Gianni Rodari
Gelsomino
W Kraju Kłamczuchów
Oto historia Gelsomina (czytaj: D
ż
elsomino) taka, jak
ą
on sam mi opowiadał.
Słuchaj
ą
c tego opowiadania, o mało nie ogłuchłem, chocia
ż
napchałem sobie do
uszu chyba z pół kilo waty. Bo Gelsomino ma tak silny głos,
ż
e kiedy mówi
szeptem, słysz
ą
go nawet pasa
ż
erowie odrzutowych samolotów lec
ą
cych na wysoko
ś
ci
dziesi
ę
ciu kilometrów nad poziomem morza i głow
ą
Gelsomina. Obecnie jest on
znakomitym
ś
piewakiem, ma gło
ś
ne i sławne na obu półkulach nazwisko, którego nie
potrzeba tutaj wymienia
ć
, gdy
ż
na pewno sto razy czytali
ś
cie je w gazetach. A
Gelsominem nazwano go w dzieci
ń
stwie i pod tym imieniem wyst
ę
puje w naszym
opowiadaniu. A wi
ę
c razu pewnego był sobie bardzo zwyczajny chłopiec, wzrostem
mo
ż
e nawet nieco mniejszy od innych. Ale, jak tylko zjawił si
ę
na
ś
wiecie i
wydał pierwszy krzyk, wszyscy zrozumieli,
ż
e natura obdarzyła go głosem o
nieprawdopodobnej sile. Chłopiec urodził si
ę
pó
ź
n
ą
noc
ą
i mieszka
ń
cy osady
natychmiast powyskakiwali z łó
ż
ek, s
ą
dz
ą
c,
ż
e słysz
ą
wzywaj
ą
c
ą
do pracy syren
ę
fabryczn
ą
. Ale był to tylko Gelsomino, który krzyczał z całej siły,
ż
eby
wypróbowa
ć
głos, jak to czyni
ą
zwykle nowo narodzone dzieci. Na szcz
ęś
cie
noworodek szybko nauczył si
ę
spa
ć
od wieczora do rana, jak przystoi wszystkim
przyzwoitym ludziom, wyj
ą
wszy dziennikarzy i nocnych dozorców. Jego pierwszy
krzyk rozlegał si
ę
zawsze punktualnie o godzinie siódmej rano, wła
ś
nie wtedy,
kiedy ludzie powinni wstawa
ć
i i
ść
do pracy. Syreny fabryczne stały si
ę
wi
ę
c
niepotrzebne i wkrótce wyrzucono je na złom. Gdy Gelsomino uko
ń
czył siedem lat,
poszedł do szkoły. Nauczyciel zacz
ą
ł sprawdza
ć
list
ę
obecno
ś
ci i, kiedy doszedł
do litery "g", powiedział: - Gelsomino? - Jestem! - odparł rado
ś
nie nowy ucze
ń
,
a w klasie rozległ si
ę
tak wielki łoskot,
ż
e tablica rozleciała si
ę
na tysi
ą
c
kawałków. - Kto rzucił kamieniem w tablic
ę
? - zapytał wychowawca i gro
ź
nie
wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
w kierunku linijki. Nie było odpowiedzi. - Jeszcze raz sprawdzimy
list
ę
- rzekł nauczyciel. Znów zacz
ą
ł od litery "a" i po ka
ż
dym nazwisku
zapytywał: - Czy to ty rzuciłe
ś
kamie
ń
? - Ja nie! Ja nie - zapewniali
wystraszeni chłopcy. Kiedy przyszła kolej na liter
ę
"g", Gelsomino równie
ż
wstał
i z cał
ą
szczero
ś
ci
ą
powiedział: - Ja nie, prosz
ę
... Ale nie zd
ąż
ył dopowiedzie
ć
"pana", a szyby w oknach poszły za przykładem tablicy. Tym razem nauczyciel
patrzył wszystkim w oczy i mógł zar
ę
czy
ć
,
ż
e
ż
aden z czterdziestu uczniów nie
miał w r
ę
ku procy. - To na pewno kto
ś
z ulicy - zdecydował - jaki
ś
urwis, który
zamiast i
ść
do szkoły, wał
ę
sa si
ę
z proc
ą
i niszczy ptasie gniazda. Gdy mi
wpadnie w r
ę
ce, wezm
ę
go za ucho i zaprowadz
ę
do policjanta. Na tym si
ę
tego
dnia zako
ń
czyło. Nast
ę
pnego ranka nauczyciel znów zacz
ą
ł sprawdza
ć
obecno
ść
i
znów doszedł do Gelsomina. - Jestem! - rzekł nasz bohater i z dum
ą
spojrzał
dookoła, zadowolony,
ż
e znów jest w szkole. - Trach! Trach! - odpowiedziało mu
okno. Szyby, które wo
ź
ny wstawił pół godziny temu, posypały si
ę
na dziedziniec.
- Dziwne - zauwa
ż
ył nauczyciel - wystarczy doj
ść
do twojego nazwiska, aby
zacz
ę
ły si
ę
nieszcz
ęś
cia. Ju
ż
wiem, mój chłopcze, ty masz nadzwyczaj silny głos.
Kiedy wołasz, powstaje co
ś
w rodzaju huraganu. Skoro wi
ę
c chcemy zachowa
ć
szkoł
ę
i ratusz, to od tej chwili musisz mówi
ć
tylko szeptem. Zgoda? Gelsomino,
zmieszany i czerwony ze wstydu, próbował zaprzeczy
ć
. - Prosz
ę
pana, to nie ja! -
Trach! Trach! - odezwała si
ę
nowa tablica, któr
ą
godzin
ę
temu przyniósł ze
sklepu wo
ź
ny. - Oto masz dowód - zako
ń
czył nauczyciel. A zobaczywszy,
ż
e po
policzkach Gelsomina płyn
ą
łzy, zszedł z katedry, zbli
ż
ył si
ę
do chłopca i
łagodnie pogłaskał go po głowie. - Posłuchaj mnie uwa
ż
nie, synku. Twój głos mo
ż
e
ci przysporzy
ć
wiele zmartwie
ń
albo przyni
ść
wielk
ą
sław
ę
. Na razie staraj si
ę
mo
ż
liwie rzadko nim posługiwa
ć
. Zreszt
ą
milczenie jeszcze nikomu nie
zaszkodziło. Od tego dnia zacz
ę
ły si
ę
dla Gelsomina piekielne m
ę
czarnie. Na
lekcjach siedział z chusteczk
ą
przyci
ś
ni
ę
t
ą
do ust, by nie wywoływa
ć
nowych
zniszcze
ń
. Ale i przez chusteczk
ę
jego głos grzmiał tak,
ż
e inni uczniowie
musieli zatyka
ć
uszy. Nauczyciel starał si
ę
wyrywa
ć
go do odpowiedzi jak mo
ż
na
najrzadziej. Gelsomino jednak uczył si
ę
dobrze i nauczyciel był pewny,
ż
e
wszystkie lekcje odrabia doskonale. W domu, gdy rozbił głosem w drobny mak
dwana
ś
cie szklanek, zabroniono mu równie
ż
otwiera
ć
usta. Aby sobie ul
ż
y
ć
,
chłopiec szedł gdzie
ś
daleko od osiedli ludzkich, do lasu, w pole albo na brzeg
jeziora. Tam, upewniwszy si
ę
,
ż
e jest sam i
ż
e nie wida
ć
w pobli
ż
u oszklonych
okien, kładł si
ę
twarz
ą
do ziemi i
ś
piewał. W ci
ą
gu niewielu minut ziemia
zaczynała si
ę
rusza
ć
: krety, mrówki, d
ż
d
ż
ownice i wszystko, co
ż
yje pod ziemi
ą
,
umykało, gdzie oczy ponios
ą
, s
ą
dz
ą
c,
ż
e rozpocz
ę
ło si
ę
trz
ę
sienie ziemi. Jeden
jedyny raz Gelsomino zapomniał o swej zwykłej ostro
ż
no
ś
ci. Zdarzyło si
ę
to w
niedziel
ę
na stadionie w czasie meczu piłki no
ż
nej. Gelsomino nie był specjalnie
zagorzałym kibicem, ale mecz stopniowo rozpalił mu krew. W pewnej chwili
miejscowa dru
ż
yna, dopingowana w
ś
ciekłymi okrzykami swoich zwolenników, przeszła
do ataku. (Sam nie bardzo dobrze wiem, co to takiego "przej
ść
do ataku", gdy
ż
słabo znam si
ę
na grze w piłk
ę
no
ż
n
ą
i przekazuj
ę
tylko słowa Gelsomina, ale
je
ż
eli czytujecie pisma sportowe, to na pewno zrozumiecie, o co tu chodzi). -
Gola! Gola! - ryczeli kibice. - Gola! - krzykn
ą
ł Gelsomino. Wła
ś
nie w tej samej
sekundzie prawoskrzydłowy posłał piłk
ę
na
ś
rodek ataku. I oto na oczach
wszystkich piłka, uniósłszy si
ę
w powietrze, w połowie drogi nagle zmieniła
kierunek, pchana niewidzialn
ą
sił
ą
przemkn
ę
ła mi
ę
dzy nogami bramkarza i wpadła
do bramki przeciwnika. - Gol! - krzykn
ę
li widzowie. - Oto strzał! Widzieli
ś
cie,
jak dokładnie był wymierzony? - chwalono. - Co do jednego milimetra. Ten gracz
ma złot
ą
nog
ę
! Ale Gelsomino, ochłon
ą
wszy, zrozumiał,
ż
e popełnił nieostro
ż
no
ść
.
"Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci - pomy
ś
lał - ja strzeliłem bramk
ę
swoim okrzykiem. Trzeba
si
ę
wzi
ąć
w cugle, bo to przecie
ż
sprzeczne z regulaminem sportowym. Teraz musz
ę
zrobi
ć
wszystko, aby strzeli
ć
gola i do naszej bramki, wtedy b
ę
dzie w porz
ą
dku."
Wkrótce nadeszła po temu okazja. Gdy dru
ż
yna go
ś
ci przeszła do ataku, Gelsomino
wydał okrzyk i wp
ę
dził piłk
ę
do bramki swojej dru
ż
yny. Rozumie si
ę
samo przez
si
ę
,
ż
e serce
ś
cisn
ą
ł mu ból. Jeszcze po wielu latach, opowiadaj
ą
c o tym,
dodawał: - Wolałbym sobie palec uci
ąć
ni
ż
strzeli
ć
bramk
ę
swoim. Ale inaczej
post
ą
pi
ć
nie mogłem. Kto
ś
inny na jego miejscu zrobiłby prawdopodobnie wszystko,
aby pomóc swojej dru
ż
ynie. Kto
ś
inny - tak. Ale nie Gelsomino! Jego uczciwo
ść
była kryształowa jak
ź
ródlana woda. I taki pozostał, chocia
ż
rósł i rósł, a
wkrótce z chłopca stał si
ę
młodzie
ń
cem. Wysoki jednak ie był: raczej mały ni
ż
du
ż
y i raczej szczupły ni
ż
gruby. Imi
ę
Gelsomino - to znaczy "mały Gelsomo" -
pasowało do niego doskonale i słu
ż
yło mu szcz
ęś
liwie, gdy
ż
od d
ź
wigania jakiego
ś
ci
ęż
kiego imienia mógłby przecie
ż
dosta
ć
garbu. Rozdział 2 Gelsomino gło
ś
no
ś
piewa ~ głosem str
ą
ca ~ gruszki z drzewa Pewnego ranka Gelsomino wyszedł na
spacer i zobaczył,
ż
e gruszki dojrzały. Gruszki czyni
ą
to tak: nic nie mówi
ą
,
wisz
ą
sobie, wisz
ą
, a
ż
gdy pewnego ranka idziemy je obejrzee
ć
, s
ą
ju
ż
dojrzałe i
gotowe do zerwania. "Szkoda - rzekł do siebie Gelsomino -
ż
e nie zabrałem
drabiny. Pójd
ę
do domu, by j
ą
przynie
ść
, a jednocze
ś
nie wezm
ę
i tyczk
ę
, aby
si
ę
gn
ąć
do najwy
ż
szych gał
ę
zi". W tym momencie wpadł mu do głowy pomysł, a
raczej kaprys. "A gdybym spróbował głosu?" - zapytał sam siebie i pół
ż
artem,
pół serio, nachyliwszy si
ę
pod drzewem, krzykn
ą
ł: - Ryms!!! - Pac! Pac! Pac_pac!
- odpowiedziały gruszki spadaj
ą
c na dół całymi kopami. Gelsomino podszedł do
nast
ę
pnego drzewa i powtórzył to samo. Za ka
ż
dym jego okrzykiem gruszki obrywały
si
ę
z gał
ę
zi, jak gdyby tylko czekały na rozkaz. "Zaoszcz
ę
dziłem sobie roboty -
pomy
ś
lał uradowany. - To
ś
wietny pomysł u
ż
y
ć
głosu zamiast drabiny i tyczki".
Podczas gdy Gelsomino chodził tak po sadzie, zobaczył go wie
ś
niak, który w
pobli
ż
u kopał swoj
ą
ziemi
ę
. Przetarł oczy i uszczypn
ą
ł si
ę
w nos, spojrzał
jeszcze raz, a gdy si
ę
upewnił,
ż
e nie
ś
ni, pobiegł zawoła
ć
ż
on
ę
. - Popatrz i ty
- powiedział do niej dr
żą
cym głosem. - Gelsomino to chyba jaki
ś
czarownik.
ś
ona
spojrzała i upadłszy na kolana, krzykn
ę
ła: - To cudotwórca! - A ja ci mówi
ę
,
ż
e
magik! - A ja powtarzam:
ś
wi
ę
ty: Do tej pory m
ąż
i
ż
ona
ż
yli ze sob
ą
w zgodzie,
a tu nagle on chwycił za motyk
ę
, ona złapała rydel i tak uzbrojeni zacz
ę
li
obstawa
ć
ka
ż
de przy swoim zdaniu. Wreszcie wie
ś
niak zaproponował:_ - Zawołajmy
s
ą
siadów, niech tu przyjd
ą
. Zobaczymy, co oni na to powiedz
ą
. Pomysł zwołania
ludzi, a przy tym zdobycie nowego tematu do plotek skłoniły kobiet
ę
do odło
ż
enia
rydla. Jeszcze przed wieczorem cała okolica wiedziała o tym, co si
ę
stało.
Ludzie podzielili si
ę
na dwie partie: jedni utrzymywali,
ż
e Gelsomino jest
ś
wi
ę
tym, inni,
ż
e niebezpiecznym czarnoksi
ęż
nikiem. Dyskusje przybierały na sile
niby fale morskie, kiedy zaczyna wia
ć
mistral. * Wybuchały kłótnie, byli nawet
ranni, na szcz
ęś
cie tylko lekko. Jeden z nich na przykład sparzył si
ę
fajk
ą
,
gdy
ż
w zapale dyskusji wło
ż
ył j
ą
do ust odwrotnym ko
ń
cem. Mistral - zimny wiatr
północno_zachodni, wiej
ą
cy nad Morzem
Ś
ródziemnym. Policjanci nie wiedzieli,
kogo łapa
ć
za kołnierz, i z tego powodu nikogo nie przymkn
ę
li. Biegali od jednej
grupy do drugiej i nawoływali do spokoju obydwie strony. Najbardziej zaciekli
dyskutanci udali si
ę
do sadu Gelsomina. Jedni, aby zdoby
ć
na pami
ą
tk
ę
gar
ść
błogosławionej ziemi, inni, aby j
ą
wła
ś
nie zdepta
ć
, zniweczy
ć
, poniewa
ż
była
ziemi
ą
zauroczon
ą
. Gelsomino, widz
ą
c biegn
ą
cych ludzi, pomy
ś
lał,
ż
e widocznie
wybuchł gdzie
ś
po
ż
ar. Chwycił wi
ę
c wiadro, by równie
ż
wzi
ąć
udział w gaszeniu
płomieni. Tymczasem tłum zatrzymał si
ę
przed jego domem i Gelsomino usłyszał,
ż
e
mowa jest o nim. - Otó
ż
i on! To on! - Cudotwórca!
Ś
wi
ę
ty! - Jaki tam
ś
wi
ę
ty!
Czarownik i tyle! Nawet trzyma wiadro, aby wyczynia
ć
czarodziejskie sztuki!
uwa
ż
ajcie! - Sta
ń
my dalej, na lito
ść
bosk
ą
! Je
ż
eli w nas rzuci, jeste
ś
my
zgubieni. - Czym? No, czym? Nie widzicie? To smoła diabelska! Je
ż
eli przylgnie
do nas, nie znajdziemy lekarza, który by nas wydobył z tej biedy! - Cudotwórca!
- Gelsomino! Widziano ci
ę
! Rozkazujesz owocom, by dojrzały, a kiedy dojrzej
ą
,
rozkazujesz, by spadły, i spadaj
ą
. - Czy
ś
cie wszyscy oszaleli? - zapytał
Gelsomino. - Przecie
ż
to wynikło tylko z racji mego głosu. Powoduje on taki p
ę
d
powietrza, jak gdyby dmuchał cyklon. - Tak, tak! My to wiemy - zawołała jedna z
kobiet. - Potrafisz robi
ć
cuda swoim głosem. - Jakie tam cuda! - zawołała inna.
- To s
ą
tylko sztuczki czarnoksi
ę
skie. Słysz
ą
c to wszystko, Gelsomino rzucił ze
zło
ś
ci
ą
wiadro na ziemi
ę
, wszedł do domu i zaryglował za sob
ą
drzwi. "Oto koniec
mojego spokoju - rozmy
ś
lał - nie b
ę
d
ę
mógł teraz uczyni
ć
ani jednego kroku, aby
nie biegali za mn
ą
ludzie. Od rana do wieczora b
ę
d
ą
gada
ć
tylko o mnie, b
ę
d
ą
nawet swoje dzieci straszy
ć
moim imieniem. Có
ż
mam robi
ć
? Rodzice moi nie
ż
yj
ą
,
najbli
ż
si ich przyjaciele zgin
ę
li na wojnie... Pójd
ę
w
ś
wiat popróbowa
ć
szcz
ęś
cia. Przecie
ż
s
ą
ludzie, którzy płac
ą
za
ś
piew. Prawd
ę
mówi
ą
c, to nawet
dziwne,
ż
e płac
ą
pieni
ą
dze za takie głupstwo, jak słuchanie
ś
piewu. Ale tak ju
ż
jest. A wi
ę
c mo
ż
e i mnie uda si
ę
zosta
ć
ś
piewakiem". Powzi
ą
wszy tak
ą
decyzj
ę
,
zapakował swój ubogi dobytek do tornistra i wyszedł na drog
ę
. Tłum rozst
ą
pił si
ę
przed nim, ale Gelsomino nie spojrzał na nikogo. Oczy skierował wprost przed
siebie i nie wyrzekł ani słowa. Gdy ju
ż
był dosy
ć
daleko, obrócił si
ę
, aby po
raz ostatni rzuci
ć
okiem na swój dom. Tłum ci
ą
gle stał na miejscu i wskazywał na
niego niby na jak
ąś
zjaw
ę
. "Teraz zrobi
ę
im kawał, na jaki zasłu
ż
yli" - pomy
ś
lał
Gelsomino. Napełnił płuca powietrzem i zawołał z całej siły: - Serwus! Skutek
tego pozdrowienia był natychmiastowy; ludzie odczuli niby jakie
ś
wichrzysko,
które zdarło im z głów kapelusze, a pewna stara kobieta w mgnieniu oka stała si
ę
łysa jak kolano, gdy
ż
jej peruka frun
ę
ła w powietrze. - Serwus! Czołem! -
powtarzał Gelsomino
ś
miej
ą
c si
ę
serdecznie z pierwszego figla, jaki spłatał w
swoim
ż
yciu. Kapelusze i peruka poł
ą
czyły si
ę
w stado niby w
ę
drowne ptaki.
Niesione niezwykł
ą
sił
ą
głosu, wzleciały ku chmurom i po chwili znikn
ę
ły w dali.
Jak si
ę
pó
ź
niej okazało, spadły w odległo
ś
ci kilku kilometrów, niektóre nawet
ju
ż
za granic
ą
. Wkrótce za granic
ą
znalazł si
ę
i Gelsomino. Rozdział 3 W tym
rozdziale ~ b
ę
dzie o tym ~ jak Zoppino, ~ kot nad koty... Pierwsz
ą
rzecz
ą
, jak
ą
Gelsomino zobaczył znalazłszy si
ę
w obcym kraju, był błyszcz
ą
cy srebrny
pieni
ą
dz. Le
ż
ał na jezdni, blisko chodnika, dobrze widoczny ju
ż
z dala. "Dziwne,
ż
e nikt go nie podniósł - pomy
ś
lał Gelsomino. - Ja jednak nie przejd
ę
obok niego
oboj
ę
tnie. Swoje ostatnie pieni
ą
dze wydałem jeszcze wczoraj, a dzi
ś
nie miałem w
ustach ani kruszynki chleba. Ale zapytam si
ę
przede wszystkim, czy go tu kto
ś
nie zgubił". Podszedł do niewielkiej gromadki ludzi, którzy szepc
ą
c co
ś
przygl
ą
dali mu si
ę
z daleka, i pokazał srebrny pieni
ą
dz. - Kto z was, panowie,
zgubił t
ę
monet
ę
? - zapytał szeptem,
ż
eby nikogo nie przestraszy
ć
. - Zmiataj
st
ą
d - odpowiedzieli mu - i najlepiej nikomu jej nie pokazuj, je
ż
eli nie chcesz
mie
ć
nieprzyjemno
ś
ci. - Bardzo przepraszam - zamruczał zmieszany Gelsomino i nie
zadaj
ą
c ju
ż
ż
adnych pyta
ń
, skierował si
ę
do sklepu z wiele obiecuj
ą
cym szyldem:
"Artykuły Spo
ż
ywcze". W oknie wystawowym, zamiast kiełbas i słoików z marmolad
ą
,
wida
ć
było nagromadzone farby akwarelowe, kredki, zeszyty i butelki atramentu.
"Widocznie to dom towarowy" - pomy
ś
lał Gelsomino i z całym zaufaniem wszedł do
sklepu. - Dobry wieczór - uprzejmie powitał go sklepowy. "Prawd
ę
mówi
ą
c -
błysn
ę
ło w głowie Gelsomina - zegary nie biły nawet południa. Ale nie warto
zwraca
ć
uwagi na takie głupstwa". I swoim
ś
ciszonym głosem, od którego normalni
ludzie prawie
ż
e głuchli, zapytał: - Czy mog
ę
tu kupi
ć
chleba? - Ma si
ę
rozumie
ć
, drogi panie. Ile, jedn
ą
butelk
ę
czy dwie? Czerwonego czy czarnego? -
Nie, tylko nie czerwonego - odpowiedział Gelsomino. - I czy rzeczywi
ś
cie
sprzedajecie go na butelki? Sklepowy parskn
ą
ł
ś
miechem. - A jak
ż
e inaczej
sprzedawa
ć
? Mo
ż
e u was tn
ą
go na kawałki? Prosz
ę
popatrze
ć
, jaki pi
ę
kny chleb
mam w moim sklepie! To mówi
ą
c wskazał na półki, gdzie równymi szeregami, niczym
ż
ołnierze, stały setki butelek atramentu najró
ż
norodniejszych kolorów. Natomiast
w całym sklepie nie było nic do jedzenia, nawet kruszynki chleba ani skórki od
sera. "Mo
ż
e on zwariował? - pomy
ś
lał Gelsomino. - Je
ż
eli tak, to lepiej mu si
ę
nie sprzeciwia
ć
". - Istotnie, ma pan wspaniały chleb, - powiedział wskazuj
ą
c na
butelk
ę
czerwonego atramentu. Ciekawy był, co odpowie sklepowy. - Naprawd
ę
? -
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
ten z zadowoleniem. - To najlepszy zielony chleb, jaki
kiedykolwiek miałem do sprzedania. - Zielony? - Oczywi
ś
cie. Przepraszam, ale
mo
ż
e pan
ź
le widzi? Gelsomino gotów był zło
ż
y
ć
przysi
ę
g
ę
,
ż
e widzi butelk
ę
czerwonego atramentu, my
ś
lał wi
ę
c tylko o pretek
ś
cie, który pozwoliłby mu
wycofa
ć
si
ę
z honorem ze sklepu i znale
źć
innego sprzedawc
ę
przy zdrowych
zmysłach. Nieoczekiwanie ol
ś
niła go my
ś
l. - NIech pan posłucha - szepn
ą
ł - po
chleb przyjd
ę
pó
ź
niej. A teraz prosz
ę
mi powiedzie
ć
, je
ż
eli to panu nie zrobi
kłopotu, gdzie mo
ż
na naby
ć
dobrego atramentu? - Oczywi
ś
cie, powiem - odrzekł
sklepowy z uprzejmym u
ś
miechem. - O, tam, jak pan przejdzie przez ulic
ę
,
znajdzie pan najlepszy w naszym mie
ś
cie sklep z materiałami pi
ś
miennymi. W
oknach wystawowych tego sklepu były wyło
ż
one apetyczne bochenki chleba, strucle,
makaron, całe góry serów, stosy kiełbas i parówek. "Tak te
ż
my
ś
lałem -
powiedział do siebie Gelsomino - tamten sprzedawca ma nie wszystkie klepki na
swoim miejscu i dlatego nazywa atrament chlebem, a chleb atramentem. Ten oto
sklep podoba mi si
ę
bardziej". Wszedł do sklepu i poprosił o pół kilo chleba. -
Chleba? - ze współczuciem zapytał sprzedawca. Pan zapewne si
ę
omylił. Chleb
sprzedaj
ą
w sklepie naprzeciwko, my posiadamy tylko materiały pi
ś
mienne. I
dumnym gestem wskazał wszystkie artykuły spo
ż
ywcze. "Teraz ju
ż
pojmuj
ę
-
pomy
ś
lał Gelsomino - w tym kraju wszystko nazywa si
ę
na odwrót. Je
ż
eli chleb
b
ę
d
ę
nazywa
ć
chlebem, to mnie nikt nie zrozumie". - Poprosz
ę
o pół kilo
atramentu - powiedział do sprzedawcy. Sprzedawca zwa
ż
ył pół kilo chleba, zawin
ą
ł
jak nale
ż
y i wyci
ą
gn
ą
ł do Gelsomina r
ę
k
ę
ze sprawunkiem. - I troch
ę
tego - dodał
Gelsomino i wskazał na kr
ą
g szwajcarskiego sera, postanowiwszy nie wymienia
ć
wła
ś
ciwej nazwy. - Pan
ż
yczy sobie troch
ę
gumy do wycierania - podchwycił
sprzedawca. - Ju
ż
podaj
ę
. Odkroił ładny kawałek sera, zwa
ż
ył i równie
ż
zapakował
w papier. Gelsomino, westchn
ą
wszy z ulg
ą
, poło
ż
ył na ladzie srebrn
ą
monet
ę
.
Sprzedawca rzucił na ni
ą
okiem, trzy razy brz
ę
kn
ą
ł monet
ą
o lad
ę
,
ż
eby usłysze
ć
,
jaki ma d
ź
wi
ę
k, popatrzył na ni
ą
przez powi
ę
kszaj
ą
ce szkło i nawet popróbował
z
ę
bami. Na koniec zwrócił j
ą
Gelsominowi i lodowatym głosem powiedział: - Bardzo
mi przykro, młodzie
ń
cze, ale pa
ń
ska moneta jest prawdziwa. - To dobrze -
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
Gelsomino. - To
ź
le! Skoro moneta jest prawdziwa, nie mog
ę
jej
przyj
ąć
. Prosz
ę
odda
ć
sprawunki i niech pan idzie swoj
ą
drog
ą
. Ma pan szcz
ęś
cie,
ż
e nie chce mi si
ę
wychodzi
ć
na ulic
ę
i woła
ć
policji. Czy pan wie, co grozi za
posiadanie prawdziwych pieni
ę
dzy? Wi
ę
zienie! - Ale przecie
ż
p ja... - Prosz
ę
nie
krzycze
ć
, nie jestem głuchy. Id
ź
ju
ż
, id
ź
. Wrócisz z fałszyw
ą
monet
ą
, to
otrzymasz sprawunki. Gelsomino wepchn
ą
ł pi
ęść
w usta, aby nie krzykn
ąć
. Na
niewielkiej odległo
ś
ci pomi
ę
dzy lad
ą
a drzwiami odbył si
ę
nast
ę
puj
ą
cy szybki
dialog: Głos: Czy chcesz,
ż
ebym zawołał jedno "ach", a cała witryna rozleci si
ę
na kawałki? Gelsomino: Zaklinam ci
ę
, nie rób tego. Ledwie przybyłem do tego
kraju, a ju
ż
wszystko idzie mi na opak. Głos: Ale ja musz
ę
si
ę
wyrwa
ć
, bo p
ę
kn
ę
!
Jeste
ś
moim władc
ą
, znajd
ź
na to sposób. Gelsomino: Miej cierpliwo
ść
! Wyjd
ź
my ze
sklepu tego wariata. Nie chc
ę
go rujnowa
ć
. W tym kraju dziej
ą
si
ę
dziwne
rzeczy... Głos: Spiesz si
ę
, bo nie wytrzymam... bo wrzasn
ę
! Bo stanie si
ę
co
ś
strasznego! Gelsomino wypadł ze sklepu, skr
ę
cił w pust
ą
uliczk
ę
i szybko
rozejrzał si
ę
dokoła. Nigdzie nie było
ż
ywej duszy. Wtedy, chc
ą
c uspokoi
ć
ogarniaj
ą
c
ą
go w
ś
ciekło
ść
, wyj
ą
ł z ust pi
ęść
i niegło
ś
no powiedział: - O_o! I
oto najbli
ż
sza uliczna latarnia rozpadła si
ę
na kawałki, a z góry, z jakiego
ś
okna wypadła na bruk doniczka. Gelsomino westchn
ą
ł: - Kiedy b
ę
d
ę
miał pieni
ą
dze,
wy
ś
l
ę
do zarz
ą
du miejskiego przekaz pocztowy pokrywaj
ą
cy warto
ść
latarni i
podaruj
ę
wła
ś
cicielom doniczki now
ą
, ładniejsz
ą
... A mo
ż
e jeszcze co
ś
rozbiłem?
- Ju
ż
wi
ę
cej nic - odpowiedział mu cienki, cieniutki głosik. Gelsomino obejrzał
si
ę
i zobaczył kotka, a wła
ś
ciwie jakie
ś
stworzenie, które z daleka mogło
uchodzi
ć
za kotka. Było całe czerwone, stało tylko na trzech nogach i, co
najdziwniejsze, był to tylko kontur kota, co
ś
w rodzaju figur, jakie dzieciarnia
rysuje na
ś
cianach. - Umiesz mówi
ć
? - zapytał szeptem Gelsomino. - Oczywi
ś
cie,
nie jestem takim zupełnie zwyczajnym kotem. Umiem na przykład czyta
ć
i pisa
ć
.
Ale to jest zupełnie naturalne, przecie
ż
moja mama to szkolna kreda. - Kto, kto?
- Narysowała mnie na
ś
cianie jedna dziewczynka, która zabrała ze szkoły kawałek
kredy. Ale zd
ąż
yła mi zrobi
ć
tylko trzy łapki, kiedy zza rogu ukazał si
ę
policjant i dziewczynka musiała ucieka
ć
. Poniewa
ż
jestem kulawy, postanowiłem,
ż
e b
ę
d
ę
si
ę
nazywał Zoppino (czyt.: Dzoppino), czyli Kulasek. Oprócz tego troch
ę
kaszl
ę
, dlatego
ż
e
ś
ciana była nieco wilgotna, a ja musiałem sp
ę
dzi
ć
na niej
cał
ą
zim
ę
. Gelsomino spojrzał na
ś
cian
ę
. Zostało na niej odbicie Zoppina, tak
jak by kto
ś
oderwał od
ś
ciany rysunek razem z cz
ęś
ci
ą
tynku. - A jak stamt
ą
d
zeskoczyłe
ś
? - zapytał. - Pomógł mi twój głos - odpowiedział Zoppino. - Gdyby
ś
krzykn
ą
ł troch
ę
gło
ś
niej, rozwaliłby
ś
ś
cian
ę
i wtedy rysunek rozleciałby si
ę
. A
teraz jestem po prostu szcz
ęś
liwy. Jak przyjemnie spacerowa
ć
po
ś
wiecie,
chocia
ż
by na trzech nogach! Przecie
ż
ty masz tylko dwie, a nie skar
ż
ysz si
ę
,
prawda? - Chyba tak, zgodził si
ę
Gelsomino. - Dwie nogi to czasami te
ż
du
ż
o.
Gdybym miał tylko jedn
ą
, siedziałbym sobie w domu. - Nie jeste
ś
w humorze -
zauwa
ż
ył Zoppino. - Co ci si
ę
stało? Ale zaledwie Gelsomino zacz
ą
ł opowiada
ć
o
swoich przygodach, na ulicy ukazał si
ę
prawdziwy kot, który miał cztery
prawdziwe łapy. Widocznie był czym
ś
bardzo zafrasowany, gdy
ż
nawet nie spojrzał
na naszych przyjaciół. - Miau! - odezwał si
ę
do niego Zoppino. W kocim j
ę
zyku to
znaczy: "Jak si
ę
masz". Kot zatrzymał si
ę
. Wydawał si
ę
zdziwiony, a nawet
oburzony. - Nazywam si
ę
Zoppino. A ty? - przedstawił si
ę
narysowany kotek.
Prawdziwy kot przez jaki
ś
czas namy
ś
lał si
ę
, czy warto odpowiada
ć
, a pó
ź
niej
niech
ę
tnie wymruczał: - Nazywam si
ę
Reks. - Co on tam mówi? - wtr
ą
cił si
ę
Gelsomino, który oczywi
ś
cie nie rozumiał po kociemu. - On mówi,
ż
e nazywa si
ę
Reks. - Przecie
ż
to psie imi
ę
. - Masz całkowit
ą
racj
ę
. - Nic nie rozumiem -
przyznał si
ę
Gelsomino. - Najpierw sklepowy, który chciał mi wkr
ę
ci
ć
atrament
zamiast chleba, teraz kot z psim imieniem... - Mój drogi, on po prostu my
ś
li,
ż
e
jest psem - wyja
ś
nił Zoppino. - Zaraz si
ę
o tym przekonasz. - I zwróciwszy si
ę
do kota, uprzejmie go pozdrowił: - Miau! Reks! - Hau, hau! - oburzony kot z
trudem wydobył z siebie odpowied
ź
. - Wstydziłby
ś
si
ę
! Jeste
ś
kotem i miauczysz?
- Ale jestem kotem narysowanym na murze, i to tylko z trzema łapkami - odparł
Zoppino. - Okrywasz ha
ń
b
ą
cały nasz ród. Nie mog
ę
na ciebie patrze
ć
! W ogóle
spiesz
ę
si
ę
, gdy
ż
zbiera si
ę
na deszcz i musz
ę
biec do domu po parasol. To
mówi
ą
c odwrócił si
ę
i poszczekuj
ą
c od czasu do czasu, odszedł. - Co on
powiedział? - zainteresował si
ę
Gelsomino. - Powiedział,
ż
e zaraz zacznie pada
ć
.
Gelsomino spojrzał w niebo. Tu i ówdzie mi
ę
dzy dachami domów przedzierały si
ę
o
ś
lepiaj
ą
ce promienie sło
ń
ca i nawet przez lunet
ę
nie wykryłoby si
ę
na niebie
chmurki. - Przypuszczam,
ż
e tutaj wszystkie burze tak wygl
ą
daj
ą
- orzekł. - W
tym kraju wszystko jest na opak i nawet mnie si
ę
wydaje,
ż
e zacz
ą
łem chodzi
ć
na
głowie. - Drogi Gelsomino, trafiłe
ś
po prostu do Kraju Kłamczuchów. Tutejsze
prawa nakazuj
ą
wszystkim kłama
ć
. Temu, kto chciałby mówi
ć
prawd
ę
, na zapłacenie
kar nie starczyłoby własnej skóry, wliczaj
ą
c nawet ogon. I tutaj Zoppino, który,
przebywszy tyle czasu na swojej
ś
cianie, widział niemało ciekawych rzeczy,
dokładnie opowiedział Gelsominowi, jak powstał Kraj Kłamczuchów. Rozdział 4 Tu
historia dosy
ć
prosta, jak to~ Kraj Kłamczuchów powstał - Otó
ż
wiedz... - zacz
ą
ł
Zoppino. Ale,
ż
eby niepotrzebnie nie zajmowa
ć
wam czasu, skróc
ę
troch
ę
jego
opowiadanie i dowiecie si
ę
tylko o najwa
ż
niejszym. Przed wielu laty zjawił si
ę
w
tym kraju sprytny i odwa
ż
ny pirat imieniem Giacomone (czyt.: D
ż
iakomone), czyli
"wielki Giacomo". Giacomone był tak wysoki i gruby,
ż
e nosił to ci
ęż
kie imi
ę
bez
ż
adnego wysiłku, ale był ju
ż
niemłody i przemy
ś
liwał nad tym, jak by w spokoju
sp
ę
dzi
ć
staro
ść
. "Młodo
ść
min
ę
ła i włócz
ę
ga po morzach ju
ż
mnie nie n
ę
ci - mówił
do siebie. - Rzuc
ę
swoje zaj
ę
cie i osiedl
ę
si
ę
na jakiej
ś
wysepce. Ale nie
zapomn
ę
równie
ż
o dawnych przyjaciołach_piratach, mianuj
ę
ich szambelanami,
admirałami i generałami, aby nie narzekali na swojego wodza". Jak powiedział,
tak zrobił. Zacz
ą
ł poszukiwa
ć
odpowiedniej wyspy, ale wszystkie były dla niego
troch
ę
za małe. A je
ż
eli wyspa odpowiadała samemu wodzowi piratów, to nie
podobała si
ę
któremu
ś
z jego bandy. Jeden pirat koniecznie chciał mie
ć
w pobli
ż
u
rzek
ę
,
ż
eby mógł w niej łowi
ć
pstr
ą
gi, drugi pragn
ą
ł,
ż
eby na wyspie było kino,
trzeci nie mógł si
ę
obej
ść
bez banku, gdzie mógłby otrzymywa
ć
procenty od
pirackich oszcz
ę
dno
ś
ci. - Dlaczego nie mieliby
ś
my poszuka
ć
czego
ś
lepszego ni
ż
wyspa? - powiedzieli piraci. Sprawa sko
ń
czyła si
ę
w ten sposób,
ż
e zaj
ę
li cały
kraj, w którym było wielkie miasto z bankami i teatrami, i około dziesi
ę
ciu
rzeczek, gdzie mo
ż
na było łowi
ć
pstr
ą
gi i pływa
ć
w niedziel
ę
łódk
ą
. W tym
wszystkim nie było nic nadzwyczajnego: zdarza si
ę
,
ż
e jaka
ś
piracka banda
zagarnie ten albo inny mały kraj. Zawładn
ą
wszy pa
ń
stwem, Giacomone pomy
ś
lał o
zmianach: siebie kazał nazywa
ć
"król Giacomone Pierwszy", a swoim zaufanym nadał
tytuły admirałów, szambelanów i naczelników stra
ż
y po
ż
arnej. Ma si
ę
rozumie
ć
,
ż
e
Giacomone natychmiast wydał zarz
ą
dzenie, w którym polecił tytułowa
ć
si
ę
"Wasza
Królewska Wysoko
ść
", a tym, którzy by go nie posłuchali, miano ucina
ć
j
ę
zyk.
A
ż
eby za
ś
nikomu nawet nie przyszło na my
ś
l mówi
ć
o nim prawd
ę
, nakazał swoim
ministrom sporz
ą
dzi
ć
nowy słownik. - Trzeba pozamienia
ć
wszystkie słowa -
tłumaczył. - Na przykład słowo "pirat" b
ę
dzie znaczy
ć
"uczciwy człowiek". Je
ż
eli
ktokolwiek nazwie mnie piratem, to po prostu powie w nowym j
ę
zyku,
ż
e jestem
uczciwy chłop. - Przysi
ę
gamy na wszystkie wieloryby, które były
ś
wiadkami
naszych zwyci
ę
stw - wykrzykn
ę
li w zachwycie ministrowie - wspaniały pomysł! Po
prostu mo
ż
na by go oprawi
ć
w ramki i powiesi
ć
na
ś
cianie! - A wi
ę
c
zrozumieli
ś
cie - powiedział Giacomone. - Idziemy zatem dalej: zmienicie nazwy
wszystkich rzeczy, imiona ludzi i zwierz
ą
t. Na pocz
ą
tek niech ludzie, zamiast
mówi
ć
"dzie
ń
dobry",
ż
ycz
ą
sobie "dobrej nocy". W ten sposób moi wierni poddani
b
ę
d
ą
ka
ż
dy swój dzie
ń
zaczyna
ć
od kłamstwa. No, i rozumie si
ę
, trzeba b
ę
dzie,
aby id
ą
c spa
ć
, jeden drugiemu
ż
yczył dobrego apetytu... - Znakomicie! - zawołał
który
ś
z ministrów. - Przecie
ż
, a
ż
eby komukolwiek rzec: "Jak pan
ś
licznie
wygl
ą
da!", trzeba b
ę
dzie powiedzie
ć
: "Có
ż
za g
ę
ba! Tylko bi
ć
i patrze
ć
, czy
równo puchnie!" Kiedy wydrukowano nowy słownik i ogłoszono "Prawo o
obowi
ą
zuj
ą
cym kłamstwie", zacz
ą
ł si
ę
nieprawdopodobny zam
ę
t. W pierwszych dniach
ludzie ci
ą
gle si
ę
mylili. Szli na przykład po chleb do piekarza, zapomniawszy,
ż
e piekarz sprzedaje teraz zeszyty i ołówki, a chleb nale
ż
y kupowa
ć
w sklepie
materiałów pi
ś
miennych, albo przychodzili do parku, spogl
ą
dali na kwiaty i
wzdychali: - Jakie
ś
liczne ró
ż
e! Wtedy wyskakiwał zza krzaka szpieg króla
Giacomone trzymaj
ą
c przygotowane kajdanki. - A, winszuj
ę
panu, pan naruszył
prawo! Jak mogło przyj
ść
panu do głowy,
ż
eby marchew nazywa
ć
ró
żą
? - Prosz
ę
mi
wybaczy
ć
- mamrotał zmieszany nieszcz
ęś
nik i szybko zaczynał chwali
ć
wszystkie
pozostałe kwiaty. - Jaka urocza pokrzywa! - mówił wskazuj
ą
c na fiołki. - Prosz
ę
nie odwraca
ć
kota ogonem. Złamało si
ę
prawo, posiedzi si
ę
w wi
ę
zieniu, a tam ju
ż
naucz
ą
pana łga
ć
według wszelkich prawideł. A co si
ę
działo w szkołach, tego nie
mo
ż
na opisa
ć
!
ś
eby wykona
ć
dodawanie, trzeba było odejmowa
ć
.
ś
eby podzieli
ć
,
trzeba było pomno
ż
y
ć
. Nawet nauczyciele nie umieli rozwi
ą
za
ć
ani jednego zadania
i dla wszystkich tumanów nast
ą
piły
ś
wi
ę
te czasy: im wi
ę
cej popełniali bł
ę
dów,
tym lepsze otrzymywali stopnie. A wypracowania? Mo
ż
ecie sobie wyobrazi
ć
, jak
wygl
ą
dały, kiedy wszystkie słowa przewrócono do góry nogami. Oto na przykład
wypracowanie na temat: "Opis pogodnego dnia", które opracował pewien ucze
ń
i
otrzymał za nie fałszywy złoty medal: "Wczoraj padało. Jak przyjemnie spacerowa
ć
w czasie ulewnego deszczu, który leje jak z cebra! Nareszcie ludzie mogli
zostawi
ć
w domu swoje płaszcze i parasolki i wyj
ść
na spacer bez marynarek! Nie
lubi
ę
, kiedy
ś
wieci sło
ń
ce, poniewa
ż
trzeba wtedy siedzie
ć
pod dachem, bo
inaczej si
ę
zmoknie. I oprócz tego przez cał
ą
noc trzeba patrze
ć
na promienie
sło
ń
ca, które pos
ę
pnie zaciemniaj
ą
dachówki drzwi". Aby w pełni oceni
ć
t
ę
prac
ę
,
trzeba wiedzie
ć
,
ż
e "dachówki drzwi" w nowym j
ę
zyku znaczyło "szyby okienne". A
wi
ę
c ju
ż
zrozumieli
ś
cie, o co chodzi. W Kraju Kłamczuchów nawet zwierz
ę
ta
musiały si
ę
nauczy
ć
kałma
ć
. Psy miauczały, koty szczekały, konie mruczały, a
lwa, który siedział w klatce w ogrodzie zoologicznym, zmuszono do pisków, bo
jego ryk przydzielono myszom. Tylko ryb i ptaków nie obowi
ą
zywały prawa króla
Giacomone, gdy
ż
ryby całe
ż
ycie milcz
ą
i nikt nie mo
ż
e ich zmusi
ć
do kłamania, a
ptaki fruwaj
ą
w powietrzu i niełatwo je schwyta
ć
. W ka
ż
dym b
ą
d
ź
razie ptaki w
dalszym ci
ą
gu
ś
piewały ka
ż
dy swoim głosem i ludzie cz
ę
sto spogl
ą
dali na nie z
zazdro
ś
ci
ą
: - Szcz
ęś
ciarze! Nikt nie mo
ż
e ich ukara
ć
grzywn
ą
!... Gelsomino,
słuchaj
ą
c opowiadania kotka, zupełnie upadł na duchu. "Jak
ż
e b
ę
d
ę
mógł przebywa
ć
w tym kraju - my
ś
lał. - Mam tak silny głos,
ż
e je
ż
eli nieostro
ż
nie powiem
prawd
ę
, usłyszy mnie od razu cała policja króla Giacomone. Poza tym głos bywa
nieposłuszny i obawiam si
ę
,
ż
e mi sił nie wystarczy, aby go upilnowa
ć
". - Teraz
ju
ż
wiesz wszystko - zako
ń
czył Zoppino. - Pomówmy o czym
ś
innym. Mnie si
ę
chce
je
ść
. - Mnie równie
ż
. Tylko
ż
e o mało nie zapomniałem o tym. - Głód to jedyna
rzecz, o której nie sposób zapomnie
ć
. Nie łagodzi go czas, lecz na odwrót, im
wi
ę
cej upływa czasu, tym silniej głód o sobie przypomina. Zaraz co
ś
wymy
ś
limy,
tylko si
ę
po
ż
egnam ze
ś
cian
ą
, która tak długo trzymała mnie w niewoli. I Zoppino
swoj
ą
czerwon
ą
łapk
ą
z kredy napisał na
ś
cianie: "Miau! Niech
ż
yje wolno
ść
!"
Zdobycie jedzenia okazło si
ę
spraw
ą
niełatw
ą
. Cały czas, gdy si
ę
włóczyli po
mie
ś
cie, Gelsomino patrzył w ziemi
ę
, my
ś
l
ą
c,
ż
e znajdzie fałszyw
ą
monet
ę
.
Zoppino, przeciwnie, przygl
ą
dał si
ę
przechodniom, jak by szukał kogo
ś
znajomego.
- To ona - powiedział nagle i wskazał na starsz
ą
kobiet
ę
, która szybko szła
chodnikiem, trzymaj
ą
c w r
ę
ku niewielk
ą
paczk
ę
. - Kto to? - To ciotka Pannocchia
(czyt.: Pannokkia), opiekunka kotów. Co wieczór przychodzi do bramy królewskiego
parku z resztkami jedzenia dla bezdomnych kotów. Ciotka Pannocchia była
staruszk
ą
o surowej minie, chud
ą
, prost
ą
jak kij, wysok
ą
prawie na dwa metry.
Wygl
ą
dała raczej na osob
ę
, która miotł
ą
przegania bezdomne koty. Ze słów Zoppina
wynikało jenak co
ś
zupełnie odwrotnego. Zaprowadziła ona Gelsomina i jego nowego
przyjaciela na mały plac, gdzie w gł
ę
bi wida
ć
było parkowy mur. Na jego szczycie
je
ż
yły si
ę
ostre szkła z potłuczonych butelek. Dziesi
ęć
chudych, wyleniałych
kotów przywitało ich niezgodnym szczekaniem. - Jakie one głupie! - powiedział
Zoppino. - Popatrz, zrobi
ę
im kawał. W chwili gdy ciotka Pannocchia rozwin
ę
ła
swoj
ą
paczk
ę
i wyło
ż
yła resztki jedzenia na chodnik, Zoppino rzucił si
ę
mi
ę
dzy
gromad
ę
kotów, wrzeszcz
ą
c z całej siły: - Miau! - miau! miau! Kot, który
miauczy, zamiast szczeka
ć
! To było dla miejscowych kotów czym
ś
nieprawdopodobnym. Były tak zdumione,
ż
e stan
ę
ły z otwartymi pyszczkami,
skamieniałe, podobne do pos
ą
gów. Zoppino porwał kilka głów dorszy i ogon od
ś
ledzia, dwoma susami przeskoczył mur i zaszył si
ę
w krzakach. Gelsomino
obejrzał si
ę
. Brała go pokusa,
ż
eby równie
ż
przeskoczy
ć
przez mur, i byłby tak
zrobił, gdyby ciotka Pannocchia nie przygl
ą
dała mu si
ę
podejrzliwie. "Jeszcze
narobi alarmu" - pomy
ś
lał. I przybrawszy wygl
ą
d osoby, która nie ma nic
wspólnego z tym, co si
ę
wydarzyło, przeszedł bokiem. Koty, gdy ochłon
ę
ły ze
zdumienia, szczekaj
ą
c wczepiły si
ę
w spódnic
ę
ciotki Pannocchii, która naprawd
ę
była zaskoczona nie mniej ni
ż
one. W ko
ń
cu rozdzieliła mi
ę
dzy nie resztki
jedzenia, rzuciła okiem na mur, za którym znikn
ą
ł Zoppino, i wróciła do domu.
Gelsomino skr
ę
cił za róg ulicy i tutaj natkn
ą
ł si
ę
na długo oczekiwan
ą
fałszyw
ą
monet
ę
. Kupił sobie chleba i sera, czyli - jak si
ę
w tej krainie mówiło -
butelk
ę
atramentu i kawałek gumy do wycierania. Zapadła szybko noc. Gelsomino
był zm
ę
czony i senny. Trafił na nie zamkni
ę
t
ą
furtk
ę
, w
ś
lizn
ą
ł si
ę
do jakiej
ś
szopy i wyci
ą
gn
ą
wszy si
ę
na stosie w
ę
gla, zapadł w mocny sen. Rozdział 5 Kot
wykrywa ~ rzecz nieznan
ą
: ~ król jest łysy ~ jak kolano! Podczas gdy Gelsomino
ś
pi (nie podejrzewaj
ą
c,
ż
e nawet we
ś
nie przydarzy mu si
ę
nowa przygoda, o
której nam pó
ź
niej opowie), pójdziemy
ś
ladem trzech czerwonych łapek Zoppina.
Łebki dorszy i ogonek
ś
ledzia smakowały mu nadzwyczajnie. Pierwszy raz w
ż
yciu
trafiło mu co
ś
do pyszczka. Dopóki tkwił na
ś
cianie, nie zdarzyło mu si
ę
nigdy
odczuwa
ć
głodu. Poza tym tak
ż
e po raz pierwszy spacerował noc
ą
po królewskim
parku. "Szkoda - mówił do siebie -
ż
e nie ma tu równie
ż
Gelsomina. Mógłby
za
ś
piewa
ć
serenad
ę
królowi Giacomone i roztrzaska
ć
na kawałki szklane pałacowe
drzwi." Podniósł oczy na pałac, przyjrzał mu si
ę
dokładnie i spostrzegł na
ostatim pi
ę
trze szereg o
ś
wietlonych okien. "Król Giacomone udaje si
ę
na
spoczynek - pomy
ś
lał. - Nie chciałbym straci
ć
takiego widoku." Zr
ę
cznie, jak
tylko taki kot mógł to zrobi
ć
, zacz
ą
ł si
ę
wspina
ć
z pi
ę
tra na pi
ę
tro, a
ż
znalazł
si
ę
w oknie ogromnego salonu, który przytykał do sypialni Jego Królewskiej
Mo
ś
ci. Dwa nie ko
ń
cz
ą
ce si
ę
, jak by si
ę
wydawało, szeregi pokojowców, lokajów,
dworaków, szambelanów, admirałów, ministrów i innych wa
ż
nych osobisto
ś
ci
schylały si
ę
w ukłonach przed krocz
ą
cym królem Giacomone, straszliwie grubym,
wielkim i brzydkim. Ten brzydal posiadał jednak dwie pi
ę
kne rzeczy: bujne i
długie, wij
ą
ce si
ę
włosy o płomienistej pomara
ń
czowej barwie i nocn
ą
fiołkow
ą
koszul
ę
z wyhaftowanym na piersi imieniem. Król szedł, wszyscy pochylali si
ę
jeszcze ni
ż
ej i b
ą
kali, pełni szacunku: - Dobrego dnia, Majestacie! Radosnego
dnia, królu! Giacomone zatrzymywał si
ę
przy jednej lub drugiej osobisto
ś
ci,
ziewał, a wtedy najbli
ż
ej stoj
ą
cy dworak eleganckim gestem wysuwał r
ę
k
ę
i
zasłaniał królowi usta. Król ci
ą
gn
ą
ł swoj
ą
przechadzk
ę
, narzekaj
ą
c: - Wcale mi
si
ę
nie chce spa
ć
tego ranka, czuj
ę
si
ę
rze
ś
ki jak
ź
rebask. Oczywi
ś
cie chciał
powiedzie
ć
co
ś
odwrotnego, ale do tego stopnia przyzwyczaił innych do kłamania,
ż
e i sam zacz
ą
ł okropnie łga
ć
, a co ciekawsze, pierwszy w te łgarstwa wierzył. -
Wasza Królewska Mo
ść
ma tak
ą
g
ę
b
ę
,
ż
e tylko bi
ć
i patrze
ć
, czy równo puchnie -
zauwa
ż
ył uprzejmie jeden z ministrów pochylaj
ą
c si
ę
w niskim ukłonie. Król
Giacomone obrzucił go w
ś
ciekłym spojrzeniem, ale w por
ę
przypomniał sobie,
ż
e te
słowa nie mog
ą
nic innego oznacza
ć
, jak tylko,
ż
e ma prze
ś
liczn
ą
cer
ę
, wi
ę
c
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
, ziewn
ą
ł, obrócił si
ę
, aby ruchem r
ę
ki pozdrowi
ć
tłum, uniósł
tren fiołkowej koszuli i znikn
ą
ł w swojej sypialni. Zoppino przeskoczył na
drugie okno, aby móc go obserwowa
ć
w dalszym ci
ą
gu. Jego Królewska Wysoko
ść
Giacomone, ledwo znalazł si
ę
sam, podbiegł do lustra i zacz
ą
ł czesa
ć
swoje
pi
ę
kne pomara
ń
czowe włosy złotym grzebieniem. "Dba o fryzur
ę
- stwierdził
Zoppino - i ostatecznie robi to słusznie, gdy
ż
jest ona naprawd
ę
pi
ę
kna. A
ż
dziwne,
ż
e człowiek z takimi włosami mógł zosta
ć
piratem. Powinien raczej by
ć
malarzem lub muzykiem." W tej wła
ś
nie chwili Giacomone odło
ż
ył grzebie
ń
, chwycił
delikatnie dwa loki swojej fryzury w okolicach skroni i raz_dwa_trzy, za jednym
ruchem r
ę
ki okazał si
ę
łysy jak kolano. Doprawdy,
ż
aden Indianin nie umiałby tak
szybko oskalpowa
ć
wroga. - Peruka! - wymruczał oszołomiony Zoppino. Pi
ę
kne
pomara
ń
czowe włosy nie były niczym innym jak tylko peruk
ą
! Peruk
ą
, spod której
ukazała si
ę
głowa Jego Królewskiej Mo
ś
ci, brzydkiego, czerwonego koloru, pokryta
tu i ówdzie brodawkami i guzami, które Giacomone obmacywał wzdychaj
ą
c
ż
ało
ś
nie.
Potem otworzył szeroko szaf
ę
i ukazał patrz
ą
cemu Zoppinowi - który z kolei
otworzył jeszcze szerzej oczy - cał
ą
kolekcj
ę
peruk we wszystkich kolorach:
blond, niebieskie, czarne, ufryzowane na sto ró
ż
nych sposobów i mód. Król, który
publicznie wyst
ę
pował zawsze w pomara
ń
czowej peruce, prywatnie, a zwłaszcza w
łó
ż
ku, lubił zmienia
ć
peruki. Zmniejszało to jego zmartwienie z powodu łysiny.
Wła
ś
ciwie nie powinien si
ę
wcale wstydzi
ć
tego,
ż
e wypadły mu włosy z głowy.
Prawie wszystkim osobom w pewnym wieku wypadaj
ą
włosy. Ale Giacomone ju
ż
taki
był: własnej głowy bez czupryny nie mógł
ś
cierpie
ć
. I oto na oczach Zoppina Jego
Królewska Wysoko
ść
jedn
ą
po drugiej przymierzał dziesi
ą
tki peruk, obracaj
ą
c si
ę
przed lustrem, aby podziwia
ć
ich efekt. Przygl
ą
dał si
ę
z przodu, z profilu,
małym lusterkiem sprawdzał tył głowy niby primadonna przed wyj
ś
ciem na scen
ę
.
Ostatecznie dobrał sobie peruk
ę
fiołkow
ą
, o takim samym odcieniu, jaki miała
nocna koszula, wło
ż
ył j
ą
na swoj
ą
łysin
ę
i poszedł do łó
ż
ka, gasz
ą
c
ś
wiatło.
Zoppino sp
ę
dził jeszcze dobre pół godzinki, zagl
ą
daj
ą
c tu i ówdzie przez okna
królewskiego pałacu. Nie było to zaj
ę
cie dla osoby dobrze wychowanej. Tak jak
nieładnie jest przykłada
ć
ucho do drzwi, tak te
ż
nie my
ś
licie chyba,
ż
e ładnie
jest zagl
ą
da
ć
przez okno. Nie udałoby si
ę
to wam zreszt
ą
nigdy w
ż
yciu, gdy
ż
nie
jeste
ś
cie ani kotami, ani cyrkowcami. Zoppinowi podobał si
ę
szeczególnie jeden z
szambelanów, który przed pój
ś
ciem do łó
ż
ka zdj
ą
ł swoj
ą
szat
ę
dworsk
ą
,
rozrzucaj
ą
c na wszystkie strony ozdoby, ordery i bro
ń
. I wiecie, co miał pod
spodem? Swoj
ą
star
ą
odzie
ż
pirack
ą
: portki zawini
ę
te do kolan i bluz
ę
w
szachownic
ę
. Wło
ż
ył te
ż
czarn
ą
opask
ę
, zakrywaj
ą
c
ą
prawe oko. W tym stroju stary
pirat wdrapał si
ę
nie tyle do łó
ż
ka, ile na szczyt baldachimu rozci
ą
gni
ę
tego nad
posłaniem. T
ę
sknił zapewne do wysokich rei drewnianych masztów. W ko
ń
cu zapalił
taniutk
ą
fajk
ę
i łapczywie zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
ś
mierdz
ą
cym dymem, którym a
ż
si
ę
zakrztusił Zoppino. "Popatrz, popatrz - powiedział do siebie nasz obserwator -
oto pot
ę
ga prawdy: nawet stary pirat czuje si
ę
lepiej w swojej prawdziwej
skórze." Kot zdecydował,
ż
e spanie w parku, zwi
ą
zane z ryzykiem przychwycenia
przez kogo
ś
ze stra
ż
y, byłoby lekkomy
ś
lno
ś
ci
ą
. Wrócił wi
ę
c na dół, aby wydosta
ć
si
ę
przez mur otaczaj
ą
cy pałac, i zeskoczył wprost na główny plac miasta, ten,
na którym zapewne zbierał si
ę
tłum, aby słucha
ć
przemówie
ń
króla Giacomone.
Zoppino rozejrzał si
ę
wokoło w poszukiwaniu jakiego
ś
zak
ą
tka, w którym mógłby
sp
ę
dzi
ć
noc, gdy nagle uczuł sw
ę
dzenie w prawej łapce. - Dzwne - zamruczał do
siebie - czy
ż
by Jego Królewska Wysoko
ść
obdarzył mnie pchłami? A mo
ż
e to od
starego pirata? Ale sw
ę
dzenie było innego rodzaju. Łapka, chciałbym zaznaczy
ć
,
sw
ę
działa od wewn
ą
trz, nie od zewn
ą
trz. Zoppino zbadał j
ą
uwa
ż
nie, lecz nie
znalazł nic, ani
ś
ladu pchły. "Rozumiem, o co chodzi. To pewnie ch
ę
tka pisania
na murach. Przypominam sobie,
ż
e podobne sw
ę
dzenie poczułem wczoraj wieczorem,
kiedy dzi
ę
ki Gelsominowi wyl
ą
dowałem na tej ziemi. A wi
ę
c pozwol
ę
sobie zostawi
ć
tu ogłoszenie o królu Kłamczuchów." Przybli
ż
ył si
ę
ostro
ż
nie do frontu
królewskiego pałacu i upewnił si
ę
, czy stra
ż
e nie mogłyby go spstrzec. Ale
stra
ż
e - wbrew przyj
ę
temu w
ś
wiecie zwyczajowi - spały i chrapały. Na wszelki
wypadek kapral inspekcyjny sprawdzał od czasu do czasu, czy nikt nie czuwa. "Nie
mo
ż
e by
ć
lepiej!" - ucieszył si
ę
Zoppino i swoj
ą
purpurow
ą
kredow
ą
łapk
ą
,
oczywi
ś
cie praw
ą
, napisał na królewskim murze akurat od rogu do głównej bramy:
"Król Giacomone nosi peruk
ę
!" "Napis ten wygl
ą
da całkiem dobrze - orzekł po
dokładnym obejrzeniu. - Nale
ż
y si
ę
zastanowi
ć
, czy nie warto go namalowa
ć
i po
drugiej stronie bramy." Nie min
ę
ło wi
ę
cej ni
ż
ć
wier
ć
godziny, a Zoppino
powtórzył napis jak
ąś
setk
ę
razy i w ko
ń
cu był tak zm
ę
czony, jak ucze
ń
, który
odrobił zadane za kar
ę
ć
wiczenia. A teraz - lulu! Dokładnie po
ś
rodku placu
wznosiała si
ę
marmurowa kolumienka, ozdobiona rze
ź
bami mówi
ą
cymi o czynach króla
Giacomone - zmy
ś
lonych, oczywi
ś
cie. Wida
ć
tu było króla rozdaj
ą
cego swoje
bogactwa ubogim, króla kład
ą
cego trupem wrogów, króla - wynalazc
ę
parasola
chroni
ą
cego jego poddanych przed deszczem. Na szczycie kolumny było dosy
ć
miejsca, aby kotek, zwłaszcza z trzema tylko łapkami, mógł si
ę
bezpiecznie
uło
ż
y
ć
i nawet uci
ąć
krótk
ą
drzemk
ę
. Zoppino wdrapał si
ę
tam i wygodnie wtulił w
rze
ź
b
ę
na samym
ś
rodku. Aby nie spa
ść
, okr
ę
cił ogon wokół piorunochronu i zasn
ą
ł
pr
ę
dzej, ni
ż
zd
ąż
ył zamkn
ąć
oczy. Rozdział 6 O tym, jak dzielnego kotka ~ łapie
za kark ~ stara ciotka
Ś
witem obudziło naszego kotka co
ś
jakby szmer wodospadu.
"Czy
ż
by w czasie mojego snu miasto nawiedziła powód
ź
?" - pomy
ś
Lał zaintrygowany
Zoppino. Wychylił głow
ę
ze swego ukrycia i ujrzał w dole plac wypełniony gło
ś
nym
tłumem. Nie trzeba było wiele czasu, aby zrozumie
ć
,
ż
e tłum ten zebrał si
ę
dla
odczytania rewelacyjnej wiadomo
ś
ci, wypisanej koci
ą
łapk
ą
na murach królewskiej
rezydencji: "Król Giacomone nosi peruk
ę
!" W Kraju Kłamczuchów najmniejsze ziarno
prawdy wywołuje wi
ę
kszy hałas ni
ż
bomba atomowa. Nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e ze
wszystkich ulic napływały na plac wci
ąż
nowe tłumy, przyci
ą
gane wrzaw
ą
i
wybuchami
ś
miechu. Przybysze w pierwszej chwili gotowi byli my
ś
le
ć
,
ż
e chodzi tu
o jak
ąś
uroczysto
ść
. - Co si
ę
stało? Czy
ż
by
ś
my wygrali jak
ąś
wojn
ę
? - Wi
ę
cej!
Du
ż
o wi
ę
cej! - Mo
ż
e narodził si
ę
nast
ę
pca tronu? - Jeszcze lepiej! - A wi
ę
c mo
ż
e
zostały zniesione podatki? W ko
ń
cu nowi przybysze zapoznawali si
ę
z napisem
Zoppina i przył
ą
czali si
ę
do ogólnego wesela. Te okrzyki i wybuchy
ś
miechu
obudziły wreszcie króla Giacomone i wyci
ą
gn
ę
ły go z łó
ż
ka w fiołkowej nocnej
koszuli. Władca podbiegł do okna i zacieraj
ą
c r
ę
ce z rado
ś
ci, zawołał: - Có
ż
za
pi
ę
kny widok! Popatrzcie, jak mnie kochaj
ą
moi poddani! Zebrali si
ę
tutaj tak
tłumnie, aby mi powiedzie
ć
"dobranoc". Hej, dworzanie, szambelani, admirałowie!
Podajcie mi natychmiast płaszcz i berło. Chc
ę
wyj
ść
na balkon i wygłosi
ć
mow
ę
!
Ale dworzanie nie byli tak łatwowierni i nie podzielali rado
ś
ci króla. - Wasza
Wysoko
ść
, wy
ś
lijmy najpierw kogo
ś
, aby si
ę
dowiedział dokładnie, o co chodzi. -
Czy Wasza Królewska Mo
ść
nie przypuszcza,
ż
e to mo
ż
e by
ć
rewolucja? - Ale
ż
sk
ą
d?
Czy
ż
nie widzicie, jak s
ą
uradowani? - Owszem, ale jaki powód tej rado
ś
ci? - To
zupełnie jasne: przecie
ż
za chwil
ę
uka
żę
si
ę
ich oczom i usłysz
ą
mój głos. Gdzie
mój sekretarz? - Jestem, królu, do usług. Sekratarz króla Giacomone nosił zawsze
pod pach
ą
grub
ą
tek
ę
, pełn
ą
przemówie
ń
gotowych do natychmiastowego wygłoszenia.
Były tam przemowy wszelkiego rodzaju: pouczaj
ą
ce, rozrzewniaj
ą
ce i
rozweselaj
ą
ce. Oczywi
ś
cie, wszystko było w nich zełgane od pocz
ą
tku do ko
ń
ca.
Sekretarz otworzył tek
ę
i wyj
ą
ł z niej plik kartek zatytułowany: "Mowa o
dziurkach w serze szwajcarskim". - Nie, nie! Nic o
ż
ywno
ś
ci - zaprotestował
król. - Jeszcze sobie kto
ś
głodny przypomni,
ż
e nie jadł kolacji, i miałbym
tylko kłopot. - A wi
ę
c mo
ż
e "O wynalazku koni ana biegunach" - zaproponował
sekretarz. - To ju
ż
lepiej. Nikt nie zaprzeczy,
ż
e zanim ja wst
ą
piłem na tron,
konie w tym kraju nie bujały si
ę
tak, jak trzeba. - Wasza Królewska Wysoko
ść
,
mam tu jeszcze mow
ę
"O kolorze włosów". - Znakomicie! Tego mi wła
ś
nie brakowało!
- zawołał król Giacomone gładz
ą
c swoje uczesanie. Chwycił kartki, na których
spisana była mowa, i wybiegł na balkon. Na widok osoby królewskiej przetoczyło
si
ę
po placu co
ś
, co mo
ż
na by wzi
ąć
za grzmot oklasków albo za wybuch
ś
miechu.
Cz
ęść
nieufnych dworzan królewskich os
ą
dziła,
ż
e to był
ś
miech, i stała si
ę
jeszcze bardziej nieufna. Giacomone, odwrotie, przyj
ą
ł wrzaw
ę
za wyraz uznania,
podzi
ę
kował swoim poddanym pi
ę
knym u
ś
miechem i rozpocz
ą
ł czytanie mowy. (Tylko
nie wyobra
ż
ajcie sobie,
ż
e i wy potrafiliby
ś
cie czyta
ć
w taki sposób, jak to
robił król. Nie zrozumieliby
ś
cie z tego nic a nic. Cała mowa pisana była bowiem
na odwrót. Przetłumacz
ę
wi
ę
c wam i opowiem wszystko, opieraj
ą
c si
ę
na słowach
Gelsomina). Król mówił mniej wi
ę
cej tak: - Moi wierni poddani! Co warta jest
głowa bez włosów! Jest niby ogród bez kwiatów albo niebo bez gwiazd. - Brawo! -
gruchn
ą
ło z tłumu. - Prawda!
Ś
wi
ę
ta prawda! To słowo "prawda" wzbudziło
nieufno
ść
nawet i w cz
ęś
ci mniej podejrzliwych dworzan. Ale król Giacomone
spokojnie ci
ą
gn
ą
ł dalej: - Zanim zostałem królem tego kraju, ludzie wyrywali
sobie tutaj włosy z rozpaczy. Poddani moi jeden po drugim stawali si
ę
łysi i nie
wstydzili si
ę
tego. Ba, nawet perukarze siedzieli tu bez pracy. - Brawo! -
krzykn
ą
ł jaki
ś
obywatel. - Niech
ż
yj
ą
perukarze! Niech
ż
yj
ą
peruki! Król
zaniemówił na chwil
ę
. Wzmianka o peruce trafiła go w samo serce. Mimo wszystko,
odsuwaj
ą
c na bok podejrzenia, przemawiał dalej: - A teraz słuchajcie uwa
ż
nie,
gdy
ż
powiem wam, dlaczego włosy koloru pomara
ń
czowego s
ą
pi
ę
kniejsze ni
ż
zieloine. W tym momencie jaki
ś
dworzanin, bardzo zziajany, poci
ą
gn
ą
ł króla
Giacomone za łokie
ć
i szepn
ą
ł mu do ucha: - Wasza Królewska Mo
ść
, stała si
ę
rzecz straszna! - Mów, co takiego? - Prosz
ę
najpierw obieca
ć
,
ż
e nie zostanie mi
uci
ę
ty j
ę
zyk, je
ż
eli powiem prawd
ę
. - Obiecuj
ę
! Mów! - Królu, na murach kto
ś
powypisywał,
ż
e Wasza Królewska Mo
ść
nosi peruk
ę
, i z tego wła
ś
nie
ś
miej
ą
si
ę
ci
ludzie. Król Giacomone był tak wstrz
ąś
ni
ę
ty,
ż
e kartki, na których zapisana była
mowa, wypadły mu z r
ą
k i pofrun
ę
ły, kołysz
ą
c si
ę
nad tłumem, w powietrzu, a
ż
opadły i znalazły si
ę
w r
ę
kach uliczników. Gdyby królowi powiedziano,
ż
e jego
pałac został podpalony, nie ogarn
ę
łaby go wi
ę
ksza w
ś
ciekło
ść
. Natychmiast wydał
ż
andarmom rozkaz, aby rozp
ę
dzili tłum. Potem dworzaninowi, który przyniósł mu t
ę
straszn
ą
wiadomo
ść
, kazał uci
ąć
j
ę
zyk. Biedaczysko w po
ś
piechu prosił króla, aby
mu zachowano j
ę
zyk. Zapomniał,
ż
e dla ocalenia j
ę
zyka nale
ż
ało prosi
ć
o
zostawienie nosa. Lecz do u
ś
mierzenia gniewu króla Giacomone było jeszcze
daleko. A wi
ę
c w całym kraju ogłoszono proklamacj
ę
, która obiecywała sto tysi
ę
cy
fałszywych talarów za wskazanie autora obrazy królewskiego majestatu. A na placu
przed pałacem, tu
ż
u stóp kolumny, została ustawiona gilotyna, gotowa uci
ąć
głow
ę
nieostro
ż
nemu pisarzowi. - Mamma mia! (po włosku: matko moja!) - zawołał
słysz
ą
c i widz
ą
c to wszystko Zoppino. Przesun
ą
ł łapk
ą
wokoło swej szyi i cofn
ą
ł
si
ę
za rze
ź
b
ę
. "Nie mam poj
ę
cia, jak si
ę
nazywa w j
ę
zyku Kłamczuchów strach, ale
je
ż
eli na to mówi si
ę
odwaga, to czuj
ę
si
ę
w tej chwili bardzo odwa
ż
ny" -
pomy
ś
lał. Na wszelki wypadek cały dzie
ń
pozostał ukryty w swoim schronieniu.
Około wieczora, gdy był pewien,
ż
e nie spotka go nikt niepo
żą
dany, zsun
ą
ł si
ę
z
kolumny, spogl
ą
daj
ą
c ostro
ż
nie wokoło. Gdy ju
ż
był na ziemi, jego tylne łapki
chciały natychmiast pop
ę
dzi
ć
biegiem, ale w przedniej prawej łapce odezwało si
ę
znajome natr
ę
tne sw
ę
dzenie. - Zabawne! - wymruczał Zoppino. - Aby uwolni
ć
si
ę
od
tego sw
ę
dzenia, musz
ę
napisa
ć
znowu co
ś
nieprzyjemnego o królu Giacomone.
Widocznie kto
ś
, kto urodził si
ę
na murze, nie mo
ż
e lepiej sp
ę
dzi
ć
swego
ż
ycia,
jak tylko gryzmol
ą
c na murach, gdzie si
ę
da. Ale co ja zrobi
ę
, przecie
ż
tu nie
wida
ć
ż
adnego muru? Nie namy
ś
laj
ą
c si
ę
długo, Zoppino wypisał na no
ż
u gilotyny
swoj
ą
czerwon
ą
łapk
ą
nowy anons o królu Giacomone: Łysy jest nasz Giacomone@ jak
kolano - to stwierdzone.@ Sw
ę
dzenie min
ę
ło, ale Zoppino zauwa
ż
ył ze smutkiem,
ż
e
jego łapka skróciła si
ę
o kilka milimetrów. - Jednej łapki i tak mi brak; je
ż
eli
zu
ż
yj
ę
drug
ą
na pisanie, jak b
ę
d
ę
chodzi
ć
? - Nie martw si
ę
! - szepn
ą
ł jaki
ś
głos
za jego plecami. I gdyby to był tylko głos, Zoppino zdołałby umkn
ąć
, ale ten
głos miał dwoje ramion i dwie solidne r
ę
ce, które uwi
ę
ziły go, przytrzymuj
ą
c
mocno. Ramiona, r
ę
ce i głos nale
ż
ały do pewnej starszej pani, wysokiej prawie na
dwa metry, szczupłej i surowej... - Ciotka Pannocchia! - pisn
ą
ł Zoppino. - We
własnej osobie - sykn
ę
ła mu do ucha. - Ju
ż
ja ci
ę
teraz naucz
ę
zjada
ć
kolacj
ę
moim kotom i gryzmoli
ć
na murach. Zoppino bez protestu pozwolił uło
ż
py
ć
si
ę
w
fałdach jej płaszcza, tym bardziej
ż
e wła
ś
nie na schodach królewskiego pałacu
ukazało si
ę
kilku
ż
andarmów. "Jak to dobrze,
ż
e ciotka Pannocchia zjawiła si
ę
pierwsza - pomy
ś
lał zwijaj
ą
c si
ę
w kł
ę
bek. - Lepiej mi w jej r
ę
kach ni
ż
w r
ę
kach
króla Giacomone!" Rozdział 7 Tu Zoppino sam, ~ sam jeden ~ uczy miaucze
ć
kotów
siedem Ciotka Pannocchia przyniosła Zoppina do domu i przyszyła go do fotela.
Tak, tak dosłownie - wzi
ę
ła nitk
ę
z igł
ą
i przyszyła, jak by był wzorem do
haftu. A przed odci
ę
ciem nitki zrobiła podwójny supeł,
ż
eby ni
ć
si
ę
nie
wywlokła. - Ciotko Pannocchio - powiedział Zoppino z lekka obra
ż
ony - mogłaby
ś
przynajmniej przyszy
ć
mnie niebiesk
ą
nitk
ą
, która by lepiej pasowała do mego
koloru. Ta pomara
ń
czowa jest obrzydliwa, przypomina mi peruk
ę
króla Giacomone. -
Nie mówmy o peruce. Najwa
ż
niejsze,
ż
e zostałe
ś
złapany i
ż
e mi nie uciekniesz
jak tamtego wieczora. Takie zwierz
ę
ta jak ty niecz
ę
sto mo
ż
na spotka
ć
i wiele si
ę
po tobie spodziewam - powiedziała. - Jestem najzwyczajniejszym kotkiem - odrzekł
skromnie Zoppino. - Ty jeste
ś
kot, który miauczy, a w naszych czasach z takimi
raz_dwa i moje uszanowanie! Wszystkie koty musz
ą
teraz szczeka
ć
, no i oczywi
ś
cie
nic z tego nie wychodzi, bo przecie
ż
nie po to si
ę
urodziły... Ja lubi
ę
koty, a
nie psy. Mam w domu siedem kotów. Za ka
ż
dym razem, kiedy otwieraj
ą
pyszczki,
skłonna jestem wyp
ę
dzi
ć
je na ulic
ę
. Wielokrotnie próbowałam uczy
ć
je
miauczenia, ale nie zwracaj
ą
na mnie
ż
adnej uwagi. Zoppino zaczynał odczuwa
ć
prawdziw
ą
sympati
ę
do tej starej kobiety, która oprócz tego,
ż
e uratowała go od
ż
andarmów, martwiła si
ę
szczekaj
ą
cymi kotami. - Zreszt
ą
o kotach pomy
ś
limy
jutro. Tego wieczora mamy co innego do roboty. - To mówi
ą
c ciotka Pannocchia
podeszła do małej szafki i wyj
ę
ła z niej ksi
ąż
k
ę
pod tytułem "Rozprawa o
porz
ą
dku". - Teraz - o
ś
wiadczyła sadowi
ą
c si
ę
w fotelu naprzeciw Zoppina -
przeczytam ci na głos t
ę
ksi
ąż
k
ę
od pierwszego do ostatniego rozdziału. - A ile
ona ma stron, ciociu Pannocchio? - Niedu
ż
o! Tylko osiemset dwadzie
ś
cia cztery,
licz
ą
c i spis rzeczy, którego czytanie odło
ż
ymy do jutra. Rozdział pierwszy:
"Dlaczego nie nale
ż
y pisa
ć
na
ś
cianach swoich nazwisk. Nazwisko to rzecz cenna,
nie wycierajcie nim k
ą
tów. Namalujcie lepiej ładny obraz, wtedy b
ę
dziecie mogli
umie
ś
ci
ć
na nim swój podpis. Zróbcie pi
ę
kny pos
ą
g, na którego piedestale wasze
nazwisko b
ę
dzie zupełnie na miejscu. wymy
ś
lcie maszyn
ę
, wtedy b
ę
dziecie mieli
całkowite prawo nazwa
ć
j
ą
swoim nazwiskiem. Tylko ci ludzie, którzy nie robi
ą
nic po
ż
ytecznego, pisz
ą
swe imiona i nazwiska na parkanach i
ś
cianach, dlatego
ż
e nie maj
ą
ich gdzie umie
ś
ci
ć
". - Zgoda - o
ś
wiadczył Zoppino. - Ja te
ż
nie
pisałem na murze swego imienia, tylko imi
ę
króla Giacomone. - Uwa
ż
aj, słuchaj.
Rozdział drugi: "Dlaczego nie trzeba pisa
ć
na murach imion przyjaciół". - Mam
jedynego przyjaciela - powiedział Zoppino. - Miałem go i straciłem. Wolałbym nie
słucha
ć
tego rozdziału, bo mi si
ę
robi bardzo smutno... W tym momencie
zad
ź
wi
ę
czał dzwonek i ciotka Pannocchia wstała, by otworzy
ć
drzwi. Weszła
dziewczynka lat około dziesi
ę
ciu, uczesana w ko
ń
ski ogon i ubrana w farmerki
oraz kaftanik w szachownic
ę
. - Romoletta! - krzykn
ą
ł zdumiony Zoppino.
Dziewczynka patrzyła na niego, jakby co
ś
sobie przypominaj
ą
c. - Gdzie my
ś
my si
ę
poznali? - Jak to gdzie? Przecie
ż
mógłbym ci
ę
nazywa
ć
prawie swoj
ą
mam
ą
! Czy ci
nic nie przypomina moja barwa? - Przypomina mi, jak pewnego razu po
ż
yczyłam
sobie ze szkoły kawałek kredy. - Po
ż
yczyła
ś
? A czy nauczyciel wiedział o tym? -
NIe. Był wtedy zaj
ę
ty czym
ś
innym, a potem zadzwonił dzwonek na przerw
ę
. - Otó
ż
to! - Przytakn
ą
ł Zoppino. - Mo
ż
na powiedzie
ć
,
ż
e jestem synem tego kawałka
kredy. Naturalnie, gdyby
ś
mnie narysowała ze wszystkimi czterema łapkami, byłbym
ci jeszcze bardziej wdzi
ę
czny. Ale i tak jestem zadowolony. - Ja równie
ż
bardzo
si
ę
ciesz
ę
,
ż
e ci
ę
widz
ę
. Z pewno
ś
ci
ą
masz wiele do opowiedzenia. - Wszyscy s
ą
tutaj zadowoleni, oprócz mnie - wtr
ą
ciła ciotka Pannocchia. - Przypuszczam,
ż
e
wam obojgu przyda si
ę
posłucha
ć
tego, co jest napisane w tej ksi
ąż
ce. Romoletto,
usi
ą
d
ź
tutaj. Dziewczynka przysun
ę
ła fotel, usiadła na nim i podkuliła pod
siebie nogi, zrzuciwszy przedtem pantofelki. Ciotka Pannocchia podj
ę
ła czytanie
trzeciego rozdziału, który mówił o tym, dlaczego nie trzeba bazgra
ć
na murach
napisów, obra
ż
aj
ą
cych przechodniów. Zoppino i Romoletta słuchali z wielk
ą
uwag
ą
.
Zoppino dlatego,
ż
e był przyszyty, Romoletta za
ś
miała w tym swój cel. Jaki -
zrozumiecie wkrótce. Doczytawszy do dziesi
ą
tego rozdziału, ciotka Pannocchia
zacz
ę
ła poziewa
ć
. Najpierw ziewała tylko raz na stron
ę
. Potem ziewni
ę
cia stawały
si
ę
cz
ę
stsze: trzy na stron
ę
, cztery, potem co linijk
ę
, potem co słowo. W ko
ń
cu
nast
ą
piło ziewni
ę
cie, które trwało dłu
ż
ej ni
ż
poprzednie, a kiedy usta dobrej
kobiety zamkn
ę
ły si
ę
, razem z nimi zamkn
ę
ły si
ę
równie
ż
jej oczy. - Ci
ą
gle to
samo - powiedziała Romoletta - w połowie ksi
ąż
ki zawsze zasypia. - Czy trzeba
b
ę
dzie czeka
ć
, a
ż
si
ę
obudzi? - zapytał Zoppino. - Jestem tak mocno przyszyty,
ż
e gdybyxm zechciał ziewn
ąć
, nie mógłbym otworzy
ć
pyszczka, a poza tym spiesz
ę
si
ę
, aby odszuka
ć
przyjaciela, którego nie widziałem od wczorajszego wieczoru. -
Ju
ż
wiem, co zrobi
ę
- powiedziała Romoletta. Wzi
ę
ła male
ń
kie no
ż
yczki i
ostro
ż
nie poprzecinała nici. Zoppino zeskoczył na podłog
ę
, przeci
ą
gn
ą
ł si
ę
i a
ż
westchn
ą
ł z zadowolenia. - Pr
ę
dzej! - szepn
ę
ła Romoletta. - Wyjdziemy przez
kuchni
ę
. W kuchni panowały egipskie ciemno
ś
ci, tylko w jednym k
ą
cie błyszczało
czterna
ś
cie zielonych ogników. - Czuj
ę
zapach kotów - powiedział Zoppino. -
Mówi
ą
c dokładniej, czuj
ę
zapach siedmiu kotów. - To s
ą
koty ciotki. Od strony
umywalni dochodziło wesołe parskanie. - Bratku - odezwał si
ę
jaki
ś
głos - wida
ć
,
ż
e
ś
nie tylko kulawy, ale równie
ż
ś
lepy. Nie widzisz, czy co,
ż
e jeste
ś
my takie
same psy jak ty?! - Có
ż
to za kłamliwe koty - rozzło
ś
cił si
ę
Zoppino. - wasze
szcz
ęś
cie,
ż
e nie mam czasu, bo przy pomocy pazurów nauczłbym was miaucze
ć
, a
ciotka Pannocchia podzi
ę
kowałaby mi jeszcze. - Hau! - szczekn
ę
ło chórem
wszystkie siedem kotów. Zoppino, utykaj
ą
c, przespacerował si
ę
po kuchni i zwin
ą
ł
w kł
ę
bek przed samymi nosami siedmiu kolegów. - Miau - powiedział, jak by
zach
ę
caj
ą
c je do na
ś
ladownictwa. Siedem kotów poczuło si
ę
dotkni
ę
te do
ż
ywego. -
Słyszycie? - powiedział najmłodszy. - On potrafi miaucze
ć
. - Tak, i jak na psa,
to nawet nie
ź
le... - Miau! - powtórzył Zoppino. - Miau, miau, miau! - On
prawdopodobnie pracuje w radio jako na
ś
ladowca ró
ż
nych głosów - wyraził
przypuszczenie najstarszy z siódemki. - Miau! - znów powiedział Zoppino. -
Prawd
ę
mówi
ą
c - zamruczał inny kot - ja równie
ż
chciałbym pomiaucze
ć
. Je
ż
eli
chcecie wiedzie
ć
, mam ju
ż
dosy
ć
szczekania. Zawsze, kiedy szczekam, ogarnia mnie
taki strach,
ż
e a
ż
sier
ść
staje mi d
ę
ba na grzbiecie. - Głuptasku - wtr
ą
cił
Zoppino - czego ty si
ę
boisz? Czy
ż
nie jeste
ś
kotem, a nie
ż
adnym psem? - Obra
ż
a
nas! Czas, aby go przesta
ć
słucha
ć
. Nie wiadomo, kto to jest. - Jestem kotem,
tak jak i wy. - Pies czy kot, wszystko jedno. Chciałbym pomiaucze
ć
! - Radz
ę
ci,
spróbuj pomiaucze
ć
, nie po
ż
ałujesz. W pyszczku zrobi ci si
ę
tak słodko, jak... -
Czy jak od mleka, które nam daje ciotka Pannocchia? - Sto razy słodziej. - A
mo
ż
e bym ja popróbował? - powiedział najmłodszy. - Miau, miau! - kusił Zoppino.
- Odwagi, braciszku! Zaczynaj! I Romoletta usłyszała, jak najmłodszy kotek
zacz
ą
ł nie
ś
miało pomiaukiwa
ć
. Drugi kot poszedł za jego przykładem, za chwil
ę
przył
ą
czył si
ę
trzeci i oto siedem kotów miauczało jakby siedmioro rozstrojonych
skrzypiec, a Zoppino najgło
ś
niej ze wszystkich. - No, jak? - Rzeczywi
ś
cie
słodko! - Bardziej słodko ni
ż
po mleku z cukrem! - Mówicie o mleku! - z trwog
ą
w
głosie krzykn
ę
ła Romoletta. - Przecie
ż
mo
ż
ecie rozbudzi
ć
ciotk
ę
. Chod
ź
my,
Zoppino! Ale ostro
ż
no
ść
była ju
ż
niepotrzebna. Ciotka Pannocchia dawno si
ę
obudziła i teraz stała w drzwiach do kuchni. Pstrykn
ą
ł wył
ą
cznik i wszyscy
ujrzeli uszcz
ęś
liwion
ą
twarz starej kobiety, mokr
ą
od łez... - Miluchne moje!
Male
ń
stwa! Nareszcie! Zoppino i Romoletta wybiegli na podwórze. A siedem kotów
prze
ż
ywało chwile niepewno
ś
ci. Patrzyły na sw
ą
opiekunk
ę
, miaucz
ą
c a
ż
do utraty
tchu i nie wiedz
ą
c, co s
ą
dzi
ć
o strumykach płyn
ą
cych z jej oczu. Patrzyły na
drzwi i zdecydowały si
ę
wyj
ść
. Jeden tu
ż
za ogonem drugiego udały si
ę
na
podwórko, nie przestaj
ą
c ani na chwil
ę
miaucze
ć
. Wzruszona ciotka Pannocchia
ocierała łzy i powtarzała raz po raz: - Zuchy! Zuchy! Moje dzielne zuchy! Na co
koty odpowiadały: - Miau! Miau! Przy tym szczególnym widowisku asystował kto
ś
,
kogo nikt nie zauwa
ż
ył. Był to sam pan Calimero (czyt.: Kalimero), wła
ś
ciciel
domu, do tego stopnia chciwy,
ż
e wynaj
ą
ł lokatorom cały dom a
ż
do ostatniej
izby, a sam zamieszkał w klitce pod dachem. Był on brzydki jak diabeł i w ogóle
antypatyczny. Kilkakrotnie
żą
dał od ciotki Pannocchii, aby nie trzymała kotów w
domu, ale oczywi
ś
cie staruszka wcale na to nie zwa
ż
ała. - Płac
ę
za mieszkanie, i
to niemało, a w swoim mieszkaniu mog
ę
robi
ć
, co mi si
ę
podoba. Calimero wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
wolnego czasu sp
ę
dzał w okienku klitki na strychu, podpatruj
ą
c, co robi
ą
jego lokatorzy. Dlatego zobaczył tego wieczora koty, usłyszał, jak miaucz
ą
, i
jak ciotka Pannocchia gło
ś
no je chwali powtarzaj
ą
c: "Zuchy! Zuchy!" "A wi
ą
c to
tak - powiedział do siebie, zacieraj
ą
c r
ę
ce. - Teraz ju
ż
wiem, dlaczego ta stara
wied
ź
ma włóczy si
ę
po mie
ś
cie i zbiera bezdomne psy! Robi to po to, aby je uczy
ć
miaucze
ć
! Tym razem usadz
ę
j
ą
! Zaraz napisz
ę
do ministra!" Zamkn
ą
ł okienko,
wzi
ą
ł pióro, papier, kałamarz i napisał: "Panie Ministrze! Dziej
ą
si
ę
tutaj
niesłychane rzeczy. Pani ciotka Pannocchia robi... to i to, i tak dalej, i temu
podobnie. Podpisuj
ę
: Przyjaciel Kłamstwa". Wło
ż
ył list do koperty i pobiegł z
nim na poczt
ę
. Doprawdy, trudno o gorszy zbieg okoliczno
ś
ci. Kiedy Calimero
wracał do domu, zauwa
ż
ył Romolett
ę
i Zoppina, którzy wła
ś
nie zatrzymali si
ę
na
drodze, aby uczyni
ć
co
ś
, co zasługiwało na wysłuchanie przynajmniej dziesi
ę
ciu
rozdziałów z ksi
ąż
ki ciotki Pannocchii. Zoppino, jak wiecie, odczuwał od czasu
do czasu to dziwne sw
ę
dzenie, a kiedy ju
ż
je odczuł, nie mógł si
ę
powstrzyma
ć
od
pisania na murach. Poddawał si
ę
wi
ę
c tej ch
ę
ci, a Romoletta przygl
ą
dała si
ę
temu
z zazdro
ś
ci
ą
, gdy
ż
nie miała ju
ż
ani kawałka kredy w swojej kieszonce.
ś
adne z
nich nie spostrzegło,
ż
e zbli
ż
a si
ę
Calimero. Drab Calimero, gdy tylko ich
zobaczył, zaraz si
ę
domy
ś
Lił,
ż
e tu chodzi o jak
ąś
zakazan
ą
spraw
ę
. Skrył si
ę
w
najbli
ż
szej sionce i stamt
ą
d z łatwo
ś
ci
ą
mógł odczyta
ć
nowe ogłoszenie, które
brzmiało: Giacomone ma kłopoty,@ miaucz
ą
o tym wszystkie koty!@ Ledwo Zoppino i
Romoletta oddalili si
ę
, Calimero pobiegł do domu i z nie ukrywan
ą
rado
ś
ci
ą
napisał do ministra nowy list o nast
ę
puj
ą
cej tre
ś
ci: "Panie Ministrze! Spiesz
ę
oznajmi
ć
,
ż
e autorzy napisów na murze, obra
ż
aj
ą
cych naszego władc
ę
, mieszkaj
ą
w
domu ciotki Pannocchiii. S
ą
to: siostrzenica jej, Romoletta, i jeden z jej psów,
które zbiera tylko w tym celu, aby je wbrew przepisom uczy
ć
miauczenia. Nie
w
ą
tpi
ę
,
ż
e Pan Minister zechce mi wypłaci
ć
obiecan
ą
nagrod
ę
w sumie stu tysi
ę
cy
fałszywych talarów. Podpisuj
ę
si
ę
: Calimero - Wór na Pieni
ą
dze". W tym samym
czasie Zoppino z niepokojem ogl
ą
dał swoj
ą
przedni
ą
łapk
ę
, która znowu skróciła
si
ę
o kilka milimetrów. - Musz
ę
znale
źć
jaki
ś
nowy sposób pisania, przy którym
nie ubywałoby mi łapki - powiedział z westchnieniem. - Zaraz! - wykrzykn
ę
ła
Romoletta. - Jaka
ż
ja jestem głupia,
ż
e nie pomny
ś
lałam o tym wcze
ś
niej. Tutaj w
s
ą
siedztwie mieszka pewien artysta malarz. Jego izdebka nigdy nie jest
zamkni
ę
ta, bo malarz jest tak biedny jak mysz ko
ś
cielna i nie obawia si
ę
złodziei. Mo
ż
esz tam i
ść
i po
ż
yczy
ć
jak
ąś
kredk
ę
, a nawet całe pudełko kredek.
Chod
ź
my, poka
żę
ci drog
ę
, a potem wracam do domu. Nie chc
ę
, aby ciotka
Pannocchia martwiła si
ę
o mnie. Rozdział 8 Bananito jest malarzem, ~ lecz maluje
dziwne twarze Tego wieczora malarzowi Bananito w
ż
aden sposób nie udawało si
ę
zasn
ąć
. Siedział samotny w izdebce na małym stołeczku i spogl
ą
daj
ą
c na swoje
obrazy, oddawał si
ę
niewesołym rozmy
ś
laniom. "Nikomu na nic one si
ę
nie
przydadz
ą
- my
ś
lał. - Czego
ś
im brak. Gdyby nie to Co
ś
", obrazy byłyby
arcydziełami. Ale czego im brak? W tym wła
ś
nie s
ę
k!" W tym momencie na parapet
wskoczył Zoppino, który zdecydował si
ę
wej
ść
oknem, aby nie robi
ć
gospodarzowi
kłopotu. - Oho - jeszcze nie
ś
pimy - miaukn
ą
ł do siebie. - Trzeba poczeka
ć
. Nie
chc
ę
by
ć
niedelikatny. Wezm
ę
kredki po cichu, kiedy BAnanito za
ś
nie. Tymczasem
popatrz
ę
na jego obrazy. Ale to, co ujrzał, zaskoczyło go. "Co
ś
tu jest
niepotrzebnego - rozmy
ś
lał. - Po pierwsze: troch
ę
za du
ż
o nóg. Ten ko
ń
na
przykład, ma ich trzyna
ś
cie. A mnie musz
ą
wystarczy
ć
trzy. Po drugie: troch
ę
za
du
ż
o nosów. Na tym portrecie jedna jedyna głowa ma a
ż
trzy nosy. Nie zazdroszcz
ę
wła
ś
cicielowi; gdy nabawi si
ę
kataru, b
ę
dzie miał kłopot z chusteczkami..."
Bananito nagle podniósł si
ę
ze stołka, mrucz
ą
c: - A mo
ż
e doda
ć
koloru
zielonego... Tak, tak, chyba to tego brakuje... Schwycił tubk
ę
, wycisn
ą
ł farb
ę
na palet
ę
i zacz
ą
ł kła
ść
zielone plamy tu i ówdzie. Wymalował na zielono i
ko
ń
skie nogi, i nosy na portrecie, i nawet oczy pani na innym portrecie -
wszystkie sze
ść
, po trzy z ka
ż
dej strony twarzy. Zrobiwszy to, cofn
ą
ł si
ę
o
kilka kroków i przymru
ż
ył oczy,
ż
eby lepiej oceni
ć
wyniki swej pracy. - Nie, nie
- westchn
ą
ł - to jednak nie to. Obrazy, jak były do niczego, tak s
ą
do niczego.
Zoppino, siedz
ą
cy na parapecie, nie usłyszał tych słów, ale za to zobaczył,
ż
e
Bananito smutnie kiwa głow
ą
. "Przysi
ę
gn
ę
,
ż
e jest niezadowolony ze swych
obrazów. Tak, tak. Nie chciałbym si
ę
znale
źć
na miejscu tej pani o sze
ś
ciu
oczach. Gdy si
ę
zestarzeje, nie starczy jej pieni
ę
dzy na okulary..." Bananito
złapał jeszcze jedn
ą
tub
ę
, wycisn
ą
ł jej zawarto
ść
na palet
ę
i zacz
ą
ł skaka
ć
koło
swych płócien jak polny konik. -
ś
ółtego... - mruczał. - Jestem gotów si
ę
zało
ż
y
ć
,
ż
e tu za mało
ż
ółtego! "Gwałtu! - pomy
ś
lał Zoppino. - Teraz b
ę
dzie
jajecznica!" Bananito rzucił nagle palet
ę
oraz p
ę
dzel i ze zło
ś
ci zacz
ą
ł je
depta
ć
nogami. "Do
ść
! - postanowił. - Teraz wezm
ę
z kuchni nó
ż
i por
ż
n
ę
swoje
obrazy na kawałki! Widocznie nie mog
ę
by
ć
malarzem..." Bananito nazywał kuchni
ą
mały stolik w rogu pokoju, na którym znajdowały si
ę
: maszynka spirytusowa, stary
garnek, patelnia oraz kilka talerzy i ły
ż
ek. Stolik stał pod samym oknem i
Zoppino musiał si
ę
schowa
ć
za doniczk
ę
z kwiatami,
ż
eby go malarz nie zobaczył.
Ale nawet gdyby si
ę
nie ukrył, Bananito nie zauwa
ż
yłby go na pewno, gdy
ż
w
oczach miał łzy, a ka
ż
da była wielko
ś
ci orzecha. "Co on chce zrobi
ć
? - pytał
siebie Zoppino. - Bierze widelec... Kładzie widelec i chwyta nó
ż
! Sprawa
przybiera niebezpieczny obrót. Czy
ż
by chciał kogo
ś
zabi
ć
? Mo
ż
e którego
ś
ze
swoich krytyków... Prawd
ę
mówi
ą
c, powinien si
ę
cieszy
ć
,
ż
e te obrazy s
ą
tak
okropne. Przecie
ż
, kiedy je da na wystaw
ę
, ludzie nie b
ę
d
ą
mogli powiedzie
ć
prawdy i wszyscy b
ę
d
ą
musieli si
ę
nimi zachwyca
ć
, a on zarobi wiele pieni
ę
dzy".
Tymczasem Bananito odszukał w szufladzie osełk
ę
i zacz
ą
ł ostrzy
ć
nó
ż
. "Je
ż
eli
postanowił kogokolwiek zabi
ć
- rozwa
ż
ał Zoppino - to widocznie chce, aby ofiara
zgin
ę
ła od jednego ciosu. No, no... A je
ż
eli ma zamiar popełni
ć
samobójstwo?
Trzeba co
ś
zrobi
ć
... Za wszelk
ą
cen
ę
trzeba co
ś
robi
ć
... Nie wolno traci
ć
ani
minuty!" I nasz mały bohater rzucił si
ę
ku malarzowi, miaucz
ą
c z całej siły. W
tej samej sekundzie rozwarły si
ę
drzwi i do pokoiku wpadł zadyszany, spocony,
pokryty kurzem... zgadnijcie, kto? - Gelsomino! - Zoppino! - Jak si
ę
ciesz
ę
,
ż
e
ciebie widz
ę
! - Czy
ś
to ty, mój drogi Zoppino? - Je
ż
eli nie wierzysz, policz
moje nogi! Nie zwa
ż
aj
ą
c na oszołomionego malarza, Gelsomino i Zoppino obejmowali
si
ę
i ta
ń
czyli z rado
ś
ci. Rozdział 9 Głos, co takie tony bierze~ niech pochwali
si
ę
w operze~ Gelsomino - pami
ę
tacie - zasn
ą
ł w szopie na kupie w
ę
gla. Nie było
to, oczywi
ś
cie, wygodne łó
ż
ko, ale poniewa
ż
chłopak nie był rozpieszczony,
niewiele sobie z tego robił i kawałki w
ę
gla, które go tu i tam ugniatały, nie
przeszkodziły mu w spaniu. W czasie snu zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
. Wielu ludzi mówi przez
sen, a Gelsomino ni mniej, ni wi
ę
cej, tylko nucił. Gdy si
ę
budził, nie pami
ę
tał
o tym. Głos, zmuszony za dnia do długiego milczenia, teraz brał odwet za
wszystkie czasy, kiedy wła
ś
ciciel nie wypuszczał go z gardła. To "nucenie" było
jednak dostatecznie gło
ś
ne, aby rozbudzi
ć
pół miasta. Rozgniewani mieszka
ń
cy
biegli do okien, wołaj
ą
c z oburzeniem: - Gdzie s
ą
nocne stra
ż
e? Czy to mo
ż
liwe,
aby nikt nie uciszył tego pijaka? Stra
ż
nocna biegała w prawo i w lewo, ale nie
widziała nic, tylko puste ulice. Obudził si
ę
tak
ż
e dyrektor teatru miejskiego,
który mieszkał na drugim ko
ń
cu miasta, w domu oddalonym około dziesi
ę
ciu
kilometrów od szopy, w której
ś
piewał Gelsomino. - Có
ż
za nadzwyczajny głos! -
wykrzykn
ą
ł zrywaj
ą
c si
ę
z łó
ż
ka. - Có
ż
za wspaniały tenor! Ach,
ż
ebym ja mógł go
dosta
ć
w swoje r
ę
ce! Jak
ż
e szybko cały mój teatr napełniłby si
ę
publiczno
ś
ci
ą
!
Oto człowiek, który mo
ż
e mnie uratowa
ć
! Trzeba oczywi
ś
cie powiedzie
ć
,
ż
e w tym
czasie teatr miejski prze
ż
ywał kryzys i znajdował si
ę
po prostu o krok od
całkowitego upadku. W Kraju Kłamczuchów
ś
piewaków było niewielu, a i ta resztka,
która pozostała, zmuszona była
ś
piewa
ć
fałszywie. Miało to swoje przyczyny.
Je
ż
eli
ś
piewali dobrze, publiczno
ść
wymy
ś
lała im okropnie: - A có
ż
to za psie
głosy! Przesta
ń
cie szczeka
ć
! Do budy! Je
ż
eli
ś
piewali
ź
le, publiczno
ść
wołała
wielkim głosem: - Brawo! Brawissimo! Bis! A
ś
piewacy na ogół woleli słysze
ć
brawo ni
ż
dobrze
ś
piewa
ć
. Mistrz Domisol ubrał si
ę
bardzo szybko, wyszedł na
ulic
ę
i skierował si
ę
do centrum miasta, gdy
ż
wydawało mu si
ę
,
ż
e stamt
ą
d
dochodzi ten pi
ę
kny głos. Szkoda czasu na opowiadanie, ile razy mylił si
ę
w
poszukiwaniach. - To chyba tu - mówił - z tego domu dochodzi ten głos. Z
którego
ś
tutaj okna. Po dobrych kilku godzinach poszukiwa
ń
, pół
ż
ywy ze
zm
ę
czenia, gdy chciał ju
ż
zrerzygnowa
ć
, znalazł wreszcie szop
ę
Gelsomina.
Mo
ż
ecie sobie wyobrazi
ć
jego zachwyt, gdy przy słabym
ś
wietle zapalniczki
stwierdził,
ż
e ten nadzwyczajny głos wydobywa si
ę
z piersi chłopaka
ś
pi
ą
cego na
kupce w
ę
gla. - Je
ż
eli on tak
ś
piewa podczas snu, mo
ż
emy sobie wyobrazi
ć
, co to
b
ę
dzie, gdy si
ę
obudzi - stwierdził mistrz Domisol zacieraj
ą
c r
ę
ce. - To
ż
to
kopalnia złota i jak wida
ć
, wcale o tym nie wie. B
ę
d
ę
jedynym górnikiem tej
kopalni i w ten sposób nareszcie dorobi
ę
si
ę
fortuny. Gelsomino wła
ś
nie otworzył
oczy, wi
ę
c dyrektor przedstawił si
ę
: - Jestem maestro Domisol i przeszedłem
dziesi
ą
tki kilometrów pieszo, aby ci
ę
odnale
źć
. Koniecznie musisz
ś
piewa
ć
w moim
teatrze, i to zaraz, ju
ż
jutro wieczorem. Szybko! Wstawaj, idziemy do mojego
domu, aby zrobi
ć
prób
ę
. Gelsomino próbował protestowa
ć
. Mówił,
ż
e jest senny, na
co mistrz Domisol obiecywał mu szerokie łó
ż
ko, w którym si
ę
wygodnie wy
ś
pi.
Gelsomino zapewniał,
ż
e nigdy nie uczył si
ę
muzyki - mistrz przysi
ę
gał,
ż
e przy
takim głosie niepotrzebna jest znajomo
ść
nut. Sam głos zreszt
ą
korzystał z
okazji i atakował od wewn
ą
trz. "Odwagi! Czy
ż
nie chciałe
ś
zosta
ć
ś
piewakiem?
Zgód
ź
si
ę
! Mo
ż
e to b
ę
dzie pocz
ą
tek twojej kariery". Mistrz Domisol poło
ż
ył
wreszcie koniec dyskusji. Chwycił Gelsomina pod rami
ę
i zaci
ą
gn
ą
wszy go do domu,
ustawił przy pianinie rozkazuj
ą
c: -
Ś
piewaj! - Czy nie byłoby lepiej otworzy
ć
okna? - zapytał skromnie Gelsomino. - Nie, nie, nie chc
ę
przeszkadza
ć
s
ą
siadom.
- A co mam za
ś
piewa
ć
? - Co chcesz, jak
ąś
piosenk
ę
z twoich stron. Gelsomino
zacz
ą
ł piosenk
ę
ze swoich stron. Usiłował
ś
piewa
ć
ostro
ż
nie, jak najostro
ż
niej,
głosem cienkim niby niteczka, nie spuszczał te
ż
oczu z szyb okiennych, które
zacz
ę
ły niebezpiecznie drga
ć
i wygl
ą
dało na to,
ż
e zaraz pop
ę
kaj
ą
na kawałki.
Nie, nie pop
ę
kały, ale za to
ż
yrandol nie wytrzymał i przy drugiej zwrotce
rozleciał si
ę
w drobny mak, a pokój zalały ciemno
ś
ci. - Doskonale! - wołał
mistrz Domisol zapalaj
ą
c
ś
wiec
ę
. - Nadzwyczajnie! Cudownie! Od trzydziestu lat
ś
piewaj
ą
w tym pokoju tenorzy, lecz
ż
adnemu z nich nie udało si
ę
rozbi
ć
nawet
głupiej fili
ż
anki do kawy. Na pocz
ą
tku trzeciej zwrotki szyby okienne spotkał
los, jakiego obawiał si
ę
dla nich Gelsomino od pierwszej chwili. Domisol zerwał
si
ę
od fortepianu, aby zarzuci
ć
mu r
ę
ce na szyj
ę
. - Chłopcze mój! - wołał
płacz
ą
c z uniesienia. - To jest próba, która nie zawiedzie. Zostaniesz
najlepszym
ś
piewakiem wszystkich czasów. Tłum pozdejmuje koła z twego samochodu
i b
ę
dzie ci
ę
tryumfalnie obnosił po ulicach. - Ale
ż
ja nie mam samochodu! -
B
ę
dziesz ich miał dziesi
ą
tki, ka
ż
dego dnia w roku b
ę
dziesz mógł je
ź
dzi
ć
innym
wozem. Dzi
ę
kuj niebiosom,
ż
e na swej drodze spotkałe
ś
mistrza Domisola. Dalej,
dalej! Za
ś
piewaj co
ś
jeszcze. Gelsomina ogarn
ę
ło wzruszenie. Pierwszy raz w
ż
yciu zdarzyło mu si
ę
,
ż
e kto
ś
pochwalił jego
ś
piew. Nie był wcale zarozumiały,
ale pochwała, na ogół, miła jest ka
ż
demu. Za
ś
piewał wi
ę
c inn
ą
piosenk
ę
i tym
razem pofolgował nieco swemu głosowi. Wcale niedu
ż
o, troch
ę
, troszeczk
ę
. Ledwo
raz, a mo
ż
e najwy
ż
ej dwa razy wzi
ą
ł mocniejszy ton. Wystarczyło to jednak
zupełnie, aby nast
ą
pił koniec
ś
wiata. Szyby w s
ą
siednich domach jedne po drugich
pryskały w okruchy, a przera
ż
eni ludzie wychylali si
ę
z okien. - Trz
ę
sienie
ziemi! Ratuj si
ę
, kto mo
ż
e! Pomocy! Nadjechały stra
ż
ackie wozy, przera
ź
liwie
gwi
ż
d
żą
c syrenami. Ulice zatłoczyły si
ę
nagle lud
ź
mi, którzy, unosz
ą
c w
ramionach dzieci i popychaj
ą
c naładowane sprz
ę
tami wózki, uchodzili z miasta.
Mistrz Domisol prawie p
ę
kał z entuzjazmu. - Nadzwyczajne! Cudowne! Niesłychane!
-
ś
ciskał i całował Gelsomina. Pobiegł po szal, aby mu owin
ąć
gardło dla ochrony
przed przeci
ą
giem, potem usadowił go wygodnie w jadalni i podał mu posiłek,
którym mo
ż
na by zaspokoi
ć
głód dziesi
ę
ciu bezrobotnych. - Jedz, synku, jedz -
zach
ę
cał. - Zwró
ć
uwag
ą
na t
ę
pulard
ę
, bardzo wzmacnia wysokie tony, a ta
łopatka barania jest zalecana specjalnie, gdy
ż
wygładza tony niskie. Jedz, od
dzisiaj jeste
ś
moim go
ś
ciem. Dostaniesz najpi
ę
kniejszy pokój w tym domu.
Ś
ciany
w nim ka
żę
obi
ć
wat
ą
, aby
ś
mógł
ć
wiczy
ć
do woli i aby nikt ci
ę
nie słyszał.
Gelsomino, prawd
ę
powiedziawszy, wolałby pobiec i uspokoi
ć
przera
ż
onych
s
ą
siadów, a przynajmniej zatelefonowa
ć
do stra
ż
y po
ż
arnej i zaoszcz
ę
dzi
ć
niepotrzebnych wyjazdów. Ale mistrz Domisol powstrzymał go: - Zostaw, zostaw to,
synku, bo ka
żą
ci zapłaci
ć
za te wszystkie rozbite szyby, a przecie
ż
teraz nie
masz ani grosza... Nie mówi
ą
c o tym,
ż
e mógłby ci
ę
kto
ś
zaskar
ż
y
ć
i zostałby
ś
wsadzony do wi
ę
zienia, a wtedy -
ż
egnaj, muzyczna kariero! - A je
ż
eli spowoduj
ę
szkody i w teatrze? Domisol zacz
ą
ł si
ę
trz
ąść
ze
ś
miechu. - Teatry s
ą
budowane
specjalnie po to, aby
ś
piewacy mogli w nich
ś
piewa
ć
. Przygotowane s
ą
i na próby
głosu, i nawet na prób
ę
bomby atomowej. Id
ź
teraz do łó
ż
ka, a ja wypisz
ę
afisz i
ka
żę
go natychmiast wydrukowa
ć
. Rozdział 10 Pi
ę
kne wprawdzie ~ słycha
ć
tony,~
ale teatr rozwalony Nazajutrz mieszka
ń
cy miasta zobaczyli na wszystkich rogach
ulic takie afisze: Dzisiejszego ranka (ale nie o godz. #/21
ś
ci
ś
le) Najgorszy
Ś
piewak Gelsomino powracaj
ą
cy po niepowodzeniach i wygwizdany we wszystkich
teatrach Europy i Ameryki nie b
ę
dzie wcale
ś
piewa
ć
w teatrze miejskim tłum
obywateli proszony jest o nieprzybycie bilety wst
ę
pu nie kosztuj
ą
nic! Wszyscy
obywatele rozumieli oczywi
ś
cie,
ż
e tre
ść
afisza oznacza dokładnie co
ś
wr
ę
cz
przeciwnego. Na miejsce "niepowodzenia" nale
ż
ało wstawi
ć
"sukces". To,
ż
e nie
b
ę
dzie
ś
piewa
ć
wcale, nale
ż
ało rozumie
ć
,
ż
e wła
ś
nie b
ę
dzie
ś
piewa
ć
dokładnie o
godzinie #/21 wieczorem. Na wzmiank
ę
o Ameryce Gelsomino nie chciał si
ę
zgodzi
ć
.
- Przecie
ż
nigdy tam nie byłem! - I to wła
ś
nie doskonale si
ę
składa: kłamstwo
pasuje do kłamstwa. Gdyby
ś
był tam naprawd
ę
, trzeba byłoby napisa
ć
o Azji. Takie
u nas obowi
ą
zuj
ą
przepisy. Ale nie my
ś
l o nich, tylko o swoim
ś
piewie. Ranek
tego dnia, jak si
ę
domy
ś
lacie, był raczej niespokojny. Odkryto napisy Zoppina na
murach królewskiego pałacu. Około południa zapanował jednak spokój i ju
ż
na
długo przed oznaczon
ą
godzin
ą
teatr, jak to pó
ź
niej podały gazety, "był jak
pustynia", co nale
ż
ało rozumie
ć
,
ż
e p
ę
kał z przepełnienia. Publiczno
ść
przybyła
tłumnie, w nadziei,
ż
e usłyszy prawdziwego
ś
piewaka. Mistrz Domisol zrobił
zreszt
ą
wszystko, aby o Gelsominie mówiono du
ż
o i z zainteresowaniem. -
Zabierzcie ze sob
ą
wat
ę
do uszu - rozgłaszali w mie
ś
cie wysła
ń
cy mistrza
Domisola -
ś
piewak ma głos rozdzieraj
ą
cy i słuchaj
ą
c go zrozumiecie, co to s
ą
m
ę
ki piekielne. - We
ź
cie szczekanie dziesi
ę
ciu rozw
ś
cieczonych psów, dodajcie do
tego chór setki kotów, którym nadepni
ę
to na ogony, wymieszajcie to wszystko z
syren
ą
stra
ż
ack
ą
, wstrz
ąś
nijcie, a otrzymacie co
ś
podobnego do siły głosu
Gelsomina. - A wi
ę
c to jakie
ś
monstrum? - Najprawdziwsze monstrum. Powinien
wła
ś
ciwie
ś
piewa
ć
gdzie
ś
nad stawami, tak jak robi
ą
to
ż
aby, a jeszcze lepiej
pod wod
ą
, i to pod stra
żą
kogo
ś
, kto by pilnował,
ż
eby nie zechciało mu si
ę
wystawi
ć
głowy na wierzch. Te rozmowy, oczywi
ś
cie, były zgodne z przepisami
obowi
ą
zuj
ą
cymi w Kraju Kłamczuchów. Rozumiecie wi
ę
c, dlaczego teatr w dniu
wyst
ę
pu Gelsomina na długo przed rozpocz
ę
ciem był wypełniony szczelnie jak
pudełko sardynek. Punktualnie o godzinie dziewi
ą
tej do lo
ż
y królewskiej wkroczył
Jego Wysoko
ść
Giacomone Pierwszy we wspaniałej pomara
ń
czowej peruce. Obecni
powstali, skłonili si
ę
królowi i usiedli, staraj
ą
c si
ę
nie patrze
ć
na jego
włosy. Nikt sobie nie pozwolił na najl
ż
ejszy przytyk do zaj
ść
porannych. Wszyscy
wiedzieli,
ż
e teatr roi si
ę
od szpiegów królewskich, gotowych do zapisania
ka
ż
dego nieostro
ż
nego słowa. Domisol, który patrzył na widowni
ę
przez dziurk
ę
w
kurtynie i ze wzruszeniem oczekiwał przybycia władcy, dał znak Gelsominowi, aby
uwa
ż
ał na orkiestr
ę
. Batuta mistrza uniosła si
ę
i zabrzmiały pierwsze tony hymnu
narodowego, który tak si
ę
zaczynał: Niech
ż
yje Giacomone@ i kolor pomara
ń
czowy,@
którym tak pi
ę
knie
ś
wiec
ą
@ włosy królewskiej głowy.@ Jasne,
ż
e nikt nie próbował
nawet u
ś
miechn
ąć
si
ę
. Kto
ś
tam zapewniał,
ż
e podobno w tym momencie Giacomone
zaczerwienił si
ę
z lekka, ale trudno w to było uwierzy
ć
, gdy
ż
tego wieczoru
król, aby dobrze wygl
ą
da
ć
, nało
ż
ył na twarz spor
ą
warstw
ę
pudru. Kiedy Gelsomino
ukazał si
ę
na scenie, agenci dyrektora Domisola zacz
ę
li woła
ć
: - Precz! Precz! -
Gelsomino, do stawu! -
ś
abo, umykaj st
ą
d! Gelsomino przyj
ą
ł te okrzyki, nie
okazuj
ą
c zniecierpliwienia. Odchrz
ą
kn
ą
ł, aby przeczy
ś
ci
ć
gardło, i czekał, a
ż
sala umilknie. Potem zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
pierwsz
ą
piosenk
ę
, według programu. Robił to
ostro
ż
nie, prawie nie rozchylaj
ą
c warg. Z daleka wygl
ą
dało to, jak by
ś
piewał z
zamkni
ę
tymi ustami. Piosenka pochodziła z jego stron rodzinnych, miała słowa
proste i niewyszukane, ale Gelsomino za
ś
piewał j
ą
z takim uczuciem,
ż
e w całym
teatrze zabielały wyjmowane chusteczki, a ludzie ledwo zd
ąż
yli ociera
ć
łzy.
Piosenka ko
ń
czyła si
ę
wysokim tonem, który Gelsomino chciał wzi
ąć
jak
najłagodniej. Mimo to jednak nie zdołał zapobiec wstrz
ą
som i oto tu i ówdzie
rozległ si
ę
brz
ę
k. To p
ę
kały na galeriach
ś
wieczniki zrobione z najlepszego
gatunku szkła. Trzaski te i brz
ę
ki zostały jednak przytłumione olbrzymim
wybuchem entuzjazmu. Cały teatr zerwał si
ę
na nogi, gwizdał i ryczał a
ż
do
utraty tchu. - Bła
ź
nie! Precz! Precz! - Nie chcemy ci
ę
słucha
ć
! - Id
ź
ś
piewa
ć
wielorybom! Gdyby gazety mogły pisa
ć
prawd
ę
, napisałyby na pewno: "Entuzjazm był
nieopisany!" Gelsomino zacz
ą
ł drug
ą
piosenk
ę
. Tym razem pozwolił si
ę
lepiej
usłysze
ć
- niech
ż
e go publiczno
ść
pozna. Za
ś
piewał piosenk
ę
, któr
ą
lubił, a w
ogóle
ś
piewanie sprawiało mu wielk
ą
przyjemno
ść
. Publiczno
ść
słuchała z
zachwytem, wi
ę
c zapomniał o swej zwykłej ostro
ż
no
ś
ci i swobodnie wzi
ą
ł wysok
ą
nut
ę
. Usłyszeli go i wpadli w zachwyt nawet ci, którzy stali na dworze, bo
zabrakło dla nich biletów. Gelsomino spodziewał si
ę
uznania, czyli - mówi
ą
c
inaczej - nowej porcji gwizdów i obelg. Zamiast tego teatr wybuchł nieoczekiwan
ą
uciech
ą
. Publiczno
ść
, odwrócona od sceny, zanosz
ą
c si
ę
ze
ś
miechu, patrzyła w
jednym kierunku. I on tam spojrzał, a to, co zobaczył, zmroziło mu krew w
ż
yłach, a głos w gardle. Mocne tony nie ruszyły
ż
yrandola wisz
ą
cego u sufitu,
sprawiły co
ś
o wiele gorszego. Wspaniała pomara
ń
czowa peruka króla Giacomone
uleciała z jego głowy. Władca nerwowo b
ę
bnił w por
ę
cz lo
ż
y, staraj
ą
c si
ę
poj
ąć
,
sk
ą
d ta nagła wesoło
ść
tłumu. Biedaczysko, nie orientował si
ę
w niczym, a nikt z
dworzan nie odwa
ż
ył si
ę
mu tego oznajmi
ć
, pami
ę
taj
ą
c dobrze, co si
ę
stało tego
ranka z j
ę
zykiem zbyt gorliwego dworzanina. Domisol_kapelmistrz, zwrócony
plecami do sali, te
ż
nie zauwa
ż
ył niczego i dał znak, aby Gelsomino rozpocz
ą
ł
trzeci
ą
piosenk
ę
. "Król Giacomone o
ś
miesza si
ę
- pomy
ś
lał Gelsomino - lecz nie
ma potrzeby, abym ja robił to samo. Tym razem za
ś
piewam naprawd
ę
dobrze". I,
porwany natchnieniem, za
ś
piewał tak dobrze, z tak
ą
sił
ą
,
ż
e ju
ż
pod koniec
pierwszej frazy teatr zacz
ą
ł p
ę
ka
ć
na kawałki. Najpierw spadły
ż
yrandole,
przewracaj
ą
c tych widzów, którzy nie zd
ąż
yli uciec w bezpieczniejsze miejsce.
Potem rozpadła si
ę
cz
ęść
balkonu, ta wła
ś
nie, w której znajdowała si
ę
lo
ż
a
królewska. Na szcz
ęś
cie król Giacomone przed chwil
ą
opu
ś
cił teatr. Wychodz
ą
c
spojrzał w lustro, aby sprawdzi
ć
, czy nie trzeba przypudrowa
ć
nosa, i wtedy z
przera
ż
eniem odkrył brak peruki. "Tego wieczora - powiedział sobie - ka
żę
uci
ąć
j
ę
zyki wszystkim dworzanom, którzy byli ze mn
ą
i nie powiedzieli mi o tym
nieszcz
ęś
liwym wypadku". Gelsomino
ś
piewał, a publiczno
ść
uciekała w popłochu.
Kiedy run
ę
ła ostatnia
ś
ciana, w sali pozostał tylko Gelsomino i Domisol.
Gelsomino nie wiedział o niczym.
Ś
piewał z zamkni
ę
tymi oczami, zapomniał, gdzie
si
ę
znajduje, gdzie jest. Odczuwał tylko samo szcz
ęś
cie płyn
ą
ce ze
ś
piewania.
Domisol, maj
ą
c oczy dobrze otwarte, wyrywał sobie włosy z głowy. - Mój teatr!
Gdzie jest mój teatr? Jestem zrujnowany! Zrujnowany! Na placu przed teatrem tłum
wołał tym razem: - Brawo! Brawo!
ś
andarmi króla Giacomone, patrz
ą
c na siebie,
mruczeli: - Kto mo
ż
e wiedzie
ć
, czy oni krzycz
ą
brawo ddlatego,
ż
e
ś
piewa dobrze,
czy dlatego,
ż
e
ś
piewa
ź
le? Gelsomino zako
ń
czył
ś
piew nut
ą
tak wysok
ą
,
ż
e
wstrz
ą
sn
ę
ła ona gruzami teatru i uniosła ogromn
ą
chmur
ę
pyłu. Dopiero wtedy
zobaczył katastrof
ę
, której był przyczyn
ą
. Dopiero wtedy zobaczył mistrza
Domisola, który, gro
ź
nie wymachuj
ą
c batut
ą
, usiłował go dosi
ę
gn
ąć
, skacz
ą
c po
górach gruzu. "Moja kariera
ś
piewaka sko
ń
czona! - pomy
ś
lał Gelsomino z rozpacz
ą
.
- Ratujmy przynajmniej skór
ę
!..." Skoczył przez wyłom w
ś
cianie, nie postrze
ż
ony
wydostał si
ę
na plac, wmieszał si
ę
w tłum, dotarł do pustej uliczki i zacz
ą
ł
biec, ile tylko sił w nogach. Ale Domisol, nie spuszczaj
ą
c go z oczu, p
ę
dził za
nim, wołaj
ą
c: - Trzymajcie! Trzymajcie tego gałgana! Niech mi zapłaci za teatr!
Gelsomino nagle skr
ę
cił, wpadł w pierwsz
ą
napotkan
ą
sie
ń
, skoczył schodami a
ż
na
sam strych, ledwo dysz
ą
c pchn
ą
ł jakie
ś
drzwi i oto znalazł si
ę
w komórce
Bananita, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Zoppino właził tam przez okno.
Rozdział 11 Popatrz, ~ ile ko
ń
ma nóg, ~
ż
eby
ś
go malowa
ć
mógł Gelsomino i
Zoppino zacz
ę
li opowiada
ć
malarzowi o swoich przygodach. Bananito słuchaj
ą
c ich
a
ż
usta otworzył z podziwu. Ci
ą
gle jeszcze nie wypuszczał z r
ę
ki no
ż
a, ale
zapomniał zupełnie, w jakim celu go chwycił. - Co pan zamierza nim robi
ć
? -
zapytał podejrzliwie Zoppino. - Wła
ś
nie o to samo zapytuj
ę
siebie - odpowiedział
Bananito. Ale jeden rzut oka wokoło wystarczył, aby go pogr
ąż
y
ć
znowu w czarn
ą
rozpacz. Obrazy stały na miejscu i były tak samo szkaradne, jak w ósmym
rozdziale tej ksi
ąż
ki. - Widz
ę
,
ż
e pan jest malarzem - powiedział z szacunkiem
Gelsomino. - S
ą
dziłem tak - mrukn
ą
ł ze smutkiem Bananito. - S
ą
dziłem,
ż
e jestem
malarzem. A teraz widz
ę
,
ż
e powinienem poszuka
ć
sobie jakiego
ś
innego zaj
ę
cia.
Musz
ę
znale
źć
takie, przy którym nie miałoby si
ę
do czynienia z farbami.
Zostan
ę
, na przykład, grabarzem i wtedy b
ę
d
ę
si
ę
zajmował tylko jen
ą
, czarn
ą
barw
ą
. - Ale przecie
ż
i na grobach rosn
ą
kwiaty - zauwa
ż
ył szeptem Gelsomino. -
W
ż
yciu nie istnieje nic takiego, co byłoby wył
ą
cznie czarne. - A w
ę
giel? -
zapytał Zoppino. - Tak, ale kiedy si
ę
pali, staje si
ę
czerwony, niebieski,
biały... - Za to czarny tusz jest czarny i basta! - Ale czarnym tuszem mo
ż
na
pisa
ć
wesołe i barwne opowiadania. - Poddaj
ę
si
ę
- powiedział Zoppino. - Jak to
dobrze,
ż
e nie zało
ż
yłem si
ę
z tob
ą
o jedn
ą
z moich łapek, zostałyby mi teraz
tylko dwie. - Musz
ę
co
ś
zrobi
ć
- westchn
ą
ł Bananito. Chodz
ą
c po stryszku,
Gelsomino zatrzymał si
ę
przed portretem z trzema nosami, który tak zadziwiał
Zoppina. - Kto to jest? - zapytał. - To Wielki Szambelan dworu. - Szcz
ęś
ciarz,
ma trzy nosy! Przyjemne zapachy odczuwa potrójnie! - O, to jest cała historia...
KIedy zamówił u mnie portret, wysun
ą
ł warunek,
ż
e musz
ę
go przedstawi
ć
z trzema
nosami. Długo sprzeczali
ś
my si
ę
. Z pocz
ą
tku chciałem mu narysowa
ć
tylko jeden
nos. Potem radziłem, aby poprzestał chocia
ż
na dwóch. Ale nie mo
ż
na go było
przekona
ć
- albo trzy nosy, albo figa z zamówienia... No, i widzicie, co z tego
wyszło: prawdziwe czupiradło, przydatne chyba tylko do straszenia
rozkapryszonych dzieciaków. - Prosz
ę
mi powiedzie
ć
, czy ten ko
ń
- zapytał
Gelsomino - równie
ż
nale
ż
y do królewskiego dworu? - Ko
ń
? Czy
ż
nie widzisz,
ż
e to
krowa? Gelsomino podrapał si
ę
za uchem. - Mo
ż
e by
ć
,
ż
e to krowa, ale mnie si
ę
wydaje,
ż
e to ko
ń
. Dokładniej mówi
ą
c, byłby to ko
ń
, gdyby miał cztery nogi
zamiast trzynastu. Te trzyna
ś
cie nóg starczyłoby dla trzech koni i jeszcze
zostałaby jedna dla czwartego. - No, ale krowy maj
ą
po trzyna
ś
cie nóg -
zaprotestował Bananito - wie o tym ka
ż
de dziecko. Gelsomino i Zoppino z
westchnieniem spojrzeli na siebie i ka
ż
dy z nich odczytał w oczach drugiego t
ę
sam
ą
my
ś
l: "Gdyby był szczekaj
ą
cym kotem, szybko nauczyliby
ś
my go miaucze
ć
. Ale
czego mo
ż
emy nauczy
ć
tego biedaka? - Moim zdaniem - powiedział Gelsomino - obraz
b
ę
dzie o wiele ładniejszy, je
ż
eli usunie si
ę
z niego kilka nóg. - A jak
ż
e!
Wszyscy mnie wy
ś
miej
ą
, a krytycy poradz
ą
, aby mnie zamkn
ąć
w domu dla
obł
ą
kanych... Aha, ju
ż
wiem, po co wzi
ą
łem nó
ż
! Chciałem por
ż
n
ąć
na kawałki
swoje obrazy! Zaraz si
ę
do tego zabior
ę
! Bananito znowu chwycił nó
ż
i z gro
ź
n
ą
min
ą
przyskoczył do tego płótna, na którym w nieopisanym zam
ę
cie spl
ą
tało si
ę
trzyna
ś
cie ko
ń
skich nóg, nazwanych przez niego krowimi. Ju
ż
zamierzył si
ę
, aby
uderzy
ć
, i nagle si
ę
rozmy
ś
Lił. - Przecie
ż
to praca wielu miesi
ę
cy - westchn
ą
ł -
niszczy
ć
j
ą
własnymi r
ę
kami - to boli. - Złote słowa - powiedział Zoppino. -
Kiedy dorobi
ę
si
ę
notesu, na pewno je zapisz
ę
dla pami
ę
ci. A mo
ż
e by przed
pokrojeniem obrazów spróbowa
ć
rady Gelsomina? - Słusznie! - zawołał Bananito. -
Przecie
ż
nic nie strac
ę
! Na zniszczenie obrazów zawsze b
ę
dzie czas. To mówi
ą
c,
zr
ę
cznie zeskrobał no
ż
em pi
ęć
z trzynastu nóg. - Jest ju
ż
o wiele lepiej -
zach
ę
caj
ą
co zauwa
ż
ył Gelsomino. - Trzyna
ś
cie minus pi
ęć
to osiem - powiedział
Zoppino. - Gdyby na tym obrazie były dwa konie, to wszystko byłoby tak, jak
trzeba. Przepraszam, chciałem powiedzie
ć
"dwie krowy". - No dobrze, usun
ę
jeszcze kilka nóg - wymruczał Bananito. - Ciepło... Ciepło... Ju
ż
prawie
jeste
ś
my u celu. - Jak to wygl
ą
da? - Zostaw tylko cztery nogi, a zobaczymy.
Kiedy pozostały cztery nogi, z płótna rozległo si
ę
radosne r
ż
enie. Za chwil
ę
ko
ń
zeskoczył na podłog
ę
i truchcikiem obiegł pokój. - Na Bucefała! * Nareszcie
jestem wolny! Strasznie ciasno było mi w tej ramie! - zawołał. Bucefał - ko
ń
Aleksandra Macedo
ń
skiego. Biegn
ą
c koło lustra wisz
ą
cego na
ś
cianie, ko
ń
krytycznie przyjrzał si
ę
sobie od głowy do nóg, a potem zar
ż
ał zadowolony: -
Jaki
ż
wspaniały ko
ń
! A wła
ś
ciwie jaki to ze mnie wspaniały ko
ń
! Panowie, jestem
wam bardzo wdzi
ę
czny. Kiedy znajdziecie si
ę
w moich krajach, odwied
ź
cie mnie. Z
przyjemno
ś
ci
ą
wezm
ę
was na przeja
ż
d
ż
k
ę
. - Co to za kraje? Hej! Zaczekaj! -
krzyczał za znikaj
ą
cym koniem Bananito. Ale ten wyskoczył ju
ż
na schody. Słycha
ć
było, jak kopyta postukiwały na stopniach coraz ciszej, a po minucie nasi
przyjaciele ujrzeli z okna pokoiku, jak wspaniałe zwierz
ę
przebiegło zaułek,
kieruj
ą
c si
ę
na otwarte pola. Bananito a
ż
si
ę
spocił ze wzruszenia. -
Ostatecznie - powiedział ochłon
ą
wszy - to był rzeczywi
ś
cie ko
ń
. Skoro on sam tak
mówił, to trzeba uwierzy
ć
. I pomy
ś
le
ć
tylko,
ż
e w elementarzu pod rysunkiem
konia napisane jest "krowa"! - Dalej, dalej! - miaukn
ą
ł zachwycony Zoppino. -
Bierz si
ę
do innych obrazów! Bananito podszedł do wielbł
ą
da, który miał tak
wiele garbów,
ż
e przypominał pustyni
ę
z niezliczonymi wydmami i pagórkami.
Artysta skrobał, skrobał, a
ż
wyskrobał wszystkie garby z wyj
ą
tkiem dwóch. -
Obraz naprawd
ę
pi
ę
knieje - mruczał pracuj
ą
c bez wytchnienia. - My
ś
licie,
ż
e w
ko
ń
cu i ten wielbł
ą
d o
ż
yje? - Tak. Gdy stanie si
ę
pi
ę
kny - odpowiedział
Gelsomino. Ale niestety, wielbł
ą
d nie miał zamiaru zej
ść
z płótna. Nieruchomy,
oboj
ę
tny, wygl
ą
dał, jak by go nic nie obchodziło. - Ogony! - krzykn
ą
ł nagle
Zoppino. - Przecie
ż
on ma trzy ogony, a to starczyłoby na cał
ą
wielbł
ą
dzi
ą
rodzin
ę
! Gdy zb
ę
dne ogony zostały usuni
ę
te, wielbł
ą
d z godno
ś
ci
ą
zszedł z
płótna, westchn
ą
ł z ulg
ą
i spojrzał dzi
ę
kczynnie na Zoppina. - Dobrze,
ż
e
zwróciłe
ś
uwag
ę
na ogony - powiedział. - Groziło mi,
ż
e zostan
ę
ju
ż
na zawsze w
tej izdebce. Czy przypadkiem nie wiecie o jakich
ś
pustyniach w pobli
ż
u? - Jest
jedna w
ś
rodku miasta - odrzekł Bananito. - To pustynia dla publiczno
ś
ci, ale o
tej godzinie chyba jest ju
ż
zamkni
ę
ta. - On chciał powiedzie
ć
"publiczny park" -
wyja
ś
nił wielbł
ą
dowi Zoppino. - Do prawdziwych pusty
ń
bardzo st
ą
d daleko, co
najmniej dwa do trzech tysi
ę
cy kilometrów. Uwa
ż
aj tylko, aby
ś
nie wpadł w r
ę
ce
policjantów, bo trafisz do ogrodu zoologicznego. Wielbł
ą
d przed odej
ś
ciem
równie
ż
spojrzał w lustro i uznał,
ż
e wygl
ą
da wspaniale. Wkrótce ju
ż
biegł
kłusem przez zaułek. Nocny dozorca, zobaczywszy go, nie wierzył własnym oczom i
my
ś
L
ą
c,
ż
e
ś
pi, zacz
ą
ł z całej siły szczypa
ć
si
ę
w rami
ę
. "Widocznie si
ę
starzej
ę
- zdecydował, kiedy wielbł
ą
d znikł za rogiem. - Nie dosy
ć
,
ż
e zasypiam
na słu
ż
bie, to jeszcze
ś
ni mi si
ę
podró
ż
po Afryce. Trzeba b
ę
dzie wzi
ąć
si
ę
w
gar
ść
, bo mnie zwolni
ą
." Teraz ju
ż
nie mo
ż
na było Bananita powstrzyma
ć
za
ż
adn
ą
cen
ę
. Biegał od jednego obrazu do drugiego, skrobał swoim no
ż
em i wykrzykiwał
rado
ś
nie: - Oto chirurgia! W ci
ą
gu dziesi
ę
ciu minut zrobiłem wi
ę
cej operacji ni
ż
wszyscy profesorowie w jakimkolwiek szpitalu przez dziesi
ęć
lat! Obrazy, z
których zeskrobywano kłamstwo, stawały si
ę
jeden po drugim ładniejsze. A
pi
ę
kniej
ą
c zaczynały po prostu
ż
y
ć
. Psy, owce, kozy wyskakiwały i biegły w ró
ż
ne
strony
ś
wiata. Tylko jeden jedyny obraz malarz poci
ą
ł na drobne kawałki. Był to
portret szambelana, który
żą
dał,
ż
eby go koniecznie narysowa
ć
z trzema nosami.
Bananito obawiał si
ę
,
ż
e szambelan wyskoczy z ramy i zmyje mu głow
ę
za
nieposłusze
ń
stwo. Zoppino tymczasem zacz
ą
ł si
ę
kr
ę
ci
ć
po pokoju, szukaj
ą
c
czego
ś
, ale z jego zawiedzionego pyszczka wida
ć
było,
ż
e ani rusz nie mo
ż
e
znale
źć
tego, czego chce. - I konie, i wielbł
ą
dy, i dworzanie... - mruczał do
siebie - a nigdzie cho
ć
by kawałka sera. Nawet myszy pouciekały z tego strychu.
Zapach n
ę
dzy nikomu si
ę
nie podoba. A głód cuchnie gorzej ni
ż
trucizna.
Szperaj
ą
c w jakim
ś
ciemnym k
ą
ciku, Zoppino nagle natkn
ą
ł si
ę
na mały obrazek,
pokryty grub
ą
warstw
ą
kurzu. Obrazek przedstawiał (dla ludzi posidaj
ą
cych
fantazj
ę
) nakryty do jedzenia stół. Na talerzu le
ż
ało ogromne zwierz
ę
, które
mogłoby by
ć
pieczon
ą
kur
ą
, gdyby miało dwie nogi, a tymczasem wygl
ą
dało jak
daleki przodek stonogi. "Dobry obraz - pomy
ś
Lał Zoppino. - Owszem, nie b
ę
d
ę
miał
nic przeciw temu,
ż
eby te
ż
o
ż
ył. Kury z dwoma tuzinami udek to rzecz pon
ę
tna dla
licznej rodziny i dla karczmarki, a co dopiero mówi
ć
o wygłodniałym kotku."
Zoppino przywlókł obrazek do Bananita,
ż
eby go te
ż
dotkn
ą
ł swoim no
ż
em. - Ale
ż
kura jest pieczona! - zaprotestował malarz. - Ona nie mo
ż
e o
ż
y
ć
! - Wła
ś
nie,
potrzebna jest nam pieczona - odpowiedział Zoppino. Przeciwko temu Bananito ju
ż
nie oponował. Przypomniał sobie,
ż
e sam nic nie jadł od wczorajszego wieczoru.
Kura, co prawda, nie zagdakała, ale za to wyłoniła si
ę
z ramy tak aromatyczna i
apetyczna, jak gdyby dopiero wyj
ę
to j
ą
z pieca. - Jako malarz zrobiłby
ś
na pewno
karier
ę
- rzekł Zoppino do Bananita, odgryzaj
ą
c skrzydełko (oba udka zostawił
dla przyjaciół) - ale jako kucharz jeste
ś
doprawdy mistrzem pierwszej klasy. -
Ach! Gdyby tak zdoby
ć
troch
ę
winka do takiej przek
ą
ski - zauwa
ż
ył nagle
Gelsomino. - Ale wszystkie winiarnie ju
ż
zamkni
ę
te... A poza tym, gdyby nawet
był dzie
ń
, a nie noc, równie
ż
nie mogliby
ś
my nic kupi
ć
, przecie
ż
nie mamy
pieni
ę
dzy. Wtenczas Zoppino wpadł na genialny pomysł i rzekł do Bananita: - A
czemu
ż
nie miałby
ś
szybko namalowa
ć
kwarty wina... albo lepiej całego g
ą
siorka?
- Spróbuj
ę
! - z entuzjazmem zawołał malarz. Naszkicował na płótnie butelk
ę
wina
i pomalował j
ą
. Rysunek okazał si
ę
tak udany,
ż
e gdyby Gelsomino nie zd
ąż
ył
zakry
ć
otworu butelki r
ę
k
ą
, to wino, które chlusn
ę
ło strumieniem z obrazka,
rozlałoby si
ę
po podłodze. Trzech przyjaciół wypiło najpierw za zdrowie malarzy,
pó
ź
niej za
ś
piewaków i na ko
ń
cu za pom
ś
lno
ść
kotków. Kiedy wypili za kotki,
Zoppino stał si
ę
nagle smutny i długo musieli go prosi
ć
,
ż
eby podzielił si
ę
swym
zmartwieniem. - W rzeczywisto
ś
ci - wymruczał w ko
ń
cu - jestem taki sam
nienormalny kotek, jak zwierz
ę
ta, które pół godziny temu były na obrazach.
Przecie
ż
mam tylko trzy łapki i nawet nie mog
ę
mówi
ć
,
ż
e czwart
ą
straciłem na
wojnie albo skacz
ą
c z tramwaju, bo byłoby to kłamstwo. Gdyby tak Bananito... Nie
potrzebował mówi
ć
dalej. Bananito chwycił zaraz p
ę
dzel i raz_dwa narysował tak
ą
ładn
ą
przedni
ą
łapk
ę
,
ż
e nie wyrzekłby si
ę
jej sam Kot w Butach. Ale najbardziej
godne uwagi było to,
ż
e łapka od razu zaj
ę
ła swoje miejsce przy drugiej
przedniej łapce Zoppina, który pocz
ą
tkowo niepewnie, a pó
ź
niej coraz
ś
mielej
zacz
ą
ł si
ę
przechadza
ć
po pokoiku. - Ach, jakie to pi
ę
kne! - miaukn
ą
ł. - Po
prostu czuj
ę
si
ę
kim
ś
innym, i to do tego stopnia innym,
ż
e nawet chciałbym
zmieni
ć
imi
ę
. - Jaki
ż
głupiec ze mnie! - zawołał Bananito klepn
ą
wszy si
ę
w
czoło. - Zrobiłem ci czwart
ą
łapk
ę
olejn
ą
farb
ą
, a przecie
ż
inne s
ą
z kredy! -
Nic nie szkodzi - powiedział Zoppino. - Niech b
ę
dzie taka, jaka jest, i kto si
ę
w ni
ą
dostanie, to po
ż
ałuje. A moje stare imi
ę
Kulaska te
ż
zostanie ze mn
ą
.
Pasuje jak ulał. Kredowa przednia łapka od tego pisania na murach skróciła mi
si
ę
prawie o centymetr. Pó
ź
n
ą
noc
ą
Bananito poło
ż
ył Gelsomina na swoim łó
ż
ku, a
sam, nie zwa
ż
aj
ą
c na sprzeciwy, rozci
ą
gn
ą
ł si
ę
na podłodze, na stosie starych
płócien. Zoppino znalazł sobie miejsce w kieszeni płaszcza wisz
ą
cego koło drzwi
i zaraz zapadł w słodki sen. .nv Rozdział 12 Zoppino ~ dziennik czyta
ć
zaczyna,
~ a w tym dzienniku ~ jest zła nowina Bananito, uzbrojony w p
ę
dzle, płótno i
entuzjazm, wyszedł wczesnym rankiem, aby wszystkim pokaza
ć
, co potrafi.
Gelsomino spał jeszcze, ale Zoppino towarzyszył malarzowi, nie
ż
ałuj
ą
c mu
dobrych rad. - Maluj kwiatki i sprzedawaj je. Jestem pewien,
ż
e wrócisz do domu
z kup
ą
fałszywych talarów, które w tym kraju s
ą
niezb
ę
dne. Maluj takie kwiaty,
których wła
ś
nie brak, poniewa
ż
inne mog
ą
ludzie dosta
ć
w kwiaciarni. I jeszcze
jedno: nie maluj myszy, wystraszysz tym kobiety. Radz
ę
to tylko dla twego dobra,
gdy
ż
mnie odpowiadałoby zupełnie co innego. Po
ż
egnawszy Bananita, Zoppino kupił
gazet
ę
, s
ą
dz
ą
c,
ż
e Gelsomino z przyjemno
ś
ci
ą
dowie si
ę
o tym, co mówi prasa o
jego koncercie. Gazeta nosiła tytuł: "Kłamca Doskonały" i naturalnie, pełna była
fałszywych wiadomo
ś
ci, a fakty prawdziwe podawała na odwrót. Na przykład był tam
artykuł zatytułowany: "Wielkie zwyci
ę
stwo biegacza Persichetti (czyt.:
Persiketi)". Oto jego tre
ść
: "Znany mistrz biegu w workach, Plario Persichetti,
zwyci
ęż
ył wczoraj na dziesi
ą
tym etapie Rajdu Królewskiego, wyprzedzaj
ą
c o 20
minut Romola Baroni, a o 30 minut i 15 sekund Piera Clementini (czyt.:
Klementini). Reszta uczestników przybyła w godzin
ę
po zwyci
ę
zcy". "Có
ż
tu
dziwnego? - mógłby powiedzie
ć
czytelnik. - Bieg w workach jest takim samym
biegiem jak inne, a nawet jest bardziej urozmaicony ni
ż
wy
ś
cig rowerowy lub
samochodowy". Tak, to prawda. Ale czytelnicy "Kłamcy Doskonałego" wiedzieli,
ż
e
ten wy
ś
cig wcale si
ę
nie odbył,
ż
e Plario Persichetti, Romolo Baroni, Piero
Clementini i cała reszta nigdy nie wło
ż
yli worków, i ani im si
ę
ś
niło
kiedykolwiek to uczyni
ć
. Rzecz przedstawiała si
ę
nast
ę
puj
ą
co: ka
ż
dego roku
gazeta organizowała etapowy wy
ś
cig w workach, w którym nikt nie brał udziału. Za
to niektórzy zarozumiali ludzie, pragn
ą
c, aby ich nazwiska były wymienione w
gazecie, wpłacali wpisowe i ofiarowywali ka
ż
dego dnia jak
ąś
sum
ę
na wy
ś
cig. Ten,
który dał najwi
ę
cej, zostawał zwyci
ę
zc
ą
etapu, jego rzekome wyczyny były
omawiane w gazecie i wysławiane pod niebiosa. Kolejno
ść
przybycia na met
ę
zale
ż
na była równie
ż
od wysoko
ś
ci wpłat. Pan Persichetti był fabrykantem
słodyczy, wi
ę
c nazwisko wydrukowane w gazecie pomagało reklamie jego czekoladek
i ciastek. A poniewa
ż
był bardzo bogaty, nie dziwmy si
ę
,
ż
e przybywał na met
ę
prawie zawsze pierwszy i du
ż
o wcze
ś
niej od innych. Na tej samej stronie Zoppino
przeczytał jeszcze inny tytuł: "Nie było tragedii na ulicy Kornelii". Notatka
podawała: "Wczoraj na ulicy Kornelii dwa samochody, p
ę
dz
ą
ce z wielk
ą
szybko
ś
ci
ą
wprost na siebie, nie zderzyły si
ę
wcale. 5 osób (tu nast
ę
powały nazwiska) nie
straciło
ż
ycia. Dalszych 10 osób nie zostało rannych i w zwi
ą
zku z tym nie było
potrzeby odwiezienia ich do szpitala". Ta notatka, niestety, nie była wyssana z
palca, tylko podawała co
ś
dokładnie odwrotnego, ni
ż
stało si
ę
naprawd
ę
. Równie
ż
i koncert Gelsomina opisany był w podobny sposób. Mo
ż
na tam było przeczyta
ć
na
przykład,
ż
e: "Słynny tenor milczał od pierwszej do ostatniej minuty swojego
wyst
ę
pu". Zamieszczono te
ż
fotografi
ę
ruin teatru, pod któr
ą
znajdował si
ę
taki
podpis: "Jak to czytelnik widzi na własne uszy, nie zdarzyło si
ę
tu absolutnie
nic". Gelsomino i Zoppino zabawiali si
ę
przez dłu
ż
szy czas czytaniem "Kłamcy
Doskonałego". Była tam równie
ż
strona po
ś
wi
ę
cona poezji, na której wydrukowano
nast
ę
puj
ą
cy wiersz: Spytał kuchcik raz łososia@ (spotkał go na szosie):@ -
Wiesz, jak smaczne s
ą
kamienie@ w cytrynowym sosie?@ A gdy ju
ż
obli
ż
esz usta@ po
tym daniu słodkim,@ jak
ż
e miło czy
ś
ci
ć
z
ę
by@ zardzewiałym młotkiem!@ - Nie ma tu
odpowiedzi łososia - o
ś
wiadczył Zoppino - ale wyobra
ż
am sobie ten wybuch
ś
miechu: słycha
ć
go było od Apeninów a
ż
po Andy. Na ostatniej stronie dziennika,
ju
ż
u samego dołu, znajdowała si
ę
krótka notatka, zatytułowana: "Zaprzeczenie".
Gelsomino czytał: "Zaprzecza si
ę
kategorycznie, jakoby dzisiejszej nocy o
godzinie #/3 przy ulicy Studziennej zaaresztowano ciotk
ę
Pannocchi
ę
i jej
siostrzenic
ę
Romolett
ę
. Oczywi
ś
cie, osoby te nie zostały zamkni
ę
te o godzinie
#/5 w szpitalu wariatów". - To znaczy - zawołał Zoppino -
ż
e te dwie biedaczki
zamkni
ę
to z wariatami! I co
ś
mi mówi,
ż
e stało si
ę
to przeze mnie. - Patrz -
przerwał mu Gelsomino - przeczytaj, tu jest jeszcze inne "Zaprzeczenie". To
"Zaprzeczenie" dotyczyło ju
ż
bezpo
ś
rednio Gelsomina i mówiło: "Absolutnie nie
jest prawd
ą
,
ż
e policja poszukuje znanego tenora Gelsomino. Nie ma po temu
ż
adnego powodu, poniewa
ż
Gelsomino wcale nie powinien odpowiada
ć
za szkody,
których nie spowodował w teatrze miejskim. Dlatego ktokolwiek wiedziałby, gdzie
si
ę
ukrywa Gelsomino, niech nie daje zna
ć
o tym policji, gdy
ż
narazi si
ę
na
surowe wymówki". - Sprawa si
ę
komplikuje - zauwa
ż
ył Zoppino. - Lepiej, aby
ś
nie
ruszał si
ę
z domu. Ja wyjd
ę
zasi
ę
gn
ąć
j
ę
zyka. Gelsomino niech
ę
tnie zgodził si
ę
na propozycj
ę
Zoppina, ale musicie przyzna
ć
,
ż
e kotek miał racj
ę
. Gelsomino
pozwolił mu wi
ę
c wyj
ść
, a sam, rozci
ą
gni
ę
ty w hamaku, cierpliwie przygotowywał
si
ę
do sp
ę
dzenia dnia na pró
ż
niactwie. Rozdział 13 W kraju, ~ gdzie kłamczuch
nosi koron
ę
,~ mówienie prawdy ~ ostro wzbronione Z ciotk
ą
Pannocchi
ą
rozstali
ś
my
si
ę
w chwili, gdy ze wzruszeniem słuchała pierwszych miaucze
ń
swoich kotów. Była
tak ucieszona, jak muzyk, który szcz
ęś
liwym trafem odkrył nieznan
ą
symfoni
ę
Beethovena, le
żą
c
ą
przez sto lat w zapomnianej szufladzie. Romolett
ę
za
ś
zostawili
ś
my, gdy wskazawszy kotkowi drog
ę
do izdebki Bananita, biegiem wracała
do domu. Ciotka i siostrzenica spały ju
ż
błogo w swoich łó
ż
kach, ani
podejrzewaj
ą
c,
ż
e listy podłego Calimera postawiły na nogi
ż
andarmeri
ę
króla
Giacomone. Około trzeciej nad ranem pluton
ż
andarmów zastukał do drzwi ciotki
Pannocchiii, wszedł bez powitania, a nakazawszy staruszce i dziewczynce ubra
ć
si
ę
natychmiast, zabrał je ze sob
ą
. Dowódca
ż
andarmów odwiózł je obie do
wi
ę
zienia i pomy
ś
lał z przyjemno
ś
ci
ą
,
ż
e teraz ju
ż
uda si
ę
na spoczynek.
Niestety! - Co uczyniły te dwie osoby? - zapytał naczelnik wi
ę
zienia. - Starucha
uczyła psy miaucze
ć
, a ta mała pisała na murach. Obydwie s
ą
niebezpiecznymi
przest
ę
pczyniami. Ja na twoim miejscu wrzuciłbym je do lochu i podwoił stra
ż
e. -
Sam dobrze wiem, co mam robi
ć
- odparł naczelnik wi
ę
zienia. - Najpierw
przesłuchanie. Na pierwszy ogie
ń
wzi
ę
to ciotk
ę
Pannocchi
ę
, która była zupełnie
spokojna. Skoro siedem kotów zacz
ę
ło miaucze
ć
- có
ż
mogło zam
ą
ci
ć
jej rado
ść
?
Dlatego odpowiadała cierpliwie na wszystkie pytania. - To nie psy, to koty. - W
raporcie jest mowa o psach. - To koty - powtarzam - takie koty, które łapi
ą
myszy. - Widocznie s
ą
i psy, które łapi
ą
myszy. - Nie, panie naczelniku, to
koty. Koty, które miaucz
ą
. Owszem, te koty do tej pory szczekały tak, jak
wszystkie koty w mie
ś
cie. Ale dzisiaj wieczorem... co za szcz
ęś
cie! Zacz
ę
ły
miaucze
ć
! - Ta kobieta jest szalona! - powiedział naczelnik wi
ę
zienia. - Co te
ż
pani nam tu opowiada! - Prawd
ę
i tylko prawd
ę
. - A wi
ę
c sprawa jest całkiem
prosta! - zawołał teraz naczelnik. - Widzicie wszyscy, to szalona. Nie mog
ę
jej
tu zatrzyma
ć
, wi
ę
zienie jest dla ludzi zdrowych na umy
ś
le. Wariatów zabiera si
ę
do szpitala. I pomimo protestów dowódcy
ż
andarmów, który widział, jak jego
nadzieje sp
ę
dzenia reszty nocy w łó
ż
ku gin
ą
coraz szybciej, naczelnik oddał mu
ciotk
ę
Pannocchi
ę
wraz z aktami jej sprawy. Nast
ę
pnie zwrócił si
ę
do Romoletty:
- Czy to ty pisała
ś
na murach? - Tak. To prawda. - Słyszeli
ś
cie? - zawołał
naczelnik wi
ę
zienia. - To te
ż
jest wariatka. A wi
ę
c do szpitala! Zabierajcie
st
ą
d t
ę
smarkul
ę
i zostwcie mnie wreszcie w spokoju. Nie mog
ę
traci
ć
swego
cennego czasu dla obł
ą
kanych. Czerwony ze zło
ś
ci, dowódca
ż
andarmów wsadził obie
aresztowane na wózek i zawiózł do szpitala wariatów, gdzie natychmiast zamkni
ę
to
je w du
ż
ej sali razem z innymi "wariatami", którzy pozwolili przyłapa
ć
si
ę
na
tym,
ż
e mówili prawd
ę
. Dla dowódcy
ż
andarmów pomimo wszystko wypadki tej nocy
nie zako
ń
czyły si
ę
jeszcze. Gdy przybył do swego urz
ę
du, zastał tam...
zgadnijcie kogo? Calimera, stoj
ą
cego z kapeluszem w r
ę
ku i ze swym najbardziej
oble
ś
nym u
ś
miechem na twarzy. - A wy czego tu chcecie? - Ekscelencjo - zginał
si
ę
w ukłonie i mno
ż
ył swe u
ś
miechy Calimero - przybyłem tu po sto tysi
ę
cy
fałszywych talarów. To mnie wła
ś
nie nale
ż
y si
ę
obiecana nagroda, gdy
ż
dzi
ę
ki mej
gorliwo
ś
ci zostali aresztowani wrogowie naszego władcy. - Aha, wi
ę
c to wy
jeste
ś
cie autorem listu - powiedział z namysłem dowódca
ż
andarmów. - Czy jednak
to wszystko, co
ś
cie tam napisali, jest prawdziwe? - Ekscelencjo - zawołał
Calimero - przysi
ę
gam,
ż
e to czysta prawda! - Aha! - wykrzykn
ą
ł z
ukontentowaniem naczelnik, a twarz jego błysn
ę
ła złym u
ś
miechem. - Oto jeszcze
jeden, który utrzymuje,
ż
e mówi prawd
ę
. Drogi przyjacielu, podejrzewałem,
ż
e
jeste
ś
cie stukni
ę
ci, ale w tej chwili sami dali
ś
cie tego dowód. A wi
ę
c dalej! Do
wi
ę
zienia! - Ekscelencjo, lito
ś
ci! - skrzeczał Calimero rzuciwszy w rozpaczy
kapelusz na ziemi
ę
i depcz
ą
c go nogami. - Chyba nie zechce mnie pan tak
skrzywdzi
ć
. Jestem przjacielem kłamstwa i nawet napisałem o tym w swoim li
ś
cie.
- A czy naprawd
ę
jeste
ś
cie przyjacielem kłamstwa? - Naprawd
ę
! Najprawdziwszym!
Przysi
ę
gam! - Oto wpadli
ś
cie na nowo - triumfował dowódca. - Dwa razy z rz
ę
du
przysi
ę
gali
ś
cie,
ż
e mówicie prawd
ę
. Do
ść
tego! W szpitalu b
ę
dziecie mieli czas
na uspokojenie si
ę
. W tej chwili jeste
ś
cie niebezpiecznym wariatem.
Pozostawienie was na swobodzie zagra
ż
ałoby porz
ą
dkowi publicznemu. - Ach, tak! -
krzyczał Calimero wyrywaj
ą
c si
ę
ż
andarmom. - To pewnie pan chce zabra
ć
do
kieszeni moj
ą
nagrod
ę
! - Słyszycie? Za chwil
ę
dostanie napadu szału! Uwaga!
Załó
ż
cie mu knebel i kaftan bezpiecze
ń
stwa. Co za
ś
do nagrody, to daj
ę
słowo,
nie przepadnie z niej ani pół grosza, dopóki moje kieszenie b
ę
d
ą
dosy
ć
du
ż
e, aby
je pomie
ś
ci-. Tak wi
ę
c i Calimero znalazł si
ę
w szpitalu wariatów, gdzie
zamkni
ę
to go w samotnej, wywatowanej celi. Zdawałoby si
ę
,
ż
e dowódca
ż
andarmów
uda si
ę
teraz do swego łó
ż
ka. Nie było mu to jednak s
ą
dzone, gdy
ż
ze wszystkich
stron miasta zacz
ę
ły dochodzi
ć
alarmuj
ą
ce wie
ś
ci o miaucz
ą
cych kotach, które nie
chciały podporz
ą
dkowa
ć
si
ę
obowi
ą
zuj
ą
cemu je nakazowi szczekania. Dowódca
ż
andarmów wysłał natychmiast na miasto kilka oddziałów ludzi na poszukiwanie
"psów, które miaucz
ą
", czyli, jak si
ę
czytelnicy zapewne domy
ś
laj
ą
, siedmiu
kotów ciotki Pannocchii. Najmniejszy z całej siódemki kotek miauczał z takim
zapałem,
ż
e został schwytany pierwszy. Gdy spstrzegł otaczaj
ą
cych go ludzi,
pomy
ś
lał,
ż
e to podziw dla jego głosu sprowadził ich w to miejsce, i miauczał
jeszcze gło
ś
niej. Jeden z
ż
andarmów zbli
ż
ył si
ę
do niego z u
ś
miechem, pogłaskał
nawet kilka razy i nagle, chwyciwszy za kark, wrzucił do przygotowanego worka.
Drugiego kota złapano w trakcie maiucz
ą
cej przemowy, wygłaszanej z siodła
konnego pos
ą
gu, u stóp którego zebrał si
ę
tłum kotów. Te słuchały obłudnie i
u
ś
miechały si
ę
ironicznie, a potem, kiedy został schwytany, rado
ść
swoj
ą
ogłosiły w
ś
ciekłym szczekaniem. Trzeci został capni
ę
ty w chwili, kiedy rozmawiał
z psem. - Idioto, czemu miauczysz? - pytał go. - A có
ż
innego miałbym robi
ć
-
odpowiedział pies - jestem przecie
ż
kotem. - Podwójny idioto, czy nie zagl
ą
dasz
nigdy do lustra? Jeste
ś
psem i powiniene
ś
szczeka
ć
. Kotem jestem ja i mnie
przystoi miaucze
ć
, o tak: miau, miauuuu, miau! Nast
ę
pnie złapano czwartego,
pi
ą
tegho i szóstego kota. - Brak nam ju
ż
tylko jednegho - mówili zm
ę
czeni
poszukiwaniem
ż
andarmi. Tote
ż
zdziwili si
ę
bardzo, kiedy znale
ź
li jeszcze dwa
miaucz
ą
ce koty. - Czy
ż
by si
ę
rozmno
ż
yły? - mówili do siebie. Jeden z tych dwóch
kotów nale
ż
ał do ciotki Pannocchii, a drugi był po prostu Reksem, którego
poznali
ś
my ju
ż
w jednym z pierwszych rozdziałów tej powie
ś
ci i który pod wpływem
usłyszanych wtedy słów Zoppina spróbował raz miaukn
ąć
. A gdy raz spróbował, nie
potrafił potem wróci
ć
do szczekania. Reks pozwolił si
ę
chwyci
ć
bez oporu, ale
ostatni kot, najstarszy z towarzystwa, zwinnie wdrapał si
ę
na drzewo, i stamt
ą
d
przez dłu
ż
szy czas doprowadzał do szału swoich prze
ś
ladowców, miaucz
ą
c
najpi
ę
kniejsze arie z kociego repertuaru. Widowisko to
ś
ci
ą
gn
ę
ło spory tłum,
który, jak zwykle, podzielił si
ę
na dwie partie. Jedni pot
ę
piali kota i
zach
ę
cali
ż
andarmów, aby szybciej zako
ń
czyli ten skandal. Drudzy, figlarze,
zach
ę
cali kota a nawet przedrze
ź
niali: - Miau! Miau! Zebrało si
ę
równie
ż
sporo
kotów, które szczekały na swego koleg
ę
troch
ę
z nienawi
ś
ci,
ż
e jest inny ni
ż
one, a troch
ę
z zazdro
ś
ci. I mimo wszystko to jeden z nich, to drugi ulegał
zarazie i zaczynał miaucze
ć
. Trzeba było woła
ć
stra
ż
aków z drabinami, aby zmusi
ć
upartego miauczucha do zej
ś
cia. Miaucz
ą
cych kotów, jak si
ę
ostatecznie okazało,
było dwadzie
ś
cia. Wszystkie zostały odwiezione do szpitala dla wariatów. Na swój
sposób mówiły prawd
ę
- a wi
ę
c musiały by
ć
zwariowane. Dyrektor szpitala nie
wiedział, gdzie je umie
ś
ci
ć
. My
ś
lał i rozmy
ś
lał, a
ż
wreszcie kazał je zamkn
ąć
w
celi Calimera. Mo
ż
ecie sobie wyobrazi
ć
, jak bardzo musiał by
ć
ten podlec
zadowolony z towarzystwa, które przypominało mu pocz
ą
tek jego nieszcz
ę
snej
przygody. Nie min
ę
ły dwie godziny, gdy Calimero zacz
ą
ł wariowa
ć
naprawd
ę
. Wydało
mu si
ę
,
ż
e i on jest kotem; zacz
ą
ł mrucze
ć
, miaucze
ć
, a kiedy przez cel
ę
przemkn
ę
ła mysz, pierwszy si
ę
na ni
ą
rzucił. O tym wszystkim mówiono na mie
ś
cie
i Zoppino pozbierał te nowiny. Wracał ju
ż
do domu, kiedy nagle usłyszał znajomy
głos Gelsomina,
ś
piewaj
ą
cego jedn
ą
z ulubionych piosenek swego kraju. "Jestem
gotów zało
ż
y
ć
si
ę
o wszystkie trzy łapy ł
ą
cznie z czwart
ą
na dodatek,
ż
e
Gelsomino usn
ą
ł i
ś
ni o miłych rzeczach - pomy
ś
lał Zoppino. - Je
ż
eli si
ę
nie
po
ś
piesz
ę
, to
ż
andarmi obudz
ą
go wcze
ś
niej ni
ż
ja." Przed domem zobaczył tłum
ludzi słuchaj
ą
cych
ś
piewu Gelsomina. Wszyscy stali w milczeniu, nie ruszaj
ą
c
si
ę
. Od czasu do czasu w s
ą
siednich domach wypadały szyby, ale nikt nie wychylał
si
ę
z okien i nie robił awantury. Wydawało si
ę
,
ż
e urzekaj
ą
cy głos Gelsomina
wszystkich zaczarował. W tłumie Zoppino zauwa
ż
ył nawet dwóch młodych stra
ż
ników.
Na ich twarzach malował si
ę
taki sam zachwyt, jak i na innych. Stra
ż
nicy, jak to
sami rozumiecie, powinni byli schwyta
ć
Gelsomina, jednak wcale nie zabierali si
ę
do tego. Niestety, zacz
ę
li nadchodzi
ć
inni, a ich naczelnik uderzeniami
szpicruty torował sobie drog
ę
w
ś
ród tłumu. Nie posiadał widocznie muzykalnego
ucha i
ś
piew Gelsomina nie robił na nim
ż
adnego wra
ż
enia. Zoppino wichrem p
ę
dził
po schodach i jak piłka wpadł do pokoiku. - Obud
ź
si
ę
! Wstawaj! - zamiauczał
łaskocz
ą
c Gelsomina po nosie ko
ń
cem ogona. - Do
ść
koncertu. - Id
ą
stra
ż
nicy!
Gelsomino otworzył oczy, przetarł je i zapytał: - Gdzie jestem? - Mog
ę
ci
powiedzie
ć
, gdzie si
ę
zaraz znajdziesz, je
ż
eli natychmiast nie wstaniesz! -
wołał Zoppino. - W wi
ę
zieniu! - Czy znów
ś
piewałem? - Pr
ę
dzej! Uciekajmy po
dachach! - Mówisz jak kot, ale ja nie umiem skaka
ć
po dachach. - Trzymaj si
ę
mego ogona! Zoppino wyskoczył oknem prosto na znajduj
ą
cy si
ę
poni
ż
ej dach, a
Gelsomino mógł tylko pój
ść
za jego przykładem, zamkn
ą
wszy oczy, aby nie dosta
ć
zawrotu głowy. Rozdział 14 Tu Benwenuto sam opowiada,~ co si
ę
z nim działo, ~
je
ż
eli siadał Na szcz
ęś
cie domy w mie
ś
cie stały ciasno jeden obok drugiego, jak
ś
ledzie w beczce, i Gelsomino z łatwo
ś
ci
ą
przeskakiwał z dachu na dach. Je
ż
eli
chodzi o Zoppina, ten wolałby, aby stały troch
ę
dalej - wtedy mógłby wykona
ć
cho
ć
jeden skok godny siebie. Nagle Gelsomino po
ś
lizn
ą
ł si
ę
, poleciał w dół i
spadł na niewielki taras, gdzie jaki
ś
staruszek podlewał kwiaty. - Prosz
ę
wybaczy
ć
! - zawołał pocieraj
ą
c stłuczone kolano. - Wcale nie miałem zamiaru w
taki sposób znale
źć
si
ę
u pana. - Ale
ż
nic takiego - odpowiedział uprzejmie
staruszek. - Bardzo si
ę
ciesz
ę
z pa
ń
skiego przybycia! Co si
ę
panu stało?
Skaleczył pan sobie nog
ę
? Przypuszczam,
ż
e to nic gro
ź
nego? W tej samej chwili z
dachu wyjrzał na taras Zoppino. - Czy mo
ż
na? - zamiauczał. - Ach, jeszcze jeden
go
ść
! - zawołał uradowany staruszek. - Prosz
ę
, prosz
ę
! Ogromnie si
ę
ciesz
ę
!...
Bardzo mi tylko przykro - dodał -
ż
e nie posiadam ani jednego krzesełka i nie
mam was gdzie posadzi
ć
. - Kolano Gelsomina puchło z minuty na minut
ę
. - Połó
ż
my
go na łó
ż
ku - zaproponował Zoppino. - Nie mam równie
ż
łó
ż
ka - odpowiedział
zmieszany staruszek. - Ale zaraz zejd
ę
do s
ą
siada i poprosz
ę
go o fotel. - Nie,
nie - szybko wtr
ą
cił Gelsomino - b
ę
dzie mi zupełnie dobrze i na podłodze. - W
takim razie wejd
ź
cie do pokoju - poprosił staruszek - i czujcie si
ę
jak w domu,
ja tymczasem przygotuj
ę
kaw
ę
. Pokoik był mały, ale czysty. Przyjemnie l
ś
niły
ładne meble - stół, kredens i szafa. Tylko nigdzie nie było wida
ć
krzesła lub
łó
ż
ka. - Czy pan nigdy nie siedzi? - zapytał Zoppino staruszka. - Nie, nie
zdarza mi si
ę
. - I nie sypia pan? - Owszem,
ś
pi
ę
niekiedy. Stoj
ą
c. Co prawda
bardzo rzadko. Nie wi
ę
cej ni
ż
dwie godziny na tydzie
ń
. Zoppino i Gelsomino
spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli powiedzie
ć
: "Teraz ten naplecie nam
koszałek_opałek"... - Przepraszam za niedelikatne pytanie - ci
ą
gn
ą
ł Zoppino. -
Czy nie mogliby
ś
my si
ę
dowiedzie
ć
, ile pan ma lat? - Sam tego dokładnie nie
wiem. Urodziłem si
ę
dziesi
ęć
lat temu, ale teraz powinienem mie
ć
ich albo
siedemdziesi
ą
t pi
ęć
albo siedemdziesi
ą
t sze
ść
. Z twarzy go
ś
ci staruszek domy
ś
lił
si
ę
,
ż
e przestali mu wierzy
ć
. - Nie, ja nie kłami
ę
- powiedział westchn
ą
wszy -
to jest nieprawdopodobna historia, ale nie ma w niej ani kropli kłamstwa. Je
ż
eli
chcecie, opowiem wam j
ą
, zanim ugotuje si
ę
kawa... Nazywam si
ę
naprawd
ę
Benwenuto, ale ludzie nazywaj
ą
mnie Benwenuto_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
... I
staruszek opowiedział im swoj
ą
histori
ę
. Urodził si
ę
w rodzinie gałganiarza. Jak
tylko pojawił si
ę
na
ś
wiecie, zaraz wyskoczył z pieluszek i zacz
ą
ł biega
ć
po
pokoju. Tak
ż
wawego niemowl
ę
cia nikt jeszcze nie widział. Wieczorem poło
ż
ono go
do kołyski, a rano okazało si
ę
,
ż
e kołyska zrobiła si
ę
dla niego za mała i nogi
chłopca z niej wystaj
ą
. - Widocznie - powiedział ojciec -
ś
pieszy si
ę
,
ż
eby
urosn
ąć
i szybciej zacz
ąć
pomaga
ć
rodzicom. Wieczorem rozbierano Benwenuta i
kładziono do łó
ż
ka, a rano wczorajsze ubranie ju
ż
na niego nie pasowało. Buty za
w
ą
skie, a koszula p
ę
kała w szwach. - No, to nie jest takie straszne - mówiła
matka. - Czego jak czego, ale szmat w domu gałganiarza jest pod dostatkiem.
Zaraz uszyj
ę
mu nowe ubranie. Po jakim
ś
tygodniu Benwenuto tak wyrósł,
ż
e
s
ą
siedzi poradzili, aby go posła
ć
do szkoły. Matka posłuchała rady i
zaprowadziła go do nauczyciela. Ale nauczyciel si
ę
rozgniewał. - Dlaczego pani
nie przyprowadziła go wcze
ś
niej? Przecie
ż
teraz jest zima. Któ
ż
rozpoczyna nauk
ę
w
ś
rodku roku szkolnego? Gdy matka odpowiedziała,
ż
e Benwenuto ma dopiero siedem
dni, nauczyciel rozgniewał si
ę
jeszcze bardziej: - Siedem dni? Nie jestem
nia
ń
k
ą
, szanowna pani! Prosz
ę
przyj
ść
za siedem lat, wtedy porozmawiamy. Ale gdy
oderwał nos od dziennika klasowego, zobaczył,
ż
e Benwenuto jest o wiele wi
ę
kszy
od ka
ż
dego z jego uczniów. Posadził wi
ę
c chłopca w ostatniej ławce i zacz
ą
ł
klasie wyja
ś
nia
ć
,
ż
e dwa razy dwa równa si
ę
cztery. W południe zad
ź
wi
ę
czał
dzwonek, wszyscy uczniowie wyskoczyli z ławek i wybiegli z klasy. Tylko
Benwenuto siedział na swoim miejscu. - Benwenuto - zwrócił si
ę
do niego
nauczyciel - wyjd
ź
, trzeba przewietrzy
ć
klas
ę
. - Kiedy nie mog
ę
wyj
ść
, prosz
ę
pana. Rzeczywi
ś
cie, po czterech lekcjach tak urósł,
ż
e po prostu mocno uwi
ą
zł w
ławce. Trzeba było wzywa
ć
wo
ź
nego,
ż
eby mu pomógł si
ę
z niej wydosta
ć
.
Nast
ę
pnego ranka przygotowano dla Benwenuta wi
ę
ksz
ą
ławk
ę
, ale w południe znów
nie mógł wsta
ć
, bo i ta ławka stała si
ę
dla niego za ciasna. Chłopiec siedział w
niej zupełnie jak mysz w pułapce. Musiano wezwa
ć
stolarza, który rozbił ławk
ę
na
kawałki. Nauczyciel a
ż
si
ę
za głow
ę
złapał. - Jutro przyniesiemy dla ciebie
ławk
ę
z pi
ą
tej klasy - powiedział i zaraz wydał odpowiednie polecenie. - No, a
teraz? - zapytał, kiedy ławka została przyniesiona. - Dobrze! Zupełnie
przestronnie! - odrzekł rado
ś
nie Benwenuto i kilkakrotnie wstawał i siadał. Ale
za ka
ż
dym razem coraz trudniej było mu wstawa
ć
. A o godzinie dwunastej, kiedy
zad
ź
wi
ę
czał dzwonek, wszystko powtórzyło si
ę
od pocz
ą
tku i znowu trzeba było
wzywa
ć
stolarza. Dyrektor szkoły i burmistrz zacz
ę
li protestowa
ć
: - Có
ż
tam u
pana si
ę
dzieje, profesorze? Czy nie potrafi pan ju
ż
utrzyma
ć
posłusze
ń
stwa w
klasie? W tym roku ławki trzaskaj
ą
jak orzechy. Funduszy miejskich nie starczy
na kupowanie ka
ż
dego dnia nowej ławki. Wtedy gałganiarz zaprowadził syna do
lekarza i opowiedział mu wszystko. - Zobaczymy, zobaczymy - rzekł doktor.
Nało
ż
ył okulary,
ż
eby lepiej widzie
ć
, i zmierzył wzrost Benwenuta. - Teraz -
polecił - siadaj. Benwenuto usiadł na krze
ś
le. Doktor poczekał, a
ż
minie jedna
minuta, i powiedział: - Wsta
ń
. Benwenuto wstał i doktor zmierzył go wzdłu
ż
i
wszerz. - Hm - chrz
ą
kn
ą
ł i nie wierz
ą
c temu, co widzi, przetarł okulary. -
Usi
ą
d
ź
no jeszcze raz. W ko
ń
cu orzekł: - To jest bardzo interesuj
ą
cy przypadek.
Chłopiec cierpi na jak
ąś
now
ą
chorob
ę
, dotychczas nie znan
ą
. Choroba polega na
tym,
ż
e kiedy dziecko siedzi, to szybko si
ę
starzeje. Ka
ż
da minuta, któr
ą
sp
ę
dza
siedz
ą
c, równa si
ę
dla niego całemu miesi
ą
cowi. Leczenie jest proste: chłopiec
musi zawsze by
ć
na nogach, w przeciwnym wypadku za kilka tygodni b
ę
dzie starcem
z siw
ą
brod
ą
. Od tego dnia
ż
ycie Benwenuta uległo całkowitej zmianie. W szkole
zrobiono dla niego specjaln
ą
ławk
ę
bez siedzenia. W domu jadł na stoj
ą
co. A
kiedy zachciało mu si
ę
chocia
ż
chwil
ę
odpocz
ąć
przy kominku, zaraz rozlegało
si
ę
: - Wstawaj! Wstawaj! Chcesz siedzie
ć
? - Co ty wyprawiasz! Chcesz si
ę
zestarze
ć
? - No, a łó
ż
ko?
ś
adnych łó
ż
ek, je
ż
eli nie miał si
ę
obudzi
ć
z biał
ą
brod
ą
. Wi
ę
c Benwenuto musiał si
ę
nauczy
ć
spa
ć
na stoj
ą
co, tak jak
ś
pi
ą
konie. I
oto z tych powodów s
ą
siedzi nazwali go Benwenuto_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
. To
przezwisko zostało mu ju
ż
na całe
ż
ycie. Pewnego nieszcz
ę
snego dnia zachorował
ojciec Benwenuta. Wkrótce, czuj
ą
c,
ż
e umiera, wezwał do siebie syna. - Benwenuto
- powiedział, zanim zamkn
ą
ł oczy na zawsze - teraz twoja kolej, aby pomaga
ć
matce. Jest przecie
ż
stara i nie mo
ż
e ju
ż
pracowa
ć
. Poszukaj sobie uczciwej
pracy. Praca ci nie zaszkodzi. Na odwrót, dzi
ę
ki niej pozostaniesz długo młody,
poniewa
ż
nie b
ę
dziesz miał czasu na siedzenie z zało
ż
onymi r
ę
kami. Nast
ę
pnego
dnia Benwenuto wybrał si
ę
na poszukiwanie pracy. Ale ludzie
ś
miali mu si
ę
prosto
w oczy. - Pracy, mówisz? Nie, synku, my nie bawimy si
ę
w piłk
ę
ani w kr
ę
gle.
Jeste
ś
za młody,
ż
eby pracowa
ć
w fabryce. Nie wolno tu zatrudnia
ć
dzieci.
Benwenuto nie spierał si
ę
. Natychmiast znalazł wyj
ś
cie z sytuacji. Wróciwszy do
domu, zasiadł przed lustrem i czekał. "Doktor powiedział,
ż
e wystarczy, abym
usiadł, a postarzej
ę
si
ę
. Zobaczymy, czy to prawda..." Po kilku minutach
zauwa
ż
ył,
ż
e ro
ś
nie. Zacz
ę
ły go uciska
ć
pantofle. Zrzucił je i przygl
ą
dał si
ę
swoim nogom. Po prostu wydłu
ż
ały si
ę
w oczach, gdy za
ś
spojrzał w lustro, bardzo
si
ę
zdziwił. - Któ
ż
to jest ten czarnow
ą
sy młodzieniec, który na mnie patrzy?
Chyba si
ę
znamy. Ju
ż
gdzie
ś
go widziałem... W ko
ń
cu zrozumiał i roze
ś
miał si
ę
: -
Przecie
ż
to jestem ja! Tylko zupełnie dorosły. Ale b
ę
dzie lepiej, je
ż
eli ju
ż
wstan
ę
. Nie chc
ę
si
ę
bardziej zestarze
ć
. Wyobra
ź
cie sobie min
ę
matki Benwenuta,
kiedy zjawił si
ę
przed ni
ą
wysoki, barczysty młodzieniec, z dono
ś
nym głosem i
w
ą
sami jak u brygadiera. - Benwenuto! Synu mój! Jak si
ę
zmieniłe
ś
! - To nic
strasznego, mamo. Wreszcie b
ę
d
ę
mógł pracowa
ć
. Teraz ju
ż
nie obijał progów
fabryk, ale po prostu wytoczył z szopy ojcowski wózek i je
ź
dził po ulicach,
gło
ś
no krzycz
ą
c: - Gałgany! Szmaty! Gałgany! Szmaty! - Có
ż
za
ś
liczny chłopak!
Sk
ą
d on tu przyszedł? - wołali ludzie wychodz
ą
c na próg, zwabieni jego pi
ę
knym
głosem. Tak zacz
ą
ł Benwenuto pracowa
ć
. Wszyscy go lubili. Ci
ą
gle był na nogach,
zawsze co
ś
robił, zawsze gotów był ka
ż
demu pomóc - nic dziwnego,
ż
e stał si
ę
ulubie
ń
cem wszystkich. Chciano go nawet wybra
ć
burmistrzem. - Przydałby si
ę
nam
taki, który nie zagrzewa miejsca na stołku - mówiono. Benwenuto nie przyj
ą
ł
jednak tego zaszczytu. Po kilku latach umarła jego matka i wtedy pomy
ś
lał sobie:
"Jestem samotny. Siedzie
ć
bez zaj
ę
cia tak czy owak nie mog
ę
, gdy
ż
szybko si
ę
zestarzej
ę
. Wybior
ę
si
ą
wi
ę
c na włócz
ę
g
ę
po
ś
wiecie, zobacz
ę
, co si
ę
na nim
dzieje". Wzi
ą
ł swój wózek z gałganami i niewiele si
ę
zastanawiaj
ą
c, wyruszył w
drog
ę
. W
ę
drował dniami i nocami bez zm
ę
czenia. Niemało interesuj
ą
cych rzeczy
zobaczył w czasie swej podró
ż
y, niemało poznał ludzi. - Jeste
ś
dzielnym
młodzie
ń
cem - mówili mu - si
ą
d
ź
, porozmawiaj z nami. - Dzi
ę
kuj
ę
, wol
ę
posta
ć
-
odpowiadał Benwenuto. W
ę
drował, w
ę
drował i nie starzał si
ę
. Ale pewnego razu
przechodził koło jakiej
ś
ubogiej lepianki i spojrzawszy w okno, ujrzał obraz,
który mu
ś
cisn
ą
ł serce. W łó
ż
ku le
ż
ała chora kobieta, a dokoła niej po podłodze
pełzało kilkoro małych dzieci. Darły si
ę
z całej siły, jak by chciały si
ę
nawzajem przekrzycze
ć
. - Młodzie
ń
cze - powiedziała kobieta zobaczywszy Benwenuta
- je
ż
eli si
ę
nie bardzo spieszysz, wst
ą
p do nas na chwil
ę
. Nie wolno mi si
ę
ruszy
ć
i nie mog
ę
ukołysa
ć
dzieci, a ka
ż
da ich łza to nó
ż
w moje serce.
Benwenuto wszedł do pokoju, wzi
ą
ł na r
ę
ce jednego z malców, pochodził z nim tam
i z powrotem i u
ś
pił go. W ten sposób uspokoił i reszt
ę
. Tylko ostatnie,
najmłodsze, nie chciało usn
ąć
. - Usi
ą
d
ź
na chwil
ę
- doradziła kobieta - i
potrzymaj je na r
ę
kach, a zobaczysz,
ż
e u
ś
nie. Benwenuto usiadł na ławeczce koło
pieca i płacz
ą
ce dziecko od razu si
ę
usłokoiło. Malec był tak miły,
ż
e Benwenuto
zacz
ą
ł si
ę
z nim bawi
ć
i nawet za
ś
piewał mu piosenk
ę
. - Dzi
ę
kuj
ę
ci z całego
serca! - powiedziała kobieta, gdy dziecko usn
ę
ło. - Byłam ju
ż
tak zrozpaczona,
ż
e
ż
ycie stało mi si
ę
niemiłe. Zabieraj
ą
c si
ę
do odej
ś
cia, Benwenuto niechc
ą
cy
spojrzał w lustro, które wisiało koło pieca, i zobaczył na swojej głowie białe
pasmo włosów. "Zapomniałem,
ż
e si
ę
starzej
ę
, kiedy siedz
ę
" - przeleciało mu
przez my
ś
L. Ale potem wzruszył ramionami, popatrzył na słodko
ś
pi
ą
ce dzieciaki i
poszedł swoj
ą
drog
ą
. Innym razem przechodził noc
ą
przez jak
ąś
wioszczyn
ę
i
zobaczywszy w jednym z domków
ś
wiatło, zajrzał do okna. W pokoju stał warsztat
tkacki, przy którym pracowała dziewczyna wzdychaj
ą
c ci
ęż
ko. - Co ci jest? -
zapytał j
ą
Benwenuto. - Och, nie
ś
pi
ę
ju
ż
trzeci
ą
noc... A do jutra musz
ę
koniecznie doko
ń
czy
ć
ten dywanik. Je
ż
eli nie zd
ążę
, nie otrzymam zapłaty i wtedy
cała rodzina b
ę
dzie głodna. Nawet mog
ą
mi zabra
ć
warsztat. Ach, czego bym nie
dała,
ż
eby pospa
ć
cho
ć
by pół godzinki! "Pół godzinki to tylko trzydzie
ś
ci minut
- pomy
ś
lał Benwenuto. - Mog
ę
popracowa
ć
trzydzie
ś
ci minut na tym warsztacie". -
Wiesz co - powiedział - id
ź
spa
ć
, a ja popracuj
ę
za ciebie. Ten warsztat podoba
mi si
ę
. Za pół godziny ci
ę
obudz
ę
. Dziewczyna skuliła si
ę
na ławie jak kotek i
zaraz usn
ę
ła. Benwenuto zacz
ą
ł pracowa
ć
. Min
ę
ło pół godziny, ale
ż
al mu było
obudzi
ć
dziewczyn
ę
. Za ka
ż
dym razem, kiedy podchodził do niej, wydawało mu si
ę
,
ż
e
ś
ni ona jaki
ś
bardzo pi
ę
kny sen. Zacz
ę
ło
ś
wita
ć
, wzeszło sło
ń
ce i wtedy
dziewczyna sama si
ę
obudziła. - Pozwoliłe
ś
mi przespa
ć
cał
ą
noc? - Ech,
drobiazg! Nie nudziłem si
ę
! "Trudno powiedzie
ć
, o ile lat dzisiaj si
ę
zestarzałem" - pomy
ś
lał Benwenuto, ale nie czuł najmniejszego
ż
alu. Doko
ń
czył
tka
ć
dywanik i dziewczyna była szcz
ęś
liwa. Za ka
ż
dym razem, kiedy naszemu
Benwenutowi zdarzyło si
ę
usi
ąść
, a
ż
eby komu
ś
pomóc, siwiały mu włosy. Pó
ź
niej
stopniowo zginały mu si
ę
plecy, zupełnie jak drzewo na silnym wietrze, i oczy
traciły blask. Benwenuto_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
starzał si
ę
. Ludzie, którzy znali
jego dzieje, mówili: - Có
ż
ci przyniosło twoje dobre serce? Gdyby
ś
my
ś
lał tylko
o sobie, byłby
ś
teraz młodzie
ń
cem
ż
wawym jak wróbel. Benwenuto nie zgadzał si
ę
z
tym. Ka
ż
dy siwy włos przypominał mu o jakim
ś
dobrym uczynku. Czego wi
ę
c miał
ż
ałowa
ć
? - Mogłe
ś
zachowa
ć
swoje
ż
ycie dla siebie, a nie rozdawa
ć
je wszystkim
po trochu - mówili mu s
ą
siedzi. Ale Benwenuto tylko si
ę
u
ś
miechał i kiwał głow
ą
.
My
ś
lał o tym,
ż
e ka
ż
dy siwy włos pomógł mu znale
źć
nowego przyjaciela i takich
przyjaciół miał wiele tysi
ę
cy. Niezmordowany był nadal w swoich w
ę
drówkach,
chocia
ż
opierał si
ę
teraz na lasce i cz
ę
sto si
ę
zatrzymywał, aby wytchn
ąć
. -
Naw
ę
drowałem si
ę
, naw
ę
drowałem, a
ż
trafiłem do tego kraju i postanowiłem si
ę
w
nim osiedli
ć
- zako
ń
czył swoje opowiadanie Benwenuto. - I tutaj w dalszym ci
ą
gu
uprawiam ojcowski fach, fach gałganiarza. - Ale przecie
ż
na
ś
wiecie jest wiele
innych krajów - zdziwił si
ę
Zoppino - dlaczego nie miałby pan wybra
ć
lepszego
ni
ż
ten? Benwenuto u
ś
miechn
ą
ł si
ę
. - W tym najnieszcz
ęś
liwszym na
ś
wiecie kraju
ludziom potrzebna jest pomoc bardziej ni
ż
w ka
ż
dym innym. Czyli
ż
e tu jest moje
miejsce. - Jakie to pi
ę
kne! - wyszeptał Gelsomino, który wzruszył si
ę
do łez,
słuchaj
ą
c opowiadania staruszka. - Oto najbardziej słuszna droga. Teraz wiem, co
powinienem czyni
ć
ze swoim głosem. Musi on pomaga
ć
ludziom, zamiast przynosi
ć
zmartwienia. - Niełatwo ci to przyjdzie - zauwa
ż
ył Zoppino. - Na przykład
zechcesz za
ś
piewa
ć
kołysank
ę
, a dzieciaki jeszcze bardziej si
ę
rozkrzycz
ą
.
Przecie
ż
twój głos jest zdolny przebudzi
ć
cały kraj. - Budzenie
ś
pi
ą
cych czasem
bywa skuteczne - wtr
ą
cił Benwenuto. - Tym wła
ś
nie si
ę
zajm
ę
- zdecydowanie
o
ś
wiadczył Gelsomino uderzywszy pi
ęś
ci
ą
w podłog
ę
. - Przede wszystkim zajmiesz
si
ę
swoim kolanem - powiedział Zoppino. Kolano rzeczywi
ś
cie puchło i puchło.
Gelsomino nie mógł ju
ż
ani chodzi
ć
, ani sta
ć
. Wtedy postanowiono,
ż
e dopóki mu
si
ę
nie poprawi, b
ę
dzie mieszkał u Benwenuta. Przecie
ż
staruszek prawie nigdy
nie sypia i mo
ż
e przypilnowa
ć
, aby Gelsomino nie
ś
piewał przez sen i nie trafił
w łapy
ż
andarmów króla Giacomone. Rozdział 15 Ołówek szybko biegnie ~ po
ś
cianie
~ i przed malarzem ~ staje
ś
niadanie Bananito wyszedł z domu wcze
ś
nie rano i
poszedł, gdzie go nogi ponios
ą
. Nie miał
ż
adnych okre
ś
lonych planów. Po prostu
bardzo chciał zrobi
ć
jak najpr
ę
dzej co
ś
takiego,
ż
eby wszystkim pokaza
ć
, co
potrafi. Ranek był jasny, słoneczny. W głowie Bananita rodziły si
ę
tysi
ą
ce
wspaniałych pomysłów. Nagle poczuł niezwykły zapach i wydało mu si
ę
,
ż
e mi
ę
dzy
kamieniami bruku ulicznego zakwitło niezliczone mnóstwo fiołków. "Oto najlepsza
rzecz, jak
ą
mógłbym zrobi
ć
!" - pomy
ś
lał Bananito. I tam, gdzie stał, obok
parkanu jakiej
ś
fabryki, usiadł na chodniku, wyj
ą
ł z pudełka kawałek kredy i
wzi
ą
ł si
ę
do roboty. Natychmiast dokoła niego zgromadzili si
ę
robotnicy. - Mog
ę
si
ę
zało
ż
y
ć
- powiedział jeden -
ż
e on zaraz narysuje okr
ę
cik albo goł
ą
bki.
Tylko gdzie jest pies, który trzyma czapk
ę
na datki? - Byłem raz
ś
wiadkiem, jak
taki malarz narysował na chodniku czerwon
ą
kresk
ę
, a wszyscy stoj
ą
cy dokoła
głowili si
ę
, co ona oznacza. - No i co oznaczała? - Wszyscy o to pytali malarza,
a ten odpowiadał,
ż
e chce zobaczy
ć
, czy kto
ś
potrafi przej
ść
pod t
ą
kresk
ą
. -
Mo
ż
e był stukni
ę
ty? - Ale ten chyba nie... Patrzcie! Bananito ani na chwil
ę
nie
odrywał si
ę
od pracy. Na chodniku powstawało całe pole fiołków. Był to rysunek
tak pi
ę
kny,
ż
e nagle powietrze wydało si
ę
przepojone cudownym zapachem kwiatów.
- Wydaje mi si
ę
,
ż
e te fiołki pachn
ą
- zauwa
ż
ył jeden z robotników. - Lepiej
powiedz,
ż
e to zapach cebuli, a nie fiołków, bo raz_dwa zamkn
ą
ci
ę
w areszcie -
poradził mu towarzysz. - Ale zapach si
ę
czuje, to prawda. Wszyscy w milczeniu
stali dokoła Bananita. Było tak cicho,
ż
e słyszało si
ę
, jak poskrzypuje na
kamieniach jego kreda. Z ka
ż
d
ą
now
ą
kresk
ą
kładzion
ą
na chodnik zapach fiołków
stawał si
ę
ż
ywszy i mocniejszy. Robotnicy byli wzruszeni. Przest
ę
powali z nogi
na nog
ę
, przekładali paczki ze
ś
niadaniami z r
ę
ki do r
ę
ki, udawali,
ż
e
sprawdzaj
ą
, czy dobrze napompowane s
ą
opony ich rowerów, ale nie spuszczali z
oka ani jednego ruchu Bananita i tylko poci
ą
gali nosami,
ż
eby uraczy
ć
si
ę
cudownym aromatem, który tak radował serce. Zawyła syrena fabryczna wzywaj
ą
c do
pracy, ale nikt nie ruszył si
ę
z miejsca. Dokoła rozlegało si
ę
tylko: - Zuch! To
ci zuch! Na koniec Bananito oderwał si
ę
od roboty i spojrzał na zebranych.
Wyczytał w ich oczach tyle wdzi
ę
czno
ś
ci,
ż
e zawstydzony zabrał swoje farby i
oddalił si
ę
po
ś
piesznie. Kilku robotników go dogoniło. - Có
ż
ty? Dok
ą
d idziesz?
Poczekaj chwil
ę
, zaraz wywrócimy kieszenie i oddamy ci wszystkie nasze
pieni
ą
dze. Nikomu z nas nie zdarzyło si
ę
jeszcze ogl
ą
da
ć
tak cudownych rysunków.
- Dzi
ę
kuj
ę
- powiedział cicho Bananito - bardzo dzi
ę
kuj
ę
! I po
ś
pieszył na drug
ą
stron
ę
ulicy, bo chciał szybciej pozosta
ć
sam. Serce biło mu tak silnie,
ż
e
marynarka na piersiach ruszała si
ę
, jak by si
ę
pod ni
ą
schował kot. Bananito był
rzeczywi
ś
cie szcz
ęś
liwy. Długo chodził po ulicach, nie decyduj
ą
c si
ę
na
rozpocz
ę
cie jakiegokolwiek nowego rysunku. Tysi
ą
ce pomysłów wpadały mu do głowy,
ale nie mógł wybra
ć
z nich nawet jednego. W ko
ń
cu, spostrzegłszy wał
ę
saj
ą
cego
si
ę
psa, zrozumiał ostatecznie, co powinien uczyni
ć
. Ulokował si
ę
na chodniku i
zacz
ą
ł rysowa
ć
. W Kraju Kłamczuchów zawsze znajd
ą
si
ę
tacy, którzy nie maj
ą
nic
do roboty i dlatego włócz
ą
si
ę
po ulicach. To zawodowi przechodnie albo, mówi
ą
c
po prostu, bezrobotni. Dokoła Bananita znowu zebrała si
ę
gromada ludzi i zacz
ę
ły
pada
ć
uwagi pod jego adresem. - Co to niektórym przychodzi do głowy! Zachciało
mu si
ę
rysowa
ć
kota, jak by ich w mie
ś
cie było mało. - To specjalny kot -
powiedział
ż
artobliwie Bananito. - Słyszycie? On rysuje specjalnego kota. Mo
ż
e
b
ę
dzie w okularach? Dyskusje umilkły jakby pod wpływem czarów, kiedy Bananito
ostatni raz poci
ą
gn
ą
ł kred
ą
po ogonie narysowanego psa i ten, zerwawszy si
ę
z
ziemi, zacz
ą
ł wesoło szczeka
ć
. Tłum wydał okrzyk podziwu. W tej samej chwili
nadbiegł policjant. - Co takiego? Co tu si
ę
stało? Aha, ju
ż
widz
ę
. I nawet
słysz
ę
! Szczekaj
ą
cy kot! Jak by
ś
my mieli mało kłopotów z miaucz
ą
cymi psami! Czyj
on jest? Tłum rozszedł si
ę
po
ś
piesznie,
ż
eby nie odpowiada
ć
. Tylko jednemu
biedakowi nie udało si
ę
wykr
ą
ci
ć
, poniewa
ż
stał obok policjanta i ten złapał go
za r
ę
k
ę
. - To jego kot - odpowiedział wskazuj
ą
c na Bananita i spu
ś
cił oczy.
Policjant rzucił si
ę
na malarza. - Chod
ź
, pójdziesz ze mn
ą
! Bananito nie mógł
si
ę
opiera
ć
. Zebrał swoje kredki i nie trac
ą
c dobrego humoru, ruszył za
policjantem. A pies, kr
ę
c
ą
c ogonem, poszedł swoj
ą
drog
ą
. Malarza osadzono w
wi
ę
ziennej celi i kazano czeka
ć
, dopóki nie wezwie go naczelnik policji.
Bananita a
ż
sw
ę
działy r
ę
ce, tak chciało mu si
ę
pracowa
ć
. Narysował du
ż
ego ptaka
i podrzucił go w powietrze. Ale ptak nie odlatywał. Udiadł na ramieniu malarza i
zacz
ą
ł pieszczotliwie dzioba
ć
jego ucho. - Aha, pewno chce ci si
ę
je
ść
-
zauwa
ż
ył Bananito. Narysował kilka ziarenek prosa i wtedy przypomniało mu si
ę
,
ż
e sam jeszcze nie jadł
ś
niadania. "Jajecznica z dwóch jajek wystarczy. I nie
zaszkodziłaby jeszcze jaka
ś
ryba" - pomy
ś
lał Bananito. Natychmiast narysował to
wszystko, a wtedy apetyczny zapach jajecznicy rozszedł si
ę
po celi, przedostał
si
ę
za drzwi i podra
ż
nił nozdrza stra
ż
nika. - Hm, smakowicie pachnie -
powiedział stra
ż
nik poci
ą
gaj
ą
c nosem. Wkrótce jednak zaniepokoił si
ę
i otworzył
małe okieneczko w drzwiach celi. Ujrzawszy wi
ęź
nia zajadaj
ą
cego z apetytem
jajecznic
ę
, stra
ż
nik skamieniał ze zdumienia. W takiej sytuacji zastał go
naczelnik stra
ż
y. - Znakomicie! - krzykn
ą
ł nie posiadaj
ą
c si
ę
z gniewu. -
Wspaniale! Okazuje si
ę
,
ż
e tu wi
ęź
niom nosz
ą
obiady z restauracji! - Ja nie...
ja nie... - zdołał tylko wyj
ą
ka
ć
stra
ż
nik. - Nie znasz przepisów? Chleb i woda!
Woda i chleb! I nic wi
ę
cej! - Nie wiem, sk
ą
d on to wszystko ma - odezwał si
ę
w
ko
ń
cu stra
ż
nik - mo
ż
e przyniósł jajko w kieszeni? - A patelni
ę
, na której je
usma
ż
ył, te
ż
miał w kieszeni? Widz
ę
,
ż
e wystarczy, abym si
ę
oddalił, a w celach
zjawiaj
ą
si
ę
całe kuchnie! Jednak
ż
e naczelnik zaraz zmuszony został do
stwierdzenia,
ż
e o
ż
adnej kuchni nawet mowy nie było. Bananito, chc
ą
c wybawi
ć
stra
ż
nika z trudnej sytuacji, postanowił opowiedzie
ć
, w jaki sposób przygotował
sobie
ś
niadanie. - No nie, ja nie jestem takim durniem! Mnie nie nabierzesz -
powiedział naczelnik stra
ż
y wysłuchawszy z niedowierzaniem malarza. - A je
ż
eli
zaraz ka
żę
tu sobie poda
ć
fl
ą
dr
ę
w białym winie, co wtedy zrobisz? Zamiast
odpowiedzi malarz wzi
ą
ł arkusz papieru i zacz
ą
ł rysowa
ć
zamówion
ą
potraw
ę
. - Jak
pan sobie
ż
yczy, z pietruszk
ą
czy bez? - zapytał nie przerywaj
ą
c pracy. - Z
pietruszk
ą
-
ś
miej
ą
c si
ę
odparł naczelnik. - Rzeczywi
ś
cie uwa
ż
asz mnie za dudka.
Ale to nic, gdy sko
ń
czysz malowa
ć
, b
ę
dziesz musiał połkn
ąć
cały ten papier a
ż
do
ostatniego kawałka. Lecz kiedy Bananito ko
ń
czył rysowa
ć
, z obrazu zacz
ę
ła si
ę
unosi
ć
apetyczna para i za chwil
ę
fl
ą
dra w białym winie ju
ż
dymiła na stole.
Wszystkim wydawało si
ę
,
ż
e a
ż
prosi: "Zjedz mnie! Zjedz mnie!" - Pa
ń
skie
zamówienie zostało wykonane - powiedział Bananito do naczelnika stra
ż
y. -
Smacznego! - Nie jestem głodny - mrukn
ą
ł naczelnik z trudem otrz
ą
saj
ą
c si
ę
ze
zdumienia. - Fl
ą
dr
ę
zje stra
ż
nik, a ty chod
ź
ze mn
ą
! Rozdział 16 Bananito siedzi
w celi,~ bo sprzeciwi
ć
si
ę
o
ś
mielił~ Naczelnik stra
ż
y wcale nie był durniem.
Przeciwnie, był wielkim spryciarzem. "Za tego człowieka - kombinował
odprowadzaj
ą
c Bananita do królewskiego pałacu - mo
ż
na otrzyma
ć
tyle złota, ile
on sam wa
ż
y, a poniewa
ż
mój kufer jest dostatecznie gł
ę
boki, dlaczegó
ż
by nie
skierowa
ć
do niego. ze dwóch, trzech worków złota? Przecie
ż
i tak ono tam
miejsca nie zagrzeje..." Ale jego nadzieje nie spełniły si
ę
. Gdy król Giacomone
dowiedział si
ę
, o co chodzi, rozkazał natychmiast przyprowadzi
ć
malarza do
siebie. A naczelnika stra
ż
y potraktował ozi
ę
ble i tylko na po
ż
egnanie powiedział
mu: - Za to,
ż
e znale
ź
li
ś
cie tego człowieka, nadaj
ę
wam Wielki Fałszywy Order
Zasługi. - Akurat potrzebny mi jest twój order... - mrukn
ą
ł pod nosem naczelnik
stra
ż
y. - Mam ich ju
ż
dwa tuziny, a wszystkie z tektury. Gdybym miał w domu
kulawe stoły, mógłbym te ordery podkłada
ć
im pod nogi,
ż
eby si
ę
nie kiwały.
Niech tam sobie naczelnik stra
ż
y mruczy, co tylko chce. Zostawmy go w spokoju i
popatrzmy, jak spotkali si
ę
Bananito i król Giacomone. Malarz nie czuł si
ę
ani
troch
ę
zmieszany w obecno
ś
ci tak wa
ż
nej osoby i spokojnie odpowiadał na
wszystkie pytania króla. Rozmawiaj
ą
c z nim, Bananito patrzył z zachwytem na
prze
ś
liczn
ą
pomara
ń
czow
ą
peruk
ę
, która błyszczała na głowie króla niby stos
pomara
ń
cz na ladzie sklepowej. - Na co tak patrzysz? - zapytał król. - Zachwycam
si
ę
włosami Waszej Wysoko
ś
ci. - Hm! A czy mógłby
ś
namalowa
ć
takie ładne włosy!
Król Giacomone miał nadziej
ę
,
ż
e Bananito namaluje wprost na jego łysinie włosy,
które stan
ą
si
ę
prawdziwe, i nie trzeba b
ę
dzie chowa
ć
ich na noc do szafy. -
Takich ładnych na pewno nie potrafi
ę
- odpowiedział Bananito chc
ą
c królowi
zrobi
ć
przyjemno
ść
tym komplementem. Prawd
ę
mówi
ą
c,
ż
al mu było tego biedaka,
który si
ę
zamartwiał z powodu swej łysiny. Tyle przecie
ż
ludzi strzy
ż
e włosy
bardzo krótko, aby nie mie
ć
kłopotu z czesaniem! Poza tym m
ęż
czy
ź
ni nie powinni
po
ś
wi
ę
ca
ć
tyle uwagi swoim włosom. Król
ż
ało
ś
nie westchn
ą
ł i zdecydował,
ż
e
kiedy indziej poleci pomalowa
ć
swoj
ą
głow
ę
. "B
ę
dzie lepiej, je
ż
eli na razie
wykorzystam go w jaki
ś
inny sposób. Mo
ż
n by, na przykład, z jego pomoc
ą
zosta
ć
wielkim królem i zasłyn
ąć
w historii." - Mianuj
ę
ci
ę
- rzekł do malarza -
ministrem ogrodu zoologicznego. Koło pałacu jest wspaniały ogród, ale nie ma w
nim
ż
adnych zwierz
ą
t. Musisz je namalowa
ć
. A uwa
ż
aj,
ż
eby
ż
adnego nie brakło!
"Prawd
ę
mówi
ą
c, lepiej by
ć
ministrem ni
ż
wi
ęź
niem" - pomy
ś
Lał Bananito. I
jeszcze przed zachodem sło
ń
ca w obecno
ś
ci tysi
ę
cy zachwyconych widzów narysował
setki rozmaitych zwierz
ą
t, które natychmiast o
ż
ywały. Były tam lwy, tygrysy,
krokodyle, słonie, papugi,
ż
ółwie, pelikany... były równie
ż
psy, wiele, wiele
psów: kundle, ogary, charty, jamniki, pudle... Wszystkie, ku wielkiemu oburzeniu
dworzan, gło
ś
no szczekały. - Czym si
ę
to zako
ń
czy? - szeptali do siebie
dworzanie. - Jego Wysoko
ść
pozwala psom szczeka
ć
? Przecie
ż
to jest wbrew prawu.
Takie rzeczy mog
ą
ludowi, na psa urok, podsun
ąć
niebezpieczne my
ś
li! Ale
Giacomone zarz
ą
dził, aby nie przeszkadza
ć
malarzowi, i pozwolił mu robi
ć
wszystk, co zechce. Dlatego dworzanie mogli tylko skrycie w
ś
cieka
ć
si
ę
ze
zło
ś
ci. Zwierz
ę
ta, w miar
ę
jak je Bananito produkował, zajmowały miejsca w
klatkach. W basenach pływały obecnie białe nied
ź
wiedzie, foki, pingwiny, a po
alejach parku biegały małe osiołki, takie, na jakich zwykle wozi si
ę
dzieci.
Tego wieczoru Bananito nie wrócił na swój stryszek. Król wyznaczył mu pokój w
pałacu, a obawiaj
ą
c si
ę
,
ż
e malarz ucieknie, przydzielił mu na noc dziesi
ę
ciu
stra
ż
ników. Nast
ę
pnego dnia, gdy Bananito narysował ju
ż
wszystkie zwierz
ę
ta i w
ogrodzie zoologicznym nie było co robi
ć
, król mianował go ministrem aprowizacji,
czyli - jak si
ę
wyraził - ministrem materiałów pi
ś
miennych. Przed bram
ą
pałacu
postawiono któł ze wszystkim, co niezb
ę
dne do rysowania, i posadzono za nim
Bananita. A mieszka
ń
com miasta powiedziano,
ż
e mog
ą
prosi
ć
malarza o ka
ż
d
ą
potraw
ę
, jaka tylko im na my
ś
l przyjdzie. Pocz
ą
tkowo wielu si
ę
nabrało. Je
ż
eli,
na przykład, prosili Bananita o atrament, maj
ą
c na my
ś
li chleb (zgodnie ze
Słownikiem Kłamczuchów), to malarz rysował butelk
ę
atramentu i jeszcze pop
ę
dzał:
- No, kto tam nast
ę
pny? - Na co mi to? - wykrzykiwał nieszcz
ęś
nik. - Przecie
ż
tego nie mog
ę
ani zje
ść
, ani wypi
ć
! Jednak
ż
e ludzie szybko zrozumieli: je
ż
eli
chcesz otrzyma
ć
od Bananita co
ś
do jedzenia, nazywaj rzeczy ich prawdziwymi
nazwami. Dworzanie a
ż
si
ę
dusili z oburzenia. - Do czego to podobne! Im dalej,
tym gorzej - syczeli czerwieni
ą
c si
ę
ze zło
ś
ci. - To si
ę
ź
le sko
ń
czy. Jeszcze
troch
ę
, a ludzie przestan
ą
kłama
ć
! Co si
ę
stało królowi Giacomone? A król
Giacomone ci
ą
gle czekał, bo nie mógł si
ę
odwa
ż
y
ć
, aby poprosi
ć
malarza o
prawdziwe włosy. "Wtedy ju
ż
nie b
ę
d
ę
obawia
ć
si
ę
wiatru" - my
ś
lał, a tymczasem
pozwalał Bananitowi czyni
ć
wszystko, co mu si
ę
podobało. Dworzanie wiedzieli,
ż
e
król nie znosi
ż
adnych uwag, i tak si
ę
w
ś
ciekali,
ż
e a
ż
w brzuchach zal
ę
gły si
ę
im od tego ropuchy. Królewscy generałowie równie
ż
nie mogli znale
źć
sobie
miejsca ze zło
ś
ci. - Kiedy wreszcie w naszych r
ę
kach znalazł si
ę
taki człowiek,
jak ten malarz, co z niego mamy? Jak go wykorzystujemy? Jajecznica, kurcz
ę
ta,
worki pieczonych kartofli, tabliczki czekolady... Armaty nam s
ą
potrzebne,
armaty! Wtedy stworzymy niezwyci
ęż
on
ą
armi
ę
i powi
ę
kszymy granice naszego
królestwa! Pewien najbardziej wojowniczy generał udał si
ę
do króla i opowiedział
mu o tych planach, a stary pirat Giacomone poczuł, jak zagrała w nim krew. -
Armaty! - zawołał. - Oczywi
ś
cie, armaty! I okr
ę
ty, samoloty, sterowce... Na rogi
Belzebuba! Wezwa
ć
tutaj Bananita! Ju
ż
od wielu lat poddani nie słyszeli,
ż
eby
król Giacomone wspominał rogi Belzebuba. Było to jego ulubione przekle
ń
stwo w
tych czasach, kiedy stoj
ą
c na kapita
ń
skim mostku, zagrzewał swoich piratów do
napa
ś
ci na jaki
ś
bezbronny okr
ę
t. Natychmiast przyprowadzono Bananita do króla.
Słu
ż
ba ju
ż
rozwiesiła na
ś
cianach pokoju mapy i przygotowała pudełko z
chor
ą
giewkami,
ż
eby oznacza
ć
miejsce przyszłych bitew i zwyci
ę
stw. Bananito
wysłuchał wszystkiego spokojnie i nawet nie przerywał rozpalaj
ą
cych si
ę
wokół
niego sporów. Ale kiedy mu wr
ę
czono papier i ołówek,
ż
eby natychmiast, bez
zwłoki zacz
ą
ł rysowa
ć
armaty, wzi
ą
ł du
ż
y arkusz papieru i ogromnymi literami
napisał na nim tylko jedno słowo "Nie". nast
ę
pnie obniósł ten arkusz po całej
sali,
ż
eby wszyscy zobaczyli jego odpowied
ź
. - Panowie - powiedział potem -
chcecie si
ę
orze
ź
wi
ć
? Prosz
ę
bardzo, w ci
ą
gu minuty przygotuj
ę
wam doskonał
ą
kaw
ę
. Chcecie koni,
ż
eby zapolowa
ć
na wilki? Mog
ę
wam narysowa
ć
najlepsze
pełnokrwiste rumaki. Ale o armatach zapomnijcie. Armat nigdy ode mnie nie
otrzymacie! Wtedy dopiero nast
ą
pił prawdziwy koniec
ś
wiata. Wszyscy zacz
ę
li
krzycze
ć
, hałasowa
ć
, bi
ć
pi
ęś
ciami w stół. Tylko jeden Giacomone,
ż
eby nie
nadwer
ęż
y
ć
sobie r
ę
ki, zawołał słu
żą
cego i trzasn
ą
ł go w kark. - Głow
ę
!
Natychmiast odr
ą
ba
ć
mu głow
ę
! - krzyczeli ze wszystkich stron dworzanie. - Na
razie - postanowił król - nie b
ę
dziemy malarzowi ucina
ć
głowy. Damy mu czas na
opami
ę
tanie si
ę
. Według mnie sprawa jest jasna jak dzie
ń
. Ten człowiek jest
umysłowo chory. Jest geniuszem, maluje pi
ę
kne obrazy, a wi
ę
c musi by
ć
wariatem.
Umie
ś
cimy go na jaki
ś
czas w szpitalu dla obł
ą
kanych. A tymczasem zabronimy mu
malowa
ć
. W ten sposób Bananito znalazł si
ę
w domu dla obł
ą
kanych. Umieszczono go
w oddzielnej celi i nie pozostawiono mu ani papieru, ani ołówka, ani p
ę
dzla, ani
farb. W celi nie było ani kawałka cegły czy kredy. Poniewa
ż
nawet
ś
ciany były
wy
ś
ciełane, Bananito postanowił odło
ż
y
ć
na jaki
ś
czas prac
ę
nad nowymi
arcydziełami. Wyci
ą
gn
ą
ł si
ę
na ławce, zało
ż
ył r
ę
ce pod głow
ę
i zacz
ą
ł spogl
ą
da
ć
w sufit. Sufit był biały, ale Bananito widział na nim cudowne obrazy - te, które
koniecznie musi namalowa
ć
, gdy tylko znajdzie si
ę
na wolno
ś
ci. A nie w
ą
tpił ani
troch
ę
,
ż
e b
ę
dzie uwolniony. I miał racj
ę
, gdy
ż
ju
ż
kto
ś
troszczył si
ę
o ratunek
dla niego. Na pewno od razu domy
ś
lili
ś
cie si
ę
,
ż
e był to Zoppino. Rozdział 17
Uszedł po
ś
cigu ~ dzielny Zoppino. ~ Wyskoczył. P
ę
dził. ~ Ukrył si
ę
. Zgin
ą
ł?
Kiedy w domu Benwenuta, w którym Gelsomino kurował swoje kolano, dowiedziano
si
ę
,
ż
e Bananito został ministrem, Zoppino postanowił pój
ść
do niego z pro
ś
b
ą
,
aby si
ę
przyczynił do uwolnienia ciotki Pannocchii i Romoletty. Niestety, zanim
dotarł do pałacu, fortuna Bananita obróciła si
ę
kołem. - Je
ż
eli chcesz zobaczy
ć
Bananita, musisz i
ść
do szpitala wariatów - poinformował go drwi
ą
co stra
ż
nik.
Zoppino zastanawiał si
ę
przez dłu
ż
sz
ą
chwil
ę
, jakim sposobem dostanie si
ę
łatwiej do szpitala - jako pacjent czy mo
ż
e inn
ą
drog
ą
? - Łapki moje -
powiedział wreszcie - na was licz
ę
teraz z całym zaufaniem. Gdy ju
ż
jest was
cztery, to wdrapanie si
ę
na mur nie b
ę
dzie
ż
adn
ą
sztuk
ą
. Szpital dla obł
ą
kanych
był ponurym gmachem, zbudowanym w czworobok niby zamczysko i otoczonym fos
ą
pełn
ą
wody. Zoppino musiał zdecydowa
ć
si
ę
na k
ą
piel, a kiedy przepłyn
ą
ł fos
ę
,
wdrapał si
ę
po murze i w
ś
lizn
ą
ł w pierwsze otwarte okienko. Było to okienko od
kuchni. Kucharz i posługacze poszli ju
ż
spa
ć
. W kuchni pozostał tylko mały,
zmywaj
ą
cy podłog
ę
kuchcik. Gdy zobaczył Zoppina, krzykn
ą
ł: - Zmykaj, bestio!
Wiesz chyba,
ż
e tu nigdy nie ma
ż
adnych resztek. Biedaczysko kuchcik był zawsze
tak głodny,
ż
e sam po
ż
erał wszystkie resztki do ostatniej kruszyny. W po
ś
piechu,
aby wygoni
ć
kota, otworzył drzwi na korytarz. Z prawej i lewej strony, a
ż
do
ko
ń
ca, znajdowały si
ę
cele wariatów albo - słuszniej powiedziawszy - ludzi,
którzy nie słuchali rozkazów króla Giacomone i mówili prawd
ę
. Niektóre cele były
oddzielone od korytarza mocnymi kratami. Inne były zamkni
ę
te pot
ęż
nymi
ż
elaznymi
drzwiami, w których umieszczono małe okienka do podawania posiłków. W jednej z
cel Zoppino zobaczył siedem kotów ciotki Pannocchii, a z nimi, ku swemu
wielkiemu zdziwieniu - Reksa. Zwini
ę
te w kł
ę
bek i przytulone do siebie, spały i
na pewno
ś
niło si
ę
im co
ś
bardzo ładnego. Zoppino nie chciał ich budzi
ć
, tym
bardziej
ż
e w tej chwili nie mógłby dla nich nic zrobi
ć
. W tej samej celi, jak
wiecie, siedział równie
ż
Calimero. Ale ten nie spał i gdy zobaczył Zoppina,
zawołał: - Bracie, przynie
ś
mi jak
ąś
myszk
ę
, cho
ć
by zupełnie malutk
ą
! "Zwariował
naprawd
ę
" - pomy
ś
Lał Zoppino i poszedł dalej. Na samym ko
ń
cu korytarza
znajdowała si
ę
wi
ę
ksza cela, w której spało ze sto osób, mi
ę
dzy innymi ciotka
Pannocchia i Romoletta. Gdyby to było w dzie
ń
lub gdyby w celi było
ś
wiatło,
Zoppino zauwa
ż
yłby swoje znajome. A gdyby one nie spały, ciotka Pannocchia
złapałaby kota za ogon tak, jak to cz
ę
sto robiła. Niestety, nie zauwa
ż
ywszy
nikogo znajomego, Zoppino cichutko min
ą
ł sal
ę
i poszedł schodami na pi
ę
tro. Tu
znalazł drzwi celi, w której siedział Bananito. Malarz spokojnie spał zało
ż
ywszy
r
ę
ce pod głow
ę
. We
ś
nie widział wspaniałe obrazy, które miał zamiar namalowa
ć
.
Nagle w jednym z tych obrazów powstała dziura, z prze
ś
licznego bukietu kwiatów
wysun
ę
ła si
ę
kocia głowa i zamiauczała głosem Zoppina. Bananito obudził si
ę
i
spojrzawszy na drzwi, od razu sobie przypomniał,
ż
e znajduje si
ę
w szpitalu dla
obł
ą
kanych. Jednak
ż
e okienko w drzwiach było uchylone i wida
ć
w nim było głow
ę
miaucz
ą
cego Zoppina. - Bananito! Bananito! Jak ci nie wstyd! Czy
ż
mo
ż
na tak
mocno spa
ć
! - Czy mi si
ę
ś
ni? Dam sobie głow
ę
uci
ąć
,
ż
e te w
ą
sy nale
żą
do
Zoppina! - Obud
ź
si
ę
, mówi
ę
ci! Tak, to jestem ja, Zoppino, i nawet łapka, któr
ą
mi zrobiłe
ś
, te
ż
jest ze mn
ą
i słu
ż
y mi wspaniale. Mówi
ą
c to, Zoppino chwacko
przelazł przez okienko i wskoczył do celi. - Przyszedłem ci
ę
ratowa
ć
. - Dzi
ę
kuj
ę
ci, kochany Zoppino, ale jak? - Sam jeszcze nie wiem. Je
ż
eli chcesz, to ukradn
ę
klucze u dozorców. - Nie, mog
ą
si
ę
wtedy obudzi
ć
. - Chcesz, to wygryz
ę
dziur
ę
w
drzwiach? - Ach, gdyby
ś
miał
ś
widry zamiast z
ę
bów, mo
ż
e udałoby ci si
ę
to
zrobi
ć
. Wiesz, czego mi potrzeba? - Czego? - Pilnika. Postaraj si
ę
o pilnik, a
dalej ju
ż
sam sobie dam rad
ę
. - Dobra! Piorunem ci go znajd
ę
, biegn
ę
! - Wszystko
mo
ż
na byłoby zrobi
ć
o wiele pr
ę
dzej - zatrzymał go Bananito. - Po prostu
narysowałbym pilnik, ale te gałgany nie zostawiły mi nawet ogryzka ołówka. -
Wi
ę
c o to chodzi? - krzykn
ą
ł Zoppino. - Masz moje łapy! Czy zapomniałe
ś
,
ż
e s
ą
one z kredy i olejnej farby? - To prawda... Ale przecie
ż
stan
ą
si
ę
krótsze...
Zoppino nawet nie chciał słucha
ć
. - Głupstwo! Zawsze mo
ż
esz mi narysowa
ć
nowe. -
Wi
ę
c jak si
ę
wydosta
ć
z celi? - Narysuj pilnik. - A jak si
ę
spu
ś
ci
ć
na dół? -
Narysuj spadochron. A jak si
ę
przedosta
ć
przez fos
ę
? - Narysuj łódk
ę
. Kiedy
Bananito ko
ń
czył rysowa
ć
to wszystko, co było potrzebne do ucieczki, łapka
Zoppina stała si
ę
ju
ż
całkiem krótka. - Widzisz -
ś
miej
ą
c si
ę
powiedział Zoppino
- jak to dobrze,
ż
e nie zmieniłem imienia. Byłem Kulaskiem i zostałem Kulaskiem.
- Pozwól, narysuj
ę
ci now
ą
łapk
ę
- zaproponował Bananito. - Teraz nie ma czasu.
Trzeba zrobi
ć
wszystko, zanim si
ę
stra
ż
obudzi. Bananito wzi
ą
ł si
ę
do roboty. Na
szcz
ęś
cie narysował tak ostry pilnik,
ż
e wrzynał si
ę
on w
ż
elazo, jak nó
ż
w
masło. Wkrótce w drzwiach powstał du
ż
y otwór, przez który nasi przyjaciele
przecisn
ę
li si
ę
na korytarz. - Chod
ź
my zabra
ć
ciotk
ę
Pannocchi
ę
i Romolett
ę
-
zaproponował Zoppino. - No i nie zapomnijmy o kotach. Jednak
ż
e hałas pilnika
obudził dozorców, którzy zacz
ę
li szuka
ć
miejsca, sk
ą
d pochodził. Bananito i
Zoppino tak si
ę
zagadali,
ż
e nie dosłyszeli zbli
ż
aj
ą
cych si
ę
coraz bardziej,
miarowych kroków stra
ż
y. - Spróbujmy ucieka
ć
przez kuchni
ę
- podsun
ą
ł Zoppino. -
Je
ś
li nie mo
ż
emy uratowa
ć
wszystkich, uratujmy si
ę
chocia
ż
sami. Przecie
ż
na
wolno
ś
ci b
ę
dziemy u
ż
yteczniejsi ni
ż
w wi
ę
zieniu. Kiedy pojawili si
ę
w kuchni,
kuchcik zaraz napadł na Zoppina. - Ledwo ci
ę
st
ą
d wyrzuciłem! Znowu chcesz mi
co
ś
zw
ę
dzi
ć
?
ś
arłoku! Wynocha przez okno! Był tak w
ś
ciekły,
ż
e widział tylko
kota i nie zwracał uwagi na Bananita, który szybko przygotował łódk
ę
,
przymocował sobie spadochron i wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
ce do Zoppina, zawołał: - Chod
ź
my! -
Dalej
ż
e!
Ś
piesz si
ę
! - burczał kuchcik. - I
ż
eby tu twoja noga wi
ę
cej nie
postała! Dopiero kiedy Bananito znikł mu z oczu, kuchcik zacz
ą
ł podejrzewa
ć
,
ż
e
co
ś
tu nie jest w porz
ą
dku. "A któ
ż
to wła
ś
ciwie był ten drugi?" - zapytywał sam
siebie, drapi
ą
c si
ę
w głow
ę
. I aby unikn
ąć
kłopotów, postanowił siedzie
ć
cicho:
nic nie widział ani nie słyszał. Wyszukał w kupie
ś
mieci gł
ą
b kapu
ś
ciany i gryzł
go, mrucz
ą
c z zadowolenia. Ucieczka malarza została odkryta po małej chwili. Ze
wszystkich okien szpitala dla obł
ą
kanych wychylali si
ę
dozorcy i krzyczeli: -
Alarm! Na pomoc! Uciekł furiat! W tym samym czasie Bananito i Zoppino, skuleni
na dnie łódki, wiosłuj
ą
c r
ę
kami, przepływali fos
ę
. Ale nie udałoby im si
ę
uj
ść
pogoni, gdyby na brzegu nie oczekiwał ze swoim wózkiem
Benwenuto_Nieusi
ą
d
ź
aninachwi- l
ę
, który odgadł zamiary Zoppina. - Pr
ę
dzej!
Schowajcie si
ę
tutaj! - naglił stary gałganiarz. Pomógł im wdrapa
ć
si
ę
na wózek
i przyrzucił stosem gałganów. A dozorcom, którzy wkrótce do niego podbiegli,
powiedział: - Tam szukajcie! Oni tam uciekli! I wskazał r
ę
k
ą
przed siebie. - A
ty co tutaj robisz? - Jestem biednym gałganiarzem... Zatrzymałem si
ę
,
ż
eby
odpocz
ąć
. I aby mu uwierzono, Benwenuto przysiadł na brzegu wózka, zapalaj
ą
c
fajk
ę
. Biedny Benwenuto doskonale wiedział,
ż
e zaraz stanie si
ę
zupełnie siwy i
ż
e w ci
ą
gu kilku minut straci znów kawał
ż
ycia. Ale nie wstawał. "Lata, które
teraz trac
ę
- pomy
ś
lał - na pewno przedłu
żą
ż
ycie moim przyjaciołom." I wypu
ś
cił
z ust kł
ą
b dymu prosto w twarz stra
ż
nikom. Na nieszcz
ęś
cie akurat wtedy Zoppino
poczuł łaskotanie w nosie. Gałgany, którymi był przykryty, zawierały sporo kurzu
i tylko jaki
ś
nosoro
ż
ec zaryzykowałby twierdzenie,
ż
e s
ą
perfumowane. Zoppino
próbował zatka
ć
nos, ale troch
ę
za pó
ź
no przypomniał sobie,
ż
e z przednich łapek
została mu znowu tylko jedna, i... kichn
ą
ł gło
ś
no. Tak gło
ś
no,
ż
e wzbił cał
ą
chmur
ę
kurzu. Aby nie wyda
ć
Bananita, Zoppino od razu wyskoczył z wózka i dał
drapaka. - Kto to? - zapytali stra
ż
nicy. - Chyba jaki
ś
pies - odpowiedział
Benwenuto - tak, pies. Schował si
ę
widocznie w
ś
ród gałganów. O, jak zmyka! - Aha
- orzekli stra
ż
nicy - je
ż
eli zmyka, to znaczy,
ż
e ma nieczyste sumienie. Goni
ć
go! Zoppino, usłyszawszy za sob
ą
tupot i niepokoj
ą
ce okrzyki, ucieszył si
ę
:
"Je
ż
eli pop
ę
dz
ą
za mn
ą
, to zostawi
ą
w spokoju Benwenuta i Bananita". Przebiegł
przez całe prawie miasto, a stra
ż
nicy ci
ą
gle p
ę
dzili za nim z wywieszonymi
j
ę
zykami. Oto Plac Królewski, oto kolumna, na której Zoppino tak
ś
wietnie si
ę
kiedy
ś
wyspał... - No, ostatni skok - rzekł Zoppino do swoich łapek - i b
ę
dziemy
bezpieczni. A łapki z tak
ą
gotowo
ś
ci
ą
odpowiedziały na jego wezwanie,
ż
e
Zoppino, zamiast wdrapa
ć
si
ę
na kolumn
ę
, całym p
ę
dem wpadł na ni
ą
i raptem
przemienił si
ę
w rysunek, w kontur trójnogiego kota. Co prawda nie zmartwił si
ę
tym, poniewa
ż
stra
ż
nicy, jak sami potem pisali w doniesieniu, zostali
wyprowadzeni w pole. - Gdzie on si
ę
podział? - pytali jeden drugiego. - W
pobli
ż
u nikogo nie wida
ć
... - Tu jest co
ś
nabazgrane. Patrz, jaki
ś
figlarz
ś
ci
ą
gn
ą
ł w szkole kred
ę
i narysował na kolumnie psa. - No dobrze. Chod
ź
my st
ą
d.
Te gryzmoły nic nas nie obchodz
ą
. Tymczasem Benwenuto toczył swój wózek do domu,
zatrzymuj
ą
c si
ę
od czasu do czasu dla wytchnienia. Po drodze nawet ze dwa, trzy
razy przysiadł, poniewa
ż
ze zm
ę
czenia ledwie ju
ż
si
ę
trzymał na nogach. Krótko
mówi
ą
c, kiedy wychodził z domu, miał osiemdziesi
ą
t lat, a kiedy powracał, miał
sporo ponad dziewi
ęć
dziesi
ą
t. Podbródek Benwenuta opadł na piersi, oczy kryły
si
ę
w
ś
ród zmarszczek, a głos był ledwo słyszalny, kiedy mówił: - Bananito, obud
ź
si
ę
, przyjechali
ś
my. Bo Bananito, rozgrzawszy si
ę
w
ś
ród gałganów, zasn
ą
ł.
Rozdział 18 Benwenuto - zobaczycie - ~ za przyjaciół oddał
ż
ycie~ - Co ci jest?
Rozmawiasz ze swoimi szmatami? - nocny dozorca zatrzymał si
ę
za plecami
Benwenuta, który próbował rozbudzi
ć
malarza. - Ja? Rozmawiam? - odpowiedział
pytaniem Benwenuto chc
ą
c zyska
ć
na czasie. - No, tak! Przecie
ż
słyszałem, jak
mówiłe
ś
co
ś
do tej skarpetki. A mo
ż
e liczyłe
ś
na niej dziury? - Widocznie
mówiłem nie zdaj
ą
c sobie z tego sprawy - powiedział Benwenuto. - Wie pan, jestem
taki zm
ę
czony! Cały dzie
ń
kr
ąż
yłem po mie
ś
cie z wózkiem. W moim wieku to nie
takie łatwe... - Skoro jest pan zm
ę
czony, to niech pan siada i odpocznie -
odezwał si
ę
współczuj
ą
co stra
ż
nik. - Tak czy owak, o tej pó
ź
nej porze nikt ju
ż
nie b
ę
dzie sprzedawał gałganów. - Tak te
ż
chyba zrobi
ę
- to mówi
ą
c Benwenuto
usiadł na swoim wózku. - Wie pan, ja równie
ż
bym z przyjemno
ś
ci
ą
odpocz
ą
ł -
westchn
ą
ł stra
ż
nik. - Pozwoli pan? - Dlaczegó
ż
by nie, prosz
ę
usi
ąść
. -
Dzi
ę
kuj
ę
. Wie pan, nocni dozorcy te
ż
si
ę
m
ę
cz
ą
... I pomy
ś
le
ć
tylko,
ż
e kiedy
ś
chciałem by
ć
pianist
ą
. Piani
ś
ci przecie
ż
zawsze siedz
ą
graj
ą
c i w ogóle całe ich
ż
ycie upływa w
ś
ród przepi
ę
knej muzyki. Pisałem nawet o tym w szkolnym
wypracowaniu. Mieli
ś
my taki temat: "Co b
ę
dziecie robi
ć
, gdy doro
ś
niecie".
Napisałem wtedy: "Kiedy dorosn
ę
, zostan
ę
pianist
ą
, objad
ę
z koncertami cały
ś
wiat, ludzie b
ę
d
ą
mnie oklaskiwali i zostan
ę
sławny". Ale wszystko wypadło na
odwrót. Nie zdobyłem rozgłosu nawet w
ś
ród złodziei, poniewa
ż
dotychczas
ż
adnego
nie schwytałem. Przy sposobno
ś
ci, czy pan przypadkiem nie jest troszk
ę
złodziejem? Benwenuto zaprzeczył głow
ą
. Chciałby nawet zrobi
ć
przyjemno
ść
dozorcy, porozmawia
ć
z nim, ale ju
ż
nie miał siły. Czuł, jak z ka
ż
d
ą
minut
ą
uchodzi z niego
ż
ycie. Musiał jednak siedzie
ć
i słucha
ć
. Dozorca nocny jeszcze
troch
ę
powzdychał i pogadał o swej pracy, o pianinie, przy którym nie udało mu
si
ę
usi
ąść
, i o swoich dzieciach: - Starszy ma ju
ż
dziesi
ęć
lat, a wczoraj on
równie
ż
pisał w szkole wypracowanie. Wida
ć
nauczyciele co roku daj
ą
te same
tematy: "Kim b
ę
dziemy, jak doro
ś
niemy". "Ja b
ę
d
ę
astronaut
ą
- napisał mój syn -
i polec
ę
sputnikiem na Ksi
ęż
yc"... Bardzo bym chciał,
ż
eby tak si
ę
stało, ale za
dwa lata syn b
ę
dzie musiał opu
ś
ci
ć
szkoł
ę
i poszuka
ć
pracy, poniewa
ż
moje
zarobki s
ą
nie wystarczaj
ą
ce. A jak pan uwa
ż
a, czy to bardzo trudno zosta
ć
badaczem wszech
ś
wiata? Benwenuto znowu pokr
ę
cił głow
ą
. Chciał jeszcze doda
ć
,
ż
e
nie ma na
ś
wiecie rzeczy niemo
ż
liwych,
ż
e nie trzeba nigdy traci
ć
odwagi i
rozstawa
ć
si
ę
ze swoimi marzeniami. Ale dozorca nie patrzył wtedy na niego i nie
zauwa
ż
ył jego ruchu. A kiedy wreszcie zwrócił si
ę
w jego stron
ę
, wydało mu si
ę
,
ż
e stary gałganiarz zasn
ą
ł. - Biedny staruszek - powiedział cicho dozorca - był
widocznie naprawd
ę
porz
ą
dnie zm
ę
czony. no, id
ź
my w drog
ę
... na obchód... I
poszedł dalej, staraj
ą
c si
ę
nie robi
ć
hałasu, a Benwenuto ci
ą
gle siedział, nawet
si
ę
nie poruszył. Nie miał ju
ż
siły,
ż
eby si
ę
podnie
ść
. "Poczekam tutaj -
westchn
ą
ł sobie - poczekam siedz
ą
c. Zrobiłem wszystko, co było w mej mocy. Teraz
Bananito jest bezpieczny. Teraz i mnie nale
ż
y si
ę
..." My
ś
li Benwenuta zacz
ę
ły
si
ę
m
ą
ci
ć
, jak by je zasnuła mgła. Gdzie
ś
z daleka, z daleka doszedł go nagle
ś
piew - kto
ś
nucił kołysank
ę
... Tony jej słyszał coraz ciszej ... ciszej...
wreszcie nie słyszał ju
ż
nic... Wszystko to wcale si
ę
Benwenutowi nie
przywidziało. Nie, to po prostu Gelsomino swoim zwyczajem zaczynał cicho
ś
piewa
ć
we
ś
nie. Głos jego z pocz
ą
tku wypełniał pokój, potem rozległ si
ę
na schodach i w
ko
ń
cu zagrzmiał po wszystkich uliczkach. Rozbudził Bananita i zmusił go do
wystawienia nosa spod stosu gałganów. - Benwenuto! - zawołał malarz. -
Benwenuto, gdzie jeste
ś
my? Co si
ę
dzieje? Ale Benwenuto nie mógł ju
ż
nic
odpowiedzie
ć
. Malarz zszedł z wózka, zacz
ą
ł potrz
ą
sa
ć
ramieniem staruszka i
wtedy zauwa
ż
ył,
ż
e r
ę
ka Benwenuta jest zimna. Wokół wózka coraz silniej
rozbrzmiewał głos Gelsomina,
ś
piewaj
ą
cego rzewn
ą
kołysank
ę
. Bananito pobiegł na
gór
ę
, rozbudził przyjaciela i razem z nim wrócił na ulic
ę
. - On umarł! -
wyszeptał Gelsomino. - Umarł z naszej winy. Zu
ż
ył swe ostatnie siły dla nas,
kiedy my spali
ś
my spokojnie, o niczym nie my
ś
l
ą
c. W gł
ę
bi ulicy ponownie ukazał
si
ę
znany nam ju
ż
stró
ż
nocny. - Odnie
ś
my staruszka do jego domu - zaproponował
Gelsomino. Bananito nie musiał mu pomaga
ć
, poniewa
ż
Benwenuto był teraz lekki
jak dziecko i Gelsomino prawie nie czuł go na swych r
ą
kach. Stra
ż
nik zatrzymał
si
ę
na chwil
ę
, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
wózkowi. "Stary gałganiarz musi mieszka
ć
gdzie
ś
tu blisko. Wła
ś
ciwie powinienem ukara
ć
go grzywn
ą
za to,
ż
e zostawia wózek na
ś
rodku ulicy - powiedział sobie. - Ale to taki dzielny staruszek... Udam,
ż
e
wcale tego nie widziałem". Nieszcz
ę
sny Benwenuto nie miał w swoim domu niczego,
na czym mógłby spocz
ąć
po
ś
mierci. Trzeba go było poło
ż
y
ć
na ziemi i tylko pod
głow
ę
podsuni
ę
to mu skromn
ą
poduszk
ę
. Pogrzeb Benwenuta odbył si
ę
po dwóch
dniach, a tymczasem zaszło wiele nowych wydarze
ń
, o których jeszcze nic nie
wiecie i przeczytacie o nich dopiero w nast
ę
pnych rozdziałach. Na pogrzeb
przyszły tysi
ą
ce i tysi
ą
ce ludzi. I chocia
ż
ka
ż
dy mógł opowiedzie
ć
o jakim
ś
dobrym uczynku Benwenuta_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
, nikt nie wygłosił przemówienia.
Wyst
ą
pił tylko Gelsomino. Po raz pierwszy w
ż
yciu
ś
piewał tak spokojnie,
ż
e
niczego nie rozbił i nie zburzył. Głos jego był silny jak zawsze, ale brzmiał
tak mi
ę
kko i delikatnie,
ż
e wszyscy, którzy go słuchali, czuli, jak ich serca
staj
ą
si
ę
lepsze i czystsze. Jeszcze przed dniem pogrzebu Benwenuta, jak ju
ż
powiedziałem, zaszło wiele innych wydarze
ń
. Przede wszystkim Bananito i
Gelsomino stwierdzili znikni
ę
cie kotka Zoppina. Pocz
ą
tkowo, przej
ę
ci i zasmuceni
ś
mierci
ą
Benwenuta, nie przywi
ą
zywali do tego wielkiego znaczenia. Pó
ź
niej
zaniepokoili si
ę
. - Był ze mn
ą
na wózku - powiedział Bananito. - Słyszałem, jak
kichał. - Na pewno znów si
ę
wpl
ą
tał w jak
ąś
niebezpieczn
ą
histori
ę
- rzekł
Gelsomino. - By
ć
mo
ż
e wrócił do szpitala, aby ratowa
ć
ciotk
ę
Pannocchi
ę
i
Romolett
ę
... - Wszyscy co
ś
robi
ą
- doko
ń
czył zawstydzony Gelsomino - tylko ja
siedz
ę
z zało
ż
onymi r
ę
kami. Widocznie nadaj
ą
si
ę
tylko do tłuczenia
ż
yrandoli i
straszenia ludzi... Tak przygn
ę
bionego nikt go jeszcze nigdy nie widział. Nagle
wpadła mu dobra my
ś
l do głowy. - Nie! - wyszeptał. - Zobaczycie,
ż
e si
ę
na co
ś
przydam! - Dok
ą
d to? - zdumiał si
ę
Bananito widz
ą
c,
ż
e Gelsomino zerwał si
ę
i
wci
ą
ga kurtk
ę
. - Teraz na mnie kolej - powiedział Gelsomino. - Tobie za
ś
radz
ę
:
przycupnij. Stra
ż
nicy króla Giacomone szukaj
ą
ci
ę
... A o mnie wkrótce usłyszysz.
I to jeszcze jak! Rozdział 19 Ju
ż
wi
ę
zienie rozwalone~ dr
ż
y ze strachu ~
Giacomone Zam
ę
t, jaki spowodowała ucieczka Bananita z domu dla obł
ą
kanych,
powoli si
ę
uspokoił. Zasn
ę
li pacjenci na salach, zasn
ę
li stra
ż
nicy w
korytarzach, tylko w kuchni czuwał biedny kuchcik. Nie mógł on prawie nigdy
spa
ć
, poniewa
ż
zawsze był głodny i sp
ę
dzał noce na szukaniu resztek jedzenia
w
ś
ród odpadków. Ucieczka Bananita i pogo
ń
za nim nie obchodziły go wcale. Nie
obchodziło go równie
ż
to dziwne chłopaczysko, nie tyle "czysko", co "czyna",
które stan
ę
ło wła
ś
nie na
ś
rodku placu przed szpitalem dla obł
ą
kanych i zacz
ę
ło
ś
piewa
ć
. Kuchcik ugryzł kilka razy gł
ą
b kapu
ś
ciany i patrzył na chłopca, kiwaj
ą
c
głow
ą
. - To ju
ż
prawdziwy wariat. Owszem, widziałem człowieka, który
ś
piewał dla
pi
ę
knej dziewczyny, ale robi
ć
co
ś
takiego przed szpitalem wariatów? Zreszt
ą
, to
jego sprawa... Ale jaki
ż
to mocny głos! Zało
żę
si
ę
,
ż
e za chwil
ę
stra
ż
spadnie
na kark
ś
piewakowi. Jednak
ż
e stra
ż
, zm
ę
czona pró
ż
n
ą
pogoni
ą
za Zoppinem, spała
kamiennym snem. Gelsomino, który zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
cicho, aby wypróbowa
ć
sił
ę
swego
głosu, teraz wzmocnił jego brzmienie. Kuchcik tymczasem stał z otwartymi ustami,
zapomniawszy o całym
ś
wiecie. - Ach, czuj
ę
, czuj
ą
,
ż
e prawie nie jestem ju
ż
głodny! W tej chwili szyby okna, przy którym stał, rozprysn
ę
ły si
ę
na kawałki, a
jednym z nich o mało nie dostał w nos. - O! Któ
ż
to rzuca kamieniami? We
wszystkich ko
ń
cach wielkiego, ponurego budynku, na wszystkich jego pi
ę
trach
nagle z łoskotem posypały si
ę
szyby. Stra
ż
nicy rozbiegli si
ę
po salach, s
ą
dz
ą
c,
i
ż
chorzy podnie
ś
li bunt, ale szybko si
ę
przekonali,
ż
e to co
ś
innego. Pacjenci
nie spali, to prawda, ale wydawali si
ę
spokojni, zadowoleni, i z przyjemno
ś
ci
ą
słuchali serenady. - Kto tam tłucze szyby?! - wrzeszczeli stra
ż
nicy. - Cicho! -
odpowiadano im ze wszystkich stron. - Nie przeszkadzajcie nam słucha
ć
! Co nas
obchodz
ą
szyby? Pó
ź
niej zacz
ę
ły si
ę
rozpada
ć
w kawałki
ż
elazne kraty. Łamały si
ę
jak zapałki, wylatywały z okien i wpadłszy do fosy, kamieniem szły na dno.
Naczelnik domu dla umysłowo chorych, dowiedziawszy si
ę
o tych wydarzeniach,
zacz
ą
ł dr
ż
e
ć
jak li
ść
osiki. - Zrobiło mi si
ę
chłodno - rzekł do sekretarzy, a w
duchu pomy
ś
lał: "To trz
ę
sienie ziemi". Zamówił samochód i powiedziawszy,
ż
e
jedzie powiadomi
ć
ministra, zostawił szpital na łasce losu. - Do ministra! -
pieni
ą
c si
ę
ze zło
ś
ci, wołali sekretarze. - A jak
ż
e! Do ministra! Uciekł po
prostu! A my mamy gin
ąć
jak myszy w pułapce! Nie, nie! Do tego nie dojdzie! I
jeden za drugim, ten samochodem, tamten pieszo, pomkn
ę
li po zwodzonym mo
ś
cie. Za
chwil
ę
ju
ż
ich nie było. Tymczasem zrobiło si
ę
prawie jasno. Po dachach
ś
lizgały
si
ę
pierwsze promienie sło
ń
ca. Dla Gelsomina było to jakby sygnałem: "
Ś
piewaj
jeszcze gło
ś
niej!" Gdyby
ś
cie słyszeli, jak on wtedy za
ś
piewał! Głos wyrwał si
ę
z
jego gardła niczym ogie
ń
z krateru wulkanu. Wszystkie drewniane drzwi domu dla
obł
ą
kanych dawno ju
ż
zamieniły si
ę
w proszek, a
ż
elazne tak si
ę
powyginały,
ż
e
nie mo
ż
na ich było pozna
ć
. Uwi
ę
zieni, którzy jeszcze pozostawali w salach, teraz
wybiegli na korytarz, gło
ś
no ciesz
ą
c si
ę
z nieoczekiwanego uwolnienia i skacz
ą
c
z rado
ś
ci. Wartownicy, urz
ę
dnicy, dozorcy gromadnie po
ś
pieszyli do głównej bramy
i st
ą
d przez zwodzony most rzucili si
ę
na plac. Wszyscy, nie wiadomo dlaczego,
przypomnieli sobie nagle o jakich
ś
wa
ż
nych sprawach w mie
ś
cie. - Ja musz
ę
umy
ć
głow
ę
mojemu pieskowi - mówił jeden. - Mnie zaproszono na wypoczynek nad morze -
mówił drugi. - A ja nie zmieniłem wody moim złotym rybkom i obawiam si
ę
,
ż
eby
nie zdechły... - Nikt nie zdobył si
ę
na to, by powiedzie
ć
po prostu,
ż
e go
tchórz obleciał - zbyt silne było przyzwyczajenie do kałmstwa. Krótko mówi
ą
c, z
całej obsługi w szpitalu pozostał jedynie mały kuchcik z gł
ą
bem kapu
ś
cianym w
r
ę
ku i z otwartymi ustami. Naprawd
ę
nie czuł ju
ż
głodu i po raz pierwszy w
ż
yciu
przenikała go rado
ść
niby
ś
wie
ż
y powiew wiatru. Romoletta pierwsza w celi
spostrzegła,
ż
e stra
ż
e powariowały. - Chyba nie b
ę
dziemy czeka
ć
, a
ż
i my
zwariujemy? - spytała ciotk
ę
Pannocchi
ę
. - To wbrew regulaminowi... -
zastanawiała si
ę
ciotka Pannocchia - ale z drugiej strony regulamin tak
ż
e jest
przeciwko nam. Wi
ę
c chod
ź
my. Trzymaj
ą
c si
ę
za r
ę
ce, pobiegły w stron
ę
schodów,
gdzie cisn
ą
ł si
ę
ju
ż
w po
ś
piechu tłum ludzi. Panował tam straszny nieład, ale
ciotka Pannocchia nagle w
ś
ród tysi
ę
cy ró
ż
nych głosów usłyszała miauczenie swoich
kotów. I one zreszt
ą
- siedmiu małych uczniów Zoppina - te
ż
rozpoznały w
ś
ród
tysi
ą
ca twarzy surow
ą
twarz swojej opiekunki i rado
ś
nie miaucz
ą
c, ze wszystkich
stron rzuciły si
ę
jej na szyj
ę
. - Tak, tak - mruczała ciotka Pannocchia ze łzami
w oczach - wracajmy do naszego domu. Jeden, dwa, trzy, cztery... jeste
ś
cie
wszystkie? Siedem, osiem! Có
ż
to? Jeszcze jeden? To był, naturalnie, poczciwy
Reks. W ramionach ciotki Pannocchii znalazło si
ę
miejsce i dla niego. Tymczasem
Gelsomino przerwał swój
ś
piew i wszystkich wybiegaj
ą
cych z domu zacz
ą
ł wypytywa
ć
o Zoppina. Ale nikt nic o nim nie wiedział. Wtedy ju
ż
Gelsomino nie wytrzymał. -
Czy został tam kto w
ś
rodku? - zapytał pokazuj
ą
c na dom dla obł
ą
kanych. - Nie ma
nikogo, ani
ż
ywej duszy! - No, to patrzcie! Zaczerpn
ą
ł cał
ą
piersi
ą
powietrza,
jak pływak przed skokiem do wody. Zło
ż
ył r
ą
ce w tr
ą
bk
ę
,
ż
eby skierowa
ć
głos we
wła
ś
ciwym kierunku, i wydał okrzyk o nieprawdopodobnej sile. Je
ż
eli mieszka
ń
cy
Marsa i Wenus maj
ą
uszy, to na pewno go wtedy słyszeli. Wystarczy powiedzie
ć
,
ż
e
dom dla obł
ą
kanych zakołysał si
ę
, jak gdyby spadł na niego huragan. Z dachu we
wszystkie strony prysn
ę
ły dachówki. Potem
ś
ciany budynku wykrzywiły si
ę
,
zachwiały i ze strasznym łoskotem run
ę
ły wprost do fosy, wzbijaj
ą
c tysi
ą
ce
bryzgów. Trwało to wszystko minut
ę
. Zaledwie zwaliły si
ę
mury nieszcz
ę
snego
domu, a gło
ś
ne, radosne "hura!" zabrzmiało po całym placu i w tej samej chwili
wzeszło sło
ń
ce, jak gdyby kto
ś
pobiegł i zawiadomił je: "Pr
ę
dzej, po
ś
piesz si
ę
,
bo przegapisz wspaniałe widowisko!" Zachwyceni ludzie otoczyli Gelsomina tak
ciasnym kr
ę
giem,
ż
e nawet dziennikarze nie mogli si
ę
zbli
ż
y
ć
do naszego
ś
piewaka
i poprosi
ć
go o podzielenie si
ę
wra
ż
eniami. Musiała im wystarczy
ć
pogaw
ę
dka z
Calimerem, który stał pos
ę
pnie na boku. - Czy mógłby nam pan powiedzie
ć
kilka
słów dla gazety "Kłamca Doskonały"? - Miau! - odparł Calimero i odwrócił si
ę
do
dziennikarzy plecami. - Zdumiewaj
ą
ce! - zawołali. - A wi
ę
c jest pan jednym z
naocznych
ś
wiadków. Czy mógłby nam pan opowiedzie
ć
, jakim sposobem tutaj nic si
ę
nie stało? - Miau! - odparł znów Calimero. - Cudownie! B
ę
dziemy wi
ę
c mogli w
najbardziej kategoryczny sposób poda
ć
,
ż
e dom dla obł
ą
kanych nie jest zburzony i
ż
e jego pacjenci nie rozbiegli si
ę
po mie
ś
cie. - Zrozumcie nareszcie - wrzasn
ą
ł
Calimero -
ż
e jestem kotem! - To znaczy, pan chce powiedzie
ć
, psem? Przecie
ż
pan
miauczy zupełnie po psiemu. - Ale
ż
nie, jestem prawdziwym kotem i łowi
ę
prawdziwe myszy! O, i teraz widz
ę
was doskonale. Mo
ż
ecie si
ę
schowa
ć
, gdzie
tylko chcecie, nie nabierzecie mnie. Wy - to myszy, i wszystkie co do jednej
dostaniecie si
ę
w moje łapy. Miau! Miau! Miau! Powiedziawszy to, Calimero
wykonał skok i przypadł do ziemi. Dziennikarze po
ś
piesznie schowali swoje
wieczne pióra i ze strachu powskakiwali do samochodów. A rozpaczliwie miaucz
ą
cy
Calimero przele
ż
ał na tym miejscu do wieczora, a
ż
go podniósł jaki
ś
lito
ś
ciwy
przechodzie
ń
i zaprowadził do szpitala. Dokładnie za godzin
ę
ukazało si
ę
nadzwyczajne wydanie gazety "Kłamca Doskonały". Cał
ą
pierwsz
ą
stron
ę
zajmował
ogromny tytuł, zło
ż
ony metrowymi czcionkami: "Nowe, niedoszłe do skutku oszustwo
ś
piewaka Gelsomino:
ś
piewaj
ą
c nie zburzył wcale domu dla obł
ą
kanych". Redaktor
gazety zacierał r
ę
ce z zadowolenia. A to gratka! Dzi
ś
sprzedamy przynajmniej sto
tysi
ę
cy egzemplarzy! Stało si
ę
jednak na odwrót. Chłopcy_gazeciarze, sprzedaj
ą
cy
"Kłamc
ę
Doskonałego", zacz
ę
li wkrótce powraca
ć
do redakcji. Wszyscy nie
ś
li stosy
nie sprzedanych gazet. Nikt nie chciał kupi
ć
ani jednego numeru. - Jak to? -
oburzył si
ę
redaktor. - Co w takim razie ludzie czytaj
ą
? Mo
ż
e kalendarz? - NIe,
panie redaktorze - odpowiedział jaki
ś
odwa
ż
niejszy chłopczyna - kalendarza
ludzie te
ż
nie czytaj
ą
. Na co on im si
ę
przyda, je
ż
eli grudzie
ń
nazywa si
ę
w nim
sierpniem? Wszyscy
ś
miej
ą
si
ę
nam prosto w oczy, wyra
ż
aj
ą
si
ę
niemile o panu
redaktorze i radz
ą
,
ż
eby z tych gazet porobi
ć
papierowe okr
ę
ciki. W tej chwili
wpadł do pokoju piesek redaktora. Wła
ś
nie wrócił ze spaceru po mie
ś
cie. -
Kici_Kici! Chod
ź
tutaj, mój kotku - zawołał ucieszony redaktor. - Hau! Hau!-
odpowiedział mu pies. - Co, szczekasz? Czy mi si
ę
zdaje? Pies przyja
ź
nie merdn
ą
ł
ogonem i zaszczekał jeszcze gło
ś
niej. - Przecie
ż
to jest koniec
ś
wiata! -
krzykn
ą
ł redaktor ocieraj
ą
c pot z czoła. - To prawdziwy koniec
ś
wiata! Ale to
był koniec kłamstwa. Kiedy run
ą
ł dom dla obł
ą
kanych, na wolno
ś
ci znalazły si
ę
setki prawdomównych ludzi. W mie
ś
cie pojawiły si
ę
szczekaj
ą
ce psy, miaucz
ą
ce
koty, konie, które r
ż
ały według wszelkich prawideł zoologii i gramatyki!
Wybuchła w mie
ś
cie epidemia prawdy i wi
ę
kszo
ść
ludno
ś
ci ju
ż
na ni
ą
zachorowała.
Kupcy
ś
piesznie zmieniali etykiety na towarach. Pewien piekarz zdj
ą
ł swój szyld,
na którym było wypisane: "Materiały pi
ś
mienne", odwrócił na drug
ą
stron
ę
i
napisał w
ę
glem: "Chleb". Przed jego sklepem zaraz zebrało si
ę
wielu ludzi,
którzy zacz
ę
li mu gło
ś
no wyra
ż
a
ć
uznanie. Ale najwi
ę
cej ludzi zebrało si
ę
na
placu przed pałacem królewskim. Tłumowi przewodził Gelsomino. Z całej piersi
ś
piewał swoje pie
ś
ni, a na jego głos zbiegali si
ę
ludzie ze wszystkich kra
ń
ców
miasta i nawet z okolicznych wsi. Gdy król Giacomone zobaczył z okien pałacu ten
ogromny tłum, rado
ś
nie zaklaskał w dłonie. - Szybciej! Szybciej! - Zacz
ą
ł
przynagla
ć
dworzan. - Szybciej! Mój lud chce,
ż
ebym wygłosił przemówienie.
Patrzcie: ludzie si
ę
zbieraj
ą
,
ż
eby mi zrobi
ć
owacj
ę
. - Hm, a jakie to dzisiaj
ś
wi
ę
to? - pytali si
ę
nawzajem dworzanie. Mo
ż
e si
ę
to wyda dziwne, ale jeszcze
nic nie wiedzieli o tym, co si
ę
wydarzyło. Królewscy szpiedzy, zamiast
zawiadomi
ć
o wszystkim dwór, pochowali si
ę
, gdzie który mógł. Z tego powodu
równie
ż
koty, mieszkaj
ą
ce w pałacu króla Giacomone, jeszcze szczekały. Były to
ostatnie nieszcz
ęś
liwe istoty w całym królestwie. Rozdział 20 Id
ź
, zły królu, ~
na wygnanie,~
ś
lad po tobie nie zostanie! Nie istnieje, jak wiecie, ksi
ę
ga losu.
NIe istnieje
ż
adna ksi
ąż
ka, w której byłoby opisane to, co nadejdzie. Aby
napisa
ć
tak
ą
ksi
ąż
k
ę
, trzba by by
ć
co najmniej naczelnym redaktorem "Kłamcy
Doskonałego". Dlatego nie ma jej i nie było jej równie
ż
w czasach króla
Giacomone. A szkoda. Gdyby taka ksi
ąż
ka istniała, biedny władca w peruce miałby
gdzie zwróci
ć
si
ę
o rad
ę
i mógłby przeczyta
ć
pod dat
ą
tego dnia: "Dzi
ś
Giacomone
nie wygłosi przemówienia". Tymczasem, kiedy król Giacomone niecierpliwie
oczekiwał, a
ż
słudzy otworz
ą
mu drzwi balkonu, w odpowiedzi na głos Gelsomina w
całym pałacu z trzaskiem posypały si
ę
szyby. - Czy nie mo
ż
na ostro
ż
niej? -
zawołał Giacomone do słu
żą
cych. I znów usłyszał "trach_trach!" ze swej własnej
sypialni. - Lustro! - krzykn
ą
ł król. - Kto stłukł moje ulubione lustro?
Zdziwiony,
ż
e mu nikt nie odpowiada, Jego Wysoko
ść
obejrzał si
ę
. Biedaczysko!
Dokoła było zupełnie pusto. Ministrowie, admirałowie, dworzanie i szambelani
przy pierwszym sygnale niebezpiecze
ń
stwa, to znaczy przy pierwszym wysokim tonie
Gelsomina, skoczyli do swych pokojów. Bez ceremonii zrzucili wspaniałe dworskie
stroje, które nosili od tylu lat, i zacz
ę
li wyci
ą
ga
ć
spod łó
ż
ek walizy z
pirackimi ubiorami, mrucz
ą
c przy tym: - Je
ż
eli nie zało
żę
na oko przepaski, to
chyba b
ę
d
ę
mógł uchodzi
ć
za miejskiego
ś
mieciasrza. Albo: - Je
ż
eli nie
przyczepi
ę
siekiery do pasa, to nikt mnie nie pozna. Przy królu Giacomone
zostali tylko dwaj słudzy. Do ich obowi
ą
zków nale
ż
ało otwieranie i zamykanie
balkonowych drzwi. I chocia
ż
ju
ż
w tych drzwiach nie było szyb, słudzy stali jak
wro
ś
ni
ę
ci w ziemi
ę
i od czasu do czasu koronkami swoich mankietów przecierali
klamki. - Umykajcie i wy - westchn
ą
ł Giacomone - ju
ż
wszystko jedno. Cały pałac
zaraz si
ę
rozleci. Rzeczywi
ś
cie, w tej samej chwili zupełnie jak pukawki zacz
ę
ły
trzaska
ć
lampki w
ż
yrandolach - to Gelsomino
ś
piewał coraz gło
ś
niej. Słudzy nie
kazali si
ę
prosi
ć
. Cofaj
ą
c si
ę
i kłaniaj
ą
c co trzy kroki, dobrn
ę
li do drzwi
wiod
ą
cych na schody. Tutaj dopiero odwrócili si
ę
i, aby szybciej znale
źć
si
ę
na
dole, zjechali po por
ę
czach. A król Giacomone poszedł do swego pokoju, zdj
ą
ł
królewski strój i wło
ż
ył ubranie, które kupił na wypadek, gdyby nie poznany
chciał si
ę
znale
źć
w tłumie (pó
ź
niej go nie u
ż
ywał, gdy
ż
mi
ę
dzy ludzi wolał
wysyła
ć
szpiegów). Było ono br
ą
zowe, stosowne na przykład dla jakiego
ś
kasjera
lub profesora filozofii. Jak dobrze harmonizowała z nim pomara
ń
czowa peruka!
Niestety, trzeba było zdj
ąć
tak
ż
e i peruk
ę
, gdy
ż
Giacomone nosił j
ą
zawsze wraz
z królewskim strojem. - Moja ulubiona peruka! - westchn
ą
ł. - Moje
ś
liczne
peruki! - I otworzył szaf
ę
, gdzie równymi rz
ę
dami le
ż
ały peruki niczym głowy
marionetek przygotowanych do przedstawienia. Król Giacomone nie mógł znie
ść
tego
widoku. Złapał dobry tuzin peruk i wepchn
ą
ł do walizy. - Wezm
ę
was ze sob
ą
na
wygnanie. B
ę
dziecie mi przypomina
ć
bezpowrotnie minione szcz
ęś
liwe dni!
Tymczasem jego dworzanie zbiegli a
ż
do podziemi i jak szczury wpychali si
ę
do
kanałów. Giacomone wolał wyj
ść
do swego pi
ę
knego parku, który przestał ju
ż
by
ć
królewskim parkiem, ale pomimo to był nadal pi
ę
kny, zielony, przepojony
cudownymi zapachami. Król Giacomone oddychał jeszcze troch
ę
tym rzeczywi
ś
cie
królewskim powietrzem, po czym otworzył mał
ą
furtk
ę
, wychodz
ą
c
ą
na jaki
ś
zaułek,
upewnił si
ę
,
ż
e go nikt nie widzi, i przeszedłszy sto kroków, znalazł si
ę
na
placu w g
ą
szczu ludzi, entuzjastycznie oklaskuj
ą
cych Gelsomina. Nikt nie poznał
króla, bowiem po raz pierwszy pokazał si
ę
na ulicy łysy. Br
ą
zowy garnitur i
walizeczka, któr
ą
trzymał w r
ę
ce, nadawały mu wygl
ą
d podró
ż
nego. - Pan pewnie
nietutejszy? - zapytał nagle jaki
ś
człowiek klepi
ą
c go przyja
ź
nie po ramieniu. -
Niech pan posłucha, niech pan posłucha, jak
ś
piewa nasz Gelsomino! O, tam, widzi
pan? Ten młodzieniaszek... Gdyby go pan zobaczył na wy
ś
cigach kolarskich, nie
postawiłby pan na niego dwóch soldów. A pomimo to, słyszy pan, jaki głos?! -
Słysz
ę
, słysz
ę
- mrukn
ą
ł Giacomone, a do siebie dodał: - i widz
ę
. Rzeczywi
ś
cie
zobaczył, jak na kawałki rozpadł si
ę
jego ulubiony balkon, zobaczył te
ż
, czego
ju
ż
z pewno
ś
ci
ą
si
ę
domy
ś
lacie, jak królewski pałac run
ą
ł niczym domek z kart,
któremu odechciało si
ę
ju
ż
sta
ć
, i wzbił ogromn
ą
chmur
ę
pyłu. Gelsomino wzi
ą
ł
jeszcze jak
ąś
wysok
ą
nut
ę
,
ż
eby rozwia
ć
pył, i wszyscy ujrzeli ruiny. -
Przepraszam - zwrócił si
ę
znów do króla s
ą
siad w tłumie - czy pan wie,
ż
e ma pan
wspaniał
ą
łysin
ę
? Nie obrazi si
ę
pan,
ż
e to mówi
ę
? Zreszt
ą
, niech pan spojrzy i
na moj
ą
. Giacomone przesun
ą
ł dłoni
ą
po swej głowie i zgodnie z pro
ś
b
ą
s
ą
siada
spojrzał na jego głow
ę
, łys
ą
i okr
ą
gł
ą
jak piłeczka pingpongowa. - Rzeczywi
ś
cie
- pi
ę
kna łysina - powiedział. - Ale
ż
sk
ą
d! Zupełnie przeci
ę
tna. Pa
ń
ska jest
wspaniała, a jeszcze gdy spadnie na ni
ą
sło
ń
ce, zal
ś
ni cudownie, a
ż
oczy b
ę
d
ą
bolały. - Do
ść
, do
ść
, pan jest zbyt uprzejmy - mrukn
ą
ł Giacomone. - Ale
ż
ja nie
przesadzam! Wie pan, co powiem? Gdyby pan był członkiem naszego Klubu Łysych, na
pewno wybrano by pana prezesem. - Prezesem? - I to jednogło
ś
nie! - A wi
ę
c macie
Klub Łysych? - Oczywi
ś
cie, był czas, kiedy ten klub musiał by
ć
tajny, ale teraz
si
ę
ujawni. Najlepsi obywatele s
ą
członkami tego klubu. I wcale niełatwo by
ć
tam
przyj
ę
tym. Trzeba dowie
ść
,
ż
e nie ma si
ę
ani jednego włosa na głowie. S
ą
tacy,
którzy wyrywaj
ą
sobie ostatni, aby wej
ść
do naszego klubu. I pan mówi,
ż
e ja?...
- Pan mo
ż
e zosta
ć
naszym prezesem. Jestem gotów si
ę
o to zało
ż
y
ć
. Giacomone
czuł,
ż
e ogarnia go rozpacz. "A wi
ę
c - pomy
ś
lał - a wi
ę
c z własnej winy wszystko
zmarnowałem. Wybrałem fałszyw
ą
drog
ę
! A teraz jest ju
ż
za pó
ź
no, aby zaczyna
ć
od
nowa..." Korzystaj
ą
c z zamieszania w tłumie, Giacomone oddalił si
ę
od swego
s
ą
siada, opu
ś
cił plac i skierował kroki w puste ulice, a w jego walizce smutno
szele
ś
ciło dwana
ś
cie peruk. Tu i tam mign
ę
ły mu jakie
ś
niby znajome twarze.
Czy
ż
by to byli jego piraci?... Ale te twarze szybko kryły si
ę
przed takim
obywatelem jak on: łysym, ciemno odzianym, pełnym spokoju i godno
ś
ci. Giacomone
zwrócił si
ę
w kierunku rzeki, zdecydowany poło
ż
y
ć
kres swoim dniom. Ale kiedy
znalazł si
ę
na brzegu, zmienił decyzj
ą
. Otworzył walizk
ę
, wyj
ą
ł peruki i jednym
ruchem wrzucił je do wody. -
ś
egnajcie - szepn
ą
ł -
ż
egnajcie, kochane
kłamczuszki. Peruki wcale si
ę
nie zmarnowały: tego
ż
samego dnia wyłowili je
ulicznicy, którzy niczym zgłodniałe krokodyle przeszukiwali brzegi rzeki.
Wysuszyli je w sło
ń
cu, nało
ż
yli na głowy i ustawili si
ę
we wspaniały orszak.
Byli weseli i
ś
piewali rado
ś
nie, a przecie
ż
był to pogrzeb władzy króla
Giacomone! Za
ś
sam król Giacomone odchodził na zawsze i był prawie szcz
ęś
liwy,
ż
e mo
ż
e odej
ść
, aby zosta
ć
prezesem lub przynajmniej sekretarzem szacownego
Klubu Łysych. My tymczasem wracajmy na plac,
ż
eby zobaczy
ć
, co si
ę
tam dzieje.
Sko
ń
czywszy swoj
ą
pie
śń
, Gelsomino otarł pot z czoła i mrukn
ą
ł: - A wi
ę
c stało
si
ę
... Było mu jednak ci
ęż
ko na sercu. Zoppino ci
ą
gle jeszcze si
ę
nie odnalazł.
"Gdzie
ż
on mo
ż
e by
ć
? - pytał sam siebie. - Czy
ż
by został pod gruzami domu dla
obł
ą
kanych?" Nagle tłum odwrócił jego uwag
ę
od smutnych my
ś
li. - Kolumna! -
krzyczano ze wszystkich stron. - Trzeba zburzy
ć
kolumn
ę
! - Dlaczego? -
Wyobra
ż
one s
ą
na niej wyprawy wojenne króla Giacomone. A to wszystko jest
kłamstwem, gdy
ż
Giacomone nigdy nie ruszał si
ę
ze swego pałacu. - Dobrze -
powiedział Gelsomino - kolumnie te
ż
za
ś
piewam serenad
ę
. Rozejd
ź
cie si
ę
troch
ę
,
ż
eby kogo
ś
nie przywaliła. Ludzie, którzy stali dokoła kolumny, zaraz si
ę
cofn
ę
li, a tłum na całym placu zakołysał si
ę
niczym woda w wannie. I wtedy
Gelsomino ujrzał na kolumnie, o jakie
ś
dwa metry od ziemi, dobrze znan
ą
sylwetk
ę
trójnogiego kotka. - Zoppino! - krzykn
ą
ł rado
ś
nie. Rysunek zakołysał si
ę
, jego
linie na chwil
ę
wygi
ę
ły si
ę
i zastygły w bezwładzie. - Zoppino! - zawołał
Gelsomino jeszcze gło
ś
niej. Tym razem głos przenikn
ą
ł marmur, przezwyci
ęż
ył jego
twardo
ść
i Zoppino, oddzieliwszy si
ę
od kolumny, zeskoczył na ziemi
ę
. - Ach! Jak
to dobrze - zamiauczał całuj
ą
c Gelsomina w policzek. - Gdyby nie ty, pozostałbym
przylepiony do tej głupiej kolumny i w ko
ń
cu zmyłyby mnie deszcze. Lubi
ę
czysto
ść
- to wszyscy wiedz
ą
. Ale nie u
ś
miechałoby mi si
ę
zgin
ąć
od mycia. -
Zapomnieli
ś
cie o mnie - usłyszeli nagle głos malarza Bananita, który, rozdawszy
na prawo i na lewo niemało silnych szturcha
ń
ców, przecisn
ą
ł si
ę
w ko
ń
cu przez
tłum do swych przyjaciół. - Gdyby jeszcze raz przydarzyło ci si
ę
co
ś
podobnego,
narysuj
ę
ci
ę
na nowo, mój Zoppino, i b
ę
dziesz jeszcze ładniejszy! Trzej
przyjaciele, którzy nareszcie si
ę
odnale
ź
li, mieli sobie wiele do opowiedzenia.
Dlatego zostawimy ich w spokoju. No, a co z kolumn
ą
? Kolumna nikomu nie
przeszkadza. Przeciwnie, fałsz przedstawiony na niej b
ę
dzie ludziom przypominał,
ż
e kiedy
ś
w ich kraju panował wielki kłamczuch i
ż
e wystarczyło pi
ę
knie
za
ś
piewa
ć
pie
śń
, aby zburzy
ć
jego królestwo. Rozdział 21 Wkrótce koniec
opowie
ś
ci, ~ ale jeszcze mecz si
ę
zmie
ś
ci Ta powie
ść
b
ę
dzie całkowicie
zako
ń
czona, kiedy zakomunikuj
ę
wam ostatnie nowiny. Pisz
ą
c w po
ś
piechu poprzedni
rozdział, zupełnie zapomniałem,
ż
e w mojej kieszeni le
żą
notatki, które zrobiłem
tego dnia, gdy Gelsomino opowiedział mi o swoich przygodach w Kraju Kłamczuchów.
Z tych notatek wynika,
ż
e nikt nigdy nigdzie i nic nie słyszał ju
ż
wi
ę
cej o
królu Giacomone. Wobec tego nie mog
ę
wam nawet powiedzie
ć
, czy stał si
ę
on
porz
ą
dnym człowiekiem, czy te
ż
jego piracka natura wzi
ę
ła gór
ę
i znów poci
ą
gn
ę
ła
go na zł
ą
drog
ę
. Dowiedziałem si
ę
równie
ż
z tych notatek,
ż
e Gelsomino, który na
ogół ze swoich czynów był zadowolony, przechodz
ą
c przez główny plac, czuł si
ę
zawsze tak, jak by mu kamyk wpadł do buta. - Czy musiałem koniecznie zburzy
ć
pałac i przemieni
ć
go w kup
ę
gruzów? Czy
ż
nie mógłbym stłuc tylko kilku szyb?
Giacomone i tak by uciekł. Potem wezwałoby si
ę
szklarza i wszystko byłoby w
porz
ą
dku. Bananito postarał si
ę
,
ż
eby uwolni
ć
przyjaciela od tego kamyka.
Odbudował pałac swoim zwykłym sposobem: przy pomocy kilku arkuszy papieru i
pudełka farb. Zu
ż
ył na to pół dnia i nie zapomniał nawet o balkonie. A kiedy
balkon pojawił si
ę
na fasadzie nowego pałacu, ludzie za
żą
dali,
ż
eby Bananito
wygłosił stamt
ą
d przemówienie. - Posłuchajcie mojej rady - powiedział Bananito.
- Wydajcie prawo zakazuj
ą
ce komukolwiek wygłaszania przemówie
ń
z tego balkonu.
Poza tym jestem malarzem, a nie mówc
ą
. Je
ż
eli za
ś
koniecznie chcecie usłysze
ć
przemówienie, to zwró
ć
cie si
ę
do Gelsomina. W tej chwili na balkonie pojawił si
ę
Zoppino i zamiauczał: - Miau! Miau! Miau_miau! Ludzie bili mu brawo i ju
ż
wi
ę
cej
nie
żą
dali przemówie
ń
. Z drugiej kartki znalezionej w kieszeni dowiedziałem si
ę
,
ż
e ciotka Pannocchia została dyrektorem Instytutu Opieki nad Bezdomnymi Kotami.
To bardzo dobrze. Teraz ju
ż
nikt si
ę
nie obawia,
ż
e koty zaczn
ą
szczeka
ć
. A w
ko
ń
cu, na najmniejszej karteczce, znalazłem tylko jedno zdanie: "Wojna
zako
ń
czyła si
ę
wynikiem jeden do jednego". Pomy
ś
lcie tylko - o mało nie
zapomniałem o wojnie! Działo si
ę
to w kilka dni po ucieczce króla Giacomone. W
tajemnicy przed swymi poddanymi, licz
ą
c na armaty, które mu zrobi Bananito przy
pomocy ołówka, Giacomone na krótko przed ucieczk
ą
wypowiedział wojn
ę
jednemu z
s
ą
siednich pa
ń
stw. Nie był to
ż
art: armie obydwu pa
ń
stw poci
ą
gn
ę
ły ju
ż
nad
granic
ę
,
ż
eby si
ę
tam spotka
ć
i walczy
ć
na
ś
mier
ć
i
ż
ycie. Tymczasem nowi
ministrowie o
ś
wiadczyli: - Nie jeste
ś
my piratami jak Giacomone, wcale nie chcemy
wojowa
ć
! Pewien dziennikarz udał si
ę
do Gelsomina, który teraz pilnie uczył si
ę
muzyki, aby jak najszybciej da
ć
wreszcie prawdziwy koncert. - Co pan my
ś
li o
wojnie? - zapytał go dziennikarz. - O wojnie? - powtórzył pytanie Gelsomino. -
Zaproponujcie przeciwnikom zorganizowanie dobrego meczu zamiast wojny. Wtedy,
je
ż
eli nawet b
ę
dzie kilka potłuczonych kolan, to w ka
ż
dym razie krwi przeleje
si
ę
bardzo mało. Ta my
ś
L przypadła na szcz
ęś
cie do gustu tak
ż
e stronie
przeciwnej, poniewa
ż
tam te
ż
nikt nie chciał wojowa
ć
. I oto w jedn
ą
z
najbli
ż
szych niedziel odbył si
ę
mecz piłki no
ż
nej. Gelsomino oczywi
ś
cie był
sercem przy swojej dru
ż
ynie i nawet tak si
ę
zapalił,
ż
e w którym
ś
z ostrzejszych
momentów nie wytrzymał i krzykn
ą
ł: "Bij!" Wtedy piłka wpadła pro
ś
ciutko do
bramki przeciwnika, jak to si
ę
ju
ż
zdarzyło w pierwszym rozdziale. Ale w tej
samej chwili Gelsomino zawołał: - Chcemy tylko honorowego zwyci
ę
stwa! W sporcie
nie mo
ż
e by
ć
ż
adnego oszustwa! I natychmiast strzelił gola równie
ż
do drugiej
bramki. Na jego miejscu i wy zrobiliby
ś
cie tak samo. Piosenki Gelsomina
Przepisałem tu niektóre piosenki Gelsomina -
ż
artobliwe, powa
ż
niejsze i całkiem
powa
ż
ne. Mo
ż
ecie wybra
ć
te, które wam si
ę
podobaj
ą
, a zapomnie
ć
o innych.
Kłamstwa Dla króla Giacomone
ĄĄ
Lubi
ę
kłamstwa, ale takie,@ które s
ą
nie byle
jakie.@ A wi
ę
c na przykład, gdy jaki
ś
niemowa@ do głuchoniemego zwraca swoje
słowa.@ A głuchoniemy, chocia
ż
nic nie słyszy,@ chce to opowiedzie
ć
pewnej
zdechłej myszy.@ No i takie kłamstwo nawet zdechł
ą
mysz@ podrzuci piorunem na
trzy metry wzwy
ż
.@ Ile ryb jest w morzu Dla Zoppina, który przepadał za rybami
Trzem rybakom z San Marino@ rok i dzie
ń
na sprzeczce min
ą
ł.@ Ci
ą
gle si
ę
nie
mogli zgodzi
ć
,@ ile ryb jest w morskiej wodzie.@ "Wiem na pewno - twierdził
jeden -@ jest ich, bez w
ę
gorzy, siedem".@ Drugi rybak wci
ąż
przysi
ę
gał:@ "Liczba
ryb tysi
ą
ca si
ę
ga!"@ Trzeci wołał: "Bez sardeli@ - milion!"@ Wszyscy racj
ę
mieli.@ Obiad i kolacja Dla Bananita, kiedy był ministrem aprowizacji Mały
Pulcinella (czyt.: Pulczinella), wesoły Arlekin@ siedli do obiadu przy jednym
nakryciu.@ I gdyby półmisek nie był całkiem pusty,@ toby si
ę
najedli, tak jak
nigdy w
ż
yciu.@ Wesoły Arlekin z małym Pulcinell
ą
@ chcieli je
ść
kolacj
ę
z
jednego talerza.@ Gdyby jeszcze na nim cokolwiek le
ż
ało,@ byłaby to, owszem,
wspaniała wieczerza.@ Imi
ę
Dla ciotki Pannocchii Chciałbym nazywa
ć
si
ę
Dante@ i
pisa
ć
takie jak on poematy.@ Chciałbym si
ę
zwa
ć
Euklides,@ by
ć
sławnym jak ten
matematyk.@ Chciałbym nazywa
ć
si
ę
Giotto (czyt.: D
ż
iotto),@ pi
ę
kne obrazy
malowa
ć
,@ które by podziwiała@
ś
wiata przynajmniej połowa.@ Chciałbym nazywa
ć
si
ę
....@ (Zamiast kropek wstaw swoje imi
ę
) zwyczajnie, jak si
ę
nazywam,@ i tylko
niech mi dobroci@ codziennie w sercu przybywa.@ O
ś
la historia O o
ś
le z Kraju
Kłamczuchów, który ryczał, aby upodobni
ć
si
ę
do lwa Był sobie pewien osioł,@
który... no, jednym słowem,@ nie wiedział wcale o tym,@
ż
e nosi o
ś
l
ą
głow
ę
.@
"Kim jestem? - pytał siebie. -@ Chyba nie jestem słoniem?@ a skoro nie mam
grzywy,@ nie jestem tak
ż
e koniem.@ Owc
ą
?... Nie. Wszak nie becz
ę
.@ Na wróbla nie
wygl
ą
dam.@ Wi
ę
c mo
ż
e adwokatem?@ Nie: nie przemawiam w s
ą
dach.@ A mo
ż
e
generałem?@ Ministrem? Wielkim panem?@ Lusterko! Mów, kim jestem?...@ Co? Osłem?
Niesłychane!!!@ Bezczelno
ść
! Ja i osioł!!!@ Bezczelno
ść
! Tak si
ę
starasz@
odpłaci
ć
mi za przyja
źń
?@ Ja ci
ę
naucz
ę
zaraz!"@ To mówi
ą
c trzask! - kopytem,@
a
ż
rozbił lustro całe@ na sto malutkich kawałków@ i jeszcze jeden malutki
kawałek.@ Kocia gazeta Dla Zoppina, aby go pocieszy
ć
po lekturze "Kłamcy
Doskonałego" Swoje
ż
yczenia,@ swoje t
ę
sknoty@ w "Kociej Gazecie"@ drukuj
ą
koty:@
"Ch
ę
tnie zamieszkam,@ ciepło, niedrogo,@ w domu bez dzieci.@ Mam czuły ogon."@
"Z pełn
ą
gwarancj
ą
,@
ż
e rze
ź
nik blisko,@ szuka staruszki@ Miłe Kocisko."@ "W
dobrej mleczarni@ chce mieszka
ć
stale@ kotek_jaroszek,@ stary kawaler."@ "Zajm
ę
mieszkanie@ w spichrzu, w stodole -@ Dzielny My
ś
liwy@ (w stodole wol
ę
)."@
Czytaj
ą
pras
ę
@ bezdomne koty@ i marz
ą
potem@ o tym lub o tym.@ Marzenia kotom@
te
ż
s
ą
pomocne.@ Z marze
ń
powstaj
ą
@ koncerty nocne.@ T
ę
cza Na pewien obraz
Bananita Szła raz ulic
ą
dziewczynka mała,@ w siedmiu kolorach parasol miała.@
Szary deszcz padał, o szyby dzwonił,@ a ona t
ę
cz
ę
trzymała w dłoni.@ Wesoł
ą
,
barwn
ą
t
ę
cz
ę
_nadziej
ę
:@ po deszczu sło
ń
ce znów zaja
ś
nieje.@
ś
arcik Dla Bananita
Namalowałem obraz niebieski:@ narciarskie deski@ małego Eski@ mosa i jego
kudłate pieski.@ Namalowałem obraz zielony:@ cztery balony,@ pawie ogony@ i
cioci_drypci rododendrony.@ Obrazek
ż
ółty maluj
ę
teraz:@ kawałek sera,@ czapk
ę
szofera@ i piegowaty nos kawalera.@ Historia o rybie_młocie Ryba_młot pełna jest
rozpaczy,@
ż
e ryby_gwo
ź
dzia nie zobaczy.@ Ryby_kowadła, ryby_cegły@ tak
ż
e jej
oczy nie dostrzegły.@ Nie mo
ż
e spyta
ć
si
ę
nikogo,@ gdzie by si
ę
spotka
ć
z
ryb
ą
_nog
ą
.@ I nie przy
ś
niło si
ę
jej wcale,@
ż
eby stukn
ę
ła w ryb
ę
_palec.@ "Co to
za
ż
ycie! - tak si
ę
zwierza. -@ Ryba_młot nie ma w co uderza
ć
.@ Raz trafił mi
si
ę
trep dziurawy,@ tłukłam go w nos, ot, dla zabawy...@ Lecz trep na w
ę
dk
ę
złapał rybak.@ Co miałam rzec? "Smacznego!" chyba."@ Dan_din_durki Dla Romoletty
Dan_din_durki,@ te trzy kurki@ zdecydowa
ć
si
ę
nie mog
ą
,@ któr
ą
pow
ę
drowa
ć
drog
ą
.@ Mo
ż
e na targ, tam si
ę
zdarza@ kupi
ć
piernik u piekarza.@ Mo
ż
e dró
ż
k
ą
do
ogródka:@ do sałatki droga krótka.@ Albo t
ę
dy: prosta
ś
cie
ż
ka@ wiedzie tam,
gdzie prawda mieszka,@ wi
ę
cej warta od piernika,@ od sałatki ogrodnika.@ Siwe
włosy Dla Benwenuta_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
Zgadnij: ile siwy murarz@ włosów ma na
głowie?@ Tyle, ile wybudował@ ró
ż
nych domów. Tak ci powiem.@ Zgadnij, ile siwych
włosów@ ma nasz nauczyciel?@ Tyle, ile jego uczniów@ wyszło z ławki szkolnej w
ż
ycie.@ Tyle pi
ę
knych siwych włosów@ głow
ę
dziadzia kryje,@ ile wnukomm
opowiedział@ ba
ś
ni, legend, historyjek.@ Chleb Dla
Benwenuta_Nieusi
ą
d
ź
aninachwil
ę
Gdybym był piekarzem,@ zrobiłbym, co trzeba:@
tylu jest przecie
ż
głodnych,@ tylu w
ś
wiecie - bez chleba.@ Upiekłbym wielki
bochen,@ od sło
ń
ca wi
ę
kszy troch
ę
,@ pachn
ą
cy i gor
ą
cy,@
ś
wie
ż
utki i chrupi
ą
cy.@
Od Indii a
ż
do Chile@ wszyscy by syci byli:@ stary i biedny człek wszelki,@ i
dzieci, i małe wróbelki.@ To byłaby dopiero@ warta pami
ę
ci data:@ dzie
ń
, w
którym nikt nie był głodny.@ Najpi
ę
kniejszy dzie
ń
w historii
ś
wiata.@ Przysłowia
Gelsomina Kto nie widział d
ę
bu,@ nie wie, co
ż
oł
ę
dzie.@ Kto ma pusto w głowie,@
uczonym nie b
ę
dzie.@ By mie
ć
drugi rozum,@ drugiej głowy trzeba.@ Nie uderzy
piorun@ z bł
ę
kitnego nieba.@ Kto si
ę
co dzie
ń
ś
mieje,@ rok ma bez frasunku.@ Nie
odmawiaj, gdy ci daj
ą
@ ksi
ęż
yc w podarunku.@ Kieszenie Gelsomina W jednej
kieszeni chusteczk
ę
nosz
ę
,@ w drugiej - na szcz
ęś
cie flakonik,@ w trzeciej -
woreczek mały, na grosze,@ lecz grosik w
ż
adnej nie dzwoni.@ Piosenka angielska
Gelsomino nauczył si
ę
jej w podró
ż
y "Dok
ą
d si
ę
wybierasz, koteczku pluszowy?"@
"Id
ę
do Londynu, do sali tronowej."@ "Pewnie tam dostaniesz misk
ę
pełn
ą
mleka?"@
"Nie. Pod tronem króla myszka na mnie czeka."@ Druga piosenka angielska Z miasta
Salamanki trzej wielcy doktorzy@ usiedli na desk
ę
, popłyn
ę
li morzem.@ I je
ż
eli
na dno nie pójd
ą
z t
ą
desk
ą
,@ to objad
ą
wkoło cał
ą
kul
ę
ziemsk
ą
.@ Z miasta
Saragossy trzej wielcy doktorzy@ wsiedli do balijki, popłyn
ę
li morzem.@
ś
eby si
ę
sko
ń
czyła nasza historyjka,@ musi si
ę
wywróci
ć
drewniana balijka.@ Trzecia
piosenka angielska Raz pewien rzekł staruszek:@ "Do
ść
ciepłych mam poduszek,@ do
Ameryki rusz
ę
!"@ W torebk
ę
papierow
ą
@ spakował to i owo.@ I poszedł. Daj
ę
słowo.@ Zabawa w "gdyby" Czego by
żą
dał Arlekin,@ gdyby miał wró
ż
ki pałeczk
ę
?@
Stu kolorowych gałganków -@ uszyłby z nich kurteczk
ę
.@ Gdyby Gianduia (czyt.:
D
ż
ianduja) został@ ministrem pewnego rana,@ domy byłyby z ciasta,@ a bruki z
marcepana.@ A gdyby Pulcinelli@ mogły si
ę
spełni
ć
ż
yczenia:@ "Kto w głowie ma
złe my
ś
li,@ niech szybko głow
ę
zmienia"!@
ś
yczenia
ś
wi
ą
teczne Wesoły grajek
idzie ulic
ą
,@ u
ś
miecha si
ę
z daleka.@ Czego on dzisiaj
ż
yczy sobie?@ Na co on
dzisiaj czeka?...@ "Chc
ę
, niechaj w ka
ż
dym domu@ pi
ę
kna choinka za
ś
wieci,@ niech
na niej złote i srebrne gwiazdy@ same zawiesz
ą
dzieci!"@ Mały wróbelek po
ś
niegu
skacze@ i
ć
wierka co
ś
zawzi
ę
cie.@ On pewno
ć
wierka swoje
ż
yczenia,@ chce zło
ż
y
ć
je przy
ś
wi
ę
cie.@ "Wieczorem ka
ż
dy pod choink
ą
@ niech znajdzie to, czego
pragnie.@ A gdyby znalazł troch
ę
wi
ę
cej,@ byłoby jeszcze ładniej."@ A kto tam
gło
ś
no lask
ą
stuka@ i nisko nam si
ę
kłania?@ Pastuszek z tekturowej szopki,@ z
takiej do wycinania.@ "Chc
ę
, aby dzisiaj ka
ż
de dziecko@ (wszystko mi jedno,
czyje,)@ bardzo wesoł
ą
miało buzi
ę
,@ cieszyło si
ę
,
ż
e
ż
yje."@ W tym miejscu
teraz ja dorzuc
ę
,@ co mam do dorzucenia:@ łatwo si
ę
przecie
ż
mog
ą
sprawdzi
ć
@ te
wszystkie pi
ę
kne
ż
yczenia.@ Gdy mocno sobie podamy r
ę
ce@ i równym pójdziemy
krokiem,@ cudowny jeden dzie
ń
ś
wi
ą
teczny@ stanie si
ę
całym rokiem.@
Bronek_Gubidzionek A ten Bronek_Gubidzionek@ wci
ąż
wesoły jak skowronek.@ Zgubił
pieni
ą
dze, zgubił czas,@ a na wycieczce - drog
ę
w las,@ zgubił mow
ę
i apetyt,@
koszyk z mi
ę
sem na kotlety,@ zgubił tak
ż
e klucz od bramy@ i zegarek swojej
mamy.@ Zgubił rozum, zgubił głow
ę
,@ dwa bilety tramwajowe,@ ojca parasol w
czarnym kolorze...@ Tylko humoru zgubi
ć
nie mo
ż
e.@