzić jej poczynania ślizgaczem, zachowując, oczywiście,
odpowiedni dystans. Chciała sprawdzić, czy Mabel ma instynktowne wyczucie kierunku, czy
potrafi się w jakiś sposób porozumieć z innymi członkami stada. Dziś jej towarzysze reagowali
na zbliżające się niebezpieczeństwo w pojedynkę. Głupie bezmózgowce nie umiały połączyć
sił przeciw napastnikowi. Wspólnie z łatwością podołałyby drapieżnikowi - jeśli oczywiście
miałyby choć odrobinę odwagi i jakiegoś przewodnika stada.
Varian zastanawiała się, czy można by w jakiś sposób pobudzić inteligencję Mabel.
Szybko jednak zdecydowała, że podobnego eksperymentu nie da się przeprowadzić. Trwałby
zbyt długo, a przy rozmiarach mózgu Mabel szansę na sukces były śladowe. Poza tym, by
Mabel mogła osiągnąć przyzwoity poziom inteligencji, trzeba by najpierw fizycznych zmian.
Jej czaszka była w stanie pomieścić jedynie mózg odpowiedzialny za podstawowe funkcje
ż
yciowe, nie było w niej miejsca na nic więcej i nic więcej nie dałoby się zrobić. Chyba że ten
gatunek wyposażony był w dodatkowy mózg w ogonie. Miałby wówczas większe zdolności
motoryczne... Oczywiście, że Varian miała już do czynienia z gatunkami, które posiadały
pomocnicze ośrodki nerwowe kontrolujące pracę kończyn, natomiast ich mózg główny był
zlokalizowany centralnie w najbardziej odpornej części ciała. Człowiek pod tym względem - i
nie tylko pod tym, pomyślała Varian, nie był najlepiej skonstruowany. Przynajmniej takiego
zdania byli Thekowie.
Wolnym krokiem zmierzała właśnie do bazy, pochłonięta własnymi myślami, gdy z
rozważań wyrwał ją niespodziewanie szum ślizgacza. Ktoś wołał za nią po imieniu.
Spostrzegła Kaia - wyglądał na bardzo zadowolonego. Ruchem ręki przywoływał ją do siebie.
Dołączyła leniwie do niego i Bakkuna. Zwykle stateczna i opanowana twarz Kaia promieniała
ożywieniem i radosną ekscytacją. Nawet Bakkuna, bądź co bądź grawitanta, spowijała otoczka
satysfakcji i samozadowolenia.
- Mamy parę taśm, które natychmiast powinnaś obejrzeć, Varian! Znaleźliśmy jednego
z twoich kłączy!
- Nawet mi o nich nie wspominaj!
- Uuh? Mieliśmy meczący dzionek, co? Cóż, to ci powinno dodać otuchy! Potrzebuję
twojej opinii jako eksperta.
- Zabiorę nasze znaleziska do Gabera - oznajmił Bakkun i ruszył w kierunku pracowni
kartografa, zostawiając dowódców samych.
- Mówisz więc, że dzień ci się udał? - Varian na chwilę zapomniała o swym
beznadziejnym nastroju. Nie miała prawa przygnębiać Kaia ani odbierać mu radości z
dzisiejszych zdobyczy.
- I to bardzo. Poczekaj, sama zobaczysz. - Zaprowadził ją do wahadłowca. - No, a co u
ciebie? Da się oczyścić północno-wschodnią część przedgórza, abyśmy mogli rozłożyć nasz
obóz?
- Najpierw obejrzymy twoje nagrania - rzuciła czym prędzej Varian i przyspieszyła
kroku.
Dotarli do kabiny pilota.
- Nie jest tajemnicą, że nie orientuję się dobrze w zwierzęcych zwyczajach - zaczął Kai,
umieszczając kasetę w odtwarzaczu - ale to, co zaraz ci pokażę, jest po prostu pozbawione
wszelkiej logiki. Otóż... otóż wyobraź sobie, że natrafiliśmy na złote ptaki w odległości jakichś
stu sześćdziesięciu kilometrów od morza...
- Co takiego? - wykrzyknęła Varian. - Ależ to bez sensu...
Na ekranie pojawiły się ptaki. Widziała, jak opychają się źdźbłami trawy.
- Nie pomyślałeś czasem, by...
- Ha! Mam próbki każdego zielska, jakie tam rosło; trawy, krzaków, wszystkiego -
oznajmił Kai, nie dając jej nawet dokończyć.
- I to “zielsko" jest rzeczywiście zielone, wcale nie purpurowe ani niebieskie...
- Patrz teraz!
- No, nie! A ten co tu robi? - Do doliny wkroczyła lilipucia postać, lecz wkrótce
zbliżenie kamery przywróciło drapieżnikowi jego względnie prawdziwe rozmiary. - To
przecież bestia, która zaatakowała Mabel i...
- To nie może być ten sam...
- Oj, zdaję sobie z tego sprawę. Chodzi o to, że one są dwa razy bardziej niebezpieczne,
niż myśleliśmy. Spotkaliśmy dziś jednego, wyżerał właśnie bok następnemu trawojadowi;
musieliśmy interweniować! A tu, niech go szlag, zajada sobie spokojnie trawę! - Zdumienie
odebrało na chwilę Varian mowę. - Zastanawiam się... zastanawiam się, co takiego jest w tej
trawie. Umieram z ciekawości! Wydawałoby się, że w swoim środowisku mają wszystko,
czego im trzeba... Choć z drugiej strony, on może akurat zamieszkiwać tamte tereny. Za to
ptaki...
- Ja też tak myślę. Teraz dopiero zobaczysz coś, co cię zupełnie zbije z tropu.
Na monitorze drapieżnik spostrzegł ptaki, a one wyczuły jego obecność i natychmiast
sformowały szyk obronny. Varian ze zdumieniem obserwowała ich zdyscyplinowany odwrót.
- Kai! Kai?! Gdzieś ty się podział, chłopie? - dobiegł ich głos Dimenona, starszego
geologa z zespołu Kaia. - Kai, odezwij się!
- Tutaj, Dimenon! Na wprost! - odkrzyknął Kai, zatrzymując taśmę.
- Popraw mnie, jeśli się mylę: szukamy tu transuranowców, tak? - Wpadając jak burza
do obskurnej kabiny, Dimenon wyrzucił z siebie najbardziej dramatycznym tonem, na jaki go
było stać. Za nim wbiegła równie podekscytowana Aulia.
- Tylko nie mów...
- Mówię: znaleźliśmy wielgachną, ogromniastą antyklinę z uranitytem... Zasobną,
gwarantuję! Jeśli jest inaczej, przez rok będę płacił wszelkie twoje rachunki!
- Gdzie?!
- Jak wiesz, mieliśmy iść wzdłuż południowo-wschodniej linii starych czujników i zająć
się obszarem poza ich zasięgiem. Cóż, ich zasięg kończy się na skraju geosynkliny, jej
orogeneza jest o wiele starsza od samej okolicy. To Aulia zauważyła żyłę, pobłyskujący
brązem kanał. Akurat zaświeciło słońce... Założyliśmy sieć sejsmiczną, triangulacyjnie...
Pomiary były dość pobieżne. W każdym razie oto odczyty, które otrzymaliśmy! - Dimenon
wymachiwał wydrukiem niczym zdobycznym sztandarem. - Złoże, jedno z zasobniejszych!
Opłacało się tu przyjechać choćby tylko dla niego. A pamiętaj, że w młodych masywach takich
pokładów są pewnie tysiące. Mamy to, Kai, mamy to!
Kai w szale radości zaczął okładać Dimenona kuksańcami, przepełnionymi może
serdecznością, lecz niewątpliwie dość bolesnymi, Varian zaś dusiła w niepohamowanym
uścisku Aulię. Do kabiny napływali teraz pozostali członkowie zespołu geologicznego, by
przyłączyć się do gratulacji.
- A już się zacząłem zastanawiać nad tą planetą. Niby znajdowaliśmy jakieś tam ślady
rudy, owszem, ale wciąż nie było złóż... - opowiadał Triv.
- Triv! - odezwał się Gaber. Jego twarz, usmarowana atramentem, po raz pierwszy
emanowała prawdziwą radością. - Zapominasz, że nasz obóz mieści się na starej płycie
kontynentalnej, po której nie należało się wiele spodziewać...
- I pomyśleć, że wystarczyło pójść kawałek dalej, dosłownie za miedzę, na drugą
płytę!... I patrzcie, jakie są efekty! - Dimenon ponownie odtańczył swój tryumfalny taniec,
wywijając kartkami papieru jak proporcem, póki nie zahaczył nimi o Portegina, co niemal
skończyło się podarciem ich na kawałki. Natychmiast przerwał swoje szaleńcze młynki i
ostrożnie zwinąwszy bezcenny wydruk, upchnął go do kieszonki na piersi.
- Na zawsze w mym sercu!
- Sądziłam, że to moje miejsce - zauważyła uszczypliwie Aulia.
- Nie obędzie się chyba bez bankietu? - zaproponowała Lunzie, wytykając głowę zza
drzwi.
- Tylko mi nie mów, że przyrządziłaś jakiś rozweselający soczek! - zawołał Dimenon,
wygrażając jej oskarży cielsko palcem.
- Cóż, wiesz przecież, że sposobów podawania owoców jest bez liku... - odparła Lunzie
tonem tak niewinnie słodkim, że Varian wyrwał się okrzyk zdumienia.
- Czyżbyś nie wiedział, że Lunzie potrafi zrobić coś z niczego?
- Trzy razy hip-hip-hura dla Lunzie! Naszego dietetyka-gorzelnika!
- Gorzelnika? A skąd ci do głowy przyszło, że coś destylowałam? - spytała Lunzie
podejrzliwie.
- A po cóż innego Trizein kleciłby przez cały ranek zestaw do destylacji, co?
Znów posypały się gratulacje, zagłuszane salwami śmiechu. Varian spostrzegła nagle,
ż
e brakuje grawitantów. Zastanowiło ją to, lecz nic nie powiedziała. Dimenon zapewne trąbił
już o swoim sukcesie, gdy biegł tu ze ślizgacza. A więc gdzie podziewali się grawitanci, skoro
nie dołączyli do zespołu fetującego właśnie pierwsze prawdziwe osiągnięcie?
Lunzie rozwodziła się teraz nad ewentualnym smakiem swojego trunku. Napój nie miał
dość czasu, by się ustać, nie mówiąc już o tym, by zdążył swoje odleżeć. Jednak Dimenon
przymilnym tonem zapewnił ją, że bez wątpienia będzie czego zakosztować. Zebrani zaczęli
kolejno opuszczać kabinę, kierując się w stronę głównego budynku. Varian dostrzegła światło
w kwaterach zajmowanych przez grawitantów i przechodząc głównym hallem, uruchomiła
syrenę alarmową. Natychmiast uchylił się luk i w blasku światła zarysowały się masywne barki
i głowa grawitanta.
- O co chodzi?
Był to głos Paskuttiego.
- Nie słyszałeś, Paskutti? Natrafiliśmy na potężne złoże uranitytu, a Lunzie
wydestylowała jakiś trunek, którego zamierzamy spróbować w ramach świętowania sukcesu.
Potężna dłoń kiwnęła ze znudzeniem i zniknęła za zamykającym się z powrotem
lukiem.
- Znów się chowają? - spytał Kai, zatrzymując się na moment.
- Wiesz, mają nieco odmienny temperament... - Nagle Varian przypomniała sobie
ożywioną reakcję Paskuttiego, gdy drapieżnik atakował tamto zwierzę.
- Chodźże Paskutti! Za dużo pracy otępia! - wrzasnął Kai. - Tardma! Tangeli! Bakkun!
Wy wszyscy tam, dalejże!..
Luk otwarł się ponownie. Wytoczyli się z niego grawitanci i statecznie, bez
najmniejszego entuzjazmu dołączyli do rozbawionych towarzyszy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nim Kai wychylił do końca pierwszy kieliszek napoju Lunzie, zdążył nabrać o wiele
więcej szacunku dla wszechstronnych zalet owoców i pomysłowości lekarki, o której krążyły
już zresztą legendy. Niewiele brakowało, by został prawdziwym wielbicielem owoców. Lubił
subtelną goryczkę w trunkach, a ten miał delikatnie cierpki smak, w sam raz odpowiadający
jego upodobaniom.
Z przerażeniem przyglądał się Lunzie, która ze śmiertelną powagą napełniła nieduże
kieliszki dla trojga najmłodszych członków ekspedycji. Już miał wstać, by zaprotestować, lecz
lekarka dała mu uspokajający znak ręką. Bonnard ostrożnie zrobił mały łyk i skrzywił się
niezadowolony.
- Blee! Lunzie, to przecież sok.
- Oczywiście. Nie spodziewałeś się chyba, że komuś w twoim wieku podam coś
innego?
- Ale czegoś tu dodałaś, prawda, Lunzie? - oceniła Cleiti, uśmiechając się, by
wynagrodzić jej narzekania Bonnarda.
- Owszem, dodałam. Zobaczymy, czy odgadniecie, co to.
- Niewątpliwie coś zdrowego - wymamrotał Bonnard, czego Lunzie chyba już nie
dosłyszała, ponieważ wróciła do gości.
Kai, ubawiony serdecznie całym zajściem, pośpieszył do stołu, by napełnić swój talerz.
Tym razem serwowano mieszankę z syntetyzowanych i naturalnych produktów, włączając w to
paszteciki sporządzone z alg, które hodował Trizein. Smakowały nieco hydrotellurkiem,
którym przesiąknięta była cała planeta. Gdyby nie ten smród, pomyślał jak zwykle, Ireta byłaby
naprawdę uroczym miejscem.
Jedząc, przystanął trochę z boku, by obserwować członków pozostałych drużyn i ocenić
ogólne wrażenie, jakie wywarło odkrycie Dimenona i Margit. Odnalezienie złoża rudy
automatycznie przynosiło ich zespołowi dodatkową premię i inne drużyny mogły żywić do
nich urazę wskutek takiego biegu wydarzeń. Z tym że w tej chwili wszyscy wiedzieli już, gdzie
szukać i mogli rozpocząć prace w pierwszej lepszej strefie orogenicznej. Nareszcie odkrycia
będą regułą, a nie wyjątkiem, jak dotąd.
Oznacza to niestety także, że Kai będzie musiał donieść BO o znaleziskach. Jak długo
będą w stanie razem z Varian ukrywać fakt, że wyprawa straciła kontakt z KOB-em? Zespoły
będą oczekiwać z bazy jakichś dowodów uznania, podziękowań czy choćby najzwyklejszego
potwierdzenia swych osiągnięć. Cóż, póki co, wynajdzie parę proceduralnych formalności,
dzięki którym będzie mógł zaczekać, aż wszystkie drużyny przeprowadzą dogłębne badania
terenu i analizę wydobytej rudy. To powinno dać mu kilka dni zwłoki. Następnych osiem do
dziewięciu dni da się jeszcze wytłumaczyć czynnościami operacyjnymi - tyle mniej więcej
czasu potrzebowałaby BO, by przejąć raport. No a potem będą zmuszeni przyznać, że łączność
jest zerwana. Oczywiście może się zdarzyć, że do tego czasu baza pokona zakłócenia
wywołane burzą kosmiczną i odbierze wszystkie raporty. Kai postanowił nie zamartwiać się na
zapas. Pociągnął spory haust nalewki, której błogie ciepło, nieznacznie tylko skażone
wszędobylskim hydrotellurkiem, rozlało się po jego podniebieniu.
Rozglądając się po sali, Kai zauważył Varian, bacznie obserwującą grawitantów. Jej
ś
ciągnięte brwi mogły oznaczać wyłącznie dezorientację. Paskutti zaśmiewał się szczerze z
czegoś, co opowiadał Tangeli. Rzeczywiście, uśmiech na twarzy grawitanta był rzeczą tak
rzadką, że mógł wprawić w osłupienie. Być może to, że Paskutti czuł się rozluźniony, było
zasługą napoju Lunzie. Coś takiego nie powinno dziwić Varian. Kai podszedł do niej.
- Nigdy przedtem nie widziałaś, jak Paskutti się śmieje?
- Ach...! To ty, Kai, wystraszyłeś mnie.
- Przepraszam, nie chciałem.
- Przecież... Przecież chyba nie upili się tym słodem... - Varian uniosła swój kieliszek,
przyglądając się mu filuternie. - Wypili nie więcej ode mnie, a zachowują się jakoś... jakoś
inaczej.
- Nie widzę żadnej różnicy, Varian. Poza tym dopiero drugi raz w życiu widzę uśmiech
na twarzy Paskuttiego, a przepracowałem już z nim trzy lata. To naprawdę nie jest powód do
zmartwień... Chyba że... - Spojrzał na nią przenikliwie. - Czy coś się dziś wydarzyło?
- I tak, i nie. Zwyczajny, nieco brutalny incydent... Drapieżnik zaatakował roślinożercę.
Ohydztwo. - Otrząsnęła się z niesmakiem, a potem uśmiechnęła rezolutnie. - Przypuszczam, że
za bardzo jestem przyzwyczajona do zwierząt domowych.
- Coś w rodzaju Galormisów, co? Przeszły ją ciarki na sam dźwięk ich nazwy.
- Doprawdy, zawsze wiesz, jak mnie rozbawić - żachnęła się. Pokazała mu język i
roześmiali się razem. - Nie, niezupełnie. Na swój sposób Galormisowie byli bystrzejsi. Mieli
dość rozumu, by wkraść się w nasze łaski. Byli tak sympatyczni, tak przymilni... Zupełnie jak
na trójwymiarowych filmach o nich, które oglądaliśmy. Mój stary instruktor weterynarii
zawsze nas ostrzegał: “Nigdy nie ufajcie zwierzęciu. Nieważne, jak dobrze je znacie, jak
bardzo lubicie, i wierzycie mu". Tymczasem... Dość tego. Chyba zbyt wiele czasu spędziłam w
towarzystwie smutasów i miewam przywidzenia... W końcu mamy dziś powody do radości,
więc się cieszmy. Jutro zapowiada się niezwykle pracowicie. Kai... - Zbliżyła się nieco do
niego, by nikt nie dosłyszał jej słów. - Co zrobimy z raportami dla BO?
- Sam już się nad tym zastanawiałem - odparł. Przedstawił jej zaraz swoją propozycję
wyjścia z niemiłej sytuacji.
- To rozsądny pomysł, Kai, naprawdę rozsądny. Mam tylko nadzieję, że do tego czasu
BO się odezwie. Słuchaj, może spytałbyś Theków, przy okazji następnego kontaktu, czy nie
pamiętają czasem jakichś szczegółów poprzedniej wyprawy na Iretę?
- By zaspokoić ciekawość czy dać upust niezadowoleniu, że wysłano nas tutaj, nie
informując o poprzedniej ekspedycji?
- A który z dwóch bodźców emocjonalnych przemówiłby do nich dobitniej?
- Obawiam się, że żaden. Sęk w tym, by zmusić ich do aktywnego myślenia.
- Zanim powiedzą, co myślą, nas już może tu nie być - odparła Varian i natychmiast
urwała, a potem, na poły zdziwiona własnymi słowami, dodała: - Nie sądzisz, że starszy Thek
mógł być członkiem tamtej ekspedycji?
- Varian - jęknął Kai - trzeba było milionów lat, by zaszły zmiany tektoniczne, które
pogrzebały stare czujniki. Nawet Thekowie nie żyją tak długo...
- A ich dzieci? Może starszy Thek wie od ojca? Wiesz, bezpośrednie przekazanie
pamięci... Praktykują to z pokolenia na pokolenie.
- To może być to!
- Co?
- W ten sposób zagubiono dane dotyczące Irety. Przez niedokładny transfer.
- Znów zaczynasz swoje, Kai. Podkreślasz omylność Theków, a tymczasem oni
wykonali za ciebie połowę roboty.
Kai zerknął na nią nieco zaniepokojony. Nie, nie było powodów do obaw - Varian po
prostu przekomarzała się z nim.
- Tę mniej niebezpieczną połowę... wyznaczenie pól, phi! też mi robota! A propos,
chciałbym jutro wypożyczyć twoich grawitantów, jeśli oczywiście będziesz się w stanie bez
nich obyć. Musimy przenieść sporo sprzętu, a Dimenon twierdzi, że okolica jest parszywa.
Wezmę też Gabera, by mógł na miejscu sporządzić szczegółowe mapy.
- Może jednak ktoś by tu został?
- Lunzie. Powiedziała, że woli pozostać na posterunku. Divisti ma do przeprowadzenia
jakieś eksperymenty, a Trizeina i tak nic nie ruszy z laboratorium. I, przyjmij najszczersze
wyrazy ubolewania, przypadnie ci w udziale towarzystwo naszych pupilków.
- Już ty się nie martw. Zajmę się nimi. Sama chciałabym przyjrzeć się rudzie, a
wycieczka dobrze im zrobi. Uwiniemy się z tym szybko i damy wam popracować w spokoju,
bez obaw. Bonnard może nawet oznaczyć zwierzęta, skoro ty już nie chcesz...
- Jeju, Varian, przecież nie chodzi o to, że ja nie chcę... - wymamrotał Kai.
- Oj, Kai, ja się tylko z tobą droczę, nie widzisz? Dzieciaki będą dokładnie tak samo
przydatne jak grawitanci, przynajmniej przy sprawdzaniu okolicznych form dzikiego życia.
Oczywiście pozostaną w ślizgaczu - dodała, widząc ostrzegawcze spojrzenie Kaia.
Kiedy dołączyła do nich Lunzie, Kai zasypał ją gradem pochwał pod adresem jej
napoju.
Lunzie zmarszczyła brwi, przyglądając się z powątpiewaniem płynowi w dzbanku.
- Nie jest jeszcze zupełnie dobry. Jeszcze raz go przedestyluję, może zniknie ten
hydrotellurkowy posmaczek.
- Tak trzymać, Lunzie, tak trzymać! - powiedział Kai i ochoczo podstawił swój
kieliszek, by go napełniła. Lunzie zignorowała Kaia, wywołując jego głośne narzekania.
- Kac nie byłby jutro najlepszym towarzyszem. A ten owoc jest... hm, skuteczny w
działaniu. - Lunzie ruchem głowy wskazała grawitantów. Salwy ich tubalnego śmiechu coraz
częściej przetaczały się po sali. - Już odczuwają jego skutki, a przecież ich metabolizm pozwala
im na spożycie większych ilości alkoholu niż nam.
- Naprawdę wyglądają na pijanych, co, Varian?
- Pijanych? Pewnie tak... - To wyjaśniałoby, pomyślała Varian, dlaczego się tak
nawzajem głupkowato obłapiają. Alkohol w przypadku niektórych gatunków okazywał się
niezłym afrodyzjakiem. Nigdy co prawda nie słyszała, by w podobny sposób wpływał na
grawitantów, ale cóż. Zastanawiała się właśnie, czy nie powinna może z nimi zamienić parę
słów, gdy nieoczekiwanie, jakby spontanicznie reagując na jakiś znak, grawitanci opuścili salę.
- Całe szczęście, że przynajmniej niektórzy wiedzą, gdzie są granice... - zaopiniowała
Lunzie. - Lepiej pójdę za ich milczącą radą i zabiorę stąd ten zakazany owoc w stanie
płynnym...
Varian zaprotestowała. Kai wypił dwa kieliszki, ona tymczasem sączyła wciąż
pierwszy. Lunzie z westchnieniem dolała jej kapkę i czym prędzej wyniosła resztę trunku z sali.
Gaber rzucił się za nią w pogoń, wystarczyła jednak cięta uwaga z jej strony, by osadzić go
natychmiast na miejscu. Z nachmurzoną miną kartograf podszedł do Varian i Kaia.
- Wieczór dopiero się zaczął... - wy bąkał tonem skrzywdzonego dziecka. - Co jej
strzeliło do głowy, by zabierać nam napój?
- Obawiała się skutków jego wypicia - Varian przyjrzała się podejrzliwie zielonkawemu
płynowi. - Wywarł dość potężne wrażenie na grawitantach...
- To że grawitanci mają słabe głowy, w przeciwieństwie do pokaźnych mięśni, to
jeszcze nie powód, by nas pozbawiać odrobiny alkoholu... - żachnął się Gaber.
Kai i Varian zerknęli na siebie przelotnie. Gaber, zapewnię niezupełnie tego świadom,
coraz bardziej bełkotał. Pociągnął ostrożnie ze swojego kieliszka i przymknąwszy oczy, by
delektować się smakiem, wymamrotał niewyraźnie:
- To pierwsza przyzwoita rzecz na tej planecie. Jedyna, która nie cuchnie. A Lunzie ot
tak, po prostu sprzątnęła nam ją sprzed nosa... Niesprawiedliwe... Najzwyczajniej
niesprawiedliwe...
- Czeka nas jutro ciężki dzień, Gaber - zaczął Kai.
- A może to ty jej kazałeś wydzielać racje? - Gaber miał wielką ochotę wyładować się
na Kaiu.
- Bynajmniej. To ona jest tutaj dietetykiem i lekarzem. A tej serwatce czegoś
najwyraźniej brakuje. Mogłaby wywołać jakieś niepożądane reakcje, a jutro...
- Wiem, wiem. - Gaber machnął z wściekłością ręką, by przerwać wykład Kaia. - Jutro
czeka nas wielki dzień. Najważniejsze, że mamy coś, co będzie nas mogło podtrzymać na
duchu, jeśli się okaże, że naprawdę zostaliśmy... - Nagle urwał zdanie, spoglądając
niespokojnie na Kaia. Kai udał, że nic nie zauważył. - Hę, hę, rzeczywiście ma jakiś śmieszny
smaczek - dorzucił bez sensu kartograf i ulotnił się.
- Podtrzymać nas na duchu, kiedy... co? - zapytała Varian, skonsternowana.
- Gaber wykoncypował teoryjkę, jakobyśmy mieli zostać tu już na amen.
- Na amen? - Varian zatkała usta dłonią, a po chwili wybuchnęła gromkim śmiechem. -
Wątpię. Nie na planecie tak bogatej w transuranowce. Nie, to niemożliwe. Zbyt potrzebna jest
tutejsza ruda. Poza tym nie wyposażyli nas w żaden cięższy sprzęt, abyśmy mogli zająć się
wydobyciem. Przecież nie będziemy rafinować transuranowców... Smutas z tego Gabera. On
chyba nigdy nie dostrzega żadnych pozytywów...
- Ja też go wyśmiałem, Varian, tyle że...
- Komendancie Kai. - Varian obrzuciła go groźnym wzrokiem. - Ależ oczywiście, że
należało go wyśmiać. Jego hipoteza jest głupia, niezdrowa i bezpodstawna. Szkoda tylko, że
nie przejęto naszych pozostałych raportów. Wówczas ja sama mogłabym już nie mieć żadnych
wątpliwości. - Spojrzała na niego zapamiętale i potrząsnąwszy przecząco głową, dodała: - Nie,
to się nie trzyma kupy. Nie zostaniemy tu. Jeżeli jednak nie nawiążemy łączności z BO, Gaber
z pewnością rozpuści tę plotkę. - Zajrzała do pustego kieliszka. - Przeklęta Lunzie! Akurat
przydałaby mi się jeszcze kropelka...
- Ustaliliśmy, jak mi się wydaje, że póki co, nie będziemy martwić się BO.
- Wcale się nie martwię. Gderam sobie, nie wolno? Smakują mi te zlewki! Mają
ciekawy posmak...
- Zapewne jakiegoś środka odżywczego - zawyrokował Kai, przypominając sobie
narzekania Bonnarda.
Varian roześmiała się głośno.
- Co do tego możesz być pewny! Lunzie przede wszystkim dba o nasze zdrowie.
Dimenon, obejmując zazdrośnie Margit, podszedł chwiejnym krokiem do Kaia i
Varian. Nie mógł wypić więcej od innych, skoro Lunzie skwapliwie racjonowała trunek, a
mimo to był nadzwyczaj wesoły i jego twarz palił ognisty rumieniec. Oznajmił, że z całą
stanowczością będzie obstawał przy tym, by odkryte właśnie złoża uranitytu zostały nazwane
imieniem Margit, która z równym uporem nalegała, by dzielić sukces razem z nim, jak było w
zwyczaju. Wywiązała się między nimi przyjacielska sprzeczka, każde przyzywało na pomoc
swych zaufanych popleczników z zespołu, aż w końcu w dyskusję wplątani zostali dokładnie
wszyscy.
Jak się okazało, irytacja Gabera nie była odosobnionym przypadkiem niezadowolenia
wywołanego pośpiesznym zniknięciem Lunzie. Kai ze zdziwieniem wysłuchiwał nieśmiałych
utyskiwań pod adresem grawitantów. Zaskoczyło ;o to niepomiernie, gdyż dotąd bardziej czuły
był na punkcie tarć między zespołami geologów.
Następny ranek przyniósł kolejny powód do zastanowienia nad zachowaniem
grawitantów - daleko im było do zwykłej sobie solidności i pewności, poruszali się niemrawo '
niezdarnie, byli wyraźnie wycieńczeni i nieznośnie posępni.
- Kac po dwóch kieliszkach? - burknęła z powątpiewaniem Varian, spostrzegłszy,
podobnie jak Kai, ponury nastrój w swej drużynie. - Światła w ich kwaterach pogasły bardzo
szybko, więc powinni być wyspani...
- Jeśli poszli spać... - odparł Kai, szczerząc zęby w uśmiechu.
Varian ze zdumieniem rozdziawiła usta. Po chwili zachichotała.
- Zawsze zapominani, że oni także muszą odczuwać pociąg seksualny. Mają dziwaczny
cykl, na ich planecie seks jest przymusowy podczas, że się tak wyrażę, godów... Ale generalnie
nie robią tego, jeśli uczestniczą w jakiejś wyprawie.
- Nie obowiązuje ich przecież co do tego żaden zakaz, prawda?
- Nie, oni zazwyczaj tego nie robią... - Varian zamyśliła się na moment. - Cóż, wypocą
całego kaca w górach, gdy zapędzimy ich do pracy - dorzuciła, spoglądając na przedgórze,
które wypiętrzało się coraz wyżej i wyżej, aż na horyzoncie przeradzało się w niebosiężne góry.
Kai i Varian stali na skraju podłużnej grani, ponad ciągnącymi się poniżej dożami
uranitytu. Widać było połyskującą brązowo żyłę rudy.
- Te pokłady są fantastyczne. Ich lokalizacja również. Wystarczy jeden większy statek
wydobywczy. Proszę bardzo: raz przysiadzie i zgarnie całą rudę - Varian wymawiała słowa
bardzo wyraźnie, podkreślając wszystkie “r" śpiewnym trylem i gestykulując zamaszyście, by
zobrazować Kaiowi swoją wizję.
- Nie sądziłem, że pracowałaś kiedyś w zespole geologicznym - odgryzł się Kai.
- Na Galorm wysłano ekspedycję w poszukiwaniu minerałów, nie zwierząt.
Powszechnie jednak mniemano, że to właśnie fauna jest sprawą' pierwszorzędną, gdy
tymczasem wysłano nas, ksenobiologów, po to tylko, byśmy skatalogowali jedną odmianę
ż
ycia.
- Przeszkadzało ci to?
- Co? To, że byłam drugorzędnym uczestnikiem wyprawy? - Varian wzruszyła
ramionami. - Nie, Kai. - Uśmiechnęła się, by go przekonać, że nie kłamie. - Energia jest o wiele
ważniejsza niż jakieś tam planetarne życie.
- śycie - Kai zrobił małą pauzę, by podkreślić znaczenie tego słowa - jest o wiele
ważniejsze niż każda, choćby bezcenna skamielina. - Ruchem dłoni wskazał na złoża rudy.
- Która dziwnym trafem jest niezbędna, by to życie podtrzymać - odparła Varian. -
Mamy je wspierać, chronić i badać. Jestem tu, by przyjrzeć się życiu na Irecie, ty, by umożliwić
dalsze istnienie życia w pozostałych zakątkach wszechświata, którymi ono tak wielkopańsko
zawładnęło. Już ty się mną nie martw, Kai. Doświadczenia, które zbieram tutaj, mogą pewnego
dnia zaprowadzić mnie dokładnie tam, dokąd chciałabym dotrzeć...
- To znaczy? - Kai usiłował jednocześnie dojrzeć, co takiego Paskutti i Tardma
wyprawiają z sejsmografem.
- Stanowisko pracownika ochrony planetarnej. No, nic - Varian spostrzegła, że uwaga
Kaia skupiona jest na czymś innym - pójdę lepiej wzbogacić się w potrzebne mi do awansu
doświadczenia i przyjrzę się twoim ptaszydłom. Tym obszarem zajmę się najpierw... - głos jej
się załamał, gdy Tardma potknęła się o coś.
Obojgu zaparło dech w piersiach - Tardma dokonała cudów ekwilibrystyki, by
odzyskać równowagę i złapać zawieszony na moment w powietrzu pakunek z niezwykle
delikatną aparaturą, którą taszczyła właśnie na stok wzniesienia.
- Czego, u licha, Lunzie dodała do tego rozweselającego napoju, żeby ich aż tak
urządzić?
- To wina Irety, nie Lunzie. Jej trunek nie wpłynął przecież w ten sposób na nas. Na
razie, Kai. Muszę jeszcze tylko zebrać dzieciaki.
- Będzie mi potrzebny duży ślizgacz, pamiętasz?
- Pamiętam, wróci do zachodu słońca. Daj znać, gdybyś potrzebował go wcześniej -
odparła, wskazując na swój komunit.
Bonnard, odciągnięty od prawdziwej frajdy, jaką stanowiło dla niego wysadzanie w
skale otworów do czujników, był niepocieszony. Dopiero Dimenon przekonał go, że zanim
wszystko przygotują, minie parę godzin, i chłopiec, zniechęcony perspektywą tak długiego
oczekiwania, raźno ruszył za Varian.
Terilla, zauroczona niezwykłymi, kolorowo kwitnącymi pnączami, uzbrojona w grube
rękawice, ostrożnie wyrywała rozmaite okazy i chowała je do toreb, które specjalnie w tym celu
podarowała jej Divisti. Cleiti, która przyjęła rolę adiutanta Bonnarda, traktowała zajęcie swej
młodszej koleżanki z wyniosłą pogardą. Varian zagoniła ich wszystkich do ślizgacza, gdzie
kazała im zająć miejsca i pozapinać pasy. Sprawdziła licznik czasu lotów. Wszystko się
zgadzało, oprócz godzin eksploatacji ślizgacza poprzedniego dnia. Dałaby głowę, że jej lot nie
trwał dwanaście godzin. Pomijając dwie godziny potrzebne, by dotrzeć w ogóle na przedgórze,
nie była w stanie wylatać więcej niż sześć godzin. Ale aż dwanaście? Oznaczałoby to, że
ś
lizgacz nadaje się teraz do ładowania i przeglądu.
Westchnęła. Będzie trzeba zapytać po powrocie Kaia.
Może źle coś ustawiła albo też ktoś jeszcze korzystał ze ślizgacza pod jej nieobecność.
Z cierpliwością godną absolutnego podziwu pokazała Bonnardowi, jak obsługuje się
przyrząd do oznaczania zwierząt, Cleiti, jak funkcjonuje indykator, i Terilli, w jaki sposób
sprawdzać, czy działają kamery, gdy będą przelatywać nad nieznanym terenem. Dzieciaki były
oczywiście zachwycone odpowiedzialnymi zadaniami i nadzwyczaj uważnie przysłuchiwały
się Varian, która wyjaśniła im zasady sondowania obszaru, gdzie mogą występować
drapieżniki. Varian ze sceptycyzmem odnosiła się do ich zapału, podejrzewając, że wygaśnie,
gdy tylko “nowe zadania" staną się monotonną rutyną. Musiała jednak przyznać, że
entuzjastyczna wesołość dzieci stanowiła dla niej niezwykle miłą odmianę po śmiertelnej
powadze grawitantów, jej zwykłych towarzyszy.
Dzieci nie miały jeszcze okazji dokładnie przyjrzeć się naturalnemu środowisku na tej
niepokalanej planecie, ponieważ dotąd odbyły tylko jedną wycieczkę. Gdy Varian zataczała
kółko nad obozem, ślizgacz trząsł się od ich śmiechu i radosnej paplaniny.
Z początku niewiele można było zobaczyć. Większość napotkanych zwierząt była
skromnych rozmiarów i z łatwością chowała się przed wścibskim wzrokiem ludzi. Bonnard nie
posiadał się więc z radości, gdy w końcu udało mu się oznaczyć kilka nadrzewnych stworzeń.
Musiały prowadzić nocny tryb życia, skoro nawet nie poruszyły się, gdy ślizgacz przelatywał
nad nimi. Ter Ola od czasu do czasu poważnym głosikiem donosiła, że kamery działają jak
należy, ale jej zdaniem szczegółów nie sposób będzie zobaczyć, gdyż roślinność jest zbyt gęsta.
Gdy zawrócili w kierunku złoża uranitytu, szum ślizgacza wypłoszył stado rączych,
miniaturowych zwierzątek, które Bonnard natychmiast z pasją oznaczył, a Terilla z nie
ukrywaną dumą sfilmowała. W końcu i Cleiti, mocno już poirytowana sukcesami swych
rówieśników, miała powód do dumy. Znajdujący się w jej pieczy indykator wykazał obecność
jakichś podziemnych istot. Nie wychodziły z ukrycia, wystarczyły jednak wskazania
indykatora, by domyślić się, że muszą to być niezwykle drobne, raczej bojaźliwe nocne Marki,
zapewne z gatunku ryjących, które nie powinny stanowić zagrożenia dla obozu.
Prawdę powiedziawszy, Varian musiała przyznać, że w okolicy złóż uranitytu nie
zamieszkiwał żaden gatunek, który z racji swoich rozmiarów i trybu życia, zwłaszcza zaś diety,
mógłby stwarzać poważniejsze problemy. Oczywiście, wielkość zwierzęcia nie jest wprost
proporcjonalna do jego drapieżności, nie omieszkała wyjaśnić swym podopiecznym. Czasem
najmniejsze bestyjki są najbardziej niebezpieczne. Duże drapieżniki bywają za to hałaśliwe -
łatwo można usłyszeć ich ciężkie kroki i umknąć. Bonnard przyjął pomysł ucieczki z
lekceważącym prychnieciem.
- Chyba wolę rośliny niż zwierzęta - szepnęła Terilla.
- Rośliny mogą być równie groźne - odparł Bonnard mentorskim tonem.
- Tak jak mieczowniki? - zapytała Terilla tak niewinnie, że Varian, dusząc się
tłumionym śmiechem, byłaby w stanie podać w wątpliwość oczywistą złośliwość tego pytania.
Bonnard burknął tylko coś pod nosem na wspomnienie o swym bolesnym spotkaniu z
ową roślinką i wpatrując się nienawistnie w Terillę, usiłował wykoncypować odpowiedź, której
zjadliwość okazałaby się dla dziewczynki śmiertelna.
- Uwaga na indykator! - rzuciła pośpiesznie Varian, by uprzedzić wybuch sprzeczki.
Ś
lizgacz przelatywał właśnie nad obszarem porośniętym przysadzistymi drzewami i
gęstym podszyciem. Indykator rozbuczał się tak głośno, że należało bliżej przyjrzeć się jego
odkryciu. Okolica była skalista i dość stroma, co sugerowało, że tutejsi mieszkańcy nie należą
do gatunku przeżuwaczy. Szum ślizgacza nie wypłoszył zwierząt z ich kryjówek, ale Varian
uznała, że teren znajduje się wystarczająco daleko od złóż rudy, by nie stanowić istotnego
niebezpieczeństwa dla obozu. Zanotowała tylko współrzędne. Gdy grupa ekspedycyjna
utworzy się wreszcie, będzie można zająć się bliżej tutejszą fauną. Ogólnie rzecz biorąc, na
Irecie liczba drapieżników i związany z tym stopień śmiertelności wśród pozostałych zwierząt
były niezwykle wysokie, jednak nie powinno się przesadzać z ostrożnością. Gdyby Kai
ulokował obóz dość wysoko, by uniknąć najgroźniejszych drapieżników, osłona siłowa
wystarczyłaby, by odstraszyć jadowite insekty i mniejsze zwierzęta. Było raczej mało
prawdopodobne, aby stado krewniaków Mabel wpadło nagle w szał i wgramoliwszy się na
wzniesienie, w panicznym pędzie zrównało osłonę z ziemią.
Varian dokończyła pobieżną analizę wskazań indykatora. Gdy dzieciaki poprawiły
poluzowane nieco pasy, wpisała w pamięć ślizgacza kurs na śródlądowe morze i włączyła pełną
moc.
Minęło dobre półtorej godziny, zanim dotarli do celu. Varian żałowała, że Divisti nie
zdołała jeszcze przeprowadzić analizy traw, które Kai przywlókł do obozu z Doliny
Przesmyku. Jej raport dałby jakieś pojęcie o zwyczajach ptaków, choć z drugiej strony może
było rozsądniej obserwować te fascynujące stworzenia bez żadnych uprzedzeń.
Varian cieszyło zachowanie dzieciaków podczas podróży - zadawały bardziej
inteligentne pytania, niż się spodziewała, czasami schodząc na tematy, o których miała nikłe
pojęcie. Były wówczas świecie oburzone, że nie jest przenośnym bankiem informacji.
Cleiti pierwsza zauważyła ptaki, czym zresztą pyszniła się po powrocie. Stworzenia,
wbrew podświadomym oczekiwaniom Varian, nie obsiadły wcale ścian skalnych i grani ani nie
łowiły ryb. Złote ptaki wykazywały się przykładną organizacją. Ptasia eskadra - nie stado, które
często bywa luźną gromadą osobników tego samego gatunku, unosiła się nad miejscem, w
którym basen był najgłębszy. Urwiska zbiegały się tam, tworząc ciasny przesmyk, przez który
przypływ, ten sam, który pięćdziesiąt kilometrów dalej, na najbardziej oddalonym brzegu był w
stanie podnieść poziom morza zaledwie o parę cali, wtłaczał dość oceanicznej wody, by
zapełnić śródlądowy akwen.
- Nie widziałem jeszcze ptaków, które wyprawiałyby coś podobnego! - wykrzyknął
Bonnard.
- A widziałeś w ogóle wolne ptaki w locie? - spytała Varian tonem nieco ostrzejszym,
niż zamierzała, co na moment popsuło jej humor.
- Byłem już na jednej wyprawie - odparował Bonnard z wyrzutem. - Poza tym istnieje
jeszcze coś takiego jak kasety treningowe. Sporo ich oglądam. A te ptaki zachowują się
zupełnie inaczej niż wszystkie gatunki, które dotąd widziałem.
- Znasz się na rzeczy, Bonnard - powiedziała Varian szybko, by zrekompensować
malcowi poprzednią uwagę. - Ja też nie widziałam czegoś takiego.
Złote ptaki schodziły teraz ślizgiem niżej, w czymś na kształt zorganizowanej formacji.
Pojazd był wciąż zbyt oddalony, by nieuzbrojonym okiem można było je obserwować. Nie
wiadomo więc, co dokładnie skłoniło ptaki, by nagle zredukować o połowę szybkość. Niektóre
na moment opadały tuż nad powierzchnię wody, zupełnie, jakby coś je ciągnęło w dół, a gdy
bijąc gwałtownie skrzydłami, odzyskały poprzednią wysokość, cała grupa powoli wzniosła się
jeszcze wyżej, coraz dalej od tafli morza.
- Ho, ho! Trzymają coś w szponach! - oznajmił Bonnard, który bez skrępowania
przywłaszczył sobie teleskop Cleiti i nastawił go teraz na odpowiednią odległość. -
Przysiągłbym, że to sieć... To jest sieć! Wyciągają z wody ryby! Coś niesam... Patrzcie, co się
dzieje!
Varian udało się wreszcie przystosować wizjer w kasku, dziewczynki zaś stłoczyły się
przy niewielkim teleskopie Bonnarda. W oddali kodowała się woda - to morskie bestie,
przeróżnego rodzaju, wyskakiwały z kipieli; rzucały się wściekle na sieć, bezskutecznie
próbując ją rozerwać i porwać ptasi łup.
- Sieć! Skąd u licha te ptaki mają sieć? - Varian przemówiła bardziej do siebie niż do
dzieci. Bonnard postanowił jednak udzielić jej wyjaśnień:
- Mają szpony, o tam, w połowie, gdzie skrzydła zaczynają przybierać kształt trójkąta.
Nie widzę dokładnie, Varian, ale jeżeli mają jeszcze przeciwny palec, same mogły zrobić sieci.
- Mogły i musiały, Bonnard. Nie spotkaliśmy na Irecie żadnego wystarczająco bystrego
stworzenia, które byłoby w stanie je dla nich upleść.
Cleiti zachichotała, tłumiąc śmiech dłonią.
- Ryxim to się nie spodoba.
- A to czemu? - fuknął chłopiec i marszcząc groźnie brwi, spojrzał wyczekująco na
towarzyszkę. - Mój ksenobiolog zawsze powiadał, że inteligentne formy latające są rzadkością.
- Ryxiowie woleliby pozostać jedynym rozumnym gatunkiem - odparła bez namysłu
Cleiti. - Wiesz przecież, jaki był kiedyś Vrl... - Dziewczynka wyciągnęła mocno szyję,
przygarbiła plecy i założywszy ręce do tyłu na kształt zwiniętych skrzydeł, opuściła nisko
podbródek, przybierając tak wyniosłą minę, że kubek w kubek przypominała aroganckiego
Yrla.
- Nigdy mu tego nie pokazuj, Cleiti - parsknęła Varian, spłakana ze śmiechu. - Ale
robisz to fantastycznie. Fantastycznie, Cleiti!
Cleiti roześmiała się serdecznie, zadowolona z sukcesu, tymczasem Bonnard i Terilla
patrzyli na nią ze zgrozą.
- Kogo jeszcze potrafisz naśladować? - spytał surowo Bonnard.
- A kogo byś chciał? - Cleiti wzruszyła ramionami.
- Nie teraz, dzieciaki. Potem. Chcę najpierw zarejestrować tamto zjawisko.
Dzieciaki natychmiast wróciły do wyznaczonych stanowisk. Ślizgacz udał się w ślad za
ptakami, w kierunku odległego urwiska. Varian mogła teraz zastanowić się nad znaczeniem
ptasiego połowu. Złote ptaki były zdecydowanie najinteligentniejszą formą życia, na jaką dotąd
natrafiła na Irecie. A przy tym Varian nigdy jeszcze nie spotkała równie zorganizowanego
skrzydlatego gatunku. Ksenobiolog Bonnarda wyraził się nieprecyzyjnie, twierdząc, że
inteligentne formy latające należą do rzadkości. Tylko wybitnie inteligentne ptaki są
osobliwością. Często ptactwo zmuszone jest prowadzić tak zaciekłą walkę o pożywienie ze
zwierzętami lądowymi, że cała ich energia skupiona jest na zdobywaniu jedzenia lub na
ochronie własnych gniazd i młodych. Gdy ewolucja pozbawiła niektóre lotne gatunki
przednich kończyn, przystosowanych do bardziej wyspecjalizowanych zadań, na rzecz
skrzydeł umożliwiających sprawny odwrót, odebrała im w ten sposób niebagatelny atut w
walce o przetrwanie.
Złote ptaki zdołały zachować szczątkową kończynę przednią, nie redukując przy tym
możliwości skrzydeł, i w ten sposób mogły swobodnie wykorzystywać swoją przewagę.
Varian dostrzegła, że od czasu do czasu mniejszym rybom udawało się wyplątać z sieci.
Wpadały z powrotem do morza, by zaraz stać się łupem żarłocznych podwodnych
mieszkańców, którzy wściekle rzucali się na zdobycz, pieniąc i mącąc lustro wody. Dwukrotnie
ponad powierzchnią błysnęły ogromne łby, łakomie wyzierając z głębin i daremnie śledząc
kuszący ciężar ptaków.
Nagle spośród zasnuwających niebo chmur wyłoniły się dalsze ptaki. Zajęły miejsca
wokół brzegów sieci i pochwyciwszy ładunek, odciążyły nieco “pierwszą zmianę". Formacja
natychmiast nabrała szybkości.
- Varian, jak szybko mogą lecieć? - spytał Bonnard. Varian skrupulatnie
dostosowywała prędkość ślizgacza do prędkości ptaków. Ślizgacz trzymał się od nich na
dystans, nieco wyżej.
- Robią ze dwadzieścia kilometrów na godzinę, lecz przypuszczam, że przy tak
pomyślnym wietrze wkrótce nabiorą większej szybkości.
- Są takie piękne... - wyszeptała Terilla. - Nawet przy ciężkiej pracy są pełne wdzięku.
Patrzcie, jak promienieją!
- Wyglądają, jakby świeciły własnym światłem - zauważyła Cleiti - bo przecież znów
nie ma słońca.
- Racja, co jest z tą zwariowaną planetą? - warknął Bonnard. - Śmierdzi tu i nigdy nie
ma słońca. Naprawdę chciałbym je wreszcie zobaczyć, jeśli nadarzy się okazja.
- Oto ona - pisnęła Terilla z radości. Nieprzewidywalne stało się faktem: chmury
rozstąpiły się, by na moment ukazać zielonkawe niebo i przepuścić kłujący promyk
rozpalonego do białości słońca.
Varian, podobnie jak dzieciaki, powitała je radosnym śmiechem. Niemal żałowała, że
szybki kasków bezustannie przystosowują się do zmian oświetlenia. Jedynie cienie
przesuwające się po morskiej tafli mówiły jej, że słońce wyszło zza płaszcza chmur.
- Ojoj, śledzą nas! - rozbawiony Bonnard nagle spoważniał.
Z głębin co chwila wyskakiwały ogromne cielska i z pluskiem zwalały się na cień, który
ś
lizgacz rzucał na wodę.
- Dobrze, że lecimy przed nimi - wykrztusiła cichutko Cleiti.
- Toż to największe dziwactwo, jakie w życiu widziałem! - Bonnard był tak
wstrząśnięty, że Varian mimowolnie odwróciła się do niego.
- Co takiego, Bonnard?
- Nie umiem powiedzieć. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem, Varian.
- Kamery były na to skierowane?
- Na to nie - powiedziała przepraszająco Terilla. - Były ustawione na ptaki.
- W porządku, ja się tym zajmę, Ter. Wiem, na co je skierować. - Bonnard wepchnął się
na stanowisko Terilli, która bez sprzeciwu ustąpiła mu miejsca.
- To było coś jak szmat płótna, Varian - Bonnard opowiadał, spoglądając uważnie przez
rufę ślizgacza. - Jego brzegi zatrzepotały, a potem... potem jakby zwinęło się wokół siebie! O!
O! Następny!
Dziewczynkom wyrwał się krótki jęk obrzydzenia zmieszanego ze strachem. Varian
odwróciła się w fotelu. Spostrzegła coś szarobłękitnego, co, zgodnie ze słowami Bonnarda,
trzepotało jak żagiel na porywistym wietrze. Zauważyła też dwa wyraźniejsze punkty
wyrastające gdzieś w połowie długości (może były to kleszcze?); stworzenie trzepneło jednym
końcem o drugi i skryło się w otchłani z większym łopotem niż bulgotem, jak to ujęła Cleiti.
- Jakiej wielkości to było, Bonnard?
- Z metr po jednej i drugiej stronie, ale wciąż się wiło, więc nie wiem. Udało mi się
złapać jego ostatni skok. Ustawiłem szybkość kamery o połowę wyżej, wiec możesz obejrzeć
nagranie, jeśli chcesz więcej szczegółów.
- Świetnie to wymyśliłeś, Bonnard - przyznała z uznaniem Varian.
- Jeszcze jeden! Rany! Patrzcie! Ależ ma tempo!
- Wolę nie patrzeć - oświadczyła Terilla. - Skąd on wie, że tu jesteśmy? Nie widzę ani
oczu, ani czułków, ani nic takiego. Nie może przecież dostrzegać cienia.
- Może te falujące brzegi to sonar? - zasugerował Bonnard.
- Funkcjonowałyby jedynie pod wodą - odparła Varian. - Być może dowiemy się, w jaki
sposób nas dostrzegło, kiedy obejrzymy nagrania. To doprawdy interesujące. Ciekawe, czy to,
co spostrzegłam, to kleszcze. I to dwie pary?
- To źle? - Bonnard wychwycił nutę zakłopotania w jej głosie.
- Wcale nie źle, Bonnard, tylko parszywie nielogicznie. Ptaki, roślinożerne i drapieżniki
należą do pieciopalczastych, co bynajmniej nie jest niczym niezwykłym w ewolucji. Ale dwa
paluchy na bocznym kołnierzu?
- Widziałam raz takie długachne ptaszydła - Cleiti radośnie przyszła z pomocą. - Były
na metr długie i poruszały się, falując. Nie miały nóg, ale potrafiły płynąć w powietrzu
godzinami.
- To pewnie było na planecie o słabym ciążeniu? - zgadła Varian.
- Dokładnie, Varian, i o niewielkiej wilgotności! Uwaga Cleiti rozbawiła wszystkich.
Słońce ponownie skryło się za chmury i jak w każde południe natychmiast spadł
rzęsisty kapuśniak.
- Rozwój palców jest istotny w ewolucji, prawda, Varian? - zapytał Bonnard.
- Nawet bardzo. Weź takie inteligentne stworzenia jak nasze ptaki. Dopóki nie nauczą
się posługiwać narzędziami, nie będą miały większych szans, by zapanować nad pozostałymi
gatunkami.
- Ale złote ptaki chyba miały szansę? - powiedział Bonnard z uśmiechem.
- Owszem, Bonnard, miały - przyznała, śmiejąc się, Varian.
- Słyszałem, że były w Dolinie Przesmyku, po trawę - chłopak ciągnął dalej. - Myślisz,
ż
e potrzebowały właśnie tego gatunku trawy, by zrobić sieci?
- Tam, gdzie znaleźliśmy Dandy, było mnóstwo grubej i twardej trawy, a poza tym ptaki
miałyby tam o wiele bliżej - wtrąciła Cleiti.
- Masz rację, Cleiti. Przypuszczam, że potrzebują trawy z doliny raczej ze względu na
jej wartości odżywcze.
- Wzięłam parę roślinek z lasku owocowego, Varian - oznajmiła Terilla.
- Naprawdę? To świetnie! Będzie można przeprowadzić najprawdziwsze naukowe
badania. Ale z ciebie mądra bestia, Terilla - powiedziała Varian z uznaniem.
- Wcale nie, wiesz, że kochani rośliny... - odparła skromnie dziewczynka. Jej policzki
zarumieniły się od pochwały Varian.
- W porządku. Wycofuję to, co powiedziałem o twoich idiotycznych roślinach -
oświadczył Bonnard nadzwyczaj wielkodusznie.
- Och, tak chciałabym sprawdzić, jak dojrzałe są ich młode - powiedziała Varian,
przyglądając się od paru minut w milczeniu osobliwym zwyczajom złotych stworzeń.
- Dojrzałe? Ich młode? Hm, czy jedno nie przeczy drugiemu? - Bonnard musiał wtrącić
swoje trzy grosze.
- Raczej nie. Człowiek rodzi się niedorosły...
- Ojej, wszyscy tak się rodzą, inaczej nie byliby mali... - zachichotała Cleiti.
- Nie chodzi mi o wiek, Cleiti. Mam na myśli umiejętności. Zobaczymy, czy dałoby się
porównać was, dzieci baz kosmicznych...
- Ja przez pierwsze cztery lata mieszkałam na planecie - obruszyła się Terilla.
- Doprawdy? Na której?
- Na Arthos w grupie Aurigae. Byłam też na dwóch innych przez kilka miesięcy.
- A jakie widziałaś zwierzęta na Arthos? - zapytała Varian. Bardzo dobrze znała
odpowiedź, lecz Terilla tak rzadko dzieliła się z nimi jakimikolwiek informacjami na swój
temat - lub też po prostu nieczęsto miała szansę odezwać się w towarzystwie tak zaborczych i
agresywnych osobowości jak Cleiti i Bonnard. Należało więc wykorzystać okazję i pociągnąć
ją trochę za język.
- Mieliśmy krowy mleczne, czworonożne psy i konie. Były też sześcionogie psiaki,
lisowate, kantelupy i wilczojady.
- Widzieliście kiedyś krowy albo psy? Albo konie? Bonnard? Cleiti? - Varian zwróciła
się do reszty załogi.
- Jasne!
- W takim razie wiecie, że krowy i konie rodzą młode, które już w pół godziny po
narodzeniu potrafią stanąć na nogach o własnych siłach, a jeśli zajdzie potrzeba, biec za swoją
matką. Oznacza to, że rodzą się dojrzałe i w pewnym sensie wyczulone na bodźce zewnętrzne,
gotowe instynktownie na nie zareagować. Wy i ja urodziliśmy się bardzo maleńcy i fizycznie
niedojrzali. Nasi rodzice lub opiekunowie musieli nas nauczyć jeść, chodzić, biegać, mówić,
troszczyć się o siebie.
- I co w związku z tym? - Bonnard słuchał w skupieniu, niecierpliwie czekając
konkluzji.
- W związku z tym konie i krowy nie uczą się wiele od swych rodziców, ponieważ nie
muszą nabyć tylu umiejętności i być tak wszechstronnie przystosowane. Tymczasem nasze
niemowlaki...
- .. .muszą uczyć się zbyt wiele, zbyt szybko i zbyt dobrze, no i bez końca - dokończyła
Cleiti z tak przesadnym westchnieniem rezygnacji, że Varian parsknęła śmiechem.
- I co chwila aktualizować połowę z tego, czego się nauczyły, zgodnie z nowymi
informacjami - dodała ze współczuciem. - Główną zaletą istot ludzkich jest to właśnie, że się
uczą. Są przez to umysłowo elastyczne i potrafią się przystosować, często do okropnych
warunków...
- ...jak na przykład ten smród tutaj - rzucił zgryźliwie Bonnard.
- Dlatego więc interesuje mnie stopień dojrzałości młodych ptaków w chwili narodzin -
Varian doprowadziła nareszcie wyjaśnienia do końca.
- Są pewnie jajorodne, co? - spytał chłopiec.
- Nawet więcej niż pewnie. Nie wyglądają na jajo-żyworodne... Są zbyt ciężkie, by
matka mogła je nosić choćby przez króciutki okres... Nie, nie... Przypuszczam, że muszą być
jajorodne. Wylęgają się opierzone, jeszcze długo niezdolne do latania. To wyjaśniałoby
również ich rybackie obyczaje. Wspólnymi siłami łatwiej wyżywić wiecznie głodne
potomstwo.
- Hej, Varian, popatrz! - wrzasnął Bonnard, który ani na chwilę nie odrywał wzroku od
szyby. - Nadchodzą zmiennicy! Rany! Pełna organizacja! Nigdy nie widziałem tak sprawnej
zmiany. Głowę daję, że te ptaki to najinteligentniejsze stworzenia na Irecie!
- To całkiem prawdopodobne, lecz nie wolno ci wyciągać pochopnych wniosków -
uprzedziła Varian. - Dopiero zaczęliśmy rozglądać się po tej planecie.
- Mamy zamiar przebadać ją całą? - Bonnard był przerażony.
- Ach, wiesz, przebadamy tyle, ile zdołamy w czasie pobytu tutaj - odparła zdawkowo.
A jeśli zostaną tu na zawsze? pomyślała. - Pomijając zapach, Ireta nie jest najgorszym
miejscem. Bywałam w o wiele paskudniejszych.
- Nie przeszkadza mi aż tak ten fetor... - zaczął Bonnard, na wpół usprawiedliwiając się,
na wpół broniąc.
- Ja już go nawet nie zauważam - oznajmiła Terilla.
- ...przeszkadza mi natomiast deszcz - ciągnął Bonnard, ignorując zupełnie uwagę
dziewczynki - i ciemności.
W tej samej chwili zaświeciło słońce.
- Sądzisz, że uda ci się jeszcze raz powtórzyć tę sztuczkę, gdy brak słońca znów da się
nam we znaki? - rzuciła Varian z uśmiechem.
Dziewczynki zachichotały.
- Jakżeż bym chciał!
Słoneczne promienie wyrysowały zniekształcony cień ślizgacza na powierzchni wody.
Ryby - duże i małe - wściekle burzyły spokojną toń, na próżno goniąc za nieosiągalnym
cieniem. Varian kazała Bonnardowi zarejestrować te szaleńcze ataki, by móc się potem im
bliżej przyjrzeć. To ułatwi skatalogowanie podwodnych form życia, stwierdziła.
- Pływałem raz w oceanie, gdy zeszliśmy na ląd, w Boston-Betelgeuse - powiedział
Bonnard, kiedy i słońce, i drapieżne ryby odmówiły im dalszego towarzystwa.
- W życiu byś mnie nie przyłapał na taplaniu się w takim bagnie! - fuknęła Cleiti,
wskazując na wodę poniżej.
- Ja nie, ale coś innego na pewno.
- Co ty bredzisz?
- Złapałoby cię, głuptaku!
- A! - Cleiti zrozumiała dowcip Bonnarda. - Zabawny jesteś!
Spośród chmur wyłoniły się kolejne ptaki. Odebrały sieć od niosących ją dotąd, a te
natychmiast przyspieszyły i ulotniły się w mgnieniu oka, jakby szczęśliwe, że uwolniono je od
ciężaru. Konwój wzmocniony posiłkami nabrał szybkości i skierował się nieco bardziej na
wschód, w stronę najwyższych wzniesień. Wbrew przypuszczeniom Varian, nie musiały więc
pokonać całego morza, by dotrzeć do domu.
- Aha! Mam je! To tam się udają! - syknął Bonnard zachwycony. - Na szczycie tamtego
urwiska jest ich więcej, a cała ściana jest jak sitko. Same jaskinie!
- Mieszkają w jaskiniach, by nie zwilgotniała im sierść, no i żeby ich małe były
bezpieczne przed morskimi drapieżnikami - stwierdziła Terilla głosem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Ptaki mają pierze, matołku! - poprawił z pobłażaniem Bonnard.
- Nie zawsze - przyznała rację dziewczynce Varian. - Złote ptaki mają raczej sierść,
która u pewnych gatunków jest odmianą upierzenia.
- Może wylądujemy, żeby się ostatecznie przekonać? - spytał Bonnard, wyraźnie
wymawiając wyrazy, by każdy zrozumiał jego dowcip.
Cleiti trzepnęła go przez ramię, a Varian jęknęła płaczliwie, kręcąc głową.
- Nic z tego, w tej chwili lądowanie nie wchodzi w rachubę. Nie należy zbliżać się do
zwierząt, kiedy jedzą - powiedziała. - Mogą być niebezpieczne. Wiemy już, gdzie złote ptaki
mają swoje siedlisko. Wystarczy, jak na jeden dzień.
- Nie moglibyśmy im się choć przypatrzyć z góry? To im chyba w niczym nie
przeszkodzi... - Bonnard nie dawał za wygraną.
- Owszem, to dałoby się zrobić.
Coraz więcej złotych stworzeń wynurzało się z licznych szczelin i jam, którymi usiane
było urwisko. Pełne wdzięku wzbijały się na szczyt, który z tego, co spostrzegła Varian,
tworzył względnie płaską równinę na przestrzeni jakichś pięciuset metrów, by potem opadać w
dół dzikimi stromiznami usłanymi głazami.
- Jestem ciekaw, co one teraz zrobią... - myślał głośno Bonnard. - Sieć jest za duża, by
upchnąć ją w którąś ze szczelin... Jeju! - wyrwało mu się, gdy wszystkie ptaki, jakby w
odpowiedzi na jego pytanie, porwały sieć ponad urwisko i nieoczekiwanie puściły ją z jednej
strony, rozsypując ryby po płaskowyżu.
Zlatywały się teraz ze wszystkich kierunków. Niektóre lądowały, by z nieznacznie
rozpostartymi skrzydłami, niezgrabnym, kaczkowatym krokiem podejść do zwałów lśniących
ryb. Inne pikowały energicznie, błyskawicznie napełniały łupem torby przydziobowe i zaraz
znikały w jaskiniach. W całym tym zamieszaniu nie zdarzyło się, by któreś sprzeczały się o
najsmakowitsze kąski. Bywały natomiast chwile, że ptaki grymaśnie przebierały w rybach.
- Zmień ostrość wizjera, Bonnard - zawołała Varian. - Chcę zobaczyć, co odrzucają...
- Te frędzlowate stwory... Małe...
- Może dlatego dorosłe osobniki nas goniły. - Terilla spojrzała na Bonnarda. - Ptaki
porwały ich młode...
- Bzdura! - Bonnard skwitował jej pomysł z całą pogardą, na jaką było go stać. -
Frędzlaki nie mają oczu, że o mózgach nie wspomnę. Jak mogłyby się bawić w sentymenty w
stosunku do młodych?
- Nie wiem. Ale nie mamy pewności, że nie mogą. Ryby miewają uczucia. Czytałam
gdzieś... - Terilla upierała się przy swoim.
- Phi, czytałaś... - głos Bonnarda stanowczo nakazywał dziewczynce milczenie.
Varian odwróciła się w ich stronę, obawiając się, że postawa Bonnarda sprawi
dziewczynce przykrość, zwłaszcza że jego lekceważący ton nie był niczym uzasadniony.
Tymczasem Terilla nie wyglądała na szczególnie przejętą. Varian postanowiła w duchu, że
weźmie Bonnarda na stronę i przywoła go do porządku, zaraz jednak zwolniła się z danej sobie
obietnicy. Ostatecznie, pomyślała, dzieci wszelkich gatunków same najlepiej rozwiązują
problemy między sobą.
Teraz i ona zerknęła przez teleskop, by przyjrzeć się odrzuconym częściom połowu.
- Niektóre wodne zwierzęta są zdolne do czegoś w rodzaju wierności i przywiązania do
przedstawicieli swojego gatunku - zaczęła - jednak sądzę, że nasze ofrędzlone płaszczaki są na
to zbyt prymitywne. Składają pewnie tony ikry, by parę młodych mogło dotrwać do wieku
dojrzałego, oczywiście po to tylko, by się dalej rozmnażać. Hm - ciągnęła wykład - a przecież
nie wchodzą w skład ptasiego menu. Nie mówiąc już o jadłospisie tych kolczastych istotek.
Bonnard, pomagałeś przecież Trizeinowi i Divisti, przyjrzyj się teraz dobrze! Widziałeś może
już któreś z nich pośród próbek, które im przekazaliśmy?
- Niiiee... Widzę je po raz pierwszy.
- Oczywiście, w końcu pobieraliśmy próbki wyłącznie z większych oceanów...
Na płaskowyżu nie było już widać prawie żadnego ptaka. Pozostały jedynie odrzucone
sztuki z ich połowu, by zgnić na wiecznym deszczu.
- Varian, zobacz! - wrzasnął Bonnard, znów przyklejony do szyby. - Zobacz!
Wymachiwał ręką ponaglająco i z takim entuzjazmem, że Varian musiała odepchnąć go
nieco na bok, by nie zasłaniał jej widoczności. Jeden z małych płaszczaków poruszył się w
charakterystyczny dla swego gatunku sposób - kurcząc się z jednej strony i przekoziołkowując
z trzaskiem. Spostrzegła teraz, co tak zaintrygowało chłopca - poza wodą, naturalnym
ś
rodowiskiem zwierzęcia, jego szkielet rysował się wyraźnie przez skórę. Widać było jak na
dłoni stawy w każdym rogu stworzenia, które poruszało się na zasadzie deformacji
równoległoboku. Zwierzę przesunęło się raz i drugi, by zastygnąć w bezruchu. Nawet
otaczające jego ciało frędzle nie falowały już więcej. Varian zastanawiała się, jak długo było w
stanie przeżyć bez wody. Może było wyposażone w dwudzielny układ oddechowy, skoro tyle
czasu utrzymało się przy życiu z dala od swego naturalnego środowiska? Czyżby wychodziło
właśnie z ewolucyjnej fazy wodnej i rozpoczynało podbój lądu?
- Nagrałeś to, mam nadzieję? - Varian zwróciła się do Bonnarda.
- Oczywiście, od momentu, w którym zaczęło się poruszać. Sądzisz, że oddycha
tlenem?
- Liczę na to, że nie - wtrąciła się Cleiti. - Wolałabym nie nadziać się na taką mokrą
szmatkę w ciemnym, dżdżystym lesie. - Wzdrygnęła się, zaciskając mocno powieki.
- Ja też nie - przyznała Varian z głębi serca.
- Może to całkiem przyjacielskie stworzonko? Przynajmniej gdy nie jest głodne? -
zasugerowała nieśmiało Terilla.
- Wyobraź sobie: wilgotne, obślizgłe frędzelki owijają się wokół ciebie i duszą cię, o
tak... - Bonnard wił się i skręcał, prezentując swą przerażającą wizję.
- Nie byłoby w stanie wokół mnie się owinąć - odparła Terilla, bynajmniej nie
wzruszona spektaklem. - Nie zgina się w połowie, tylko po brzegach.
- Ojej, już się w ogóle nie rusza... - rzucił nagle Bonnard zawiedzionym i wyjątkowo
smutnym głosem.
- Skoro mowa o poruszaniu się - zaczęła Varian, zerkając w stronę jedynego
jaśniejszego punktu na poszarzałym niebie - mamy zachód słońca.
- Po czym to niby poznałaś? - spytał Bonnard sarkastycznie.
- Spojrzałam na chronometr - odcięła się Varian. Cleiti i Terilla zachichotały.
- Może wylądujemy teraz i przyjrzymy się bliżej ptakom? - zaproponował pełen
tęsknoty Bonnard.
- Zasada numer jeden: nie przeszkadzaj zwierzętom, gdy jedzą. Zasada numer dwa: nie
zbliżaj się do zwierząt, jeśli nie znasz dobrze ich zwyczajów. To, że dotąd nie dobrały się nam
do skóry, nie oznacza wcale, że nie są równie groźne jak pustogłowe, ograniczone drapieżniki.
- To nigdy nie będziemy obserwować ich z bliska? - Bonnard nie mógł się z tym
pogodzić.
- Oczywiście, że będziemy, lecz dopiero, gdy zastosujemy się do zasady numer dwa.
Stąd też dzisiaj odpada. Poza tym, mam odstawić ślizgacz Kaiowi.
- Będę mógł wtedy z tobą polecieć? - zapytał chłopiec.
- To jest możliwe.
- Obiecujesz? - rozchmurzył się.
- Nie, nie obiecuję. Powiedziałam tylko, że to jest możliwe, Bonnard, i to właśnie
miałam na myśli. - Varian była nieugięta.
- Nigdy się niczego nie nauczę, jeżeli wreszcie nie pozwolicie mi zrobić czegoś w
terenie, z dala od tych przeklętych ekranów i... - oburzył się.
- Jeśli wróciłbyś do swojej mamy w niezupełnie kompletnym stanie tylko dlatego, że
zasmakowałby w tobie jakiś płaszczak albo ptak, dałaby nam takiego łupnia, że byśmy się nie
pozbierali. Więc siedź cicho, dobrze?
Varian przybrała ostrzejszy ton niż zwykle. Po prostu jego upór, jego przeświadczenie,
ż
e wystarczy się nieco powdzięczyć, poprzymilać, a jego życzenie zostanie zaraz spełnione,
wszystko to zdenerwowało ją nieoczekiwanie. Z drugiej strony rozumiała bardzo dobrze jego
poirytowanie ciągłymi zakazami, ograniczeniami, restrykcjami... Wychowankom baz
kosmicznych planety dawały złudzenie bezpieczeństwa, ponieważ wszystko, co mogło
zagrozić w kosmosie, pozostało wysoko, ponad grubą na wiele mil atmosferą. Na statku od
tragedii dzieliła ich jedynie licha metalowa łupina, w której byle dziurka oznaczała śmierć. Nie
ma łupiny, nie ma niebezpieczeństwa, upraszczając.
- Bądź tak dobry, Bonnard, i przejrzyj nagranie. Chciałabym wiedzieć, czy udało nam
się zrobić parę przyzwoitych zdjęć płaszczakom - poprosiła go po długim, bardzo długim
milczeniu, buntowniczym z jego strony, nieustępliwym z jej. - Muszę coś sprawdzić z
Trizeinem zaraz po powrocie do obozu. Kurczę, szkoda, że nie mamy dostępu do banku danych
BO.
Po kolejnej, dłużącej się chwili ciszy, przerywanej tylko stłumionym szumem wartko
przewijanych taśm, przemówił Bonnard:
- Wiesz, Varian, te ptaki przypominają mi coś, co już gdzieś kiedyś widziałem. Niemal
pamiętam nalepkę na kasecie...
- Na której kasecie?
- Zwykłe zdjęcia, Varian, nic takiego...
- Mnie też coś przypominają, Bonnard, lecz ja również w żaden sposób nie potrafię
odszukać w pamięci, co - przyznała Varian.
- Moja mama powiada, że jeśli ma się jakiś problem, powinno się go przespać, a
rozwiązanie znajdzie się samo - rzekła Terilla.
- Dobry pomysł, Terilla - przytaknęła Varian. - Zrobię tak i ty lepiej też, Bonnard. Ale,
ale! Znów jesteśmy na nowym terenie. Wszyscy na stanowiska!
Udało im się oznaczyć kilka przysadzistych przeżuwaczy, dostrzec parę mniejszych
ssaków podobnych do Dandy i zaskoczyć kilka stad padlinożerców przy “pracy". Wrócili na
teren złóż uranitytów wkrótce po tym, gdy “mrok skrzepł już", jak wyraziła się Terilla. Kai w
towarzystwie Dimenona i Margit czekał ze sprzętem, który miał być przetransportowany
ś
lizgaczem.
- To naprawdę bogate złoże - powiedział na powitanie Dimenon. Wyglądał na bardzo
zmęczonego i jednocześnie bezgranicznie szczęśliwego. Zaraz też zaczął zasypywać Varian
szczegółami, urwał jednak i zwrócił się w stronę Kaia.
- W następnej dolinie też dostrzegliśmy pokłady, równie rozległe i bogate - oznajmił
Kai. Jego spoconą, umorusaną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- I pewnie w następnej też dostrzeżemy - westchnęła znużona Margit. - Na szczęście ta
może poczekać do jutra.
- BO powinna zaopatrzyć nas przynajmniej w jeden zdalnie sterowany skaner, Kai -
powiedział Dimenon, pomagając załadować sprzęt do ślizgacza. Varian odniosła wrażenie, że
jest to ciąg dalszy jakiejś dyskusji.
- Zgłosiłem zapotrzebowanie na jeden, zwykły, standardowy. Ci z zaopatrzenia
powiedzieli mi, że niestety nie mają żadnego na składzie. Przypomnij sobie, obok ilu
obiecujących systemów planetarnych przeszliśmy w zeszłym roku.
- Jak sobie pomyślę o tej całej harówce, której by nam zaoszczędzono...
- Bo ja wiem - przerwała Dimenonowi Margit, upychając do ślizgacza zwój drutu -
zaharowujemy się tak samo, pracując na zdalnie sterowanym sprzęcie. Wiem, bo dzisiaj nic
innego nie robiłam - jęknęła - i czuję to wyraźnie w każdej kosteczce i w każdym mięśniu,
nawet w tych, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Jesteśmy słabeuszami, co tu dużo gadać.
Nie dziwmy się, że grawitanci z nas się naśmiewają.
- Grawitanci! - Dimenon w jednym prostym słowie zawarł całą pogardę wszechświata.
Kai wymienił z Varian przelotne spojrzenie.
- Wiem, że rano dręczył ich jakiś cholerny kac czy coś tam, ale po południu byłam z
Paskuttiego naprawdę zadowolona - Margit ciągnęła dalej, pakując się do ślizgacza. Zajęła
miejsce obok Terilli. - Wsiadaj, Di, chcę jak najszybciej spłukać z siebie to paskudztwo. Mam
nadzieję, że nowy preparat Portegina upora się z fetorem tutejszej wody. Hydro-tellurek nie
dodaje ciału piękności. No, mały nicponiu, jak minął dzień? - zwróciła się do Terilli.
Natychmiast wywiązała się ożywiona rozmowa. Dzieciaki pytlowały bez przerwy,
Varian tymczasem, kierując ślizgacz do bazy, zatopiła się w rozmyślaniach, co też mogło
spowodować tak zjadliwą reakcję Dimenona. Może to tylko irytacja wywołana porannym
zachowaniem grawitantów i rezultat odkrycia tak bogatego złoża? Trzeba będzie zapytać Kaia.
Nie chciała, by jego zespół darł koty z jej drużyną; sama z czystym sumieniem mogła przyznać,
ż
e grawitanci byli dziś mniej wydajni. A może Dimenon wciąż pieklił się o wczorajsze
racjonowanie alkoholu?
Każda wyprawa złożona z osób wychowanych w bazach kosmicznych i tych, którzy
wyrośli w warunkach naturalnych, niosła ze sobą ryzyko konfliktu, stąd też BO ograniczała
ilość podobnych ekspedycji do niezbędnego minimum. Wyprawa na Iretę wymagała jednak
tężyzny grawitantów, więc Varian i Kałowi nie pozostawało nic innego, jak tylko rozwiązywać
zaistniałe nieporozumienia i łagodzić antagonizmy.
To przygnębiało nieco Varian. Komputer był w stanie podać współczynnik
prawdopodobieństwa dla każdej możliwej sytuacji, zwłaszcza tak dobry komputer, jak ten, w
który wyposażono tę misję. Lecz nawet najlepszy nie mógłby określić, w jaki sposób tak
nieoczekiwane drobiazgi jak fetor i wprost egipskie ciemności albo ciągłe opady deszczu
wpłyną na usposobienie członków wyprawy, ani przewidzieć, że burza kosmiczna pozbawi ich
łączności z macierzystym statkiem. A już na pewno nie podałby do wiadomości faktu, że
planeta umieszczona na liście niezbadanych, nieprzerwanie dostarczać będzie dowodów
poprzednich badań, nie wspominając już w ogóle o takich anomaliach, jak chociażby... Z
drugiej strony, jeśli rzeczywiście na Iretę zawitała już kiedyś jakaś ekspedycja, rozważała
Varian, być może rozwój pięciopalczastych zwierząt czy wodne organizmy poruszające się na
zasadzie łamania równoległoboku były całkiem prawdopodobne! Tylko które zjawisko było
rodzime? Na pewno nie oba!
Złote ptaki, zmuszone szukać trawy tak daleko od swego naturalnego środowiska?
Varian od razu wróciła werwa.
Jeśliby ptaki, myślała, stworzenia pięciopalczaste, nie były formami tubylczymi,
wówczas ani roślinożerne, ani drapieżne zwierzęta, na które natrafili na Irecie, również nie
mogły być rodzimymi organizmami! Nie ma więc mowy o anomaliach: to są zagadki. Jak?
Kto? Czyżby Inni? Nie, wszystko, tylko nie wszędobylscy Inni. Oni przecież niszczą każdy
przejaw życia. Jeśli w ogóle istnieją, oczywiście.
Thekowie powinni wiedzieć coś o poprzedniej ekspedycji. Gdyby Kai zdołał ich zmusić
do przypomnienia sobie... Do pioruna! Sama przeprowadzi najbliższą rozmowę, byle się
dowiedzieć! Niech tylko powie o tym Kałowi!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kai miał tyle samo powodów do rozmyślań, co i Varian. Po pierwsze, “pozbył" się
właśnie kilku niezastąpionych akcesoriów, które Paskutti i Tardma nieopatrznie upuścili w
przepaść. BO wyposażyła go w minimalną ilość zapasowego sprzętu sejsmicznego, poza tym
akurat po grawitantach niedbałości spodziewał się najmniej. Zazwyczaj poruszali się tak
powoli i rozważnie, że unikali większości wypadków. Tym razem jednak... Kai nie miał prawa
zabronić im pić trunku Lunzie, ale trzeba ją będzie poprosić, by rozrzedzała przeznaczone dla
grawitantów porcje. Nie mógł sobie pozwolić na więcej strat.
Każda wyprawa mogła oczywiście ponieść pewne ubytki w sprzęcie w wyniku
nieprzewidzianych zajść, jednakże każda strata powyżej jasno określonych limitów odbijała się
niekorzystnie na stanie osobistego konta dowódcy. Niemniej jednak, bardziej niż ewentualne
cięcia finansowe, dręczyła Kaia sama utrata przyrządów, ponieważ była wynikiem jawnego
niedbalstwa. Coś takiego irytowało go. Na domiar złego drażniła go własna irytacja, gdyż miał
to być dzień tryumfu jego i całego zespołu - osiągnęli cel, dla którego ich tutaj przysłano. Starał
się więc zdławić w sobie negatywne uczucia.
Obok, Gaber, cały w skowronkach, mełł niemiłosiernie ozorem. Pierwszy raz od
wylądowania kartograf był w tak wyśmienitym nastroju. Berru i Triv omawiali kolejny dzień
pracy. Rozprawiali o kolorowych jeziorach, oczywiście pod kątem prawdopodobnie kryjących
się w nich złóż rudy. Triv narzekał na brak zdalnie sterowanego sensora, z przyzwoitym
podświetlaczem na podczerwień, który zdołałby przebić się przez wszechobecne chmury.
Wystarczyłby tydzień rejestracji na orbicie planetarnej i robota byłaby z głowy.
- W końcu mamy przecież nagrania z sondy - zaoponowała Berru.
- Która dokonała jedynie pomiarów lądu i głębokości oceanów. - Triv wzruszył
ramionami. - śadnej ostrości, żadnej podczerwieni, by spenetrować wieczną warstwę chmur.
- Przed lądowaniem domagałem się stosownego satelity - wtrącił Gaber z nutą
rozdrażnienia w głosie.
- Ja też - dodał Kai. - Powiedziano mi, że nie ma odpowiednich na składzie i będziemy
musieli zrobić wszyściutko sami, wytężoną pracą.
- To chyba kryterium obowiązujące podczas naszej wyprawy - rzekł Gaber, rzucając
Kaiowi szelmowskie spojrzenie. - Zdobywać wszystko wytężoną pracą.
- Sflaczałeś, Gaber, ot co - prychnął Triv. - Na statku za mało czasu spędzałeś w
siłowni. Szczerze mówiąc, sam traktuję tutejsze warunki jako wyzwanie. I ze mnie zrobił się
mięczak. Taka podróż przyda się nam wszystkim. Tak, tak. Zepsuł nas system “naciśnij
przycisk". Trzeba wrócić do natury, zmusić krew do krążenia, rozruszać ścięgna... aać...
- Pooddychać głęboko śmierdzącym powietrzem? - zasugerował Gaber, kiedy Triv,
porwany własną elokwencją, zakrztusił się nadmiarem słów.
- Co ty, Gaber? - odgryzł się zaraz. - Znów zgubiłeś filtr?
Nietrudno było dokuczyć Gaberowi, więc Triv ciągnął swoją orację, pokpiwając
nieprzerwanie z kartografa. Zamilkł dopiero, gdy Kai skierował ślizgacz w wąską dolinę
między wzgórzami, za którymi mieścił się obóz. Kai udał, że nie dostrzegł spojrzenia Gabera,
choć myśląc kategoriami kartografa, “wytężona praca", o której mówili w zaopatrzeniu, mogła
być zapowiedzią ich porzucenia, co eufemistycznie nazwano by “zasiedleniem". Wyjaśniałoby
to, dlaczego skreślono mu pół listy zamówień. Zdalnie sterowane sensory są zbyt drogie, by
obdarowywać nimi byle planetarną kolonie. Chociaż, jeśli kolonia miała być
samowystarczalna, na pewno wyposażono by ich w jakiś sprzęt górniczy, by mogli wydobywać
i fryszować metale potrzebne do stawiania zabudowań i produkcji części zamiennych, choćby
do ślizgaczy. Byłby też... “Wszystko da się zrobić wytężoną pracą" - słowa urzędnika
złowieszczo dźwięczały Kaiowi w uszach. Najlepiej zrobi, jeśli uda się do Varian na długą
pogawędkę, i to jak najszybciej.
Jednakże zakładając, że ekspedycja była autentycznym przedsięwzięciem - w końcu
pilne zapotrzebowanie na transuranowce stało się już cechą gatunkową PS - wówczas, jeśli
nawet nie ich rodzima ARTC-10 BO, ktoś inny przejmie wiadomość z satelity i zdecyduje się
wylądować na Irecie, by zająć się eksploatacją złóż nader ważnej rudy i minerałów, a przy
okazji ich uratuje. Taka pozytywna, bądź co bądź, perspektywa od razu dodała Kaiowi otuchy,
toteż resztę podróży poświęcił formułowaniu depesz, najpierw do Theków, a następnie tej,
którą postanowił wysłać kapsułą kosmiczną. Chociaż nie. Miał tylko jedną kapsułę. Dwa złoża
rudy to jeszcze niewystarczający powód, by ją ekspediować. Przede wszystkim więc skleci
komunikat dla Theków o starych czujnikach i złożach uranu. Kapsułę wyśle się wtedy, gdy
zajdzie istotna potrzeba. W tej chwili nie było najmniejszego powodu do alarmu, poza
mglistymi podejrzeniami starzejącego się kartografa.
Ku zdziwieniu Kaia grawitanci, którzy wyruszyli sporo czasu przed nim, nie dotarli
jeszcze do obozu. Pozostałe ślizgacze wróciły już bezpiecznie do bazy. Dzieciaki, pod czujnym
okiem Lunzie, zasypywały pieszczotami Dandy. To właśnie pod pretekstem opieki nad
najmłodszymi udało się Lunzie wykręcić od spełnienia natarczywych próśb Portegina i Aulii o
większy przydział jej cudownego soku. Kai nie dojrzał nigdzie Varian ani Trizeina i doszedł do
wniosku, że są pewnie w ksenochemicznym laboratorium w wahadłowcu. Nagle pojawili się
grawitanci. W zwartej formacji podchodzili do lądowania od północy. Północy? Kai ruszył
natychmiast do Paskuttiego, by spytać go o powody tak diametralnej zmiany trasy. Nagle
jednak z wahadłowca dobiegł go głos Varian. Była czymś tak podekscytowana, że zaraz
pośpieszył w jej kierunku, odkładając rozprawę z Paskuttim na potem.
- Kai, Trizein chyba już wie, dlaczego złote ptaki nie mogą się obyć bez trawy - rzuciła,
gdy był już dość blisko. - Ta zielenina zawiera mnóstwo karotenu... witaminy A. Potrzebują go,
by zachować dobry wzrok i pigmentację.
- Dziwne tylko, że muszą pokonywać tak ogromne odległości, żeby zaspokoić
podstawowe potrzeby.
- To potwierdzałoby moją hipotezę, że pięciopalczaste nie są rodzimymi mieszkańcami
Irety.
Kai właśnie unosił nogę, by przekroczyć luk. Zamarł w takiej pozycji i ledwie zdążył
złapać za boczne ścianki, by nie stracić równowagi.
- Nie są rodzime? - powtórzył. - Co do wszystkich diab... Co masz na myśli? Muszą być
rodzime, przecież żyją tutaj!
- Lecz stąd nie pochodzą - odparła Varian i gestem nakazała mu wejść wreszcie do
ś
rodka. - Co więcej, płaszczaki, które dziś widziałam, nie są wcale stawonogami, co
pasowałoby do odkrytych przez nas kręgowców, wiesz, roślinożernych, drapieżników, a nawet
ptaków.
- Mieszasz to wszystko bez sensu.
- Nie ja. To planeta. Rzadko kiedy zwierzęta zmuszone są wędrować setki kilometrów
od swego naturalnego środowiska, by zdobyć konieczny pokarm. Zazwyczaj podstawowe
elementy diety znajdują w okolicy, którą zamieszkują! - Varian rozemocjonowała się.
- Zaraz, zaraz. Chwileczkę, Varian. Pomyśl. Jeśli twoje maskotki stąd nie pochodzą,
musiały być tu sprowadzone. Kto... - Kai zaciął się. - Dlaczego ktoś miałby chcieć przesiedlić
na Iretę zwierzaki wielkości tutejszych drapieżników czy twojej Mabel?
Varian przyjrzała mu się uważnie, jakby oczekując, że sam zna odpowiedź na własne
pytanie.
- To ty powinieneś wiedzieć. Dostaliśmy już od nich cynk. Od Theków, ciemniaku -
dodała nieco opryskliwie, gdy Kai milczał, niewiele rozumiejąc. - Nieodgadnieni Thekowie.
Byli już tutaj. To oni zostawili ten antyczny sprzęt.
- To nie ma sensu, Varian.
- To ma sens. Nawet sporo.
- Aż jakiego to niby powodu - Kai nie dawał za wygraną - mieliby coś takiego zrobić?
- Pewnie już zapomnieli - odparła Varian, szczerząc zęby w figlarnym uśmiechu. - Tak
samo, jak nie pamiętają, że raz już badali Iretę.
Dotarli do laboratorium Trizeina. Naukowiec medytował właśnie nad powiększonym
obrazem jakiegoś włókna.
- Oczywiście potrzebny byłby jeden z tych ptaszków, Varian, by przekonać się, czy
rzeczywiście jest mu niezbędny karoten - perorował, jakby w ogóle nie spostrzegł, że Varian
wyszła na moment z laboratorium.
- Mamy już Mabel - odparła, wchodząc do środka - i małego Dandy.
- Mamy w obozie zwierzaki? - Trizein aż zamrugał ze zdziwienia.
- Mówiłam ci przecież, Trizein - jęknęła Varian. - Preparaty, którymi zajmowałeś się
wczoraj i przedwczoraj...
- A tak, teraz sobie przypominam - rzucił, choć było dla wszystkich jasne, że nie
przypomina sobie czegoś podobnego ni w ząb.
- Mabel i Dandy raczej nie fruwają - zauważył Kai. - To zupełnie odmienne gatunki.
- W rzeczy samej, szefie, lecz są pięciopalczaste, jak choćby kłacz, który również nie
potrafi obejść się bez trawy.
- Mabel i Dandy są roślinożerne - Kai wykłócał się dalej - tymczasem drapieżniki i złote
ptaki nie są.
Varian przez moment rozważała zastrzeżenie Kaia.
- Owszem, jednak ogólnie rzecz biorąc, mięsożerne czerpią wystarczające ilości
witaminy C z mięsa. - Varian pokiwała bezradnie głową. - W takim razie kłacz nie musiałby
szukać trawy aż w dolinie. Mabel i jej krewniacy dostarczaliby mu dość witamin. Nic z tego nie
łapię, przynajmniej na razie. Poza tym ptaki mogą mieć całkiem inny powód zbierania tamtej
trawy, jak zasugerowała mi dziś Terilla.
- Chyba się zgubiłem - oświadczył Kai. Wskazał na Trizeina, który zatopił się ponownie
w swej pracy nad mikroskopem, zapominając zupełnie o ich obecności.
- Zrozumiesz, gdy obejrzysz nasze dzisiejsze nagrania. Chodź! Idziesz, czy masz może
coś innego do roboty?
- Komunikat dla Theków, ale najpierw przyjrzę się waszym taśmom.
- A propos, Kai - zaczęła Varian, wychodząc za nim z laboratorium - w pobliżu złóż
uranitytu nie natrafiliśmy na żadne zwierzęta, które mogłyby sprawiać jakieś kłopoty. Jeśli
rozłożycie obóz w odpowiednim miejscu, najlepiej na wzgórzu, i zmontujecie przyzwoity pas
siłowy, twój zespół będzie mógł czuć się całkiem bezpiecznie.
- To dobra wiadomość. Bynajmniej nie podejrzewałem, że zdołałabyś przestraszyć
kogoś swymi opowieściami o stadach kłączy, ale zawsze, wiesz...
- Kłącze, jeśli chodzi o ścisłość, polują samotnie - odcięła się Varian.
Dotarli do kabiny pilota. Varian bezzwłocznie umieściła kasetę w odtwarzaczu,
przedstawiając jednocześnie konkluzje, do jakich doszła. Wyraziła chęć, by przy najbliższej
okazji przyjrzeć się kolonii złotych ptaków bardziej dokładnie.
- Jak dokładnie, Varian? - zapytał zaniepokojony Kai. - Są niemałe i o ile pamiętam,
mają mocne skrzydła. Mogą być niebezpieczne. Nie miałbym ochoty paść ofiarą ich dziobów.
- Ani ja. - Uśmiechnęła się. - Załatwię to, Kai. Jeśli są tak inteligentne, jak na to
wskazują poszlaki, może uda mi się zbliżyć do nich bardziej, hm, osobowo.
Kai zaczął gorąco protestować.
- Złote ptaki nie są głupie jak Mabel - Varian uniosła rękę, by go uciszyć - ani
przerażone jak Dandy, albo groźne jak kłącze. Nie mogę zrezygnować z szansy poznania
skrzydlatego gatunku, który działa w tak zorganizowany sposób.
- Dobrze, już dobrze. Tylko nie rób nic sama. Zawsze masz mieć przy boku
grawitantów - nakazał z powagą.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem! - wykrzyknęła. - A przy okazji, poprawiło im się w
ciągu dnia?
- W życiu nie byli tak niezdarni. Owszem, zdarzało im się “zwalniać obroty", ale nigdy
nie zachowywali się jak skończone niedojdy. Paskutti i Tardma spuścili w przepaść jeden z
sejsmografów. Nie mam ich aż tyle, by móc sobie tracić je ot, tak, jeżeli chcę zakończyć misję.
- Kai potrząsnął głową, nie mogąc odżałować szkody. - Nie winie ani siebie, ani ich, lecz to
najzwyczajniej nieznośne. Co poczniemy z destylacją owoców? Nie mam pojęcia, dlaczego
trunek Lunzie miał na nich tak tragiczny wpływ, tymczasem nam, istotom słabszym, nie
sprawił większych problemów.
- Może to nie wina trunku - zasugerowała Varian.
- Co masz na myśli? Varian wzruszyła ramionami.
- Tak mi się po prostu powiedziało. Nic konkretnego.
- Skonkretyzujmy to więc. Niech Lunzie przeprowadzi parę badań. To może być alergia
mutacyjna. Powiedz - zaczął po chwili zupełnie z innej beczki - czy miałaś dziś dla
grawitantów jakieś zadania? Na północy może?
- Na północy? - powtórzyła Varian. - Nie. Cały dzień mieli być do twojej dyspozycji.
Wróćmy jednak do złóż uranitytu. Jutro też zamierzasz tam pracować?
Kai zaprzeczył ruchem głowy.
- W porządku - ciągnęła Varian. - W takim razie wyślę swój zespół, by przeprowadzili
badania terenu. Zdaje się, że mieszkają tam wyłącznie mniejsze zwierzęta, co, jak już mówiłam
dzieciakom, nie świadczy bynajmniej, że są potencjalnie mniej groźne. Jaki teren mielibyśmy
następnie sprawdzić, pod kątem przydatności pod obóz, ma się rozumieć?
Kai przywołał na ekran komputera mapę Gabera, z naniesionymi już złożami uranitytu i
ciągiem starych czujników.
- Skraj płyty - odparł - znajduje się jedynie dwieście kilometrów stąd na północny
wschód, tak że obędziemy się tam na razie bez dodatkowego obozu. Natomiast Portegin i Aulia
chcą spenetrować jeziora i pójść głębiej w niziny. Berru i Triv mają udać się na zachód, gdzie,
jak wszystko wskazuje, mieści się rozległy basen kontynentalny. Może natrafią na złoża ropy
naftowej. Naturalnie ropa nie jest wielce wydajnym źródłem energii, ale w surowym stanie
znajdzie wielu odbiorców. Spróbowalibyśmy rafinować część, by mieć zapasowe paliwo do...
- Kai - Varian przypomniało się coś - czy ktokolwiek korzystał dziś rano z dużego
ś
lizgacza? Choćby przez chwilę?
- Tylko żeby dotrzeć do złóż. Potem ślizgacz miał wrócić do ciebie. Dlaczego pytasz?
- Czas lotów jest o wiele dłuższy, niż powinien - wyjaśniła. - To dziadostwo nadaje się
teraz tylko do wymiany zasilania.
- Co z tego? - Kai wzruszył ramionami.
- Oj, nie wiem. Po prostu zazwyczaj nie popełniam błędów w cyferkach.
- Varian, dość mamy problemów i bez wymyślania. Varian skrzywiła się.
- Na przykład brak łączności z BO - powiedziała. - Twój zespół będzie pewnie
oczekiwał jakiegoś potwierdzenia...
- Ale mamy jeszcze parę dni, zanim wszystko się wyda - przypomniał Kai - i
wykorzystamy każdy z nich.
- Jasne, jasne. Na razie możemy ich zwodzić. Przy okazji, dzieciaki okazały się
niesamowicie przydatne. Zamawiam je na swój następny lot... Gdy nie będę mieć w planach
lądowania - dodała, widząc jak na zaskoczonej twarzy Kaia pojawia się wyraz dezaprobaty. -
Powinieneś nawet rozważyć - uśmiechnęła się chytrze - czy nie zabrać czasem Bonnarda, gdy
będziecie stawiać czujniki.
- Chwileczkę, Varian...
- Powiadają, że przedawkowanie leczy większość zachcianek.
- Święta prawda - przyznał Kai. - Pomożesz mi poradzić sobie z komunikatem dla
Theków?
- Niestety, przepraszam cię. Muszę uwolnić Mabel, rozmówić się z Lunzie i wziąć
przed jedzeniem kąpiel. - Varian czym prędzej otwarła luk. - Ale chętnie przejrzę, co napiszesz.
Zamierzył się, jakby chciał w nią czymś rzucić, lecz Varian, śmiejąc się, szybciutko
pierzchnęła.
Godzinę później Kai był już ostatecznie przekonany, że Varian, nawet w najgłębszym
dołku intelektualnym, skleciłaby lepszy komunikat. W każdym razie jego dzieło zawierało to,
co najważniejsze. Nalegał też na przekazanie pewnych informacji.
Nadał depeszę, ustalając termin nawiązania łączności za dwa dni. Nie zostawiało to
Thekom zbyt wiele czasu do zadumy, toteż Kai tak sformułował pytania, by w odpowiedzi
wystarczyło zwięzłe “tak" i “nie", ewentualnie “czekać".
Następny dzień nie przyniósł żadnych niespodzianek. Grawitanci powrócili do formy.
Tardma i Tangeli przeczesali gęsto porosłe tereny, na których Varian z dzieciakami odkryła
niewielkie zwierzęta. Stworzenia nie raczyły bynajmniej pokazać się przybyszom, jednak
dzięki znalezionym szczątkom, nie pożartym jeszcze przez insekty czy padlinożerne, udało się
ustalić, że należą do mięsożernych, prowadzą nocny tryb życia i ze względu na nikłe rozmiary
nie stanowią rzeczywistego zagrożenia. Co więcej, mało prawdopodobne, by wybierały się w
okolice przyszłego obozu pomocniczego, tak daleko od swego terytorium.
Kai stracił całe popołudnie, wybierając z Dimenonem i Margit teren pod obóz.
Postanowili, że będą z niego korzystać również Portegin i Aulia podczas swych eskapad na
zachód.
Lunzie szepnęła w zaufaniu Kałowi i Varian, że grawitanci powinni byli zachować
większą odporność na działanie jej trunku niż inni. Nie pojmowała ich reakcji, jednak nie
pochwalała racjonowania im napoju ani rozcieńczania ich porcji. Oświadczyła, że nakaże
grawitantom stawić się na rutynowe badania kontrolne, które, zauważyła przy okazji,
przydałyby się każdemu, i przyjrzy się im pod kątem skłonności alergicznych i ewentualnych
infekcji, których mogli się nabawić od chwili wylądowania.
Tego wieczoru Lunzie dostarczyła do posiłku dość owocowego napitku, by atmosfera
stała się nadzwyczaj towarzyska. Grawitanci tym razem nie pili więcej niż inni, śmiali się
rzadko, jak mieli w zwyczaju, i opuścili salę razem ze wszystkimi. Następnego dnia ich
sprawność nie była ani trochę nadwątlona, co tylko pogłębiało tajemnicę ich zachowania
tamtego wieczora.
Kai skrupulatnie trzymał się wyznaczonej godziny nawiązania łączności z Thekami.
Varian, oczywiście, wpadła w połowie ślamazarnego i ospałego dialogu.
Na pytanie, czy przejęto komunikaty z satelity i nawiązano łączność z BO, padła
odpowiedź “nie". Zgodnie z przypuszczeniami, na pytanie dotyczące poprzedniej ekspedycji na
Iretę i starych czujników Kai usłyszał wymijające “czekać". Natomiast wieść o odkryciu złóż
uranitytu Thekowie przyjęli - jak na nich - euforycznie, kończąc skromnym “kontynuować".
Rozmowa z Ryximi, którą Kai się pochwalił, spotkała się ze zwyczajnymi wyrazami uznania.
Thekowie byli rzekomo tolerancyjni na swój dobroduszny, bezstronny sposób, wobec
wszelkich gatunków, lecz tym razem Kai odniósł wrażenie, że doprawdy niewiele ich
obchodzi, czy Ryxiowie utrzymują z kimkolwiek kontakt.
Zachodził też w głowę, co mogła oznaczać ich odpowiedź na pytanie o poprzednią
wyprawę. Z jednej strony liczył, że może odszukają jakieś informacje, wzmianki, aluzje, choć
nie miał specjalnie pojęcia, jak niby mieli tego dokonać, skoro byli odcięci od swoich ziomków
i banków danych BO. Z drugiej strony, gdyby dowiedli swej omylności, sprawiłoby mu to jakąś
niezrozumiałą ulgę, chociaż przy tym ich reputacja poniosłaby tyle szwanku i coś - dotąd
niezmiennego i pewnego - na zawsze ległoby w gruzach.
- Nie wiedzą więc - powiedziała Varian, wyraźnie zadowolona z takiego obrotu rzeczy.
- Przynajmniej nie w tej chwili - odparł Kai, ochoczo biorąc stronę Theków, by
wynagrodzić im swą duchową nielojalność. - No ale, ma się rozumieć, we wszechświecie jest
tylko parę milionów planet, na których rozwinęło się życie w jakiejś tam postaci...
- Powtarzają nam to w kółko, tymczasem sfera naszych zainteresowań ogranicza się
chwilowo do jednej, małej, śmierdzącej grudy ziemi - powiedziała Varian. - Aha, zanim
zapomnę, musimy sporządzić nowe plany, jeśli chcesz zacząć pracę nad obozem
pomocniczym. Według systemu starych czujników, płyta kontynentalna ciągnie się jakieś dwa
tysiące kilometrów na południowy wschód. Oznaczałoby to, że jazda tam i z powrotem jest
raczej niewykonalna. Chcę zabrać Tangelego, Paskuttiego, Tardmę i Lunzie, i przeczesać
tamten obszar. - Rozwinęła mapy omawianych okolic z naniesionymi już starannym pismem
Gabera pojedynczymi rysami topograficznymi. Legenda znajdowała się z boku. -
Wprowadziłam oznaczenia siedzib zwierząt, które już napotkaliśmy. Sądzę, że są adekwatne,
ale wiesz, na tym terenie mieszka tyle stworzeń... - wskazała płaskowyż i puszczę tuż ponad
obozowiskiem - że wzięłam pod uwagę wyłącznie większe i niebezpieczne gatunki. Każdemu
gatunkowi, który zdołaliśmy zidentyfikować jako roślinożerny, mięsożerny lub wszystkożerny,
odpowiada osobny kolor. Jak widzisz, czeka nas jeszcze sporo roboty, nim sporządzimy choć
najbardziej pobieżny katalog. - Trzepnęła dłonią w zaznaczone na mapie ogromne przestrzenie,
które wciąż czekały na odkrycie. - Tu powinny być smoki! - wykrzyknęła.
- Smoki? - powtórzył Kai.
- Tak właśnie ująłby to pradawny kartograf, nie mając zielonego pojęcia o sposobach
rozróżniania lokalnych form życia.
- A czy istnieją sposoby umożliwiające określenie, który gatunek jest który na tej
planecie? - spytał Kai.
Varian potrząsnęła przecząco głową, wręczając mu jednocześnie kilka egzemplarzy
map.
- To nie jest tak pilne jak prace geologiczne. Potrzeba ci przecież tylko czegoś w
rodzaju przewodnika.
- Twoja mapa jest rewelacyjna, Varian - powiedział z uznaniem. - Myślałem, że ty i
twoi ludzie...
- Nie, Kai. Wysłałam ich po te informacje, bym mogła uzupełnić kilka luk, które
pozostały po mojej wyprawie. Pracowaliśmy nad tym z Terillą.
- Terillą ci w tym pomagała? - Kai, absolutnie zaskoczony, zatopił się z
niedowierzaniem w mapach.
- W rzeczy samej. Wiem, że wciśnięto nam dzieciaki w ostatniej chwili, szkoda jednak,
ż
e nikt nie pomyślał, by przekazać nam ich akta. Terillą to prawdziwy skarb. Mogłaby
spokojnie terminować u Gabera, dzięki czemu on przestałby się tak ociągać z pracą. Powiem ci,
ż
e pochwalił jej robotę. - Uśmiechnęła się szelmowsko do Kaia. - Odetchniesz chyba z ulgą,
jeśli ci powiem, że nie jesteś już głównym obiektem zainteresowań Bonnarda. Zmienił je!
- Na Dandy? Czy może Mabel? - zapytał z przekąsem Kai. - Nie pochlebiałoby mi
specjalnie ani jedno, ani drugie.
- Mabel już dawno tu nie ma. Nie, kochany. Bonnard zapragną] wziąć udział w mojej
wyprawie do kolonii złotych ptaków!
- Przynajmniej wybrał sobie coś na przyzwoitym poziomie intelektualnym.
- Nigdy nie twierdziłam, że ma zły gust - Varian rzuciła kokieteryjnie.
- Varian!
- Kiedy się mają odezwać Ryxiowie? - zapytała już poważnie.
- Dziś o piętnastej trzydzieści. Jeśli nie zapomną.
- Naprawdę szwankuje nam wszystkim pamięć podczas tej ekspedycji, nie sądzisz? -
zapytała. - Ryxiowie zapominają się odezwać, Thekowie zapominają myśleć, BO nawiązać
kontakt... No cóż, wracani do moich nie cierpiących zwłoki obowiązków. - Chciała wyjść z
kabiny, gdy napatoczyła się na Gabera. - Och, jak się masz, Gaber...
- Varian - kartograf był nieco zdesperowany - czy zabrałaś wszystkie egzemplarze map?
- Oprócz tej, nad którą pracowała Terillą. A dlaczego?
- Nic, nic. Nie wiedziałem tylko. Po prostu nie byłem pewien i...
- Mówiłam ci, Gaber - odparła Varian - lecz, jak przypuszczam, byłeś tak pochłonięty
analizowaniem nagrań, że nie słyszałeś. Przepraszani cię. Przekazałam mapy Kaiowi i właśnie
wracam do twego siedliska z pozostałymi.
- A to dobrze, to bardzo dobrze. Przepraszam - dodał - strasznie mi przykro, że nie
dosłyszałem, co mówiłaś.
Zdaniem Kaia Gaberowi nie było ani za grosz przykro.
Wrócił zaraz do analizy rozmieszczenia poszczególnych gatunków zwierząt.
Największe roślinożerne, jak Mabel, oraz trzy inne ogromne gatunki, można napotkać na całym
obszarze puszczy. Przez łańcuchy górskie prawdopodobnie przeprawiają się w miejscach
oznaczonych starannie na mapie malutkimi rysunkami bestii. Drapieżne, jak choćby kłącze,
polują samotnie. Dotąd zauważono tylko raz parę osobników - oba pochłonięte były wściekłą
walką, która, jak się wyraził Paskutti, zdegenerowała się do kopulacji. Zasięg map ograniczały
rozległe, nie zbadane tereny, na które nałożono jedynie diapozytywy, nanosząc w ten sposób
ogólne dane topograficzne uzyskane z pobieżnych analiz sondy.
Dotąd koncentrowali się na względnie chłodnych obszarach mas lądowych. W związku
z temperaturą jądra planety, okolice podbiegunowe na Irecie były znacznie gorętsze niż strefa
równikowa. Wkrótce przyjdzie im zająć się i tym bardziej skwarnym rejonem, co Kaiowi było
wyraźnie nie w smak. W takim ciepełku, pouczała go Varian jeszcze podczas odpraw w bazie,
rozrost i różnorodność form życia muszą być niewiarygodne. Bujne lasy tropikalne sprzyjały
rozwojowi, dostarczały pożywienia w wielkiej obfitości, uwalniając zwierzęta od przymusu
wiecznego uganiania się za tym, co jadalne. Zimniejsze klimaty, choć Ireta nie mogła
poszczycić się żadną strefą umiarkowaną, zamieszkiwało mniej gatunków, ponieważ zasoby
pokarmowe bywały tam skromniejsze ze względu na bardziej surowe warunki.
Kai ze zrozumiałą satysfakcją zaznaczył na mapie dwa złoża uranitytu, potem odkryte
przedwczoraj przez Portegina i Aulię dwa ogromne pokłady miedzi, a następnie trzy
wzniesienia oznaczone przez Berru i Triva jako złoża rudy żelaza. Ci, którzy dotarli tu
wcześniej, kimkolwiek byli, ogołocili Iretę ze wszystkiego, lecz działalność orogeniczna w
późniejszych tysiącleciach uczyniła niespokojną planetę dwakroć zasobniejszą niż poprzednio.
Prawdę powiedziawszy, była to pierwsza wyprawa poszukiwawcza Kaia, gdyż jego
wcześniejsze ekspedycje miały wyłącznie doraźny charakter - trzeba było odszukać żyły rudy,
które uległy przemieszczeniu, lub nadzorować bagrowanie manganu z morskiego dna.
Wszystko to dawało mu nieocenione doświadczenie i mogło stanowić pomoc w przypadku
wyprawy poszukiwawczej na pełną skalę - takiej, jak obecna.
Kai był tak pogrążony we własnych myślach, że dopiero dźwięk chronometru wyrwał
go z tego stanu. Jeszcze przez chwilę nie mógł się połapać, dlaczego w ogóle nastawił alarm.
Ach! Ryxiowie! Poniewczasie zdał sobie sprawę, że powinien był przygotować
komunikat. Łatwiej jest przecież odczytać coś, niż trajkotać bez przygotowania z prędkością
odpowiadającą Ryxim. Pośpiesznie naskrobał parę słów, dyplomatycznie ujmując
spostrzeżenia Varian na temat złotych ptaków.
Yrl podjął kontakt dokładnie o wyznaczonej porze, i natychmiast zapytał, czy Kai
utrzymuje łączność z 8O. Kai zaprzeczył, czym zresztą Ryxi nieszczególnie się przejął.
Oznajmił tylko, że wysłali kapsułę z pełnym raportem na swą ojczystą planetę i dał do
zrozumienia, że niewiele go obchodzi, kiedy kapsuła dotrze do celu, ponieważ zarówno on, jak
i jego zespół całkiem miło i przyjemnie się urządzili. Kai gotów był nie wspominać o złotych
ptakach, jeśli Vrl nie zapytałby. Niestety, zapytał. Kai przekazał mu więc tych kilka informacji,
które udało się zdobyć jemu i Varian. Na szczęście rejestrował całą rozmowę - wyłącznie
dzięki temu wzburzoną odpowiedź Yrla można było przełożyć na jakieś artykułowane dźwięki.
Kai odniósł wrażenie, że w opinii Yrla jest parszywym malkontentem, zazdrosnym o Ryxich, i
w ogóle. Yrl zakończył rozmowę, nim dane było Kaiowi oczyścić się z zarzutów lub chociaż
ustalić termin kolejnego kontaktu.
Wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma zapatrzył się bezmyślnie w przestrzeń, trochę
otumaniony, trochę rozjątrzony nadpobudliwą reakcją Vrla. Nagle usłyszał, jak ktoś chrząka.
W wejściu stał Gaber.
- Przepraszam, jeśli przeszkadzam, Kai - zaczął - lecz zapodziała się gdzieś jedna z
map. Nie masz czasem dwóch kopii?
Kai przesunął palcami po chropowatych, lecz cienkich kartach. Nieraz zdarzało im się
zlepić, jeśli substancja powielająca nie zdążyła jeszcze wyschnąć.
- Nie, Gaber, mam tylko jeden zestaw - odparł w końcu.
- Nieźle. W takim razie jedna zginęła - mruknął Gaber swym zwyczajnym bolesnym
tonem i wyszedł.
Kai widział, jak kieruje się w stronę wyjścia z wahadłowca, potrząsając z rezygnacją
głową. Przygotował nagranie rozmowy z Yrlem, by odtworzyć je w zwolnionym tempie,
ś
lubując sobie w duchu, że zmusi Varian do przeprowadzenia dokładnych obserwacji złotych
ptaków, i to jak najszybciej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez następnych siedem dni wszyscy byli zbyt pochłonięci budową obozu
pomocniczego, by zajmować się czymkolwiek nie związanym ściśle z ową najważniejszą dla
ekspedycji sprawą. Varian znalazła jednak trochę czasu, by wybrać się na płaskowyż, na
którym złote ptaki urządzały sobie uczty, i przytaszczyć Trizeinowi parę niedużych okazów
płaszczaków do przeprowadzenia kilku rutynowych badań. Biolog na dobre zagrzebał się w
swoim laboratorium, aż Lunzie znalazła go śpiącego nad pracą. Zmusiła go oczywiście, by
zrobił sobie na jakiś czas przerwę, najadł się i wyspał. Zastosował się niechętnie do jej poleceń,
a gdy wstał po dłuższej drzemce, błąkał się z opuchniętymi oczyma po bazie, potykając się co
chwila. Raz tylko przystanął, by z zakłopotaną miną utkwić wzrok w Dandym.
Maleństwo było już tak oswojone, że gdy Bonnard i Cleiti mieli czas, wypuszczano je z
wybiegu. Póki co Varian postanowiła go nie uwalniać, zwłaszcza że jako sierotka Dandy nie
miałby żadnego opiekuna w naturalnych warunkach. Kai musiał przychylić się do jej prośby.
Było jasne, że bestyjka nie osiągnie większych rozmiarów i nie nadweręży zasobów
ekspedycji. Dandy, z natury bojaźliwy, był rad, mogąc włóczyć się za dzieciakami. Jego
ogromne, przezroczyste oczy na przemian napełniały się smutkiem i tęsknotą, to znów
przerażeniem i trwogą. Osobiście Kaiowi odpowiadałby nieco bardziej ekstrawertyczny
charakter obłaskawionego zwierzaka, tymczasem Dandy nie przejawiał najmniejszych oznak
agresji, co Kai uznał za skandal.
Na niebie bez przerwy widoczne były złote ptaki, zupełnie, jakby, stwierdziła pewnego
wieczoru Varian, interesowały się nowymi zdobywcami przestworzy z równym zapałem, co
wyprawa nimi. Reakcja Vrla na wieść o ich istnieniu wprost ją oczarowała. Gdy w zwolnionym
tempie odtworzyli nagranie rozmowy, okazało się, że istotnie, paplanina Vrla oznaczała
odmowę przyjęcia do wiadomości jej raportu. Są znikome szansę, kłapał dziobem Vrl, że
pojawi się jeszcze jakiś inteligentny gatunek ptaków na którejkolwiek z planet, i to niezależnie
od warunków: Ryxiowie to zjawisko unikalne i tak już pozostanie. Każda próba wyrugowania
ich z tej wyróżniającej się pozycji w Federacji pociągnie za sobą nieobliczalne konsekwencje.
Zasugerował, by dwunożni co prędzej odwołali tak niesmaczny żart, i w ogóle zarzucili ten
pomysł, gdyż inaczej Vrl sam zadba to, by wszelkie kontakty Ryxich z Ludźmi uległy
natychmiastowemu zerwaniu.
Gdy mapy Terilli rozeszły się wśród uczestników wyprawy, Gaber i Tangeli zaczęli
zawzięcie rywalizować o małą, o jej czas i umiejętności, i to do takiego stopnia, że Kai ł Varian
musieli interweniować. Nie wzruszona ubieganiem się o jej względy Terilla oznajmiła bez
ogródek, że zarówno od map, jak i od zwierząt woli po prostu roślinki. Varian, dusząc się ze
ś
miechu, pokazała Kaiowi mapę, którą dziewczynka wykonała dla Tangelego, z zaznaczoną
roślinnością, trawami i krzewami porastającymi równiny i bagna. Sporządzono w końcu
harmonogram pracy, zgodnie z którym Terilla spędzała po trzy popołudnia z każdym z
naukowców, wszystkie poranki natomiast należały wyłącznie do niej. Ponieważ pracy było
coraz więcej, Kai postanowił przydzielić zadania także Bonnardowi i Cleiti, jak wszystkim
członkom ekspedycji. Zazwyczaj korzystał z ich pomocy Tangeli, jeśli Terilla była w tym
czasie nieosiągalna nie mogła wziąć udziału w którejś z jego botanicznych wypraw. Czasem też
Bonnard zajmował miejsce Kaia u boku Bakkuna, zwłaszcza kiedy obowiązki administracyjne
uniemożliwiały Kaiowi pracę w terenie razem z grawitantem - geologiem. Lunzie zaś
“przywłaszczyła" sobie Cleiti, by dziewczynka pomagała jej w analizie gleby i roślinności Irety
pod kątem właściwości leczniczych.
Założono aż dwa obozy pomocnicze, choć nie ulegało wątpliwości, że wkrótce
potrzebny będzie trzeci, gdzieś daleko na wschodzie, jeżeli prace eksploracyjne na tamtych
terenach miały być kontynuowane. Zgodnie z planami większość czasu przeznaczona była na
wschodnią półkule. Kai miał zresztą nadzieję, że piętnaście stopni przechyłu osiowego będzie
oznaczać nieco chłodniejszy klimat.
ś
aden z następnych dwóch kontaktów z Thekami nie przyniósł odpowiedzi na pytania
Kaia dotyczące poprzedniej wyprawy na Iretę ani dobrych wieści o BO. Czas upływał szybko i
kwestia milczenia BO stawała się paląca. Gdy Dimenon zażądał wyjaśnienia powodów utraty
kontaktu, Kai, przygotowany na taką ewentualność, wspomniał coś o burzy kosmicznej w tak
bezceremonialny sposób, że Dimenonowi nawet przez myśl nie przeszło zapytać, czy raporty o
złożach rud były jedynymi nie odebranymi przez bazę komunikatami.
- Wolę nawet nie myśleć, ile nam zostało czasu - oznajmił Kai, gdy Dimenon wyszedł.
- Zajmij ich tak bardzo liczeniem premii, że zapomną się dopytywać - zasugerowała
Varian.
- To cholernie bogata planeta, Varian.
- Więc w interesie BO jest utrzymanie z nami kontaktu, jeżeli zależy im na surowcach
energetycznych, które znaleźliśmy. W końcu wiedzą, gdzie jesteśmy. - Varian przyjrzała się
Kaiowi. - Nie myślisz chyba poważnie - uniosła brew - o tej absurdalnej teorii Gabera?
- Zastanawiam się... raz po raz... - przyznał Kai, pocierając nerwowo nos. Czuł się
idiotycznie, lecz prawdę powiedziawszy, poczuł ulgę, gdy Varian poruszyła tę kwestię.
- Hm, no tak. Ja też się raz po raz zastanawiam - odparła. - Czy Ryjuowie się już
odezwali?
- Nie. - Kai uśmiechnął się od ucha do ucha. - Sądziłaś, że się odezwą?
- Nie - zaśmiała się Varian. - Są tacy... paranoicznie napuszeni... Jakby inny rozumny
gatunek ptaków mógł im zagrozić! Fakt, że czubaki - przezwała tak złote ptaki są inteligentne,
lecz tak daleko im do Ryxich, że uraza Vrla jest po prostu idiotyczna - westchnęła. -
Chciałabym móc lepiej określić poziom ich inteligencji.
- To dlaczego tego nie zrobisz?
- Przy tym całym urwaniu głowy z twoim wschodnim obozem? - pożaliła się.
- Może więc w wolny dzień? Zrobisz choć początek. Poobserwuj je i odpocznij sobie.
- Mogę? - zawołała Varian, rozpromieniona taką perspektywą. - Mogłabym wziąć duży
ś
lizgacz i w nim przenocować? Mamy już sporo informacji o ich zwyczajach, wystarczająco
często przyglądaliśmy się ich połowom, jednak wciąż nic nie wiem o ich życiu prywatnym, na
przykład o ich porannych zwyczajach. Jest tylko jedno miejsce, gdzie rosną trawy, które jedzą.
Do wyplatania sieci używają traw bagiennych, to pewne, lecz w jaki sposób dokonują tej
sztuczki? - Zmarszczyła brwi. - Tobie przydałaby się chwila wytchnienia tak samo jak mnie.
Wybierzmy się razem, w następny wolny dzień. Ostatecznie Paskutti i Lunzie mogą nas
zastąpić.
- A jeśli okaże się, że czubaki akurat też mają dzień wolny? - zapytał Kai szyderczo.
- Zawsze istnieje taka ewentualność, nieprawdaż? - odparła Varian, nie dając się złapać
na przynętę.
Kai sam się dziwił swojej niecierpliwości, z jaką czekał na tę przerwę w codziennym
toku zajęć. Dowodziło to tylko słuszności propozycji Varian. Lunzie z całego serca przystała na
ten pomysł. Powiedziała Kaiowi, że sama chciała im właśnie zasugerować, by oderwali się od
pracy na jeden dzień.
- Co takiego fascynuje nas wszystkich w skrzydlatych stworzeniach? - zapytała Lunzie,
gdy po wieczornym posiłku zasiedli nad kieliszkami jej owocowego trunku.
- Może ich niezależność? - zaproponował Kai.
- “Gdybyśmy mieli fruwać, dano by nam skrzydła" - odcięła się dowcipnie Varian
cienkim, nosowym głosem. - Podejrzewam, że to wolność - mówiła dalej, już normalnym
tonem - albo pole widzenia, perspektywa, poczucie bezkresnej przestrzeni dokoła. Wy,
urodzeni i wychowani w bazach kosmicznych, nie jesteście w stanie w pełni docenić otwartych
przestrzeni. Mnie trzeba widoków, którymi mogłabym karmić oczy i duszę.
- Ograniczenie przestrzeni, dobrowolne czy nie, może mieć ujemny wpływ na
usposobienie i psychikę człowieka, co zwykle poważnie odbija się na jego zdolnościach
przystosowawczych - oświadczyła Lunzie. - To jeden z powodów, dla których przydzielamy
dzieciaki na wyprawy planetarne tak często, jak to możliwe.
Kai zachowywał milczenie, nazbyt dobrze świadom nękającej go czasem agorafobii.
- Mamy skrzydła - ciągnęła Lunzie - za pośrednictwem ślizgaczy i pasów nośnych...
- ...które nie ofiarowują jednak tej samej wolności - dokończył powoli Kai,
zastanawiając się, jakie to uczucie być niezależnym od wszelkiego rodzaju mechanicznego
wsparcia: móc pikować i nurkować, wzbijać się wysoko i szybować bez podświadomych obaw
o paliwo, obciążenie, zużycie sprzętu.
- No, no, Kai - odezwała się zdziwiona Varian, przyglądając się mu z zachwytem -
nigdy nie podejrzewałabym, że akurat ty to zrozumiesz.
- Może wy, planetarianie - odparł z wymuszonym uśmiechem - nie doceniacie
wychowanków baz.
Dimenon, który tego wieczora był w nieznośnie szampańskim nastroju, gdyż Margit
odkryła nie tylko potok obfitujący w bryłki złota, lecz także macierzyste złoże, przywlókł ze
sobą pianolę. Zaintonował jakąś hałaśliwą balladę z nieskończoną ilością zwrotek i
niedorzecznym sylabicznym refrenem na tak zaraźliwą melodię, że wkrótce wszyscy się
przyłączyli. Ku zaskoczeniu Kaia, do chóralnego śpiewu włączyli się również grawitanci,
grzmocąc w podłogę ciężkimi butami i klaszcząc z niezwykłym entuzjazmem.
Margit chciała zatańczyć, więc wyciągnęła Kaia na środek sali, wrzeszcząc do
Dimenona, by dał spokój nie kończącej się rymowance i zagrał wreszcie coś przyzwoitego.
Nie wiadomo, kiedy zniknęli grawitanci, w każdym razie reszta towarzystwa bawiła się
aż do wschodu trzeciego księżyca.
Rankiem Kai zerwał się ze snu tak gwałtownie, jakby groziło mu niebezpieczeństwo.
Wygramolił się ze śpiwora i powlókł w stronę okna. Na zewnątrz było cicho. W swoim
wybiegu Dandy rozciągnął się we śnie jak długi. Nikt się nie ruszał. Dzień dawno się już zaczął,
sądząc po jaśniejszej plamie przebijającego się mdło przez chmury słońca, które wzniosło się
ponad łagodne wierzchołki wschodnich wzgórz. Co więc zaalarmowało podświadomość Kaia?
Cokolwiek to było, było niewidoczne.
Kai rozbudził się natychmiast i zelektryzowany tak nagłym zerwaniem się z łóżka,
postanowił się już nie kłaść. Założył świeży kostium, zmienił podszewkę w butach i naciągnął
je. Miał u siebie niewielką spiżarnię, uraczył się więc porannym kieliszeczkiem owocówki, co
przypomniało mu, by sprawdzić z Lunzie stan zapasów żywności. Nie mógł jakoś otrząsnąć się
z wrażenia, że coś nie gra, toteż wybrał się na obchód.
W głównym budynku nie było ni krzty dymu. Gaber twardo spał u siebie, także w
innych kwaterach okna były zasłonięte, wiec Kai postanowił nikogo nie budzić. Pamiętał, że
Trizein miał zamiłowanie do nocnej pracy, toteż skierował się pośpiesznie do wahadłowca.
Otwarł luk. Powiew filtrowanego powietrza z wnętrza zaparł mu dech. Wtem zdał sobie
sprawę, że nie założył filtrów. Nie rozpoznał zapachu Irety!
- Oho! Przyzwyczajam się! - niegłośny okrzyk odbił się echem w pustym wahadłowcu.
Kai cichutko przeszedł do laboratorium Trizeina, otwarł luk i zajrzał do środka.
Kilka eksperymentów było właśnie w toku, sądząc po zapracowanych wskaźnikach i
przyrządach pomiarowych wmontowanych w sprzęt laboratoryjny Trizeina. Tymczasem on
sam spoczywał w bezruchu na łóżku.
Wracając, Kai spostrzegł otwarte wejście do magazynu. Będzie musiał zwrócić uwagę
Trizeinowi, w końcu to tam Lunzie przechowywała swój owocowy trunek. Ilość, którą Trizein
wysączył poprzedniego wieczoru, rzucała się w oczy, podobnie jak jego agresywne
zachowanie wywołane spostrzeżeniem Margit, że ma już chyba dość. Kai nie puściłby mu tego
płazem, gdyby rzeczywiście Trizein przywłaszczył sobie flaszkę na wieczór w obozie
pomocniczym. Nie zamierzał tolerować podobnych zwyczajów u żadnego z podwładnych.
Mimo że przeprowadzona inspekcja przekonała go, iż nic złego się nie dzieje, nie mógł
pozbyć się uczucia niepokoju, dopóki nie zatopił się w pracy nad zastrzeżonym plikiem danych
w komputerze pokładowym. Zanim reszta towarzyszy zdążyła podnieść się z łóżek, Kai
nadrobił już wszystkie zaległości. Mimowolna wczesna pobudka opłaciła się więc.
Dimenon, którego wygląd w ogóle nie nosił oznak zeszłonocnej hulanki, przybył do
głównego budynku w towarzystwie Margit. Oboje byli w doskonałych nastrojach, gotowi czym
prędzej wrócić do swych zajęć. Spałaszowali prędko śniadanie, by jak najszybciej wyruszyć, a
gdy wychodzili z sali, Dimenon spytał Kaia, kiedy ponownie nawiąże łączność z Thekami. Nie
wyglądał na zmartwionego, gdy Kai odparł, że dopiero za trzy dni.
- Cóż, daj nam znać, czy BO docenia chociaż nasze dokonania na tej smrodliwej
planecie. Choć... - Dimenon urwał. Zmarszczył czoło i przeciągnął ręką po nosie. - Niech to
szlag! Znów zapomniałem je zabrać!
- Czujesz coś? - zapytał go Kai, ubawiony. Dimenon wytrzeszczył oczy i otwarł usta,
reagując z przesadnym osłupieniem.
- Przyzwyczaiłem się do tego fetoru! - ryknął, pełen bolesnego niedowierzania. - Kai,
błagam, gdy nawiążesz kontakt z BO, powiedz, by zabrali nas stąd przed czasem! Błagani, Kai,
ja przyzwyczaiłem się do hydrotellurkowego fetoru! - Zacisnął kurczowo ręce na gardle,
wykrzywiając twarz niczym ktoś pogrążony w śmiertelnej boleści. - Nie zniosę tego, nie
zniosę!
Lunzie, która zawsze wszystko traktowała dosłownie, rzuciła się natychmiast w jego
stronę, marszcząc z troską brwi, choć Kai przesyłał jej uspokajające znaki. Pozostali chichotali
z Dimenonowych histerii, tylko grawitanci, rzuciwszy obojętne spojrzenie na geologa,
powrócili do swych prowadzonych półgłosem dyskusji. Lunzie jeszcze nie domyśliła się, że
Dimenon się wygłupia. Porwał ją teraz w ramiona i wymamrotał:
- Powiedz, Lunzie, powiedz mi, że jeszcze nie jestem skończony... Mój zmysł węchu
powróci, prawda? Jeśli tylko pooddycham przyzwoitym powietrzem? Nie, nie mów, że nigdy
nie poczuję już żadnego zapachu...
- Jeśli przystosowanie okaże się trwałe, zawsze możesz postarać się, by twoją kwaterę
klimatyzowano powietrzem z zawartością hydrotellurku - odparła Lunzie, na pozór zupełnie
serio.
Przez chwilę Dimenon był naprawdę przerażony. Nie załapał drwiny w głosie Lunzie.
- Oj, oj, towarzyszu, zakpili z ciebie - powiedziała Margit, ujmując go pod ramię. -
Chodź lepiej zwęszyć słodki zapach kolejnego złoża...
- Rzeczywiście można przywyknąć do iretańskiego smrodu i nie czuć już więcej
normalnie? - zapytał Lunzie nieco wystraszony Bonnard, gdy dwoje geologów opuściło salę.
- Ależ nie! - odrzekła Lunzie, śmiejąc się oschle. - Tutejszy zapach istotnie ma silne
działanie, lecz wątpię, by można mówić o trwałym uszkodzeniu zmysłu węchu. Natomiast jego
tymczasowe skutki są swego rodzaju błogosławieństwem. A co, masz to samo?
Bonnard skinął niepewnie łepetyną.
- Nie wiedziałem, że nic nie czuję, dopóki nie wspomniał o tym Dimenon.
A więc to go zaniepokoiło.
- Skoro przyzwyczaiłeś się już do tak przemożnego fetoru, zobaczymy, czy jesteś w
stanie odróżnić inne, dotąd niewyczuwalne zapachy - zaproponowała Lunzie.
- Jeszcze gorsze? - Bonnard spojrzał na nią zatrwożony.
- Ja na przykład rozpoznaję kwiaty, które właśnie kataloguję - odezwała się Terilla. -
Także niektóre liście mają swój zapach, jeśli je rozetrzeć. Nie najgorszy, zresztą - dodała
pocieszająco.
Jeszcze tego samego ranka Kai zwrócił się do Lunzie w sprawie zapasów. Lekarka nie
należała do osób, które udzielają zaimprowizowanych odpowiedzi, toteż udali się razem do
magazynów.
- Nie zginęła żadna flaszka mojego napoju, jeżeli o to ci chodzi, Kai - oznajmiła jak
zawsze bezpośrednio. - Nie nadwerężyliśmy też jak na razie zapasów żywności. Stopniowo
eliminuję ją na rzecz miejscowych zasobów protein.
- Eliminujesz? - Kai był zdumiony.
- Nikt nie zauważył, co? - położyła lekki nacisk na zaimek “nikt". Uśmiechnęła się
zadowolona z powodzenia swojego planu. - Ubywa nam za to dóbr trwałych, i to w
niepokojącym tempie.
- Dóbr trwałych? - powtórzył Kai.
- Noży, filmów, płyt, części zamiennych do pasów nośnych...
- Co przeniesiono do obozów pomocniczych?
- Nie tyle w każdym razie, by wytłumaczyć zniknięcie wszystkich tych rzeczy. Chyba
ż
e, ma się rozumieć, ktoś nie zgłosił strat i najzwyczajniej wziął sobie nowy sprzęt sam, gdy
akurat byłam zajęta gdzieś indziej. - Takie wytłumaczenie brzmiało całkiem wiarygodnie. -
Jeśli nie masz nic przeciwko, wyznaczę Cleiti nadzorcą zaopatrzenia. Będzie zawsze pod ręką,
gdy ktoś będzie chciał skorzystać z magazynu. W ten sposób możemy sprawować nadzór, nie
urażając nikogo...
Ani nikogo nie ostrzegając, pomyślał Kai. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że jest
zbyt podejrzliwy. Rzeczywiście trzeba mu dnia wytchnienia.
Varian powróciła z lotu rozpoznawczego wczesnym popołudniem. Wpadła zaraz do
kwatery Kaia. Pogardliwie klekocząc stojakami do kaset, ustawionymi w rzędach przed Kaiem,
wyszarpnęła mu wydruk sejsmiczny dotyczący działalności wulkanicznej na północnym
zachodzie, który właśnie studiował. Na długim uskoku przeobrażeniowym wzmagał się napór,
co dawało nadzieje, że uda im się przyjrzeć trzęsieniu ziemi, które ma nastąpić.
- Zostaw to, Kai. Z wypoczętym umysłem uporasz się z papierkową robotą o wiele
szybciej.
- Jest jeszcze wcześnie...
- Nawet bardzo. Specjalnie wróciłam wcześniej, żeby wykopać cię stąd, zanim zjawią
się pozostali i zasypią cię tak płomiennymi sprawozdaniami, że poczujesz się zobowiązany ich
wszystkich wysłuchać. - Cofnęła się do wyjścia. - Cleiti! Przygotowałaś już wszystko? Gdzie
jest Bonnard? - krzyknęła.
Odpowiedz była niesłyszalna dla Kaia, lecz zadowalająca dla Varian, ponieważ
pokiwała z uznaniem głową.
- Jeśli ma już wszystko, czego potrzebuje, niech upchnie swój bagaż do ślizgacza obok
mojego! - zawołała. Zwróciła się do Kaia. - Kai, a gdzie twoje bagaże? Ha! Tak myślałam.
Dobrze więc, co będzie ci potrzebne?
Varian zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku szafek. Kai natychmiast odepchnął
krzesło w tył i odprawił ją machnięciem ręki. Zatrzymała się więc, szczerząc radośnie zęby. Kai
tymczasem, pod jej czujnym okiem, wpakował wszystko do śpiwora. Zebrał też do kupy zestaw
niezbędnych narzędzi i uprzejmym gestem dał do zrozumienia, że jest gotów.
- Wiedziałam, że będę musiała cię stąd wywlekać - podsumowała Varian rozpaczliwym
tonem.
- To czemu sama się tak wleczesz? - rzucił Kai z uśmiechem, wybiegając pierwszy ze
swego pokoju.
Po namyśle wprowadził blokadę do systemu otwierania luku. Wolał, by nikt nie natknął
się na nagrania rozmów z Thekami.
Varian sprawnie wzniosła ślizgacz ponad obóz, roziskrzony błękitną poświatą
ś
miertelnie rażonych owadów.
- Powinniśmy byli zabrać też mały ślizgacz - jęknęła. - Będziemy musieli spać w
pasach!
- Nie, jeżeli rozłożymy się na podłodze - powiedział Bonnard, mierząc przestrzeń
wzrokiem. - Będzie dość miejsca, jeśli upchniemy bagaże na przednie siedzenia i usuniemy
boczne lawy. Włączyć indykator?
- Tym razem pozwolimy mu milczeć - odparła Varian. - Tak czy siak w okolicy obozu
nie ostało się nic, czego byśmy już nie oznaczyli.
Całą trójkę ogarnęła cisza. Trwali w milczeniu przez całą podróż, aż do brzegów
ś
ródziemnego morza, dokąd dotarli, gdy, jak ujął to Bonnard, ostatnia okruszynka dnia zaczęła
gasnąć na ponurym nieboskłonie. Varian wybrała doskonałe lądowisko - płaski taras obok
głównego siedliska ptaków, trochę poniżej, lecz z dobrym widokiem na szczyt, gdzie składały
złowione ryby.
W ciągu pierwszej godziny po zachodzie słońca zniknęły gdzieś wszystkie owady
prowadzące dzienny tryb życia. Zanim ich nocni krewniacy mogli zagrozić podróżnym, Varian
przygotowała wieczorny posiłek na wolnym powietrzu. Następnie, ku zaskoczeniu Bonnarda i
osłupieniu Kaia, zabrała z bagażnika ślizgacza zasuszone kawałki gałęzi i rozpaliła niewielkie
ognisko.
- Ognisko to wyjątkowo pokrzepiająca rzecz, mimo że wy, osobniki rodem z baz
kosmicznych, uważacie je za atawizm - odezwała się. - Ojciec i ja rozpalaliśmy sobie taki ogień
co noc podczas wspólnych wypraw.
- Ładne jest... - powiedział niezdecydowanie Bonnard i zaraz zerknął na Kaia, by
zobaczyć jego reakcję.
Kai uśmiechnął się i nakazał sobie się odprężyć. Ognisko na pokładzie byłoby
ryzykownym przedsięwzięciem; Kai w naturalnym odruchu złapałby cokolwiek, by zadusić
płomienie. Tym razem jednak znikomy ogień nie mógł niczym zagrozić. Roztańczone języczki
ognia działały trochę hipnotyzujące, wydzielając przyjemne ciepło i ofiarowując krąg światła,
powstrzymujący wszelkie insekty.
- To najstarszy pas siłowy świata - stwierdziła Varian, grzebiąc kijkiem w ognisku, by
nabrało wigoru. - Na Proteonie przywiązywali ogromną wagę do rodzaju drzewa
przeznaczonego na ognisko. Wybierali to, które wydzielało przyjemną woń. Poza ciepłem i
ś
wiatłem zależało im również na zapachu. Nie ośmieliłabym się przeprowadzić podobnego
eksperymentu na Irecie!
- Czemu nie? - zaoponował Bonnard, ze wzrokiem utkwionym gdzieś głęboko w
płomieniach. - Terilla mówiła, że jest coś, co nawet nieźle pachnie, oczywiście według
iretańskich norm. Wiesz, Varian, nie jestem w stanie czuć nic poza Iretą. Sądzisz, że Lunzie
mogła się pomylić i mój węch szlag trafił?
- Sam zobaczysz, gdy powrócimy na BO - odrzekła.
- Tak... - odpowiedzi Bonnarda brakowało nawet cienia entuzjazmu.
- śal ci będzie stąd odjeżdżać? - zapytał Kai.
- Na pewno, Kai, i wcale nie dlatego, że będzie trzeba zostawić Dandy'ego. Tyle można
tu robić... To znaczy nagrania są w porządku, lepsze to niż nic, ale w trakcie naszej wyprawy
uczę się setek pożytecznych rzeczy. Uczenie się...
- Zanim zabierzesz się do praktyki, musisz mieć trochę teoretycznych podstaw -
zauważyła Varian, lecz Bonnard machnął na to ręką.
- Wkuwałem podstawy, aż wiedza wychodziła mi uszami, ale to nie to samo, co być
tutaj i robić coś naprawdę! - Bonnard emfatycznie walił się w kolano. - Choćby takie ognisko i
w ogóle. Rany, w bazie na widok płomyka gna się po gaśnicę!
Varian uśmiechnęła się do Kaia. Spostrzegła jego posępną minę.
- Przekonałeś mnie, Bonnard - stwierdziła. - Można śmiało przypuszczać, że gdy razem
z Kaiem złożymy nasz raport w bazie, zasypią cię całym mnóstwem przydziałów na kolejne
wyprawy. Bakkun wysoko ocenił twoje umiejętności kamerzysty.
- Naprawdę? - Twarz Bonnarda, skwaśniała na wspomnienie powrotu na BO,
rozpromieniła się wobec takiej perspektywy. - Jesteście pewni? - spojrzenie chłopca
wędrowało to na Varian, to znów na Kaia.
- O ile można być pewnym grawitanta.
- Przewidziano więcej takich ekspedycji, Varian? - spytał nagląco chłopiec.
- Mniej więcej - odparła, szukając spojrzenia Kaja - Tym razem otrzymałam przydział
na trzy wyprawy wymagające obecności ksenobiologa, które mają się odbyć w ciągu czterech
standardowych lat. Będziesz nadawał się już wówczas na juniora. Chyba że wolałbyś geologię
od ksenobiologii...
- Lubię zwierzęta - Bonnard dobierał uważnie słowa, by nie urazić żadnego z nich - lecz
wolałbym... bardziej interesują mnie... bardziej fachowe aspekty...
- Sądzę, że najlepiej byłoby, gdybyś zajął się rejestrowaniem, uzyskując przy okazji tyle
specjalności, ile tylko się da - powiedziała Varian, przychodząc mu z pomocą.
- Naprawdę tak sądzisz?
Reakcja chłopca przekonała Kaia i Varian, że fascynowała go przede wszystkim
technika, a nie któraś z konkretnych dyscyplin naukowych.
Ogień przygasł i trzeba było dorzucić gałęzi. Kiedy przygasł ponownie, oni wciąż
gawędzili o rozmaitych specjalizacjach. Kai i Varian zapewnili Bonnarda, że pozwolą mu jak
najwięcej pracować z taśmami i rejestratorem, by mógł sprawdzić, czy istotnie to interesuje go
najbardziej. W końcu Kai zaproponował spoczynek.
Spali głęboko, bezpieczni pod osłoną ślizgacza, nie trapiąc się zupełnie iretańskimi
nocnymi bestiami.
Rano Varian zbudziło delikatne szarpanie. Chciała zasnąć z powrotem, lecz znów ktoś
dał jej szturchańca, tym razem mocniejszego. Usłyszała też, jak ktoś nagląco wyszeptał jej
imię:
- Varian! Varian? Obudź się, mamy towarzystwo. Coś takiego zmusiło ją natychmiast
do otwarcia oczu, które zresztą zaraz zamknęła, nie wierząc w to, co widzi.
- Varian! No musisz się przecież obudzić! - Bonnard szeptał zniecierpliwiony.
- Obudziłam się. Widziałam - wychrypiała.
- Co robimy?
- Poruszyłeś się już? - spytała.
- Tylko, żeby cię trącić. Bolało? - zatroskał się chłopiec.
- Nie. - Rozmawiali półgłosem. - Mógłbyś teraz trącić Kaia?
- Nie wiem, jak on się budzi.
Bonnard miał rację. Nie miało sensu budzić kogoś, kto wypaliłby ze śpiwora niczym
torpeda. Bonnard wiedział, jak radzić sobie z Varian, gdyż często budził ją, kiedy oswajał
Dandy.
- Nie zerwie się, jeśli zbudzisz go tak delikatnie, jak mnie. - Varian uśmiechnęła się
sama do siebie. Nie żałowała ani trochę, że zabrała na tę wycieczkę Bonnarda. Dyskusja
poprzedniego wieczoru udowodniła tylko, jak bardzo trzeba mu było zachęty i otuchy, i szansy
porozmawiania z kimś bez skrępowania, które narzucała obecność starszych uczestników
wyprawy lub dziewczynek. Było oczywiste, że Kai wolałby raczej odbyć tę podróż w duecie,
całkowicie wyzwalając się od konieczności dowodzenia. Lecz skoro już raz udało się jej
odciągnąć go od biurka, uda się i drugi, tym razem bez osób towarzyszących.
Spali na przemian - głowa, nogi, głowa, tak że Bonnard musiał trącać ramię Kaia stopą.
Varian ostrzegła go szeptem.
- Kai, obudź się powoli, i nie ruszaj się. Obserwatorzy są obserwowani.
Miała na wpół przymknięte powieki; ptaki tak ciasno otoczyły ślizgacz, że gdy Varian
otwarła oczy po raz pierwszy, ujrzała szereg błyszczących, czarnych ślepek dokładnie na
wysokości własnych. Niemal zachichotała, gdy ostry, pomarańczowy dziób zapukał w osłonę
ś
lizgacza tak delikatnie, jakby bał się zbudzić śpiących.
- Psiakość! - Kai zaklął łagodnie; w jego głosie perlił się śmiech.
- Czy mógłbym na nie spojrzeć? - spytał Bonnard konspiracyjnym szeptem.
- A czemużby nie? One też na nas patrzą.
- Są w stanie przedostać się do środka? - ciągnął Bonnard z niepokojem.
- Wątpię - odparła Varian, niezbyt przejęta. Nie mogła zagwarantować, że osłona
oparłaby się koncentrycznemu atakowi ciężkich dziobów dorosłych osobników, lecz nie
wydawało jej się, by ptaki miały wrogie intencje.
- Chyba chciałaś poznać ich poranne zwyczaje, Varian - powiedział Kai, powolutku
unosząc rękę, by podeprzeć głowę. Nie patrzył na swą towarzyszkę, lecz gdzieś poza nią, na
przyglądające się im bacznie, porośnięte złotą sierścią ptasie łby.
- Rzeczywiście, taki miałam zamiar.
- O fle dobrze pamiętam, spytałem, co zrobisz, jeżeli będą akurat miały wolny dzień? -
przypomniał Kai.
Varian nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Zawtórował jej Bonnard, nie
spuszczając jednak ani na chwilę wzroku z ptaków.
- Uważasz, że wzięły sobie wolne, by na nas popatrzeć?
- Cóż, na pewno tym razem od tego zaczęły dzień - odparła Varian, unosząc się
niespiesznie z posłania.
Ptaki poruszyły się niespokojnie, rozpościerając niezdarnie skrzydła.
- O, o! One mogą obracać skrzydła w nadgarstkach! - odezwał się Bonnard.
- Yhm, widziałam. - Varian także dostrzegła, jak zginają trzy palce zakończone
ż
ółtawymi szponami. Funkcje kciuka i małego palca przejęło skrzydło. Varian nie potrafiła
sobie wyobrazić, w jaki sposób są w stanie pleść sieci tylko za pomocą trzech palców.
- Nie wszystkie tu się zleciały! - oznajmił Bonnard, wielce opanowanym gestem
wskazując na niebo.
ś
aden z ptaków nie usadowił się na szczycie osłony, więc niebo było bardzo dobrze
widoczne. Na tle gęstych chmur zarysowała się formacja czubaków zmierzających na
południowy wschód.
- Podejrzewam, że odwiedziny składają nam młode - stwierdziła Varian.
- Raczej niemowlaki - poprawił Kai, wskazując smugę brązowego śluzu ściekającą po
zewnętrznej stronie osłony ślizgacza.
Bonnard stłumił rechot.
- Co robimy? - zapytał. - Jestem głodny.
- Wiec będziemy jeść - odrzekła Varian, wyciągając nogi ze śpiwora, pomału, by nie
spłoszyć ptaków. - Tak, to młode - oznajmiła, gdy wreszcie wstała i przyjrzała się niedużym
istotkom cisnącym się wokół ślizgacza. Z tej perspektywy żaden z czubaków nie był rozmiarów
dorosłych osobników. Czubek najokazalszego grzebienia sięgał zaledwie pasa Varian.
Szacowała, że dojrzały ptak może osiągnąć średni wzrost człowieka i rozpiętość skrzydeł od
ośmiu do dziesięciu metrów.
- A my co mamy robić? - niecierpliwił się Bonnard.
- Usiądźcie powoli. Przyniosę wam śniadanie do łóżka - odpowiedziała, kierując się
ostrożnie w stronę zapasów żywności.
Kai podciągnął się do pozycji siedzącej. Z wdzięcznością przyjął z rąk Varian dymiący
kubek.
- Śniadanko z publiką - mruknął, siorbiąc wrzątek.
- Wolałbym, żeby się ruszały albo skrzeczały czy coś - pożalił się Bonnard. Rozglądał
się nerwowo wokół, dmuchając w kubek, by schłodzić napój. Niemal upuścił wrzątek, kiedy
jeden z ptaków nagle rozpostarł skrzydła i zatrzepotał nimi. - Nawet nie próbują do nas dotrzeć.
- Patrz, lecz nie tykaj? - zasugerował Kai. - Szczerze mówiąc, nie miałbym nic
przeciwko, gdyby trzymały się z dala. Dzióbki mają ostre...
Spojrzał na Varian. Miała w rękach niewielką kamerę i trzymając ją na wysokości pasa,
pomału zataczała okrąg, filmując ptasią publiczność.
Z równą ostrożnością, unikając gwałtownych ruchów, umieściła kamerę na ramieniu i
odwracając się z powrotem, nieoczekiwanie zamarła w bezruchu na tak długą chwilę, że Kai
zaniepokoił się, co się stało.
- Skierowałam kamerę na główny szczyt - odparła. - Zrobił się tam niezły raban. Nie
widzę, o co chodzi... A tak, już wiem. To dorosłe osobniki. Przysięgłabym... tak, one nawołują
naszą widownię!
Opornie, jak wszystkie młode, ptasie podrostki, poruszając się ociężale, rozpoczęły
niezdarny odwrót, znikając w urwisku tak raptownie, że Bonnard wszczął alarm.
- Nic im nie jest, Bonnard - uspokoiła go Varian, która miała lepszy widok. -
Znajdujemy się tuż na skraju urwiska. Wykorzystały je do startu. Jeśli zerkniesz przez ramię,
ujrzysz, jak całe i zdrowe bujają w powietrzu.
- Psia...! - wykrzyknął Kai z jawnym oburzeniem. - Były tak blisko, a nie
spróbowaliśmy ich nawet oznaczyć!
- Co? I przy okazji wystraszyć je tak, że zleciałyby się tu ich mamusie i tatusiowie? -
Varian była zbulwersowana. - Tak czy owak, nie musimy ich znaczyć, Kai. Wiemy, gdzie
mieszkają i jak daleko sięgają ich tereny. - Pogłaskała kamerę. - Poza tym mam ich buźki tutaj...
- One też musiały się nam dobrze przyjrzeć - powiedział Bonnard. - Ciekaw jestem, czy
będą w stanie nas rozpoznać.
- Cóż, wszystkie nieobrośnięte i pozbawione czuba twarze wyglądają tak samo! -
zaśmiała się Varian.
Krzątała się po ślizgaczu już bez skrępowania. Wręczyła swym towarzyszom tabliczkę
pożywnych protein, i usadowiła się w fotelu pilota, by schrupać swoją.
Skończyli jeść. Dowcipkując na temat pobudki, szykowali się do opuszczenia
ś
lizgacza. Kai i Bonnard zabrali kamery i parę zapasowych taśm, Varian trochę trawy. Kai
wziął też obezwładniacz, żywiąc nadzieję, że nie przyjdzie mu go użyć. Pomyślał w duchu, że
zważywszy sposób, w jaki poruszają się ptaki, nie powinien mieć do tego okazji.
Słońce wychyliło się zza zasłony ciężkich chmur, by dokonać porannej inspekcji, jak to
określił Bonnard. Z jaskiń w urwisku zaczęły wynurzać się setki, tysiące złotych ptaków, jakby
idąc za nieodpartą pokusą cieniutkiej niteczki słonecznego blasku. Bonnard bez zastanowienia
skierował na nie kamerę, uwieczniając widowisko. Ptaki, z rozpostartymi skrzydłami,
otwartymi dziobami, wywodziły przedziwne trele, kąpiąc się w znikomym świetle.
- Widziałaś kiedyś coś takiego, Varian? - spytał Kai zdumiony.
- Niezupełnie. Ależ to piękne stworzenia. Szybko, Bonnard, na trzecim progu od lewej,
złap tę gromadę!
Czubaki, jeden po drugim, rzucały się z krawędzi skalnego występu i rozwinąwszy
skrzydła, wznosiły się, szybowały, wirowały w powietrzu, jakby pragnąc opłukać każdą część
swego ciała w słonecznym potoku. Troje przyjaciół jak urzeczeni wpatrywało się w
niespieszny, podniebny taniec.
- Mają zamknięte oczy - oznajmił Bonnard, przyglądając się ptakom przez wizjer
kamery. - Mam nadzieję, że wiedzą, dokąd lecą.
- Prawdopodobnie posiadają zdolność percepcji radarowej - odparła Varian.
Wyregulowała powiększenie szybki w kasku, by przyjrzeć się im bliżej. - Zastanawiam się,
czy... zamykają oczy z jakiegoś mistycznego powodu czy tylko dlatego, że oślepia je słońce?
- Karoten ma dobry wpływ na wzrok - zauważył Bonnard.
Varian usiłowała sobie przypomnieć, czy widziała kiedyś, żeby kłacz albo roślinożerny
mrużył lub zupełnie zamykał oczy w blasku słońca. Nie pamiętała. Cóż, słońce było tu tak
wielką rzadkością, że kiedykolwiek się pojawiało, wszyscy niezmiennie zwracali swe oczy ku
niemu. Postanowiła, że po powrocie przejrzy nagrania.
- Patrz, patrz, Varian! Tylko niektóre tańczą! - powiedział Bonnard. Odwrócił się na
pięcie i skierował kamerę na grzebiące w ziemi na szczycie urwiska młode ptaki.
Wtem jeden z wyrostków zaskrzeczał i próbując cofnąć się od czegoś, stracił
równowagę i runął jak długi. Jego towarzysze przyglądali mu się przez długą chwilę,
trzepocząc bezradnie skrzydłami.
Varian bez namysłu zaczęła wspinać się na szczyt, by pomóc ptakowi. Właśnie
dotknęła dłonią wierzchołka, gdy z piskiem, wystarczająco przeraźliwym, by zyskać posłuch,
wylądował tam dorosły osobnik i niezdarnie odwrócił się w stronę Varian. Dziewczyna
rozsądnie przerwała wspinaczkę, a ptak szponami u skrzydeł zręcznie postawił podlotka na
nogi i przezornie osłonił go skrzydłem.
- W porządku, rozumiem. Rozumiem jasno i przejrzyście - odezwała się Varian.
Z gardzieli dorosłego ptaka, który nawet na chwilę nie spuszczał z Varian oka, wydobył
się następny zgrzytliwy skrzekot.
- Varian! - okrzyk Kaia był zarazem ostrzeżeniem i rozkazem.
- Nic mi nie jest. Kazano mi tylko trzymać się na dystans.
- Zwiększ go, Varian. Osłaniam cię.
- Zaatakuje mnie, jeśli się ruszę, Kai. Nie wyciągaj obezwładniacza.
- Niby skąd ten ptaś miałby wiedzieć, do czego służy obezwładniacz? - wtrącił się
Bonnard.
- Punkt dla ciebie! - rzuciła Varian. - Chcę poczęstować go trawą - dodała i powolutku
wyciągnęła z kieszeni kępkę trawy zebranej w dolinie. Z wielką ostrożnością uniosła pęk
ź
dźbeł, by dostrzegł je czubak.
Wzrok stworzenia wciąż spoczywał na Varian, lecz odniosła wrażenie, że ptak
zauważył wiązkę trawy. Z wolna umieściła ją na szczycie wzniesienia. Czubak ponownie
zapiszczał skrzekliwym głosem, lecz tym razem nieco ciszej, mniej agresywnie.
- Bardzo miło było cię poznać! - powiedziała Varian. Dobiegło ją oburzone parsknięcie
Bonnarda. - Grzeczność nigdy nie idzie na marne, Bonnard. Ton wypowiedzi jest nośnikiem
informacji, tak jak gest. Ta istota rozumie część z tego, co robię, i z tego, co mówię.
Zaczęła schodzić w kierunku ślizgacza, poruszając się powoli i ani na moment nie
spuszczając oka z ptaka. Gdy tylko znalazła się na dole obok Kaia i Bonnarda, dorosły czubak
kaczkowatym krokiem zbliżył się do pęku trawy, zabrał go i zawróciwszy na skraj urwiska,
rzucił się w dół. Rozwinąwszy skrzydła, wzbił się w górę, by zniknąć pośród innych ptaków.
- To było fascynujące - wyszeptał Kai, dając wreszcie upust długo wstrzymywanemu
westchnieniu.
Bonnard spoglądał na Varian ze szczerym podziwem.
- Rany, jedno pchnięcie dziobem i wyprawiłby cię w przepaść!
- W poczynaniach ptaka nie było ni krzty groźby - odrzekła.
- Varian - Kai położył dłoń na jej ramieniu - bądź bardziej ostrożna.
- Robię to nie pierwszy raz. - Dostrzegła w jego oczach niepokój. - Zawsze jestem
ostrożna. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Zaprzyjaźnianie się z obcymi stworzeniami jest częścią
mojego zawodu, to mój fach. Tylko jak ja się dowiem, jak dojrzałe są ich młode, skoro
chronią... - urwała, i aż zagwizdała ze zdziwienia. - Wiem już. Czubak bronił malca, ponieważ
nawykł do chronienia potomstwa. Wniosek: młode jeszcze przez jakiś czas po urodzeniu nie są
zdolne bronić się same. A jednak - westchnęła, rozczarowana - wolałabym dostać się do jednej
z ich jaskiń...
- Varian, patrz tylko! - rzucił szeptem Bonnard, wskazując kierunek ledwo
zauważalnym ruchem palca.
Varian odwróciła się pomału. Rząd młodych spoglądał na nich ze szczytu urwiska.
Zwinęły skrzydła i założywszy je do tyłu, wspierały się szponami, chroniąc się przed
upadkiem. Varian roześmiała się, kręcąc z niedowierzaniem głową, i mamrocząc coś o
obserwowaniu obserwatorów.
- Widać nas jak na dłoni - rzekł Kai, opierając się o ślizgacz. Założył ręce. - Co robimy
teraz według twojego harmonogramu? Pozwalamy im obserwować nasze poranne zwyczaje?
- Proszę bardzo, jeśli sobie życzysz. Byłoby interesujące sprawdzić, jak długo coś
potrafi przyciągać ich uwagę, tyle że wyżej dzieją się o wiele ciekawsze rzeczy. - Wskazała na
krążące na niebie ptaki. Niektóre oddzielały się w grupach od reszty i umykały w różnych
kierunkach, majestatycznie zamiatając skrzydłami. - Chyba jednak nie trafiliśmy na ich wolny
dzień - powiedziała, błyskając uśmiechem w stronę Kaia. - Bonnard, podsadzę cię na maskę
ś
lizgacza. Stamtąd powinieneś dojrzeć szczyt. Mógłbyś mi powiedzieć, czemu młode tak się
wydzierają? I co przeważyło tamtego, którego chciałam uratować?
- W porządku - odparł rezolutnie chłopiec.
- Tylko nie wierć się za bardzo. Porysujesz butami osłonę - powiedział Kai. - Nie, nie
możesz ich zdjąć - dodał zaraz, uprzedzając pytanie chłopca.
Wwindowali go na górę. Bonnard z ogromną dbałością usadowił się w miejscu, skąd
mógł widzieć szczyt.
- Jest tam parę zdechłych płaszczaków i nieco szlamowatych wodorostów. Oo! Patrzcie
na to!
Ptaki, zwabione nową pozycją Bonnarda, porzuciły dotychczasową galeryjkę i kołysząc
się, przeszły na inną stronę urwiska, by stanąć na wprost chłopca. Dogłębnie oburzony Bonnard
oparł ręce na biodrach i utkwił w nich wyzywające spojrzenie, co sprawiło, że ptaki z
przeraźliwym krzykiem odsunęły się od skraju urwiska. Kai i Varian dusili się ze śmiechu,
przypatrując się rozgrywce między przedstawicielami obu młodych pokoleń.
- Ej, kamerzysto! Przegapiłeś niezłą sekwencję! - krzyknął Kai.
- Jakbym o tym nie wiedział! - żachnął się Bonnard.
- Złaź na dół - nakazała Varian, dowiedziawszy się już, czego chciała.
Przespacerowała się trochę skrajem terasy. Położyła się, by zerknąć w dół uskoku.
- Nie wolno mi w górę. To może w dół? Zdaje się, że jakieś dwadzieścia metrów poniżej
w lewo jest jaskinia. Gdybym wykorzystała pasy ubezpieczające, Kai, mógłbyś mnie tam
spuścić, prawda?
Kaiowi nie uśmiechała się szczególnie tego typu poranna gimnastyka. Z drugiej strony,
pasy przymocowane na zewnątrz ślizgacza były w stanie utrzymać nawet grawitanta. Gdy
Varian zmierzała już w kierunku swego celu, Kai cieszył się w duchu, że to nie on wisi teraz na
końcu tego rozhuśtanego wahadła.
- Przyglądają się nam, Bonnard? - spytała Varian przez komunit.
- Tylko młode i... Tak, i jeszcze jeden z powietrza.
- Zobaczmy, czy mają jakieś miejsca zakazane...
- Varian... - jęknął Kai, coraz bardziej zaniepokojony. On także dostrzegł dorosłego
ptaka, który zbliżył się trochę, by przypatrzeć się rozkołysanej Varian.
- On się tylko przygląda, Kai. Spodziewałam się tego. Jeszcze tylko jeden raz i...
Jestem! - Złapała się mocno za kamienny występ skalny tuż przy wejściu do jaskini i zwinnie
wgramoliła się do środka.
- Rany! Ta jaskinia jest opuszczona! I wprost gigantyczna! Ciągnie się tak daleko, że
nie widzę końca - jej głos był najpierw przytłumiony, potem tubalny.
- Zaraz, zaraz. Dokładnie tego chciałam. Jajko. Jajko? I wpuściły mnie? Nie, jest
martwe. I nieduże. Cóż, to pośredni dowód, że ich młode rodzą się niedojrzałe. Hmm. Trochę tu
trawy, jakby w kształcie gniazda. Zbyt jest rozrzucona, by być pewnym. Opuściłyby jaskinię ze
względu na nie zapłodnione jajko? śadnych rybich ości czy łusek. Pożerają je więc w całości.
Niezły żołądeczek.
Bonnard i Kai wymienili spojrzenia, przysłuchując się jej monologowi, niczym litanii
posegregowanych spostrzeżeń.
- Trawa z gniazda nie pochodzi z doliny, przypomina raczej twardsze włókna rodem z
moczarów. Zastanawiam się... W porządku, Kai - jej głos przybrał nagle jaśniejszą barwę, co
oznaczało, że wyszła z jaskini - wciągnij mnie.
Dotarła na skalny występ. Z kieszeni na nogawkach wystawały źdźbła trawy, a na
przodzie jej kostium wybrzuszało jajko.
- Jakieś powody do alarmu? - spytała.
Kai, asekurując ją jeszcze, potrząsnął przecząco głową, a Bonnard pomógł jej wyplątać
się z pasów.
- Hej, ich jajka są niewielkie. Mogę nim potrząsnąć?
- Proszę bardzo. Ewentualny lokator już od dawna nie żyje - odparła Varian.
- Dlaczego?
Varian wzruszyła ramionami.
- Każemy Trizeinowi przyjrzeć się mu, być może wtedy się to wyjaśni. Wolałabym,
ż
eby się nie stłukło. Pozwól, Kai, opakuję je - powiedziała. Ułożyła jajko starannie, okrywając
je zwiędniętą trawą, a potem otrzepała ręce, dając znak, że robota skończona. - To okropnie
mecząca praca - oświadczyła i ruszyła do ślizgacza, gdzie dobrała się do zapasów żywności. -
Wiesz - wykrztusiła w połowie przygotowanego na chybcika posiłku - wydaje mi się, że każda
z tamtych grup miała przydzielone odrębne zadanie. - Zostaniemy więc, by zobaczyć, co
przytaszczą? spytał Kai.
- Jeśli nie miałbyś nic przeciwko?
- Bynajmniej. - Nachylił głowę, by widzieć młode. Niektóre przestały się już nimi
interesować i podreptały nieporadnie na przeciwległy kraniec urwiska. - Bawi mnie
nieoczekiwana zmiana ról.
- Chciałabym dostać się do jakiejś “czynnej" jaskini - przyznała Varian.
- Wszystko tak od razu, jednego dnia?
- Masz rację, Kai. Chcę za wiele. Nie padliśmy ofiarą agresji ze strony ptaków. Tamten
dorosły interpretował moje zamiary bardziej jako przyjacielskie niż wrogie. Przyjął moją
trawę...
Spojrzeli w górę. Przeszył ich nadzwyczaj wysoki, przenikliwy odgłos, jakby ostry i
długotrwały pisk, który natychmiast przyciągnął uwagę młodych. Varian gestem nakazała
Bonnardowi wziąć kamerę, lecz chłopak dawno już po nią sięgnął i przesondował nieboskłon,
zanim wymierzył obiektyw w zastygłe w pogotowiu młode ptaki.
Cała masa złotych istot wyległa z jaskiń i z niespotykaną prędkością pomknęła na
zasnuty mgłą południowy zachód.
- To kurs na morski przesmyk. Czyżby kolejny połów?
- Młode usuwają się na bok - rzekł Bonnard. - To wygląda na lunch.
Z mgły wyłoniły się teraz dorosłe ptaki. Muskając powierzchnię wody, z trudem
pracowały skrzydłami, by z widocznym mozołem wznieść się na skalny występ, gdzie osiadły
wreszcie ze skrzydłami omdlałymi z wysiłku. Varian dałaby głowę, że w szponach jednego z
ptaków widziała trawę. Dorosłe ptaki czekały, czekały też młode, od czasu do czasu
obdzielając się nawzajem kuksańcami. Bonnard, zirytowany przerwą, ruszył w stronę wyjścia.
Varian powstrzymała go w chwili, gdy jeden z dorosłych osobników wylądował na ich tarasie.
- Ani się waż choćby palcem kiwnąć, Bonnard - ostrzegła chłopca.
Ptak wciąż obserwował ślizgacz, nawet na moment nie odrywając od niego wzroku.
- Teraz powoli wycofaj się do środka - rozporządziła. Gdy Bonnard szczęśliwie
wykonał manewr, Varian westchnęła z ulgą. - Co ja ci mówiłam, Bonnard? Nie przeszkadzaj
zwierzętom, gdy jedzą. Do licha, a już na pewno nie niepokoi się stworzeń czekających na
lunch, Bonnard, jeśli chce się z nimi żyć na przyjacielskiej stopie!
- Przepraszam, Varian. - Bonnard był skruszony.
- W porządku, chłopie. Jednak pewnych rzeczy będziesz musiał się nauczyć. Na
szczęście całe to zajście nie przyniosło szkody ani tobie, ani naszej misji. - Uśmiechnęła się,
widząc przygnębiony wyraz twarzy chłopca. - Oj, rozchmurz się. Dzięki temu dowiedzieliśmy
się czegoś. Nie pozostawiły nas bez nadzoru ani na minutkę. Domyśliły się również, którędy
wchodzimy i wychodzimy ze ślizgacza. Doprawdy, trzeba przyznać, że to szczwane bestie!
Bonnard, wpatrzony w ptasiego strażnika, zsunął się na podłogę ślizgacza.
Minęły ze trzy kwadranse, nim Kai, pamiętając, by wykonywać powolne ruchy,
wskazał reszcie załogi powracające ptaki. Zewsząd rozległy się wrzaski. W jednej chwili w
powietrze uniosło się całe mnóstwo ptactwa, co wywołało narzekania Bonnarda, że jego film
będzie zawierał więcej sierści i skrzydeł niż rzeczy istotnych.
Chłopiec i Varian mieli okazję jeszcze raz obejrzeć widowisko, którego świadkami byli
już wcześniej. Migoczący łup wysypał się z sieci. Młode, kołysząc się kaczkowato, weszły
pomiędzy sterty ryb. Jeden z dorosłych ptaków spostrzegł, że któremuś z wyrostków ugrzązł
kawałek jedzenia w gardle, więc klepnął go w plecy, by malec wykrztusił pokarm. Kai
natomiast przyglądał się innemu ptakowi, który wyszukiwał płaszczaki i żwawymi ruchami
dzioba zręcznie zrzucał je ze skraju urwiska. Gdy uporał się z zadaniem po swojej stronie
połowu, ostrożnie otarł dziób o kamień.
- Mam to na taśmie - zapewnił Bonnard Varian.
Kai zauważył następną osobliwość. Jednemu z dorosłych ptaków kilka innych upychało
do dzioba całe zapasy żywności. Ptak zatoczył się zaraz na brzeg tarasu i rozpostarłszy
skrzydła, podleciał do jednej z większych jaskiń. Jego miejsce zajął natychmiast inny ptak i
podobnie nafaszerowany rybami, wyruszył do następnej pokaźnej szczeliny.
Młodym wolno było jeść jedną rybę na raz. Oczywiście wpadły w paniczny strach,
napatoczywszy się na małego płaszczaka, w związku z czym dwa gruchnęły w tył i zaplątały
się razem, aż musiał przyjść im w sukurs pilnujący ich dorosły. Bonnard wściekał się, że musi
pozostać wewnątrz ślizgacza, zamiast wdrapać się na niego, skąd mógłby robić lepsze zdjęcia.
Ilość ryb kurczyła się stopniowo. W końcu młode w ogóle przestały się nimi
interesować i jeden za drugim znikały ze szczytu. Niewiele później nie widać było już żadnego
ptaka. Varian, Kai i Bonnard czekali jeszcze przez jakiś czas cierpliwie, dopóki bezczynność
ostatecznie nie wyprowadziła Kala z równowagi. Varian musiała wreszcie przyjąć do
wiadomości, że zdaniem jej przyjaciela niespecjalnie posuwają się w obserwacji złotych
ptaków, przesiadując w ślizgaczu lub nawet na tarasie.
Było już dawno po południu. Mieli dosyć nagranych taśm, by zapewnić sobie długie
godziny badań. Propozycja Varian, by wracać do obozu, została błyskawicznie wprowadzona
w czyn przez obu przedstawicieli płci męskiej. Kai sprawdził tylko zabezpieczenie wejścia
ś
lizgacza i dał Bonnardowi znak, by zapiał pasy, co sam zresztą bezzwłocznie uczynił. Byli
gotowi do drogi, zanim Varian, rozbawiona nimi do łez, zdążyła usiąść.
Wystartowali. Varian zatoczyła jeszcze kółko ponad szczytem urwiska, gdzie na
skalnym podłożu ptaki znów pozostawiły małe płaszczaki, by prażyły się w słońcu i gniły.
Varian znalazła odpowiedź na parę pytań, jednak wydarzenia tego dnia przyniosły ich jeszcze
więcej. Była bardzo zadowolona z tej wyprawy, choćby dlatego, że było to coś, na co naprawdę
miała ochotę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Okrążyli dziwnie spokojny obóz i wtedy właśnie Kai zauważył brak ślizgaczy. Widać
było tylko rozespanego Dandy'ego. To do pewnego stopnia uspokoiło Kaia, ponieważ zwierzak
miał zwyczaj przeczekiwać wszelkie napięcia i niepokoje w obozie, siedząc skulony w kącie
swego wybiegu.
- Rzeczywiście wszyscy odpoczywają - odezwała się Varian. To ona pilotowała.
- Moje zespoły musiały wcześnie powrócić do obozów - powiedział Kai.
- Owszem, owszem, tylko gdzie się podziali moi grawitanci? Powinno zostać kilka
ś
lizgaczy.
- Bakkun wspomniał coś o wyprawie do swojego zakątka - wtrącił Bonnard.
- Swojego zakątka? - Varian i Kai spytali chórem.
- Tak. Na północy - odparł Bonnard, wskazując kierunek. - Do szczególnie osobliwego
zakątka na północy.
- Co to za osobliwy zakątek? - zapytała Varian, przelotnym spojrzeniem dając Kałowi
znak, by pozwolił jej prowadzić dochodzenie. - Byłeś tam?
- Tak, w zeszłym tygodniu, gdy pracowałem z Bakkunem - przyznał chłopiec. - Ja nie
widzę w nim nic osobliwego, po prostu zwykła, okrągła polanka pośród drzew, z jednej strony
zamknięta ścianą skalną. Mieszka tam spora gromada ogromnych pożeraczy zielska, takich jak
Mabel, i kilka mniejszych gatunków. Wszystkie mają wyżarte kęsy ciała, Varian. Bakkun
mówił, że interesuje się nimi Paskutti. Nie wspomniał ci o tym?
- Najwyraźniej nie miał czasu - odrzekła Varian w tak pretensjonalny sposób, że od razu
było wiadomo, iż Paskutti nic jej o tym nie powiedział.
- Nie miał czasu? To było tydzień temu!
- Wszyscy byliśmy zajęci - rzuciła Varian i marszcząc brwi, leciutko sprowadziła
ś
lizgacz na ziemię.
Lunzie zaraz znalazła się przy wlocie, gotowa natychmiast go otworzyć.
- Wycieczka się udała? - zagadnęła.
- Wyjątkowo. Tu także wszyscy zażywają błogich chwil odpoczynku? - spytała Varian.
Lunzie obrzuciła ją przeciągłym, badawczym spojrzeniem.
- O ile mi wiadomo, tak - odparła powoli, patrząc prosto w oczy Varian; jednocześnie
zamykała wlot. - Terilla pracuje nad jakimiś mapami u Gabera, a Cleiti czyta coś w głównym
budynku.
- Mógłbym pokazać Cleiti nasze taśmy, Varian? - zaproponował Bonnard.
- Ależ jak najbardziej. Tylko nie wymaż ich przypadkiem!
- Varian! - Bonnard obruszył się śmiertelnie. - Obsługuję taśmy od tygodni i jeszcze
nigdy niczego nie wykasowałem!
Kai wyczuł, że Varian chciała pozbyć się Bonnarda, tak jak był świadom, że obie
kobiety w ten czy inny sposób wymieniły milcząco informacje i niecierpliwiły się teraz, by móc
otwarcie porozmawiać. On również miał kilka pytań do Varian dotyczących Bakkuna,
Paskuttiego i usidlonych roślinożernych.
- Moi ludzie radzili sobie dobrze, mam nadzieję? - zapytał Lunzie, by przerwać
niezręczną ciszę, która zaległa, gdy Bonnard maszerował przez obóz. Chłopiec zatrzymał się,
by pogłaskać Dandy'ego.
- Owszem, wszyscy spisywali się dobrze, poza Bakkunem, który wybrał się z
grawitantami na jakąś prywatną wycieczkę. - Lunzie wskazała ręką wahadłowiec i we trójkę
udali się w jego kierunku. - Pamiętasz, Kai, jak pytałeś mnie o zapasy? - odezwała się
ś
ciszonym głosem. - Ktoś zagrabił cześć podstawowego sprzętu medycznego. Co więcej,
wyczerpały się baterie syntezatora. Ja nie używałam go zbyt często po ich wymianie. Kazałam
więc Porteginowi sprawdzić, zanim wyruszy, czy coś jest nie w porządku, lecz podobno nie ma
ż
adnych usterek technicznych. Po prostu ktoś z niego korzystał. Nie potrafię określić nawet, co
syntetyzowano.
- Dokąd udali się grawitanci? - spytała Varian.
- Nie wiem. Byłam w magazynach, gdy dotarł do mnie szum ślizgaczy i pasów nośnych.
Potem przyszedł Portegin i oznajmił, że to grawitanci wybrali się dokądś... - urwała Lunzie,
marszcząc czoło w zamyśleniu. - To dziwne. Byłam w magazynie, a przecież nie prosili mnie o
racje żywnościowe...
- Nie! - Cichy okrzyk Varian przestraszył lekarkę i Kaia.
- Coś nie tak, Varian?
Varian zbladła jak ściana. Wyglądała na rażoną nagłą chorobą. Oparła się o
przepierzenie.
- Nie, muszę się mylić, na pewno się mylę... - jęknęła.
- Mylisz się? - Lunzie powtórzyła wyczekująco, chcąc skłonić Varian do wyjaśnień.
- Muszę się mylić. Nie mogli przecież ot tak, bez powodu, wrócić do dawnych
zwyczajów, prawda Lunzie?
- Do dawnych zwyczajów? - Lunzie wytrzeszczyła oczy na Varian, która osłabiona
nadal wspierała się o ścianę. - Nie myślisz chyba, że...
- A czemużby inaczej Paskutti interesował się ranionymi roślinożercami, o których nie
miałam zielonego pojęcia? Nigdy nie przypuszczałam, by Bakkun był gruboskórny. A mimo
to... mówić takie rzeczy przy chłopcu...
Lunzie prychnęła.
- Grawitanci nie mają wysokiego mniemania o dorosłych ludziach, nie wspominając o
wychowankach kosmicznych baz. Ich dzieci nie mogą przemówić, póki nie zabiją...
- O czym ty mówisz? - przerwał jej Kai.
- Obawiam się, że muszę się zgodzić z hipotezą Varian - odparła Lunzie.
- Która głosi...? - Kai spytał gniewnie.
- ...że grawitauci powrócili do spożywania białka zwierzęcego - zimny, zupełnie
obojętny ton Lunzie nie złagodził bynajmniej wstrętu wywołanego tak odrażającym
stwierdzeniem.
Kai, ogarnięty nieopanowanymi mdłościami, poczuł, że zaraz zwymiotuje.
- Oni? - - Nie mógł nawet powtórzyć za lekarką. W miejsce słów skinął tylko z
rezygnacją ręką. - Są członkami Federacji. Są cywilizowani...
- Dostosowują się, kiedy są w towarzystwie innych członków Federacji - odparła
Varian niskim, bezbarwnym tonem, co wskazywało, jak bardzo jest zszokowana - lecz...
Pracowałam już z nimi na kilku wcześniejszych wyprawach i... Jeśli mogą... Nie myślałam...
Nie chciałam myśleć, że zrobią to także tutaj...
- Przynajmniej zachowywali dyskrecję - stwierdziła Lunzie. - Oczywiście nie bronię
ich. Ale gdyby nie przypadkowa uwaga Bonnarda... Nie. - Lunzie zmarszczyła czoło, wpatrując
się w podłogowe płytki. - Zwietrzyłam już coś tamtego wieczora...
- Kiedy zaserwowałaś im swój owocowy trunek! - Varian napadła na Lunzie
oskarżycielsko. - Nie byli pijani! Byli podekscytowani. A wiecie czym? - śadne z nich nie
miało czasu odpowiedzieć na jej retoryczne pytanie. - Przemocą...
- Owszem, przemoc i alkohol mogły stanowić bodziec dla grawitantów - przyznała
Lunzie, potakując ze zrozumieniem głową. - Z natury mają powolny metabolizm - wyjaśniła
Kaiowi - i niski popęd seksualny, co czyni z nich wspaniałą mutację w sam raz na wyprawy
KOB-u. Pod wpływem pewnych bodźców i... - Lunzie wzruszyła ramionami.
- To moja wina. Nie powinnam była im pozwolić pić tej nocy. Wiedziałam o
wszystkim. Otóż - Varian wyrzucała z siebie słowa w nagłym przypływie szczerości - tego
samego dnia kłacz bestialsko zaatakował jednego z roślinożernych. Spostrzegłam wyjątkowe
podniecenie w zachowaniu Paskuttiego i Tardmy, lecz sądziłam, że to tylko moja wyobraźnia...
- Pojawiła się wiec przemoc, a ja skomplikowałam problem, podając im alkohol. -
Lunzie ochoczo wzięła na siebie część odpowiedzialności. - Ależ mieli noc!
- A my myśleliśmy, że poszli wcześniej spać! - Varian uderzyła się ręką w czoło,
uznając własną naiwność. - Przy zbyt mocnym napitku... - Wybuchnęła śmiechem, zaraz
jednak syknęła boleśnie. - O nie!
- O co chodzi tym razem? - ostrym tonem zażądał wyjaśnień Kai.
- Oni wrócili.
- Wrócili? - Kai był nieco skonfundowany.
- Przypominasz sobie, jak pytałam o czas lotów dużego ślizgacza? - powiedziała
Varian.
- Wrócili, by zarżnąć tamtego roślinożernego dla jego mięsa? - spytała Lunzie.
- Mogłabyś przynajmniej nie być tak odrażająco wulgarna - zganił ją Kai, wściekły na
lekarkę, na siebie i na swój wywrócony do góry nogami żołądek.
- Tak, tak - ciągnęła Lunzie, ignorując zupełnie Kaia - najwyraźniej potrzeba im
dodatkowego, zwierzęcego białka...
- Lunzie! - Teraz także Varian próbowała ją powstrzymać, lecz Lunzie kontynuowała
wywód w swój bezstronny, medyczny sposób:
- Jestem przekonana, że jadają, i to ze smakiem, zwierzęce białko. Muszą je spożywać
na swojej rodzinnej planecie, ponieważ z roślin żyjących w warunkach silnego przyciągania,
niewiele jest strawnych dla ras ludzkich. Zasadniczo dostrajają się do powszechnych zasad
konsumpcji białka roślinnego i syntetycznego. Podawałam im pokarm bogaty w... - Lunzie
przerwała. - Czyżby dlatego syntezator był wyczerpany?
- Proteiny? - spytał Kai, żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że uczestnicy jego ekspedycji nie
zarzucili może wszystkich zasad odżywiania.
- Nie, raczej zaspokajali codzienne zapotrzebowanie na elementy, których nie dostarcza
czysto zwierzęca dieta. Jedyna rzecz, której nie zabrali z naszych magazynów, to produkowane
przez nas proteiny.
Varian, sina na twarzy, uniosła rękę, by przerwać Lunzie.
- Nie myślałam, że jesteś aż tak przeczulona, Varian - oświadczyła Lunzie. - - Cóż,
twoja wrażliwość wynika z wychowania. Pokusa, by spożywać zwierzęce mięso, jest wciąż
silna w planet arianach...
- Kai, co zrobimy teraz? - wykrztusiła Varian.
- Choć to nie mnie pytałaś, odpowiem ci - wtrąciła się Lunzie - że, szczerze mówiąc, nic
nie możecie zrobić. Grawitanci trzymali w sekrecie swe ohydne praktyki. Cóż - zmieniła
wyraźnie ton - to potwierdzałoby moją tezę, że nigdy nie usunie się całkowicie podstawowych
popędów. Potrzeba całych pokoleń wychowywanych w nowych warunkach, by móc być
pewnym rezultatów. Ach! - Lunzie wrócił zwykły, śmiały głos, choć w jej okrzyku kryło się
trochę lęku. - Kai, Varian... - z największą powagą spoglądała to na niego, to na nią - BO wróci
po nas, prawda?
- Mamy wszelkie powody, by tak sądzić - odparł stanowczo Kai.
- Czemu pytasz? - Varian wydawało się, że w pytaniu Lunzie pobrzmiewało coś, czego
Kai nie dosłyszał.
- Gaber w to nie wierzy - rzekła Lunzie.
- Mówiłem już Dimenonowi - powiedział Kai, odczuwając potrzebę wykazania się
niefrasobliwością i autorytetem - że chwilowo straciliśmy łączność, lecz skoro nie martwią się
tym Thekowie, nie martwię się i ja.
- Thekowie nigdy się nie martwią - zauważyła Lunzie. - Zmartwienia dotyczą ludzi,
którym zależy na czasie. Od jak dawna nie mamy łączności z BO?
Zawahał się przez chwilę, by poszukać aprobaty w spojrzeniu Varian. Lunzie była
dobrym sprzymierzeńcem.
- Odkąd wysłaliśmy pierwsze raporty - odparł.
- Tak długo?
- Podejrzewamy, z czym zgadzają się Thekowie, że burza kosmiczna, za którą BO udała
się w pogoń, kiedy nas już tu osadziła, wywołała zakłócenia uniemożliwiające kontakt.
Lunzie pokiwała głową, masując kark, jakby dały się jej we znaki mocno napięte
mięśnie.
- Rozumiem, że Gaber rozpuszczał swą absurdalną teorię, jakobyśmy mieli zostać tu na
zawsze? - Kai zmusił się do śmiechu, który, w jego opinii przynajmniej, brzmiał bardzo
szczerze.
- Ja także wyśmiałam Gabera, lecz zdaje mi się, że grawitanci nie mają naszego
poczucia humoru - rzekła Lunzie.
- Co wyjaśniałoby ich agresję - stwierdziła Varian. - Czuliby się tu niemal jak w domu.
Są dość silni, by przeżyć na Irecie.
- To pokolenie byłoby dość silne, owszem - poprawiła pedantycznie Lunzie - lecz nie
następne.
- Po co w ogóle gadasz takie rzeczy? - Kai był sfrustrowany. - “Następne pokolenie"!
Przecież nie zostawią nas tutaj!
- Bynajmniej nie twierdzę, że zostawią - Lunzie przybrała znów swój obojętny ton. -
Stanowimy zbyt małą grupę i nie jesteśmy dobrani wiekowo, by ewentualnie zasiedlić Iretę. To
nie powstrzymałoby wcale grawitantów, by...
- Pozostać na Irecie?! - zatrwożył się Kai.
- Och, wiesz, mają tu wszystko, czego im trzeba - powiedziała Lunzie. - Alkohol, białko
zwierzęce... Grawitanci często kierują się wyłącznie własnym widzimisię. Na pewno słyszałaś,
Varian, co mówią. - Dziewczyna z wolna przytaknęła ruchem głowy. - Podobno kilka grup
zwyczajnie “rozpłynęło" się w powietrzu. Jeśli jesteś w stanie wyobrazić sobie takie cielsko,
jak...
- Nie mogą tego zrobić! - wybuchnął Kai, zmagając się z konsternacją, gniewem i
poczuciem bezsilności, gdyż nie miał pojęcia, jak odwieść grawitantów od podobnego planu.
Przewyższali go fizyczną siłą, i zarówno on, jak i Varian nierzadko odnosili wrażenie, że
grawitanci ledwie tolerują ich jako swych przełożonych, i to jedynie dlatego, że tak było im
wygodniej.
- Mogą, i musimy to przyznać przynajmniej przed sobą, jeśli już nie przed innymi -
zaoponowała Lunzie. - Chyba że uda ci się znaleźć na tej planecie coś tak fatalnego, że będą
woleli z nami wrócić. - Nie ulegało wątpliwości, że jej zdaniem żadna okoliczność nie
pohamowałaby grawitantów.
- To całkiem konstruktywna propozycja - stwierdziła Varian.
- Zaraz, zaraz! - zawołał Kai. - Nie ma najmniejszych oznak, że takie są ich zamiary!
Może po prostu wmówiliśmy sobie to wszystko zupełnie bezpodstawnie. Do licha! W końcu co
nas obchodzą potrzeby seksualne innych ras? Jeśli znajdują tu bodźce pomagające im
zaspokoić popęd, proszę bardzo. Popełniamy nieostrożność, przypisując grawitantom
niesmaczne i nie do przyjęcia czyny, nie mając cienia pewności, czy nasze spekulacje są w
ogóle uzasadnione.
Lunzie strapiła się trochę, lecz Varian nie dała się tak łatwo zbić z pantałyku.
- Mnie się to nie podoba! Coś tu nie gra, Kai. Czuję to od chwili, gdy przyszliśmy z
pomocą Mabel.
- Przemoc stanowi dla grawitantów doskonałą pobudkę - zaczęła Lunzie. - Mimo
naszych dążeń ku prawdziwie cywilizowanym zachowaniom, może się okazać groźna także dla
nas i wywołać w nas prymitywne i nikczemne, lecz naturalne reakcje. - Lunzie wzruszyła
ramionami z pełną akceptacją dla ludzkiej słabości. - Nie oddaliliśmy się znów aż tak daleko od
prochu stworzenia... Od tej pory będę podawać wyłącznie rozcieńczony alkohol. - Ruszyła w
stronę wyjścia. - Tak, by nikt o tym nie wiedział.
- Słuchaj, Varian, na razie nie wiemy na pewno... - powiedział Kai, widząc, jak jest
przygnębiona. - Wzięliśmy pod uwagę jedynie odosobnione fakty...
- Ja wzięłam pod uwagę jedynie odosobnione fakty, ale... Kai, naprawdę coś jest nie w
porządku.
- Wystarczająco dużo i bez tego. Nie trzeba nam więcej problemów - żachnął się Kai.
- Zadaniem dowódców jest przewidywanie kłopotów i zapobieganie im.
- Na przykład tego, że stracimy kontakt z BO? - Kai zmierzył ją przeciągłym,
rozbawionym spojrzeniem.
- To problem BO, nie nasz. Kai, pracowałam już z grawitantami. Nawet - Varian
zaśmiała się cichutko - zaaplikowałam sobie dwa tygodnie silnego przyciągania na Thormece,
by zrozumieć warunki, jakie ich kształtują. Ja naprawdę dostrzegłam niezwykłe podniecenie
Paskuttiego i Tardmy wywołane atakiem kłacza na roślinożercę. Niezwykłe jak na
grawitantów, oczywiście.
- Nie wolno nam mieszać się w nawyki seksualne innych ras, Varian, prawda? -
Zaczekał, aż niechętnie przyznała mu rację. - A więc przewidujemy, że tu może pojawić się
kłopot, co?
- To moja pierwsza większa ekspedycja, Kai. Musi się udać.
- Mój drogi współdowódco, wykonujesz tu wyśmienitą robotę. - Kai odciągnął ją od
ś
ciany, o którą się opierała i wziął w ramiona. Nie chciał, by swawolna zazwyczaj Varian była
strapiona i niepotrzebnie, jak szczerze ufał, zaniepokojona. - śaden z moich ludzi nie został
stratowany ani pożarty... Odkryłaś parę nowych form życia, i tobie, moja droga, przypadnie
premia. Poza tym, wiesz, może byłoby przyjemnie też zająć się seksem?
Zaskoczył ją tą propozycją. Jej reakcja rozbawiła go, a traktując milczenie jako zgodę,
pocałował ją. Bez żadnych oporów, a nawet z niejakim zaangażowaniem, Varian pozwoliła się
dyskretnie zaprowadzić Kaiowi do jego kwatery, gdzie spędzili resztę wieczoru.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ś
wiat, który pobudza do tego typu zajęć jak wczoraj wieczorem, nie może być do końca
zły, pomyślała Varian następnego ranka, wstając zupełnie wypoczęta. Może Lunzie popełniła
błąd, przypuszczając, że skoro grawitanci nie zabrali ze sobą racji białka, zamierzali... Cóż, nie
ma najmniejszego dowodu, że nie poświecili całego dnia zaspokajaniu popędu seksualnego, a
nie atawistycznych gustów w odżywianiu.
Kai ma rację. Dopóki wykroczenia grawitantów nie znajdą potwierdzenia, snucie
podejrzeń jest niestosowne.
tym, że łatwiej coś powiedzieć niż zrobić, przekonała się nieco później, podczas
przydzielania grawitantom zadań na kolejny tydzień. Nie była w stanie powiedzieć dokładnie,
co takiego się w nich zmieniło, lecz w ich zachowaniu wyraźnie dała się wyczuć pewna
różnica. Dotąd Varian zawsze była względnie swobodna w odniesieniu do Paskuttiego i
Tardmy, dziś towarzyszyło jej skrępowanie. Jąkała się, dukała słowa, czuła się nieswojo i
odnosiła wrażenie, że Paskutti Tardma świetnie się bawią jej kosztem. Irytowała ją atmosfera
pyszałkowatej satysfakcji, która ich otaczała, choć trudno byłoby określić, czym się konkretnie
objawiała, skoro grawitanci nie zdradzali żadnych emocji. Zespół ksenobiologiczny miał nadal
zajmować się terenami, na które wkroczą geologowie. Nieznane formy zwierzęce, niewielkie,
lecz groźne, nadal mogły czyhać w gęstej roślinności, a pasy siłowe nie stanowią przecież
doskonałej ochrony.
Varian mogłaby przysiąc, że gdy kroczyli we trójkę w stronę parku maszyn, Paskutti
nieznacznie utykał. Zdecydowała razem z Kaiem, że tego dnia powstrzymają się jeszcze od
indagacji, i jak na razie nie miała większych kłopotów z okiełznaniem ciekawości. Owa
nieokreślona przemiana, jaka zaszła w stosunku grawitantów do niej, była za to swego rodzaju
koronnym dowodem.
Kiedy zacinający ostro deszcz zabębnił o szyby ślizgacza, ograniczając widoczność i
uniemożliwiając tym samym oznaczanie okazów fauny, Varian z nie ukrywaną ulgą ogłosiła
koniec pracy. Właściwie to Paskutti zasugerował, że należałoby przerwać rekonesans, co
zresztą sprawiło Varian odrobinę satysfakcji.
Gdy znaleźli się w obozie, Lunzie, zmierzając właśnie z wahadłowca do swojej
kwatery, rzuciła Varian niedostrzegalny dla innych znak, by przyłączyła się do niej.
- Wczoraj musiało się coś wydarzyć - zwierzyła się Varian na osobności. - Tangeli ma
głębokie ciecie na policzku. Twierdzi, że urządziła go tak ostra gałąź, kiedy schylał się po jakąś
próbkę. - Wyraz twarzy Lunzie podważał to wyjaśnienie.
- A moim zdaniem Paskutti stara się ukryć, że kuśtyka!
- Oho! A Bakkun oszczędza lewą rękę!
- W pewnych prymitywnych społecznościach samce walczą o samice - powiedziała
Varian.
- To się nie trzyma kupy, Varian - zaprzeczyła Lunzie. - Także Berru na lewym
ramieniu nosi opatrunek. Nie widziałam dziś Divisti ani reszty, lecz miałabym ochotę wezwać
ich wszystkich na oględziny. Tyle że niedawno już ich wzywałam, w związku z reakcją na
alkohol.
- Być może Berru nie spodobał się samiec, który ją zdobył? - broniła się Varian.
Lunzie prychnęła.
- Tam się chyba nikt nikomu nie podobał. Nieważne. Co się stało, że tak wcześnie jesteś
z powrotem?
- Gwałtowna ulewa, niewiele było widać, a już na pewno nic nie można było oznaczyć.
Wiesz, wydawało mi się - dodała, cedząc powoli słowa - że Paskutti i Tardma mieli ogromną
chęć skończyć wcześniej pracę.
- Założyłam nowe baterie w syntezatorze i będę dokładnie notować swój czas pracy.
Tangeli powiada, że odkrył następne dwa gatunki jadalnych owoców i jedną roślinę z wysoko
odżywczym miąższem. Znalazł je wczoraj, przynajmniej tak twierdzi.
- Może jednak bazujemy na niewłaściwych danych? - zasugerowała pogrążona w
zadumie Varian.
- Może. - Lunzie nie była przekonana.
- Mogłabym spytać Bonnarda, czy pamięta współrzędne “osobliwego zakątka"
Bakkuna.
- Mogłabyś, lecz osobiście wolałabym nie mieszać w to dzieci.
- Ja również. Są jednak uczestnikami wyprawy i cokolwiek się dzieje, może zaszkodzić
tak samo im, jak nam, dorosłym. Może się przecież zdarzyć, że pewnego dnia będę akurat w
szeroko pojętej “okolicy" Bakkunowej polanki i...
- Owszem, to nie byłoby aż tak rażącym nadużyciem zaufania chłopca - przyznała
Lunzie.
- Zobaczę, co powie Kai.
Kai także miał zastrzeżenia co do wciągania chłopca w ich problemy. Z drugiej strony
należało bezzwłocznie dowiedzieć się, co się wydarzyło naprawdę, i jeśli grawitanci w istocie
wracali do swych niecywilizowanych zwyczajów, trzeba będzie przedsięwziąć odpowiednie
kroki. Ostrzegł więc tylko Varian, by zachowywała się roztropnie, tak w rozmowie z
Bonnardem, jak i podczas zwiadów.
Okazja nadarzyła się, całkowicie naturalnie, dwa dni później. Kai i Bakkun udali się na
północ, by oszacować głębokość złóż uranitytu odkrytych przez Berru i Triva. Paskutti z
Tardmą ruszyli w ślad za płytkowodnym monstrum, zaobserwowanym - z bezpiecznej
odległości - przez dwójkę geologów. Varian zaś chciała spenetrować tereny bardziej na
północny zachód, zaproponowała więc Bonnardowi, by towarzyszył jej w podróży.
Praca z Bonnardem szła bardzo dobrze. Varian udało się “niechcący" zmienić kurs.
Przejrzała taśmy lotów Bakkuna.
- Słuchaj, czy to nie tutaj gdzieś Bakkun trzyma te swoje roślinożerne bestie?
Bonnard oderwał się od indykatora i rozejrzał dokoła.
- Ireta wszędzie wygląda prawie tak samo: purpurowo-zielone drzewa i żadnego
słońca... Nie, zaczekaj! Tamten łańcuch gór, z trzema wyższymi szczytami...
- Hm, nauczyłeś się tego i owego - powiedziała uszczypliwie.
- Bakkun instruował mnie... - odparł Bonnard drżącym głosem, nieco speszony. -
Lecieliśmy chyba wprost na centralne wzgórze. Wylądowaliśmy tuż nad pierwszą linią
pagórków. Wiesz - dodał po chwili - znaleźliśmy tam złoto.
- Złoto jest najmniej wartościowym surowcem na tej planecie.
- Wiec nas tu nie zostawią, prawda? - spytał Bonnard.
Varian mimowolnie szarpnęła ślizgaczem, na moment zawieszając Bonnarda na pasach
bezpieczeństwa. Skorygowała kurs, przeklinając w duchu niewyparzony język Gabera i własny
brak opanowania.
- Pobożne życzenia Gabera, co? - rzuciła ze śmiechem, mając nadzieję, że jej chichot
rzeczywiście może ujść za zabawny. - Te stare pierniki tak dziwaczeją. Chcieliby przedłużyć
swoją ostatnią wyprawę w nieskończoność.
- Oooch! - Bonnard chyba nie brał pod uwagę podobnej ewentualności. - TerUla
mówiła, że był absolutnie pewny.
- Pobożne życzenia czasem brzmią jak fakty. Ty chyba nie chciałbyś zostać na Irecie,
co, Bonnard? Przecież nie odpowiada ci tutejszy fetor?
- Nie jest tak źle, jeśli się przyzwyczaić do tego zapachu.
- Tylko się nie przyzwyczaj za bardzo, stary. Musimy w końcu wrócić na BO. A teraz
miej szeroko otwarte oczy, chcę coś sprawdzić...
Przelecieli ponad pierwszymi wzgórzami. Bonnard wcale nie potrzebował mówić
Varian, kiedy znaleźli się nad “osobliwym zakątkiem". Łatwo dało się zauważyć - wciąż leżały
tam co potężniejsze kości i pięć czaszek. Ogłuszona i już nie tak ochocza Varian zawróciła
ś
lizgacz, aby wylądować. Ujrzała ciężkie, poczerniałe kamienie - niemych świadków ogniska,
którego śladów nie zdążył jeszcze doszczętnie spłukać padający ostatnio deszcz.
Nie odzywała się. Cieszyła się, że Bonnard nie mógł niczego skomentować.
Osadziła ślizgacz miedzy ogniskiem a pierwszą z czaszek. Pomiędzy oczodołami
prześwitywał okrągły otwór, zbyt duży, by mógł pochodzić od obezwładniacza. Cokolwiek
jednak przeszyło łeb zwierzęcia, było dość silne, by porysować kość niezliczonymi
pęknięciami. Podobne dziury znajdowały się w innych dwu czaszkach; jedną strzaskano
silnymi uderzeniami w cieńszą podstawę. Piąta czaszka była nietknięta, nie można było więc
jednoznacznie określić, w jaki sposób uśmiercono to stworzenie.
Ziemia na niewielkich rozmiarów polance, opasanej zewsząd skalnymi ścianami, była
rozryta i pożłobiona, milcząco dowodząc rozegranej tu walki.
- Varian? - nieco drżący głos Bonnarda wyrwał ją z chaotycznych spekulacji. Chłopiec
trzymał w ręku strzępek materiału, sztywny i ciemniejszy niż normalne tworzywo
kombinezonu; był to skrawek z rękawa, ponieważ szew biegł do nieco węższego mankietu -
dużego mankietu, od lewej ręki. Z dreszczem obrzydzenia wsunęła odrażający dowód do
kieszeni.
Odważnie podeszła do prowizorycznego ogniska. Z potęgującym się uczuciem mdłości
wpatrywała się w poczerniałe kamienie, w bruzdy wyżłobione w przeciwległych głazach, gdzie
musiał być umieszczony rożen.
- Widzieliśmy dość, Bonnard - odezwała się, gestem nakazując mu wracać do ślizgacza.
Robiła wszystko, by nie biec.
Gdy wcisnęli się już w fotele, Varian spojrzała na Bonnarda, zastanawiając się, czy jej
twarz jest równie blada jak jego.
- Nic nikomu o tym nie mów, Bonnard. Nic. Drżały jej ręce, gdy usiłowała zanotować
współrzędne.
Wznieśli się i Varian zwiększyła napęd do maksimum, mając nieprzepartą ochotę
odgrodzić się od tamtej kostnicy jak największym pasem przestrzeni.
Ani jej, ani Kaiowi nie wolno było zignorować tak oczywistego pogwałcenia zasad
Federacji. Przez moment żałowała, że nie wybrała się w tę podróż sama - mogłaby
przynajmniej zapomnieć o wszystkim. Choćby próbować zapomnieć... Jednak Bonnard był
ś
wiadkiem, i nie da się niczego wymazać z pamięci, jak nocnego koszmaru. Grawitantom
należy oficjalnie udzielić reprymendy, choć trudno mieć pewność, na ile skuteczne okażą się
słowa w obliczu ich fizycznej siły. Wystarczająco przecież lekceważyli Kaia i Varian, by zabić
i zjeść zwierzęta.
Varian mocno wstrząsnęła głową, próbując pozbyć się odrazy, jaka zawsze, w sposób
nieunikniony towarzyszyła tej szkaradnej myśli.
- Zwierzę, nie oznaczone - oznajmił Bonnard zdławionym głosem.
Varian z ochotą oderwała się od swych niezdrowych, przyprawiających o mdłości
dociekań. Zawróciła ślizgacz w ślad za uciekającym stworzeniem. Złapali je na polance.
- Mam go! - rzucił Bonnard. - To kłacz. Varian! Do licha, Varian, on jest ranny!
Drapieżnik zakręcił się w kółko i podniósłszy się, daremnie uderzał w powietrze swymi
krótkimi, przednimi łapami. Gruba gałąź wbiła się mu miedzy żebra. Varian dostrzegła krew
broczącą przy każdym ruchu zwierzęcia z ziejącej rany. Teraz trudno było nie spostrzec, że
gałąź to nie wykończona włócznia, którą ktoś z ogromną siłą cisnął w bok kłacza.
- Nie pomożemy mu? - spytał Bonnard, gdy Varian zawróciła z kursu.
- Sami nie jesteśmy w stanie, Bonnard.
- Ale on umrze - zaoponował chłopak.
- Owszem, i nic na to nie poradzimy. Nie możemy nawet podejść wystarczająco blisko,
by spryskać ranę substancją opatrunkową, mając nadzieję, że sam usunie tę... - Nie miała
pojęcia, dlaczego urwała. Nie miała zamiaru osłaniać grawitantów, a Bonnard w końcu i tak
zauważył tę okropność.
Czy ataki mięsożerców nie dostarczały grawitantom wy starczającej dawki przemocy?
Ile jeszcze napotkają rannych zwierząt na tym krańcu świata?
- Czy przypadkiem uruchomiłeś rejestrator, Bonnard? - spytała Varian.
- Tak, Varian - odparł.
- Dziękuję. Wracamy. Muszę niezwłocznie rozmówić się z Kaiem.
Bonnard zerknął znacząco na komunit.
- To poufna sprawa, Bonnard. - Varian potrząsnęła przecząco głową. - Muszę cię
jeszcze raz prosić, byś nic nikomu nie mówił i... - chciała dodać “i trzymał się z dala od
grawitantów", lecz zacięty wyraz twarzy chłopca zdradzał, że podobna rada jest zbyteczna.
Na moment zaległa cisza.
- Varian?
- Tak, Bonnard? - Miała nadzieję, że znajdzie dla niego jakąś odpowiedź.
- Dlaczego? Dlaczego oni zrobili coś tak ohydnego?
- Chciałabym to wiedzieć, Bonnard. Przemoc nie wynika z prostych przyczyn ani z
jednostkowego impulsu. Powtarzano mi zawsze, że przemoc jest zwykle rezultatem ciągu
frustracji i napięć, które nie miały innego ujścia.
- Każdy czyn wywołuje reakcję, Varian. To pierwsza rzecz, której uczą na statku.
- Owszem. Ponieważ często przebywacie w przestrzeni kosmicznej, pierwszą rzeczą,
której musicie się nauczyć, jest kontrolować siebie i swoje poczynania - wyjaśniła Varian.
- Na planetach o silnym przyciąganiu... - Bonnard tak bardzo starał się zrozumieć!
Varian widziała, jak niemal szuka wzrokiem po kabinie wytłumaczenia. - Na planetach o
silnym przyciąganiu trzeba cały czas borykać się z grawitacją...
- Dopóki nie przyzwyczaisz się do niej w takim stopniu, że nie będziesz już postrzegać
tego jako walki. Przystosujesz się.
- Czy można się przystosować do przemocy? - Bonnard był przerażony.
Varian zaśmiała się gorzko.
- Tak, Bonnard, można się przystosować do przemocy. Tysiące lat wstecz był to
powszechny stan ludzkości.
- Cieszę się, że żyję teraz - szepnął Bonnard. Varian nie odpowiedziała, zastanawiając
się, czy zgadza się z chłopcem. Dawniej, gdy ludzkość wciąż jeszcze wytężała siły, by osiągnąć
poziom cywilizacji, na którym z pogardą traktuje się spożywanie zwierzęcego mięsa, na
którym trzeba oduczyć się narzucania własnych, specyficznych zasad innym gatunkom, na
którym akceptuje się, jako rzecz naturalną, przyjaźń i związki ze stworzeniami odmiennymi,
lecz wspaniałymi w swej odmienności... Tak, kobieta żyjąca jakieś trzysta lat temu musiała nie
raz radzić sobie z najzwyczajniejszym barbarzyństwem. Oczywiście zwierzęta, które walczyły
ze sobą i zabijały, podświadomie idąc za nakazami praw zachowania równowagi biologicznej,
to jedna rzecz (co bynajmniej nie znaczy, że Varian nie przyszłaby słabszemu z pomocą, jeśli
istniałaby taka możliwość), lecz jeśli pewien gatunek, silniejszy, zdolny się przystosować do
każdych warunków, po prostu groźniejszy ze względu na swą wszechstronność, atakuje
głupiego zwierzaka wyłącznie dla przyjemności, to zakrawa na bestialstwo.
Co mają zrobić, ona i Kai, z takim zachowaniem? Znów żałowała, że zabrała ze sobą
Bonnarda. Chciała być sprytna, tak, zbyt sprytna, i dlatego wmieszała w to chłopca. Pewnie
przeraziła go na śmierć tak jawnym dowodem rozwydrzonego okrucieństwa. Ale przecież nie
spodziewała się czegoś podobnego, planując obejrzeć Bakkunowy “osobliwy zakątek". Skądże
znowu! Teraz zaś, skoro wszystko wyszło na jaw, należało przedsięwziąć ostre środki. Za
późno, by twierdzić, że grawitanci zachowują w tajemnicy swój podły proceder. Za późno
ż
ałować, że w ogóle kiedyś zechciała przyjrzeć się temu, co robią.
Z drugiej strony, lepiej było zdemaskować niecne praktyki grawitantów na planecie,
gdzie żaden inny myślący gatunek nie był narażony na szwank. Nieco ulgi przyniosła Varian
myśl, że grawitanci wybrali sobie głupkowate roślinożerne i drapieżniki niż na przykład śliczne
złote ptaki...
Gdyby je tknęli... Wściekłość, furia, jakiej nie doświadczyła nigdy dotąd, targnęła nią z
niewiarygodną mocą.
Wstrząśnięta do głębi usiłowała pozbierać myśli. Musi nad sobą panować, jeżeli ma
przewodzić innym.
Znajdowali się niedaleko obozu. Szybowali ponad rozległą równiną, prowadzącą do ich
granitowego tarasu. Varian złapała się na tym, że pragnie, by Kai, z jakichś nieznanych
przyczyn, powrócił wcześniej do obozu. Złe wieści mają to do siebie, że nie dają o sobie
zapomnieć. Były jak otwarta rana, jątrząca spekulacjami, domysłami, pytaniami... Jak choćby,
co grawitanci porabiali teraz?
Wylądowali. Varian jeszcze raz przypomniała Bonnardowi, by o niczym nie wspominał
nawet Cieki i Terilli, a już na pewno nie Gaberowi.
- Gaber - chłopiec odezwał się z uśmiechem - mówi mnóstwo, ale niewiele ma do
powiedzenia... Chyba że chodzi o mapy...
- Poczekaj chwileczkę. - Varian zatrzymała Bonnarda na chwilę, rozważając sens
dalszego angażowania dzieciaka. Zerknęła na migoczącą osłonę siłową. Konwulsyjne pląsy
umierających owadów rysowały się błękitem po ziemi. Varian starała się myśleć, na chłodno,
czy w obozie jest jeszcze ktoś, komu może zaufać. Potem spojrzała na chłopca, stojącego przed
nią swobodnie i z nieco przekrzywioną głową oczekującego na rozkaz. - Bonnard, zabieram z
naszego ślizgacza baterię. Kiedy nadlecą pozostałe ślizgacze, chcę, żebyś także z nich
wymontował baterie. Ukryj je w zaroślach, jeśli nie będziesz w stanie przynieść ich do
wahadłowca. Gdyby ktoś cię pytał, powiedz, że masz za zadanie sprawdzić wyciek ołowiu.
Tak, to byłoby logiczne. Rozumiesz? - Varian odśrubowywała baterię, wydając Bonnardowi
instrukcje. - Wiesz, gdzie są baterie w mniejszych ślizgaczach? I jak je wymontować?
- Pokazał mi Portegin. Poza tym właśnie widzę, jak ty to robisz. - Podał jej uchwyt,
który przymocowała do ciężkiej baterii i wytaszczyła ją ze ślizgacza. - Przyniosę jeszcze jeden
- zaproponował.
Varian widziała, że chłopak ma jeszcze kilka pytań, które chciałby zadać. Zmierzali do
wejścia, w którym oczekiwała ich Lunzie. Gdy minęli ją, lekarka spojrzała na bagaż, który
targała ze sobą Varian.
- Zatkało się coś - rzuciła Varian pośpiesznie.
- To dlatego wróciliście tak prędko? To dobrze! - Zazwyczaj poważną twarz Lunzie
rozjaśnił szeroki uśmiech. Wskazała na wybieg Dandy'ego. Trizein, przewieszony przez
ogrodzenie, gapił się z przejęciem na małą istotkę, która niepojętym cudem spokojnie chrupała
sobie kępkę trawy, obojętna na badawcze spojrzenia.
- Trizein wylazł ze swojego laboratorium?! Co mu się stało? - spytała Varian.
- Niech sam ci opowie. To on ma dla ciebie niespodziankę, nie ja.
- Niespodziankę? - powtórzyła.
- Bonnard - Lunzie zwróciła się do chłopca - weź baterię i zanieś ją, gdzie trzeba...
Varian pokazała mu wahadłowiec gestem, który wywołał zdumienie w oczach Lunzie.
- A więc gnaj pędem do wahadłowca - powiedziała lekarka - i zaraz wracaj. Chcesz
chyba usłyszeć o prawdopodobnych przodkach twojego pupila?
- Co? - Bonnard był zaskoczony.
- Na jednej nodze, do wahadłowca z tym pakunkiem - ponagliła go Lunzie. - Wyciek
ołowiu w bateriach, Varian? To raczej kiepskie wytłumaczenie, nie uważasz?
- Varian! Czy Lunzie mówiła ci już? - Trizein oderwał wreszcie wzrok od Dandy'ego i
spojrzał w jej stronę. - Czemu nikt mi nic nie powiedział? To znaczy, oczywiście potrafię
wyciągać ogólne wnioski z pojedynczych tkanek, ale to... prehistoryczne stworzenie...
Już same słowa zdołały przyciągnąć uwagę Varian. Jednak głos, którym mówił, kazał
jej szybko podejść do wybiegu.
- Prehistoryczne? Co masz na myśli, Trizein?
- Cóż, nasz maleńki eksponat jest wybornym przykładem prymitywnego roślinożercy...
- Wiem, że... - zaczęła Varian.
- Nie, nie, moja droga Varian, to nie prymitywny roślinożerca rodem z tej planety, lecz
roślinożerny typu ziemskiego, z nieparzystokopytnych.
- No właśnie. Wiem, że jest nieparzystokopytny. Oś stopy przebiega od środkowego
palca.
- Varian, czy udajesz tępaka celowo, żeby mi dokuczyć? To - Trizein teatralnym gestem
wskazał Dandy'ego - jest pierwszym etapem w genotypie konia. Jest oryginalnym
hyracotherium typu ziemskiego!
Znaczenie stwierdzenia Trizeina stopniowo zaczęło docierać do świadomości Varian.
- Próbujesz mi powiedzieć, że on nie jest podobny do ziemskiego konia, tylko że jest w
prostej linii jego przodkiem? - zawahała się Varian.
- Dokładnie to mówię, nie: próbuję powiedzieć. Mówię!
- To niemożliwe! - Varian odparła stanowczo, rzucając Trizeinowi oskarżycielskie
spojrzenie, sugerujące, że chce z niej zakpić.
Trizein zarechotał, z dumą rozkładając ramiona. Promieniejąc radością, spoglądał po
kolei na każdego ze swego skromnego audytorium.
- Może wydaję się roztargnionym i dość oryginalnym chemikiem - Trizein zaczął swoją
orację - lecz moje wnioski zawsze są poparte niezbitymi dowodami. Swoje eksperymenty
przeprowadzam umiejętnie i tak sprawnie, jak tylko sprzęt i okoliczności pozwalają. Ostatnio
zastanawiałem się, czy ktoś nie próbuje mnie czasem wystrychnąć na dudka, sprawdzić moje
zdolności lub skłonności do dygresji. Zapewniam was, że bardzo dobrze wiem, kiedy
przedstawia mi się dwie absolutnie odmienne formy życia, twierdząc, że współistnieją na
jednej planecie. Nieładnie ze strony owego “ktosia", oj nieładnie. Informuję was więc tu i teraz,
ż
e jestem świadom podstępu. Próbki, którymi zasypywałaś mnie, Varian, razem z twoimi
zespołami sugerowałyby różnorodność fauny wystarczająco potężną, by zasiedlić nie jedną
planetę, ale kilka. Czyżby Ryxiowie nie zabrali własnych techników? Czy na planecie Theków
także istnieje życie, skoro daje mi się tak rozmaite...
- A tamta próbka, którą oddał ci w zeszłym tygodniu Bakkun? - Varian wystawiła go na
próbę. Nie zdziwiła się wcale, gdy usłyszała odpowiedź.
- A tak, owszem, element komórkowy jest w znacznej mierze porównywalny. To
kręgowiec, oczywiście, wrzeciono mitotyczne, mitochondria zupełnie normalne, jak we
wszystkich gatunkach z hemoglobiną. Jak choćby nasz druh! - Kciukiem wskazał Dandy'ego. -
A, Bonnard! - powiedział, kiedy chłopiec dołączył do nich. - O ile dobrze zrozumiałem, co
mówiła Lunzie, to ty uratowałeś życie temu łapserdakowi?
- Tak, proszę pana. I kim on jest?
- Hyracotherium, albo niech mnie kule biją! - odparł Trizein z wymuszoną jowialnością,
jaką z niewiadomych przyczyn dorośli często okazują wobec dzieci.
- Czy to znaczy, że Dandy jest wyjątkowy? - spytał Bonnard Varian.
- Jeśli to rzeczywiście hyracotherium, wówczas jest niezwykle wyjątkowy - odparła
zdławionym głosem.
- Wątpisz! - zawołał Trizein, dotknięty do żywego. - Wątpisz! Lecz mogę ci to
udowodnić! - Porwał Varian za łokieć, a Lunzie za ramię i pomaszerowali do wahadłowca. - Na
krótkoterminowe ekspedycje nie wolno zabierać ze sobą zbyt wiele osobistych przedmiotów,
jednak wziąłem własne dyskietki danych. Zaraz wam je pokażę.
Wepchnięta do wahadłowca Varian wiedziała już dobrze, co ujrzy. Mimo swego
narwanego sposobu wypowiedzi i umysłowego zmanierowania, Trizein był bezwzględnie
dokładny. Miała tylko nadzieję, że jego dyski wyjaśnią również, jak gatunek Dandy'ego dostał
się na Iretę. Byłoby mało pocieszające, gdyby Trizein zaraz wykazał, że pięcio-palczaste są
obce na tej planecie, a płaszczaki, ze swoją komórkową budową, stąd pochodzą. To wszystko
stanowiło część absolutnego chaosu towarzyszącego tej wyprawie. Są porzuceni czy tylko
zapodziali się? Badają planetę już raz przebadaną, nie mając łączności z macierzystym statkiem
i stojąc w obliczu buntu części załogi.
Trizein wpakował obie kobiety do swego laboratorium. Długo szperał w podręcznej
torbie, która dyndała pod sufitem, póki nie wygrzebał z niej starannie opakowanego zawiniątka
z dyskami. Odnalazł właściwy i z uczuciem słusznego tryumfu umieścił go w odtwarzaczu.
Zdecydowanie nacisnął odpowiednie guziki i odwrócił się w stronę kobiet z wyczekującym
spojrzeniem.
Ich oczom ukazała się replika - pomijając ubarwienie - Dandy'ego. Zgrabny napis
głosił: “Hyracotherium, olikogen. Ziemia. Gatunek wymarły". Tam, gdzie zwierzak Bonnarda
pokryty był cętkowaną, czerwono-brązową sierścią, stworzenie z ekranu miało ciemnobrązowe
prążki. Różnica wywołana odmiennością środowisk, w jakich przychodziło im maskować się,
by przeżyć, pomyślała Varian. Oznaczałoby to również, że istoty te rozwinęły się w pewien
sposób na Irecie. Nadal jednak ich obecność tutaj była zagadką.
- Nie rozumiem, jak Dandy może być podobny do tych starych ziemskich bestii.
Przecież one wymarły - odezwał się Bonnard, zwracając się do Varian. - Sądziłem, że nie
można odnaleźć identycznych form życia, które rozwijały się niezależnie na znacznie
oddalonych od siebie planetach. Na dodatek Ireta wcale nie jest planetą typu ziemskiego. Ma
słońce trzeciej generacji.
- Zaobserwowaliśmy już kilka nielogiczności na Irecie - odparła Lunzie swym suchym,
lecz pokrzepiającym głosem.
- Czy błąkają się wam po głowach jeszcze jakieś wątpliwości co do podobieństwa
rzeczonego stworzenia? - spytał Trizein, niewymownie zadowolony z własnego występu.
- śadne, Trizein. Chociaż... już wcześniej chodziłeś po obozie. Dlaczego wtedy nie
spostrzegłeś pokrewieństwa Dandy'ego?
- Ależ! Ja chadzałem po obozie? - Trizein udał oszołomienie.
- Chadzałeś - przyznała ostro Lunzie. - Tyle że głowę miałeś niewątpliwie zaprzątniętą
o niebo ważniejszymi sprawami.
- Całkiem prawdopodobne - powiedział Trizein z godnością. - Swój czas trawię na
niezliczonych analizach i doświadczeniach, i wszelkiego typu dezorganizujących przerwach.
Niewiele mam okazji rozejrzeć się po tym świecie, choć, można by powiedzieć, że znam go od
podszewki.
- Czy poza Dandym masz może jeszcze na swoich dyskach inne wymarłe zwierzęta
typu ziemskiego?
- Dandy? A, hyracotherium? Owszem, owszem, to dyskietki z danymi
paleontologicznymi. Mam tu pradawne gatunki z...
- Może lepiej będziemy zajmować się naszymi łamigłówkami pojedynczo, Trizein? -
zasugerowała Varian, nie do końca pewna, czy zdołałaby dziś jeszcze przyjąć do wiadomości
kolejną zagadkę. Gdyby okazało się, że płaszczaki są formą zwierzęcą pochodzącą na przykład
z Beta Camaridae, dostałaby bzika. - Bonnard, kaseta z czubakami jest w głównej konsoli, tak?
- Umieściłem ją pod odpowiednią datą i tematem zaraz, gdy obejrzały ją Cleiti i Terilla
- odrzekł chłopiec.
Varian wybębniła jakieś polecenie na klawiaturze i przeniosła zapis dysku Trizeina na
mniejszy monitor i do pamięci. Na głównym ekranie zagościły teraz złote ptaki. Ich
grzebieniaste łby były odrobinę nachylone, wzmagając wrażenie inteligencji.
- Wielkie nieba! Mają sierść! Niewątpliwie mają sierść! - ryknął Trizein i pochylił się,
wybałuszając na nie oczy. - To zawsze wzbudzało spore kontrowersje między moimi kolegami.
Brak mi ostatecznej pewności, oczywiście, lecz to niechybnie musi być pteranodon!
- Pteranodon? - skrzywił się Bonnard, przysłuchując się ze wstrętem, jak zwierzęciu,
które lubi, przypasowują tak niewydarzoną nazwę.
- Owszem, pteranodon, gatunek dinozaura, błędnie nazwany, ma się rozumieć, gdyż
zwierzak jest bezsprzecznie ciepłokrwisty... Zamieszkiwał Ziemię w mezozoiku. Wyginął
przed rozpoczęciem trzeciorzędu. Nikt nie wie dlaczego, choć namnożyło się sporo hipotez na
ten temat... - Nagle Trizein odskoczył od ekranu, na którym pojawiło się następne zwierzę,
wydobyte przez Varian z banku danych. Z monitora zionęła potężna paszcza kłacza. - Varian!...
Toż to... To jest tyrannosaurus rex! Mój Boże, co za niesmaczne żarty sobie stroisz!? - Trizein
wpadł w szewską pasję.
- To nie żarty - oświadczyła Lunzie, kiwając poważnie głową.
Trizein spojrzał na nią. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił usta. Ponownie przyjrzał się
drapieżnej fizjonomii tyranozaura. Nazwa pasowała do swego właściciela jak ulał, przyznała w
duchu Varian.
- Widzieliście je tutaj żywe? - wykrztusił Trizein.
- Nawet bardzo żywe. Czy na twojej dyskietce masz także tego tyrannosaurusa?
Z ciężkim sercem Trizein wystukał wyraźnie drżącymi rękoma polecenie. W miejsce
łagodnych rysów i niedużego ciała hyracotherium pojawił się hardy i groźny prototyp kłacza.
Znów wystąpiły różnice w ubarwieniu.
- Osłona siłowa... - zaczął Trizein - czy osłona siłowa jest w stanie go powstrzymać?
Varian przytaknęła ruchem głowy.
- Powinna. Co więcej, w promieniu dziesięciu, piętnastu kilometrów nie znajdziesz ani
kawałka takiego. Gdy my się wprowadzamy, one się wyprowadzają. Mają łatwiejszy łup niż
nas. - Ciarki, które ją przeszły, wcale nie były wywołane obawą przed tyranozaurem.
- Jesteś pewna, że będą się trzymać na dystans? - spytał Trizein, zaniepokojony. - To
stworzenie przez tysiąclecia panowało na starej, dobrej Ziemi. Tak, tak, było najpotężniejsze.
Nikt nie mógł go pokonać.
Varian przywołała nazbyt żywe wspomnienie włóczni sporządzonej z gałęzi, tkwiącej
między żebrami jaszczura.
- Nie przepada za ślizgaczami, Trizein - odezwał się Bonnard, nie zauważywszy
milczenia Varian. - Ucieka przed nimi.
Chemik przyjrzał się chłopcu z wyraźnym sceptycyzmem.
- Naprawdę - powtórzył Bonnard. - Widziałem. Jeszcze dzisiaj... - Dostrzegł spojrzenie
Varian, nakazujące mu zamilknąć.
Trizein niczego nie spostrzegł. Z wolna osunął się na najbliższą ławkę.
- Varian może się ze mnie naigrawać, chłopiec również, lecz ty, Lunzie...
Trizein jakby pragnął usłyszeć zaprzeczenie, które uspokoiłoby go, przywróciło jego
ś
wiatu poprzedni, wygodny porządek. Lunzie, potrząsając przecząco głową, potwierdziła
jednak, że zwierzęta istnieją naprawdę, te i inne, równie znacznych rozmiarach.
- Stegosaurus też? A jaszczur olbrzymi, właściwy dinozaur? A... - Na myśl, że może
ujrzeć żywe zwierzęta, które od dawna uznano za wymarłe, Trizein rozdarty był między
targającą nim bojaźnią a szalonym entuzjazmem. - Dlaczego nikt mi dotąd o nich nie
wspomniał? Należało mi powiedzieć! Prehistoryczne formy życia to moja specjalność, moje
hobby! - przemawiał żałosnym, oskarżycielskim tonem.
- Uwierz mi, przyjacielu, było to nieświadome niedopatrzenie - powiedziała Lunzie,
klepiąc go po ręce.
- Jestem prawdziwym ksenobiologiem, Trizein - dodała Varian w ramach przeprosin - i
nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, że to nie są wyjątkowe okazy. Gdy przeanalizowałeś
płaszczaki, odkrywając ich zupełnie odmienną budowę komórkową, doszłam do przekonania,
ż
e mamy do czynienia z wyraźnymi anomaliami. A potem jeszcze te trawy!
- Trawy? Trawy! I preparaty tkanek, i płytki krwi, przez cały czas... - Oburzony Trizein
zerwał się na równe nogi. - Przez cały czas te fantastyczne stworzenia żyją sobie tuż, tuż za
osłoną siłową! Nie zniosę tego, nie zniosę! I nikt mi nie zechciał powiedzieć!
- Byłeś przecież poza obozem, Trizein. Oj, ty zawsze patrzysz, ale nie widzisz! -
podsumowała Lunzie.
- Gdybyście nie zarzucili mnie aż tak bardzo robotą, twierdząc wciąż, że jest
najważniejsza, konieczna i absolutnie pierwszorzędna! W życiu nie musiałem radzić sobie sam
jeden z tyloma absolutnymi priorytetami naraz, zwierzętami, roślinami i jeszcze minerałami!
Jak mi się w ogóle udało przeżyć...
- Trizein, naprawdę jest nam przykro. Nawet nie wiesz, jak bardzo. śałuję, że nie
wywlokłam cię z laboratorium wcześniej - Varian mówiła z takim przekonaniem, że Trizein dał
się ugłaskać - i to nie tylko po to, byś zidentyfikował zwierzęta.
Varian zachodziła w głowę, czy cała ta wiedza, rozpoznanie w bestiach dinozaurów
powstrzymałoby grawitantów od ich nikczemnych praktyk? Czy miałoby ostatecznie w ogóle
jakiekolwiek znaczenie?
- No dobrze już, dobrze - powiedział Trizein. - Możecie teraz wynagrodzić mi wasze
zaniedbanie. Z pewnością to nie wszystko, co macie?
Varian, z wdzięcznością korzystając z każdej nadarzającej się okazji, by odłożyć
straszną prawdę na później, wskazała gestem Trizeinowi, aby siadł na czymś wygodniejszym
od zwykłej laboratoryjnej ławy i wprowadziła polecenie do komputera, by przywołać nagrania
zebrane przez nią i Terillę, kiedy sporządzały mapy.
- To oczywiste - odezwał się chemik, obejrzawszy wszystkie gatunki, które Varian
zdołała dotąd zarejestrować i oznaczyć - że ktoś stroi sobie żarty. Niekoniecznie ze mnie czy
ciebie, albo z nas w ogóle - dodał, zerkając spod krzaczastych brwi. - Te zwierzęta zostały tutaj
porzucone.
Bonnardowi wydarł się zdławiony okrzyk - nie umiał kontrolować swej reakcji na to
słowo tak dobrze jak Varian czy Lunzie.
- Porzucone? - zaśmiała się Varian, wysilając się na kpiarskie niedowierzanie.
- No cóż, z pewnością nie powstały tutaj na drodze zupełnie niezależnej ewolucji,
najdroższa. Musiały zostać tu przeniesione...
- Kłącze, roślinożerne i złote ptaki? Och, Trizein, toż to niemożliwe. Poza tym, różnica
w pigmentacji wskazuje, że rozwinęły się tutaj...
- Ależ naturalnie, lecz swój początek mają na Ziemi - uciął Trizein. - Nie sądzę, by
sposób maskowania się czy rodzaj pigmentacji miał istotne znaczenie dla mojej teorii.
Wystarczy wspólny przodek. Klimat, pokarm, warunki geograficzne, wszystko to wpływa na
specjalizację gatunków i na przestrzeni tysiącleci mogą rozwinąć się najrozmaitsze warianty.
Na przykład ogromne roślinożerne bez wątpienia pochodzą od struthimimusa, podobnie jak
tyranozaur i, całkiem prawdopodobnie, twój pteranodon. Możliwości rozwoju z jednego
wspólnego przodka jest nieskończenie wiele. Weź choćby ludzi i nieprzebrane bogactwo ich
odmian.
- Załóżmy, że to możliwe, Trizein. Tylko dlaczego? Kto zrobiłby coś tak szalonego? W
jakim celu? Dlaczego ktoś miałby unieśmiertelnić takie potworności jak kłacz? Rozumiem:
złote ptaki...
- Moja droga, różnorodność jest podstawą równowagi biologicznej. A dinozaury to
zdumiewające stworzenia. Władały Ziemią więcej tysiącleci niż my, biedne, nie najlepiej
zaprojektowane homo sapiens istniejemy jako gatunek. Kto wie, dlaczego wyginęły? Jaka
wydarzyła się katastrofa? Jest więcej niż pewne, że musiała to być radykalna zmiana
temperatury, która nastąpiła po przemieszczeniu pola magnetycznego. Tak w każdym razie
głosi moja teoria, którą będę mógł teraz poprzeć dowodami znalezionymi tutaj. Och, co za
prześwietna ewolucja! Planeta od niezliczonych milionów lat trwa w mezozoiku i
najprawdopodobniej trwać tak jeszcze będzie przez dalszych nie wiedzieć ile tysiącleci! Rdzeń
termiczny, ma się rozumieć, jest czynnikiem...
- Kto, Trizein, uratowałby ginące na Ziemi dinozaury i umieścił je tutaj, by żyły dalej w
swym bestialskim splendorze? - przerwała mu Varian.
- Inni? - zasugerował chemik. Bonnardowi aż dech zaparło w piersiach.
- Trizein, nie drwij sobie. Inni niszczą życie, a nie ratują je - surowo odparła Varian.
Trizein nie wyglądał na skruszonego.
- Każdy ma prawo do żartów. Oczywiście to Thekowie porzucili tutaj dinozaury.
- Czy Thekowie porzucili tu także nas? - spytał przerażony Bonnard.
- Wielkie nieba! - Trizein wybałuszył na niego oczy. Wyraz zdziwienia na jego twarzy
ustąpił zachwytowi. - Czy doprawdy uważasz, Varian, że to możliwe? Kiedy zastanawiam się
nad ilością i różnorodnością badań, które muszę przeprowadzić...
Lunzie i Varian wymieniły zdumione spojrzenia. Trizeinowi taki obrót spraw
przypadłby do gustu.
- ...by dowieść swych hipotez dotyczących ciepłokrwistości... - - Chemik nie przerywał.
- Wiesz, Varian, nie pokazałaś mi żadnych prawdziwych gadów z rzędu jaszczurek, mam na
myśli, żadnych zimnokrwistych gatunków. Gdyby one również rozwinęły się tutaj, jako
wyspecjalizowany podtyp, w istotny sposób ulepszyłoby to moją teorię. Ta planeta wydaje się z
niezwykłą konsekwencją zachowywać wyższe temperatury niż stara, dobra Ziemia... Więc,
Varian, w czym tkwi problem?
- śe nie zostaliśmy tu porzuceni - odparła krótko. Trizein, zrażony nieco i
rozczarowany, spojrzał teraz na Lunzie, która także przecząco pokiwała głową.
- Ach, jaka szkoda... - Był tak przygnębiony, że Varian, mimo całej powagi sytuacji, z
trudem powstrzymała się od śmiechu. - Cóż, w takim razie ostrzegam lojalnie, że nie mam
zamiaru więcej siedzieć kamieniem nad robotą. Biorę sobie urlop, by dopracować swą teorię. I
dlaczegóż to nikt nie pomyślał nawet, by pokazać mi zwierzęta, których mięso tak często
musiałem analizować? Czas jaki zmarnotrawiłem...
- Analizowałeś tkanki zwierzęce? - pierwsza odezwała się Lunzie, napotykając
zaalarmowane spojrzenie Varian.
- Właśnie. śadna nie była toksyczna, wniosek potwierdza oczywiście wspólna planeta
macierzysta. Powiedziałem Paskuttiemu, że nie trzeba się aż tak przejmować, nawet podczas
bliższego kontaktu. - Urwał na chwilę. - Gdzie wy trzymacie pozostałe okazy? Gdzieś w
okolicy?
- Nie. Dlaczego pytasz?
Trizein zmarszczył brwi. Niezliczone myśli, które kiedyś przyszły mu do głowy, a
którymi nie miał czasu się zająć, gwałtownie dały teraz o sobie znać.
- Dlaczego? Ponieważ wyraźnie odniosłem wrażenie, że Paskutti obawia się
rzeczywistego kontaktu z tymi zwierzakami. Oczywiście niewiele jest w stanie przeniknąć
skórę grawitanta, lecz domyśliłem się, że martwi go twoja ewentualna reakcja toksyczna,
Varian. Stąd też wysnułem przypuszczenie, iż stworzenia te muszą przebywać w pobliżu lub są
ranne, jak tamten roślinożerny, kiedyśmy wylądowali. Pokazywałaś mi może tamtego
zwierzaka?
- Owszem - odparła z roztargnieniem Varian. Jej myśli krążyły teraz wokół bardziej
pilnych kwestii, jak choćby, w co dokładnie bawili się grawitanci. - Jakiś hadrazaur, chyba tak
go nazwałeś.
- Prawdę mówiąc, hadrazaurów było wiele odmian, na przykład z grzebieniem, z czymś
w rodzaju hełmu, z...
- Mabel miała grzebień - uciął Bonnard.
- Wiesz, Varian, sądzę, że Kai będzie zainteresowany odkryciami Trizeina - rzuciła
Lunzie.
- Masz zupełną rację, Lunzie - odparła Varian, zmierzając sztywno do laboratoryjnego
komunitu.
Kamień spadł jej z serca, gdy zamiast Bakkuna odezwał się Kai, chociaż przygotowała
się także na taką ewentualność. Wiedziała, że Bonnard, wstrzymując oddech, zachodzi w
głowę, co też ma zamiar powiedzieć; czuła na sobie chłodne, pokrzepiające spojrzenie Lunzie.
- Kai, Trizein właśnie zidentyfikował naszą faunę i wyjaśnił zachodzące anomalie.
Sądzę, że powinieneś natychmiast zjawić się w bazie.
- Varian... - Kai był poirytowany.
- Czujniki to nie jedyna rzecz, którą porzucono na tej śmierdzącej grudzie błota, i nie
jedyna, która mogłaby zostać porzucona! - wrzasnęła Varian.
Z drugiej strony zaległa cisza. Po chwili przemówił Kai:
- W porządku. Jeśli Trizein uważa, że to pilne, Bakkun może sobie sam tutaj radzić. To
złoże jest dwa razy większe od pierwszego.
Varian złożyła mu gratulacje. Zastanawiała się tylko, czy nie powinna nalegać, by
Bakkun wrócił razem z Kaiem. Z ochotą zadałaby grawitantowi parę pytań na temat różnych
“osobliwych zakątków" i ich przeznaczenia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Bakkun niewiele się przejął wezwaniem Kaia - zbyt był zaabsorbowany zawiłościami
notowań ostatniego czujnika, które dokładnie pozwolą określić rzeczywiste rozmiary złoża
uranitytu.
- Wrócisz do bazy, gdy skończysz? - spytał Kai, umieszczając obok pas nośny dla
grawitanta.
- Jeśli nie wrócę, to się nie martw. Chcę przelecieć się do obozu pomocniczego.
“Chcę" niesie w sobie odrobinę emfazy, pomyślał Kai. Zresztą zachowanie Bakkuna
drażniło go przez cały dzień. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, nie mógł też stwierdzić po
prostu, że Bakkun jest nadęty i butny. Jednak już od tygodnia Kai wyczuwał nieznaczną
zmianę, jaka zaszła w grawitancie.
Niejednoznaczna wzmianka Varian o tym, co porzucone czy - co może zostać
porzucone na Irecie, przytłumiła mglistą irytację Kaia wywołaną zachowaniem Bakkuna.
Varian nie zwykła była wpadać w panikę z byle powodu, toteż fakt, iż zdecydowała się
niepokoić go podczas pracy w terenie, świadczył o powadze sytuacji. Co u licha miał oznaczać
ten tajemniczy komentarz? I jakimż to cudem Trizeinowa identyfikacja fauny mogłaby
wyjaśnić anomalie?
Może przyszły jakieś wieści od Theków, a Varian wolała, by nikt o nich nie wiedział?
Przypomniał sobie dokładnie jej słowa. Oddzieliła informację o osiągnięciach Trizeina od
prośby, by Kai wrócił do obozu. A więc nie chodziło o odkrycia chemika!
By się niepotrzebnie nie denerwować, Kai zajął się szacowaniem prawdopodobnych
zasobów energetycznych na Irecie, licząc namierzone już złoża i możliwe kolejne znaleziska
rozciągające się na nie przebadanych jak na razie obszarach aktywnych orogenicznie.
Zanim dotarł do bazy, uznał, że Ireta jest bez wątpienia jedną z najbogatszych planet, o
jakich w życiu słyszał. Rozpogodził się trochę, doszedłszy do wniosku, że BO prędzej czy
później również się o tym przekona. Varian, on i pozostali uczestnicy wyprawy będą bogaci
nawet według wyśrubowanych kryteriów PS. Personel pomocniczy, do którego zaliczy także
dzieciaki, jeżeli w ogóle będzie miał cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii, powinien
również otrzymać premię. Dzieci okazały się niesłychanie pomocne podczas ekspedycji. No,
choćby taki Bonnard, pomyślał Kai, spostrzegłszy chłopca - szarpie się biedak z bateriami od
ś
lizgaczy... Właśnie przez takie drobiazgi dzieciaki przyczyniły się do sukcesu całej
wyprawy...
Lunzie obsługiwała wlot. Wpuściła Kaia, witając go wieścią, że Varian czeka w kabinie
pilota. Bonnard dał nura do wahadłowca, gdzie ulokował baterię, i zaraz ukazał się z powrotem,
kierując się w stronę ślizgacza Kaia.
- Co on robi? - spytał Kai.
- Sprawdza wszystkie baterie. Wynikły drobne niezgodności - odparła Lunzie.
- Z bateriami? Rzeczywiście wykorzystujemy je w niewiarygodnym tempie. To
dlatego...?
- Chyba. Varian czeka.
Dopiero gdy Kai wchodził do wahadłowca, zdał sobie sprawę, że to niebywałe, by
Lunzie przejmowała się mechanicznymi detalami. Trizein siedział przy głównym monitorze.
Był tak zatopiony w medytacji nad pasącymi się roślinożernymi, że nawet nie zauważył wejścia
Kaia.
- Kai? - Varian wytknęła głowę zza wejścia do kabiny pilota. Naglącym ruchem ręki
kazała mu przyjść do siebie.
Kai wskazał na Trizeina, gestem pytając, czy ma może przerwać jego kontemplację,
lecz Varian przecząco pokiwała głową i jeszcze raz dała mu znak, by natychmiast do niej
dołączył.
- O co chodzi, Varian? - zapytał, zamknąwszy za sobą luk.
- Grawitanci wrócili do dawnych zwyczajów - wyrzuciła z siebie Varian. - Wolny dzień
spędzili uganiając się za roślinożercami i kłaczami. Nieźle się zabawiali kosztem
roślinożernych zanim je zabili... i zjedli...
W żołądku Kaia wszystko przewróciło się do góry nogami.
- Gaber rozpuścił swoją plotkę - Varian ciągnęła dalej, szybko wypowiadając słowa -
zanim z tobą rozmawiał, Kai. I grawitanci mu wierzą. A przynajmniej chcą wierzyć. Te
wszystkie zapasy, które nam znikały, godziny lotu ślizgacza, na które nie miałam pokrycia,
dziwaczna bateria Lunzie, sprzęt medyczny... Będziemy mieć szczęście, jeśli to nie bunt...
- Jeszcze raz, od początku, Varian - poprosił Kai, siadając ciężko w fotelu. Nie przeczył,
bynajmniej, jej twierdzeniu, jednak chciał usłyszeć dokładnie, na jakich przesłankach oparła
swe wnioski.
Varian opowiedziała mu więc o ohydnym odkryciu, którego dokonała rano, o rozmowie
z Lunzie i o rewelacjach Trizeina związanych z przerzuceniem dinozaurów z Ziemi na Iretę.
Skończyła uwagą, że grawitanci, choć otwarcie nie odmawiają współpracy czy posłuszeństwa,
zmienili się w stosunku do niej. Nie spostrzegł czasem czegoś?
Gdy zakończyła swą wypowiedź, Kai pokiwał głową i przewieszając się przez deskę
rozdzielczą, prztyknięciem otwarł komunit.
- To dlatego Bonnard wymontowuje baterie ze ślizgaczy?
- Dlatego - przyznała.
- Sądzisz więc, że konfrontacja wisi w powietrzu? - spytał.
- Sądzę, że jeżeli podczas jutrzejszego kontaktu z Thekami nie dowiemy się niczego o
BO, coś się wydarzy. Przypuszczam, że nasz “okres ochronny" skończył się w ostatni wolny
dzień.
Kai przyglądał się jej przez chwilę.
- Pracujesz z grawitantami dłużej niż ja - zaczął. Jak myślisz, co zrobią?
- Przejmą wszystko - Varian odparła cicho, z obojętną rezygnacją w głosie. - Po prostu
są lepiej wyposażeni, by tu przeżyć. Nam nie udałoby się przetrwać, czerpiąc wyłącznie z... z
darów natury...
- To wersja ekstremalna - odrzekł Kai. - Skoro... skoro uwierzyli Gaberowi i sądzą, że
zostaliśmy porzuceni na Irecie, czy wówczas ich powrót do starych nawyków nie jest swoistym
przygotowaniem się do pozostania tutaj?
- Dałabym temu wiarę, Kai, gdybym nie widziała, jakie urządzili sobie polowanie.
Szczerze ci powiem, że przeraziło mnie to na śmierć. Oni celowo... nie, nie, musisz mnie
wysłuchać. To obrzydliwe, wiem, lecz pozwoli ci zrozumieć, czemu przyjdzie nam stawić
czoło, jeśli ich nie powstrzymamy. Zabili... zabili prymitywnymi narzędziami... pięć
roślinożernych. Razem z Bonnardem widziałam jeszcze jedno ranne zwierzę, kłacza,
tyranozaura, z wbitą miedzy żebra włócznią wielkości drzewa. Słuchaj, ten stwór kiedyś władał
Ziemią. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Zrobił to grawitant. Dla zabawy! - Varian
wzięła głęboki oddech. - Co więcej, rozbijając obozy pomocnicze, podarowaliśmy
grawitantom dodatkowe bazy. Gdzie oni są teraz?
- Bakkun jest w drodze tutaj, tak sądzę. Ma pas nośny. Paskutti i Tardma...
Dobiegł ich krzyk Lunzie. Wołała Kaia. Minęła chwila, zanim zdali sobie sprawę, że
Lunzie nigdy nie podnosi głosu, chyba że sytuacja jest krytyczna. Usłyszeli głuchy odgłos
ciężkich butów, rozlegający się po zewnętrznym korytarzu.
W momencie, gdy usłyszeli jak z drugiej strony masywna dłoń opada na płytkę
magnetyczną, Varian przycisnęła blokadę wejścia. Kai błyskawicznie wystukał na komunicie
krótkie polecenie, z trzaskiem przywołał komendę “wykonać" i odciął zasilanie. W tym czasie
Varian wyciągnęła mikroskopijny, niemal niedostrzegalny wyłącznik, przerywając pracę
głównego systemu zasilania statku. Ledwie uchwytne migniecie światła dało im znać, że
uruchomione zostało zasilanie awaryjne, które z powodzeniem mogło kontynuować pracę
przez najbliższych parę godzin.
- Jeżeli natychmiast nie otworzycie, wysadzimy luk - odezwał się szorstki, opanowany
głos Paskuttiego.
- Nie rób tego! - Varian zdobyła się na przekonywającą ilość przerażenia i trwogi we
własnych słowach. Mrugnęła porozumiewawczo do Kaia i wykrzywiając usta, wzruszyła
ramionami na znak bezsilności.
Skinął głową, akceptując jej decyzję. Na niewiele by się zdało, gdyby oboje dowódców
upiekło się żywcem w ciasnej kabinie. Kaiowi nawet przez myśl nie przeszło, że Paskutti
ż
artuje. Miał jedynie nadzieję, że żaden z grawitantów nie zauważył prawie niewidocznego
spadku napięcia, gdy Varian zmieniała system zasilania. Tylko on i Varian znali urządzenie,
które mogło pozbawić wahadłowiec mocy.
Gdy luk się otworzył, Paskutti nie wszedł do kabiny. Przez moment z pogardą mierzył
wzrokiem obu dowódców, by potem wyciągnąć łapsko i porwawszy Varian za kombinezon,
dosłownie wywlec ją na zewnątrz. Opieszale, zupełnie od niechcenia pchnął ją, aż zataczając
się, z łoskotem uderzyła o ścianę. Paskutti roześmiał się warkliwie, słysząc jej stłumiony
natychmiast jęk. Varian z wolna pozbierała się na nogi. Jej oczy błyskały dławioną
wściekłością; lewe ramię zwieszało się bezwładnie wzdłuż ciała.
Kai przymierzał się właśnie do wyjścia, by uniknąć podobnej, poniżającej manifestacji
lekceważenia, z jakim grawitanci odnosili się do innych ras, jednak Tardma czekała tylko na
swoją kolej. Pochwyciła go za lewy nadgarstek i wykręciła mu rękę do tyłu z taką siłą, że czuł,
jak pękają mu kości. Jakim cudem udało mu się utrzymać na nogach i do tego nie stracić
przytomności, nie miał pojęcia. Zaraz też oszołomiła go nieco gwałtowna kolizja ze ścianą, lecz
z prawej strony ktoś podparł go ręką. Za nim łkała mała dziewczynka.
Kai mocno potrząsnął głową, by dojść do siebie i zaprowadzić jakąś psychiczną
dyscyplinę, która zablokowałaby paskudny ból. Oddychał głęboko, tamując gniew, który
zalewał go w obliczu nienawiści i bezsilności, wszelkich irracjonalnych, zasnuwających umysł
emocji.
Ręka, która przytrzymała go, zwolniła teraz uścisk. Wiedział, że to Lunzie. Stała obok
niego. Jej twarz była blada i zacięta, ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie. Z tempa, z
jakim oddychała, domyślił się, że stosuje właśnie ten sam system kontroli psychicznej co on. Za
nią stała Terilla, pochlipując rzewnie ze strachu.
Kai rozejrzał się po korytarzu. Varian trzymała się dzielnie, borykając się z furią i
chęcią rzucenia grawitantom wyzwania, co jedynie mogłoby pogorszyć sytuację. Obok
znajdował się Trizein, mrugając i rozglądając się dokoła w zakłopotaniu, jakby usilnie starał się
przyjąć do wiadomości zastaną sytuację. Cleiti i Gaber zostali bezceremonialnie wpędzeni do
wahadłowca. Kartograf paplał bez ładu i składu, że niezupełnie w ten sposób miały się rzeczy
potoczyć, i jak w ogóle śmią okazywać mu równy brak poszanowania.
- Tangeli, masz ich? - spytał Paskutti przez komunit. Odpowiedź musiała być
twierdząca, ponieważ grawitant skinął do Tardmy.
Tangeli? A kogóż to botanik miał mieć? Portegina? Aulię? Dimenona? Margit? Gdy
tylko złamany nadgarstek zdrętwiał wreszcie, umysł Kaia wyostrzył się, jego zmysły
rozjaśniły. Odczuł owo przedziwne, wszechogarniające doznanie, które oznaczało, że rozum
zaczyna dominować nad ciałem. Efekt mógł trwać do kilku godzin, w zależności od tego, na ile
Kai był w stanie czerpać z zasobów sił. Liczył tylko, że starczy mu czasu. Jeśli wszyscy
grawitanci mają się tu zgromadzić, Berru powinna przybyć z Trivem. W takim razie dokąd udał
się Bakkun? A może pomagał Tangelemu?
- Z wszystkich ślizgaczy wymontowano baterie - oznajmiła Divisti, ukazując się w
wejściu. - Nie ma też chłopca.
Kai i Varian wymienili przelotne spojrzenia.
- Jak mógł ci się wymknąć? - Paskutti był zdumiony. Divisti wzruszyła ramionami.
- To przez to zamieszanie. Sądziłam, że jest z innymi. A więc nie obawiali się
szczególnie Bonnarda. Kai spojrzał na Cleiti, z nadzieją, że dziewczynka nie wie, gdzie podział
się Bonnard, a jeśli wie, że jej naiwna buźka nie zdradzi chłopca. W istocie. Jej usta ściśnięte
były mocno, prowokująco. Także jej oczy iskrzyły się tłumioną złością, błyskając nienawiścią
za każdym razem, gdy spoglądała na grawitantów i odrazą, gdy zerkała na Gabera,
bełkoczącego coś obok niej. Terilla przestała płakać, lecz Kai widział dobrze, jak jej wiotkim
ciałkiem wstrząsają co chwila drgania. Dziecku, które kochało roślinki, trudno będzie ścierpieć
przemoc, a dopóki Lunzie nie odzyska panowania nad sobą, nie będzie mogła udzielić
dziewczynce żadnego wsparcia.
- Divisti, Tardma! Zacznijcie rozbrajać laboratorium. Obie kobiety skinęły posłusznie
głowami i ruszyły do laboratorium. Przekraczały właśnie próg, gdy Trizein otrząsnął się z
oszołomienia.
- Chwileczkę! - odezwał się. - Nie możecie tam wchodzić. Parę eksperymentów i analiz
jest w toku. Divisti! - Podniósł głos. - Nie dotykaj tego sprzętu frakcyjnego! Czyś ty na głowę
upadła?
- Zaraz ty upadniesz - odparła Tardma, zatrzymując się w drzwiach. Chemik zbliżył się
do niej, a Tardma, z zimnym uśmiechem satysfakcji wymierzyła mu w twarz cios, który zbił
Trizeina z nóg i posłał go po twardej podłodze wprost pod stopy Lunzie. Mężczyzna nie ruszał
się.
- Za mocno, Tardma - ocenił Paskutti. - Zamierzałem go zabrać. Byłby bardziej
użyteczny niż którykolwiek z pozostałych.
Tardma wzruszyła ramionami.
- Po co się nim w ogóle przejmować? Tangeli wie tyle ile on.
Weszła do laboratorium, zuchwale kołysząc biodrami, by wkrótce wynurzyć się z
powrotem w towarzystwie Divisti. Każda niosła ze sobą tyle urządzeń, ile tylko była w stanie
udźwignąć, oczywiście nie zwracając najmniejszej uwagi na ich kruchość. Pogarda
grawitantów dla ludzi najwyraźniej rozciągała się również na ich sprzęt. W powietrzu unosił się
drażniący zapach rozlanych konserwantów i rozpuszczalników.
Wyostrzony słuch Kaia wychwycił jękliwy szmer lądującego ślizgacza. Dźwięk
nadbiegał z zachodu. To wrócił Tangeli. Kai usłyszał głosy - z Tangelim był Bakkun.
Niebawem do wahadłowca wprowadzono pozostałych geologów - Portegin, z głową
broczącą krwią, niemal niósł słaniającego się na nogach Dimenona. Bakkun wepchnął za nimi
Aulię i Margit. Triv runął jak długi na podłogę, pchnięty mocno przez Berru, która weszła zaraz
za nim ze wzgardliwym półuśmiechem na twarzy.
Triv pozbierał się i chwiejnym krokiem zatoczył w kierunku Kaia, chowając się przed
grawitantami za swoim dowódcą. Berru nie powinna była pozwalać sobie na takie drwiny. Triv,
podobnie jak Kai, Lunzie i Varian, z zapałem rozpoczął ćwiczenia oddechowe, dzięki którym
miał osiągnąć niezbędną Dyscyplinę. Było ich więc już czworo. Kai nie przypuszczał, by Aulia
czy Margit przeszły odpowiedni trening, a o ile się orientował, ani Portegin, ani Dimenon nie
należeli do Uczniów. We czwórkę nie byli w stanie poradzić sobie z szóstką grawitantów.
Chociaż, przy odrobinie szczęścia, może udałoby im się przechylić nieubłaganą szalę w stronę
nadziei. Kai nie miał najmniejszych złudzeń co do zaistniałej sytuacji - grawitanci zbuntowali
się i zamierzali sprzątnąć z obozu wszelkie przydatne rzeczy, zostawiając bezbronnych,
pozbawionych podstawowego wyposażenia ludzi samym sobie w tym obcym, wrogim świecie.
- W porządku, Bakkun - rzekł Paskutti. - Ty i Berru zajmiecie się naszymi
sprzymierzeńcami. Niech wszystko wygląda jak należy. Komunit był jeszcze ciepły, gdy
wszedłem. Musieli pewnie przekazać Thekom informację. - Szyderczo spojrzał na Kaia,
unosząc nieznacznie brwi, jakby chciał sprawdzić, czy słusznie zgaduje.
Kai odpowiedział mu zimnym spojrzeniem. Wyraz jego twarzy nie zdradzał niczego.
Paskutti, zaskoczony, wzruszył ramionami.
- Tangeli! Zabierz się za pozostałe magazyny! - rozkazał.
Tangeli wrócił chwilę później.
- Nie ma baterii, Paskutti - oznajmił. - Mówiłeś, że są jeszcze jakieś.
- Jak nie ma, to nie ma. Te w ślizgaczach i pasach nośnych wystarczą na pewien czas.
Naładuj je.
Tangeli ruszył z powrotem do magazynu i po kilku dość hałaśliwie spędzonych tam
minutach wynurzył się zza wejścia, zataczając się pod ciężarem torby pełnej
najprzeróżniejszych klamotów.
- To byłoby wszystko, jeśli chodzi o magazyn, Paskutti - oznajmił. Rozejrzał się po
zagapionych twarzach jeńców, i wyszedł, zaśmiewając się na całe gardło z jakiegoś sobie tylko
znanego dowcipu.
- śadnych protestów, dowódco Kai? Dowódco Varian? - rzucił Paskutti urągliwie.
- Protesty na niewiele by się zdały, prawda? - odparła Varian.
Mówiła tak opanowanym tonem, że Paskutti przyjrzał się jej bacznie, marszcząc brwi.
Jej bezwładna ręka z pewnością była złamana po tym, jak się z nią obszedł, a jednak w jej głosie
nie było ani śladu bólu czy złości, tylko zwyczajna obojętność.
- Rzeczywiście, protesty nie zdałyby się na nic, dowódco Varian - odrzekł. - Mamy dość
waszego rozkazywania, tego, że tolerujecie nas wyłącznie dlatego, że jesteśmy użyteczni -
przybrał szyderczy ton. - Jaka byłaby nasza rola w waszej kolonii? Zwierząt pociągowych?
Mięśni, którym można kazać zrobić to, sio i owo, bo ujarzmiła je bezsmakowa papka? -
Ogromną ręką stanowczo przeciął powietrze.
Nagle, nim ktokolwiek zdążył pomyśleć, co zamierza, rzucił się w stronę Terilli, porwał
dziewczynkę za włosy i szarpnął ją do góry. Trzymał ją tak zawieszoną w powietrzu w swej
olbrzymiej dłoni. Terilli wyrwał się okrzyk przerażenia, na co Cleiti rezolutnie podbiegła do
grawitanta i zaczęła okładać piąstkami jego potężne muskularne udo, kopiąc go na dokładkę po
goleni. Paskutti, rozbawiony i zaskoczony tak jawnym oporem, najpierw spojrzał na Cleiti, a
potem uniósł pięść i niedbale, jakby od niechcenia uderzył dziewczynkę w głowę.
Nieprzytomna Cleiti osunęła się na podłogę.
Gaber nie wytrzymał. Ruszył na Paskuttiego, który zatrzymał kartografa drugą ręką,
cały czas unosząc Terillę za włosy. Wybałuszone oczy dziecka świadczyły o bólu, jaki sprawiał
mocny uścisk Paskuttiego.
- Powiedz mi, dowódco Varian, albo ty, dowódco Kai, czy przesłaliście Thekom
komunikat? Chwila zwłoki, a złamię dziewczynkę o kolano.
- Wysłaliśmy - odparł Kai natychmiast. - Bunt. Grawitanci.
- Prosiliście o pomoc naszych godnych poszanowania przełożonych? - spytał Paskutti,
potrząsając Terillą, gdy uznał, że Kai zbyt długo zastanawia się nad odpowiedzią.
- O pomoc? Theków? - wtrąciła się Varian, nie spuszczając wzroku z bezradnie
huśtającej się dziewczynki. - Potrzebowaliby kilku dni, by przemyśleć naszą prośbę. Do tego
czasu wasz... wasza operacja zostałaby już zakończona, prawda? Nie, nie. Przedstawiliśmy
jedynie sytuację.
- Tylko Thekom?
Kai domyślił się, co chciał wiedzieć Paskutti - czy wiadomość o ich buncie została też
wysłana przez satelitę. Jeśli tak, będzie musiał wprowadzić odpowiednie zmiany do swej
“operacji".
- Tylko Thekom - odparł Kai. Chciał dodać: “A teraz uwolnij dziewczynkę".
- Wiesz już wszystko, co chciałeś wiedzieć - wrzasnął Gaber, uparcie starając się
dosięgnąć Paskuttiego i zmusić go do puszczenia Terilli. - Zabijesz to dziecko. Puść ją! Puść ją!
Powiedziałeś, że obędzie się bez przemocy. Nikt nie ucierpi! Zabiłeś Trizeina i jeśli nie puścisz
tego dziecka...
Paskutti niedbale trzasnął Gabera w twarz, uciszając go tym samym. Kartograf huknął o
podłogę z niesamowitym łomotem i przetoczył się na bok. Do stosu ciał dołączyła Terillą, którą
grawitant rzucił obok Cleiti. Kai nie wiedział, czy żyła. Spojrzał ukradkiem na wpatrzoną w
dziewczynki Lunzie. W jej oczach pojawiła się ulga - dziewczynki żyły.
Stojący obok Kaia Triv zakończył przygotowania do Dyscypliny. Teraz i on będzie
czekał, aż jego siła na coś się przyda. Najtrudniej jest czekać na chwilę, kiedy kontrolowana
wewnętrzna moc będzie mogła wreszcie znaleźć swoje ujście. Kai oddychał przeponą,
zachęcając się do cierpliwości, koniecznej, by znieść tak nikczemną manifestację brutalnej siły
i okrucieństwa.
Dimenon zaczął się budzić. Mimo że jęczał z bólu, Lunzie nie przyszła mu z pomocą.
Margit, Auli a i Portegin starali się nie przyglądać wydarzeniom, których nie mogli ani
powstrzymać, ani zmienić.
Wtem do wahadłowca wpadł jak burza oszalały Tangeli. Twarz wykrzywiał mu grymas
wściekłości. Grawitant nie był już chłodnym, rozsądnym botanikiem, którego obchodzi tylko
uprawa roślin. Teraz władały nim emocje.
- W ślizgaczach nie ma baterii - powiedział do Paskuttiego, kierując się jednocześnie w
stronę Varian. Chwycił ją za obie ręce i potrząsnął nią.
Kai z całej duszy pragnął, by udała omdlenie. Inaczej mogła zaprzepaścić jakąkolwiek
szansę, że złamane ramię zrośnie się jak należy.
- Gdzie je schowałaś, ty wąskodupa dziwko? - ryknął Tangeli.
- Uważaj, Tangeli. Nie dam jej czasem karku! - zawołał Paskutti, zbliżając się do
Tangelego, by czym prędzej powstrzymać wściekłego grawitanta.
Tangeli najwyraźniej zmniejszył nieco siłę ciosu, który wymierzył Varian, lecz i tak jej
głowa mocno opadła w tył. Jednak gdy Varian wyprostowała się, oczy miała nadal otwarte.
Ś
lady palców Tangelego tworzyły jaskrawoczerwone pręgi na jej policzku.
- Gdzie ukryłaś baterie?
- Ma złamane lewe ramię. Spróbuj ją tym przekonać - zasugerował Paskutti. - Tylko nie
za mocno... troszeczkę. Nie może nam zemdleć z bólu, a te mięczaki nie są w stanie wiele
wytrzymać.
- Gdzie, Varian? Gdzie? - Tangeli z każdym słowem wykręcał jej lewą rękę.
Varian jęknęła żałośnie. Kaiowi wydawało się, że udaje, ponieważ stosując Dyscyplinę,
mogłaby nie odczuwać bólu tak od razu.
- To nie ja je ukryłam - wykrztusiła. - To Bonnard.
Margit i Aulię aż zatkało. Tak tchórzliwie wydać chłopca!
- Znajdź go, Tangeli. Dowiedz się, gdzie są te baterie, bo inaczej przyjdzie nam wynosić
stąd wszystko na plecach. Bakkun i Berru pewnie już zaczęli pościg. Gdy raz się coś zacznie,
nic tego nie powstrzyma. - Paskutti zaciskał nerwowo ręce. Sprawa była pilna.
- Ona będzie wiedzieć, gdzie jest chłopak - odparł Tangeli. - Gdzie on jest, Varian?
Powiedz mi!
Varian bezwładnie osunęła się pod uściskiem grawitanta. Ze wstrętem i odrazą
odepchnął ją na podłogę, przeklinając cicho, i ruszył w kierunku otwartego luku. Uszedł
jeszcze trzy kroki i zatrzymawszy się, krzyknął na Bonnarda, namawiając go do powrotu, a
potem zawołał Divisti i Tardmę, by pomogły mu szukać chłopca.
Paskutti spojrzał na poskręcane ciało Varian. Kai miał nadzieję, że grawitant nie będzie
nawet podejrzewał, że ona może tylko udawać. Przez moment na twarzy Paskuttiego zagościł
opryskliwy grymas kłacza, jednak gdy grawitant zwrócił się do Kaia, jego mina jak zwykle nic
nie wyrażała.
- Marsz! - Paskutti rozkazującym gestem wskazał wyjście. Skinął na Lunzie i
pozostałych, by się ruszyli. Prztyknięciem palców nakazał każdemu z nich zabrać ze sobą
jednego z leżących. - Do głównego budynku! Wszyscy! - rzucił.
Idąc przez obóz, spostrzegli martwego Dandy'ego. Leżał na wybiegu ze złamanym
karkiem. Kai był zadowolony, że ani Cleiti, ani Terilla nie widzą swojego pupila. Po ziemi
walało się mnóstwo kaset, map, prześwietlonych taśm i rozgniecionych dyskietek. Kai
niechcący nadepnął na jeden z wyrysowanych przez Terillę dokładnych szkiców roślin.
Oddychając głęboko, starał się zapanować nad wściekłością, która ogarnęła go na widok
zniszczeń dokonanych z takim rozmysłem.
Z głównego budynku wyniesiono wszystko, co mogłoby się przydać. Nieprzytomnych
złożono na podłodze, innym Paskutti nakazał stanąć w kącie najbardziej oddalonym od
wyjścia.
Na zewnątrz trwały poszukiwania Bonnarda. Paskutti zerknął najpierw na chronometr,
a potem na równinę rozciągającą się za osłoną siłową.
Wyostrzony słuch Kaia pochwycił nikły dźwięk jego imienia. Kai ostrożnie odwrócił
głowę. Lunzie wpatrywała się w niego, sygnalizując niedostrzegalnie wzrokiem, że ma wyjrzeć
na zewnątrz. Przesunął się nieznacznie. Mógł teraz spojrzeć na dwór. Zobaczył na niebie dwie
plamy, pod nimi ciągnące się czarne pasmo, zbliżające się, rozkołysane czarne pasmo...
Wiedział już, co zamierzają grawitanci.
Osłona siłowa była wystarczająco odporna, by powstrzymać przypadkowych
napastników, nie dość jednak, by przetrzymać zmasowany atak zwierząt pędzących w
panicznym strachu. W takim wypadku niewątpliwa zaleta obozu - położenie wysoko ponad
równiną i lasem, traciła znaczenie. Tymczasem grawitanci płoszyli zwierzynę, pędząc ją
właśnie tutaj, by dokonała dzieła zniszczenia.
Thekowie, odebrawszy komunikat Kaia, pewnie jakoś zareagują... za kilka dni. Być
może, jeśli podpowie im to ich zadumana dusza, przyślą tu któregoś z młodszych Theków. Kai
wątpił w to jednak. Thekowie dojdą zapewne do słusznego wniosku, że jakakolwiek pomoc z
ich strony nadejdzie i tak zbyt późno, by wpłynąć na ostateczny wynik rebelii.
Przyjdzie im więc samym zadbać o własny ratunek, pomyślał. Grawitanci będą musieli
w krótkim czasie opuścić obóz. Czy w wystarczająco krótkim? Poza tym w jakim stanie
zostawią swych wzgardzonych jeńców? Czy Bonnardowi uda się nie wpaść w ich łapska?
Paskutti zacisnął pięść. Niemal z niepokojem spojrzał na chronometr, zezując
jednocześnie na zbliżające się ciągle czarne pasmo.
- Tangeli? Znalazłeś chłopaka?! - ryk Paskuttiego ogłuszył wyczulone przez
Dyscyplinę uszy jeńców.
- Ukrył się. Nie możemy go znaleźć, baterii zresztą też nie! - Tangeli pienił się ze złości.
- Wracaj w takim razie. Marnujemy tylko czas. - Paskuttiemu nie bardzo była w smak
nieoczekiwana zmiana planów. Skierował na Varian złowieszcze spojrzenie. - Skąd ona
wiedziała? - spytał Kaia. - Bakkun domyślił się, że coś się świeci, gdy kazała ci wracać do
obozu z jakiegoś błahego powodu.
- Odkryła miejsce, gdzie spędzaliście wolny dzień. I ranionego kłacza, którego nie
mogliście zabić. - Kai instynktownie postanowił chronić Bonnarda przed ewentualnym
odwetem ze strony grawitantów. Jeżeli wszyscy zginą, chłopiec nie przeżyje sam na Irecie.
Waśnie u grawitantów będzie musiał szukać schronienia.
- Bonnard! Mówiłem Bakkunowi, że ryzykuje, pokazując chłopcu arenę. - Twarz
Paskuttiego wyrażała teraz mieszaninę najróżniejszych emocji: pogardę, butne lekceważenie,
satysfakcję z własnych dokonań. Jego górna warga odsłoniła zęby w nędznej imitacji
uśmiechu. - Nie potrafiłbyś zrozumieć form naszego wypoczynku. Zresztą, nieważne. -
Paskutti spojrzał na równinę. - Ważne, że przyniosą zyski... nam!
Słońce, jak zwykle zjawiając się na krótko na wieczornym niebie, rozświetliło dolinę.
Kai mógł już odróżnić rozkołysane w szaleńczym biegu cielska roślinożernych, które
nieubłaganie zbliżały się do obozu. Pozostali grawitanci zebrali się teraz przy wyjściu. Po raz
pierwszy ich zroszone potem twarze czerwieniły się od wysiłku.
- Chłopak zapadł się chyba pod ziemię - oznajmił dzikim głosem Tangeli, łypiąc na
Kaia. - Razem z bateriami.
- Nie mamy już czasu na dalsze poszukiwania. Usuńcie ślizgacze z drogi pędzącego
tabunu. Tylko się pośpieszcie, tak na jednej nodze. Wszyscy macie pasy nośne? To dobrze, w
takim razie trzymać się z dala, dopóki zwierzęta nie przejdą.
- A co z wahadłowcem?
- Nic mu nie będzie - odparł Paskutti, spoglądając na statek, usadowiony nieco wyżej,
na skraju obozu. - Do roboty!
Grawitanci, sadząc potężne susy, pognali w stronę ślizgaczy.
Paskutti stanął w wejściu i opierając ręce o pas, z nie ukrywaną przyjemnością
przyglądał się potulnym jeńcom. Kai zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz nadszedł
najbardziej niebezpieczny moment. Czy Paskutti zamknie ich tutaj, świadomych swego losu?
Czy może ich zabije?
Jego z gruntu okrutna natura wzięła górę.
- Zostawiam was teraz. To będzie stosowny koniec: stratowani przez roślinożerne
bestie, takie durne roślinożerne bestie jak wy sami. Jedyny z waszego grona, który godzien jest
się z nami równać, to zwyczajny chłopiec.
Paskutti zamknął luk. Grzmot jego pięści w ścianę oznajmił Kaiowi, że grawitant
zgruchotał regulator.
Varian, nieoczekiwanie ożywiona, wyjrzała ostrożnie przez okno. Jej lewe ramię
zwisało bezwładnie.
- Varian? - powiedziała Lunzie, wyczyniając jakieś cuda nad znieruchomiałym ciałem
Trizeina. Mężczyzna jęknął, odzyskując nagle świadomość. Lunzie podeszła do Terilli i Cleiti i
kiwając głową, zaaplikowała im środki wzmacniające.
- Jest przy wlocie - Varian relacjonowała ściszonym głosem. - Otwarł go. Zostawił wlot
otwarty. Nadlatują dwaj inni. Prawdopodobnie Bakkun i Berru. Powinniśmy mieć kilka chwil,
zanim stado wedrze się na ostatnie wzniesienie. Grawitanci nie będą w stanie nic dojrzeć.
- Triv! - Kai skinął na geologa, który zaraz poszedł za nim do tylnej części budynku,
“przestawiając" pozostałych na boki.
Wyczulone palce Kaia odnalazły spoinę między płatami plastyku tworzącego budynek.
Triv wbił paznokcie powyżej i obaj, wziąwszy głęboki oddech, z krzykiem rozdarli mocne
tworzywo.
Z pomocą Lunzie obie dziewczynki wstały. Słaniały się jeszcze, lecz były dość
przytomne, by ustać. Lekarka podążyła na ratunek Trizeinowi.
- Gdzie może być Bonnard, Kai? - zapytała Varian ściśniętym głosem, zdradzając
niepokój, którego nawet Dyscyplina nie mogła zamaskować.
- W miejscu ukrytym dość dobrze, by zwieść grawitantów, i na pewno wystarczająco
bezpiecznym, by uniknąć tego, co ma nadejść za chwilę. - Kai zwrócił się do swych
towarzyszy. - Nie wolno nam wpadać w panikę. Musimy odczekać na właściwy moment, gdy
grawitanci nie będą już w stanie nas dojrzeć z powietrza. Inaczej, najzwyczajniej w świecie
użyją obezwładniaczy. Margit, Aulia, Portegin? Możecie biec? - Skinęli głowami. - Lunzie,
zajmiesz się Terillą, dobrze? Czy Gaber nie żyje? Cóż... Aulia, ty i Portegin poniesiecie Cleiti.
Triv będzie niósł Trizeina, ja pomogę Dimenonowi. Varian, poradzisz sobie?
- Równie dobrze jak ty. Będę was osłaniać.
- Ja się tym zajmę - odparł Kai, potrząsając głową na widok jej ramienia.
- Nie, Kai. Ty masz Dimenona. Dam sobie radę. - Varian zerknęła przez okno.
Nie trzeba było szczególnie wrażliwego słuchu, by usłyszeć odgłos zbliżającego się
dzikiego tabunu. Trzeba było za to bezwzględnej samokontroli, by zachować zimną krew.
- W tej chwili w powietrzu jest czterech grawitantów - oznajmiła Varian. - Zwierzęta
dotarły do zwężenia przy podejściu. Przygotujcie się.
Aulia stłumiła okrzyk strachu.
- Niech każdy oddycha głęboko przeponą - poinstruowała Lunzie. - Kiedy damy hasło
do ucieczki, rzucajcie się biegiem i wrzeszczcie! Wrzeszczcie cały czas, to pobudza adrenalinę.
- Mnie jej już więcej nie trzeba - mruknęła Margit drżącym, lecz buntowniczym głosem.
Grzmot był ogłuszający. Ziemia wprost zatrzęsła się pod stopami. Aulia dygotała tak
wyraźnie, że Kai zastanawiał się, w jaki sposób ona w ogóle znosi to napięcie.
- TERAZ!
Ich zgodne okrzyki nie mogły dotrzeć do uszu unoszących się w powietrzu
grawitantów, a Margit miała rację - rzeczywiście nikt nie potrzebował dodatkowej porcji
adrenaliny. Widok rozhuśtanych łbów grzebieniastych dinozaurów, które waliły na nich w
szaleńczym pędzie, każdemu dodałby skrzydeł. Dimenon, wydzierając się na całe gardło,
wyszarpnął się z uścisku Kaia i zmierzając ku wahadłowcowi, odstawił wszystkich na dystans.
Kai zwolnił, dopóki nie zrównał się z Varian. Wówczas oboje przyśpieszyli kroku, idąc w ślady
pozostałych towarzyszy, którzy gnali poprzez obóz rozedrgany pod nogami pędzących
zwierząt. Przesadzili próg, niemalże zadeptując Lunzie, która wciągała Trizeina do środka.
Varian pomogła lekarce, Kai zaś pomknął do regulatora luku. Pierwszy z roślinożernych wpadł
właśnie na osłonę siłową.
Wszechobecny huk i łomot przeszył jakiś inny dźwięk - właśnie zapłonęła osłona,
rozbłyskując błękitnymi ognikami, i z przeraźliwym trzaskiem runęła na ziemię. Ogromne
cielska dinozaurów wpadły do obozu. Za nimi spiętrzyła się masa następnych roślinożernych,
które jak potężna fala przeszły ponad leżącymi, i popędziły przed siebie. W tym momencie Kai
zamknął wejście do wahadłowca i tylko łoskot i szczęk, którego wcale nie tłumiło wnętrze
statku, świadczył o chaosie, śmierci i zniszczeniu sianym w obozie.
Jak jeden mąż Kai i Varian przedostali się przez kordon zdyszanych, wstrząśniętych
towarzyszy do kabiny pilota. Varian wyszperała ukryty przełącznik, by przywrócić zasilanie w
statku. Kai przymierzał się, by usiąść za konsoletą, lecz zatrzymał się.
- Paskutti zadbał, byśmy nie mogli przesłać więcej komunikatów - powiedział do
Varian, patrząc na wrak komunitu.
- A co z manewrowaniem? - odparła.
- Tablica sterownicza wygląda na nietkniętą. Musiał wiedzieć, jakie przewody
poprzecinać.
Poczuli, jak wahadłowiec się zatrząsł. Coś z głuchym łoskotem trzepnęło o zewnętrzną
obudowę.
- Przeszli samych siebie z tymi zwierzętami - powiedziała Varian, chichocząc.
Usłyszała przerażone okrzyki dochodzące z głównej sali, więc wytknęła głowę przez drzwi.
- By wyszczerbić ceramiczną obudowę wahadłowca, trzeba więcej niż dinozaurów. Bez
obaw. Ja chyba sobie usiądę... - Osunęła się na fotel, osłaniając złamaną rękę, która bezwładnie
opadła na oparcie siedzenia. - Gdy tylko wszystko ucichnie, będziemy musieli się ruszyć.
- A Bonnard? - rzucił Kai.
- Bonnard! - Portegin jak echo powtórzył imię chłopca w radosnym okrzyku. - Bonnard!
Kai! Varian! Dostał się tu!
Kai i Varian ujrzeli, jak chłopiec wynurza się z laboratorium. Jego kombinezon był
brudny i poplamiony, na wymizerowanej twarzy malowała się nieoczekiwana dorosłość.
- Widząc, jak Paskutti was stąd wyprowadza, pomyślałem, że to najbezpieczniejsze
miejsce. Nie byłem tylko pewien, kto tu wrócił. Cieszę się, że to wy!
Cleiti objęła mocno swego przyjaciela, pochlipując z ulgą. Terilla powtarzała jego imię
raz za razem, nie mogąc do końca uwierzyć, że to on. Bonnard delikatnie odsunął trzymające
go kurczowo rączki Cleiti i podszedł do dowódców.
- Nigdy nie znajdą tych baterii, Varian - powiedział. - Nigdy! Myślałem, że zginiecie,
widząc, jak Paskutti zamyka was w głównym budynku. Rozbił regulator i nie miałem pojęcia,
jakby was stamtąd wydostać na czas. Więc... więc... się ukryłem! - Chłopiec wybuchnął
płaczem, zawstydzony.
- Zrobiłeś dokładnie tak, jak należało, Bonnard! - pocieszyła go Varian.
Kolejny wstrząs wahadłowca zachwiał wszystkimi.
- To się zawali - wrzasnęła Aulia, podnosząc ręce do góry.
- Możliwe, ale nie popęka - odparł Kai, odreagowując kryzysową sytuację tym samym
uniesieniem, które kazało Varian zachichotać. - Tylko spokojnie. Jak na razie nam się udało.
Przeżyjemy!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Chronometr Kaia wskazywał, że od momentu dotarcia do kabiny pilota minęło
zaledwie dwadzieścia minut, tymczasem wszystkim wydawało się, jakby upłynął cały wiek nie
kończących się wstrząsów, zanim hałas na zewnątrz ucichł.
Po chwili Kai uchylił nieco luk, by móc wyjrzeć. Nie dojrzał nic, poza stertami
cętkowanej, pokrytej grubą sierścią skóry. Skinął na Varian, by podeszła to zobaczyć.
- Pogrzebani żywcem w hadrazaurach - stwierdziła, nie mogąc się powstrzymać. Jej
oczy błyszczały; wysiłek, z jakim zachowywała Dyscyplinę pomimo śmiertelnego bólu w
roztrzaskanym ramieniu, poorał jej twarz bruzdami. - Otwórz szerzej. Są zbyt duże, by wpaść
do środka.
Zwiększenie pola widzenia pozwoliło im jedynie zobaczyć więcej cętkowanych cielsk i
zasnuwającą nieboskłon ciemność. Z prawdziwą niechęcią Kai stwierdził, że tylko Bonnard
będzie w stanie wydostać się i określić nowe położenie wahadłowca. Chłopiec był
wystarczająco mały i zwinny. Kai nakazał mu trzymać się blisko statku, na wypadek gdyby
grawitanci byli jeszcze w pobliżu.
- Pozwól sobie zwrócić uwagę, że jest ciemno choć oko wykol - zwróciła się do Kaia
Lunzie. - Grawitanci nie widzą dobrze w nocy. Jeśli w ogóle tu nadal są.
- A gdzież indziej mieliby się podziewać? - żachnęła się Aulia. W jej drżącym głosie
czaiła się histeria. - Napawają się pewnie zwycięstwem! Umierają z zachwytu nad sobą! Nigdy
nie lubiłam z nimi pracować. Wciąż im się wydaje, że są wykorzystywani i źle traktowani,
tymczasem tak naprawdę nie nadają się do niczego poza ciężką pracą fizyczną.
- Och, Aulia, uspokój się - powiedziała Lunzie. - A ty, Bonnard, ruszaj sprawdzić, czy
droga wolna. Jak reszta towarzystwa w tym wahadłowcu, z rozkoszą znajdę się z dala od
grawitantów. - Wręczyła chłopcu kask i posłała mu uspokajający, pełen aprobaty uśmiech.
- Portegin, sprawdziłbyś może obwód przy sterach? - spytał Kai. - Varian, niech Lunzie
obejrzy twoje ramię, skoro mamy wolną chwilę.
- Pod warunkiem, że później pozwolisz jej zająć się twoją ręką, dowódco Kai.
- Tu nie ma żadnego “pod warunkiem" - wtrąciła się Lunzie, sięgając do kieszonki u
pasa. - Najpierw opatrzę ciebie, a potem jego. Na szczęście zostawili mi coś, czym mogę wam
pomóc.
- Po co w ogóle chcesz jeszcze nas łatać? - rzuciła Aulia, opadając na podłogę. Objęła
rękoma głowę. - Nie przetrwamy długo na tej planecie. Paskutti miał rację. Oni mają wszystko,
czego nam potrzeba!
- Nie wszystko. Zostawili nam syntezator - prychnęła Varian. - Tego nie mogli zabrać,
skoro jest wbudowany w wahadłowiec.
- Syntezator nie ma zasilania. Słyszałaś, co mówił Tangeli.
Varian wzruszyła ramionami.
- Bonnard ukrył baterie ze ślizgaczy. Nadają się do syntezatora.
- To zaledwie odwlecze nieuniknione! - wykrzyknęła Aulia. - I tak umrzemy, gdy
baterie się wyczerpią! Nie ma ich jak naładować!
- Kai wysłał komunikat do Theków - oznajmiła Varian, starając się zapobiec
nadciągającemu atakowi histerii Aulii.
- Do Theków! - Aulia wybuchnęła przenikliwym, pozbawionym cienia wesołości
ś
miechem.
Z kabiny pilota wynurzył się Portegin. Krocząc zamaszyście, podszedł do Aulii i
wymierzył jej bolesny policzek.
- Dość tego, głupizno. Zawsze poddajesz się o wiele za łatwo - warknął.
- Powiedziała kilka gorzkich prawd - odezwała się Margit znużonym głosem. - Gdy
syntezator wysiądzie, zostanie nam...
- Możemy jeszcze pogrążyć się w sen - przerwał jej Kai.
- Nie miałam pojęcia, że wyposażono naszą ekspedycję w preparaty kriogeniczne -
odparła Margit. Jej twarz rozpromieniła nadzieja.
- Być może to skromna wyprawa, lecz jest zaopatrzona we wszelkie niezbędne rzeczy.
Albo raczej była - powiedział Kai, szukając znajomej luki między ściankami. Nacisnął
przycisk. Ich oczom ukazał się sekretny zakamarek, gdzie ukryto kriogen.
- Gdyby Porteginowi udało się naprawić komunit, nie potrzebowalibyśmy zapadać w
hibernację - powiedziała Aulia. Także na jej twarzy malowała się ulga. - Można by po prostu
wezwać BO...
- Nie, nie można. Lepiej będzie, jeśli zaraz to powiem - wtrącił się Portegin, patrząc
ponuro. - Nie da się naprawić konsolety. Przynajmniej bez części zamiennych, które oni
zabrali.
- Wiedziałam... - jęknęła Aulia. Jej szloch przerwał ciszę, która zapadła po słowach
Portegina.
- Ty nic nie wiesz - odezwał się ostro - więc się zamknij.
- Wszyscy potrzebujemy snu, i to natychmiast. Zwyczajnego snu - stwierdziła Lunzie,
posyłając Kaiowi znaczące spojrzenie.
Kiedy Dyscyplina się wyczerpie, całej czwórce trzeba będzie pełnego dnia odpoczynku,
zanim wynagrodzą sobie konieczne nadużycie własnych organizmów. Jeśli Kaiowi i Varian nie
uda się utrzymać porządku, ich ucieczka przed grawitantami będzie absolutnie bez sensu,
zwłaszcza że Aulia była w tak poważnym stanie, a i pozostali zapewne odreagują w ten czy
inny sposób szok wywołany niedawnymi przeżyciami.
- Spać? - oburzyła się Margit. - Pod tym tu? - Wskazała na sufit i otrząsnęła się ze
wstrętem.
- Spójrz na to tak, Margit - przemówił Dimenon. Jesteśmy cudownie bezpieczni. Nawet
grawitanci będą musieli się porządnie napocić, zanim uprzątną tę, jak by to ująć...? padlinę? To
rumowisko, powiedzmy.
- Nie, Dimenon. Nie zostaniemy tutaj - oświadczył Kai. - Teraz nadeszła
najdogodniejsza pora ucieczki, pod osłoną nocy. Gdy grawitanci powrócą, a sądzę, że powrócą,
pomyślą, że wahadłowiec nadal tu jest, zakopany pod ciałami zwierząt.
- Padlinożerne działają szybko na Irecie - powiedziała Varian. Na jej czole perlił się pot,
lecz Lunzie nie przerywała ani na chwilę pracy nad jej połamaną ręką. - Ale tu na zewnątrz
mają roboty na kilka dni...
Komuś zebrało się na wymioty.
- ...co daje nam sporo czasu, nim grawitanci odkryją, że wahadłowca nie ma -
dokończył Kai. - Oczywiście, jeżeli się stąd ruszymy dzisiaj.
- Dokąd twoim zdaniem mielibyśmy się ruszyć? - spytał Portegin sucho.
- To chyba żaden problem - parsknął Dimenon. - Mamy do dyspozycji całą tę cholerną
planetę...
- Niezupełnie - zauważył Kai. - Poza tym grawitanci chcą mieć wahadłowiec.
Potrzebują go, choćby ze względu na syntezator i główny agregat. Kiedy przekonają się, że
znikł, będą go szukać. I to do upadłego. Mają indykator na pokładach ślizgaczy, i chociaż
brakuje im baterii - Kai obdarzył nieobecnego Bonnarda pełnym podziwu uśmiechem - są dość
silni, by wymontować sprzęt i wykorzystać go, używając pasów nośnych. Mogą nas znaleźć.
- Nie, jeśli dobrze się ukryjemy - odrzekła Varian, podkreślając słowo “dobrze" głosem,
w którym pobrzmiewało rozbawienie. - śadnemu grawitantowi nawet by to przez myśl nie
przeszło. Poza tym indykator wskaże tyle form zwierzęcych, że grawitanci stracą orientację.
Kai zmierzył Varian badawczym wzrokiem, przebiegając myślą przez wszystkie
możliwe kryjówki na Irecie. Nie potrafił odgadnąć, którą z nich sugerowała Varian, tymczasem
ona spoglądała na niego, jakby powinien był wiedzieć.
- Dzień wolny miał przynieść zyski także nam, choć nie mieliśmy o tym wówczas
pojęcia.
- Złote ptaki? - domyślił się Kai.
- Właśnie! Jaskinia, w której znalazłam martwe jajko - mówiła Varian. - Była olbrzymia
i sucha. Nie wiem, dlaczego została opuszczona, lecz dla nas powinna być w sam raz.
Kai miał ochotę porwać ją w ramiona, wyściskać i wycałować za tak doskonałą
propozycję, lecz pomyślał, że nie czas na to, ani miejsce.
- To idealna kryjówka, Varian. Indykator weźmie nas za dorosłe ptaki, a dzieci za
młode! Varian!... to... to... - zaciął się ze szczęścia.
- ...to najlepszy pomysł, jakiśmy dziś usłyszeli - dopowiedziała Lunzie, widząc, że
Kaiowi brak słów. W jej głosie słychać było tyle samo ulgi, co w głosie Kaia. Varian
rozpromieniła się na takie przyjęcie swej sugestii.
- W porządku. Zainstalujemy się tam, zażyjemy upragnionego snu, a potem ocenimy
naszą sytuację. Wysłałem, nie zapominajcie o tym, przyjaciele, wiadomość Thekom... - Kai
uniósł rękę, gdyż Aulia otwierała właśnie usta, by ponownie wygłosić swą opinię na temat
uzyskania pomocy z tego źródła - a ponieważ jeden z nich jest starym, dobrym znajomym
mojej rodziny na ARCT-10, mogę obiecać, że nasz komunikat nie zostanie zignorowany.
Aulia nie była zupełnie przekonana, lecz inni z ochotą złożyli ufność w przyrzeczeniu
Kaia.
- Gdzie znów zawieruszył się Bonnard? - spytała Varian, otrząsając się, gdy Lunzie
skończyła manipulować przy jej ramieniu. - Już dawno powinien był wrócić.
- Pójdę zobaczyć - rzucił Triv, i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, znikł w luku.
- Teraz ty, dowódco Kai - oznajmiła Lunzie, dając mu znak, że przyszła jego kolej
oddać się w jej ręce.
- Margit, wykombinowałabyś może trochę stymulatora dla nas wszystkich? - zapytał
Kai, poddając swój zgruchotany nadgarstek zabiegom Lunzie i jednocześnie starając się skupić
myśli na czymś innym. - Wydaje mi się, że nie zabrali niczego z szafki w kabinie pilota.
- Stymulator? - Margit skwapliwie ruszyła na przód wahadłowca; w ślad za nią
pośpieszyła Aulia. - To drugi najlepszy pomysł, jaki dziś usłyszeliśmy. Oby tylko rzeczywiście
nie zabrali nam stymulatora! Ach, szafka jest nietknięta! Zostaw, Aulia! - głos Margit nabrał
nagle surowości - podaj najpierw innym!
- Wiecie, po raz pierwszy widziałem, jak dowódcy znaleźli się w obliczu konieczności
zastosowania Dyscypliny - powiedział Dimenon, rozłamując plombę na puszce, którą wręczyła
mu Aulia. Sącząc swoją porcję, rozdawała pozostałym środki pokrzepiające. - Wiedziałem,
oczywiście, że dowódca musi przejść szkolenie, by móc dowodzić, lecz nigdy dotąd nie miałem
okazji zobaczyć, jak to działa. Zachodziłem w głowę, co cię naszło, Varian, że pozwoliłaś im
wydusić z siebie informacje o Bonnardzie.
- Musiałam udawać tchórza - odparła Varian, pociągając łapczywie swój napój. -
Martwi Uczniowie nie przydadzą się na nic. Domyśliłam^ się, że Bonnard jest dość sprytny, by
się dobrze ukryć. A propos, mógłby już wrócić...
Naraz usłyszeli głosy dochodzące z luku. Kai wysunął na wpół opatrzoną dłoń z uścisku
Lunzie i natychmiast znalazł się przy wejściu. Wyciągnął zaciśniętą pięść zdrowej ręki do góry.
Dołączyli do niego Portegin i Dimenon.
- Znalazłem go - oznajmił Triv, wetknąwszy głowę przez otwarty luk. - Znosi wszystkie
baterie na skraj tych... tego pobojowiska. Właśnie poszedł po następne. - Triv wręczył
Porteginowi trzy baterie. - Mówi, że grawitanci rozpalili ognisko na wzgórzach za nami.
Możemy przesunąć wahadłowiec w lewo, na pagórek. Nie powinni nas spostrzec. Martwe i
umierające dinozaury tworzą słusznej wielkości kopiec, więc minie sporo czasu, zanim oni
zdadzą sobie sprawę, że ani my, ani wahadłowiec nie leży tu pogrzebany.
- Dobrze - odparł Kai i skinął na Triva, by wrócił pomóc Bonnardowi, - Możemy wiec
zniknąć stąd bez śladu. Niech ta ceramiczna puszka będzie błogosławiona!
Gdy pomysłowy chłopak razem z Trivem przenieśli już wszystkie baterie bezpiecznie
do wahadłowca, zamknięto luk. Kai i Varian zabrali Bonnarda do kabiny pilota, gdzie mógł
nakreślić położenie statku i najprostszą drogę na wzgórze.
Pięść Paskuttiego zmiażdżyła nie tylko sprzęt komunikacyjny, lecz także zewnętrzne
monitory, toteż wszelkie manewry trzeba było wykonywać na ślepo. Varian zauważyła, że i tak
nie widzieliby lepiej nawet przy użyciu kasków nocnych, a przecież nie mogli, pod żadnym
pozorem, włączyć zewnętrznych świateł wahadłowca. Zarówno Kai, jak i Varian byli w stanie
określić współrzędne śródziemnego morza bez pomocy taśm, które walały się rozrzucone
bezładnie po zaśmieconej podłodze.
Triv i Dimenon zsyntezowali dość watowanej wyściółki, by ranni nie musieli leżeć na
gołej podłodze. Kazali też Margit i Aulii uprzątnąć z najgorszego rozgardiaszu laboratorium
Trizeina. Chemik znów stracił przytomność - napięcie okazało się zbyt silne dla człowieka w
jego wieku. Lunzie podejrzewała, że w wyniku tak brutalnego traktowania mógł doznać nawet
ataku serca.
Bazując na skromnych zasobach energii, Kai i Varian, każde z jedną tylko zdrową ręką,
wyprowadzili wahadłowiec spod stosu dinozaurów i wznosząc się na wzgórza, skierowali
kursem na śródziemne morze.
Podczas podróży Lunzie sporządziła nasycony odżywczymi substancjami preparat,
który miał zmniejszyć efekty szoku i skrupulatnie dopilnowała, by każdy przyjął swoją dawkę.
Portegin, z pomocą Triva i Dimenona, zajął się wszystkimi bezużytecznymi obwodami, chcąc
sprawdzić, czy nie dałoby się sklecić jakiejś zaimprowizowanej instalacji, by móc chociaż
wyłapywać nadchodzące z przestrzeni sygnały.
Gdy dotarli nad morze, Kai przejął ster, Varian zaś, otworzywszy częściowo luk,
dawała mu wskazówki. Znajdowali się nad tarasem, na którym spędzili tamten dzień...
Wydawało się to tak dawno temu... Wahadłowiec zawisł teraz pół metra ponad ziemią.
Varian i Triv wyskoczyli, by naprowadzić statek do jaskini, podając instrukcje poprzez
komunit. Grawitanci byli przekonani, że wszyscy zginęli, stąd też było mało prawdopodobne,
by przysłuchiwali się własnym komunitom.
Wlot pieczary nie był dość duży, by mogła się w nim zmieścić środkowa część
wahadłowca, jednak uparcie przebijając się przez skałę, udało im się przecisnąć do wnętrza.
Tym razem nikt nie martwił się porysowanym kadłubem statku.
Varian, przyczajona pośród ciemności tarasu, głowiła się, dlaczego zgrzytliwy rumor i
wstrząsy nie postawiły na nogi całej populacji zamieszkującej urwisko. Z jaskini nie wynurzył
się ani jeden grzebieniasty łebek, by sprawdzić, co się dzieje.
Triv opuścił Varian do jaskini na pasie. Następnie zaczepiwszy jeden koniec pasa o
występ skalny, dołączył do niej.
Wahadłowiec wsunięty był wystarczająco daleko w jaskinię, by nie można było go od
razu spostrzec. Triv i Varian zabrali jednak porozrzucane dokoła zeschłe rośliny i obłożyli nimi
rufę statku, by jeszcze lepiej go ukryć. Z pomocą przyszli im Dimenon, Margit i Portegin,
którzy pokryli boki wahadłowca zwilżonym szlamem.
Cała operacja nie trwała długo, lecz każdy odetchnął z ulgą, znalazłszy się nareszcie
wewnątrz wahadłowca. Luk został zamknięty i wszyscy rozsiedli się najwygodniej, jak się
dało.
- Odpoczniesz trochę, Lunzie, prawda? - spytał Kai i przycupnął przy niej. Lunzie
pielęgnowała Trizeina.
Parsknęła.
- Nie będę miała wyboru, gdy tylko wyczerpie się moc Dyscypliny. Z Trizeinem
powinno być wszystko w porządku. Jego organizm jest przyzwyczajony szukać ozdrowienia
we śnie. Tu nic mu nie będzie przeszkadzać. A ty jak się czujesz? - zapytała wprost, najpierw
spoglądając na jego nadgarstek, a potem, bardziej uważnie, w jego oczy.
- Wciąż jestem pod działaniem Dyscypliny, lecz to już nie potrwa zbyt długo.
Lunzie napełniła czymś rozpylacz.
- Dodam wszystkim nieco więcej środków uspokajających. Będziemy mogli zażyć
wystarczająco dużo wypoczynku.
Przeszła się po kabinie, aplikując wszystkim preparat. Varian poklepała Kaia po
ramieniu.
- Nasze posłania są z przodu, Kai - szepnęła.
Kai rozejrzał się po leżących dokoła postaciach, a potem ruszył za Varian, by z ulgą
opaść na podłogę. Wyścielono ją cienkimi, lecz ciepłymi watówkami, co w zupełności,
zdaniem Kaia, powinno wystarczyć. Temperatura wewnątrz wahadłowca utrzyma się z
pewnością na odpowiednim poziomie. Do Kaia i Varian dołączyli jeszcze Triv i Lunzie, by
również zająć swoje miejsca.
- Mogło być gorzej, Kai - odezwała się Lunzie, jakby czytając w jego myślach. Kai
utkwił wzrok w towarzyszach śpiących w sąsiedniej kabinie. - Straciliśmy tylko Gabera -
dodała - a ten głupiec sam się o to prosił, wyrywając się ze spóźnionym bohaterstwem...
- Co z Terillą i Cleiti? - spytała Varian.
- Są potłuczone, nic więcej. Gorzej z duszą niż ciałem. Nikt nie życzyłby innym takiego
traktowania... - Lunzie wykrzywiła twarz.
- Bardziej mnie obchodzi ich reakcja na to, że ani Kai, ani ja nie staraliśmy się ich
bronić i ochraniać... - przyznała Varian.
Lunzie uśmiechnęła się.
- Rozumieją to! Wiem, że rodzice Cleiti są Uczniami, i jak podejrzewam, matka Terilli
także. Dziewczynki nie potrafią jedynie pojąć tak nagłej przemiany grawitantów w brutalnych i
okrutnych dzikusów. - Lunzie westchnęła. - Ogółem poradziliśmy sobie raczej nieźle, biorąc
pod uwagę wszelkie przeciwności i to, że bunt był zupełnym zaskoczeniem.
Nagle jej ciało skurczyło się i Lunzie westchnęła ponownie, tym razem z ulgą.
- Po Dyscyplinie... - oświadczyła, drżącymi rękoma szukając rozpylacza. - A wy
jesteście na to gotowi?
- Spokojnie - odparł Kai. - Damy sobie radę sami. Triv podał Lunzie ramię.
- U mnie też już koniec - stwierdził. Jego twarz zalała ziemista szarość. Zanim Lunzie
zaaplikowała mu lekarstwo, Triv już niemal spał. - Obudzę się pierwszy - zdołał jeszcze
wymamrotać i zaraz opuścił głowę.
Lunzie parsknęła, odwracając rozpylacz w swoją stronę.
- Nic z tego, przyjacielu. Na tym polega cud Dyscypliny, a może to raczej jej zmora, że
działa nawet wówczas, gdy się tego nie chce. - Odetchnęła nierównomiernie i zamknęła oczy. -
Dobrze się spisaliście, Kai, Varian! Należy wam się za to zasłużony odpoczynek. Nigdy nie
spotkałam... lep... szych...
Varian zachichotała.
- Można się było domyślić, że Lunzie nie dokończy komplementu... - mówiła cicho,
choć ani Lunzie, ani pozostałych śpiących nie zbudziłby nawet kolejny pędzący tabun. - Kai?
Czy Tor coś zrobi?
- Prędzej on niż którykolwiek inny Thek.
- Kiedy?
Chyba opuszcza ją Dyscyplina, pomyślał Kai, słysząc zdenerwowanie w jej szorstkim
głosie. Ujął jej zdrową dłoń i przycisnął do ust. Varian, mimo dręczącego niepokoju, z
uśmiechem przyjęła pieszczotę.
- Sądzę, że minie z tydzień, zanim będzie w stanie tu dotrzeć - odparł Kai. - Chyba uda
nam się zatrzymać ich tu przez ten czas, jak myślisz?
- Po wszystkim, co zaszło dzisiaj, przypuszczam, że się uda. Tyle że nie wiedzą jeszcze
o braku łączności z BO. Pomoc Theków to wyśmienite, lecz jednocześnie nie najszczęśliwsze
pocieszenie, zważywszy, że jest raczej wątpliwe.
- Wiem, wiem. W każdym razie to jest jakiś kontakt. - Poczuł, jak uchodzą z niego
resztki Dyscypliny, a nieludzkie zmęczenie, niczym ciężar ponad wszelkie siły, przytłacza jego
wycieńczone ciało. O rany, ależ będę straszliwie zdrętwiały, gdy się obudzę, pomyślał.
- Kai, jesteś wyczerpany? Tak wyglądasz.
Zaśmiał się cichutko, spostrzegłszy jak jej twarz traci barwy. Podniósł rozpylacz.
- Zaczekaj. - Varian uniosła się na łokciu i pocałowała go w usta, delikatnie, lecz krótko.
- Nie chciałabym zasnąć, całując cię - usprawiedliwiła się.
- Wezmę to pod uwagę - odparł i cmoknął ją czule. Preparatem Lunzie spryskał jej
ramię, a potem swój nadgarstek. Ułożył się wygodnie i zaledwie zdążył spleść dłonie z Varian,
gdy zmorzył go sen.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie tylko Kai był “połamany", gdy się w końcu obudził. Lunzie była na nogach jeszcze
przed Trivem, co wprawiło ją w doskonały nastrój. Stan zdrowia Trizeina poprawia się,
oznajmiła dowódcom, wręczając każdemu z nich kubeczek z dymiącym, odżywczym
bulionem. To według jej własnego przepisu, oświadczyła, gwarantuje sprawną cyrkulację krwi
w zmęczonych mięśniach i przywrócenie tkankom normalnego stanu.
- Musicie odzyskać sprawność. Ktoś musi przecież być w stanie żuć, inaczej nie
nastarczę z wywarem dla wszystkich.
Kai ostrożnie sączył gorący płyn. Lunzie wcale nie przesadzała, zachwalając jego
skuteczność. Gdy miłe ciepełko dotarło do żołądka, Kai czuł niemal, jak rozluźniają się jego
zdrętwiałe mięśnie. Musiał jedynie zastosować nieco Dyscypliny, by uśmierzyć ból w
nadgarstku.
- Jak długo spaliśmy?
- Przespaliśmy mniej więcej półtora obrotu chronometru - odparła Lunzie, zerkając na
swoją bransoletkę. - Musieliśmy spać więcej niż dwanaście godzin albo ja straciłam talent do
faszerowania środkami uspokajającymi. Co oczywiście jest niemożliwe - dodała.
- Kiedy wstaną inni? - zapytał Triv, budząc się wreszcie.
- Sądzę, że mamy jakąś godzinę spokoju, nim pozbierają się nasi śmiertelnie skonani
przyjaciele.
- Maleńki zwiad? - zaproponował Triv.
- Nie zapominaj - powiedziała Lunzie oschle - że nie chroni cię już żaden pas siłowy.
Postaraj się nie upaść.
Kai odruchowo podszedł do szafki, w której ujrzał tylko świecące pustką półki.
- Istotnie - zaśmiała się kwaśno Varian. - W szafce na pasy jest goło.
- Wiec wszystko, co mamy, to gołe ręce... - mruknął Kai.
- Każdy po jednej - dodała Varian, ponownie wybuchając śmiechem.
- Przypominam, że nie będziecie w stanie wykorzystać dziś w pełni Dyscypliny -
ostrzegła Lunzie. - Mam zresztą nadzieję, że nie zajdzie taka potrzeba.
- Nie powinna. Złote ptaki nie są agresywne - odparła Varian, układając wygodnie swą
złamaną rękę. Przeszła przez luk. - To jeszcze jeden powód, dla którego to miejsce jest wprost
doskonałą kryjówką.
Zaledwie parę minut później, gdy zwiadowcy wyjrzeli przez wylot groty, Varian
musiała skorygować swoją opinię.
- Cóż, ma jednak kilka mankamentów... - Rzuciła ukradkowe spojrzenie w dół. Fale
wściekle rozbijały się u stóp wysokiego na dwadzieścia metrów urwiska. Po obu stronach
jaskini rozciągała się płaska ściana skalna. Lina, której Triv użył, by spuścić się z tarasu,
trzepotała na wietrze. Spoglądając w górę, Varian dostrzegła fruwające ptaki.
- Na szczęście w powietrzu nie ma nic poza ptakami - stwierdziła z przesadnym
westchnieniem ulgi.
- I nie ma też nic, co można by syntezować - dodał Kai, starając się przypomnieć sobie
dokładnie, co mieści się za tarasem i skalnym występem, na który czubaki znoszą swój połów.
Triv udał się na tyły pieczary i wrócił, taszcząc w każdej ręce wiązkę suchych traw.
- Jest tam tego sporo, wszystko wysuszone, ale chyba się nadaje do syntezowania -
oznajmił.
- Za urwiskiem jest las - powiedziała Varian w zamyśleniu. Marszcząc brwi, starała się
skupić. - Psiakrew! - wyrwało się jej - za bardzo polegamy na nagraniach, a za mało na własnej
pamięci!
- Daj spokój, Varian, nie przejmuj się! - pocieszył ją j - Nazbieramy trawy, to już coś.
Triv, jak sobie radzisz ze wspinaczką?
- Mógłbym się nauczyć, ale podejrzewam, że Bonnard byłby o niebo lepszy - odparł,
szczerząc zęby. Pociągnął za linę, by ją sprawdzić, a potem z niepewną miną zmierzył
wzrokiem jej długość.
Lunzie nie była szczególnie zachwycona trawą. Gdyby była świeża, nadawałaby się
doskonale, tymczasem trudno było określić, ile czasu przeleżała już w pieczarze. Nie mogliby
postarać się o trochę świeżej zieleniny? Choćby czubki drzew?
- Czubki drzew to wszystko, czego można sięgnąć - oświadczył Triv, gdy razem z
dzieciakami powrócił z poszukiwań. Za oddzielającym urwisko od lasu wąskim, lecz niestety
nie do przebycia jarem, rosły nęcące swym widokiem owocowe drzewa. Tyle przynajmniej
było widać z wysokości tarasu, a jak na razie dotąd jedynie udało im się dotrzeć.
- Obserwowały nas ptaki - powiedział Bonnard Varian i Kaiowi - dokładnie tak samo,
jak wtedy. Po prostu obserwowały.
- A ja obserwowałam niebo z innego powodu - rzekła Terilla z nutą goryczy w cichym
głosie. Na jej twarzyczce zagościła osobliwa surowość.
- Chodzi o nich? - Bonnard zbył grawitantów z pogardą. - Oni wciąż sądzą, że została
po nas miazga!
Bonnard był zdecydowanie zadowolony z siebie, jak zauważyli Kai i Varian z gorzką
aprobatą. Miał do tego absolutne prawo. W końcu to on, jeden jedyny, zdołał wymknąć się
grawitantom i na dodatek zaleźć im nieźle za skórę, mimo ich fizycznej przewagi.
- Miejmy szczerą nadzieję, że będą się tak łudzić jeszcze przez następnych parę dni -
odparł Kai - dopóki nie przybędzie Tor. Stać was na jeszcze jedną wycieczkę? - spytał, łypiąc
okiem na stos świeżych liści, i próbując oszacować rezultat przeróbki syntetycznej.
W odpowiedzi Triv odwrócił się na pięcie i zaczął wspinać się po linie. Dzieciaki poszły
w jego ślady.
- Morale jest wysokie - mruknął Kai do Varian.
- Na razie! - Krótka, gorzka replika Varian przypomniała Kałowi, że morale zespołu to
rzecz wielce chimeryczna.
By podnieść się nieco na duchu, Kai dołączył do Portegina, który w splądrowanym
laboratorium Trizeina rozpracowywał systemy zacisków na zniszczonej konsolecie,
wyniesionej z kabiny pilota.
- Nie mam pojęcia, czy zdołam sklecić komunit, nawet jeśli wykorzystam wszystkie
obwody, jakie mamy i jakoś je prowizorycznie połączę. - Portegin przeciągnął dłonią po swych
krótkich włosach. - Zostawili nam tylko sprzęt do lutowania, a te złącza są zbyt delikatne, by
zrobić to ręcznie.
- Jesteś w stanie ustawić sygnał lokacyjny Theków albo częstotliwość ARCT-10?
- Oczywiście. - Portegin rozpromienił się, mogąc udzielić pozytywnej odpowiedzi.
- To zrób tak. Wybierz taką częstotliwość, której nie wyłapią grawitanci.
- Najpierw musieliby mieć baterie, większe od tych w ręcznych komunitach - odrzekł
Portegin, uśmiechając się szeroko z odrobiną złośliwości.
Kai ruszył dalej. Daremnie przeszukiwał magazyny w nadziei, że być może grawitanci
przeoczyli coś użytecznego. Dziękował zrządzeniu opatrzności za ceramiczny kadłub
wahadłowca, którego nie wykryją detektory grawitantów. Niewielkie ilości metalu na
pokładzie statku wezmą pewnie za złoża rudy. Starał się przypomnieć sobie, czy w obecności
grawitantów rozmawiał z Varian na temat złotych ptaków. I przypomniał sobie! Nagrania!
Próbując zapanować nad panicznym strachem, przypomniał sobie także poplątane zwoje
zniszczonych taśm, rozrzucone po obozie, zawalone teraz megafonami martwych bestii. Skoro
buntownicy gardzili tak bardzo ludźmi, bez wątpienia uznali nagrania sporządzone przez
Varian i jego samego za z gruntu bezużyteczne. Kai zmusił się, by uwierzyć w tę ewentualność.
Zauważył, że wszyscy są czymś zajęci. Triv i dzieciaki urządzili właśnie wyprawę
zaopatrzeniową, Aulia zamiatała główną salę miotłą zrobioną na poczekaniu z krótkich i
sztywnych źdźbeł trawy, Dimenon i Margit natomiast robili zapasy wody za pomocą o wiele za
małego, zaimprowizowanego kubełka.
- Spróbuj trochę - powiedziała Varian, częstując Kaia brązową płytką. - Nie jest złe -
dodała, gdy odłamał kawałek narożnika i zaczął żuć.
- Trawa? - spytał.
- Yhmm.
- Jadałem gorsze rzeczy. Sucha jak pieprz, prawda?
- Sucha, ale znośna. Jest tego całe mnóstwo, więc Lunzie może nas wyżywić. -
Nieoczekiwanie na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. - Sęk w tym, że produkcja
zużywa sporo energii i wody, którą trzeba oczyścić, co też zużywa energię.
Kai wzruszył ramionami. Musieli mieć żywność i wodę.
- Potrzeba co najmniej tygodnia na odpowiedź Tora. Varian przez dłuższą chwilę
przyglądała się Kaiowi.
- Na ile naprawdę nam jego obecność jest w stanie pomóc? - odezwała się.
- Bunt grawitantów, a raczej powodzenie ich buntu, zależy od naszego milczenia.
Dlatego właśnie zaaranżowali naszą śmierć z taką precyzją, na wypadek, gdyby ekspedycja nie
miała zostać porzucona na Irecie... W głowie mi się nie mieści, dlaczego uwierzyli Gaberowi,
ale... - Kai wzruszył ramionami. Uśmiechnął się. - Grawitanci są olbrzymi, lecz nikt nie jest
większy od Theków. Nikt też w całej galaktyce umyślnie nie sprowadza na siebie ich zemsty.
Dla nich Dyscyplina to fraszka... Osiągają stan bardziej długotrwały niż nasz. Gdy otrzymamy
pomoc ze strony Theków, będziemy mogli podjąć na nowo przerwane prace.
Varian rozważyła stanowisko Kaia, lecz z jakiegoś powodu nie zdawała się tak
pocieszona, jak powinna, co go trochę rozdrażniło.
- Lunzie twierdzi, że przy obecnym zużyciu energii wystarczy nam jej jeszcze na cztery
tygodnie.
- To dobrze, ale nie mam zbytnio ochoty tkwić cztery tygodnie w pieczarze.
- Wiem, co masz na myśli.
Ich schronienie było dwa razy dłuższe od dwudziesto-jednometrowego kadłuba
wahadłowca, i pół rażą szersze, kończyło się zaś zniechęcającym wyrębem skalnym, co być
może stało się przyczyną opuszczenia groty przez ptaki. Nie było miejsca na prywatność, nie
mogli też ryzykować oświetlenia najgłębiej położonej części jaskini, co mogłoby złagodzić
wrażenie tłoczności.
Zanim szybko zapadająca tropikalna noc zatopiła w ciemnościach ich kryjówkę,
Porteginowi udało się zmontować lokator, który razem z Trivem zainstalował w szczelinie u
wlotu jaskini. Rzuciwszy po raz ostatni okiem, czy rufa statku jest dostatecznie zamaskowana,
Kai i Varian nakazali wszystkim wrócić do wahadłowca. Prosty fortel Lunzie, która dodała
każdemu do wieczornej racji wody odrobinę środków uspokajających, pogrążył wkrótce
wszystkich we śnie, nie dając im okazji do narzekania na ograniczenia czy nudę.
Następnego dnia Kai i Varian wyekspediowali wszystkich, poza kurującym się
Trizeinem, po zieleninę. Wywnioskowali, że również tego dnia nie grożą im żadne
poszukiwania ze strony grawitantów. Być może jeszcze kolejnego dnia mogliby się czuć
bezpieczni, lecz nie wolno im było ryzykować.
Stąd też trzeci dzień, z wyjątkiem wciągania zapasów wody o świcie, spędzili wewnątrz
pieczary. Portegin i Triv zbudowali zasłonę z drobnych gałązek i trawy, która miałaby osłaniać
wartownika przy wejściu do jaskini. Jego zadaniem byłoby ostrzeganie o ewentualnym
zbliżaniu się grawitantów lub, co bardziej optymistyczne, o pojawieniu się kapsuły Theków.
Pole widzenia było ograniczone, lecz musiało wystarczyć.
Czwarty dzień minął bez żadnych incydentów, jednak piątego dnia wszyscy zaczęli
powoli odczuwać skutki zamknięcia w tak ciasnej przestrzeni. Dzień później Lunzie doprawiła
czymś poranny napój, i wszyscy, poza nią samą, Trivem i obojgiem dowódców, zapadli w
drzemkę. Oznaczało to, że we czwórkę musieli trzymać straż i uzupełnić zapasy wody o świcie
i o zmierzchu.
Pod koniec siódmego dnia Kai zmuszony był przyznać, że Tor nie pośpieszył im na
ratunek.
- Jakie mamy dalsze propozycje? - spytał Triv na nieformalnym zebraniu czwórki
Uczniów.
- Kriogeniczny sen - odparła Lunzie. Ulżyło jej, gdy Kai i Varian potakująco skinęli
głowami.
- To całkiem rozsądna propozycja - zgodził się Triv, bawiąc się bezmyślnie źdźbłami
trawy, które z nudów zaplatał. - Pozostali będą okazywać coraz to większe niezadowolenie z
izolacji w pieczarze. Oczywiście, jeśli BO nie otrzyma od nas żadnych wieści, będzie
zobowiązana sprawdzić, co się dzieje. - Coś w zachowaniu towarzyszy, w ich milczeniu,
zaalarmowało Triva. Rozejrzał się po nich, zatrwożony. - BO wróci po nas?
- Pomijając plotki Gabera, nie ma żadnego powodu przypuszczać, że miałoby być
inaczej - odrzekł Kai z wolna. - Gdy BO przejmie wreszcie raporty, przybędzie tu piorunem. Ta
planeta jest tak zasobna w...
- Raporty? - Triv wychwycił mimowolne stwierdzenie Kaia.
- Tak, raporty - potwierdziła Varian z kwaśną miną.
- Ile? - Geolog nie potrafił ukryć zdenerwowania.
- Przejęli tylko pierwszy, o bezpiecznym lądowaniu. Triv przyjął przygnębiające
wieści, nie dając poznać po sobie, co dokładnie czuje.
- W takim razie musimy pogrążyć się w sen. - Zmarszczył brwi i dodał po chwili
zastanowienia: - Tylko pierwszy raport? Co się stało? Nie porzuciliby nas, Kai, nie stanowimy
dostatecznie zróżnicowanego materiału genetycznego...
- Fakt, że są z nami dzieciaki, w pewnym sensie nas uspokaja - odparł Kai. - Sądzę, że
BO za bardzo pochłonięta jest burzą kosmiczną. Thekowie są tego samego zdania.
- A tak, zapomniałem o burzy kosmicznej. - Triv wyraźnie odczuł ulgę. - Śpijmy więc.
Bez dwóch zdań! Nie ma większego znaczenia, czy zbudzą nas po tygodniu czy po roku!
- W porządku. Akcję przeprowadzimy jutro, gdy poinformujemy resztę załogi - odrzekł
Kai.
Lunzie potrząsnęła głową.
- Dlaczego miałbyś im cokolwiek mówić? Aulia wpadnie w histerię, Portegin będzie
nalegał, by przesłać komunikat o stanie pogotowia, tobie dostanie się za ukrywanie w
tajemnicy milczenia BO...
- Właściwie oni już śpią. - Varian wskazała na rozespanych towarzyszy. -
Zaoszczędzimy sobie tylko bezowocnych sprzeczek.
- I ryzyka, że odnajdą nas grawitanci - dodał Triv - dopóki nie wróci po nas BO albo nie
przybędą posiłki od Theków. Jest niemożliwe, by grawitanci natrafili choć na nasz ślad, gdy
będziemy pogrążeni we śnie. Grozi nam to natomiast, jeżeli będziemy czuwać.
Tak poważna decyzja powinna zostać podjęta demokratycznie. Kai wiedział o tym,
choć jako dowódcy on i Varian mogli sami decydować w interesie całej ekspedycji. Należało
się liczyć z przewidywaniami Lunzie. Kai rozłożył ręce, akceptując ostatecznie nieuniknione.
Dał Torowi tydzień - więcej niż trzeba, by odbyć podróż z jednej planety na drugą. Jeśli,
oczywiście, Thek miał zamiar w ogóle odpowiedzieć. I jeśli to Tor odebrał ich komunikat.
Wieści mogły zostać przejęte przez któregoś z pozostałych dwu Theków, którzy nie kwapiliby
się z przekazaniem informacji Torowi ani się nie kłopotali, by jakkolwiek im pomóc.
- Wolałabym spotkać grawitantów z wyleczonym już ramieniem - zauważyła Varian. -
Mam nadzieję, że stracą resztę energii, usiłując nas odszukać.
Triv zaśmiał się smutno i wstał, spoglądając wyczekująco na Lunzie.
- Nie jestem szczególnie mściwa - powiedziała lekarka, wstając - ale żywię podobną
nadzieję.
Lunzie przygotowała preparat, który następnie zaaplikowała śpiącym. Triv, Varian i
Kai kontrolowali ich, dopóki temperatura ciał nie opadła, a oddychanie nie zanikło niemal
zupełnie. Kai przemyśliwał przez moment, czy nie lepiej byłoby nie poddać się hibernacji, i
poprosić Varian, by towarzyszyła mu w czuwaniu, dopóki nie zjawi się Tor lub BO. To
oznaczałoby jednak, że musieliby opuścić wahadłowiec, ponieważ opary kriogeniczne wkrótce
napełnią cały statek. Nie miał zamiaru oddalać się od swych towarzyszy i nieopatrznie zdradzić
ich kryjówkę grawitantom. Niebawem cała załoga miała pogrążyć się w okowach lodowatego
snu.
- Wiecie - odezwała się Varian nieco wystraszonym głosem, sadowiąc się na swoim
miejscu - biedny, stary Gaber miał rację. Porzucono nas. Przynajmniej chwilowo!
Lunzie wybałuszyła na nią oczy, a potem zrobiła zdegustowaną minę.
- Nie z takim pocieszeniem chciałabym zasypiać - powiedziała.
- Czy śni się coś w kriogenicznym śnie, Lunzie?
- Mnie nie - odparła lekarka.
- To chyba strata czasu tak zupełnie nic nie robić - podsumowała Varian.
Lunzie rozdała im napój, który przygotowała dla nich zamiast rozpylanego preparatu.
- Cała idea kriogenicznego snu polega na zawieszeniu poczucia czasu - pouczyła ich. -
Spisz, i się budzisz.
- Mogą minąć wieki... - rozmarzył się Triv.
- Gorszy jesteś niż Varian - burknęła Lunzie i wypiła swoją porcję, układając się
wygodnie.
- Nie miną wieki - rzucił Kai z przekonaniem. - Zwłaszcza gdy BO otrzyma próbki
uranu.
- To naprawdę pocieszające - przyznał Triv i łyknął napój.
W ciszy Kai i Varian odczekali, aż dwójka ich przyjaciół zapadnie w głęboki sen.
- Kai - odezwała się Varian szeptem - to moja wina. Miałam wszystkie wskazówki, że
zanosi się na bunt...
- Varian... - Kai powiedział delikatnie, przerywając jej przeprosiny pocałunkiem - to nie
była niczyja wina, po prostu zbieg okoliczności. Ciesz się, że żyjemy, że żyją oni. Gaber sam
przywiódł się do takiego końca przez swój głupi charakter. Cóż, najlepiej pozbądźmy się na
chwilę poczucia czasu.
- Na jaką chwilę?
Pocałował ją znowu, uśmiechając się uspokajająco. Starał się, by uśmiech wypadł
naturalnie.
- BO wróci po nas. Kiedyś musi! - Nie była to zbyt taktowna uwaga, pomyślał. - Wypij,
Varian!
Uniósł swój kubek do niej, poczekał, aż ona zrobi to samo, a potem wypili razem.
- Sprawy nigdy nie wyglądają tak źle, jeśli się je prześpi.
- Mam nadzieję. To... tył...
W wahadłowcu zaległa cisza. Mechanizm uwalniający opary pogłębiające uśpienie
otworzył odpowiedni zawór. Oznaki życia stały się niedostrzegalne.
Na zewnątrz skrzydlate, złociste stworzenia zbudziły się z nastaniem kolejnego
posępnego i dusznego ranka mezozoicznej ery.