LP IV VI Rodari Gianni Gelsomino w Kraju Kłamczuchów

background image

Gianni Rodari




Gelsomino

W Kraju Kłamczuchów

Oto historia Gelsomina (czytaj: D

ż

elsomino) taka, jak

ą

on sam mi opowiadał.

Słuchaj

ą

c tego opowiadania, o mało nie ogłuchłem, chocia

ż

napchałem sobie do

uszu chyba z pół kilo waty. Bo Gelsomino ma tak silny głos,

ż

e kiedy mówi

szeptem, słysz

ą

go nawet pasa

ż

erowie odrzutowych samolotów lec

ą

cych na wysoko

ś

ci

dziesi

ę

ciu kilometrów nad poziomem morza i głow

ą

Gelsomina. Obecnie jest on

znakomitym

ś

piewakiem, ma gło

ś

ne i sławne na obu półkulach nazwisko, którego nie

potrzeba tutaj wymienia

ć

, gdy

ż

na pewno sto razy czytali

ś

cie je w gazetach. A

Gelsominem nazwano go w dzieci

ń

stwie i pod tym imieniem wyst

ę

puje w naszym

opowiadaniu. A wi

ę

c razu pewnego był sobie bardzo zwyczajny chłopiec, wzrostem

mo

ż

e nawet nieco mniejszy od innych. Ale, jak tylko zjawił si

ę

na

ś

wiecie i

wydał pierwszy krzyk, wszyscy zrozumieli,

ż

e natura obdarzyła go głosem o

nieprawdopodobnej sile. Chłopiec urodził si

ę

ź

n

ą

noc

ą

i mieszka

ń

cy osady

natychmiast powyskakiwali z łó

ż

ek, s

ą

dz

ą

c,

ż

e słysz

ą

wzywaj

ą

c

ą

do pracy syren

ę

fabryczn

ą

. Ale był to tylko Gelsomino, który krzyczał z całej siły,

ż

eby

wypróbowa

ć

głos, jak to czyni

ą

zwykle nowo narodzone dzieci. Na szcz

ęś

cie

noworodek szybko nauczył si

ę

spa

ć

od wieczora do rana, jak przystoi wszystkim

przyzwoitym ludziom, wyj

ą

wszy dziennikarzy i nocnych dozorców. Jego pierwszy

krzyk rozlegał si

ę

zawsze punktualnie o godzinie siódmej rano, wła

ś

nie wtedy,

kiedy ludzie powinni wstawa

ć

i i

ść

do pracy. Syreny fabryczne stały si

ę

wi

ę

c

niepotrzebne i wkrótce wyrzucono je na złom. Gdy Gelsomino uko

ń

czył siedem lat,

poszedł do szkoły. Nauczyciel zacz

ą

ł sprawdza

ć

list

ę

obecno

ś

ci i, kiedy doszedł

do litery "g", powiedział: - Gelsomino? - Jestem! - odparł rado

ś

nie nowy ucze

ń

,

a w klasie rozległ si

ę

tak wielki łoskot,

ż

e tablica rozleciała si

ę

na tysi

ą

c

kawałków. - Kto rzucił kamieniem w tablic

ę

? - zapytał wychowawca i gro

ź

nie

wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

w kierunku linijki. Nie było odpowiedzi. - Jeszcze raz sprawdzimy

list

ę

- rzekł nauczyciel. Znów zacz

ą

ł od litery "a" i po ka

ż

dym nazwisku

zapytywał: - Czy to ty rzuciłe

ś

kamie

ń

? - Ja nie! Ja nie - zapewniali

wystraszeni chłopcy. Kiedy przyszła kolej na liter

ę

"g", Gelsomino równie

ż

wstał

i z cał

ą

szczero

ś

ci

ą

powiedział: - Ja nie, prosz

ę

... Ale nie zd

ąż

ył dopowiedzie

ć

"pana", a szyby w oknach poszły za przykładem tablicy. Tym razem nauczyciel
patrzył wszystkim w oczy i mógł zar

ę

czy

ć

,

ż

e

ż

aden z czterdziestu uczniów nie

miał w r

ę

ku procy. - To na pewno kto

ś

z ulicy - zdecydował - jaki

ś

urwis, który

zamiast i

ść

do szkoły, wał

ę

sa si

ę

z proc

ą

i niszczy ptasie gniazda. Gdy mi

wpadnie w r

ę

ce, wezm

ę

go za ucho i zaprowadz

ę

do policjanta. Na tym si

ę

tego

dnia zako

ń

czyło. Nast

ę

pnego ranka nauczyciel znów zacz

ą

ł sprawdza

ć

obecno

ść

i

znów doszedł do Gelsomina. - Jestem! - rzekł nasz bohater i z dum

ą

spojrzał

dookoła, zadowolony,

ż

e znów jest w szkole. - Trach! Trach! - odpowiedziało mu

okno. Szyby, które wo

ź

ny wstawił pół godziny temu, posypały si

ę

na dziedziniec.

- Dziwne - zauwa

ż

ył nauczyciel - wystarczy doj

ść

do twojego nazwiska, aby

zacz

ę

ły si

ę

nieszcz

ęś

cia. Ju

ż

wiem, mój chłopcze, ty masz nadzwyczaj silny głos.

Kiedy wołasz, powstaje co

ś

w rodzaju huraganu. Skoro wi

ę

c chcemy zachowa

ć

szkoł

ę

i ratusz, to od tej chwili musisz mówi

ć

tylko szeptem. Zgoda? Gelsomino,

zmieszany i czerwony ze wstydu, próbował zaprzeczy

ć

. - Prosz

ę

pana, to nie ja! -

Trach! Trach! - odezwała si

ę

nowa tablica, któr

ą

godzin

ę

temu przyniósł ze

sklepu wo

ź

ny. - Oto masz dowód - zako

ń

czył nauczyciel. A zobaczywszy,

ż

e po

policzkach Gelsomina płyn

ą

łzy, zszedł z katedry, zbli

ż

ył si

ę

do chłopca i

łagodnie pogłaskał go po głowie. - Posłuchaj mnie uwa

ż

nie, synku. Twój głos mo

ż

e

ci przysporzy

ć

wiele zmartwie

ń

albo przyni

ść

wielk

ą

sław

ę

. Na razie staraj si

ę

mo

ż

liwie rzadko nim posługiwa

ć

. Zreszt

ą

milczenie jeszcze nikomu nie

zaszkodziło. Od tego dnia zacz

ę

ły si

ę

dla Gelsomina piekielne m

ę

czarnie. Na

lekcjach siedział z chusteczk

ą

przyci

ś

ni

ę

t

ą

do ust, by nie wywoływa

ć

nowych

zniszcze

ń

. Ale i przez chusteczk

ę

jego głos grzmiał tak,

ż

e inni uczniowie

background image

musieli zatyka

ć

uszy. Nauczyciel starał si

ę

wyrywa

ć

go do odpowiedzi jak mo

ż

na

najrzadziej. Gelsomino jednak uczył si

ę

dobrze i nauczyciel był pewny,

ż

e

wszystkie lekcje odrabia doskonale. W domu, gdy rozbił głosem w drobny mak
dwana

ś

cie szklanek, zabroniono mu równie

ż

otwiera

ć

usta. Aby sobie ul

ż

y

ć

,

chłopiec szedł gdzie

ś

daleko od osiedli ludzkich, do lasu, w pole albo na brzeg

jeziora. Tam, upewniwszy si

ę

,

ż

e jest sam i

ż

e nie wida

ć

w pobli

ż

u oszklonych

okien, kładł si

ę

twarz

ą

do ziemi i

ś

piewał. W ci

ą

gu niewielu minut ziemia

zaczynała si

ę

rusza

ć

: krety, mrówki, d

ż

d

ż

ownice i wszystko, co

ż

yje pod ziemi

ą

,

umykało, gdzie oczy ponios

ą

, s

ą

dz

ą

c,

ż

e rozpocz

ę

ło si

ę

trz

ę

sienie ziemi. Jeden

jedyny raz Gelsomino zapomniał o swej zwykłej ostro

ż

no

ś

ci. Zdarzyło si

ę

to w

niedziel

ę

na stadionie w czasie meczu piłki no

ż

nej. Gelsomino nie był specjalnie

zagorzałym kibicem, ale mecz stopniowo rozpalił mu krew. W pewnej chwili
miejscowa dru

ż

yna, dopingowana w

ś

ciekłymi okrzykami swoich zwolenników, przeszła

do ataku. (Sam nie bardzo dobrze wiem, co to takiego "przej

ść

do ataku", gdy

ż

słabo znam si

ę

na grze w piłk

ę

no

ż

n

ą

i przekazuj

ę

tylko słowa Gelsomina, ale

je

ż

eli czytujecie pisma sportowe, to na pewno zrozumiecie, o co tu chodzi). -

Gola! Gola! - ryczeli kibice. - Gola! - krzykn

ą

ł Gelsomino. Wła

ś

nie w tej samej

sekundzie prawoskrzydłowy posłał piłk

ę

na

ś

rodek ataku. I oto na oczach

wszystkich piłka, uniósłszy si

ę

w powietrze, w połowie drogi nagle zmieniła

kierunek, pchana niewidzialn

ą

sił

ą

przemkn

ę

ła mi

ę

dzy nogami bramkarza i wpadła

do bramki przeciwnika. - Gol! - krzykn

ę

li widzowie. - Oto strzał! Widzieli

ś

cie,

jak dokładnie był wymierzony? - chwalono. - Co do jednego milimetra. Ten gracz
ma złot

ą

nog

ę

! Ale Gelsomino, ochłon

ą

wszy, zrozumiał,

ż

e popełnił nieostro

ż

no

ść

.

"Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci - pomy

ś

lał - ja strzeliłem bramk

ę

swoim okrzykiem. Trzeba

si

ę

wzi

ąć

w cugle, bo to przecie

ż

sprzeczne z regulaminem sportowym. Teraz musz

ę

zrobi

ć

wszystko, aby strzeli

ć

gola i do naszej bramki, wtedy b

ę

dzie w porz

ą

dku."

Wkrótce nadeszła po temu okazja. Gdy dru

ż

yna go

ś

ci przeszła do ataku, Gelsomino

wydał okrzyk i wp

ę

dził piłk

ę

do bramki swojej dru

ż

yny. Rozumie si

ę

samo przez

si

ę

,

ż

e serce

ś

cisn

ą

ł mu ból. Jeszcze po wielu latach, opowiadaj

ą

c o tym,

dodawał: - Wolałbym sobie palec uci

ąć

ni

ż

strzeli

ć

bramk

ę

swoim. Ale inaczej

post

ą

pi

ć

nie mogłem. Kto

ś

inny na jego miejscu zrobiłby prawdopodobnie wszystko,

aby pomóc swojej dru

ż

ynie. Kto

ś

inny - tak. Ale nie Gelsomino! Jego uczciwo

ść

była kryształowa jak

ź

ródlana woda. I taki pozostał, chocia

ż

rósł i rósł, a

wkrótce z chłopca stał si

ę

młodzie

ń

cem. Wysoki jednak ie był: raczej mały ni

ż

du

ż

y i raczej szczupły ni

ż

gruby. Imi

ę

Gelsomino - to znaczy "mały Gelsomo" -

pasowało do niego doskonale i słu

ż

yło mu szcz

ęś

liwie, gdy

ż

od d

ź

wigania jakiego

ś

ci

ęż

kiego imienia mógłby przecie

ż

dosta

ć

garbu. Rozdział 2 Gelsomino gło

ś

no

ś

piewa ~ głosem str

ą

ca ~ gruszki z drzewa Pewnego ranka Gelsomino wyszedł na

spacer i zobaczył,

ż

e gruszki dojrzały. Gruszki czyni

ą

to tak: nic nie mówi

ą

,

wisz

ą

sobie, wisz

ą

, a

ż

gdy pewnego ranka idziemy je obejrzee

ć

, s

ą

ju

ż

dojrzałe i

gotowe do zerwania. "Szkoda - rzekł do siebie Gelsomino -

ż

e nie zabrałem

drabiny. Pójd

ę

do domu, by j

ą

przynie

ść

, a jednocze

ś

nie wezm

ę

i tyczk

ę

, aby

si

ę

gn

ąć

do najwy

ż

szych gał

ę

zi". W tym momencie wpadł mu do głowy pomysł, a

raczej kaprys. "A gdybym spróbował głosu?" - zapytał sam siebie i pół

ż

artem,

pół serio, nachyliwszy si

ę

pod drzewem, krzykn

ą

ł: - Ryms!!! - Pac! Pac! Pac_pac!

- odpowiedziały gruszki spadaj

ą

c na dół całymi kopami. Gelsomino podszedł do

nast

ę

pnego drzewa i powtórzył to samo. Za ka

ż

dym jego okrzykiem gruszki obrywały

si

ę

z gał

ę

zi, jak gdyby tylko czekały na rozkaz. "Zaoszcz

ę

dziłem sobie roboty -

pomy

ś

lał uradowany. - To

ś

wietny pomysł u

ż

y

ć

głosu zamiast drabiny i tyczki".

Podczas gdy Gelsomino chodził tak po sadzie, zobaczył go wie

ś

niak, który w

pobli

ż

u kopał swoj

ą

ziemi

ę

. Przetarł oczy i uszczypn

ą

ł si

ę

w nos, spojrzał

jeszcze raz, a gdy si

ę

upewnił,

ż

e nie

ś

ni, pobiegł zawoła

ć

ż

on

ę

. - Popatrz i ty

- powiedział do niej dr

żą

cym głosem. - Gelsomino to chyba jaki

ś

czarownik.

ś

ona

spojrzała i upadłszy na kolana, krzykn

ę

ła: - To cudotwórca! - A ja ci mówi

ę

,

ż

e

magik! - A ja powtarzam:

ś

wi

ę

ty: Do tej pory m

ąż

i

ż

ona

ż

yli ze sob

ą

w zgodzie,

a tu nagle on chwycił za motyk

ę

, ona złapała rydel i tak uzbrojeni zacz

ę

li

obstawa

ć

ka

ż

de przy swoim zdaniu. Wreszcie wie

ś

niak zaproponował:_ - Zawołajmy

s

ą

siadów, niech tu przyjd

ą

. Zobaczymy, co oni na to powiedz

ą

. Pomysł zwołania

ludzi, a przy tym zdobycie nowego tematu do plotek skłoniły kobiet

ę

do odło

ż

enia

rydla. Jeszcze przed wieczorem cała okolica wiedziała o tym, co si

ę

stało.

Ludzie podzielili si

ę

na dwie partie: jedni utrzymywali,

ż

e Gelsomino jest

background image

ś

wi

ę

tym, inni,

ż

e niebezpiecznym czarnoksi

ęż

nikiem. Dyskusje przybierały na sile

niby fale morskie, kiedy zaczyna wia

ć

mistral. * Wybuchały kłótnie, byli nawet

ranni, na szcz

ęś

cie tylko lekko. Jeden z nich na przykład sparzył si

ę

fajk

ą

,

gdy

ż

w zapale dyskusji wło

ż

ył j

ą

do ust odwrotnym ko

ń

cem. Mistral - zimny wiatr

północno_zachodni, wiej

ą

cy nad Morzem

Ś

ródziemnym. Policjanci nie wiedzieli,

kogo łapa

ć

za kołnierz, i z tego powodu nikogo nie przymkn

ę

li. Biegali od jednej

grupy do drugiej i nawoływali do spokoju obydwie strony. Najbardziej zaciekli
dyskutanci udali si

ę

do sadu Gelsomina. Jedni, aby zdoby

ć

na pami

ą

tk

ę

gar

ść

błogosławionej ziemi, inni, aby j

ą

wła

ś

nie zdepta

ć

, zniweczy

ć

, poniewa

ż

była

ziemi

ą

zauroczon

ą

. Gelsomino, widz

ą

c biegn

ą

cych ludzi, pomy

ś

lał,

ż

e widocznie

wybuchł gdzie

ś

po

ż

ar. Chwycił wi

ę

c wiadro, by równie

ż

wzi

ąć

udział w gaszeniu

płomieni. Tymczasem tłum zatrzymał si

ę

przed jego domem i Gelsomino usłyszał,

ż

e

mowa jest o nim. - Otó

ż

i on! To on! - Cudotwórca!

Ś

wi

ę

ty! - Jaki tam

ś

wi

ę

ty!

Czarownik i tyle! Nawet trzyma wiadro, aby wyczynia

ć

czarodziejskie sztuki!

uwa

ż

ajcie! - Sta

ń

my dalej, na lito

ść

bosk

ą

! Je

ż

eli w nas rzuci, jeste

ś

my

zgubieni. - Czym? No, czym? Nie widzicie? To smoła diabelska! Je

ż

eli przylgnie

do nas, nie znajdziemy lekarza, który by nas wydobył z tej biedy! - Cudotwórca!
- Gelsomino! Widziano ci

ę

! Rozkazujesz owocom, by dojrzały, a kiedy dojrzej

ą

,

rozkazujesz, by spadły, i spadaj

ą

. - Czy

ś

cie wszyscy oszaleli? - zapytał

Gelsomino. - Przecie

ż

to wynikło tylko z racji mego głosu. Powoduje on taki p

ę

d

powietrza, jak gdyby dmuchał cyklon. - Tak, tak! My to wiemy - zawołała jedna z
kobiet. - Potrafisz robi

ć

cuda swoim głosem. - Jakie tam cuda! - zawołała inna.

- To s

ą

tylko sztuczki czarnoksi

ę

skie. Słysz

ą

c to wszystko, Gelsomino rzucił ze

zło

ś

ci

ą

wiadro na ziemi

ę

, wszedł do domu i zaryglował za sob

ą

drzwi. "Oto koniec

mojego spokoju - rozmy

ś

lał - nie b

ę

d

ę

mógł teraz uczyni

ć

ani jednego kroku, aby

nie biegali za mn

ą

ludzie. Od rana do wieczora b

ę

d

ą

gada

ć

tylko o mnie, b

ę

d

ą

nawet swoje dzieci straszy

ć

moim imieniem. Có

ż

mam robi

ć

? Rodzice moi nie

ż

yj

ą

,

najbli

ż

si ich przyjaciele zgin

ę

li na wojnie... Pójd

ę

w

ś

wiat popróbowa

ć

szcz

ęś

cia. Przecie

ż

s

ą

ludzie, którzy płac

ą

za

ś

piew. Prawd

ę

mówi

ą

c, to nawet

dziwne,

ż

e płac

ą

pieni

ą

dze za takie głupstwo, jak słuchanie

ś

piewu. Ale tak ju

ż

jest. A wi

ę

c mo

ż

e i mnie uda si

ę

zosta

ć

ś

piewakiem". Powzi

ą

wszy tak

ą

decyzj

ę

,

zapakował swój ubogi dobytek do tornistra i wyszedł na drog

ę

. Tłum rozst

ą

pił si

ę

przed nim, ale Gelsomino nie spojrzał na nikogo. Oczy skierował wprost przed
siebie i nie wyrzekł ani słowa. Gdy ju

ż

był dosy

ć

daleko, obrócił si

ę

, aby po

raz ostatni rzuci

ć

okiem na swój dom. Tłum ci

ą

gle stał na miejscu i wskazywał na

niego niby na jak

ąś

zjaw

ę

. "Teraz zrobi

ę

im kawał, na jaki zasłu

ż

yli" - pomy

ś

lał

Gelsomino. Napełnił płuca powietrzem i zawołał z całej siły: - Serwus! Skutek
tego pozdrowienia był natychmiastowy; ludzie odczuli niby jakie

ś

wichrzysko,

które zdarło im z głów kapelusze, a pewna stara kobieta w mgnieniu oka stała si

ę

łysa jak kolano, gdy

ż

jej peruka frun

ę

ła w powietrze. - Serwus! Czołem! -

powtarzał Gelsomino

ś

miej

ą

c si

ę

serdecznie z pierwszego figla, jaki spłatał w

swoim

ż

yciu. Kapelusze i peruka poł

ą

czyły si

ę

w stado niby w

ę

drowne ptaki.

Niesione niezwykł

ą

sił

ą

głosu, wzleciały ku chmurom i po chwili znikn

ę

ły w dali.

Jak si

ę

ź

niej okazało, spadły w odległo

ś

ci kilku kilometrów, niektóre nawet

ju

ż

za granic

ą

. Wkrótce za granic

ą

znalazł si

ę

i Gelsomino. Rozdział 3 W tym

rozdziale ~ b

ę

dzie o tym ~ jak Zoppino, ~ kot nad koty... Pierwsz

ą

rzecz

ą

, jak

ą

Gelsomino zobaczył znalazłszy si

ę

w obcym kraju, był błyszcz

ą

cy srebrny

pieni

ą

dz. Le

ż

ał na jezdni, blisko chodnika, dobrze widoczny ju

ż

z dala. "Dziwne,

ż

e nikt go nie podniósł - pomy

ś

lał Gelsomino. - Ja jednak nie przejd

ę

obok niego

oboj

ę

tnie. Swoje ostatnie pieni

ą

dze wydałem jeszcze wczoraj, a dzi

ś

nie miałem w

ustach ani kruszynki chleba. Ale zapytam si

ę

przede wszystkim, czy go tu kto

ś

nie zgubił". Podszedł do niewielkiej gromadki ludzi, którzy szepc

ą

c co

ś

przygl

ą

dali mu si

ę

z daleka, i pokazał srebrny pieni

ą

dz. - Kto z was, panowie,

zgubił t

ę

monet

ę

? - zapytał szeptem,

ż

eby nikogo nie przestraszy

ć

. - Zmiataj

st

ą

d - odpowiedzieli mu - i najlepiej nikomu jej nie pokazuj, je

ż

eli nie chcesz

mie

ć

nieprzyjemno

ś

ci. - Bardzo przepraszam - zamruczał zmieszany Gelsomino i nie

zadaj

ą

c ju

ż

ż

adnych pyta

ń

, skierował si

ę

do sklepu z wiele obiecuj

ą

cym szyldem:

"Artykuły Spo

ż

ywcze". W oknie wystawowym, zamiast kiełbas i słoików z marmolad

ą

,

wida

ć

było nagromadzone farby akwarelowe, kredki, zeszyty i butelki atramentu.

"Widocznie to dom towarowy" - pomy

ś

lał Gelsomino i z całym zaufaniem wszedł do

sklepu. - Dobry wieczór - uprzejmie powitał go sklepowy. "Prawd

ę

mówi

ą

c -

background image

błysn

ę

ło w głowie Gelsomina - zegary nie biły nawet południa. Ale nie warto

zwraca

ć

uwagi na takie głupstwa". I swoim

ś

ciszonym głosem, od którego normalni

ludzie prawie

ż

e głuchli, zapytał: - Czy mog

ę

tu kupi

ć

chleba? - Ma si

ę

rozumie

ć

, drogi panie. Ile, jedn

ą

butelk

ę

czy dwie? Czerwonego czy czarnego? -

Nie, tylko nie czerwonego - odpowiedział Gelsomino. - I czy rzeczywi

ś

cie

sprzedajecie go na butelki? Sklepowy parskn

ą

ł

ś

miechem. - A jak

ż

e inaczej

sprzedawa

ć

? Mo

ż

e u was tn

ą

go na kawałki? Prosz

ę

popatrze

ć

, jaki pi

ę

kny chleb

mam w moim sklepie! To mówi

ą

c wskazał na półki, gdzie równymi szeregami, niczym

ż

ołnierze, stały setki butelek atramentu najró

ż

norodniejszych kolorów. Natomiast

w całym sklepie nie było nic do jedzenia, nawet kruszynki chleba ani skórki od
sera. "Mo

ż

e on zwariował? - pomy

ś

lał Gelsomino. - Je

ż

eli tak, to lepiej mu si

ę

nie sprzeciwia

ć

". - Istotnie, ma pan wspaniały chleb, - powiedział wskazuj

ą

c na

butelk

ę

czerwonego atramentu. Ciekawy był, co odpowie sklepowy. - Naprawd

ę

? -

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

ten z zadowoleniem. - To najlepszy zielony chleb, jaki

kiedykolwiek miałem do sprzedania. - Zielony? - Oczywi

ś

cie. Przepraszam, ale

mo

ż

e pan

ź

le widzi? Gelsomino gotów był zło

ż

y

ć

przysi

ę

g

ę

,

ż

e widzi butelk

ę

czerwonego atramentu, my

ś

lał wi

ę

c tylko o pretek

ś

cie, który pozwoliłby mu

wycofa

ć

si

ę

z honorem ze sklepu i znale

źć

innego sprzedawc

ę

przy zdrowych

zmysłach. Nieoczekiwanie ol

ś

niła go my

ś

l. - NIech pan posłucha - szepn

ą

ł - po

chleb przyjd

ę

ź

niej. A teraz prosz

ę

mi powiedzie

ć

, je

ż

eli to panu nie zrobi

kłopotu, gdzie mo

ż

na naby

ć

dobrego atramentu? - Oczywi

ś

cie, powiem - odrzekł

sklepowy z uprzejmym u

ś

miechem. - O, tam, jak pan przejdzie przez ulic

ę

,

znajdzie pan najlepszy w naszym mie

ś

cie sklep z materiałami pi

ś

miennymi. W

oknach wystawowych tego sklepu były wyło

ż

one apetyczne bochenki chleba, strucle,

makaron, całe góry serów, stosy kiełbas i parówek. "Tak te

ż

my

ś

lałem -

powiedział do siebie Gelsomino - tamten sprzedawca ma nie wszystkie klepki na
swoim miejscu i dlatego nazywa atrament chlebem, a chleb atramentem. Ten oto
sklep podoba mi si

ę

bardziej". Wszedł do sklepu i poprosił o pół kilo chleba. -

Chleba? - ze współczuciem zapytał sprzedawca. Pan zapewne si

ę

omylił. Chleb

sprzedaj

ą

w sklepie naprzeciwko, my posiadamy tylko materiały pi

ś

mienne. I

dumnym gestem wskazał wszystkie artykuły spo

ż

ywcze. "Teraz ju

ż

pojmuj

ę

-

pomy

ś

lał Gelsomino - w tym kraju wszystko nazywa si

ę

na odwrót. Je

ż

eli chleb

b

ę

d

ę

nazywa

ć

chlebem, to mnie nikt nie zrozumie". - Poprosz

ę

o pół kilo

atramentu - powiedział do sprzedawcy. Sprzedawca zwa

ż

ył pół kilo chleba, zawin

ą

ł

jak nale

ż

y i wyci

ą

gn

ą

ł do Gelsomina r

ę

k

ę

ze sprawunkiem. - I troch

ę

tego - dodał

Gelsomino i wskazał na kr

ą

g szwajcarskiego sera, postanowiwszy nie wymienia

ć

wła

ś

ciwej nazwy. - Pan

ż

yczy sobie troch

ę

gumy do wycierania - podchwycił

sprzedawca. - Ju

ż

podaj

ę

. Odkroił ładny kawałek sera, zwa

ż

ył i równie

ż

zapakował

w papier. Gelsomino, westchn

ą

wszy z ulg

ą

, poło

ż

ył na ladzie srebrn

ą

monet

ę

.

Sprzedawca rzucił na ni

ą

okiem, trzy razy brz

ę

kn

ą

ł monet

ą

o lad

ę

,

ż

eby usłysze

ć

,

jaki ma d

ź

wi

ę

k, popatrzył na ni

ą

przez powi

ę

kszaj

ą

ce szkło i nawet popróbował

z

ę

bami. Na koniec zwrócił j

ą

Gelsominowi i lodowatym głosem powiedział: - Bardzo

mi przykro, młodzie

ń

cze, ale pa

ń

ska moneta jest prawdziwa. - To dobrze -

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

Gelsomino. - To

ź

le! Skoro moneta jest prawdziwa, nie mog

ę

jej

przyj

ąć

. Prosz

ę

odda

ć

sprawunki i niech pan idzie swoj

ą

drog

ą

. Ma pan szcz

ęś

cie,

ż

e nie chce mi si

ę

wychodzi

ć

na ulic

ę

i woła

ć

policji. Czy pan wie, co grozi za

posiadanie prawdziwych pieni

ę

dzy? Wi

ę

zienie! - Ale przecie

ż

p ja... - Prosz

ę

nie

krzycze

ć

, nie jestem głuchy. Id

ź

ju

ż

, id

ź

. Wrócisz z fałszyw

ą

monet

ą

, to

otrzymasz sprawunki. Gelsomino wepchn

ą

ł pi

ęść

w usta, aby nie krzykn

ąć

. Na

niewielkiej odległo

ś

ci pomi

ę

dzy lad

ą

a drzwiami odbył si

ę

nast

ę

puj

ą

cy szybki

dialog: Głos: Czy chcesz,

ż

ebym zawołał jedno "ach", a cała witryna rozleci si

ę

na kawałki? Gelsomino: Zaklinam ci

ę

, nie rób tego. Ledwie przybyłem do tego

kraju, a ju

ż

wszystko idzie mi na opak. Głos: Ale ja musz

ę

si

ę

wyrwa

ć

, bo p

ę

kn

ę

!

Jeste

ś

moim władc

ą

, znajd

ź

na to sposób. Gelsomino: Miej cierpliwo

ść

! Wyjd

ź

my ze

sklepu tego wariata. Nie chc

ę

go rujnowa

ć

. W tym kraju dziej

ą

si

ę

dziwne

rzeczy... Głos: Spiesz si

ę

, bo nie wytrzymam... bo wrzasn

ę

! Bo stanie si

ę

co

ś

strasznego! Gelsomino wypadł ze sklepu, skr

ę

cił w pust

ą

uliczk

ę

i szybko

rozejrzał si

ę

dokoła. Nigdzie nie było

ż

ywej duszy. Wtedy, chc

ą

c uspokoi

ć

ogarniaj

ą

c

ą

go w

ś

ciekło

ść

, wyj

ą

ł z ust pi

ęść

i niegło

ś

no powiedział: - O_o! I

oto najbli

ż

sza uliczna latarnia rozpadła si

ę

na kawałki, a z góry, z jakiego

ś

okna wypadła na bruk doniczka. Gelsomino westchn

ą

ł: - Kiedy b

ę

d

ę

miał pieni

ą

dze,

background image

wy

ś

l

ę

do zarz

ą

du miejskiego przekaz pocztowy pokrywaj

ą

cy warto

ść

latarni i

podaruj

ę

wła

ś

cicielom doniczki now

ą

, ładniejsz

ą

... A mo

ż

e jeszcze co

ś

rozbiłem?

- Ju

ż

wi

ę

cej nic - odpowiedział mu cienki, cieniutki głosik. Gelsomino obejrzał

si

ę

i zobaczył kotka, a wła

ś

ciwie jakie

ś

stworzenie, które z daleka mogło

uchodzi

ć

za kotka. Było całe czerwone, stało tylko na trzech nogach i, co

najdziwniejsze, był to tylko kontur kota, co

ś

w rodzaju figur, jakie dzieciarnia

rysuje na

ś

cianach. - Umiesz mówi

ć

? - zapytał szeptem Gelsomino. - Oczywi

ś

cie,

nie jestem takim zupełnie zwyczajnym kotem. Umiem na przykład czyta

ć

i pisa

ć

.

Ale to jest zupełnie naturalne, przecie

ż

moja mama to szkolna kreda. - Kto, kto?

- Narysowała mnie na

ś

cianie jedna dziewczynka, która zabrała ze szkoły kawałek

kredy. Ale zd

ąż

yła mi zrobi

ć

tylko trzy łapki, kiedy zza rogu ukazał si

ę

policjant i dziewczynka musiała ucieka

ć

. Poniewa

ż

jestem kulawy, postanowiłem,

ż

e b

ę

d

ę

si

ę

nazywał Zoppino (czyt.: Dzoppino), czyli Kulasek. Oprócz tego troch

ę

kaszl

ę

, dlatego

ż

e

ś

ciana była nieco wilgotna, a ja musiałem sp

ę

dzi

ć

na niej

cał

ą

zim

ę

. Gelsomino spojrzał na

ś

cian

ę

. Zostało na niej odbicie Zoppina, tak

jak by kto

ś

oderwał od

ś

ciany rysunek razem z cz

ęś

ci

ą

tynku. - A jak stamt

ą

d

zeskoczyłe

ś

? - zapytał. - Pomógł mi twój głos - odpowiedział Zoppino. - Gdyby

ś

krzykn

ą

ł troch

ę

gło

ś

niej, rozwaliłby

ś

ś

cian

ę

i wtedy rysunek rozleciałby si

ę

. A

teraz jestem po prostu szcz

ęś

liwy. Jak przyjemnie spacerowa

ć

po

ś

wiecie,

chocia

ż

by na trzech nogach! Przecie

ż

ty masz tylko dwie, a nie skar

ż

ysz si

ę

,

prawda? - Chyba tak, zgodził si

ę

Gelsomino. - Dwie nogi to czasami te

ż

du

ż

o.

Gdybym miał tylko jedn

ą

, siedziałbym sobie w domu. - Nie jeste

ś

w humorze -

zauwa

ż

ył Zoppino. - Co ci si

ę

stało? Ale zaledwie Gelsomino zacz

ą

ł opowiada

ć

o

swoich przygodach, na ulicy ukazał si

ę

prawdziwy kot, który miał cztery

prawdziwe łapy. Widocznie był czym

ś

bardzo zafrasowany, gdy

ż

nawet nie spojrzał

na naszych przyjaciół. - Miau! - odezwał si

ę

do niego Zoppino. W kocim j

ę

zyku to

znaczy: "Jak si

ę

masz". Kot zatrzymał si

ę

. Wydawał si

ę

zdziwiony, a nawet

oburzony. - Nazywam si

ę

Zoppino. A ty? - przedstawił si

ę

narysowany kotek.

Prawdziwy kot przez jaki

ś

czas namy

ś

lał si

ę

, czy warto odpowiada

ć

, a pó

ź

niej

niech

ę

tnie wymruczał: - Nazywam si

ę

Reks. - Co on tam mówi? - wtr

ą

cił si

ę

Gelsomino, który oczywi

ś

cie nie rozumiał po kociemu. - On mówi,

ż

e nazywa si

ę

Reks. - Przecie

ż

to psie imi

ę

. - Masz całkowit

ą

racj

ę

. - Nic nie rozumiem -

przyznał si

ę

Gelsomino. - Najpierw sklepowy, który chciał mi wkr

ę

ci

ć

atrament

zamiast chleba, teraz kot z psim imieniem... - Mój drogi, on po prostu my

ś

li,

ż

e

jest psem - wyja

ś

nił Zoppino. - Zaraz si

ę

o tym przekonasz. - I zwróciwszy si

ę

do kota, uprzejmie go pozdrowił: - Miau! Reks! - Hau, hau! - oburzony kot z
trudem wydobył z siebie odpowied

ź

. - Wstydziłby

ś

si

ę

! Jeste

ś

kotem i miauczysz?

- Ale jestem kotem narysowanym na murze, i to tylko z trzema łapkami - odparł
Zoppino. - Okrywasz ha

ń

b

ą

cały nasz ród. Nie mog

ę

na ciebie patrze

ć

! W ogóle

spiesz

ę

si

ę

, gdy

ż

zbiera si

ę

na deszcz i musz

ę

biec do domu po parasol. To

mówi

ą

c odwrócił si

ę

i poszczekuj

ą

c od czasu do czasu, odszedł. - Co on

powiedział? - zainteresował si

ę

Gelsomino. - Powiedział,

ż

e zaraz zacznie pada

ć

.

Gelsomino spojrzał w niebo. Tu i ówdzie mi

ę

dzy dachami domów przedzierały si

ę

o

ś

lepiaj

ą

ce promienie sło

ń

ca i nawet przez lunet

ę

nie wykryłoby si

ę

na niebie

chmurki. - Przypuszczam,

ż

e tutaj wszystkie burze tak wygl

ą

daj

ą

- orzekł. - W

tym kraju wszystko jest na opak i nawet mnie si

ę

wydaje,

ż

e zacz

ą

łem chodzi

ć

na

głowie. - Drogi Gelsomino, trafiłe

ś

po prostu do Kraju Kłamczuchów. Tutejsze

prawa nakazuj

ą

wszystkim kłama

ć

. Temu, kto chciałby mówi

ć

prawd

ę

, na zapłacenie

kar nie starczyłoby własnej skóry, wliczaj

ą

c nawet ogon. I tutaj Zoppino, który,

przebywszy tyle czasu na swojej

ś

cianie, widział niemało ciekawych rzeczy,

dokładnie opowiedział Gelsominowi, jak powstał Kraj Kłamczuchów. Rozdział 4 Tu
historia dosy

ć

prosta, jak to~ Kraj Kłamczuchów powstał - Otó

ż

wiedz... - zacz

ą

ł

Zoppino. Ale,

ż

eby niepotrzebnie nie zajmowa

ć

wam czasu, skróc

ę

troch

ę

jego

opowiadanie i dowiecie si

ę

tylko o najwa

ż

niejszym. Przed wielu laty zjawił si

ę

w

tym kraju sprytny i odwa

ż

ny pirat imieniem Giacomone (czyt.: D

ż

iakomone), czyli

"wielki Giacomo". Giacomone był tak wysoki i gruby,

ż

e nosił to ci

ęż

kie imi

ę

bez

ż

adnego wysiłku, ale był ju

ż

niemłody i przemy

ś

liwał nad tym, jak by w spokoju

sp

ę

dzi

ć

staro

ść

. "Młodo

ść

min

ę

ła i włócz

ę

ga po morzach ju

ż

mnie nie n

ę

ci - mówił

do siebie. - Rzuc

ę

swoje zaj

ę

cie i osiedl

ę

si

ę

na jakiej

ś

wysepce. Ale nie

zapomn

ę

równie

ż

o dawnych przyjaciołach_piratach, mianuj

ę

ich szambelanami,

admirałami i generałami, aby nie narzekali na swojego wodza". Jak powiedział,

background image

tak zrobił. Zacz

ą

ł poszukiwa

ć

odpowiedniej wyspy, ale wszystkie były dla niego

troch

ę

za małe. A je

ż

eli wyspa odpowiadała samemu wodzowi piratów, to nie

podobała si

ę

któremu

ś

z jego bandy. Jeden pirat koniecznie chciał mie

ć

w pobli

ż

u

rzek

ę

,

ż

eby mógł w niej łowi

ć

pstr

ą

gi, drugi pragn

ą

ł,

ż

eby na wyspie było kino,

trzeci nie mógł si

ę

obej

ść

bez banku, gdzie mógłby otrzymywa

ć

procenty od

pirackich oszcz

ę

dno

ś

ci. - Dlaczego nie mieliby

ś

my poszuka

ć

czego

ś

lepszego ni

ż

wyspa? - powiedzieli piraci. Sprawa sko

ń

czyła si

ę

w ten sposób,

ż

e zaj

ę

li cały

kraj, w którym było wielkie miasto z bankami i teatrami, i około dziesi

ę

ciu

rzeczek, gdzie mo

ż

na było łowi

ć

pstr

ą

gi i pływa

ć

w niedziel

ę

łódk

ą

. W tym

wszystkim nie było nic nadzwyczajnego: zdarza si

ę

,

ż

e jaka

ś

piracka banda

zagarnie ten albo inny mały kraj. Zawładn

ą

wszy pa

ń

stwem, Giacomone pomy

ś

lał o

zmianach: siebie kazał nazywa

ć

"król Giacomone Pierwszy", a swoim zaufanym nadał

tytuły admirałów, szambelanów i naczelników stra

ż

y po

ż

arnej. Ma si

ę

rozumie

ć

,

ż

e

Giacomone natychmiast wydał zarz

ą

dzenie, w którym polecił tytułowa

ć

si

ę

"Wasza

Królewska Wysoko

ść

", a tym, którzy by go nie posłuchali, miano ucina

ć

j

ę

zyk.

A

ż

eby za

ś

nikomu nawet nie przyszło na my

ś

l mówi

ć

o nim prawd

ę

, nakazał swoim

ministrom sporz

ą

dzi

ć

nowy słownik. - Trzeba pozamienia

ć

wszystkie słowa -

tłumaczył. - Na przykład słowo "pirat" b

ę

dzie znaczy

ć

"uczciwy człowiek". Je

ż

eli

ktokolwiek nazwie mnie piratem, to po prostu powie w nowym j

ę

zyku,

ż

e jestem

uczciwy chłop. - Przysi

ę

gamy na wszystkie wieloryby, które były

ś

wiadkami

naszych zwyci

ę

stw - wykrzykn

ę

li w zachwycie ministrowie - wspaniały pomysł! Po

prostu mo

ż

na by go oprawi

ć

w ramki i powiesi

ć

na

ś

cianie! - A wi

ę

c

zrozumieli

ś

cie - powiedział Giacomone. - Idziemy zatem dalej: zmienicie nazwy

wszystkich rzeczy, imiona ludzi i zwierz

ą

t. Na pocz

ą

tek niech ludzie, zamiast

mówi

ć

"dzie

ń

dobry",

ż

ycz

ą

sobie "dobrej nocy". W ten sposób moi wierni poddani

b

ę

d

ą

ka

ż

dy swój dzie

ń

zaczyna

ć

od kłamstwa. No, i rozumie si

ę

, trzeba b

ę

dzie,

aby id

ą

c spa

ć

, jeden drugiemu

ż

yczył dobrego apetytu... - Znakomicie! - zawołał

który

ś

z ministrów. - Przecie

ż

, a

ż

eby komukolwiek rzec: "Jak pan

ś

licznie

wygl

ą

da!", trzeba b

ę

dzie powiedzie

ć

: "Có

ż

za g

ę

ba! Tylko bi

ć

i patrze

ć

, czy

równo puchnie!" Kiedy wydrukowano nowy słownik i ogłoszono "Prawo o
obowi

ą

zuj

ą

cym kłamstwie", zacz

ą

ł si

ę

nieprawdopodobny zam

ę

t. W pierwszych dniach

ludzie ci

ą

gle si

ę

mylili. Szli na przykład po chleb do piekarza, zapomniawszy,

ż

e piekarz sprzedaje teraz zeszyty i ołówki, a chleb nale

ż

y kupowa

ć

w sklepie

materiałów pi

ś

miennych, albo przychodzili do parku, spogl

ą

dali na kwiaty i

wzdychali: - Jakie

ś

liczne ró

ż

e! Wtedy wyskakiwał zza krzaka szpieg króla

Giacomone trzymaj

ą

c przygotowane kajdanki. - A, winszuj

ę

panu, pan naruszył

prawo! Jak mogło przyj

ść

panu do głowy,

ż

eby marchew nazywa

ć

żą

? - Prosz

ę

mi

wybaczy

ć

- mamrotał zmieszany nieszcz

ęś

nik i szybko zaczynał chwali

ć

wszystkie

pozostałe kwiaty. - Jaka urocza pokrzywa! - mówił wskazuj

ą

c na fiołki. - Prosz

ę

nie odwraca

ć

kota ogonem. Złamało si

ę

prawo, posiedzi si

ę

w wi

ę

zieniu, a tam ju

ż

naucz

ą

pana łga

ć

według wszelkich prawideł. A co si

ę

działo w szkołach, tego nie

mo

ż

na opisa

ć

!

ś

eby wykona

ć

dodawanie, trzeba było odejmowa

ć

.

ś

eby podzieli

ć

,

trzeba było pomno

ż

y

ć

. Nawet nauczyciele nie umieli rozwi

ą

za

ć

ani jednego zadania

i dla wszystkich tumanów nast

ą

piły

ś

wi

ę

te czasy: im wi

ę

cej popełniali bł

ę

dów,

tym lepsze otrzymywali stopnie. A wypracowania? Mo

ż

ecie sobie wyobrazi

ć

, jak

wygl

ą

dały, kiedy wszystkie słowa przewrócono do góry nogami. Oto na przykład

wypracowanie na temat: "Opis pogodnego dnia", które opracował pewien ucze

ń

i

otrzymał za nie fałszywy złoty medal: "Wczoraj padało. Jak przyjemnie spacerowa

ć

w czasie ulewnego deszczu, który leje jak z cebra! Nareszcie ludzie mogli
zostawi

ć

w domu swoje płaszcze i parasolki i wyj

ść

na spacer bez marynarek! Nie

lubi

ę

, kiedy

ś

wieci sło

ń

ce, poniewa

ż

trzeba wtedy siedzie

ć

pod dachem, bo

inaczej si

ę

zmoknie. I oprócz tego przez cał

ą

noc trzeba patrze

ć

na promienie

sło

ń

ca, które pos

ę

pnie zaciemniaj

ą

dachówki drzwi". Aby w pełni oceni

ć

t

ę

prac

ę

,

trzeba wiedzie

ć

,

ż

e "dachówki drzwi" w nowym j

ę

zyku znaczyło "szyby okienne". A

wi

ę

c ju

ż

zrozumieli

ś

cie, o co chodzi. W Kraju Kłamczuchów nawet zwierz

ę

ta

musiały si

ę

nauczy

ć

kałma

ć

. Psy miauczały, koty szczekały, konie mruczały, a

lwa, który siedział w klatce w ogrodzie zoologicznym, zmuszono do pisków, bo
jego ryk przydzielono myszom. Tylko ryb i ptaków nie obowi

ą

zywały prawa króla

Giacomone, gdy

ż

ryby całe

ż

ycie milcz

ą

i nikt nie mo

ż

e ich zmusi

ć

do kłamania, a

ptaki fruwaj

ą

w powietrzu i niełatwo je schwyta

ć

. W ka

ż

dym b

ą

d

ź

razie ptaki w

dalszym ci

ą

gu

ś

piewały ka

ż

dy swoim głosem i ludzie cz

ę

sto spogl

ą

dali na nie z

background image

zazdro

ś

ci

ą

: - Szcz

ęś

ciarze! Nikt nie mo

ż

e ich ukara

ć

grzywn

ą

!... Gelsomino,

słuchaj

ą

c opowiadania kotka, zupełnie upadł na duchu. "Jak

ż

e b

ę

d

ę

mógł przebywa

ć

w tym kraju - my

ś

lał. - Mam tak silny głos,

ż

e je

ż

eli nieostro

ż

nie powiem

prawd

ę

, usłyszy mnie od razu cała policja króla Giacomone. Poza tym głos bywa

nieposłuszny i obawiam si

ę

,

ż

e mi sił nie wystarczy, aby go upilnowa

ć

". - Teraz

ju

ż

wiesz wszystko - zako

ń

czył Zoppino. - Pomówmy o czym

ś

innym. Mnie si

ę

chce

je

ść

. - Mnie równie

ż

. Tylko

ż

e o mało nie zapomniałem o tym. - Głód to jedyna

rzecz, o której nie sposób zapomnie

ć

. Nie łagodzi go czas, lecz na odwrót, im

wi

ę

cej upływa czasu, tym silniej głód o sobie przypomina. Zaraz co

ś

wymy

ś

limy,

tylko si

ę

po

ż

egnam ze

ś

cian

ą

, która tak długo trzymała mnie w niewoli. I Zoppino

swoj

ą

czerwon

ą

łapk

ą

z kredy napisał na

ś

cianie: "Miau! Niech

ż

yje wolno

ść

!"

Zdobycie jedzenia okazło si

ę

spraw

ą

niełatw

ą

. Cały czas, gdy si

ę

włóczyli po

mie

ś

cie, Gelsomino patrzył w ziemi

ę

, my

ś

l

ą

c,

ż

e znajdzie fałszyw

ą

monet

ę

.

Zoppino, przeciwnie, przygl

ą

dał si

ę

przechodniom, jak by szukał kogo

ś

znajomego.

- To ona - powiedział nagle i wskazał na starsz

ą

kobiet

ę

, która szybko szła

chodnikiem, trzymaj

ą

c w r

ę

ku niewielk

ą

paczk

ę

. - Kto to? - To ciotka Pannocchia

(czyt.: Pannokkia), opiekunka kotów. Co wieczór przychodzi do bramy królewskiego
parku z resztkami jedzenia dla bezdomnych kotów. Ciotka Pannocchia była
staruszk

ą

o surowej minie, chud

ą

, prost

ą

jak kij, wysok

ą

prawie na dwa metry.

Wygl

ą

dała raczej na osob

ę

, która miotł

ą

przegania bezdomne koty. Ze słów Zoppina

wynikało jenak co

ś

zupełnie odwrotnego. Zaprowadziła ona Gelsomina i jego nowego

przyjaciela na mały plac, gdzie w gł

ę

bi wida

ć

było parkowy mur. Na jego szczycie

je

ż

yły si

ę

ostre szkła z potłuczonych butelek. Dziesi

ęć

chudych, wyleniałych

kotów przywitało ich niezgodnym szczekaniem. - Jakie one głupie! - powiedział
Zoppino. - Popatrz, zrobi

ę

im kawał. W chwili gdy ciotka Pannocchia rozwin

ę

ła

swoj

ą

paczk

ę

i wyło

ż

yła resztki jedzenia na chodnik, Zoppino rzucił si

ę

mi

ę

dzy

gromad

ę

kotów, wrzeszcz

ą

c z całej siły: - Miau! - miau! miau! Kot, który

miauczy, zamiast szczeka

ć

! To było dla miejscowych kotów czym

ś

nieprawdopodobnym. Były tak zdumione,

ż

e stan

ę

ły z otwartymi pyszczkami,

skamieniałe, podobne do pos

ą

gów. Zoppino porwał kilka głów dorszy i ogon od

ś

ledzia, dwoma susami przeskoczył mur i zaszył si

ę

w krzakach. Gelsomino

obejrzał si

ę

. Brała go pokusa,

ż

eby równie

ż

przeskoczy

ć

przez mur, i byłby tak

zrobił, gdyby ciotka Pannocchia nie przygl

ą

dała mu si

ę

podejrzliwie. "Jeszcze

narobi alarmu" - pomy

ś

lał. I przybrawszy wygl

ą

d osoby, która nie ma nic

wspólnego z tym, co si

ę

wydarzyło, przeszedł bokiem. Koty, gdy ochłon

ę

ły ze

zdumienia, szczekaj

ą

c wczepiły si

ę

w spódnic

ę

ciotki Pannocchii, która naprawd

ę

była zaskoczona nie mniej ni

ż

one. W ko

ń

cu rozdzieliła mi

ę

dzy nie resztki

jedzenia, rzuciła okiem na mur, za którym znikn

ą

ł Zoppino, i wróciła do domu.

Gelsomino skr

ę

cił za róg ulicy i tutaj natkn

ą

ł si

ę

na długo oczekiwan

ą

fałszyw

ą

monet

ę

. Kupił sobie chleba i sera, czyli - jak si

ę

w tej krainie mówiło -

butelk

ę

atramentu i kawałek gumy do wycierania. Zapadła szybko noc. Gelsomino

był zm

ę

czony i senny. Trafił na nie zamkni

ę

t

ą

furtk

ę

, w

ś

lizn

ą

ł si

ę

do jakiej

ś

szopy i wyci

ą

gn

ą

wszy si

ę

na stosie w

ę

gla, zapadł w mocny sen. Rozdział 5 Kot

wykrywa ~ rzecz nieznan

ą

: ~ król jest łysy ~ jak kolano! Podczas gdy Gelsomino

ś

pi (nie podejrzewaj

ą

c,

ż

e nawet we

ś

nie przydarzy mu si

ę

nowa przygoda, o

której nam pó

ź

niej opowie), pójdziemy

ś

ladem trzech czerwonych łapek Zoppina.

Łebki dorszy i ogonek

ś

ledzia smakowały mu nadzwyczajnie. Pierwszy raz w

ż

yciu

trafiło mu co

ś

do pyszczka. Dopóki tkwił na

ś

cianie, nie zdarzyło mu si

ę

nigdy

odczuwa

ć

głodu. Poza tym tak

ż

e po raz pierwszy spacerował noc

ą

po królewskim

parku. "Szkoda - mówił do siebie -

ż

e nie ma tu równie

ż

Gelsomina. Mógłby

za

ś

piewa

ć

serenad

ę

królowi Giacomone i roztrzaska

ć

na kawałki szklane pałacowe

drzwi." Podniósł oczy na pałac, przyjrzał mu si

ę

dokładnie i spostrzegł na

ostatim pi

ę

trze szereg o

ś

wietlonych okien. "Król Giacomone udaje si

ę

na

spoczynek - pomy

ś

lał. - Nie chciałbym straci

ć

takiego widoku." Zr

ę

cznie, jak

tylko taki kot mógł to zrobi

ć

, zacz

ą

ł si

ę

wspina

ć

z pi

ę

tra na pi

ę

tro, a

ż

znalazł

si

ę

w oknie ogromnego salonu, który przytykał do sypialni Jego Królewskiej

Mo

ś

ci. Dwa nie ko

ń

cz

ą

ce si

ę

, jak by si

ę

wydawało, szeregi pokojowców, lokajów,

dworaków, szambelanów, admirałów, ministrów i innych wa

ż

nych osobisto

ś

ci

schylały si

ę

w ukłonach przed krocz

ą

cym królem Giacomone, straszliwie grubym,

wielkim i brzydkim. Ten brzydal posiadał jednak dwie pi

ę

kne rzeczy: bujne i

długie, wij

ą

ce si

ę

włosy o płomienistej pomara

ń

czowej barwie i nocn

ą

fiołkow

ą

background image

koszul

ę

z wyhaftowanym na piersi imieniem. Król szedł, wszyscy pochylali si

ę

jeszcze ni

ż

ej i b

ą

kali, pełni szacunku: - Dobrego dnia, Majestacie! Radosnego

dnia, królu! Giacomone zatrzymywał si

ę

przy jednej lub drugiej osobisto

ś

ci,

ziewał, a wtedy najbli

ż

ej stoj

ą

cy dworak eleganckim gestem wysuwał r

ę

k

ę

i

zasłaniał królowi usta. Król ci

ą

gn

ą

ł swoj

ą

przechadzk

ę

, narzekaj

ą

c: - Wcale mi

si

ę

nie chce spa

ć

tego ranka, czuj

ę

si

ę

rze

ś

ki jak

ź

rebask. Oczywi

ś

cie chciał

powiedzie

ć

co

ś

odwrotnego, ale do tego stopnia przyzwyczaił innych do kłamania,

ż

e i sam zacz

ą

ł okropnie łga

ć

, a co ciekawsze, pierwszy w te łgarstwa wierzył. -

Wasza Królewska Mo

ść

ma tak

ą

g

ę

b

ę

,

ż

e tylko bi

ć

i patrze

ć

, czy równo puchnie -

zauwa

ż

ył uprzejmie jeden z ministrów pochylaj

ą

c si

ę

w niskim ukłonie. Król

Giacomone obrzucił go w

ś

ciekłym spojrzeniem, ale w por

ę

przypomniał sobie,

ż

e te

słowa nie mog

ą

nic innego oznacza

ć

, jak tylko,

ż

e ma prze

ś

liczn

ą

cer

ę

, wi

ę

c

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

, ziewn

ą

ł, obrócił si

ę

, aby ruchem r

ę

ki pozdrowi

ć

tłum, uniósł

tren fiołkowej koszuli i znikn

ą

ł w swojej sypialni. Zoppino przeskoczył na

drugie okno, aby móc go obserwowa

ć

w dalszym ci

ą

gu. Jego Królewska Wysoko

ść

Giacomone, ledwo znalazł si

ę

sam, podbiegł do lustra i zacz

ą

ł czesa

ć

swoje

pi

ę

kne pomara

ń

czowe włosy złotym grzebieniem. "Dba o fryzur

ę

- stwierdził

Zoppino - i ostatecznie robi to słusznie, gdy

ż

jest ona naprawd

ę

pi

ę

kna. A

ż

dziwne,

ż

e człowiek z takimi włosami mógł zosta

ć

piratem. Powinien raczej by

ć

malarzem lub muzykiem." W tej wła

ś

nie chwili Giacomone odło

ż

ył grzebie

ń

, chwycił

delikatnie dwa loki swojej fryzury w okolicach skroni i raz_dwa_trzy, za jednym
ruchem r

ę

ki okazał si

ę

łysy jak kolano. Doprawdy,

ż

aden Indianin nie umiałby tak

szybko oskalpowa

ć

wroga. - Peruka! - wymruczał oszołomiony Zoppino. Pi

ę

kne

pomara

ń

czowe włosy nie były niczym innym jak tylko peruk

ą

! Peruk

ą

, spod której

ukazała si

ę

głowa Jego Królewskiej Mo

ś

ci, brzydkiego, czerwonego koloru, pokryta

tu i ówdzie brodawkami i guzami, które Giacomone obmacywał wzdychaj

ą

c

ż

ało

ś

nie.

Potem otworzył szeroko szaf

ę

i ukazał patrz

ą

cemu Zoppinowi - który z kolei

otworzył jeszcze szerzej oczy - cał

ą

kolekcj

ę

peruk we wszystkich kolorach:

blond, niebieskie, czarne, ufryzowane na sto ró

ż

nych sposobów i mód. Król, który

publicznie wyst

ę

pował zawsze w pomara

ń

czowej peruce, prywatnie, a zwłaszcza w

łó

ż

ku, lubił zmienia

ć

peruki. Zmniejszało to jego zmartwienie z powodu łysiny.

Wła

ś

ciwie nie powinien si

ę

wcale wstydzi

ć

tego,

ż

e wypadły mu włosy z głowy.

Prawie wszystkim osobom w pewnym wieku wypadaj

ą

włosy. Ale Giacomone ju

ż

taki

był: własnej głowy bez czupryny nie mógł

ś

cierpie

ć

. I oto na oczach Zoppina Jego

Królewska Wysoko

ść

jedn

ą

po drugiej przymierzał dziesi

ą

tki peruk, obracaj

ą

c si

ę

przed lustrem, aby podziwia

ć

ich efekt. Przygl

ą

dał si

ę

z przodu, z profilu,

małym lusterkiem sprawdzał tył głowy niby primadonna przed wyj

ś

ciem na scen

ę

.

Ostatecznie dobrał sobie peruk

ę

fiołkow

ą

, o takim samym odcieniu, jaki miała

nocna koszula, wło

ż

ył j

ą

na swoj

ą

łysin

ę

i poszedł do łó

ż

ka, gasz

ą

c

ś

wiatło.

Zoppino sp

ę

dził jeszcze dobre pół godzinki, zagl

ą

daj

ą

c tu i ówdzie przez okna

królewskiego pałacu. Nie było to zaj

ę

cie dla osoby dobrze wychowanej. Tak jak

nieładnie jest przykłada

ć

ucho do drzwi, tak te

ż

nie my

ś

licie chyba,

ż

e ładnie

jest zagl

ą

da

ć

przez okno. Nie udałoby si

ę

to wam zreszt

ą

nigdy w

ż

yciu, gdy

ż

nie

jeste

ś

cie ani kotami, ani cyrkowcami. Zoppinowi podobał si

ę

szeczególnie jeden z

szambelanów, który przed pój

ś

ciem do łó

ż

ka zdj

ą

ł swoj

ą

szat

ę

dworsk

ą

,

rozrzucaj

ą

c na wszystkie strony ozdoby, ordery i bro

ń

. I wiecie, co miał pod

spodem? Swoj

ą

star

ą

odzie

ż

pirack

ą

: portki zawini

ę

te do kolan i bluz

ę

w

szachownic

ę

. Wło

ż

ył te

ż

czarn

ą

opask

ę

, zakrywaj

ą

c

ą

prawe oko. W tym stroju stary

pirat wdrapał si

ę

nie tyle do łó

ż

ka, ile na szczyt baldachimu rozci

ą

gni

ę

tego nad

posłaniem. T

ę

sknił zapewne do wysokich rei drewnianych masztów. W ko

ń

cu zapalił

taniutk

ą

fajk

ę

i łapczywie zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

ś

mierdz

ą

cym dymem, którym a

ż

si

ę

zakrztusił Zoppino. "Popatrz, popatrz - powiedział do siebie nasz obserwator -
oto pot

ę

ga prawdy: nawet stary pirat czuje si

ę

lepiej w swojej prawdziwej

skórze." Kot zdecydował,

ż

e spanie w parku, zwi

ą

zane z ryzykiem przychwycenia

przez kogo

ś

ze stra

ż

y, byłoby lekkomy

ś

lno

ś

ci

ą

. Wrócił wi

ę

c na dół, aby wydosta

ć

si

ę

przez mur otaczaj

ą

cy pałac, i zeskoczył wprost na główny plac miasta, ten,

na którym zapewne zbierał si

ę

tłum, aby słucha

ć

przemówie

ń

króla Giacomone.

Zoppino rozejrzał si

ę

wokoło w poszukiwaniu jakiego

ś

zak

ą

tka, w którym mógłby

sp

ę

dzi

ć

noc, gdy nagle uczuł sw

ę

dzenie w prawej łapce. - Dzwne - zamruczał do

siebie - czy

ż

by Jego Królewska Wysoko

ść

obdarzył mnie pchłami? A mo

ż

e to od

starego pirata? Ale sw

ę

dzenie było innego rodzaju. Łapka, chciałbym zaznaczy

ć

,

background image

sw

ę

działa od wewn

ą

trz, nie od zewn

ą

trz. Zoppino zbadał j

ą

uwa

ż

nie, lecz nie

znalazł nic, ani

ś

ladu pchły. "Rozumiem, o co chodzi. To pewnie ch

ę

tka pisania

na murach. Przypominam sobie,

ż

e podobne sw

ę

dzenie poczułem wczoraj wieczorem,

kiedy dzi

ę

ki Gelsominowi wyl

ą

dowałem na tej ziemi. A wi

ę

c pozwol

ę

sobie zostawi

ć

tu ogłoszenie o królu Kłamczuchów." Przybli

ż

ył si

ę

ostro

ż

nie do frontu

królewskiego pałacu i upewnił si

ę

, czy stra

ż

e nie mogłyby go spstrzec. Ale

stra

ż

e - wbrew przyj

ę

temu w

ś

wiecie zwyczajowi - spały i chrapały. Na wszelki

wypadek kapral inspekcyjny sprawdzał od czasu do czasu, czy nikt nie czuwa. "Nie
mo

ż

e by

ć

lepiej!" - ucieszył si

ę

Zoppino i swoj

ą

purpurow

ą

kredow

ą

łapk

ą

,

oczywi

ś

cie praw

ą

, napisał na królewskim murze akurat od rogu do głównej bramy:

"Król Giacomone nosi peruk

ę

!" "Napis ten wygl

ą

da całkiem dobrze - orzekł po

dokładnym obejrzeniu. - Nale

ż

y si

ę

zastanowi

ć

, czy nie warto go namalowa

ć

i po

drugiej stronie bramy." Nie min

ę

ło wi

ę

cej ni

ż

ć

wier

ć

godziny, a Zoppino

powtórzył napis jak

ąś

setk

ę

razy i w ko

ń

cu był tak zm

ę

czony, jak ucze

ń

, który

odrobił zadane za kar

ę

ć

wiczenia. A teraz - lulu! Dokładnie po

ś

rodku placu

wznosiała si

ę

marmurowa kolumienka, ozdobiona rze

ź

bami mówi

ą

cymi o czynach króla

Giacomone - zmy

ś

lonych, oczywi

ś

cie. Wida

ć

tu było króla rozdaj

ą

cego swoje

bogactwa ubogim, króla kład

ą

cego trupem wrogów, króla - wynalazc

ę

parasola

chroni

ą

cego jego poddanych przed deszczem. Na szczycie kolumny było dosy

ć

miejsca, aby kotek, zwłaszcza z trzema tylko łapkami, mógł si

ę

bezpiecznie

uło

ż

y

ć

i nawet uci

ąć

krótk

ą

drzemk

ę

. Zoppino wdrapał si

ę

tam i wygodnie wtulił w

rze

ź

b

ę

na samym

ś

rodku. Aby nie spa

ść

, okr

ę

cił ogon wokół piorunochronu i zasn

ą

ł

pr

ę

dzej, ni

ż

zd

ąż

ył zamkn

ąć

oczy. Rozdział 6 O tym, jak dzielnego kotka ~ łapie

za kark ~ stara ciotka

Ś

witem obudziło naszego kotka co

ś

jakby szmer wodospadu.

"Czy

ż

by w czasie mojego snu miasto nawiedziła powód

ź

?" - pomy

ś

Lał zaintrygowany

Zoppino. Wychylił głow

ę

ze swego ukrycia i ujrzał w dole plac wypełniony gło

ś

nym

tłumem. Nie trzeba było wiele czasu, aby zrozumie

ć

,

ż

e tłum ten zebrał si

ę

dla

odczytania rewelacyjnej wiadomo

ś

ci, wypisanej koci

ą

łapk

ą

na murach królewskiej

rezydencji: "Król Giacomone nosi peruk

ę

!" W Kraju Kłamczuchów najmniejsze ziarno

prawdy wywołuje wi

ę

kszy hałas ni

ż

bomba atomowa. Nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e ze

wszystkich ulic napływały na plac wci

ąż

nowe tłumy, przyci

ą

gane wrzaw

ą

i

wybuchami

ś

miechu. Przybysze w pierwszej chwili gotowi byli my

ś

le

ć

,

ż

e chodzi tu

o jak

ąś

uroczysto

ść

. - Co si

ę

stało? Czy

ż

by

ś

my wygrali jak

ąś

wojn

ę

? - Wi

ę

cej!

Du

ż

o wi

ę

cej! - Mo

ż

e narodził si

ę

nast

ę

pca tronu? - Jeszcze lepiej! - A wi

ę

c mo

ż

e

zostały zniesione podatki? W ko

ń

cu nowi przybysze zapoznawali si

ę

z napisem

Zoppina i przył

ą

czali si

ę

do ogólnego wesela. Te okrzyki i wybuchy

ś

miechu

obudziły wreszcie króla Giacomone i wyci

ą

gn

ę

ły go z łó

ż

ka w fiołkowej nocnej

koszuli. Władca podbiegł do okna i zacieraj

ą

c r

ę

ce z rado

ś

ci, zawołał: - Có

ż

za

pi

ę

kny widok! Popatrzcie, jak mnie kochaj

ą

moi poddani! Zebrali si

ę

tutaj tak

tłumnie, aby mi powiedzie

ć

"dobranoc". Hej, dworzanie, szambelani, admirałowie!

Podajcie mi natychmiast płaszcz i berło. Chc

ę

wyj

ść

na balkon i wygłosi

ć

mow

ę

!

Ale dworzanie nie byli tak łatwowierni i nie podzielali rado

ś

ci króla. - Wasza

Wysoko

ść

, wy

ś

lijmy najpierw kogo

ś

, aby si

ę

dowiedział dokładnie, o co chodzi. -

Czy Wasza Królewska Mo

ść

nie przypuszcza,

ż

e to mo

ż

e by

ć

rewolucja? - Ale

ż

sk

ą

d?

Czy

ż

nie widzicie, jak s

ą

uradowani? - Owszem, ale jaki powód tej rado

ś

ci? - To

zupełnie jasne: przecie

ż

za chwil

ę

uka

żę

si

ę

ich oczom i usłysz

ą

mój głos. Gdzie

mój sekretarz? - Jestem, królu, do usług. Sekratarz króla Giacomone nosił zawsze
pod pach

ą

grub

ą

tek

ę

, pełn

ą

przemówie

ń

gotowych do natychmiastowego wygłoszenia.

Były tam przemowy wszelkiego rodzaju: pouczaj

ą

ce, rozrzewniaj

ą

ce i

rozweselaj

ą

ce. Oczywi

ś

cie, wszystko było w nich zełgane od pocz

ą

tku do ko

ń

ca.

Sekretarz otworzył tek

ę

i wyj

ą

ł z niej plik kartek zatytułowany: "Mowa o

dziurkach w serze szwajcarskim". - Nie, nie! Nic o

ż

ywno

ś

ci - zaprotestował

król. - Jeszcze sobie kto

ś

głodny przypomni,

ż

e nie jadł kolacji, i miałbym

tylko kłopot. - A wi

ę

c mo

ż

e "O wynalazku koni ana biegunach" - zaproponował

sekretarz. - To ju

ż

lepiej. Nikt nie zaprzeczy,

ż

e zanim ja wst

ą

piłem na tron,

konie w tym kraju nie bujały si

ę

tak, jak trzeba. - Wasza Królewska Wysoko

ść

,

mam tu jeszcze mow

ę

"O kolorze włosów". - Znakomicie! Tego mi wła

ś

nie brakowało!

- zawołał król Giacomone gładz

ą

c swoje uczesanie. Chwycił kartki, na których

spisana była mowa, i wybiegł na balkon. Na widok osoby królewskiej przetoczyło
si

ę

po placu co

ś

, co mo

ż

na by wzi

ąć

za grzmot oklasków albo za wybuch

ś

miechu.

Cz

ęść

nieufnych dworzan królewskich os

ą

dziła,

ż

e to był

ś

miech, i stała si

ę

background image

jeszcze bardziej nieufna. Giacomone, odwrotie, przyj

ą

ł wrzaw

ę

za wyraz uznania,

podzi

ę

kował swoim poddanym pi

ę

knym u

ś

miechem i rozpocz

ą

ł czytanie mowy. (Tylko

nie wyobra

ż

ajcie sobie,

ż

e i wy potrafiliby

ś

cie czyta

ć

w taki sposób, jak to

robił król. Nie zrozumieliby

ś

cie z tego nic a nic. Cała mowa pisana była bowiem

na odwrót. Przetłumacz

ę

wi

ę

c wam i opowiem wszystko, opieraj

ą

c si

ę

na słowach

Gelsomina). Król mówił mniej wi

ę

cej tak: - Moi wierni poddani! Co warta jest

głowa bez włosów! Jest niby ogród bez kwiatów albo niebo bez gwiazd. - Brawo! -
gruchn

ą

ło z tłumu. - Prawda!

Ś

wi

ę

ta prawda! To słowo "prawda" wzbudziło

nieufno

ść

nawet i w cz

ęś

ci mniej podejrzliwych dworzan. Ale król Giacomone

spokojnie ci

ą

gn

ą

ł dalej: - Zanim zostałem królem tego kraju, ludzie wyrywali

sobie tutaj włosy z rozpaczy. Poddani moi jeden po drugim stawali si

ę

łysi i nie

wstydzili si

ę

tego. Ba, nawet perukarze siedzieli tu bez pracy. - Brawo! -

krzykn

ą

ł jaki

ś

obywatel. - Niech

ż

yj

ą

perukarze! Niech

ż

yj

ą

peruki! Król

zaniemówił na chwil

ę

. Wzmianka o peruce trafiła go w samo serce. Mimo wszystko,

odsuwaj

ą

c na bok podejrzenia, przemawiał dalej: - A teraz słuchajcie uwa

ż

nie,

gdy

ż

powiem wam, dlaczego włosy koloru pomara

ń

czowego s

ą

pi

ę

kniejsze ni

ż

zieloine. W tym momencie jaki

ś

dworzanin, bardzo zziajany, poci

ą

gn

ą

ł króla

Giacomone za łokie

ć

i szepn

ą

ł mu do ucha: - Wasza Królewska Mo

ść

, stała si

ę

rzecz straszna! - Mów, co takiego? - Prosz

ę

najpierw obieca

ć

,

ż

e nie zostanie mi

uci

ę

ty j

ę

zyk, je

ż

eli powiem prawd

ę

. - Obiecuj

ę

! Mów! - Królu, na murach kto

ś

powypisywał,

ż

e Wasza Królewska Mo

ść

nosi peruk

ę

, i z tego wła

ś

nie

ś

miej

ą

si

ę

ci

ludzie. Król Giacomone był tak wstrz

ąś

ni

ę

ty,

ż

e kartki, na których zapisana była

mowa, wypadły mu z r

ą

k i pofrun

ę

ły, kołysz

ą

c si

ę

nad tłumem, w powietrzu, a

ż

opadły i znalazły si

ę

w r

ę

kach uliczników. Gdyby królowi powiedziano,

ż

e jego

pałac został podpalony, nie ogarn

ę

łaby go wi

ę

ksza w

ś

ciekło

ść

. Natychmiast wydał

ż

andarmom rozkaz, aby rozp

ę

dzili tłum. Potem dworzaninowi, który przyniósł mu t

ę

straszn

ą

wiadomo

ść

, kazał uci

ąć

j

ę

zyk. Biedaczysko w po

ś

piechu prosił króla, aby

mu zachowano j

ę

zyk. Zapomniał,

ż

e dla ocalenia j

ę

zyka nale

ż

ało prosi

ć

o

zostawienie nosa. Lecz do u

ś

mierzenia gniewu króla Giacomone było jeszcze

daleko. A wi

ę

c w całym kraju ogłoszono proklamacj

ę

, która obiecywała sto tysi

ę

cy

fałszywych talarów za wskazanie autora obrazy królewskiego majestatu. A na placu
przed pałacem, tu

ż

u stóp kolumny, została ustawiona gilotyna, gotowa uci

ąć

głow

ę

nieostro

ż

nemu pisarzowi. - Mamma mia! (po włosku: matko moja!) - zawołał

słysz

ą

c i widz

ą

c to wszystko Zoppino. Przesun

ą

ł łapk

ą

wokoło swej szyi i cofn

ą

ł

si

ę

za rze

ź

b

ę

. "Nie mam poj

ę

cia, jak si

ę

nazywa w j

ę

zyku Kłamczuchów strach, ale

je

ż

eli na to mówi si

ę

odwaga, to czuj

ę

si

ę

w tej chwili bardzo odwa

ż

ny" -

pomy

ś

lał. Na wszelki wypadek cały dzie

ń

pozostał ukryty w swoim schronieniu.

Około wieczora, gdy był pewien,

ż

e nie spotka go nikt niepo

żą

dany, zsun

ą

ł si

ę

z

kolumny, spogl

ą

daj

ą

c ostro

ż

nie wokoło. Gdy ju

ż

był na ziemi, jego tylne łapki

chciały natychmiast pop

ę

dzi

ć

biegiem, ale w przedniej prawej łapce odezwało si

ę

znajome natr

ę

tne sw

ę

dzenie. - Zabawne! - wymruczał Zoppino. - Aby uwolni

ć

si

ę

od

tego sw

ę

dzenia, musz

ę

napisa

ć

znowu co

ś

nieprzyjemnego o królu Giacomone.

Widocznie kto

ś

, kto urodził si

ę

na murze, nie mo

ż

e lepiej sp

ę

dzi

ć

swego

ż

ycia,

jak tylko gryzmol

ą

c na murach, gdzie si

ę

da. Ale co ja zrobi

ę

, przecie

ż

tu nie

wida

ć

ż

adnego muru? Nie namy

ś

laj

ą

c si

ę

długo, Zoppino wypisał na no

ż

u gilotyny

swoj

ą

czerwon

ą

łapk

ą

nowy anons o królu Giacomone: Łysy jest nasz Giacomone@ jak

kolano - to stwierdzone.@ Sw

ę

dzenie min

ę

ło, ale Zoppino zauwa

ż

ył ze smutkiem,

ż

e

jego łapka skróciła si

ę

o kilka milimetrów. - Jednej łapki i tak mi brak; je

ż

eli

zu

ż

yj

ę

drug

ą

na pisanie, jak b

ę

d

ę

chodzi

ć

? - Nie martw si

ę

! - szepn

ą

ł jaki

ś

głos

za jego plecami. I gdyby to był tylko głos, Zoppino zdołałby umkn

ąć

, ale ten

głos miał dwoje ramion i dwie solidne r

ę

ce, które uwi

ę

ziły go, przytrzymuj

ą

c

mocno. Ramiona, r

ę

ce i głos nale

ż

ały do pewnej starszej pani, wysokiej prawie na

dwa metry, szczupłej i surowej... - Ciotka Pannocchia! - pisn

ą

ł Zoppino. - We

własnej osobie - sykn

ę

ła mu do ucha. - Ju

ż

ja ci

ę

teraz naucz

ę

zjada

ć

kolacj

ę

moim kotom i gryzmoli

ć

na murach. Zoppino bez protestu pozwolił uło

ż

py

ć

si

ę

w

fałdach jej płaszcza, tym bardziej

ż

e wła

ś

nie na schodach królewskiego pałacu

ukazało si

ę

kilku

ż

andarmów. "Jak to dobrze,

ż

e ciotka Pannocchia zjawiła si

ę

pierwsza - pomy

ś

lał zwijaj

ą

c si

ę

w kł

ę

bek. - Lepiej mi w jej r

ę

kach ni

ż

w r

ę

kach

króla Giacomone!" Rozdział 7 Tu Zoppino sam, ~ sam jeden ~ uczy miaucze

ć

kotów

siedem Ciotka Pannocchia przyniosła Zoppina do domu i przyszyła go do fotela.
Tak, tak dosłownie - wzi

ę

ła nitk

ę

z igł

ą

i przyszyła, jak by był wzorem do

background image

haftu. A przed odci

ę

ciem nitki zrobiła podwójny supeł,

ż

eby ni

ć

si

ę

nie

wywlokła. - Ciotko Pannocchio - powiedział Zoppino z lekka obra

ż

ony - mogłaby

ś

przynajmniej przyszy

ć

mnie niebiesk

ą

nitk

ą

, która by lepiej pasowała do mego

koloru. Ta pomara

ń

czowa jest obrzydliwa, przypomina mi peruk

ę

króla Giacomone. -

Nie mówmy o peruce. Najwa

ż

niejsze,

ż

e zostałe

ś

złapany i

ż

e mi nie uciekniesz

jak tamtego wieczora. Takie zwierz

ę

ta jak ty niecz

ę

sto mo

ż

na spotka

ć

i wiele si

ę

po tobie spodziewam - powiedziała. - Jestem najzwyczajniejszym kotkiem - odrzekł
skromnie Zoppino. - Ty jeste

ś

kot, który miauczy, a w naszych czasach z takimi

raz_dwa i moje uszanowanie! Wszystkie koty musz

ą

teraz szczeka

ć

, no i oczywi

ś

cie

nic z tego nie wychodzi, bo przecie

ż

nie po to si

ę

urodziły... Ja lubi

ę

koty, a

nie psy. Mam w domu siedem kotów. Za ka

ż

dym razem, kiedy otwieraj

ą

pyszczki,

skłonna jestem wyp

ę

dzi

ć

je na ulic

ę

. Wielokrotnie próbowałam uczy

ć

je

miauczenia, ale nie zwracaj

ą

na mnie

ż

adnej uwagi. Zoppino zaczynał odczuwa

ć

prawdziw

ą

sympati

ę

do tej starej kobiety, która oprócz tego,

ż

e uratowała go od

ż

andarmów, martwiła si

ę

szczekaj

ą

cymi kotami. - Zreszt

ą

o kotach pomy

ś

limy

jutro. Tego wieczora mamy co innego do roboty. - To mówi

ą

c ciotka Pannocchia

podeszła do małej szafki i wyj

ę

ła z niej ksi

ąż

k

ę

pod tytułem "Rozprawa o

porz

ą

dku". - Teraz - o

ś

wiadczyła sadowi

ą

c si

ę

w fotelu naprzeciw Zoppina -

przeczytam ci na głos t

ę

ksi

ąż

k

ę

od pierwszego do ostatniego rozdziału. - A ile

ona ma stron, ciociu Pannocchio? - Niedu

ż

o! Tylko osiemset dwadzie

ś

cia cztery,

licz

ą

c i spis rzeczy, którego czytanie odło

ż

ymy do jutra. Rozdział pierwszy:

"Dlaczego nie nale

ż

y pisa

ć

na

ś

cianach swoich nazwisk. Nazwisko to rzecz cenna,

nie wycierajcie nim k

ą

tów. Namalujcie lepiej ładny obraz, wtedy b

ę

dziecie mogli

umie

ś

ci

ć

na nim swój podpis. Zróbcie pi

ę

kny pos

ą

g, na którego piedestale wasze

nazwisko b

ę

dzie zupełnie na miejscu. wymy

ś

lcie maszyn

ę

, wtedy b

ę

dziecie mieli

całkowite prawo nazwa

ć

j

ą

swoim nazwiskiem. Tylko ci ludzie, którzy nie robi

ą

nic po

ż

ytecznego, pisz

ą

swe imiona i nazwiska na parkanach i

ś

cianach, dlatego

ż

e nie maj

ą

ich gdzie umie

ś

ci

ć

". - Zgoda - o

ś

wiadczył Zoppino. - Ja te

ż

nie

pisałem na murze swego imienia, tylko imi

ę

króla Giacomone. - Uwa

ż

aj, słuchaj.

Rozdział drugi: "Dlaczego nie trzeba pisa

ć

na murach imion przyjaciół". - Mam

jedynego przyjaciela - powiedział Zoppino. - Miałem go i straciłem. Wolałbym nie
słucha

ć

tego rozdziału, bo mi si

ę

robi bardzo smutno... W tym momencie

zad

ź

wi

ę

czał dzwonek i ciotka Pannocchia wstała, by otworzy

ć

drzwi. Weszła

dziewczynka lat około dziesi

ę

ciu, uczesana w ko

ń

ski ogon i ubrana w farmerki

oraz kaftanik w szachownic

ę

. - Romoletta! - krzykn

ą

ł zdumiony Zoppino.

Dziewczynka patrzyła na niego, jakby co

ś

sobie przypominaj

ą

c. - Gdzie my

ś

my si

ę

poznali? - Jak to gdzie? Przecie

ż

mógłbym ci

ę

nazywa

ć

prawie swoj

ą

mam

ą

! Czy ci

nic nie przypomina moja barwa? - Przypomina mi, jak pewnego razu po

ż

yczyłam

sobie ze szkoły kawałek kredy. - Po

ż

yczyła

ś

? A czy nauczyciel wiedział o tym? -

NIe. Był wtedy zaj

ę

ty czym

ś

innym, a potem zadzwonił dzwonek na przerw

ę

. - Otó

ż

to! - Przytakn

ą

ł Zoppino. - Mo

ż

na powiedzie

ć

,

ż

e jestem synem tego kawałka

kredy. Naturalnie, gdyby

ś

mnie narysowała ze wszystkimi czterema łapkami, byłbym

ci jeszcze bardziej wdzi

ę

czny. Ale i tak jestem zadowolony. - Ja równie

ż

bardzo

si

ę

ciesz

ę

,

ż

e ci

ę

widz

ę

. Z pewno

ś

ci

ą

masz wiele do opowiedzenia. - Wszyscy s

ą

tutaj zadowoleni, oprócz mnie - wtr

ą

ciła ciotka Pannocchia. - Przypuszczam,

ż

e

wam obojgu przyda si

ę

posłucha

ć

tego, co jest napisane w tej ksi

ąż

ce. Romoletto,

usi

ą

d

ź

tutaj. Dziewczynka przysun

ę

ła fotel, usiadła na nim i podkuliła pod

siebie nogi, zrzuciwszy przedtem pantofelki. Ciotka Pannocchia podj

ę

ła czytanie

trzeciego rozdziału, który mówił o tym, dlaczego nie trzeba bazgra

ć

na murach

napisów, obra

ż

aj

ą

cych przechodniów. Zoppino i Romoletta słuchali z wielk

ą

uwag

ą

.

Zoppino dlatego,

ż

e był przyszyty, Romoletta za

ś

miała w tym swój cel. Jaki -

zrozumiecie wkrótce. Doczytawszy do dziesi

ą

tego rozdziału, ciotka Pannocchia

zacz

ę

ła poziewa

ć

. Najpierw ziewała tylko raz na stron

ę

. Potem ziewni

ę

cia stawały

si

ę

cz

ę

stsze: trzy na stron

ę

, cztery, potem co linijk

ę

, potem co słowo. W ko

ń

cu

nast

ą

piło ziewni

ę

cie, które trwało dłu

ż

ej ni

ż

poprzednie, a kiedy usta dobrej

kobiety zamkn

ę

ły si

ę

, razem z nimi zamkn

ę

ły si

ę

równie

ż

jej oczy. - Ci

ą

gle to

samo - powiedziała Romoletta - w połowie ksi

ąż

ki zawsze zasypia. - Czy trzeba

b

ę

dzie czeka

ć

, a

ż

si

ę

obudzi? - zapytał Zoppino. - Jestem tak mocno przyszyty,

ż

e gdybyxm zechciał ziewn

ąć

, nie mógłbym otworzy

ć

pyszczka, a poza tym spiesz

ę

si

ę

, aby odszuka

ć

przyjaciela, którego nie widziałem od wczorajszego wieczoru. -

Ju

ż

wiem, co zrobi

ę

- powiedziała Romoletta. Wzi

ę

ła male

ń

kie no

ż

yczki i

background image

ostro

ż

nie poprzecinała nici. Zoppino zeskoczył na podłog

ę

, przeci

ą

gn

ą

ł si

ę

i a

ż

westchn

ą

ł z zadowolenia. - Pr

ę

dzej! - szepn

ę

ła Romoletta. - Wyjdziemy przez

kuchni

ę

. W kuchni panowały egipskie ciemno

ś

ci, tylko w jednym k

ą

cie błyszczało

czterna

ś

cie zielonych ogników. - Czuj

ę

zapach kotów - powiedział Zoppino. -

Mówi

ą

c dokładniej, czuj

ę

zapach siedmiu kotów. - To s

ą

koty ciotki. Od strony

umywalni dochodziło wesołe parskanie. - Bratku - odezwał si

ę

jaki

ś

głos - wida

ć

,

ż

e

ś

nie tylko kulawy, ale równie

ż

ś

lepy. Nie widzisz, czy co,

ż

e jeste

ś

my takie

same psy jak ty?! - Có

ż

to za kłamliwe koty - rozzło

ś

cił si

ę

Zoppino. - wasze

szcz

ęś

cie,

ż

e nie mam czasu, bo przy pomocy pazurów nauczłbym was miaucze

ć

, a

ciotka Pannocchia podzi

ę

kowałaby mi jeszcze. - Hau! - szczekn

ę

ło chórem

wszystkie siedem kotów. Zoppino, utykaj

ą

c, przespacerował si

ę

po kuchni i zwin

ą

ł

w kł

ę

bek przed samymi nosami siedmiu kolegów. - Miau - powiedział, jak by

zach

ę

caj

ą

c je do na

ś

ladownictwa. Siedem kotów poczuło si

ę

dotkni

ę

te do

ż

ywego. -

Słyszycie? - powiedział najmłodszy. - On potrafi miaucze

ć

. - Tak, i jak na psa,

to nawet nie

ź

le... - Miau! - powtórzył Zoppino. - Miau, miau, miau! - On

prawdopodobnie pracuje w radio jako na

ś

ladowca ró

ż

nych głosów - wyraził

przypuszczenie najstarszy z siódemki. - Miau! - znów powiedział Zoppino. -
Prawd

ę

mówi

ą

c - zamruczał inny kot - ja równie

ż

chciałbym pomiaucze

ć

. Je

ż

eli

chcecie wiedzie

ć

, mam ju

ż

dosy

ć

szczekania. Zawsze, kiedy szczekam, ogarnia mnie

taki strach,

ż

e a

ż

sier

ść

staje mi d

ę

ba na grzbiecie. - Głuptasku - wtr

ą

cił

Zoppino - czego ty si

ę

boisz? Czy

ż

nie jeste

ś

kotem, a nie

ż

adnym psem? - Obra

ż

a

nas! Czas, aby go przesta

ć

słucha

ć

. Nie wiadomo, kto to jest. - Jestem kotem,

tak jak i wy. - Pies czy kot, wszystko jedno. Chciałbym pomiaucze

ć

! - Radz

ę

ci,

spróbuj pomiaucze

ć

, nie po

ż

ałujesz. W pyszczku zrobi ci si

ę

tak słodko, jak... -

Czy jak od mleka, które nam daje ciotka Pannocchia? - Sto razy słodziej. - A
mo

ż

e bym ja popróbował? - powiedział najmłodszy. - Miau, miau! - kusił Zoppino.

- Odwagi, braciszku! Zaczynaj! I Romoletta usłyszała, jak najmłodszy kotek
zacz

ą

ł nie

ś

miało pomiaukiwa

ć

. Drugi kot poszedł za jego przykładem, za chwil

ę

przył

ą

czył si

ę

trzeci i oto siedem kotów miauczało jakby siedmioro rozstrojonych

skrzypiec, a Zoppino najgło

ś

niej ze wszystkich. - No, jak? - Rzeczywi

ś

cie

słodko! - Bardziej słodko ni

ż

po mleku z cukrem! - Mówicie o mleku! - z trwog

ą

w

głosie krzykn

ę

ła Romoletta. - Przecie

ż

mo

ż

ecie rozbudzi

ć

ciotk

ę

. Chod

ź

my,

Zoppino! Ale ostro

ż

no

ść

była ju

ż

niepotrzebna. Ciotka Pannocchia dawno si

ę

obudziła i teraz stała w drzwiach do kuchni. Pstrykn

ą

ł wył

ą

cznik i wszyscy

ujrzeli uszcz

ęś

liwion

ą

twarz starej kobiety, mokr

ą

od łez... - Miluchne moje!

Male

ń

stwa! Nareszcie! Zoppino i Romoletta wybiegli na podwórze. A siedem kotów

prze

ż

ywało chwile niepewno

ś

ci. Patrzyły na sw

ą

opiekunk

ę

, miaucz

ą

c a

ż

do utraty

tchu i nie wiedz

ą

c, co s

ą

dzi

ć

o strumykach płyn

ą

cych z jej oczu. Patrzyły na

drzwi i zdecydowały si

ę

wyj

ść

. Jeden tu

ż

za ogonem drugiego udały si

ę

na

podwórko, nie przestaj

ą

c ani na chwil

ę

miaucze

ć

. Wzruszona ciotka Pannocchia

ocierała łzy i powtarzała raz po raz: - Zuchy! Zuchy! Moje dzielne zuchy! Na co
koty odpowiadały: - Miau! Miau! Przy tym szczególnym widowisku asystował kto

ś

,

kogo nikt nie zauwa

ż

ył. Był to sam pan Calimero (czyt.: Kalimero), wła

ś

ciciel

domu, do tego stopnia chciwy,

ż

e wynaj

ą

ł lokatorom cały dom a

ż

do ostatniej

izby, a sam zamieszkał w klitce pod dachem. Był on brzydki jak diabeł i w ogóle
antypatyczny. Kilkakrotnie

żą

dał od ciotki Pannocchii, aby nie trzymała kotów w

domu, ale oczywi

ś

cie staruszka wcale na to nie zwa

ż

ała. - Płac

ę

za mieszkanie, i

to niemało, a w swoim mieszkaniu mog

ę

robi

ć

, co mi si

ę

podoba. Calimero wi

ę

ksz

ą

cz

ęść

wolnego czasu sp

ę

dzał w okienku klitki na strychu, podpatruj

ą

c, co robi

ą

jego lokatorzy. Dlatego zobaczył tego wieczora koty, usłyszał, jak miaucz

ą

, i

jak ciotka Pannocchia gło

ś

no je chwali powtarzaj

ą

c: "Zuchy! Zuchy!" "A wi

ą

c to

tak - powiedział do siebie, zacieraj

ą

c r

ę

ce. - Teraz ju

ż

wiem, dlaczego ta stara

wied

ź

ma włóczy si

ę

po mie

ś

cie i zbiera bezdomne psy! Robi to po to, aby je uczy

ć

miaucze

ć

! Tym razem usadz

ę

j

ą

! Zaraz napisz

ę

do ministra!" Zamkn

ą

ł okienko,

wzi

ą

ł pióro, papier, kałamarz i napisał: "Panie Ministrze! Dziej

ą

si

ę

tutaj

niesłychane rzeczy. Pani ciotka Pannocchia robi... to i to, i tak dalej, i temu
podobnie. Podpisuj

ę

: Przyjaciel Kłamstwa". Wło

ż

ył list do koperty i pobiegł z

nim na poczt

ę

. Doprawdy, trudno o gorszy zbieg okoliczno

ś

ci. Kiedy Calimero

wracał do domu, zauwa

ż

ył Romolett

ę

i Zoppina, którzy wła

ś

nie zatrzymali si

ę

na

drodze, aby uczyni

ć

co

ś

, co zasługiwało na wysłuchanie przynajmniej dziesi

ę

ciu

rozdziałów z ksi

ąż

ki ciotki Pannocchii. Zoppino, jak wiecie, odczuwał od czasu

background image

do czasu to dziwne sw

ę

dzenie, a kiedy ju

ż

je odczuł, nie mógł si

ę

powstrzyma

ć

od

pisania na murach. Poddawał si

ę

wi

ę

c tej ch

ę

ci, a Romoletta przygl

ą

dała si

ę

temu

z zazdro

ś

ci

ą

, gdy

ż

nie miała ju

ż

ani kawałka kredy w swojej kieszonce.

ś

adne z

nich nie spostrzegło,

ż

e zbli

ż

a si

ę

Calimero. Drab Calimero, gdy tylko ich

zobaczył, zaraz si

ę

domy

ś

Lił,

ż

e tu chodzi o jak

ąś

zakazan

ą

spraw

ę

. Skrył si

ę

w

najbli

ż

szej sionce i stamt

ą

d z łatwo

ś

ci

ą

mógł odczyta

ć

nowe ogłoszenie, które

brzmiało: Giacomone ma kłopoty,@ miaucz

ą

o tym wszystkie koty!@ Ledwo Zoppino i

Romoletta oddalili si

ę

, Calimero pobiegł do domu i z nie ukrywan

ą

rado

ś

ci

ą

napisał do ministra nowy list o nast

ę

puj

ą

cej tre

ś

ci: "Panie Ministrze! Spiesz

ę

oznajmi

ć

,

ż

e autorzy napisów na murze, obra

ż

aj

ą

cych naszego władc

ę

, mieszkaj

ą

w

domu ciotki Pannocchiii. S

ą

to: siostrzenica jej, Romoletta, i jeden z jej psów,

które zbiera tylko w tym celu, aby je wbrew przepisom uczy

ć

miauczenia. Nie

w

ą

tpi

ę

,

ż

e Pan Minister zechce mi wypłaci

ć

obiecan

ą

nagrod

ę

w sumie stu tysi

ę

cy

fałszywych talarów. Podpisuj

ę

si

ę

: Calimero - Wór na Pieni

ą

dze". W tym samym

czasie Zoppino z niepokojem ogl

ą

dał swoj

ą

przedni

ą

łapk

ę

, która znowu skróciła

si

ę

o kilka milimetrów. - Musz

ę

znale

źć

jaki

ś

nowy sposób pisania, przy którym

nie ubywałoby mi łapki - powiedział z westchnieniem. - Zaraz! - wykrzykn

ę

ła

Romoletta. - Jaka

ż

ja jestem głupia,

ż

e nie pomny

ś

lałam o tym wcze

ś

niej. Tutaj w

s

ą

siedztwie mieszka pewien artysta malarz. Jego izdebka nigdy nie jest

zamkni

ę

ta, bo malarz jest tak biedny jak mysz ko

ś

cielna i nie obawia si

ę

złodziei. Mo

ż

esz tam i

ść

i po

ż

yczy

ć

jak

ąś

kredk

ę

, a nawet całe pudełko kredek.

Chod

ź

my, poka

żę

ci drog

ę

, a potem wracam do domu. Nie chc

ę

, aby ciotka

Pannocchia martwiła si

ę

o mnie. Rozdział 8 Bananito jest malarzem, ~ lecz maluje

dziwne twarze Tego wieczora malarzowi Bananito w

ż

aden sposób nie udawało si

ę

zasn

ąć

. Siedział samotny w izdebce na małym stołeczku i spogl

ą

daj

ą

c na swoje

obrazy, oddawał si

ę

niewesołym rozmy

ś

laniom. "Nikomu na nic one si

ę

nie

przydadz

ą

- my

ś

lał. - Czego

ś

im brak. Gdyby nie to Co

ś

", obrazy byłyby

arcydziełami. Ale czego im brak? W tym wła

ś

nie s

ę

k!" W tym momencie na parapet

wskoczył Zoppino, który zdecydował si

ę

wej

ść

oknem, aby nie robi

ć

gospodarzowi

kłopotu. - Oho - jeszcze nie

ś

pimy - miaukn

ą

ł do siebie. - Trzeba poczeka

ć

. Nie

chc

ę

by

ć

niedelikatny. Wezm

ę

kredki po cichu, kiedy BAnanito za

ś

nie. Tymczasem

popatrz

ę

na jego obrazy. Ale to, co ujrzał, zaskoczyło go. "Co

ś

tu jest

niepotrzebnego - rozmy

ś

lał. - Po pierwsze: troch

ę

za du

ż

o nóg. Ten ko

ń

na

przykład, ma ich trzyna

ś

cie. A mnie musz

ą

wystarczy

ć

trzy. Po drugie: troch

ę

za

du

ż

o nosów. Na tym portrecie jedna jedyna głowa ma a

ż

trzy nosy. Nie zazdroszcz

ę

wła

ś

cicielowi; gdy nabawi si

ę

kataru, b

ę

dzie miał kłopot z chusteczkami..."

Bananito nagle podniósł si

ę

ze stołka, mrucz

ą

c: - A mo

ż

e doda

ć

koloru

zielonego... Tak, tak, chyba to tego brakuje... Schwycił tubk

ę

, wycisn

ą

ł farb

ę

na palet

ę

i zacz

ą

ł kła

ść

zielone plamy tu i ówdzie. Wymalował na zielono i

ko

ń

skie nogi, i nosy na portrecie, i nawet oczy pani na innym portrecie -

wszystkie sze

ść

, po trzy z ka

ż

dej strony twarzy. Zrobiwszy to, cofn

ą

ł si

ę

o

kilka kroków i przymru

ż

ył oczy,

ż

eby lepiej oceni

ć

wyniki swej pracy. - Nie, nie

- westchn

ą

ł - to jednak nie to. Obrazy, jak były do niczego, tak s

ą

do niczego.

Zoppino, siedz

ą

cy na parapecie, nie usłyszał tych słów, ale za to zobaczył,

ż

e

Bananito smutnie kiwa głow

ą

. "Przysi

ę

gn

ę

,

ż

e jest niezadowolony ze swych

obrazów. Tak, tak. Nie chciałbym si

ę

znale

źć

na miejscu tej pani o sze

ś

ciu

oczach. Gdy si

ę

zestarzeje, nie starczy jej pieni

ę

dzy na okulary..." Bananito

złapał jeszcze jedn

ą

tub

ę

, wycisn

ą

ł jej zawarto

ść

na palet

ę

i zacz

ą

ł skaka

ć

koło

swych płócien jak polny konik. -

ś

ółtego... - mruczał. - Jestem gotów si

ę

zało

ż

y

ć

,

ż

e tu za mało

ż

ółtego! "Gwałtu! - pomy

ś

lał Zoppino. - Teraz b

ę

dzie

jajecznica!" Bananito rzucił nagle palet

ę

oraz p

ę

dzel i ze zło

ś

ci zacz

ą

ł je

depta

ć

nogami. "Do

ść

! - postanowił. - Teraz wezm

ę

z kuchni nó

ż

i por

ż

n

ę

swoje

obrazy na kawałki! Widocznie nie mog

ę

by

ć

malarzem..." Bananito nazywał kuchni

ą

mały stolik w rogu pokoju, na którym znajdowały si

ę

: maszynka spirytusowa, stary

garnek, patelnia oraz kilka talerzy i ły

ż

ek. Stolik stał pod samym oknem i

Zoppino musiał si

ę

schowa

ć

za doniczk

ę

z kwiatami,

ż

eby go malarz nie zobaczył.

Ale nawet gdyby si

ę

nie ukrył, Bananito nie zauwa

ż

yłby go na pewno, gdy

ż

w

oczach miał łzy, a ka

ż

da była wielko

ś

ci orzecha. "Co on chce zrobi

ć

? - pytał

siebie Zoppino. - Bierze widelec... Kładzie widelec i chwyta nó

ż

! Sprawa

przybiera niebezpieczny obrót. Czy

ż

by chciał kogo

ś

zabi

ć

? Mo

ż

e którego

ś

ze

swoich krytyków... Prawd

ę

mówi

ą

c, powinien si

ę

cieszy

ć

,

ż

e te obrazy s

ą

tak

background image

okropne. Przecie

ż

, kiedy je da na wystaw

ę

, ludzie nie b

ę

d

ą

mogli powiedzie

ć

prawdy i wszyscy b

ę

d

ą

musieli si

ę

nimi zachwyca

ć

, a on zarobi wiele pieni

ę

dzy".

Tymczasem Bananito odszukał w szufladzie osełk

ę

i zacz

ą

ł ostrzy

ć

ż

. "Je

ż

eli

postanowił kogokolwiek zabi

ć

- rozwa

ż

ał Zoppino - to widocznie chce, aby ofiara

zgin

ę

ła od jednego ciosu. No, no... A je

ż

eli ma zamiar popełni

ć

samobójstwo?

Trzeba co

ś

zrobi

ć

... Za wszelk

ą

cen

ę

trzeba co

ś

robi

ć

... Nie wolno traci

ć

ani

minuty!" I nasz mały bohater rzucił si

ę

ku malarzowi, miaucz

ą

c z całej siły. W

tej samej sekundzie rozwarły si

ę

drzwi i do pokoiku wpadł zadyszany, spocony,

pokryty kurzem... zgadnijcie, kto? - Gelsomino! - Zoppino! - Jak si

ę

ciesz

ę

,

ż

e

ciebie widz

ę

! - Czy

ś

to ty, mój drogi Zoppino? - Je

ż

eli nie wierzysz, policz

moje nogi! Nie zwa

ż

aj

ą

c na oszołomionego malarza, Gelsomino i Zoppino obejmowali

si

ę

i ta

ń

czyli z rado

ś

ci. Rozdział 9 Głos, co takie tony bierze~ niech pochwali

si

ę

w operze~ Gelsomino - pami

ę

tacie - zasn

ą

ł w szopie na kupie w

ę

gla. Nie było

to, oczywi

ś

cie, wygodne łó

ż

ko, ale poniewa

ż

chłopak nie był rozpieszczony,

niewiele sobie z tego robił i kawałki w

ę

gla, które go tu i tam ugniatały, nie

przeszkodziły mu w spaniu. W czasie snu zacz

ą

ł

ś

piewa

ć

. Wielu ludzi mówi przez

sen, a Gelsomino ni mniej, ni wi

ę

cej, tylko nucił. Gdy si

ę

budził, nie pami

ę

tał

o tym. Głos, zmuszony za dnia do długiego milczenia, teraz brał odwet za
wszystkie czasy, kiedy wła

ś

ciciel nie wypuszczał go z gardła. To "nucenie" było

jednak dostatecznie gło

ś

ne, aby rozbudzi

ć

pół miasta. Rozgniewani mieszka

ń

cy

biegli do okien, wołaj

ą

c z oburzeniem: - Gdzie s

ą

nocne stra

ż

e? Czy to mo

ż

liwe,

aby nikt nie uciszył tego pijaka? Stra

ż

nocna biegała w prawo i w lewo, ale nie

widziała nic, tylko puste ulice. Obudził si

ę

tak

ż

e dyrektor teatru miejskiego,

który mieszkał na drugim ko

ń

cu miasta, w domu oddalonym około dziesi

ę

ciu

kilometrów od szopy, w której

ś

piewał Gelsomino. - Có

ż

za nadzwyczajny głos! -

wykrzykn

ą

ł zrywaj

ą

c si

ę

z łó

ż

ka. - Có

ż

za wspaniały tenor! Ach,

ż

ebym ja mógł go

dosta

ć

w swoje r

ę

ce! Jak

ż

e szybko cały mój teatr napełniłby si

ę

publiczno

ś

ci

ą

!

Oto człowiek, który mo

ż

e mnie uratowa

ć

! Trzeba oczywi

ś

cie powiedzie

ć

,

ż

e w tym

czasie teatr miejski prze

ż

ywał kryzys i znajdował si

ę

po prostu o krok od

całkowitego upadku. W Kraju Kłamczuchów

ś

piewaków było niewielu, a i ta resztka,

która pozostała, zmuszona była

ś

piewa

ć

fałszywie. Miało to swoje przyczyny.

Je

ż

eli

ś

piewali dobrze, publiczno

ść

wymy

ś

lała im okropnie: - A có

ż

to za psie

głosy! Przesta

ń

cie szczeka

ć

! Do budy! Je

ż

eli

ś

piewali

ź

le, publiczno

ść

wołała

wielkim głosem: - Brawo! Brawissimo! Bis! A

ś

piewacy na ogół woleli słysze

ć

brawo ni

ż

dobrze

ś

piewa

ć

. Mistrz Domisol ubrał si

ę

bardzo szybko, wyszedł na

ulic

ę

i skierował si

ę

do centrum miasta, gdy

ż

wydawało mu si

ę

,

ż

e stamt

ą

d

dochodzi ten pi

ę

kny głos. Szkoda czasu na opowiadanie, ile razy mylił si

ę

w

poszukiwaniach. - To chyba tu - mówił - z tego domu dochodzi ten głos. Z
którego

ś

tutaj okna. Po dobrych kilku godzinach poszukiwa

ń

, pół

ż

ywy ze

zm

ę

czenia, gdy chciał ju

ż

zrerzygnowa

ć

, znalazł wreszcie szop

ę

Gelsomina.

Mo

ż

ecie sobie wyobrazi

ć

jego zachwyt, gdy przy słabym

ś

wietle zapalniczki

stwierdził,

ż

e ten nadzwyczajny głos wydobywa si

ę

z piersi chłopaka

ś

pi

ą

cego na

kupce w

ę

gla. - Je

ż

eli on tak

ś

piewa podczas snu, mo

ż

emy sobie wyobrazi

ć

, co to

b

ę

dzie, gdy si

ę

obudzi - stwierdził mistrz Domisol zacieraj

ą

c r

ę

ce. - To

ż

to

kopalnia złota i jak wida

ć

, wcale o tym nie wie. B

ę

d

ę

jedynym górnikiem tej

kopalni i w ten sposób nareszcie dorobi

ę

si

ę

fortuny. Gelsomino wła

ś

nie otworzył

oczy, wi

ę

c dyrektor przedstawił si

ę

: - Jestem maestro Domisol i przeszedłem

dziesi

ą

tki kilometrów pieszo, aby ci

ę

odnale

źć

. Koniecznie musisz

ś

piewa

ć

w moim

teatrze, i to zaraz, ju

ż

jutro wieczorem. Szybko! Wstawaj, idziemy do mojego

domu, aby zrobi

ć

prób

ę

. Gelsomino próbował protestowa

ć

. Mówił,

ż

e jest senny, na

co mistrz Domisol obiecywał mu szerokie łó

ż

ko, w którym si

ę

wygodnie wy

ś

pi.

Gelsomino zapewniał,

ż

e nigdy nie uczył si

ę

muzyki - mistrz przysi

ę

gał,

ż

e przy

takim głosie niepotrzebna jest znajomo

ść

nut. Sam głos zreszt

ą

korzystał z

okazji i atakował od wewn

ą

trz. "Odwagi! Czy

ż

nie chciałe

ś

zosta

ć

ś

piewakiem?

Zgód

ź

si

ę

! Mo

ż

e to b

ę

dzie pocz

ą

tek twojej kariery". Mistrz Domisol poło

ż

wreszcie koniec dyskusji. Chwycił Gelsomina pod rami

ę

i zaci

ą

gn

ą

wszy go do domu,

ustawił przy pianinie rozkazuj

ą

c: -

Ś

piewaj! - Czy nie byłoby lepiej otworzy

ć

okna? - zapytał skromnie Gelsomino. - Nie, nie, nie chc

ę

przeszkadza

ć

s

ą

siadom.

- A co mam za

ś

piewa

ć

? - Co chcesz, jak

ąś

piosenk

ę

z twoich stron. Gelsomino

zacz

ą

ł piosenk

ę

ze swoich stron. Usiłował

ś

piewa

ć

ostro

ż

nie, jak najostro

ż

niej,

głosem cienkim niby niteczka, nie spuszczał te

ż

oczu z szyb okiennych, które

background image

zacz

ę

ły niebezpiecznie drga

ć

i wygl

ą

dało na to,

ż

e zaraz pop

ę

kaj

ą

na kawałki.

Nie, nie pop

ę

kały, ale za to

ż

yrandol nie wytrzymał i przy drugiej zwrotce

rozleciał si

ę

w drobny mak, a pokój zalały ciemno

ś

ci. - Doskonale! - wołał

mistrz Domisol zapalaj

ą

c

ś

wiec

ę

. - Nadzwyczajnie! Cudownie! Od trzydziestu lat

ś

piewaj

ą

w tym pokoju tenorzy, lecz

ż

adnemu z nich nie udało si

ę

rozbi

ć

nawet

głupiej fili

ż

anki do kawy. Na pocz

ą

tku trzeciej zwrotki szyby okienne spotkał

los, jakiego obawiał si

ę

dla nich Gelsomino od pierwszej chwili. Domisol zerwał

si

ę

od fortepianu, aby zarzuci

ć

mu r

ę

ce na szyj

ę

. - Chłopcze mój! - wołał

płacz

ą

c z uniesienia. - To jest próba, która nie zawiedzie. Zostaniesz

najlepszym

ś

piewakiem wszystkich czasów. Tłum pozdejmuje koła z twego samochodu

i b

ę

dzie ci

ę

tryumfalnie obnosił po ulicach. - Ale

ż

ja nie mam samochodu! -

B

ę

dziesz ich miał dziesi

ą

tki, ka

ż

dego dnia w roku b

ę

dziesz mógł je

ź

dzi

ć

innym

wozem. Dzi

ę

kuj niebiosom,

ż

e na swej drodze spotkałe

ś

mistrza Domisola. Dalej,

dalej! Za

ś

piewaj co

ś

jeszcze. Gelsomina ogarn

ę

ło wzruszenie. Pierwszy raz w

ż

yciu zdarzyło mu si

ę

,

ż

e kto

ś

pochwalił jego

ś

piew. Nie był wcale zarozumiały,

ale pochwała, na ogół, miła jest ka

ż

demu. Za

ś

piewał wi

ę

c inn

ą

piosenk

ę

i tym

razem pofolgował nieco swemu głosowi. Wcale niedu

ż

o, troch

ę

, troszeczk

ę

. Ledwo

raz, a mo

ż

e najwy

ż

ej dwa razy wzi

ą

ł mocniejszy ton. Wystarczyło to jednak

zupełnie, aby nast

ą

pił koniec

ś

wiata. Szyby w s

ą

siednich domach jedne po drugich

pryskały w okruchy, a przera

ż

eni ludzie wychylali si

ę

z okien. - Trz

ę

sienie

ziemi! Ratuj si

ę

, kto mo

ż

e! Pomocy! Nadjechały stra

ż

ackie wozy, przera

ź

liwie

gwi

ż

d

żą

c syrenami. Ulice zatłoczyły si

ę

nagle lud

ź

mi, którzy, unosz

ą

c w

ramionach dzieci i popychaj

ą

c naładowane sprz

ę

tami wózki, uchodzili z miasta.

Mistrz Domisol prawie p

ę

kał z entuzjazmu. - Nadzwyczajne! Cudowne! Niesłychane!

-

ś

ciskał i całował Gelsomina. Pobiegł po szal, aby mu owin

ąć

gardło dla ochrony

przed przeci

ą

giem, potem usadowił go wygodnie w jadalni i podał mu posiłek,

którym mo

ż

na by zaspokoi

ć

głód dziesi

ę

ciu bezrobotnych. - Jedz, synku, jedz -

zach

ę

cał. - Zwró

ć

uwag

ą

na t

ę

pulard

ę

, bardzo wzmacnia wysokie tony, a ta

łopatka barania jest zalecana specjalnie, gdy

ż

wygładza tony niskie. Jedz, od

dzisiaj jeste

ś

moim go

ś

ciem. Dostaniesz najpi

ę

kniejszy pokój w tym domu.

Ś

ciany

w nim ka

żę

obi

ć

wat

ą

, aby

ś

mógł

ć

wiczy

ć

do woli i aby nikt ci

ę

nie słyszał.

Gelsomino, prawd

ę

powiedziawszy, wolałby pobiec i uspokoi

ć

przera

ż

onych

s

ą

siadów, a przynajmniej zatelefonowa

ć

do stra

ż

y po

ż

arnej i zaoszcz

ę

dzi

ć

niepotrzebnych wyjazdów. Ale mistrz Domisol powstrzymał go: - Zostaw, zostaw to,
synku, bo ka

żą

ci zapłaci

ć

za te wszystkie rozbite szyby, a przecie

ż

teraz nie

masz ani grosza... Nie mówi

ą

c o tym,

ż

e mógłby ci

ę

kto

ś

zaskar

ż

y

ć

i zostałby

ś

wsadzony do wi

ę

zienia, a wtedy -

ż

egnaj, muzyczna kariero! - A je

ż

eli spowoduj

ę

szkody i w teatrze? Domisol zacz

ą

ł si

ę

trz

ąść

ze

ś

miechu. - Teatry s

ą

budowane

specjalnie po to, aby

ś

piewacy mogli w nich

ś

piewa

ć

. Przygotowane s

ą

i na próby

głosu, i nawet na prób

ę

bomby atomowej. Id

ź

teraz do łó

ż

ka, a ja wypisz

ę

afisz i

ka

żę

go natychmiast wydrukowa

ć

. Rozdział 10 Pi

ę

kne wprawdzie ~ słycha

ć

tony,~

ale teatr rozwalony Nazajutrz mieszka

ń

cy miasta zobaczyli na wszystkich rogach

ulic takie afisze: Dzisiejszego ranka (ale nie o godz. #/21

ś

ci

ś

le) Najgorszy

Ś

piewak Gelsomino powracaj

ą

cy po niepowodzeniach i wygwizdany we wszystkich

teatrach Europy i Ameryki nie b

ę

dzie wcale

ś

piewa

ć

w teatrze miejskim tłum

obywateli proszony jest o nieprzybycie bilety wst

ę

pu nie kosztuj

ą

nic! Wszyscy

obywatele rozumieli oczywi

ś

cie,

ż

e tre

ść

afisza oznacza dokładnie co

ś

wr

ę

cz

przeciwnego. Na miejsce "niepowodzenia" nale

ż

ało wstawi

ć

"sukces". To,

ż

e nie

b

ę

dzie

ś

piewa

ć

wcale, nale

ż

ało rozumie

ć

,

ż

e wła

ś

nie b

ę

dzie

ś

piewa

ć

dokładnie o

godzinie #/21 wieczorem. Na wzmiank

ę

o Ameryce Gelsomino nie chciał si

ę

zgodzi

ć

.

- Przecie

ż

nigdy tam nie byłem! - I to wła

ś

nie doskonale si

ę

składa: kłamstwo

pasuje do kłamstwa. Gdyby

ś

był tam naprawd

ę

, trzeba byłoby napisa

ć

o Azji. Takie

u nas obowi

ą

zuj

ą

przepisy. Ale nie my

ś

l o nich, tylko o swoim

ś

piewie. Ranek

tego dnia, jak si

ę

domy

ś

lacie, był raczej niespokojny. Odkryto napisy Zoppina na

murach królewskiego pałacu. Około południa zapanował jednak spokój i ju

ż

na

długo przed oznaczon

ą

godzin

ą

teatr, jak to pó

ź

niej podały gazety, "był jak

pustynia", co nale

ż

ało rozumie

ć

,

ż

e p

ę

kał z przepełnienia. Publiczno

ść

przybyła

tłumnie, w nadziei,

ż

e usłyszy prawdziwego

ś

piewaka. Mistrz Domisol zrobił

zreszt

ą

wszystko, aby o Gelsominie mówiono du

ż

o i z zainteresowaniem. -

Zabierzcie ze sob

ą

wat

ę

do uszu - rozgłaszali w mie

ś

cie wysła

ń

cy mistrza

Domisola -

ś

piewak ma głos rozdzieraj

ą

cy i słuchaj

ą

c go zrozumiecie, co to s

ą

background image

m

ę

ki piekielne. - We

ź

cie szczekanie dziesi

ę

ciu rozw

ś

cieczonych psów, dodajcie do

tego chór setki kotów, którym nadepni

ę

to na ogony, wymieszajcie to wszystko z

syren

ą

stra

ż

ack

ą

, wstrz

ąś

nijcie, a otrzymacie co

ś

podobnego do siły głosu

Gelsomina. - A wi

ę

c to jakie

ś

monstrum? - Najprawdziwsze monstrum. Powinien

wła

ś

ciwie

ś

piewa

ć

gdzie

ś

nad stawami, tak jak robi

ą

to

ż

aby, a jeszcze lepiej

pod wod

ą

, i to pod stra

żą

kogo

ś

, kto by pilnował,

ż

eby nie zechciało mu si

ę

wystawi

ć

głowy na wierzch. Te rozmowy, oczywi

ś

cie, były zgodne z przepisami

obowi

ą

zuj

ą

cymi w Kraju Kłamczuchów. Rozumiecie wi

ę

c, dlaczego teatr w dniu

wyst

ę

pu Gelsomina na długo przed rozpocz

ę

ciem był wypełniony szczelnie jak

pudełko sardynek. Punktualnie o godzinie dziewi

ą

tej do lo

ż

y królewskiej wkroczył

Jego Wysoko

ść

Giacomone Pierwszy we wspaniałej pomara

ń

czowej peruce. Obecni

powstali, skłonili si

ę

królowi i usiedli, staraj

ą

c si

ę

nie patrze

ć

na jego

włosy. Nikt sobie nie pozwolił na najl

ż

ejszy przytyk do zaj

ść

porannych. Wszyscy

wiedzieli,

ż

e teatr roi si

ę

od szpiegów królewskich, gotowych do zapisania

ka

ż

dego nieostro

ż

nego słowa. Domisol, który patrzył na widowni

ę

przez dziurk

ę

w

kurtynie i ze wzruszeniem oczekiwał przybycia władcy, dał znak Gelsominowi, aby
uwa

ż

ał na orkiestr

ę

. Batuta mistrza uniosła si

ę

i zabrzmiały pierwsze tony hymnu

narodowego, który tak si

ę

zaczynał: Niech

ż

yje Giacomone@ i kolor pomara

ń

czowy,@

którym tak pi

ę

knie

ś

wiec

ą

@ włosy królewskiej głowy.@ Jasne,

ż

e nikt nie próbował

nawet u

ś

miechn

ąć

si

ę

. Kto

ś

tam zapewniał,

ż

e podobno w tym momencie Giacomone

zaczerwienił si

ę

z lekka, ale trudno w to było uwierzy

ć

, gdy

ż

tego wieczoru

król, aby dobrze wygl

ą

da

ć

, nało

ż

ył na twarz spor

ą

warstw

ę

pudru. Kiedy Gelsomino

ukazał si

ę

na scenie, agenci dyrektora Domisola zacz

ę

li woła

ć

: - Precz! Precz! -

Gelsomino, do stawu! -

ś

abo, umykaj st

ą

d! Gelsomino przyj

ą

ł te okrzyki, nie

okazuj

ą

c zniecierpliwienia. Odchrz

ą

kn

ą

ł, aby przeczy

ś

ci

ć

gardło, i czekał, a

ż

sala umilknie. Potem zacz

ą

ł

ś

piewa

ć

pierwsz

ą

piosenk

ę

, według programu. Robił to

ostro

ż

nie, prawie nie rozchylaj

ą

c warg. Z daleka wygl

ą

dało to, jak by

ś

piewał z

zamkni

ę

tymi ustami. Piosenka pochodziła z jego stron rodzinnych, miała słowa

proste i niewyszukane, ale Gelsomino za

ś

piewał j

ą

z takim uczuciem,

ż

e w całym

teatrze zabielały wyjmowane chusteczki, a ludzie ledwo zd

ąż

yli ociera

ć

łzy.

Piosenka ko

ń

czyła si

ę

wysokim tonem, który Gelsomino chciał wzi

ąć

jak

najłagodniej. Mimo to jednak nie zdołał zapobiec wstrz

ą

som i oto tu i ówdzie

rozległ si

ę

brz

ę

k. To p

ę

kały na galeriach

ś

wieczniki zrobione z najlepszego

gatunku szkła. Trzaski te i brz

ę

ki zostały jednak przytłumione olbrzymim

wybuchem entuzjazmu. Cały teatr zerwał si

ę

na nogi, gwizdał i ryczał a

ż

do

utraty tchu. - Bła

ź

nie! Precz! Precz! - Nie chcemy ci

ę

słucha

ć

! - Id

ź

ś

piewa

ć

wielorybom! Gdyby gazety mogły pisa

ć

prawd

ę

, napisałyby na pewno: "Entuzjazm był

nieopisany!" Gelsomino zacz

ą

ł drug

ą

piosenk

ę

. Tym razem pozwolił si

ę

lepiej

usłysze

ć

- niech

ż

e go publiczno

ść

pozna. Za

ś

piewał piosenk

ę

, któr

ą

lubił, a w

ogóle

ś

piewanie sprawiało mu wielk

ą

przyjemno

ść

. Publiczno

ść

słuchała z

zachwytem, wi

ę

c zapomniał o swej zwykłej ostro

ż

no

ś

ci i swobodnie wzi

ą

ł wysok

ą

nut

ę

. Usłyszeli go i wpadli w zachwyt nawet ci, którzy stali na dworze, bo

zabrakło dla nich biletów. Gelsomino spodziewał si

ę

uznania, czyli - mówi

ą

c

inaczej - nowej porcji gwizdów i obelg. Zamiast tego teatr wybuchł nieoczekiwan

ą

uciech

ą

. Publiczno

ść

, odwrócona od sceny, zanosz

ą

c si

ę

ze

ś

miechu, patrzyła w

jednym kierunku. I on tam spojrzał, a to, co zobaczył, zmroziło mu krew w

ż

yłach, a głos w gardle. Mocne tony nie ruszyły

ż

yrandola wisz

ą

cego u sufitu,

sprawiły co

ś

o wiele gorszego. Wspaniała pomara

ń

czowa peruka króla Giacomone

uleciała z jego głowy. Władca nerwowo b

ę

bnił w por

ę

cz lo

ż

y, staraj

ą

c si

ę

poj

ąć

,

sk

ą

d ta nagła wesoło

ść

tłumu. Biedaczysko, nie orientował si

ę

w niczym, a nikt z

dworzan nie odwa

ż

ył si

ę

mu tego oznajmi

ć

, pami

ę

taj

ą

c dobrze, co si

ę

stało tego

ranka z j

ę

zykiem zbyt gorliwego dworzanina. Domisol_kapelmistrz, zwrócony

plecami do sali, te

ż

nie zauwa

ż

ył niczego i dał znak, aby Gelsomino rozpocz

ą

ł

trzeci

ą

piosenk

ę

. "Król Giacomone o

ś

miesza si

ę

- pomy

ś

lał Gelsomino - lecz nie

ma potrzeby, abym ja robił to samo. Tym razem za

ś

piewam naprawd

ę

dobrze". I,

porwany natchnieniem, za

ś

piewał tak dobrze, z tak

ą

sił

ą

,

ż

e ju

ż

pod koniec

pierwszej frazy teatr zacz

ą

ł p

ę

ka

ć

na kawałki. Najpierw spadły

ż

yrandole,

przewracaj

ą

c tych widzów, którzy nie zd

ąż

yli uciec w bezpieczniejsze miejsce.

Potem rozpadła si

ę

cz

ęść

balkonu, ta wła

ś

nie, w której znajdowała si

ę

lo

ż

a

królewska. Na szcz

ęś

cie król Giacomone przed chwil

ą

opu

ś

cił teatr. Wychodz

ą

c

spojrzał w lustro, aby sprawdzi

ć

, czy nie trzeba przypudrowa

ć

nosa, i wtedy z

background image

przera

ż

eniem odkrył brak peruki. "Tego wieczora - powiedział sobie - ka

żę

uci

ąć

j

ę

zyki wszystkim dworzanom, którzy byli ze mn

ą

i nie powiedzieli mi o tym

nieszcz

ęś

liwym wypadku". Gelsomino

ś

piewał, a publiczno

ść

uciekała w popłochu.

Kiedy run

ę

ła ostatnia

ś

ciana, w sali pozostał tylko Gelsomino i Domisol.

Gelsomino nie wiedział o niczym.

Ś

piewał z zamkni

ę

tymi oczami, zapomniał, gdzie

si

ę

znajduje, gdzie jest. Odczuwał tylko samo szcz

ęś

cie płyn

ą

ce ze

ś

piewania.

Domisol, maj

ą

c oczy dobrze otwarte, wyrywał sobie włosy z głowy. - Mój teatr!

Gdzie jest mój teatr? Jestem zrujnowany! Zrujnowany! Na placu przed teatrem tłum
wołał tym razem: - Brawo! Brawo!

ś

andarmi króla Giacomone, patrz

ą

c na siebie,

mruczeli: - Kto mo

ż

e wiedzie

ć

, czy oni krzycz

ą

brawo ddlatego,

ż

e

ś

piewa dobrze,

czy dlatego,

ż

e

ś

piewa

ź

le? Gelsomino zako

ń

czył

ś

piew nut

ą

tak wysok

ą

,

ż

e

wstrz

ą

sn

ę

ła ona gruzami teatru i uniosła ogromn

ą

chmur

ę

pyłu. Dopiero wtedy

zobaczył katastrof

ę

, której był przyczyn

ą

. Dopiero wtedy zobaczył mistrza

Domisola, który, gro

ź

nie wymachuj

ą

c batut

ą

, usiłował go dosi

ę

gn

ąć

, skacz

ą

c po

górach gruzu. "Moja kariera

ś

piewaka sko

ń

czona! - pomy

ś

lał Gelsomino z rozpacz

ą

.

- Ratujmy przynajmniej skór

ę

!..." Skoczył przez wyłom w

ś

cianie, nie postrze

ż

ony

wydostał si

ę

na plac, wmieszał si

ę

w tłum, dotarł do pustej uliczki i zacz

ą

ł

biec, ile tylko sił w nogach. Ale Domisol, nie spuszczaj

ą

c go z oczu, p

ę

dził za

nim, wołaj

ą

c: - Trzymajcie! Trzymajcie tego gałgana! Niech mi zapłaci za teatr!

Gelsomino nagle skr

ę

cił, wpadł w pierwsz

ą

napotkan

ą

sie

ń

, skoczył schodami a

ż

na

sam strych, ledwo dysz

ą

c pchn

ą

ł jakie

ś

drzwi i oto znalazł si

ę

w komórce

Bananita, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Zoppino właził tam przez okno.
Rozdział 11 Popatrz, ~ ile ko

ń

ma nóg, ~

ż

eby

ś

go malowa

ć

mógł Gelsomino i

Zoppino zacz

ę

li opowiada

ć

malarzowi o swoich przygodach. Bananito słuchaj

ą

c ich

a

ż

usta otworzył z podziwu. Ci

ą

gle jeszcze nie wypuszczał z r

ę

ki no

ż

a, ale

zapomniał zupełnie, w jakim celu go chwycił. - Co pan zamierza nim robi

ć

? -

zapytał podejrzliwie Zoppino. - Wła

ś

nie o to samo zapytuj

ę

siebie - odpowiedział

Bananito. Ale jeden rzut oka wokoło wystarczył, aby go pogr

ąż

y

ć

znowu w czarn

ą

rozpacz. Obrazy stały na miejscu i były tak samo szkaradne, jak w ósmym
rozdziale tej ksi

ąż

ki. - Widz

ę

,

ż

e pan jest malarzem - powiedział z szacunkiem

Gelsomino. - S

ą

dziłem tak - mrukn

ą

ł ze smutkiem Bananito. - S

ą

dziłem,

ż

e jestem

malarzem. A teraz widz

ę

,

ż

e powinienem poszuka

ć

sobie jakiego

ś

innego zaj

ę

cia.

Musz

ę

znale

źć

takie, przy którym nie miałoby si

ę

do czynienia z farbami.

Zostan

ę

, na przykład, grabarzem i wtedy b

ę

d

ę

si

ę

zajmował tylko jen

ą

, czarn

ą

barw

ą

. - Ale przecie

ż

i na grobach rosn

ą

kwiaty - zauwa

ż

ył szeptem Gelsomino. -

W

ż

yciu nie istnieje nic takiego, co byłoby wył

ą

cznie czarne. - A w

ę

giel? -

zapytał Zoppino. - Tak, ale kiedy si

ę

pali, staje si

ę

czerwony, niebieski,

biały... - Za to czarny tusz jest czarny i basta! - Ale czarnym tuszem mo

ż

na

pisa

ć

wesołe i barwne opowiadania. - Poddaj

ę

si

ę

- powiedział Zoppino. - Jak to

dobrze,

ż

e nie zało

ż

yłem si

ę

z tob

ą

o jedn

ą

z moich łapek, zostałyby mi teraz

tylko dwie. - Musz

ę

co

ś

zrobi

ć

- westchn

ą

ł Bananito. Chodz

ą

c po stryszku,

Gelsomino zatrzymał si

ę

przed portretem z trzema nosami, który tak zadziwiał

Zoppina. - Kto to jest? - zapytał. - To Wielki Szambelan dworu. - Szcz

ęś

ciarz,

ma trzy nosy! Przyjemne zapachy odczuwa potrójnie! - O, to jest cała historia...
KIedy zamówił u mnie portret, wysun

ą

ł warunek,

ż

e musz

ę

go przedstawi

ć

z trzema

nosami. Długo sprzeczali

ś

my si

ę

. Z pocz

ą

tku chciałem mu narysowa

ć

tylko jeden

nos. Potem radziłem, aby poprzestał chocia

ż

na dwóch. Ale nie mo

ż

na go było

przekona

ć

- albo trzy nosy, albo figa z zamówienia... No, i widzicie, co z tego

wyszło: prawdziwe czupiradło, przydatne chyba tylko do straszenia
rozkapryszonych dzieciaków. - Prosz

ę

mi powiedzie

ć

, czy ten ko

ń

- zapytał

Gelsomino - równie

ż

nale

ż

y do królewskiego dworu? - Ko

ń

? Czy

ż

nie widzisz,

ż

e to

krowa? Gelsomino podrapał si

ę

za uchem. - Mo

ż

e by

ć

,

ż

e to krowa, ale mnie si

ę

wydaje,

ż

e to ko

ń

. Dokładniej mówi

ą

c, byłby to ko

ń

, gdyby miał cztery nogi

zamiast trzynastu. Te trzyna

ś

cie nóg starczyłoby dla trzech koni i jeszcze

zostałaby jedna dla czwartego. - No, ale krowy maj

ą

po trzyna

ś

cie nóg -

zaprotestował Bananito - wie o tym ka

ż

de dziecko. Gelsomino i Zoppino z

westchnieniem spojrzeli na siebie i ka

ż

dy z nich odczytał w oczach drugiego t

ę

sam

ą

my

ś

l: "Gdyby był szczekaj

ą

cym kotem, szybko nauczyliby

ś

my go miaucze

ć

. Ale

czego mo

ż

emy nauczy

ć

tego biedaka? - Moim zdaniem - powiedział Gelsomino - obraz

b

ę

dzie o wiele ładniejszy, je

ż

eli usunie si

ę

z niego kilka nóg. - A jak

ż

e!

Wszyscy mnie wy

ś

miej

ą

, a krytycy poradz

ą

, aby mnie zamkn

ąć

w domu dla

background image

obł

ą

kanych... Aha, ju

ż

wiem, po co wzi

ą

łem nó

ż

! Chciałem por

ż

n

ąć

na kawałki

swoje obrazy! Zaraz si

ę

do tego zabior

ę

! Bananito znowu chwycił nó

ż

i z gro

ź

n

ą

min

ą

przyskoczył do tego płótna, na którym w nieopisanym zam

ę

cie spl

ą

tało si

ę

trzyna

ś

cie ko

ń

skich nóg, nazwanych przez niego krowimi. Ju

ż

zamierzył si

ę

, aby

uderzy

ć

, i nagle si

ę

rozmy

ś

Lił. - Przecie

ż

to praca wielu miesi

ę

cy - westchn

ą

ł -

niszczy

ć

j

ą

własnymi r

ę

kami - to boli. - Złote słowa - powiedział Zoppino. -

Kiedy dorobi

ę

si

ę

notesu, na pewno je zapisz

ę

dla pami

ę

ci. A mo

ż

e by przed

pokrojeniem obrazów spróbowa

ć

rady Gelsomina? - Słusznie! - zawołał Bananito. -

Przecie

ż

nic nie strac

ę

! Na zniszczenie obrazów zawsze b

ę

dzie czas. To mówi

ą

c,

zr

ę

cznie zeskrobał no

ż

em pi

ęć

z trzynastu nóg. - Jest ju

ż

o wiele lepiej -

zach

ę

caj

ą

co zauwa

ż

ył Gelsomino. - Trzyna

ś

cie minus pi

ęć

to osiem - powiedział

Zoppino. - Gdyby na tym obrazie były dwa konie, to wszystko byłoby tak, jak
trzeba. Przepraszam, chciałem powiedzie

ć

"dwie krowy". - No dobrze, usun

ę

jeszcze kilka nóg - wymruczał Bananito. - Ciepło... Ciepło... Ju

ż

prawie

jeste

ś

my u celu. - Jak to wygl

ą

da? - Zostaw tylko cztery nogi, a zobaczymy.

Kiedy pozostały cztery nogi, z płótna rozległo si

ę

radosne r

ż

enie. Za chwil

ę

ko

ń

zeskoczył na podłog

ę

i truchcikiem obiegł pokój. - Na Bucefała! * Nareszcie

jestem wolny! Strasznie ciasno było mi w tej ramie! - zawołał. Bucefał - ko

ń

Aleksandra Macedo

ń

skiego. Biegn

ą

c koło lustra wisz

ą

cego na

ś

cianie, ko

ń

krytycznie przyjrzał si

ę

sobie od głowy do nóg, a potem zar

ż

ał zadowolony: -

Jaki

ż

wspaniały ko

ń

! A wła

ś

ciwie jaki to ze mnie wspaniały ko

ń

! Panowie, jestem

wam bardzo wdzi

ę

czny. Kiedy znajdziecie si

ę

w moich krajach, odwied

ź

cie mnie. Z

przyjemno

ś

ci

ą

wezm

ę

was na przeja

ż

d

ż

k

ę

. - Co to za kraje? Hej! Zaczekaj! -

krzyczał za znikaj

ą

cym koniem Bananito. Ale ten wyskoczył ju

ż

na schody. Słycha

ć

było, jak kopyta postukiwały na stopniach coraz ciszej, a po minucie nasi
przyjaciele ujrzeli z okna pokoiku, jak wspaniałe zwierz

ę

przebiegło zaułek,

kieruj

ą

c si

ę

na otwarte pola. Bananito a

ż

si

ę

spocił ze wzruszenia. -

Ostatecznie - powiedział ochłon

ą

wszy - to był rzeczywi

ś

cie ko

ń

. Skoro on sam tak

mówił, to trzeba uwierzy

ć

. I pomy

ś

le

ć

tylko,

ż

e w elementarzu pod rysunkiem

konia napisane jest "krowa"! - Dalej, dalej! - miaukn

ą

ł zachwycony Zoppino. -

Bierz si

ę

do innych obrazów! Bananito podszedł do wielbł

ą

da, który miał tak

wiele garbów,

ż

e przypominał pustyni

ę

z niezliczonymi wydmami i pagórkami.

Artysta skrobał, skrobał, a

ż

wyskrobał wszystkie garby z wyj

ą

tkiem dwóch. -

Obraz naprawd

ę

pi

ę

knieje - mruczał pracuj

ą

c bez wytchnienia. - My

ś

licie,

ż

e w

ko

ń

cu i ten wielbł

ą

d o

ż

yje? - Tak. Gdy stanie si

ę

pi

ę

kny - odpowiedział

Gelsomino. Ale niestety, wielbł

ą

d nie miał zamiaru zej

ść

z płótna. Nieruchomy,

oboj

ę

tny, wygl

ą

dał, jak by go nic nie obchodziło. - Ogony! - krzykn

ą

ł nagle

Zoppino. - Przecie

ż

on ma trzy ogony, a to starczyłoby na cał

ą

wielbł

ą

dzi

ą

rodzin

ę

! Gdy zb

ę

dne ogony zostały usuni

ę

te, wielbł

ą

d z godno

ś

ci

ą

zszedł z

płótna, westchn

ą

ł z ulg

ą

i spojrzał dzi

ę

kczynnie na Zoppina. - Dobrze,

ż

e

zwróciłe

ś

uwag

ę

na ogony - powiedział. - Groziło mi,

ż

e zostan

ę

ju

ż

na zawsze w

tej izdebce. Czy przypadkiem nie wiecie o jakich

ś

pustyniach w pobli

ż

u? - Jest

jedna w

ś

rodku miasta - odrzekł Bananito. - To pustynia dla publiczno

ś

ci, ale o

tej godzinie chyba jest ju

ż

zamkni

ę

ta. - On chciał powiedzie

ć

"publiczny park" -

wyja

ś

nił wielbł

ą

dowi Zoppino. - Do prawdziwych pusty

ń

bardzo st

ą

d daleko, co

najmniej dwa do trzech tysi

ę

cy kilometrów. Uwa

ż

aj tylko, aby

ś

nie wpadł w r

ę

ce

policjantów, bo trafisz do ogrodu zoologicznego. Wielbł

ą

d przed odej

ś

ciem

równie

ż

spojrzał w lustro i uznał,

ż

e wygl

ą

da wspaniale. Wkrótce ju

ż

biegł

kłusem przez zaułek. Nocny dozorca, zobaczywszy go, nie wierzył własnym oczom i
my

ś

L

ą

c,

ż

e

ś

pi, zacz

ą

ł z całej siły szczypa

ć

si

ę

w rami

ę

. "Widocznie si

ę

starzej

ę

- zdecydował, kiedy wielbł

ą

d znikł za rogiem. - Nie dosy

ć

,

ż

e zasypiam

na słu

ż

bie, to jeszcze

ś

ni mi si

ę

podró

ż

po Afryce. Trzeba b

ę

dzie wzi

ąć

si

ę

w

gar

ść

, bo mnie zwolni

ą

." Teraz ju

ż

nie mo

ż

na było Bananita powstrzyma

ć

za

ż

adn

ą

cen

ę

. Biegał od jednego obrazu do drugiego, skrobał swoim no

ż

em i wykrzykiwał

rado

ś

nie: - Oto chirurgia! W ci

ą

gu dziesi

ę

ciu minut zrobiłem wi

ę

cej operacji ni

ż

wszyscy profesorowie w jakimkolwiek szpitalu przez dziesi

ęć

lat! Obrazy, z

których zeskrobywano kłamstwo, stawały si

ę

jeden po drugim ładniejsze. A

pi

ę

kniej

ą

c zaczynały po prostu

ż

y

ć

. Psy, owce, kozy wyskakiwały i biegły w ró

ż

ne

strony

ś

wiata. Tylko jeden jedyny obraz malarz poci

ą

ł na drobne kawałki. Był to

portret szambelana, który

żą

dał,

ż

eby go koniecznie narysowa

ć

z trzema nosami.

Bananito obawiał si

ę

,

ż

e szambelan wyskoczy z ramy i zmyje mu głow

ę

za

background image

nieposłusze

ń

stwo. Zoppino tymczasem zacz

ą

ł si

ę

kr

ę

ci

ć

po pokoju, szukaj

ą

c

czego

ś

, ale z jego zawiedzionego pyszczka wida

ć

było,

ż

e ani rusz nie mo

ż

e

znale

źć

tego, czego chce. - I konie, i wielbł

ą

dy, i dworzanie... - mruczał do

siebie - a nigdzie cho

ć

by kawałka sera. Nawet myszy pouciekały z tego strychu.

Zapach n

ę

dzy nikomu si

ę

nie podoba. A głód cuchnie gorzej ni

ż

trucizna.

Szperaj

ą

c w jakim

ś

ciemnym k

ą

ciku, Zoppino nagle natkn

ą

ł si

ę

na mały obrazek,

pokryty grub

ą

warstw

ą

kurzu. Obrazek przedstawiał (dla ludzi posidaj

ą

cych

fantazj

ę

) nakryty do jedzenia stół. Na talerzu le

ż

ało ogromne zwierz

ę

, które

mogłoby by

ć

pieczon

ą

kur

ą

, gdyby miało dwie nogi, a tymczasem wygl

ą

dało jak

daleki przodek stonogi. "Dobry obraz - pomy

ś

Lał Zoppino. - Owszem, nie b

ę

d

ę

miał

nic przeciw temu,

ż

eby te

ż

o

ż

ył. Kury z dwoma tuzinami udek to rzecz pon

ę

tna dla

licznej rodziny i dla karczmarki, a co dopiero mówi

ć

o wygłodniałym kotku."

Zoppino przywlókł obrazek do Bananita,

ż

eby go te

ż

dotkn

ą

ł swoim no

ż

em. - Ale

ż

kura jest pieczona! - zaprotestował malarz. - Ona nie mo

ż

e o

ż

y

ć

! - Wła

ś

nie,

potrzebna jest nam pieczona - odpowiedział Zoppino. Przeciwko temu Bananito ju

ż

nie oponował. Przypomniał sobie,

ż

e sam nic nie jadł od wczorajszego wieczoru.

Kura, co prawda, nie zagdakała, ale za to wyłoniła si

ę

z ramy tak aromatyczna i

apetyczna, jak gdyby dopiero wyj

ę

to j

ą

z pieca. - Jako malarz zrobiłby

ś

na pewno

karier

ę

- rzekł Zoppino do Bananita, odgryzaj

ą

c skrzydełko (oba udka zostawił

dla przyjaciół) - ale jako kucharz jeste

ś

doprawdy mistrzem pierwszej klasy. -

Ach! Gdyby tak zdoby

ć

troch

ę

winka do takiej przek

ą

ski - zauwa

ż

ył nagle

Gelsomino. - Ale wszystkie winiarnie ju

ż

zamkni

ę

te... A poza tym, gdyby nawet

był dzie

ń

, a nie noc, równie

ż

nie mogliby

ś

my nic kupi

ć

, przecie

ż

nie mamy

pieni

ę

dzy. Wtenczas Zoppino wpadł na genialny pomysł i rzekł do Bananita: - A

czemu

ż

nie miałby

ś

szybko namalowa

ć

kwarty wina... albo lepiej całego g

ą

siorka?

- Spróbuj

ę

! - z entuzjazmem zawołał malarz. Naszkicował na płótnie butelk

ę

wina

i pomalował j

ą

. Rysunek okazał si

ę

tak udany,

ż

e gdyby Gelsomino nie zd

ąż

zakry

ć

otworu butelki r

ę

k

ą

, to wino, które chlusn

ę

ło strumieniem z obrazka,

rozlałoby si

ę

po podłodze. Trzech przyjaciół wypiło najpierw za zdrowie malarzy,

ź

niej za

ś

piewaków i na ko

ń

cu za pom

ś

lno

ść

kotków. Kiedy wypili za kotki,

Zoppino stał si

ę

nagle smutny i długo musieli go prosi

ć

,

ż

eby podzielił si

ę

swym

zmartwieniem. - W rzeczywisto

ś

ci - wymruczał w ko

ń

cu - jestem taki sam

nienormalny kotek, jak zwierz

ę

ta, które pół godziny temu były na obrazach.

Przecie

ż

mam tylko trzy łapki i nawet nie mog

ę

mówi

ć

,

ż

e czwart

ą

straciłem na

wojnie albo skacz

ą

c z tramwaju, bo byłoby to kłamstwo. Gdyby tak Bananito... Nie

potrzebował mówi

ć

dalej. Bananito chwycił zaraz p

ę

dzel i raz_dwa narysował tak

ą

ładn

ą

przedni

ą

łapk

ę

,

ż

e nie wyrzekłby si

ę

jej sam Kot w Butach. Ale najbardziej

godne uwagi było to,

ż

e łapka od razu zaj

ę

ła swoje miejsce przy drugiej

przedniej łapce Zoppina, który pocz

ą

tkowo niepewnie, a pó

ź

niej coraz

ś

mielej

zacz

ą

ł si

ę

przechadza

ć

po pokoiku. - Ach, jakie to pi

ę

kne! - miaukn

ą

ł. - Po

prostu czuj

ę

si

ę

kim

ś

innym, i to do tego stopnia innym,

ż

e nawet chciałbym

zmieni

ć

imi

ę

. - Jaki

ż

głupiec ze mnie! - zawołał Bananito klepn

ą

wszy si

ę

w

czoło. - Zrobiłem ci czwart

ą

łapk

ę

olejn

ą

farb

ą

, a przecie

ż

inne s

ą

z kredy! -

Nic nie szkodzi - powiedział Zoppino. - Niech b

ę

dzie taka, jaka jest, i kto si

ę

w ni

ą

dostanie, to po

ż

ałuje. A moje stare imi

ę

Kulaska te

ż

zostanie ze mn

ą

.

Pasuje jak ulał. Kredowa przednia łapka od tego pisania na murach skróciła mi
si

ę

prawie o centymetr. Pó

ź

n

ą

noc

ą

Bananito poło

ż

ył Gelsomina na swoim łó

ż

ku, a

sam, nie zwa

ż

aj

ą

c na sprzeciwy, rozci

ą

gn

ą

ł si

ę

na podłodze, na stosie starych

płócien. Zoppino znalazł sobie miejsce w kieszeni płaszcza wisz

ą

cego koło drzwi

i zaraz zapadł w słodki sen. .nv Rozdział 12 Zoppino ~ dziennik czyta

ć

zaczyna,

~ a w tym dzienniku ~ jest zła nowina Bananito, uzbrojony w p

ę

dzle, płótno i

entuzjazm, wyszedł wczesnym rankiem, aby wszystkim pokaza

ć

, co potrafi.

Gelsomino spał jeszcze, ale Zoppino towarzyszył malarzowi, nie

ż

ałuj

ą

c mu

dobrych rad. - Maluj kwiatki i sprzedawaj je. Jestem pewien,

ż

e wrócisz do domu

z kup

ą

fałszywych talarów, które w tym kraju s

ą

niezb

ę

dne. Maluj takie kwiaty,

których wła

ś

nie brak, poniewa

ż

inne mog

ą

ludzie dosta

ć

w kwiaciarni. I jeszcze

jedno: nie maluj myszy, wystraszysz tym kobiety. Radz

ę

to tylko dla twego dobra,

gdy

ż

mnie odpowiadałoby zupełnie co innego. Po

ż

egnawszy Bananita, Zoppino kupił

gazet

ę

, s

ą

dz

ą

c,

ż

e Gelsomino z przyjemno

ś

ci

ą

dowie si

ę

o tym, co mówi prasa o

jego koncercie. Gazeta nosiła tytuł: "Kłamca Doskonały" i naturalnie, pełna była
fałszywych wiadomo

ś

ci, a fakty prawdziwe podawała na odwrót. Na przykład był tam

background image

artykuł zatytułowany: "Wielkie zwyci

ę

stwo biegacza Persichetti (czyt.:

Persiketi)". Oto jego tre

ść

: "Znany mistrz biegu w workach, Plario Persichetti,

zwyci

ęż

ył wczoraj na dziesi

ą

tym etapie Rajdu Królewskiego, wyprzedzaj

ą

c o 20

minut Romola Baroni, a o 30 minut i 15 sekund Piera Clementini (czyt.:
Klementini). Reszta uczestników przybyła w godzin

ę

po zwyci

ę

zcy". "Có

ż

tu

dziwnego? - mógłby powiedzie

ć

czytelnik. - Bieg w workach jest takim samym

biegiem jak inne, a nawet jest bardziej urozmaicony ni

ż

wy

ś

cig rowerowy lub

samochodowy". Tak, to prawda. Ale czytelnicy "Kłamcy Doskonałego" wiedzieli,

ż

e

ten wy

ś

cig wcale si

ę

nie odbył,

ż

e Plario Persichetti, Romolo Baroni, Piero

Clementini i cała reszta nigdy nie wło

ż

yli worków, i ani im si

ę

ś

niło

kiedykolwiek to uczyni

ć

. Rzecz przedstawiała si

ę

nast

ę

puj

ą

co: ka

ż

dego roku

gazeta organizowała etapowy wy

ś

cig w workach, w którym nikt nie brał udziału. Za

to niektórzy zarozumiali ludzie, pragn

ą

c, aby ich nazwiska były wymienione w

gazecie, wpłacali wpisowe i ofiarowywali ka

ż

dego dnia jak

ąś

sum

ę

na wy

ś

cig. Ten,

który dał najwi

ę

cej, zostawał zwyci

ę

zc

ą

etapu, jego rzekome wyczyny były

omawiane w gazecie i wysławiane pod niebiosa. Kolejno

ść

przybycia na met

ę

zale

ż

na była równie

ż

od wysoko

ś

ci wpłat. Pan Persichetti był fabrykantem

słodyczy, wi

ę

c nazwisko wydrukowane w gazecie pomagało reklamie jego czekoladek

i ciastek. A poniewa

ż

był bardzo bogaty, nie dziwmy si

ę

,

ż

e przybywał na met

ę

prawie zawsze pierwszy i du

ż

o wcze

ś

niej od innych. Na tej samej stronie Zoppino

przeczytał jeszcze inny tytuł: "Nie było tragedii na ulicy Kornelii". Notatka
podawała: "Wczoraj na ulicy Kornelii dwa samochody, p

ę

dz

ą

ce z wielk

ą

szybko

ś

ci

ą

wprost na siebie, nie zderzyły si

ę

wcale. 5 osób (tu nast

ę

powały nazwiska) nie

straciło

ż

ycia. Dalszych 10 osób nie zostało rannych i w zwi

ą

zku z tym nie było

potrzeby odwiezienia ich do szpitala". Ta notatka, niestety, nie była wyssana z
palca, tylko podawała co

ś

dokładnie odwrotnego, ni

ż

stało si

ę

naprawd

ę

. Równie

ż

i koncert Gelsomina opisany był w podobny sposób. Mo

ż

na tam było przeczyta

ć

na

przykład,

ż

e: "Słynny tenor milczał od pierwszej do ostatniej minuty swojego

wyst

ę

pu". Zamieszczono te

ż

fotografi

ę

ruin teatru, pod któr

ą

znajdował si

ę

taki

podpis: "Jak to czytelnik widzi na własne uszy, nie zdarzyło si

ę

tu absolutnie

nic". Gelsomino i Zoppino zabawiali si

ę

przez dłu

ż

szy czas czytaniem "Kłamcy

Doskonałego". Była tam równie

ż

strona po

ś

wi

ę

cona poezji, na której wydrukowano

nast

ę

puj

ą

cy wiersz: Spytał kuchcik raz łososia@ (spotkał go na szosie):@ -

Wiesz, jak smaczne s

ą

kamienie@ w cytrynowym sosie?@ A gdy ju

ż

obli

ż

esz usta@ po

tym daniu słodkim,@ jak

ż

e miło czy

ś

ci

ć

z

ę

by@ zardzewiałym młotkiem!@ - Nie ma tu

odpowiedzi łososia - o

ś

wiadczył Zoppino - ale wyobra

ż

am sobie ten wybuch

ś

miechu: słycha

ć

go było od Apeninów a

ż

po Andy. Na ostatniej stronie dziennika,

ju

ż

u samego dołu, znajdowała si

ę

krótka notatka, zatytułowana: "Zaprzeczenie".

Gelsomino czytał: "Zaprzecza si

ę

kategorycznie, jakoby dzisiejszej nocy o

godzinie #/3 przy ulicy Studziennej zaaresztowano ciotk

ę

Pannocchi

ę

i jej

siostrzenic

ę

Romolett

ę

. Oczywi

ś

cie, osoby te nie zostały zamkni

ę

te o godzinie

#/5 w szpitalu wariatów". - To znaczy - zawołał Zoppino -

ż

e te dwie biedaczki

zamkni

ę

to z wariatami! I co

ś

mi mówi,

ż

e stało si

ę

to przeze mnie. - Patrz -

przerwał mu Gelsomino - przeczytaj, tu jest jeszcze inne "Zaprzeczenie". To
"Zaprzeczenie" dotyczyło ju

ż

bezpo

ś

rednio Gelsomina i mówiło: "Absolutnie nie

jest prawd

ą

,

ż

e policja poszukuje znanego tenora Gelsomino. Nie ma po temu

ż

adnego powodu, poniewa

ż

Gelsomino wcale nie powinien odpowiada

ć

za szkody,

których nie spowodował w teatrze miejskim. Dlatego ktokolwiek wiedziałby, gdzie
si

ę

ukrywa Gelsomino, niech nie daje zna

ć

o tym policji, gdy

ż

narazi si

ę

na

surowe wymówki". - Sprawa si

ę

komplikuje - zauwa

ż

ył Zoppino. - Lepiej, aby

ś

nie

ruszał si

ę

z domu. Ja wyjd

ę

zasi

ę

gn

ąć

j

ę

zyka. Gelsomino niech

ę

tnie zgodził si

ę

na propozycj

ę

Zoppina, ale musicie przyzna

ć

,

ż

e kotek miał racj

ę

. Gelsomino

pozwolił mu wi

ę

c wyj

ść

, a sam, rozci

ą

gni

ę

ty w hamaku, cierpliwie przygotowywał

si

ę

do sp

ę

dzenia dnia na pró

ż

niactwie. Rozdział 13 W kraju, ~ gdzie kłamczuch

nosi koron

ę

,~ mówienie prawdy ~ ostro wzbronione Z ciotk

ą

Pannocchi

ą

rozstali

ś

my

si

ę

w chwili, gdy ze wzruszeniem słuchała pierwszych miaucze

ń

swoich kotów. Była

tak ucieszona, jak muzyk, który szcz

ęś

liwym trafem odkrył nieznan

ą

symfoni

ę

Beethovena, le

żą

c

ą

przez sto lat w zapomnianej szufladzie. Romolett

ę

za

ś

zostawili

ś

my, gdy wskazawszy kotkowi drog

ę

do izdebki Bananita, biegiem wracała

do domu. Ciotka i siostrzenica spały ju

ż

błogo w swoich łó

ż

kach, ani

podejrzewaj

ą

c,

ż

e listy podłego Calimera postawiły na nogi

ż

andarmeri

ę

króla

background image

Giacomone. Około trzeciej nad ranem pluton

ż

andarmów zastukał do drzwi ciotki

Pannocchiii, wszedł bez powitania, a nakazawszy staruszce i dziewczynce ubra

ć

si

ę

natychmiast, zabrał je ze sob

ą

. Dowódca

ż

andarmów odwiózł je obie do

wi

ę

zienia i pomy

ś

lał z przyjemno

ś

ci

ą

,

ż

e teraz ju

ż

uda si

ę

na spoczynek.

Niestety! - Co uczyniły te dwie osoby? - zapytał naczelnik wi

ę

zienia. - Starucha

uczyła psy miaucze

ć

, a ta mała pisała na murach. Obydwie s

ą

niebezpiecznymi

przest

ę

pczyniami. Ja na twoim miejscu wrzuciłbym je do lochu i podwoił stra

ż

e. -

Sam dobrze wiem, co mam robi

ć

- odparł naczelnik wi

ę

zienia. - Najpierw

przesłuchanie. Na pierwszy ogie

ń

wzi

ę

to ciotk

ę

Pannocchi

ę

, która była zupełnie

spokojna. Skoro siedem kotów zacz

ę

ło miaucze

ć

- có

ż

mogło zam

ą

ci

ć

jej rado

ść

?

Dlatego odpowiadała cierpliwie na wszystkie pytania. - To nie psy, to koty. - W
raporcie jest mowa o psach. - To koty - powtarzam - takie koty, które łapi

ą

myszy. - Widocznie s

ą

i psy, które łapi

ą

myszy. - Nie, panie naczelniku, to

koty. Koty, które miaucz

ą

. Owszem, te koty do tej pory szczekały tak, jak

wszystkie koty w mie

ś

cie. Ale dzisiaj wieczorem... co za szcz

ęś

cie! Zacz

ę

ły

miaucze

ć

! - Ta kobieta jest szalona! - powiedział naczelnik wi

ę

zienia. - Co te

ż

pani nam tu opowiada! - Prawd

ę

i tylko prawd

ę

. - A wi

ę

c sprawa jest całkiem

prosta! - zawołał teraz naczelnik. - Widzicie wszyscy, to szalona. Nie mog

ę

jej

tu zatrzyma

ć

, wi

ę

zienie jest dla ludzi zdrowych na umy

ś

le. Wariatów zabiera si

ę

do szpitala. I pomimo protestów dowódcy

ż

andarmów, który widział, jak jego

nadzieje sp

ę

dzenia reszty nocy w łó

ż

ku gin

ą

coraz szybciej, naczelnik oddał mu

ciotk

ę

Pannocchi

ę

wraz z aktami jej sprawy. Nast

ę

pnie zwrócił si

ę

do Romoletty:

- Czy to ty pisała

ś

na murach? - Tak. To prawda. - Słyszeli

ś

cie? - zawołał

naczelnik wi

ę

zienia. - To te

ż

jest wariatka. A wi

ę

c do szpitala! Zabierajcie

st

ą

d t

ę

smarkul

ę

i zostwcie mnie wreszcie w spokoju. Nie mog

ę

traci

ć

swego

cennego czasu dla obł

ą

kanych. Czerwony ze zło

ś

ci, dowódca

ż

andarmów wsadził obie

aresztowane na wózek i zawiózł do szpitala wariatów, gdzie natychmiast zamkni

ę

to

je w du

ż

ej sali razem z innymi "wariatami", którzy pozwolili przyłapa

ć

si

ę

na

tym,

ż

e mówili prawd

ę

. Dla dowódcy

ż

andarmów pomimo wszystko wypadki tej nocy

nie zako

ń

czyły si

ę

jeszcze. Gdy przybył do swego urz

ę

du, zastał tam...

zgadnijcie kogo? Calimera, stoj

ą

cego z kapeluszem w r

ę

ku i ze swym najbardziej

oble

ś

nym u

ś

miechem na twarzy. - A wy czego tu chcecie? - Ekscelencjo - zginał

si

ę

w ukłonie i mno

ż

ył swe u

ś

miechy Calimero - przybyłem tu po sto tysi

ę

cy

fałszywych talarów. To mnie wła

ś

nie nale

ż

y si

ę

obiecana nagroda, gdy

ż

dzi

ę

ki mej

gorliwo

ś

ci zostali aresztowani wrogowie naszego władcy. - Aha, wi

ę

c to wy

jeste

ś

cie autorem listu - powiedział z namysłem dowódca

ż

andarmów. - Czy jednak

to wszystko, co

ś

cie tam napisali, jest prawdziwe? - Ekscelencjo - zawołał

Calimero - przysi

ę

gam,

ż

e to czysta prawda! - Aha! - wykrzykn

ą

ł z

ukontentowaniem naczelnik, a twarz jego błysn

ę

ła złym u

ś

miechem. - Oto jeszcze

jeden, który utrzymuje,

ż

e mówi prawd

ę

. Drogi przyjacielu, podejrzewałem,

ż

e

jeste

ś

cie stukni

ę

ci, ale w tej chwili sami dali

ś

cie tego dowód. A wi

ę

c dalej! Do

wi

ę

zienia! - Ekscelencjo, lito

ś

ci! - skrzeczał Calimero rzuciwszy w rozpaczy

kapelusz na ziemi

ę

i depcz

ą

c go nogami. - Chyba nie zechce mnie pan tak

skrzywdzi

ć

. Jestem przjacielem kłamstwa i nawet napisałem o tym w swoim li

ś

cie.

- A czy naprawd

ę

jeste

ś

cie przyjacielem kłamstwa? - Naprawd

ę

! Najprawdziwszym!

Przysi

ę

gam! - Oto wpadli

ś

cie na nowo - triumfował dowódca. - Dwa razy z rz

ę

du

przysi

ę

gali

ś

cie,

ż

e mówicie prawd

ę

. Do

ść

tego! W szpitalu b

ę

dziecie mieli czas

na uspokojenie si

ę

. W tej chwili jeste

ś

cie niebezpiecznym wariatem.

Pozostawienie was na swobodzie zagra

ż

ałoby porz

ą

dkowi publicznemu. - Ach, tak! -

krzyczał Calimero wyrywaj

ą

c si

ę

ż

andarmom. - To pewnie pan chce zabra

ć

do

kieszeni moj

ą

nagrod

ę

! - Słyszycie? Za chwil

ę

dostanie napadu szału! Uwaga!

Załó

ż

cie mu knebel i kaftan bezpiecze

ń

stwa. Co za

ś

do nagrody, to daj

ę

słowo,

nie przepadnie z niej ani pół grosza, dopóki moje kieszenie b

ę

d

ą

dosy

ć

du

ż

e, aby

je pomie

ś

ci-. Tak wi

ę

c i Calimero znalazł si

ę

w szpitalu wariatów, gdzie

zamkni

ę

to go w samotnej, wywatowanej celi. Zdawałoby si

ę

,

ż

e dowódca

ż

andarmów

uda si

ę

teraz do swego łó

ż

ka. Nie było mu to jednak s

ą

dzone, gdy

ż

ze wszystkich

stron miasta zacz

ę

ły dochodzi

ć

alarmuj

ą

ce wie

ś

ci o miaucz

ą

cych kotach, które nie

chciały podporz

ą

dkowa

ć

si

ę

obowi

ą

zuj

ą

cemu je nakazowi szczekania. Dowódca

ż

andarmów wysłał natychmiast na miasto kilka oddziałów ludzi na poszukiwanie

"psów, które miaucz

ą

", czyli, jak si

ę

czytelnicy zapewne domy

ś

laj

ą

, siedmiu

kotów ciotki Pannocchii. Najmniejszy z całej siódemki kotek miauczał z takim

background image

zapałem,

ż

e został schwytany pierwszy. Gdy spstrzegł otaczaj

ą

cych go ludzi,

pomy

ś

lał,

ż

e to podziw dla jego głosu sprowadził ich w to miejsce, i miauczał

jeszcze gło

ś

niej. Jeden z

ż

andarmów zbli

ż

ył si

ę

do niego z u

ś

miechem, pogłaskał

nawet kilka razy i nagle, chwyciwszy za kark, wrzucił do przygotowanego worka.
Drugiego kota złapano w trakcie maiucz

ą

cej przemowy, wygłaszanej z siodła

konnego pos

ą

gu, u stóp którego zebrał si

ę

tłum kotów. Te słuchały obłudnie i

u

ś

miechały si

ę

ironicznie, a potem, kiedy został schwytany, rado

ść

swoj

ą

ogłosiły w

ś

ciekłym szczekaniem. Trzeci został capni

ę

ty w chwili, kiedy rozmawiał

z psem. - Idioto, czemu miauczysz? - pytał go. - A có

ż

innego miałbym robi

ć

-

odpowiedział pies - jestem przecie

ż

kotem. - Podwójny idioto, czy nie zagl

ą

dasz

nigdy do lustra? Jeste

ś

psem i powiniene

ś

szczeka

ć

. Kotem jestem ja i mnie

przystoi miaucze

ć

, o tak: miau, miauuuu, miau! Nast

ę

pnie złapano czwartego,

pi

ą

tegho i szóstego kota. - Brak nam ju

ż

tylko jednegho - mówili zm

ę

czeni

poszukiwaniem

ż

andarmi. Tote

ż

zdziwili si

ę

bardzo, kiedy znale

ź

li jeszcze dwa

miaucz

ą

ce koty. - Czy

ż

by si

ę

rozmno

ż

yły? - mówili do siebie. Jeden z tych dwóch

kotów nale

ż

ał do ciotki Pannocchii, a drugi był po prostu Reksem, którego

poznali

ś

my ju

ż

w jednym z pierwszych rozdziałów tej powie

ś

ci i który pod wpływem

usłyszanych wtedy słów Zoppina spróbował raz miaukn

ąć

. A gdy raz spróbował, nie

potrafił potem wróci

ć

do szczekania. Reks pozwolił si

ę

chwyci

ć

bez oporu, ale

ostatni kot, najstarszy z towarzystwa, zwinnie wdrapał si

ę

na drzewo, i stamt

ą

d

przez dłu

ż

szy czas doprowadzał do szału swoich prze

ś

ladowców, miaucz

ą

c

najpi

ę

kniejsze arie z kociego repertuaru. Widowisko to

ś

ci

ą

gn

ę

ło spory tłum,

który, jak zwykle, podzielił si

ę

na dwie partie. Jedni pot

ę

piali kota i

zach

ę

cali

ż

andarmów, aby szybciej zako

ń

czyli ten skandal. Drudzy, figlarze,

zach

ę

cali kota a nawet przedrze

ź

niali: - Miau! Miau! Zebrało si

ę

równie

ż

sporo

kotów, które szczekały na swego koleg

ę

troch

ę

z nienawi

ś

ci,

ż

e jest inny ni

ż

one, a troch

ę

z zazdro

ś

ci. I mimo wszystko to jeden z nich, to drugi ulegał

zarazie i zaczynał miaucze

ć

. Trzeba było woła

ć

stra

ż

aków z drabinami, aby zmusi

ć

upartego miauczucha do zej

ś

cia. Miaucz

ą

cych kotów, jak si

ę

ostatecznie okazało,

było dwadzie

ś

cia. Wszystkie zostały odwiezione do szpitala dla wariatów. Na swój

sposób mówiły prawd

ę

- a wi

ę

c musiały by

ć

zwariowane. Dyrektor szpitala nie

wiedział, gdzie je umie

ś

ci

ć

. My

ś

lał i rozmy

ś

lał, a

ż

wreszcie kazał je zamkn

ąć

w

celi Calimera. Mo

ż

ecie sobie wyobrazi

ć

, jak bardzo musiał by

ć

ten podlec

zadowolony z towarzystwa, które przypominało mu pocz

ą

tek jego nieszcz

ę

snej

przygody. Nie min

ę

ły dwie godziny, gdy Calimero zacz

ą

ł wariowa

ć

naprawd

ę

. Wydało

mu si

ę

,

ż

e i on jest kotem; zacz

ą

ł mrucze

ć

, miaucze

ć

, a kiedy przez cel

ę

przemkn

ę

ła mysz, pierwszy si

ę

na ni

ą

rzucił. O tym wszystkim mówiono na mie

ś

cie

i Zoppino pozbierał te nowiny. Wracał ju

ż

do domu, kiedy nagle usłyszał znajomy

głos Gelsomina,

ś

piewaj

ą

cego jedn

ą

z ulubionych piosenek swego kraju. "Jestem

gotów zało

ż

y

ć

si

ę

o wszystkie trzy łapy ł

ą

cznie z czwart

ą

na dodatek,

ż

e

Gelsomino usn

ą

ł i

ś

ni o miłych rzeczach - pomy

ś

lał Zoppino. - Je

ż

eli si

ę

nie

po

ś

piesz

ę

, to

ż

andarmi obudz

ą

go wcze

ś

niej ni

ż

ja." Przed domem zobaczył tłum

ludzi słuchaj

ą

cych

ś

piewu Gelsomina. Wszyscy stali w milczeniu, nie ruszaj

ą

c

si

ę

. Od czasu do czasu w s

ą

siednich domach wypadały szyby, ale nikt nie wychylał

si

ę

z okien i nie robił awantury. Wydawało si

ę

,

ż

e urzekaj

ą

cy głos Gelsomina

wszystkich zaczarował. W tłumie Zoppino zauwa

ż

ył nawet dwóch młodych stra

ż

ników.

Na ich twarzach malował si

ę

taki sam zachwyt, jak i na innych. Stra

ż

nicy, jak to

sami rozumiecie, powinni byli schwyta

ć

Gelsomina, jednak wcale nie zabierali si

ę

do tego. Niestety, zacz

ę

li nadchodzi

ć

inni, a ich naczelnik uderzeniami

szpicruty torował sobie drog

ę

w

ś

ród tłumu. Nie posiadał widocznie muzykalnego

ucha i

ś

piew Gelsomina nie robił na nim

ż

adnego wra

ż

enia. Zoppino wichrem p

ę

dził

po schodach i jak piłka wpadł do pokoiku. - Obud

ź

si

ę

! Wstawaj! - zamiauczał

łaskocz

ą

c Gelsomina po nosie ko

ń

cem ogona. - Do

ść

koncertu. - Id

ą

stra

ż

nicy!

Gelsomino otworzył oczy, przetarł je i zapytał: - Gdzie jestem? - Mog

ę

ci

powiedzie

ć

, gdzie si

ę

zaraz znajdziesz, je

ż

eli natychmiast nie wstaniesz! -

wołał Zoppino. - W wi

ę

zieniu! - Czy znów

ś

piewałem? - Pr

ę

dzej! Uciekajmy po

dachach! - Mówisz jak kot, ale ja nie umiem skaka

ć

po dachach. - Trzymaj si

ę

mego ogona! Zoppino wyskoczył oknem prosto na znajduj

ą

cy si

ę

poni

ż

ej dach, a

Gelsomino mógł tylko pój

ść

za jego przykładem, zamkn

ą

wszy oczy, aby nie dosta

ć

zawrotu głowy. Rozdział 14 Tu Benwenuto sam opowiada,~ co si

ę

z nim działo, ~

je

ż

eli siadał Na szcz

ęś

cie domy w mie

ś

cie stały ciasno jeden obok drugiego, jak

background image

ś

ledzie w beczce, i Gelsomino z łatwo

ś

ci

ą

przeskakiwał z dachu na dach. Je

ż

eli

chodzi o Zoppina, ten wolałby, aby stały troch

ę

dalej - wtedy mógłby wykona

ć

cho

ć

jeden skok godny siebie. Nagle Gelsomino po

ś

lizn

ą

ł si

ę

, poleciał w dół i

spadł na niewielki taras, gdzie jaki

ś

staruszek podlewał kwiaty. - Prosz

ę

wybaczy

ć

! - zawołał pocieraj

ą

c stłuczone kolano. - Wcale nie miałem zamiaru w

taki sposób znale

źć

si

ę

u pana. - Ale

ż

nic takiego - odpowiedział uprzejmie

staruszek. - Bardzo si

ę

ciesz

ę

z pa

ń

skiego przybycia! Co si

ę

panu stało?

Skaleczył pan sobie nog

ę

? Przypuszczam,

ż

e to nic gro

ź

nego? W tej samej chwili z

dachu wyjrzał na taras Zoppino. - Czy mo

ż

na? - zamiauczał. - Ach, jeszcze jeden

go

ść

! - zawołał uradowany staruszek. - Prosz

ę

, prosz

ę

! Ogromnie si

ę

ciesz

ę

!...

Bardzo mi tylko przykro - dodał -

ż

e nie posiadam ani jednego krzesełka i nie

mam was gdzie posadzi

ć

. - Kolano Gelsomina puchło z minuty na minut

ę

. - Połó

ż

my

go na łó

ż

ku - zaproponował Zoppino. - Nie mam równie

ż

łó

ż

ka - odpowiedział

zmieszany staruszek. - Ale zaraz zejd

ę

do s

ą

siada i poprosz

ę

go o fotel. - Nie,

nie - szybko wtr

ą

cił Gelsomino - b

ę

dzie mi zupełnie dobrze i na podłodze. - W

takim razie wejd

ź

cie do pokoju - poprosił staruszek - i czujcie si

ę

jak w domu,

ja tymczasem przygotuj

ę

kaw

ę

. Pokoik był mały, ale czysty. Przyjemnie l

ś

niły

ładne meble - stół, kredens i szafa. Tylko nigdzie nie było wida

ć

krzesła lub

łó

ż

ka. - Czy pan nigdy nie siedzi? - zapytał Zoppino staruszka. - Nie, nie

zdarza mi si

ę

. - I nie sypia pan? - Owszem,

ś

pi

ę

niekiedy. Stoj

ą

c. Co prawda

bardzo rzadko. Nie wi

ę

cej ni

ż

dwie godziny na tydzie

ń

. Zoppino i Gelsomino

spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli powiedzie

ć

: "Teraz ten naplecie nam

koszałek_opałek"... - Przepraszam za niedelikatne pytanie - ci

ą

gn

ą

ł Zoppino. -

Czy nie mogliby

ś

my si

ę

dowiedzie

ć

, ile pan ma lat? - Sam tego dokładnie nie

wiem. Urodziłem si

ę

dziesi

ęć

lat temu, ale teraz powinienem mie

ć

ich albo

siedemdziesi

ą

t pi

ęć

albo siedemdziesi

ą

t sze

ść

. Z twarzy go

ś

ci staruszek domy

ś

lił

si

ę

,

ż

e przestali mu wierzy

ć

. - Nie, ja nie kłami

ę

- powiedział westchn

ą

wszy -

to jest nieprawdopodobna historia, ale nie ma w niej ani kropli kłamstwa. Je

ż

eli

chcecie, opowiem wam j

ą

, zanim ugotuje si

ę

kawa... Nazywam si

ę

naprawd

ę

Benwenuto, ale ludzie nazywaj

ą

mnie Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

... I

staruszek opowiedział im swoj

ą

histori

ę

. Urodził si

ę

w rodzinie gałganiarza. Jak

tylko pojawił si

ę

na

ś

wiecie, zaraz wyskoczył z pieluszek i zacz

ą

ł biega

ć

po

pokoju. Tak

ż

wawego niemowl

ę

cia nikt jeszcze nie widział. Wieczorem poło

ż

ono go

do kołyski, a rano okazało si

ę

,

ż

e kołyska zrobiła si

ę

dla niego za mała i nogi

chłopca z niej wystaj

ą

. - Widocznie - powiedział ojciec -

ś

pieszy si

ę

,

ż

eby

urosn

ąć

i szybciej zacz

ąć

pomaga

ć

rodzicom. Wieczorem rozbierano Benwenuta i

kładziono do łó

ż

ka, a rano wczorajsze ubranie ju

ż

na niego nie pasowało. Buty za

w

ą

skie, a koszula p

ę

kała w szwach. - No, to nie jest takie straszne - mówiła

matka. - Czego jak czego, ale szmat w domu gałganiarza jest pod dostatkiem.
Zaraz uszyj

ę

mu nowe ubranie. Po jakim

ś

tygodniu Benwenuto tak wyrósł,

ż

e

s

ą

siedzi poradzili, aby go posła

ć

do szkoły. Matka posłuchała rady i

zaprowadziła go do nauczyciela. Ale nauczyciel si

ę

rozgniewał. - Dlaczego pani

nie przyprowadziła go wcze

ś

niej? Przecie

ż

teraz jest zima. Któ

ż

rozpoczyna nauk

ę

w

ś

rodku roku szkolnego? Gdy matka odpowiedziała,

ż

e Benwenuto ma dopiero siedem

dni, nauczyciel rozgniewał si

ę

jeszcze bardziej: - Siedem dni? Nie jestem

nia

ń

k

ą

, szanowna pani! Prosz

ę

przyj

ść

za siedem lat, wtedy porozmawiamy. Ale gdy

oderwał nos od dziennika klasowego, zobaczył,

ż

e Benwenuto jest o wiele wi

ę

kszy

od ka

ż

dego z jego uczniów. Posadził wi

ę

c chłopca w ostatniej ławce i zacz

ą

ł

klasie wyja

ś

nia

ć

,

ż

e dwa razy dwa równa si

ę

cztery. W południe zad

ź

wi

ę

czał

dzwonek, wszyscy uczniowie wyskoczyli z ławek i wybiegli z klasy. Tylko
Benwenuto siedział na swoim miejscu. - Benwenuto - zwrócił si

ę

do niego

nauczyciel - wyjd

ź

, trzeba przewietrzy

ć

klas

ę

. - Kiedy nie mog

ę

wyj

ść

, prosz

ę

pana. Rzeczywi

ś

cie, po czterech lekcjach tak urósł,

ż

e po prostu mocno uwi

ą

zł w

ławce. Trzeba było wzywa

ć

wo

ź

nego,

ż

eby mu pomógł si

ę

z niej wydosta

ć

.

Nast

ę

pnego ranka przygotowano dla Benwenuta wi

ę

ksz

ą

ławk

ę

, ale w południe znów

nie mógł wsta

ć

, bo i ta ławka stała si

ę

dla niego za ciasna. Chłopiec siedział w

niej zupełnie jak mysz w pułapce. Musiano wezwa

ć

stolarza, który rozbił ławk

ę

na

kawałki. Nauczyciel a

ż

si

ę

za głow

ę

złapał. - Jutro przyniesiemy dla ciebie

ławk

ę

z pi

ą

tej klasy - powiedział i zaraz wydał odpowiednie polecenie. - No, a

teraz? - zapytał, kiedy ławka została przyniesiona. - Dobrze! Zupełnie
przestronnie! - odrzekł rado

ś

nie Benwenuto i kilkakrotnie wstawał i siadał. Ale

background image

za ka

ż

dym razem coraz trudniej było mu wstawa

ć

. A o godzinie dwunastej, kiedy

zad

ź

wi

ę

czał dzwonek, wszystko powtórzyło si

ę

od pocz

ą

tku i znowu trzeba było

wzywa

ć

stolarza. Dyrektor szkoły i burmistrz zacz

ę

li protestowa

ć

: - Có

ż

tam u

pana si

ę

dzieje, profesorze? Czy nie potrafi pan ju

ż

utrzyma

ć

posłusze

ń

stwa w

klasie? W tym roku ławki trzaskaj

ą

jak orzechy. Funduszy miejskich nie starczy

na kupowanie ka

ż

dego dnia nowej ławki. Wtedy gałganiarz zaprowadził syna do

lekarza i opowiedział mu wszystko. - Zobaczymy, zobaczymy - rzekł doktor.
Nało

ż

ył okulary,

ż

eby lepiej widzie

ć

, i zmierzył wzrost Benwenuta. - Teraz -

polecił - siadaj. Benwenuto usiadł na krze

ś

le. Doktor poczekał, a

ż

minie jedna

minuta, i powiedział: - Wsta

ń

. Benwenuto wstał i doktor zmierzył go wzdłu

ż

i

wszerz. - Hm - chrz

ą

kn

ą

ł i nie wierz

ą

c temu, co widzi, przetarł okulary. -

Usi

ą

d

ź

no jeszcze raz. W ko

ń

cu orzekł: - To jest bardzo interesuj

ą

cy przypadek.

Chłopiec cierpi na jak

ąś

now

ą

chorob

ę

, dotychczas nie znan

ą

. Choroba polega na

tym,

ż

e kiedy dziecko siedzi, to szybko si

ę

starzeje. Ka

ż

da minuta, któr

ą

sp

ę

dza

siedz

ą

c, równa si

ę

dla niego całemu miesi

ą

cowi. Leczenie jest proste: chłopiec

musi zawsze by

ć

na nogach, w przeciwnym wypadku za kilka tygodni b

ę

dzie starcem

z siw

ą

brod

ą

. Od tego dnia

ż

ycie Benwenuta uległo całkowitej zmianie. W szkole

zrobiono dla niego specjaln

ą

ławk

ę

bez siedzenia. W domu jadł na stoj

ą

co. A

kiedy zachciało mu si

ę

chocia

ż

chwil

ę

odpocz

ąć

przy kominku, zaraz rozlegało

si

ę

: - Wstawaj! Wstawaj! Chcesz siedzie

ć

? - Co ty wyprawiasz! Chcesz si

ę

zestarze

ć

? - No, a łó

ż

ko?

ś

adnych łó

ż

ek, je

ż

eli nie miał si

ę

obudzi

ć

z biał

ą

brod

ą

. Wi

ę

c Benwenuto musiał si

ę

nauczy

ć

spa

ć

na stoj

ą

co, tak jak

ś

pi

ą

konie. I

oto z tych powodów s

ą

siedzi nazwali go Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

. To

przezwisko zostało mu ju

ż

na całe

ż

ycie. Pewnego nieszcz

ę

snego dnia zachorował

ojciec Benwenuta. Wkrótce, czuj

ą

c,

ż

e umiera, wezwał do siebie syna. - Benwenuto

- powiedział, zanim zamkn

ą

ł oczy na zawsze - teraz twoja kolej, aby pomaga

ć

matce. Jest przecie

ż

stara i nie mo

ż

e ju

ż

pracowa

ć

. Poszukaj sobie uczciwej

pracy. Praca ci nie zaszkodzi. Na odwrót, dzi

ę

ki niej pozostaniesz długo młody,

poniewa

ż

nie b

ę

dziesz miał czasu na siedzenie z zało

ż

onymi r

ę

kami. Nast

ę

pnego

dnia Benwenuto wybrał si

ę

na poszukiwanie pracy. Ale ludzie

ś

miali mu si

ę

prosto

w oczy. - Pracy, mówisz? Nie, synku, my nie bawimy si

ę

w piłk

ę

ani w kr

ę

gle.

Jeste

ś

za młody,

ż

eby pracowa

ć

w fabryce. Nie wolno tu zatrudnia

ć

dzieci.

Benwenuto nie spierał si

ę

. Natychmiast znalazł wyj

ś

cie z sytuacji. Wróciwszy do

domu, zasiadł przed lustrem i czekał. "Doktor powiedział,

ż

e wystarczy, abym

usiadł, a postarzej

ę

si

ę

. Zobaczymy, czy to prawda..." Po kilku minutach

zauwa

ż

ył,

ż

e ro

ś

nie. Zacz

ę

ły go uciska

ć

pantofle. Zrzucił je i przygl

ą

dał si

ę

swoim nogom. Po prostu wydłu

ż

ały si

ę

w oczach, gdy za

ś

spojrzał w lustro, bardzo

si

ę

zdziwił. - Któ

ż

to jest ten czarnow

ą

sy młodzieniec, który na mnie patrzy?

Chyba si

ę

znamy. Ju

ż

gdzie

ś

go widziałem... W ko

ń

cu zrozumiał i roze

ś

miał si

ę

: -

Przecie

ż

to jestem ja! Tylko zupełnie dorosły. Ale b

ę

dzie lepiej, je

ż

eli ju

ż

wstan

ę

. Nie chc

ę

si

ę

bardziej zestarze

ć

. Wyobra

ź

cie sobie min

ę

matki Benwenuta,

kiedy zjawił si

ę

przed ni

ą

wysoki, barczysty młodzieniec, z dono

ś

nym głosem i

w

ą

sami jak u brygadiera. - Benwenuto! Synu mój! Jak si

ę

zmieniłe

ś

! - To nic

strasznego, mamo. Wreszcie b

ę

d

ę

mógł pracowa

ć

. Teraz ju

ż

nie obijał progów

fabryk, ale po prostu wytoczył z szopy ojcowski wózek i je

ź

dził po ulicach,

gło

ś

no krzycz

ą

c: - Gałgany! Szmaty! Gałgany! Szmaty! - Có

ż

za

ś

liczny chłopak!

Sk

ą

d on tu przyszedł? - wołali ludzie wychodz

ą

c na próg, zwabieni jego pi

ę

knym

głosem. Tak zacz

ą

ł Benwenuto pracowa

ć

. Wszyscy go lubili. Ci

ą

gle był na nogach,

zawsze co

ś

robił, zawsze gotów był ka

ż

demu pomóc - nic dziwnego,

ż

e stał si

ę

ulubie

ń

cem wszystkich. Chciano go nawet wybra

ć

burmistrzem. - Przydałby si

ę

nam

taki, który nie zagrzewa miejsca na stołku - mówiono. Benwenuto nie przyj

ą

ł

jednak tego zaszczytu. Po kilku latach umarła jego matka i wtedy pomy

ś

lał sobie:

"Jestem samotny. Siedzie

ć

bez zaj

ę

cia tak czy owak nie mog

ę

, gdy

ż

szybko si

ę

zestarzej

ę

. Wybior

ę

si

ą

wi

ę

c na włócz

ę

g

ę

po

ś

wiecie, zobacz

ę

, co si

ę

na nim

dzieje". Wzi

ą

ł swój wózek z gałganami i niewiele si

ę

zastanawiaj

ą

c, wyruszył w

drog

ę

. W

ę

drował dniami i nocami bez zm

ę

czenia. Niemało interesuj

ą

cych rzeczy

zobaczył w czasie swej podró

ż

y, niemało poznał ludzi. - Jeste

ś

dzielnym

młodzie

ń

cem - mówili mu - si

ą

d

ź

, porozmawiaj z nami. - Dzi

ę

kuj

ę

, wol

ę

posta

ć

-

odpowiadał Benwenuto. W

ę

drował, w

ę

drował i nie starzał si

ę

. Ale pewnego razu

przechodził koło jakiej

ś

ubogiej lepianki i spojrzawszy w okno, ujrzał obraz,

który mu

ś

cisn

ą

ł serce. W łó

ż

ku le

ż

ała chora kobieta, a dokoła niej po podłodze

background image

pełzało kilkoro małych dzieci. Darły si

ę

z całej siły, jak by chciały si

ę

nawzajem przekrzycze

ć

. - Młodzie

ń

cze - powiedziała kobieta zobaczywszy Benwenuta

- je

ż

eli si

ę

nie bardzo spieszysz, wst

ą

p do nas na chwil

ę

. Nie wolno mi si

ę

ruszy

ć

i nie mog

ę

ukołysa

ć

dzieci, a ka

ż

da ich łza to nó

ż

w moje serce.

Benwenuto wszedł do pokoju, wzi

ą

ł na r

ę

ce jednego z malców, pochodził z nim tam

i z powrotem i u

ś

pił go. W ten sposób uspokoił i reszt

ę

. Tylko ostatnie,

najmłodsze, nie chciało usn

ąć

. - Usi

ą

d

ź

na chwil

ę

- doradziła kobieta - i

potrzymaj je na r

ę

kach, a zobaczysz,

ż

e u

ś

nie. Benwenuto usiadł na ławeczce koło

pieca i płacz

ą

ce dziecko od razu si

ę

usłokoiło. Malec był tak miły,

ż

e Benwenuto

zacz

ą

ł si

ę

z nim bawi

ć

i nawet za

ś

piewał mu piosenk

ę

. - Dzi

ę

kuj

ę

ci z całego

serca! - powiedziała kobieta, gdy dziecko usn

ę

ło. - Byłam ju

ż

tak zrozpaczona,

ż

e

ż

ycie stało mi si

ę

niemiłe. Zabieraj

ą

c si

ę

do odej

ś

cia, Benwenuto niechc

ą

cy

spojrzał w lustro, które wisiało koło pieca, i zobaczył na swojej głowie białe
pasmo włosów. "Zapomniałem,

ż

e si

ę

starzej

ę

, kiedy siedz

ę

" - przeleciało mu

przez my

ś

L. Ale potem wzruszył ramionami, popatrzył na słodko

ś

pi

ą

ce dzieciaki i

poszedł swoj

ą

drog

ą

. Innym razem przechodził noc

ą

przez jak

ąś

wioszczyn

ę

i

zobaczywszy w jednym z domków

ś

wiatło, zajrzał do okna. W pokoju stał warsztat

tkacki, przy którym pracowała dziewczyna wzdychaj

ą

c ci

ęż

ko. - Co ci jest? -

zapytał j

ą

Benwenuto. - Och, nie

ś

pi

ę

ju

ż

trzeci

ą

noc... A do jutra musz

ę

koniecznie doko

ń

czy

ć

ten dywanik. Je

ż

eli nie zd

ążę

, nie otrzymam zapłaty i wtedy

cała rodzina b

ę

dzie głodna. Nawet mog

ą

mi zabra

ć

warsztat. Ach, czego bym nie

dała,

ż

eby pospa

ć

cho

ć

by pół godzinki! "Pół godzinki to tylko trzydzie

ś

ci minut

- pomy

ś

lał Benwenuto. - Mog

ę

popracowa

ć

trzydzie

ś

ci minut na tym warsztacie". -

Wiesz co - powiedział - id

ź

spa

ć

, a ja popracuj

ę

za ciebie. Ten warsztat podoba

mi si

ę

. Za pół godziny ci

ę

obudz

ę

. Dziewczyna skuliła si

ę

na ławie jak kotek i

zaraz usn

ę

ła. Benwenuto zacz

ą

ł pracowa

ć

. Min

ę

ło pół godziny, ale

ż

al mu było

obudzi

ć

dziewczyn

ę

. Za ka

ż

dym razem, kiedy podchodził do niej, wydawało mu si

ę

,

ż

e

ś

ni ona jaki

ś

bardzo pi

ę

kny sen. Zacz

ę

ło

ś

wita

ć

, wzeszło sło

ń

ce i wtedy

dziewczyna sama si

ę

obudziła. - Pozwoliłe

ś

mi przespa

ć

cał

ą

noc? - Ech,

drobiazg! Nie nudziłem si

ę

! "Trudno powiedzie

ć

, o ile lat dzisiaj si

ę

zestarzałem" - pomy

ś

lał Benwenuto, ale nie czuł najmniejszego

ż

alu. Doko

ń

czył

tka

ć

dywanik i dziewczyna była szcz

ęś

liwa. Za ka

ż

dym razem, kiedy naszemu

Benwenutowi zdarzyło si

ę

usi

ąść

, a

ż

eby komu

ś

pomóc, siwiały mu włosy. Pó

ź

niej

stopniowo zginały mu si

ę

plecy, zupełnie jak drzewo na silnym wietrze, i oczy

traciły blask. Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

starzał si

ę

. Ludzie, którzy znali

jego dzieje, mówili: - Có

ż

ci przyniosło twoje dobre serce? Gdyby

ś

my

ś

lał tylko

o sobie, byłby

ś

teraz młodzie

ń

cem

ż

wawym jak wróbel. Benwenuto nie zgadzał si

ę

z

tym. Ka

ż

dy siwy włos przypominał mu o jakim

ś

dobrym uczynku. Czego wi

ę

c miał

ż

ałowa

ć

? - Mogłe

ś

zachowa

ć

swoje

ż

ycie dla siebie, a nie rozdawa

ć

je wszystkim

po trochu - mówili mu s

ą

siedzi. Ale Benwenuto tylko si

ę

u

ś

miechał i kiwał głow

ą

.

My

ś

lał o tym,

ż

e ka

ż

dy siwy włos pomógł mu znale

źć

nowego przyjaciela i takich

przyjaciół miał wiele tysi

ę

cy. Niezmordowany był nadal w swoich w

ę

drówkach,

chocia

ż

opierał si

ę

teraz na lasce i cz

ę

sto si

ę

zatrzymywał, aby wytchn

ąć

. -

Naw

ę

drowałem si

ę

, naw

ę

drowałem, a

ż

trafiłem do tego kraju i postanowiłem si

ę

w

nim osiedli

ć

- zako

ń

czył swoje opowiadanie Benwenuto. - I tutaj w dalszym ci

ą

gu

uprawiam ojcowski fach, fach gałganiarza. - Ale przecie

ż

na

ś

wiecie jest wiele

innych krajów - zdziwił si

ę

Zoppino - dlaczego nie miałby pan wybra

ć

lepszego

ni

ż

ten? Benwenuto u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. - W tym najnieszcz

ęś

liwszym na

ś

wiecie kraju

ludziom potrzebna jest pomoc bardziej ni

ż

w ka

ż

dym innym. Czyli

ż

e tu jest moje

miejsce. - Jakie to pi

ę

kne! - wyszeptał Gelsomino, który wzruszył si

ę

do łez,

słuchaj

ą

c opowiadania staruszka. - Oto najbardziej słuszna droga. Teraz wiem, co

powinienem czyni

ć

ze swoim głosem. Musi on pomaga

ć

ludziom, zamiast przynosi

ć

zmartwienia. - Niełatwo ci to przyjdzie - zauwa

ż

ył Zoppino. - Na przykład

zechcesz za

ś

piewa

ć

kołysank

ę

, a dzieciaki jeszcze bardziej si

ę

rozkrzycz

ą

.

Przecie

ż

twój głos jest zdolny przebudzi

ć

cały kraj. - Budzenie

ś

pi

ą

cych czasem

bywa skuteczne - wtr

ą

cił Benwenuto. - Tym wła

ś

nie si

ę

zajm

ę

- zdecydowanie

o

ś

wiadczył Gelsomino uderzywszy pi

ęś

ci

ą

w podłog

ę

. - Przede wszystkim zajmiesz

si

ę

swoim kolanem - powiedział Zoppino. Kolano rzeczywi

ś

cie puchło i puchło.

Gelsomino nie mógł ju

ż

ani chodzi

ć

, ani sta

ć

. Wtedy postanowiono,

ż

e dopóki mu

si

ę

nie poprawi, b

ę

dzie mieszkał u Benwenuta. Przecie

ż

staruszek prawie nigdy

nie sypia i mo

ż

e przypilnowa

ć

, aby Gelsomino nie

ś

piewał przez sen i nie trafił

background image

w łapy

ż

andarmów króla Giacomone. Rozdział 15 Ołówek szybko biegnie ~ po

ś

cianie

~ i przed malarzem ~ staje

ś

niadanie Bananito wyszedł z domu wcze

ś

nie rano i

poszedł, gdzie go nogi ponios

ą

. Nie miał

ż

adnych okre

ś

lonych planów. Po prostu

bardzo chciał zrobi

ć

jak najpr

ę

dzej co

ś

takiego,

ż

eby wszystkim pokaza

ć

, co

potrafi. Ranek był jasny, słoneczny. W głowie Bananita rodziły si

ę

tysi

ą

ce

wspaniałych pomysłów. Nagle poczuł niezwykły zapach i wydało mu si

ę

,

ż

e mi

ę

dzy

kamieniami bruku ulicznego zakwitło niezliczone mnóstwo fiołków. "Oto najlepsza
rzecz, jak

ą

mógłbym zrobi

ć

!" - pomy

ś

lał Bananito. I tam, gdzie stał, obok

parkanu jakiej

ś

fabryki, usiadł na chodniku, wyj

ą

ł z pudełka kawałek kredy i

wzi

ą

ł si

ę

do roboty. Natychmiast dokoła niego zgromadzili si

ę

robotnicy. - Mog

ę

si

ę

zało

ż

y

ć

- powiedział jeden -

ż

e on zaraz narysuje okr

ę

cik albo goł

ą

bki.

Tylko gdzie jest pies, który trzyma czapk

ę

na datki? - Byłem raz

ś

wiadkiem, jak

taki malarz narysował na chodniku czerwon

ą

kresk

ę

, a wszyscy stoj

ą

cy dokoła

głowili si

ę

, co ona oznacza. - No i co oznaczała? - Wszyscy o to pytali malarza,

a ten odpowiadał,

ż

e chce zobaczy

ć

, czy kto

ś

potrafi przej

ść

pod t

ą

kresk

ą

. -

Mo

ż

e był stukni

ę

ty? - Ale ten chyba nie... Patrzcie! Bananito ani na chwil

ę

nie

odrywał si

ę

od pracy. Na chodniku powstawało całe pole fiołków. Był to rysunek

tak pi

ę

kny,

ż

e nagle powietrze wydało si

ę

przepojone cudownym zapachem kwiatów.

- Wydaje mi si

ę

,

ż

e te fiołki pachn

ą

- zauwa

ż

ył jeden z robotników. - Lepiej

powiedz,

ż

e to zapach cebuli, a nie fiołków, bo raz_dwa zamkn

ą

ci

ę

w areszcie -

poradził mu towarzysz. - Ale zapach si

ę

czuje, to prawda. Wszyscy w milczeniu

stali dokoła Bananita. Było tak cicho,

ż

e słyszało si

ę

, jak poskrzypuje na

kamieniach jego kreda. Z ka

ż

d

ą

now

ą

kresk

ą

kładzion

ą

na chodnik zapach fiołków

stawał si

ę

ż

ywszy i mocniejszy. Robotnicy byli wzruszeni. Przest

ę

powali z nogi

na nog

ę

, przekładali paczki ze

ś

niadaniami z r

ę

ki do r

ę

ki, udawali,

ż

e

sprawdzaj

ą

, czy dobrze napompowane s

ą

opony ich rowerów, ale nie spuszczali z

oka ani jednego ruchu Bananita i tylko poci

ą

gali nosami,

ż

eby uraczy

ć

si

ę

cudownym aromatem, który tak radował serce. Zawyła syrena fabryczna wzywaj

ą

c do

pracy, ale nikt nie ruszył si

ę

z miejsca. Dokoła rozlegało si

ę

tylko: - Zuch! To

ci zuch! Na koniec Bananito oderwał si

ę

od roboty i spojrzał na zebranych.

Wyczytał w ich oczach tyle wdzi

ę

czno

ś

ci,

ż

e zawstydzony zabrał swoje farby i

oddalił si

ę

po

ś

piesznie. Kilku robotników go dogoniło. - Có

ż

ty? Dok

ą

d idziesz?

Poczekaj chwil

ę

, zaraz wywrócimy kieszenie i oddamy ci wszystkie nasze

pieni

ą

dze. Nikomu z nas nie zdarzyło si

ę

jeszcze ogl

ą

da

ć

tak cudownych rysunków.

- Dzi

ę

kuj

ę

- powiedział cicho Bananito - bardzo dzi

ę

kuj

ę

! I po

ś

pieszył na drug

ą

stron

ę

ulicy, bo chciał szybciej pozosta

ć

sam. Serce biło mu tak silnie,

ż

e

marynarka na piersiach ruszała si

ę

, jak by si

ę

pod ni

ą

schował kot. Bananito był

rzeczywi

ś

cie szcz

ęś

liwy. Długo chodził po ulicach, nie decyduj

ą

c si

ę

na

rozpocz

ę

cie jakiegokolwiek nowego rysunku. Tysi

ą

ce pomysłów wpadały mu do głowy,

ale nie mógł wybra

ć

z nich nawet jednego. W ko

ń

cu, spostrzegłszy wał

ę

saj

ą

cego

si

ę

psa, zrozumiał ostatecznie, co powinien uczyni

ć

. Ulokował si

ę

na chodniku i

zacz

ą

ł rysowa

ć

. W Kraju Kłamczuchów zawsze znajd

ą

si

ę

tacy, którzy nie maj

ą

nic

do roboty i dlatego włócz

ą

si

ę

po ulicach. To zawodowi przechodnie albo, mówi

ą

c

po prostu, bezrobotni. Dokoła Bananita znowu zebrała si

ę

gromada ludzi i zacz

ę

ły

pada

ć

uwagi pod jego adresem. - Co to niektórym przychodzi do głowy! Zachciało

mu si

ę

rysowa

ć

kota, jak by ich w mie

ś

cie było mało. - To specjalny kot -

powiedział

ż

artobliwie Bananito. - Słyszycie? On rysuje specjalnego kota. Mo

ż

e

b

ę

dzie w okularach? Dyskusje umilkły jakby pod wpływem czarów, kiedy Bananito

ostatni raz poci

ą

gn

ą

ł kred

ą

po ogonie narysowanego psa i ten, zerwawszy si

ę

z

ziemi, zacz

ą

ł wesoło szczeka

ć

. Tłum wydał okrzyk podziwu. W tej samej chwili

nadbiegł policjant. - Co takiego? Co tu si

ę

stało? Aha, ju

ż

widz

ę

. I nawet

słysz

ę

! Szczekaj

ą

cy kot! Jak by

ś

my mieli mało kłopotów z miaucz

ą

cymi psami! Czyj

on jest? Tłum rozszedł si

ę

po

ś

piesznie,

ż

eby nie odpowiada

ć

. Tylko jednemu

biedakowi nie udało si

ę

wykr

ą

ci

ć

, poniewa

ż

stał obok policjanta i ten złapał go

za r

ę

k

ę

. - To jego kot - odpowiedział wskazuj

ą

c na Bananita i spu

ś

cił oczy.

Policjant rzucił si

ę

na malarza. - Chod

ź

, pójdziesz ze mn

ą

! Bananito nie mógł

si

ę

opiera

ć

. Zebrał swoje kredki i nie trac

ą

c dobrego humoru, ruszył za

policjantem. A pies, kr

ę

c

ą

c ogonem, poszedł swoj

ą

drog

ą

. Malarza osadzono w

wi

ę

ziennej celi i kazano czeka

ć

, dopóki nie wezwie go naczelnik policji.

Bananita a

ż

sw

ę

działy r

ę

ce, tak chciało mu si

ę

pracowa

ć

. Narysował du

ż

ego ptaka

i podrzucił go w powietrze. Ale ptak nie odlatywał. Udiadł na ramieniu malarza i

background image

zacz

ą

ł pieszczotliwie dzioba

ć

jego ucho. - Aha, pewno chce ci si

ę

je

ść

-

zauwa

ż

ył Bananito. Narysował kilka ziarenek prosa i wtedy przypomniało mu si

ę

,

ż

e sam jeszcze nie jadł

ś

niadania. "Jajecznica z dwóch jajek wystarczy. I nie

zaszkodziłaby jeszcze jaka

ś

ryba" - pomy

ś

lał Bananito. Natychmiast narysował to

wszystko, a wtedy apetyczny zapach jajecznicy rozszedł si

ę

po celi, przedostał

si

ę

za drzwi i podra

ż

nił nozdrza stra

ż

nika. - Hm, smakowicie pachnie -

powiedział stra

ż

nik poci

ą

gaj

ą

c nosem. Wkrótce jednak zaniepokoił si

ę

i otworzył

małe okieneczko w drzwiach celi. Ujrzawszy wi

ęź

nia zajadaj

ą

cego z apetytem

jajecznic

ę

, stra

ż

nik skamieniał ze zdumienia. W takiej sytuacji zastał go

naczelnik stra

ż

y. - Znakomicie! - krzykn

ą

ł nie posiadaj

ą

c si

ę

z gniewu. -

Wspaniale! Okazuje si

ę

,

ż

e tu wi

ęź

niom nosz

ą

obiady z restauracji! - Ja nie...

ja nie... - zdołał tylko wyj

ą

ka

ć

stra

ż

nik. - Nie znasz przepisów? Chleb i woda!

Woda i chleb! I nic wi

ę

cej! - Nie wiem, sk

ą

d on to wszystko ma - odezwał si

ę

w

ko

ń

cu stra

ż

nik - mo

ż

e przyniósł jajko w kieszeni? - A patelni

ę

, na której je

usma

ż

ył, te

ż

miał w kieszeni? Widz

ę

,

ż

e wystarczy, abym si

ę

oddalił, a w celach

zjawiaj

ą

si

ę

całe kuchnie! Jednak

ż

e naczelnik zaraz zmuszony został do

stwierdzenia,

ż

e o

ż

adnej kuchni nawet mowy nie było. Bananito, chc

ą

c wybawi

ć

stra

ż

nika z trudnej sytuacji, postanowił opowiedzie

ć

, w jaki sposób przygotował

sobie

ś

niadanie. - No nie, ja nie jestem takim durniem! Mnie nie nabierzesz -

powiedział naczelnik stra

ż

y wysłuchawszy z niedowierzaniem malarza. - A je

ż

eli

zaraz ka

żę

tu sobie poda

ć

fl

ą

dr

ę

w białym winie, co wtedy zrobisz? Zamiast

odpowiedzi malarz wzi

ą

ł arkusz papieru i zacz

ą

ł rysowa

ć

zamówion

ą

potraw

ę

. - Jak

pan sobie

ż

yczy, z pietruszk

ą

czy bez? - zapytał nie przerywaj

ą

c pracy. - Z

pietruszk

ą

-

ś

miej

ą

c si

ę

odparł naczelnik. - Rzeczywi

ś

cie uwa

ż

asz mnie za dudka.

Ale to nic, gdy sko

ń

czysz malowa

ć

, b

ę

dziesz musiał połkn

ąć

cały ten papier a

ż

do

ostatniego kawałka. Lecz kiedy Bananito ko

ń

czył rysowa

ć

, z obrazu zacz

ę

ła si

ę

unosi

ć

apetyczna para i za chwil

ę

fl

ą

dra w białym winie ju

ż

dymiła na stole.

Wszystkim wydawało si

ę

,

ż

e a

ż

prosi: "Zjedz mnie! Zjedz mnie!" - Pa

ń

skie

zamówienie zostało wykonane - powiedział Bananito do naczelnika stra

ż

y. -

Smacznego! - Nie jestem głodny - mrukn

ą

ł naczelnik z trudem otrz

ą

saj

ą

c si

ę

ze

zdumienia. - Fl

ą

dr

ę

zje stra

ż

nik, a ty chod

ź

ze mn

ą

! Rozdział 16 Bananito siedzi

w celi,~ bo sprzeciwi

ć

si

ę

o

ś

mielił~ Naczelnik stra

ż

y wcale nie był durniem.

Przeciwnie, był wielkim spryciarzem. "Za tego człowieka - kombinował
odprowadzaj

ą

c Bananita do królewskiego pałacu - mo

ż

na otrzyma

ć

tyle złota, ile

on sam wa

ż

y, a poniewa

ż

mój kufer jest dostatecznie gł

ę

boki, dlaczegó

ż

by nie

skierowa

ć

do niego. ze dwóch, trzech worków złota? Przecie

ż

i tak ono tam

miejsca nie zagrzeje..." Ale jego nadzieje nie spełniły si

ę

. Gdy król Giacomone

dowiedział si

ę

, o co chodzi, rozkazał natychmiast przyprowadzi

ć

malarza do

siebie. A naczelnika stra

ż

y potraktował ozi

ę

ble i tylko na po

ż

egnanie powiedział

mu: - Za to,

ż

e znale

ź

li

ś

cie tego człowieka, nadaj

ę

wam Wielki Fałszywy Order

Zasługi. - Akurat potrzebny mi jest twój order... - mrukn

ą

ł pod nosem naczelnik

stra

ż

y. - Mam ich ju

ż

dwa tuziny, a wszystkie z tektury. Gdybym miał w domu

kulawe stoły, mógłbym te ordery podkłada

ć

im pod nogi,

ż

eby si

ę

nie kiwały.

Niech tam sobie naczelnik stra

ż

y mruczy, co tylko chce. Zostawmy go w spokoju i

popatrzmy, jak spotkali si

ę

Bananito i król Giacomone. Malarz nie czuł si

ę

ani

troch

ę

zmieszany w obecno

ś

ci tak wa

ż

nej osoby i spokojnie odpowiadał na

wszystkie pytania króla. Rozmawiaj

ą

c z nim, Bananito patrzył z zachwytem na

prze

ś

liczn

ą

pomara

ń

czow

ą

peruk

ę

, która błyszczała na głowie króla niby stos

pomara

ń

cz na ladzie sklepowej. - Na co tak patrzysz? - zapytał król. - Zachwycam

si

ę

włosami Waszej Wysoko

ś

ci. - Hm! A czy mógłby

ś

namalowa

ć

takie ładne włosy!

Król Giacomone miał nadziej

ę

,

ż

e Bananito namaluje wprost na jego łysinie włosy,

które stan

ą

si

ę

prawdziwe, i nie trzeba b

ę

dzie chowa

ć

ich na noc do szafy. -

Takich ładnych na pewno nie potrafi

ę

- odpowiedział Bananito chc

ą

c królowi

zrobi

ć

przyjemno

ść

tym komplementem. Prawd

ę

mówi

ą

c,

ż

al mu było tego biedaka,

który si

ę

zamartwiał z powodu swej łysiny. Tyle przecie

ż

ludzi strzy

ż

e włosy

bardzo krótko, aby nie mie

ć

kłopotu z czesaniem! Poza tym m

ęż

czy

ź

ni nie powinni

po

ś

wi

ę

ca

ć

tyle uwagi swoim włosom. Król

ż

ało

ś

nie westchn

ą

ł i zdecydował,

ż

e

kiedy indziej poleci pomalowa

ć

swoj

ą

głow

ę

. "B

ę

dzie lepiej, je

ż

eli na razie

wykorzystam go w jaki

ś

inny sposób. Mo

ż

n by, na przykład, z jego pomoc

ą

zosta

ć

wielkim królem i zasłyn

ąć

w historii." - Mianuj

ę

ci

ę

- rzekł do malarza -

ministrem ogrodu zoologicznego. Koło pałacu jest wspaniały ogród, ale nie ma w

background image

nim

ż

adnych zwierz

ą

t. Musisz je namalowa

ć

. A uwa

ż

aj,

ż

eby

ż

adnego nie brakło!

"Prawd

ę

mówi

ą

c, lepiej by

ć

ministrem ni

ż

wi

ęź

niem" - pomy

ś

Lał Bananito. I

jeszcze przed zachodem sło

ń

ca w obecno

ś

ci tysi

ę

cy zachwyconych widzów narysował

setki rozmaitych zwierz

ą

t, które natychmiast o

ż

ywały. Były tam lwy, tygrysy,

krokodyle, słonie, papugi,

ż

ółwie, pelikany... były równie

ż

psy, wiele, wiele

psów: kundle, ogary, charty, jamniki, pudle... Wszystkie, ku wielkiemu oburzeniu
dworzan, gło

ś

no szczekały. - Czym si

ę

to zako

ń

czy? - szeptali do siebie

dworzanie. - Jego Wysoko

ść

pozwala psom szczeka

ć

? Przecie

ż

to jest wbrew prawu.

Takie rzeczy mog

ą

ludowi, na psa urok, podsun

ąć

niebezpieczne my

ś

li! Ale

Giacomone zarz

ą

dził, aby nie przeszkadza

ć

malarzowi, i pozwolił mu robi

ć

wszystk, co zechce. Dlatego dworzanie mogli tylko skrycie w

ś

cieka

ć

si

ę

ze

zło

ś

ci. Zwierz

ę

ta, w miar

ę

jak je Bananito produkował, zajmowały miejsca w

klatkach. W basenach pływały obecnie białe nied

ź

wiedzie, foki, pingwiny, a po

alejach parku biegały małe osiołki, takie, na jakich zwykle wozi si

ę

dzieci.

Tego wieczoru Bananito nie wrócił na swój stryszek. Król wyznaczył mu pokój w
pałacu, a obawiaj

ą

c si

ę

,

ż

e malarz ucieknie, przydzielił mu na noc dziesi

ę

ciu

stra

ż

ników. Nast

ę

pnego dnia, gdy Bananito narysował ju

ż

wszystkie zwierz

ę

ta i w

ogrodzie zoologicznym nie było co robi

ć

, król mianował go ministrem aprowizacji,

czyli - jak si

ę

wyraził - ministrem materiałów pi

ś

miennych. Przed bram

ą

pałacu

postawiono któł ze wszystkim, co niezb

ę

dne do rysowania, i posadzono za nim

Bananita. A mieszka

ń

com miasta powiedziano,

ż

e mog

ą

prosi

ć

malarza o ka

ż

d

ą

potraw

ę

, jaka tylko im na my

ś

l przyjdzie. Pocz

ą

tkowo wielu si

ę

nabrało. Je

ż

eli,

na przykład, prosili Bananita o atrament, maj

ą

c na my

ś

li chleb (zgodnie ze

Słownikiem Kłamczuchów), to malarz rysował butelk

ę

atramentu i jeszcze pop

ę

dzał:

- No, kto tam nast

ę

pny? - Na co mi to? - wykrzykiwał nieszcz

ęś

nik. - Przecie

ż

tego nie mog

ę

ani zje

ść

, ani wypi

ć

! Jednak

ż

e ludzie szybko zrozumieli: je

ż

eli

chcesz otrzyma

ć

od Bananita co

ś

do jedzenia, nazywaj rzeczy ich prawdziwymi

nazwami. Dworzanie a

ż

si

ę

dusili z oburzenia. - Do czego to podobne! Im dalej,

tym gorzej - syczeli czerwieni

ą

c si

ę

ze zło

ś

ci. - To si

ę

ź

le sko

ń

czy. Jeszcze

troch

ę

, a ludzie przestan

ą

kłama

ć

! Co si

ę

stało królowi Giacomone? A król

Giacomone ci

ą

gle czekał, bo nie mógł si

ę

odwa

ż

y

ć

, aby poprosi

ć

malarza o

prawdziwe włosy. "Wtedy ju

ż

nie b

ę

d

ę

obawia

ć

si

ę

wiatru" - my

ś

lał, a tymczasem

pozwalał Bananitowi czyni

ć

wszystko, co mu si

ę

podobało. Dworzanie wiedzieli,

ż

e

król nie znosi

ż

adnych uwag, i tak si

ę

w

ś

ciekali,

ż

e a

ż

w brzuchach zal

ę

gły si

ę

im od tego ropuchy. Królewscy generałowie równie

ż

nie mogli znale

źć

sobie

miejsca ze zło

ś

ci. - Kiedy wreszcie w naszych r

ę

kach znalazł si

ę

taki człowiek,

jak ten malarz, co z niego mamy? Jak go wykorzystujemy? Jajecznica, kurcz

ę

ta,

worki pieczonych kartofli, tabliczki czekolady... Armaty nam s

ą

potrzebne,

armaty! Wtedy stworzymy niezwyci

ęż

on

ą

armi

ę

i powi

ę

kszymy granice naszego

królestwa! Pewien najbardziej wojowniczy generał udał si

ę

do króla i opowiedział

mu o tych planach, a stary pirat Giacomone poczuł, jak zagrała w nim krew. -
Armaty! - zawołał. - Oczywi

ś

cie, armaty! I okr

ę

ty, samoloty, sterowce... Na rogi

Belzebuba! Wezwa

ć

tutaj Bananita! Ju

ż

od wielu lat poddani nie słyszeli,

ż

eby

król Giacomone wspominał rogi Belzebuba. Było to jego ulubione przekle

ń

stwo w

tych czasach, kiedy stoj

ą

c na kapita

ń

skim mostku, zagrzewał swoich piratów do

napa

ś

ci na jaki

ś

bezbronny okr

ę

t. Natychmiast przyprowadzono Bananita do króla.

Słu

ż

ba ju

ż

rozwiesiła na

ś

cianach pokoju mapy i przygotowała pudełko z

chor

ą

giewkami,

ż

eby oznacza

ć

miejsce przyszłych bitew i zwyci

ę

stw. Bananito

wysłuchał wszystkiego spokojnie i nawet nie przerywał rozpalaj

ą

cych si

ę

wokół

niego sporów. Ale kiedy mu wr

ę

czono papier i ołówek,

ż

eby natychmiast, bez

zwłoki zacz

ą

ł rysowa

ć

armaty, wzi

ą

ł du

ż

y arkusz papieru i ogromnymi literami

napisał na nim tylko jedno słowo "Nie". nast

ę

pnie obniósł ten arkusz po całej

sali,

ż

eby wszyscy zobaczyli jego odpowied

ź

. - Panowie - powiedział potem -

chcecie si

ę

orze

ź

wi

ć

? Prosz

ę

bardzo, w ci

ą

gu minuty przygotuj

ę

wam doskonał

ą

kaw

ę

. Chcecie koni,

ż

eby zapolowa

ć

na wilki? Mog

ę

wam narysowa

ć

najlepsze

pełnokrwiste rumaki. Ale o armatach zapomnijcie. Armat nigdy ode mnie nie
otrzymacie! Wtedy dopiero nast

ą

pił prawdziwy koniec

ś

wiata. Wszyscy zacz

ę

li

krzycze

ć

, hałasowa

ć

, bi

ć

pi

ęś

ciami w stół. Tylko jeden Giacomone,

ż

eby nie

nadwer

ęż

y

ć

sobie r

ę

ki, zawołał słu

żą

cego i trzasn

ą

ł go w kark. - Głow

ę

!

Natychmiast odr

ą

ba

ć

mu głow

ę

! - krzyczeli ze wszystkich stron dworzanie. - Na

razie - postanowił król - nie b

ę

dziemy malarzowi ucina

ć

głowy. Damy mu czas na

background image

opami

ę

tanie si

ę

. Według mnie sprawa jest jasna jak dzie

ń

. Ten człowiek jest

umysłowo chory. Jest geniuszem, maluje pi

ę

kne obrazy, a wi

ę

c musi by

ć

wariatem.

Umie

ś

cimy go na jaki

ś

czas w szpitalu dla obł

ą

kanych. A tymczasem zabronimy mu

malowa

ć

. W ten sposób Bananito znalazł si

ę

w domu dla obł

ą

kanych. Umieszczono go

w oddzielnej celi i nie pozostawiono mu ani papieru, ani ołówka, ani p

ę

dzla, ani

farb. W celi nie było ani kawałka cegły czy kredy. Poniewa

ż

nawet

ś

ciany były

wy

ś

ciełane, Bananito postanowił odło

ż

y

ć

na jaki

ś

czas prac

ę

nad nowymi

arcydziełami. Wyci

ą

gn

ą

ł si

ę

na ławce, zało

ż

ył r

ę

ce pod głow

ę

i zacz

ą

ł spogl

ą

da

ć

w sufit. Sufit był biały, ale Bananito widział na nim cudowne obrazy - te, które
koniecznie musi namalowa

ć

, gdy tylko znajdzie si

ę

na wolno

ś

ci. A nie w

ą

tpił ani

troch

ę

,

ż

e b

ę

dzie uwolniony. I miał racj

ę

, gdy

ż

ju

ż

kto

ś

troszczył si

ę

o ratunek

dla niego. Na pewno od razu domy

ś

lili

ś

cie si

ę

,

ż

e był to Zoppino. Rozdział 17

Uszedł po

ś

cigu ~ dzielny Zoppino. ~ Wyskoczył. P

ę

dził. ~ Ukrył si

ę

. Zgin

ą

ł?

Kiedy w domu Benwenuta, w którym Gelsomino kurował swoje kolano, dowiedziano
si

ę

,

ż

e Bananito został ministrem, Zoppino postanowił pój

ść

do niego z pro

ś

b

ą

,

aby si

ę

przyczynił do uwolnienia ciotki Pannocchii i Romoletty. Niestety, zanim

dotarł do pałacu, fortuna Bananita obróciła si

ę

kołem. - Je

ż

eli chcesz zobaczy

ć

Bananita, musisz i

ść

do szpitala wariatów - poinformował go drwi

ą

co stra

ż

nik.

Zoppino zastanawiał si

ę

przez dłu

ż

sz

ą

chwil

ę

, jakim sposobem dostanie si

ę

łatwiej do szpitala - jako pacjent czy mo

ż

e inn

ą

drog

ą

? - Łapki moje -

powiedział wreszcie - na was licz

ę

teraz z całym zaufaniem. Gdy ju

ż

jest was

cztery, to wdrapanie si

ę

na mur nie b

ę

dzie

ż

adn

ą

sztuk

ą

. Szpital dla obł

ą

kanych

był ponurym gmachem, zbudowanym w czworobok niby zamczysko i otoczonym fos

ą

pełn

ą

wody. Zoppino musiał zdecydowa

ć

si

ę

na k

ą

piel, a kiedy przepłyn

ą

ł fos

ę

,

wdrapał si

ę

po murze i w

ś

lizn

ą

ł w pierwsze otwarte okienko. Było to okienko od

kuchni. Kucharz i posługacze poszli ju

ż

spa

ć

. W kuchni pozostał tylko mały,

zmywaj

ą

cy podłog

ę

kuchcik. Gdy zobaczył Zoppina, krzykn

ą

ł: - Zmykaj, bestio!

Wiesz chyba,

ż

e tu nigdy nie ma

ż

adnych resztek. Biedaczysko kuchcik był zawsze

tak głodny,

ż

e sam po

ż

erał wszystkie resztki do ostatniej kruszyny. W po

ś

piechu,

aby wygoni

ć

kota, otworzył drzwi na korytarz. Z prawej i lewej strony, a

ż

do

ko

ń

ca, znajdowały si

ę

cele wariatów albo - słuszniej powiedziawszy - ludzi,

którzy nie słuchali rozkazów króla Giacomone i mówili prawd

ę

. Niektóre cele były

oddzielone od korytarza mocnymi kratami. Inne były zamkni

ę

te pot

ęż

nymi

ż

elaznymi

drzwiami, w których umieszczono małe okienka do podawania posiłków. W jednej z
cel Zoppino zobaczył siedem kotów ciotki Pannocchii, a z nimi, ku swemu
wielkiemu zdziwieniu - Reksa. Zwini

ę

te w kł

ę

bek i przytulone do siebie, spały i

na pewno

ś

niło si

ę

im co

ś

bardzo ładnego. Zoppino nie chciał ich budzi

ć

, tym

bardziej

ż

e w tej chwili nie mógłby dla nich nic zrobi

ć

. W tej samej celi, jak

wiecie, siedział równie

ż

Calimero. Ale ten nie spał i gdy zobaczył Zoppina,

zawołał: - Bracie, przynie

ś

mi jak

ąś

myszk

ę

, cho

ć

by zupełnie malutk

ą

! "Zwariował

naprawd

ę

" - pomy

ś

Lał Zoppino i poszedł dalej. Na samym ko

ń

cu korytarza

znajdowała si

ę

wi

ę

ksza cela, w której spało ze sto osób, mi

ę

dzy innymi ciotka

Pannocchia i Romoletta. Gdyby to było w dzie

ń

lub gdyby w celi było

ś

wiatło,

Zoppino zauwa

ż

yłby swoje znajome. A gdyby one nie spały, ciotka Pannocchia

złapałaby kota za ogon tak, jak to cz

ę

sto robiła. Niestety, nie zauwa

ż

ywszy

nikogo znajomego, Zoppino cichutko min

ą

ł sal

ę

i poszedł schodami na pi

ę

tro. Tu

znalazł drzwi celi, w której siedział Bananito. Malarz spokojnie spał zało

ż

ywszy

r

ę

ce pod głow

ę

. We

ś

nie widział wspaniałe obrazy, które miał zamiar namalowa

ć

.

Nagle w jednym z tych obrazów powstała dziura, z prze

ś

licznego bukietu kwiatów

wysun

ę

ła si

ę

kocia głowa i zamiauczała głosem Zoppina. Bananito obudził si

ę

i

spojrzawszy na drzwi, od razu sobie przypomniał,

ż

e znajduje si

ę

w szpitalu dla

obł

ą

kanych. Jednak

ż

e okienko w drzwiach było uchylone i wida

ć

w nim było głow

ę

miaucz

ą

cego Zoppina. - Bananito! Bananito! Jak ci nie wstyd! Czy

ż

mo

ż

na tak

mocno spa

ć

! - Czy mi si

ę

ś

ni? Dam sobie głow

ę

uci

ąć

,

ż

e te w

ą

sy nale

żą

do

Zoppina! - Obud

ź

si

ę

, mówi

ę

ci! Tak, to jestem ja, Zoppino, i nawet łapka, któr

ą

mi zrobiłe

ś

, te

ż

jest ze mn

ą

i słu

ż

y mi wspaniale. Mówi

ą

c to, Zoppino chwacko

przelazł przez okienko i wskoczył do celi. - Przyszedłem ci

ę

ratowa

ć

. - Dzi

ę

kuj

ę

ci, kochany Zoppino, ale jak? - Sam jeszcze nie wiem. Je

ż

eli chcesz, to ukradn

ę

klucze u dozorców. - Nie, mog

ą

si

ę

wtedy obudzi

ć

. - Chcesz, to wygryz

ę

dziur

ę

w

drzwiach? - Ach, gdyby

ś

miał

ś

widry zamiast z

ę

bów, mo

ż

e udałoby ci si

ę

to

zrobi

ć

. Wiesz, czego mi potrzeba? - Czego? - Pilnika. Postaraj si

ę

o pilnik, a

background image

dalej ju

ż

sam sobie dam rad

ę

. - Dobra! Piorunem ci go znajd

ę

, biegn

ę

! - Wszystko

mo

ż

na byłoby zrobi

ć

o wiele pr

ę

dzej - zatrzymał go Bananito. - Po prostu

narysowałbym pilnik, ale te gałgany nie zostawiły mi nawet ogryzka ołówka. -
Wi

ę

c o to chodzi? - krzykn

ą

ł Zoppino. - Masz moje łapy! Czy zapomniałe

ś

,

ż

e s

ą

one z kredy i olejnej farby? - To prawda... Ale przecie

ż

stan

ą

si

ę

krótsze...

Zoppino nawet nie chciał słucha

ć

. - Głupstwo! Zawsze mo

ż

esz mi narysowa

ć

nowe. -

Wi

ę

c jak si

ę

wydosta

ć

z celi? - Narysuj pilnik. - A jak si

ę

spu

ś

ci

ć

na dół? -

Narysuj spadochron. A jak si

ę

przedosta

ć

przez fos

ę

? - Narysuj łódk

ę

. Kiedy

Bananito ko

ń

czył rysowa

ć

to wszystko, co było potrzebne do ucieczki, łapka

Zoppina stała si

ę

ju

ż

całkiem krótka. - Widzisz -

ś

miej

ą

c si

ę

powiedział Zoppino

- jak to dobrze,

ż

e nie zmieniłem imienia. Byłem Kulaskiem i zostałem Kulaskiem.

- Pozwól, narysuj

ę

ci now

ą

łapk

ę

- zaproponował Bananito. - Teraz nie ma czasu.

Trzeba zrobi

ć

wszystko, zanim si

ę

stra

ż

obudzi. Bananito wzi

ą

ł si

ę

do roboty. Na

szcz

ęś

cie narysował tak ostry pilnik,

ż

e wrzynał si

ę

on w

ż

elazo, jak nó

ż

w

masło. Wkrótce w drzwiach powstał du

ż

y otwór, przez który nasi przyjaciele

przecisn

ę

li si

ę

na korytarz. - Chod

ź

my zabra

ć

ciotk

ę

Pannocchi

ę

i Romolett

ę

-

zaproponował Zoppino. - No i nie zapomnijmy o kotach. Jednak

ż

e hałas pilnika

obudził dozorców, którzy zacz

ę

li szuka

ć

miejsca, sk

ą

d pochodził. Bananito i

Zoppino tak si

ę

zagadali,

ż

e nie dosłyszeli zbli

ż

aj

ą

cych si

ę

coraz bardziej,

miarowych kroków stra

ż

y. - Spróbujmy ucieka

ć

przez kuchni

ę

- podsun

ą

ł Zoppino. -

Je

ś

li nie mo

ż

emy uratowa

ć

wszystkich, uratujmy si

ę

chocia

ż

sami. Przecie

ż

na

wolno

ś

ci b

ę

dziemy u

ż

yteczniejsi ni

ż

w wi

ę

zieniu. Kiedy pojawili si

ę

w kuchni,

kuchcik zaraz napadł na Zoppina. - Ledwo ci

ę

st

ą

d wyrzuciłem! Znowu chcesz mi

co

ś

zw

ę

dzi

ć

?

ś

arłoku! Wynocha przez okno! Był tak w

ś

ciekły,

ż

e widział tylko

kota i nie zwracał uwagi na Bananita, który szybko przygotował łódk

ę

,

przymocował sobie spadochron i wyci

ą

gaj

ą

c r

ę

ce do Zoppina, zawołał: - Chod

ź

my! -

Dalej

ż

e!

Ś

piesz si

ę

! - burczał kuchcik. - I

ż

eby tu twoja noga wi

ę

cej nie

postała! Dopiero kiedy Bananito znikł mu z oczu, kuchcik zacz

ą

ł podejrzewa

ć

,

ż

e

co

ś

tu nie jest w porz

ą

dku. "A któ

ż

to wła

ś

ciwie był ten drugi?" - zapytywał sam

siebie, drapi

ą

c si

ę

w głow

ę

. I aby unikn

ąć

kłopotów, postanowił siedzie

ć

cicho:

nic nie widział ani nie słyszał. Wyszukał w kupie

ś

mieci gł

ą

b kapu

ś

ciany i gryzł

go, mrucz

ą

c z zadowolenia. Ucieczka malarza została odkryta po małej chwili. Ze

wszystkich okien szpitala dla obł

ą

kanych wychylali si

ę

dozorcy i krzyczeli: -

Alarm! Na pomoc! Uciekł furiat! W tym samym czasie Bananito i Zoppino, skuleni
na dnie łódki, wiosłuj

ą

c r

ę

kami, przepływali fos

ę

. Ale nie udałoby im si

ę

uj

ść

pogoni, gdyby na brzegu nie oczekiwał ze swoim wózkiem
Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwi- l

ę

, który odgadł zamiary Zoppina. - Pr

ę

dzej!

Schowajcie si

ę

tutaj! - naglił stary gałganiarz. Pomógł im wdrapa

ć

si

ę

na wózek

i przyrzucił stosem gałganów. A dozorcom, którzy wkrótce do niego podbiegli,
powiedział: - Tam szukajcie! Oni tam uciekli! I wskazał r

ę

k

ą

przed siebie. - A

ty co tutaj robisz? - Jestem biednym gałganiarzem... Zatrzymałem si

ę

,

ż

eby

odpocz

ąć

. I aby mu uwierzono, Benwenuto przysiadł na brzegu wózka, zapalaj

ą

c

fajk

ę

. Biedny Benwenuto doskonale wiedział,

ż

e zaraz stanie si

ę

zupełnie siwy i

ż

e w ci

ą

gu kilku minut straci znów kawał

ż

ycia. Ale nie wstawał. "Lata, które

teraz trac

ę

- pomy

ś

lał - na pewno przedłu

żą

ż

ycie moim przyjaciołom." I wypu

ś

cił

z ust kł

ą

b dymu prosto w twarz stra

ż

nikom. Na nieszcz

ęś

cie akurat wtedy Zoppino

poczuł łaskotanie w nosie. Gałgany, którymi był przykryty, zawierały sporo kurzu
i tylko jaki

ś

nosoro

ż

ec zaryzykowałby twierdzenie,

ż

e s

ą

perfumowane. Zoppino

próbował zatka

ć

nos, ale troch

ę

za pó

ź

no przypomniał sobie,

ż

e z przednich łapek

została mu znowu tylko jedna, i... kichn

ą

ł gło

ś

no. Tak gło

ś

no,

ż

e wzbił cał

ą

chmur

ę

kurzu. Aby nie wyda

ć

Bananita, Zoppino od razu wyskoczył z wózka i dał

drapaka. - Kto to? - zapytali stra

ż

nicy. - Chyba jaki

ś

pies - odpowiedział

Benwenuto - tak, pies. Schował si

ę

widocznie w

ś

ród gałganów. O, jak zmyka! - Aha

- orzekli stra

ż

nicy - je

ż

eli zmyka, to znaczy,

ż

e ma nieczyste sumienie. Goni

ć

go! Zoppino, usłyszawszy za sob

ą

tupot i niepokoj

ą

ce okrzyki, ucieszył si

ę

:

"Je

ż

eli pop

ę

dz

ą

za mn

ą

, to zostawi

ą

w spokoju Benwenuta i Bananita". Przebiegł

przez całe prawie miasto, a stra

ż

nicy ci

ą

gle p

ę

dzili za nim z wywieszonymi

j

ę

zykami. Oto Plac Królewski, oto kolumna, na której Zoppino tak

ś

wietnie si

ę

kiedy

ś

wyspał... - No, ostatni skok - rzekł Zoppino do swoich łapek - i b

ę

dziemy

bezpieczni. A łapki z tak

ą

gotowo

ś

ci

ą

odpowiedziały na jego wezwanie,

ż

e

Zoppino, zamiast wdrapa

ć

si

ę

na kolumn

ę

, całym p

ę

dem wpadł na ni

ą

i raptem

background image

przemienił si

ę

w rysunek, w kontur trójnogiego kota. Co prawda nie zmartwił si

ę

tym, poniewa

ż

stra

ż

nicy, jak sami potem pisali w doniesieniu, zostali

wyprowadzeni w pole. - Gdzie on si

ę

podział? - pytali jeden drugiego. - W

pobli

ż

u nikogo nie wida

ć

... - Tu jest co

ś

nabazgrane. Patrz, jaki

ś

figlarz

ś

ci

ą

gn

ą

ł w szkole kred

ę

i narysował na kolumnie psa. - No dobrze. Chod

ź

my st

ą

d.

Te gryzmoły nic nas nie obchodz

ą

. Tymczasem Benwenuto toczył swój wózek do domu,

zatrzymuj

ą

c si

ę

od czasu do czasu dla wytchnienia. Po drodze nawet ze dwa, trzy

razy przysiadł, poniewa

ż

ze zm

ę

czenia ledwie ju

ż

si

ę

trzymał na nogach. Krótko

mówi

ą

c, kiedy wychodził z domu, miał osiemdziesi

ą

t lat, a kiedy powracał, miał

sporo ponad dziewi

ęć

dziesi

ą

t. Podbródek Benwenuta opadł na piersi, oczy kryły

si

ę

w

ś

ród zmarszczek, a głos był ledwo słyszalny, kiedy mówił: - Bananito, obud

ź

si

ę

, przyjechali

ś

my. Bo Bananito, rozgrzawszy si

ę

w

ś

ród gałganów, zasn

ą

ł.

Rozdział 18 Benwenuto - zobaczycie - ~ za przyjaciół oddał

ż

ycie~ - Co ci jest?

Rozmawiasz ze swoimi szmatami? - nocny dozorca zatrzymał si

ę

za plecami

Benwenuta, który próbował rozbudzi

ć

malarza. - Ja? Rozmawiam? - odpowiedział

pytaniem Benwenuto chc

ą

c zyska

ć

na czasie. - No, tak! Przecie

ż

słyszałem, jak

mówiłe

ś

co

ś

do tej skarpetki. A mo

ż

e liczyłe

ś

na niej dziury? - Widocznie

mówiłem nie zdaj

ą

c sobie z tego sprawy - powiedział Benwenuto. - Wie pan, jestem

taki zm

ę

czony! Cały dzie

ń

kr

ąż

yłem po mie

ś

cie z wózkiem. W moim wieku to nie

takie łatwe... - Skoro jest pan zm

ę

czony, to niech pan siada i odpocznie -

odezwał si

ę

współczuj

ą

co stra

ż

nik. - Tak czy owak, o tej pó

ź

nej porze nikt ju

ż

nie b

ę

dzie sprzedawał gałganów. - Tak te

ż

chyba zrobi

ę

- to mówi

ą

c Benwenuto

usiadł na swoim wózku. - Wie pan, ja równie

ż

bym z przyjemno

ś

ci

ą

odpocz

ą

ł -

westchn

ą

ł stra

ż

nik. - Pozwoli pan? - Dlaczegó

ż

by nie, prosz

ę

usi

ąść

. -

Dzi

ę

kuj

ę

. Wie pan, nocni dozorcy te

ż

si

ę

m

ę

cz

ą

... I pomy

ś

le

ć

tylko,

ż

e kiedy

ś

chciałem by

ć

pianist

ą

. Piani

ś

ci przecie

ż

zawsze siedz

ą

graj

ą

c i w ogóle całe ich

ż

ycie upływa w

ś

ród przepi

ę

knej muzyki. Pisałem nawet o tym w szkolnym

wypracowaniu. Mieli

ś

my taki temat: "Co b

ę

dziecie robi

ć

, gdy doro

ś

niecie".

Napisałem wtedy: "Kiedy dorosn

ę

, zostan

ę

pianist

ą

, objad

ę

z koncertami cały

ś

wiat, ludzie b

ę

d

ą

mnie oklaskiwali i zostan

ę

sławny". Ale wszystko wypadło na

odwrót. Nie zdobyłem rozgłosu nawet w

ś

ród złodziei, poniewa

ż

dotychczas

ż

adnego

nie schwytałem. Przy sposobno

ś

ci, czy pan przypadkiem nie jest troszk

ę

złodziejem? Benwenuto zaprzeczył głow

ą

. Chciałby nawet zrobi

ć

przyjemno

ść

dozorcy, porozmawia

ć

z nim, ale ju

ż

nie miał siły. Czuł, jak z ka

ż

d

ą

minut

ą

uchodzi z niego

ż

ycie. Musiał jednak siedzie

ć

i słucha

ć

. Dozorca nocny jeszcze

troch

ę

powzdychał i pogadał o swej pracy, o pianinie, przy którym nie udało mu

si

ę

usi

ąść

, i o swoich dzieciach: - Starszy ma ju

ż

dziesi

ęć

lat, a wczoraj on

równie

ż

pisał w szkole wypracowanie. Wida

ć

nauczyciele co roku daj

ą

te same

tematy: "Kim b

ę

dziemy, jak doro

ś

niemy". "Ja b

ę

d

ę

astronaut

ą

- napisał mój syn -

i polec

ę

sputnikiem na Ksi

ęż

yc"... Bardzo bym chciał,

ż

eby tak si

ę

stało, ale za

dwa lata syn b

ę

dzie musiał opu

ś

ci

ć

szkoł

ę

i poszuka

ć

pracy, poniewa

ż

moje

zarobki s

ą

nie wystarczaj

ą

ce. A jak pan uwa

ż

a, czy to bardzo trudno zosta

ć

badaczem wszech

ś

wiata? Benwenuto znowu pokr

ę

cił głow

ą

. Chciał jeszcze doda

ć

,

ż

e

nie ma na

ś

wiecie rzeczy niemo

ż

liwych,

ż

e nie trzeba nigdy traci

ć

odwagi i

rozstawa

ć

si

ę

ze swoimi marzeniami. Ale dozorca nie patrzył wtedy na niego i nie

zauwa

ż

ył jego ruchu. A kiedy wreszcie zwrócił si

ę

w jego stron

ę

, wydało mu si

ę

,

ż

e stary gałganiarz zasn

ą

ł. - Biedny staruszek - powiedział cicho dozorca - był

widocznie naprawd

ę

porz

ą

dnie zm

ę

czony. no, id

ź

my w drog

ę

... na obchód... I

poszedł dalej, staraj

ą

c si

ę

nie robi

ć

hałasu, a Benwenuto ci

ą

gle siedział, nawet

si

ę

nie poruszył. Nie miał ju

ż

siły,

ż

eby si

ę

podnie

ść

. "Poczekam tutaj -

westchn

ą

ł sobie - poczekam siedz

ą

c. Zrobiłem wszystko, co było w mej mocy. Teraz

Bananito jest bezpieczny. Teraz i mnie nale

ż

y si

ę

..." My

ś

li Benwenuta zacz

ę

ły

si

ę

m

ą

ci

ć

, jak by je zasnuła mgła. Gdzie

ś

z daleka, z daleka doszedł go nagle

ś

piew - kto

ś

nucił kołysank

ę

... Tony jej słyszał coraz ciszej ... ciszej...

wreszcie nie słyszał ju

ż

nic... Wszystko to wcale si

ę

Benwenutowi nie

przywidziało. Nie, to po prostu Gelsomino swoim zwyczajem zaczynał cicho

ś

piewa

ć

we

ś

nie. Głos jego z pocz

ą

tku wypełniał pokój, potem rozległ si

ę

na schodach i w

ko

ń

cu zagrzmiał po wszystkich uliczkach. Rozbudził Bananita i zmusił go do

wystawienia nosa spod stosu gałganów. - Benwenuto! - zawołał malarz. -
Benwenuto, gdzie jeste

ś

my? Co si

ę

dzieje? Ale Benwenuto nie mógł ju

ż

nic

odpowiedzie

ć

. Malarz zszedł z wózka, zacz

ą

ł potrz

ą

sa

ć

ramieniem staruszka i

background image

wtedy zauwa

ż

ył,

ż

e r

ę

ka Benwenuta jest zimna. Wokół wózka coraz silniej

rozbrzmiewał głos Gelsomina,

ś

piewaj

ą

cego rzewn

ą

kołysank

ę

. Bananito pobiegł na

gór

ę

, rozbudził przyjaciela i razem z nim wrócił na ulic

ę

. - On umarł! -

wyszeptał Gelsomino. - Umarł z naszej winy. Zu

ż

ył swe ostatnie siły dla nas,

kiedy my spali

ś

my spokojnie, o niczym nie my

ś

l

ą

c. W gł

ę

bi ulicy ponownie ukazał

si

ę

znany nam ju

ż

stró

ż

nocny. - Odnie

ś

my staruszka do jego domu - zaproponował

Gelsomino. Bananito nie musiał mu pomaga

ć

, poniewa

ż

Benwenuto był teraz lekki

jak dziecko i Gelsomino prawie nie czuł go na swych r

ą

kach. Stra

ż

nik zatrzymał

si

ę

na chwil

ę

, przygl

ą

daj

ą

c si

ę

wózkowi. "Stary gałganiarz musi mieszka

ć

gdzie

ś

tu blisko. Wła

ś

ciwie powinienem ukara

ć

go grzywn

ą

za to,

ż

e zostawia wózek na

ś

rodku ulicy - powiedział sobie. - Ale to taki dzielny staruszek... Udam,

ż

e

wcale tego nie widziałem". Nieszcz

ę

sny Benwenuto nie miał w swoim domu niczego,

na czym mógłby spocz

ąć

po

ś

mierci. Trzeba go było poło

ż

y

ć

na ziemi i tylko pod

głow

ę

podsuni

ę

to mu skromn

ą

poduszk

ę

. Pogrzeb Benwenuta odbył si

ę

po dwóch

dniach, a tymczasem zaszło wiele nowych wydarze

ń

, o których jeszcze nic nie

wiecie i przeczytacie o nich dopiero w nast

ę

pnych rozdziałach. Na pogrzeb

przyszły tysi

ą

ce i tysi

ą

ce ludzi. I chocia

ż

ka

ż

dy mógł opowiedzie

ć

o jakim

ś

dobrym uczynku Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

, nikt nie wygłosił przemówienia.

Wyst

ą

pił tylko Gelsomino. Po raz pierwszy w

ż

yciu

ś

piewał tak spokojnie,

ż

e

niczego nie rozbił i nie zburzył. Głos jego był silny jak zawsze, ale brzmiał
tak mi

ę

kko i delikatnie,

ż

e wszyscy, którzy go słuchali, czuli, jak ich serca

staj

ą

si

ę

lepsze i czystsze. Jeszcze przed dniem pogrzebu Benwenuta, jak ju

ż

powiedziałem, zaszło wiele innych wydarze

ń

. Przede wszystkim Bananito i

Gelsomino stwierdzili znikni

ę

cie kotka Zoppina. Pocz

ą

tkowo, przej

ę

ci i zasmuceni

ś

mierci

ą

Benwenuta, nie przywi

ą

zywali do tego wielkiego znaczenia. Pó

ź

niej

zaniepokoili si

ę

. - Był ze mn

ą

na wózku - powiedział Bananito. - Słyszałem, jak

kichał. - Na pewno znów si

ę

wpl

ą

tał w jak

ąś

niebezpieczn

ą

histori

ę

- rzekł

Gelsomino. - By

ć

mo

ż

e wrócił do szpitala, aby ratowa

ć

ciotk

ę

Pannocchi

ę

i

Romolett

ę

... - Wszyscy co

ś

robi

ą

- doko

ń

czył zawstydzony Gelsomino - tylko ja

siedz

ę

z zało

ż

onymi r

ę

kami. Widocznie nadaj

ą

si

ę

tylko do tłuczenia

ż

yrandoli i

straszenia ludzi... Tak przygn

ę

bionego nikt go jeszcze nigdy nie widział. Nagle

wpadła mu dobra my

ś

l do głowy. - Nie! - wyszeptał. - Zobaczycie,

ż

e si

ę

na co

ś

przydam! - Dok

ą

d to? - zdumiał si

ę

Bananito widz

ą

c,

ż

e Gelsomino zerwał si

ę

i

wci

ą

ga kurtk

ę

. - Teraz na mnie kolej - powiedział Gelsomino. - Tobie za

ś

radz

ę

:

przycupnij. Stra

ż

nicy króla Giacomone szukaj

ą

ci

ę

... A o mnie wkrótce usłyszysz.

I to jeszcze jak! Rozdział 19 Ju

ż

wi

ę

zienie rozwalone~ dr

ż

y ze strachu ~

Giacomone Zam

ę

t, jaki spowodowała ucieczka Bananita z domu dla obł

ą

kanych,

powoli si

ę

uspokoił. Zasn

ę

li pacjenci na salach, zasn

ę

li stra

ż

nicy w

korytarzach, tylko w kuchni czuwał biedny kuchcik. Nie mógł on prawie nigdy
spa

ć

, poniewa

ż

zawsze był głodny i sp

ę

dzał noce na szukaniu resztek jedzenia

w

ś

ród odpadków. Ucieczka Bananita i pogo

ń

za nim nie obchodziły go wcale. Nie

obchodziło go równie

ż

to dziwne chłopaczysko, nie tyle "czysko", co "czyna",

które stan

ę

ło wła

ś

nie na

ś

rodku placu przed szpitalem dla obł

ą

kanych i zacz

ę

ło

ś

piewa

ć

. Kuchcik ugryzł kilka razy gł

ą

b kapu

ś

ciany i patrzył na chłopca, kiwaj

ą

c

głow

ą

. - To ju

ż

prawdziwy wariat. Owszem, widziałem człowieka, który

ś

piewał dla

pi

ę

knej dziewczyny, ale robi

ć

co

ś

takiego przed szpitalem wariatów? Zreszt

ą

, to

jego sprawa... Ale jaki

ż

to mocny głos! Zało

żę

si

ę

,

ż

e za chwil

ę

stra

ż

spadnie

na kark

ś

piewakowi. Jednak

ż

e stra

ż

, zm

ę

czona pró

ż

n

ą

pogoni

ą

za Zoppinem, spała

kamiennym snem. Gelsomino, który zacz

ą

ł

ś

piewa

ć

cicho, aby wypróbowa

ć

sił

ę

swego

głosu, teraz wzmocnił jego brzmienie. Kuchcik tymczasem stał z otwartymi ustami,
zapomniawszy o całym

ś

wiecie. - Ach, czuj

ę

, czuj

ą

,

ż

e prawie nie jestem ju

ż

głodny! W tej chwili szyby okna, przy którym stał, rozprysn

ę

ły si

ę

na kawałki, a

jednym z nich o mało nie dostał w nos. - O! Któ

ż

to rzuca kamieniami? We

wszystkich ko

ń

cach wielkiego, ponurego budynku, na wszystkich jego pi

ę

trach

nagle z łoskotem posypały si

ę

szyby. Stra

ż

nicy rozbiegli si

ę

po salach, s

ą

dz

ą

c,

i

ż

chorzy podnie

ś

li bunt, ale szybko si

ę

przekonali,

ż

e to co

ś

innego. Pacjenci

nie spali, to prawda, ale wydawali si

ę

spokojni, zadowoleni, i z przyjemno

ś

ci

ą

słuchali serenady. - Kto tam tłucze szyby?! - wrzeszczeli stra

ż

nicy. - Cicho! -

odpowiadano im ze wszystkich stron. - Nie przeszkadzajcie nam słucha

ć

! Co nas

obchodz

ą

szyby? Pó

ź

niej zacz

ę

ły si

ę

rozpada

ć

w kawałki

ż

elazne kraty. Łamały si

ę

jak zapałki, wylatywały z okien i wpadłszy do fosy, kamieniem szły na dno.

background image

Naczelnik domu dla umysłowo chorych, dowiedziawszy si

ę

o tych wydarzeniach,

zacz

ą

ł dr

ż

e

ć

jak li

ść

osiki. - Zrobiło mi si

ę

chłodno - rzekł do sekretarzy, a w

duchu pomy

ś

lał: "To trz

ę

sienie ziemi". Zamówił samochód i powiedziawszy,

ż

e

jedzie powiadomi

ć

ministra, zostawił szpital na łasce losu. - Do ministra! -

pieni

ą

c si

ę

ze zło

ś

ci, wołali sekretarze. - A jak

ż

e! Do ministra! Uciekł po

prostu! A my mamy gin

ąć

jak myszy w pułapce! Nie, nie! Do tego nie dojdzie! I

jeden za drugim, ten samochodem, tamten pieszo, pomkn

ę

li po zwodzonym mo

ś

cie. Za

chwil

ę

ju

ż

ich nie było. Tymczasem zrobiło si

ę

prawie jasno. Po dachach

ś

lizgały

si

ę

pierwsze promienie sło

ń

ca. Dla Gelsomina było to jakby sygnałem: "

Ś

piewaj

jeszcze gło

ś

niej!" Gdyby

ś

cie słyszeli, jak on wtedy za

ś

piewał! Głos wyrwał si

ę

z

jego gardła niczym ogie

ń

z krateru wulkanu. Wszystkie drewniane drzwi domu dla

obł

ą

kanych dawno ju

ż

zamieniły si

ę

w proszek, a

ż

elazne tak si

ę

powyginały,

ż

e

nie mo

ż

na ich było pozna

ć

. Uwi

ę

zieni, którzy jeszcze pozostawali w salach, teraz

wybiegli na korytarz, gło

ś

no ciesz

ą

c si

ę

z nieoczekiwanego uwolnienia i skacz

ą

c

z rado

ś

ci. Wartownicy, urz

ę

dnicy, dozorcy gromadnie po

ś

pieszyli do głównej bramy

i st

ą

d przez zwodzony most rzucili si

ę

na plac. Wszyscy, nie wiadomo dlaczego,

przypomnieli sobie nagle o jakich

ś

wa

ż

nych sprawach w mie

ś

cie. - Ja musz

ę

umy

ć

głow

ę

mojemu pieskowi - mówił jeden. - Mnie zaproszono na wypoczynek nad morze -

mówił drugi. - A ja nie zmieniłem wody moim złotym rybkom i obawiam si

ę

,

ż

eby

nie zdechły... - Nikt nie zdobył si

ę

na to, by powiedzie

ć

po prostu,

ż

e go

tchórz obleciał - zbyt silne było przyzwyczajenie do kałmstwa. Krótko mówi

ą

c, z

całej obsługi w szpitalu pozostał jedynie mały kuchcik z gł

ą

bem kapu

ś

cianym w

r

ę

ku i z otwartymi ustami. Naprawd

ę

nie czuł ju

ż

głodu i po raz pierwszy w

ż

yciu

przenikała go rado

ść

niby

ś

wie

ż

y powiew wiatru. Romoletta pierwsza w celi

spostrzegła,

ż

e stra

ż

e powariowały. - Chyba nie b

ę

dziemy czeka

ć

, a

ż

i my

zwariujemy? - spytała ciotk

ę

Pannocchi

ę

. - To wbrew regulaminowi... -

zastanawiała si

ę

ciotka Pannocchia - ale z drugiej strony regulamin tak

ż

e jest

przeciwko nam. Wi

ę

c chod

ź

my. Trzymaj

ą

c si

ę

za r

ę

ce, pobiegły w stron

ę

schodów,

gdzie cisn

ą

ł si

ę

ju

ż

w po

ś

piechu tłum ludzi. Panował tam straszny nieład, ale

ciotka Pannocchia nagle w

ś

ród tysi

ę

cy ró

ż

nych głosów usłyszała miauczenie swoich

kotów. I one zreszt

ą

- siedmiu małych uczniów Zoppina - te

ż

rozpoznały w

ś

ród

tysi

ą

ca twarzy surow

ą

twarz swojej opiekunki i rado

ś

nie miaucz

ą

c, ze wszystkich

stron rzuciły si

ę

jej na szyj

ę

. - Tak, tak - mruczała ciotka Pannocchia ze łzami

w oczach - wracajmy do naszego domu. Jeden, dwa, trzy, cztery... jeste

ś

cie

wszystkie? Siedem, osiem! Có

ż

to? Jeszcze jeden? To był, naturalnie, poczciwy

Reks. W ramionach ciotki Pannocchii znalazło si

ę

miejsce i dla niego. Tymczasem

Gelsomino przerwał swój

ś

piew i wszystkich wybiegaj

ą

cych z domu zacz

ą

ł wypytywa

ć

o Zoppina. Ale nikt nic o nim nie wiedział. Wtedy ju

ż

Gelsomino nie wytrzymał. -

Czy został tam kto w

ś

rodku? - zapytał pokazuj

ą

c na dom dla obł

ą

kanych. - Nie ma

nikogo, ani

ż

ywej duszy! - No, to patrzcie! Zaczerpn

ą

ł cał

ą

piersi

ą

powietrza,

jak pływak przed skokiem do wody. Zło

ż

ył r

ą

ce w tr

ą

bk

ę

,

ż

eby skierowa

ć

głos we

wła

ś

ciwym kierunku, i wydał okrzyk o nieprawdopodobnej sile. Je

ż

eli mieszka

ń

cy

Marsa i Wenus maj

ą

uszy, to na pewno go wtedy słyszeli. Wystarczy powiedzie

ć

,

ż

e

dom dla obł

ą

kanych zakołysał si

ę

, jak gdyby spadł na niego huragan. Z dachu we

wszystkie strony prysn

ę

ły dachówki. Potem

ś

ciany budynku wykrzywiły si

ę

,

zachwiały i ze strasznym łoskotem run

ę

ły wprost do fosy, wzbijaj

ą

c tysi

ą

ce

bryzgów. Trwało to wszystko minut

ę

. Zaledwie zwaliły si

ę

mury nieszcz

ę

snego

domu, a gło

ś

ne, radosne "hura!" zabrzmiało po całym placu i w tej samej chwili

wzeszło sło

ń

ce, jak gdyby kto

ś

pobiegł i zawiadomił je: "Pr

ę

dzej, po

ś

piesz si

ę

,

bo przegapisz wspaniałe widowisko!" Zachwyceni ludzie otoczyli Gelsomina tak
ciasnym kr

ę

giem,

ż

e nawet dziennikarze nie mogli si

ę

zbli

ż

y

ć

do naszego

ś

piewaka

i poprosi

ć

go o podzielenie si

ę

wra

ż

eniami. Musiała im wystarczy

ć

pogaw

ę

dka z

Calimerem, który stał pos

ę

pnie na boku. - Czy mógłby nam pan powiedzie

ć

kilka

słów dla gazety "Kłamca Doskonały"? - Miau! - odparł Calimero i odwrócił si

ę

do

dziennikarzy plecami. - Zdumiewaj

ą

ce! - zawołali. - A wi

ę

c jest pan jednym z

naocznych

ś

wiadków. Czy mógłby nam pan opowiedzie

ć

, jakim sposobem tutaj nic si

ę

nie stało? - Miau! - odparł znów Calimero. - Cudownie! B

ę

dziemy wi

ę

c mogli w

najbardziej kategoryczny sposób poda

ć

,

ż

e dom dla obł

ą

kanych nie jest zburzony i

ż

e jego pacjenci nie rozbiegli si

ę

po mie

ś

cie. - Zrozumcie nareszcie - wrzasn

ą

ł

Calimero -

ż

e jestem kotem! - To znaczy, pan chce powiedzie

ć

, psem? Przecie

ż

pan

miauczy zupełnie po psiemu. - Ale

ż

nie, jestem prawdziwym kotem i łowi

ę

background image

prawdziwe myszy! O, i teraz widz

ę

was doskonale. Mo

ż

ecie si

ę

schowa

ć

, gdzie

tylko chcecie, nie nabierzecie mnie. Wy - to myszy, i wszystkie co do jednej
dostaniecie si

ę

w moje łapy. Miau! Miau! Miau! Powiedziawszy to, Calimero

wykonał skok i przypadł do ziemi. Dziennikarze po

ś

piesznie schowali swoje

wieczne pióra i ze strachu powskakiwali do samochodów. A rozpaczliwie miaucz

ą

cy

Calimero przele

ż

ał na tym miejscu do wieczora, a

ż

go podniósł jaki

ś

lito

ś

ciwy

przechodzie

ń

i zaprowadził do szpitala. Dokładnie za godzin

ę

ukazało si

ę

nadzwyczajne wydanie gazety "Kłamca Doskonały". Cał

ą

pierwsz

ą

stron

ę

zajmował

ogromny tytuł, zło

ż

ony metrowymi czcionkami: "Nowe, niedoszłe do skutku oszustwo

ś

piewaka Gelsomino:

ś

piewaj

ą

c nie zburzył wcale domu dla obł

ą

kanych". Redaktor

gazety zacierał r

ę

ce z zadowolenia. A to gratka! Dzi

ś

sprzedamy przynajmniej sto

tysi

ę

cy egzemplarzy! Stało si

ę

jednak na odwrót. Chłopcy_gazeciarze, sprzedaj

ą

cy

"Kłamc

ę

Doskonałego", zacz

ę

li wkrótce powraca

ć

do redakcji. Wszyscy nie

ś

li stosy

nie sprzedanych gazet. Nikt nie chciał kupi

ć

ani jednego numeru. - Jak to? -

oburzył si

ę

redaktor. - Co w takim razie ludzie czytaj

ą

? Mo

ż

e kalendarz? - NIe,

panie redaktorze - odpowiedział jaki

ś

odwa

ż

niejszy chłopczyna - kalendarza

ludzie te

ż

nie czytaj

ą

. Na co on im si

ę

przyda, je

ż

eli grudzie

ń

nazywa si

ę

w nim

sierpniem? Wszyscy

ś

miej

ą

si

ę

nam prosto w oczy, wyra

ż

aj

ą

si

ę

niemile o panu

redaktorze i radz

ą

,

ż

eby z tych gazet porobi

ć

papierowe okr

ę

ciki. W tej chwili

wpadł do pokoju piesek redaktora. Wła

ś

nie wrócił ze spaceru po mie

ś

cie. -

Kici_Kici! Chod

ź

tutaj, mój kotku - zawołał ucieszony redaktor. - Hau! Hau!-

odpowiedział mu pies. - Co, szczekasz? Czy mi si

ę

zdaje? Pies przyja

ź

nie merdn

ą

ł

ogonem i zaszczekał jeszcze gło

ś

niej. - Przecie

ż

to jest koniec

ś

wiata! -

krzykn

ą

ł redaktor ocieraj

ą

c pot z czoła. - To prawdziwy koniec

ś

wiata! Ale to

był koniec kłamstwa. Kiedy run

ą

ł dom dla obł

ą

kanych, na wolno

ś

ci znalazły si

ę

setki prawdomównych ludzi. W mie

ś

cie pojawiły si

ę

szczekaj

ą

ce psy, miaucz

ą

ce

koty, konie, które r

ż

ały według wszelkich prawideł zoologii i gramatyki!

Wybuchła w mie

ś

cie epidemia prawdy i wi

ę

kszo

ść

ludno

ś

ci ju

ż

na ni

ą

zachorowała.

Kupcy

ś

piesznie zmieniali etykiety na towarach. Pewien piekarz zdj

ą

ł swój szyld,

na którym było wypisane: "Materiały pi

ś

mienne", odwrócił na drug

ą

stron

ę

i

napisał w

ę

glem: "Chleb". Przed jego sklepem zaraz zebrało si

ę

wielu ludzi,

którzy zacz

ę

li mu gło

ś

no wyra

ż

a

ć

uznanie. Ale najwi

ę

cej ludzi zebrało si

ę

na

placu przed pałacem królewskim. Tłumowi przewodził Gelsomino. Z całej piersi

ś

piewał swoje pie

ś

ni, a na jego głos zbiegali si

ę

ludzie ze wszystkich kra

ń

ców

miasta i nawet z okolicznych wsi. Gdy król Giacomone zobaczył z okien pałacu ten
ogromny tłum, rado

ś

nie zaklaskał w dłonie. - Szybciej! Szybciej! - Zacz

ą

ł

przynagla

ć

dworzan. - Szybciej! Mój lud chce,

ż

ebym wygłosił przemówienie.

Patrzcie: ludzie si

ę

zbieraj

ą

,

ż

eby mi zrobi

ć

owacj

ę

. - Hm, a jakie to dzisiaj

ś

wi

ę

to? - pytali si

ę

nawzajem dworzanie. Mo

ż

e si

ę

to wyda dziwne, ale jeszcze

nic nie wiedzieli o tym, co si

ę

wydarzyło. Królewscy szpiedzy, zamiast

zawiadomi

ć

o wszystkim dwór, pochowali si

ę

, gdzie który mógł. Z tego powodu

równie

ż

koty, mieszkaj

ą

ce w pałacu króla Giacomone, jeszcze szczekały. Były to

ostatnie nieszcz

ęś

liwe istoty w całym królestwie. Rozdział 20 Id

ź

, zły królu, ~

na wygnanie,~

ś

lad po tobie nie zostanie! Nie istnieje, jak wiecie, ksi

ę

ga losu.

NIe istnieje

ż

adna ksi

ąż

ka, w której byłoby opisane to, co nadejdzie. Aby

napisa

ć

tak

ą

ksi

ąż

k

ę

, trzba by by

ć

co najmniej naczelnym redaktorem "Kłamcy

Doskonałego". Dlatego nie ma jej i nie było jej równie

ż

w czasach króla

Giacomone. A szkoda. Gdyby taka ksi

ąż

ka istniała, biedny władca w peruce miałby

gdzie zwróci

ć

si

ę

o rad

ę

i mógłby przeczyta

ć

pod dat

ą

tego dnia: "Dzi

ś

Giacomone

nie wygłosi przemówienia". Tymczasem, kiedy król Giacomone niecierpliwie
oczekiwał, a

ż

słudzy otworz

ą

mu drzwi balkonu, w odpowiedzi na głos Gelsomina w

całym pałacu z trzaskiem posypały si

ę

szyby. - Czy nie mo

ż

na ostro

ż

niej? -

zawołał Giacomone do słu

żą

cych. I znów usłyszał "trach_trach!" ze swej własnej

sypialni. - Lustro! - krzykn

ą

ł król. - Kto stłukł moje ulubione lustro?

Zdziwiony,

ż

e mu nikt nie odpowiada, Jego Wysoko

ść

obejrzał si

ę

. Biedaczysko!

Dokoła było zupełnie pusto. Ministrowie, admirałowie, dworzanie i szambelani
przy pierwszym sygnale niebezpiecze

ń

stwa, to znaczy przy pierwszym wysokim tonie

Gelsomina, skoczyli do swych pokojów. Bez ceremonii zrzucili wspaniałe dworskie
stroje, które nosili od tylu lat, i zacz

ę

li wyci

ą

ga

ć

spod łó

ż

ek walizy z

pirackimi ubiorami, mrucz

ą

c przy tym: - Je

ż

eli nie zało

żę

na oko przepaski, to

chyba b

ę

d

ę

mógł uchodzi

ć

za miejskiego

ś

mieciasrza. Albo: - Je

ż

eli nie

background image

przyczepi

ę

siekiery do pasa, to nikt mnie nie pozna. Przy królu Giacomone

zostali tylko dwaj słudzy. Do ich obowi

ą

zków nale

ż

ało otwieranie i zamykanie

balkonowych drzwi. I chocia

ż

ju

ż

w tych drzwiach nie było szyb, słudzy stali jak

wro

ś

ni

ę

ci w ziemi

ę

i od czasu do czasu koronkami swoich mankietów przecierali

klamki. - Umykajcie i wy - westchn

ą

ł Giacomone - ju

ż

wszystko jedno. Cały pałac

zaraz si

ę

rozleci. Rzeczywi

ś

cie, w tej samej chwili zupełnie jak pukawki zacz

ę

ły

trzaska

ć

lampki w

ż

yrandolach - to Gelsomino

ś

piewał coraz gło

ś

niej. Słudzy nie

kazali si

ę

prosi

ć

. Cofaj

ą

c si

ę

i kłaniaj

ą

c co trzy kroki, dobrn

ę

li do drzwi

wiod

ą

cych na schody. Tutaj dopiero odwrócili si

ę

i, aby szybciej znale

źć

si

ę

na

dole, zjechali po por

ę

czach. A król Giacomone poszedł do swego pokoju, zdj

ą

ł

królewski strój i wło

ż

ył ubranie, które kupił na wypadek, gdyby nie poznany

chciał si

ę

znale

źć

w tłumie (pó

ź

niej go nie u

ż

ywał, gdy

ż

mi

ę

dzy ludzi wolał

wysyła

ć

szpiegów). Było ono br

ą

zowe, stosowne na przykład dla jakiego

ś

kasjera

lub profesora filozofii. Jak dobrze harmonizowała z nim pomara

ń

czowa peruka!

Niestety, trzeba było zdj

ąć

tak

ż

e i peruk

ę

, gdy

ż

Giacomone nosił j

ą

zawsze wraz

z królewskim strojem. - Moja ulubiona peruka! - westchn

ą

ł. - Moje

ś

liczne

peruki! - I otworzył szaf

ę

, gdzie równymi rz

ę

dami le

ż

ały peruki niczym głowy

marionetek przygotowanych do przedstawienia. Król Giacomone nie mógł znie

ść

tego

widoku. Złapał dobry tuzin peruk i wepchn

ą

ł do walizy. - Wezm

ę

was ze sob

ą

na

wygnanie. B

ę

dziecie mi przypomina

ć

bezpowrotnie minione szcz

ęś

liwe dni!

Tymczasem jego dworzanie zbiegli a

ż

do podziemi i jak szczury wpychali si

ę

do

kanałów. Giacomone wolał wyj

ść

do swego pi

ę

knego parku, który przestał ju

ż

by

ć

królewskim parkiem, ale pomimo to był nadal pi

ę

kny, zielony, przepojony

cudownymi zapachami. Król Giacomone oddychał jeszcze troch

ę

tym rzeczywi

ś

cie

królewskim powietrzem, po czym otworzył mał

ą

furtk

ę

, wychodz

ą

c

ą

na jaki

ś

zaułek,

upewnił si

ę

,

ż

e go nikt nie widzi, i przeszedłszy sto kroków, znalazł si

ę

na

placu w g

ą

szczu ludzi, entuzjastycznie oklaskuj

ą

cych Gelsomina. Nikt nie poznał

króla, bowiem po raz pierwszy pokazał si

ę

na ulicy łysy. Br

ą

zowy garnitur i

walizeczka, któr

ą

trzymał w r

ę

ce, nadawały mu wygl

ą

d podró

ż

nego. - Pan pewnie

nietutejszy? - zapytał nagle jaki

ś

człowiek klepi

ą

c go przyja

ź

nie po ramieniu. -

Niech pan posłucha, niech pan posłucha, jak

ś

piewa nasz Gelsomino! O, tam, widzi

pan? Ten młodzieniaszek... Gdyby go pan zobaczył na wy

ś

cigach kolarskich, nie

postawiłby pan na niego dwóch soldów. A pomimo to, słyszy pan, jaki głos?! -
Słysz

ę

, słysz

ę

- mrukn

ą

ł Giacomone, a do siebie dodał: - i widz

ę

. Rzeczywi

ś

cie

zobaczył, jak na kawałki rozpadł si

ę

jego ulubiony balkon, zobaczył te

ż

, czego

ju

ż

z pewno

ś

ci

ą

si

ę

domy

ś

lacie, jak królewski pałac run

ą

ł niczym domek z kart,

któremu odechciało si

ę

ju

ż

sta

ć

, i wzbił ogromn

ą

chmur

ę

pyłu. Gelsomino wzi

ą

ł

jeszcze jak

ąś

wysok

ą

nut

ę

,

ż

eby rozwia

ć

pył, i wszyscy ujrzeli ruiny. -

Przepraszam - zwrócił si

ę

znów do króla s

ą

siad w tłumie - czy pan wie,

ż

e ma pan

wspaniał

ą

łysin

ę

? Nie obrazi si

ę

pan,

ż

e to mówi

ę

? Zreszt

ą

, niech pan spojrzy i

na moj

ą

. Giacomone przesun

ą

ł dłoni

ą

po swej głowie i zgodnie z pro

ś

b

ą

s

ą

siada

spojrzał na jego głow

ę

, łys

ą

i okr

ą

ą

jak piłeczka pingpongowa. - Rzeczywi

ś

cie

- pi

ę

kna łysina - powiedział. - Ale

ż

sk

ą

d! Zupełnie przeci

ę

tna. Pa

ń

ska jest

wspaniała, a jeszcze gdy spadnie na ni

ą

sło

ń

ce, zal

ś

ni cudownie, a

ż

oczy b

ę

d

ą

bolały. - Do

ść

, do

ść

, pan jest zbyt uprzejmy - mrukn

ą

ł Giacomone. - Ale

ż

ja nie

przesadzam! Wie pan, co powiem? Gdyby pan był członkiem naszego Klubu Łysych, na
pewno wybrano by pana prezesem. - Prezesem? - I to jednogło

ś

nie! - A wi

ę

c macie

Klub Łysych? - Oczywi

ś

cie, był czas, kiedy ten klub musiał by

ć

tajny, ale teraz

si

ę

ujawni. Najlepsi obywatele s

ą

członkami tego klubu. I wcale niełatwo by

ć

tam

przyj

ę

tym. Trzeba dowie

ść

,

ż

e nie ma si

ę

ani jednego włosa na głowie. S

ą

tacy,

którzy wyrywaj

ą

sobie ostatni, aby wej

ść

do naszego klubu. I pan mówi,

ż

e ja?...

- Pan mo

ż

e zosta

ć

naszym prezesem. Jestem gotów si

ę

o to zało

ż

y

ć

. Giacomone

czuł,

ż

e ogarnia go rozpacz. "A wi

ę

c - pomy

ś

lał - a wi

ę

c z własnej winy wszystko

zmarnowałem. Wybrałem fałszyw

ą

drog

ę

! A teraz jest ju

ż

za pó

ź

no, aby zaczyna

ć

od

nowa..." Korzystaj

ą

c z zamieszania w tłumie, Giacomone oddalił si

ę

od swego

s

ą

siada, opu

ś

cił plac i skierował kroki w puste ulice, a w jego walizce smutno

szele

ś

ciło dwana

ś

cie peruk. Tu i tam mign

ę

ły mu jakie

ś

niby znajome twarze.

Czy

ż

by to byli jego piraci?... Ale te twarze szybko kryły si

ę

przed takim

obywatelem jak on: łysym, ciemno odzianym, pełnym spokoju i godno

ś

ci. Giacomone

zwrócił si

ę

w kierunku rzeki, zdecydowany poło

ż

y

ć

kres swoim dniom. Ale kiedy

znalazł si

ę

na brzegu, zmienił decyzj

ą

. Otworzył walizk

ę

, wyj

ą

ł peruki i jednym

background image

ruchem wrzucił je do wody. -

ś

egnajcie - szepn

ą

ł -

ż

egnajcie, kochane

kłamczuszki. Peruki wcale si

ę

nie zmarnowały: tego

ż

samego dnia wyłowili je

ulicznicy, którzy niczym zgłodniałe krokodyle przeszukiwali brzegi rzeki.
Wysuszyli je w sło

ń

cu, nało

ż

yli na głowy i ustawili si

ę

we wspaniały orszak.

Byli weseli i

ś

piewali rado

ś

nie, a przecie

ż

był to pogrzeb władzy króla

Giacomone! Za

ś

sam król Giacomone odchodził na zawsze i był prawie szcz

ęś

liwy,

ż

e mo

ż

e odej

ść

, aby zosta

ć

prezesem lub przynajmniej sekretarzem szacownego

Klubu Łysych. My tymczasem wracajmy na plac,

ż

eby zobaczy

ć

, co si

ę

tam dzieje.

Sko

ń

czywszy swoj

ą

pie

śń

, Gelsomino otarł pot z czoła i mrukn

ą

ł: - A wi

ę

c stało

si

ę

... Było mu jednak ci

ęż

ko na sercu. Zoppino ci

ą

gle jeszcze si

ę

nie odnalazł.

"Gdzie

ż

on mo

ż

e by

ć

? - pytał sam siebie. - Czy

ż

by został pod gruzami domu dla

obł

ą

kanych?" Nagle tłum odwrócił jego uwag

ę

od smutnych my

ś

li. - Kolumna! -

krzyczano ze wszystkich stron. - Trzeba zburzy

ć

kolumn

ę

! - Dlaczego? -

Wyobra

ż

one s

ą

na niej wyprawy wojenne króla Giacomone. A to wszystko jest

kłamstwem, gdy

ż

Giacomone nigdy nie ruszał si

ę

ze swego pałacu. - Dobrze -

powiedział Gelsomino - kolumnie te

ż

za

ś

piewam serenad

ę

. Rozejd

ź

cie si

ę

troch

ę

,

ż

eby kogo

ś

nie przywaliła. Ludzie, którzy stali dokoła kolumny, zaraz si

ę

cofn

ę

li, a tłum na całym placu zakołysał si

ę

niczym woda w wannie. I wtedy

Gelsomino ujrzał na kolumnie, o jakie

ś

dwa metry od ziemi, dobrze znan

ą

sylwetk

ę

trójnogiego kotka. - Zoppino! - krzykn

ą

ł rado

ś

nie. Rysunek zakołysał si

ę

, jego

linie na chwil

ę

wygi

ę

ły si

ę

i zastygły w bezwładzie. - Zoppino! - zawołał

Gelsomino jeszcze gło

ś

niej. Tym razem głos przenikn

ą

ł marmur, przezwyci

ęż

ył jego

twardo

ść

i Zoppino, oddzieliwszy si

ę

od kolumny, zeskoczył na ziemi

ę

. - Ach! Jak

to dobrze - zamiauczał całuj

ą

c Gelsomina w policzek. - Gdyby nie ty, pozostałbym

przylepiony do tej głupiej kolumny i w ko

ń

cu zmyłyby mnie deszcze. Lubi

ę

czysto

ść

- to wszyscy wiedz

ą

. Ale nie u

ś

miechałoby mi si

ę

zgin

ąć

od mycia. -

Zapomnieli

ś

cie o mnie - usłyszeli nagle głos malarza Bananita, który, rozdawszy

na prawo i na lewo niemało silnych szturcha

ń

ców, przecisn

ą

ł si

ę

w ko

ń

cu przez

tłum do swych przyjaciół. - Gdyby jeszcze raz przydarzyło ci si

ę

co

ś

podobnego,

narysuj

ę

ci

ę

na nowo, mój Zoppino, i b

ę

dziesz jeszcze ładniejszy! Trzej

przyjaciele, którzy nareszcie si

ę

odnale

ź

li, mieli sobie wiele do opowiedzenia.

Dlatego zostawimy ich w spokoju. No, a co z kolumn

ą

? Kolumna nikomu nie

przeszkadza. Przeciwnie, fałsz przedstawiony na niej b

ę

dzie ludziom przypominał,

ż

e kiedy

ś

w ich kraju panował wielki kłamczuch i

ż

e wystarczyło pi

ę

knie

za

ś

piewa

ć

pie

śń

, aby zburzy

ć

jego królestwo. Rozdział 21 Wkrótce koniec

opowie

ś

ci, ~ ale jeszcze mecz si

ę

zmie

ś

ci Ta powie

ść

b

ę

dzie całkowicie

zako

ń

czona, kiedy zakomunikuj

ę

wam ostatnie nowiny. Pisz

ą

c w po

ś

piechu poprzedni

rozdział, zupełnie zapomniałem,

ż

e w mojej kieszeni le

żą

notatki, które zrobiłem

tego dnia, gdy Gelsomino opowiedział mi o swoich przygodach w Kraju Kłamczuchów.
Z tych notatek wynika,

ż

e nikt nigdy nigdzie i nic nie słyszał ju

ż

wi

ę

cej o

królu Giacomone. Wobec tego nie mog

ę

wam nawet powiedzie

ć

, czy stał si

ę

on

porz

ą

dnym człowiekiem, czy te

ż

jego piracka natura wzi

ę

ła gór

ę

i znów poci

ą

gn

ę

ła

go na zł

ą

drog

ę

. Dowiedziałem si

ę

równie

ż

z tych notatek,

ż

e Gelsomino, który na

ogół ze swoich czynów był zadowolony, przechodz

ą

c przez główny plac, czuł si

ę

zawsze tak, jak by mu kamyk wpadł do buta. - Czy musiałem koniecznie zburzy

ć

pałac i przemieni

ć

go w kup

ę

gruzów? Czy

ż

nie mógłbym stłuc tylko kilku szyb?

Giacomone i tak by uciekł. Potem wezwałoby si

ę

szklarza i wszystko byłoby w

porz

ą

dku. Bananito postarał si

ę

,

ż

eby uwolni

ć

przyjaciela od tego kamyka.

Odbudował pałac swoim zwykłym sposobem: przy pomocy kilku arkuszy papieru i
pudełka farb. Zu

ż

ył na to pół dnia i nie zapomniał nawet o balkonie. A kiedy

balkon pojawił si

ę

na fasadzie nowego pałacu, ludzie za

żą

dali,

ż

eby Bananito

wygłosił stamt

ą

d przemówienie. - Posłuchajcie mojej rady - powiedział Bananito.

- Wydajcie prawo zakazuj

ą

ce komukolwiek wygłaszania przemówie

ń

z tego balkonu.

Poza tym jestem malarzem, a nie mówc

ą

. Je

ż

eli za

ś

koniecznie chcecie usłysze

ć

przemówienie, to zwró

ć

cie si

ę

do Gelsomina. W tej chwili na balkonie pojawił si

ę

Zoppino i zamiauczał: - Miau! Miau! Miau_miau! Ludzie bili mu brawo i ju

ż

wi

ę

cej

nie

żą

dali przemówie

ń

. Z drugiej kartki znalezionej w kieszeni dowiedziałem si

ę

,

ż

e ciotka Pannocchia została dyrektorem Instytutu Opieki nad Bezdomnymi Kotami.

To bardzo dobrze. Teraz ju

ż

nikt si

ę

nie obawia,

ż

e koty zaczn

ą

szczeka

ć

. A w

ko

ń

cu, na najmniejszej karteczce, znalazłem tylko jedno zdanie: "Wojna

zako

ń

czyła si

ę

wynikiem jeden do jednego". Pomy

ś

lcie tylko - o mało nie

background image

zapomniałem o wojnie! Działo si

ę

to w kilka dni po ucieczce króla Giacomone. W

tajemnicy przed swymi poddanymi, licz

ą

c na armaty, które mu zrobi Bananito przy

pomocy ołówka, Giacomone na krótko przed ucieczk

ą

wypowiedział wojn

ę

jednemu z

s

ą

siednich pa

ń

stw. Nie był to

ż

art: armie obydwu pa

ń

stw poci

ą

gn

ę

ły ju

ż

nad

granic

ę

,

ż

eby si

ę

tam spotka

ć

i walczy

ć

na

ś

mier

ć

i

ż

ycie. Tymczasem nowi

ministrowie o

ś

wiadczyli: - Nie jeste

ś

my piratami jak Giacomone, wcale nie chcemy

wojowa

ć

! Pewien dziennikarz udał si

ę

do Gelsomina, który teraz pilnie uczył si

ę

muzyki, aby jak najszybciej da

ć

wreszcie prawdziwy koncert. - Co pan my

ś

li o

wojnie? - zapytał go dziennikarz. - O wojnie? - powtórzył pytanie Gelsomino. -
Zaproponujcie przeciwnikom zorganizowanie dobrego meczu zamiast wojny. Wtedy,
je

ż

eli nawet b

ę

dzie kilka potłuczonych kolan, to w ka

ż

dym razie krwi przeleje

si

ę

bardzo mało. Ta my

ś

L przypadła na szcz

ęś

cie do gustu tak

ż

e stronie

przeciwnej, poniewa

ż

tam te

ż

nikt nie chciał wojowa

ć

. I oto w jedn

ą

z

najbli

ż

szych niedziel odbył si

ę

mecz piłki no

ż

nej. Gelsomino oczywi

ś

cie był

sercem przy swojej dru

ż

ynie i nawet tak si

ę

zapalił,

ż

e w którym

ś

z ostrzejszych

momentów nie wytrzymał i krzykn

ą

ł: "Bij!" Wtedy piłka wpadła pro

ś

ciutko do

bramki przeciwnika, jak to si

ę

ju

ż

zdarzyło w pierwszym rozdziale. Ale w tej

samej chwili Gelsomino zawołał: - Chcemy tylko honorowego zwyci

ę

stwa! W sporcie

nie mo

ż

e by

ć

ż

adnego oszustwa! I natychmiast strzelił gola równie

ż

do drugiej

bramki. Na jego miejscu i wy zrobiliby

ś

cie tak samo. Piosenki Gelsomina

Przepisałem tu niektóre piosenki Gelsomina -

ż

artobliwe, powa

ż

niejsze i całkiem

powa

ż

ne. Mo

ż

ecie wybra

ć

te, które wam si

ę

podobaj

ą

, a zapomnie

ć

o innych.

Kłamstwa Dla króla Giacomone

ĄĄ

Lubi

ę

kłamstwa, ale takie,@ które s

ą

nie byle

jakie.@ A wi

ę

c na przykład, gdy jaki

ś

niemowa@ do głuchoniemego zwraca swoje

słowa.@ A głuchoniemy, chocia

ż

nic nie słyszy,@ chce to opowiedzie

ć

pewnej

zdechłej myszy.@ No i takie kłamstwo nawet zdechł

ą

mysz@ podrzuci piorunem na

trzy metry wzwy

ż

.@ Ile ryb jest w morzu Dla Zoppina, który przepadał za rybami

Trzem rybakom z San Marino@ rok i dzie

ń

na sprzeczce min

ą

ł.@ Ci

ą

gle si

ę

nie

mogli zgodzi

ć

,@ ile ryb jest w morskiej wodzie.@ "Wiem na pewno - twierdził

jeden -@ jest ich, bez w

ę

gorzy, siedem".@ Drugi rybak wci

ąż

przysi

ę

gał:@ "Liczba

ryb tysi

ą

ca si

ę

ga!"@ Trzeci wołał: "Bez sardeli@ - milion!"@ Wszyscy racj

ę

mieli.@ Obiad i kolacja Dla Bananita, kiedy był ministrem aprowizacji Mały
Pulcinella (czyt.: Pulczinella), wesoły Arlekin@ siedli do obiadu przy jednym
nakryciu.@ I gdyby półmisek nie był całkiem pusty,@ toby si

ę

najedli, tak jak

nigdy w

ż

yciu.@ Wesoły Arlekin z małym Pulcinell

ą

@ chcieli je

ść

kolacj

ę

z

jednego talerza.@ Gdyby jeszcze na nim cokolwiek le

ż

ało,@ byłaby to, owszem,

wspaniała wieczerza.@ Imi

ę

Dla ciotki Pannocchii Chciałbym nazywa

ć

si

ę

Dante@ i

pisa

ć

takie jak on poematy.@ Chciałbym si

ę

zwa

ć

Euklides,@ by

ć

sławnym jak ten

matematyk.@ Chciałbym nazywa

ć

si

ę

Giotto (czyt.: D

ż

iotto),@ pi

ę

kne obrazy

malowa

ć

,@ które by podziwiała@

ś

wiata przynajmniej połowa.@ Chciałbym nazywa

ć

si

ę

....@ (Zamiast kropek wstaw swoje imi

ę

) zwyczajnie, jak si

ę

nazywam,@ i tylko

niech mi dobroci@ codziennie w sercu przybywa.@ O

ś

la historia O o

ś

le z Kraju

Kłamczuchów, który ryczał, aby upodobni

ć

si

ę

do lwa Był sobie pewien osioł,@

który... no, jednym słowem,@ nie wiedział wcale o tym,@

ż

e nosi o

ś

l

ą

głow

ę

.@

"Kim jestem? - pytał siebie. -@ Chyba nie jestem słoniem?@ a skoro nie mam
grzywy,@ nie jestem tak

ż

e koniem.@ Owc

ą

?... Nie. Wszak nie becz

ę

.@ Na wróbla nie

wygl

ą

dam.@ Wi

ę

c mo

ż

e adwokatem?@ Nie: nie przemawiam w s

ą

dach.@ A mo

ż

e

generałem?@ Ministrem? Wielkim panem?@ Lusterko! Mów, kim jestem?...@ Co? Osłem?
Niesłychane!!!@ Bezczelno

ść

! Ja i osioł!!!@ Bezczelno

ść

! Tak si

ę

starasz@

odpłaci

ć

mi za przyja

źń

?@ Ja ci

ę

naucz

ę

zaraz!"@ To mówi

ą

c trzask! - kopytem,@

a

ż

rozbił lustro całe@ na sto malutkich kawałków@ i jeszcze jeden malutki

kawałek.@ Kocia gazeta Dla Zoppina, aby go pocieszy

ć

po lekturze "Kłamcy

Doskonałego" Swoje

ż

yczenia,@ swoje t

ę

sknoty@ w "Kociej Gazecie"@ drukuj

ą

koty:@

"Ch

ę

tnie zamieszkam,@ ciepło, niedrogo,@ w domu bez dzieci.@ Mam czuły ogon."@

"Z pełn

ą

gwarancj

ą

,@

ż

e rze

ź

nik blisko,@ szuka staruszki@ Miłe Kocisko."@ "W

dobrej mleczarni@ chce mieszka

ć

stale@ kotek_jaroszek,@ stary kawaler."@ "Zajm

ę

mieszkanie@ w spichrzu, w stodole -@ Dzielny My

ś

liwy@ (w stodole wol

ę

)."@

Czytaj

ą

pras

ę

@ bezdomne koty@ i marz

ą

potem@ o tym lub o tym.@ Marzenia kotom@

te

ż

s

ą

pomocne.@ Z marze

ń

powstaj

ą

@ koncerty nocne.@ T

ę

cza Na pewien obraz

Bananita Szła raz ulic

ą

dziewczynka mała,@ w siedmiu kolorach parasol miała.@

Szary deszcz padał, o szyby dzwonił,@ a ona t

ę

cz

ę

trzymała w dłoni.@ Wesoł

ą

,

background image

barwn

ą

t

ę

cz

ę

_nadziej

ę

:@ po deszczu sło

ń

ce znów zaja

ś

nieje.@

ś

arcik Dla Bananita

Namalowałem obraz niebieski:@ narciarskie deski@ małego Eski@ mosa i jego
kudłate pieski.@ Namalowałem obraz zielony:@ cztery balony,@ pawie ogony@ i
cioci_drypci rododendrony.@ Obrazek

ż

ółty maluj

ę

teraz:@ kawałek sera,@ czapk

ę

szofera@ i piegowaty nos kawalera.@ Historia o rybie_młocie Ryba_młot pełna jest
rozpaczy,@

ż

e ryby_gwo

ź

dzia nie zobaczy.@ Ryby_kowadła, ryby_cegły@ tak

ż

e jej

oczy nie dostrzegły.@ Nie mo

ż

e spyta

ć

si

ę

nikogo,@ gdzie by si

ę

spotka

ć

z

ryb

ą

_nog

ą

.@ I nie przy

ś

niło si

ę

jej wcale,@

ż

eby stukn

ę

ła w ryb

ę

_palec.@ "Co to

za

ż

ycie! - tak si

ę

zwierza. -@ Ryba_młot nie ma w co uderza

ć

.@ Raz trafił mi

si

ę

trep dziurawy,@ tłukłam go w nos, ot, dla zabawy...@ Lecz trep na w

ę

dk

ę

złapał rybak.@ Co miałam rzec? "Smacznego!" chyba."@ Dan_din_durki Dla Romoletty
Dan_din_durki,@ te trzy kurki@ zdecydowa

ć

si

ę

nie mog

ą

,@ któr

ą

pow

ę

drowa

ć

drog

ą

.@ Mo

ż

e na targ, tam si

ę

zdarza@ kupi

ć

piernik u piekarza.@ Mo

ż

e dró

ż

k

ą

do

ogródka:@ do sałatki droga krótka.@ Albo t

ę

dy: prosta

ś

cie

ż

ka@ wiedzie tam,

gdzie prawda mieszka,@ wi

ę

cej warta od piernika,@ od sałatki ogrodnika.@ Siwe

włosy Dla Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

Zgadnij: ile siwy murarz@ włosów ma na

głowie?@ Tyle, ile wybudował@ ró

ż

nych domów. Tak ci powiem.@ Zgadnij, ile siwych

włosów@ ma nasz nauczyciel?@ Tyle, ile jego uczniów@ wyszło z ławki szkolnej w

ż

ycie.@ Tyle pi

ę

knych siwych włosów@ głow

ę

dziadzia kryje,@ ile wnukomm

opowiedział@ ba

ś

ni, legend, historyjek.@ Chleb Dla

Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

Gdybym był piekarzem,@ zrobiłbym, co trzeba:@

tylu jest przecie

ż

głodnych,@ tylu w

ś

wiecie - bez chleba.@ Upiekłbym wielki

bochen,@ od sło

ń

ca wi

ę

kszy troch

ę

,@ pachn

ą

cy i gor

ą

cy,@

ś

wie

ż

utki i chrupi

ą

cy.@

Od Indii a

ż

do Chile@ wszyscy by syci byli:@ stary i biedny człek wszelki,@ i

dzieci, i małe wróbelki.@ To byłaby dopiero@ warta pami

ę

ci data:@ dzie

ń

, w

którym nikt nie był głodny.@ Najpi

ę

kniejszy dzie

ń

w historii

ś

wiata.@ Przysłowia

Gelsomina Kto nie widział d

ę

bu,@ nie wie, co

ż

ę

dzie.@ Kto ma pusto w głowie,@

uczonym nie b

ę

dzie.@ By mie

ć

drugi rozum,@ drugiej głowy trzeba.@ Nie uderzy

piorun@ z bł

ę

kitnego nieba.@ Kto si

ę

co dzie

ń

ś

mieje,@ rok ma bez frasunku.@ Nie

odmawiaj, gdy ci daj

ą

@ ksi

ęż

yc w podarunku.@ Kieszenie Gelsomina W jednej

kieszeni chusteczk

ę

nosz

ę

,@ w drugiej - na szcz

ęś

cie flakonik,@ w trzeciej -

woreczek mały, na grosze,@ lecz grosik w

ż

adnej nie dzwoni.@ Piosenka angielska

Gelsomino nauczył si

ę

jej w podró

ż

y "Dok

ą

d si

ę

wybierasz, koteczku pluszowy?"@

"Id

ę

do Londynu, do sali tronowej."@ "Pewnie tam dostaniesz misk

ę

pełn

ą

mleka?"@

"Nie. Pod tronem króla myszka na mnie czeka."@ Druga piosenka angielska Z miasta
Salamanki trzej wielcy doktorzy@ usiedli na desk

ę

, popłyn

ę

li morzem.@ I je

ż

eli

na dno nie pójd

ą

z t

ą

desk

ą

,@ to objad

ą

wkoło cał

ą

kul

ę

ziemsk

ą

.@ Z miasta

Saragossy trzej wielcy doktorzy@ wsiedli do balijki, popłyn

ę

li morzem.@

ś

eby si

ę

sko

ń

czyła nasza historyjka,@ musi si

ę

wywróci

ć

drewniana balijka.@ Trzecia

piosenka angielska Raz pewien rzekł staruszek:@ "Do

ść

ciepłych mam poduszek,@ do

Ameryki rusz

ę

!"@ W torebk

ę

papierow

ą

@ spakował to i owo.@ I poszedł. Daj

ę

słowo.@ Zabawa w "gdyby" Czego by

żą

dał Arlekin,@ gdyby miał wró

ż

ki pałeczk

ę

?@

Stu kolorowych gałganków -@ uszyłby z nich kurteczk

ę

.@ Gdyby Gianduia (czyt.:

D

ż

ianduja) został@ ministrem pewnego rana,@ domy byłyby z ciasta,@ a bruki z

marcepana.@ A gdyby Pulcinelli@ mogły si

ę

spełni

ć

ż

yczenia:@ "Kto w głowie ma

złe my

ś

li,@ niech szybko głow

ę

zmienia"!@

ś

yczenia

ś

wi

ą

teczne Wesoły grajek

idzie ulic

ą

,@ u

ś

miecha si

ę

z daleka.@ Czego on dzisiaj

ż

yczy sobie?@ Na co on

dzisiaj czeka?...@ "Chc

ę

, niechaj w ka

ż

dym domu@ pi

ę

kna choinka za

ś

wieci,@ niech

na niej złote i srebrne gwiazdy@ same zawiesz

ą

dzieci!"@ Mały wróbelek po

ś

niegu

skacze@ i

ć

wierka co

ś

zawzi

ę

cie.@ On pewno

ć

wierka swoje

ż

yczenia,@ chce zło

ż

y

ć

je przy

ś

wi

ę

cie.@ "Wieczorem ka

ż

dy pod choink

ą

@ niech znajdzie to, czego

pragnie.@ A gdyby znalazł troch

ę

wi

ę

cej,@ byłoby jeszcze ładniej."@ A kto tam

gło

ś

no lask

ą

stuka@ i nisko nam si

ę

kłania?@ Pastuszek z tekturowej szopki,@ z

takiej do wycinania.@ "Chc

ę

, aby dzisiaj ka

ż

de dziecko@ (wszystko mi jedno,

czyje,)@ bardzo wesoł

ą

miało buzi

ę

,@ cieszyło si

ę

,

ż

e

ż

yje."@ W tym miejscu

teraz ja dorzuc

ę

,@ co mam do dorzucenia:@ łatwo si

ę

przecie

ż

mog

ą

sprawdzi

ć

@ te

wszystkie pi

ę

kne

ż

yczenia.@ Gdy mocno sobie podamy r

ę

ce@ i równym pójdziemy

krokiem,@ cudowny jeden dzie

ń

ś

wi

ą

teczny@ stanie si

ę

całym rokiem.@

Bronek_Gubidzionek A ten Bronek_Gubidzionek@ wci

ąż

wesoły jak skowronek.@ Zgubił

pieni

ą

dze, zgubił czas,@ a na wycieczce - drog

ę

w las,@ zgubił mow

ę

i apetyt,@

koszyk z mi

ę

sem na kotlety,@ zgubił tak

ż

e klucz od bramy@ i zegarek swojej

background image

mamy.@ Zgubił rozum, zgubił głow

ę

,@ dwa bilety tramwajowe,@ ojca parasol w

czarnym kolorze...@ Tylko humoru zgubi

ć

nie mo

ż

e.@


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LP IV VI Ostrowicka Beata Świat do góry nogami
LP IV VI Kownacka Maria Rogaś z Doliny Roztoki
LP IV VI Konopnicka Maria Dym
LP IV VI Onichimowska Anna Najwyższa góra świata
LP IV VI Brzechwa Jan Lis i jaskółka
LP IV VI Konopnicka Maria Nasza szkapa
LP IV VI Prus Bolesław Anielka
LP IV VI Domańska Antonina Historia żółtej ciżemki
LP IV VI Słowacki Juliusz Balladyna
LP IV VI Brandys Marian Sladami Stasia i Nel
Język Angielski Poziom II Sprawdziany Kompetencji dla klas IV VI
PRZEDMIOTOWY SYSTEM OCENIANIA Z JĘZYKA POLSKIEGO W KLASACH IV-VI, Przedmiotowy system oceniania
Komentarze 2004 (IV VI)
plan dydaktyczny plan pracy wychowawczej kl IV-VI, Plan dydaktyczny: Plan pracy wychowawczej
test spr kl iv i vi HEOTL3TM3ANSUVTUW7S5XLTVG3Y5CFW2XI6XBCQ
LU IV VI Kipling Rudyard Druga Ksiega Dzungli
dowiadczenia przyrodnicze dla iv-vi
program IV VI AO id 395233 Nieznany

więcej podobnych podstron