background image

Gianni Rodari  
 
 
 
 
Gelsomino 
 
W Kraju Kłamczuchów 
 
Oto historia Gelsomina (czytaj: D

Ŝ

elsomino) taka, jak

ą

 on sam mi opowiadał.  

Słuchaj

ą

c tego opowiadania, o mało nie ogłuchłem, chocia

Ŝ

 napchałem sobie do  

uszu chyba z pół kilo waty. Bo Gelsomino ma tak silny głos, 

Ŝ

e kiedy mówi  

szeptem, słysz

ą

 go nawet pasa

Ŝ

erowie odrzutowych samolotów lec

ą

cych na wysoko

ś

ci  

dziesi

ę

ciu kilometrów nad poziomem morza i głow

ą

 Gelsomina. Obecnie jest on  

znakomitym 

ś

piewakiem, ma gło

ś

ne i sławne na obu półkulach nazwisko, którego nie  

potrzeba tutaj wymienia

ć

, gdy

Ŝ

 na pewno sto razy czytali

ś

cie je w gazetach. A  

Gelsominem nazwano go w dzieci

ń

stwie i pod tym imieniem wyst

ę

puje w naszym  

opowiadaniu. A wi

ę

c razu pewnego był sobie bardzo zwyczajny chłopiec, wzrostem  

mo

Ŝ

e nawet nieco mniejszy od innych. Ale, jak tylko zjawił si

ę

 na 

ś

wiecie i  

wydał pierwszy krzyk, wszyscy zrozumieli, 

Ŝ

e natura obdarzyła go głosem o  

nieprawdopodobnej sile. Chłopiec urodził si

ę

 pó

ź

n

ą

 noc

ą

 i mieszka

ń

cy osady  

natychmiast powyskakiwali z łó

Ŝ

ek, s

ą

dz

ą

c, 

Ŝ

e słysz

ą

 wzywaj

ą

c

ą

 do pracy syren

ę

  

fabryczn

ą

. Ale był to tylko Gelsomino, który krzyczał z całej siły, 

Ŝ

eby  

wypróbowa

ć

 głos, jak to czyni

ą

 zwykle nowo narodzone dzieci. Na szcz

ęś

cie  

noworodek szybko nauczył si

ę

 spa

ć

 od wieczora do rana, jak przystoi wszystkim  

przyzwoitym ludziom, wyj

ą

wszy dziennikarzy i nocnych dozorców. Jego pierwszy  

krzyk rozlegał si

ę

 zawsze punktualnie o godzinie siódmej rano, wła

ś

nie wtedy,  

kiedy ludzie powinni wstawa

ć

 i i

ść

 do pracy. Syreny fabryczne stały si

ę

 wi

ę

c  

niepotrzebne i wkrótce wyrzucono je na złom. Gdy Gelsomino uko

ń

czył siedem lat,  

poszedł do szkoły. Nauczyciel zacz

ą

ł sprawdza

ć

 list

ę

 obecno

ś

ci i, kiedy doszedł  

do litery "g", powiedział: - Gelsomino? - Jestem! - odparł rado

ś

nie nowy ucze

ń

,  

a w klasie rozległ si

ę

 tak wielki łoskot, 

Ŝ

e tablica rozleciała si

ę

 na tysi

ą

c  

kawałków. - Kto rzucił kamieniem w tablic

ę

? - zapytał wychowawca i gro

ź

nie  

wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

 w kierunku linijki. Nie było odpowiedzi. - Jeszcze raz sprawdzimy  

list

ę

 - rzekł nauczyciel. Znów zacz

ą

ł od litery "a" i po ka

Ŝ

dym nazwisku  

zapytywał: - Czy to ty rzuciłe

ś

 kamie

ń

? - Ja nie! Ja nie - zapewniali  

wystraszeni chłopcy. Kiedy przyszła kolej na liter

ę

 "g", Gelsomino równie

Ŝ

 wstał  

i z cał

ą

 szczero

ś

ci

ą

 powiedział: - Ja nie, prosz

ę

... Ale nie zd

ąŜ

ył dopowiedzie

ć

  

"pana", a szyby w oknach poszły za przykładem tablicy. Tym razem nauczyciel  
patrzył wszystkim w oczy i mógł zar

ę

czy

ć

Ŝ

Ŝ

aden z czterdziestu uczniów nie  

miał w r

ę

ku procy. - To na pewno kto

ś

 z ulicy - zdecydował - jaki

ś

 urwis, który  

zamiast i

ść

 do szkoły, wał

ę

sa si

ę

 z proc

ą

 i niszczy ptasie gniazda. Gdy mi  

wpadnie w r

ę

ce, wezm

ę

 go za ucho i zaprowadz

ę

 do policjanta. Na tym si

ę

 tego  

dnia zako

ń

czyło. Nast

ę

pnego ranka nauczyciel znów zacz

ą

ł sprawdza

ć

 obecno

ść

 i  

znów doszedł do Gelsomina. - Jestem! - rzekł nasz bohater i z dum

ą

 spojrzał  

dookoła, zadowolony, 

Ŝ

e znów jest w szkole. - Trach! Trach! - odpowiedziało mu  

okno. Szyby, które wo

ź

ny wstawił pół godziny temu, posypały si

ę

 na dziedziniec.  

- Dziwne - zauwa

Ŝ

ył nauczyciel - wystarczy doj

ść

 do twojego nazwiska, aby  

zacz

ę

ły si

ę

 nieszcz

ęś

cia. Ju

Ŝ

 wiem, mój chłopcze, ty masz nadzwyczaj silny głos.  

Kiedy wołasz, powstaje co

ś

 w rodzaju huraganu. Skoro wi

ę

c chcemy zachowa

ć

 szkoł

ę

  

i ratusz, to od tej chwili musisz mówi

ć

 tylko szeptem. Zgoda? Gelsomino,  

zmieszany i czerwony ze wstydu, próbował zaprzeczy

ć

. - Prosz

ę

 pana, to nie ja! -  

Trach! Trach! - odezwała si

ę

 nowa tablica, któr

ą

 godzin

ę

 temu przyniósł ze  

sklepu wo

ź

ny. - Oto masz dowód - zako

ń

czył nauczyciel. A zobaczywszy, 

Ŝ

e po  

policzkach Gelsomina płyn

ą

 łzy, zszedł z katedry, zbli

Ŝ

ył si

ę

 do chłopca i  

łagodnie pogłaskał go po głowie. - Posłuchaj mnie uwa

Ŝ

nie, synku. Twój głos mo

Ŝ

e  

ci przysporzy

ć

 wiele zmartwie

ń

 albo przyni

ść

 wielk

ą

 sław

ę

. Na razie staraj si

ę

  

mo

Ŝ

liwie rzadko nim posługiwa

ć

. Zreszt

ą

 milczenie jeszcze nikomu nie  

zaszkodziło. Od tego dnia zacz

ę

ły si

ę

 dla Gelsomina piekielne m

ę

czarnie. Na  

lekcjach siedział z chusteczk

ą

 przyci

ś

ni

ę

t

ą

 do ust, by nie wywoływa

ć

 nowych  

zniszcze

ń

. Ale i przez chusteczk

ę

 jego głos grzmiał tak, 

Ŝ

e inni uczniowie  

background image

musieli zatyka

ć

 uszy. Nauczyciel starał si

ę

 wyrywa

ć

 go do odpowiedzi jak mo

Ŝ

na  

najrzadziej. Gelsomino jednak uczył si

ę

 dobrze i nauczyciel był pewny, 

Ŝ

e  

wszystkie lekcje odrabia doskonale. W domu, gdy rozbił głosem w drobny mak  
dwana

ś

cie szklanek, zabroniono mu równie

Ŝ

 otwiera

ć

 usta. Aby sobie ul

Ŝ

y

ć

,  

chłopiec szedł gdzie

ś

 daleko od osiedli ludzkich, do lasu, w pole albo na brzeg  

jeziora. Tam, upewniwszy si

ę

Ŝ

e jest sam i 

Ŝ

e nie wida

ć

 w pobli

Ŝ

u oszklonych  

okien, kładł si

ę

 twarz

ą

 do ziemi i 

ś

piewał. W ci

ą

gu niewielu minut ziemia  

zaczynała si

ę

 rusza

ć

: krety, mrówki, d

Ŝ

d

Ŝ

ownice i wszystko, co 

Ŝ

yje pod ziemi

ą

,  

umykało, gdzie oczy ponios

ą

, s

ą

dz

ą

c, 

Ŝ

e rozpocz

ę

ło si

ę

 trz

ę

sienie ziemi. Jeden  

jedyny raz Gelsomino zapomniał o swej zwykłej ostro

Ŝ

no

ś

ci. Zdarzyło si

ę

 to w  

niedziel

ę

 na stadionie w czasie meczu piłki no

Ŝ

nej. Gelsomino nie był specjalnie  

zagorzałym kibicem, ale mecz stopniowo rozpalił mu krew. W pewnej chwili  
miejscowa dru

Ŝ

yna, dopingowana w

ś

ciekłymi okrzykami swoich zwolenników, przeszła  

do ataku. (Sam nie bardzo dobrze wiem, co to takiego "przej

ść

 do ataku", gdy

Ŝ

  

słabo znam si

ę

 na grze w piłk

ę

 no

Ŝ

n

ą

 i przekazuj

ę

 tylko słowa Gelsomina, ale  

je

Ŝ

eli czytujecie pisma sportowe, to na pewno zrozumiecie, o co tu chodzi). -  

Gola! Gola! - ryczeli kibice. - Gola! - krzykn

ą

ł Gelsomino. Wła

ś

nie w tej samej  

sekundzie prawoskrzydłowy posłał piłk

ę

 na 

ś

rodek ataku. I oto na oczach  

wszystkich piłka, uniósłszy si

ę

 w powietrze, w połowie drogi nagle zmieniła  

kierunek, pchana niewidzialn

ą

 sił

ą

 przemkn

ę

ła mi

ę

dzy nogami bramkarza i wpadła  

do bramki przeciwnika. - Gol! - krzykn

ę

li widzowie. - Oto strzał! Widzieli

ś

cie,  

jak dokładnie był wymierzony? - chwalono. - Co do jednego milimetra. Ten gracz  
ma złot

ą

 nog

ę

! Ale Gelsomino, ochłon

ą

wszy, zrozumiał, 

Ŝ

e popełnił nieostro

Ŝ

no

ść

.  

"Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci - pomy

ś

lał - ja strzeliłem bramk

ę

 swoim okrzykiem. Trzeba  

si

ę

 wzi

ąć

 w cugle, bo to przecie

Ŝ

 sprzeczne z regulaminem sportowym. Teraz musz

ę

  

zrobi

ć

 wszystko, aby strzeli

ć

 gola i do naszej bramki, wtedy b

ę

dzie w porz

ą

dku."  

Wkrótce nadeszła po temu okazja. Gdy dru

Ŝ

yna go

ś

ci przeszła do ataku, Gelsomino  

wydał okrzyk i wp

ę

dził piłk

ę

 do bramki swojej dru

Ŝ

yny. Rozumie si

ę

 samo przez  

si

ę

Ŝ

e serce 

ś

cisn

ą

ł mu ból. Jeszcze po wielu latach, opowiadaj

ą

c o tym,  

dodawał: - Wolałbym sobie palec uci

ąć

 ni

Ŝ

 strzeli

ć

 bramk

ę

 swoim. Ale inaczej  

post

ą

pi

ć

 nie mogłem. Kto

ś

 inny na jego miejscu zrobiłby prawdopodobnie wszystko,  

aby pomóc swojej dru

Ŝ

ynie. Kto

ś

 inny - tak. Ale nie Gelsomino! Jego uczciwo

ść

  

była kryształowa jak 

ź

ródlana woda. I taki pozostał, chocia

Ŝ

 rósł i rósł, a  

wkrótce z chłopca stał si

ę

 młodzie

ń

cem. Wysoki jednak ie był: raczej mały ni

Ŝ

  

du

Ŝ

y i raczej szczupły ni

Ŝ

 gruby. Imi

ę

 Gelsomino - to znaczy "mały Gelsomo" -  

pasowało do niego doskonale i słu

Ŝ

yło mu szcz

ęś

liwie, gdy

Ŝ

 od d

ź

wigania jakiego

ś

  

ci

ęŜ

kiego imienia mógłby przecie

Ŝ

 dosta

ć

 garbu. Rozdział 2 Gelsomino gło

ś

no  

ś

piewa ~ głosem str

ą

ca ~ gruszki z drzewa Pewnego ranka Gelsomino wyszedł na  

spacer i zobaczył, 

Ŝ

e gruszki dojrzały. Gruszki czyni

ą

 to tak: nic nie mówi

ą

,  

wisz

ą

 sobie, wisz

ą

, a

Ŝ

 gdy pewnego ranka idziemy je obejrzee

ć

, s

ą

 ju

Ŝ

 dojrzałe i  

gotowe do zerwania. "Szkoda - rzekł do siebie Gelsomino - 

Ŝ

e nie zabrałem  

drabiny. Pójd

ę

 do domu, by j

ą

 przynie

ść

, a jednocze

ś

nie wezm

ę

 i tyczk

ę

, aby  

si

ę

gn

ąć

 do najwy

Ŝ

szych gał

ę

zi". W tym momencie wpadł mu do głowy pomysł, a  

raczej kaprys. "A gdybym spróbował głosu?" - zapytał sam siebie i pół 

Ŝ

artem,  

pół serio, nachyliwszy si

ę

 pod drzewem, krzykn

ą

ł: - Ryms!!! - Pac! Pac! Pac_pac!  

- odpowiedziały gruszki spadaj

ą

c na dół całymi kopami. Gelsomino podszedł do  

nast

ę

pnego drzewa i powtórzył to samo. Za ka

Ŝ

dym jego okrzykiem gruszki obrywały  

si

ę

 z gał

ę

zi, jak gdyby tylko czekały na rozkaz. "Zaoszcz

ę

dziłem sobie roboty -  

pomy

ś

lał uradowany. - To 

ś

wietny pomysł u

Ŝ

y

ć

 głosu zamiast drabiny i tyczki".  

Podczas gdy Gelsomino chodził tak po sadzie, zobaczył go wie

ś

niak, który w  

pobli

Ŝ

u kopał swoj

ą

 ziemi

ę

. Przetarł oczy i uszczypn

ą

ł si

ę

 w nos, spojrzał  

jeszcze raz, a gdy si

ę

 upewnił, 

Ŝ

e nie 

ś

ni, pobiegł zawoła

ć

 

Ŝ

on

ę

. - Popatrz i ty  

- powiedział do niej dr

Ŝą

cym głosem. - Gelsomino to chyba jaki

ś

 czarownik. 

ś

ona  

spojrzała i upadłszy na kolana, krzykn

ę

ła: - To cudotwórca! - A ja ci mówi

ę

Ŝ

e  

magik! - A ja powtarzam: 

ś

wi

ę

ty: Do tej pory m

ąŜ

 i 

Ŝ

ona 

Ŝ

yli ze sob

ą

 w zgodzie,  

a tu nagle on chwycił za motyk

ę

, ona złapała rydel i tak uzbrojeni zacz

ę

li  

obstawa

ć

 ka

Ŝ

de przy swoim zdaniu. Wreszcie wie

ś

niak zaproponował:_ - Zawołajmy  

s

ą

siadów, niech tu przyjd

ą

. Zobaczymy, co oni na to powiedz

ą

. Pomysł zwołania  

ludzi, a przy tym zdobycie nowego tematu do plotek skłoniły kobiet

ę

 do odło

Ŝ

enia  

rydla. Jeszcze przed wieczorem cała okolica wiedziała o tym, co si

ę

 stało.  

Ludzie podzielili si

ę

 na dwie partie: jedni utrzymywali, 

Ŝ

e Gelsomino jest  

background image

ś

wi

ę

tym, inni, 

Ŝ

e niebezpiecznym czarnoksi

ęŜ

nikiem. Dyskusje przybierały na sile  

niby fale morskie, kiedy zaczyna wia

ć

 mistral. * Wybuchały kłótnie, byli nawet  

ranni, na szcz

ęś

cie tylko lekko. Jeden z nich na przykład sparzył si

ę

 fajk

ą

,  

gdy

Ŝ

 w zapale dyskusji wło

Ŝ

ył j

ą

 do ust odwrotnym ko

ń

cem. Mistral - zimny wiatr  

północno_zachodni, wiej

ą

cy nad Morzem 

Ś

ródziemnym. Policjanci nie wiedzieli,  

kogo łapa

ć

 za kołnierz, i z tego powodu nikogo nie przymkn

ę

li. Biegali od jednej  

grupy do drugiej i nawoływali do spokoju obydwie strony. Najbardziej zaciekli  
dyskutanci udali si

ę

 do sadu Gelsomina. Jedni, aby zdoby

ć

 na pami

ą

tk

ę

 gar

ść

  

błogosławionej ziemi, inni, aby j

ą

 wła

ś

nie zdepta

ć

, zniweczy

ć

, poniewa

Ŝ

 była  

ziemi

ą

 zauroczon

ą

. Gelsomino, widz

ą

c biegn

ą

cych ludzi, pomy

ś

lał, 

Ŝ

e widocznie  

wybuchł gdzie

ś

 po

Ŝ

ar. Chwycił wi

ę

c wiadro, by równie

Ŝ

 wzi

ąć

 udział w gaszeniu  

płomieni. Tymczasem tłum zatrzymał si

ę

 przed jego domem i Gelsomino usłyszał, 

Ŝ

e  

mowa jest o nim. - Otó

Ŝ

 i on! To on! - Cudotwórca! 

Ś

wi

ę

ty! - Jaki tam 

ś

wi

ę

ty!  

Czarownik i tyle! Nawet trzyma wiadro, aby wyczynia

ć

 czarodziejskie sztuki!  

uwa

Ŝ

ajcie! - Sta

ń

my dalej, na lito

ść

 bosk

ą

! Je

Ŝ

eli w nas rzuci, jeste

ś

my  

zgubieni. - Czym? No, czym? Nie widzicie? To smoła diabelska! Je

Ŝ

eli przylgnie  

do nas, nie znajdziemy lekarza, który by nas wydobył z tej biedy! - Cudotwórca!  
- Gelsomino! Widziano ci

ę

! Rozkazujesz owocom, by dojrzały, a kiedy dojrzej

ą

,  

rozkazujesz, by spadły, i spadaj

ą

. - Czy

ś

cie wszyscy oszaleli? - zapytał  

Gelsomino. - Przecie

Ŝ

 to wynikło tylko z racji mego głosu. Powoduje on taki p

ę

d  

powietrza, jak gdyby dmuchał cyklon. - Tak, tak! My to wiemy - zawołała jedna z  
kobiet. - Potrafisz robi

ć

 cuda swoim głosem. - Jakie tam cuda! - zawołała inna.  

- To s

ą

 tylko sztuczki czarnoksi

ę

skie. Słysz

ą

c to wszystko, Gelsomino rzucił ze  

zło

ś

ci

ą

 wiadro na ziemi

ę

, wszedł do domu i zaryglował za sob

ą

 drzwi. "Oto koniec  

mojego spokoju - rozmy

ś

lał - nie b

ę

d

ę

 mógł teraz uczyni

ć

 ani jednego kroku, aby  

nie biegali za mn

ą

 ludzie. Od rana do wieczora b

ę

d

ą

 gada

ć

 tylko o mnie, b

ę

d

ą

  

nawet swoje dzieci straszy

ć

 moim imieniem. Có

Ŝ

 mam robi

ć

? Rodzice moi nie 

Ŝ

yj

ą

,  

najbli

Ŝ

si ich przyjaciele zgin

ę

li na wojnie... Pójd

ę

 w 

ś

wiat popróbowa

ć

  

szcz

ęś

cia. Przecie

Ŝ

 s

ą

 ludzie, którzy płac

ą

 za 

ś

piew. Prawd

ę

 mówi

ą

c, to nawet  

dziwne, 

Ŝ

e płac

ą

 pieni

ą

dze za takie głupstwo, jak słuchanie 

ś

piewu. Ale tak ju

Ŝ

  

jest. A wi

ę

c mo

Ŝ

e i mnie uda si

ę

 zosta

ć

 

ś

piewakiem". Powzi

ą

wszy tak

ą

 decyzj

ę

,  

zapakował swój ubogi dobytek do tornistra i wyszedł na drog

ę

. Tłum rozst

ą

pił si

ę

  

przed nim, ale Gelsomino nie spojrzał na nikogo. Oczy skierował wprost przed  
siebie i nie wyrzekł ani słowa. Gdy ju

Ŝ

 był dosy

ć

 daleko, obrócił si

ę

, aby po  

raz ostatni rzuci

ć

 okiem na swój dom. Tłum ci

ą

gle stał na miejscu i wskazywał na  

niego niby na jak

ąś

 zjaw

ę

. "Teraz zrobi

ę

 im kawał, na jaki zasłu

Ŝ

yli" - pomy

ś

lał  

Gelsomino. Napełnił płuca powietrzem i zawołał z całej siły: - Serwus! Skutek  
tego pozdrowienia był natychmiastowy; ludzie odczuli niby jakie

ś

 wichrzysko,  

które zdarło im z głów kapelusze, a pewna stara kobieta w mgnieniu oka stała si

ę

  

łysa jak kolano, gdy

Ŝ

 jej peruka frun

ę

ła w powietrze. - Serwus! Czołem! -  

powtarzał Gelsomino 

ś

miej

ą

c si

ę

 serdecznie z pierwszego figla, jaki spłatał w  

swoim 

Ŝ

yciu. Kapelusze i peruka poł

ą

czyły si

ę

 w stado niby w

ę

drowne ptaki.  

Niesione niezwykł

ą

 sił

ą

 głosu, wzleciały ku chmurom i po chwili znikn

ę

ły w dali.  

Jak si

ę

 pó

ź

niej okazało, spadły w odległo

ś

ci kilku kilometrów, niektóre nawet  

ju

Ŝ

 za granic

ą

. Wkrótce za granic

ą

 znalazł si

ę

 i Gelsomino. Rozdział 3 W tym  

rozdziale ~ b

ę

dzie o tym ~ jak Zoppino, ~ kot nad koty... Pierwsz

ą

 rzecz

ą

, jak

ą

  

Gelsomino zobaczył znalazłszy si

ę

 w obcym kraju, był błyszcz

ą

cy srebrny  

pieni

ą

dz. Le

Ŝ

ał na jezdni, blisko chodnika, dobrze widoczny ju

Ŝ

 z dala. "Dziwne,  

Ŝ

e nikt go nie podniósł - pomy

ś

lał Gelsomino. - Ja jednak nie przejd

ę

 obok niego  

oboj

ę

tnie. Swoje ostatnie pieni

ą

dze wydałem jeszcze wczoraj, a dzi

ś

 nie miałem w  

ustach ani kruszynki chleba. Ale zapytam si

ę

 przede wszystkim, czy go tu kto

ś

  

nie zgubił". Podszedł do niewielkiej gromadki ludzi, którzy szepc

ą

c co

ś

  

przygl

ą

dali mu si

ę

 z daleka, i pokazał srebrny pieni

ą

dz. - Kto z was, panowie,  

zgubił t

ę

 monet

ę

? - zapytał szeptem, 

Ŝ

eby nikogo nie przestraszy

ć

. - Zmiataj  

st

ą

d - odpowiedzieli mu - i najlepiej nikomu jej nie pokazuj, je

Ŝ

eli nie chcesz  

mie

ć

 nieprzyjemno

ś

ci. - Bardzo przepraszam - zamruczał zmieszany Gelsomino i nie  

zadaj

ą

c ju

Ŝ

 

Ŝ

adnych pyta

ń

, skierował si

ę

 do sklepu z wiele obiecuj

ą

cym szyldem:  

"Artykuły Spo

Ŝ

ywcze". W oknie wystawowym, zamiast kiełbas i słoików z marmolad

ą

,  

wida

ć

 było nagromadzone farby akwarelowe, kredki, zeszyty i butelki atramentu.  

"Widocznie to dom towarowy" - pomy

ś

lał Gelsomino i z całym zaufaniem wszedł do  

sklepu. - Dobry wieczór - uprzejmie powitał go sklepowy. "Prawd

ę

 mówi

ą

c -  

background image

błysn

ę

ło w głowie Gelsomina - zegary nie biły nawet południa. Ale nie warto  

zwraca

ć

 uwagi na takie głupstwa". I swoim 

ś

ciszonym głosem, od którego normalni  

ludzie prawie 

Ŝ

e głuchli, zapytał: - Czy mog

ę

 tu kupi

ć

 chleba? - Ma si

ę

  

rozumie

ć

, drogi panie. Ile, jedn

ą

 butelk

ę

 czy dwie? Czerwonego czy czarnego? -  

Nie, tylko nie czerwonego - odpowiedział Gelsomino. - I czy rzeczywi

ś

cie  

sprzedajecie go na butelki? Sklepowy parskn

ą

ł 

ś

miechem. - A jak

Ŝ

e inaczej  

sprzedawa

ć

? Mo

Ŝ

e u was tn

ą

 go na kawałki? Prosz

ę

 popatrze

ć

, jaki pi

ę

kny chleb  

mam w moim sklepie! To mówi

ą

c wskazał na półki, gdzie równymi szeregami, niczym  

Ŝ

ołnierze, stały setki butelek atramentu najró

Ŝ

norodniejszych kolorów. Natomiast  

w całym sklepie nie było nic do jedzenia, nawet kruszynki chleba ani skórki od  
sera. "Mo

Ŝ

e on zwariował? - pomy

ś

lał Gelsomino. - Je

Ŝ

eli tak, to lepiej mu si

ę

  

nie sprzeciwia

ć

". - Istotnie, ma pan wspaniały chleb, - powiedział wskazuj

ą

c na  

butelk

ę

 czerwonego atramentu. Ciekawy był, co odpowie sklepowy. - Naprawd

ę

? -  

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 ten z zadowoleniem. - To najlepszy zielony chleb, jaki  

kiedykolwiek miałem do sprzedania. - Zielony? - Oczywi

ś

cie. Przepraszam, ale  

mo

Ŝ

e pan 

ź

le widzi? Gelsomino gotów był zło

Ŝ

y

ć

 przysi

ę

g

ę

Ŝ

e widzi butelk

ę

  

czerwonego atramentu, my

ś

lał wi

ę

c tylko o pretek

ś

cie, który pozwoliłby mu  

wycofa

ć

 si

ę

 z honorem ze sklepu i znale

źć

 innego sprzedawc

ę

 przy zdrowych  

zmysłach. Nieoczekiwanie ol

ś

niła go my

ś

l. - NIech pan posłucha - szepn

ą

ł - po  

chleb przyjd

ę

 pó

ź

niej. A teraz prosz

ę

 mi powiedzie

ć

, je

Ŝ

eli to panu nie zrobi  

kłopotu, gdzie mo

Ŝ

na naby

ć

 dobrego atramentu? - Oczywi

ś

cie, powiem - odrzekł  

sklepowy z uprzejmym u

ś

miechem. - O, tam, jak pan przejdzie przez ulic

ę

,  

znajdzie pan najlepszy w naszym mie

ś

cie sklep z materiałami pi

ś

miennymi. W  

oknach wystawowych tego sklepu były wyło

Ŝ

one apetyczne bochenki chleba, strucle,  

makaron, całe góry serów, stosy kiełbas i parówek. "Tak te

Ŝ

 my

ś

lałem -  

powiedział do siebie Gelsomino - tamten sprzedawca ma nie wszystkie klepki na  
swoim miejscu i dlatego nazywa atrament chlebem, a chleb atramentem. Ten oto  
sklep podoba mi si

ę

 bardziej". Wszedł do sklepu i poprosił o pół kilo chleba. -  

Chleba? - ze współczuciem zapytał sprzedawca. Pan zapewne si

ę

 omylił. Chleb  

sprzedaj

ą

 w sklepie naprzeciwko, my posiadamy tylko materiały pi

ś

mienne. I  

dumnym gestem wskazał wszystkie artykuły spo

Ŝ

ywcze. "Teraz ju

Ŝ

 pojmuj

ę

 -  

pomy

ś

lał Gelsomino - w tym kraju wszystko nazywa si

ę

 na odwrót. Je

Ŝ

eli chleb  

b

ę

d

ę

 nazywa

ć

 chlebem, to mnie nikt nie zrozumie". - Poprosz

ę

 o pół kilo  

atramentu - powiedział do sprzedawcy. Sprzedawca zwa

Ŝ

ył pół kilo chleba, zawin

ą

ł  

jak nale

Ŝ

y i wyci

ą

gn

ą

ł do Gelsomina r

ę

k

ę

 ze sprawunkiem. - I troch

ę

 tego - dodał  

Gelsomino i wskazał na kr

ą

g szwajcarskiego sera, postanowiwszy nie wymienia

ć

  

wła

ś

ciwej nazwy. - Pan 

Ŝ

yczy sobie troch

ę

 gumy do wycierania - podchwycił  

sprzedawca. - Ju

Ŝ

 podaj

ę

. Odkroił ładny kawałek sera, zwa

Ŝ

ył i równie

Ŝ

 zapakował  

w papier. Gelsomino, westchn

ą

wszy z ulg

ą

, poło

Ŝ

ył na ladzie srebrn

ą

 monet

ę

.  

Sprzedawca rzucił na ni

ą

 okiem, trzy razy brz

ę

kn

ą

ł monet

ą

 o lad

ę

Ŝ

eby usłysze

ć

,  

jaki ma d

ź

wi

ę

k, popatrzył na ni

ą

 przez powi

ę

kszaj

ą

ce szkło i nawet popróbował  

z

ę

bami. Na koniec zwrócił j

ą

 Gelsominowi i lodowatym głosem powiedział: - Bardzo  

mi przykro, młodzie

ń

cze, ale pa

ń

ska moneta jest prawdziwa. - To dobrze -  

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 Gelsomino. - To 

ź

le! Skoro moneta jest prawdziwa, nie mog

ę

 jej  

przyj

ąć

. Prosz

ę

 odda

ć

 sprawunki i niech pan idzie swoj

ą

 drog

ą

. Ma pan szcz

ęś

cie,  

Ŝ

e nie chce mi si

ę

 wychodzi

ć

 na ulic

ę

 i woła

ć

 policji. Czy pan wie, co grozi za  

posiadanie prawdziwych pieni

ę

dzy? Wi

ę

zienie! - Ale przecie

Ŝ

p ja... - Prosz

ę

 nie  

krzycze

ć

, nie jestem głuchy. Id

ź

 ju

Ŝ

, id

ź

. Wrócisz z fałszyw

ą

 monet

ą

, to  

otrzymasz sprawunki. Gelsomino wepchn

ą

ł pi

ęść

 w usta, aby nie krzykn

ąć

. Na  

niewielkiej odległo

ś

ci pomi

ę

dzy lad

ą

 a drzwiami odbył si

ę

 nast

ę

puj

ą

cy szybki  

dialog: Głos: Czy chcesz, 

Ŝ

ebym zawołał jedno "ach", a cała witryna rozleci si

ę

  

na kawałki? Gelsomino: Zaklinam ci

ę

, nie rób tego. Ledwie przybyłem do tego  

kraju, a ju

Ŝ

 wszystko idzie mi na opak. Głos: Ale ja musz

ę

 si

ę

 wyrwa

ć

, bo p

ę

kn

ę

!  

Jeste

ś

 moim władc

ą

, znajd

ź

 na to sposób. Gelsomino: Miej cierpliwo

ść

! Wyjd

ź

my ze  

sklepu tego wariata. Nie chc

ę

 go rujnowa

ć

. W tym kraju dziej

ą

 si

ę

 dziwne  

rzeczy... Głos: Spiesz si

ę

, bo nie wytrzymam... bo wrzasn

ę

! Bo stanie si

ę

 co

ś

  

strasznego! Gelsomino wypadł ze sklepu, skr

ę

cił w pust

ą

 uliczk

ę

 i szybko  

rozejrzał si

ę

 dokoła. Nigdzie nie było 

Ŝ

ywej duszy. Wtedy, chc

ą

c uspokoi

ć

  

ogarniaj

ą

c

ą

 go w

ś

ciekło

ść

, wyj

ą

ł z ust pi

ęść

 i niegło

ś

no powiedział: - O_o! I  

oto najbli

Ŝ

sza uliczna latarnia rozpadła si

ę

 na kawałki, a z góry, z jakiego

ś

  

okna wypadła na bruk doniczka. Gelsomino westchn

ą

ł: - Kiedy b

ę

d

ę

 miał pieni

ą

dze,  

background image

wy

ś

l

ę

 do zarz

ą

du miejskiego przekaz pocztowy pokrywaj

ą

cy warto

ść

 latarni i  

podaruj

ę

 wła

ś

cicielom doniczki now

ą

, ładniejsz

ą

... A mo

Ŝ

e jeszcze co

ś

 rozbiłem?  

- Ju

Ŝ

 wi

ę

cej nic - odpowiedział mu cienki, cieniutki głosik. Gelsomino obejrzał  

si

ę

 i zobaczył kotka, a wła

ś

ciwie jakie

ś

 stworzenie, które z daleka mogło  

uchodzi

ć

 za kotka. Było całe czerwone, stało tylko na trzech nogach i, co  

najdziwniejsze, był to tylko kontur kota, co

ś

 w rodzaju figur, jakie dzieciarnia  

rysuje na 

ś

cianach. - Umiesz mówi

ć

? - zapytał szeptem Gelsomino. - Oczywi

ś

cie,  

nie jestem takim zupełnie zwyczajnym kotem. Umiem na przykład czyta

ć

 i pisa

ć

.  

Ale to jest zupełnie naturalne, przecie

Ŝ

 moja mama to szkolna kreda. - Kto, kto?  

- Narysowała mnie na 

ś

cianie jedna dziewczynka, która zabrała ze szkoły kawałek  

kredy. Ale zd

ąŜ

yła mi zrobi

ć

 tylko trzy łapki, kiedy zza rogu ukazał si

ę

  

policjant i dziewczynka musiała ucieka

ć

. Poniewa

Ŝ

 jestem kulawy, postanowiłem,  

Ŝ

e b

ę

d

ę

 si

ę

 nazywał Zoppino (czyt.: Dzoppino), czyli Kulasek. Oprócz tego troch

ę

  

kaszl

ę

, dlatego 

Ŝ

ś

ciana była nieco wilgotna, a ja musiałem sp

ę

dzi

ć

 na niej  

cał

ą

 zim

ę

. Gelsomino spojrzał na 

ś

cian

ę

. Zostało na niej odbicie Zoppina, tak  

jak by kto

ś

 oderwał od 

ś

ciany rysunek razem z cz

ęś

ci

ą

 tynku. - A jak stamt

ą

d  

zeskoczyłe

ś

? - zapytał. - Pomógł mi twój głos - odpowiedział Zoppino. - Gdyby

ś

  

krzykn

ą

ł troch

ę

 gło

ś

niej, rozwaliłby

ś

 

ś

cian

ę

 i wtedy rysunek rozleciałby si

ę

. A  

teraz jestem po prostu szcz

ęś

liwy. Jak przyjemnie spacerowa

ć

 po 

ś

wiecie,  

chocia

Ŝ

by na trzech nogach! Przecie

Ŝ

 ty masz tylko dwie, a nie skar

Ŝ

ysz si

ę

,  

prawda? - Chyba tak, zgodził si

ę

 Gelsomino. - Dwie nogi to czasami te

Ŝ

 du

Ŝ

o.  

Gdybym miał tylko jedn

ą

, siedziałbym sobie w domu. - Nie jeste

ś

 w humorze -  

zauwa

Ŝ

ył Zoppino. - Co ci si

ę

 stało? Ale zaledwie Gelsomino zacz

ą

ł opowiada

ć

 o  

swoich przygodach, na ulicy ukazał si

ę

 prawdziwy kot, który miał cztery  

prawdziwe łapy. Widocznie był czym

ś

 bardzo zafrasowany, gdy

Ŝ

 nawet nie spojrzał  

na naszych przyjaciół. - Miau! - odezwał si

ę

 do niego Zoppino. W kocim j

ę

zyku to  

znaczy: "Jak si

ę

 masz". Kot zatrzymał si

ę

. Wydawał si

ę

 zdziwiony, a nawet  

oburzony. - Nazywam si

ę

 Zoppino. A ty? - przedstawił si

ę

 narysowany kotek.  

Prawdziwy kot przez jaki

ś

 czas namy

ś

lał si

ę

, czy warto odpowiada

ć

, a pó

ź

niej  

niech

ę

tnie wymruczał: - Nazywam si

ę

 Reks. - Co on tam mówi? - wtr

ą

cił si

ę

  

Gelsomino, który oczywi

ś

cie nie rozumiał po kociemu. - On mówi, 

Ŝ

e nazywa si

ę

  

Reks. - Przecie

Ŝ

 to psie imi

ę

. - Masz całkowit

ą

 racj

ę

. - Nic nie rozumiem -  

przyznał si

ę

 Gelsomino. - Najpierw sklepowy, który chciał mi wkr

ę

ci

ć

 atrament  

zamiast chleba, teraz kot z psim imieniem... - Mój drogi, on po prostu my

ś

li, 

Ŝ

e  

jest psem - wyja

ś

nił Zoppino. - Zaraz si

ę

 o tym przekonasz. - I zwróciwszy si

ę

  

do kota, uprzejmie go pozdrowił: - Miau! Reks! - Hau, hau! - oburzony kot z  
trudem wydobył z siebie odpowied

ź

. - Wstydziłby

ś

 si

ę

! Jeste

ś

 kotem i miauczysz?  

- Ale jestem kotem narysowanym na murze, i to tylko z trzema łapkami - odparł  
Zoppino. - Okrywasz ha

ń

b

ą

 cały nasz ród. Nie mog

ę

 na ciebie patrze

ć

! W ogóle  

spiesz

ę

 si

ę

, gdy

Ŝ

 zbiera si

ę

 na deszcz i musz

ę

 biec do domu po parasol. To  

mówi

ą

c odwrócił si

ę

 i poszczekuj

ą

c od czasu do czasu, odszedł. - Co on  

powiedział? - zainteresował si

ę

 Gelsomino. - Powiedział, 

Ŝ

e zaraz zacznie pada

ć

.  

Gelsomino spojrzał w niebo. Tu i ówdzie mi

ę

dzy dachami domów przedzierały si

ę

  

o

ś

lepiaj

ą

ce promienie sło

ń

ca i nawet przez lunet

ę

 nie wykryłoby si

ę

 na niebie  

chmurki. - Przypuszczam, 

Ŝ

e tutaj wszystkie burze tak wygl

ą

daj

ą

 - orzekł. - W  

tym kraju wszystko jest na opak i nawet mnie si

ę

 wydaje, 

Ŝ

e zacz

ą

łem chodzi

ć

 na  

głowie. - Drogi Gelsomino, trafiłe

ś

 po prostu do Kraju Kłamczuchów. Tutejsze  

prawa nakazuj

ą

 wszystkim kłama

ć

. Temu, kto chciałby mówi

ć

 prawd

ę

, na zapłacenie  

kar nie starczyłoby własnej skóry, wliczaj

ą

c nawet ogon. I tutaj Zoppino, który,  

przebywszy tyle czasu na swojej 

ś

cianie, widział niemało ciekawych rzeczy,  

dokładnie opowiedział Gelsominowi, jak powstał Kraj Kłamczuchów. Rozdział 4 Tu  
historia dosy

ć

 prosta, jak to~ Kraj Kłamczuchów powstał - Otó

Ŝ

 wiedz... - zacz

ą

ł  

Zoppino. Ale, 

Ŝ

eby niepotrzebnie nie zajmowa

ć

 wam czasu, skróc

ę

 troch

ę

 jego  

opowiadanie i dowiecie si

ę

 tylko o najwa

Ŝ

niejszym. Przed wielu laty zjawił si

ę

 w  

tym kraju sprytny i odwa

Ŝ

ny pirat imieniem Giacomone (czyt.: D

Ŝ

iakomone), czyli  

"wielki Giacomo". Giacomone był tak wysoki i gruby, 

Ŝ

e nosił to ci

ęŜ

kie imi

ę

 bez  

Ŝ

adnego wysiłku, ale był ju

Ŝ

 niemłody i przemy

ś

liwał nad tym, jak by w spokoju  

sp

ę

dzi

ć

 staro

ść

. "Młodo

ść

 min

ę

ła i włócz

ę

ga po morzach ju

Ŝ

 mnie nie n

ę

ci - mówił  

do siebie. - Rzuc

ę

 swoje zaj

ę

cie i osiedl

ę

 si

ę

 na jakiej

ś

 wysepce. Ale nie  

zapomn

ę

 równie

Ŝ

 o dawnych przyjaciołach_piratach, mianuj

ę

 ich szambelanami,  

admirałami i generałami, aby nie narzekali na swojego wodza". Jak powiedział,  

background image

tak zrobił. Zacz

ą

ł poszukiwa

ć

 odpowiedniej wyspy, ale wszystkie były dla niego  

troch

ę

 za małe. A je

Ŝ

eli wyspa odpowiadała samemu wodzowi piratów, to nie  

podobała si

ę

 któremu

ś

 z jego bandy. Jeden pirat koniecznie chciał mie

ć

 w pobli

Ŝ

u  

rzek

ę

Ŝ

eby mógł w niej łowi

ć

 pstr

ą

gi, drugi pragn

ą

ł, 

Ŝ

eby na wyspie było kino,  

trzeci nie mógł si

ę

 obej

ść

 bez banku, gdzie mógłby otrzymywa

ć

 procenty od  

pirackich oszcz

ę

dno

ś

ci. - Dlaczego nie mieliby

ś

my poszuka

ć

 czego

ś

 lepszego ni

Ŝ

  

wyspa? - powiedzieli piraci. Sprawa sko

ń

czyła si

ę

 w ten sposób, 

Ŝ

e zaj

ę

li cały  

kraj, w którym było wielkie miasto z bankami i teatrami, i około dziesi

ę

ciu  

rzeczek, gdzie mo

Ŝ

na było łowi

ć

 pstr

ą

gi i pływa

ć

 w niedziel

ę

 łódk

ą

. W tym  

wszystkim nie było nic nadzwyczajnego: zdarza si

ę

Ŝ

e jaka

ś

 piracka banda  

zagarnie ten albo inny mały kraj. Zawładn

ą

wszy pa

ń

stwem, Giacomone pomy

ś

lał o  

zmianach: siebie kazał nazywa

ć

 "król Giacomone Pierwszy", a swoim zaufanym nadał  

tytuły admirałów, szambelanów i naczelników stra

Ŝ

y po

Ŝ

arnej. Ma si

ę

 rozumie

ć

Ŝ

e  

Giacomone natychmiast wydał zarz

ą

dzenie, w którym polecił tytułowa

ć

 si

ę

 "Wasza  

Królewska Wysoko

ść

", a tym, którzy by go nie posłuchali, miano ucina

ć

 j

ę

zyk.  

A

Ŝ

eby za

ś

 nikomu nawet nie przyszło na my

ś

l mówi

ć

 o nim prawd

ę

, nakazał swoim  

ministrom sporz

ą

dzi

ć

 nowy słownik. - Trzeba pozamienia

ć

 wszystkie słowa -  

tłumaczył. - Na przykład słowo "pirat" b

ę

dzie znaczy

ć

 "uczciwy człowiek". Je

Ŝ

eli  

ktokolwiek nazwie mnie piratem, to po prostu powie w nowym j

ę

zyku, 

Ŝ

e jestem  

uczciwy chłop. - Przysi

ę

gamy na wszystkie wieloryby, które były 

ś

wiadkami  

naszych zwyci

ę

stw - wykrzykn

ę

li w zachwycie ministrowie - wspaniały pomysł! Po  

prostu mo

Ŝ

na by go oprawi

ć

 w ramki i powiesi

ć

 na 

ś

cianie! - A wi

ę

c  

zrozumieli

ś

cie - powiedział Giacomone. - Idziemy zatem dalej: zmienicie nazwy  

wszystkich rzeczy, imiona ludzi i zwierz

ą

t. Na pocz

ą

tek niech ludzie, zamiast  

mówi

ć

 "dzie

ń

 dobry", 

Ŝ

ycz

ą

 sobie "dobrej nocy". W ten sposób moi wierni poddani  

b

ę

d

ą

 ka

Ŝ

dy swój dzie

ń

 zaczyna

ć

 od kłamstwa. No, i rozumie si

ę

, trzeba b

ę

dzie,  

aby id

ą

c spa

ć

, jeden drugiemu 

Ŝ

yczył dobrego apetytu... - Znakomicie! - zawołał  

który

ś

 z ministrów. - Przecie

Ŝ

, a

Ŝ

eby komukolwiek rzec: "Jak pan 

ś

licznie  

wygl

ą

da!", trzeba b

ę

dzie powiedzie

ć

: "Có

Ŝ

 za g

ę

ba! Tylko bi

ć

 i patrze

ć

, czy  

równo puchnie!" Kiedy wydrukowano nowy słownik i ogłoszono "Prawo o  
obowi

ą

zuj

ą

cym kłamstwie", zacz

ą

ł si

ę

 nieprawdopodobny zam

ę

t. W pierwszych dniach  

ludzie ci

ą

gle si

ę

 mylili. Szli na przykład po chleb do piekarza, zapomniawszy,  

Ŝ

e piekarz sprzedaje teraz zeszyty i ołówki, a chleb nale

Ŝ

y kupowa

ć

 w sklepie  

materiałów pi

ś

miennych, albo przychodzili do parku, spogl

ą

dali na kwiaty i  

wzdychali: - Jakie 

ś

liczne ró

Ŝ

e! Wtedy wyskakiwał zza krzaka szpieg króla  

Giacomone trzymaj

ą

c przygotowane kajdanki. - A, winszuj

ę

 panu, pan naruszył  

prawo! Jak mogło przyj

ść

 panu do głowy, 

Ŝ

eby marchew nazywa

ć

 ró

Ŝą

? - Prosz

ę

 mi  

wybaczy

ć

 - mamrotał zmieszany nieszcz

ęś

nik i szybko zaczynał chwali

ć

 wszystkie  

pozostałe kwiaty. - Jaka urocza pokrzywa! - mówił wskazuj

ą

c na fiołki. - Prosz

ę

  

nie odwraca

ć

 kota ogonem. Złamało si

ę

 prawo, posiedzi si

ę

 w wi

ę

zieniu, a tam ju

Ŝ

  

naucz

ą

 pana łga

ć

 według wszelkich prawideł. A co si

ę

 działo w szkołach, tego nie  

mo

Ŝ

na opisa

ć

ś

eby wykona

ć

 dodawanie, trzeba było odejmowa

ć

ś

eby podzieli

ć

,  

trzeba było pomno

Ŝ

y

ć

. Nawet nauczyciele nie umieli rozwi

ą

za

ć

 ani jednego zadania  

i dla wszystkich tumanów nast

ą

piły 

ś

wi

ę

te czasy: im wi

ę

cej popełniali bł

ę

dów,  

tym lepsze otrzymywali stopnie. A wypracowania? Mo

Ŝ

ecie sobie wyobrazi

ć

, jak  

wygl

ą

dały, kiedy wszystkie słowa przewrócono do góry nogami. Oto na przykład  

wypracowanie na temat: "Opis pogodnego dnia", które opracował pewien ucze

ń

 i  

otrzymał za nie fałszywy złoty medal: "Wczoraj padało. Jak przyjemnie spacerowa

ć

  

w czasie ulewnego deszczu, który leje jak z cebra! Nareszcie ludzie mogli  
zostawi

ć

 w domu swoje płaszcze i parasolki i wyj

ść

 na spacer bez marynarek! Nie  

lubi

ę

, kiedy 

ś

wieci sło

ń

ce, poniewa

Ŝ

 trzeba wtedy siedzie

ć

 pod dachem, bo  

inaczej si

ę

 zmoknie. I oprócz tego przez cał

ą

 noc trzeba patrze

ć

 na promienie  

sło

ń

ca, które pos

ę

pnie zaciemniaj

ą

 dachówki drzwi". Aby w pełni oceni

ć

 t

ę

 prac

ę

,  

trzeba wiedzie

ć

Ŝ

e "dachówki drzwi" w nowym j

ę

zyku znaczyło "szyby okienne". A  

wi

ę

c ju

Ŝ

 zrozumieli

ś

cie, o co chodzi. W Kraju Kłamczuchów nawet zwierz

ę

ta  

musiały si

ę

 nauczy

ć

 kałma

ć

. Psy miauczały, koty szczekały, konie mruczały, a  

lwa, który siedział w klatce w ogrodzie zoologicznym, zmuszono do pisków, bo  
jego ryk przydzielono myszom. Tylko ryb i ptaków nie obowi

ą

zywały prawa króla  

Giacomone, gdy

Ŝ

 ryby całe 

Ŝ

ycie milcz

ą

 i nikt nie mo

Ŝ

e ich zmusi

ć

 do kłamania, a  

ptaki fruwaj

ą

 w powietrzu i niełatwo je schwyta

ć

. W ka

Ŝ

dym b

ą

d

ź

 razie ptaki w  

dalszym ci

ą

gu 

ś

piewały ka

Ŝ

dy swoim głosem i ludzie cz

ę

sto spogl

ą

dali na nie z  

background image

zazdro

ś

ci

ą

: - Szcz

ęś

ciarze! Nikt nie mo

Ŝ

e ich ukara

ć

 grzywn

ą

!... Gelsomino,  

słuchaj

ą

c opowiadania kotka, zupełnie upadł na duchu. "Jak

Ŝ

e b

ę

d

ę

 mógł przebywa

ć

  

w tym kraju - my

ś

lał. - Mam tak silny głos, 

Ŝ

e je

Ŝ

eli nieostro

Ŝ

nie powiem  

prawd

ę

, usłyszy mnie od razu cała policja króla Giacomone. Poza tym głos bywa  

nieposłuszny i obawiam si

ę

Ŝ

e mi sił nie wystarczy, aby go upilnowa

ć

". - Teraz  

ju

Ŝ

 wiesz wszystko - zako

ń

czył Zoppino. - Pomówmy o czym

ś

 innym. Mnie si

ę

 chce  

je

ść

. - Mnie równie

Ŝ

. Tylko 

Ŝ

e o mało nie zapomniałem o tym. - Głód to jedyna  

rzecz, o której nie sposób zapomnie

ć

. Nie łagodzi go czas, lecz na odwrót, im  

wi

ę

cej upływa czasu, tym silniej głód o sobie przypomina. Zaraz co

ś

 wymy

ś

limy,  

tylko si

ę

 po

Ŝ

egnam ze 

ś

cian

ą

, która tak długo trzymała mnie w niewoli. I Zoppino  

swoj

ą

 czerwon

ą

 łapk

ą

 z kredy napisał na 

ś

cianie: "Miau! Niech 

Ŝ

yje wolno

ść

!"  

Zdobycie jedzenia okazło si

ę

 spraw

ą

 niełatw

ą

. Cały czas, gdy si

ę

 włóczyli po  

mie

ś

cie, Gelsomino patrzył w ziemi

ę

, my

ś

l

ą

c, 

Ŝ

e znajdzie fałszyw

ą

 monet

ę

.  

Zoppino, przeciwnie, przygl

ą

dał si

ę

 przechodniom, jak by szukał kogo

ś

 znajomego.  

- To ona - powiedział nagle i wskazał na starsz

ą

 kobiet

ę

, która szybko szła  

chodnikiem, trzymaj

ą

c w r

ę

ku niewielk

ą

 paczk

ę

. - Kto to? - To ciotka Pannocchia  

(czyt.: Pannokkia), opiekunka kotów. Co wieczór przychodzi do bramy królewskiego  
parku z resztkami jedzenia dla bezdomnych kotów. Ciotka Pannocchia była  
staruszk

ą

 o surowej minie, chud

ą

, prost

ą

 jak kij, wysok

ą

 prawie na dwa metry.  

Wygl

ą

dała raczej na osob

ę

, która miotł

ą

 przegania bezdomne koty. Ze słów Zoppina  

wynikało jenak co

ś

 zupełnie odwrotnego. Zaprowadziła ona Gelsomina i jego nowego  

przyjaciela na mały plac, gdzie w gł

ę

bi wida

ć

 było parkowy mur. Na jego szczycie  

je

Ŝ

yły si

ę

 ostre szkła z potłuczonych butelek. Dziesi

ęć

 chudych, wyleniałych  

kotów przywitało ich niezgodnym szczekaniem. - Jakie one głupie! - powiedział  
Zoppino. - Popatrz, zrobi

ę

 im kawał. W chwili gdy ciotka Pannocchia rozwin

ę

ła  

swoj

ą

 paczk

ę

 i wyło

Ŝ

yła resztki jedzenia na chodnik, Zoppino rzucił si

ę

 mi

ę

dzy  

gromad

ę

 kotów, wrzeszcz

ą

c z całej siły: - Miau! - miau! miau! Kot, który  

miauczy, zamiast szczeka

ć

! To było dla miejscowych kotów czym

ś

  

nieprawdopodobnym. Były tak zdumione, 

Ŝ

e stan

ę

ły z otwartymi pyszczkami,  

skamieniałe, podobne do pos

ą

gów. Zoppino porwał kilka głów dorszy i ogon od  

ś

ledzia, dwoma susami przeskoczył mur i zaszył si

ę

 w krzakach. Gelsomino  

obejrzał si

ę

. Brała go pokusa, 

Ŝ

eby równie

Ŝ

 przeskoczy

ć

 przez mur, i byłby tak  

zrobił, gdyby ciotka Pannocchia nie przygl

ą

dała mu si

ę

 podejrzliwie. "Jeszcze  

narobi alarmu" - pomy

ś

lał. I przybrawszy wygl

ą

d osoby, która nie ma nic  

wspólnego z tym, co si

ę

 wydarzyło, przeszedł bokiem. Koty, gdy ochłon

ę

ły ze  

zdumienia, szczekaj

ą

c wczepiły si

ę

 w spódnic

ę

 ciotki Pannocchii, która naprawd

ę

  

była zaskoczona nie mniej ni

Ŝ

 one. W ko

ń

cu rozdzieliła mi

ę

dzy nie resztki  

jedzenia, rzuciła okiem na mur, za którym znikn

ą

ł Zoppino, i wróciła do domu.  

Gelsomino skr

ę

cił za róg ulicy i tutaj natkn

ą

ł si

ę

 na długo oczekiwan

ą

 fałszyw

ą

  

monet

ę

. Kupił sobie chleba i sera, czyli - jak si

ę

 w tej krainie mówiło -  

butelk

ę

 atramentu i kawałek gumy do wycierania. Zapadła szybko noc. Gelsomino  

był zm

ę

czony i senny. Trafił na nie zamkni

ę

t

ą

 furtk

ę

, w

ś

lizn

ą

ł si

ę

 do jakiej

ś

  

szopy i wyci

ą

gn

ą

wszy si

ę

 na stosie w

ę

gla, zapadł w mocny sen. Rozdział 5 Kot  

wykrywa ~ rzecz nieznan

ą

: ~ król jest łysy ~ jak kolano! Podczas gdy Gelsomino  

ś

pi (nie podejrzewaj

ą

c, 

Ŝ

e nawet we 

ś

nie przydarzy mu si

ę

 nowa przygoda, o  

której nam pó

ź

niej opowie), pójdziemy 

ś

ladem trzech czerwonych łapek Zoppina.  

Łebki dorszy i ogonek 

ś

ledzia smakowały mu nadzwyczajnie. Pierwszy raz w 

Ŝ

yciu  

trafiło mu co

ś

 do pyszczka. Dopóki tkwił na 

ś

cianie, nie zdarzyło mu si

ę

 nigdy  

odczuwa

ć

 głodu. Poza tym tak

Ŝ

e po raz pierwszy spacerował noc

ą

 po królewskim  

parku. "Szkoda - mówił do siebie - 

Ŝ

e nie ma tu równie

Ŝ

 Gelsomina. Mógłby  

za

ś

piewa

ć

 serenad

ę

 królowi Giacomone i roztrzaska

ć

 na kawałki szklane pałacowe  

drzwi." Podniósł oczy na pałac, przyjrzał mu si

ę

 dokładnie i spostrzegł na  

ostatim pi

ę

trze szereg o

ś

wietlonych okien. "Król Giacomone udaje si

ę

 na  

spoczynek - pomy

ś

lał. - Nie chciałbym straci

ć

 takiego widoku." Zr

ę

cznie, jak  

tylko taki kot mógł to zrobi

ć

, zacz

ą

ł si

ę

 wspina

ć

 z pi

ę

tra na pi

ę

tro, a

Ŝ

 znalazł  

si

ę

 w oknie ogromnego salonu, który przytykał do sypialni Jego Królewskiej  

Mo

ś

ci. Dwa nie ko

ń

cz

ą

ce si

ę

, jak by si

ę

 wydawało, szeregi pokojowców, lokajów,  

dworaków, szambelanów, admirałów, ministrów i innych wa

Ŝ

nych osobisto

ś

ci  

schylały si

ę

 w ukłonach przed krocz

ą

cym królem Giacomone, straszliwie grubym,  

wielkim i brzydkim. Ten brzydal posiadał jednak dwie pi

ę

kne rzeczy: bujne i  

długie, wij

ą

ce si

ę

 włosy o płomienistej pomara

ń

czowej barwie i nocn

ą

 fiołkow

ą

  

background image

koszul

ę

 z wyhaftowanym na piersi imieniem. Król szedł, wszyscy pochylali si

ę

  

jeszcze ni

Ŝ

ej i b

ą

kali, pełni szacunku: - Dobrego dnia, Majestacie! Radosnego  

dnia, królu! Giacomone zatrzymywał si

ę

 przy jednej lub drugiej osobisto

ś

ci,  

ziewał, a wtedy najbli

Ŝ

ej stoj

ą

cy dworak eleganckim gestem wysuwał r

ę

k

ę

 i  

zasłaniał królowi usta. Król ci

ą

gn

ą

ł swoj

ą

 przechadzk

ę

, narzekaj

ą

c: - Wcale mi  

si

ę

 nie chce spa

ć

 tego ranka, czuj

ę

 si

ę

 rze

ś

ki jak 

ź

rebask. Oczywi

ś

cie chciał  

powiedzie

ć

 co

ś

 odwrotnego, ale do tego stopnia przyzwyczaił innych do kłamania,  

Ŝ

e i sam zacz

ą

ł okropnie łga

ć

, a co ciekawsze, pierwszy w te łgarstwa wierzył. -  

Wasza Królewska Mo

ść

 ma tak

ą

 g

ę

b

ę

Ŝ

e tylko bi

ć

 i patrze

ć

, czy równo puchnie -  

zauwa

Ŝ

ył uprzejmie jeden z ministrów pochylaj

ą

c si

ę

 w niskim ukłonie. Król  

Giacomone obrzucił go w

ś

ciekłym spojrzeniem, ale w por

ę

 przypomniał sobie, 

Ŝ

e te  

słowa nie mog

ą

 nic innego oznacza

ć

, jak tylko, 

Ŝ

e ma prze

ś

liczn

ą

 cer

ę

, wi

ę

c  

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

, ziewn

ą

ł, obrócił si

ę

, aby ruchem r

ę

ki pozdrowi

ć

 tłum, uniósł  

tren fiołkowej koszuli i znikn

ą

ł w swojej sypialni. Zoppino przeskoczył na  

drugie okno, aby móc go obserwowa

ć

 w dalszym ci

ą

gu. Jego Królewska Wysoko

ść

  

Giacomone, ledwo znalazł si

ę

 sam, podbiegł do lustra i zacz

ą

ł czesa

ć

 swoje  

pi

ę

kne pomara

ń

czowe włosy złotym grzebieniem. "Dba o fryzur

ę

 - stwierdził  

Zoppino - i ostatecznie robi to słusznie, gdy

Ŝ

 jest ona naprawd

ę

 pi

ę

kna. A

Ŝ

  

dziwne, 

Ŝ

e człowiek z takimi włosami mógł zosta

ć

 piratem. Powinien raczej by

ć

  

malarzem lub muzykiem." W tej wła

ś

nie chwili Giacomone odło

Ŝ

ył grzebie

ń

, chwycił  

delikatnie dwa loki swojej fryzury w okolicach skroni i raz_dwa_trzy, za jednym  
ruchem r

ę

ki okazał si

ę

 łysy jak kolano. Doprawdy, 

Ŝ

aden Indianin nie umiałby tak  

szybko oskalpowa

ć

 wroga. - Peruka! - wymruczał oszołomiony Zoppino. Pi

ę

kne  

pomara

ń

czowe włosy nie były niczym innym jak tylko peruk

ą

! Peruk

ą

, spod której  

ukazała si

ę

 głowa Jego Królewskiej Mo

ś

ci, brzydkiego, czerwonego koloru, pokryta  

tu i ówdzie brodawkami i guzami, które Giacomone obmacywał wzdychaj

ą

Ŝ

ało

ś

nie.  

Potem otworzył szeroko szaf

ę

 i ukazał patrz

ą

cemu Zoppinowi - który z kolei  

otworzył jeszcze szerzej oczy - cał

ą

 kolekcj

ę

 peruk we wszystkich kolorach:  

blond, niebieskie, czarne, ufryzowane na sto ró

Ŝ

nych sposobów i mód. Król, który  

publicznie wyst

ę

pował zawsze w pomara

ń

czowej peruce, prywatnie, a zwłaszcza w  

łó

Ŝ

ku, lubił zmienia

ć

 peruki. Zmniejszało to jego zmartwienie z powodu łysiny.  

Wła

ś

ciwie nie powinien si

ę

 wcale wstydzi

ć

 tego, 

Ŝ

e wypadły mu włosy z głowy.  

Prawie wszystkim osobom w pewnym wieku wypadaj

ą

 włosy. Ale Giacomone ju

Ŝ

 taki  

był: własnej głowy bez czupryny nie mógł 

ś

cierpie

ć

. I oto na oczach Zoppina Jego  

Królewska Wysoko

ść

 jedn

ą

 po drugiej przymierzał dziesi

ą

tki peruk, obracaj

ą

c si

ę

  

przed lustrem, aby podziwia

ć

 ich efekt. Przygl

ą

dał si

ę

 z przodu, z profilu,  

małym lusterkiem sprawdzał tył głowy niby primadonna przed wyj

ś

ciem na scen

ę

.  

Ostatecznie dobrał sobie peruk

ę

 fiołkow

ą

, o takim samym odcieniu, jaki miała  

nocna koszula, wło

Ŝ

ył j

ą

 na swoj

ą

 łysin

ę

 i poszedł do łó

Ŝ

ka, gasz

ą

ś

wiatło.  

Zoppino sp

ę

dził jeszcze dobre pół godzinki, zagl

ą

daj

ą

c tu i ówdzie przez okna  

królewskiego pałacu. Nie było to zaj

ę

cie dla osoby dobrze wychowanej. Tak jak  

nieładnie jest przykłada

ć

 ucho do drzwi, tak te

Ŝ

 nie my

ś

licie chyba, 

Ŝ

e ładnie  

jest zagl

ą

da

ć

 przez okno. Nie udałoby si

ę

 to wam zreszt

ą

 nigdy w 

Ŝ

yciu, gdy

Ŝ

 nie  

jeste

ś

cie ani kotami, ani cyrkowcami. Zoppinowi podobał si

ę

 szeczególnie jeden z  

szambelanów, który przed pój

ś

ciem do łó

Ŝ

ka zdj

ą

ł swoj

ą

 szat

ę

 dworsk

ą

,  

rozrzucaj

ą

c na wszystkie strony ozdoby, ordery i bro

ń

. I wiecie, co miał pod  

spodem? Swoj

ą

 star

ą

 odzie

Ŝ

 pirack

ą

: portki zawini

ę

te do kolan i bluz

ę

 w  

szachownic

ę

. Wło

Ŝ

ył te

Ŝ

 czarn

ą

 opask

ę

, zakrywaj

ą

c

ą

 prawe oko. W tym stroju stary  

pirat wdrapał si

ę

 nie tyle do łó

Ŝ

ka, ile na szczyt baldachimu rozci

ą

gni

ę

tego nad  

posłaniem. T

ę

sknił zapewne do wysokich rei drewnianych masztów. W ko

ń

cu zapalił  

taniutk

ą

 fajk

ę

 i łapczywie zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

 

ś

mierdz

ą

cym dymem, którym a

Ŝ

 si

ę

  

zakrztusił Zoppino. "Popatrz, popatrz - powiedział do siebie nasz obserwator -  
oto pot

ę

ga prawdy: nawet stary pirat czuje si

ę

 lepiej w swojej prawdziwej  

skórze." Kot zdecydował, 

Ŝ

e spanie w parku, zwi

ą

zane z ryzykiem przychwycenia  

przez kogo

ś

 ze stra

Ŝ

y, byłoby lekkomy

ś

lno

ś

ci

ą

. Wrócił wi

ę

c na dół, aby wydosta

ć

  

si

ę

 przez mur otaczaj

ą

cy pałac, i zeskoczył wprost na główny plac miasta, ten,  

na którym zapewne zbierał si

ę

 tłum, aby słucha

ć

 przemówie

ń

 króla Giacomone.  

Zoppino rozejrzał si

ę

 wokoło w poszukiwaniu jakiego

ś

 zak

ą

tka, w którym mógłby  

sp

ę

dzi

ć

 noc, gdy nagle uczuł sw

ę

dzenie w prawej łapce. - Dzwne - zamruczał do  

siebie - czy

Ŝ

by Jego Królewska Wysoko

ść

 obdarzył mnie pchłami? A mo

Ŝ

e to od  

starego pirata? Ale sw

ę

dzenie było innego rodzaju. Łapka, chciałbym zaznaczy

ć

,  

background image

sw

ę

działa od wewn

ą

trz, nie od zewn

ą

trz. Zoppino zbadał j

ą

 uwa

Ŝ

nie, lecz nie  

znalazł nic, ani 

ś

ladu pchły. "Rozumiem, o co chodzi. To pewnie ch

ę

tka pisania  

na murach. Przypominam sobie, 

Ŝ

e podobne sw

ę

dzenie poczułem wczoraj wieczorem,  

kiedy dzi

ę

ki Gelsominowi wyl

ą

dowałem na tej ziemi. A wi

ę

c pozwol

ę

 sobie zostawi

ć

  

tu ogłoszenie o królu Kłamczuchów." Przybli

Ŝ

ył si

ę

 ostro

Ŝ

nie do frontu  

królewskiego pałacu i upewnił si

ę

, czy stra

Ŝ

e nie mogłyby go spstrzec. Ale  

stra

Ŝ

e - wbrew przyj

ę

temu w 

ś

wiecie zwyczajowi - spały i chrapały. Na wszelki  

wypadek kapral inspekcyjny sprawdzał od czasu do czasu, czy nikt nie czuwa. "Nie  
mo

Ŝ

e by

ć

 lepiej!" - ucieszył si

ę

 Zoppino i swoj

ą

 purpurow

ą

 kredow

ą

 łapk

ą

,  

oczywi

ś

cie praw

ą

, napisał na królewskim murze akurat od rogu do głównej bramy:  

"Król Giacomone nosi peruk

ę

!" "Napis ten wygl

ą

da całkiem dobrze - orzekł po  

dokładnym obejrzeniu. - Nale

Ŝ

y si

ę

 zastanowi

ć

, czy nie warto go namalowa

ć

 i po  

drugiej stronie bramy." Nie min

ę

ło wi

ę

cej ni

Ŝ

 

ć

wier

ć

 godziny, a Zoppino  

powtórzył napis jak

ąś

 setk

ę

 razy i w ko

ń

cu był tak zm

ę

czony, jak ucze

ń

, który  

odrobił zadane za kar

ę

 

ć

wiczenia. A teraz - lulu! Dokładnie po

ś

rodku placu  

wznosiała si

ę

 marmurowa kolumienka, ozdobiona rze

ź

bami mówi

ą

cymi o czynach króla  

Giacomone - zmy

ś

lonych, oczywi

ś

cie. Wida

ć

 tu było króla rozdaj

ą

cego swoje  

bogactwa ubogim, króla kład

ą

cego trupem wrogów, króla - wynalazc

ę

 parasola  

chroni

ą

cego jego poddanych przed deszczem. Na szczycie kolumny było dosy

ć

  

miejsca, aby kotek, zwłaszcza z trzema tylko łapkami, mógł si

ę

 bezpiecznie  

uło

Ŝ

y

ć

 i nawet uci

ąć

 krótk

ą

 drzemk

ę

. Zoppino wdrapał si

ę

 tam i wygodnie wtulił w  

rze

ź

b

ę

 na samym 

ś

rodku. Aby nie spa

ść

, okr

ę

cił ogon wokół piorunochronu i zasn

ą

ł  

pr

ę

dzej, ni

Ŝ

 zd

ąŜ

ył zamkn

ąć

 oczy. Rozdział 6 O tym, jak dzielnego kotka ~ łapie  

za kark ~ stara ciotka 

Ś

witem obudziło naszego kotka co

ś

 jakby szmer wodospadu.  

"Czy

Ŝ

by w czasie mojego snu miasto nawiedziła powód

ź

?" - pomy

ś

Lał zaintrygowany  

Zoppino. Wychylił głow

ę

 ze swego ukrycia i ujrzał w dole plac wypełniony gło

ś

nym  

tłumem. Nie trzeba było wiele czasu, aby zrozumie

ć

Ŝ

e tłum ten zebrał si

ę

 dla  

odczytania rewelacyjnej wiadomo

ś

ci, wypisanej koci

ą

 łapk

ą

 na murach królewskiej  

rezydencji: "Król Giacomone nosi peruk

ę

!" W Kraju Kłamczuchów najmniejsze ziarno  

prawdy wywołuje wi

ę

kszy hałas ni

Ŝ

 bomba atomowa. Nic wi

ę

c dziwnego, 

Ŝ

e ze  

wszystkich ulic napływały na plac wci

ąŜ

 nowe tłumy, przyci

ą

gane wrzaw

ą

 i  

wybuchami 

ś

miechu. Przybysze w pierwszej chwili gotowi byli my

ś

le

ć

Ŝ

e chodzi tu  

o jak

ąś

 uroczysto

ść

. - Co si

ę

 stało? Czy

Ŝ

by

ś

my wygrali jak

ąś

 wojn

ę

? - Wi

ę

cej!  

Du

Ŝ

o wi

ę

cej! - Mo

Ŝ

e narodził si

ę

 nast

ę

pca tronu? - Jeszcze lepiej! - A wi

ę

c mo

Ŝ

e  

zostały zniesione podatki? W ko

ń

cu nowi przybysze zapoznawali si

ę

 z napisem  

Zoppina i przył

ą

czali si

ę

 do ogólnego wesela. Te okrzyki i wybuchy 

ś

miechu  

obudziły wreszcie króla Giacomone i wyci

ą

gn

ę

ły go z łó

Ŝ

ka w fiołkowej nocnej  

koszuli. Władca podbiegł do okna i zacieraj

ą

c r

ę

ce z rado

ś

ci, zawołał: - Có

Ŝ

 za  

pi

ę

kny widok! Popatrzcie, jak mnie kochaj

ą

 moi poddani! Zebrali si

ę

 tutaj tak  

tłumnie, aby mi powiedzie

ć

 "dobranoc". Hej, dworzanie, szambelani, admirałowie!  

Podajcie mi natychmiast płaszcz i berło. Chc

ę

 wyj

ść

 na balkon i wygłosi

ć

 mow

ę

!  

Ale dworzanie nie byli tak łatwowierni i nie podzielali rado

ś

ci króla. - Wasza  

Wysoko

ść

, wy

ś

lijmy najpierw kogo

ś

, aby si

ę

 dowiedział dokładnie, o co chodzi. -  

Czy Wasza Królewska Mo

ść

 nie przypuszcza, 

Ŝ

e to mo

Ŝ

e by

ć

 rewolucja? - Ale

Ŝ

 sk

ą

d?  

Czy

Ŝ

 nie widzicie, jak s

ą

 uradowani? - Owszem, ale jaki powód tej rado

ś

ci? - To  

zupełnie jasne: przecie

Ŝ

 za chwil

ę

 uka

Ŝę

 si

ę

 ich oczom i usłysz

ą

 mój głos. Gdzie  

mój sekretarz? - Jestem, królu, do usług. Sekratarz króla Giacomone nosił zawsze  
pod pach

ą

 grub

ą

 tek

ę

, pełn

ą

 przemówie

ń

 gotowych do natychmiastowego wygłoszenia.  

Były tam przemowy wszelkiego rodzaju: pouczaj

ą

ce, rozrzewniaj

ą

ce i  

rozweselaj

ą

ce. Oczywi

ś

cie, wszystko było w nich zełgane od pocz

ą

tku do ko

ń

ca.  

Sekretarz otworzył tek

ę

 i wyj

ą

ł z niej plik kartek zatytułowany: "Mowa o  

dziurkach w serze szwajcarskim". - Nie, nie! Nic o 

Ŝ

ywno

ś

ci - zaprotestował  

król. - Jeszcze sobie kto

ś

 głodny przypomni, 

Ŝ

e nie jadł kolacji, i miałbym  

tylko kłopot. - A wi

ę

c mo

Ŝ

e "O wynalazku koni ana biegunach" - zaproponował  

sekretarz. - To ju

Ŝ

 lepiej. Nikt nie zaprzeczy, 

Ŝ

e zanim ja wst

ą

piłem na tron,  

konie w tym kraju nie bujały si

ę

 tak, jak trzeba. - Wasza Królewska Wysoko

ść

,  

mam tu jeszcze mow

ę

 "O kolorze włosów". - Znakomicie! Tego mi wła

ś

nie brakowało!  

- zawołał król Giacomone gładz

ą

c swoje uczesanie. Chwycił kartki, na których  

spisana była mowa, i wybiegł na balkon. Na widok osoby królewskiej przetoczyło  
si

ę

 po placu co

ś

, co mo

Ŝ

na by wzi

ąć

 za grzmot oklasków albo za wybuch 

ś

miechu.  

Cz

ęść

 nieufnych dworzan królewskich os

ą

dziła, 

Ŝ

e to był 

ś

miech, i stała si

ę

  

background image

jeszcze bardziej nieufna. Giacomone, odwrotie, przyj

ą

ł wrzaw

ę

 za wyraz uznania,  

podzi

ę

kował swoim poddanym pi

ę

knym u

ś

miechem i rozpocz

ą

ł czytanie mowy. (Tylko  

nie wyobra

Ŝ

ajcie sobie, 

Ŝ

e i wy potrafiliby

ś

cie czyta

ć

 w taki sposób, jak to  

robił król. Nie zrozumieliby

ś

cie z tego nic a nic. Cała mowa pisana była bowiem  

na odwrót. Przetłumacz

ę

 wi

ę

c wam i opowiem wszystko, opieraj

ą

c si

ę

 na słowach  

Gelsomina). Król mówił mniej wi

ę

cej tak: - Moi wierni poddani! Co warta jest  

głowa bez włosów! Jest niby ogród bez kwiatów albo niebo bez gwiazd. - Brawo! -  
gruchn

ą

ło z tłumu. - Prawda! 

Ś

wi

ę

ta prawda! To słowo "prawda" wzbudziło  

nieufno

ść

 nawet i w cz

ęś

ci mniej podejrzliwych dworzan. Ale król Giacomone  

spokojnie ci

ą

gn

ą

ł dalej: - Zanim zostałem królem tego kraju, ludzie wyrywali  

sobie tutaj włosy z rozpaczy. Poddani moi jeden po drugim stawali si

ę

 łysi i nie  

wstydzili si

ę

 tego. Ba, nawet perukarze siedzieli tu bez pracy. - Brawo! -  

krzykn

ą

ł jaki

ś

 obywatel. - Niech 

Ŝ

yj

ą

 perukarze! Niech 

Ŝ

yj

ą

 peruki! Król  

zaniemówił na chwil

ę

. Wzmianka o peruce trafiła go w samo serce. Mimo wszystko,  

odsuwaj

ą

c na bok podejrzenia, przemawiał dalej: - A teraz słuchajcie uwa

Ŝ

nie,  

gdy

Ŝ

 powiem wam, dlaczego włosy koloru pomara

ń

czowego s

ą

 pi

ę

kniejsze ni

Ŝ

  

zieloine. W tym momencie jaki

ś

 dworzanin, bardzo zziajany, poci

ą

gn

ą

ł króla  

Giacomone za łokie

ć

 i szepn

ą

ł mu do ucha: - Wasza Królewska Mo

ść

, stała si

ę

  

rzecz straszna! - Mów, co takiego? - Prosz

ę

 najpierw obieca

ć

Ŝ

e nie zostanie mi  

uci

ę

ty j

ę

zyk, je

Ŝ

eli powiem prawd

ę

. - Obiecuj

ę

! Mów! - Królu, na murach kto

ś

  

powypisywał, 

Ŝ

e Wasza Królewska Mo

ść

 nosi peruk

ę

, i z tego wła

ś

nie 

ś

miej

ą

 si

ę

 ci  

ludzie. Król Giacomone był tak wstrz

ąś

ni

ę

ty, 

Ŝ

e kartki, na których zapisana była  

mowa, wypadły mu z r

ą

k i pofrun

ę

ły, kołysz

ą

c si

ę

 nad tłumem, w powietrzu, a

Ŝ

  

opadły i znalazły si

ę

 w r

ę

kach uliczników. Gdyby królowi powiedziano, 

Ŝ

e jego  

pałac został podpalony, nie ogarn

ę

łaby go wi

ę

ksza w

ś

ciekło

ść

. Natychmiast wydał  

Ŝ

andarmom rozkaz, aby rozp

ę

dzili tłum. Potem dworzaninowi, który przyniósł mu t

ę

  

straszn

ą

 wiadomo

ść

, kazał uci

ąć

 j

ę

zyk. Biedaczysko w po

ś

piechu prosił króla, aby  

mu zachowano j

ę

zyk. Zapomniał, 

Ŝ

e dla ocalenia j

ę

zyka nale

Ŝ

ało prosi

ć

 o  

zostawienie nosa. Lecz do u

ś

mierzenia gniewu króla Giacomone było jeszcze  

daleko. A wi

ę

c w całym kraju ogłoszono proklamacj

ę

, która obiecywała sto tysi

ę

cy  

fałszywych talarów za wskazanie autora obrazy królewskiego majestatu. A na placu  
przed pałacem, tu

Ŝ

 u stóp kolumny, została ustawiona gilotyna, gotowa uci

ąć

  

głow

ę

 nieostro

Ŝ

nemu pisarzowi. - Mamma mia! (po włosku: matko moja!) - zawołał  

słysz

ą

c i widz

ą

c to wszystko Zoppino. Przesun

ą

ł łapk

ą

 wokoło swej szyi i cofn

ą

ł  

si

ę

 za rze

ź

b

ę

. "Nie mam poj

ę

cia, jak si

ę

 nazywa w j

ę

zyku Kłamczuchów strach, ale  

je

Ŝ

eli na to mówi si

ę

 odwaga, to czuj

ę

 si

ę

 w tej chwili bardzo odwa

Ŝ

ny" -  

pomy

ś

lał. Na wszelki wypadek cały dzie

ń

 pozostał ukryty w swoim schronieniu.  

Około wieczora, gdy był pewien, 

Ŝ

e nie spotka go nikt niepo

Ŝą

dany, zsun

ą

ł si

ę

 z  

kolumny, spogl

ą

daj

ą

c ostro

Ŝ

nie wokoło. Gdy ju

Ŝ

 był na ziemi, jego tylne łapki  

chciały natychmiast pop

ę

dzi

ć

 biegiem, ale w przedniej prawej łapce odezwało si

ę

  

znajome natr

ę

tne sw

ę

dzenie. - Zabawne! - wymruczał Zoppino. - Aby uwolni

ć

 si

ę

 od  

tego sw

ę

dzenia, musz

ę

 napisa

ć

 znowu co

ś

 nieprzyjemnego o królu Giacomone.  

Widocznie kto

ś

, kto urodził si

ę

 na murze, nie mo

Ŝ

e lepiej sp

ę

dzi

ć

 swego 

Ŝ

ycia,  

jak tylko gryzmol

ą

c na murach, gdzie si

ę

 da. Ale co ja zrobi

ę

, przecie

Ŝ

 tu nie  

wida

ć

 

Ŝ

adnego muru? Nie namy

ś

laj

ą

c si

ę

 długo, Zoppino wypisał na no

Ŝ

u gilotyny  

swoj

ą

 czerwon

ą

 łapk

ą

 nowy anons o królu Giacomone: Łysy jest nasz Giacomone@ jak  

kolano - to stwierdzone.@ Sw

ę

dzenie min

ę

ło, ale Zoppino zauwa

Ŝ

ył ze smutkiem, 

Ŝ

e  

jego łapka skróciła si

ę

 o kilka milimetrów. - Jednej łapki i tak mi brak; je

Ŝ

eli  

zu

Ŝ

yj

ę

 drug

ą

 na pisanie, jak b

ę

d

ę

 chodzi

ć

? - Nie martw si

ę

! - szepn

ą

ł jaki

ś

 głos  

za jego plecami. I gdyby to był tylko głos, Zoppino zdołałby umkn

ąć

, ale ten  

głos miał dwoje ramion i dwie solidne r

ę

ce, które uwi

ę

ziły go, przytrzymuj

ą

c  

mocno. Ramiona, r

ę

ce i głos nale

Ŝ

ały do pewnej starszej pani, wysokiej prawie na  

dwa metry, szczupłej i surowej... - Ciotka Pannocchia! - pisn

ą

ł Zoppino. - We  

własnej osobie - sykn

ę

ła mu do ucha. - Ju

Ŝ

 ja ci

ę

 teraz naucz

ę

 zjada

ć

 kolacj

ę

  

moim kotom i gryzmoli

ć

 na murach. Zoppino bez protestu pozwolił uło

Ŝ

py

ć

 si

ę

 w  

fałdach jej płaszcza, tym bardziej 

Ŝ

e wła

ś

nie na schodach królewskiego pałacu  

ukazało si

ę

 kilku 

Ŝ

andarmów. "Jak to dobrze, 

Ŝ

e ciotka Pannocchia zjawiła si

ę

  

pierwsza - pomy

ś

lał zwijaj

ą

c si

ę

 w kł

ę

bek. - Lepiej mi w jej r

ę

kach ni

Ŝ

 w r

ę

kach  

króla Giacomone!" Rozdział 7 Tu Zoppino sam, ~ sam jeden ~ uczy miaucze

ć

 kotów  

siedem Ciotka Pannocchia przyniosła Zoppina do domu i przyszyła go do fotela.  
Tak, tak dosłownie - wzi

ę

ła nitk

ę

 z igł

ą

 i przyszyła, jak by był wzorem do  

background image

haftu. A przed odci

ę

ciem nitki zrobiła podwójny supeł, 

Ŝ

eby ni

ć

 si

ę

 nie  

wywlokła. - Ciotko Pannocchio - powiedział Zoppino z lekka obra

Ŝ

ony - mogłaby

ś

  

przynajmniej przyszy

ć

 mnie niebiesk

ą

 nitk

ą

, która by lepiej pasowała do mego  

koloru. Ta pomara

ń

czowa jest obrzydliwa, przypomina mi peruk

ę

 króla Giacomone. -  

Nie mówmy o peruce. Najwa

Ŝ

niejsze, 

Ŝ

e zostałe

ś

 złapany i 

Ŝ

e mi nie uciekniesz  

jak tamtego wieczora. Takie zwierz

ę

ta jak ty niecz

ę

sto mo

Ŝ

na spotka

ć

 i wiele si

ę

  

po tobie spodziewam - powiedziała. - Jestem najzwyczajniejszym kotkiem - odrzekł  
skromnie Zoppino. - Ty jeste

ś

 kot, który miauczy, a w naszych czasach z takimi  

raz_dwa i moje uszanowanie! Wszystkie koty musz

ą

 teraz szczeka

ć

, no i oczywi

ś

cie  

nic z tego nie wychodzi, bo przecie

Ŝ

 nie po to si

ę

 urodziły... Ja lubi

ę

 koty, a  

nie psy. Mam w domu siedem kotów. Za ka

Ŝ

dym razem, kiedy otwieraj

ą

 pyszczki,  

skłonna jestem wyp

ę

dzi

ć

 je na ulic

ę

. Wielokrotnie próbowałam uczy

ć

 je  

miauczenia, ale nie zwracaj

ą

 na mnie 

Ŝ

adnej uwagi. Zoppino zaczynał odczuwa

ć

  

prawdziw

ą

 sympati

ę

 do tej starej kobiety, która oprócz tego, 

Ŝ

e uratowała go od  

Ŝ

andarmów, martwiła si

ę

 szczekaj

ą

cymi kotami. - Zreszt

ą

 o kotach pomy

ś

limy  

jutro. Tego wieczora mamy co innego do roboty. - To mówi

ą

c ciotka Pannocchia  

podeszła do małej szafki i wyj

ę

ła z niej ksi

ąŜ

k

ę

 pod tytułem "Rozprawa o  

porz

ą

dku". - Teraz - o

ś

wiadczyła sadowi

ą

c si

ę

 w fotelu naprzeciw Zoppina -  

przeczytam ci na głos t

ę

 ksi

ąŜ

k

ę

 od pierwszego do ostatniego rozdziału. - A ile  

ona ma stron, ciociu Pannocchio? - Niedu

Ŝ

o! Tylko osiemset dwadzie

ś

cia cztery,  

licz

ą

c i spis rzeczy, którego czytanie odło

Ŝ

ymy do jutra. Rozdział pierwszy:  

"Dlaczego nie nale

Ŝ

y pisa

ć

 na 

ś

cianach swoich nazwisk. Nazwisko to rzecz cenna,  

nie wycierajcie nim k

ą

tów. Namalujcie lepiej ładny obraz, wtedy b

ę

dziecie mogli  

umie

ś

ci

ć

 na nim swój podpis. Zróbcie pi

ę

kny pos

ą

g, na którego piedestale wasze  

nazwisko b

ę

dzie zupełnie na miejscu. wymy

ś

lcie maszyn

ę

, wtedy b

ę

dziecie mieli  

całkowite prawo nazwa

ć

 j

ą

 swoim nazwiskiem. Tylko ci ludzie, którzy nie robi

ą

  

nic po

Ŝ

ytecznego, pisz

ą

 swe imiona i nazwiska na parkanach i 

ś

cianach, dlatego  

Ŝ

e nie maj

ą

 ich gdzie umie

ś

ci

ć

". - Zgoda - o

ś

wiadczył Zoppino. - Ja te

Ŝ

 nie  

pisałem na murze swego imienia, tylko imi

ę

 króla Giacomone. - Uwa

Ŝ

aj, słuchaj.  

Rozdział drugi: "Dlaczego nie trzeba pisa

ć

 na murach imion przyjaciół". - Mam  

jedynego przyjaciela - powiedział Zoppino. - Miałem go i straciłem. Wolałbym nie  
słucha

ć

 tego rozdziału, bo mi si

ę

 robi bardzo smutno... W tym momencie  

zad

ź

wi

ę

czał dzwonek i ciotka Pannocchia wstała, by otworzy

ć

 drzwi. Weszła  

dziewczynka lat około dziesi

ę

ciu, uczesana w ko

ń

ski ogon i ubrana w farmerki  

oraz kaftanik w szachownic

ę

. - Romoletta! - krzykn

ą

ł zdumiony Zoppino.  

Dziewczynka patrzyła na niego, jakby co

ś

 sobie przypominaj

ą

c. - Gdzie my

ś

my si

ę

  

poznali? - Jak to gdzie? Przecie

Ŝ

 mógłbym ci

ę

 nazywa

ć

 prawie swoj

ą

 mam

ą

! Czy ci  

nic nie przypomina moja barwa? - Przypomina mi, jak pewnego razu po

Ŝ

yczyłam  

sobie ze szkoły kawałek kredy. - Po

Ŝ

yczyła

ś

? A czy nauczyciel wiedział o tym? -  

NIe. Był wtedy zaj

ę

ty czym

ś

 innym, a potem zadzwonił dzwonek na przerw

ę

. - Otó

Ŝ

  

to! - Przytakn

ą

ł Zoppino. - Mo

Ŝ

na powiedzie

ć

Ŝ

e jestem synem tego kawałka  

kredy. Naturalnie, gdyby

ś

 mnie narysowała ze wszystkimi czterema łapkami, byłbym  

ci jeszcze bardziej wdzi

ę

czny. Ale i tak jestem zadowolony. - Ja równie

Ŝ

 bardzo  

si

ę

 ciesz

ę

Ŝ

e ci

ę

 widz

ę

. Z pewno

ś

ci

ą

 masz wiele do opowiedzenia. - Wszyscy s

ą

  

tutaj zadowoleni, oprócz mnie - wtr

ą

ciła ciotka Pannocchia. - Przypuszczam, 

Ŝ

e  

wam obojgu przyda si

ę

 posłucha

ć

 tego, co jest napisane w tej ksi

ąŜ

ce. Romoletto,  

usi

ą

d

ź

 tutaj. Dziewczynka przysun

ę

ła fotel, usiadła na nim i podkuliła pod  

siebie nogi, zrzuciwszy przedtem pantofelki. Ciotka Pannocchia podj

ę

ła czytanie  

trzeciego rozdziału, który mówił o tym, dlaczego nie trzeba bazgra

ć

 na murach  

napisów, obra

Ŝ

aj

ą

cych przechodniów. Zoppino i Romoletta słuchali z wielk

ą

 uwag

ą

.  

Zoppino dlatego, 

Ŝ

e był przyszyty, Romoletta za

ś

 miała w tym swój cel. Jaki -  

zrozumiecie wkrótce. Doczytawszy do dziesi

ą

tego rozdziału, ciotka Pannocchia  

zacz

ę

ła poziewa

ć

. Najpierw ziewała tylko raz na stron

ę

. Potem ziewni

ę

cia stawały  

si

ę

 cz

ę

stsze: trzy na stron

ę

, cztery, potem co linijk

ę

, potem co słowo. W ko

ń

cu  

nast

ą

piło ziewni

ę

cie, które trwało dłu

Ŝ

ej ni

Ŝ

 poprzednie, a kiedy usta dobrej  

kobiety zamkn

ę

ły si

ę

, razem z nimi zamkn

ę

ły si

ę

 równie

Ŝ

 jej oczy. - Ci

ą

gle to  

samo - powiedziała Romoletta - w połowie ksi

ąŜ

ki zawsze zasypia. - Czy trzeba  

b

ę

dzie czeka

ć

, a

Ŝ

 si

ę

 obudzi? - zapytał Zoppino. - Jestem tak mocno przyszyty,  

Ŝ

e gdybyxm zechciał ziewn

ąć

, nie mógłbym otworzy

ć

 pyszczka, a poza tym spiesz

ę

  

si

ę

, aby odszuka

ć

 przyjaciela, którego nie widziałem od wczorajszego wieczoru. -  

Ju

Ŝ

 wiem, co zrobi

ę

 - powiedziała Romoletta. Wzi

ę

ła male

ń

kie no

Ŝ

yczki i  

background image

ostro

Ŝ

nie poprzecinała nici. Zoppino zeskoczył na podłog

ę

, przeci

ą

gn

ą

ł si

ę

 i a

Ŝ

  

westchn

ą

ł z zadowolenia. - Pr

ę

dzej! - szepn

ę

ła Romoletta. - Wyjdziemy przez  

kuchni

ę

. W kuchni panowały egipskie ciemno

ś

ci, tylko w jednym k

ą

cie błyszczało  

czterna

ś

cie zielonych ogników. - Czuj

ę

 zapach kotów - powiedział Zoppino. -  

Mówi

ą

c dokładniej, czuj

ę

 zapach siedmiu kotów. - To s

ą

 koty ciotki. Od strony  

umywalni dochodziło wesołe parskanie. - Bratku - odezwał si

ę

 jaki

ś

 głos - wida

ć

,  

Ŝ

e

ś

 nie tylko kulawy, ale równie

Ŝ

 

ś

lepy. Nie widzisz, czy co, 

Ŝ

e jeste

ś

my takie  

same psy jak ty?! - Có

Ŝ

 to za kłamliwe koty - rozzło

ś

cił si

ę

 Zoppino. - wasze  

szcz

ęś

cie, 

Ŝ

e nie mam czasu, bo przy pomocy pazurów nauczłbym was miaucze

ć

, a  

ciotka Pannocchia podzi

ę

kowałaby mi jeszcze. - Hau! - szczekn

ę

ło chórem  

wszystkie siedem kotów. Zoppino, utykaj

ą

c, przespacerował si

ę

 po kuchni i zwin

ą

ł  

w kł

ę

bek przed samymi nosami siedmiu kolegów. - Miau - powiedział, jak by  

zach

ę

caj

ą

c je do na

ś

ladownictwa. Siedem kotów poczuło si

ę

 dotkni

ę

te do 

Ŝ

ywego. -  

Słyszycie? - powiedział najmłodszy. - On potrafi miaucze

ć

. - Tak, i jak na psa,  

to nawet nie

ź

le... - Miau! - powtórzył Zoppino. - Miau, miau, miau! - On  

prawdopodobnie pracuje w radio jako na

ś

ladowca ró

Ŝ

nych głosów - wyraził  

przypuszczenie najstarszy z siódemki. - Miau! - znów powiedział Zoppino. -  
Prawd

ę

 mówi

ą

c - zamruczał inny kot - ja równie

Ŝ

 chciałbym pomiaucze

ć

. Je

Ŝ

eli  

chcecie wiedzie

ć

, mam ju

Ŝ

 dosy

ć

 szczekania. Zawsze, kiedy szczekam, ogarnia mnie  

taki strach, 

Ŝ

e a

Ŝ

 sier

ść

 staje mi d

ę

ba na grzbiecie. - Głuptasku - wtr

ą

cił  

Zoppino - czego ty si

ę

 boisz? Czy

Ŝ

 nie jeste

ś

 kotem, a nie 

Ŝ

adnym psem? - Obra

Ŝ

a  

nas! Czas, aby go przesta

ć

 słucha

ć

. Nie wiadomo, kto to jest. - Jestem kotem,  

tak jak i wy. - Pies czy kot, wszystko jedno. Chciałbym pomiaucze

ć

! - Radz

ę

 ci,  

spróbuj pomiaucze

ć

, nie po

Ŝ

ałujesz. W pyszczku zrobi ci si

ę

 tak słodko, jak... -  

Czy jak od mleka, które nam daje ciotka Pannocchia? - Sto razy słodziej. - A  
mo

Ŝ

e bym ja popróbował? - powiedział najmłodszy. - Miau, miau! - kusił Zoppino.  

- Odwagi, braciszku! Zaczynaj! I Romoletta usłyszała, jak najmłodszy kotek  
zacz

ą

ł nie

ś

miało pomiaukiwa

ć

. Drugi kot poszedł za jego przykładem, za chwil

ę

  

przył

ą

czył si

ę

 trzeci i oto siedem kotów miauczało jakby siedmioro rozstrojonych  

skrzypiec, a Zoppino najgło

ś

niej ze wszystkich. - No, jak? - Rzeczywi

ś

cie  

słodko! - Bardziej słodko ni

Ŝ

 po mleku z cukrem! - Mówicie o mleku! - z trwog

ą

 w  

głosie krzykn

ę

ła Romoletta. - Przecie

Ŝ

 mo

Ŝ

ecie rozbudzi

ć

 ciotk

ę

. Chod

ź

my,  

Zoppino! Ale ostro

Ŝ

no

ść

 była ju

Ŝ

 niepotrzebna. Ciotka Pannocchia dawno si

ę

  

obudziła i teraz stała w drzwiach do kuchni. Pstrykn

ą

ł wył

ą

cznik i wszyscy  

ujrzeli uszcz

ęś

liwion

ą

 twarz starej kobiety, mokr

ą

 od łez... - Miluchne moje!  

Male

ń

stwa! Nareszcie! Zoppino i Romoletta wybiegli na podwórze. A siedem kotów  

prze

Ŝ

ywało chwile niepewno

ś

ci. Patrzyły na sw

ą

 opiekunk

ę

, miaucz

ą

c a

Ŝ

 do utraty  

tchu i nie wiedz

ą

c, co s

ą

dzi

ć

 o strumykach płyn

ą

cych z jej oczu. Patrzyły na  

drzwi i zdecydowały si

ę

 wyj

ść

. Jeden tu

Ŝ

 za ogonem drugiego udały si

ę

 na  

podwórko, nie przestaj

ą

c ani na chwil

ę

 miaucze

ć

. Wzruszona ciotka Pannocchia  

ocierała łzy i powtarzała raz po raz: - Zuchy! Zuchy! Moje dzielne zuchy! Na co  
koty odpowiadały: - Miau! Miau! Przy tym szczególnym widowisku asystował kto

ś

,  

kogo nikt nie zauwa

Ŝ

ył. Był to sam pan Calimero (czyt.: Kalimero), wła

ś

ciciel  

domu, do tego stopnia chciwy, 

Ŝ

e wynaj

ą

ł lokatorom cały dom a

Ŝ

 do ostatniej  

izby, a sam zamieszkał w klitce pod dachem. Był on brzydki jak diabeł i w ogóle  
antypatyczny. Kilkakrotnie 

Ŝą

dał od ciotki Pannocchii, aby nie trzymała kotów w  

domu, ale oczywi

ś

cie staruszka wcale na to nie zwa

Ŝ

ała. - Płac

ę

 za mieszkanie, i  

to niemało, a w swoim mieszkaniu mog

ę

 robi

ć

, co mi si

ę

 podoba. Calimero wi

ę

ksz

ą

  

cz

ęść

 wolnego czasu sp

ę

dzał w okienku klitki na strychu, podpatruj

ą

c, co robi

ą

  

jego lokatorzy. Dlatego zobaczył tego wieczora koty, usłyszał, jak miaucz

ą

, i  

jak ciotka Pannocchia gło

ś

no je chwali powtarzaj

ą

c: "Zuchy! Zuchy!" "A wi

ą

c to  

tak - powiedział do siebie, zacieraj

ą

c r

ę

ce. - Teraz ju

Ŝ

 wiem, dlaczego ta stara  

wied

ź

ma włóczy si

ę

 po mie

ś

cie i zbiera bezdomne psy! Robi to po to, aby je uczy

ć

  

miaucze

ć

! Tym razem usadz

ę

 j

ą

! Zaraz napisz

ę

 do ministra!" Zamkn

ą

ł okienko,  

wzi

ą

ł pióro, papier, kałamarz i napisał: "Panie Ministrze! Dziej

ą

 si

ę

 tutaj  

niesłychane rzeczy. Pani ciotka Pannocchia robi... to i to, i tak dalej, i temu  
podobnie. Podpisuj

ę

: Przyjaciel Kłamstwa". Wło

Ŝ

ył list do koperty i pobiegł z  

nim na poczt

ę

. Doprawdy, trudno o gorszy zbieg okoliczno

ś

ci. Kiedy Calimero  

wracał do domu, zauwa

Ŝ

ył Romolett

ę

 i Zoppina, którzy wła

ś

nie zatrzymali si

ę

 na  

drodze, aby uczyni

ć

 co

ś

, co zasługiwało na wysłuchanie przynajmniej dziesi

ę

ciu  

rozdziałów z ksi

ąŜ

ki ciotki Pannocchii. Zoppino, jak wiecie, odczuwał od czasu  

background image

do czasu to dziwne sw

ę

dzenie, a kiedy ju

Ŝ

 je odczuł, nie mógł si

ę

 powstrzyma

ć

 od  

pisania na murach. Poddawał si

ę

 wi

ę

c tej ch

ę

ci, a Romoletta przygl

ą

dała si

ę

 temu  

z zazdro

ś

ci

ą

, gdy

Ŝ

 nie miała ju

Ŝ

 ani kawałka kredy w swojej kieszonce. 

ś

adne z  

nich nie spostrzegło, 

Ŝ

e zbli

Ŝ

a si

ę

 Calimero. Drab Calimero, gdy tylko ich  

zobaczył, zaraz si

ę

 domy

ś

Lił, 

Ŝ

e tu chodzi o jak

ąś

 zakazan

ą

 spraw

ę

. Skrył si

ę

 w  

najbli

Ŝ

szej sionce i stamt

ą

d z łatwo

ś

ci

ą

 mógł odczyta

ć

 nowe ogłoszenie, które  

brzmiało: Giacomone ma kłopoty,@ miaucz

ą

 o tym wszystkie koty!@ Ledwo Zoppino i  

Romoletta oddalili si

ę

, Calimero pobiegł do domu i z nie ukrywan

ą

 rado

ś

ci

ą

  

napisał do ministra nowy list o nast

ę

puj

ą

cej tre

ś

ci: "Panie Ministrze! Spiesz

ę

  

oznajmi

ć

Ŝ

e autorzy napisów na murze, obra

Ŝ

aj

ą

cych naszego władc

ę

, mieszkaj

ą

 w  

domu ciotki Pannocchiii. S

ą

 to: siostrzenica jej, Romoletta, i jeden z jej psów,  

które zbiera tylko w tym celu, aby je wbrew przepisom uczy

ć

 miauczenia. Nie  

w

ą

tpi

ę

Ŝ

e Pan Minister zechce mi wypłaci

ć

 obiecan

ą

 nagrod

ę

 w sumie stu tysi

ę

cy  

fałszywych talarów. Podpisuj

ę

 si

ę

: Calimero - Wór na Pieni

ą

dze". W tym samym  

czasie Zoppino z niepokojem ogl

ą

dał swoj

ą

 przedni

ą

 łapk

ę

, która znowu skróciła  

si

ę

 o kilka milimetrów. - Musz

ę

 znale

źć

 jaki

ś

 nowy sposób pisania, przy którym  

nie ubywałoby mi łapki - powiedział z westchnieniem. - Zaraz! - wykrzykn

ę

ła  

Romoletta. - Jaka

Ŝ

 ja jestem głupia, 

Ŝ

e nie pomny

ś

lałam o tym wcze

ś

niej. Tutaj w  

s

ą

siedztwie mieszka pewien artysta malarz. Jego izdebka nigdy nie jest  

zamkni

ę

ta, bo malarz jest tak biedny jak mysz ko

ś

cielna i nie obawia si

ę

  

złodziei. Mo

Ŝ

esz tam i

ść

 i po

Ŝ

yczy

ć

 jak

ąś

 kredk

ę

, a nawet całe pudełko kredek.  

Chod

ź

my, poka

Ŝę

 ci drog

ę

, a potem wracam do domu. Nie chc

ę

, aby ciotka  

Pannocchia martwiła si

ę

 o mnie. Rozdział 8 Bananito jest malarzem, ~ lecz maluje  

dziwne twarze Tego wieczora malarzowi Bananito w 

Ŝ

aden sposób nie udawało si

ę

  

zasn

ąć

. Siedział samotny w izdebce na małym stołeczku i spogl

ą

daj

ą

c na swoje  

obrazy, oddawał si

ę

 niewesołym rozmy

ś

laniom. "Nikomu na nic one si

ę

 nie  

przydadz

ą

 - my

ś

lał. - Czego

ś

 im brak. Gdyby nie to Co

ś

", obrazy byłyby  

arcydziełami. Ale czego im brak? W tym wła

ś

nie s

ę

k!" W tym momencie na parapet  

wskoczył Zoppino, który zdecydował si

ę

 wej

ść

 oknem, aby nie robi

ć

 gospodarzowi  

kłopotu. - Oho - jeszcze nie 

ś

pimy - miaukn

ą

ł do siebie. - Trzeba poczeka

ć

. Nie  

chc

ę

 by

ć

 niedelikatny. Wezm

ę

 kredki po cichu, kiedy BAnanito za

ś

nie. Tymczasem  

popatrz

ę

 na jego obrazy. Ale to, co ujrzał, zaskoczyło go. "Co

ś

 tu jest  

niepotrzebnego - rozmy

ś

lał. - Po pierwsze: troch

ę

 za du

Ŝ

o nóg. Ten ko

ń

 na  

przykład, ma ich trzyna

ś

cie. A mnie musz

ą

 wystarczy

ć

 trzy. Po drugie: troch

ę

 za  

du

Ŝ

o nosów. Na tym portrecie jedna jedyna głowa ma a

Ŝ

 trzy nosy. Nie zazdroszcz

ę

  

wła

ś

cicielowi; gdy nabawi si

ę

 kataru, b

ę

dzie miał kłopot z chusteczkami..."  

Bananito nagle podniósł si

ę

 ze stołka, mrucz

ą

c: - A mo

Ŝ

e doda

ć

 koloru  

zielonego... Tak, tak, chyba to tego brakuje... Schwycił tubk

ę

, wycisn

ą

ł farb

ę

  

na palet

ę

 i zacz

ą

ł kła

ść

 zielone plamy tu i ówdzie. Wymalował na zielono i  

ko

ń

skie nogi, i nosy na portrecie, i nawet oczy pani na innym portrecie -  

wszystkie sze

ść

, po trzy z ka

Ŝ

dej strony twarzy. Zrobiwszy to, cofn

ą

ł si

ę

 o  

kilka kroków i przymru

Ŝ

ył oczy, 

Ŝ

eby lepiej oceni

ć

 wyniki swej pracy. - Nie, nie  

- westchn

ą

ł - to jednak nie to. Obrazy, jak były do niczego, tak s

ą

 do niczego.  

Zoppino, siedz

ą

cy na parapecie, nie usłyszał tych słów, ale za to zobaczył, 

Ŝ

e  

Bananito smutnie kiwa głow

ą

. "Przysi

ę

gn

ę

Ŝ

e jest niezadowolony ze swych  

obrazów. Tak, tak. Nie chciałbym si

ę

 znale

źć

 na miejscu tej pani o sze

ś

ciu  

oczach. Gdy si

ę

 zestarzeje, nie starczy jej pieni

ę

dzy na okulary..." Bananito  

złapał jeszcze jedn

ą

 tub

ę

, wycisn

ą

ł jej zawarto

ść

 na palet

ę

 i zacz

ą

ł skaka

ć

 koło  

swych płócien jak polny konik. - 

ś

ółtego... - mruczał. - Jestem gotów si

ę

  

zało

Ŝ

y

ć

Ŝ

e tu za mało 

Ŝ

ółtego! "Gwałtu! - pomy

ś

lał Zoppino. - Teraz b

ę

dzie  

jajecznica!" Bananito rzucił nagle palet

ę

 oraz p

ę

dzel i ze zło

ś

ci zacz

ą

ł je  

depta

ć

 nogami. "Do

ść

! - postanowił. - Teraz wezm

ę

 z kuchni nó

Ŝ

 i por

Ŝ

n

ę

 swoje  

obrazy na kawałki! Widocznie nie mog

ę

 by

ć

 malarzem..." Bananito nazywał kuchni

ą

  

mały stolik w rogu pokoju, na którym znajdowały si

ę

: maszynka spirytusowa, stary  

garnek, patelnia oraz kilka talerzy i ły

Ŝ

ek. Stolik stał pod samym oknem i  

Zoppino musiał si

ę

 schowa

ć

 za doniczk

ę

 z kwiatami, 

Ŝ

eby go malarz nie zobaczył.  

Ale nawet gdyby si

ę

 nie ukrył, Bananito nie zauwa

Ŝ

yłby go na pewno, gdy

Ŝ

 w  

oczach miał łzy, a ka

Ŝ

da była wielko

ś

ci orzecha. "Co on chce zrobi

ć

? - pytał  

siebie Zoppino. - Bierze widelec... Kładzie widelec i chwyta nó

Ŝ

! Sprawa  

przybiera niebezpieczny obrót. Czy

Ŝ

by chciał kogo

ś

 zabi

ć

? Mo

Ŝ

e którego

ś

 ze  

swoich krytyków... Prawd

ę

 mówi

ą

c, powinien si

ę

 cieszy

ć

Ŝ

e te obrazy s

ą

 tak  

background image

okropne. Przecie

Ŝ

, kiedy je da na wystaw

ę

, ludzie nie b

ę

d

ą

 mogli powiedzie

ć

  

prawdy i wszyscy b

ę

d

ą

 musieli si

ę

 nimi zachwyca

ć

, a on zarobi wiele pieni

ę

dzy".  

Tymczasem Bananito odszukał w szufladzie osełk

ę

 i zacz

ą

ł ostrzy

ć

 nó

Ŝ

. "Je

Ŝ

eli  

postanowił kogokolwiek zabi

ć

 - rozwa

Ŝ

ał Zoppino - to widocznie chce, aby ofiara  

zgin

ę

ła od jednego ciosu. No, no... A je

Ŝ

eli ma zamiar popełni

ć

 samobójstwo?  

Trzeba co

ś

 zrobi

ć

... Za wszelk

ą

 cen

ę

 trzeba co

ś

 robi

ć

... Nie wolno traci

ć

 ani  

minuty!" I nasz mały bohater rzucił si

ę

 ku malarzowi, miaucz

ą

c z całej siły. W  

tej samej sekundzie rozwarły si

ę

 drzwi i do pokoiku wpadł zadyszany, spocony,  

pokryty kurzem... zgadnijcie, kto? - Gelsomino! - Zoppino! - Jak si

ę

 ciesz

ę

Ŝ

e  

ciebie widz

ę

! - Czy

ś

 to ty, mój drogi Zoppino? - Je

Ŝ

eli nie wierzysz, policz  

moje nogi! Nie zwa

Ŝ

aj

ą

c na oszołomionego malarza, Gelsomino i Zoppino obejmowali  

si

ę

 i ta

ń

czyli z rado

ś

ci. Rozdział 9 Głos, co takie tony bierze~ niech pochwali  

si

ę

 w operze~ Gelsomino - pami

ę

tacie - zasn

ą

ł w szopie na kupie w

ę

gla. Nie było  

to, oczywi

ś

cie, wygodne łó

Ŝ

ko, ale poniewa

Ŝ

 chłopak nie był rozpieszczony,  

niewiele sobie z tego robił i kawałki w

ę

gla, które go tu i tam ugniatały, nie  

przeszkodziły mu w spaniu. W czasie snu zacz

ą

ł 

ś

piewa

ć

. Wielu ludzi mówi przez  

sen, a Gelsomino ni mniej, ni wi

ę

cej, tylko nucił. Gdy si

ę

 budził, nie pami

ę

tał  

o tym. Głos, zmuszony za dnia do długiego milczenia, teraz brał odwet za  
wszystkie czasy, kiedy wła

ś

ciciel nie wypuszczał go z gardła. To "nucenie" było  

jednak dostatecznie gło

ś

ne, aby rozbudzi

ć

 pół miasta. Rozgniewani mieszka

ń

cy  

biegli do okien, wołaj

ą

c z oburzeniem: - Gdzie s

ą

 nocne stra

Ŝ

e? Czy to mo

Ŝ

liwe,  

aby nikt nie uciszył tego pijaka? Stra

Ŝ

 nocna biegała w prawo i w lewo, ale nie  

widziała nic, tylko puste ulice. Obudził si

ę

 tak

Ŝ

e dyrektor teatru miejskiego,  

który mieszkał na drugim ko

ń

cu miasta, w domu oddalonym około dziesi

ę

ciu  

kilometrów od szopy, w której 

ś

piewał Gelsomino. - Có

Ŝ

 za nadzwyczajny głos! -  

wykrzykn

ą

ł zrywaj

ą

c si

ę

 z łó

Ŝ

ka. - Có

Ŝ

 za wspaniały tenor! Ach, 

Ŝ

ebym ja mógł go  

dosta

ć

 w swoje r

ę

ce! Jak

Ŝ

e szybko cały mój teatr napełniłby si

ę

 publiczno

ś

ci

ą

!  

Oto człowiek, który mo

Ŝ

e mnie uratowa

ć

! Trzeba oczywi

ś

cie powiedzie

ć

Ŝ

e w tym  

czasie teatr miejski prze

Ŝ

ywał kryzys i znajdował si

ę

 po prostu o krok od  

całkowitego upadku. W Kraju Kłamczuchów 

ś

piewaków było niewielu, a i ta resztka,  

która pozostała, zmuszona była 

ś

piewa

ć

 fałszywie. Miało to swoje przyczyny.  

Je

Ŝ

eli 

ś

piewali dobrze, publiczno

ść

 wymy

ś

lała im okropnie: - A có

Ŝ

 to za psie  

głosy! Przesta

ń

cie szczeka

ć

! Do budy! Je

Ŝ

eli 

ś

piewali 

ź

le, publiczno

ść

 wołała  

wielkim głosem: - Brawo! Brawissimo! Bis! A 

ś

piewacy na ogół woleli słysze

ć

  

brawo ni

Ŝ

 dobrze 

ś

piewa

ć

. Mistrz Domisol ubrał si

ę

 bardzo szybko, wyszedł na  

ulic

ę

 i skierował si

ę

 do centrum miasta, gdy

Ŝ

 wydawało mu si

ę

Ŝ

e stamt

ą

d  

dochodzi ten pi

ę

kny głos. Szkoda czasu na opowiadanie, ile razy mylił si

ę

 w  

poszukiwaniach. - To chyba tu - mówił - z tego domu dochodzi ten głos. Z  
którego

ś

 tutaj okna. Po dobrych kilku godzinach poszukiwa

ń

, pół

Ŝ

ywy ze  

zm

ę

czenia, gdy chciał ju

Ŝ

 zrerzygnowa

ć

, znalazł wreszcie szop

ę

 Gelsomina.  

Mo

Ŝ

ecie sobie wyobrazi

ć

 jego zachwyt, gdy przy słabym 

ś

wietle zapalniczki  

stwierdził, 

Ŝ

e ten nadzwyczajny głos wydobywa si

ę

 z piersi chłopaka 

ś

pi

ą

cego na  

kupce w

ę

gla. - Je

Ŝ

eli on tak 

ś

piewa podczas snu, mo

Ŝ

emy sobie wyobrazi

ć

, co to  

b

ę

dzie, gdy si

ę

 obudzi - stwierdził mistrz Domisol zacieraj

ą

c r

ę

ce. - To

Ŝ

 to  

kopalnia złota i jak wida

ć

, wcale o tym nie wie. B

ę

d

ę

 jedynym górnikiem tej  

kopalni i w ten sposób nareszcie dorobi

ę

 si

ę

 fortuny. Gelsomino wła

ś

nie otworzył  

oczy, wi

ę

c dyrektor przedstawił si

ę

: - Jestem maestro Domisol i przeszedłem  

dziesi

ą

tki kilometrów pieszo, aby ci

ę

 odnale

źć

. Koniecznie musisz 

ś

piewa

ć

 w moim  

teatrze, i to zaraz, ju

Ŝ

 jutro wieczorem. Szybko! Wstawaj, idziemy do mojego  

domu, aby zrobi

ć

 prób

ę

. Gelsomino próbował protestowa

ć

. Mówił, 

Ŝ

e jest senny, na  

co mistrz Domisol obiecywał mu szerokie łó

Ŝ

ko, w którym si

ę

 wygodnie wy

ś

pi.  

Gelsomino zapewniał, 

Ŝ

e nigdy nie uczył si

ę

 muzyki - mistrz przysi

ę

gał, 

Ŝ

e przy  

takim głosie niepotrzebna jest znajomo

ść

 nut. Sam głos zreszt

ą

 korzystał z  

okazji i atakował od wewn

ą

trz. "Odwagi! Czy

Ŝ

 nie chciałe

ś

 zosta

ć

 

ś

piewakiem?  

Zgód

ź

 si

ę

! Mo

Ŝ

e to b

ę

dzie pocz

ą

tek twojej kariery". Mistrz Domisol poło

Ŝ

ył  

wreszcie koniec dyskusji. Chwycił Gelsomina pod rami

ę

 i zaci

ą

gn

ą

wszy go do domu,  

ustawił przy pianinie rozkazuj

ą

c: - 

Ś

piewaj! - Czy nie byłoby lepiej otworzy

ć

  

okna? - zapytał skromnie Gelsomino. - Nie, nie, nie chc

ę

 przeszkadza

ć

 s

ą

siadom.  

- A co mam za

ś

piewa

ć

? - Co chcesz, jak

ąś

 piosenk

ę

 z twoich stron. Gelsomino  

zacz

ą

ł piosenk

ę

 ze swoich stron. Usiłował 

ś

piewa

ć

 ostro

Ŝ

nie, jak najostro

Ŝ

niej,  

głosem cienkim niby niteczka, nie spuszczał te

Ŝ

 oczu z szyb okiennych, które  

background image

zacz

ę

ły niebezpiecznie drga

ć

 i wygl

ą

dało na to, 

Ŝ

e zaraz pop

ę

kaj

ą

 na kawałki.  

Nie, nie pop

ę

kały, ale za to 

Ŝ

yrandol nie wytrzymał i przy drugiej zwrotce  

rozleciał si

ę

 w drobny mak, a pokój zalały ciemno

ś

ci. - Doskonale! - wołał  

mistrz Domisol zapalaj

ą

ś

wiec

ę

. - Nadzwyczajnie! Cudownie! Od trzydziestu lat  

ś

piewaj

ą

 w tym pokoju tenorzy, lecz 

Ŝ

adnemu z nich nie udało si

ę

 rozbi

ć

 nawet  

głupiej fili

Ŝ

anki do kawy. Na pocz

ą

tku trzeciej zwrotki szyby okienne spotkał  

los, jakiego obawiał si

ę

 dla nich Gelsomino od pierwszej chwili. Domisol zerwał  

si

ę

 od fortepianu, aby zarzuci

ć

 mu r

ę

ce na szyj

ę

. - Chłopcze mój! - wołał  

płacz

ą

c z uniesienia. - To jest próba, która nie zawiedzie. Zostaniesz  

najlepszym 

ś

piewakiem wszystkich czasów. Tłum pozdejmuje koła z twego samochodu  

i b

ę

dzie ci

ę

 tryumfalnie obnosił po ulicach. - Ale

Ŝ

 ja nie mam samochodu! -  

B

ę

dziesz ich miał dziesi

ą

tki, ka

Ŝ

dego dnia w roku b

ę

dziesz mógł je

ź

dzi

ć

 innym  

wozem. Dzi

ę

kuj niebiosom, 

Ŝ

e na swej drodze spotkałe

ś

 mistrza Domisola. Dalej,  

dalej! Za

ś

piewaj co

ś

 jeszcze. Gelsomina ogarn

ę

ło wzruszenie. Pierwszy raz w  

Ŝ

yciu zdarzyło mu si

ę

Ŝ

e kto

ś

 pochwalił jego 

ś

piew. Nie był wcale zarozumiały,  

ale pochwała, na ogół, miła jest ka

Ŝ

demu. Za

ś

piewał wi

ę

c inn

ą

 piosenk

ę

 i tym  

razem pofolgował nieco swemu głosowi. Wcale niedu

Ŝ

o, troch

ę

, troszeczk

ę

. Ledwo  

raz, a mo

Ŝ

e najwy

Ŝ

ej dwa razy wzi

ą

ł mocniejszy ton. Wystarczyło to jednak  

zupełnie, aby nast

ą

pił koniec 

ś

wiata. Szyby w s

ą

siednich domach jedne po drugich  

pryskały w okruchy, a przera

Ŝ

eni ludzie wychylali si

ę

 z okien. - Trz

ę

sienie  

ziemi! Ratuj si

ę

, kto mo

Ŝ

e! Pomocy! Nadjechały stra

Ŝ

ackie wozy, przera

ź

liwie  

gwi

Ŝ

d

Ŝą

c syrenami. Ulice zatłoczyły si

ę

 nagle lud

ź

mi, którzy, unosz

ą

c w  

ramionach dzieci i popychaj

ą

c naładowane sprz

ę

tami wózki, uchodzili z miasta.  

Mistrz Domisol prawie p

ę

kał z entuzjazmu. - Nadzwyczajne! Cudowne! Niesłychane!  

ś

ciskał i całował Gelsomina. Pobiegł po szal, aby mu owin

ąć

 gardło dla ochrony  

przed przeci

ą

giem, potem usadowił go wygodnie w jadalni i podał mu posiłek,  

którym mo

Ŝ

na by zaspokoi

ć

 głód dziesi

ę

ciu bezrobotnych. - Jedz, synku, jedz -  

zach

ę

cał. - Zwró

ć

 uwag

ą

 na t

ę

 pulard

ę

, bardzo wzmacnia wysokie tony, a ta  

łopatka barania jest zalecana specjalnie, gdy

Ŝ

 wygładza tony niskie. Jedz, od  

dzisiaj jeste

ś

 moim go

ś

ciem. Dostaniesz najpi

ę

kniejszy pokój w tym domu. 

Ś

ciany  

w nim ka

Ŝę

 obi

ć

 wat

ą

, aby

ś

 mógł 

ć

wiczy

ć

 do woli i aby nikt ci

ę

 nie słyszał.  

Gelsomino, prawd

ę

 powiedziawszy, wolałby pobiec i uspokoi

ć

 przera

Ŝ

onych  

s

ą

siadów, a przynajmniej zatelefonowa

ć

 do stra

Ŝ

y po

Ŝ

arnej i zaoszcz

ę

dzi

ć

  

niepotrzebnych wyjazdów. Ale mistrz Domisol powstrzymał go: - Zostaw, zostaw to,  
synku, bo ka

Ŝą

 ci zapłaci

ć

 za te wszystkie rozbite szyby, a przecie

Ŝ

 teraz nie  

masz ani grosza... Nie mówi

ą

c o tym, 

Ŝ

e mógłby ci

ę

 kto

ś

 zaskar

Ŝ

y

ć

 i zostałby

ś

  

wsadzony do wi

ę

zienia, a wtedy - 

Ŝ

egnaj, muzyczna kariero! - A je

Ŝ

eli spowoduj

ę

  

szkody i w teatrze? Domisol zacz

ą

ł si

ę

 trz

ąść

 ze 

ś

miechu. - Teatry s

ą

 budowane  

specjalnie po to, aby 

ś

piewacy mogli w nich 

ś

piewa

ć

. Przygotowane s

ą

 i na próby  

głosu, i nawet na prób

ę

 bomby atomowej. Id

ź

 teraz do łó

Ŝ

ka, a ja wypisz

ę

 afisz i  

ka

Ŝę

 go natychmiast wydrukowa

ć

. Rozdział 10 Pi

ę

kne wprawdzie ~ słycha

ć

 tony,~  

ale teatr rozwalony Nazajutrz mieszka

ń

cy miasta zobaczyli na wszystkich rogach  

ulic takie afisze: Dzisiejszego ranka (ale nie o godz. #/21 

ś

ci

ś

le) Najgorszy  

Ś

piewak Gelsomino powracaj

ą

cy po niepowodzeniach i wygwizdany we wszystkich  

teatrach Europy i Ameryki nie b

ę

dzie wcale 

ś

piewa

ć

 w teatrze miejskim tłum  

obywateli proszony jest o nieprzybycie bilety wst

ę

pu nie kosztuj

ą

 nic! Wszyscy  

obywatele rozumieli oczywi

ś

cie, 

Ŝ

e tre

ść

 afisza oznacza dokładnie co

ś

 wr

ę

cz  

przeciwnego. Na miejsce "niepowodzenia" nale

Ŝ

ało wstawi

ć

 "sukces". To, 

Ŝ

e nie  

b

ę

dzie 

ś

piewa

ć

 wcale, nale

Ŝ

ało rozumie

ć

Ŝ

e wła

ś

nie b

ę

dzie 

ś

piewa

ć

 dokładnie o  

godzinie #/21 wieczorem. Na wzmiank

ę

 o Ameryce Gelsomino nie chciał si

ę

 zgodzi

ć

.  

- Przecie

Ŝ

 nigdy tam nie byłem! - I to wła

ś

nie doskonale si

ę

 składa: kłamstwo  

pasuje do kłamstwa. Gdyby

ś

 był tam naprawd

ę

, trzeba byłoby napisa

ć

 o Azji. Takie  

u nas obowi

ą

zuj

ą

 przepisy. Ale nie my

ś

l o nich, tylko o swoim 

ś

piewie. Ranek  

tego dnia, jak si

ę

 domy

ś

lacie, był raczej niespokojny. Odkryto napisy Zoppina na  

murach królewskiego pałacu. Około południa zapanował jednak spokój i ju

Ŝ

 na  

długo przed oznaczon

ą

 godzin

ą

 teatr, jak to pó

ź

niej podały gazety, "był jak  

pustynia", co nale

Ŝ

ało rozumie

ć

Ŝ

e p

ę

kał z przepełnienia. Publiczno

ść

 przybyła  

tłumnie, w nadziei, 

Ŝ

e usłyszy prawdziwego 

ś

piewaka. Mistrz Domisol zrobił  

zreszt

ą

 wszystko, aby o Gelsominie mówiono du

Ŝ

o i z zainteresowaniem. -  

Zabierzcie ze sob

ą

 wat

ę

 do uszu - rozgłaszali w mie

ś

cie wysła

ń

cy mistrza  

Domisola - 

ś

piewak ma głos rozdzieraj

ą

cy i słuchaj

ą

c go zrozumiecie, co to s

ą

  

background image

m

ę

ki piekielne. - We

ź

cie szczekanie dziesi

ę

ciu rozw

ś

cieczonych psów, dodajcie do  

tego chór setki kotów, którym nadepni

ę

to na ogony, wymieszajcie to wszystko z  

syren

ą

 stra

Ŝ

ack

ą

, wstrz

ąś

nijcie, a otrzymacie co

ś

 podobnego do siły głosu  

Gelsomina. - A wi

ę

c to jakie

ś

 monstrum? - Najprawdziwsze monstrum. Powinien  

wła

ś

ciwie 

ś

piewa

ć

 gdzie

ś

 nad stawami, tak jak robi

ą

 to 

Ŝ

aby, a jeszcze lepiej  

pod wod

ą

, i to pod stra

Ŝą

 kogo

ś

, kto by pilnował, 

Ŝ

eby nie zechciało mu si

ę

  

wystawi

ć

 głowy na wierzch. Te rozmowy, oczywi

ś

cie, były zgodne z przepisami  

obowi

ą

zuj

ą

cymi w Kraju Kłamczuchów. Rozumiecie wi

ę

c, dlaczego teatr w dniu  

wyst

ę

pu Gelsomina na długo przed rozpocz

ę

ciem był wypełniony szczelnie jak  

pudełko sardynek. Punktualnie o godzinie dziewi

ą

tej do lo

Ŝ

y królewskiej wkroczył  

Jego Wysoko

ść

 Giacomone Pierwszy we wspaniałej pomara

ń

czowej peruce. Obecni  

powstali, skłonili si

ę

 królowi i usiedli, staraj

ą

c si

ę

 nie patrze

ć

 na jego  

włosy. Nikt sobie nie pozwolił na najl

Ŝ

ejszy przytyk do zaj

ść

 porannych. Wszyscy  

wiedzieli, 

Ŝ

e teatr roi si

ę

 od szpiegów królewskich, gotowych do zapisania  

ka

Ŝ

dego nieostro

Ŝ

nego słowa. Domisol, który patrzył na widowni

ę

 przez dziurk

ę

 w  

kurtynie i ze wzruszeniem oczekiwał przybycia władcy, dał znak Gelsominowi, aby  
uwa

Ŝ

ał na orkiestr

ę

. Batuta mistrza uniosła si

ę

 i zabrzmiały pierwsze tony hymnu  

narodowego, który tak si

ę

 zaczynał: Niech 

Ŝ

yje Giacomone@ i kolor pomara

ń

czowy,@  

którym tak pi

ę

knie 

ś

wiec

ą

@ włosy królewskiej głowy.@ Jasne, 

Ŝ

e nikt nie próbował  

nawet u

ś

miechn

ąć

 si

ę

. Kto

ś

 tam zapewniał, 

Ŝ

e podobno w tym momencie Giacomone  

zaczerwienił si

ę

 z lekka, ale trudno w to było uwierzy

ć

, gdy

Ŝ

 tego wieczoru  

król, aby dobrze wygl

ą

da

ć

, nało

Ŝ

ył na twarz spor

ą

 warstw

ę

 pudru. Kiedy Gelsomino  

ukazał si

ę

 na scenie, agenci dyrektora Domisola zacz

ę

li woła

ć

: - Precz! Precz! -  

Gelsomino, do stawu! - 

ś

abo, umykaj st

ą

d! Gelsomino przyj

ą

ł te okrzyki, nie  

okazuj

ą

c zniecierpliwienia. Odchrz

ą

kn

ą

ł, aby przeczy

ś

ci

ć

 gardło, i czekał, a

Ŝ

  

sala umilknie. Potem zacz

ą

ł 

ś

piewa

ć

 pierwsz

ą

 piosenk

ę

, według programu. Robił to  

ostro

Ŝ

nie, prawie nie rozchylaj

ą

c warg. Z daleka wygl

ą

dało to, jak by 

ś

piewał z  

zamkni

ę

tymi ustami. Piosenka pochodziła z jego stron rodzinnych, miała słowa  

proste i niewyszukane, ale Gelsomino za

ś

piewał j

ą

 z takim uczuciem, 

Ŝ

e w całym  

teatrze zabielały wyjmowane chusteczki, a ludzie ledwo zd

ąŜ

yli ociera

ć

 łzy.  

Piosenka ko

ń

czyła si

ę

 wysokim tonem, który Gelsomino chciał wzi

ąć

 jak  

najłagodniej. Mimo to jednak nie zdołał zapobiec wstrz

ą

som i oto tu i ówdzie  

rozległ si

ę

 brz

ę

k. To p

ę

kały na galeriach 

ś

wieczniki zrobione z najlepszego  

gatunku szkła. Trzaski te i brz

ę

ki zostały jednak przytłumione olbrzymim  

wybuchem entuzjazmu. Cały teatr zerwał si

ę

 na nogi, gwizdał i ryczał a

Ŝ

 do  

utraty tchu. - Bła

ź

nie! Precz! Precz! - Nie chcemy ci

ę

 słucha

ć

! - Id

ź

 

ś

piewa

ć

  

wielorybom! Gdyby gazety mogły pisa

ć

 prawd

ę

, napisałyby na pewno: "Entuzjazm był  

nieopisany!" Gelsomino zacz

ą

ł drug

ą

 piosenk

ę

. Tym razem pozwolił si

ę

 lepiej  

usłysze

ć

 - niech

Ŝ

e go publiczno

ść

 pozna. Za

ś

piewał piosenk

ę

, któr

ą

 lubił, a w  

ogóle 

ś

piewanie sprawiało mu wielk

ą

 przyjemno

ść

. Publiczno

ść

 słuchała z  

zachwytem, wi

ę

c zapomniał o swej zwykłej ostro

Ŝ

no

ś

ci i swobodnie wzi

ą

ł wysok

ą

  

nut

ę

. Usłyszeli go i wpadli w zachwyt nawet ci, którzy stali na dworze, bo  

zabrakło dla nich biletów. Gelsomino spodziewał si

ę

 uznania, czyli - mówi

ą

c  

inaczej - nowej porcji gwizdów i obelg. Zamiast tego teatr wybuchł nieoczekiwan

ą

  

uciech

ą

. Publiczno

ść

, odwrócona od sceny, zanosz

ą

c si

ę

 ze 

ś

miechu, patrzyła w  

jednym kierunku. I on tam spojrzał, a to, co zobaczył, zmroziło mu krew w  

Ŝ

yłach, a głos w gardle. Mocne tony nie ruszyły 

Ŝ

yrandola wisz

ą

cego u sufitu,  

sprawiły co

ś

 o wiele gorszego. Wspaniała pomara

ń

czowa peruka króla Giacomone  

uleciała z jego głowy. Władca nerwowo b

ę

bnił w por

ę

cz lo

Ŝ

y, staraj

ą

c si

ę

 poj

ąć

,  

sk

ą

d ta nagła wesoło

ść

 tłumu. Biedaczysko, nie orientował si

ę

 w niczym, a nikt z  

dworzan nie odwa

Ŝ

ył si

ę

 mu tego oznajmi

ć

, pami

ę

taj

ą

c dobrze, co si

ę

 stało tego  

ranka z j

ę

zykiem zbyt gorliwego dworzanina. Domisol_kapelmistrz, zwrócony  

plecami do sali, te

Ŝ

 nie zauwa

Ŝ

ył niczego i dał znak, aby Gelsomino rozpocz

ą

ł  

trzeci

ą

 piosenk

ę

. "Król Giacomone o

ś

miesza si

ę

 - pomy

ś

lał Gelsomino - lecz nie  

ma potrzeby, abym ja robił to samo. Tym razem za

ś

piewam naprawd

ę

 dobrze". I,  

porwany natchnieniem, za

ś

piewał tak dobrze, z tak

ą

 sił

ą

Ŝ

e ju

Ŝ

 pod koniec  

pierwszej frazy teatr zacz

ą

ł p

ę

ka

ć

 na kawałki. Najpierw spadły 

Ŝ

yrandole,  

przewracaj

ą

c tych widzów, którzy nie zd

ąŜ

yli uciec w bezpieczniejsze miejsce.  

Potem rozpadła si

ę

 cz

ęść

 balkonu, ta wła

ś

nie, w której znajdowała si

ę

 lo

Ŝ

a  

królewska. Na szcz

ęś

cie król Giacomone przed chwil

ą

 opu

ś

cił teatr. Wychodz

ą

c  

spojrzał w lustro, aby sprawdzi

ć

, czy nie trzeba przypudrowa

ć

 nosa, i wtedy z  

background image

przera

Ŝ

eniem odkrył brak peruki. "Tego wieczora - powiedział sobie - ka

Ŝę

 uci

ąć

  

j

ę

zyki wszystkim dworzanom, którzy byli ze mn

ą

 i nie powiedzieli mi o tym  

nieszcz

ęś

liwym wypadku". Gelsomino 

ś

piewał, a publiczno

ść

 uciekała w popłochu.  

Kiedy run

ę

ła ostatnia 

ś

ciana, w sali pozostał tylko Gelsomino i Domisol.  

Gelsomino nie wiedział o niczym. 

Ś

piewał z zamkni

ę

tymi oczami, zapomniał, gdzie  

si

ę

 znajduje, gdzie jest. Odczuwał tylko samo szcz

ęś

cie płyn

ą

ce ze 

ś

piewania.  

Domisol, maj

ą

c oczy dobrze otwarte, wyrywał sobie włosy z głowy. - Mój teatr!  

Gdzie jest mój teatr? Jestem zrujnowany! Zrujnowany! Na placu przed teatrem tłum  
wołał tym razem: - Brawo! Brawo! 

ś

andarmi króla Giacomone, patrz

ą

c na siebie,  

mruczeli: - Kto mo

Ŝ

e wiedzie

ć

, czy oni krzycz

ą

 brawo ddlatego, 

Ŝ

ś

piewa dobrze,  

czy dlatego, 

Ŝ

ś

piewa 

ź

le? Gelsomino zako

ń

czył 

ś

piew nut

ą

 tak wysok

ą

Ŝ

e  

wstrz

ą

sn

ę

ła ona gruzami teatru i uniosła ogromn

ą

 chmur

ę

 pyłu. Dopiero wtedy  

zobaczył katastrof

ę

, której był przyczyn

ą

. Dopiero wtedy zobaczył mistrza  

Domisola, który, gro

ź

nie wymachuj

ą

c batut

ą

, usiłował go dosi

ę

gn

ąć

, skacz

ą

c po  

górach gruzu. "Moja kariera 

ś

piewaka sko

ń

czona! - pomy

ś

lał Gelsomino z rozpacz

ą

.  

- Ratujmy przynajmniej skór

ę

!..." Skoczył przez wyłom w 

ś

cianie, nie postrze

Ŝ

ony  

wydostał si

ę

 na plac, wmieszał si

ę

 w tłum, dotarł do pustej uliczki i zacz

ą

ł  

biec, ile tylko sił w nogach. Ale Domisol, nie spuszczaj

ą

c go z oczu, p

ę

dził za  

nim, wołaj

ą

c: - Trzymajcie! Trzymajcie tego gałgana! Niech mi zapłaci za teatr!  

Gelsomino nagle skr

ę

cił, wpadł w pierwsz

ą

 napotkan

ą

 sie

ń

, skoczył schodami a

Ŝ

 na  

sam strych, ledwo dysz

ą

c pchn

ą

ł jakie

ś

 drzwi i oto znalazł si

ę

 w komórce  

Bananita, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Zoppino właził tam przez okno.  
Rozdział 11 Popatrz, ~ ile ko

ń

 ma nóg, ~ 

Ŝ

eby

ś

 go malowa

ć

 mógł Gelsomino i  

Zoppino zacz

ę

li opowiada

ć

 malarzowi o swoich przygodach. Bananito słuchaj

ą

c ich  

a

Ŝ

 usta otworzył z podziwu. Ci

ą

gle jeszcze nie wypuszczał z r

ę

ki no

Ŝ

a, ale  

zapomniał zupełnie, w jakim celu go chwycił. - Co pan zamierza nim robi

ć

? -  

zapytał podejrzliwie Zoppino. - Wła

ś

nie o to samo zapytuj

ę

 siebie - odpowiedział  

Bananito. Ale jeden rzut oka wokoło wystarczył, aby go pogr

ąŜ

y

ć

 znowu w czarn

ą

  

rozpacz. Obrazy stały na miejscu i były tak samo szkaradne, jak w ósmym  
rozdziale tej ksi

ąŜ

ki. - Widz

ę

Ŝ

e pan jest malarzem - powiedział z szacunkiem  

Gelsomino. - S

ą

dziłem tak - mrukn

ą

ł ze smutkiem Bananito. - S

ą

dziłem, 

Ŝ

e jestem  

malarzem. A teraz widz

ę

Ŝ

e powinienem poszuka

ć

 sobie jakiego

ś

 innego zaj

ę

cia.  

Musz

ę

 znale

źć

 takie, przy którym nie miałoby si

ę

 do czynienia z farbami.  

Zostan

ę

, na przykład, grabarzem i wtedy b

ę

d

ę

 si

ę

 zajmował tylko jen

ą

, czarn

ą

  

barw

ą

. - Ale przecie

Ŝ

 i na grobach rosn

ą

 kwiaty - zauwa

Ŝ

ył szeptem Gelsomino. -  

Ŝ

yciu nie istnieje nic takiego, co byłoby wył

ą

cznie czarne. - A w

ę

giel? -  

zapytał Zoppino. - Tak, ale kiedy si

ę

 pali, staje si

ę

 czerwony, niebieski,  

biały... - Za to czarny tusz jest czarny i basta! - Ale czarnym tuszem mo

Ŝ

na  

pisa

ć

 wesołe i barwne opowiadania. - Poddaj

ę

 si

ę

 - powiedział Zoppino. - Jak to  

dobrze, 

Ŝ

e nie zało

Ŝ

yłem si

ę

 z tob

ą

 o jedn

ą

 z moich łapek, zostałyby mi teraz  

tylko dwie. - Musz

ę

 co

ś

 zrobi

ć

 - westchn

ą

ł Bananito. Chodz

ą

c po stryszku,  

Gelsomino zatrzymał si

ę

 przed portretem z trzema nosami, który tak zadziwiał  

Zoppina. - Kto to jest? - zapytał. - To Wielki Szambelan dworu. - Szcz

ęś

ciarz,  

ma trzy nosy! Przyjemne zapachy odczuwa potrójnie! - O, to jest cała historia...  
KIedy zamówił u mnie portret, wysun

ą

ł warunek, 

Ŝ

e musz

ę

 go przedstawi

ć

 z trzema  

nosami. Długo sprzeczali

ś

my si

ę

. Z pocz

ą

tku chciałem mu narysowa

ć

 tylko jeden  

nos. Potem radziłem, aby poprzestał chocia

Ŝ

 na dwóch. Ale nie mo

Ŝ

na go było  

przekona

ć

 - albo trzy nosy, albo figa z zamówienia... No, i widzicie, co z tego  

wyszło: prawdziwe czupiradło, przydatne chyba tylko do straszenia  
rozkapryszonych dzieciaków. - Prosz

ę

 mi powiedzie

ć

, czy ten ko

ń

 - zapytał  

Gelsomino - równie

Ŝ

 nale

Ŝ

y do królewskiego dworu? - Ko

ń

? Czy

Ŝ

 nie widzisz, 

Ŝ

e to  

krowa? Gelsomino podrapał si

ę

 za uchem. - Mo

Ŝ

e by

ć

Ŝ

e to krowa, ale mnie si

ę

  

wydaje, 

Ŝ

e to ko

ń

. Dokładniej mówi

ą

c, byłby to ko

ń

, gdyby miał cztery nogi  

zamiast trzynastu. Te trzyna

ś

cie nóg starczyłoby dla trzech koni i jeszcze  

zostałaby jedna dla czwartego. - No, ale krowy maj

ą

 po trzyna

ś

cie nóg -  

zaprotestował Bananito - wie o tym ka

Ŝ

de dziecko. Gelsomino i Zoppino z  

westchnieniem spojrzeli na siebie i ka

Ŝ

dy z nich odczytał w oczach drugiego t

ę

  

sam

ą

 my

ś

l: "Gdyby był szczekaj

ą

cym kotem, szybko nauczyliby

ś

my go miaucze

ć

. Ale  

czego mo

Ŝ

emy nauczy

ć

 tego biedaka? - Moim zdaniem - powiedział Gelsomino - obraz  

b

ę

dzie o wiele ładniejszy, je

Ŝ

eli usunie si

ę

 z niego kilka nóg. - A jak

Ŝ

e!  

Wszyscy mnie wy

ś

miej

ą

, a krytycy poradz

ą

, aby mnie zamkn

ąć

 w domu dla  

background image

obł

ą

kanych... Aha, ju

Ŝ

 wiem, po co wzi

ą

łem nó

Ŝ

! Chciałem por

Ŝ

n

ąć

 na kawałki  

swoje obrazy! Zaraz si

ę

 do tego zabior

ę

! Bananito znowu chwycił nó

Ŝ

 i z gro

ź

n

ą

  

min

ą

 przyskoczył do tego płótna, na którym w nieopisanym zam

ę

cie spl

ą

tało si

ę

  

trzyna

ś

cie ko

ń

skich nóg, nazwanych przez niego krowimi. Ju

Ŝ

 zamierzył si

ę

, aby  

uderzy

ć

, i nagle si

ę

 rozmy

ś

Lił. - Przecie

Ŝ

 to praca wielu miesi

ę

cy - westchn

ą

ł -  

niszczy

ć

 j

ą

 własnymi r

ę

kami - to boli. - Złote słowa - powiedział Zoppino. -  

Kiedy dorobi

ę

 si

ę

 notesu, na pewno je zapisz

ę

 dla pami

ę

ci. A mo

Ŝ

e by przed  

pokrojeniem obrazów spróbowa

ć

 rady Gelsomina? - Słusznie! - zawołał Bananito. -  

Przecie

Ŝ

 nic nie strac

ę

! Na zniszczenie obrazów zawsze b

ę

dzie czas. To mówi

ą

c,  

zr

ę

cznie zeskrobał no

Ŝ

em pi

ęć

 z trzynastu nóg. - Jest ju

Ŝ

 o wiele lepiej -  

zach

ę

caj

ą

co zauwa

Ŝ

ył Gelsomino. - Trzyna

ś

cie minus pi

ęć

 to osiem - powiedział  

Zoppino. - Gdyby na tym obrazie były dwa konie, to wszystko byłoby tak, jak  
trzeba. Przepraszam, chciałem powiedzie

ć

 "dwie krowy". - No dobrze, usun

ę

  

jeszcze kilka nóg - wymruczał Bananito. - Ciepło... Ciepło... Ju

Ŝ

 prawie  

jeste

ś

my u celu. - Jak to wygl

ą

da? - Zostaw tylko cztery nogi, a zobaczymy.  

Kiedy pozostały cztery nogi, z płótna rozległo si

ę

 radosne r

Ŝ

enie. Za chwil

ę

 ko

ń

  

zeskoczył na podłog

ę

 i truchcikiem obiegł pokój. - Na Bucefała! * Nareszcie  

jestem wolny! Strasznie ciasno było mi w tej ramie! - zawołał. Bucefał - ko

ń

  

Aleksandra Macedo

ń

skiego. Biegn

ą

c koło lustra wisz

ą

cego na 

ś

cianie, ko

ń

  

krytycznie przyjrzał si

ę

 sobie od głowy do nóg, a potem zar

Ŝ

ał zadowolony: -  

Jaki

Ŝ

 wspaniały ko

ń

! A wła

ś

ciwie jaki to ze mnie wspaniały ko

ń

! Panowie, jestem  

wam bardzo wdzi

ę

czny. Kiedy znajdziecie si

ę

 w moich krajach, odwied

ź

cie mnie. Z  

przyjemno

ś

ci

ą

 wezm

ę

 was na przeja

Ŝ

d

Ŝ

k

ę

. - Co to za kraje? Hej! Zaczekaj! -  

krzyczał za znikaj

ą

cym koniem Bananito. Ale ten wyskoczył ju

Ŝ

 na schody. Słycha

ć

  

było, jak kopyta postukiwały na stopniach coraz ciszej, a po minucie nasi  
przyjaciele ujrzeli z okna pokoiku, jak wspaniałe zwierz

ę

 przebiegło zaułek,  

kieruj

ą

c si

ę

 na otwarte pola. Bananito a

Ŝ

 si

ę

 spocił ze wzruszenia. -  

Ostatecznie - powiedział ochłon

ą

wszy - to był rzeczywi

ś

cie ko

ń

. Skoro on sam tak  

mówił, to trzeba uwierzy

ć

. I pomy

ś

le

ć

 tylko, 

Ŝ

e w elementarzu pod rysunkiem  

konia napisane jest "krowa"! - Dalej, dalej! - miaukn

ą

ł zachwycony Zoppino. -  

Bierz si

ę

 do innych obrazów! Bananito podszedł do wielbł

ą

da, który miał tak  

wiele garbów, 

Ŝ

e przypominał pustyni

ę

 z niezliczonymi wydmami i pagórkami.  

Artysta skrobał, skrobał, a

Ŝ

 wyskrobał wszystkie garby z wyj

ą

tkiem dwóch. -  

Obraz naprawd

ę

 pi

ę

knieje - mruczał pracuj

ą

c bez wytchnienia. - My

ś

licie, 

Ŝ

e w  

ko

ń

cu i ten wielbł

ą

d o

Ŝ

yje? - Tak. Gdy stanie si

ę

 pi

ę

kny - odpowiedział  

Gelsomino. Ale niestety, wielbł

ą

d nie miał zamiaru zej

ść

 z płótna. Nieruchomy,  

oboj

ę

tny, wygl

ą

dał, jak by go nic nie obchodziło. - Ogony! - krzykn

ą

ł nagle  

Zoppino. - Przecie

Ŝ

 on ma trzy ogony, a to starczyłoby na cał

ą

 wielbł

ą

dzi

ą

  

rodzin

ę

! Gdy zb

ę

dne ogony zostały usuni

ę

te, wielbł

ą

d z godno

ś

ci

ą

 zszedł z  

płótna, westchn

ą

ł z ulg

ą

 i spojrzał dzi

ę

kczynnie na Zoppina. - Dobrze, 

Ŝ

e  

zwróciłe

ś

 uwag

ę

 na ogony - powiedział. - Groziło mi, 

Ŝ

e zostan

ę

 ju

Ŝ

 na zawsze w  

tej izdebce. Czy przypadkiem nie wiecie o jakich

ś

 pustyniach w pobli

Ŝ

u? - Jest  

jedna w 

ś

rodku miasta - odrzekł Bananito. - To pustynia dla publiczno

ś

ci, ale o  

tej godzinie chyba jest ju

Ŝ

 zamkni

ę

ta. - On chciał powiedzie

ć

 "publiczny park" -  

wyja

ś

nił wielbł

ą

dowi Zoppino. - Do prawdziwych pusty

ń

 bardzo st

ą

d daleko, co  

najmniej dwa do trzech tysi

ę

cy kilometrów. Uwa

Ŝ

aj tylko, aby

ś

 nie wpadł w r

ę

ce  

policjantów, bo trafisz do ogrodu zoologicznego. Wielbł

ą

d przed odej

ś

ciem  

równie

Ŝ

 spojrzał w lustro i uznał, 

Ŝ

e wygl

ą

da wspaniale. Wkrótce ju

Ŝ

 biegł  

kłusem przez zaułek. Nocny dozorca, zobaczywszy go, nie wierzył własnym oczom i  
my

ś

L

ą

c, 

Ŝ

ś

pi, zacz

ą

ł z całej siły szczypa

ć

 si

ę

 w rami

ę

. "Widocznie si

ę

  

starzej

ę

 - zdecydował, kiedy wielbł

ą

d znikł za rogiem. - Nie dosy

ć

Ŝ

e zasypiam  

na słu

Ŝ

bie, to jeszcze 

ś

ni mi si

ę

 podró

Ŝ

 po Afryce. Trzeba b

ę

dzie wzi

ąć

 si

ę

 w  

gar

ść

, bo mnie zwolni

ą

." Teraz ju

Ŝ

 nie mo

Ŝ

na było Bananita powstrzyma

ć

 za 

Ŝ

adn

ą

  

cen

ę

. Biegał od jednego obrazu do drugiego, skrobał swoim no

Ŝ

em i wykrzykiwał  

rado

ś

nie: - Oto chirurgia! W ci

ą

gu dziesi

ę

ciu minut zrobiłem wi

ę

cej operacji ni

Ŝ

  

wszyscy profesorowie w jakimkolwiek szpitalu przez dziesi

ęć

 lat! Obrazy, z  

których zeskrobywano kłamstwo, stawały si

ę

 jeden po drugim ładniejsze. A  

pi

ę

kniej

ą

c zaczynały po prostu 

Ŝ

y

ć

. Psy, owce, kozy wyskakiwały i biegły w ró

Ŝ

ne  

strony 

ś

wiata. Tylko jeden jedyny obraz malarz poci

ą

ł na drobne kawałki. Był to  

portret szambelana, który 

Ŝą

dał, 

Ŝ

eby go koniecznie narysowa

ć

 z trzema nosami.  

Bananito obawiał si

ę

Ŝ

e szambelan wyskoczy z ramy i zmyje mu głow

ę

 za  

background image

nieposłusze

ń

stwo. Zoppino tymczasem zacz

ą

ł si

ę

 kr

ę

ci

ć

 po pokoju, szukaj

ą

c  

czego

ś

, ale z jego zawiedzionego pyszczka wida

ć

 było, 

Ŝ

e ani rusz nie mo

Ŝ

e  

znale

źć

 tego, czego chce. - I konie, i wielbł

ą

dy, i dworzanie... - mruczał do  

siebie - a nigdzie cho

ć

by kawałka sera. Nawet myszy pouciekały z tego strychu.  

Zapach n

ę

dzy nikomu si

ę

 nie podoba. A głód cuchnie gorzej ni

Ŝ

 trucizna.  

Szperaj

ą

c w jakim

ś

 ciemnym k

ą

ciku, Zoppino nagle natkn

ą

ł si

ę

 na mały obrazek,  

pokryty grub

ą

 warstw

ą

 kurzu. Obrazek przedstawiał (dla ludzi posidaj

ą

cych  

fantazj

ę

) nakryty do jedzenia stół. Na talerzu le

Ŝ

ało ogromne zwierz

ę

, które  

mogłoby by

ć

 pieczon

ą

 kur

ą

, gdyby miało dwie nogi, a tymczasem wygl

ą

dało jak  

daleki przodek stonogi. "Dobry obraz - pomy

ś

Lał Zoppino. - Owszem, nie b

ę

d

ę

 miał  

nic przeciw temu, 

Ŝ

eby te

Ŝ

 o

Ŝ

ył. Kury z dwoma tuzinami udek to rzecz pon

ę

tna dla  

licznej rodziny i dla karczmarki, a co dopiero mówi

ć

 o wygłodniałym kotku."  

Zoppino przywlókł obrazek do Bananita, 

Ŝ

eby go te

Ŝ

 dotkn

ą

ł swoim no

Ŝ

em. - Ale

Ŝ

  

kura jest pieczona! - zaprotestował malarz. - Ona nie mo

Ŝ

e o

Ŝ

y

ć

! - Wła

ś

nie,  

potrzebna jest nam pieczona - odpowiedział Zoppino. Przeciwko temu Bananito ju

Ŝ

  

nie oponował. Przypomniał sobie, 

Ŝ

e sam nic nie jadł od wczorajszego wieczoru.  

Kura, co prawda, nie zagdakała, ale za to wyłoniła si

ę

 z ramy tak aromatyczna i  

apetyczna, jak gdyby dopiero wyj

ę

to j

ą

 z pieca. - Jako malarz zrobiłby

ś

 na pewno  

karier

ę

 - rzekł Zoppino do Bananita, odgryzaj

ą

c skrzydełko (oba udka zostawił  

dla przyjaciół) - ale jako kucharz jeste

ś

 doprawdy mistrzem pierwszej klasy. -  

Ach! Gdyby tak zdoby

ć

 troch

ę

 winka do takiej przek

ą

ski - zauwa

Ŝ

ył nagle  

Gelsomino. - Ale wszystkie winiarnie ju

Ŝ

 zamkni

ę

te... A poza tym, gdyby nawet  

był dzie

ń

, a nie noc, równie

Ŝ

 nie mogliby

ś

my nic kupi

ć

, przecie

Ŝ

 nie mamy  

pieni

ę

dzy. Wtenczas Zoppino wpadł na genialny pomysł i rzekł do Bananita: - A  

czemu

Ŝ

 nie miałby

ś

 szybko namalowa

ć

 kwarty wina... albo lepiej całego g

ą

siorka?  

- Spróbuj

ę

! - z entuzjazmem zawołał malarz. Naszkicował na płótnie butelk

ę

 wina  

i pomalował j

ą

. Rysunek okazał si

ę

 tak udany, 

Ŝ

e gdyby Gelsomino nie zd

ąŜ

ył  

zakry

ć

 otworu butelki r

ę

k

ą

, to wino, które chlusn

ę

ło strumieniem z obrazka,  

rozlałoby si

ę

 po podłodze. Trzech przyjaciół wypiło najpierw za zdrowie malarzy,  

ź

niej za 

ś

piewaków i na ko

ń

cu za pom

ś

lno

ść

 kotków. Kiedy wypili za kotki,  

Zoppino stał si

ę

 nagle smutny i długo musieli go prosi

ć

Ŝ

eby podzielił si

ę

 swym  

zmartwieniem. - W rzeczywisto

ś

ci - wymruczał w ko

ń

cu - jestem taki sam  

nienormalny kotek, jak zwierz

ę

ta, które pół godziny temu były na obrazach.  

Przecie

Ŝ

 mam tylko trzy łapki i nawet nie mog

ę

 mówi

ć

Ŝ

e czwart

ą

 straciłem na  

wojnie albo skacz

ą

c z tramwaju, bo byłoby to kłamstwo. Gdyby tak Bananito... Nie  

potrzebował mówi

ć

 dalej. Bananito chwycił zaraz p

ę

dzel i raz_dwa narysował tak

ą

  

ładn

ą

 przedni

ą

 łapk

ę

Ŝ

e nie wyrzekłby si

ę

 jej sam Kot w Butach. Ale najbardziej  

godne uwagi było to, 

Ŝ

e łapka od razu zaj

ę

ła swoje miejsce przy drugiej  

przedniej łapce Zoppina, który pocz

ą

tkowo niepewnie, a pó

ź

niej coraz 

ś

mielej  

zacz

ą

ł si

ę

 przechadza

ć

 po pokoiku. - Ach, jakie to pi

ę

kne! - miaukn

ą

ł. - Po  

prostu czuj

ę

 si

ę

 kim

ś

 innym, i to do tego stopnia innym, 

Ŝ

e nawet chciałbym  

zmieni

ć

 imi

ę

. - Jaki

Ŝ

 głupiec ze mnie! - zawołał Bananito klepn

ą

wszy si

ę

 w  

czoło. - Zrobiłem ci czwart

ą

 łapk

ę

 olejn

ą

 farb

ą

, a przecie

Ŝ

 inne s

ą

 z kredy! -  

Nic nie szkodzi - powiedział Zoppino. - Niech b

ę

dzie taka, jaka jest, i kto si

ę

  

w ni

ą

 dostanie, to po

Ŝ

ałuje. A moje stare imi

ę

 Kulaska te

Ŝ

 zostanie ze mn

ą

.  

Pasuje jak ulał. Kredowa przednia łapka od tego pisania na murach skróciła mi  
si

ę

 prawie o centymetr. Pó

ź

n

ą

 noc

ą

 Bananito poło

Ŝ

ył Gelsomina na swoim łó

Ŝ

ku, a  

sam, nie zwa

Ŝ

aj

ą

c na sprzeciwy, rozci

ą

gn

ą

ł si

ę

 na podłodze, na stosie starych  

płócien. Zoppino znalazł sobie miejsce w kieszeni płaszcza wisz

ą

cego koło drzwi  

i zaraz zapadł w słodki sen. .nv Rozdział 12 Zoppino ~ dziennik czyta

ć

 zaczyna,  

~ a w tym dzienniku ~ jest zła nowina Bananito, uzbrojony w p

ę

dzle, płótno i  

entuzjazm, wyszedł wczesnym rankiem, aby wszystkim pokaza

ć

, co potrafi.  

Gelsomino spał jeszcze, ale Zoppino towarzyszył malarzowi, nie 

Ŝ

ałuj

ą

c mu  

dobrych rad. - Maluj kwiatki i sprzedawaj je. Jestem pewien, 

Ŝ

e wrócisz do domu  

z kup

ą

 fałszywych talarów, które w tym kraju s

ą

 niezb

ę

dne. Maluj takie kwiaty,  

których wła

ś

nie brak, poniewa

Ŝ

 inne mog

ą

 ludzie dosta

ć

 w kwiaciarni. I jeszcze  

jedno: nie maluj myszy, wystraszysz tym kobiety. Radz

ę

 to tylko dla twego dobra,  

gdy

Ŝ

 mnie odpowiadałoby zupełnie co innego. Po

Ŝ

egnawszy Bananita, Zoppino kupił  

gazet

ę

, s

ą

dz

ą

c, 

Ŝ

e Gelsomino z przyjemno

ś

ci

ą

 dowie si

ę

 o tym, co mówi prasa o  

jego koncercie. Gazeta nosiła tytuł: "Kłamca Doskonały" i naturalnie, pełna była  
fałszywych wiadomo

ś

ci, a fakty prawdziwe podawała na odwrót. Na przykład był tam  

background image

artykuł zatytułowany: "Wielkie zwyci

ę

stwo biegacza Persichetti (czyt.:  

Persiketi)". Oto jego tre

ść

: "Znany mistrz biegu w workach, Plario Persichetti,  

zwyci

ęŜ

ył wczoraj na dziesi

ą

tym etapie Rajdu Królewskiego, wyprzedzaj

ą

c o 20  

minut Romola Baroni, a o 30 minut i 15 sekund Piera Clementini (czyt.:  
Klementini). Reszta uczestników przybyła w godzin

ę

 po zwyci

ę

zcy". "Có

Ŝ

 tu  

dziwnego? - mógłby powiedzie

ć

 czytelnik. - Bieg w workach jest takim samym  

biegiem jak inne, a nawet jest bardziej urozmaicony ni

Ŝ

 wy

ś

cig rowerowy lub  

samochodowy". Tak, to prawda. Ale czytelnicy "Kłamcy Doskonałego" wiedzieli, 

Ŝ

e  

ten wy

ś

cig wcale si

ę

 nie odbył, 

Ŝ

e Plario Persichetti, Romolo Baroni, Piero  

Clementini i cała reszta nigdy nie wło

Ŝ

yli worków, i ani im si

ę

 

ś

niło  

kiedykolwiek to uczyni

ć

. Rzecz przedstawiała si

ę

 nast

ę

puj

ą

co: ka

Ŝ

dego roku  

gazeta organizowała etapowy wy

ś

cig w workach, w którym nikt nie brał udziału. Za  

to niektórzy zarozumiali ludzie, pragn

ą

c, aby ich nazwiska były wymienione w  

gazecie, wpłacali wpisowe i ofiarowywali ka

Ŝ

dego dnia jak

ąś

 sum

ę

 na wy

ś

cig. Ten,  

który dał najwi

ę

cej, zostawał zwyci

ę

zc

ą

 etapu, jego rzekome wyczyny były  

omawiane w gazecie i wysławiane pod niebiosa. Kolejno

ść

 przybycia na met

ę

  

zale

Ŝ

na była równie

Ŝ

 od wysoko

ś

ci wpłat. Pan Persichetti był fabrykantem  

słodyczy, wi

ę

c nazwisko wydrukowane w gazecie pomagało reklamie jego czekoladek  

i ciastek. A poniewa

Ŝ

 był bardzo bogaty, nie dziwmy si

ę

Ŝ

e przybywał na met

ę

  

prawie zawsze pierwszy i du

Ŝ

o wcze

ś

niej od innych. Na tej samej stronie Zoppino  

przeczytał jeszcze inny tytuł: "Nie było tragedii na ulicy Kornelii". Notatka  
podawała: "Wczoraj na ulicy Kornelii dwa samochody, p

ę

dz

ą

ce z wielk

ą

 szybko

ś

ci

ą

  

wprost na siebie, nie zderzyły si

ę

 wcale. 5 osób (tu nast

ę

powały nazwiska) nie  

straciło 

Ŝ

ycia. Dalszych 10 osób nie zostało rannych i w zwi

ą

zku z tym nie było  

potrzeby odwiezienia ich do szpitala". Ta notatka, niestety, nie była wyssana z  
palca, tylko podawała co

ś

 dokładnie odwrotnego, ni

Ŝ

 stało si

ę

 naprawd

ę

. Równie

Ŝ

  

i koncert Gelsomina opisany był w podobny sposób. Mo

Ŝ

na tam było przeczyta

ć

 na  

przykład, 

Ŝ

e: "Słynny tenor milczał od pierwszej do ostatniej minuty swojego  

wyst

ę

pu". Zamieszczono te

Ŝ

 fotografi

ę

 ruin teatru, pod któr

ą

 znajdował si

ę

 taki  

podpis: "Jak to czytelnik widzi na własne uszy, nie zdarzyło si

ę

 tu absolutnie  

nic". Gelsomino i Zoppino zabawiali si

ę

 przez dłu

Ŝ

szy czas czytaniem "Kłamcy  

Doskonałego". Była tam równie

Ŝ

 strona po

ś

wi

ę

cona poezji, na której wydrukowano  

nast

ę

puj

ą

cy wiersz: Spytał kuchcik raz łososia@ (spotkał go na szosie):@ -  

Wiesz, jak smaczne s

ą

 kamienie@ w cytrynowym sosie?@ A gdy ju

Ŝ

 obli

Ŝ

esz usta@ po  

tym daniu słodkim,@ jak

Ŝ

e miło czy

ś

ci

ć

 z

ę

by@ zardzewiałym młotkiem!@ - Nie ma tu  

odpowiedzi łososia - o

ś

wiadczył Zoppino - ale wyobra

Ŝ

am sobie ten wybuch  

ś

miechu: słycha

ć

 go było od Apeninów a

Ŝ

 po Andy. Na ostatniej stronie dziennika,  

ju

Ŝ

 u samego dołu, znajdowała si

ę

 krótka notatka, zatytułowana: "Zaprzeczenie".  

Gelsomino czytał: "Zaprzecza si

ę

 kategorycznie, jakoby dzisiejszej nocy o  

godzinie #/3 przy ulicy Studziennej zaaresztowano ciotk

ę

 Pannocchi

ę

 i jej  

siostrzenic

ę

 Romolett

ę

. Oczywi

ś

cie, osoby te nie zostały zamkni

ę

te o godzinie  

#/5 w szpitalu wariatów". - To znaczy - zawołał Zoppino - 

Ŝ

e te dwie biedaczki  

zamkni

ę

to z wariatami! I co

ś

 mi mówi, 

Ŝ

e stało si

ę

 to przeze mnie. - Patrz -  

przerwał mu Gelsomino - przeczytaj, tu jest jeszcze inne "Zaprzeczenie". To  
"Zaprzeczenie" dotyczyło ju

Ŝ

 bezpo

ś

rednio Gelsomina i mówiło: "Absolutnie nie  

jest prawd

ą

Ŝ

e policja poszukuje znanego tenora Gelsomino. Nie ma po temu  

Ŝ

adnego powodu, poniewa

Ŝ

 Gelsomino wcale nie powinien odpowiada

ć

 za szkody,  

których nie spowodował w teatrze miejskim. Dlatego ktokolwiek wiedziałby, gdzie  
si

ę

 ukrywa Gelsomino, niech nie daje zna

ć

 o tym policji, gdy

Ŝ

 narazi si

ę

 na  

surowe wymówki". - Sprawa si

ę

 komplikuje - zauwa

Ŝ

ył Zoppino. - Lepiej, aby

ś

 nie  

ruszał si

ę

 z domu. Ja wyjd

ę

 zasi

ę

gn

ąć

 j

ę

zyka. Gelsomino niech

ę

tnie zgodził si

ę

  

na propozycj

ę

 Zoppina, ale musicie przyzna

ć

Ŝ

e kotek miał racj

ę

. Gelsomino  

pozwolił mu wi

ę

c wyj

ść

, a sam, rozci

ą

gni

ę

ty w hamaku, cierpliwie przygotowywał  

si

ę

 do sp

ę

dzenia dnia na pró

Ŝ

niactwie. Rozdział 13 W kraju, ~ gdzie kłamczuch  

nosi koron

ę

,~ mówienie prawdy ~ ostro wzbronione Z ciotk

ą

 Pannocchi

ą

 rozstali

ś

my  

si

ę

 w chwili, gdy ze wzruszeniem słuchała pierwszych miaucze

ń

 swoich kotów. Była  

tak ucieszona, jak muzyk, który szcz

ęś

liwym trafem odkrył nieznan

ą

 symfoni

ę

  

Beethovena, le

Ŝą

c

ą

 przez sto lat w zapomnianej szufladzie. Romolett

ę

 za

ś

  

zostawili

ś

my, gdy wskazawszy kotkowi drog

ę

 do izdebki Bananita, biegiem wracała  

do domu. Ciotka i siostrzenica spały ju

Ŝ

 błogo w swoich łó

Ŝ

kach, ani  

podejrzewaj

ą

c, 

Ŝ

e listy podłego Calimera postawiły na nogi 

Ŝ

andarmeri

ę

 króla  

background image

Giacomone. Około trzeciej nad ranem pluton 

Ŝ

andarmów zastukał do drzwi ciotki  

Pannocchiii, wszedł bez powitania, a nakazawszy staruszce i dziewczynce ubra

ć

  

si

ę

 natychmiast, zabrał je ze sob

ą

. Dowódca 

Ŝ

andarmów odwiózł je obie do  

wi

ę

zienia i pomy

ś

lał z przyjemno

ś

ci

ą

Ŝ

e teraz ju

Ŝ

 uda si

ę

 na spoczynek.  

Niestety! - Co uczyniły te dwie osoby? - zapytał naczelnik wi

ę

zienia. - Starucha  

uczyła psy miaucze

ć

, a ta mała pisała na murach. Obydwie s

ą

 niebezpiecznymi  

przest

ę

pczyniami. Ja na twoim miejscu wrzuciłbym je do lochu i podwoił stra

Ŝ

e. -  

Sam dobrze wiem, co mam robi

ć

 - odparł naczelnik wi

ę

zienia. - Najpierw  

przesłuchanie. Na pierwszy ogie

ń

 wzi

ę

to ciotk

ę

 Pannocchi

ę

, która była zupełnie  

spokojna. Skoro siedem kotów zacz

ę

ło miaucze

ć

 - có

Ŝ

 mogło zam

ą

ci

ć

 jej rado

ść

?  

Dlatego odpowiadała cierpliwie na wszystkie pytania. - To nie psy, to koty. - W  
raporcie jest mowa o psach. - To koty - powtarzam - takie koty, które łapi

ą

  

myszy. - Widocznie s

ą

 i psy, które łapi

ą

 myszy. - Nie, panie naczelniku, to  

koty. Koty, które miaucz

ą

. Owszem, te koty do tej pory szczekały tak, jak  

wszystkie koty w mie

ś

cie. Ale dzisiaj wieczorem... co za szcz

ęś

cie! Zacz

ę

ły  

miaucze

ć

! - Ta kobieta jest szalona! - powiedział naczelnik wi

ę

zienia. - Co te

Ŝ

  

pani nam tu opowiada! - Prawd

ę

 i tylko prawd

ę

. - A wi

ę

c sprawa jest całkiem  

prosta! - zawołał teraz naczelnik. - Widzicie wszyscy, to szalona. Nie mog

ę

 jej  

tu zatrzyma

ć

, wi

ę

zienie jest dla ludzi zdrowych na umy

ś

le. Wariatów zabiera si

ę

  

do szpitala. I pomimo protestów dowódcy 

Ŝ

andarmów, który widział, jak jego  

nadzieje sp

ę

dzenia reszty nocy w łó

Ŝ

ku gin

ą

 coraz szybciej, naczelnik oddał mu  

ciotk

ę

 Pannocchi

ę

 wraz z aktami jej sprawy. Nast

ę

pnie zwrócił si

ę

 do Romoletty:  

- Czy to ty pisała

ś

 na murach? - Tak. To prawda. - Słyszeli

ś

cie? - zawołał  

naczelnik wi

ę

zienia. - To te

Ŝ

 jest wariatka. A wi

ę

c do szpitala! Zabierajcie  

st

ą

d t

ę

 smarkul

ę

 i zostwcie mnie wreszcie w spokoju. Nie mog

ę

 traci

ć

 swego  

cennego czasu dla obł

ą

kanych. Czerwony ze zło

ś

ci, dowódca 

Ŝ

andarmów wsadził obie  

aresztowane na wózek i zawiózł do szpitala wariatów, gdzie natychmiast zamkni

ę

to  

je w du

Ŝ

ej sali razem z innymi "wariatami", którzy pozwolili przyłapa

ć

 si

ę

 na  

tym, 

Ŝ

e mówili prawd

ę

. Dla dowódcy 

Ŝ

andarmów pomimo wszystko wypadki tej nocy  

nie zako

ń

czyły si

ę

 jeszcze. Gdy przybył do swego urz

ę

du, zastał tam...  

zgadnijcie kogo? Calimera, stoj

ą

cego z kapeluszem w r

ę

ku i ze swym najbardziej  

oble

ś

nym u

ś

miechem na twarzy. - A wy czego tu chcecie? - Ekscelencjo - zginał  

si

ę

 w ukłonie i mno

Ŝ

ył swe u

ś

miechy Calimero - przybyłem tu po sto tysi

ę

cy  

fałszywych talarów. To mnie wła

ś

nie nale

Ŝ

y si

ę

 obiecana nagroda, gdy

Ŝ

 dzi

ę

ki mej  

gorliwo

ś

ci zostali aresztowani wrogowie naszego władcy. - Aha, wi

ę

c to wy  

jeste

ś

cie autorem listu - powiedział z namysłem dowódca 

Ŝ

andarmów. - Czy jednak  

to wszystko, co

ś

cie tam napisali, jest prawdziwe? - Ekscelencjo - zawołał  

Calimero - przysi

ę

gam, 

Ŝ

e to czysta prawda! - Aha! - wykrzykn

ą

ł z  

ukontentowaniem naczelnik, a twarz jego błysn

ę

ła złym u

ś

miechem. - Oto jeszcze  

jeden, który utrzymuje, 

Ŝ

e mówi prawd

ę

. Drogi przyjacielu, podejrzewałem, 

Ŝ

e  

jeste

ś

cie stukni

ę

ci, ale w tej chwili sami dali

ś

cie tego dowód. A wi

ę

c dalej! Do  

wi

ę

zienia! - Ekscelencjo, lito

ś

ci! - skrzeczał Calimero rzuciwszy w rozpaczy  

kapelusz na ziemi

ę

 i depcz

ą

c go nogami. - Chyba nie zechce mnie pan tak  

skrzywdzi

ć

. Jestem przjacielem kłamstwa i nawet napisałem o tym w swoim li

ś

cie.  

- A czy naprawd

ę

 jeste

ś

cie przyjacielem kłamstwa? - Naprawd

ę

! Najprawdziwszym!  

Przysi

ę

gam! - Oto wpadli

ś

cie na nowo - triumfował dowódca. - Dwa razy z rz

ę

du  

przysi

ę

gali

ś

cie, 

Ŝ

e mówicie prawd

ę

. Do

ść

 tego! W szpitalu b

ę

dziecie mieli czas  

na uspokojenie si

ę

. W tej chwili jeste

ś

cie niebezpiecznym wariatem.  

Pozostawienie was na swobodzie zagra

Ŝ

ałoby porz

ą

dkowi publicznemu. - Ach, tak! -  

krzyczał Calimero wyrywaj

ą

c si

ę

 

Ŝ

andarmom. - To pewnie pan chce zabra

ć

 do  

kieszeni moj

ą

 nagrod

ę

! - Słyszycie? Za chwil

ę

 dostanie napadu szału! Uwaga!  

Załó

Ŝ

cie mu knebel i kaftan bezpiecze

ń

stwa. Co za

ś

 do nagrody, to daj

ę

 słowo,  

nie przepadnie z niej ani pół grosza, dopóki moje kieszenie b

ę

d

ą

 dosy

ć

 du

Ŝ

e, aby  

je pomie

ś

ci-. Tak wi

ę

c i Calimero znalazł si

ę

 w szpitalu wariatów, gdzie  

zamkni

ę

to go w samotnej, wywatowanej celi. Zdawałoby si

ę

Ŝ

e dowódca 

Ŝ

andarmów  

uda si

ę

 teraz do swego łó

Ŝ

ka. Nie było mu to jednak s

ą

dzone, gdy

Ŝ

 ze wszystkich  

stron miasta zacz

ę

ły dochodzi

ć

 alarmuj

ą

ce wie

ś

ci o miaucz

ą

cych kotach, które nie  

chciały podporz

ą

dkowa

ć

 si

ę

 obowi

ą

zuj

ą

cemu je nakazowi szczekania. Dowódca  

Ŝ

andarmów wysłał natychmiast na miasto kilka oddziałów ludzi na poszukiwanie  

"psów, które miaucz

ą

", czyli, jak si

ę

 czytelnicy zapewne domy

ś

laj

ą

, siedmiu  

kotów ciotki Pannocchii. Najmniejszy z całej siódemki kotek miauczał z takim  

background image

zapałem, 

Ŝ

e został schwytany pierwszy. Gdy spstrzegł otaczaj

ą

cych go ludzi,  

pomy

ś

lał, 

Ŝ

e to podziw dla jego głosu sprowadził ich w to miejsce, i miauczał  

jeszcze gło

ś

niej. Jeden z 

Ŝ

andarmów zbli

Ŝ

ył si

ę

 do niego z u

ś

miechem, pogłaskał  

nawet kilka razy i nagle, chwyciwszy za kark, wrzucił do przygotowanego worka.  
Drugiego kota złapano w trakcie maiucz

ą

cej przemowy, wygłaszanej z siodła  

konnego pos

ą

gu, u stóp którego zebrał si

ę

 tłum kotów. Te słuchały obłudnie i  

u

ś

miechały si

ę

 ironicznie, a potem, kiedy został schwytany, rado

ść

 swoj

ą

  

ogłosiły w

ś

ciekłym szczekaniem. Trzeci został capni

ę

ty w chwili, kiedy rozmawiał  

z psem. - Idioto, czemu miauczysz? - pytał go. - A có

Ŝ

 innego miałbym robi

ć

 -  

odpowiedział pies - jestem przecie

Ŝ

 kotem. - Podwójny idioto, czy nie zagl

ą

dasz  

nigdy do lustra? Jeste

ś

 psem i powiniene

ś

 szczeka

ć

. Kotem jestem ja i mnie  

przystoi miaucze

ć

, o tak: miau, miauuuu, miau! Nast

ę

pnie złapano czwartego,  

pi

ą

tegho i szóstego kota. - Brak nam ju

Ŝ

 tylko jednegho - mówili zm

ę

czeni  

poszukiwaniem 

Ŝ

andarmi. Tote

Ŝ

 zdziwili si

ę

 bardzo, kiedy znale

ź

li jeszcze dwa  

miaucz

ą

ce koty. - Czy

Ŝ

by si

ę

 rozmno

Ŝ

yły? - mówili do siebie. Jeden z tych dwóch  

kotów nale

Ŝ

ał do ciotki Pannocchii, a drugi był po prostu Reksem, którego  

poznali

ś

my ju

Ŝ

 w jednym z pierwszych rozdziałów tej powie

ś

ci i który pod wpływem  

usłyszanych wtedy słów Zoppina spróbował raz miaukn

ąć

. A gdy raz spróbował, nie  

potrafił potem wróci

ć

 do szczekania. Reks pozwolił si

ę

 chwyci

ć

 bez oporu, ale  

ostatni kot, najstarszy z towarzystwa, zwinnie wdrapał si

ę

 na drzewo, i stamt

ą

d  

przez dłu

Ŝ

szy czas doprowadzał do szału swoich prze

ś

ladowców, miaucz

ą

c  

najpi

ę

kniejsze arie z kociego repertuaru. Widowisko to 

ś

ci

ą

gn

ę

ło spory tłum,  

który, jak zwykle, podzielił si

ę

 na dwie partie. Jedni pot

ę

piali kota i  

zach

ę

cali 

Ŝ

andarmów, aby szybciej zako

ń

czyli ten skandal. Drudzy, figlarze,  

zach

ę

cali kota a nawet przedrze

ź

niali: - Miau! Miau! Zebrało si

ę

 równie

Ŝ

 sporo  

kotów, które szczekały na swego koleg

ę

 troch

ę

 z nienawi

ś

ci, 

Ŝ

e jest inny ni

Ŝ

  

one, a troch

ę

 z zazdro

ś

ci. I mimo wszystko to jeden z nich, to drugi ulegał  

zarazie i zaczynał miaucze

ć

. Trzeba było woła

ć

 stra

Ŝ

aków z drabinami, aby zmusi

ć

  

upartego miauczucha do zej

ś

cia. Miaucz

ą

cych kotów, jak si

ę

 ostatecznie okazało,  

było dwadzie

ś

cia. Wszystkie zostały odwiezione do szpitala dla wariatów. Na swój  

sposób mówiły prawd

ę

 - a wi

ę

c musiały by

ć

 zwariowane. Dyrektor szpitala nie  

wiedział, gdzie je umie

ś

ci

ć

. My

ś

lał i rozmy

ś

lał, a

Ŝ

 wreszcie kazał je zamkn

ąć

 w  

celi Calimera. Mo

Ŝ

ecie sobie wyobrazi

ć

, jak bardzo musiał by

ć

 ten podlec  

zadowolony z towarzystwa, które przypominało mu pocz

ą

tek jego nieszcz

ę

snej  

przygody. Nie min

ę

ły dwie godziny, gdy Calimero zacz

ą

ł wariowa

ć

 naprawd

ę

. Wydało  

mu si

ę

Ŝ

e i on jest kotem; zacz

ą

ł mrucze

ć

, miaucze

ć

, a kiedy przez cel

ę

  

przemkn

ę

ła mysz, pierwszy si

ę

 na ni

ą

 rzucił. O tym wszystkim mówiono na mie

ś

cie  

i Zoppino pozbierał te nowiny. Wracał ju

Ŝ

 do domu, kiedy nagle usłyszał znajomy  

głos Gelsomina, 

ś

piewaj

ą

cego jedn

ą

 z ulubionych piosenek swego kraju. "Jestem  

gotów zało

Ŝ

y

ć

 si

ę

 o wszystkie trzy łapy ł

ą

cznie z czwart

ą

 na dodatek, 

Ŝ

e  

Gelsomino usn

ą

ł i 

ś

ni o miłych rzeczach - pomy

ś

lał Zoppino. - Je

Ŝ

eli si

ę

 nie  

po

ś

piesz

ę

, to 

Ŝ

andarmi obudz

ą

 go wcze

ś

niej ni

Ŝ

 ja." Przed domem zobaczył tłum  

ludzi słuchaj

ą

cych 

ś

piewu Gelsomina. Wszyscy stali w milczeniu, nie ruszaj

ą

c  

si

ę

. Od czasu do czasu w s

ą

siednich domach wypadały szyby, ale nikt nie wychylał  

si

ę

 z okien i nie robił awantury. Wydawało si

ę

Ŝ

e urzekaj

ą

cy głos Gelsomina  

wszystkich zaczarował. W tłumie Zoppino zauwa

Ŝ

ył nawet dwóch młodych stra

Ŝ

ników.  

Na ich twarzach malował si

ę

 taki sam zachwyt, jak i na innych. Stra

Ŝ

nicy, jak to  

sami rozumiecie, powinni byli schwyta

ć

 Gelsomina, jednak wcale nie zabierali si

ę

  

do tego. Niestety, zacz

ę

li nadchodzi

ć

 inni, a ich naczelnik uderzeniami  

szpicruty torował sobie drog

ę

 w

ś

ród tłumu. Nie posiadał widocznie muzykalnego  

ucha i 

ś

piew Gelsomina nie robił na nim 

Ŝ

adnego wra

Ŝ

enia. Zoppino wichrem p

ę

dził  

po schodach i jak piłka wpadł do pokoiku. - Obud

ź

 si

ę

! Wstawaj! - zamiauczał  

łaskocz

ą

c Gelsomina po nosie ko

ń

cem ogona. - Do

ść

 koncertu. - Id

ą

 stra

Ŝ

nicy!  

Gelsomino otworzył oczy, przetarł je i zapytał: - Gdzie jestem? - Mog

ę

 ci  

powiedzie

ć

, gdzie si

ę

 zaraz znajdziesz, je

Ŝ

eli natychmiast nie wstaniesz! -  

wołał Zoppino. - W wi

ę

zieniu! - Czy znów 

ś

piewałem? - Pr

ę

dzej! Uciekajmy po  

dachach! - Mówisz jak kot, ale ja nie umiem skaka

ć

 po dachach. - Trzymaj si

ę

  

mego ogona! Zoppino wyskoczył oknem prosto na znajduj

ą

cy si

ę

 poni

Ŝ

ej dach, a  

Gelsomino mógł tylko pój

ść

 za jego przykładem, zamkn

ą

wszy oczy, aby nie dosta

ć

  

zawrotu głowy. Rozdział 14 Tu Benwenuto sam opowiada,~ co si

ę

 z nim działo, ~  

je

Ŝ

eli siadał Na szcz

ęś

cie domy w mie

ś

cie stały ciasno jeden obok drugiego, jak  

background image

ś

ledzie w beczce, i Gelsomino z łatwo

ś

ci

ą

 przeskakiwał z dachu na dach. Je

Ŝ

eli  

chodzi o Zoppina, ten wolałby, aby stały troch

ę

 dalej - wtedy mógłby wykona

ć

  

cho

ć

 jeden skok godny siebie. Nagle Gelsomino po

ś

lizn

ą

ł si

ę

, poleciał w dół i  

spadł na niewielki taras, gdzie jaki

ś

 staruszek podlewał kwiaty. - Prosz

ę

  

wybaczy

ć

! - zawołał pocieraj

ą

c stłuczone kolano. - Wcale nie miałem zamiaru w  

taki sposób znale

źć

 si

ę

 u pana. - Ale

Ŝ

 nic takiego - odpowiedział uprzejmie  

staruszek. - Bardzo si

ę

 ciesz

ę

 z pa

ń

skiego przybycia! Co si

ę

 panu stało?  

Skaleczył pan sobie nog

ę

? Przypuszczam, 

Ŝ

e to nic gro

ź

nego? W tej samej chwili z  

dachu wyjrzał na taras Zoppino. - Czy mo

Ŝ

na? - zamiauczał. - Ach, jeszcze jeden  

go

ść

! - zawołał uradowany staruszek. - Prosz

ę

, prosz

ę

! Ogromnie si

ę

 ciesz

ę

!...  

Bardzo mi tylko przykro - dodał - 

Ŝ

e nie posiadam ani jednego krzesełka i nie  

mam was gdzie posadzi

ć

. - Kolano Gelsomina puchło z minuty na minut

ę

. - Połó

Ŝ

my  

go na łó

Ŝ

ku - zaproponował Zoppino. - Nie mam równie

Ŝ

 łó

Ŝ

ka - odpowiedział  

zmieszany staruszek. - Ale zaraz zejd

ę

 do s

ą

siada i poprosz

ę

 go o fotel. - Nie,  

nie - szybko wtr

ą

cił Gelsomino - b

ę

dzie mi zupełnie dobrze i na podłodze. - W  

takim razie wejd

ź

cie do pokoju - poprosił staruszek - i czujcie si

ę

 jak w domu,  

ja tymczasem przygotuj

ę

 kaw

ę

. Pokoik był mały, ale czysty. Przyjemnie l

ś

niły  

ładne meble - stół, kredens i szafa. Tylko nigdzie nie było wida

ć

 krzesła lub  

łó

Ŝ

ka. - Czy pan nigdy nie siedzi? - zapytał Zoppino staruszka. - Nie, nie  

zdarza mi si

ę

. - I nie sypia pan? - Owszem, 

ś

pi

ę

 niekiedy. Stoj

ą

c. Co prawda  

bardzo rzadko. Nie wi

ę

cej ni

Ŝ

 dwie godziny na tydzie

ń

. Zoppino i Gelsomino  

spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli powiedzie

ć

: "Teraz ten naplecie nam  

koszałek_opałek"... - Przepraszam za niedelikatne pytanie - ci

ą

gn

ą

ł Zoppino. -  

Czy nie mogliby

ś

my si

ę

 dowiedzie

ć

, ile pan ma lat? - Sam tego dokładnie nie  

wiem. Urodziłem si

ę

 dziesi

ęć

 lat temu, ale teraz powinienem mie

ć

 ich albo  

siedemdziesi

ą

t pi

ęć

 albo siedemdziesi

ą

t sze

ść

. Z twarzy go

ś

ci staruszek domy

ś

lił  

si

ę

Ŝ

e przestali mu wierzy

ć

. - Nie, ja nie kłami

ę

 - powiedział westchn

ą

wszy -  

to jest nieprawdopodobna historia, ale nie ma w niej ani kropli kłamstwa. Je

Ŝ

eli  

chcecie, opowiem wam j

ą

, zanim ugotuje si

ę

 kawa... Nazywam si

ę

 naprawd

ę

  

Benwenuto, ale ludzie nazywaj

ą

 mnie Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

... I  

staruszek opowiedział im swoj

ą

 histori

ę

. Urodził si

ę

 w rodzinie gałganiarza. Jak  

tylko pojawił si

ę

 na 

ś

wiecie, zaraz wyskoczył z pieluszek i zacz

ą

ł biega

ć

 po  

pokoju. Tak 

Ŝ

wawego niemowl

ę

cia nikt jeszcze nie widział. Wieczorem poło

Ŝ

ono go  

do kołyski, a rano okazało si

ę

Ŝ

e kołyska zrobiła si

ę

 dla niego za mała i nogi  

chłopca z niej wystaj

ą

. - Widocznie - powiedział ojciec - 

ś

pieszy si

ę

Ŝ

eby  

urosn

ąć

 i szybciej zacz

ąć

 pomaga

ć

 rodzicom. Wieczorem rozbierano Benwenuta i  

kładziono do łó

Ŝ

ka, a rano wczorajsze ubranie ju

Ŝ

 na niego nie pasowało. Buty za  

w

ą

skie, a koszula p

ę

kała w szwach. - No, to nie jest takie straszne - mówiła  

matka. - Czego jak czego, ale szmat w domu gałganiarza jest pod dostatkiem.  
Zaraz uszyj

ę

 mu nowe ubranie. Po jakim

ś

 tygodniu Benwenuto tak wyrósł, 

Ŝ

e  

s

ą

siedzi poradzili, aby go posła

ć

 do szkoły. Matka posłuchała rady i  

zaprowadziła go do nauczyciela. Ale nauczyciel si

ę

 rozgniewał. - Dlaczego pani  

nie przyprowadziła go wcze

ś

niej? Przecie

Ŝ

 teraz jest zima. Któ

Ŝ

 rozpoczyna nauk

ę

  

ś

rodku roku szkolnego? Gdy matka odpowiedziała, 

Ŝ

e Benwenuto ma dopiero siedem  

dni, nauczyciel rozgniewał si

ę

 jeszcze bardziej: - Siedem dni? Nie jestem  

nia

ń

k

ą

, szanowna pani! Prosz

ę

 przyj

ść

 za siedem lat, wtedy porozmawiamy. Ale gdy  

oderwał nos od dziennika klasowego, zobaczył, 

Ŝ

e Benwenuto jest o wiele wi

ę

kszy  

od ka

Ŝ

dego z jego uczniów. Posadził wi

ę

c chłopca w ostatniej ławce i zacz

ą

ł  

klasie wyja

ś

nia

ć

Ŝ

e dwa razy dwa równa si

ę

 cztery. W południe zad

ź

wi

ę

czał  

dzwonek, wszyscy uczniowie wyskoczyli z ławek i wybiegli z klasy. Tylko  
Benwenuto siedział na swoim miejscu. - Benwenuto - zwrócił si

ę

 do niego  

nauczyciel - wyjd

ź

, trzeba przewietrzy

ć

 klas

ę

. - Kiedy nie mog

ę

 wyj

ść

, prosz

ę

  

pana. Rzeczywi

ś

cie, po czterech lekcjach tak urósł, 

Ŝ

e po prostu mocno uwi

ą

zł w  

ławce. Trzeba było wzywa

ć

 wo

ź

nego, 

Ŝ

eby mu pomógł si

ę

 z niej wydosta

ć

.  

Nast

ę

pnego ranka przygotowano dla Benwenuta wi

ę

ksz

ą

 ławk

ę

, ale w południe znów  

nie mógł wsta

ć

, bo i ta ławka stała si

ę

 dla niego za ciasna. Chłopiec siedział w  

niej zupełnie jak mysz w pułapce. Musiano wezwa

ć

 stolarza, który rozbił ławk

ę

 na  

kawałki. Nauczyciel a

Ŝ

 si

ę

 za głow

ę

 złapał. - Jutro przyniesiemy dla ciebie  

ławk

ę

 z pi

ą

tej klasy - powiedział i zaraz wydał odpowiednie polecenie. - No, a  

teraz? - zapytał, kiedy ławka została przyniesiona. - Dobrze! Zupełnie  
przestronnie! - odrzekł rado

ś

nie Benwenuto i kilkakrotnie wstawał i siadał. Ale  

background image

za ka

Ŝ

dym razem coraz trudniej było mu wstawa

ć

. A o godzinie dwunastej, kiedy  

zad

ź

wi

ę

czał dzwonek, wszystko powtórzyło si

ę

 od pocz

ą

tku i znowu trzeba było  

wzywa

ć

 stolarza. Dyrektor szkoły i burmistrz zacz

ę

li protestowa

ć

: - Có

Ŝ

 tam u  

pana si

ę

 dzieje, profesorze? Czy nie potrafi pan ju

Ŝ

 utrzyma

ć

 posłusze

ń

stwa w  

klasie? W tym roku ławki trzaskaj

ą

 jak orzechy. Funduszy miejskich nie starczy  

na kupowanie ka

Ŝ

dego dnia nowej ławki. Wtedy gałganiarz zaprowadził syna do  

lekarza i opowiedział mu wszystko. - Zobaczymy, zobaczymy - rzekł doktor.  
Nało

Ŝ

ył okulary, 

Ŝ

eby lepiej widzie

ć

, i zmierzył wzrost Benwenuta. - Teraz -  

polecił - siadaj. Benwenuto usiadł na krze

ś

le. Doktor poczekał, a

Ŝ

 minie jedna  

minuta, i powiedział: - Wsta

ń

. Benwenuto wstał i doktor zmierzył go wzdłu

Ŝ

 i  

wszerz. - Hm - chrz

ą

kn

ą

ł i nie wierz

ą

c temu, co widzi, przetarł okulary. -  

Usi

ą

d

ź

 no jeszcze raz. W ko

ń

cu orzekł: - To jest bardzo interesuj

ą

cy przypadek.  

Chłopiec cierpi na jak

ąś

 now

ą

 chorob

ę

, dotychczas nie znan

ą

. Choroba polega na  

tym, 

Ŝ

e kiedy dziecko siedzi, to szybko si

ę

 starzeje. Ka

Ŝ

da minuta, któr

ą

 sp

ę

dza  

siedz

ą

c, równa si

ę

 dla niego całemu miesi

ą

cowi. Leczenie jest proste: chłopiec  

musi zawsze by

ć

 na nogach, w przeciwnym wypadku za kilka tygodni b

ę

dzie starcem  

z siw

ą

 brod

ą

. Od tego dnia 

Ŝ

ycie Benwenuta uległo całkowitej zmianie. W szkole  

zrobiono dla niego specjaln

ą

 ławk

ę

 bez siedzenia. W domu jadł na stoj

ą

co. A  

kiedy zachciało mu si

ę

 chocia

Ŝ

 chwil

ę

 odpocz

ąć

 przy kominku, zaraz rozlegało  

si

ę

: - Wstawaj! Wstawaj! Chcesz siedzie

ć

? - Co ty wyprawiasz! Chcesz si

ę

  

zestarze

ć

? - No, a łó

Ŝ

ko? 

ś

adnych łó

Ŝ

ek, je

Ŝ

eli nie miał si

ę

 obudzi

ć

 z biał

ą

  

brod

ą

. Wi

ę

c Benwenuto musiał si

ę

 nauczy

ć

 spa

ć

 na stoj

ą

co, tak jak 

ś

pi

ą

 konie. I  

oto z tych powodów s

ą

siedzi nazwali go Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

. To  

przezwisko zostało mu ju

Ŝ

 na całe 

Ŝ

ycie. Pewnego nieszcz

ę

snego dnia zachorował  

ojciec Benwenuta. Wkrótce, czuj

ą

c, 

Ŝ

e umiera, wezwał do siebie syna. - Benwenuto  

- powiedział, zanim zamkn

ą

ł oczy na zawsze - teraz twoja kolej, aby pomaga

ć

  

matce. Jest przecie

Ŝ

 stara i nie mo

Ŝ

e ju

Ŝ

 pracowa

ć

. Poszukaj sobie uczciwej  

pracy. Praca ci nie zaszkodzi. Na odwrót, dzi

ę

ki niej pozostaniesz długo młody,  

poniewa

Ŝ

 nie b

ę

dziesz miał czasu na siedzenie z zało

Ŝ

onymi r

ę

kami. Nast

ę

pnego  

dnia Benwenuto wybrał si

ę

 na poszukiwanie pracy. Ale ludzie 

ś

miali mu si

ę

 prosto  

w oczy. - Pracy, mówisz? Nie, synku, my nie bawimy si

ę

 w piłk

ę

 ani w kr

ę

gle.  

Jeste

ś

 za młody, 

Ŝ

eby pracowa

ć

 w fabryce. Nie wolno tu zatrudnia

ć

 dzieci.  

Benwenuto nie spierał si

ę

. Natychmiast znalazł wyj

ś

cie z sytuacji. Wróciwszy do  

domu, zasiadł przed lustrem i czekał. "Doktor powiedział, 

Ŝ

e wystarczy, abym  

usiadł, a postarzej

ę

 si

ę

. Zobaczymy, czy to prawda..." Po kilku minutach  

zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e ro

ś

nie. Zacz

ę

ły go uciska

ć

 pantofle. Zrzucił je i przygl

ą

dał si

ę

  

swoim nogom. Po prostu wydłu

Ŝ

ały si

ę

 w oczach, gdy za

ś

 spojrzał w lustro, bardzo  

si

ę

 zdziwił. - Któ

Ŝ

 to jest ten czarnow

ą

sy młodzieniec, który na mnie patrzy?  

Chyba si

ę

 znamy. Ju

Ŝ

 gdzie

ś

 go widziałem... W ko

ń

cu zrozumiał i roze

ś

miał si

ę

: -  

Przecie

Ŝ

 to jestem ja! Tylko zupełnie dorosły. Ale b

ę

dzie lepiej, je

Ŝ

eli ju

Ŝ

  

wstan

ę

. Nie chc

ę

 si

ę

 bardziej zestarze

ć

. Wyobra

ź

cie sobie min

ę

 matki Benwenuta,  

kiedy zjawił si

ę

 przed ni

ą

 wysoki, barczysty młodzieniec, z dono

ś

nym głosem i  

w

ą

sami jak u brygadiera. - Benwenuto! Synu mój! Jak si

ę

 zmieniłe

ś

! - To nic  

strasznego, mamo. Wreszcie b

ę

d

ę

 mógł pracowa

ć

. Teraz ju

Ŝ

 nie obijał progów  

fabryk, ale po prostu wytoczył z szopy ojcowski wózek i je

ź

dził po ulicach,  

gło

ś

no krzycz

ą

c: - Gałgany! Szmaty! Gałgany! Szmaty! - Có

Ŝ

 za 

ś

liczny chłopak!  

Sk

ą

d on tu przyszedł? - wołali ludzie wychodz

ą

c na próg, zwabieni jego pi

ę

knym  

głosem. Tak zacz

ą

ł Benwenuto pracowa

ć

. Wszyscy go lubili. Ci

ą

gle był na nogach,  

zawsze co

ś

 robił, zawsze gotów był ka

Ŝ

demu pomóc - nic dziwnego, 

Ŝ

e stał si

ę

  

ulubie

ń

cem wszystkich. Chciano go nawet wybra

ć

 burmistrzem. - Przydałby si

ę

 nam  

taki, który nie zagrzewa miejsca na stołku - mówiono. Benwenuto nie przyj

ą

ł  

jednak tego zaszczytu. Po kilku latach umarła jego matka i wtedy pomy

ś

lał sobie:  

"Jestem samotny. Siedzie

ć

 bez zaj

ę

cia tak czy owak nie mog

ę

, gdy

Ŝ

 szybko si

ę

  

zestarzej

ę

. Wybior

ę

 si

ą

 wi

ę

c na włócz

ę

g

ę

 po 

ś

wiecie, zobacz

ę

, co si

ę

 na nim  

dzieje". Wzi

ą

ł swój wózek z gałganami i niewiele si

ę

 zastanawiaj

ą

c, wyruszył w  

drog

ę

. W

ę

drował dniami i nocami bez zm

ę

czenia. Niemało interesuj

ą

cych rzeczy  

zobaczył w czasie swej podró

Ŝ

y, niemało poznał ludzi. - Jeste

ś

 dzielnym  

młodzie

ń

cem - mówili mu - si

ą

d

ź

, porozmawiaj z nami. - Dzi

ę

kuj

ę

, wol

ę

 posta

ć

 -  

odpowiadał Benwenuto. W

ę

drował, w

ę

drował i nie starzał si

ę

. Ale pewnego razu  

przechodził koło jakiej

ś

 ubogiej lepianki i spojrzawszy w okno, ujrzał obraz,  

który mu 

ś

cisn

ą

ł serce. W łó

Ŝ

ku le

Ŝ

ała chora kobieta, a dokoła niej po podłodze  

background image

pełzało kilkoro małych dzieci. Darły si

ę

 z całej siły, jak by chciały si

ę

  

nawzajem przekrzycze

ć

. - Młodzie

ń

cze - powiedziała kobieta zobaczywszy Benwenuta  

- je

Ŝ

eli si

ę

 nie bardzo spieszysz, wst

ą

p do nas na chwil

ę

. Nie wolno mi si

ę

  

ruszy

ć

 i nie mog

ę

 ukołysa

ć

 dzieci, a ka

Ŝ

da ich łza to nó

Ŝ

 w moje serce.  

Benwenuto wszedł do pokoju, wzi

ą

ł na r

ę

ce jednego z malców, pochodził z nim tam  

i z powrotem i u

ś

pił go. W ten sposób uspokoił i reszt

ę

. Tylko ostatnie,  

najmłodsze, nie chciało usn

ąć

. - Usi

ą

d

ź

 na chwil

ę

 - doradziła kobieta - i  

potrzymaj je na r

ę

kach, a zobaczysz, 

Ŝ

e u

ś

nie. Benwenuto usiadł na ławeczce koło  

pieca i płacz

ą

ce dziecko od razu si

ę

 usłokoiło. Malec był tak miły, 

Ŝ

e Benwenuto  

zacz

ą

ł si

ę

 z nim bawi

ć

 i nawet za

ś

piewał mu piosenk

ę

. - Dzi

ę

kuj

ę

 ci z całego  

serca! - powiedziała kobieta, gdy dziecko usn

ę

ło. - Byłam ju

Ŝ

 tak zrozpaczona,  

Ŝ

Ŝ

ycie stało mi si

ę

 niemiłe. Zabieraj

ą

c si

ę

 do odej

ś

cia, Benwenuto niechc

ą

cy  

spojrzał w lustro, które wisiało koło pieca, i zobaczył na swojej głowie białe  
pasmo włosów. "Zapomniałem, 

Ŝ

e si

ę

 starzej

ę

, kiedy siedz

ę

" - przeleciało mu  

przez my

ś

L. Ale potem wzruszył ramionami, popatrzył na słodko 

ś

pi

ą

ce dzieciaki i  

poszedł swoj

ą

 drog

ą

. Innym razem przechodził noc

ą

 przez jak

ąś

 wioszczyn

ę

 i  

zobaczywszy w jednym z domków 

ś

wiatło, zajrzał do okna. W pokoju stał warsztat  

tkacki, przy którym pracowała dziewczyna wzdychaj

ą

c ci

ęŜ

ko. - Co ci jest? -  

zapytał j

ą

 Benwenuto. - Och, nie 

ś

pi

ę

 ju

Ŝ

 trzeci

ą

 noc... A do jutra musz

ę

  

koniecznie doko

ń

czy

ć

 ten dywanik. Je

Ŝ

eli nie zd

ąŜę

, nie otrzymam zapłaty i wtedy  

cała rodzina b

ę

dzie głodna. Nawet mog

ą

 mi zabra

ć

 warsztat. Ach, czego bym nie  

dała, 

Ŝ

eby pospa

ć

 cho

ć

by pół godzinki! "Pół godzinki to tylko trzydzie

ś

ci minut  

- pomy

ś

lał Benwenuto. - Mog

ę

 popracowa

ć

 trzydzie

ś

ci minut na tym warsztacie". -  

Wiesz co - powiedział - id

ź

 spa

ć

, a ja popracuj

ę

 za ciebie. Ten warsztat podoba  

mi si

ę

. Za pół godziny ci

ę

 obudz

ę

. Dziewczyna skuliła si

ę

 na ławie jak kotek i  

zaraz usn

ę

ła. Benwenuto zacz

ą

ł pracowa

ć

. Min

ę

ło pół godziny, ale 

Ŝ

al mu było  

obudzi

ć

 dziewczyn

ę

. Za ka

Ŝ

dym razem, kiedy podchodził do niej, wydawało mu si

ę

,  

Ŝ

ś

ni ona jaki

ś

 bardzo pi

ę

kny sen. Zacz

ę

ło 

ś

wita

ć

, wzeszło sło

ń

ce i wtedy  

dziewczyna sama si

ę

 obudziła. - Pozwoliłe

ś

 mi przespa

ć

 cał

ą

 noc? - Ech,  

drobiazg! Nie nudziłem si

ę

! "Trudno powiedzie

ć

, o ile lat dzisiaj si

ę

  

zestarzałem" - pomy

ś

lał Benwenuto, ale nie czuł najmniejszego 

Ŝ

alu. Doko

ń

czył  

tka

ć

 dywanik i dziewczyna była szcz

ęś

liwa. Za ka

Ŝ

dym razem, kiedy naszemu  

Benwenutowi zdarzyło si

ę

 usi

ąść

, a

Ŝ

eby komu

ś

 pomóc, siwiały mu włosy. Pó

ź

niej  

stopniowo zginały mu si

ę

 plecy, zupełnie jak drzewo na silnym wietrze, i oczy  

traciły blask. Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

 starzał si

ę

. Ludzie, którzy znali  

jego dzieje, mówili: - Có

Ŝ

 ci przyniosło twoje dobre serce? Gdyby

ś

 my

ś

lał tylko  

o sobie, byłby

ś

 teraz młodzie

ń

cem 

Ŝ

wawym jak wróbel. Benwenuto nie zgadzał si

ę

 z  

tym. Ka

Ŝ

dy siwy włos przypominał mu o jakim

ś

 dobrym uczynku. Czego wi

ę

c miał  

Ŝ

ałowa

ć

? - Mogłe

ś

 zachowa

ć

 swoje 

Ŝ

ycie dla siebie, a nie rozdawa

ć

 je wszystkim  

po trochu - mówili mu s

ą

siedzi. Ale Benwenuto tylko si

ę

 u

ś

miechał i kiwał głow

ą

.  

My

ś

lał o tym, 

Ŝ

e ka

Ŝ

dy siwy włos pomógł mu znale

źć

 nowego przyjaciela i takich  

przyjaciół miał wiele tysi

ę

cy. Niezmordowany był nadal w swoich w

ę

drówkach,  

chocia

Ŝ

 opierał si

ę

 teraz na lasce i cz

ę

sto si

ę

 zatrzymywał, aby wytchn

ąć

. -  

Naw

ę

drowałem si

ę

, naw

ę

drowałem, a

Ŝ

 trafiłem do tego kraju i postanowiłem si

ę

 w  

nim osiedli

ć

 - zako

ń

czył swoje opowiadanie Benwenuto. - I tutaj w dalszym ci

ą

gu  

uprawiam ojcowski fach, fach gałganiarza. - Ale przecie

Ŝ

 na 

ś

wiecie jest wiele  

innych krajów - zdziwił si

ę

 Zoppino - dlaczego nie miałby pan wybra

ć

 lepszego  

ni

Ŝ

 ten? Benwenuto u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. - W tym najnieszcz

ęś

liwszym na 

ś

wiecie kraju  

ludziom potrzebna jest pomoc bardziej ni

Ŝ

 w ka

Ŝ

dym innym. Czyli 

Ŝ

e tu jest moje  

miejsce. - Jakie to pi

ę

kne! - wyszeptał Gelsomino, który wzruszył si

ę

 do łez,  

słuchaj

ą

c opowiadania staruszka. - Oto najbardziej słuszna droga. Teraz wiem, co  

powinienem czyni

ć

 ze swoim głosem. Musi on pomaga

ć

 ludziom, zamiast przynosi

ć

  

zmartwienia. - Niełatwo ci to przyjdzie - zauwa

Ŝ

ył Zoppino. - Na przykład  

zechcesz za

ś

piewa

ć

 kołysank

ę

, a dzieciaki jeszcze bardziej si

ę

 rozkrzycz

ą

.  

Przecie

Ŝ

 twój głos jest zdolny przebudzi

ć

 cały kraj. - Budzenie 

ś

pi

ą

cych czasem  

bywa skuteczne - wtr

ą

cił Benwenuto. - Tym wła

ś

nie si

ę

 zajm

ę

 - zdecydowanie  

o

ś

wiadczył Gelsomino uderzywszy pi

ęś

ci

ą

 w podłog

ę

. - Przede wszystkim zajmiesz  

si

ę

 swoim kolanem - powiedział Zoppino. Kolano rzeczywi

ś

cie puchło i puchło.  

Gelsomino nie mógł ju

Ŝ

 ani chodzi

ć

, ani sta

ć

. Wtedy postanowiono, 

Ŝ

e dopóki mu  

si

ę

 nie poprawi, b

ę

dzie mieszkał u Benwenuta. Przecie

Ŝ

 staruszek prawie nigdy  

nie sypia i mo

Ŝ

e przypilnowa

ć

, aby Gelsomino nie 

ś

piewał przez sen i nie trafił  

background image

w łapy 

Ŝ

andarmów króla Giacomone. Rozdział 15 Ołówek szybko biegnie ~ po 

ś

cianie  

~ i przed malarzem ~ staje 

ś

niadanie Bananito wyszedł z domu wcze

ś

nie rano i  

poszedł, gdzie go nogi ponios

ą

. Nie miał 

Ŝ

adnych okre

ś

lonych planów. Po prostu  

bardzo chciał zrobi

ć

 jak najpr

ę

dzej co

ś

 takiego, 

Ŝ

eby wszystkim pokaza

ć

, co  

potrafi. Ranek był jasny, słoneczny. W głowie Bananita rodziły si

ę

 tysi

ą

ce  

wspaniałych pomysłów. Nagle poczuł niezwykły zapach i wydało mu si

ę

Ŝ

e mi

ę

dzy  

kamieniami bruku ulicznego zakwitło niezliczone mnóstwo fiołków. "Oto najlepsza  
rzecz, jak

ą

 mógłbym zrobi

ć

!" - pomy

ś

lał Bananito. I tam, gdzie stał, obok  

parkanu jakiej

ś

 fabryki, usiadł na chodniku, wyj

ą

ł z pudełka kawałek kredy i  

wzi

ą

ł si

ę

 do roboty. Natychmiast dokoła niego zgromadzili si

ę

 robotnicy. - Mog

ę

  

si

ę

 zało

Ŝ

y

ć

 - powiedział jeden - 

Ŝ

e on zaraz narysuje okr

ę

cik albo goł

ą

bki.  

Tylko gdzie jest pies, który trzyma czapk

ę

 na datki? - Byłem raz 

ś

wiadkiem, jak  

taki malarz narysował na chodniku czerwon

ą

 kresk

ę

, a wszyscy stoj

ą

cy dokoła  

głowili si

ę

, co ona oznacza. - No i co oznaczała? - Wszyscy o to pytali malarza,  

a ten odpowiadał, 

Ŝ

e chce zobaczy

ć

, czy kto

ś

 potrafi przej

ść

 pod t

ą

 kresk

ą

. -  

Mo

Ŝ

e był stukni

ę

ty? - Ale ten chyba nie... Patrzcie! Bananito ani na chwil

ę

 nie  

odrywał si

ę

 od pracy. Na chodniku powstawało całe pole fiołków. Był to rysunek  

tak pi

ę

kny, 

Ŝ

e nagle powietrze wydało si

ę

 przepojone cudownym zapachem kwiatów.  

- Wydaje mi si

ę

Ŝ

e te fiołki pachn

ą

 - zauwa

Ŝ

ył jeden z robotników. - Lepiej  

powiedz, 

Ŝ

e to zapach cebuli, a nie fiołków, bo raz_dwa zamkn

ą

 ci

ę

 w areszcie -  

poradził mu towarzysz. - Ale zapach si

ę

 czuje, to prawda. Wszyscy w milczeniu  

stali dokoła Bananita. Było tak cicho, 

Ŝ

e słyszało si

ę

, jak poskrzypuje na  

kamieniach jego kreda. Z ka

Ŝ

d

ą

 now

ą

 kresk

ą

 kładzion

ą

 na chodnik zapach fiołków  

stawał si

ę

 

Ŝ

ywszy i mocniejszy. Robotnicy byli wzruszeni. Przest

ę

powali z nogi  

na nog

ę

, przekładali paczki ze 

ś

niadaniami z r

ę

ki do r

ę

ki, udawali, 

Ŝ

e  

sprawdzaj

ą

, czy dobrze napompowane s

ą

 opony ich rowerów, ale nie spuszczali z  

oka ani jednego ruchu Bananita i tylko poci

ą

gali nosami, 

Ŝ

eby uraczy

ć

 si

ę

  

cudownym aromatem, który tak radował serce. Zawyła syrena fabryczna wzywaj

ą

c do  

pracy, ale nikt nie ruszył si

ę

 z miejsca. Dokoła rozlegało si

ę

 tylko: - Zuch! To  

ci zuch! Na koniec Bananito oderwał si

ę

 od roboty i spojrzał na zebranych.  

Wyczytał w ich oczach tyle wdzi

ę

czno

ś

ci, 

Ŝ

e zawstydzony zabrał swoje farby i  

oddalił si

ę

 po

ś

piesznie. Kilku robotników go dogoniło. - Có

Ŝ

 ty? Dok

ą

d idziesz?  

Poczekaj chwil

ę

, zaraz wywrócimy kieszenie i oddamy ci wszystkie nasze  

pieni

ą

dze. Nikomu z nas nie zdarzyło si

ę

 jeszcze ogl

ą

da

ć

 tak cudownych rysunków.  

- Dzi

ę

kuj

ę

 - powiedział cicho Bananito - bardzo dzi

ę

kuj

ę

! I po

ś

pieszył na drug

ą

  

stron

ę

 ulicy, bo chciał szybciej pozosta

ć

 sam. Serce biło mu tak silnie, 

Ŝ

e  

marynarka na piersiach ruszała si

ę

, jak by si

ę

 pod ni

ą

 schował kot. Bananito był  

rzeczywi

ś

cie szcz

ęś

liwy. Długo chodził po ulicach, nie decyduj

ą

c si

ę

 na  

rozpocz

ę

cie jakiegokolwiek nowego rysunku. Tysi

ą

ce pomysłów wpadały mu do głowy,  

ale nie mógł wybra

ć

 z nich nawet jednego. W ko

ń

cu, spostrzegłszy wał

ę

saj

ą

cego  

si

ę

 psa, zrozumiał ostatecznie, co powinien uczyni

ć

. Ulokował si

ę

 na chodniku i  

zacz

ą

ł rysowa

ć

. W Kraju Kłamczuchów zawsze znajd

ą

 si

ę

 tacy, którzy nie maj

ą

 nic  

do roboty i dlatego włócz

ą

 si

ę

 po ulicach. To zawodowi przechodnie albo, mówi

ą

c  

po prostu, bezrobotni. Dokoła Bananita znowu zebrała si

ę

 gromada ludzi i zacz

ę

ły  

pada

ć

 uwagi pod jego adresem. - Co to niektórym przychodzi do głowy! Zachciało  

mu si

ę

 rysowa

ć

 kota, jak by ich w mie

ś

cie było mało. - To specjalny kot -  

powiedział 

Ŝ

artobliwie Bananito. - Słyszycie? On rysuje specjalnego kota. Mo

Ŝ

e  

b

ę

dzie w okularach? Dyskusje umilkły jakby pod wpływem czarów, kiedy Bananito  

ostatni raz poci

ą

gn

ą

ł kred

ą

 po ogonie narysowanego psa i ten, zerwawszy si

ę

 z  

ziemi, zacz

ą

ł wesoło szczeka

ć

. Tłum wydał okrzyk podziwu. W tej samej chwili  

nadbiegł policjant. - Co takiego? Co tu si

ę

 stało? Aha, ju

Ŝ

 widz

ę

. I nawet  

słysz

ę

! Szczekaj

ą

cy kot! Jak by

ś

my mieli mało kłopotów z miaucz

ą

cymi psami! Czyj  

on jest? Tłum rozszedł si

ę

 po

ś

piesznie, 

Ŝ

eby nie odpowiada

ć

. Tylko jednemu  

biedakowi nie udało si

ę

 wykr

ą

ci

ć

, poniewa

Ŝ

 stał obok policjanta i ten złapał go  

za r

ę

k

ę

. - To jego kot - odpowiedział wskazuj

ą

c na Bananita i spu

ś

cił oczy.  

Policjant rzucił si

ę

 na malarza. - Chod

ź

, pójdziesz ze mn

ą

! Bananito nie mógł  

si

ę

 opiera

ć

. Zebrał swoje kredki i nie trac

ą

c dobrego humoru, ruszył za  

policjantem. A pies, kr

ę

c

ą

c ogonem, poszedł swoj

ą

 drog

ą

. Malarza osadzono w  

wi

ę

ziennej celi i kazano czeka

ć

, dopóki nie wezwie go naczelnik policji.  

Bananita a

Ŝ

 sw

ę

działy r

ę

ce, tak chciało mu si

ę

 pracowa

ć

. Narysował du

Ŝ

ego ptaka  

i podrzucił go w powietrze. Ale ptak nie odlatywał. Udiadł na ramieniu malarza i  

background image

zacz

ą

ł pieszczotliwie dzioba

ć

 jego ucho. - Aha, pewno chce ci si

ę

 je

ść

 -  

zauwa

Ŝ

ył Bananito. Narysował kilka ziarenek prosa i wtedy przypomniało mu si

ę

,  

Ŝ

e sam jeszcze nie jadł 

ś

niadania. "Jajecznica z dwóch jajek wystarczy. I nie  

zaszkodziłaby jeszcze jaka

ś

 ryba" - pomy

ś

lał Bananito. Natychmiast narysował to  

wszystko, a wtedy apetyczny zapach jajecznicy rozszedł si

ę

 po celi, przedostał  

si

ę

 za drzwi i podra

Ŝ

nił nozdrza stra

Ŝ

nika. - Hm, smakowicie pachnie -  

powiedział stra

Ŝ

nik poci

ą

gaj

ą

c nosem. Wkrótce jednak zaniepokoił si

ę

 i otworzył  

małe okieneczko w drzwiach celi. Ujrzawszy wi

ęź

nia zajadaj

ą

cego z apetytem  

jajecznic

ę

, stra

Ŝ

nik skamieniał ze zdumienia. W takiej sytuacji zastał go  

naczelnik stra

Ŝ

y. - Znakomicie! - krzykn

ą

ł nie posiadaj

ą

c si

ę

 z gniewu. -  

Wspaniale! Okazuje si

ę

Ŝ

e tu wi

ęź

niom nosz

ą

 obiady z restauracji! - Ja nie...  

ja nie... - zdołał tylko wyj

ą

ka

ć

 stra

Ŝ

nik. - Nie znasz przepisów? Chleb i woda!  

Woda i chleb! I nic wi

ę

cej! - Nie wiem, sk

ą

d on to wszystko ma - odezwał si

ę

 w  

ko

ń

cu stra

Ŝ

nik - mo

Ŝ

e przyniósł jajko w kieszeni? - A patelni

ę

, na której je  

usma

Ŝ

ył, te

Ŝ

 miał w kieszeni? Widz

ę

Ŝ

e wystarczy, abym si

ę

 oddalił, a w celach  

zjawiaj

ą

 si

ę

 całe kuchnie! Jednak

Ŝ

e naczelnik zaraz zmuszony został do  

stwierdzenia, 

Ŝ

e o 

Ŝ

adnej kuchni nawet mowy nie było. Bananito, chc

ą

c wybawi

ć

  

stra

Ŝ

nika z trudnej sytuacji, postanowił opowiedzie

ć

, w jaki sposób przygotował  

sobie 

ś

niadanie. - No nie, ja nie jestem takim durniem! Mnie nie nabierzesz -  

powiedział naczelnik stra

Ŝ

y wysłuchawszy z niedowierzaniem malarza. - A je

Ŝ

eli  

zaraz ka

Ŝę

 tu sobie poda

ć

 fl

ą

dr

ę

 w białym winie, co wtedy zrobisz? Zamiast  

odpowiedzi malarz wzi

ą

ł arkusz papieru i zacz

ą

ł rysowa

ć

 zamówion

ą

 potraw

ę

. - Jak  

pan sobie 

Ŝ

yczy, z pietruszk

ą

 czy bez? - zapytał nie przerywaj

ą

c pracy. - Z  

pietruszk

ą

 - 

ś

miej

ą

c si

ę

 odparł naczelnik. - Rzeczywi

ś

cie uwa

Ŝ

asz mnie za dudka.  

Ale to nic, gdy sko

ń

czysz malowa

ć

, b

ę

dziesz musiał połkn

ąć

 cały ten papier a

Ŝ

 do  

ostatniego kawałka. Lecz kiedy Bananito ko

ń

czył rysowa

ć

, z obrazu zacz

ę

ła si

ę

  

unosi

ć

 apetyczna para i za chwil

ę

 fl

ą

dra w białym winie ju

Ŝ

 dymiła na stole.  

Wszystkim wydawało si

ę

Ŝ

e a

Ŝ

 prosi: "Zjedz mnie! Zjedz mnie!" - Pa

ń

skie  

zamówienie zostało wykonane - powiedział Bananito do naczelnika stra

Ŝ

y. -  

Smacznego! - Nie jestem głodny - mrukn

ą

ł naczelnik z trudem otrz

ą

saj

ą

c si

ę

 ze  

zdumienia. - Fl

ą

dr

ę

 zje stra

Ŝ

nik, a ty chod

ź

 ze mn

ą

! Rozdział 16 Bananito siedzi  

w celi,~ bo sprzeciwi

ć

 si

ę

 o

ś

mielił~ Naczelnik stra

Ŝ

y wcale nie był durniem.  

Przeciwnie, był wielkim spryciarzem. "Za tego człowieka - kombinował  
odprowadzaj

ą

c Bananita do królewskiego pałacu - mo

Ŝ

na otrzyma

ć

 tyle złota, ile  

on sam wa

Ŝ

y, a poniewa

Ŝ

 mój kufer jest dostatecznie gł

ę

boki, dlaczegó

Ŝ

 by nie  

skierowa

ć

 do niego. ze dwóch, trzech worków złota? Przecie

Ŝ

 i tak ono tam  

miejsca nie zagrzeje..." Ale jego nadzieje nie spełniły si

ę

. Gdy król Giacomone  

dowiedział si

ę

, o co chodzi, rozkazał natychmiast przyprowadzi

ć

 malarza do  

siebie. A naczelnika stra

Ŝ

y potraktował ozi

ę

ble i tylko na po

Ŝ

egnanie powiedział  

mu: - Za to, 

Ŝ

e znale

ź

li

ś

cie tego człowieka, nadaj

ę

 wam Wielki Fałszywy Order  

Zasługi. - Akurat potrzebny mi jest twój order... - mrukn

ą

ł pod nosem naczelnik  

stra

Ŝ

y. - Mam ich ju

Ŝ

 dwa tuziny, a wszystkie z tektury. Gdybym miał w domu  

kulawe stoły, mógłbym te ordery podkłada

ć

 im pod nogi, 

Ŝ

eby si

ę

 nie kiwały.  

Niech tam sobie naczelnik stra

Ŝ

y mruczy, co tylko chce. Zostawmy go w spokoju i  

popatrzmy, jak spotkali si

ę

 Bananito i król Giacomone. Malarz nie czuł si

ę

 ani  

troch

ę

 zmieszany w obecno

ś

ci tak wa

Ŝ

nej osoby i spokojnie odpowiadał na  

wszystkie pytania króla. Rozmawiaj

ą

c z nim, Bananito patrzył z zachwytem na  

prze

ś

liczn

ą

 pomara

ń

czow

ą

 peruk

ę

, która błyszczała na głowie króla niby stos  

pomara

ń

cz na ladzie sklepowej. - Na co tak patrzysz? - zapytał król. - Zachwycam  

si

ę

 włosami Waszej Wysoko

ś

ci. - Hm! A czy mógłby

ś

 namalowa

ć

 takie ładne włosy!  

Król Giacomone miał nadziej

ę

Ŝ

e Bananito namaluje wprost na jego łysinie włosy,  

które stan

ą

 si

ę

 prawdziwe, i nie trzeba b

ę

dzie chowa

ć

 ich na noc do szafy. -  

Takich ładnych na pewno nie potrafi

ę

 - odpowiedział Bananito chc

ą

c królowi  

zrobi

ć

 przyjemno

ść

 tym komplementem. Prawd

ę

 mówi

ą

c, 

Ŝ

al mu było tego biedaka,  

który si

ę

 zamartwiał z powodu swej łysiny. Tyle przecie

Ŝ

 ludzi strzy

Ŝ

e włosy  

bardzo krótko, aby nie mie

ć

 kłopotu z czesaniem! Poza tym m

ęŜ

czy

ź

ni nie powinni  

po

ś

wi

ę

ca

ć

 tyle uwagi swoim włosom. Król 

Ŝ

ało

ś

nie westchn

ą

ł i zdecydował, 

Ŝ

e  

kiedy indziej poleci pomalowa

ć

 swoj

ą

 głow

ę

. "B

ę

dzie lepiej, je

Ŝ

eli na razie  

wykorzystam go w jaki

ś

 inny sposób. Mo

Ŝ

n by, na przykład, z jego pomoc

ą

 zosta

ć

  

wielkim królem i zasłyn

ąć

 w historii." - Mianuj

ę

 ci

ę

 - rzekł do malarza -  

ministrem ogrodu zoologicznego. Koło pałacu jest wspaniały ogród, ale nie ma w  

background image

nim 

Ŝ

adnych zwierz

ą

t. Musisz je namalowa

ć

. A uwa

Ŝ

aj, 

Ŝ

eby 

Ŝ

adnego nie brakło!  

"Prawd

ę

 mówi

ą

c, lepiej by

ć

 ministrem ni

Ŝ

 wi

ęź

niem" - pomy

ś

Lał Bananito. I  

jeszcze przed zachodem sło

ń

ca w obecno

ś

ci tysi

ę

cy zachwyconych widzów narysował  

setki rozmaitych zwierz

ą

t, które natychmiast o

Ŝ

ywały. Były tam lwy, tygrysy,  

krokodyle, słonie, papugi, 

Ŝ

ółwie, pelikany... były równie

Ŝ

 psy, wiele, wiele  

psów: kundle, ogary, charty, jamniki, pudle... Wszystkie, ku wielkiemu oburzeniu  
dworzan, gło

ś

no szczekały. - Czym si

ę

 to zako

ń

czy? - szeptali do siebie  

dworzanie. - Jego Wysoko

ść

 pozwala psom szczeka

ć

? Przecie

Ŝ

 to jest wbrew prawu.  

Takie rzeczy mog

ą

 ludowi, na psa urok, podsun

ąć

 niebezpieczne my

ś

li! Ale  

Giacomone zarz

ą

dził, aby nie przeszkadza

ć

 malarzowi, i pozwolił mu robi

ć

  

wszystk, co zechce. Dlatego dworzanie mogli tylko skrycie w

ś

cieka

ć

 si

ę

 ze  

zło

ś

ci. Zwierz

ę

ta, w miar

ę

 jak je Bananito produkował, zajmowały miejsca w  

klatkach. W basenach pływały obecnie białe nied

ź

wiedzie, foki, pingwiny, a po  

alejach parku biegały małe osiołki, takie, na jakich zwykle wozi si

ę

 dzieci.  

Tego wieczoru Bananito nie wrócił na swój stryszek. Król wyznaczył mu pokój w  
pałacu, a obawiaj

ą

c si

ę

Ŝ

e malarz ucieknie, przydzielił mu na noc dziesi

ę

ciu  

stra

Ŝ

ników. Nast

ę

pnego dnia, gdy Bananito narysował ju

Ŝ

 wszystkie zwierz

ę

ta i w  

ogrodzie zoologicznym nie było co robi

ć

, król mianował go ministrem aprowizacji,  

czyli - jak si

ę

 wyraził - ministrem materiałów pi

ś

miennych. Przed bram

ą

 pałacu  

postawiono któł ze wszystkim, co niezb

ę

dne do rysowania, i posadzono za nim  

Bananita. A mieszka

ń

com miasta powiedziano, 

Ŝ

e mog

ą

 prosi

ć

 malarza o ka

Ŝ

d

ą

  

potraw

ę

, jaka tylko im na my

ś

l przyjdzie. Pocz

ą

tkowo wielu si

ę

 nabrało. Je

Ŝ

eli,  

na przykład, prosili Bananita o atrament, maj

ą

c na my

ś

li chleb (zgodnie ze  

Słownikiem Kłamczuchów), to malarz rysował butelk

ę

 atramentu i jeszcze pop

ę

dzał:  

- No, kto tam nast

ę

pny? - Na co mi to? - wykrzykiwał nieszcz

ęś

nik. - Przecie

Ŝ

  

tego nie mog

ę

 ani zje

ść

, ani wypi

ć

! Jednak

Ŝ

e ludzie szybko zrozumieli: je

Ŝ

eli  

chcesz otrzyma

ć

 od Bananita co

ś

 do jedzenia, nazywaj rzeczy ich prawdziwymi  

nazwami. Dworzanie a

Ŝ

 si

ę

 dusili z oburzenia. - Do czego to podobne! Im dalej,  

tym gorzej - syczeli czerwieni

ą

c si

ę

 ze zło

ś

ci. - To si

ę

 

ź

le sko

ń

czy. Jeszcze  

troch

ę

, a ludzie przestan

ą

 kłama

ć

! Co si

ę

 stało królowi Giacomone? A król  

Giacomone ci

ą

gle czekał, bo nie mógł si

ę

 odwa

Ŝ

y

ć

, aby poprosi

ć

 malarza o  

prawdziwe włosy. "Wtedy ju

Ŝ

 nie b

ę

d

ę

 obawia

ć

 si

ę

 wiatru" - my

ś

lał, a tymczasem  

pozwalał Bananitowi czyni

ć

 wszystko, co mu si

ę

 podobało. Dworzanie wiedzieli, 

Ŝ

e  

król nie znosi 

Ŝ

adnych uwag, i tak si

ę

 w

ś

ciekali, 

Ŝ

e a

Ŝ

 w brzuchach zal

ę

gły si

ę

  

im od tego ropuchy. Królewscy generałowie równie

Ŝ

 nie mogli znale

źć

 sobie  

miejsca ze zło

ś

ci. - Kiedy wreszcie w naszych r

ę

kach znalazł si

ę

 taki człowiek,  

jak ten malarz, co z niego mamy? Jak go wykorzystujemy? Jajecznica, kurcz

ę

ta,  

worki pieczonych kartofli, tabliczki czekolady... Armaty nam s

ą

 potrzebne,  

armaty! Wtedy stworzymy niezwyci

ęŜ

on

ą

 armi

ę

 i powi

ę

kszymy granice naszego  

królestwa! Pewien najbardziej wojowniczy generał udał si

ę

 do króla i opowiedział  

mu o tych planach, a stary pirat Giacomone poczuł, jak zagrała w nim krew. -  
Armaty! - zawołał. - Oczywi

ś

cie, armaty! I okr

ę

ty, samoloty, sterowce... Na rogi  

Belzebuba! Wezwa

ć

 tutaj Bananita! Ju

Ŝ

 od wielu lat poddani nie słyszeli, 

Ŝ

eby  

król Giacomone wspominał rogi Belzebuba. Było to jego ulubione przekle

ń

stwo w  

tych czasach, kiedy stoj

ą

c na kapita

ń

skim mostku, zagrzewał swoich piratów do  

napa

ś

ci na jaki

ś

 bezbronny okr

ę

t. Natychmiast przyprowadzono Bananita do króla.  

Słu

Ŝ

ba ju

Ŝ

 rozwiesiła na 

ś

cianach pokoju mapy i przygotowała pudełko z  

chor

ą

giewkami, 

Ŝ

eby oznacza

ć

 miejsce przyszłych bitew i zwyci

ę

stw. Bananito  

wysłuchał wszystkiego spokojnie i nawet nie przerywał rozpalaj

ą

cych si

ę

 wokół  

niego sporów. Ale kiedy mu wr

ę

czono papier i ołówek, 

Ŝ

eby natychmiast, bez  

zwłoki zacz

ą

ł rysowa

ć

 armaty, wzi

ą

ł du

Ŝ

y arkusz papieru i ogromnymi literami  

napisał na nim tylko jedno słowo "Nie". nast

ę

pnie obniósł ten arkusz po całej  

sali, 

Ŝ

eby wszyscy zobaczyli jego odpowied

ź

. - Panowie - powiedział potem -  

chcecie si

ę

 orze

ź

wi

ć

? Prosz

ę

 bardzo, w ci

ą

gu minuty przygotuj

ę

 wam doskonał

ą

  

kaw

ę

. Chcecie koni, 

Ŝ

eby zapolowa

ć

 na wilki? Mog

ę

 wam narysowa

ć

 najlepsze  

pełnokrwiste rumaki. Ale o armatach zapomnijcie. Armat nigdy ode mnie nie  
otrzymacie! Wtedy dopiero nast

ą

pił prawdziwy koniec 

ś

wiata. Wszyscy zacz

ę

li  

krzycze

ć

, hałasowa

ć

, bi

ć

 pi

ęś

ciami w stół. Tylko jeden Giacomone, 

Ŝ

eby nie  

nadwer

ęŜ

y

ć

 sobie r

ę

ki, zawołał słu

Ŝą

cego i trzasn

ą

ł go w kark. - Głow

ę

!  

Natychmiast odr

ą

ba

ć

 mu głow

ę

! - krzyczeli ze wszystkich stron dworzanie. - Na  

razie - postanowił król - nie b

ę

dziemy malarzowi ucina

ć

 głowy. Damy mu czas na  

background image

opami

ę

tanie si

ę

. Według mnie sprawa jest jasna jak dzie

ń

. Ten człowiek jest  

umysłowo chory. Jest geniuszem, maluje pi

ę

kne obrazy, a wi

ę

c musi by

ć

 wariatem.  

Umie

ś

cimy go na jaki

ś

 czas w szpitalu dla obł

ą

kanych. A tymczasem zabronimy mu  

malowa

ć

. W ten sposób Bananito znalazł si

ę

 w domu dla obł

ą

kanych. Umieszczono go  

w oddzielnej celi i nie pozostawiono mu ani papieru, ani ołówka, ani p

ę

dzla, ani  

farb. W celi nie było ani kawałka cegły czy kredy. Poniewa

Ŝ

 nawet 

ś

ciany były  

wy

ś

ciełane, Bananito postanowił odło

Ŝ

y

ć

 na jaki

ś

 czas prac

ę

 nad nowymi  

arcydziełami. Wyci

ą

gn

ą

ł si

ę

 na ławce, zało

Ŝ

ył r

ę

ce pod głow

ę

 i zacz

ą

ł spogl

ą

da

ć

  

w sufit. Sufit był biały, ale Bananito widział na nim cudowne obrazy - te, które  
koniecznie musi namalowa

ć

, gdy tylko znajdzie si

ę

 na wolno

ś

ci. A nie w

ą

tpił ani  

troch

ę

Ŝ

e b

ę

dzie uwolniony. I miał racj

ę

, gdy

Ŝ

 ju

Ŝ

 kto

ś

 troszczył si

ę

 o ratunek  

dla niego. Na pewno od razu domy

ś

lili

ś

cie si

ę

Ŝ

e był to Zoppino. Rozdział 17  

Uszedł po

ś

cigu ~ dzielny Zoppino. ~ Wyskoczył. P

ę

dził. ~ Ukrył si

ę

. Zgin

ą

ł?  

Kiedy w domu Benwenuta, w którym Gelsomino kurował swoje kolano, dowiedziano  
si

ę

Ŝ

e Bananito został ministrem, Zoppino postanowił pój

ść

 do niego z pro

ś

b

ą

,  

aby si

ę

 przyczynił do uwolnienia ciotki Pannocchii i Romoletty. Niestety, zanim  

dotarł do pałacu, fortuna Bananita obróciła si

ę

 kołem. - Je

Ŝ

eli chcesz zobaczy

ć

  

Bananita, musisz i

ść

 do szpitala wariatów - poinformował go drwi

ą

co stra

Ŝ

nik.  

Zoppino zastanawiał si

ę

 przez dłu

Ŝ

sz

ą

 chwil

ę

, jakim sposobem dostanie si

ę

  

łatwiej do szpitala - jako pacjent czy mo

Ŝ

e inn

ą

 drog

ą

? - Łapki moje -  

powiedział wreszcie - na was licz

ę

 teraz z całym zaufaniem. Gdy ju

Ŝ

 jest was  

cztery, to wdrapanie si

ę

 na mur nie b

ę

dzie 

Ŝ

adn

ą

 sztuk

ą

. Szpital dla obł

ą

kanych  

był ponurym gmachem, zbudowanym w czworobok niby zamczysko i otoczonym fos

ą

  

pełn

ą

 wody. Zoppino musiał zdecydowa

ć

 si

ę

 na k

ą

piel, a kiedy przepłyn

ą

ł fos

ę

,  

wdrapał si

ę

 po murze i w

ś

lizn

ą

ł w pierwsze otwarte okienko. Było to okienko od  

kuchni. Kucharz i posługacze poszli ju

Ŝ

 spa

ć

. W kuchni pozostał tylko mały,  

zmywaj

ą

cy podłog

ę

 kuchcik. Gdy zobaczył Zoppina, krzykn

ą

ł: - Zmykaj, bestio!  

Wiesz chyba, 

Ŝ

e tu nigdy nie ma 

Ŝ

adnych resztek. Biedaczysko kuchcik był zawsze  

tak głodny, 

Ŝ

e sam po

Ŝ

erał wszystkie resztki do ostatniej kruszyny. W po

ś

piechu,  

aby wygoni

ć

 kota, otworzył drzwi na korytarz. Z prawej i lewej strony, a

Ŝ

 do  

ko

ń

ca, znajdowały si

ę

 cele wariatów albo - słuszniej powiedziawszy - ludzi,  

którzy nie słuchali rozkazów króla Giacomone i mówili prawd

ę

. Niektóre cele były  

oddzielone od korytarza mocnymi kratami. Inne były zamkni

ę

te pot

ęŜ

nymi 

Ŝ

elaznymi  

drzwiami, w których umieszczono małe okienka do podawania posiłków. W jednej z  
cel Zoppino zobaczył siedem kotów ciotki Pannocchii, a z nimi, ku swemu  
wielkiemu zdziwieniu - Reksa. Zwini

ę

te w kł

ę

bek i przytulone do siebie, spały i  

na pewno 

ś

niło si

ę

 im co

ś

 bardzo ładnego. Zoppino nie chciał ich budzi

ć

, tym  

bardziej 

Ŝ

e w tej chwili nie mógłby dla nich nic zrobi

ć

. W tej samej celi, jak  

wiecie, siedział równie

Ŝ

 Calimero. Ale ten nie spał i gdy zobaczył Zoppina,  

zawołał: - Bracie, przynie

ś

 mi jak

ąś

 myszk

ę

, cho

ć

by zupełnie malutk

ą

! "Zwariował  

naprawd

ę

" - pomy

ś

Lał Zoppino i poszedł dalej. Na samym ko

ń

cu korytarza  

znajdowała si

ę

 wi

ę

ksza cela, w której spało ze sto osób, mi

ę

dzy innymi ciotka  

Pannocchia i Romoletta. Gdyby to było w dzie

ń

 lub gdyby w celi było 

ś

wiatło,  

Zoppino zauwa

Ŝ

yłby swoje znajome. A gdyby one nie spały, ciotka Pannocchia  

złapałaby kota za ogon tak, jak to cz

ę

sto robiła. Niestety, nie zauwa

Ŝ

ywszy  

nikogo znajomego, Zoppino cichutko min

ą

ł sal

ę

 i poszedł schodami na pi

ę

tro. Tu  

znalazł drzwi celi, w której siedział Bananito. Malarz spokojnie spał zało

Ŝ

ywszy  

r

ę

ce pod głow

ę

. We 

ś

nie widział wspaniałe obrazy, które miał zamiar namalowa

ć

.  

Nagle w jednym z tych obrazów powstała dziura, z prze

ś

licznego bukietu kwiatów  

wysun

ę

ła si

ę

 kocia głowa i zamiauczała głosem Zoppina. Bananito obudził si

ę

 i  

spojrzawszy na drzwi, od razu sobie przypomniał, 

Ŝ

e znajduje si

ę

 w szpitalu dla  

obł

ą

kanych. Jednak

Ŝ

e okienko w drzwiach było uchylone i wida

ć

 w nim było głow

ę

  

miaucz

ą

cego Zoppina. - Bananito! Bananito! Jak ci nie wstyd! Czy

Ŝ

 mo

Ŝ

na tak  

mocno spa

ć

! - Czy mi si

ę

 

ś

ni? Dam sobie głow

ę

 uci

ąć

Ŝ

e te w

ą

sy nale

Ŝą

 do  

Zoppina! - Obud

ź

 si

ę

, mówi

ę

 ci! Tak, to jestem ja, Zoppino, i nawet łapka, któr

ą

  

mi zrobiłe

ś

, te

Ŝ

 jest ze mn

ą

 i słu

Ŝ

y mi wspaniale. Mówi

ą

c to, Zoppino chwacko  

przelazł przez okienko i wskoczył do celi. - Przyszedłem ci

ę

 ratowa

ć

. - Dzi

ę

kuj

ę

  

ci, kochany Zoppino, ale jak? - Sam jeszcze nie wiem. Je

Ŝ

eli chcesz, to ukradn

ę

  

klucze u dozorców. - Nie, mog

ą

 si

ę

 wtedy obudzi

ć

. - Chcesz, to wygryz

ę

 dziur

ę

 w  

drzwiach? - Ach, gdyby

ś

 miał 

ś

widry zamiast z

ę

bów, mo

Ŝ

e udałoby ci si

ę

 to  

zrobi

ć

. Wiesz, czego mi potrzeba? - Czego? - Pilnika. Postaraj si

ę

 o pilnik, a  

background image

dalej ju

Ŝ

 sam sobie dam rad

ę

. - Dobra! Piorunem ci go znajd

ę

, biegn

ę

! - Wszystko  

mo

Ŝ

na byłoby zrobi

ć

 o wiele pr

ę

dzej - zatrzymał go Bananito. - Po prostu  

narysowałbym pilnik, ale te gałgany nie zostawiły mi nawet ogryzka ołówka. -  
Wi

ę

c o to chodzi? - krzykn

ą

ł Zoppino. - Masz moje łapy! Czy zapomniałe

ś

Ŝ

e s

ą

  

one z kredy i olejnej farby? - To prawda... Ale przecie

Ŝ

 stan

ą

 si

ę

 krótsze...  

Zoppino nawet nie chciał słucha

ć

. - Głupstwo! Zawsze mo

Ŝ

esz mi narysowa

ć

 nowe. -  

Wi

ę

c jak si

ę

 wydosta

ć

 z celi? - Narysuj pilnik. - A jak si

ę

 spu

ś

ci

ć

 na dół? -  

Narysuj spadochron. A jak si

ę

 przedosta

ć

 przez fos

ę

? - Narysuj łódk

ę

. Kiedy  

Bananito ko

ń

czył rysowa

ć

 to wszystko, co było potrzebne do ucieczki, łapka  

Zoppina stała si

ę

 ju

Ŝ

 całkiem krótka. - Widzisz - 

ś

miej

ą

c si

ę

 powiedział Zoppino  

- jak to dobrze, 

Ŝ

e nie zmieniłem imienia. Byłem Kulaskiem i zostałem Kulaskiem.  

- Pozwól, narysuj

ę

 ci now

ą

 łapk

ę

 - zaproponował Bananito. - Teraz nie ma czasu.  

Trzeba zrobi

ć

 wszystko, zanim si

ę

 stra

Ŝ

 obudzi. Bananito wzi

ą

ł si

ę

 do roboty. Na  

szcz

ęś

cie narysował tak ostry pilnik, 

Ŝ

e wrzynał si

ę

 on w 

Ŝ

elazo, jak nó

Ŝ

 w  

masło. Wkrótce w drzwiach powstał du

Ŝ

y otwór, przez który nasi przyjaciele  

przecisn

ę

li si

ę

 na korytarz. - Chod

ź

my zabra

ć

 ciotk

ę

 Pannocchi

ę

 i Romolett

ę

 -  

zaproponował Zoppino. - No i nie zapomnijmy o kotach. Jednak

Ŝ

e hałas pilnika  

obudził dozorców, którzy zacz

ę

li szuka

ć

 miejsca, sk

ą

d pochodził. Bananito i  

Zoppino tak si

ę

 zagadali, 

Ŝ

e nie dosłyszeli zbli

Ŝ

aj

ą

cych si

ę

 coraz bardziej,  

miarowych kroków stra

Ŝ

y. - Spróbujmy ucieka

ć

 przez kuchni

ę

 - podsun

ą

ł Zoppino. -  

Je

ś

li nie mo

Ŝ

emy uratowa

ć

 wszystkich, uratujmy si

ę

 chocia

Ŝ

 sami. Przecie

Ŝ

 na  

wolno

ś

ci b

ę

dziemy u

Ŝ

yteczniejsi ni

Ŝ

 w wi

ę

zieniu. Kiedy pojawili si

ę

 w kuchni,  

kuchcik zaraz napadł na Zoppina. - Ledwo ci

ę

 st

ą

d wyrzuciłem! Znowu chcesz mi  

co

ś

 zw

ę

dzi

ć

ś

arłoku! Wynocha przez okno! Był tak w

ś

ciekły, 

Ŝ

e widział tylko  

kota i nie zwracał uwagi na Bananita, który szybko przygotował łódk

ę

,  

przymocował sobie spadochron i wyci

ą

gaj

ą

c r

ę

ce do Zoppina, zawołał: - Chod

ź

my! -  

Dalej

Ŝ

e! 

Ś

piesz si

ę

! - burczał kuchcik. - I 

Ŝ

eby tu twoja noga wi

ę

cej nie  

postała! Dopiero kiedy Bananito znikł mu z oczu, kuchcik zacz

ą

ł podejrzewa

ć

Ŝ

e  

co

ś

 tu nie jest w porz

ą

dku. "A któ

Ŝ

 to wła

ś

ciwie był ten drugi?" - zapytywał sam  

siebie, drapi

ą

c si

ę

 w głow

ę

. I aby unikn

ąć

 kłopotów, postanowił siedzie

ć

 cicho:  

nic nie widział ani nie słyszał. Wyszukał w kupie 

ś

mieci gł

ą

b kapu

ś

ciany i gryzł  

go, mrucz

ą

c z zadowolenia. Ucieczka malarza została odkryta po małej chwili. Ze  

wszystkich okien szpitala dla obł

ą

kanych wychylali si

ę

 dozorcy i krzyczeli: -  

Alarm! Na pomoc! Uciekł furiat! W tym samym czasie Bananito i Zoppino, skuleni  
na dnie łódki, wiosłuj

ą

c r

ę

kami, przepływali fos

ę

. Ale nie udałoby im si

ę

 uj

ść

  

pogoni, gdyby na brzegu nie oczekiwał ze swoim wózkiem  
Benwenuto_Nieusi

ą

d

ź

aninachwi- l

ę

, który odgadł zamiary Zoppina. - Pr

ę

dzej!  

Schowajcie si

ę

 tutaj! - naglił stary gałganiarz. Pomógł im wdrapa

ć

 si

ę

 na wózek  

i przyrzucił stosem gałganów. A dozorcom, którzy wkrótce do niego podbiegli,  
powiedział: - Tam szukajcie! Oni tam uciekli! I wskazał r

ę

k

ą

 przed siebie. - A  

ty co tutaj robisz? - Jestem biednym gałganiarzem... Zatrzymałem si

ę

Ŝ

eby  

odpocz

ąć

. I aby mu uwierzono, Benwenuto przysiadł na brzegu wózka, zapalaj

ą

c  

fajk

ę

. Biedny Benwenuto doskonale wiedział, 

Ŝ

e zaraz stanie si

ę

 zupełnie siwy i  

Ŝ

e w ci

ą

gu kilku minut straci znów kawał 

Ŝ

ycia. Ale nie wstawał. "Lata, które  

teraz trac

ę

 - pomy

ś

lał - na pewno przedłu

Ŝą

 

Ŝ

ycie moim przyjaciołom." I wypu

ś

cił  

z ust kł

ą

b dymu prosto w twarz stra

Ŝ

nikom. Na nieszcz

ęś

cie akurat wtedy Zoppino  

poczuł łaskotanie w nosie. Gałgany, którymi był przykryty, zawierały sporo kurzu  
i tylko jaki

ś

 nosoro

Ŝ

ec zaryzykowałby twierdzenie, 

Ŝ

e s

ą

 perfumowane. Zoppino  

próbował zatka

ć

 nos, ale troch

ę

 za pó

ź

no przypomniał sobie, 

Ŝ

e z przednich łapek  

została mu znowu tylko jedna, i... kichn

ą

ł gło

ś

no. Tak gło

ś

no, 

Ŝ

e wzbił cał

ą

  

chmur

ę

 kurzu. Aby nie wyda

ć

 Bananita, Zoppino od razu wyskoczył z wózka i dał  

drapaka. - Kto to? - zapytali stra

Ŝ

nicy. - Chyba jaki

ś

 pies - odpowiedział  

Benwenuto - tak, pies. Schował si

ę

 widocznie w

ś

ród gałganów. O, jak zmyka! - Aha  

- orzekli stra

Ŝ

nicy - je

Ŝ

eli zmyka, to znaczy, 

Ŝ

e ma nieczyste sumienie. Goni

ć

  

go! Zoppino, usłyszawszy za sob

ą

 tupot i niepokoj

ą

ce okrzyki, ucieszył si

ę

:  

"Je

Ŝ

eli pop

ę

dz

ą

 za mn

ą

, to zostawi

ą

 w spokoju Benwenuta i Bananita". Przebiegł  

przez całe prawie miasto, a stra

Ŝ

nicy ci

ą

gle p

ę

dzili za nim z wywieszonymi  

j

ę

zykami. Oto Plac Królewski, oto kolumna, na której Zoppino tak 

ś

wietnie si

ę

  

kiedy

ś

 wyspał... - No, ostatni skok - rzekł Zoppino do swoich łapek - i b

ę

dziemy  

bezpieczni. A łapki z tak

ą

 gotowo

ś

ci

ą

 odpowiedziały na jego wezwanie, 

Ŝ

e  

Zoppino, zamiast wdrapa

ć

 si

ę

 na kolumn

ę

, całym p

ę

dem wpadł na ni

ą

 i raptem  

background image

przemienił si

ę

 w rysunek, w kontur trójnogiego kota. Co prawda nie zmartwił si

ę

  

tym, poniewa

Ŝ

 stra

Ŝ

nicy, jak sami potem pisali w doniesieniu, zostali  

wyprowadzeni w pole. - Gdzie on si

ę

 podział? - pytali jeden drugiego. - W  

pobli

Ŝ

u nikogo nie wida

ć

... - Tu jest co

ś

 nabazgrane. Patrz, jaki

ś

 figlarz  

ś

ci

ą

gn

ą

ł w szkole kred

ę

 i narysował na kolumnie psa. - No dobrze. Chod

ź

my st

ą

d.  

Te gryzmoły nic nas nie obchodz

ą

. Tymczasem Benwenuto toczył swój wózek do domu,  

zatrzymuj

ą

c si

ę

 od czasu do czasu dla wytchnienia. Po drodze nawet ze dwa, trzy  

razy przysiadł, poniewa

Ŝ

 ze zm

ę

czenia ledwie ju

Ŝ

 si

ę

 trzymał na nogach. Krótko  

mówi

ą

c, kiedy wychodził z domu, miał osiemdziesi

ą

t lat, a kiedy powracał, miał  

sporo ponad dziewi

ęć

dziesi

ą

t. Podbródek Benwenuta opadł na piersi, oczy kryły  

si

ę

 w

ś

ród zmarszczek, a głos był ledwo słyszalny, kiedy mówił: - Bananito, obud

ź

  

si

ę

, przyjechali

ś

my. Bo Bananito, rozgrzawszy si

ę

 w

ś

ród gałganów, zasn

ą

ł.  

Rozdział 18 Benwenuto - zobaczycie - ~ za przyjaciół oddał 

Ŝ

ycie~ - Co ci jest?  

Rozmawiasz ze swoimi szmatami? - nocny dozorca zatrzymał si

ę

 za plecami  

Benwenuta, który próbował rozbudzi

ć

 malarza. - Ja? Rozmawiam? - odpowiedział  

pytaniem Benwenuto chc

ą

c zyska

ć

 na czasie. - No, tak! Przecie

Ŝ

 słyszałem, jak  

mówiłe

ś

 co

ś

 do tej skarpetki. A mo

Ŝ

e liczyłe

ś

 na niej dziury? - Widocznie  

mówiłem nie zdaj

ą

c sobie z tego sprawy - powiedział Benwenuto. - Wie pan, jestem  

taki zm

ę

czony! Cały dzie

ń

 kr

ąŜ

yłem po mie

ś

cie z wózkiem. W moim wieku to nie  

takie łatwe... - Skoro jest pan zm

ę

czony, to niech pan siada i odpocznie -  

odezwał si

ę

 współczuj

ą

co stra

Ŝ

nik. - Tak czy owak, o tej pó

ź

nej porze nikt ju

Ŝ

  

nie b

ę

dzie sprzedawał gałganów. - Tak te

Ŝ

 chyba zrobi

ę

 - to mówi

ą

c Benwenuto  

usiadł na swoim wózku. - Wie pan, ja równie

Ŝ

 bym z przyjemno

ś

ci

ą

 odpocz

ą

ł -  

westchn

ą

ł stra

Ŝ

nik. - Pozwoli pan? - Dlaczegó

Ŝ

 by nie, prosz

ę

 usi

ąść

. -  

Dzi

ę

kuj

ę

. Wie pan, nocni dozorcy te

Ŝ

 si

ę

 m

ę

cz

ą

... I pomy

ś

le

ć

 tylko, 

Ŝ

e kiedy

ś

  

chciałem by

ć

 pianist

ą

. Piani

ś

ci przecie

Ŝ

 zawsze siedz

ą

 graj

ą

c i w ogóle całe ich  

Ŝ

ycie upływa w

ś

ród przepi

ę

knej muzyki. Pisałem nawet o tym w szkolnym  

wypracowaniu. Mieli

ś

my taki temat: "Co b

ę

dziecie robi

ć

, gdy doro

ś

niecie".  

Napisałem wtedy: "Kiedy dorosn

ę

, zostan

ę

 pianist

ą

, objad

ę

 z koncertami cały  

ś

wiat, ludzie b

ę

d

ą

 mnie oklaskiwali i zostan

ę

 sławny". Ale wszystko wypadło na  

odwrót. Nie zdobyłem rozgłosu nawet w

ś

ród złodziei, poniewa

Ŝ

 dotychczas 

Ŝ

adnego  

nie schwytałem. Przy sposobno

ś

ci, czy pan przypadkiem nie jest troszk

ę

  

złodziejem? Benwenuto zaprzeczył głow

ą

. Chciałby nawet zrobi

ć

 przyjemno

ść

  

dozorcy, porozmawia

ć

 z nim, ale ju

Ŝ

 nie miał siły. Czuł, jak z ka

Ŝ

d

ą

 minut

ą

  

uchodzi z niego 

Ŝ

ycie. Musiał jednak siedzie

ć

 i słucha

ć

. Dozorca nocny jeszcze  

troch

ę

 powzdychał i pogadał o swej pracy, o pianinie, przy którym nie udało mu  

si

ę

 usi

ąść

, i o swoich dzieciach: - Starszy ma ju

Ŝ

 dziesi

ęć

 lat, a wczoraj on  

równie

Ŝ

 pisał w szkole wypracowanie. Wida

ć

 nauczyciele co roku daj

ą

 te same  

tematy: "Kim b

ę

dziemy, jak doro

ś

niemy". "Ja b

ę

d

ę

 astronaut

ą

 - napisał mój syn -  

i polec

ę

 sputnikiem na Ksi

ęŜ

yc"... Bardzo bym chciał, 

Ŝ

eby tak si

ę

 stało, ale za  

dwa lata syn b

ę

dzie musiał opu

ś

ci

ć

 szkoł

ę

 i poszuka

ć

 pracy, poniewa

Ŝ

 moje  

zarobki s

ą

 nie wystarczaj

ą

ce. A jak pan uwa

Ŝ

a, czy to bardzo trudno zosta

ć

  

badaczem wszech

ś

wiata? Benwenuto znowu pokr

ę

cił głow

ą

. Chciał jeszcze doda

ć

Ŝ

e  

nie ma na 

ś

wiecie rzeczy niemo

Ŝ

liwych, 

Ŝ

e nie trzeba nigdy traci

ć

 odwagi i  

rozstawa

ć

 si

ę

 ze swoimi marzeniami. Ale dozorca nie patrzył wtedy na niego i nie  

zauwa

Ŝ

ył jego ruchu. A kiedy wreszcie zwrócił si

ę

 w jego stron

ę

, wydało mu si

ę

,  

Ŝ

e stary gałganiarz zasn

ą

ł. - Biedny staruszek - powiedział cicho dozorca - był  

widocznie naprawd

ę

 porz

ą

dnie zm

ę

czony. no, id

ź

my w drog

ę

... na obchód... I  

poszedł dalej, staraj

ą

c si

ę

 nie robi

ć

 hałasu, a Benwenuto ci

ą

gle siedział, nawet  

si

ę

 nie poruszył. Nie miał ju

Ŝ

 siły, 

Ŝ

eby si

ę

 podnie

ść

. "Poczekam tutaj -  

westchn

ą

ł sobie - poczekam siedz

ą

c. Zrobiłem wszystko, co było w mej mocy. Teraz  

Bananito jest bezpieczny. Teraz i mnie nale

Ŝ

y si

ę

..." My

ś

li Benwenuta zacz

ę

ły  

si

ę

 m

ą

ci

ć

, jak by je zasnuła mgła. Gdzie

ś

 z daleka, z daleka doszedł go nagle  

ś

piew - kto

ś

 nucił kołysank

ę

... Tony jej słyszał coraz ciszej ... ciszej...  

wreszcie nie słyszał ju

Ŝ

 nic... Wszystko to wcale si

ę

 Benwenutowi nie  

przywidziało. Nie, to po prostu Gelsomino swoim zwyczajem zaczynał cicho 

ś

piewa

ć

  

we 

ś

nie. Głos jego z pocz

ą

tku wypełniał pokój, potem rozległ si

ę

 na schodach i w  

ko

ń

cu zagrzmiał po wszystkich uliczkach. Rozbudził Bananita i zmusił go do  

wystawienia nosa spod stosu gałganów. - Benwenuto! - zawołał malarz. -  
Benwenuto, gdzie jeste

ś

my? Co si

ę

 dzieje? Ale Benwenuto nie mógł ju

Ŝ

 nic  

odpowiedzie

ć

. Malarz zszedł z wózka, zacz

ą

ł potrz

ą

sa

ć

 ramieniem staruszka i  

background image

wtedy zauwa

Ŝ

ył, 

Ŝ

e r

ę

ka Benwenuta jest zimna. Wokół wózka coraz silniej  

rozbrzmiewał głos Gelsomina, 

ś

piewaj

ą

cego rzewn

ą

 kołysank

ę

. Bananito pobiegł na  

gór

ę

, rozbudził przyjaciela i razem z nim wrócił na ulic

ę

. - On umarł! -  

wyszeptał Gelsomino. - Umarł z naszej winy. Zu

Ŝ

ył swe ostatnie siły dla nas,  

kiedy my spali

ś

my spokojnie, o niczym nie my

ś

l

ą

c. W gł

ę

bi ulicy ponownie ukazał  

si

ę

 znany nam ju

Ŝ

 stró

Ŝ

 nocny. - Odnie

ś

my staruszka do jego domu - zaproponował  

Gelsomino. Bananito nie musiał mu pomaga

ć

, poniewa

Ŝ

 Benwenuto był teraz lekki  

jak dziecko i Gelsomino prawie nie czuł go na swych r

ą

kach. Stra

Ŝ

nik zatrzymał  

si

ę

 na chwil

ę

, przygl

ą

daj

ą

c si

ę

 wózkowi. "Stary gałganiarz musi mieszka

ć

 gdzie

ś

  

tu blisko. Wła

ś

ciwie powinienem ukara

ć

 go grzywn

ą

 za to, 

Ŝ

e zostawia wózek na  

ś

rodku ulicy - powiedział sobie. - Ale to taki dzielny staruszek... Udam, 

Ŝ

e  

wcale tego nie widziałem". Nieszcz

ę

sny Benwenuto nie miał w swoim domu niczego,  

na czym mógłby spocz

ąć

 po 

ś

mierci. Trzeba go było poło

Ŝ

y

ć

 na ziemi i tylko pod  

głow

ę

 podsuni

ę

to mu skromn

ą

 poduszk

ę

. Pogrzeb Benwenuta odbył si

ę

 po dwóch  

dniach, a tymczasem zaszło wiele nowych wydarze

ń

, o których jeszcze nic nie  

wiecie i przeczytacie o nich dopiero w nast

ę

pnych rozdziałach. Na pogrzeb  

przyszły tysi

ą

ce i tysi

ą

ce ludzi. I chocia

Ŝ

 ka

Ŝ

dy mógł opowiedzie

ć

 o jakim

ś

  

dobrym uczynku Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

, nikt nie wygłosił przemówienia.  

Wyst

ą

pił tylko Gelsomino. Po raz pierwszy w 

Ŝ

yciu 

ś

piewał tak spokojnie, 

Ŝ

e  

niczego nie rozbił i nie zburzył. Głos jego był silny jak zawsze, ale brzmiał  
tak mi

ę

kko i delikatnie, 

Ŝ

e wszyscy, którzy go słuchali, czuli, jak ich serca  

staj

ą

 si

ę

 lepsze i czystsze. Jeszcze przed dniem pogrzebu Benwenuta, jak ju

Ŝ

  

powiedziałem, zaszło wiele innych wydarze

ń

. Przede wszystkim Bananito i  

Gelsomino stwierdzili znikni

ę

cie kotka Zoppina. Pocz

ą

tkowo, przej

ę

ci i zasmuceni  

ś

mierci

ą

 Benwenuta, nie przywi

ą

zywali do tego wielkiego znaczenia. Pó

ź

niej  

zaniepokoili si

ę

. - Był ze mn

ą

 na wózku - powiedział Bananito. - Słyszałem, jak  

kichał. - Na pewno znów si

ę

 wpl

ą

tał w jak

ąś

 niebezpieczn

ą

 histori

ę

 - rzekł  

Gelsomino. - By

ć

 mo

Ŝ

e wrócił do szpitala, aby ratowa

ć

 ciotk

ę

 Pannocchi

ę

 i  

Romolett

ę

... - Wszyscy co

ś

 robi

ą

 - doko

ń

czył zawstydzony Gelsomino - tylko ja  

siedz

ę

 z zało

Ŝ

onymi r

ę

kami. Widocznie nadaj

ą

 si

ę

 tylko do tłuczenia 

Ŝ

yrandoli i  

straszenia ludzi... Tak przygn

ę

bionego nikt go jeszcze nigdy nie widział. Nagle  

wpadła mu dobra my

ś

l do głowy. - Nie! - wyszeptał. - Zobaczycie, 

Ŝ

e si

ę

 na co

ś

  

przydam! - Dok

ą

d to? - zdumiał si

ę

 Bananito widz

ą

c, 

Ŝ

e Gelsomino zerwał si

ę

 i  

wci

ą

ga kurtk

ę

. - Teraz na mnie kolej - powiedział Gelsomino. - Tobie za

ś

 radz

ę

:  

przycupnij. Stra

Ŝ

nicy króla Giacomone szukaj

ą

 ci

ę

... A o mnie wkrótce usłyszysz.  

I to jeszcze jak! Rozdział 19 Ju

Ŝ

 wi

ę

zienie rozwalone~ dr

Ŝ

y ze strachu ~  

Giacomone Zam

ę

t, jaki spowodowała ucieczka Bananita z domu dla obł

ą

kanych,  

powoli si

ę

 uspokoił. Zasn

ę

li pacjenci na salach, zasn

ę

li stra

Ŝ

nicy w  

korytarzach, tylko w kuchni czuwał biedny kuchcik. Nie mógł on prawie nigdy  
spa

ć

, poniewa

Ŝ

 zawsze był głodny i sp

ę

dzał noce na szukaniu resztek jedzenia  

w

ś

ród odpadków. Ucieczka Bananita i pogo

ń

 za nim nie obchodziły go wcale. Nie  

obchodziło go równie

Ŝ

 to dziwne chłopaczysko, nie tyle "czysko", co "czyna",  

które stan

ę

ło wła

ś

nie na 

ś

rodku placu przed szpitalem dla obł

ą

kanych i zacz

ę

ło  

ś

piewa

ć

. Kuchcik ugryzł kilka razy gł

ą

b kapu

ś

ciany i patrzył na chłopca, kiwaj

ą

c  

głow

ą

. - To ju

Ŝ

 prawdziwy wariat. Owszem, widziałem człowieka, który 

ś

piewał dla  

pi

ę

knej dziewczyny, ale robi

ć

 co

ś

 takiego przed szpitalem wariatów? Zreszt

ą

, to  

jego sprawa... Ale jaki

Ŝ

 to mocny głos! Zało

Ŝę

 si

ę

Ŝ

e za chwil

ę

 stra

Ŝ

 spadnie  

na kark 

ś

piewakowi. Jednak

Ŝ

e stra

Ŝ

, zm

ę

czona pró

Ŝ

n

ą

 pogoni

ą

 za Zoppinem, spała  

kamiennym snem. Gelsomino, który zacz

ą

ł 

ś

piewa

ć

 cicho, aby wypróbowa

ć

 sił

ę

 swego  

głosu, teraz wzmocnił jego brzmienie. Kuchcik tymczasem stał z otwartymi ustami,  
zapomniawszy o całym 

ś

wiecie. - Ach, czuj

ę

, czuj

ą

Ŝ

e prawie nie jestem ju

Ŝ

  

głodny! W tej chwili szyby okna, przy którym stał, rozprysn

ę

ły si

ę

 na kawałki, a  

jednym z nich o mało nie dostał w nos. - O! Któ

Ŝ

 to rzuca kamieniami? We  

wszystkich ko

ń

cach wielkiego, ponurego budynku, na wszystkich jego pi

ę

trach  

nagle z łoskotem posypały si

ę

 szyby. Stra

Ŝ

nicy rozbiegli si

ę

 po salach, s

ą

dz

ą

c,  

i

Ŝ

 chorzy podnie

ś

li bunt, ale szybko si

ę

 przekonali, 

Ŝ

e to co

ś

 innego. Pacjenci  

nie spali, to prawda, ale wydawali si

ę

 spokojni, zadowoleni, i z przyjemno

ś

ci

ą

  

słuchali serenady. - Kto tam tłucze szyby?! - wrzeszczeli stra

Ŝ

nicy. - Cicho! -  

odpowiadano im ze wszystkich stron. - Nie przeszkadzajcie nam słucha

ć

! Co nas  

obchodz

ą

 szyby? Pó

ź

niej zacz

ę

ły si

ę

 rozpada

ć

 w kawałki 

Ŝ

elazne kraty. Łamały si

ę

  

jak zapałki, wylatywały z okien i wpadłszy do fosy, kamieniem szły na dno.  

background image

Naczelnik domu dla umysłowo chorych, dowiedziawszy si

ę

 o tych wydarzeniach,  

zacz

ą

ł dr

Ŝ

e

ć

 jak li

ść

 osiki. - Zrobiło mi si

ę

 chłodno - rzekł do sekretarzy, a w  

duchu pomy

ś

lał: "To trz

ę

sienie ziemi". Zamówił samochód i powiedziawszy, 

Ŝ

e  

jedzie powiadomi

ć

 ministra, zostawił szpital na łasce losu. - Do ministra! -  

pieni

ą

c si

ę

 ze zło

ś

ci, wołali sekretarze. - A jak

Ŝ

e! Do ministra! Uciekł po  

prostu! A my mamy gin

ąć

 jak myszy w pułapce! Nie, nie! Do tego nie dojdzie! I  

jeden za drugim, ten samochodem, tamten pieszo, pomkn

ę

li po zwodzonym mo

ś

cie. Za  

chwil

ę

 ju

Ŝ

 ich nie było. Tymczasem zrobiło si

ę

 prawie jasno. Po dachach 

ś

lizgały  

si

ę

 pierwsze promienie sło

ń

ca. Dla Gelsomina było to jakby sygnałem: "

Ś

piewaj  

jeszcze gło

ś

niej!" Gdyby

ś

cie słyszeli, jak on wtedy za

ś

piewał! Głos wyrwał si

ę

 z  

jego gardła niczym ogie

ń

 z krateru wulkanu. Wszystkie drewniane drzwi domu dla  

obł

ą

kanych dawno ju

Ŝ

 zamieniły si

ę

 w proszek, a 

Ŝ

elazne tak si

ę

 powyginały, 

Ŝ

e  

nie mo

Ŝ

na ich było pozna

ć

. Uwi

ę

zieni, którzy jeszcze pozostawali w salach, teraz  

wybiegli na korytarz, gło

ś

no ciesz

ą

c si

ę

 z nieoczekiwanego uwolnienia i skacz

ą

c  

z rado

ś

ci. Wartownicy, urz

ę

dnicy, dozorcy gromadnie po

ś

pieszyli do głównej bramy  

i st

ą

d przez zwodzony most rzucili si

ę

 na plac. Wszyscy, nie wiadomo dlaczego,  

przypomnieli sobie nagle o jakich

ś

 wa

Ŝ

nych sprawach w mie

ś

cie. - Ja musz

ę

 umy

ć

  

głow

ę

 mojemu pieskowi - mówił jeden. - Mnie zaproszono na wypoczynek nad morze -  

mówił drugi. - A ja nie zmieniłem wody moim złotym rybkom i obawiam si

ę

Ŝ

eby  

nie zdechły... - Nikt nie zdobył si

ę

 na to, by powiedzie

ć

 po prostu, 

Ŝ

e go  

tchórz obleciał - zbyt silne było przyzwyczajenie do kałmstwa. Krótko mówi

ą

c, z  

całej obsługi w szpitalu pozostał jedynie mały kuchcik z gł

ą

bem kapu

ś

cianym w  

r

ę

ku i z otwartymi ustami. Naprawd

ę

 nie czuł ju

Ŝ

 głodu i po raz pierwszy w 

Ŝ

yciu  

przenikała go rado

ść

 niby 

ś

wie

Ŝ

y powiew wiatru. Romoletta pierwsza w celi  

spostrzegła, 

Ŝ

e stra

Ŝ

e powariowały. - Chyba nie b

ę

dziemy czeka

ć

, a

Ŝ

 i my  

zwariujemy? - spytała ciotk

ę

 Pannocchi

ę

. - To wbrew regulaminowi... -  

zastanawiała si

ę

 ciotka Pannocchia - ale z drugiej strony regulamin tak

Ŝ

e jest  

przeciwko nam. Wi

ę

c chod

ź

my. Trzymaj

ą

c si

ę

 za r

ę

ce, pobiegły w stron

ę

 schodów,  

gdzie cisn

ą

ł si

ę

 ju

Ŝ

 w po

ś

piechu tłum ludzi. Panował tam straszny nieład, ale  

ciotka Pannocchia nagle w

ś

ród tysi

ę

cy ró

Ŝ

nych głosów usłyszała miauczenie swoich  

kotów. I one zreszt

ą

 - siedmiu małych uczniów Zoppina - te

Ŝ

 rozpoznały w

ś

ród  

tysi

ą

ca twarzy surow

ą

 twarz swojej opiekunki i rado

ś

nie miaucz

ą

c, ze wszystkich  

stron rzuciły si

ę

 jej na szyj

ę

. - Tak, tak - mruczała ciotka Pannocchia ze łzami  

w oczach - wracajmy do naszego domu. Jeden, dwa, trzy, cztery... jeste

ś

cie  

wszystkie? Siedem, osiem! Có

Ŝ

 to? Jeszcze jeden? To był, naturalnie, poczciwy  

Reks. W ramionach ciotki Pannocchii znalazło si

ę

 miejsce i dla niego. Tymczasem  

Gelsomino przerwał swój 

ś

piew i wszystkich wybiegaj

ą

cych z domu zacz

ą

ł wypytywa

ć

  

o Zoppina. Ale nikt nic o nim nie wiedział. Wtedy ju

Ŝ

 Gelsomino nie wytrzymał. -  

Czy został tam kto w 

ś

rodku? - zapytał pokazuj

ą

c na dom dla obł

ą

kanych. - Nie ma  

nikogo, ani 

Ŝ

ywej duszy! - No, to patrzcie! Zaczerpn

ą

ł cał

ą

 piersi

ą

 powietrza,  

jak pływak przed skokiem do wody. Zło

Ŝ

ył r

ą

ce w tr

ą

bk

ę

Ŝ

eby skierowa

ć

 głos we  

wła

ś

ciwym kierunku, i wydał okrzyk o nieprawdopodobnej sile. Je

Ŝ

eli mieszka

ń

cy  

Marsa i Wenus maj

ą

 uszy, to na pewno go wtedy słyszeli. Wystarczy powiedzie

ć

Ŝ

e  

dom dla obł

ą

kanych zakołysał si

ę

, jak gdyby spadł na niego huragan. Z dachu we  

wszystkie strony prysn

ę

ły dachówki. Potem 

ś

ciany budynku wykrzywiły si

ę

,  

zachwiały i ze strasznym łoskotem run

ę

ły wprost do fosy, wzbijaj

ą

c tysi

ą

ce  

bryzgów. Trwało to wszystko minut

ę

. Zaledwie zwaliły si

ę

 mury nieszcz

ę

snego  

domu, a gło

ś

ne, radosne "hura!" zabrzmiało po całym placu i w tej samej chwili  

wzeszło sło

ń

ce, jak gdyby kto

ś

 pobiegł i zawiadomił je: "Pr

ę

dzej, po

ś

piesz si

ę

,  

bo przegapisz wspaniałe widowisko!" Zachwyceni ludzie otoczyli Gelsomina tak  
ciasnym kr

ę

giem, 

Ŝ

e nawet dziennikarze nie mogli si

ę

 zbli

Ŝ

y

ć

 do naszego 

ś

piewaka  

i poprosi

ć

 go o podzielenie si

ę

 wra

Ŝ

eniami. Musiała im wystarczy

ć

 pogaw

ę

dka z  

Calimerem, który stał pos

ę

pnie na boku. - Czy mógłby nam pan powiedzie

ć

 kilka  

słów dla gazety "Kłamca Doskonały"? - Miau! - odparł Calimero i odwrócił si

ę

 do  

dziennikarzy plecami. - Zdumiewaj

ą

ce! - zawołali. - A wi

ę

c jest pan jednym z  

naocznych 

ś

wiadków. Czy mógłby nam pan opowiedzie

ć

, jakim sposobem tutaj nic si

ę

  

nie stało? - Miau! - odparł znów Calimero. - Cudownie! B

ę

dziemy wi

ę

c mogli w  

najbardziej kategoryczny sposób poda

ć

Ŝ

e dom dla obł

ą

kanych nie jest zburzony i  

Ŝ

e jego pacjenci nie rozbiegli si

ę

 po mie

ś

cie. - Zrozumcie nareszcie - wrzasn

ą

ł  

Calimero - 

Ŝ

e jestem kotem! - To znaczy, pan chce powiedzie

ć

, psem? Przecie

Ŝ

 pan  

miauczy zupełnie po psiemu. - Ale

Ŝ

 nie, jestem prawdziwym kotem i łowi

ę

  

background image

prawdziwe myszy! O, i teraz widz

ę

 was doskonale. Mo

Ŝ

ecie si

ę

 schowa

ć

, gdzie  

tylko chcecie, nie nabierzecie mnie. Wy - to myszy, i wszystkie co do jednej  
dostaniecie si

ę

 w moje łapy. Miau! Miau! Miau! Powiedziawszy to, Calimero  

wykonał skok i przypadł do ziemi. Dziennikarze po

ś

piesznie schowali swoje  

wieczne pióra i ze strachu powskakiwali do samochodów. A rozpaczliwie miaucz

ą

cy  

Calimero przele

Ŝ

ał na tym miejscu do wieczora, a

Ŝ

 go podniósł jaki

ś

 lito

ś

ciwy  

przechodzie

ń

 i zaprowadził do szpitala. Dokładnie za godzin

ę

 ukazało si

ę

  

nadzwyczajne wydanie gazety "Kłamca Doskonały". Cał

ą

 pierwsz

ą

 stron

ę

 zajmował  

ogromny tytuł, zło

Ŝ

ony metrowymi czcionkami: "Nowe, niedoszłe do skutku oszustwo  

ś

piewaka Gelsomino: 

ś

piewaj

ą

c nie zburzył wcale domu dla obł

ą

kanych". Redaktor  

gazety zacierał r

ę

ce z zadowolenia. A to gratka! Dzi

ś

 sprzedamy przynajmniej sto  

tysi

ę

cy egzemplarzy! Stało si

ę

 jednak na odwrót. Chłopcy_gazeciarze, sprzedaj

ą

cy  

"Kłamc

ę

 Doskonałego", zacz

ę

li wkrótce powraca

ć

 do redakcji. Wszyscy nie

ś

li stosy  

nie sprzedanych gazet. Nikt nie chciał kupi

ć

 ani jednego numeru. - Jak to? -  

oburzył si

ę

 redaktor. - Co w takim razie ludzie czytaj

ą

? Mo

Ŝ

e kalendarz? - NIe,  

panie redaktorze - odpowiedział jaki

ś

 odwa

Ŝ

niejszy chłopczyna - kalendarza  

ludzie te

Ŝ

 nie czytaj

ą

. Na co on im si

ę

 przyda, je

Ŝ

eli grudzie

ń

 nazywa si

ę

 w nim  

sierpniem? Wszyscy 

ś

miej

ą

 si

ę

 nam prosto w oczy, wyra

Ŝ

aj

ą

 si

ę

 niemile o panu  

redaktorze i radz

ą

Ŝ

eby z tych gazet porobi

ć

 papierowe okr

ę

ciki. W tej chwili  

wpadł do pokoju piesek redaktora. Wła

ś

nie wrócił ze spaceru po mie

ś

cie. -  

Kici_Kici! Chod

ź

 tutaj, mój kotku - zawołał ucieszony redaktor. - Hau! Hau!-  

odpowiedział mu pies. - Co, szczekasz? Czy mi si

ę

 zdaje? Pies przyja

ź

nie merdn

ą

ł  

ogonem i zaszczekał jeszcze gło

ś

niej. - Przecie

Ŝ

 to jest koniec 

ś

wiata! -  

krzykn

ą

ł redaktor ocieraj

ą

c pot z czoła. - To prawdziwy koniec 

ś

wiata! Ale to  

był koniec kłamstwa. Kiedy run

ą

ł dom dla obł

ą

kanych, na wolno

ś

ci znalazły si

ę

  

setki prawdomównych ludzi. W mie

ś

cie pojawiły si

ę

 szczekaj

ą

ce psy, miaucz

ą

ce  

koty, konie, które r

Ŝ

ały według wszelkich prawideł zoologii i gramatyki!  

Wybuchła w mie

ś

cie epidemia prawdy i wi

ę

kszo

ść

 ludno

ś

ci ju

Ŝ

 na ni

ą

 zachorowała.  

Kupcy 

ś

piesznie zmieniali etykiety na towarach. Pewien piekarz zdj

ą

ł swój szyld,  

na którym było wypisane: "Materiały pi

ś

mienne", odwrócił na drug

ą

 stron

ę

 i  

napisał w

ę

glem: "Chleb". Przed jego sklepem zaraz zebrało si

ę

 wielu ludzi,  

którzy zacz

ę

li mu gło

ś

no wyra

Ŝ

a

ć

 uznanie. Ale najwi

ę

cej ludzi zebrało si

ę

 na  

placu przed pałacem królewskim. Tłumowi przewodził Gelsomino. Z całej piersi  

ś

piewał swoje pie

ś

ni, a na jego głos zbiegali si

ę

 ludzie ze wszystkich kra

ń

ców  

miasta i nawet z okolicznych wsi. Gdy król Giacomone zobaczył z okien pałacu ten  
ogromny tłum, rado

ś

nie zaklaskał w dłonie. - Szybciej! Szybciej! - Zacz

ą

ł  

przynagla

ć

 dworzan. - Szybciej! Mój lud chce, 

Ŝ

ebym wygłosił przemówienie.  

Patrzcie: ludzie si

ę

 zbieraj

ą

Ŝ

eby mi zrobi

ć

 owacj

ę

. - Hm, a jakie to dzisiaj  

ś

wi

ę

to? - pytali si

ę

 nawzajem dworzanie. Mo

Ŝ

e si

ę

 to wyda dziwne, ale jeszcze  

nic nie wiedzieli o tym, co si

ę

 wydarzyło. Królewscy szpiedzy, zamiast  

zawiadomi

ć

 o wszystkim dwór, pochowali si

ę

, gdzie który mógł. Z tego powodu  

równie

Ŝ

 koty, mieszkaj

ą

ce w pałacu króla Giacomone, jeszcze szczekały. Były to  

ostatnie nieszcz

ęś

liwe istoty w całym królestwie. Rozdział 20 Id

ź

, zły królu, ~  

na wygnanie,~ 

ś

lad po tobie nie zostanie! Nie istnieje, jak wiecie, ksi

ę

ga losu.  

NIe istnieje 

Ŝ

adna ksi

ąŜ

ka, w której byłoby opisane to, co nadejdzie. Aby  

napisa

ć

 tak

ą

 ksi

ąŜ

k

ę

, trzba by by

ć

 co najmniej naczelnym redaktorem "Kłamcy  

Doskonałego". Dlatego nie ma jej i nie było jej równie

Ŝ

 w czasach króla  

Giacomone. A szkoda. Gdyby taka ksi

ąŜ

ka istniała, biedny władca w peruce miałby  

gdzie zwróci

ć

 si

ę

 o rad

ę

 i mógłby przeczyta

ć

 pod dat

ą

 tego dnia: "Dzi

ś

 Giacomone  

nie wygłosi przemówienia". Tymczasem, kiedy król Giacomone niecierpliwie  
oczekiwał, a

Ŝ

 słudzy otworz

ą

 mu drzwi balkonu, w odpowiedzi na głos Gelsomina w  

całym pałacu z trzaskiem posypały si

ę

 szyby. - Czy nie mo

Ŝ

na ostro

Ŝ

niej? -  

zawołał Giacomone do słu

Ŝą

cych. I znów usłyszał "trach_trach!" ze swej własnej  

sypialni. - Lustro! - krzykn

ą

ł król. - Kto stłukł moje ulubione lustro?  

Zdziwiony, 

Ŝ

e mu nikt nie odpowiada, Jego Wysoko

ść

 obejrzał si

ę

. Biedaczysko!  

Dokoła było zupełnie pusto. Ministrowie, admirałowie, dworzanie i szambelani  
przy pierwszym sygnale niebezpiecze

ń

stwa, to znaczy przy pierwszym wysokim tonie  

Gelsomina, skoczyli do swych pokojów. Bez ceremonii zrzucili wspaniałe dworskie  
stroje, które nosili od tylu lat, i zacz

ę

li wyci

ą

ga

ć

 spod łó

Ŝ

ek walizy z  

pirackimi ubiorami, mrucz

ą

c przy tym: - Je

Ŝ

eli nie zało

Ŝę

 na oko przepaski, to  

chyba b

ę

d

ę

 mógł uchodzi

ć

 za miejskiego 

ś

mieciasrza. Albo: - Je

Ŝ

eli nie  

background image

przyczepi

ę

 siekiery do pasa, to nikt mnie nie pozna. Przy królu Giacomone  

zostali tylko dwaj słudzy. Do ich obowi

ą

zków nale

Ŝ

ało otwieranie i zamykanie  

balkonowych drzwi. I chocia

Ŝ

 ju

Ŝ

 w tych drzwiach nie było szyb, słudzy stali jak  

wro

ś

ni

ę

ci w ziemi

ę

 i od czasu do czasu koronkami swoich mankietów przecierali  

klamki. - Umykajcie i wy - westchn

ą

ł Giacomone - ju

Ŝ

 wszystko jedno. Cały pałac  

zaraz si

ę

 rozleci. Rzeczywi

ś

cie, w tej samej chwili zupełnie jak pukawki zacz

ę

ły  

trzaska

ć

 lampki w 

Ŝ

yrandolach - to Gelsomino 

ś

piewał coraz gło

ś

niej. Słudzy nie  

kazali si

ę

 prosi

ć

. Cofaj

ą

c si

ę

 i kłaniaj

ą

c co trzy kroki, dobrn

ę

li do drzwi  

wiod

ą

cych na schody. Tutaj dopiero odwrócili si

ę

 i, aby szybciej znale

źć

 si

ę

 na  

dole, zjechali po por

ę

czach. A król Giacomone poszedł do swego pokoju, zdj

ą

ł  

królewski strój i wło

Ŝ

ył ubranie, które kupił na wypadek, gdyby nie poznany  

chciał si

ę

 znale

źć

 w tłumie (pó

ź

niej go nie u

Ŝ

ywał, gdy

Ŝ

 mi

ę

dzy ludzi wolał  

wysyła

ć

 szpiegów). Było ono br

ą

zowe, stosowne na przykład dla jakiego

ś

 kasjera  

lub profesora filozofii. Jak dobrze harmonizowała z nim pomara

ń

czowa peruka!  

Niestety, trzeba było zdj

ąć

 tak

Ŝ

e i peruk

ę

, gdy

Ŝ

 Giacomone nosił j

ą

 zawsze wraz  

z królewskim strojem. - Moja ulubiona peruka! - westchn

ą

ł. - Moje 

ś

liczne  

peruki! - I otworzył szaf

ę

, gdzie równymi rz

ę

dami le

Ŝ

ały peruki niczym głowy  

marionetek przygotowanych do przedstawienia. Król Giacomone nie mógł znie

ść

 tego  

widoku. Złapał dobry tuzin peruk i wepchn

ą

ł do walizy. - Wezm

ę

 was ze sob

ą

 na  

wygnanie. B

ę

dziecie mi przypomina

ć

 bezpowrotnie minione szcz

ęś

liwe dni!  

Tymczasem jego dworzanie zbiegli a

Ŝ

 do podziemi i jak szczury wpychali si

ę

 do  

kanałów. Giacomone wolał wyj

ść

 do swego pi

ę

knego parku, który przestał ju

Ŝ

 by

ć

  

królewskim parkiem, ale pomimo to był nadal pi

ę

kny, zielony, przepojony  

cudownymi zapachami. Król Giacomone oddychał jeszcze troch

ę

 tym rzeczywi

ś

cie  

królewskim powietrzem, po czym otworzył mał

ą

 furtk

ę

, wychodz

ą

c

ą

 na jaki

ś

 zaułek,  

upewnił si

ę

Ŝ

e go nikt nie widzi, i przeszedłszy sto kroków, znalazł si

ę

 na  

placu w g

ą

szczu ludzi, entuzjastycznie oklaskuj

ą

cych Gelsomina. Nikt nie poznał  

króla, bowiem po raz pierwszy pokazał si

ę

 na ulicy łysy. Br

ą

zowy garnitur i  

walizeczka, któr

ą

 trzymał w r

ę

ce, nadawały mu wygl

ą

d podró

Ŝ

nego. - Pan pewnie  

nietutejszy? - zapytał nagle jaki

ś

 człowiek klepi

ą

c go przyja

ź

nie po ramieniu. -  

Niech pan posłucha, niech pan posłucha, jak 

ś

piewa nasz Gelsomino! O, tam, widzi  

pan? Ten młodzieniaszek... Gdyby go pan zobaczył na wy

ś

cigach kolarskich, nie  

postawiłby pan na niego dwóch soldów. A pomimo to, słyszy pan, jaki głos?! -  
Słysz

ę

, słysz

ę

 - mrukn

ą

ł Giacomone, a do siebie dodał: - i widz

ę

. Rzeczywi

ś

cie  

zobaczył, jak na kawałki rozpadł si

ę

 jego ulubiony balkon, zobaczył te

Ŝ

, czego  

ju

Ŝ

 z pewno

ś

ci

ą

 si

ę

 domy

ś

lacie, jak królewski pałac run

ą

ł niczym domek z kart,  

któremu odechciało si

ę

 ju

Ŝ

 sta

ć

, i wzbił ogromn

ą

 chmur

ę

 pyłu. Gelsomino wzi

ą

ł  

jeszcze jak

ąś

 wysok

ą

 nut

ę

Ŝ

eby rozwia

ć

 pył, i wszyscy ujrzeli ruiny. -  

Przepraszam - zwrócił si

ę

 znów do króla s

ą

siad w tłumie - czy pan wie, 

Ŝ

e ma pan  

wspaniał

ą

 łysin

ę

? Nie obrazi si

ę

 pan, 

Ŝ

e to mówi

ę

? Zreszt

ą

, niech pan spojrzy i  

na moj

ą

. Giacomone przesun

ą

ł dłoni

ą

 po swej głowie i zgodnie z pro

ś

b

ą

 s

ą

siada  

spojrzał na jego głow

ę

, łys

ą

 i okr

ą

ą

 jak piłeczka pingpongowa. - Rzeczywi

ś

cie  

- pi

ę

kna łysina - powiedział. - Ale

Ŝ

 sk

ą

d! Zupełnie przeci

ę

tna. Pa

ń

ska jest  

wspaniała, a jeszcze gdy spadnie na ni

ą

 sło

ń

ce, zal

ś

ni cudownie, a

Ŝ

 oczy b

ę

d

ą

  

bolały. - Do

ść

, do

ść

, pan jest zbyt uprzejmy - mrukn

ą

ł Giacomone. - Ale

Ŝ

 ja nie  

przesadzam! Wie pan, co powiem? Gdyby pan był członkiem naszego Klubu Łysych, na  
pewno wybrano by pana prezesem. - Prezesem? - I to jednogło

ś

nie! - A wi

ę

c macie  

Klub Łysych? - Oczywi

ś

cie, był czas, kiedy ten klub musiał by

ć

 tajny, ale teraz  

si

ę

 ujawni. Najlepsi obywatele s

ą

 członkami tego klubu. I wcale niełatwo by

ć

 tam  

przyj

ę

tym. Trzeba dowie

ść

Ŝ

e nie ma si

ę

 ani jednego włosa na głowie. S

ą

 tacy,  

którzy wyrywaj

ą

 sobie ostatni, aby wej

ść

 do naszego klubu. I pan mówi, 

Ŝ

e ja?...  

- Pan mo

Ŝ

e zosta

ć

 naszym prezesem. Jestem gotów si

ę

 o to zało

Ŝ

y

ć

. Giacomone  

czuł, 

Ŝ

e ogarnia go rozpacz. "A wi

ę

c - pomy

ś

lał - a wi

ę

c z własnej winy wszystko  

zmarnowałem. Wybrałem fałszyw

ą

 drog

ę

! A teraz jest ju

Ŝ

 za pó

ź

no, aby zaczyna

ć

 od  

nowa..." Korzystaj

ą

c z zamieszania w tłumie, Giacomone oddalił si

ę

 od swego  

s

ą

siada, opu

ś

cił plac i skierował kroki w puste ulice, a w jego walizce smutno  

szele

ś

ciło dwana

ś

cie peruk. Tu i tam mign

ę

ły mu jakie

ś

 niby znajome twarze.  

Czy

Ŝ

by to byli jego piraci?... Ale te twarze szybko kryły si

ę

 przed takim  

obywatelem jak on: łysym, ciemno odzianym, pełnym spokoju i godno

ś

ci. Giacomone  

zwrócił si

ę

 w kierunku rzeki, zdecydowany poło

Ŝ

y

ć

 kres swoim dniom. Ale kiedy  

znalazł si

ę

 na brzegu, zmienił decyzj

ą

. Otworzył walizk

ę

, wyj

ą

ł peruki i jednym  

background image

ruchem wrzucił je do wody. - 

ś

egnajcie - szepn

ą

ł - 

Ŝ

egnajcie, kochane  

kłamczuszki. Peruki wcale si

ę

 nie zmarnowały: tego

Ŝ

 samego dnia wyłowili je  

ulicznicy, którzy niczym zgłodniałe krokodyle przeszukiwali brzegi rzeki.  
Wysuszyli je w sło

ń

cu, nało

Ŝ

yli na głowy i ustawili si

ę

 we wspaniały orszak.  

Byli weseli i 

ś

piewali rado

ś

nie, a przecie

Ŝ

 był to pogrzeb władzy króla  

Giacomone! Za

ś

 sam król Giacomone odchodził na zawsze i był prawie szcz

ęś

liwy,  

Ŝ

e mo

Ŝ

e odej

ść

, aby zosta

ć

 prezesem lub przynajmniej sekretarzem szacownego  

Klubu Łysych. My tymczasem wracajmy na plac, 

Ŝ

eby zobaczy

ć

, co si

ę

 tam dzieje.  

Sko

ń

czywszy swoj

ą

 pie

śń

, Gelsomino otarł pot z czoła i mrukn

ą

ł: - A wi

ę

c stało  

si

ę

... Było mu jednak ci

ęŜ

ko na sercu. Zoppino ci

ą

gle jeszcze si

ę

 nie odnalazł.  

"Gdzie

Ŝ

 on mo

Ŝ

e by

ć

? - pytał sam siebie. - Czy

Ŝ

by został pod gruzami domu dla  

obł

ą

kanych?" Nagle tłum odwrócił jego uwag

ę

 od smutnych my

ś

li. - Kolumna! -  

krzyczano ze wszystkich stron. - Trzeba zburzy

ć

 kolumn

ę

! - Dlaczego? -  

Wyobra

Ŝ

one s

ą

 na niej wyprawy wojenne króla Giacomone. A to wszystko jest  

kłamstwem, gdy

Ŝ

 Giacomone nigdy nie ruszał si

ę

 ze swego pałacu. - Dobrze -  

powiedział Gelsomino - kolumnie te

Ŝ

 za

ś

piewam serenad

ę

. Rozejd

ź

cie si

ę

 troch

ę

,  

Ŝ

eby kogo

ś

 nie przywaliła. Ludzie, którzy stali dokoła kolumny, zaraz si

ę

  

cofn

ę

li, a tłum na całym placu zakołysał si

ę

 niczym woda w wannie. I wtedy  

Gelsomino ujrzał na kolumnie, o jakie

ś

 dwa metry od ziemi, dobrze znan

ą

 sylwetk

ę

  

trójnogiego kotka. - Zoppino! - krzykn

ą

ł rado

ś

nie. Rysunek zakołysał si

ę

, jego  

linie na chwil

ę

 wygi

ę

ły si

ę

 i zastygły w bezwładzie. - Zoppino! - zawołał  

Gelsomino jeszcze gło

ś

niej. Tym razem głos przenikn

ą

ł marmur, przezwyci

ęŜ

ył jego  

twardo

ść

 i Zoppino, oddzieliwszy si

ę

 od kolumny, zeskoczył na ziemi

ę

. - Ach! Jak  

to dobrze - zamiauczał całuj

ą

c Gelsomina w policzek. - Gdyby nie ty, pozostałbym  

przylepiony do tej głupiej kolumny i w ko

ń

cu zmyłyby mnie deszcze. Lubi

ę

  

czysto

ść

 - to wszyscy wiedz

ą

. Ale nie u

ś

miechałoby mi si

ę

 zgin

ąć

 od mycia. -  

Zapomnieli

ś

cie o mnie - usłyszeli nagle głos malarza Bananita, który, rozdawszy  

na prawo i na lewo niemało silnych szturcha

ń

ców, przecisn

ą

ł si

ę

 w ko

ń

cu przez  

tłum do swych przyjaciół. - Gdyby jeszcze raz przydarzyło ci si

ę

 co

ś

 podobnego,  

narysuj

ę

 ci

ę

 na nowo, mój Zoppino, i b

ę

dziesz jeszcze ładniejszy! Trzej  

przyjaciele, którzy nareszcie si

ę

 odnale

ź

li, mieli sobie wiele do opowiedzenia.  

Dlatego zostawimy ich w spokoju. No, a co z kolumn

ą

? Kolumna nikomu nie  

przeszkadza. Przeciwnie, fałsz przedstawiony na niej b

ę

dzie ludziom przypominał,  

Ŝ

e kiedy

ś

 w ich kraju panował wielki kłamczuch i 

Ŝ

e wystarczyło pi

ę

knie  

za

ś

piewa

ć

 pie

śń

, aby zburzy

ć

 jego królestwo. Rozdział 21 Wkrótce koniec  

opowie

ś

ci, ~ ale jeszcze mecz si

ę

 zmie

ś

ci Ta powie

ść

 b

ę

dzie całkowicie  

zako

ń

czona, kiedy zakomunikuj

ę

 wam ostatnie nowiny. Pisz

ą

c w po

ś

piechu poprzedni  

rozdział, zupełnie zapomniałem, 

Ŝ

e w mojej kieszeni le

Ŝą

 notatki, które zrobiłem  

tego dnia, gdy Gelsomino opowiedział mi o swoich przygodach w Kraju Kłamczuchów.  
Z tych notatek wynika, 

Ŝ

e nikt nigdy nigdzie i nic nie słyszał ju

Ŝ

 wi

ę

cej o  

królu Giacomone. Wobec tego nie mog

ę

 wam nawet powiedzie

ć

, czy stał si

ę

 on  

porz

ą

dnym człowiekiem, czy te

Ŝ

 jego piracka natura wzi

ę

ła gór

ę

 i znów poci

ą

gn

ę

ła  

go na zł

ą

 drog

ę

. Dowiedziałem si

ę

 równie

Ŝ

 z tych notatek, 

Ŝ

e Gelsomino, który na  

ogół ze swoich czynów był zadowolony, przechodz

ą

c przez główny plac, czuł si

ę

  

zawsze tak, jak by mu kamyk wpadł do buta. - Czy musiałem koniecznie zburzy

ć

  

pałac i przemieni

ć

 go w kup

ę

 gruzów? Czy

Ŝ

 nie mógłbym stłuc tylko kilku szyb?  

Giacomone i tak by uciekł. Potem wezwałoby si

ę

 szklarza i wszystko byłoby w  

porz

ą

dku. Bananito postarał si

ę

Ŝ

eby uwolni

ć

 przyjaciela od tego kamyka.  

Odbudował pałac swoim zwykłym sposobem: przy pomocy kilku arkuszy papieru i  
pudełka farb. Zu

Ŝ

ył na to pół dnia i nie zapomniał nawet o balkonie. A kiedy  

balkon pojawił si

ę

 na fasadzie nowego pałacu, ludzie za

Ŝą

dali, 

Ŝ

eby Bananito  

wygłosił stamt

ą

d przemówienie. - Posłuchajcie mojej rady - powiedział Bananito.  

- Wydajcie prawo zakazuj

ą

ce komukolwiek wygłaszania przemówie

ń

 z tego balkonu.  

Poza tym jestem malarzem, a nie mówc

ą

. Je

Ŝ

eli za

ś

 koniecznie chcecie usłysze

ć

  

przemówienie, to zwró

ć

cie si

ę

 do Gelsomina. W tej chwili na balkonie pojawił si

ę

  

Zoppino i zamiauczał: - Miau! Miau! Miau_miau! Ludzie bili mu brawo i ju

Ŝ

 wi

ę

cej  

nie 

Ŝą

dali przemówie

ń

. Z drugiej kartki znalezionej w kieszeni dowiedziałem si

ę

,  

Ŝ

e ciotka Pannocchia została dyrektorem Instytutu Opieki nad Bezdomnymi Kotami.  

To bardzo dobrze. Teraz ju

Ŝ

 nikt si

ę

 nie obawia, 

Ŝ

e koty zaczn

ą

 szczeka

ć

. A w  

ko

ń

cu, na najmniejszej karteczce, znalazłem tylko jedno zdanie: "Wojna  

zako

ń

czyła si

ę

 wynikiem jeden do jednego". Pomy

ś

lcie tylko - o mało nie  

background image

zapomniałem o wojnie! Działo si

ę

 to w kilka dni po ucieczce króla Giacomone. W  

tajemnicy przed swymi poddanymi, licz

ą

c na armaty, które mu zrobi Bananito przy  

pomocy ołówka, Giacomone na krótko przed ucieczk

ą

 wypowiedział wojn

ę

 jednemu z  

s

ą

siednich pa

ń

stw. Nie był to 

Ŝ

art: armie obydwu pa

ń

stw poci

ą

gn

ę

ły ju

Ŝ

 nad  

granic

ę

Ŝ

eby si

ę

 tam spotka

ć

 i walczy

ć

 na 

ś

mier

ć

 i 

Ŝ

ycie. Tymczasem nowi  

ministrowie o

ś

wiadczyli: - Nie jeste

ś

my piratami jak Giacomone, wcale nie chcemy  

wojowa

ć

! Pewien dziennikarz udał si

ę

 do Gelsomina, który teraz pilnie uczył si

ę

  

muzyki, aby jak najszybciej da

ć

 wreszcie prawdziwy koncert. - Co pan my

ś

li o  

wojnie? - zapytał go dziennikarz. - O wojnie? - powtórzył pytanie Gelsomino. -  
Zaproponujcie przeciwnikom zorganizowanie dobrego meczu zamiast wojny. Wtedy,  
je

Ŝ

eli nawet b

ę

dzie kilka potłuczonych kolan, to w ka

Ŝ

dym razie krwi przeleje  

si

ę

 bardzo mało. Ta my

ś

L przypadła na szcz

ęś

cie do gustu tak

Ŝ

e stronie  

przeciwnej, poniewa

Ŝ

 tam te

Ŝ

 nikt nie chciał wojowa

ć

. I oto w jedn

ą

 z  

najbli

Ŝ

szych niedziel odbył si

ę

 mecz piłki no

Ŝ

nej. Gelsomino oczywi

ś

cie był  

sercem przy swojej dru

Ŝ

ynie i nawet tak si

ę

 zapalił, 

Ŝ

e w którym

ś

 z ostrzejszych  

momentów nie wytrzymał i krzykn

ą

ł: "Bij!" Wtedy piłka wpadła pro

ś

ciutko do  

bramki przeciwnika, jak to si

ę

 ju

Ŝ

 zdarzyło w pierwszym rozdziale. Ale w tej  

samej chwili Gelsomino zawołał: - Chcemy tylko honorowego zwyci

ę

stwa! W sporcie  

nie mo

Ŝ

e by

ć

 

Ŝ

adnego oszustwa! I natychmiast strzelił gola równie

Ŝ

 do drugiej  

bramki. Na jego miejscu i wy zrobiliby

ś

cie tak samo. Piosenki Gelsomina  

Przepisałem tu niektóre piosenki Gelsomina - 

Ŝ

artobliwe, powa

Ŝ

niejsze i całkiem  

powa

Ŝ

ne. Mo

Ŝ

ecie wybra

ć

 te, które wam si

ę

 podobaj

ą

, a zapomnie

ć

 o innych.  

Kłamstwa Dla króla Giacomone 

ĄĄ

Lubi

ę

 kłamstwa, ale takie,@ które s

ą

 nie byle  

jakie.@ A wi

ę

c na przykład, gdy jaki

ś

 niemowa@ do głuchoniemego zwraca swoje  

słowa.@ A głuchoniemy, chocia

Ŝ

 nic nie słyszy,@ chce to opowiedzie

ć

 pewnej  

zdechłej myszy.@ No i takie kłamstwo nawet zdechł

ą

 mysz@ podrzuci piorunem na  

trzy metry wzwy

Ŝ

.@ Ile ryb jest w morzu Dla Zoppina, który przepadał za rybami  

Trzem rybakom z San Marino@ rok i dzie

ń

 na sprzeczce min

ą

ł.@ Ci

ą

gle si

ę

 nie  

mogli zgodzi

ć

,@ ile ryb jest w morskiej wodzie.@ "Wiem na pewno - twierdził  

jeden -@ jest ich, bez w

ę

gorzy, siedem".@ Drugi rybak wci

ąŜ

 przysi

ę

gał:@ "Liczba  

ryb tysi

ą

ca si

ę

ga!"@ Trzeci wołał: "Bez sardeli@ - milion!"@ Wszyscy racj

ę

  

mieli.@ Obiad i kolacja Dla Bananita, kiedy był ministrem aprowizacji Mały  
Pulcinella (czyt.: Pulczinella), wesoły Arlekin@ siedli do obiadu przy jednym  
nakryciu.@ I gdyby półmisek nie był całkiem pusty,@ toby si

ę

 najedli, tak jak  

nigdy w 

Ŝ

yciu.@ Wesoły Arlekin z małym Pulcinell

ą

@ chcieli je

ść

 kolacj

ę

 z  

jednego talerza.@ Gdyby jeszcze na nim cokolwiek le

Ŝ

ało,@ byłaby to, owszem,  

wspaniała wieczerza.@ Imi

ę

 Dla ciotki Pannocchii Chciałbym nazywa

ć

 si

ę

 Dante@ i  

pisa

ć

 takie jak on poematy.@ Chciałbym si

ę

 zwa

ć

 Euklides,@ by

ć

 sławnym jak ten  

matematyk.@ Chciałbym nazywa

ć

 si

ę

 Giotto (czyt.: D

Ŝ

iotto),@ pi

ę

kne obrazy  

malowa

ć

,@ które by podziwiała@ 

ś

wiata przynajmniej połowa.@ Chciałbym nazywa

ć

  

si

ę

....@ (Zamiast kropek wstaw swoje imi

ę

) zwyczajnie, jak si

ę

 nazywam,@ i tylko  

niech mi dobroci@ codziennie w sercu przybywa.@ O

ś

la historia O o

ś

le z Kraju  

Kłamczuchów, który ryczał, aby upodobni

ć

 si

ę

 do lwa Był sobie pewien osioł,@  

który... no, jednym słowem,@ nie wiedział wcale o tym,@ 

Ŝ

e nosi o

ś

l

ą

 głow

ę

.@  

"Kim jestem? - pytał siebie. -@ Chyba nie jestem słoniem?@ a skoro nie mam  
grzywy,@ nie jestem tak

Ŝ

e koniem.@ Owc

ą

?... Nie. Wszak nie becz

ę

.@ Na wróbla nie  

wygl

ą

dam.@ Wi

ę

c mo

Ŝ

e adwokatem?@ Nie: nie przemawiam w s

ą

dach.@ A mo

Ŝ

e  

generałem?@ Ministrem? Wielkim panem?@ Lusterko! Mów, kim jestem?...@ Co? Osłem?  
Niesłychane!!!@ Bezczelno

ść

! Ja i osioł!!!@ Bezczelno

ść

! Tak si

ę

 starasz@  

odpłaci

ć

 mi za przyja

źń

?@ Ja ci

ę

 naucz

ę

 zaraz!"@ To mówi

ą

c trzask! - kopytem,@  

a

Ŝ

 rozbił lustro całe@ na sto malutkich kawałków@ i jeszcze jeden malutki  

kawałek.@ Kocia gazeta Dla Zoppina, aby go pocieszy

ć

 po lekturze "Kłamcy  

Doskonałego" Swoje 

Ŝ

yczenia,@ swoje t

ę

sknoty@ w "Kociej Gazecie"@ drukuj

ą

 koty:@  

"Ch

ę

tnie zamieszkam,@ ciepło, niedrogo,@ w domu bez dzieci.@ Mam czuły ogon."@  

"Z pełn

ą

 gwarancj

ą

,@ 

Ŝ

e rze

ź

nik blisko,@ szuka staruszki@ Miłe Kocisko."@ "W  

dobrej mleczarni@ chce mieszka

ć

 stale@ kotek_jaroszek,@ stary kawaler."@ "Zajm

ę

  

mieszkanie@ w spichrzu, w stodole -@ Dzielny My

ś

liwy@ (w stodole wol

ę

)."@  

Czytaj

ą

 pras

ę

@ bezdomne koty@ i marz

ą

 potem@ o tym lub o tym.@ Marzenia kotom@  

te

Ŝ

 s

ą

 pomocne.@ Z marze

ń

 powstaj

ą

@ koncerty nocne.@ T

ę

cza Na pewien obraz  

Bananita Szła raz ulic

ą

 dziewczynka mała,@ w siedmiu kolorach parasol miała.@  

Szary deszcz padał, o szyby dzwonił,@ a ona t

ę

cz

ę

 trzymała w dłoni.@ Wesoł

ą

,  

background image

barwn

ą

 t

ę

cz

ę

_nadziej

ę

:@ po deszczu sło

ń

ce znów zaja

ś

nieje.@ 

ś

arcik Dla Bananita  

Namalowałem obraz niebieski:@ narciarskie deski@ małego Eski@ mosa i jego  
kudłate pieski.@ Namalowałem obraz zielony:@ cztery balony,@ pawie ogony@ i  
cioci_drypci rododendrony.@ Obrazek 

Ŝ

ółty maluj

ę

 teraz:@ kawałek sera,@ czapk

ę

  

szofera@ i piegowaty nos kawalera.@ Historia o rybie_młocie Ryba_młot pełna jest  
rozpaczy,@ 

Ŝ

e ryby_gwo

ź

dzia nie zobaczy.@ Ryby_kowadła, ryby_cegły@ tak

Ŝ

e jej  

oczy nie dostrzegły.@ Nie mo

Ŝ

e spyta

ć

 si

ę

 nikogo,@ gdzie by si

ę

 spotka

ć

 z  

ryb

ą

_nog

ą

.@ I nie przy

ś

niło si

ę

 jej wcale,@ 

Ŝ

eby stukn

ę

ła w ryb

ę

_palec.@ "Co to  

za 

Ŝ

ycie! - tak si

ę

 zwierza. -@ Ryba_młot nie ma w co uderza

ć

.@ Raz trafił mi  

si

ę

 trep dziurawy,@ tłukłam go w nos, ot, dla zabawy...@ Lecz trep na w

ę

dk

ę

  

złapał rybak.@ Co miałam rzec? "Smacznego!" chyba."@ Dan_din_durki Dla Romoletty  
Dan_din_durki,@ te trzy kurki@ zdecydowa

ć

 si

ę

 nie mog

ą

,@ któr

ą

 pow

ę

drowa

ć

  

drog

ą

.@ Mo

Ŝ

e na targ, tam si

ę

 zdarza@ kupi

ć

 piernik u piekarza.@ Mo

Ŝ

e dró

Ŝ

k

ą

 do  

ogródka:@ do sałatki droga krótka.@ Albo t

ę

dy: prosta 

ś

cie

Ŝ

ka@ wiedzie tam,  

gdzie prawda mieszka,@ wi

ę

cej warta od piernika,@ od sałatki ogrodnika.@ Siwe  

włosy Dla Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

 Zgadnij: ile siwy murarz@ włosów ma na  

głowie?@ Tyle, ile wybudował@ ró

Ŝ

nych domów. Tak ci powiem.@ Zgadnij, ile siwych  

włosów@ ma nasz nauczyciel?@ Tyle, ile jego uczniów@ wyszło z ławki szkolnej w  

Ŝ

ycie.@ Tyle pi

ę

knych siwych włosów@ głow

ę

 dziadzia kryje,@ ile wnukomm  

opowiedział@ ba

ś

ni, legend, historyjek.@ Chleb Dla  

Benwenuta_Nieusi

ą

d

ź

aninachwil

ę

 Gdybym był piekarzem,@ zrobiłbym, co trzeba:@  

tylu jest przecie

Ŝ

 głodnych,@ tylu w 

ś

wiecie - bez chleba.@ Upiekłbym wielki  

bochen,@ od sło

ń

ca wi

ę

kszy troch

ę

,@ pachn

ą

cy i gor

ą

cy,@ 

ś

wie

Ŝ

utki i chrupi

ą

cy.@  

Od Indii a

Ŝ

 do Chile@ wszyscy by syci byli:@ stary i biedny człek wszelki,@ i  

dzieci, i małe wróbelki.@ To byłaby dopiero@ warta pami

ę

ci data:@ dzie

ń

, w  

którym nikt nie był głodny.@ Najpi

ę

kniejszy dzie

ń

 w historii 

ś

wiata.@ Przysłowia  

Gelsomina Kto nie widział d

ę

bu,@ nie wie, co 

Ŝ

ę

dzie.@ Kto ma pusto w głowie,@  

uczonym nie b

ę

dzie.@ By mie

ć

 drugi rozum,@ drugiej głowy trzeba.@ Nie uderzy  

piorun@ z bł

ę

kitnego nieba.@ Kto si

ę

 co dzie

ń

 

ś

mieje,@ rok ma bez frasunku.@ Nie  

odmawiaj, gdy ci daj

ą

@ ksi

ęŜ

yc w podarunku.@ Kieszenie Gelsomina W jednej  

kieszeni chusteczk

ę

 nosz

ę

,@ w drugiej - na szcz

ęś

cie flakonik,@ w trzeciej -  

woreczek mały, na grosze,@ lecz grosik w 

Ŝ

adnej nie dzwoni.@ Piosenka angielska  

Gelsomino nauczył si

ę

 jej w podró

Ŝ

y "Dok

ą

d si

ę

 wybierasz, koteczku pluszowy?"@  

"Id

ę

 do Londynu, do sali tronowej."@ "Pewnie tam dostaniesz misk

ę

 pełn

ą

 mleka?"@  

"Nie. Pod tronem króla myszka na mnie czeka."@ Druga piosenka angielska Z miasta  
Salamanki trzej wielcy doktorzy@ usiedli na desk

ę

, popłyn

ę

li morzem.@ I je

Ŝ

eli  

na dno nie pójd

ą

 z t

ą

 desk

ą

,@ to objad

ą

 wkoło cał

ą

 kul

ę

 ziemsk

ą

.@ Z miasta  

Saragossy trzej wielcy doktorzy@ wsiedli do balijki, popłyn

ę

li morzem.@ 

ś

eby si

ę

  

sko

ń

czyła nasza historyjka,@ musi si

ę

 wywróci

ć

 drewniana balijka.@ Trzecia  

piosenka angielska Raz pewien rzekł staruszek:@ "Do

ść

 ciepłych mam poduszek,@ do  

Ameryki rusz

ę

!"@ W torebk

ę

 papierow

ą

@ spakował to i owo.@ I poszedł. Daj

ę

  

słowo.@ Zabawa w "gdyby" Czego by 

Ŝą

dał Arlekin,@ gdyby miał wró

Ŝ

ki pałeczk

ę

?@  

Stu kolorowych gałganków -@ uszyłby z nich kurteczk

ę

.@ Gdyby Gianduia (czyt.:  

D

Ŝ

ianduja) został@ ministrem pewnego rana,@ domy byłyby z ciasta,@ a bruki z  

marcepana.@ A gdyby Pulcinelli@ mogły si

ę

 spełni

ć

 

Ŝ

yczenia:@ "Kto w głowie ma  

złe my

ś

li,@ niech szybko głow

ę

 zmienia"!@ 

ś

yczenia 

ś

wi

ą

teczne Wesoły grajek  

idzie ulic

ą

,@ u

ś

miecha si

ę

 z daleka.@ Czego on dzisiaj 

Ŝ

yczy sobie?@ Na co on  

dzisiaj czeka?...@ "Chc

ę

, niechaj w ka

Ŝ

dym domu@ pi

ę

kna choinka za

ś

wieci,@ niech  

na niej złote i srebrne gwiazdy@ same zawiesz

ą

 dzieci!"@ Mały wróbelek po 

ś

niegu  

skacze@ i 

ć

wierka co

ś

 zawzi

ę

cie.@ On pewno 

ć

wierka swoje 

Ŝ

yczenia,@ chce zło

Ŝ

y

ć

  

je przy 

ś

wi

ę

cie.@ "Wieczorem ka

Ŝ

dy pod choink

ą

@ niech znajdzie to, czego  

pragnie.@ A gdyby znalazł troch

ę

 wi

ę

cej,@ byłoby jeszcze ładniej."@ A kto tam  

gło

ś

no lask

ą

 stuka@ i nisko nam si

ę

 kłania?@ Pastuszek z tekturowej szopki,@ z  

takiej do wycinania.@ "Chc

ę

, aby dzisiaj ka

Ŝ

de dziecko@ (wszystko mi jedno,  

czyje,)@ bardzo wesoł

ą

 miało buzi

ę

,@ cieszyło si

ę

Ŝ

Ŝ

yje."@ W tym miejscu  

teraz ja dorzuc

ę

,@ co mam do dorzucenia:@ łatwo si

ę

 przecie

Ŝ

 mog

ą

 sprawdzi

ć

@ te  

wszystkie pi

ę

kne 

Ŝ

yczenia.@ Gdy mocno sobie podamy r

ę

ce@ i równym pójdziemy  

krokiem,@ cudowny jeden dzie

ń

 

ś

wi

ą

teczny@ stanie si

ę

 całym rokiem.@  

Bronek_Gubidzionek A ten Bronek_Gubidzionek@ wci

ąŜ

 wesoły jak skowronek.@ Zgubił  

pieni

ą

dze, zgubił czas,@ a na wycieczce - drog

ę

 w las,@ zgubił mow

ę

 i apetyt,@  

koszyk z mi

ę

sem na kotlety,@ zgubił tak

Ŝ

e klucz od bramy@ i zegarek swojej  

background image

mamy.@ Zgubił rozum, zgubił głow

ę

,@ dwa bilety tramwajowe,@ ojca parasol w  

czarnym kolorze...@ Tylko humoru zgubi

ć

 nie mo

Ŝ

e.@