background image

NORA ROBERTS 

OD PIERWSZEGO WEJRZENIA 

Tłumaczyła 

Julita Mirska 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Pierwsze  promienie  słońca  wynurzyły  się  zza  gór,  oświetlając  swym  blaskiem 

soczystą  zieleń  drzew.  Nieopodal  coś  zaszeleściło:  to  zając  kicał  po  leśnym  poszyciu.  Na 

gałęzi  przysiadł  ptak,  który  śpiewał  tak  głośno  i  radośnie,  jakby  obce  mu  były  jakiekolwiek 

zmartwienia  czy  troski.  Wzdłuż  drogi  ciągnęły  się  płoty,  gdzieniegdzie  porośnięte 

wiciokrzewem. W powietrzu unosił się wonny, słodki zapach. Na odsuniętym od szosy polu 

farmer z synem pracowali przy zwózce siana. 

Dwukilometrową  trasę  do  miasteczka  Shane  postanowiła  odbyć  pieszo.  Gdy  tak 

wędrowała  trawiastym  poboczem,  minął  ją  tylko  jeden  samochód.  Kierowca  uniósł  rękę  w 

geście  pozdrowienia.  Shane  pomachała  mu  w  odpowiedzi.  Miło  być  z  powrotem  w  domu, 

pomyślała.  Odruchowo  zerwała  z  wiciokrzewu  rurkowaty  kwiat  i  -  jak  wtedy,  gdy  była 

dzieckiem  -  wciągnęła  w  nozdrza  jego  aromat.  Potem  rozgniotła  kwiat  w  palcach;  zapach 

przybrał na sile - kojarzył się jej z latem, tak jak zapach koszonej trawy i mięsa pieczonego na 

ruszcie. Tyle że lato miało się już ku końcowi. 

Niecierpliwie  oczekiwała  jesieni;  wtedy  góry  wyglądały  najpiękniej.  Barwy  drzew 

dosłownie  zapierały  dech  w  piersiach,  powietrze  było  rześkie,  świeże.  Nawet  jesienny  wiatr 

brzmiał inaczej, bardziej tajemniczo. Jesień to pora palenia suchych liści i zbierania żołędzi. 

Czasem  jej  się  wydawało,  jakby  nigdy  stąd  nie  wyjeżdżała.  Jakby  znów  miała 

dwadzieścia  jeden  lat  i  szła  z  domu  babci  do  sklepiku  w  Sharpsburgu  po  galon  mleka  albo 

bochen chleba. Jakby ruchliwe ulice Baltimore, pełne przechodniów chodniki i barwne tłumy, 

które widywała przez ostatnie cztery lata, były tylko snem, przywidzeniem. Jakby nie spędziła 

czterech lat, ucząc w tamtejszej szkole, sprawdzając klasówki i uczęszczając na zebrania rady 

pedagogicznej. 

A  jednak  od  jej  wyjazdu  minęły  cztery  lata.  Należący  do  babci  wąski  piętrowy  dom 

teraz należał do niej. Podobnie jak hektar zalesionej ziemi. Góry, lasy, łąki nie zmieniły się, 

czego nie można powiedzieć o niej samej. 

Pod względem fizycznym wyglądała prawie tak samo jak w dniu, gdy wyjeżdżała do 

Baltimore:  niedużego  wzrostu,  szczupłej  budowy,  pozbawiona  krągłości,  o  jakich  zawsze 

marzyła.  Twarz  trójkątna,  o  świeżej,  delikatnej  cerze  zaróżowionej  na  policzkach.  Dołeczki 

pojawiające się przy każdym uśmiechu. Nos mały, przysypany piegami, lekko zadarty. Oczy 

duże,  ciemne,  wyraziste;  można  było  z  nich  wyczytać  wszystkie  emocje,  jakich  doznawała. 

Włosy  naturalnie  kręcone,  w  kolorze  złocistym;  zwykle  nosiła  je  krótko  przycięte.  Opisując 

background image

ją,  ludzie  najczęściej  używali  słów:  śliczna,  słodka,  pełna  wdzięku.  Nienawidziła  tych 

określeń.  Choć  się  do  nich  przyzwyczaiła,  znacznie  bardziej  wolałaby  być  postrzegana  jako 

piękna, zjawiskowa i oszałamiająca. 

Zbliżała  się  do  ostatniego  zakrętu  -  wiedziała,  że  za  moment  wyłoni  się  miasteczko. 

Tyle  razy  tędy  wędrowała:  jako  dziecko,  jako  nastolatka,  jako  młoda  kobieta.  Wszystko  tu 

było znajome, tu budziło się w niej poczucie bezpieczeństwa i przynależności. W Baltimore 

była odrębnym bytem, nigdy zaś częścią całości. 

Ś

miejąc się głośno, ostatnie metry pokonała biegiem, po czym lekko zziajana wpadła 

do sklepu. Dzwonki przy drzwiach zadźwięczały melodyjnie, ogłaszając wejście klienta. 

- Cześć! 

- No, cześć - odrzekła dziewczyna za ladą. - Ranny z ciebie ptaszek. 

-  Zaraz  po  wstaniu  stwierdziłam,  że  nie  mam  kawy...  -  Nagle  spostrzegła  leżące  na 

ladzie  kartonowe  pudełko  z  pączkami.  Oczy  się  jej  zaświeciły.  -  Ojej,  czy  to  są  te  z 

nadzieniem kremowym? 

-  Tak.  -  Donna  westchnęła  z  zazdrością,  patrząc,  jak  Shane  podnosi  ciastko  do  ust. 

Sama ciągle musiała liczyć kalorie, Shane zaś bezkarnie jadła za trzech. 

Przyjaźniły  się  od  najwcześniejszych  lat,  choć  różniły  się  jak  dzień  i  noc.  Jedna 

blondynka, druga brunetka; jedna niska i drobna, druga wysoka, o zaokrąglonych kształtach. 

Shane  była  ryzykantką,  zawsze  przewodziła,  uwielbiała  przygody;  Donna  lubiła  stać  w 

drugim szeregu, nie wysuwać się na czoło; zwykle wskazywała na niedociągnięcia lub słabe 

punkty  planu,  który  przyjaciółka  obmyśliła,  po  czym  entuzjastycznie  przyłączała  się  do 

zabawy. 

- No i jak ci się podoba na starych śmieciach? 

- Ogromnie - wymamrotała z pełnymi ustami Shane. 

- Prawie nie pokazujesz się w miasteczku. 

- Bo mam kupę roboty. Dom się sypie. Babcia nie zawracała sobie głowy naprawami. 

-  W  jej  głosie  nuta  żalu  mieszała  się  z  nutą  czułości.  -  Bardziej  interesowała  ją  praca  w 

ogródku niż cieknący dach. Może gdybym nie wyje... 

-  Przestań  się  obwiniać  -  przerwała  jej  Donna,  ściągając  gniewnie  brwi.  -  Przecież 

wiesz,  że  chciała,  abyś  przyjęła  tę  pracę  w  szkole.  Faye  Abbott  zmarła  w  wieku 

dziewięćdziesięciu czterech lat; mało komu dane jest tyle cieszyć się życiem. W dodatku do 

samego końca była dzielną, dziarską staruszką. 

Shane parsknęła śmiechem. 

background image

- To prawda. Czasem wydaje mi się, że wciąż siedzi w kuchni na bujaku i pilnuje, czy 

na  pewno  pozmywałam  wszystkie  naczynia.  -  Odepchnęła  od  siebie  wspomnienia,  by 

przypadkiem  się  nie  roztkliwić.  -  Widziałam  w  polu  Amosa  Messnera  z  synem...  - 

Skończywszy pączka, wytarła dłonie o spodnie. - Myślałam, że Boba capnęło wojsko? 

- Tak, ale swoje już odsłużył. Wyszedł tydzień temu. Wkrótce żeni się z dziewczyną, 

którą poznał w Karolinie Północnej. 

- Serio? 

Donna pokiwała z zadowoleniem głową. Jako właścicielka sklepu na ogół wiedziała o 

wszystkim, co się dzieje w miasteczku. 

- Dziewczyna jest sekretarką w kancelarii prawnej. W przyszłym miesiącu przyjedzie 

tu z wizytą. 

- Ile ma lat? - spytała Shane, sprawdzając wiadomości przyjaciółki. 

- Dwadzieścia dwa. 

Shane wybuchnęła śmiechem. 

- Och, Donna, jesteś niesamowita! 

Donna popatrzyła z sympatią na swoją najstarszą kumpelkę. 

- Cieszę się, że wróciłaś. Stęskniliśmy się za tobą. 

- Gdzie Benji? - Shane oparła się biodrem o ladę. 

- Z Dave'em na górze. - Na myśl o mężu i synku twarz Donny rozpromieniła się. - Ten 

mały  diabełek,  puszczony  samopas,  rozniósłby  sklep  na  kawałki.  Po  południu  zamieniamy 

się; Dave obsługuje klientów, a ja pilnuję Benjiego. 

- Takie są korzyści, kiedy mieszka się w tym samym miejscu, co pracuje. 

Donna,  która  nie  chciała  niczego  narzucać  przyjaciółce,  skwapliwie  skorzystała  z 

okazji, że Shane sama poruszyła temat miejsca pracy. 

- Powiedz, wciąż myślisz o remoncie domu? 

-  Nie  myślę.  Decyzja  już  zapadła.  -  Na  moment  Shane  zamilkła,  po  czym, 

przeczuwając reakcję Donny, szybko dodała: - Przyda się w miasteczku jeszcze jeden sklepik 

z  antykami,  a  do  takiego,  który  sąsiaduje  przez  ścianę  z  muzeum,  turyści  na  pewno  będą 

chętnie zaglądać. 

- Ale to takie ryzykowne - jęknęła Donna, którą przeraził błysk podniecenia w oczach 

przyjaciółki. Zawsze pojawiał się wtedy, gdy zamierzała podjąć kolejne szalone wyzwanie. - 

Koszty całego przedsięwzięcia... 

- Starczy mi pieniędzy, przynajmniej na początek. - Shane wzruszyła ramionami. - Na 

razie mogę sprzedawać antyki po babci i stopniowo wzbogacać asortyment. Chcę tego, Donna 

background image

-  rzekła  stanowczym  tonem,  widząc  grymas  na  twarzy  przyjaciółki.  -  Zawsze  chciałam 

otworzyć własny interes. - Rozejrzała się po małym, doskonale zaopatrzonym sklepie. - Kto 

jak kto, ale ty powinnaś mnie zrozumieć. 

- Rozumiem, ale... ja mam Dave'a, który mi pomaga. Sama, w pojedynkę, nigdy bym 

się na coś takiego nie odważyła. 

- Uda mi się. - Shane zamyśliła się. - Wiesz, oczami wyobraźni widzę, jak to wszystko 

będzie kiedyś wyglądało... 

- Czeka cię ogromny remont. 

- Konstrukcja domu pozostanie bez zmian. Po prostu muszę go odnowić, dokonać paru 

przeróbek,  naprawić  usterki.  -  Machnęła  lekceważąco  ręką.  -  Ale  to  wszystko  i  tak 

musiałabym zrobić, gdybym chciała w nim zamieszkać. 

- A dokumenty, pozwolenia? 

- Już wystąpiłam do właściwych instancji. 

- Opłaty, podatki... 

- Rozmawiałam z księgowym. - Uśmiechnęła się, słysząc przeciągły jęk. - Posłuchaj, 

mam  świetną  lokalizację,  znam  się  na  antykach  i  mogę  szczegółowo  opowiedzieć  przebieg 

wszystkich bitew toczonych podczas wojny secesyjnej. 

- Co czynisz przy każdej okazji. 

- Oj, uważaj - ostrzegła Shane. - Bo zaraz... 

Ponownie zabrzęczał dzwonek nad drzwiami. 

- Cześć, Stu! - zawołała Donna z teatralnym westchnieniem ulgi. 

Kolejne dziesięć minut przyjaciółki spędziły na plotkach z dawnym kolegą szkolnym. 

W końcu Donna podliczyła zakupy Stuarta, zapakowała je do torby i wydała resztę. A Shane 

pomyślała, że jak tak dalej pójdzie, to wkrótce znów wszystko o wszystkich będzie wiedziała. 

Na  nią  samą  patrzono  w  miasteczku  trochę  jak  na  dziwoląga:  oto  miejscowa 

dziewczyna wyjeżdża do dużego miasta, a potem wraca z głową pełną szalonych pomysłów. 

W  sumie jednak  ludzie  ją  lubili, zwłaszcza  starsi.  Społeczność  Sharpsburga  cechowało  silne 

poczucie własności. Ona, Shane, była częścią tego miasteczka. Wprawdzie nie poślubiła syna 

Trainerów, jak tak oczekiwano, ale przynajmniej wróciła. 

-  Stu  nigdy  się  nie  zmieni  -  zauważyła  Donna,  gdy  zostały  same.  -  Pamiętasz,  kiedy 

chodziłyśmy  do  drugiej  klasy,  a  on  do  trzeciej?  Był  kapitanem  drużyny  futbolowej  i 

najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. 

- Najprzystojniejszym i jednym z najgłupszych - dodała kwaśno Shane. 

- No tak, ty zawsze wolałaś inteligentne typy... Hej, wiesz co? Mam takiego dla ciebie. 

background image

- Takiego kogo? 

- Intelektualistę. A przynajmniej takie robi wrażenie. W dodatku jest twoim sąsiadem. 

- Moim sąsiadem? 

- Kupił dom starego Farleya. Wprowadził się w zeszłym tygodniu. 

- Serio? Dom Farleya? 

Shane  uniosła  brwi,  co  Donna  przyjęła  z  satysfakcją.  Zdziwienie  bowiem  oznaczało, 

ż

e przyjaciółka nie zna najnowszych wieści. 

-  Przecież  pożar  strawił  niemal  całą  chałupę  -  ciągnęła  Shane.  -  Kto  by  chciał  taką 

ruinę? 

-  Facet  nazywa  się  Vance  Banning  -  oznajmiła  Donna.  -  Jest  z  Waszyngtonu.  Ze 

stolicy, a nie ze stanu Waszyngton. 

Przetrawiwszy tę informację, Shane wzruszyła ramionami. 

- No cóż, nawet jeśli dom nie nadaje się do zamieszkania, to ziemia, na której stoi, jest 

jednak  coś  warta.  -  Podeszła  do  regału  z  kawą,  wybrała  półkilogramową  puszkę  i  nie 

sprawdzając ceny, postawiła ją przy kasie. - Pewnie ten Banning nabył posiadłość, licząc na 

jakieś ulgi podatkowe. 

- Chyba jednak nie. - Donna wybiła cenę kawy i patrzyła, jak Shane wyciąga z tylnej 

kieszeni spodni dwa banknoty. - Gdyby tak było, nie przeprowadzałby remontu. 

- Idealista. - Shane schowała resztę. 

-  A  remont  robi  własnoręcznie  -  dodała  przyjaciółka,  porządkując  batony  w  gablotce 

przy kasie. - Podejrzewam, że nie ma zbyt dużo pieniędzy. I chyba jest bezrobotny. 

Shane  natychmiast  zrobiło  się  żal  mężczyzny.  Z  doświadczenia  wiedziała,  że  utrata 

pracy  może  spotkać  każdego.  W  zeszłym  roku  dyrektorka  szkoły,  w  której  uczyła,  musiała 

zwolnić trzy procent personelu. 

- Podobno nieźle sobie radzi - ciągnęła Donna. - Archie Moler był tam kilka dni temu; 

podrzucił zamówione drewno. Mówi, że ganek jest już odnowiony.  I że facet prawie nie ma 

mebli, tylko pudła z książkami. 

Shane  zaczęła  się  zastanawiać,  co  mogłaby  mu  oddać.  Miała  kilka  zbędnych  krzeseł 

i... 

- W dodatku jest piekielnie przystojny. 

- A ty jesteś szczęśliwą  matką i żoną - przypomniała przyjaciółce Shane, żartobliwie 

grożąc jej palcem. 

-  Ale  patrzeć  chyba  mogę,  nie?  -  Donna  rozmarzyła  się.  -  Wysoki,  czarne  włosy, 

poorane bruzdami policzki. I te ramiona... 

background image

- Zawsze lubiłaś barczystych. 

-  Jest  trochę  za  chudy  jak  na  mój  gust,  ale  ma  tak  cudownie  pomarszczoną  twarz  i 

takie  wyniosłe  spojrzenie...  Nie  należy  do  osób  zbyt  towarzyskich.  Trzyma  się  na  uboczu, 

mało mówi... 

- Trudno się tak od razu zaadaptować w nowym otoczeniu. - O tym Shane wiedziała z 

autopsji. - No i jak się nie ma pracy... Słuchaj, czy... 

Ponownie rozległo się brzęczenie dzwonka. Obejrzawszy się przez ramię, zapomniała, 

o co chciała Donnę spytać. 

W  ciągu  kilku  sekund,  kiedy  przyglądali  się  sobie  bez  słowa,  Shane  powierzyła 

pamięci  każdy  szczegół  jego  wyglądu.  Owszem,  był  szczupły,  ale  ramiona  miał  szerokie,  a 

ręce  wystające  z  podwiniętych  rękawów  wyglądały  na  silne  i  umięśnione.  Twarz  pociągła, 

opalona; włosy gęste, czarne, opadające niedbale na czoło. 

I usta. Pełne, pięknie wykrojone. Oczy niebieskie, spojrzenie przenikliwe, lecz zimne. 

Podejrzewała, że niekiedy bywa lodowate. Twarz faktycznie przykuwała uwagę i zdawała się 

mówić: proszę trzymać się ode mnie z daleka. Z jednej strony od Vance'a Banninga bił chłód, 

z drugiej kipiała w nim niespożyta energia. 

Shane  nie  spodziewała  się,  że  ktoś  może  jej  się  tak  bardzo  spodobać.  W  przeszłości 

pociągali  ją  beztroscy,  pogodni  mężczyźni  o  nieskomplikowanej  naturze.  Ten  na  pewno  do 

takich  się  nie  zaliczał,  lecz  nie  mogła  oderwać  od  niego  wzroku.  To  było  coś  więcej  niż 

chemia;  to  było  niczym  niepoparte  przekonanie,  że  Vance  Banning  może  urzeczywistnić  jej 

najskrytsze marzenia. 

Uśmiechnęła  się.  Mężczyzna  odpowiedział  jej  nieznacznym  skinieniem  głowy,  po 

czym skierował się na tyły sklepu. 

- Kiedy planujesz wielkie otwarcie? - spytała Donna, jednym okiem śledząc obcego. 

- Otwarcie? Czego? - Shane myślami wciąż była gdzie indziej. W krainie marzeń. 

- Muzeum i sklepu. 

- Za jakieś trzy miesiące. - Rozejrzała się po sklepie, jakby dopiero do niego weszła. - 

Czeka mnie jeszcze sporo pracy. 

Vance  wyłonił  się  zza  regałów  z  kartonem  mleka.  Postawił  je  na  ladzie,  po  czym 

sięgnął  po  portfel.  Donna  wybiła  cenę.  Wydając  resztę,  przyjrzała  się  obcemu  spod  rzęs.  Po 

chwili wyszedł. Przez cały czas nie odezwał się słowem. 

- To właśnie był Vance Banning - oznajmiła, gdy drzwi się za nim zamknęły. 

- Domyśliłam się. 

background image

-  No  i  widzisz?  Wszystko,  co  mówiłam,  to  prawda.  Z  wyglądu  porażający,  z 

charakteru raczej mało towarzyski. 

- Faktycznie... - Shane ruszyła w stronę drzwi. - Niedługo znów wpadnę. 

- Shane! - roześmiała się Donna. - A kawa? 

- Co? Nie, dziękuję - mruknęła nieprzytomna. - Może innym razem. 

Drzwi  zatrzasnęły  się  z  hukiem.  Donna  przeniosła  wzrok  na  puszkę  kawy,  którą 

trzymała w dłoni. 

- Co jej odbiło? - zapytała samą siebie. 

Wędrując  z  powrotem  do  domu,  Shane  czuła  potworny  mętlik  w  głowie.  Była  osobą 

szalenie emocjonalną, ale gdy zachodziła konieczność, potrafiła się skupić i myśleć w sposób 

trzeźwy,  racjonalny.  I  właśnie  teraz  usiłowała  na  trzeźwo  przeanalizować  to,  co  się 

wydarzyło. 

To  było  tak,  jakby  całe  życie  czekała  na  tę  jedną  krótką  chwilę.  Na  to  spotkanie, 

podczas  którego  nie  padło  ani  jedno  słowo.  Miała  wrażenie,  że  kiedy  jej  oczy  spoczęły  na 

Vansie Banningu, doznała olśnienia. Rozpoznała go. Nie, nie z wcześniejszego opisu Donny, 

lecz  z  własnych  głęboko  ukrytych  pragnień.  Po  prostu  zrozumiała,  że  jest  to  człowiek,  z 

którym chce spędzić resztę życia. 

To  śmieszne,  pomyślała.  Idiotyczne.  Nie  znała  go,  nawet  nie  słyszała  jego  głosu. 

Ż

adna  rozsądna  osoba  nie  miewa  tak  silnych  odczuć  w  stosunku  do  obcych  ludzi. 

Prawdopodobnie  jej  reakcja  wynikała  stąd,  że  chwilę  przed  pojawieniem  się  Vance'a 

rozmawiała o nim z Donną. 

Skręciwszy  z  głównej  drogi,  ruszyła  stromą  ścieżką  prowadzącą  do  jej  domu.  Vance 

Banning  nie  zrobił  nic,  czym  mógłby  ją  ująć.  Nie  odwzajemnił  uśmiechu,  nie  przywitał  się, 

ledwo skinął głową. Spojrzenie niebieskich oczu zawierało ostrzeżenie, aby nie próbować się 

spoufalać.  Tak,  zdecydowanie  nie  jest  to  typ  mężczyzny  wzbudzający  jej  sympatię.  Lecz 

emocje, jakie w niej wywołał, na pewno nie miały nic wspólnego z sympatią. 

Stojąc  na  drewnianym  mostku  przerzuconym  przez  strumyk,  poczuła  przypływ 

radości. I dom, i gęsty las o liściach powoli przybierających jesienne barwy, i kręty strumyk, i 

sterczące  z  ziemi  głazy  -  to  wszystko  było  jej  własnością,  jej  światem.  Dom  zbudowano 

ponad sto lat temu z miejscowych surowców,  głównie kamieni. W czasie  deszczu kamienne 

ś

ciany ożywały - lśniły jak nowe. Teraz, w jaskrawym blasku słońca, były szare, stonowane. 

Architektonicznie  dom  niczym  szczególnym  się  nie  wyróżniał;  powstał  z  myślą  o 

wygodzie mieszkańców, a nie po to, by czarować formą. Ścieżka prowadziła pod sam ganek, 

background image

którego  pierwszy  stopień  się  zapadał.  Kamień  okazał  się  doskonałym  budulcem, 

wytrzymałym, niezniszczalnym. Kłopotów przysparzały elementy drewniane. 

Ostatnie  letnie  kwiaty  obumierały,  a  pierwsze  jesienne  rośliny  budziły  się  do  życia. 

Shane wytężyła słuch: woda szemrała, płynąc po kamieniach, wiatr szumiał, kołysząc liśćmi, 

pszczoły bzyczały leniwie. 

Faye  Abbott strzegła swej prywatności. Stojąc przed jej domem, można było obrócić 

się wkoło i nie dojrzeć żadnych innych zabudowań. Nie przeszkadzało to Shane. Po czterech 

latach  spędzonych  w  ciasnych  salach  lekcyjnych  i  na  zatłoczonych  ulicach  marzyła  o  ciszy, 

pustce i spokoju. 

Uśmiechnęła  się  do  swoich  myśli.  Przy  odrobinie  szczęścia  może  zdoła  otworzyć 

sklep przed Bożym Narodzeniem. Kiedy zakończy się remont zewnętrzny budynku, wówczas 

będzie mogła rozpocząć prace wewnątrz. Wszystko miała dokładnie zaplanowane. 

Parter  podzieli  na  dwie  części:  pierwszą  przeznaczy  na  małe  muzeum,  drugą  na 

sklepik. Muzeum będzie bezpłatne; liczyła, że po obejrzeniu eksponatów zwiedzający wstąpią 

do  sklepu.  Miała  wystarczająco  dużą  kolekcję  rodzinnych  skarbów,  aby  zaopatrzyć  oba 

pomieszczenia;  należało  tylko  podjąć  decyzję,  co  zostawić  dla  siebie,  co  przeznaczyć  na 

sprzedaż,  a  co  wstawić  do  muzeum.  Oczywiście  wiedziała,  że  nie może spocząć  na  laurach, 

musi powiększyć swoje zbiory, wybrać się na kilka aukcji, ale czuła, że sobie poradzi. 

Na  domu  i  ziemi  nie  ciążyły  żadne  długi;  musiała  jedynie  płacić  nieduży  roczny 

podatek.  Samochód,  stary,  lecz  na  chodzie,  też  był  spłacony.  Wszystkie  pieniądze  mogła 

przeznaczyć  na  rozkręcenie  interesu.  Zamierzała  odnieść  sukces,  być  całkowicie 

samowystarczalna i niezależna. Niezależność ceniła nade wszystko. 

Zbliżając się do domu, przystanęła i popatrzyła w bok na dawną drogę używaną przez 

drwali wiodącą do posiadłości starego Farleya. Ciekawe, jak Banningowi idzie remont. No i 

jego też chciała ponownie zobaczyć. 

W  końcu  jesteśmy  sąsiadami,  powiedziała  do  siebie,  usiłując  rozwiać  swe  wahania. 

Wypada się przedstawić. Szybko, zanim znów ogarną ją wątpliwości, skręciła w las. 

Znała  tu  każde  drzewo.  Jako  dziecko  ganiała  między  nimi,  zbierała  liście,  szyszki. 

Kilka  sosen  połamanych  przez  wichurę  leżało  na  ziemi  i  gniło.  Inne  rosły  prosto,  jakby 

chciały  dosięgnąć  nieba.  Ich  gałęzie  tworzyły  coś  w  rodzaju  dachu,  przez  który  z  trudem 

przedzierały  się  promienie  słońca.  Shane  wędrowała  do  celu  pewnym  siebie  krokiem.  Od 

domu Farleya dzieliło ją jeszcze kilkanaście metrów, kiedy usłyszała niosący się echem stukot 

młotka. 

background image

Była ukryta za drzewami, kiedy zobaczyła Vance'a. Stał na nowo zbudowanym ganku, 

bez  koszuli,  przybijając  poręcze  do  pionowych  słupków.  Jego  opalony  tors  lśnił  od  potu. 

Mięśnie na ramionach i plecach poruszały się rytmicznie. Skupiony na pracy nie zdawał sobie 

sprawy, że ktoś go obserwuje. Twarz miał całkowicie odprężoną. Znikło chłodne spojrzenie, 

znikła zacięta mina. 

Kiedy  Shane  wyszła  na  polanę,  Vance  poderwał  głowę.  W  jego  oczach  natychmiast 

odmalowało się zniecierpliwienie i podejrzliwość. Nie zwracając na to uwagi, Shane podeszła 

bliżej. 

- Cześć. - Uśmiechnęła się, ukazując dwa dołeczki. - Jestem Shane Abbott. Mieszkam 

w domu na końcu tej drogi. 

Uniósł  brwi.  Nie  odezwał  się  słowem.  Odkładając  na  bok  młotek,  zaczął  się 

zastanawiać,  czego,  do  diabła,  to  dziewczę  tu  szuka.  Shane  ponownie  uśmiechnęła  się,  po 

czym popatrzyła na zrujnowaną chałupę. 

-  Czeka  cię  mnóstwo  roboty  -  zauważyła  przyjaznym  tonem,  wsuwając  ręce  do 

kieszeni dżinsów. - Strasznie wielki ten dom. Podobno kiedyś był bardzo piękny. Zdaje się, że 

na  piętrze  wzdłuż  trzech  ścian  ciągnęła  się  weranda...  -  Zadarła  głowę.  -  Ta  chałupa  od  lat 

popadała w ruinę. Szkoda... A potem ten pożar... - Przeniosła wzrok na nowego właściciela. - 

Jesteś stolarzem? 

Vance zawahał się, po czym wzruszył ramionami. 

- Tak - odparł. W pewnym sensie był stolarzem. 

- Przydadzą się tu twoje umiejętności - zauważyła. - Po reprezentacyjnych budowlach 

Waszyngtonu te góry to spora odmiana, prawda? - Na widok zdziwienia w oczach mężczyzny 

uśmiechnęła  się  szeroko.  -  Przepraszam.  To  cecha...  niektórzy  powiadają,  że  przekleństwo... 

prowincji. Wiadomości szybko się roznoszą, zwłaszcza gdy dotyczą alochtona. 

- Alochtona? 

-  Obcego.  Przybysza.  Nawet  gdybyś  mieszkał  tu  dwadzieścia  lat,  nadal  będziesz 

alochtonem, a ten dom ludzie wciąż będą nazywać domem starego Farleya. 

- Mogą go nazywać, jak chcą. Nie robi mi różnicy - oznajmił chłodno mężczyzna. 

Shane  przyjrzała  mu  się  uważnie.  Po  chwili  uznała,  że  taki  człowiek  jak  Vance 

Banning  nigdy  nie  przyjmie  jałmużny,  choćby  oferowano  mu  ją  w  najlepszej  wierze.  Ale 

postanowiła spróbować. 

-  Wiesz  -  zaczęła  -  ja  też  przeprowadzam  u  siebie  remont.  Odziedziczyłam  dom  po 

babci, która nigdy niczego nie wyrzucała. Uwielbiała wszystko  gromadzić i... Słuchaj, może 

background image

przydałoby  ci  się  kilka  krzeseł?  Jeśli  nie  uda  mi  się  ich  komuś  wcisnąć,  będę  musiała  je 

zanieść na strych. Tylko będą miejsce zajmować... 

- Dziękuję. Mam wszystko, czego mi potrzeba. 

Spodziewała się takiej odpowiedzi. 

-  W  porządku.  Ale  gdybyś  zmienił  zdanie,  to  pamiętaj:  będą  czekały  na  strychu... 

Masz  ładny  kawałek  ziemi  -  dodała,  spoglądając  hen  na  pastwisko.  Nieopodal  stało  kilka 

zaniedbanych  budynków  gospodarczych.  Ciekawa  była,  czy  Vance  zdąży  je  wyremontować 

przed zimą. - Nastawiasz się na hodowlę? 

Mężczyzna zmarszczył czoło. 

- Na hodowlę? - zdziwił się. 

-  No  tak  -  powiedziała,  starając  się  zignorować  jego  zimny,  nieprzyjazny  ton.  - 

Pamiętam,  że  kiedy  jako  mała  dziewczynka  kładłam  się  spać,  a  latem  okna  w  domu  były 

otwarte,  to  z  pastwiska  dobiegało  mnie  ryczenie  krów  Farleya.  Słyszałam  je  tak  wyraźnie, 

jakby stały na dole w babcinym ogródku. Lubiłam ten dźwięk. 

-  Nie,  nie  zamierzam  prowadzić  żadnej  hodowli  -  odparł  krótko,  po  czym  sięgnął  po 

młotek, dając do zrozumienia, że chce wrócić do pracy. 

Shane  zmrużyła  z  namysłem  oczy.  Nie,  tak  się  nie  objawia  nieśmiałość,  uznała.  Tak 

się objawia brak wychowania. Facet jest po prostu źle wychowany. 

-  Przepraszam,  że  ci  przeszkodziłam  w  pracy  -  rzekła  chłodno.  -  Skoro  jesteś 

alochtonem,  dam  ci  dobrą  radę.  Jeśli  nie  życzysz  sobie  nieproszonych  gości,  powinieneś 

ogrodzić swój teren. 

Odwróciwszy się na pięcie, energicznym krokiem ruszyła w stronie ścieżki i po chwili 

znikła z pola widzenia. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Smarkula,  psiakrew!  Uderzając  młotkiem  w  dłoń,  Vance  patrzył  na  drzewa,  wśród 

których znikła dziewczyna. Wiedział, że zachował się nieładnie, ale nie miał z tego powodu 

wyrzutów  sumienia.  Kupił  położony  na  pustkowiu  kawałek  ziemi  właśnie  dlatego,  że  chciał 

być  sam,  a  nie  dlatego,  że  marzył  o  życiu  towarzyskim.  Nie  zależało  mu  na  sąsiedzkich 

wizytach,  zwłaszcza  na  wizytach  składanych  przez  blondynki  o  wielkich  piwnych  oczach  i 

dołeczkach w policzkach. 

Czego  tu,  do  licha,  szukała?  Na  co  liczyła?  -  zastanawiał  się,  wyciągając  gwóźdź  z 

torby przy pasie. Na miłą pogawędkę? Na to, że oprowadzi ją po domu? 

Roześmiawszy  się  pod  nosem,  pokręcił  głową.  To  się  pomyliła!  Trzema  wprawnymi 

uderzeniami  wbił  gwóźdź  w  drewnianą  poręcz.  Nie  chciał  utrzymywać  dobrosąsiedzkich 

stosunków. Chciał tylko jednego: mieć czas dla siebie. Żeby robić to, co mu się podoba. Zbyt 

wiele lat minęło, odkąd mógł sobie pozwolić na ten luksus. 

Wydobył  z  torby  kolejny  gwóźdź,  ustawił  na  poręczy,  po  czym  szybko  wbił. 

Wcześniej  w  sklepie  na  widok  Shane  poczuł  dziwne  ukłucie.  Wzbudziło  to  jego  lęk  i 

czujność.  Kobiety,  psiakrew,  lubią  wykorzystywać  męskie  słabości.  Zamierzał  się  pilnować. 

Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Miał liczne blizny, które przypominały mu o tym, 

co naprawdę kryje się w wielkich, niewinnie wyglądających oczach. 

No dobrze, czyli jestem stolarzem, pomyślał, uśmiechając się ironicznie. Obrócił ręce 

dłońmi do góry. Były spracowane, pokryte odciskami. Przez wiele lat miał gładkie, delikatne 

dłonie  przyzwyczajone  do  podpisywania  umów  lub  wypisywania  czeków.  Teraz,  tak  jak  na 

samym  początku,  znów  pracował  fizycznie.  Kochał  drewno.  Tak,  dopóki  nie  najdzie  go 

przemożna ochota, aby ponownie zasiąść za biurkiem, może być stolarzem. 

Remontując  spalony  dom,  po  raz  pierwszy  od  dawna  miał  poczucie,  że  robi  coś 

sensownego.  Praca  fizyczna  dawała  mu  autentyczną  satysfakcję.  Wiedział,  co  to  jest  stres, 

napięcie,  sukces,  obowiązek,  ale  od  kilku  lat  nie  potrafił  sobie  przypomnieć,  czym  jest 

przyjemność. 

Niech firmą Riverton Construction pokieruje dla odmiany wiceprezes, on zaś zamierza 

zrobić sobie paromiesięczny urlop. I niech ta mała blondynka o wielkich, przyjaznych oczach 

nie  przychodzi  więcej  z  wizytami,  dodał  w  myślach,  wbijając  kolejny  gwóźdź.  Nie  miał 

ochoty na żadne pogawędki. 

background image

Słysząc  szelest  suchych  liści,  odwrócił  głowę.  Na  widok  podążającej  ścieżką  Shane 

zaklął  pod  nosem  i  teatralnym  gestem  człowieka  zniecierpliwionego  tym,  że  ktoś  mu 

nieustannie przeszkadza, odłożył młotek i się wyprostował. 

- O co chodzi? - Mierząc dziewczynę lodowatym spojrzeniem, czekał na odpowiedź. 

Zatrzymała  się  dopiero  przy  pierwszym  stopniu  prowadzącym  na  ganek.  Nie  da  się 

zastraszyć temu gburowi! 

-  Zdaję  sobie  sprawę,  że  jesteś  człowiekiem  niezwykle  zajętym  -  rzekła  chłodnym 

tonem  -  ale  może  cię  zainteresuje,  że  tuż  przy  ścieżce,  na  terenie  twojej  posiadłości, 

wypatrzyłam gniazdo jadowitych węży. 

Vance zmrużył oczy, jakby się zastanawiał, czy dziewczyna nie wymyśliła tych węży 

tylko  po  to,  żeby  mu  znów  przeszkodzić  w  pracy.  Nie  drgnęła  pod  jego  natarczywym 

spojrzeniem;  odczekawszy  chwilę,  odwróciła  się  i  ruszyła  tam,  skąd  nadeszła.  Zdążyła  ujść 

trzy metry, kiedy westchnąwszy ciężko, zawołał za nią: 

- Poczekaj. Musisz mi pokazać gdzie. 

-  Nic  nie  muszę...  -  odparła  gniewnie,  po  czym  umilkła,  zobaczyła  bowiem,  że 

przemawia do powietrza. 

Przez  moment  żałowała,  że  dostrzegła  te  węże.  Może  powinna  była  je  zignorować  i 

udać się do siebie? Ale gdyby Vance niechcący je nadepnął i został ukąszony, to oczywiście 

do końca życia miałaby wyrzuty sumienia. 

W porządku, po prostu spełnisz swój obywatelski obowiązek. Dobry uczynek nikomu 

jeszcze nie zaszkodził. Kopnęła nogą sterczący z ziemi głaz. Po jakie licho wychodziła rano z 

domu? 

Siatkowe  drzwi  zamknęły  się  z  głośnym  trzaskiem.  Podniósłszy  wzrok,  Shane 

zobaczyła, jak Vance schodzi po schodach, trzymając w ręku strzelbę. 

- Idziemy - warknął. 

Ruszył  przodem.  Zgrzytając  zębami,  Shane  podążyła  za  nim.  Kiedy  znaleźli  się  na 

ś

cieżce prowadzącej przez las, Shane wysunęła się na prowadzenie. Kilkanaście metrów dalej 

zwolniła i wskazała palcem na stos kamieni oraz starych wyschniętych liści. 

- Tu. 

Podszedłszy  bliżej,  Vance  dojrzał  charakterystyczne  miedziane  zygzaki.  Gdyby  go 

Shane tu nie przyprowadziła, sam nigdy by nie znalazł tego gniazda. No, chyba że niechcący 

by  w  nie  wdepnął.  Koszmar,  pomyślał;  tym  bardziej  że  znajduje  się  niemal  przy  samej 

ś

cieżce.  Chwycił  z  ziemi  długi,  gruby  kij  i  przesunął  kamień.  Natychmiast  rozległo  się 

syczenie. 

background image

Shane  obserwowała  go  w  milczeniu.  Stojąc  ze  wzrokiem  wbitym  w  gniewne 

kłębowisko,  nie  zauważyła,  jak  Vance  podnosi  strzelbę.  Podskoczyła  na  odgłos  pierwszego 

strzału. Podczas następnych czterech serce waliło jej jak młotem. Nie potrafiła oderwać oczu 

od gniazda węży. 

- Powinno wystarczyć - mruknął mężczyzna, zabezpieczając broń. Popatrzył na Shane, 

której twarz przybrała zielonkawy odcień. - Co ci jest? 

- Mogłeś mnie uprzedzić - powiedziała drżącym głosem. - Odwróciłabym głowę. 

Przeniósł  spojrzenie  na  porozrywaną  na  strzępy  masę.  Zachowałeś  się  jak  kretyn, 

skarcił się w myślach. Przeklinając w duchu, chwycił Shane za łokieć. 

- Wróćmy do mnie. Usiądziesz, odpoczniesz... 

- Nic mi nie jest. - Zła i zawstydzona, usiłowała się oswobodzić. - Poza tym nie chcę 

nadużywać twojej gościnności. 

-  A  ja  nie  chcę,  żebyś  mi  zemdlała  na  środku  ścieżki  -  burknął,  ciągnąc  ją  w  stronę 

polany. - Nie musiałaś stać i czekać, żebym strzelił. Mogłaś odejść. 

-  Ależ  nie  ma  potrzeby  dziękować  -  oznajmiła  ironicznie,  trzymając  się  za  brzuch.  - 

Psiakrew! W życiu nie spotkałam tak nieprzyjemnego, źle wychowanego człowieka! 

- A ja tak się staram - mruknął. 

Pchnąwszy siatkowe drzwi, wprowadził Shane do środka. Minęli wielki pusty salon o 

brudnych, osmolonych ścianach i gołej, porysowanej podłodze, po czym weszli do kuchni. 

-  Musisz  mi  koniecznie  podać  nazwisko  swojego  dekoratora  -  powiedziała.  Miała 

wrażenie, że Vance z trudem hamuje śmiech, ale może tylko tak jej się wydawało. 

W  przeciwieństwie  do  reszty  domu,  kuchnia  prezentowała  się  znakomicie.  Nowa 

tapeta, nowe szafki, nowe blaty... 

- Ładnie tu. - Shane posłusznie usiadła na krześle. - To wszystko twoja robota? 

-  Zagotuję  wodę  na  kawę  -  rzekł,  stawiając  czajnik  na  ogniu,  pomijając  jej  pytanie 

milczeniem. 

Shane  rozglądała  się  po  kuchni,  usiłując  wymazać  z  pamięci  makabryczny  obraz 

rozstrzelanych  węży.  Zauważyła,  że  Vance  wymienił  okna;  nowe  framugi  dobrał  tak,  by 

pasowały  do  drewnianych  elementów  na  ścianach.  Belki  pod  sufitem  pozostawił  w 

nienaruszonym  stanie,  jedynie  porządnie  je  oczyścił.  Szpary  w  starej  dębowej  podłodze 

zostały  uzupełnione,  podłoga  wycyklinowana  i  zabezpieczona  woskiem.  Nie  ulega 

wątpliwości, że Vance świetnie radzi sobie z drewnem. Przy odnawianiu ganku nie miał zbyt 

dużego pola do popisu, natomiast w kuchnię włożył wiele serca. 

background image

Jakie  to  niesprawiedliwe,  pomyślała,  żeby  ktoś  tak  uzdolniony  był  bezrobotny. 

Przypuszczalnie  zużył  wszystkie  swoje  oszczędności  na  kupno  posiadłości  Farleya.  Nawet 

jeśli spalony dom był niewiele wart, to jednak ziemia kosztowała niemało. Przypomniawszy 

sobie resztę zniszczonych pomieszczeń na parterze, Shane zrobiło się żal mężczyzny. 

- Kuchnia jest wspaniała... - oznajmiła. 

Z haczyka na ścianie Vance zdjął kubek. 

- Mam tylko rozpuszczalną. 

Shane westchnęła. 

- Posłuchaj... - Zamilkła, czekając, aż gospodarz odwróci się do niej twarzą. - Trochę 

niefortunnie  zaczęła  się  nasza  znajomość.  Naprawdę  nie  należę  do  tych  wścibskich  typów, 

które  wtrącają  się  do  życia  sąsiadów.  Ale...  po  prostu  byłam  ciekawa,  kim  jesteś  i  jak 

postępuje remont. Nie chciałam ci przeszkadzać ani się naprzykrzać. 

Odsunąwszy krzesło, wstała od stołu i skierowała się do wyjścia. Zanim wykonała trzy 

kroki, Vance położył rękę na jej ramieniu. 

- Usiądź, Shane. Proszę. 

Przez moment uważnie mu się przypatrywała. Nie dostrzegła w jego twarzy wrogości 

czy niechęci, przeciwnie, dojrzała wrażliwość i dobroć, które starał się przed nią ukryć. 

-  Dobrze.  Ale  uprzedzam  cię,  że  kawę  pijam  z mlekiem  i  cukrem.  Z  trzema  pełnymi 

łyżeczkami cukru. 

Kąciki ust mu zadrgały. 

- To obrzydliwe. 

- Wiem. Masz cukier? 

- Mnóstwo. 

Zalał  rozpuszczalną  kawę  wodą;  po  chwili  wahania  zdjął  z  haczyka  drugi  kubek. 

Postawiwszy oba na stole, wysunął krzesło i usiadł koło Shane. 

-  Jaki  piękny  -  powiedziała,  delikatnie  gładząc  ręką  drewniany  blat.  Wlała  do  kubka 

odrobinę  mleka  i  nie  zważając  na  skrzywioną  minę  gospodarza,  wsypała  trzy  kopiaste 

łyżeczki cukru. - Kiedy go odświeżysz, będziesz miał prawdziwe dzieło sztuki... Znasz się na 

zabytkowych meblach? 

- Nie bardzo. 

-  Ja  je  uwielbiam.  Prawdę  mówiąc,  zamierzam  otworzyć  sklep  ze  starociami.  - 

Niedbałym gestem odgarnęła włosy z czoła. - Tak się składa, że oboje w tym samym czasie 

wprowadziliśmy się do naszych domów. Ja ostatnie cztery lata spędziłam w Baltimore, ucząc 

w szkole historii Stanów Zjednoczonych. 

background image

- I co? Zrezygnowałaś z nauczania? 

-  Tak.  Niestety,  praca  w  szkole  wiąże  się  z  koniecznością  przestrzegania  pewnych 

reguł i przepisów. 

- A ty nie lubisz reguł i przepisów? 

-  Lubię  tylko  te,  które  sama  ustalam  -  przyznała  ze  śmiechem.  -  Byłam  niezłą 

nauczycielką.  Mój  problem  polegał  na  egzekwowaniu  dyscypliny.  -  Sięgnęła  po  kawę.  -  Po 

prostu nie umiem tego robić. 

- A uczniowie to wykorzystywali? 

- Jeszcze jak! 

- Mimo to wytrwałaś cztery lata... 

-  Tak,  chciałam  spróbować.  Sprawdzić  się.  -  Podparła  brodę  dłonią.  -  Podobnie  jak 

wielu  ludzi,  którzy  dorastają  na  prowincji,  kusiło  mnie  życie  w  dużym  mieście.  Kawiarnie, 

teatry,  ruch,  zgiełk,  tłumy...  marzyłam  o  tym.  Po  czterech  latach  poczułam  przesyt.  - 

Podniosła kubek do ust. - Z kolei wielu mieszczuchów marzy o przeprowadzce na wieś. Chcą 

uprawiać warzywa, hodować kozy. - Roześmiała się. - Cudze zwykle lepiej smakuje... 

-  Tak  powiadają  -  przyznał  Vance.  W  oczach  Shane  zauważył  maleńkie  złote 

punkciki. Dlaczego wcześniej ich nie dostrzegł? 

- A ty ? Dlaczego akurat wybrałeś Sharpsburg? 

Wzruszył ramionami. Wolał jak najmniej mówić na swój temat. 

- Kiedyś pracowałem w Hagerstown. Spodobała mi się okolica. 

-  Dom  położony  tak  daleko  od  głównej  szosy  ma  swoje  minusy,  zwłaszcza  zimą. 

Kiedyś nie było prądu przez trzydzieści dwie godziny. Paliłyśmy z babcią w piecu, na zmianę 

pilnowałyśmy, żeby ogień nie zgasł, gotowałyśmy sobie zupę... W dodatku telefon nie działał. 

Miałam wtedy wrażenie, jakbyśmy były jedynymi osobami na świecie. 

- Nie bałaś się? 

-  Pewnie  zaczęłabym,  gdyby  to  trwało  dłużej.  -  Błysnęła  zębami  w  uśmiechu.  -  Nie 

mam natury pustelnika. 

Poczuła,  jak  przeskakuje  między  nimi  iskra.  Speszyła  się.  Potrzebowała  czasu,  żeby 

się zastanowić, co ma zrobić, jak się zachować. 

Wstawszy od stołu, podeszła do zlewu i umyła kubek. 

- Jesteś bardzo atrakcyjną dziewczyną - powiedział Vance. Ciekaw był jej reakcji. 

- Nie żartuj! Z taką twarzą mogłabym co najwyżej reklamować batoniki. - Posłała mu 

promienny uśmiech. - Wolałabym porażać seksapilem, ale co to za femme fatale z zadartym 

nosem i dołeczkami w policzkach? 

background image

Wróciła do stołu. Zachowywała się swobodnie, nie miała w sobie krztyny sztuczności. 

Obserwował ją kątem oka; nie umiał jej rozgryźć. Zajęta podziwianiem kuchni, nie widziała 

marsa na jego czole. 

-  Jestem  pod  wrażeniem  twojej  pracy  -  rzekła  po  chwili.  -  Słuchaj...  Zanim  otworzę 

sklep, muszę trochę przebudować dom, no i na pewno go odnowić. Drobne rzeczy, takie jak 

malowanie, mogę zrobić sama, ale ze stolarką sobie nie poradzę. 

A  więc  o  to  jej  chodzi!  O  frajera,  któremu  nie  musiałaby  płacić.  Zaraz  odegra  rolę 

biednej,  bezradnej  niewiasty,  która  liczy  na  to,  że  facet  uniesie  się  honorem  i  zaproponuje 

pomoc. 

- Mam mnóstwo pracy u siebie - oznajmił chłodno, kierując się do zlewu. 

-  Wiem,  ale  może  udałoby  nam  się  wypracować  jakiś  kompromis.  -  Przejęta  nowym 

pomysłem, również wstała od stołu i podeszła do zlewu. - Oczywiście nie mogłabym ci płacić 

tyle, ile zarabiałeś w mieście - ciągnęła. - Mogłabym... hm, pięć dolarów za godzinę. Gdybyś 

zdołał poświęcić mi dziesięć lub piętnaście godzin tygodniowo... 

Przygryzła wargi. Zdawała sobie sprawę, że suma, jaką zaproponowała, jest śmiesznie 

niska, ale w tym momencie na więcej naprawdę nie było jej stać. 

Vance zakręcił wodę i nie kryjąc zdumienia, wbił oczy w Shane. 

- Oferujesz mi pracę? 

Niepewna, czy go przypadkiem nie uraziła, zaczerwieniła się po uszy. 

-  No,  taką  na  ćwierć  etatu.  Jeśli  jesteś  zainteresowany.  Wiem,  że  gdzie  indziej 

mógłbyś  zarobić  więcej,  więc  jeżeli  znajdziesz  lepszą  ofertę,  to  oczywiście  nie  będę 

zatrzymywała cię na siłę, ale na razie, dopóki nie masz innych propozycji... 

- Mówisz serio? - spytał po chwili milczenia. 

- Tak. 

- Dlaczego? 

-  Potrzebuję  stolarza,  a  ty  nim  jesteś...  Może  byś  chociaż  wpadł  jutro  i  zobaczył,  co 

jest  do  zrobienia?  -  Ruszyła  do  wyjścia.  -  Dzięki  za  kawę  -  dodała,  przystając  z  ręką  na 

klamce. 

Przez kilka minut wpatrywał się w drzwi, które za sobą zamknęła, po czym wybuchnął 

ś

miechem. No proszę, czegoś takiego to się nie spodziewał! 

 

Nazajutrz  Shane  wstała  skoro  świt.  Miała  pełno  pomysłów  w  głowie  i  zamierzała  je 

systematycznie  realizować.  Nie  należała  do  osób  dobrze  zorganizowanych,  między  innymi 

dlatego praca w szkole przestała jej odpowiadać. Jeżeli jednak chce rozkręcić interes, to musi 

background image

zacząć  od  początku,  czyli  od  przeprowadzenia  dokładnej  inwentaryzacji.  A  zatem  powinna 

sprawdzić,  czym  dysponuje,  co  chce  zostawić  sobie,  co  wstawić  do  muzeum,  a  co 

przeznaczyć na sprzedaż. 

Postanowiła  zacząć  od  parteru,  następnie  przejść  na  piętro.  Stojąc  na  środku  salonu, 

rozejrzała  się  dookoła.  Fotel  w  stylu  chippendale  i  stół  z  opuszczanym  blatem  były  w 

idealnym  stanie,  podobnie  jak  dwie  lampy  naftowe.  Drewniane  krzesło  z  wysokim 

zapieckiem potrzebowało nowego obicia na siedzisku; nowa tapicerka przydałaby się również 

kanapie.  Na  dziewiętnastowiecznym  stoliku  do  kawy  stał  porcelanowy  dzban  z  1830  roku  z 

bukietem zasuszonych kwiatów. Shane pogładziła je ręką, po czym chwyciła notes. 

W  tym  domu  spędziła  całe  dzieciństwo;  wiedziała,  że  nie  może  sobie  pozwolić  na 

sentymenty.  Gdyby  babcia  żyła,  powiedziałaby  jej:  jeżeli  masz  pewność,  to  nie  wahaj  się. 

Shane miała stuprocentową pewność. 

Zapisywała  przedmioty  w  dwóch  kolumnach;  w  pierwszej  umieszczała  rzeczy 

wymagające  odświeżenia  lub  naprawy,  w  drugiej  rzeczy  będące  w  doskonałym  stanie, 

nadające się do sprzedaży. Wszystko należało wycenić; wiedziała, że to nie będzie proste. Od 

dłuższego czasu spędzała wieczory na studiowaniu katalogów i robieniu notatek. Odwiedziła 

też wszystkie sklepy z antykami w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od domu. 

Całą  jedną  ścianę  w  salonie  zajmował  regał,  zbudowany,  zanim  jeszcze  Shane 

przyszła na świat. Podchodząc do niego, dziewczyna przedzieliła kartkę w notesie; w trzeciej 

kolumnie miały figurować rzeczy przeznaczone do muzeum. 

Czapka  z  okresu  wojny  secesyjnej  oraz  klamra  u  paska,  szklany  słoik  pełen  pustych 

naboi, szabla oficera kawalerii, draśnięta przez kulę trąbka, menażka z wyrytymi literami JDA 

-  to  tylko  niektóre  pamiątki  odziedziczone  po  babce.  Na  strychu  znajdowała  się  skrzynia  z 

mundurami  i  starymi  sukniami.  Był  tam  też  pamiętnik,  w  którym  jeden  z  pra  -  prawujów 

Shane  opisywał  swoje  wrażenia  z  trzech  lat  walki  po  stronie Południa,  oraz  listy  ojca,  który 

walczył  po  stronie  Północy,  do  swojej  córki  -  jednej  z  ciotek  Shane.  Wszystkie  te  skarby 

zostaną posegregowane, opisane i umieszczone w szklanych gablotach. 

Podobnie  jak  babkę,  fascynowały  ją  stare  rzeczy,  pamiątki  minionych  czasów,  ale  w 

przeciwieństwie  do  babki,  nie  traktowała  ich  po  macoszemu.  Ilekroć  je  oglądała,  odpływała 

myślami daleko, usiłując sobie wyobrazić tamten świat. 

Na  przykład:  kto  pierwszy  zagrał  na  trąbce,  wówczas  lśniącej  i  nieuszkodzonej? 

Pewnie był to jakiś niedoświadczony młokos. Czy  bardzo się bał? A może podniecony  rwał 

się do walki? Zapewne wcześniej mieszkał na wsi i był przekonany o własnych racjach. Bez 

względu na to, po której walczył stronie, on pierwszy dał sygnał do ataku. 

background image

Z  głębokim  westchnieniem  Shane  zdjęła  trąbkę  z  półki  i  zapakowała  do  kartonu. 

Kolejno  brała  do  rąk  wszystkie  przedmioty,  owijała  je  i  pakowała,  aż  doszła  do  najwyższej 

półki.  Nie  miała  ochoty  ciągnąć  z  drugiego  końca  pokoju  ciężkiej  drabiny;  przysunęła 

krzesło. Kiedy na nim stanęła, rozległo się pukanie do drzwi kuchennych. 

-  Proszę!  -  zawołała,  jedną  ręką  usiłując  dosięgnąć  najwyższej  półki,  a  drugą 

przytrzymując się niższej, by nie stracić równowagi. 

Psiakość! Zaklęła pod nosem, bo wciąż brakowało jej paru centymetrów. Wspięła się 

na palce i lekko zachwiała. W tym momencie Vance Banning chwycił ją w pasie. 

- Boże! Ale mnie wystraszyłeś! 

- Czyś ty oszalała? Możesz sobie nogi połamać. 

Zdjął ją z krzesła i postawił na podłodze. Policzek miała ubrudzony, włosy potargane. 

Stała  z  rękami  opartymi  o  jego  ramiona.  Kiedy  uniosła  twarz  i  uśmiechnęła  się,  odruchowo 

przywarł wargami do jej ust. 

Nie  szamotała  się,  nie  próbowała  wyrywać.  Była  zaskoczona,  ale  już  po  chwili 

odprężyła się. Wiedziała, że prędzej czy później Vance ją pocałuje, tylko nie spodziewała się, 

ż

e  zrobi  to  już  dziś.  Gdy  uniosła  dłoń  do  jego  policzka,  Vance  natychmiast  ją  puścił. 

Dotykiem dłoni najwyraźniej przekroczyła barierę intymności. 

Pragnęła, aby znów wziął ją w ramiona, ale nie dała tego po sobie poznać. Wiedziała, 

ż

e  powinna  potraktować  całe  zajście  lekko,  z  humorem.  Przechylając  w  bok  głowę, 

uśmiechnęła się szelmowsko. 

- Dzień dobry. 

- Dzień dobry - odparł niepewnie. 

-  Przeprowadzam  inwentaryzację  -  oznajmiła,  wskazując  ręką  na  kartony.  -  Zanim 

wyniosę  wszystko  na  górę,  chcę  sobie  zapisać,  czym  dysponuję.  W  tym  pokoju  planuję 

urządzić  muzeum,  a  resztę  parteru  przerobić  na  sklep...  Mógłbyś  mi  podać  rzeczy  z 

najwyższej półki? 

Vance  przysunął  drabinę  i  bez  słowa  spełnił  prośbę  dziewczyny.  Zdziwiło  go,  że  ani 

słowem nie skomentowała ich pocałunku. 

Shane zerknęła do notatek. 

- Trzeba będzie spruć całą kuchnię na parterze i urządzić nową na piętrze. - Wiedziała, 

ż

e  Vance  uważnie  na  nią  patrzy,  czekając  na  jej  reakcję.  Nie  zamierzała  jednak  dać  mu  tej 

satysfakcji. - Poza tym chcę zburzyć niektóre ściany i poszerzyć otwory drzwiowe. Ale zależy 

mi, aby ogólny charakter i klimat domu pozostał taki sam. 

background image

-  Wszystko  masz  starannie  obmyślone  -  stwierdził.  Ciekaw  był,  czy  Shane  udaje,  że 

pocałunek nie wywarł na niej wrażenia, czy naprawdę tak było. 

Przycisnąwszy notes do piersi, rozejrzała się po pokoju. 

- Wystąpiłam o różne pozwolenia. Straszna biurokracja! - Westchnęła. - Wiesz, nigdy 

nie miałam głowy do interesów, ale postanowiłam zaryzykować.  I jestem pewna... - Jej głos 

zmienił się, stał się bardziej zdecydowany. - Jestem pewna, że odniosę sukces. 

- Na kiedy planujesz otwarcie? 

- Chciałabym na początku grudnia, ale...  - Wzruszyła ramionami. - Wszystko zależy, 

w jakim tempie będzie się posuwał remont i czy zdołam powiększyć zapas towarów. Chodź, 

pokażę  ci  resztę  domu,  żebyś  mógł  podjąć  decyzję.  -  Skierowała  się  w  stronę  kuchni.  - 

Kuchnia  jest  całkiem  duża;  można  jeszcze  zlikwidować  spiżarnię.  -  Otworzyła  drzwi, 

demonstrując ogromną szafę w ścianie. - Jak się to rozbierze i wyrzuci szafki, zyskam sporo 

miejsca.  A  jeśli  się  poszerzy  ten  otwór  drzwiowy  -  pchnęła  drzwi  wahadłowe  -  i  zostawi 

przejście zwieńczone łukiem, zyskam dodatkową przestrzeń w głównej sali. 

Przeszli do jadalni, w której wzrok przykuwały podłużne okna w kształcie rombu. W 

sposobie  bycia  Shane  nie  było  żadnego  wahania;  dokładnie  wiedziała,  jaki  efekt  chce 

osiągnąć. 

- Kominka od lat nikt nie używał. Nawet nie wiem, czy można w nim rozpalić ogień. - 

Pogładziła ręką wykonany z drzewa wiśniowego blat stołu, który lśnił w promieniach słońca. 

-  To  ukochany  mebel  mojej  babci.  Przewieziono  go  ponad  sto  lat  temu  z  Anglii,  razem  z 

krzesłami.  Styl  hepplewhite,  późny  osiemnasty  wiek.  -  Obrysowując  palcem  oparcie 

najbliższego  krzesła,  ciągnęła  cicho:  -  Szkoda  mi  sprzedawać  ten  komplet,  babcia  go 

uwielbiała, ale... - W jej głosie zabrzmiała nuta tęsknoty. - Nie mam gdzie go składować. Po 

prostu  to  luksus,  na  który  mnie  nie  stać.  -  Odwróciła  się.  -  Ten  sekretarzyk  pochodzi  z  tego 

samego okresu co stół z krzesłami... 

-  Wszystko  by  ci  się  zmieściło,  gdybyś  zrezygnowała  z  pomysłu  muzeum  i  podjęła 

pracę w miejscowej szkole - wtrącił Vance. 

-  Nie.  -  Potrząsnęła  głową,  po  czym  popatrzyła  mu  w  oczy.  -  Nie  nadaję  się  na 

nauczycielkę. Wkrótce zaczęłabym skracać lekcje i wagarować, jak moi uczniowie. Dzieciaki 

zasługują  na  kogoś  lepszego,  bardziej  odpowiedzialnego.  -  Twarz  się  jej  rozpromieniła.  - 

Fascynuje  mnie  historia,  ale  nieco  innego  typu  niż  ta  nauczana  w  szkole.  -  Ponownie 

pogładziła ręką wiśniowy stół. - Lubię wiedzieć takie rzeczy jak: kto pierwszy siedział na tym 

krześle? Kobieta czy mężczyzna? W co był ubrany? O czym rozmawiali biesiadnicy podczas 

kolacji?  O  polityce  i  nowych  koloniach?  Może  któryś  z  gości  znał  Bena  Franklina  i 

background image

potajemnie z nim sympatyzował? - Roześmiała się. - Nie takich rzeczy powinno się uczyć na 

lekcjach historii. 

- Na pewno są znacznie ciekawsze niż suche daty i nazwiska. 

- Może - przyznała. - Ale tak czy inaczej nie wrócę do nauczania. Zdarzyło ci się robić 

coś,  co  sprawiało  ci  autentyczną  przyjemność,  coś,  w  czym  byłeś  naprawdę  dobry,  a  potem 

nagle obudzić się z poczuciem, że tkwisz zamknięty w klatce? Że nie możesz oddychać? 

Skinął głową potakująco. Tak, doskonale znał to uczucie. 

-  Więc  powinieneś  zrozumieć,  dlaczego  musiałam  dokonać  wyboru  między  tym,  co 

kocham,  a  własnym  zdrowiem  psychicznym.  -  Wolnym  krokiem  obeszła  jadalnię.  -  W  tym 

pokoju nie chcę wprowadzać żadnych zmian poza powiększeniem otworów drzwiowych. Tę 

boazerię  na  ścianie  wykonał  mój  pradziad.  Był  z  zawodu  kamieniarzem,  ale  z  drewnem  też 

sobie nieźle radził. 

-  Piękna  robota  -  stwierdził  Vance,  podziwiając  widoczną  gołym  okiem  dbałość  o 

szczegóły.  -  Nawet  dysponując  współczesnymi  narzędziami,  niełatwo  byłoby  dorównać 

twojemu uzdolnionemu przodkowi. Masz rację, w tym pokoju należy wszystko zostawić tak, 

jak jest. 

Chociaż  z  początku  nastawiony  był  niechętnie  do  propozycji  pracy  u  Shane,  powoli 

coraz  bardziej  zapalał  się  do  tego  pomysłu.  Byłoby  to  prawdziwe  wyzwanie,  inne  niż 

odbudowa spalonego domu starego Farleya. Wyczuwając w nim zmianę, Shane postanowiła 

kuć żelazo póki gorące. 

-  Z  kolei  za  tymi  drzwiami  -  pociągnęła  Vance'a  lekko  za  rękaw  -  znajduje  się  mały 

salonik, który sąsiaduje z dużym salonem. Chciałabym, żeby służył za wejście do sklepu, a w 

jadalni byłaby główna sala wystawiennicza. 

Mały  salonik  mierzył  około  piętnastu  metrów  kwadratowych,  miał  porysowaną 

drewnianą  podłogę,  a  na  ścianach  spłowiała  tapetę.  Ale  stało  w  nim  kilka  pięknych  mebli 

wykonanych  przez  Duncana  Phyfe'a  oraz  krzesło  Morrisa.  Nagle  przyszło  Vance'owi  do 

głowy, że podczas zwiedzania parteru nie widział ani jednego mebla liczącego mniej niż sto 

lat; zauważył też serwis - chyba że to była doskonała podróbka - Wedgewooda. Zgromadzone 

tu  rzeczy  musiały  być  warte  niemałą  fortunę,  a  drzwi  kuchenne  ledwo  trzymały  się  na 

zawiasach. 

- Sporo jest do zrobienia. - Shane otworzyła okno, by pozbyć się stęchłego zapachu. - 

Nawet nie wiem, od czego zacząć. Właściwie cały pokój należałoby odnowić. 

Patrzyła,  jak  Vance,  marszcząc  z  namysłem  czoło,  rozgląda  się  uważnie.  Jego 

doświadczone  oko  widziało  wszystkie  rysy,  pęknięcia,  niedoskonałości.  Miała  wrażenie,  że 

background image

denerwuje  go  to,  że  można  doprowadzić  tak  piękny  dom  do  takiego  stanu.  A  przecież, 

pomyślała z rozbawieniem, wszystkiego jeszcze nie widział. 

- Może na razie powinnam ci oszczędzić widoku piętra. 

- Dlaczego? - Uniósł pytająco brwi. 

-  Bo  góra  wymaga  dwa  razy  więcej  pracy  niż  dół.  A  nie  chciałabym  cię  zniechęcić. 

Potrzebuję pomocy... 

- Oj, potrzebujesz - mruknął. 

U siebie musiał przeprowadzić generalny remont, niemal zbudować dom od podstaw. 

Tu  zaś  remont  polegałby  na  udoskonaleniu  tego,  co  jest.  Trzeba  by  wykazać  się  talentem, 

sprytem, pomysłowością. Pociągało to Vance'a; lubił prawdziwe wyzwania. 

-  Vance...  -  Po  chwili  wahania  Shane  postanowiła  wykonać  skok  na  głęboką  wodę.  - 

W porządku, mogłabym ci zapłacić sześć dolarów za godzinę, dorzucić kolacje i każdą ilość 

kawy,  na  jaką  będziesz  miał  ochotę.  Zastanów  się.  Ludzie,  którzy  będą  odwiedzać  muzeum 

albo  przyjadą  do  sklepu,  zobaczą  efekty  twojej  pracy.  A  to  może  pociągnąć  za  sobą  dalsze 

zamówienia... 

W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. Serce zabiło jej mocniej. Ten uśmiech, tak jak 

wcześniejszy pocałunek, przejął ją dreszczem. 

- Dobrze, Shane. Umowa stoi. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Zadowolona  z  siebie  i  ucieszona  dobrym  humorem  swojego  gościa,  postanowiła 

jednak  pokazać  mu  pomieszczenia  na  piętrze.  Ująwszy  go  za  rękę,  ruszyła  stromymi 

schodami na górę. Chociaż nie wiedziała, co wywołało uśmiech na twarzy Vance'a, pragnęła, 

by trwał jak najdłużej. 

Ręka  Shane  wydawała  mu  się  malutka,  delikatna,  zupełnie  jak  rączka  dziecka. 

Zastanawiał  się,  czy  reszta  też  jest  tak  cudownie  jedwabista.  Uspokój  się,  skarcił  się  w 

myślach. Dziewczyna nawet nie jest w twoim typie. 

- Na górze są trzy sypialnie - wyjaśniła. - Swoją chciałabym zachować, sypialnię babci 

przerobić  na  salon,  a  w  sypialni  dla  gości  urządzić  kuchnię.  Malowaniem  ścian  czy 

kładzeniem tapet mogę zająć się sama. - Przystanęła z ręką na klamce. 

Odruchowo podniósł palec i potarł jej nos. 

- Wysmarowałaś się czymś - wyjaśnił. 

Roześmiawszy się, zaczęła sama pocierać nos. 

- Jeszcze tu... - Przejechał palcem po jej kości policzkowej. - I tu... - dodał, dotykając 

brody. 

Nie  odrywała  od  niego  oczu.  On  zaś  nie  wytrzymał  jej  spojrzenia  i  opuścił  rękę.  W 

powietrzu wyczuwało się napięcie. Shane odchrząknęła i nacisnęła klamkę. 

-  Tu...  -  Usiłowała  się  skupić,  zebrać  rozproszone  myśli.  -  Tu  był  pokój  babci.  - 

Nerwowym ruchem przeczesała włosy. - Podłoga jest w opłakanym stanie. Nie wiem też, co 

za kretyn pomalował dębową boazerię... - Wzięła głęboki oddech; serce  przestało jej już tak 

łomotać. - Chciałabym to wszystko odnowić. - Popatrzyła z niezadowoleniem na odklejające 

się tapety. - Babcia nie lubiła zmian. W tym pokoju nie zmieniała niczego od trzydziestu lat, 

czyli  odkąd  umarł  jej  mąż.  Okna  się  z  trudem  domykają,  dach  przecieka,  kominek  dymi. 

Właściwie poza jadalnią cały dom jest wstanie ruiny. Babci nie chciało się nic reperować... 

- Kiedy umarła? 

- Trzy miesiące temu. - Shane pogładziła leżącą na łóżku barwną narzutę. - Po prostu 

któregoś  ranka  nie  obudziła  się.  Ja  prowadziłam  letnie  kursy  z  historii;  nie  mogłam  rzucić 

pracy. Oczywiście przyjechałam na pogrzeb, ale na stałe wróciłam dopiero tydzień temu. 

Słyszał pobrzmiewające w jej głosie wyrzuty sumienia. 

- Gdybyś wróciła wcześniej... czy to by cokolwiek zmieniło? 

- Nie. - Podeszła do okna. - Ale umierając, nie byłaby sama. 

background image

Otworzył  usta,  by  coś  powiedzieć,  ale  po  chwili  je  zamknął.  Udzielanie  rad  obcym 

ludziom mija się z celem. 

Na tle okna Shane sprawiała wrażenie kruchej, bezbronnej istoty. 

- A ściany? - spytał. 

- Słucham? - Odwróciła się; myślami była setki kilometrów stąd. 

- Ściany - powtórzył. - Czy chcesz jakieś zburzyć, poprzestawiać? 

Przez moment wpatrywała się w wyblakłe róże na tapecie. 

-  Nie,  tu  na  piętrze  nie.  Zastanawiałam  się  tylko,  czy  nie  zlikwidować  drzwi  i  nie 

poszerzyć wejścia... 

Pokiwał  głową.  Widział,  że  dziewczyna  toczy  z  sobą  walkę;  że  z  całej  siły  próbuje 

opanować emocje. 

- Jeżeli boazeria da się ładnie doczyścić - ciągnęła - wtedy można by dobrać dębową 

framugę. 

- Czy to ściana nośna? 

Wzruszyła ramionami. 

-  Nie  mam  zielonego  pojęcia.  Ale...  -  Urwała,  słysząc  pukanie  do  drzwi.  -  Psiakość. 

Rozejrzyj się, dobrze? Sprawdzę, kto przyszedł i po co. Nie jestem ci do niczego potrzebna, 

prawda? 

Zbiegła  na  dół,  zostawiając  go  samego.  Co  miał  robić?  Wyjął  z  kieszeni  centymetr  i 

zaczął mierzyć. 

Przyjazny uśmiech znikł z twarzy dziewczyny, kiedy zobaczyła, kto stoi na zewnątrz. 

- Cyrus? 

Mężczyzna za drzwiami zmrużył oczy. 

- Nie zaprosisz mnie? 

- Ależ oczywiście. - Odsunęła się, aby mógł wejść, po czym zamknęła drzwi, lecz nie 

wykonała kroku w głąb mieszkania. - Co u ciebie? Jak się miewasz? 

- Dobrze, dziękuję. 

No  jasne,  pomyślała  zirytowana.  Cyrus  Trainer  zawsze  miewał  się  świetnie.  Niezła 

prezencja, niezłe stroje, a teraz w dodatku chyba niezłe zarobki. 

- A ty, Shane? 

- Ja? Znakomicie - odparła, niepotrzebnie siląc się na sarkazm. Cyrus takich niuansów 

nigdy nie wychwytywał. 

- Nie gniewasz się, że wcześniej nie zajrzałem? Wiesz, byłem tak strasznie zajęty. 

- Interes kwitnie? - spytała uprzejmie, lecz bez zainteresowania. 

background image

Oczywiście tego Cyrus również nie zauważył. 

- Ludzie mają coraz więcej pieniędzy. - Poprawił krawat. - I kupują domy. Posiadłość 

na wsi to dobra inwestycja. Na rynku nieruchomości panuje prosperity. 

Jak zwykle, pomyślała Shane, najważniejsze są dla niego pieniądze. 

- A twój ojciec? Jak się miewa? 

- W porządku. Przeszedł na emeryturę... właściwie na taką półemeryturę. 

- Nie wiedziałam - rzekła. 

Podejrzewała,  że  Cyrus  Trainer  senior  odda  synowi  władzę  nad  agencją 

nieruchomości  Trainer  Real  Estate  dopiero  po  swojej  śmierci,  a  do  tego  czasu  sam  będzie 

niepodzielnie wszystkim zarządzał. 

- Ojciec nie cierpi bezczynności, ciągle musi coś robić. Wpadnij kiedyś do biura. Na 

pewno ucieszy się z twojej wizyty. 

Shane nie zareagowała na zaproszenie. Cyrus przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął, 

tak jak to miał w zwyczaju, gdy szykował się do wygłoszenia ważnej przemowy. 

- Czyli co? Wprowadzasz się z powrotem? - Popatrzył na stojące wszędzie kartony. 

- Wprowadzam. Powolutku, ale się wprowadzam - przyznała. 

Wiedziała,  że  zachowuje  się  nieuprzejmie,  ale  nie  zamierzała  mu  proponować,  by 

wszedł do pokoju, może usiadł. Rozmawiali na stojąco, w ciasnym korytarzu. 

- Wiesz, Shane, ten dom to niemal ruina, tyle że znajduje się w doskonałym miejscu. 

Na widok jego protekcjonalnego uśmiechu zazgrzytała zębami. 

- Jestem pewien, że dostałabyś za niego przyzwoitą cenę. 

-  Nie  interesuje  mnie  sprzedaż  -  oznajmiła  szybko.  -  Dlatego  wpadłeś,  Cy?  Żeby  się 

rozejrzeć, zorientować, jaką przedstawia wartość? 

- Ależ Shane! - Przybrał oburzoną minę. 

- Więc co cię tu sprowadza? 

- Po prostu chciałem zobaczyć, jak się miewasz. Słyszałem jakąś plotkę, że zamierzasz 

otworzyć sklep z antykami... 

- To nie jest plotka. Zamierzam. 

Westchnął głośno i popatrzył na nią z politowaniem. Shane zacisnęła mocniej zęby. 

-  Czyś  ty  oszalała?  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  jak  trudno  w  dzisiejszych  czasach 

rozkręcić interes? Z jak dużym to się wiąże ryzykiem? 

- Na pewno mi o tym opowiesz - mruknęła pod nosem. 

background image

-  Zastanów  się,  Shane.  -  Mówił  tym  swoim  spokojnym,  opanowanym  tonem,  który 

doprowadzał ją do szału. - Jesteś wykwalifikowaną nauczycielką z czteroletnim stażem. Czy 

warto rezygnować z kariery w szkolnictwie na rzecz... kaprysu, bezsensownej zachcianki? 

-  Zawsze  miewałam  bezsensowne  zachcianki,  prawda?  -  Przeszyła  go  lodowatym 

wzrokiem.  -  Ciągle  mi  je  wypominałeś.  Nawet  wtedy,  kiedy  byłeś  tak  szaleńczo  we  mnie 

zakochany. 

- Och, Shane, próbowałem jedynie poskromić twoje... zapędy. 

- Poskromić moje zapędy? - spytała zaskoczona. Może później zdoła się pośmiać, na 

razie  jednak  miała  ochotę  wydrzeć  się  na  całe  gardło.  -  Nie  zmieniłeś  się.  Nic  a  nic  się  nie 

zmieniłeś. Założę się, że wciąż zwijasz w kulkę uprane skarpety i nie ruszasz się z domu bez 

zapasowej chustki do nosa. 

Widziała, że ten przytyk go zabolał. 

- Gdybyś była odrobinę bardziej praktyczna i nie bujała ciągle w obłokach... 

- To co? Nie rzuciłbyś mnie dwa miesiące przed ślubem? - dokończyła z wściekłością. 

- Ależ, Shane. Przecież wiesz, że chciałem jak najlepiej dla ciebie... 

-  Jak  najlepiej  dla  mnie  -  powtórzyła  przez  zęby.  -  Coś  ci  powiem,  Cy.  -  Brudnym 

palcem  dźgnęła  go  w  czysty  pastelowy  krawat.  -  Wypchaj  się  ze  swoim  pragmatyzmem, 

książeczką czekową i prawidłami do butów. Wtedy, kiedy mnie rzuciłeś, strasznie cierpiałam, 

ale  niepotrzebnie.  Bo  ty  mi  wcale  nie  wyrządziłeś  krzywdy,  lecz  wielką  przysługę. 

Nienawidzę  zimnego  rozsądku,  nienawidzę  pokoi,  w  których  unosi  się  sosnowy  zapach,  i 

nienawidzę wyciskania pasty do zębów od końca tubki do początku. 

- Co to ma do rzeczy... 

-  Wszystko!  -  krzyknęła.  -  Ty  nie  rozumiesz  niczego,  w  czym  tkwi  choć  odrobina 

szaleństwa! Dla ciebie wszystko musi być pod linijkę, równe, proste, praktyczne. Ale wiesz, 

co ci powiem? - ciągnęła, nie dopuszczając  go do głosu. - Otworzę sklep.  I nawet jeżeli nie 

dorobię się na nim majątku, to przynajmniej będę miała radochę. 

- Radochę? - Popatrzył na nią jak na wariatkę. - To kiepska podstawa do rozkręcania 

biznesu. 

- Dla ciebie kiepska, dla mnie nie. Mnie do szczęścia nie są potrzebne miliony. 

Uśmiechnął się z pobłażaniem. 

- Ty też się nie zmieniłaś. 

Mierząc go gniewnym spojrzeniem, Shane otworzyła drzwi. 

- Lepiej idź sprzedaj jakiś dom! 

background image

Dumnym  krokiem,  z  godnością,  jakiej  mu  zazdrościła  i  jakiej  nienawidziła,  Cyrus 

wyszedł na dwór. Shane zatrzasnęła drzwi, po czym dając upust nagromadzonej wściekłości, 

z całej siły walnęła pięścią w ścianę. 

- Cholera jasna! 

Sycząc z bólu, przyłożyła zaczerwienione kłykcie do ust. Nagle spostrzegła stojącego 

u  góry  schodów  Vance'a,  który  przyglądał  się  jej  z  zaniepokojoną  miną.  Zawstydzona, 

poczuła, jak się czerwieni. 

- Koniec przedstawienia - warknęła, po czym obróciwszy się na pięcie, skierowała się 

do kuchni. 

Wyładowywała  frustrację,  otwierając  i  zatrzaskując  szafki.  Nie  słyszała,  jak  Vance 

schodzi na dół. Kiedy dotknął jej ramienia, podskoczyła jak oparzona. 

- Pokaż rękę - rzekł cicho, ignorując jej protest. 

- To nic takiego. 

Delikatnie rozprostował jej palce, po czym zaczął kolejno naciskać kostki. Wciągnęła 

z sykiem powietrze. 

- Na szczęście nic nie złamałaś - oznajmił. - Ale będziesz miała potężny siniec. 

Z trudem hamował złość. Tak łatwo mogła wyrządzić sobie krzywdę! 

- Tylko bez kazań - mruknęła. - Nie jestem głupia. 

Przez chwilę w milczeniu zginał i prostował jej palce. 

- Przepraszam - rzekł w końcu. - Powinienem był cię uprzedzić o mojej obecności. 

Wypuściwszy  z  płuc  powietrze,  Shane  zabrała  rękę.  Pulsujący  ból  sprawiał  jej 

perwersyjną przyjemność. 

- Teraz to bez znaczenia. - Odwróciwszy się, zaczęła przygotowywać herbatę. 

- Nie chciałem wprawiać cię w zakłopotanie. 

- Prędzej czy później i tak byś usłyszał o mnie i o nim. Że byliśmy parą. - Jej ruchy, 

cała sylwetka wskazywały na silne wzburzenie. - Po prostu dowiedziałeś się wcześniej, i tyle. 

Niewiele  się  jednak  dowiedział.  I  ku  własnemu  zdumieniu  uświadomił  sobie,  że 

pragnie  poznać  całą  historię:  kiedy  zerwali,  dlaczego,  jak  długo  byli  razem...  Zanim  zdążył 

zadać jakiekolwiek pytanie, Shane z wściekłością nasadziła pokrywkę na czajnik. 

- Zawsze, ale to zawsze czuję się przy nim jak kretynka! 

- Dlaczego? 

- Bo on już taki jest. Taki rozsądny! Taki poważny! - Energicznym ruchem otworzyła 

drzwi szafki. - Wiesz, że wozi w bagażniku parasolkę? Tak na wszelki wypadek? 

Vance mruknął coś pod nosem. 

background image

-  I  nigdy,  przenigdy  nie  popełnia  żadnego  błędu.  Zawsze  wszystko  wie  najlepiej  - 

dodała,  stawiając  na  blacie  dwa  kubki.  -  Słyszałeś  naszą  rozmowę.  Czy  podniósł  na  mnie 

głos?  -  Popatrzyła  Vance'owi  w  oczy.  -  Czy  zaklął?  Czy  stracił  nad  sobą  panowanie?  To 

robot, nie człowiek! Słowo honoru, ten facet nawet się nie poci! 

- Kochałaś go? 

Przez moment nie odzywała się, po czym westchnęła cicho. 

- Tak. Absolutnie. Miałam szesnaście lat, kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić. 

Przeszła do lodówki, zapominając nastawić wodę na herbatę. Vance przekręcił kurek. 

-  Wydawał  mi  się  ideałem.  Był  taki  mądry,  taki...  elokwentny.  -  Wyjąwszy  mleko, 

uśmiechnęła się smutno. - To urodzony akwizytor; wszystko potrafi sprzedać. 

Vance poczuł do faceta instynktowną niechęć. Od Shane zaś nie mógł oderwać oczu; 

patrzył,  jak  dziewczyna  stawia  na  stole  cukiernicę,  jak  jej  włosy  lśnią  w  blasku  porannych 

promieni słońca... 

-  Byłam  do  szaleństwa  zakochana  -  podjęła  po  chwili,  wyrywając  swego  gościa  z 

zadumy.  -  Kiedy  miałam  osiemnaście  lat,  poprosił  mnie  o  rękę.  W  tym  czasie  oboje 

studiowaliśmy. Cy uznał, że zaręczyny powinny trwać przynajmniej rok. Zawsze kierował się 

rozsądkiem. 

Albo  wyrachowaniem,  pomyślał  Vance,  spoglądając  na  zarys  piersi  widoczny  pod 

cienkim materiałem bluzki. Zły na siebie, przeniósł spojrzenie na twarz dziewczyny. Ale tętno 

wciąż miał przyspieszone. 

-  Chciałam,  żebyśmy  się  od  razu  pobrali.  Ale  on  stwierdził,  że  jestem  zbyt 

impulsywna.  Małżeństwo  to  poważny  krok,  trzeba  wszystko  porządnie  zaplanować.  Kiedy 

zaproponowałam,  żebyśmy  razem  zamieszkali,  nie  posiadał  się  z  oburzenia.  -  Postawiła  z 

hukiem  mleko  na  stole.  -  Byłam  młoda,  zakochana;  pragnęłam  go.  On  zaś  poczuwał  się  w 

obowiązku kontrolować moje... prymitywne popędy. 

- Dureń - mruknął Vance. 

Gwizd czajnika zagłuszył jego głos. 

- W ciągu tego roku starał się mnie uformować. A ja bardzo starałam się sprostać jego 

wymaganiom: być rozsądna, zachowywać się dostojnie. Niestety, co rusz się potykałam. - Na 

samo  wspomnienie  tych  kilkunastu  frustrujących  miesięcy  pokręciła  smutno  głową.  -  Jeżeli 

chciałam wybrać się na pizzę z grupą studentów, przywoływał mnie do porządku; mówił, że 

przecież  musimy  oszczędzać.  Wypatrzył  dla  nas  jakiś  dom  tuż  za  Boonsboro.  Jego  ojciec 

twierdził, że to będzie świetna inwestycja. 

- A tobie się ten dom nie podobał - odgadł Vance. 

background image

Popatrzyła na niego zdziwiona. 

- Nienawidziłam go. Był taki idealny; mały, parterowy, pomalowany na biało, z równo 

przystrzyżonym żywopłotem. Kiedy powiedziałam, że to nie w moim stylu, że będę się dusiła 

w czymś takim, Cyrus roześmiał się i pogładził mnie po głowie jak niesforne dziecko. 

- Dlaczego to tolerowałaś? 

-  Nigdy  nie  byłeś  zakochany?  -  spytała  w  odpowiedzi.  -  Ten  ostatni  rok,  rok 

narzeczeństwa...  ciągle  się  kłóciliśmy  -  ciągnęła.  -  Tłumaczyłam  sobie,  że  to  takie 

przedmałżeńskie nerwy, chodziło jednak o różnice w charakterach. Cyrus ciągle powtarzał, że 

wszystko się zmieni, kiedy będziemy po ślubie. I na ogół mu wierzyłam. 

- Boże, co za nudny bęcwał. 

-  Masz  rację.  -  Zdumiała  się,  słysząc  pogardę  w  głosie  Vance'a.  -  Czasem  jednak 

potrafił być czuły i dobry... - Uśmiechnęła się. - Wtedy zapominałam o jego pryncypialności. 

A  potem  znów  mnie  za  coś  krytykował.  Wpadałam  w  złość,  ale  nigdy  nie  mogłam  z  nim 

wygrać,  bo  on  nie  tracił  nad  sobą  kontroli.  Kielich  goryczy  przepełniła  rozmowa  dotycząca 

naszego miesiąca miodowego. Marzyłam o wyjeździe na Fidżi... 

- Na Fidżi? 

- Tak, na Fidżi - odparła buńczucznie. - Miejsce egzotyczne, romantyczne, daleko od 

domu...  Miałam  zaledwie  dziewiętnaście  lat.  -  Nie  potrafiąc  pohamować  gniewu,  rzuciła  na 

stół łyżeczkę. - A on wymyślił, że pojedziemy do takiego ośrodka w Pensylwanii, gdzie różni 

fachowcy  od  rozrywki  planują  ci  pobyt,  organizują  konkursy,  uczą  pływania,  zaganiają  do 

wspólnych  gier.  -  Pociągnęła  łyk  herbaty  i  pokręciwszy  głową,  wzniosła  oczy  do  nieba.  - 

Wyobrażasz  sobie?  Wyjazd  na  weekend:  trzy  dni,  dwie  noce,  trzy  posiłki  dziennie.  Cyrus 

odziedziczył sporo pieniędzy po matce, ja miałam trochę oszczędności, ale nie, on nie chciał 

wyrzucać  forsy  w  błoto.  Powiedział,  że  zamiast  wydać  forsę  na  Fidżi,  powinniśmy  zacząć 

odkładać na starość, na emeryturę. Tego było dla mnie już za wiele. 

Nie spuszczając z niej oczu, Vance upił łyk herbaty. 

- Więc odwołałaś ślub... 

-  Nie.  -  Odsunęła  od  siebie  kubek.  -  Strasznie  się  posprzeczaliśmy.  Wyszłam, 

trzaskając  drzwiami.  Resztę  wieczoru  spędziłam  z  przyjaciółmi  w  klubie  nieopodal  uczelni. 

Powiedziałam Cyrusowi, że w noc poślubną nie zamierzam grać w bingo ani jakieś inne gry 

zespołowe. 

Vance'owi zadrgały kąciki warg. 

- Bardzo słusznie - rzekł z aprobatą. 

Shane pokręciła głową. 

background image

- Kiedy uspokoiłam się i wszystko przemyślałam, doszłam do wniosku, że nieważne, 

dokąd  pojedziemy;  ważne,  że  będziemy  razem.  Cyrus  ma  rację,  tłumaczyłam  sobie.  Jesteś 

niedojrzała  i  nieodpowiedzialna;  pieniądze  się  przydadzą.  Czekały  mnie  jeszcze  dwa  lata 

studiów,  a  Cy  dopiero  zaczynał  pracę  w  firmie  swojego  ojca.  Po  prostu  zachowałam  się 

lekkomyślnie. Zresztą często mi to zarzucał: niefrasobliwość i lekkomyślność. - Wbiła wzrok 

w kubek,  ale nie przysunęła  go do siebie.  - W każdym razie pojechałam  do niego do domu, 

ż

eby go przeprosić. I wtedy, jakby nigdy nic, rzeczowym, rozsądnym tonem oznajmił mi, że 

ze mną zrywa. 

- A mówiłaś, że on nigdy nie popełnia błędów - stwierdził po dłuższej chwili Vance. 

Roześmiała się z wdzięcznością. 

-  To  miłe,  dziękuję  -  powiedziała  i  nie  zastanawiając  się  nad  tym,  co  robi,  przytuliła 

się do niego. Złość, jaką czuła do byłego narzeczonego, znikła. 

Nie  potrafił  oprzeć  się  pokusie.  Wyciągnął  rękę  i  pogładził  Shane  po  włosach.  Były 

gęste, miękkie, potargane. Lekko oszołomiony, owinął sobie kosmyk wokół palca. 

- Wciąż go kochasz? 

- Nie - odparła szybko. - Ale ilekroć pojawia się na horyzoncie, zawsze czuję się jak 

lekkomyślna, niepoprawna idealistka. 

- Może nią jesteś? 

- Jestem - przyznała, wzruszając ramionami. 

-  To,  co  parę  minut  temu  powiedziałaś  mu  w  holu,  to  święta  prawda.  Wiesz?  - 

Zapominając o ostrożności, otoczył Shane ramieniem. 

- Wiele rzeczy mu powiedziałam. 

- Że wyświadczył ci przysługę - szepnął, pieszcząc palcami jej szyję. Nie był pewien, 

czy ciche westchnienie, jakie usłyszał, wyrażało zadowolenie, czy potaknięcie. - Oszalałabyś, 

zwijając mu skarpety w kulki. 

Odchyliwszy  w  tył  głowę,  wybuchnęła  wesołym  śmiechem.  Z  wdzięczności 

pocałowała Vance'a lekko w policzek, potem drugi raz - żeby sobie sprawić przyjemność. 

Usta  miała  pełne,  niesamowicie  kuszące.  Vance  ujął  ją  za  brodę,  a  ona  rozchyliła 

wargi.  Nie  było  w  tym  geście  żadnego  wahania,  żadnej  fałszywej  skromności.  Przywarł 

ustami do jej ust, ona zaś, mrucząc cichutko, przytuliła się mocniej. A potem nagle Vance się 

odsunął. Zdziwiona zamrugała powiekami. 

- Przepraszam, mam mnóstwo pracy - rzekł. - Muszę sporządzić listę materiałów, jakie 

będą mi potrzebne. Odezwę się niedługo... 

background image

Wyszedł, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć. Przez kilka sekund stała oszołomiona, 

wpatrując  się  w  siatkowe  drzwi.  Czym  mu  się  naraziła?  Czym  go  rozgniewała?  Jak  to 

możliwe, żeby w jednej chwili całować namiętnie, a w następnej odwrócić się i odejść? 

Zła  i  nieszczęśliwa,  spojrzała  w  dół  na  swoje  zaciśnięte  dłonie.  Do  wszystkiego 

podchodzi  zbyt  emocjonalnie.  Czy  jest  idealistką?  Tak.  Idealistką,  romantyczką  i 

marzycielką,  przynajmniej  tak  twierdziła  babcia.  Ale  już  tak  długo  czekała  na  to,  by  w  jej 

ż

yciu  pojawił  się  odpowiedni  mężczyzna.  Chciała  być  kochana,  szanowana,  noszona  na 

rękach. 

Może,  pomyślała,  pragnie  rzeczy  nierealnej:  być  niezależna,  a  jednocześnie  mieć  z 

kim  dzielić  marzenia,  stać  na  własnych  nogach,  a  jednocześnie  móc  się  na  kimś  wesprzeć. 

Powtarzała sobie nieustannie, że nie znajdzie tego wyśnionego człowieka; że nie ma ideałów. 

Ale serce nie chciało słuchać rozumu. 

Od pierwszej chwili czuła, że Vance różni się od wszystkich mężczyzn, jakich znała. 

Kiedy  wszedł  do  sklepu,  ich  spojrzenia  spotkały  się  dosłownie  na  sekundę.  Miała  ochotę 

wykrzyknąć  radośnie:  Oto  on!  Z  drugiej  strony  wiedziała,  że  to  bzdura.  Żeby  kogoś 

pokochać,  trzeba  go  znać,  rozumieć.  A  ona  prawie  nic  nie  wiedziała  o  swoim  przystojnym 

sąsiedzie i na pewno nie rozumiała jego zachowania. 

Nagle  przyszło  jej  do  głowy,  że  może  go  uraziła.  Zaproponowała  mu  pracę,  a  potem 

tak gorliwie nadstawiła usta do pocałunku... Może wystraszył się, że ona liczy na coś więcej? 

Ż

e  w  ramach  zapłaty  chce  od  niego  seksu?  Że  wymachując  mu  pod  nosem  banknotami, 

których jako bezrobotny niewątpliwie potrzebuje, zamierza go uwieść? 

Raptem  wybuchnęła  śmiechem.  Odrzuciła  głowę  i  śmiała  się  jak  szalona,  uderzając 

pięściami w blat stołu. Shane Abbott, uwodzicielka! A to dobre! Otarła z policzków łzy. Jakiż 

facet  oprze  się  kobiecie  z  ubrudzonym  nosem,  która  własną  ręką  usiłuje  wybić  dziurę  w 

ś

cianie? 

Po chwili westchnęła ciężko. Masz, kochana, zbyt bujną wyobraźnię. Lepiej skończ tę 

inwentaryzację. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Vance nie mógł zasnąć. Pracował do późnego wieczoru, próbując rozładować napięcie 

i frustrację. Napięciem się nie przejmował. Zbyt dobrze znał to uczucie, aby tracić przez nie 

sen.  Do  szału  jednak  doprowadzało  go  to,  że  nie  potrafi  przestać  myśleć  o  swojej  ślicznej 

sąsiadce. Jeszcze nigdy nikogo tak bardzo nie pożądał. 

Nie powinien był przyjmować u niej pracy. Co  za licho go podkusiło? Zły na siebie, 

wyszedł przed dom. 

Z  nadejściem  wieczoru  powietrze  znacznie  się  ochłodziło.  Na  niebie  świecił  jasny 

półksiężyc otoczony niezliczoną ilością migoczących gwiazd. Ciszę zakłócało głośne cykanie 

ś

wierszczy.  Nieco  na  prawo,  nad  ugorem,  tańczyły  robaczki  świętojańskie.  Na  wprost 

ciągnęły  się  drzewa  -  ciemny,  tajemniczy  las,  za  którym  w  zabytkowym  łóżku  w  domu  z 

wyblakłą tapetą śpi Shane. 

Wyobraził  ją  sobie  okrytą  wielką  puszystą  kołdrą,  którą  widział  na  łóżku.  Okna 

sypialni  są  otwarte,  by  do  środka  wpadały  dźwięki  i  zapachy  nocy.  Ciekawe,  czy  na  noc 

Shane wkłada flanelową koszulę nocną, taką szczelnie zasłaniającą ciało, czy może śpi nago, 

jak ją Pan Bóg stworzył? 

Starając się odpędzić od siebie natrętne myśli, Vance zaklął pod nosem. Cholera jasna, 

naprawdę nie powinien  był przyjmować tej roboty. Skusił się, bo sam pomysł wydał mu się 

zabawny.  Sześć  dolarów  za  godzinę!  Roześmiał  się,  burząc  spokój  siedzącej  nieopodal  na 

gałęzi sowy. 

Kiedy  ostatni  raz  pracował  za  godzinną  stawkę?  Cofnął  się  myślami  daleko  w 

przeszłość.  Piętnaście  lat  temu?  Pokręcił  z  niedowierzaniem  głową.  Boże,  to  już  tyle  czasu 

minęło? 

Był  nastolatkiem,  kiedy  matka  zatrudniła  go  w  swej  firmie  budowlanej.  Zaczynał  od 

najniższego szczebla. 

- Musisz się wszystkiego nauczyć - powiedziała, a on przyznał jej rację. Marzył o tym, 

by  pracować  rękami,  najlepiej  w  drewnie.  Jak  każdy  młody  człowiek,  był  zarozumiały  i 

nadmiernie pewny siebie. Siedzenie za zawalonym papierami biurkiem jest dobre dla starych 

facetów w garniturach, którzy nie potrafią cieszyć się życiem. Nie chciał, tak jak oni, chodzić 

na nudne zebrania ani brać udziału w skomplikowanych negocjacjach. Był zbyt inteligentny, 

by wpaść w tę pułapkę. 

background image

A jednak wpadł. Po ilu latach ugrzązł za biurkiem? Po pięciu? Sześciu? Wzruszywszy 

ramionami, uznał, że rok więcej lub mniej nie robi różnicy. Może kiedyś robił, ale teraz już 

nie. 

Wzdychając  głęboko,  zaczął  przemierzać  ganek.  Czy  miał  jakiś  inny  wybór?  Chyba 

nie. Po niespodziewanym wylewie matka długo wracała do zdrowia. Błagała go, by zastąpił ją 

na  stanowisku  prezesa  Riverton  Construction.  Była  wdową,  więcej  dzieci  nie  miała;  nie 

chciała,  aby  firmą,  którą  odziedziczyła  po  swoim  ojcu,  rządził  ktoś  obcy.  Może  dlatego,  że 

zbyt  dużo  wysiłku  włożyła  w  to,  by  firma  nie  splajtowała.  Vance  wiedział,  ile  to  matkę 

kosztowało  i jak  wiele  ryzykowała.  Ale  opłaciło  się.  Riverton  Construction  zaczęła  świetnie 

prosperować. I właśnie wtedy nastąpił wylew. Matka zrozumiała, że dalej sama nie podoła, i 

poprosiła syna o pomoc. 

Gdyby  nie  nadawał  się  do  tej  pracy,  bez  najmniejszych  wyrzutów  sumienia 

scedowałby obowiązki na kogoś innego, a sam pozostał prezesem tylko na papierze. Mógłby 

dalej wykonywać to, co do tej pory, czyli pracować fizycznie. Ale miał zbyt wiele cech matki 

- upór, inteligencję, wytrwałość - toteż firma, na której czele stanął, funkcjonowała sprawnie. 

Pod  jego  okiem  rozrastała  się  i  przynosiła  coraz  większe  zyski.  Wkrótce  stała  się  jedną  z 

najbardziej znanych i szanowanych firm budowlanych w całych Stanach. 

A  potem  poznał  Amelię.  Na  jej  wspomnienie  uśmiechnął  się  cierpko.  Piękną, 

seksowną  Amelię,  która  miała  cichy  głos,  ze  zmysłowym  południowym  akcentem.  Amelię, 

której włosy miały ten sam złocistoczerwony kolor co promienie zachodzącego słońca. Przez 

wiele miesięcy usiłował ją zdobyć, a ona to pozwalała mu się zbliżyć, to go odtrącała. Pragnął 

jej do szaleństwa. No właśnie, był szalony. Bo gdyby myślał trzeźwo, bez trudu by zobaczył, 

co  się  kryje  pod  maską  tej  kobiety.  Tak,  zanim  wręczyłby  Amelii  pierścionek  zaręczynowy, 

przekonałby się, z jaką zimną, wyrachowaną suką ma do czynienia. 

Boże,  iluż  mężczyzn  zazdrościło  mu  tak  wspaniałej,  eleganckiej  żony!  Ale  oni 

widzieli  tylko  zewnętrzną  powłokę  -  piękną  twarz;  nie  widzieli  Amelii  bez  maski  -  zimnej i 

bezwzględnej.  W  całym  swoim  życiu  Vance  nie  spotkał  drugiej  tak  nieczułej,  bezdusznej 

istoty jak Amelia Ryce Banning. 

Sowa na gałęzi znów zaczęła pohukiwać; brzmiało to tak, jakby nadawała sygnał: dwa 

krótkie  wołania,  jeden  długi,  dwa  krótkie,  jeden  długi.  Wsłuchując  się  w  monotonny  głos 

ptaka, Vance rozmyślał o swym małżeństwie. 

Przez kilka pierwszych miesięcy Amelia bez umiaru wydawała pieniądze - na ubrania, 

futra, samochody. Nie przeszkadzało mu to; oślepiony jej urodą uważał, że Amelia zasługuje 

na wszystko, co najlepsze. Poza tym kochał ją; cieszył się, że może sprawiać jej przyjemność. 

background image

Nie  zwracał  uwagi  na  horrendalne  rachunki;  płacił  je  bez  zmrużenia  oka.  Raz  czy  drugi 

zdarzyło mu się skomentować jakąś  ekstrawagancję żony, ale jej skruszona mina i  wylewne 

przeprosiny wywoływały w nim wyrzuty sumienia. Rachunki jednak nie malały. 

Nagle  odkrył,  że  Amelia  wyczyszcza  mu  konto  po  to,  by  wspomóc  podupadającą 

firmę  budowlaną  brata.  Kiedy  ją  o  to  spytał,  zaczęła  płakać.  Tłumaczyła,  że  nie  potrafi 

spokojnie  patrzeć  na  nieszczęście  brata,  któremu  grozi  bankructwo,  gdy  ona  żyje  w  tak 

wielkim luksusie. 

Vance  zgodził  się  udzielić  jej  bratu  pożyczki,  natomiast  nie  zamierzał  finansować 

nieumiejętnie zarządzanej firmy. To Amelii nie zadowoliło; zaczęła się dąsać, namawiać go, 

aby  zmienił  decyzję.  Gdy  odmówił,  przeobraziła  się  w  tygrysicę:  obrzucając  go  stekiem 

wyzwisk,  swoimi  zadbanymi  paznokciami  rozorała  mu  twarz.  Doprowadzona  do  furii 

wygarnęła  mu  również,  dlaczego  wyszła  za  niego  za  mąż:  bo  miał  pozycję  i  pieniądze,  a  to 

mogło pomóc jej rodzinie w interesach. Wtedy po raz pierwszy Vance dostrzegł, co się kryje 

pod wdziękiem i urodą żony. Ale to było dopiero pierwsze z wielu przykrych odkryć, jakie go 

czekały. 

Namiętność  Amelii  znikła,  zastąpiona  przez  lodowaty  chłód.  Czułe  uśmiechy,  jakimi 

go dotąd obdarzała, zamieniły się w szydercze grymasy. Powiększenie rodziny absolutnie nie 

wchodziło w grę. Od ciąży psuje się figura, a dzieci są kłodą u nogi. Ponad dwa lata  Vance 

próbował  ratować  małżeństwo;  oszukiwał  się,  że  może  uda  im  się  pokonać  trudności.  W 

końcu  zrozumiał,  że  obraz  kobiety,  którą  poślubił,  w  żaden  sposób  nie  przystaje  do 

rzeczywistości. 

Gdy  poprosił o rozwód,  Amelia roześmiała się złośliwie. Oczywiście, chętnie zwróci 

mu  wolność  w  zamian  za  połowę  jego  majątku,  między  innymi  połowę  udziałów  w 

Rivertonie. Zamierzała odegrać rolę biednej porzuconej żony. Jeżeli on, Vance, nie zgodzi się 

na  jej  warunki,  sprawa  rozwodowa  będzie  głośna  i  nieprzyjemna,  a  prasa  bulwarowa  będzie 

miała używanie. 

Znalazł  się  w  pułapce.  Przez  kolejny  rok  udawał  przed  światem  szczęśliwego 

małżonka,  w  domu  zaś  unikał  Amelii.  Kiedy  odkrył,  że  żona  go  zdradza,  zaświtał  w  nim 

promyk nadziei. 

Ponieważ nie kochał Amelii, nie czuł smutku z powodu jej zdrady. Dyskretnie zaczął 

zbierać  dowody,  dzięki  którym  mógłby  odzyskać  wolność.  Gotów  był  na  najbardziej 

upokarzającą  batalię  sądową,  byleby  tylko  uwolnić  się  od  żony.  Zostało  mu  to  jednak 

oszczędzone. Jeden z porzuconych kochanków Amelii najzwyczajniej w świecie ją zastrzelił. 

background image

Dzięki pieniądzom i wpływom Vance'a sprawie nie nadano wielkiego rozgłosu, mimo 

to  szeptom  i  spekulacjom  nie  było  końca.  Śmierć  Amelii  wywołała  w  nim  raczej  ulgę  niż 

smutek.  To  zaś  sprawiło,  że  zalała  go  fala  wyrzutów  sumienia.  Żeby  od  nich  uciec,  Vance 

rzucił  się  w  wir  pracy.  Postawił  apartamenty  na  Florydzie,  duży  kompleks  medyczny  w 

Minnesocie, rozbudował uniwersytet w Teksasie. Ale nie potrafił znaleźć ukojenia. 

Zniechęcony,  kupił  zniszczony  przez  pożar  dom  w  górach  i  wziął  długi  urlop  z 

Rivertonu. Sądził, że kilka miesięcy na odludziu i ciężka praca fizyczna pomogą mu odzyskać 

równowagę. Był na dobrej drodze, kiedy nagle w jego życiu pojawiła się Shane Abbott. 

Shane  nie  porażała  urodą  tak  jak  Amelia  i  w  niczym  nie  przypominała  eleganckich, 

pewnych  siebie  kobiet,  z  jakimi  sypiał  w  ciągu  ostatnich  dwóch  lat.  Była  świeża,  szczera, 

pełna  życia.  Ale  po  doświadczeniu  z  Amelią  Vance  stał  się  cyniczny.  Wiedział,  że  tylko 

głupiec daje się dwa razy nabrać na tę samą sztuczkę. Uwierzył w niewinność i szlachetność 

Amelii, i starczy. 

Zgodził  się  pomóc  Shane  i  zamierzał  dotrzymać  słowa.  Praca  u  niej  to  będzie 

prawdziwe wyzwanie; miał nadzieję, że poradzi sobie ze stolarką.  Innych  rzeczy się nie bał. 

Umiał  wystrzegać  się  atrakcyjnych  kobiet,  nie  angażować  się  emocjonalnie.  Shane...  Tak, 

podobała mu się jej naturalność, brak wyrachowania. Podobało mu się też to, w jaki sposób 

potraktowała  dawnego  narzeczonego.  Że  mimo  bólu,  jaki  wciąż  czuła,  stanowczym  gestem 

wskazała mu drzwi. 

Hm, poświęcić urlop na remont u Shane? To może być całkiem interesujące. Ciekawe, 

co  ona  kryje  pod  maską?  Bo  to,  że  wszyscy  noszą  maski,  nie  ulega  wątpliwości.  Życie  to 

jedna wielka maskarada. 

Zdegustowany  sobą,  wrócił  do  domu.  Nie  zamierzał  chodzić  niewyspany  z  powodu 

kobiety. Mimo to przez pół nocy wiercił się w łóżku, nie mogąc zasnąć. 

 

Nastał  piękny  poranek.  Shane  otworzyła  szeroko  okno.  Do  środka  wpadło  ciepłe 

powietrze  przesiąknięte  zapachem  cynii.  W  tak  piękny  dzień  szkoda  siedzieć  w  domu, 

wdychając  kurz.  Ale,  pomyślała,  można  przecież  wynaleźć  sobie  pracę,  którą  dałoby  się 

wykonywać na zewnątrz. 

Ubrawszy  się  w  starą  bawełnianą  koszulkę  i  sprane  czerwone  szorty,  zeszła  do 

piwnicy. Z szafki wyciągnęła puszkę białej farby i wałek do malowania. Chybotliwy ganek od 

frontu wymaga solidnego remontu, ale ten za domem... wystarczy go pomalować. 

Chwyciwszy  po  drodze  nieduże  radio,  wyszła  na  powietrze.  Przez  chwilę  szukała 

stacji z muzyką; kiedy ją znalazła, przystąpiła do pracy. 

background image

Pół  godziny  później  ganek  był  porządnie  wysprzątany  i  umyty  wodą  ze  szlaucha. 

Podczas  gdy  sechł  na  słońcu,  Shane  otworzyła  puszkę  i  zaczęła  mieszać  farbę.  Ze  dwa  lub 

trzy  razy  zerknęła  w  stronę  ścieżki  wiodącej  przez  las,  zastanawiając  się,  kiedy  pojawi  się 

Vance. Ucieszyłaby się, gdyby wyłonił się spomiędzy drzew. 

Lubiła takich ludzi jak on, emanujących siłą i pewnością siebie. Taka była jej babcia. 

Mimo  ciężkiego  życia  i  wielu  tragedii,  jakie  ją  spotkały,  do  samego  końca  pozostała  osobą 

niezwykle  silną  i  niezależną.  Cyrus  również  należał  do  osób  obdarzonych  siłą,  tyle  że 

brakowało  mu  łagodności  i  dobroci,  które  sprawiają,  że  siła  staje  się  zaletą,  a  nie  wadą.  U 

Vance'a  Shane  instynktownie  wyczuwała  dobroć,  choć  on  oczywiście  robił,  co  mógł,  by  jej 

nie ujawnić. 

Odwróciwszy wzrok od  ścieżki, przeniosła wiaderko, tackę i wałek na koniec ganku. 

Nalała farby z puszki na tackę i biorąc głęboki oddech, przystąpiła do pracy. 

Vance przystanął na skraju ścieżki i przez chwilę obserwował swą sąsiadkę.  Zdążyła 

pomalować jedną trzecią ganku. Ramiona miała pocętkowane białymi plamkami. Radio grało, 

a ona towarzyszyła zespołowi, śpiewając razem z nim i kołysząc rytmicznie biodrami. Cienki 

materiał szortów opinał jej zgrabne biodra. Bawiła się znakomicie, ale jej zdolności malarskie 

pozostawiały  wiele  do  życzenia.  Vance  uśmiechnął  się,  widząc,  jak  Shane  pochyla  się  nad 

wiaderkiem  i  opiera  dłoń  o  dopiero  co  pomalowaną  poręcz.  Nie  popsuło  to  jej  humoru;  po 

prostu zaklęła cicho, po czym wytarła dłoń o szorty. 

- Mówiłaś, że potrafisz malować - rzekł, podchodząc bliżej. 

Podskoczyła,  niemal  wywracając  puszkę.  Nie  wstając  z  kolan,  posłała  mu  szeroki 

uśmiech. 

-  Mówiłam,  że  potrafię.  Nie  mówiłam,  że  robię  to  porządnie  i  starannie.  -  Zasłoniła 

oczy przed rażącym blaskiem słońca. - Przyszedłeś na kontrolę? 

- Nie. - Potrząsnął głową. - Kontrola nic nie da. 

Uniosła zdziwiona brwi. 

- Zobaczysz. Będzie idealnie, kiedy skończę. 

- Nie wątpię - mruknął. - Przyniosłem listę rzeczy, jakie będą mi potrzebne. Ale muszę 

dokonać jeszcze kilku pomiarów. 

- Listę? Szybko się z nią uporałeś. 

Wzruszył ramionami. Nie zamierzał się przyznawać, że sporządził ją w środku nocy, 

kiedy nie mógł zasnąć. 

- Jest jeszcze jedna rzecz... - Wyciągnąwszy rękę, ściszyła radio. - Ganek od frontu. 

background image

-  Co?  Też  go  pomalowałaś?  -  spytał,  wodząc  wzrokiem  po  efektach  jej 

dotychczasowej pracy. 

Trafnie odczytując jego krytykę, Shane pokazała mu język. 

- Nie, nie pomalowałam. 

- Całe szczęście. A co cię powstrzymało? 

-  To,  że  się  rozpada.  Może  mógłbyś  mi  coś  doradzić?  Ojej,  patrz!  -  Chwyciła  go  za 

rękę,  zapominając,  że  przed  chwilą  dotykała  mokrej  farby,  i  skinęła  na  ścieżkę,  po  której 

kroczyła rodzina przepiórek. - To pierwsze, jakie udało mi się zobaczyć od powrotu do domu. 

-  Zafascynowana  przyglądała  się  ptakom,  dopóki  nie  znikły  z  pola  widzenia.  -  Żyją  tu  też 

sarny, ale jeszcze żadnej nie widziałam. 

Westchnęła cicho i nagle przypomniała sobie o swojej umazanej farbą ręce. 

- O Boże, Vance! Przepraszam! - Puściwszy jego dłoń, poderwała się na nogi. - Mam 

nadzieję, że cię nie ubrudziłam? 

W odpowiedzi uniósł rękę. 

-  Przepraszam...  -  wydukała,  z  trudem  powstrzymując  się  od  śmiechu.  -  Naprawdę. 

Bardzo mi przykro. 

Złapawszy brzeg bluzki, zaczęła czyścić jego rękę. Oczywiście niewiele to pomogło. 

-  Jedynie  głębiej  wcierasz  farbę  -  oznajmił,  spoglądając  na  jej  szczupłą,  odsłoniętą 

talię. 

-  Nie  martw  się,  zejdzie.  Zobaczysz  -  powiedziała,  z  całej  siły  usiłując  zachować 

powagę.  -  Zresztą  mam  rozpuszczalnik...  -  Przycisnęła  dłoń  do  ust,  chcąc  powstrzymać 

wybuch śmiechu. Bezskutecznie. - Przepraszam... - Oparła czoło o pierś Vance'a. - To twoja 

wina! Nie śmiałabym się, gdybyś tak na mnie nie patrzył. 

- Jak? 

- No... z taką anielską cierpliwością. 

- Cudza cierpliwość zawsze powoduje u ciebie niekontrolowany wybuch śmiechu? 

- Och, wiele rzeczy rozśmiesza mnie do łez - przyznała, usiłując zdławić chichot. - To 

przekleństwo. - Wzięła głęboki oddech. - Kiedyś jeden z moich uczniów narysował zabawną 

karykaturę  nauczycielki  biologii.  Minął  kwadrans,  zanim  mogłam  wrócić  do  klasy  i  udawać 

oburzoną. 

- A nie byłaś oburzona? - spytał Vance, cofając się o krok. Jej bliskość wywoływała w 

nim reakcję, która go nieco przerażała. 

-  Co?  Oburzona?  -  Potrząsnęła  przecząco  głową.  -  Może  to  niepedagogiczne,  ale  ten 

rysunek był naprawdę świetny. Wzięłam go do domu i oprawiłam. 

background image

Nagle uzmysłowiła sobie, że Vance muska dłonią jej gołe ramię. Podejrzewała, że robi 

to nieświadomie. W pierwszym odruchu miała ochotę wspiąć się na palce, objąć go za szyję, 

pocałować. Chciała tego; była pewna, że on też tego pragnie. Ale coś ją powstrzymało. Stojąc 

bez ruchu, popatrzyła mu w oczy. 

Kiedy zdał sobie sprawę, że pieści Shane i że wcale nie chce przerwać, czym prędzej 

opuścił ręce. 

- Wracaj do malowania - powiedział. - A ja dokończę mierzenie. 

- Dobrze - rzekła, odprowadzając go wzrokiem. - Przed chwilą woda się zagotowała, 

gdybyś miał ochotę na herbatę... 

Co za dziwny człowiek, pomyślała, odruchowo dotykając ramienia, które przed chwilą 

gładził. Czego szukał, kiedy tak intensywnie patrzył jej w oczy? Czy nie prościej byłoby ją o 

to spytać? 

Vance  stanął  u  podnóża  schodów  i  rozejrzał  się  po  salonie.  Zaskoczony,  wszedł 

głębiej.  Pokój  był  idealnie  wysprzątany;  wszystkie  przedmioty,  które  wczoraj  zagracały 

wnętrze  -  lampy,  wazony,  bibeloty  -  zostały  zapakowane  do  kartonów,  a  kartony  dokładnie 

opisane. 

Solidnie  musiała  się  wczoraj  napracować,  przemknęło  mu  przez  myśl.  Kto  by 

pomyślał, że taka mała, drobna istota może mieć w sobie tak wielkie pokłady energii. Energii, 

ambicji, siły oraz wytrwałości. 

Ze  zdziwieniem  odkrył,  że  na  piętrze  Shane  też  zrobiła  porządki.  Starannie  opisane 

pudła  stały  w  równym  rzędzie  pod  ścianą  w  dawnej  sypialni  jej  babci.  Vance  dokonał  paru 

pomiarów, zapisał je, po czym przeszedł do pokoju, który Shane zajmowała w dzieciństwie. 

I tu przetarł oczy ze zdumienia. Wszędzie - na stole, biurku, szafce - walały się jakieś 

papiery, listy, notatki, rachunki. Niektórymi poruszał lekko wiatr, który wpadał przez otwarte 

okno.  Podłoga  zasłana  była  katalogami  poświęconymi  antykom.  Na  oparciu  krzesła  leżała 

krótka koszula nocna, a przy szafie stała para starych, znoszonych tenisówek. 

Ś

rodek  pokoju  zajmowało  ogromne  pudło  z  książkami,  które  widział  podczas 

wczorajszej  wizyty,  tyle  że  wtedy  zagracało  któryś  z  pozostałych  dwóch  pokoi  na  piętrze. 

Najwyraźniej  Shane  przyciągnęła  je  do  siebie,  chcąc  sprawdzić,  jakie  zawiera  skarby.  Jeden 

stos stał na podłodze, kilka książek leżało w nieładzie na szafce nocnej. No cóż, wygląda na 

to, że w pracy Shane uwielbia porządek, a w życiu prywatnym woli artystyczny nieład. 

Nagle przypomniał sobie Amelię i jej wymuskane pokoje utrzymane w tonacji różów i 

delikatnych beży. Czyste, schludne, bez bałaganu, śladu kurzu. Nawet te dziesiątki słoiczków 

i  flakonów  na  toaletce  stały  równo,  jak  pod  linijkę.  W  pokoju  Shane  nie  było  toaletki,  a  na 

background image

biurku  -  wśród  papierów  -  stała  tylko  jedna  buteleczka  perfum,  mała  emaliowana  szkatułka 

oraz oprawione w ramki kolorowe zdjęcie przedstawiające nastoletnią Shane w towarzystwie 

dumnie wyprostowanej kobiety. 

Babcia... siwiuteńka, o twarzy poprzecinanej siatką zmarszczek, wyglądała niezwykle 

dostojnie. Patrząc na nią, Vance jednak miał wrażenie, że jej oczy się śmieją. 

Stały na trawie, jedna młoda, druga stara, zwrócone plecami do przepływającego obok 

strumyka.  Mimo  dzielących  ich  lat  sprawiały  wrażenie  przyjaciółek.  Babcia  miała  na  sobie 

sukienkę  w  kwiatki,  wnuczka  -  żółtą  bawełnianą  koszulkę  oraz  szorty.  Shane  na  zdjęciu 

niewiele się różniła od Shane pracującej na ganku. Może dzisiejsza miała krótsze włosy i ciut 

pełniejszą figurę, ale obie tryskały wesołością. 

Lepiej  jej  w  krótkiej  fryzurze,  uznał  Vance,  studiując  uważnie  zdjęcie.  Podobało  mu 

się to, jak teraz końce zawijają się pod brodą, podkreślając kształt twarzy. Ciekawe, kto zrobił 

to zdjęcie? Cyrus? Vance skrzywił się na samo wspomnienie o dawnym narzeczonym Shane. 

Czuł  do  faceta  antypatię;  znał  wielu  takich  jak  on,  którzy  bez  przerwy  kręcą  i  oszukują, 

zupełnie jakby życie było zeznaniem podatkowym. 

Co ona w nim widziała? Zdegustowany, odstawił zdjęcie na biurko i ponownie zaczął 

mierzyć  ściany.  Gdyby  wyszła  za  faceta  za  mąż,  mieszkałaby  władnej  willi  w  podmiejskiej 

dzielnicy,  miałaby  dwoje  lub  troje  dzieci,  w  środy  chadzałaby  na  spotkania  Kółka  Kobiet,  a 

raz w roku spędzałaby dwa tygodnie w wynajętym domku na plaży w schludnej miejscowości 

wypoczynkowej.  Niby  wszystko  w  porządku,  ale  nie  pasowało  to  do  kobiety,  która  sama 

maluje ganek i marzy o wyjeździe na Fidżi. 

Ten  bubek  w  garniturze  całe  życie  wytykałby  jej  błędy  i  potknięcia.  Vance  ruszył  z 

powrotem  na  parter.  Powinna  się  cieszyć,  że  nie  wyszła  za  Cyrusa.  Udało  jej  się  uniknąć 

wielu  nieprzyjemności.  Jaka  szkoda,  pomyślał,  że  jemu  szczęście  nie  dopisało.  Przez  cztery 

lata marzył o tym, by uwolnić się od żony, a kolejne dwa zadręczał się wyrzutami sumienia, 

ż

e jego życzenie się spełniło. 

Opędzając  się  od  ponurych  myśli,  wyszedł  na  dwór,  aby  obejrzeć  ganek  od  frontu. 

Dokonywał pomiarów, kiedy pojawiła się Shane z dwoma kubkami herbaty. 

- No i co? Jest w bardzo kiepskim stanie, prawda? 

- Dziwię się, że nikt sobie nóg nie połamał. 

-  Mało  kto  tędy  chodzi.  -  Udało  jej  się  zręcznie  ominąć  spróchniałe  deski.  -  Babcia 

zawsze korzystała z drzwi kuchennych. Podobnie jak wszyscy goście. 

- Twój narzeczony zawitał od frontu. 

Posłała mu ironiczne spojrzenie. 

background image

- Cyrus uważa, że drzwi kuchenne są dobre dla służby. Poza tym wcale nie jest moim 

narzeczonym... Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić? 

- Już zrobiłaś - odparł, chowając miarkę. - I wybrałaś świetne rozwiązanie. 

Parsknęła śmiechem. 

- Nie pytam o niego. Pytam o ganek. 

-  Na  twoim  miejscu  rozebrałbym  go  na  części  i  wyrzucił.  Ewentualnie  zbudował 

nowy. 

-  Ojej.  -  Przysiadła  ostrożnie  na  górnym  stopniu.  -  Miałam  nadzieję,  że  wystarczy 

wymienić kilka desek... 

- Jeżeli staną tu naraz trzy osoby, to świństwo się zawali  - przerwał jej  Vance. - Nie 

pojmuję, jak można doprowadzić coś do takiej ruiny. 

- W porządku, nie irytuj się. - Podała mu kubek z herbatą. - Ile to może kosztować? 

Dokonał  w  myślach  obliczeń  i  po  chwili  podał  cenę.  W  oczach  dziewczyny  ujrzał 

wyraz zawodu. 

-  No  dobrze  -  rzekła.  Trudno,  będzie  musiała  pożegnać  się  z  kompletem  mebli  do 

jadalni.  -  Skoro  trzeba,  to  trzeba.  -  Uśmiechnęła  się  smutno.  -  Nie  chcę,  żeby  jakiś  klient 

złamał sobie nogę, a potem ciągał mnie po sądach. 

- Shane... - Stanął naprzeciwko niej. - Powiedz... powiedz, ile masz pieniędzy? - spytał 

wprost. 

- Tyle, ile mi potrzeba - odparła, po czym prychnęła zniecierpliwiona. - W porządku! 

Niewiele.  Dostałam  trochę  w  spadku  po  babci,  trochę  mam  odłożone...  Liczyłam,  że  ileś 

przeznaczę  na  remont,  ileś  na  kupno  rzeczy  do  sklepu.  Na  początek  wystarczy,  a  potem 

zacznę zarabiać... 

- Słuchaj, nie chciałbym cię pouczać jak twój narzeczony... 

- Więc nie pouczaj - wtrąciła szybko. - I on nie jest moim narzeczonym. 

-  Jasne.  -  Nie  wiedział,  jak  ma  postąpić.  Nie  chciał  brać  pieniędzy  od  kobiety,  która 

musi się liczyć z każdym groszem. Pociągnął łyk herbaty, starając się wymyślić sposób na to, 

ż

eby zgodziła się zatrudnić go za darmo. - Shane, chodzi o moje wynagrodzenie... 

- Och, Vance, przykro  mi, nie mogę  ci teraz płacić więcej.  - W jej głosie zabrzmiała 

nuta rozpaczy. - Później, kiedy rozkręcę interes, to... 

-  Nie!  -  Speszony  i  zły  na  siebie,  ujął  ją  za  rękę.  -  Nie  zamierzałem  prosić  o  więcej. 

Przeciwnie, chciałem zrezygnować z zapłaty... 

background image

-  Ale...  -  Łzy  napłynęły  jej  do  oczu.  Odstawiła  kubek  i  wstała.  Potrząsając  głową, 

zeszła na dół. - Słuchaj, to miłe z twojej strony, ale... Naprawdę to doceniam, ale nie musisz... 

Nie chciałam, żebyś odniósł wrażenie, że... 

Wpatrywała  się  w  otaczające  dolinę  góry.  Przez  moment  panowała  idealna  cisza, 

przerywana jedynie cichym szumem strumyka. 

Vance mruknął coś pod nosem, podszedł do Shane i po chwili wahania zacisnął ręce 

na jej ramionach. 

- Shane, posłuchaj... 

-  Nie,  proszę.  -  Obróciła  się  do  niego  twarzą.  Oczy  miała  lśniące  od  łez.  -  Jesteś 

bardzo miły, ale... 

- Psiakrew, nic nie rozumiesz! - zdenerwował się. - Pieniądze nie są najważniejsze... 

-  Wiem. Jestem  wzruszona  twoją  propozycją,  ale  odmawiam.  -  Zarzuciła  mu  ręce  na 

szyję i przytuliła policzek do jego klatki piersiowej. 

Zamierzał  ją  odepchnąć,  wyplątać  się  z  sytuacji,  w  jaką  się  wpakował.  Nie  chciał 

niczyjej wdzięczności. Nagle jednak zaczął gładzić włosy Shane i... i zapragnął, by ta chwila 

trwała  wiecznie.  Miałby  odepchnąć  od  siebie  tak  cudowne  stworzenie?  Pochylił  głowę  i 

wtulając twarz w gęste, lśniące loki, zaczął szeptem powtarzać jej imię. 

Coś  w  jego  zachowaniu  sprawiło,  że  pragnęła  go  pocieszyć.  Nie  wyczuwała,  że 

pożąda  jej,  tylko  że  coś  go  gnębi.  Przytuliła  się  mocniej.  Serce  zabiło  mu  raptownie.  Nie 

mogąc się powstrzymać, przywarł ustami do jej ust. Płonął. Myślał jedynie o tym, by ugasić 

pożar,  który  go  trawi.  Ona  zaś  z  namiętnością,  o  jaką  się  nigdy  nie  podejrzewała, 

odwzajemniała  jego  pocałunki.  Jeszcze  nikt  nigdy  nie  doprowadził  jej  do  takiego  stanu. 

Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby się opierać. 

Pragnął ją pieścić, całować, odkrywać tajemnice jej ciała. Wczoraj z tego powodu nie 

mógł  zasnąć,  teraz  wreszcie  miał  okazję  zaspokoić  zarówno  pożądanie,  jak  i  ciekawość. 

Wsunął  rękę  pod  bluzkę  Shane,  zaciskając  ją  na  drobnej,  jędrnej  piersi.  Nie  przerywając 

pocałunków, powoli pieścił jej skórę. I nagle się odsunął. 

Shane  musiała  się  przytrzymać  jego  ramienia,  żeby  nie  upaść.  Widział  ogień  w  jej 

oczach,  a  także  strach.  Usta  miała  nabrzmiałe,  zaczerwienione.  Zmarszczył  czoło.  Nigdy 

dotąd nie całował kobiety tak brutalnie. 

- Przepraszam - szepnął i cofnął się. 

Nerwowym  gestem  podniosła  palce  do  spuchniętych  warg.  Była  zaskoczona  swoją 

reakcją na pocałunki Vance'a. Nie miała pojęcia, że jest zdolna do tak intensywnych odczuć. 

- Nie... - Odchrząknęła. - Nie musisz... 

background image

- Zachowałem się nie w porządku. - Sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyciągnął kartkę. 

- Oto spis materiałów. Daj znać, kiedy sklep ci je dostarczy. 

Wzięła od niego listę. Dopiero kiedy odwrócił się, żeby odejść, zebrała się na odwagę. 

- Vance... Przystanął. 

- Nie masz za co mnie przepraszać - rzekła cicho. 

Nie odpowiedział. Okrążył dom i po chwili zniknął za rogiem. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Tak  ciężko  jak  w  ciągu  ostatnich  trzech  dni  Shane  jeszcze  nigdy  nie  pracowała. 

Pierwszego  dnia  uporała  się  ze  sprzątaniem.  Dom  lśnił  czystością:  podłogi  zostały 

wyszorowane,  meble  wypolerowane,  kurz  wytarty,  kartony  dokładnie  opisane  i  pozaklejane. 

Kolejne  dni  spędziła  nad  katalogami  poświęconymi  antykom.  Określenie  dat  i  ustalenie  cen 

okazało się zadaniem znacznie trudniejszym od pracy fizycznej. Ślęczała nad tym do późnej 

nocy, druk rozmazywał się jej przed oczami, a rano ponownie zasiadła do katalogów. Ale nie 

traciła  zapału.  Przeciwnie,  ilekroć  udało  się  jej  coś  odnaleźć,  określić,  opisać  i  wycenić,  jej 

podniecenie rosło. 

Każdego dnia nabierała coraz większej pewności, że podjęła słuszną decyzję. Że sklep 

i muzeum mają sens. Sukces wymaga poświęceń, istnieje też ryzyko, że interes może okazać 

się nieopłacalny, ale o tym starała się nie myśleć: zamierzała dopiąć swego. 

Planowanie  i  prace  przygotowawcze  pochłaniały  sporo  czasu,  ale  wcale  jej  to  nie 

zniechęcało.  Zamówiła  dekarza  i  hydraulika,  wybrała  farby  oraz  bejce.  Czwartego  dnia, 

podczas strasznej ulewy, dostarczono materiały z listy Vance'a. Była szczęśliwa; jej marzenie 

powoli zaczynało się spełniać. Deski, gwoździe, śrubki stanowiły namacalny dowód, że praca 

posuwa się naprzód. Sklep i muzeum wkrótce miały stać się rzeczywistością. 

Podniecona  zadzwoniła  do  Vance'a.  Obiecał,  że  nazajutrz  rano  przystąpi  do  pracy. 

Mówił  rzeczowo,  niemal  oficjalnie,  lecz  przywykła  już  do  jego  zmian  nastroju.  Na  tym 

częściowo polegał jego urok. 

Siedząc  w  kuchni  nad  kubkiem  kakao,  słuchała  deszczu.  Za  oknami  panował  mrok. 

Zastanawiała się, czy nie rozpalić w kominku, ale nie chciało jej się wstawać. Potarła stopą o 

stopę; szkoda, przemknęło jej przez myśl, że zostawiła skarpetki w sypialni na piętrze. 

Plum!  Z  sufitu  spadła  kolejna  kropla  wody.  W  całym  domu  stały  w  strategicznych 

miejscach różne miski i wiadra. Deszcz i samotność nie przeszkadzały Shane; właściwie nie 

znała  uczucia  samotności.  Zwykle  wystarczało  jej  własne  towarzystwo.  Teraz  też  wcale  nie 

pragnęła, aby ni stąd, ni zowąd pojawił się Vance, mimo to ciekawa była, co porabia. Czy tak 

jak ona siedzi w ciemności, obserwując padający deszcz? 

Nie  zamierzała  ukrywać,  że  bardzo  się  jej  podobał.  Nawet  nie  chodzi  o  to,  co  czuła, 

gdy  trzymał  ją  w  ramionach.  Po  prostu  podniecała  ją  sama  jego  obecność;  kiedy  był  w 

pobliżu, miała wrażenie, że powietrze jest naelektryzowane, zupełnie jak przed burzą. 

background image

Wyobrażała  sobie,  jak  bardzo  frustrujący  musi  być  dla  niego  brak  pracy.  Był 

człowiekiem aktywnym, który nie cierpi bezczynności. Ona sama pracowała zrywami; przez 

kilka dni uwijała się jak w ukropie, a potem następował okres leniuchowania. Kiedy harowała 

od świtu do nocy, w ogóle nie odczuwała zmęczenia; z kolei gdy wylegiwała się w łóżku do 

południa,  nie  czuła  wyrzutów  sumienia.  Wszystko  robiła  z  pasją.  Podejrzewała,  że  Vance  z 

pasją oddaje się ciężkiej pracy, natomiast nie potrafi cieszyć się leniuchowaniem. 

Różnili  się  pod  tym  względem,  ale  nie  szkodzi.  Ucząc  w  szkole,  przekonała  się,  jak 

odmienni  bywają  ludzie.  Nie  wszyscy  myślą  i  czują  podobnie  -  i  tak  powinno  być. 

Podobieństwo  czasem  prowadzi  do  znużenia;  nie  sposób  zaskoczyć  partnera,  który  jest 

odzwierciedleniem  nas  samych.  Tak,  idealna  zgodność  i  harmonia  może  są  miłe,  lecz  na 

pewno nie podniecające. 

Vance  Banning  pociągał  ją  od  pierwszej  chwili.  Jej  zafascynowanie  nim  narastało  z 

każdym  dniem.  Chociaż  zdawała  sobie  sprawę,  że  to  graniczy  z  absurdem,  czuła,  że  Vance 

jest  mężczyzną,  na  którego  czekała  przez  całe  życie.  Czyżby  miłość  od  pierwszego 

wejrzenia? Hm, takie rzeczy się zdarzają. 

Cyrusa  pokochała  miłością  wielką,  lecz  młodzieńczą.  Dobrze,  że  ich  małżeństwo  nie 

doszło do skutku, bo przypuszczalnie zakończyłoby się rozwodem. Potrzebowała jednak dużo 

czasu, by po rozstaniu odzyskać równowagę. 

Co  do  Vance'a  nie  miała  żadnych  złudzeń.  Był  człowiekiem  o  trudnym  charakterze. 

Wrzała w nim złość, kipiała furia. Owszem, potrafił być miły, serdeczny, uczynny, ale... Ale 

nie odwzajemniał jej uczuć. 

Pragnął jej. Tego była pewna, choć nie umiała pojąć, dlaczego jej pragnie. Nigdy nie 

uważała się za atrakcyjną kobietę, która wzbudza pożądanie. Hm, tyle że z tego pożądania nic 

nie wynika. Vance starał się utrzymać między nimi dystans. 

Popijając  kakao,  Shane  spoglądała  w  zamyśleniu  przez  okno.  Nie  ma  rady;  powinna 

znaleźć  wyłom  w  murze,  którym  Vance  się  ogrodził.  Musi  go  przekonać,  że  są  dla  siebie 

stworzeni.  Uśmiechając  się  pod  nosem,  odstawiła  kubek.  Od  dziecka  tłumaczono  jej,  że  nie 

ma rzeczy niemożliwych; jeżeli się czegoś bardzo chce, to sukces zawsze jest w zasięgu ręki. 

Nagle  zaskoczył  ją  blask  reflektorów,  który  omiótł  okna.  Wstawszy  od  stołu,  Shane 

podeszła  do  drzwi,  by  sprawdzić,  kogo  w  taki  deszcz  wygnało  z  domu. Nikogo  się  przecież 

nie  spodziewała.  Zbliżywszy  twarz  do  mokrej  szyby,  usiłowała  cokolwiek  dojrzeć.  Kiedy 

rozpoznała samochód, otworzyła szeroko drzwi i wybuchnęła radosnym śmiechem na widok 

Donny, która z pochyloną głową przeskakiwała kałuże. 

- Cześć. - Śmiejąc się wesoło, wpuściła do środka przyjaciółkę. - Troszkę zmokłaś. 

background image

-  Ha,  ha,  bardzo  śmieszne.  -  Donna  ściągnęła  ociekający  wodą  płaszcz  od  deszczu  i 

powiesiła  go  na  wieszaku,  po  czym  zrzuciła  mokre  pantofle.  -  Podejrzewałam,  że  cię  tu 

zastanę. Trzymaj - powiedziała, wręczając Shane półkilogramową puszkę kawy. 

- Co to? Czyżby prezent powitalny? - zapytała Shane, z zaciekawieniem obracając w 

dłoniach puszkę. - Czy delikatna aluzja, że napiłabyś się kawy? 

- Ani jedno, ani drugie. - Donna usiłowała rozczesać palcami mokre włosy. - Kupiłaś 

to u mnie w sklepie, a potem zapomniałaś zabrać. 

-  Serio?  -  Shane  umilkła  na  moment,  po  czym  skinęła  głową.  -  Rzeczywiście,  masz 

rację.  Dzięki.  -  Wstawiła  puszkę  do  szafki.  -  A  kto  pilnuje  sklepu,  kiedy  ty  rozwozisz 

zapominalskim towar? 

-  Dave.  -  Wzdychając  ciężko,  Donna  usiadła  na  krześle.  -  Jego  siostra  zajmuje  się 

naszym maleństwem, więc wyrzucił mnie z domu. 

- Na deszcz? 

- Widział, że nie mogę sobie znaleźć miejsca. - Wyjrzała przez okno. - Boże, wygląda 

tak, jakby miało padać do końca świata.  - Przeniosła wzrok na bose nogi przyjaciółki. - Nie 

jest ci zimno? 

- Nawet chciałam rozpalić w kominku - przyznała Shane. - Ale jakoś nie mogłam się 

zmobilizować. 

- Pewnie. Lepiej się rozchorować. 

- Zostało jeszcze trochę kakao - oznajmiła Shane, automatycznie sięgając po kubek. - 

Napijesz się? 

-  Chętnie.  -  Donna  ponownie  rozczesała  włosy,  po  czym  położyła  ręce  na  kolanach, 

widać jednak było, że nie może spokojnie usiedzieć. - No dobra, muszę ci coś powiedzieć, bo 

dłużej nie wytrzymam. 

Shane zaciekawiona zerknęła przez ramię. 

- Co takiego? 

- Spodziewam się drugiego dziecka. 

-  Och,  Donna,  to  wspaniale!  -  Shane  poczuła  lekkie  ukłucie  zazdrości.  Ignorując  je, 

podeszła do przyjaciółki i uściskała ją serdecznie. - Kiedy? 

- Dopiero za jakieś siedem miesięcy - odparła ze śmiechem Donna. - Wiesz, jestem tak 

samo  przejęta,  jak  przy  pierwszym  dziecku.  Dave  również.  I  chociaż  stara  się  tego  nie 

okazywać, to chyba każdemu, kto zajrzał dziś do sklepu, przekazał tę nowinę. 

Shane ponownie uścisnęła przyjaciółkę. 

- Czy wiesz, jaka z ciebie szczęściara? 

background image

-  Wiem.  -  Nieśmiały  uśmiech  wypełzł  na  twarz  Donny.  -  Cały  dzisiejszy  dzień 

spędziłam na wymyślaniu imion. Jak ci się podoba Charlotte i Samuel? 

- Bardzo. - Shane nalała kakao i wróciła do stołu. - Zdrowie Charlotte i Samuela. 

- Albo Andrew i Justine - rzekła Donna, wznosząc toast. 

- To ile zamierzasz mieć tych dzieci? - spytała Shane. 

- Jedno. - Donna pogładziła się po brzuchu. 

- Powiedziałaś, że siostra Dave'a opiekuje się małym? Ona nie chodzi do szkoły? 

-  Nie,  w  tym  roku  zdała  maturę.  Właśnie  szuka  nowej  pracy.  -  Donna  oparła  się 

wygodnie.  -  Chciała  iść  do  college'u,  ale  po  pierwsze  kiepsko  u  nich  z  forsą,  a  po  drugie 

godziny,  jakie  spędza  w  pracy,  uniemożliwiają  jej  normalne  studiowanie.  -  Zmarszczyła 

czoło. - Może w tym semestrze zapisze się na studia wieczorowe. Zajęcia odbywają się dwa 

razy w tygodniu, ale w tym tempie dyplom uzyska dopiero za pięć czy sześć lat. 

- Hm. - Shane zamyśliła się. - O ile pamiętam, Pat to całkiem inteligentna dziewczyna. 

- Inteligentna i śliczna jak obrazek. 

- Poproś ją, żeby wpadła do mnie. 

- Po co? 

-  Kiedy  już  się  ze  wszystkim  uporam,  będę  potrzebowała  kogoś  do  pomocy.  - 

Popatrzyła  na  szybę,  po  której  spływały  wielkie  krople  deszczu.  -  Mniej  więcej  za  miesiąc, 

może nawet dwa. Jeśli Pat będzie zainteresowana, to jakoś się dogadamy. 

- Shane, ona będzie zachwycona! Ale... czy jesteś pewna, że stać cię na pracownika? 

Shane wzruszyła ramionami. 

- Jeśli mam splajtować, splajtuję w ciągu najbliższych paru miesięcy... - Gestem, który 

Donna  dobrze  znała,  a  który  świadczył  o  zdenerwowaniu,  zaczęła  okręcać  wokół  palca 

kosmyk włosów. - Chcę, żeby muzeum i sklep były czynne siedem dni w tygodniu - ciągnęła 

po  chwili.  -  W  weekendy  powinno  przyjeżdżać  najwięcej  turystów.  Po  obejrzeniu  muzeum 

większość  zajrzy  do  sklepu.  Sama  sobie  nie  poradzę;  praca  ekspedientki,  zakup  towarów, 

inwentaryzacja... to wszystko wymaga czasu. - Urwała. - Jeśli mam spaść, to z hukiem. 

- Wiem. Ty nigdy niczego nie robisz połowicznie - stwierdziła Donna z nutą zazdrości 

i zatroskania w głosie. - Ja bym umarła ze strachu. 

-  No,  trochę  się  boję  -  przyznała  Shane.  -  Oczami  wyobraźni  widzę  muzeum,  sklep, 

tłumy klientów, i ogarnia mnie przerażenie. Jak ja sobie poradzę? Czy podołam? 

- Podołasz - wtrąciła przyjaciółka. - Nie masz zwyczaju chować głowy w piasek. Poza 

tym kochasz wyzwania. Powiedz, kotku, jesteś zdecydowana, prawda? Podjęłaś decyzję i nie 

zmienisz jej bez względu na trudności? 

background image

- Nie zmienię. - W policzkach Shane pojawiły się dwa dołeczki. 

-  Tak  myślałam.  Więc  nie  będę  szukać  dziury  w  całym.  Powiem  tylko:  jeżeli 

komukolwiek to się może udać, to na pewno tobie. 

Uniósłszy brwi, Shane popatrzyła Donnie w oczy. 

- Dlaczego tak myślisz? 

- Bo cię znam. Poświęcisz się temu bez reszty. 

- I to wystarczy? 

- Absolutnie. 

-  Obyś  miała  rację...  Zresztą  za  późno  na  wahania  i  wątpliwości.  No  dobra...  Poza 

Samuelem i Justine to co jeszcze słychać? 

Donna wzięła głęboki oddech. 

- Widziałam się wczoraj z Cyrusem - oznajmiła pospiesznie. 

- Tak? - Shane skrzywiła się. - Ja też. 

- Wydawał się... hm, bardzo zaniepokojony twoimi planami. 

-  Raczej  krytycznie  do  nich  nastawiony.  -  Widząc  rumieńce  na  twarzy  przyjaciółki, 

Shane  uśmiechnęła  się  szeroko.  -  Nie  przejmuj  się,  Donna.  On  nigdy  nie  pochwalał  moich 

pomysłów.  Ale  to  mi  zwisa.  Właściwie  im  bardziej  jest  czemuś  przeciwny,  tym  większą  ja 

mam na to ochotę. Wiesz, on chyba ani razu w życiu nie zaryzykował... - Zauważywszy, że 

Donna przygryza nerwowo wargi, urwała. - W porządku, o co chodzi? 

Donna zaczęła bawić się kubkiem. Shane milczała, wiedząc, że przyjaciółka zbiera się 

na odwagę. 

- Powinnam ci to powiedzieć, zanim... zanim dowiesz się od kogoś innego. Cyrus... 

Nastała cisza, którą w końcu przerwała Shane. 

- Co Cyrus? - zapytała. 

Donna popatrzyła na przyjaciółkę ze zbolałą miną. 

- Od jakiegoś czasu spotyka się z Laurie MacAfee. - Na widok wytrzeszczonych oczu 

przyjaciółki,  dodała  szybko:  -  Przykro  mi,  Shane.  Naprawdę  mi  przykro,  ale  pomyślałam 

sobie, że powinnaś o tym wiedzieć. I że lepiej, żebyś to usłyszała ode mnie. Obawiam się, że 

oni... że Laurie i Cy... że to coś poważnego. 

-  Laurie...  -  Shane  urwała  i  przez  moment  z  dziwnym  zafascynowaniem  wpatrywała 

się krople wody kapiące do miski. - Laurie MacAfee? - spytała wreszcie. 

- Tak - odparła posępnie Donna. - Podobno mają się pobrać w przyszłym roku. 

Nieszczęśliwa,  z  wzrokiem  wbitym  w  blat,  czekała  na  reakcję  przyjaciółki.  Kiedy 

usłyszała wybuch śmiechu, zaniepokojona podniosła głowę. 

background image

-  Laurie  MacAfee!  -  Shane  jedną  ręką  trzymała  się  za  brzuch,  drugą  raz  po  raz 

uderzała w stół. - To cudowne! To przepiękne! Boże, jaka idealna z nich para! 

- Shane... - Widząc mokre od łez oczy przyjaciółki, Donna zamilkła. 

- Szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałam! Pogratulowałabym mu. 

Niemal  piszcząc  z  uciechy,  Shane  oparła  czoło  o  blat.  Pewna,  że  przyjaciółka  cierpi, 

Donna pogłaskała ją delikatnie po włosach. 

- Kochanie, nie przejmuj się - szepnęła, czując, jak jej oczy też zachodzą łzami. - Cy 

nie jest odpowiednim partnerem dla ciebie. Zasługujesz na kogoś lepszego. 

Słysząc to, Shane dostała ponownego ataku śmiechu. 

-  Och,  Donna!  Pamiętasz  te  pastelowe  kompleciki  Laurie?  I  zajęcia  z  gospodarstwa 

domowego,  na  których  zawsze  dostawała  piątki  z  plusem?  -  Shane  musiała  wziąć  głęboki 

oddech,  zanim  mogła  dalej  mówić.  -  Nawet  napisała  pracę  semestralną  z  planowania 

domowego budżetu! 

-  Błagam  cię,  kotku,  nie  myśl  o  tym.  -  Donna  rozglądała  się  po  kuchni,  szukając 

czegoś na uspokojenie. Może przyjaciółce dobrze zrobi łyk koniaku? 

-  Założę  się,  że  kupi  sobie  prawidła  na  buty.  I  podpisze  je,  żeby  się  nie  myliły  z 

prawidłami  Cyrusa!  O  Boże!  -  Zanosząc  się  śmiechem,  Shane  ponownie  uderzyła  dłonią  w 

blat. - Cy i Laurie! Ja nie wytrzymam! 

Donna, przerażona zachowaniem przyjaciółki, spojrzała uważnie na jej twarz. 

-  Kochanie,  proszę  cię...  -  zaczęła  i  nagle  zobaczyła,  że  twarz  Shane  wykrzywia 

ś

miech,  a  nie  rozpacz.  -  No  tak  -  oznajmiła  sucho.  -  Wiedziałam,  że  ta  wiadomość  cię 

załamie. 

Kolejny wybuch śmiechu wypełnił kuchnię. 

-  Dam  im  w  prezencie  ślubnym  jakiś  wiktoriański  bibelot.  Oj,  Donna...  -  Shane 

uśmiechnęła się szeroko. - Uwielbiam cię! Sprawiłaś mi niesamowitą frajdę. 

-  Wiedziałam,  że  będziesz  niepocieszona.  Ale  błagam  cię,  staraj  się  nie  beczeć  przy 

ludziach. 

-  Postaram  się  -  obiecała  Shane,  z  trudem  zachowując  powagę.  -  Kochana  jesteś! 

Naprawdę myślałaś, że wciąż za nim wzdycham? 

-  Nie  byłam  pewna  -  przyznała  Donna.  -  Tyle  czasu  byliście  parą,  no  i  wiem,  jak 

bardzo cierpiałaś po rozstaniu. Zamknęłaś się w sobie... 

- Owszem, cierpiałam. Kochałam go. Ale rany już dawno się zagoiły. 

-  Kiedy  cię  rzucił,  miałam  ochotę  go  zabić  -  mruknęła  Donna.  -  Chryste!  Dwa 

miesiące przed ślubem! 

background image

- Lepiej przed niż po - zauważyła kwaśno Shane. - Nie byliśmy dla siebie stworzeni. 

Za to Cy i Laurie MacAfee... 

Tym razem obie parsknęły śmiechem. 

- Shane... Sporo ludzi myśli podobnie jak ja. Że nadal kochasz Cyrusa. 

Shane wzruszyła ramionami. 

-  Nic  na  to  nie  poradzę.  Niech  myślą  i  mówią,  co  chcą.  Zresztą  -  dodała  po  chwili  - 

wkrótce znajdą nowy temat do plotek. Nie mam czasu się tym przejmować. 

- Widzę. Cały ganek masz zawalony. 

- Drewnem. Materiałami budowlanymi. 

- Co będziesz budować? 

- Nie ja, tylko Vance. Napijesz się jeszcze kakao? 

-  Vance  Banning?  -  zdumiała  się  Donna,  po  czym  przysunęła  się  bliżej.  -  Mów. 

Opowiadaj. 

- Nie ma o czym. Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. 

- Na twoje... ? Nie, nie chcę żadnego kakao - warknęła.  - Shane,  co Vance będzie tu 

robił? 

- Stolarkę. 

- Jaką stolarkę? I dlaczego? 

- Dlatego, że go zatrudniłam. 

- Ale dlaczego? - Donna nie dawała za wygraną. 

- Bo jest stolarzem. 

- Shane! 

- Słuchaj, facet jest bezrobotny, a ja potrzebuję kogoś, kto zgodziłby się pracować za 

minimalną stawkę... 

- Czego się o nim dowiedziałaś? 

- Niewiele. - Shane zmarszczyła zabawnie nos. - A właściwie to nic. Nie bardzo lubi o 

sobie mówić. 

- Tyle to i ja wiem. 

-  No  dobrze.  -  Shane  wyszczerzyła  zęby.  -  Jest  dumny,  ambitny,  ale  potrafi  być 

nieuprzejmy, niemal opryskliwy. Ma wspaniały uśmiech, którego nie nadużywa. I silne ręce... 

- dodała cicho. - A także wielkie serce. Myślę, że umie się z siebie śmiać, ale zapomniał, jak 

to się robi. I na pewno nie boi się pracy; prawie o każdej porze dnia i nocy docierają do mnie 

odgłosy stukania, piłowania, heblowania. - Zerknęła przez okno w stronę ścieżki prowadzącej 

do posiadłości Vance'a. - Kocham go. 

background image

- Tak, ale... - Donna o mało się nie udławiła. - Co?! 

- Kocham go - powtórzyła z rozbawieniem Shane. - Dać ci szklankę wody? 

Co  najmniej  przez  minutę  Donna  siedziała  z  wytrzeszczonymi  oczami,  wpatrując  się 

w  przyjaciółkę.  Ona  żartuje,  powtarzała  w  myślach.  Ale  w  oczach  Shane  widziała  wyraz 

powagi.  I  jako  mężatka  spodziewająca  się  drugiego  dziecka  uznała,  że  powinna  wyjaśnić 

przyjaciółce, czym to wszystko może grozić. 

-  Posłuchaj,  kotku...  -  zaczęła  poważnym,  matczynym  tonem.  -  Dopiero  faceta 

poznałaś. Jeszcze nic... 

- Poczułam to, gdy tylko na niego spojrzałam - przerwała jej Shane. - Pobierzemy się. 

- Pobierzecie? - wykrzyknęła Donna, po czym zaniosła się kaszlem. 

Shane wstała od stołu i nalała jej szklankę wody. 

- Oś... oś... oświadczył ci się? 

- Nie. Skądże. - Shane zaśmiała się pod nosem. - Przecież dopiero się poznaliśmy. 

Donna zamknęła oczy i spróbowała się skupić. 

- Przepraszam. Mam mętlik w głowie - przyznała w końcu. 

-  Powiedziałam,  że  się  pobierzemy  -  wyjaśniła  cierpliwie  Shane,  zajmując  ponownie 

miejsce przy stole. - On o tym jeszcze nie wie. Muszę poczekać, aż się we mnie zakocha. 

- Hm... Jeśli wolno spytać: jak zamierzasz go do tego zmusić? 

-  Zmusić?  W  ogóle  nie  zamierzam  -  odparła  zdziwiona  Shane.  -  Sam  się  we  mnie 

zakocha, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. 

-  Miewałaś  w  swoim życiu  masę  szalonych  pomysłów,  ale ten bije rekordy. -  Donna 

skrzyżowała  ręce  na  piersi.  -  Chcesz  poślubić  faceta,  którego  poznałaś  zaledwie  przed 

tygodniem  i  który  nic  nie  wie  o  twoich  planach?  I  zamierzasz  spokojnie  czekać,  aż  sam  się 

wszystkiego domyśli? 

Shane zadumała się na moment. 

- No, tak. - Skinęła głową. - Zgadza się. 

-  Czegoś  tak  absurdalnego  w  życiu  nie  słyszałam!  -  Donna  wybuchnęła  śmiechem.  - 

Ale znając ciebie, podejrzewam, że osiągniesz cel. 

- Mam nadzieję. 

Donna ujęła przyjaciółkę za rękę. 

- Dlaczego go pokochałaś? 

- Nie mam pojęcia - odparła szczerze Shane.  -  I  właśnie dlatego jestem pewna, że to 

prawdziwe uczucie. Nic o nim nie wiem poza tym, że ma skomplikowaną naturę. Będę przez 

niego cierpiała, będę płakała... 

background image

- Więc dlaczego... 

- Ale sprawi też, że będę się śmiała - ciągnęła Shane. - I że czasem wpadnę w szał. - 

Uśmiechnęła się, ale w jej oczach malowała się powaga. - Przy nim nigdy nie będę czuła się 

szara, nijaka, niepotrzebna. To mi wystarcza. 

-  Boże,  Shane.  -  Donna  uścisnęła  rękę  przyjaciółki.  -  Jesteś  najsłodszą,  najbardziej 

lojalną  osobą,  jaką  znam.  I  najbardziej  ufną.  To  wspaniałe  cechy,  ale  niosą  z  sobą  pewne 

niebezpieczeństwo... Po prostu chciałabym, żebyś więcej o nim wiedziała. 

- On... ma jakąś tajemnicę. Kiedyś dojrzeje do tego, aby mi ją zdradzić. 

- Shane, bądź ostrożna. Proszę cię. 

Zaskoczona, Shane uśmiechnęła się. 

- Nie martw się o mnie. Może jestem bardziej ufna niż inni, ale nie jestem głupia. Nie 

zamierzam się zbłaźnić. - Ponownie wbiła wzrok w okno. - Vance to dobry człowiek. Może 

pogmatwany, ale dobry. Szlachetny. Nie mam co do tego wątpliwości. 

-  W  porządku  -  powiedziała  cicho  Donna,  obiecując  sobie,  że  będzie  miała  Vance'a 

Banninga na oku. 

Shane siedziała w kuchni jeszcze długo po wyjściu przyjaciółki. Deszcz wciąż padał; 

krople kapały z sufitu do ustawionych na podłodze misek. 

Cieszyła  się,  że  wyjawiła  Donnie,  co  czuje  do  Vance'a.  Prawdę  mówiąc,  była 

przerażona  sobą.  Wiedziała,  że  za  ufność  czasem  płaci  się  wysoką  cenę.  Ale  dokonała 

wyboru. A może go nie miała? Może po prostu taki los był jej pisany? 

Wreszcie wstała od stołu, zgasiła światła i zaczęła krążyć po ciemnym domu. Znała tu 

każdy kąt, każdy zakamarek, każdą skrzypiącą deskę. Kochała to miejsce. Vance'a nie znała; 

nie wiedziała, jakie kryje w sobie tajemnice, ale też go kochała. 

Przeszła  na  górę,  zgrabnie  omijając  stopnie,  które  skrzypiały  pod  naciskiem  stóp. 

Nagle  ogarnęły  ją  wątpliwości.  Kto  powiedział,  że  Vance  się  w  niej  zakocha?  Że  ona  ma 

cierpliwie czekać, aż on przejrzy na oczy? Niby dlaczego miałby przejrzeć? 

Zapaliwszy  lampę  w  sypialni,  stanęła  przed  lustrem.  Co  takiego  by  w  niej  zobaczył? 

Piękno? Powab? Wdzięk? Oparłszy się o biurko, studiowała uważnie swe odbicie. 

Widziała mnóstwo piegów, duże piwne oczy i burzę niesfornych loków. Nie widziała 

energii,  niezwykłej  witalności,  jaką  emanowała,  gładkiej  jedwabistej  skóry  ani  zmysłowych 

warg. Czy taka twarz może faceta podniecić? Na samą myśl zrobiło się jej wesoło. Postać w 

lustrze  rozciągnęła  w  uśmiechu  usta.  Chyba  nie,  odparła  sama  sobie.  Ale  wcale  nie  chciała 

mężczyzny, który dostrzegałby w niej wyłącznie fizyczne piękno. Nie, jej twarz czy figura nie 

skuszą Vance'a. Ale za to silna osobowość i miłość w sercu... 

background image

Odwzajemniwszy  uśmiech,  wyprostowała  się  i  zaczęła  szykować  do  łóżka.  Zawsze 

uważała  miłość  za  najważniejszą  rzecz  w  życiu.  Za  największą  przygodę,  jaką  można 

przeżyć. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Promienie  słońca  przedzierały  się  przez  ciężkie,  ołowiane  chmury.  Wezbrany  po 

deszczu strumyk szemrał głośno, jakby się na coś skarżył lub narzekał. Shane przeklinała pod 

nosem, ale ona miała konkretny powód do niezadowolenia. 

Poprzedniego  dnia  wyprowadziła  samochód  z  wąskiego  podjazdu,  tak  by  furgonetka 

dostawcza  mogła  podjechać  pod  ganek  od  strony  kuchni.  Nie  chcąc  niszczyć  trawy, 

zaparkowała wóz na niedużym skrawku ziemi, na którym dawniej babcia uprawiała warzywa. 

Zajęta  rozładowywaniem  furgonetki,  zapomniała  o  samochodzie,  który  teraz  tkwił  w  błocie. 

Koła buksowały i wyglądało na to, że trzeba będzie czekać, aż wszystko znów wyschnie. 

Nacisnęła  lekko  pedał  gazu.  Wrzuciła  pierwszy  bieg.  Nic.  Wsteczny.  Też  nic. 

Nacisnęła  mocniej.  Koła  znów  zabuksowały.  Wysiadła  z  wozu  i  poczłapała  na  tył,  w  stronę 

bagażnika. Patrząc oskarżycielskim wzrokiem na koła, z całej siły kopnęła prawe. 

- To nie pomoże - stwierdził Vance, który od kilku minut z rozbawieniem obserwował 

jej poczynania. 

Zniecierpliwiona, z rękami na biodrach, obróciła się do niego twarzą. Nie dość, że ma 

kłopoty, to jeszcze trafił jej się widz! 

- Mogłeś mnie uprzedzić, że tu jesteś. 

- Byłaś dość... zajęta - oznajmił, wskazując głową na jej ochlapany błotem samochód. 

Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. 

- A ty byś sobie poradził bez trudu? 

- Tak sądzę. Istnieje parę rozwiązań. 

Buty miała zabłocone po kostki; dżinsy podwinięte do połowy łydki, ale też ochlapane 

błotem.  Oczy  ciskały  błyskawice.  Wyglądała  tak,  jakby  lada  moment  miała  wybuchnąć. 

Człowiek przezorny trzymałby się od niej z daleka. I milczał. 

- Kto, u diabła, zaparkował samochód w tym grzęzawisku? - zapytał Vance. 

-  Ja.  -  Shane  ponownie  kopnęła  oponę.  -  Tyle  że  wtedy  nie  było  tu  żadnego 

grzęzawiska. 

- A nie zauważyłaś, że w nocy padało? - Uniósł pytająco brwi. 

- Och, wypchaj się! 

Wściekła, odepchnęła go na bok i znów usiadła za kierownicą. Przekręciła kluczyk w 

stacyjce,  wrzuciła  pierwszy  bieg,  po  czym  nacisnęła  pedał  gazu.  Spod  kół  trysnęła  fontanna 

błota. Z wyciem silnika samochód zapadł się głębiej w miękką ziemię. 

background image

Bezradna,  doprowadzona  do  furii,  przez  kilka  sekund  waliła  pięścią  w  kierownicę. 

Korciło ją, by powiedzieć Vance'owi, by dał jej święty spokój. Bo chyba nie ma nic bardziej 

irytującego  niż  rozbawiony,  zadufany  samiec...  zwłaszcza  wtedy,  gdy  potrzebuje  się  jego 

pomocy. Starając się zachować zimną krew, Shane wzięła głęboki oddech i wysiadła. 

- No dobrze - powiedziała. - Więc co byś zrobił na moim miejscu? 

- Masz parę desek? 

Zła, że sama o tym nie pomyślała, poszła do szopy, skąd po chwili wróciła z dwiema 

długimi,  cienkimi  deskami.  Nie  wdając  się  w  rozmowę,  Vance  oparł  je  o  przednie  koła. 

Obserwowała go z rękami skrzyżowanymi na piersi, przytupując jednym zabłoconym butem. 

- Za moment sama bym wpadła na ten pomysł - mruknęła. 

- Może. - Vance przeszedł na tył wozu. - Ale nic by ci to nie dało. Koła zbyt głęboko 

tkwią w błocie. 

Czekała  na  komentarz  o  kobiecej  głupocie.  Wtedy  bez  najmniejszych  wyrzutów 

sumienia  dałaby  upust  swej  frustracji  i  wściekłości.  Vance  jednak  bez  słowa  patrzył  na  jej 

zaczerwienioną twarz. 

- Co teraz? - spytała w końcu. 

Odniosła wrażenie, że kąciki ust mu zadrgały. Zmrużyła oczy. 

-  Wsiadaj,  to  cię  popchnę.  -  Położył  rękę  na  jej  ramieniu.  -  Naciśnij  pedał  gazu,  ale 

tym razem lekko. 

- To wóz z napędem na cztery koła - oznajmiła butnie. 

-  Najmocniej  przepraszam,  nigdy  bym  się  nie  domyślił.  -  Po  raz  pierwszy  od  wielu 

miesięcy miał ochotę szczerze się roześmiać. Z trudem się powstrzymał. - Powoli wrzuć bieg 

- poinstruował ją. 

- Umiem jeździć - warknęła, zatrzaskując drzwi. 

Zmarszczywszy  czoło,  wpatrywała  się  z  uwagą  w  lusterko  wsteczne.  Kiedy  Vance 

skinął głową, w skupieniu zaczęła wykonywać jego polecenia. Przednie koła wolno najechały 

na  deski.  Tylne  zabuksowały,  po  czym  znów  ruszyły  do  przodu.  Wygląda  na  to,  że  akcja 

zakończy  się  sukcesem,  pomyślała.  Czuła  się  zawstydzona  i  upokorzona  tym,  że  sama  nie 

potrafiła wydostać się z tego błotnego bajora. 

- Jeszcze trochę! - zawołał Vance, zmieniając pozycję. - Nie spiesz się. 

- Co mówisz? 

Ledwo  go  słyszała.  Opuściwszy  szybę,  wysunęła  na  zewnątrz  głowę.  W  tym  samym 

momencie noga się jej ześliznęła z pedału gazu. Po chwili go odnalazła, ale nacisnęła z całej 

background image

siły.  Samochód  wyskoczył  z  grząskiego  leja  niczym  z  katapulty.  Wydając  z  siebie  okrzyk 

przerażenia, Shane czym prędzej wcisnęła hamulec. 

Zamknąwszy  oczy,  przez  chwilę  siedziała  bez  ruchu,  rozmyślając  o  ucieczce.  Nie 

miała odwagi spojrzeć w lusterko wsteczne. Hm, może powinna skręcić kierownicą w prawo, 

w stronę szosy, i po prostu zwiać? Ale nie była tchórzem. Przełknęła ślinę, przygryzła wargi, 

po czym zebrawszy się w sobie, otworzyła drzwi i wysiadła. 

Vance klęczał na ziemi, ochlapany błotem i zirytowany. 

-  Kretynka,  psiakrew!  -  wrzasnął,  zanim  zdołała  go  przeprosić.  -  Musiałaś  dopiąć 

swego?  Udowodnić,  że  jesteś  lepsza?  Przecież  ci  mówiłem,  żebyś  lekko  naciskała  na  gaz! 

Durna baba... 

Miotał przekleństwa, wyzywał ją od matołów, ale ona już go nie słuchała. Nie dziwiła 

jej  jego  wściekłość.  Zamiast  jednak  okazać  skruchę,  toczyła  walkę  z  samą  sobą.  Z  trudem 

udawało jej się utrzymać na twarzy wyraz skupienia i zatroskania. 

Z początku patrzyła Vance'owi prosto w oczy; miała nadzieję, że na widok malującej 

się  w  nich  wściekłości  odejdzie  jej  ochota  do  śmiechu.  Ale  upstrzona  błotem  twarz  nie 

pomagała w zachowaniu powagi. Udając zawstydzoną, Shane opuściła głowę i wbiła wzrok w 

ziemię. 

-  I  ty  twierdzisz,  że  umiesz  prowadzić  samochód?  Większej  bzdury  w  życiu  nie 

słyszałem! - pieklił się. - Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby zaparkować wóz w bagnie! 

- Tu był ogródek warzywny mojej babci - wykrztusiła. - Ale masz rację. Przepraszam. 

Ja  nie...  -  Odchrząknąwszy,  szybko  dodała:  -  Przepraszam,  Vance...  -  Patrzyła  to  gdzieś  w 

bok, to w niebo, byleby tylko nie zatrzymać spojrzenia na zabłoconym awanturniku. - To było 

bardzo nierozważne z mojej strony. 

- Nierozważne? 

-  Głupie  -  poprawiła  się  pośpiesznie,  licząc  na  to,  że  jej  samokrytyka  poprawi  mu 

humor. - Postąpiłam jak ostatnia kretynka. Strasznie cię przepraszam. - Przycisnęła obie ręce 

do  ust,  ale  nie zdołała  pohamować  ataku  wesołości.  -  Naprawdę.  -  Nie  wytrzymała.  Zaczęła 

chichotać,  a  po  chwili  trzęsła  się  ze  śmiechu.  -  O  Boże!  Wcale  nie  chcę  się  z  ciebie... 

Przepraszam... 

- Skoro to cię tak śmieszy... - mruknął pod nosem, po czym chwycił ją za rękę. 

Wylądowała na pupie, wciąż zanosząc się chichotem. 

- Nie... nie podziękowałam ci za... wyciągnięcie mnie z bajora - dodała roześmiana. 

- Drobiazg - mruknął. 

background image

Przemknęło  mu  przez  myśl,  że  w  takiej  sytuacji,  siedząc  w  kałuży,  większość  kobiet 

nie  posiadałaby  się  z  wściekłości.  Shane  zaś  trzymała  się  za  boki  i  ryczała  ze  śmiechu.  Ku 

własnemu zdumieniu poczuł, jak jego złość ustępuje. 

- Zołza! 

-  Nie,  ja...  -  Przycisnęła  rękę  do  ust.  -  Przepraszam,  zawsze  wybucham  śmiechem  w 

najbardziej  nieodpowiedniej  chwili.  Taki  mam  paskudny  zwyczaj.  Głupio  mi...  -  Ostatnie 

słowa zniekształcił kolejny atak śmiechu. 

- Widzę. 

- Tak  czy inaczej nie cały  jesteś ochlapany.  -  Zgarnęła z ziemi garść błota i umazała 

nim policzek Vance'a. - O, teraz znacznie lepiej. - Zadowolona z siebie, pokiwała głową. 

- Tobie też brakuje brązu. - Przesunął zabłoconymi dłońmi po jej twarzy. 

Usiłowała  się  podnieść,  uciec  przed  zemstą,  ale  pośliznęła  się  i  upadła  na  wznak. 

Ś

miech Vance'a zmieszał się z jej piskiem. 

-  No,  tak  mi  się  bardziej  podobasz  -  oznajmił.  -  O,  nie!  Co  za  dużo,  to  niezdrowo!  - 

zawołał, widząc, że Shane znów chwyta garść błota. 

Odsunęła  się,  a  on  upadł  brzuchem  na  ziemię.  Mrucząc  coś,  wsparł  się  na  łokciu  i 

zmrużył oczy. 

- Mieszczuch, mieszczuch! Pewnie nigdy nie tarzałeś się w błocie, prawda? 

Pewna  swego  zwycięstwa,  nie  zauważyła,  że  Vance  coś  knuje.  On  zaś  poderwał  się, 

po czym usiadł na niej okrakiem, przygważdżając ją do ziemi. 

- Chryste, Vance, nie zrobisz tego! Nie zrobisz. - Wstrząsana śmiechem, usiłowała mu 

się wyrwać. 

-  Tak  myślisz?  To  się  mylisz.  -  Przysunął  jej  twarz  o  centymetr  bliżej  do  błotnistej 

ziemi. 

- Vance! 

Mokra,  zabłocona,  wiła  się  jak  piskorz,  ale  trzymał  ją  mocno.  Wiedziała,  że  nie  ma 

szansy  się  oswobodzić.  Kiedy  dystans  pomiędzy  jej  nosem  a  kałużą  jeszcze  bardziej  się 

zmniejszył, zamknęła oczy i wstrzymała oddech. 

- Poddajesz się? 

Otworzyła  jedno  oko.  Przez  chwilę  wahała  się;  chciała  wygrać,  ale  nie  chciała,  by 

Vance wepchnął jej twarz do kałuży. 

- No dobra, poddaję. 

Obrócił ją tak, że leżała z głową na jego kolanach. 

- A więc jestem mieszczuchem? - spytał. 

background image

- Nie pokonałbyś mnie, gdybym nie wyszła z wprawy - rzekła. - Po prostu miałeś fart. 

Z  jej  oczu  wyzierała  kpina.  Twarz  znaczyły  ciemne  smugi.  Miała  zabłocone  ręce, 

szyję,  brzuch.  Nieświadom  tego,  co  robi,  Vance  zaczął  ją  gładzić  po  karku,  po  biodrze. 

Utkwił oczy w jej ustach, po czym zaczął się wolno schylać. Dojrzała, że wyraz jego oczu się 

zmienił. Ogarnął ją strach. W rozmowie z Donną była taka pewna siebie, ale... Kocha go, ale 

czy  to  nie  jest  zbyt  szybkie  tempo?  Tak,  należy  zwolnić.  Czując,  jak  serce  wali  jej  młotem, 

niezdarnie dźwignęła się na nogi. 

- Chodź, ścigamy się do strumyka! - Rzuciła się pędem przed siebie. 

Vance patrzył, jak Shane znika za domem. Po chwili, zamyślony, podniósł się z ziemi. 

Nie  potrafił  się  w  tym  wszystkim  odnaleźć.  Nigdy  nie  sądził,  że  mogłyby  mu  się  spodobać 

zapasy w błocie. Nie sądził też, że kiedykolwiek spotka osobę tak intrygującą i tak działającą 

na  jego  zmysły,  jak  Shane.  Próbując  uporządkować  chaos  w  głowie,  wolnym  krokiem 

skierował się za dziewczyną. 

Ś

ciągnęła buty i brodziła w wodzie. 

-  Lodowata!  -  zawołała,  po  czym  zanurzyła  się  po  pas.  Z  zimna  wstrzymała  na 

moment oddech. - Gdyby była trochę cieplejsza, moglibyśmy przejść do Molly's Hole i trochę 

popływać. 

- Do Molly's Hole? - Usiadłszy na trawie, Vance zdejmował buty. 

-  To  takie  miejsce  tuż  za  zakrętem.  -  Wskazała  w  kierunku  szosy.  -  Nieco  szersze  i 

głębsze. Świetnie nadaje się do pływania i łowienia ryb. - Zadrżała, po czym zaczęła polewać 

wodą  przód  bluzki,  by  pozbyć  się  z  niej  błota.  -  Całe  szczęście,  że  w  nocy  tyle  napadało. 

Inaczej woda w strumyku sięgałaby za nisko, żeby można się było porządnie umyć. 

- Gdyby nie padało, twój samochód by nie ugrzązł - zauważył Vance. 

Wyszczerzyła w uśmiechu zęby. 

- To prawda - przyznała, przyglądając się, jak wchodzi do wody. - Zimna? 

-  Powinienem  był  zanurzyć  ci  twarz  w  błocie,  a  ja  głupi  się  nad  tobą  zlitowałem.  - 

Zdarłszy koszulę, cisnął ją na brzeg, po czym zaczął się szorować. 

- Miałbyś wyrzuty sumienia - rzekła Shane, opłukując twarz. 

- Mylisz się. 

Roześmiała się wesoło. 

- Lubię cię, Vance. Moja babcia nazwałaby cię huncwotem. 

Uniósł pytająco brwi. 

- W jej ustach to był najwyższy komplement. 

background image

Wstała. Nogawki dżinsów lepiły się jej do ud, a bluzka do piersi. W mokrym materiale 

odciskały się sterczące z zimna sutki. Zajęta spłukiwaniem z siebie błota, była nieświadoma 

tego, że jest niemal naga. 

-  Uwielbiała  huncwotów.  Może  dlatego  nigdy  się  na  mnie  nie  złościła.  A  ja  ciągle 

wpadałam w tarapaty. 

-  Jakie?  -  Był  już  czysty,  ale  nie  wychodził  z  wody.  Wpatrywał  się  z  zachwytem  w 

Shane.  Była  cudownie  zbudowana.  Dlaczego  wcześniej  tego  nie  zauważył,  tej  idealnej 

harmonii kształtów? 

- Nie lubię się chwalić... - zmyła brud z rękawów bluzki - ale ciągle łaziłam do sadu 

starego Trippeta i kradłam mu jabłka. Poza tym ujeżdżałam krowy Poffenburgera. - Ruszyła 

w stronę Vance'a. - Pochyl się, opłuczę ci twarz... - Nabrała w ręce wody i zaczęła usuwać mu 

błoto  z  policzków.  -  Chyba  nie  ma  płotu  w  promieniu  dziesięciu  kilometrów,  na  którym  nie 

rozdarłabym  sobie  portek.  Babcia  ciągle  mi  je  zszywała  i  łatała,  mrucząc  pod  nosem,  że 

pewnie wyrosnę na straszną chuliganicę. 

Jedną  ręką  obmywała  Vance'owi  twarz,  drugą  trzymała  opartą  o  jego  nagi  tors.  Nie 

protestował. Stał bez ruchu, cierpliwie poddając się ablucji. 

-  Sąsiedzi  wytykali  mnie  palcami.  Ta  mała  urwiska,  mówili.  Teraz  muszę  im 

udowodnić, że jestem uczciwym, praworządnym obywatelem; przekonać ich, żeby wybaczyli 

mi kradzież jabłek i przychodzili do mnie kupować antyki. O, teraz zdecydowanie lepiej... 

Usatysfakcjonowana  wyglądem  twarzy  Vance'a,  chciała  cofnąć  rękę.  Nie  zdołała. 

Przytrzymał ją. Stała bez ruchu, nie odrywając spojrzenia od jego oczu. 

Wolnymi  ruchami  zaczął  spłukiwać  jej  z  twarzy  brud.  Zauważywszy,  że  wargi  jej 

drżą,  delikatnie  obrysował  je  wilgotnym  palcem.  Tym  razem  cała  zadrżała.  Na  moment  zza 

chmur wyłoniło się słońce, oświetlając okolicę jasnymi promieniami. 

- Teraz już mi nie uciekniesz - szepnął Vance, bardziej do siebie niż do niej. 

Nie odpowiedziała, jakby nie chciała spłoszyć palca, który spoczywał w kąciku jej ust. 

Po  chwili  palec  przesunął  się  niżej,  na  brodę,  a  z  brody  na  szyję  i  obojczyk.  Na  moment 

Vance się zawahał, czekając na reakcję Shane. Zadowolony z braku sprzeciwu, położył dłoń 

na osłoniętej mokrą bluzką piersi. Poczuła żar i chłód: chłód od wody, żar od dotyku. Krew 

odpłynęła  jej  z  twarzy,  oczy  stały  się  wielkie,  lśniące.  Wciągnęła  gwałtownie  powietrze,  ale 

nie cofnęła się, nie zaprotestowała, nie kazała zabrać ręki. 

- Boisz się mnie? - spytał. 

- Nie - odparła szeptem. - Boję się siebie. 

background image

Zdezorientowany, zmarszczył czoło. Przez chwilę wyglądał groźnie. Wpatrywał się w 

nią przenikliwym  wzrokiem, pełnym pytań, wątpliwości i podejrzeń. Jednakże nie wzbudzał 

w niej lęku; tak jak mu powiedziała, bała się siebie - własnych potrzeb, pragnień i oczekiwań. 

- Dziwna odpowiedź - szepnął zadumany. - Jesteś niezwykłą kobietą, Shane. - Błądził 

spojrzeniem  po  jej  twarzy,  jakby  usiłował  coś  wyczytać.  -  Czy  dlatego  tak  bardzo  mnie 

podniecasz? 

- Nie wiem - odpowiedziała, próbując nabrać w płuca powietrza. - I nie chcę wiedzieć. 

Pocałuj mnie. 

Leciutko musnął jej wargi. 

- Ciekawe, co mnie w tobie tak intryguje? Twój smak? - Pocałował ją nieco mocniej; 

w  odpowiedzi  usłyszał  zmysłowe  mruczenie.  -  Świeżutka  jak  wiosenny  deszcz,  słodka  jak 

miód... Skóra miękka, jedwabista... 

-  Czy  koniecznie  trzeba  wszystko  analizować?  -  szepnęła.  -  Czy  nie  wystarczy  po 

prostu  czuć?  -  Ich  ciała  rozdzielał  tylko  cienki  materiał  jej  bluzki.  -  Pocałuj  mnie,  Vance. 

Proszę cię. 

- Pachniesz jak krople deszczu - kontynuował. Wiedział, że powinien się odsunąć, ale 

nie miał dość siły. - Czysto i niewinnie. Kiedy patrzę ci w oczy, mógłbym przysiąc, że nie ma 

w tobie żadnego fałszu, żadnego kłamstwa. Chyba się nie mylę? 

Zanim zdołała odpowiedzieć, zmiażdżył jej usta namiętnym pocałunkiem. Złość, którą 

wcześniej w nim wyczuwała, przeobraziła się w żar, w zwierzęcy głód. 

Po  chwili  usta  przestały  mu  wystarczać.  Zaczął  całować  jej  twarz:  zimne,  ociekające 

wodą  policzki,  brodę,  nos.  Ale  co  rusz  wracał  do  ust,  ciepłych,  niecierpliwych,  żywo 

reagujących na każdy dotyk. 

Powtarzał  sobie  w  myślach,  że  potrzebuje  kobiety,  jej  smaku,  miękkości,  ciepła.  A 

Shane - cudowna, z jednej strony uległa, z drugiej pełna pasji i zaangażowania - po prostu jest 

pod ręką. Nic więcej się za tym nie kryje. Przecież prawie się nie znają. A jednak ta nieznana 

mu  Shane  miała  w  sobie  coś  tak  fascynującego,  że  wszystkie  inne  kobiety,  z  jakimi 

kiedykolwiek się spotykał, nagle zeszły na boczny tor; przestały się liczyć. Była tylko ona. 

Nic  nie  stało  na  przeszkodzie,  aby  kochali  się  tu  nad  wodą,  na  wilgotnej  trawie. 

Całując jej usta, wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy przytuli do siebie jej nagie ciało. Pragnął 

w  nie  wejść,  znaleźć  w  nim  radość  i  ukojenie.  Wiedział,  że  ona  pragnie  tego  samego.  Nie 

opierała  się.  Odwzajemniała  pieszczoty  i  pocałunki  z  żarem,  który  dorównywał  jego 

namiętności. 

background image

Nagle zląkł się. Nie rozumiał, co się z nim dzieje, ale bał się, że jej ręce i usta mogą go 

zniewolić,  pozbawić  jasności  myślenia;  na  takie  ryzyko  jeszcze  nie  był  gotów.  Gdy  się 

odsunął,  oparła  głowę  na  jego  klatce  piersiowej.  Ten  gest  go  wzruszył;  z  jednej  strony 

sprawiała wrażenie silnej i twardej, z drugiej delikatnej i kruchej. 

Dzień  czy  dwa  temu  opowiedziała  mu  o  burzy  śnieżnej,  która  odcięła  ją  od  świata. 

Właśnie tak się czuł teraz: odcięty. Był on, była ona, był cicho szemrzący strumyk, w oddali 

były  drzewa,  a  w  górze  chmury,  przez  które  czasem  przebijały  się  promienie  słońca,  i  to 

wszystko. Zrozumiał, że niczego więcej nie potrzebuje, żadnych ludzi, żadnych widoków czy 

dźwięków. Tylko Shane. 

Zdał sobie sprawę, że stojąc w lodowatej wodzie, pewnie przemarzła na kość. Wrócił 

myślami do rzeczywistości. 

-  Chodź  -  powiedział,  opuszczając  ramiona.  -  Musisz  wejść  do  domu,  bo  się 

przeziębisz. 

Pomógł  jej  wdrapać  się  po  śliskim zboczu. Schyliła  się  po  buty.  Po  chwili  napotkała 

jego wzrok. 

- Ty nie wejdziesz... - To nie było pytanie. Zmiana, jaka w nim zaszła, była aż nadto 

widoczna. 

-  Nie  -  odparł  chłodno,  choć  z  całego  serca  pragnął  wziąć  ją  ponownie  w  ramiona.  - 

Pójdę się przebrać, potem wrócę i zacznę pracę. 

Wiedziała,  że  będzie  przez  niego  cierpiała,  ale  nie  sądziła,  że  to  nastąpi  tak  prędko. 

Już raz została odtrącona. Stare rany ponownie się otworzyły. 

- Dobrze. Gdyby mnie nie było... po prostu rób, co masz robić. 

Uświadomił  sobie,  że  jego  słowa  i  postawa  zabolały  ją.  O  ileż  łatwiej  byłoby  mu 

znieść  pretensje,  wyrzuty  czy  gniew.  Po  raz  pierwszy  od  lat  czuł  się  zbity  z  tropu, 

skonsternowany. 

-  Wiesz,  co  by  się  stało,  gdybym  teraz  z  tobą  poszedł?  -  Z  jego  głosu  przebijała 

irytacja i niecierpliwość. 

- Tak. 

- Tego chcesz? 

Nie  od  razu  odpowiedziała.  W  końcu  uśmiechnęła  się,  ale  w  jej  oczach  krył  się 

smutek. 

- Nie, bo ty tego nie chcesz - odparła cicho. 

Ruszyła do domu. Zanim wykonała dwa kroki, Vance obrócił ją gwałtownie ku sobie. 

- Psiakrew, Shane! Jesteś idiotką, jeśli myślisz, że cię nie chcę. 

background image

-  Może  chcesz,  ale  buntujesz  się  przeciwko  temu  -  oznajmiła.  -  To  jest  dla  mnie  o 

wiele ważniejsze. 

-  Ważniejsze?  -  Rozdrażniony  jej  spokojem,  potrząsnął  nią  za  ramiona.  -  Wiesz,  jak 

niewiele brakowało, żebym rzucił się na ciebie w wodzie? Nie wystarczy ci świadomość, że 

doprowadzasz mnie do szaleństwa? Czego więcej oczekujesz? 

Przyjrzała mu się uważnie. 

- Doprowadzam do szaleństwa? Czyżby? 

Walczył z sobą. Nie miał ochoty na rozmowę. Chciał uciec, znaleźć się jak najdalej od 

niej. 

- Owszem, doprowadzasz. 

- Hm, niejedna kobieta mogłaby to potraktować jak komplement. 

- Pewnie tak. 

-  Ja  nie.  No  ale  sam  powiedziałeś,  że  jestem  dziwna.  -  Westchnęła  ciężko.  - 

Odizolowałeś się od swoich uczuć, Vance. I tylko na tym cierpisz. 

- Co ty możesz wiedzieć? 

Zezłościło  go, że odgadła prawdę.  Kiedy wpatrywał się w nią  gniewnie,  usłyszała za 

plecami śpiew ptaka. Wysokie, przenikliwe dźwięki wzmagały panujące napięcie. 

-  Nie  jesteś  aż  takim  twardzielem  ani  cynikiem,  za  jakiego  próbujesz  uchodzić  - 

oznajmiła cicho. 

- Nic o mnie nie wiesz - mruknął, ponownie chwytając ją za ramiona. 

-  Wściekasz  się,  kiedy  niechcący  zdarzy  ci  się  opuścić  gardę  -  ciągnęła  jakby  nigdy 

nic. - Boisz się, że mógłbyś coś do mnie poczuć. - Ucisk palców na jej ramionach zelżał. - To 

nie  ja  doprowadzam  cię  do  szaleństwa,  ale  z  pewnością  coś  w  tobie  wrze.  Nie  mam  pojęcia 

co.  Tylko  ty  znasz  odpowiedź.  -  Biorąc  głęboki  oddech,  popatrzyła  mu  w  oczy.  -  Tę  walkę 

musisz stoczyć sam, Vance. Nikt ci w tym nie pomoże. 

Obróciwszy  się  na  pięcie,  skierowała  się  do  domu,  a  on  w  milczeniu  odprowadzał  ją 

wzrokiem. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Nie mógł przestać o niej myśleć. Mijały tygodnie, drzewa porastające górskie zbocza 

przybierały  złociste  barwy,  powietrze  coraz  bardziej  pachniało  jesienią.  Dwukrotnie  przez 

okno w kuchni widział sarny. I niemal bez przerwy myślał o Shane. 

Czas  dzielił  pomiędzy  dwa  domy.  Praca  w  jego  własnym  posuwała  się  wolno,  praca 

dla Shane postępowała szybciej i sprawniej. Oprócz niego w domu dziewczyny pracowali inni 

fachowcy  -  a  to  dekarz,  a  to  hydraulik.  Po  zapłaceniu  dekarzowi  Shane  niecierpliwie 

wypatrywała  deszczu.  Kiedy  wreszcie  spadł,  okrążyła  dom,  sprawdzając  wszystkie  miejsca, 

które  dawniej  przeciekały.  O  dziwo,  ogarnął  ją  smutek  na  myśl,  że  już  nigdzie  nie  będzie 

musiała stawiać wiader i misek. 

Remont  sali  muzealnej  dobiegł  końca.  Podczas  gdy  Vance  przeniósł  się  do  innej 

części domu, Shane zaczęła zapełniać eksponatami dostarczone ze sklepu gabloty. 

Niekiedy  znikała  na  pół  dnia;  na  aukcjach  i  prywatnych  wyprzedażach  szukała 

cennych  staroci.  Gdy  wracała,  dom  zdawał  się  ożywać.  W  piwnicy  urządziła  magazyn  oraz 

prowizoryczną  pracownię  konserwatorską.  Kątem  oka  Vance  obserwował  jej  poczynania: 

przesuwała  stoły,  nosiła  kartony,  wchodziła  na  drabinę.  Ani  razu  nie  widział,  żeby 

próżnowała. 

W stosunku do niego zachowywała się tak jak od samego początku: przyjaźnie. A on 

stale musiał się pilnować. Ilekroć przechodziła obok, ilekroć częstowała go kawą, ilekroć ze 

ś

miechem opowiadała o swoich przygodach na aukcjach, korciło go, by wziąć ją w ramiona. 

Z każdym dniem pragnął jej coraz bardziej. 

Może, przemknęło mu przez myśl, powinien zajrzeć na kilka dni do Waszyngtonu. Na 

razie  wszystkie  sprawy  zawodowe  załatwiał  przez  telefon,  faks  i  pocztę. Firma  świetnie  bez 

niego  funkcjonowała,  mimo  to  zastanawiał  się,  czy  dobrze  mu  nie  zrobi  tydzień  z  dala  od 

Shane. Może trochę ochłonie, nabierze dystansu? Sfrustrowany, spakował do torby narzędzia. 

Po co mu romans? Po co dodatkowe kłopoty? 

Kłopoty  kłopotami,  ale  po  zejściu  na  parter  natychmiast  skręcił  w  stronę  schodów 

prowadzących do piwnicy. Zawahał się, po czym przeklinając pod nosem, ruszył w dół. 

Ubrana  w  luźne  dżinsy  i  sięgający  do  bioder  sweter  Shane  odnawiała  stół  z 

opuszczanym  blatem.  Vance  widział  mebel  w  dniu,  gdy  go  kupiła;  wtedy,  brudny  i 

porysowany,  nie  wyglądał  zbyt  imponująco.  Ale  Shane,  zarumieniona  z  przejęcia,  była 

background image

zachwycona  nowym  nabytkiem.  Teraz  mahoniowy  blat,  pokryty  kilkoma  warstwami 

przezroczystego lakieru, lśnił jak nowy. W piwnicy unosił się zapach wosku i cytryny. 

Vance chciał wrócić niezauważony na górę, ale dziewczyna nagle poderwała głowę. 

-  Cześć.  -  Uśmiechnęła  się  zapraszająco.  -  Chodź,  zerknij  na  to.  W  końcu  jesteś 

specem  od  drewna.  -  Odsunęła  się,  aby  przyjrzeć  się  swojemu  dziełu.  -  Teraz  czeka  mnie 

rzecz  najtrudniejsza  -  rzekła,  nawijając  na  palec  kosmyk  włosów.  -  Wystawienie  mebla  na 

sprzedaż. Nieźle na nim zarobię, zważywszy, ile za niego zapłaciłam. 

Przeciągnął  palcem  po  lśniącej  powierzchni;  była  idealnie  gładka.  Jego  matka  miała 

identyczny  mebel  w  swojej  waszyngtońskiej  rezydencji.  Ponieważ  sam  go  dla  niej  kupił, 

dobrze  znał  jego  wartość.  Potrafił  też  odróżnić  fachowo  wykonaną  konserwację  od 

konserwacji  wykonanej  przez  amatora.  To,  co  Shane  zrobiła,  należy  zdecydowanie  do 

pierwszej kategorii. 

-  Twój  czas  też  jest  coś  wart  -  zauważył.  -  Oraz  talent.  Gdybyś  to  dała  do  pracowni 

konserwatorskiej, zapłaciłabyś krocie. 

- Może, ale trudno przeliczać na pieniądze coś, co sprawia przyjemność. 

Uniósł brwi. 

- A nie po to otwierasz sklep? Żeby zarabiać i z tego żyć? 

- Niby tak... - Zamknęła pojemnik z woskiem. - Mmm, uwielbiam ten zapach... 

- Wiele nie zarobisz, jeżeli nie zmienisz podejścia. 

-  Ale  ja  wiele  nie  potrzebuję.  -  Odstawiła  pojemnik  na  półkę,  po  czym  obejrzała 

krzesło  z  wysokim  zapieckiem.  -  Tylko  tyle,  żeby  starczyło  na  rachunki,  na  uzupełnienie 

towarów  w  sklepie  i  na  życie.  -  Obróciwszy  krzesło  do  góry  nogami,  popatrzyła  na 

zniszczone  siedzisko.  -  Gdybym  miała  dużo  pieniędzy,  nawet  nie  wiedziałabym,  co  z  nimi 

robić. 

- Mogłabyś je wydawać - stwierdził ironicznie. - Na ciuchy, futra... 

Zaskoczona  podniosła  głowę;  przekonawszy  się,  że  Vance  nie  żartuje,  wybuchnęła 

ś

miechem. 

-  Na  futra?  To  dopiero  byłby  widok!  Shane  Abbott  w  futrze  z  norek  idzie  do  sklepu 

spożywczego po butelkę mleka. Och, Vance, jesteś niemożliwy ! 

- Nie spotkałem dotąd kobiety, która nie lubiłaby norek. 

- W takim razie obracałeś się w niewłaściwym towarzystwie - odparła lekkim tonem, 

odwracając krzesło. - Hm, znam faceta w Boonsboro, który reperuje takie rzeczy. Muszę do 

niego zadzwonić. Nawet gdybym miała mnóstwo wolnego czasu, z tą plecionką na siedzisku 

sobie nie poradzę. 

background image

- Jaka ty naprawdę jesteś, Shane? 

Wróciła  myślami  do  rzeczywistości.  W  oczach  Vance'a  dojrzała  wyraz 

niedowierzania. Westchnęła głęboko. 

- Powiedz, Vance, dlaczego wszędzie doszukujesz się drugiego dna? 

- Bo nic nie jest tak proste, jak się wydaje. 

Potrząsnęła głową. 

- Mylisz się. Ja nikogo nie udaję. Jestem taka, jaką widzisz. 

-  Nie  mów  mi,  że  gotowa  jesteś  z  uśmiechem  na  twarzy  harować  dwanaście  godzin 

dziennie za marne parę groszy. Że nie zależy ci na pieniądzach... Że ta codzienna orka... 

- Orka? Przesadzasz. 

-  Wcale  nie.  Obserwuję  cię  od  dłuższego  czasu.  Widzę,  jak  przesuwasz  meble, 

taszczysz  pudła,  szorujesz  na  klęczkach  podłogi.  -  Ogarnęła  go  złość.  Jest  zbyt  krucha,  zbyt 

drobna, aby tak ciężko pracować. To, że się wtrąca do jej życia, że chce, by się oszczędzała, 

rozzłościło go jeszcze bardziej. - Psiakrew, Shane. Za dużo wzięłaś sobie na głowę. 

- Znam siebie i wiem, na co mnie stać - warknęła gniewnie. - Nie jestem dzieckiem. 

-  Nie,  nie  jesteś  dzieckiem.  Jesteś  kobietą,  która  nie  marzy  o  futrach  i  bogactwach, 

jakie mogłaby mieć, gdyby wszystko właściwie rozegrała. - Z jego słów przebijała gorycz. 

Odwróciwszy się tyłem, Shane starała się powstrzymać wybuch gniewu. 

- Uważasz, że każdy w coś gra? Że oszukuje, manipuluje innymi? 

- Tak. Lecz niektórzy robią to lepiej niż inni. 

- Żal mi ciebie - rzekła, zdobywając się na lekki ton. - Naprawdę. 

- Dlaczego? Bo wiem, że chęć polepszenia własnego bytu jest tym, co motywuje ludzi 

do działania? Tylko głupiec zadowala się minimum. 

- Naprawdę w to wierzysz? 

- A ty nie? 

- Coś ci opowiem. Może ta historia wyda ci się nudna i sentymentalna, ale trudno. Po 

prostu mnie wysłuchaj. 

Wsunąwszy ręce do kieszeni, przez chwilę w milczeniu chodziła tam i z powrotem po 

piwnicy.  Dopiero  gdy  się  uspokoiła,  gdy  nabrała  pewności,  że  głos  się  jej  nie  załamie, 

przystanęła. 

- Widzisz te przetwory? - Wskazała półkę zapełnioną po brzegi słoikami. - Robiła je 

moja  babka,  a  raczej  prababka.  Na  czarną  godzinę.  Całe  życie  sadziła  warzywa  i  owoce, 

podlewała  je,  potem  zbierała  i  godzinami  smażyła  w  dusznej,  parnej  kuchni.  Na  czarną 

godzinę  -  powtórzyła  cicho  Shane,  spoglądając  na  barwne  szklane  słoje.  -  Kiedy  miała 

background image

szesnaście lat, mieszkała w okazałej rezydencji na południu Marylandu, w  Leonardtown. Jej 

rodzina żyła w dostatku. Bristolowie... nadal są bardzo bogaci. Może ich nazwisko obiło ci się 

o uszy? 

Owszem,  obiło  się.  W  oczach  Vance'a  odmalowało  się  zdziwienie.  Należące  do 

Bristolów  ekskluzywne  domy  towarowe  można  było  spotkać  we  wszystkich  większych 

miastach Stanów. Firma Vance'a właśnie miała zbudować kolejny w Chicago. 

-  Wracając  do  mojej  historii...  Babcia  była  młodą,  śliczną  dziewczyną,  której  nigdy 

niczego nie brakowało. Szkołę średnią skończyła w Europie. Potem miał być kilkumiesięczny 

kurs  dla  panien  z  dobrych  domów  w  Paryżu,  następnie  bal  debiutancki  w  Londynie.  Tak 

planowała jej rodzina. Gdyby babcia okazała się posłuszną córką, wyszłaby bogato za mąż i 

zamieszkała  we  wspaniałej  willi,  o  którą  dbałaby  liczna  służba.  Do  ogrodu  wychodziłaby 

posiedzieć lub popatrzeć, jak ogrodnik przycina krzew róży. 

Shane roześmiała się i pokręciła głową, jakby sama ta myśl wydała się jej absurdalna. 

- Babcia jednak zakochała się w Williamie Abbotcie, pomocniku kamieniarza, którego 

zatrudniono  do  jakichś  prac  na  terenie  posiadłości.  Oczywiście  rodzina  sprzeciwiła  się  ich 

związkowi. Ojciec z matką chcieli wydać córkę za spadkobiercę huty stali. Kiedy dowiedzieli 

się  o  romansie  swojej  jedynaczki  z  Abbottem,  natychmiast  wyrzucili  dziadka  z  pracy.  W 

każdym razie babcia, wbrew woli rodziców, poślubiła Williama. Rodzice ją wydziedziczyli. 

Vance  milczał,  Shane  zaś  patrzyła  na  niego  butnie,  niemal  jakby  rzucała  mu 

wyzwanie. 

-  Przenieśli  się  tutaj,  w  rodzinne  strony  dziadka  -  kontynuowała  po  chwili.  - 

Zamieszkali  razem  z  teściami,  bo  nie  mieli  pieniędzy  na  własny  dom.  Kiedy  umarł  ojciec 

dziadka,  dziadek  z  babcią  zaopiekowali  się  jego  mamą.  Babcia  nigdy  nie  żałowała  swojej 

decyzji,  nie  tęskniła  za  dawnym  luksusem.  Miała  takie  małe  ręce.  Małe,  lecz  niesamowicie 

silne... - Shane zamyśliła się. - W porównaniu z życiem, które wiodła wcześniej, teraz żyła w 

biedzie. Oboje z dziadkiem uprawiali ziemię. Część tego, co teraz należy do ciebie, dawniej 

należało do nich, ale podatki i brak rąk do pracy... 

Zdjęła z półki słoik, obróciła go w dłoni, po czym odstawiła na miejsce. 

-  Jedyną  pamiątką  po  dawnym  życiu  jest  komplet  hepplewhite'a  w  jadalni  oraz  kilka 

porcelanowych  naczyń,  które  babcia  dostała  w  spadku  po  śmierci  swojej  mamy.  Babcia 

urodziła  pięcioro  dzieci.  Dwoje  zmarło  w  dzieciństwie,  trzecie  na  wojnie.  Jedna  córka 

przeprowadziła  się  do  Oklahomy  i  zmarła  bezpotomnie  jakieś  czterdzieści  lat  temu. 

Najmłodszy syn zamieszkał w pobliżu, ożenił się. Zginął w wypadku, razem z żoną, kiedy ich 

córka miała pięć lat. 

background image

Przez moment wpatrywała się w małe okienko pod sufitem; wpadał przez nie promień 

ś

wiatła, który tworzył na betonowej podłodze coś w rodzaju świetlistej kałuży. 

-  Trudno  sobie  wyobrazić,  co  czuje  matka,  która  kolejno  traci  wszystkie  dzieci.  - 

Westchnąwszy  ciężko,  Shane  zaczęła  krążyć  po  pomieszczeniu.  -  Babcia  wzięła  na 

wychowanie  małą  Anne.  Bardzo  ją  kochała.  Pewnie  przelewała  na  nią  miłość,  której  nie 

mogła ofiarować swoim własnym dzieciom. Moja mama była wyjątkowo ładną dziewczynką, 

mam  na  górze  jej  zdjęcia...  ale  wyrosła  na  osobę  wiecznie  ze  wszystkiego  niezadowoloną. 

Opowiadali mi o niej ludzie z miasteczka, chociaż z babcią też raz czy dwa rozmawiałam o 

mamie. Anne nie znosiła biedy, nienawidziła prowincji. Marzyła o tym, żeby zostać aktorką. 

Kiedy miała siedemnaście lat, zaszła w ciążę. 

Głos Shane zmienił się. Stał się płaski, bezbarwny, pozbawiony emocji. 

-  Nie  wiedziała,  lub  nie  chciała  się  przyznać,  kto  jest  ojcem  dziecka.  Kiedy  się 

urodziłam,  ruszyła  w  świat,  zostawiając  mnie  ze  swoją  babką.  Od  czasu  do  czasu  wracała, 

spędzała  z  nami  kilka  dni,  wyciągała  od  babci  pieniądze.  Do  tej  pory  miała  chyba  już  ze 

trzech  mężów.  Futra  też  ma,  ale  jakoś  jej  szczęścia  nie  dają.  Wciąż  jest  piękna,  wciąż 

samolubna, wciąż niezadowolona. 

Po raz pierwszy, odkąd rozpoczęła opowieść, popatrzyła Vance'owi prosto w oczy. 

-  Babcia  wszystko  poświęciła  dla  miłości.  Mówiła  po  francusku,  czytała  Szekspira, 

pieliła  grządki  i  była  szczęśliwa.  Natomiast  obserwując  mamę,  nauczyłam  się  jednego:  że 

rzeczy materialne są nieważne. Człowiek ciągle pragnie ich więcej; zajęty zdobywaniem, nie 

potrafi  się  nimi  cieszyć.  Moja  mama  stale  czegoś  szukała,  bez  przerwy  grała,  ale  te  jej  gry 

sprawiały ból tym, którzy ją kochali. Mnie żadne gry nie interesują. Nie mam na nie czasu ani 

ochoty. 

Ruszyła w stronę schodów. Vance zagrodził jej drogę. Uniosła głowę. Oczy lśniły jej 

od łez. 

- Powinnaś była powiedzieć mi, żebym poszedł do diabła. 

- Idź do diabła - rzekła, usiłując go obejść. 

Chwycił ją za ramiona i przytrzymał. 

- Jesteś zła na mnie czy na siebie za to, że opowiedziałaś mi swoją historię? 

Wzięła głęboki oddech. 

- Na ciebie - odparła. - Bo jesteś cynikiem. Nie rozumiem takich ludzi. 

- A ja nie rozumiem idealistów. 

background image

- Nie jestem idealistką - zaoponowała. - Po prostu nie zakładam z góry, że każdy, kogo 

spotkam, będzie chciał mnie wykorzystać. Wydaje mi się - dodała cicho - że więcej się traci, 

będąc podejrzliwym, niż ryzykuje, obdarzając innych zaufaniem. 

- A kiedy ktoś zawodzi nasze zaufanie? 

- Zdarza się. Ale nie można stać się ofiarą. Nie można obrażać się na cały świat. 

Vance  zamyślił  się.  Czy  jest  ofiarą?  Czy  pozwala,  by  dwa  lata  po  śmierci  Amelia 

nadal  zatruwała  mu  życie?  Jak  długo  będzie  oglądał  się  przez  ramię,  spodziewając  się 

kolejnego ciosu, kolejnej zdrady? 

Shane poczuła, jak ucisk jego palców się zmniejsza. Na twarzy Vance'a ujrzała wyraz 

bólu i zadumy. Położyła dłoń na jego ramieniu. 

- Ktoś cię skrzywdził? 

- Zawiódł. 

-  To  boli  najbardziej  -  powiedziała  smutno.  -  Kiedy  ktoś,  kogo  kochasz,  okaże  się 

nieuczciwy,  trudno  się  z  tym  pogodzić.  Ja...  -  Ujęła  go  za  rękę.  -  Chodź,  wezmę  cię  na 

przejażdżkę. 

- Na przejażdżkę? - Przez moment nie wiedział, o czym Shane mówi. 

- Tak. Ślęczymy tu od dobrych kilku tygodni. - Pociągnęła go w stronę schodów. - A 

jest  taka  ładna  pogoda...  -  Zamknęła  drzwi  piwnicy.  -  Założę  się,  że  nie  zwiedziłeś  jeszcze 

miejsca słynnej bitwy, przynajmniej nie z doświadczonym przewodnikiem? 

- A ty jesteś takim właśnie przewodnikiem? - spytał z uśmiechem. 

-  Najlepszym,  jakiego  można  sobie  wymarzyć  -  odparła  bez  fałszywej  skromności. 

Poczuła, jak Vance'a opuszcza napięcie. - Znam każdy szczegół bitwy. 

- No dobra, bylebyś mi później nie zrobiła klasówki. 

- E tam, już nie robię klasówek. Jestem na emeryturze. 

 

- Bitwa nad Antietam - zaczęła Shane, prowadząc samochód wąską drogą pośród gór - 

chociaż uznana za nierozstrzygniętą, była pierwszą próbą inwazji terenów Unii. 

Słysząc nieco mentorski ton, Vance uśmiechnął się pod nosem, ale nic nie powiedział. 

-  Siedemnastego  września  1862  roku  armie  generała  Lee  i  generała  McClellana 

stoczyły pod Sharpsburgiem nad potokiem Antietam najbardziej krwawą bitwę w całej wojnie 

secesyjnej. - Wskazała mały biały budynek. - Właśnie tam poległo najwięcej żołnierzy. 

Vance obejrzał się przez ramię. 

- No proszę, a teraz wszystko wygląda tak cicho i spokojnie. 

background image

-  Lee  podzielił  swoje  oddziały  -  ciągnęła  Shane.  -  Wysłał  Jacksona,  aby  zdobył 

Harper's  Ferry.  Żołnierz  z  Unii  przechwycił  rozkazy  generała  Lee.  To  dało  McClellanowi 

przewagę, której mimo znacznie liczniejszych sił jednak nie wykorzystał.  Zanim jego ludzie 

zdołali  przebić  się  przez  linię  wroga,  Jackson  wrócił  z  posiłkami.  Lee  stracił  jedną  czwartą 

swoich  żołnierzy  i  wycofał  się  do  Wirginii.  W  sumie  w  bitwie  zginęło  ponad  dwadzieścia 

sześć tysięcy żołnierzy. 

-  Jak  na  emerytowaną  nauczycielkę  wciąż  wszystko  świetnie  pamiętasz  -  zauważył 

Vance. 

Roześmiała się, pokonując ostry zakręt. 

- Moi przodkowie tu walczyli. Dlatego babcia nie pozwalała mi o niczym zapomnieć. 

- Serio? Walczyli? Po której stronie? 

-  Po  obu.  -  Wzruszyła  ramionami.  -  To  było  najgorsze.  Dokonywanie  wyboru, 

opowiadanie  się  po  jednej  ze  stron.  Tu  przebiegała  granica.  Niektórzy  popierali  Unię,  inni 

Konfederację Południa. - Zatrzymała samochód na niedużym parkingu przy drodze. - Chodź, 

przejdziemy się. To bardzo piękna okolica. 

Wokół  rozciągały  się  góry  oświetlone  złocistymi  promieniami  zachodzącego  słońca. 

Podmuch wiatru poderwał z ziemi kilka czerwonych liści. Powietrze było rześkie. 

-  Krwawa  Polana  -  oznajmiła  Shane,  wskazując  przed  siebie.  -  To  tu  się  starli.  Jedni 

atakowali z północy, drudzy z południa. Artylerię ustawiono tu... i tam. - Wyciągnęła rękę w 

bok. - Oczywiście walki toczyły się wszędzie, przy moście, za kościołem... 

- Fascynuje cię temat wojny, prawda? - Vance przyjrzał się jej z zaciekawieniem. 

-  Tak.  Jest  to  jedyny  okres  w  historii,  kiedy  nie  potępia  się  zabijania,  lecz  je 

gloryfikuje.  Ludzie  stają  się  liczbami,  statystyką.  Następuje  pełne  odarcie  ludzi  z 

człowieczeństwa.  -  Zamyśliła  się.  -  Czy  to  nie  dziwne,  że  kiedy  w  czasie  pokoju  człowiek 

zabija  człowieka,  zwykle  trafia  na  wiele  lat  do  więzienia,  a  podczas  wojny  im  więcej  ludzi 

uśmierci,  tym  większa  jego  chwała?  Znaczna  część  tamtych  żołnierzy  to  byli  prości 

wieśniacy, chłopcy urodzeni i wychowani na prowincji - ciągnęła, nie dopuszczając Vance'a 

do głosu - którzy wcześniej strzelali co najwyżej do łasic wykradających jaja z kurnika. Nagle 

tych chłopców ubrano w mundury, szare lub niebieskie, i posłano na wojnę. To były jeszcze 

dzieci! - Zaprzątnięta własnymi myślami, nie zauważyła, jak bacznie Vance się jej przygląda. 

- Czy szesnastolatek z Pensylwanii, który pędził przez tę polanę, żeby zabić swego rówieśnika 

z Georgii, wiedział, co robi? Czy może traktował to wszystko jak przygodę? Ilu z nich, tych 

chłopców, wyruszając z domu, chciało zabijać, a ilu siedzieć przy ognisku, pić, palić, udawać 

dorosłych? 

background image

-  Podejrzewam,  że  większość  -  przyznał  Vance,  poruszony  obrazem,  jaki  Shane 

namalowała. - Niestety... 

- Wojna zmienia ludzi, pozbawia marzeń i złudzeń. Ci, którzy przeżyli, którzy wrócili 

do domu, stali się zgorzkniali... 

-  Tego  właśnie  nie  rozumiem,  Shane.  Skoro  nienawidzisz  przemocy,  dlaczego 

zainteresowałaś się historią? 

-  Dlaczego?  Z  powodu  ludzi,  ofiar  tej  wojny.  Z  powodu  chłopca,  który  walczył  tu 

ponad  sto  dwadzieścia  lat  temu.  Miał  siedemnaście  lat.  -  Wbiła  wzrok  w  polanę,  jakby 

widziała  na  niej  postać,  o  której  mówiła.  -  Znał  smak  whisky,  ale  jeszcze  nie  miał  kobiety. 

Gnał  przez  polanę  niesiony  dumą  i  strachem.  Walenie  serca  zagłuszał  huk  dział.  Zabił 

jednego  anonimowego  wroga,  drugiego.  Nawet  nie  zapamiętał  jego  twarzy.  A  po  bitwie,  po 

wojnie,  wrócił  do  domu;  już  nie  był  chłopcem,  lecz  mężczyzną,  starym,  zmęczonym, 

marzącym o spokojnym życiu. 

- I co się z nim stało? 

-  Poślubił  ukochaną  z  dzieciństwa,  dochował  się  dziesięciorga  dzieci  oraz  tabunów 

wnucząt, którym opowiadał o tym, jak w 1862 roku walczył na Krwawej Polanie. 

Otoczył ją ramieniem. 

- Na pewno byłaś świetną nauczycielką. 

- Raczej świetną gawędziarką - sprostowała. 

- Chyba nie doceniasz swoich możliwości. 

- Och, nie. Znam swoje wady i zalety; potrafię trzeźwo na siebie spojrzeć. Ale basta, 

koniec wymądrzania się. Wejdźmy na wieżę; widok stamtąd jest niesamowity. 

Ruszyła biegiem, ciągnąc Vance'a za rękę. Po chwili zaczęli wspinać się po wąskich, 

ż

elaznych stopniach. 

- Uwielbiam tu przychodzić - powiedziała, nie przejmując się niezadowolonymi z ich 

wizyty gołębiami, które poderwały się do lotu, po czym wsparta o kamienny mur, wychyliła 

się,  pozwalając,  by  wiatr  targał  jej  włosy.  -  Spójrz  na  te  bajeczne  kolory!  -  Odsunęła  się  na 

bok, robiąc Vance'owi miejsce. - Widzisz? To nasza góra. 

Nasza góra. Uśmiechnął się, kierując wzrok we wskazanym kierunku. Powiedziała to 

tak,  jakby  góra  należała  wyłącznie  do  nich.  Gdzieniegdzie  majaczyły  domy,  stodoły.  W 

panującą wokół ciszę wdarł się szum przejeżdżającego drogą samochodu oraz głośny skrzek 

kruków, które leciały nad polem kukurydzy. Po chwili świat znów pogrążył się w ciszy. 

Raptem, niecałe dziesięć metrów od miejsca, gdzie Shane zostawiła samochód, Vance 

dojrzał jelenia; stał nieruchomo jak posąg, z dumnie uniesionym łbem i nastawionymi uszami. 

background image

W  milczeniu  wskazał  go  Shane.  Trzymając  się  za  ręce,  obserwowali  z  góry  zwierzę. 

W  tym  momencie  Vance  uświadomił  sobie,  że  Shane  miała  rację,  nazywając  go  ofiarą. 

Łatwiej jest żywić do wszystkich urazę, niż wybaczyć, zapomnieć i dalej cieszyć się życiem. 

Jeleń drgnął; pobiegł po trawiastym wzgórzu, przeskoczył niski, kamienny murek i po 

chwili znikł z pola widzenia. Shane westchnęła cicho. 

-  Nie  mogę  się  do  nich przyzwyczaić  -  szepnęła.  -  Ilekroć  jakiegoś  widzę,  patrzę  jak 

urzeczona. 

Obróciła się twarzą do Vance'a. W tym otoczeniu, pośród gór, w zachodzącym słońcu, 

przy  akompaniamencie  gruchania  gołębia  za  plecami,  pocałunek  wydał  mu  się  najbardziej 

naturalną rzeczą na świecie. 

Objął  ją  i  przytulił  mocno,  jakby  bojąc  się,  że  ona  też  może  nagle  zniknąć.  Czy 

potrafiłby się jeszcze raz zakochać? Zdobyć serce kobiety, która zna go od najgorszej strony? 

Która  nie  ma  pojęcia  o  jego  prawdziwym  statusie  społecznym  i  materialnym?  Zamknąwszy 

oczy, przycisnął policzek do jej włosów. Może powinien zaryzykować i wyznać jej wszystko? 

Ale wtedy nie miałby pewności, czy Shane zależy na nim, czy na jego pozycji i pieniądzach. 

A chciał być kochany jako mężczyzna, nie zaś jako właściciel ogromnej fortuny. Zawahał się. 

Nie  umiał  podjąć  decyzji.  Ten  fakt  wstrząsnął  nim  do  głębi.  Przecież  od  lat  rządził  firmą 

wartą  miliony  dolarów.  A  teraz  czuł  się  niepewny  i  bezradny,  bo  trzymał  w  ramionach 

drobną, szczupłą kobietę, której włosy łaskotały go w brodę... 

- Shane... - Odchylił głowę. 

-  Ojej!  -  Roześmiawszy  się,  pocałowała  go  w  usta,  bardziej  jak  przyjaciółka  niż 

kochanka. - Masz taką poważną minę! 

- Zjedzmy razem kolację. 

Odgarnęła za ucho potargane przez wiatr włosy. 

- Dobrze. Jak wrócimy, zaraz coś przyrządzę. 

- Nie. Chciałbym cię zaprosić do restauracji. 

- Do restauracji? - spytała, myśląc o wysokich cenach potraw. 

-  Nie  musi  to  być  żaden  wytworny  lokal  -  rzekł  szybko,  pewien,  że  Shane  chodzi  o 

brak  odpowiedniego  stroju.  -  Sama  powiedziałaś,  że  od  dłuższego  czasu  skupiamy  się 

wyłącznie na pracy. - Pogładził jej policzek. - No, zgódź się. 

- Dobrze. Znam sympatyczną knajpkę tuż przy granicy z Wirginią Zachodnią. 

Wybrała  małą,  położoną  na  uboczu  restauracyjkę,  ponieważ  lokal  był  niedrogi.  A 

także dlatego, że miała związane z nim wspomnienia: przed laty, po maturze, pracowała tam 

przez dwa lub trzy miesiące, by zarobić trochę na studia. 

background image

Kiedy usiedli przy stoliczku, na którym migotała świeczka, posłała Vance'owi szeroki 

uśmiech. 

- Wiedziałam, że ci się tu spodoba. 

Popatrzył  na  kiczowate  malowidła  na  ścianach  oprawione  w  plastikowe  ramy.  W 

powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli. 

- Następnym razem ja wybiorę miejsce. 

-  Podawali  tu  kiedyś  świetne  spaghetti.  To  była  specjalność  czwartkowa.  Można 

było... 

- Dziś nie jest czwartek - stwierdził Vance, otwierając kartę dań. - Kieliszek wina? 

-  Pewnie  mają...  -  Uśmiechnęła  się.  -  Albo  w  sąsiednim  sklepiku  moglibyśmy  kupić 

całą butelkę za niecałe trzy dolary. 

- Dobry rocznik? 

- Och, myślę, że to wino świeżutkie. Z zeszłego tygodnia. 

-  W  porządku,  zaryzykujemy  tutejsze.  -  Postanowił,  że  następnym  razem  zabierze 

Shane gdzieś, gdzie można wypić szampana. 

- Ja zamówię chili... 

- Chili? - Marszcząc czoło, zerknął do karty. - Potrafią je przyrządzać? 

- Och, nie! 

-  Więc  dlaczego...  -  Urwał,  gdy  uniósłszy  wzrok,  zobaczył  Shane  z  twarzą  ukrytą  za 

kartą dań. - Shane, co się dzieje? 

- Przed chwilą tu weszli - syknęła, starając się dyskretnie wyjrzeć zza menu. 

Kiedy zaintrygowany zerknął przez ramię, zobaczył Cyrusa Trainera w towarzystwie 

szczupłej  brunetki  ubranej  w  nudny  beżowy  kostium  oraz  buty  na  wygodnym  słupku.  Ręka 

kobiety spoczywała na ramieniu Cyrusa. 

-  Słuchaj...  -  Odwrócił  się  ponownie  w  stronę  Shane,  która  wciąż  zasłaniała  twarz.  - 

Wiem, że niełatwo ci na to patrzeć, ale od czasu do czasu będziesz na niego wpadać. - Słysząc 

stłumiony dźwięk dolatujący zza plastikowej karty, instynktownie ujął dłoń swej towarzyszki. 

- Możemy pójść gdzie indziej, ale nie zdołamy się wymknąć niepostrzeżenie. 

- To Laurie MacAfee! - Ścisnęła go za rękę. 

Odwzajemnił uścisk. Był wściekły, że Shane nadal darzy uczuciem mężczyznę, który 

ją skrzywdził. 

- Bądź silna. Nie pozwól mu zobaczyć cię w takim stanie... 

- Masz rację. Boże, jakie to trudne! 

background image

Ostrożnie  odsunęła  kartę  na  bok.  Ku  swemu  zdumieniu  Vance  ujrzał  jej  twarz 

wykrzywioną śmiechem, nie płaczem. 

- Jak tylko nas zobaczy - szepnęła - natychmiast podejdzie się przywitać. 

- A to ci sprawi prawdziwy ból. 

-  A  żebyś  wiedział!  Bo  chcę,  żebyś  kopnął  mnie  pod  stołem,  jak  tylko  zacznę  się 

ś

miać. 

- Z przyjemnością. 

- Laurie ustawiała lalki według wzrostu i naszywała im na ubrania metki z imionami - 

poinformowała Vance'a, starając się zachować powagę. 

- To wszystko tłumaczy. 

-  Dobra.  Odkładam  kartę  na  stół.  -  Przełknęła  ślinę.  -  Zachowujmy  się,  jakby  nigdy 

nic. 

- Jasne. 

- Chili? - spytała, patrząc mu w twarz. - Tak, jest doskonałe. Chyba je zamówię. 

- Masz nie po kolei w głowie. 

-  Absolutnie.  -  Podniosła  do  ust  szklankę  z  wodą.  Kątem  oka  spostrzegła  Cyrusa  i 

Laurie, którzy zbliżali się do ich stolika. 

- Shane, co za miła niespodzianka... 

Unosząc głowę, zrobiła zdziwioną minę. 

- Cześć, Cy. Cześć, Laurie. Co u ciebie? Wszystko w porządku? 

- Tak, dziękuję. 

Jest bardzo ładna, przemknęło Shane przez myśl. Mimo zbyt blisko osadzonych oczu. 

- Vance... - zwróciła się do swojego towarzysza. - Przedstawiam ci Cyrusa Trainera i 

Laurie  MacAfee,  moich  starych  szkolnych  przyjaciół.  Cy,  Laurie...  poznajcie  Vance'a 

Banninga, mojego sąsiada. 

-  Ach,  tak,  to  pan  kupił  dom  starego  Farleya.  -  Cyrus  wyciągnął  rękę.  -  Podobno  go 

pan remontuje? 

- Owszem. - Vance przyjrzał się uważnie twarzy człowieka, który porzucił Shane tuż 

przed ślubem. 

-  I  to  pan  pomaga  Shane  przerobić  jej  dom  na  muzeum  i  sklep?  -  dodała  Laurie, 

patrząc na robocze ubranie Vance'a. Po chwili przeniosła wzrok na luźny, rozciągnięty sweter 

Shane.  -  Muszę  przyznać,  że  byłam  lekko  zszokowana,  kiedy  Cy  powiedział  mi,  co 

zamierzasz. 

Widząc, jak Shane drżą usta, Vance nadepnął jej butem na nogę. 

background image

- Naprawdę? - Shane ponownie sięgnęła po wodę. Z trudem powstrzymywała śmiech. 

- No cóż, zawsze lubiłam szokować. 

- Jakoś nie umiemy sobie wyobrazić ciebie prowadzącej własny biznes, prawda, Cy? 

Oczywiście  -  ciągnęła  Laurie,  nie  dając  Cyrusowi  szansy  odpowiedzieć  -  życzymy  ci  jak 

najlepiej. I obiecuję, że wpadniemy coś u ciebie kupić. Na dobry początek. 

Shane przyłożyła rękę do brzucha, Vance zaś zwiększył nacisk na jej nogę. 

- Dzięki, Laurie. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. 

- Czego się nie robi dla przyjaciół, prawda, Cy? Mamy nadzieję, że odniesiesz sukces. 

Będę  wszystkich  informować  o  twoim  sklepiku.  Może  uda  mi  się  napędzić  ci  klientów,  ale 

oczywiście nie mogę ręczyć, czy coś kupią. 

- To zrozumiałe. 

-  No,  musimy  lecieć.  Chcemy  zamówić  kolację,  zanim  zrobi  się  tłok.  Miło  mi  było 

pana poznać. - Uśmiechnąwszy się do Vance'a, ruszyła z Cyrusem na drugi koniec sali. 

- Boże, myślałam, że nie wytrzymam! - Shane opróżniła szklankę do dna. 

- Twój eks ma to, na co zasłużył - stwierdził Vance. - Panna Laurie wszystkim będzie 

dyrygować,  nawet  liczbą  ich  orgazmów.  -  Popatrzył  z  zadumą  za  oddalającą  się  parę.  - 

Myślisz, że już zaczęła? Że sypiają ze sobą? 

- Och, przestań! - Shane przygryzła wargę. - Bo dostanę ataku śmiechu! 

- Sądzisz, że to ona wybrała mu krawat? - kontynuował Vance. 

Shane parsknęła śmiechem. 

- Och, ty draniu!  - szepnęła, kiedy  Laurie obejrzała się przez ramię. - Tak dobrze mi 

szło... 

- Chcesz im dostarczyć tematu do plotek? 

Nie czekając na odpowiedź, pochylił się i pocałował ją namiętnie w usta. Na wszelki 

wypadek,  by  mu  zbyt  wcześnie  nie  uciekła,  ujął  w  palce  jej  brodę.  Usłyszał  cichy  jęk 

niezadowolenia. Nie przejął się nim. Po chwili cofnęła dłoń, którą zamierzała go odepchnąć, i 

przymknęła oczy. 

- Hm - mruknęła, kiedy usiadł z powrotem. - Jutro cały Sharpsburg będzie wiedział, że 

jesteśmy kochankami. 

- Naprawdę? - Podniósł jej rękę do ust i całował kolejno palce. 

-  Tak.  -  Oddech  miała  przyspieszony.  -  A  nie  wiem,  czy...  -  Urwała,  nie  potrafiąc 

wydobyć z siebie słowa. 

- Czy co? - spytał. 

- Czy... czy to mądre - odparła, zapominając o restauracji i byłym narzeczonym. 

background image

- Czy co mądre? To, że możemy być kochankami, czy to, że cały Sharpsburg będzie o 

tym mówił? 

Przebiegł  ją  dreszcz  podniecenia.  Nie  bała  się  mrukliwego,  targanego  złością 

mężczyzny,  którego  zatrudniła  do  prac  remontowych,  czuła  jednak  lęk  przed  mężczyzną, 

który delikatnie pieścił jej dłoń. 

- Hm, nie wiem. Muszę to sobie przemyśleć - oznajmiła cicho. 

- Dobrze, zrób to. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

W  pierwszym  tygodniu  grudnia  Shane  otworzyła  sklep  z  antykami  i  muzeum 

poświęcone  wojnie  secesyjnej.  Tak  jak  się  spodziewała,  w  ciągu  pierwszych  dni  panował 

ożywiony  ruch,  ale  klientelę  głównie  stanowili  ludzie,  których  znała.  Jedni  przychodzili  z 

ciekawości  i  z  dobrego  serca,  by  obejrzeć  eksponaty  i  kupić  jakiś  drobiazg.  Inni  chcieli  się 

przekonać,  co  tym  razem  wymyśliła  „ta  mała  Abbottówna”.  Shane  bawiło,  że  rozprawiają  o 

jej  dawnych  grzeszkach  tak,  jakby  miały  miejsce  wczoraj.  Parę  razy  słyszała,  jak  ktoś 

szeptem  wymawia  imię  jej  byłego  narzeczonego.  Później  strumień  gości  nieco  zmalał,  ale 

muzeum i sklep nie świeciły pustkami. W sumie była całkiem usatysfakcjonowana. 

Zgodnie z obietnicą zatrudniła na kilka godzin dziennie siostrę Donny, miłą, uczynną 

dziewczynę  gotową  pracować  w  weekendy,  która  już  następnego  dnia  dokonała  pierwszej 

większej  sprzedaży.  Pat  okazała  się  inteligentna;  szybko  przyswoiła  informacje  na  temat 

sprzedawanych artykułów i potrafiła udzielać klientom wyczerpujących odpowiedzi. 

Shane nie miała chwili wytchnienia: nadzorowała remont domu na piętrze, prowadziła 

muzeum i sklep, studiowała uważnie ogłoszenia o wyprzedażach, jeździła na aukcje. Trudno 

jej było rozstawać się z rzeczami należącymi do  babci, ale ilekroć ktoś nabywał sekretarzyk 

lub  lichtarz,  tłumaczyła  sobie,  że  przecież  prowadzi  interes.  Handluje  starociami.  Musi 

zdobywać pieniądze na zapłacenie rachunków, które gromadziły się na jej biurku. 

Vance'a  widywała  niemal  codziennie.  Nie  był  już  tak  chłodny  i  oschły  jak  na 

początku, ale nie był też tak czuły i romantyczny, jak tamtego wieczoru w restauracji. Shane 

uznała, że rolę romantycznego kochanka odegrał na użytek Cyrusa. Nie przeszkadzało jej to. 

Prawdę  mówiąc,  wolała  go  takim,  jakim  był  teraz.  Gdyby  nadal  obsypywał  ją  pocałunkami, 

pewnie zrobiłaby z siebie idiotkę. 

Kochała  go coraz bardziej.  I codziennie nabierała coraz większej pewności, że są dla 

siebie  stworzeni.  To  tylko  kwestia  czasu,  przekonywała  się  w  myślach,  zanim  on  to  sobie 

również uświadomi. 

Późnym popołudniem, zarumieniona z zimna, szła po świeżo zbudowanych schodach 

od  frontu,  taszcząc  swój  najnowszy  nabytek.  Powoli  uczyła  się  sztuki  targowania. 

Zadowolona z siebie, pchnęła biodrem drzwi. 

- Zobacz, co zdobyłam! - zawołała do Pat, stawiając na podłodze stół. - To sheridan, w 

dodatku bez najmniejszego zadrapania czy rysy. 

Pat przerwała mycie szyby w gablocie. 

background image

-  Shane,  miałaś  zrobić  sobie  wolne  popołudnie. Musisz  trochę  odpocząć  -  zauważyła 

lekko zniecierpliwionym tonem. - Przecież po to mnie zatrudniłaś. 

- Wiem. - Shane wzruszyła ramionami. - W samochodzie jest jeszcze zegar szafkowy 

oraz komplet kryształowych solniczek. 

- Czy ty się nigdy nie poddajesz? - Wzdychając ciężko, Pat weszła za swą szefową do 

sklepu. 

-  Co?  -  Ustawiwszy  stół  koło  stylowego  krzesła,  Shane  odeszła  parę  kroków,  by  mu 

się  przyjrzeć.  -  Hm,  może  lepiej  będzie  wyglądał  w  drugim  pokoju  pod  oknem?  Zresztą 

najpierw muszę go wypolerować. - Chwyciła z półki pastę do drewna. - Jak dziś interesy? 

-  Daj.  -  Pat,  zrezygnowana,  pokręciła  głową,  po  czym  wyjęła  z  ręki  Shane  pastę  i 

szmatkę. - W muzeum było siedmioro zwiedzających - oznajmiła, pocierając szmatką blat. - 

Sprzedałam  kilka  pocztówek  oraz  rysunek  naszego  słynnego  mostu.  A  jakaś  kobieta  z 

Hagerstown kupiła ten mały stolik, który stał pod ścianą. 

Shane zbladła. 

- Ten okrągły palisandrowy? 

Stolik ten należał do ulubionych mebli babci. 

-  Tak.  Interesowała  się  też  fotelem  bujanym.  -  Pat  odgarnęła  włosy  z  twarzy.  - 

Podejrzewam, że wróci po niego. 

-  To  dobrze  -  mruknęła  Shane,  bezskutecznie  starając  się  nadać  swemu  głosowi 

entuzjastyczne brzmienie. 

- Z kolei inna klientka pytała o wuja Festusa. 

Na myśl o portrecie srogiego wiktoriańskiego dżentelmena, któremu nie była w stanie 

się oprzeć, Shane uśmiechnęła się. Kupiła obraz, bo wydał się jej zabawny, ale właściwie nie 

liczyła na to, że kiedykolwiek zdoła go sprzedać. 

- Żal mi będzie się z nim rozstać. 

-  Mnie  nie  -  rzekła  odważnie  Pat,  gdy  Shane  ruszyła  do  drzwi  po  resztę  nabytków.  - 

Och, byłabym zapomniała! Nie uprzedziłaś mnie, że sprzedałaś ten komplet mebli... 

- Jaki? - Shane przystanęła z ręką na klamce. 

- Ten do jadalni. Hepplewhite'a - dodała Pat, dumna z siebie, że zapamiętała nazwę. - 

O mało nie sprzedałam go po raz drugi. 

- Po raz drugi? - Shane puściła klamkę i obróciła się twarzą do dziewczyny. - O czym 

ty, na Boga, mówisz? 

-  Kilka  godzin  temu  była  tu  para,  która  chciała  go  kupić.  W  prezencie  ślubnym  dla 

córki.  Muszą  być  strasznie  bogaci,  bo  na  przyjęciu  weselnym,  które  urządzają  w  jakimś 

background image

klubie  w  Baltimore,  ma  być  orkiestra...  -  Dziewczyna  rozmarzyła  się.  -  W  każdym  razie  - 

kontynuowała  po  chwili  -  prawie  finalizowałam  sprzedaż,  kiedy  Vance  zszedł  na  dół  i 

wyjaśnił, że komplet został wcześniej sprzedany. 

- Vance? Tak powiedział? - Shane zmrużyła oczy. 

- Tak - odparła Pat, zdziwiona tonem swej pracodawczyni. - Całe szczęście, że pojawił 

się  w  odpowiednim  momencie.  Bo  ci  państwo  już  gotowi  byli  płacić  i  zamawiać  transport. 

Trzeba by było wszystko odkręcać... 

Shane  mruknęła  coś  niewyraźnie  przez  zęby,  po  czym  energicznym  krokiem 

skierowała się na zaplecze. 

- Shane? Co się stało? - Pat, zdezorientowana, podreptała za nią. - Dokąd idziesz? 

- Wyjaśnić pewną sprawę. Wyjmij resztę rzeczy z samochodu, dobrze? - poprosiła, nie 

zwalniając kroku. - A potem pozamykaj. 

-  Jasne.  Ale...  -  Na  odgłos  zatrzaskiwanych  drzwi  dziewczyna  umilkła,  po  czym 

wzruszywszy ramionami, posłusznie wyszła do samochodu. 

- Trzeba by było wszystko odkręcać - burczała pod nosem Shane, rozdeptując zeschłe 

liście. - Całe szczęście, że pojawił się w odpowiednim momencie... - Z wściekłością kopnęła 

leżącą na ziemi gałąź. - Sprzedany? Sprzedany! 

Wystraszona  wiewiórka  czym  prędzej  przebiegła  ścieżkę,  umykając  przed  ziejącą 

furią  postacią.  Shane  maszerowała,  nie  zważając  na  nic.  Przez  pozbawione  liści  drzewa 

widziała  dom  Vance'a;  z  komina  na  dachu  wznosiła  się  smuga  dymu.  Panującą  wokół  ciszę 

zakłócał dobiegający zza domu miarowy stukot. 

Vance  położył  kloc  na  pieńku  i  zamachnął  się  siekierą.  Na  ziemię  spadły  dwie 

rozłupane połówki. Położył na pieńku kolejny kloc. 

- Hej, ty! - Shane przystanęła z rękami na biodrach. 

Zawahawszy się, Vance zerknął przez ramię. Zobaczył płonące z gniewu oczy Shane, 

jej  zaczerwienione  policzki  i  pomyślał  sobie,  że  właśnie  kiedy  jest  wściekła,  najbardziej  mu 

się podoba. Po chwili ponownie zamachnął się siekierą. Wokół pieńka rósł stos polan. 

- Cześć, Shane. 

- Cześć, Shane? Tak po prostu? - Podeszła bliżej. - Cześć, Shane? 

- Masz coś przeciwko takiemu powitaniu? 

Schylił się, by przerąbać następny kloc, lecz Shane strąciła go z pieńka. 

-  Jakim  prawem  się  wtrącasz?  Przeszkodziłeś  Pat  w  dokonaniu  sprzedaży!  Dużej 

sprzedaży! - dodała z furią. - Co ty sobie myślisz? Dlaczego wprowadzasz w błąd klientów? 

background image

Dlaczego powiedziałeś im, że komplet jest sprzedany? Przecież nie jest. A nawet gdyby był, 

to nie twój zakichany interes! 

Ze  stoickim  spokojem  Vance  podniósł  z  ziemi  strąconą  przez  nią  kłodę.  Spodziewał 

się wizyty Shane i jej złości. Postąpił impulsywnie, ale nie żałował swojej decyzji. Dokładnie 

pamiętał wyraz smutku na jej twarzy, gdy pokazywała mu komplet mebli, które jej babcia tak 

kochała. Nie zamierzał stać z założonymi rękami i patrzeć, jak hepplewhite'a zabierają obcy 

ludzie. 

- Nie chcesz ich sprzedawać. Tych mebli. 

Jej oczy ciskały gromy. 

-  Nie  twoja  sprawa,  co  chcę,  a  czego  nie  chcę.  Ten  komplet  muszę  sprzedać.  I 

sprzedam. Gdybyś się nie wtrącił, sprzedałabym go już dziś! 

- A potem byś godzinami rozpaczała! Patrzyłabyś na czek i wylewała łzy. - Rozłupał 

kolejny kloc. - Żadne pieniądze nie są tego warte. 

-  Nie  są?  Tak  myślisz? Nic  o  mnie  nie  wiesz!  Nie  wiesz,  co  czuję.  Nie wiesz,  czego 

chcę! A ja wiem. I wiem, że potrzebuję tych pieniędzy. 

Zacisnął  dłoń  na  palcu,  który  wpijał  mu  się  w  tors,  przytrzymał  go  chwilę,  potem 

puścił. 

-  Nie  na  tyle  -  rzekł  cicho  -  aby  pozbywać  się  czegoś,  co  ma  dla  ciebie  wartość 

sentymentalną. 

- Kierując się sentymentem, nie zapłacę rachunków. A na biurku mam ich dziesiątki. 

-  Więc  sprzedaj  coś  innego.  -  Z  jednej  strony  pragnął  ją  wziąć  w  ramiona,  chronić  i 

osłaniać,  z  drugiej  korciło  go,  aby  porządnie  nią  potrząsnąć  i  nabić  jej  rozumu  do  głowy.  - 

Masz pełno gratów. 

- Gratów? - Poczuła się tak, jakby wypowiedział jej wojnę. - Gratów? I kto to mówi? - 

Ponownie  dźgnęła  go  w  pierś.  -  Nie  znasz  się  na  antykach!  Nie  odróżniłbyś  hepplewhite'a 

od...  od  deski  do  prasowania!  Nie  wtrącaj  się  do  moich  spraw,  Vance!  Baw  się  swoimi 

hebelkami i siekierkami, a mnie zostaw w spokoju! 

- No dobra. Tego już za wiele! - Jednym szybkim ruchem przerzucił sobie Shane przez 

ramię. 

-  Puść,  do  jasnej  cholery!  -  krzyknęła,  usiłując  mu  się  wyrwać.  -  Co  ty  sobie 

wyobrażasz? Dokąd mnie zabierasz? 

- Do środka - oznajmił. - Mam tego dość. 

Znieruchomiała. 

- Słucham? 

background image

- Nie mam zamiaru się powtarzać. 

- Oszalałeś! 

Ponownie zaczęła się szamotać, okładać Vance'a pięściami. On, nie zważając na nic, 

otworzył drzwi kuchenne i wszedł do domu. 

- Nigdzie z tobą nie pójdę! 

- Chcesz się założyć? 

- Zapłacisz mi za to, Vance! - wydyszała, waląc go pięściami po plecach. 

- Nie wątpię. - Skręcił na schody wiodące na piętro. 

- Postaw mnie! W tej chwili! 

Miał dosyć kopniaków, które mu wymierzała, toteż ściągnął jej z nóg buty. 

- Nie daruję ci tego! - ostrzegła go gniewnie, gdy szedł w stronę sypialni. - Jeśli mnie 

natychmiast nie puścisz, wywalę cię z pracy! 

Nagle  z  głośnym  piskiem  wylądowała  na  łóżku.  Wściekła  i  wystraszona,  poderwała 

się na kolana. 

- Ty kretynie! - krzyknęła zdyszana. - Co ty sobie myślisz? 

- Już ci mówiłem. - Zdjął kurtkę i cisnął ją na krzesło. 

- Jeśli sądzisz, że możesz mnie przerzucić przez ramię jak wór kartofli i że to ci ujdzie 

płazem, to się mylisz! - Urwała, patrząc, jak Vance rozpina koszulę. - Przestań! Nie zmusisz 

mnie, żebym się z tobą kochała. 

- Zaraz się przekonamy. - Ściągnął koszulę. 

-  O  nie!  -  Oburzona,  wsparła  ręce  na  biodrach.  Zachwiała  się.  Miękki  materac 

utrudniał zachowanie równowagi. - Natychmiast się ubierz! 

Vance  bez  słowa  rzucił  koszulę  na  podłogę,  po  czym  schylił  się  i  zaczął  zdejmować 

buty. 

- Myślisz, że wystarczy mnie zwalić na łóżko? I że już będę twoja? 

- Poczekaj. Zobaczysz... 

Jeden but spadł z łoskotem na podłogę, moment później drugi. 

-  Ty  prostaku!  Ty  brutalu!  -  Cisnęła  w  niego  poduszką.  -  Nie  pozwoliłabym  ci  się 

dotknąć,  nawet  gdybyś...  -  Szukała  jakichś  ciętych,  obraźliwych  słów,  ale  nic  oryginalnego 

nie przyszło jej do głowy. - Nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na świecie! 

Przyglądając się jej, rozpiął klamrę u paska. 

-  Prosiłam,  żebyś  przestał.  -  Pogroziła  mu  palcem.  -  Nie  żartuję.  Niczego  więcej  nie 

zdejmuj. Vance! - krzyknęła ostrzegawczo, kiedy rozpiął guzik u spodni. - Mówię poważnie... 

- Czuła, że głos jej się załamuje. Vance znieruchomiał. Zmrużył oczy. 

background image

-  Masz  się  natychmiast  ubrać  z  powrotem!  -  Przycisnęła  rękę  do  ust,  usiłując 

powstrzymać śmiech. W jej oczach migotały iskierki. 

- Można wiedzieć, co cię tak bawi? 

- Nic, zupełnie nic. - Chichocząc, opadła na plecy. - Co ma mnie bawić? - Tarzając się 

po łóżku, biła pięściami w materac. - Jestem w sypialni faceta, który zdziera z siebie ubranie, 

a  minę  ma  taką,  jakby  chciał  mnie  zamordować.  To  bardzo  poważna  sprawa!  -  Zakryła 

dłońmi  usta.  -  O  rety!  -  Z  jej  oczu  popłynęły  łzy.  -  Tak  wygląda  człowiek  ogarnięty  dziką 

żą

dzą? 

W  dwóch  susach  znalazł  się  na  łóżku.  Przysiadłszy  obok  Shane,  oparł  ręce  po  obu 

stronach jej głowy. Im bardziej starała się powściągnąć rozbawienie, tym głośniej się śmiała. 

- Cieszę się, że masz dobry humor - mruknął. 

- Dobry? Bynajmniej. Jestem wściekła, ale... Ojej, to było takie romantyczne. 

- Naprawdę? - Wyszczerzył zęby. 

-  Och,  jeszcze  pytasz!  Porwałeś  mnie,  przeniosłeś  mnie  w  inny  świat.  -  Cały  pokój 

dźwięczał jej śmiechem. - Jeszcze nigdy nie byłam tak podniecona. 

- Tak mówisz? 

Skinęła  głową.  Dosłownie  pękała  ze  śmiechu.  Vance  wolno  przysunął  usta  do  jej 

policzka. 

-  No  chyba  z  wyjątkiem  tego,  kiedy  w  drugiej  klasie  podstawówki  Billy  Huffman 

wepchnął  mnie  w  krzaki  głogu.  To  też  było  podniecające.  Najwyraźniej  tak  rozpalam 

mężczyzn, że wstępuje w nich jakaś bestia... 

- Najwyraźniej - zgodził się Vance, odgarniając jej włosy. Kiedy zacisnął wargi na jej 

uchu, chichot raptownie ustał. - We mnie wstąpiła już parę razy. I jeszcze wstąpi... - szepnął. 

- Vance... 

- Cii. Nie teraz. 

- Muszę wracać... - powiedziała zdyszana, usiłując się podnieść. 

Przytrzymał ją. 

- Ciekawe, co cię jeszcze podnieca. Hm? Może to? - Pocałował ją we wgłębienie przy 

obojczyku. 

- Nie, ja... 

- Nie to? No dobrze, szukamy dalej. - Rozpiął guziki jej bluzki. - Może to? 

Wygięła plecy w łuk. Pragnął jej od dawna; od dnia, kiedy jedli razem kolację, starał 

się  utrzymać  między  nimi  dystans.  Nie  chciał  wywierać  na  niej  presji.  Teraz,  gdy  leżała  w 

background image

jego  łóżku,  chciał  jak  najdłużej  się  nią  rozkoszować.  Uniósł  głowę  i  popatrzył  jej  w  oczy. 

Przez chwilę oboje szukali odpowiedzi. Wreszcie Shane rozciągnęła w uśmiechu usta. 

- Tak, to - szepnęła. 

Nie  spieszyli  się.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  bardziej  pragnął  dawać  niż  brać,  bardziej 

sprawiać  przyjemność  niż  ją  czerpać.  Powoli  zaczął  rozbierać  Shane.  Był  tak  delikatny,  że 

nawet nie zdawała sobie sprawy z walki, jaką z sobą toczy. Zapomniała o wietrze wiejącym 

na  zewnątrz,  o  liściach  szeleszczących  na  ziemi,  o  swoim  sklepie  z  antykami.  Liczyła  się 

tylko teraźniejszość, to, co się dzieje tu i teraz. 

- Takie miękkie, takie piękne - szeptał Vance, wtulając twarz w jej ciało. 

Ich oddechy stawały się coraz szybsze, ruchy coraz gwałtowniejsze, pieszczoty coraz 

bardziej  namiętne.  Świat  wirował  im  przed  oczami.  Wreszcie  razem  wznieśli  się  na  szczyt 

rozkoszy. 

Nie  był  pewien,  jak  długo  leżał  bez  ruchu.  Może  nawet  się  zdrzemnął.  Kiedy  wrócił 

myślami  do  rzeczywistości,  trzymał  Shane  w  objęciach.  Jeszcze  przez  moment  nie  otwierał 

oczu; zastanawiał się, jak to możliwe, by jednocześnie czuć satysfakcję i niedosyt. 

-  Nie  -  mruknęła,  kiedy  chciał  się  odsunąć,  bojąc  się,  że  sprawia  jej  ból.  -  Jeszcze 

chwilkę. 

- Możesz oddychać? - spytał ze śmiechem. 

- Później pooddycham. 

Wtulił się w nią ponownie. 

-  Mmm  -  zamruczał  szczęśliwy,  po  czym  uniósł  głowę  i  pocałował  dołeczki  na 

policzkach Shane. - Czy wiesz, od kiedy cię pragnę? 

-  Od  naszego  pierwszego  spotkania  w  sklepie.  -  Uśmiechnęła  się,  kiedy  zdziwiony 

wytrzeszczył oczy. - Ja też to poczułam. Kiedy wszedłeś, miałam wrażenie, jakbym całe życie 

na ciebie czekała. 

- Ogarnęła mnie wściekłość. 

- A ja z tego wszystkiego wyszłam bez kawy. 

Na moment ich usta złączyły się w pocałunku. 

- Byłeś strasznie nieprzyjemny. 

- Wiem. Chciałem się od ciebie uwolnić. 

- Naprawdę myślałeś, że ci się uda? Biedaku! A ja cię tak omotałam! 

-  Kiedy  kładłem  się  do  łóżka  i  zamykałem  powieki,  natychmiast  stawałaś  mi  przed 

oczami. 

- Ojej - mruknęła współczująco. 

background image

- Przykro ci, że przez ciebie się nie wysypiałem? 

- Przykro, a jednocześnie bardzo się cieszę - przyznała. 

- Często o trzeciej w nocy miałem ochotę cię udusić. 

- Tak? - Połaskotała go rzęsami. - Pocałuj mnie... 

Nie musiała powtarzać swej prośby. 

- Tego dnia, kiedy siedziałaś w błocie, zanosząc się śmiechem, pragnąłem cię do bólu. 

Od tygodni nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. 

Ponownie  zmiażdżył  jej  usta  w  pocałunku.  Kiedy  wreszcie  oderwał  wargi,  by 

zaczerpnąć powietrza, pogładziła go czule po policzku. 

Tyle w nim emocji, pomyślała. Tyle gniewu, tyle dobroci i tyle tajemnic. 

Tyle w niej słodyczy, pomyślał. Tyle zapału, tyle uczciwości. 

- Kocham cię - powiedzieli razem i popatrzyli na siebie zdumieni. 

Znieruchomieli. Nawet oddechy  wstrzymali jednocześnie. Przez moment milczeli, po 

czym z całej siły przylgnęli do siebie. 

- Cała dygoczesz - szepnął, tuląc ją do piersi. - Dlaczego? 

-  Bo  jestem  szczęśliwa  -  odparła  drżącym  głosem.  -  I  przerażona.  Gdybym  cię  teraz 

straciła... 

- Cii. Nie stracisz. 

- Och, Vance. Kocham cię do szaleństwa. Tygodniami czekałam na to, żebyś i ty mnie 

pokochał. A teraz... - ujęła jego twarz w dłonie - teraz po prostu się boję. 

Ogarnęło go wzruszenie. Ta cudowna istota, którą trzyma w ramionach, kocha go. Nie 

zamierzał jej wypuścić. 

- Ja też cię kocham - powiedział z pasją. - I nie przestanę aż do śmierci. Rozumiesz? 

Jesteśmy dla siebie stworzeni. Oboje mamy tego świadomość. Będziemy razem i nic nam w 

tym nie przeszkodzi. 

Ale podobnie jak Shane, jego również przepełniał dziwny, niejasny lęk. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Było  już  ciemno,  gdy  się  obudziła.  Nie  wiedziała,  gdzie  jest  ani  która  jest  godzina; 

czuła się bezpiecznie. Ręka obejmująca ją w pasie kojarzyła się jej z miłością, ciche sapanie 

przy uchu oznaczało, że Vance śpi. Nic więcej nie było jej potrzebne do szczęścia. 

Zastanawiała się, jak długo spała. Pamiętała, że zanim zamknęła oczy, słońce chyliło 

się  ku  zachodowi.  Teraz  na  niebie  świecił  księżyc,  którego  chłodne  srebrzyste  promienie 

padały  na  łóżko.  Odchyliwszy  głowę,  popatrzyła  na  twarz  Vance'a.  W  mlecznym  świetle 

całkiem  wyraźnie  widziała  zarys  jego  szczęki,  policzków,  czoła.  Delikatnie  przesunęła 

palcem po jego wargach. Nie chciała go budzić. Póki spał, mogła do woli mu się przyglądać. 

Poruszył  się  we  śnie,  przytulając  ją  mocniej  do  siebie.  Dotyk  jego  nagiego  ciała 

rozpalił w niej pożądanie. Serce zaczęło walić jej młotem. 

Zawsze tak będzie, pomyślała, kładąc głowę na jego ramieniu. Samą swoją obecnością 

będzie burzył jej spokój. Ale nie szkodzi. Dla niego gotowa jest na wszystko, na życie pełne 

niespodzianek. Są sobie przeznaczeni; wiedziała to od pierwszej chwili. 

Długo leżała, wsłuchując się w oddech śpiącego Vance'a oraz czując, jak jego klatka 

piersiowa  rytmicznie  wznosi  się  i  opada.  Uśmiechnęła  się  w  ciemnościach.  Do  końca  życia 

będzie  pamiętała  ten  wieczór,  każdą  pieszczotę,  każde  wypowiedziane  słowo.  Upływ  czasu 

nie zatrze wspomnień, nie przyćmi uczuć. 

Z cichym westchnieniem musnęła wargami usta Vance'a. Nie drgnął. Miała nadzieję, 

ż

e przynajmniej o niej śni. Ostrożnie uniosła jego rękę; oswobodziwszy się, przesunęła się na 

skraj  łóżka,  po  czym  wstała.  Ubranie  leżało  w  nieładzie  na  podłodze.  Shane  wciągnęła 

koszulę Vance'a i wymknęła się z sypialni. 

Zapach kobiety, który pozostał na poduszce, powoli wdzierał się do jego świadomości. 

Ś

wieży, wonny, z cytrynową nutą... Nie otwierając oczu, Vance wysunął rękę, by przyciągnąć 

dziewczynę do siebie. Ale jej nie było. Wypowiedział szeptem jej imię. 

W  pierwszej  chwili  czuł  się  tak  samo  zdezorientowany  jak  Shane  po  przebudzeniu. 

Przez okno wpadały promienie księżyca, toteż przez moment był pewien, że wszystko mu się 

przyśniło. Ale ciepła pościel i słodka woń na poduszce zdawały się temu przeczyć. Nie, to nie 

był  sen.  Odetchnął  z  ulgą  i  cicho  zawołał  jej  imię.  Wtem  dobiegł  go  zapach  boczku. 

Uśmiechając  się  szeroko,  opadł  z  powrotem  na  łóżko.  Kiedy  tak  leżał,  usłyszał  głos  Shane 

ś

piewającej jakąś popularną piosenkę. 

background image

Była  w  kuchni,  nie  zniknęła.  Nie  ruszał  się  z  miejsca.  Dochodziły  go  różne  dźwięki: 

szuranie, brzęczenie, szum wody. Zapach boczku stawał się coraz bardziej intensywny. Vance 

zadumał się. Jak długo czekał na coś takiego? Na to uczucie radości, harmonii? 

Nawet  nie  wiedział,  że  czeka,  ale...  Shane  zapełniła  pustkę,  która  gnębiła  go  latami, 

zagoiła stare, jątrzące się rany. 

A  co  on  jej  może  dać?  -  spytał  sam  siebie.  Spokojne,  szczęśliwe  życie?  Nie.  Zbyt 

dobrze się znał. Miał zbyt wybuchowy charakter, za mało cierpliwości, za dużo obowiązków i 

zbyt skomplikowaną przeszłość. A propos przeszłości... uświadomił sobie, że po tej pierwszej 

nocy musi powiedzieć Shane o Amelii. 

Odpędzając  od  siebie  przykre  myśli,  zerwał  się  z  łóżka.  Nie,  nie  pozwoli,  by 

przeszłość  miała  wpływ  na  teraźniejszość.  Żadna  zmarła  żona  ani  liczne  obowiązki  nie 

odbiorą  mu  Shane.  To  silna  dziewczyna,  pocieszał  się,  próbując  pokonać  własny  strach  i 

niepewność.  Zrozumie,  że  to,  co  się  kiedyś  stało,  to  zamknięty  rozdział.  Może  porazi  ją 

wiadomość,  że  on  jest  prezesem  wielkiej  firmy,  ale  przecież  nie  obrazi  się  na  niego  z  tego 

powodu.  Opowie  Shane  o  wszystkim,  o  całym  swoim  życiu.  Nie  chce  mieć  przed  nią 

tajemnic. A potem poprosi ją o rękę. Może będzie musiał wprowadzić zmiany w swoim życiu, 

ale  nie  szkodzi.  Dla  dobra  firmy  poświęcił  młodzieńcze  marzenia,  ale  za  nic  w  świecie  nie 

poświęci szczęścia u boku Shane. 

Wciągając  dżinsy,  zastanawiał  się,  jak  najlepiej  wyjawić  jej  prawdę  o  sobie,  a  także 

wytłumaczyć, dlaczego wcześniej ją ukrywał. 

 

Do  zupy  z  puszki,  którą podgrzewała  w  garnku,  dodała  odrobinę  tymianku,  po  czym 

wspiąwszy się na palce, sięgnęła po talerze. Koszula podjechała jej do góry, odsłaniając uda. 

Włosy  miała  potargane,  policzki  lekko  zarumienione.  Przez  chwilę  Vance  stał  w  drzwiach, 

przyglądając się jej w milczeniu. Potem dopadł jej w trzech susach i mocno objął ją w talii. 

- Kocham cię - szepnął namiętnie. - Boże, jak strasznie cię kocham. 

Zanim  odpowiedziała,  odwrócił  ją  twarzą  do  siebie  i  przywarł  ustami  do  jej  ust. 

Zaskoczona i podniecona, odwzajemniła pocałunek. 

-  Nawet  nie  wiesz,  jak  na  mnie  działa widok ciebie w mojej koszuli - rzekł, unosząc 

głowę. 

- Gdybym wcześniej wiedziała, już dawno bym się tak ubrała - odparła z uśmiechem, 

zarzucając mu ręce na szyję. - Pomyślałam, że będziesz głodny. Jest już po ósmej. 

- Poczułem zapach boczku - przyznał. - Dlatego zszedłem. 

- I to jedyny powód? 

background image

- A jaki jeszcze mógłbym mieć? 

- Nie wiem. - Parsknęła śmiechem. - Mógłbyś jakiś wymyślić. 

- No dobrze, skoro ci na tym zależy... Więc chciałem znaleźć się jak najbliżej ciebie. - 

Pocałował  ją.  -  Kiedy  się  obudziłem,  wyciągnąłem  rękę,  ale  łóżko  było  puste.  Przez  chwilę 

leżałem,  wsłuchując  się  w  dźwięki  dochodzące  z  dołu,  i  zdałem  sobie  sprawę,  że  jeszcze 

nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Wystarczy powodów? 

- Tak, ja... - Urwała, gdy jego dłoń wsunęła się pod koszulę i zaczęła gładzić jej udo. 

Boczek zaskwierczał. 

- Przestań, bo jedzenie się przypali. 

- Mmm, pachnie wspaniale. - Przysunął nos do jej szyi. - Ty też. 

- Nie ja, tylko twoja koszula - zauważyła, uwalniając się.  - Pachnie dymem. - Zdjęła 

boczek z patelni i położyła na papierowej serwetce. - Jeśli masz ochotę na kawę, to woda się 

właśnie zagotowała. 

Obserwował  Shane,  jak  krząta  się  po  kuchni.  Wypełniała  ją  nie  tylko  odgłosami 

gotowania i swoją obecnością; wypełniała ją życiem. Zdał sobie sprawę, że mimo pracy, jaką 

włożył w odnowienie domu, do tej pory dom ział pustką. I że bez Shane zawsze będzie nie do 

końca urządzony. 

Nie chciał dalej iść przez życie sam; po prostu zrozumiał, że bez Shane jego życie nie 

miałoby sensu. 

Przed  oczami  stanął  mu  duży  biały  dom  w  ekskluzywnej  podmiejskiej  dzielnicy 

Waszyngtonu, dom, który  kupił dla Amelii. Był tam owalny basen osłonięty białym murem, 

pięknie  utrzymany  ogród  różany,  kort  tenisowy,  a  także  ogrodnik,  kucharka  i  dwie 

pokojówki.  Za  życia  Amelii  były  trzy  -  tę  trzecią  Amelia,  której  garderoba  przyprawiała  o 

zawrót  głowy,  miała  do  swojej  wyłącznej  dyspozycji.  W  salonie  stał  palisandrowy 

sekretarzyk, który na pewno by się Shane spodobał, a w oknach wisiały grube zasłony, które 

wzbudziłyby jej odrazę. 

Rozmyślając  o  waszyngtońskim  domu,  Vance  uświadomił  sobie,  że  nie  może  prosić 

Shane, aby tam z nim zamieszkała. Nie, najpierw musi rozwiązać swe problemy, zaprowadzić 

ład w swoim życiu. A zacząć powinien od szczerej rozmowy. 

- Shane... 

- Siadaj - powiedziała, nalewając zupę. - Konam z głodu. Przez tę aukcję zapomniałam 

o  lunchu.  Kupiłam  wspaniały  dziewiętnastowieczny  stół,  autentycznego  sheridana.  I  zegar 

szafkowy. Za zegar trochę przepłaciłam, ale za to stół i solniczki dostałam za bezcen. 

- Shane, muszę z tobą porozmawiać... 

background image

-  Dobrze.  -  Przekroiła  kromkę  chleba.  -  Potrafię  jednocześnie  jeść  i  rozmawiać. 

Napijesz  się  mleka?  Jakoś  nie  mam  ochoty  na  kawę  rozpuszczalną.  -  Stawiała  naczynia  na 

stole, zaglądała do szafek, do lodówki. 

- Shane. - Przytrzymał ją za ramię. 

Zdziwiła ją powaga w jego oczach. 

- Kocham cię. Wierzysz mi? - Zacisnął mocniej rękę. 

- Oczywiście. 

- Zaakceptujesz mnie takim, jakim jestem? 

- Tak. - W jej głosie nie było cienia wahania czy niepewności. 

Zgarnął  ją  w  objęcia.  Jeszcze  kilka  godzin,  pomyślał,  zamykając  oczy.  Kilka  godzin 

bez pytań, bez wyjaśnień, bez przeszłości. Czy to zbyt wiele? 

-  Muszę  ci  coś  o  sobie  opowiedzieć,  ale  nie  dziś.  -  Napięcie  powoli  zaczęło  go 

opuszczać. - Dziś chcę mówić tylko jedno: że cię kocham. 

Uśmiechnęła się łagodnie. 

- Ja ciebie też kocham, Vance. I nic tego nie zmieni. 

Przycisnęła  usta  do  jego  policzka.  Z  jednej  strony  zżerała  ją  ciekawość,  z  drugiej 

rozumiała  jego  niechęć  do  mówienia  o  problemach.  To  jest  ich  noc,  noc  miłości.  Problemy 

mogą poczekać do jutra. 

-  Siadajmy,  bo  wystygnie  -  oznajmiła  lekkim  tonem.  -  Nie  chcę,  aby  mój  wysiłek 

poszedł na marne. 

- Nie pójdzie. - Pocałował ją w czubek nosa. - Przejdźmy do salonu. 

- Do salonu? - Zmarszczyła czoło. - No tak, pewnie tam jest cieplej... 

- Zdecydowanie. 

- Kiedy zeszłam na dół, dorzuciłam kilka polan do kominka. 

- Bardzo przewidująco. 

Ujął ją za łokieć i pchnął lekko ku drzwiom. 

- Musimy wziąć jedzenie. 

- Jakie jedzenie? 

Parsknęła  śmiechem.  Chciała  zawrócić,  ale  jej  nie  pozwolił.  W  skromnie 

umeblowanym salonie trzaskał wesoło ogień. 

- Jeszcze chwila, a od nowa trzeba będzie podgrzewać zupę. 

- Nie szkodzi - szepnął, rozpinając jej koszulę. 

- Vance! - Shane odepchnęła jego dłoń. - Bądź poważny. 

- Jestem - rzekł, ciągnąc ją na miękki, owalny dywan. - Jestem śmiertelnie poważny. 

background image

- Nie będę podgrzewać zupy - oznajmiła butnie. 

- Słusznie. - Rozsunął poły koszuli. - Zimna na pewno też jest pyszna. 

- Zimna? - Prychnęła pogardliwie. - Zimna jest paskudna. 

- Wciąż jesteś głodna? - spytał, zaciskając dłonie na piersiach Shane. 

W jej policzkach pojawiły się dwa dołeczki. 

- Bardzo! - odparła, przywierając do niego. 

Tym  razem  to  ona  była  stroną  aktywną.  Pieściła  go,  drażniła  się  z  nim,  gładziła. 

Ilekroć nie mógł powstrzymać jęku rozkoszy albo szeptem wymawiał jej imię, wstępowała w 

nią nowa siła i  coraz większa odwaga.  Bawiło ją poczucie władzy, ekscytowało odkrywanie 

tajemnic jego ciała. Miała wrażenie, że nigdy się nim nie nasyci. 

Z  trudem  oddychał,  serce  waliło  mu  młotem.  Z  jednej  strony  chciał,  by  pieszczoty 

trwały  bez  końca,  by  Shane  delikatnym  dotykiem  doprowadzała  go  na  skraj  szaleństwa,  z 

drugiej  zaś  pragnął  się  z  nią  połączyć,  by  razem  przeżyć  chwile  ekstazy.  Przesunęła  się  do 

góry i sama wprowadziła go do środka. Była wilgotna, gorąca, rozpalona. Nie czuł, jak wbija 

mu paznokcie w ciało, nie słyszał jej dyszenia. Napierał z całej siły, mocno, szybko, ona zaś 

odpowiadała ruchami bioder. I wreszcie tama pękła: potężny wir przeniósł ich w inny świat. 

-  Przepraszam  -  szepnął.  -  Jesteś  taka  szczuplutka,  taka  krucha.  Nie  chciałem  być 

brutalny... 

Potargała mu ręką włosy. 

- Było cudownie. 

Podobał  mu  się  ten  senny,  rozmarzony  wyraz  twarzy:  wpółprzymknięte  powieki, 

zamglone  spojrzenie,  nabrzmiałe  od  pocałunków  usta.  A  do  tego  gładka,  ciepła  skóra,  którą 

barwiły na złoto tańczące w kominku płomienie ognia. 

- Kocham cię - szepnęła. - Będę ci to powtarzać do znudzenia. 

- Do znudzenia? - Przytulił ją mocniej. - Te słowa nigdy mi się nie znudzą. 

- Mmm - zamruczała cicho. - Ogień powoli wygasa. 

- Mmm. 

- Może trzeba dorzucić polan? 

- Mmm. 

- Vance. - Uniosła głowę. - Nie waż się iść spać. Jestem głodna. 

-  Boże,  ta  kobieta  jest  nienasycona.  -  Wzdychając,  ponownie  zacisnął  dłoń  na  jej 

piersi. - Ale może, z pomocą drobnej zachęty, znajdę w sobie dość siły... 

- Nie zrezygnuję z zupy  - oznajmiła stanowczo Shane, nie wykonała jednak żadnego 

ruchu, aby powstrzymać jego palce. - I ty ją podgrzejesz, nie ja. 

background image

- No dobrze. - Na moment zamyślił się. - Nie boisz się, że coś sknocę? Albo przypalę? 

- Nie, mam pełne zaufanie do twoich zdolności kulinarnych. 

- Tego się właśnie obawiałem. - Usiadłszy, wciągnął dżinsy. - W takim razie ty dorzuć 

do kominka. 

Kiedy wyszedł do kuchni, przez chwilę leżała bez ruchu, oddając się marzeniom. Syk 

ognia  działał  na  nią  kojąco.  Potem  wciągnęła  miękką  flanelową  koszulę,  która  wciąż 

pachniała Vance'em. Czy naprawdę jej potrzebuje? - zastanawiała się sennie. Owszem, kocha 

ją,  ale  instynktownie  wyczuwała,  że  jest  mu  również  potrzebna.  Że  w  jakiś  dziwny  sposób 

samą swoją obecnością pomaga mu pokonać złość, nieufność, ból. Ciekawe, co sprawiło, że 

przybrał maskę cynika? Przyznał, że przeżył bolesne rozczarowanie. Na kim lub na czym się 

zawiódł? Na kobiecie, na przyjacielu, na wartościach? 

Dumała  nad  tym  wszystkim,  wpatrując  się  w  rozżarzone  polana.  W  mężczyźnie, 

którego  pokochała,  tkwił  głęboko  skrywany  niepokój.  Wyraźnie  pobrzmiewał  w  pytaniu, 

jakie  jej  dziś  zadał:  czy  zaakceptuje  go  takim,  jakim  jest.  Wiedziała,  że  musi  uzbroić  się  w 

cierpliwość,  czekać,  aż  sam  będzie  gotów  wyjawić  jej  swoje  tajemnice.  Zapięła  koszulę. 

Niełatwo jednak czekać bezczynnie, kiedy się kocha. Ale cóż, obiecała mu, że dziś wystarczy 

jej jego miłość; o problemach, jakie go dręczą, mogą porozmawiać jutro. 

Zanim wyszła do kuchni, dorzuciła do kominka. 

- Nareszcie - oznajmił chłodno Vance, gdy w końcu stanęła w drzwiach. - Nie cierpię, 

jak jedzenie stygnie. 

- Najmocniej pana przepraszam. Postąpiłam haniebnie. 

Postawił talerze na stole. 

-  W  porządku,  przeprosiny  przyjęte  -  rzekł  wyrozumiałym  tonem.  W  jego  oczach 

lśniły wesołe iskierki. - Kawy? 

- Nie, dziękuję. - Wzdrygnęła się. - Nienawidzę rozpuszczalnej. 

- Ja też. 

-  Kupię  ci  ekspres.  -  Uśmiechnąwszy  się,  podniosła  łyżkę  i  zaczęła  jeść.  Zupa  była 

gorąca, świetnie przyprawiona. - Pycha! Boże, jaka jestem głodna. 

- Nie powinnaś opuszczać posiłków. 

- Warto było. Ten sheridan jest niesamowity.  -  Wzruszyła ramionami. -  Po powrocie 

do  domu  zamierzałam  zjeść  wczesną  kolację,  ale...  co  innego  zaprzątnęło  moją  uwagę  - 

dodała ze śmiechem. 

Vance ujął jej rękę, podniósł ją do ust, po czym wbił zęby w kłykieć. 

- Au! - Wyrwała mu rękę. - Kiedy tu przyszłam, naprawdę byłam wściekła. 

background image

- Ja też - zapewnił ją. 

- Ale ja przynajmniej potrafię nad sobą panować. 

Zakrztusił się ze śmiechu. 

- Miałam ochotę cię walnąć - wyjaśniła. 

- Wielką ochotę. 

-  A  ja  tobą  z  całej  siły  potrząsnąć.  -  Na  moment  zamilkł,  po  czym  ciągnął,  starannie 

dobierając  słowa:  -  Shane,  czy  możesz  chwilę  się  wstrzymać  ze  sprzedażą  tego  kompletu  z 

jadalni? 

- Vance... 

Ponownie ujął jej dłoń. 

- Tylko nie mów, że nie mam prawa się wtrącać. Kocham cię. 

Marszcząc  czoło,  mechanicznie  mieszała  łyżką  w  zupie.  Nie  chciała  mu  mówić  o 

rachunkach  czekających  na  zapłatę.  Po  pierwsze,  wierzyła,  że  prędzej  czy  później  rozwiąże 

swoje problemy finansowe, a po drugie, po co ma obciążać nimi Vance'a? 

- Wiem, że kierowała tobą troska o mnie - zaczęła wolno. - Doceniam to. Ale zależy 

mi na tym, żeby moja przygoda z antykami zakończyła się sukcesem. - Napotkała jego wzrok. 

-  Jako  nauczycielka  nie  poniosłam  porażki,  ale  też  nie  osiągnęłam  jakiegoś  porażającego 

sukcesu. Teraz... zobaczysz, rozkręcę ten interes. 

- Jak? Sprzedając cenne  pamiątki po babci? - Po jej minie widział, że poruszył czułą 

strunę. - Shane... 

-  Nie  twierdzę,  że  to  dla  mnie  łatwe  -  przerwała  mu  i  westchnęła  ciężko.  - 

Sentymentalna  marzycielka  musi  stać  się  osobą  praktyczną,  twardo  stąpającą  po  ziemi.  Ten 

komplet  do  jadalni  zajmuje  mnóstwo  miejsca  i  jest  sporo  wart,  a  mnie  miejsce  się  przyda, 

pieniądze  zaś  pomogą  przetrwać  jakiś  czas.  Poza  tym...  -  Potrząsnęła  głową.  -  Zrozum, 

wolałabym  się  jak  najszybciej  pozbyć  tych  mebli,  niż  patrzeć  na  nie,  wiedząc,  że  są  na 

sprzedaż. 

- W takim razie sprzedaj je mnie. Mógłbym... 

- Nie! 

- Shane, posłuchaj... 

-  Nie!  -  Wstała  od  stołu.  Oparta  o  zlew,  w  milczeniu  wpatrywała  się  w  drzewa  za 

oknem  zalane  srebrzystym  blaskiem  księżyca.  -  To  miłe,  co  proponujesz,  ale  absolutnie  nie 

mogę na to pozwolić. 

Podszedł  do  niej  i  objął  ją  ramieniem.  Zastanawiał  się,  co  powiedzieć,  jak  jej 

wytłumaczyć całą prawdę? 

background image

-  Shane,  nie  umiem  spokojnie  patrzeć  na  twoją  codzienną  harówkę.  Naprawdę 

chciałbym... 

- Proszę cię, Vance. - Obróciła się do niego twarzą. - Robię to, co chcę. To, co muszę. 

- Ręce lekko jej drżały. - Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie wzrusza twoja propozycja... 

- Więc przyjmij ją! Jeśli to tylko kwestia pieniędzy... 

- Nie! I nie robiłoby mi różnicy, gdybyś był milionerem. Też bym się nie zgodziła. 

Przygarnął ją do siebie. 

- Ty mały uparciuchu! Mógłbym ci ułatwić... 

-  Nie  chcę,  żeby  ktokolwiek  mi  cokolwiek  ułatwiał.  Nawet  ty.  Zrozum,  całe  życie 

byłam postrzegana jako urocza, lekko zwariowana wnuczka Faye Abbott. Zależy mi na tym, 

aby udowodnić sobie i miasteczku, że coś potrafię. Że jestem coś warta. 

Przez chwilę milczał. Rozumiał, co Shane czuje. Sam też przez wiele lat postrzegany 

był jako syn pięknej Miriam Riverton Banning i pamiętał, jakie to było frustrujące. 

- Jesteś urocza... 

- Och, Vance! 

- I lekko zwariowana. 

- Nie podlizuj się - ostrzegła go ze śmiechem. - Ja zmywam, ty wycierasz. 

- Co? 

- Naczynia. 

Objął ją mocno w pasie. 

- Nie widzę żadnych naczyń. Widzę tylko twoje wielkie, cudowne oczy. 

- Przestań. 

-  Uwielbiam  twoje  piegi.  -  Pocałował  ją  w  czubek  nosa.  -  Margaret  Thatcher  ma 

identyczne. 

- Oj, bo mnie zezłościsz. - Spojrzała na niego, mrużąc oczy. 

- I dołeczki w policzkach - ciągnął niezrażony. - Margaret też je ma, prawda? 

Przygryzła wargi, usiłując zachować powagę. 

- Zamknij się, Vance. 

- Mhm, śliczna, urocza i lekko zwariowana. 

- No dobra, ostrzegałam cię. - Usiłowała się oswobodzić. 

- Dokąd się wybierasz? - spytał. 

- Do domu - odparła wyniośle. - Sam sobie pozmywaj naczynia. 

Westchnął głośno. 

- Chyba znów muszę przeobrazić się w brutala. 

background image

Domyślając się, co Vance zamierza uczynić, zaczęła się wyrywać. 

- Jeżeli jeszcze raz zarzucisz mnie sobie na plecy, wywalę cię z roboty! 

- Tak może być? - Uniósł ją delikatnie pół metra nad ziemię. 

- Od biedy - odparła, obejmując go za szyję. Dłużej nie zdołała pohamować uśmiechu. 

- A tak? - Przytknął usta do jej warg. 

- Hm, znacznie lepiej - szepnęła, gdy wyszedł na korytarz. - Dokąd mnie niesiesz? 

- Na górę. Chcę odzyskać moją koszulę. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

-  Oczywiście,  że  można  ją  przerobić  -  powiedziała  Shane,  gładząc  porcelanową 

podstawę niedużej lampy naftowej. 

- Tak sądziłam. - Potencjalna klientka, pani Trip, pokiwała głową. - Mój mąż zna się 

na elektryce, więc... 

Shane  z  trudem  zdobyła  się  na  uśmiech.  Na  samą  myśl  o  tym,  że  ktoś  miałby 

majstrować przy takim cacku, zrobiło jej się niedobrze. 

Postanowiła zmienić taktykę. 

- Wie pani, lampa naftowa bardzo przydaje się podczas awarii elektrycznych. Ja mam 

w domu kilka, właśnie w tym celu. 

-  A  ja  wtedy  używam  świec.  Nie,  ta  lampa  stanie  na  stoliku  przy  moim  fotelu 

bujanym. 

-  Skoro  zależy  pani  na  świetle  elektrycznym,  może  powinna  pani  kupić  dobrą  kopię 

starej  lampy?  Wyszłoby  znacznie  taniej  -  zasugerowała  Shane  wbrew  kupieckiemu 

rozsądkowi. 

- Ale wówczas to nie byłby prawdziwy antyk, prawda? - zauważyła z uśmiechem pani 

Trip. - Zapakujesz mi ją, kochanie, do pudełka? 

- Oczywiście. 

Uznając,  że  nie  ma  sensu  powtarzać,  że  przeróbka  lampy  naftowej  na  elektryczną 

pozbawi  oryginał  urody  i  wartości,  Shane  wypisała  rachunek.  Pocieszała  się  myślą,  że 

pieniądze ze sprzedaży lampy pozwolą jej samej uregulować rachunek za prąd. 

- Ojej, a jakie to jest piękne! 

Poderwawszy  głowę,  Shane  zobaczyła,  że  pani  Trip  podziwia  błękitny  serwis  do 

herbaty, którego każdą część zdobił maleńki złoty liść. 

- Tak, piękne - przyznała klientce rację i przygryzła wargi, gdy  kobieta  podniosła do 

oczu  cukiernicę  i  skrzywiła  się  na  widok  ceny.  -  To  cena  za  komplet  -  wyjaśniła  Shane, 

wiedząc, że komuś, kto nie zna się na starej porcelanie, suma wypisana na kartce może wydać 

się horrendalnie wysoka. - Pochodzi z drugiej połowy dziewiętnastego wieku i... 

-  Muszę  to  mieć  -  oznajmiła  stanowczo  pani  Trip.  -  Idealnie  będzie  wyglądał  w 

narożnej szafce. - Uśmiechnęła się do zaskoczonej Shane. - Powiem mężowi, że właśnie kupił 

mi prezent pod choinkę. 

- Zaraz go pani zapakuję. 

background image

-  Masz,  kochanie,  uroczy  sklepik.  Wiesz,  zboczyłam  nieco  z  trasy,  bo  zaintrygowała 

mnie  tablica  przy  wzgórzu.  Spodziewałam  się  raczej  wielkiej  stodoły  pełnej  staroci,  a  tu 

proszę...  -  Rozejrzała  się  z  uznaniem.  -  Tak,  bardzo  tu  ładnie.  A  do  tego  jeszcze  muzeum. 

Sprytny  pomysł.  Następnym  razem  zabiorę  z  sobą  mojego  bratanka.  Powiedz,  kochanie,  nie 

masz męża, prawda? 

Shane popatrzyła na nią z rozbawieniem. 

- Nie, proszę pani. 

- Mój bratanek jest lekarzem - wyjawiła pani Trip. - Internistą. 

Shane zakleiła pudełko, do którego schowała serwis do herbaty. 

-  To  dobry  chłopak  -  kontynuowała  kobieta.  -  Oddany  swojej  pracy.  -  Wyciągnęła  z 

torebki książeczkę czekową oraz portfel. - Mam tu jego zdjęcie. 

Zdjęcie przedstawiało młodzieńca o posępnym spojrzeniu. 

- Przystojny - rzekła Shane. - Musi pani być z niego bardzo dumna. 

-  Och  tak,  jestem.  -  Wsunęła  portfel  z  powrotem  do  torebki.  -  Strasznie  żałuję,  że 

jeszcze  nie  znalazł  odpowiedniej  dziewczyny.  No  cóż,  następnym  razem  na  pewno  go 

przywiozę. 

Bez zmrużenia oka wypisała czek na sumę widniejącą na rachunku. 

Niełatwo  było  Shane  zachować  powagę,  ale  udało  się.  Dopiero  gdy  za  klientką 

zamknęły  się  drzwi,  opadła  na  krzesło,  skręcając  się  ze  śmiechu.  Nie  mogła  jedynie 

zdecydować, czy bratankowi powinno się zazdrościć takiej troskliwej cioteczki, czy też mu z 

jej powodu współczuć. 

Zastanawiała  się,  jak  Vance  zareaguje,  kiedy  opowie  mu  o  wizycie  starszej  pani. 

Pewnie uniesie brwi i rzuci jakąś ironiczną uwagę na temat swatek. 

Spojrzała  na  zegarek:  jeszcze  dwie  godziny.  Obiecała  przyrządzić  mu  kolację,  coś 

bardziej  treściwego  niż  zupa  i  kanapki,  które  jedli  wczoraj.  Do  piekarnika  na  piętrze 

niedawno  wstawiła  pieczeń.  Kusiło  ją,  by  wcześniej  zamknąć  sklep.  Miałaby  czas 

przygotować  jakiś  wymyślny  deser.  Ale  zanim  zdążyła  wykonać  krok  ku  drzwiom,  te 

ponownie się otworzyły. 

W  progu  stanęła  Laurie  MacAfee  ubrana  w  zapięty  po  szyję  długi,  beżowy  płaszcz. 

Zmierzyła wzrokiem swą dawną koleżankę szkolną, która siedziała wygodnie na krześle. 

- Klienci nie walą drzwiami i oknami? 

Shane uśmiechnęła się na powitanie, ale nie wstała. 

- Akurat w tym momencie nie. Jak się masz, Laurie? 

background image

-  Dobrze.  Wyszłam  wcześniej  z  pracy,  bo  byłam  umówiona  u  dentysty,  no  i 

pomyślałam, że w drodze powrotnej zajrzę do ciebie. 

- Cieszę się. Oprowadzić cię? 

-  Nie  trzeba,  po  prostu  sobie  poszperam.  -  Rozejrzała  się  po  sklepie.  -  Widzę  pełno 

ś

licznych rzeczy. 

Shane wstała z krzesła. 

- Zmieniło się... - Wolnym krokiem  Laurie zaczęła krążyć po sklepie.  Zaskoczyło ją, 

ż

e  właściwie  do  niczego  nie  może  się  przyczepić:  Shane  wykazała  się  doskonałym  gustem. 

Rozpinając  płaszcz,  weszła  do  sali  muzealnej.  -  Z  kolei  tu  prawie  wszystko  jest  tak  jak 

dawniej. Zostawiłaś nawet starą tapetę. 

-  Tak,  nie  chciałam  nic  ruszać.  Oczywiście  musiałam  poszerzyć  drzwi,  ale  poza  tym 

wszystko zostało po staremu. 

-  Muszę  przyznać,  że  jestem  trochę  zdziwiona  -  rzekła  Laurie,  przechodząc  do 

pomieszczenia, w którym poprzednio mieściła się kuchnia. - Panuje tu taki idealny porządek. 

Pamiętam, że w twojej sypialni człowiek zawsze się o wszystko potykał. 

- Tak, tam wciąż można sobie nogi połamać - stwierdziła ironicznym tonem Shane. 

Roześmiawszy się uprzejmie, Laurie wróciła do sali muzealnej. 

- Właściwie należało tego oczekiwać. - Pokiwała wolno głową. - Zawsze uwielbiałaś 

historię... 

- Pokazałabym ci górę - rzekła Shane, przerywając ciszę - ale tam jeszcze trwają prace 

remontowe.  Poza  tym  nie  powinnam  zostawiać  sklepu  bez  opieki.  A  Pat  ma  dziś  zajęcia  na 

uczelni. 

- Słyszałam, że ją zatrudniłaś. -  Laurie przeszła z powrotem do sklepu. -  To ładnie z 

twojej strony. 

- Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Sama na pewno nie dałabym rady. 

Patrząc,  jak  Laurie  zaczyna  oglądać  wystawione  na  sprzedaż  przedmioty,  Shane 

poczuła  zniecierpliwienie.  Jak  tak  dalej  pójdzie,  na  deser  zdąży  przyrządzić  co  najwyżej 

budyń. 

-  Jaki  piękny  stół!  -  zawołała  ze  szczerym  podziwem  Laurie,  stojąc  przed  kupionym 

zaledwie wczoraj sheridanem. - W dodatku wcale nie wygląda na antyk. 

Shane nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. 

- To prawda - rzekła poważniejąc, kiedy Laurie, zdziwiona jej zachowaniem, obejrzała 

się przez ramię. - Nie uwierzysz, ilu osobom wydaje się, że antyki powinny być zaśniedziałe, 

pordzewiałe lub uszkodzone. Akurat ten stół jest autentycznie stary i autentycznie piękny. 

background image

-  I  autentycznie  drogi  -  dodała  Laurie,  spoglądając  na  kartkę  z  ceną.  -  Pasowałby  do 

fotela,  który  kupiliśmy  z  Cyrusem.  Ja...  -  Zaczerwieniła  się.  -  Nie  wiem,  czy  słyszałaś... 

zamierzałam z tobą o tym pogadać, ale... 

- O czym? - Shane powściągnęła uśmiech, widząc speszenie koleżanki. - Wiem, że się 

spotykacie. 

-  Spotykamy...  -  Laurie  strząsnęła  jakiś  niewidoczny  pyłek  z  rękawa.  -  A  nawet...  - 

Odchrząknęła. - Zamierzamy się pobrać, Shane. 

- Gratuluję. 

Zaskoczyło  ją,  że  w  głosie  niedoszłej  żony  swojego  narzeczonego  nie  wyczuła  nuty 

ż

alu czy pretensji. 

- Mam nadzieję, że nie gniewasz się... - Zaczęła nerwowo miętosić pasek od torebki. - 

Wiem, że ty i Cyrus, co prawda dosyć dawno, ale jednak planowaliście... 

- Byliśmy młodzi - przerwała jej Shane. - Naprawdę życzę wam jak najlepiej, Laurie. - 

Nie potrafiła się jednak powstrzymać od drobnej złośliwości. - Zresztą wy idealnie do siebie 

pasujecie. 

-  Doceniam  to,  co  mówisz,  Shane.  Bałam  się,  że...  Bo  wiesz,  Cy  to  taki  wspaniały 

mężczyzna. 

Ona naprawdę w to wierzy, zdumiała się Shane; naprawdę świata poza nim nie widzi. 

Zrobiło jej się wstyd, że wyśmiewa się w duchu z zakochanej pary. 

- Bądźcie szczęśliwi. Oboje. 

-  Na  pewno  będziemy.  -  Laurie  rozpromieniła  się.  -  I  wiesz  co?  Kupię  od  ciebie  ten 

stół. 

- Co to, to nie - sprzeciwiła się Shane. - Ten stół dostaniecie w prezencie ślubnym. 

Laurie dosłownie otworzyła usta. 

- Och, nie! Nie moglibyśmy go przyjąć! Jest tak niesamowicie drogi... 

-  Laurie,  znamy  się  tyle  lat,  a  Cy  stanowił  ważną  część  mojej...  -  przez  moment 

szukała odpowiedniego słowa - młodości. Proszę cię, nie odmawiaj. 

- No dobrze. Dziękuję - rzekła Laurie zaskoczona tak wspaniałomyślnym gestem. - Cy 

będzie zachwycony. 

- Cieszę się. - Shane uśmiechnęła się. - Pomóc ci go wynieść do samochodu? 

- Nie, nie, poradzę sobie. - Laurie bez trudu uniosła podarowany stolik. Przy drzwiach 

odwróciła się. - Shane, z całego serca ci życzę, abyś odniosła wielki sukces... Do widzenia. 

- Do widzenia, Laurie. 

background image

Shane  zamknęła  drzwi,  po  czym  natychmiast  skupiła  się  na  własnych  sprawach. 

Zerknąwszy na zegarek, zobaczyła, że ma niewiele ponad godzinę, zanim Vance przyjdzie na 

kolację.  Nie  tracąc  czasu,  skierowała  się  do  sali  muzealnej,  by  ją  zamknąć.  Jeżeli  się 

pospieszy, może zdąży... 

Na dźwięk podjeżdżającego pod dom samochodu zaklęła pod nosem. 

Powtarzając  w  myślach  maksymę,  że  klient  to  nasz  pan,  przekręciła  zamek  w 

drzwiach.  Jeżeli  Vance  ma  ochotę  na  deser,  będzie  musiał  się  zadowolić  ciasteczkami  ze 

sklepu. Słysząc kroki na ganku, nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi na oścież. 

Uśmiech na jej wargach zgasł, krew odpłynęła z twarzy. 

- Anne... - wydukała. 

-  Złotko!  -  Kobieta  zbliżyła  usta  do  jej  policzka.  -  Co  to  za  powitanie?  Można  by 

pomyśleć, że nie cieszysz się z wizyty matki? 

Anne  jak  zwykle  wyglądała  rewelacyjnie:  twarz  bez  zmarszczek,  duże  niebieskie 

oczy, włosy w kolorze pszenicy. Miała na sobie drogie futro z niebieskiego lisa, przewiązane 

w talii czarnym skórzanym paskiem, oraz spodnie z jedwabiu, całkiem nieodpowiednie jak na 

tę porę roku. 

-  Wyglądasz  prześlicznie  -  powiedziała  Shane,  czując,  jak  przepełniają  miłość  do 

matki, a jednocześnie niechęć do niej. 

-  Dziękuję,  chociaż  ci  nie  wierzę.  Jazda  z  lotniska  mnie  wykończyła!  Mieszkasz  na 

całkowitym  odludziu...  Złotko,  kiedy  wreszcie  zrobisz  coś  z  włosami?  -  Obrzuciwszy  córkę 

krytycznym  wzrokiem,  weszła  do  domu.  -  Nigdy  nie  potrafiłam  zrozumieć,  dlaczego...  Mój 

Boże, co tu się dzieje? 

Zaskoczona  rozejrzała  się  po  sali  pełnej  półek,  gablot,  stojaków  z  pocztówkami,  po 

czym  wybuchając  perlistym  śmiechem,  postawiła  na  podłodze  swoją  piękną  skórzaną 

walizkę. 

-  Tylko  mi  nie  mów,  że  we  własnym  domu  otworzyłaś  muzeum  poświęcone  wojnie 

secesyjnej! Nie wierzę własnym oczom! 

Shane skrzyżowała ręce na piersi. 

- Nie widziałaś po drodze tablicy? 

-  Tablicy?  Nie...  a  może  nie  zwróciłam  na  nią  uwagi.  -  W  oczach  Anne  pojawiła  się 

wesołość. - Złotko, co ci strzeliło do głowy? 

Shane wyprostowała dumnie ramiona. Nie zamierzała dać się zastraszyć. 

- Postanowiłam otworzyłam własny biznes. 

- Ty? - Matka ponownie wybuchnęła śmiechem. - Żartujesz, prawda? 

background image

- Nie - odparła Shane, urażona tonem matki. 

- A co z twoją pracą w szkole? 

- Zrezygnowałam z niej. 

-  To  mnie  akurat  nie  dziwi  -  stwierdziła  Anne.  -  Uczenie  dzieci  musi  być  potwornie 

nudne. Ale na miłość boską, dlaczego wróciłaś na to zadupie? 

- Tu jest mój dom. 

-  W  porządku,  co  kto  lubi...  A  co  zrobiłaś  z  resztą  pomieszczeń?  -  Nie  dając  córce 

czasu  na  odpowiedź,  ruszyła  przed  siebie.  -  O  Boże,  antykwariat!  Hm,  nawet  gustownie 

urządzony... Doskonały pomysł, złotko. 

Kiedy  krążąc  między  gablotkami,  wypatrzyła  kilka  cennych  przedmiotów,  pomyślała 

sobie,  że  może  jej  córka  wcale  nie  jest  taką  idiotką,  za  jaką  ją  zawsze  miała.  Rozpiąwszy 

pasek, zdjęła futro i powiesiła je niedbale na oparciu krzesła. 

- Od dawna prowadzisz ten swój biznes? 

- Właściwie dopiero zaczęłam. 

Shane  stała  bez  ruchu.  Coś  ją  ciągnęło  do  tej  pięknej,  obcej  istoty,  która  była  jej 

matką, a zarazem od niej odpychało. 

- No i? 

- I co? 

Kobieta  uśmiechnęła  się  promiennie,  ukrywając  zniecierpliwienie.  Była  świetną 

aktorką. Chociaż nie zrobiła oszałamiającej kariery filmowej, od czasu do czasu proponowano 

jej drobne role. 

- Martwię się o ciebie, złotko. To chyba naturalne, że chcę wiedzieć, jak ci idzie? 

- Nieźle - przyznała Shane. - Ale to dopiero początki. A praca w szkole wcale mnie nie 

nudziła; po prostu nie sprawiała mi przyjemności. Natomiast sklep i muzeum sprawiają. 

- To cudownie! - Anne ponownie rozejrzała się po wnętrzu. Przyszło jej do głowy, że 

może  powinna  bardziej  zainteresować  się  córką.  Bądź  co  bądź,  by  otworzyć  własny  biznes, 

trzeba  mieć  trochę  rozumu  i  mnóstwo  determinacji.  -  Cieszę  się,  że  masz  takie  poukładane 

ż

ycie, zwłaszcza że moje jest znów jest w rozsypce. - Widząc błysk trwogi w oczach Shane, 

uśmiechnęła się smutno. - Rozwiodłam się z Lesliem. 

- Tak? - Shane uniosła pytająco brwi. 

Zdziwiona jej chłodem, Anne dodała szybko: 

-  Popełniłam  straszny  błąd.  Byłam  ślepa.  Czuję  się  jak  kretynka,  że  tak  łatwo  dałam 

się  nabrać!  Sądziłam,  że  Leslie  to  fantastyczny,  czarujący  facet.  -  Nie  tłumaczyła,  że  ją 

zawiódł, bo nie zdobył dla niej ról w filmach, dzięki którym wspięłaby się ma szczyty sławy, 

background image

ani że zaczęła romansować z pewnym producentem, który jej zdaniem był na progu wielkiej 

kariery. - Dla kobiety nie ma nic bardziej deprymującego niż porażka w miłości. 

Powinnaś być bardziej uodporniona, przemknęło Shane przez myśl. 

- Kilka ostatnich miesięcy... - Anne westchnęła. - Nie było mi łatwo. 

-  Mnie  też  -  oznajmiła  Shane.  -  Babcia  zmarła  pół  roku  temu.  Nawet  nie 

pofatygowałaś się na pogrzeb. 

Anne  spodziewała  się  tych  zarzutów.  Wpatrując  się  w  swoje  zadbane  ręce, 

powiedziała cicho: 

- Ogromnie żałuję. Wierz mi, córeńko. Chciałam, ale kończyłam film. Nie mogłam się 

wyrwać choćby na jeden dzień. 

- Nie mogłaś też zadzwonić? Przysłać telegramu? Nawet nie raczyłaś odpowiedzieć na 

mój list. 

Anne usiadła. Jak na zawołanie, jej oczy napełniły się łzami. 

- Kochanie, nie bądź okrutna. Zrozum, nie potrafiłam... nie potrafiłam przelać swoich 

uczuć na papier. - Z kieszonki na piersi wyciągnęła jedwabną chusteczkę do nosa. - Chociaż 

była już stara, jakoś wydawało mi się, że będzie żyła wiecznie. - Ostrożnie, by nie rozmazać 

tuszu, wytarła łzy. - Kiedy dostałam twój list zawiadamiający mnie o jej śmierci... załamałam 

się. - Pojedyncza łzy wolno spływała po jej policzku. - Przecież wiesz, co musiałam czuć. To 

była jakby moja matka; ona mnie wychowała. - Z jej gardła wydobył się cichy szloch. - Nie 

mogę uwierzyć, że Faye tu nie ma. Że nie krząta się po kuchni, nie pichci kolacji... 

Shane  uklękła  u  stóp  matki.  Przez  całe  życie  Anne  była  dla  niej  kimś  obcym;  może 

teraz śmierć babki je połączy? 

- Wiem - szepnęła głosem ochrypłym ze wzruszenia. - Mnie też strasznie jej brakuje. 

Widząc,  że  obrana  przez  nią  metoda  odnosi  skutek,  Anne  coraz  bardziej  zaczęła 

wciągać się w rolę. 

-  Shane,  kochanie,  wybacz  mi.  -  Zacisnęła  dłonie,  starając  się  nadać  głosowi  lekkie 

drżenie.  -  Źle  postąpiłam,  nie  przyjeżdżając  na  pogrzeb.  Wiem,  że  powinnam  była,  ale  nie 

miałam  dość  siły,  żeby...  Wciąż  nie  mogę  się  pogodzić  z...  -  Urwała,  unosząc  rękę  córki  do 

swojego mokrego policzka. 

- Rozumiem. I wybaczam. Babcia też by ci wybaczyła. 

-  Zawsze  była  dla  mnie  taka  dobra.  Gdybym  mogła  jeszcze  raz  ją  przytulić, 

porozmawiać z nią... 

- Przestań, tak nie można - przerwała jej Shane, którą wielokrotnie po pogrzebie babki 

nachodziły  identyczne  myśli.  -  Ja  również  o  tym  marzyłam,  ale  zrozumiałam,  że  trzeba 

background image

przywoływać  miłe  wspomnienia.  Babcia  bardzo  kochała  ten  dom.  Była  tu  szczęśliwa, 

uwielbiała pracować w ogródku, smażyć konfitury. 

-  Tak,  faktycznie  kochała  ten  dom  -  szepnęła  Anne,  rozglądając  się  po  pokoju.  -  I 

pewnie byłaby zadowolona z tego, co z nim zrobiłaś. 

- Tak myślisz? - Shane popatrzyła w wilgotne oczy, szukając w nich potwierdzenia. - 

Ja też tak sądzę, ale czasem... 

- Na pewno by była - oznajmiła stanowczo matka. - Dom jest teraz twoją własnością, 

prawda, kochanie? 

- Tak. - Shane powiodła dookoła wzrokiem, przypominając sobie, jak pokój wyglądał 

za życia babci. 

- Czyli zostawiła testament? 

-  Testament?  -  Zdezorientowana  Shane  skierowała  spojrzenie  na  matkę.  -  No  tak, 

spisała  go  przed  laty.  U  syna  Floyda  Arnette'a,  kiedy  otrzymał  dyplom  prawnika.  - 

Uśmiechnęła się na wspomnienie babci wychwalającej pod niebiosa „tego małego Arnette'a” 

za jego znajomość języka prawniczego. 

- A reszta majątku? - spytała Anne, usiłując nie okazywać zniecierpliwienia. 

- Reszta? Był dom i oczywiście ziemia - odparła Shane. - A także jakieś akcje, które 

sprzedałam, żeby opłacić podatek spadkowy i koszty pogrzebu. 

- Wszystko ci zostawiła? 

- Tak. Miała na koncie trochę gotówki; to pokryło część remontu... 

- Kłamiesz! 

Odepchnąwszy  gwałtownie  córkę,  Anne  poderwała  się  na  nogi.  Shane  chwyciła  się 

krzesła, by nie zwalić się na podłogę. Oszołomiona, stała bez ruchu. 

- Na pewno by mnie nie wydziedziczyła! 

Niebieskie oczy płonęły gniewnie, a piękną twarz wykrzywiła złość. Raz czy dwa razy 

w życiu Shane widziała  matkę w napadzie szału. Wolno podniosła się z klęczek. Wiedziała, 

ż

e musi zachować ostrożność. Anne, miotana wściekłością, potrafiła uciec się do przemocy. 

-  Anne,  posłuchaj.  Babcia  nie  myślała  takimi  kategoriami  -  powiedziała,  siląc  się  na 

spokój.  -  Po  prostu  wiedziała,  że  nie  zainteresuje  cię  dom  ani  ziemia,  a  pieniędzy  po 

opłaceniu podatków nie było tak wiele. 

-  Masz  mnie  za  idiotkę?  -  Anne  nie  dawała  za  wygraną.  To  właśnie  jej  wybuchowy 

charakter,  a  nie  brak  talentu  sprawił,  że  nie  zrobiła  wielkiej  kariery.  Zbyt  często 

wyładowywała gniew i frustrację na reżyserze oraz innych aktorach. Nie zastanawiała się nad 

tym,  że  cierpliwością  i  staranniejszym  doborem  słów  znacznie  prędzej  by  osiągnęła 

background image

upragniony cel. - Dobrze wiem, że trzymała forsę w banku! A jaka była skąpa! Każdy grosz 

musiałam  z  niej  niemal  siłą  wydzierać.  Nie  oszukasz  mnie!  Zamierzam  dostać  to,  co  mi  się 

należy! 

- Babcia dawała ci tyle, ile mogła... 

- A co ty tam wiesz! I nie wciskaj mi ciemnoty! Doskonale się orientuję, jaką wartość 

ma ten dom z ziemią. - Popatrzyła wokół z obrzydzeniem. - Chcesz tu mieszkać, to mieszkaj. 

Tylko oddaj mi moją forsę. 

- Nie ma żadnej forsy. Babcia nie... 

- Nie pieprz! 

Wyminąwszy  córkę,  Anne  skierowała  się  ku  schodom.  Shane,  zszokowana,  nie 

dowierzając  własnym  oczom  i  uszom,  z  trudem  wciągnęła  powietrze.  Jak  można  być  taką 

jędzą? I jak to możliwe, że po raz kolejny dała się nabrać na sztuczki matki? To już koniec, 

przysięgła sobie. Dygocząc z wściekłości, pobiegła na górę. 

Zastała  Anne  w  swojej  sypialni  wyciągającą  papiery  z  biurka.  Doskoczyła  do  niej  i 

zatrzasnęła szufladę. 

-  Nie  dotykaj  moich  rzeczy  -  rzekła  głosem,  w  którym  pobrzmiewała  groźba.  -  Nie 

waż się ruszać niczego, co należy do mnie. 

- Chcę zobaczyć książeczki czekowe i ten tak zwany testament - oznajmiła matka. 

Skierowała się do wyjścia, ale zanim opuściła pokój, Shane z całej siły zacisnęła rękę 

na jej łokciu. 

- Niczego ci nie pokażę. Wszystko, co jest w tym domu, stanowi moją własność. 

-  Czyli  jednak  zostały  po  babce  pieniądze.  -  Anne  szarpnęła  się.  -  A  ty  próbujesz  je 

przede mną ukryć! 

-  Nie  muszę  niczego  ukrywać!  -  wybuchnęła  Shane,  nie  potrafiąc  dłużej  zapanować 

nad  wściekłością.  Matka  odtrącała  ją  latami,  gardziła  jej  miłością,  a  teraz  stawia  żądania?  - 

Ten  dom  i  wszystko,  co  się  w  nim  znajduje,  należy  do  mnie.  Nie  pozwalam  ci  grzebać  w 

moich rzeczach. Jeżeli chcesz obejrzeć testament, wynajmij adwokata. 

Anne zmrużyła oczy w szparki. 

- Hm, więc wcale nie jesteś taką naiwniaczką, za jaką cię miałam? 

-  Nie  znasz  mnie.  Nic  o  mnie  nie  wiesz.  I  nigdy  nie  chciałaś  się  dowiedzieć.  Na 

szczęście nie miało to większego znaczenia, bo zajmowała się mną babcia. A teraz... teraz już 

nie jesteś mi do niczego potrzebna. - Wypowiedzenie tych słów, choć nie ukoiło jej bólu i nie 

zmniejszyło  gniewu,  sprawiło  Shane  autentyczną  ulgę.  -  Kiedyś  jako  mała  dziewczynka 

bardzo  cię  potrzebowałam.  Pojawiałaś  się  w  domu  znienacka,  na  chwilę,  a  potem  znów 

background image

znikałaś. Byłyśmy ci obojętne, i ja, i babcia. Ona wiedziała, że masz nas w nosie, mimo to cię 

kochała. W przeciwieństwie do mnie. Ja cię nie kocham. - Z trudem łapała oddech; nawet nie 

zdawała  sobie  sprawy  z  tego,  jak  bliska  jest  płaczu.  -  Nic  do  ciebie  nie  czuję,  nawet 

nienawiści. Po prostu chcę się od ciebie raz na zawsze uwolnić. 

Odwróciwszy  się,  wyciągnęła  szufladę  i  wyjęła  ze  środka  książeczkę  czekową. 

Szybko, zanim się rozmyśli, wypisała czek na połowę pieniędzy, jakie miała na koncie. 

-  Trzymaj.  -  Podała  go  matce.  -  Weź.  Potraktuj  to  jako  prezent  od  babci.  Ode  mnie 

nigdy nic nie dostaniesz. 

Anne wyrwała córce z ręki czek. 

-  Jeśli  myślisz,  że  to  mnie  usatysfakcjonuje  -  rzekła,  rzuciwszy  okiem  na  wypisaną 

sumę - to się mylisz. 

Złożyła  czek  na  pół  i  schowała  do  kieszeni.  Wiedziała,  że  nie  ma  sensu  unosić  się 

honorem, zwłaszcza w obecnej sytuacji. 

- A adwokata na pewno wynajmę - dodała, chociaż nie miała zamiaru tracić pieniędzy 

na walkę w sądzie. - Obalę testament. Jeszcze mnie popamiętasz, Shane. 

- Możesz robić, co ci się żywnie podoba - oznajmiła Shane znużonym tonem. - Tylko 

trzymaj się ode mnie z daleka. 

Roześmiawszy się pogardliwie, Anne odrzuciła w tył głowę. 

-  Nie  martw  się,  złotko,  już  idę.  Siłą  byś  mnie  nie  zatrzymała  w  tej  ohydnej  norze. 

Wiesz, nieraz się zastanawiałam, jak to możliwe, że jesteśmy spokrewnione. 

- Ja też - szepnęła Shane, przykładając palce do skroni. 

-  Wkrótce  skontaktuje  się  z  tobą  mój  prawnik.  -  Odwróciwszy  się  na  pięcie,  Anne 

Abbott z wdziękiem opuściła pokój. 

Shane  stała  nieruchomo  przy  biurku,  dopóki  nie  usłyszała,  jak  matka  zatrzaskuje 

drzwi. Dopiero wtedy opadła na fotel i wybuchnęła spazmatycznym szlochem. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Vance  siedział  na  jedynym  nierozpadającym  się  krześle,  jakie  miał  w  salonie,  i  z 

niecierpliwością spoglądał na zegarek. Powinien być u Shane od dziesięciu minut. 

I  byłby,  gdyby  telefon  nie  zadzwonił  akurat  w  chwili,  gdy  wychodził  z  domu. 

Cofnąwszy  się  od  drzwi,  Vance  podniósł  słuchawkę  i  chcąc  nie  chcąc,  musiał  wysłuchać 

długiej listy problemów, jakie przedstawił mu kierownik jego waszyngtońskiej filii. 

-  Z  powodu  kłótni  związkowców  prace  nad  projektem  Wolfe'a  są  opóźnione  o  trzy 

tygodnie.  Poza  tym  będzie  spore  opóźnienie  w  dostawie  stali  na  budowę  Rheinstone'a. 

Przykro  mi,  prezesie,  że  zawracam  panu  głowę,  ale  te  dwie  budowy  mają  dla  naszej  firmy 

priorytetowe  znaczenie.  A  trzeba  pamiętać,  że  Rheinstone  wkrótce  ogłasza  przetarg  na 

budowę centrum handlowego, i w tej sytuacji... 

- Tak, rozumiem - przerwał mu Vance. - Wobec tego niech dwie zmiany pracują nad 

projektem Wolfe'a, dopóki nie zlikwidujemy opóźnienia. 

- Dwie zmiany? Ale... 

- Według umowy mamy zakończyć budowę do pierwszego kwietnia. Większe wypłaty 

dla pracowników będą mniej kosztowne niż kary umowne lub nadszarpnięta opinia. 

- Tak, oczywiście. 

-  Niech  Liebewitz  wyjaśni  sprawę  opóźnień  w  dostawie  stali.  Jeżeli  do  poniedziałku 

problem nie zostanie załatwiony, sam się nim zajmę. - Podniósłszy ołówek, Vance zanotował 

coś  na  kartce.  -  Natomiast  jeśli  chodzi  o  przetarg,  osobiście  sprawdzałem  naszą  ofertę.  Nie 

powinno  być  z  tym  żadnego  kłopotu.  Na  koniec  przyszłego  tygodnia  niech  pan  zwoła 

zebranie wszystkich kierowników działów. Przyjadę do Waszyngtonu. A tymczasem - dodał 

po  chwili  -  proszę  przysłać  do  mnie...  hm,  może  Mastersona.  Chcę,  by  zbadał  możliwości 

utworzenia tutaj nowej filii. 

- Nowej filii, panie Banning? Na prowincji? 

- Tak. Najlepiej w okolicach Hagerstown. Za dwa tygodnie chciałbym otrzymać raport 

oraz listę potencjalnych lokalizacji. - Spojrzał na zegarek. - Coś jeszcze? 

- Nie, to wszystko. 

- W porządku. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. - Odłożył słuchawkę. 

Miał  świadomość,  że  jego  ostatnie  polecenie  spowoduje  spore  zamieszanie  wśród 

kierownictwa.  No  ale  firma  Riverton  ciągle  się  rozrasta;  nowa  filia  nie  powinna  nikogo 

dziwić. A po raz pierwszy w życiu może on sam na tym skorzysta. Zamieszka tam, gdzie ma 

background image

ochotę,  a  nie  tam,  gdzie  musi,  z  kobietą,  którą  kocha,  i  nadal  będzie  podejmował  wszystkie 

istotne  decyzje.  Jeżeli  członkowie  zarządu  zakwestionują  proponowaną  przez  niego 

lokalizację,  a  niewątpliwie  tak  może  się  zdarzyć,  wyjaśni  im,  że  Hagerstown  to  największe 

miasto  w  Marylandzie.  W  dodatku  o  rzut  kamieniem  od  Pensylwanii  i  Wirginii  Zachodniej. 

Tak, bez trudu obroni swój pomysł. 

Wstając  z  krzesła,  sięgnął  po  kurtkę.  Teraz  musi  jedynie  porozmawiać  z  Shane. 

Zastanawiał się, nie po raz pierwszy, jak ona zareaguje. Na pewno będzie zaskoczona, kiedy 

się  dowie,  że  Vance  Banning  nie  jest  tym  bezrobotnym  stolarzem,  za  jakiego  go  wzięła. 

Przypuszczalnie będzie zła, że do tej pory nie wyprowadził jej z błędu. Czując lekki niepokój, 

wyszedł z domu. 

Niebo  było  przejrzyste,  powietrze  chłodne.  Z  zachodu  wiał  wiatr,  porywając  z  ziemi 

zeschłe liście. Vance, pogrążony we własnych myślach, nawet nie zauważył jelenia stojącego 

niecałe pięćdziesiąt metrów od ścieżki. 

Kierując  się  do  domu  Shane,  powtarzał  sobie  w  duchu,  że  przecież  nie  zamierzał  jej 

oszukiwać. Kiedy się poznali, nie musiał się przed nią tłumaczyć. Uważał, że jego pozycja i 

zawód  nie  powinny  jej  interesować;  zresztą  przyjechał  na  prowincję,  by  uciec  od  swojego 

dawnego życia. Skąd mógł przypuszczać, że Shane zajmie tak ważne miejsce w jego sercu? 

Ż

e  po  kilku  tygodniach  znajomości  będzie  chciał  poprosić  ją  o  rękę?  Że  gotów  będzie 

wprowadzić drastyczne zmiany w swojej firmie, byleby tylko Shane nie musiała rezygnować 

z domu, sklepu i muzeum? 

Rozdeptując  butami  zalegające  ziemię  liście,  pocieszał  się,  że  kiedy  jej  wszystko 

wyjaśni,  Shane  na  pewno  go  zrozumie.  Jedną  z  jej  wielu  cudownych  cech  była  umiejętność 

wczuwania  się  w  sytuację  innych.  Poza  tym  kochała  go.  Nie  miał  co  do  tego  najmniejszych 

wątpliwości.  Kochała  bezinteresownie.  Jeszcze  nikt  nie  dał  mu  tak  wiele,  niczego  nie 

oczekując w zamian. 

Miał  nadzieję,  że  kiedy  już  minie  szok,  Shane  po  prostu  wybuchnie  śmiechem. 

Pieniądze  i  pozycja  społeczna  nic  dla  niej  nie  znaczą.  Pewnie  szczerze  rozbawi  ją  fakt,  że 

prezes Rivertonu haruje w jej kuchni za parę marnych dolarów za godzinę. 

Rozmowa  o  Amelii  będzie  o  wiele  trudniejsza,  ale  o  pierwszym  małżeństwie 

bezwzględnie musi Shane poinformować. Nie zamierzał nic ukrywać. Powie, że to dzięki niej 

pozbył się goryczy, uwolnił od wyrzutów sumienia. Tak, dziś ujawni swą przeszłość i poprosi 

Shane, by zechciała dzielić z nim przyszłość. 

A  jednak  im  bliżej  był  jej  domu,  tym  większy  targał  nim  niepokój.  Może  by  go 

zignorował,  gdyby  nagle  nie  zauważył,  że  w  żadnym  oknie  nie  pali  się  światło.  Dziwne, 

background image

pomyślał,  instynktownie  przyspieszając  kroku.  Na  pewno  jest  w  domu;  po  pierwsze,  na 

podjeździe  stoi  jej  samochód,  a  po  drugie,  umówili  się  na  kolację.  Lecz  na  miłość  boską, 

dlaczego wszędzie jest ciemno? Starając się odsunąć złe myśli, wbiegł na ganek. 

Drzwi  były  otwarte.  Wszedł  bez  pukania  i  zawołał  Shane.  Odpowiedziała  mu  cisza. 

Nacisnął  kontakt;  w  sali  muzealnej  rozbłysło  światło.  Wszystko  wyglądało  normalnie.  Z 

bijącym sercem Vance skierował się w głąb domu. 

- Shane? 

Cisza  niepokoiła  go  bardziej  od  ciemności.  Obszedłszy  pośpiesznie  parter,  ruszył  na 

górę.  Wtem  doleciały  go  zapachy  z  kuchni,  ale  kuchnia  była  pusta.  Wyłączył  piekarnik  i 

wrócił  do  holu.  Nagle  przemknęło  mu  przez  myśl,  że  może  po  zamknięciu  sklepu  Shane 

położyła  się  na  moment  i  zdrzemnęła.  Bardziej  rozbawiony  niż  wystraszony  otworzył  drzwi 

sypialni. Uśmiech znikł z jego twarzy, kiedy zobaczył Shane zwiniętą na fotelu. 

Panujący w pokoju mrok rozpraszały tylko wpadające przez okno promienie księżyca. 

Shane  nie  spała,  po  prostu  siedziała  skulona,  z  głową  wspartą  na  podłokietniku.  Nigdy  nie 

widział  jej  w  takim  stanie.  Wyglądała  na  zagubioną.  Nie,  na  osobę  chorą,  cierpiącą. 

Spojrzenie  miała  tępe,  oczy  bez  blasku,  twarz  trupiobladą.  Z  drugiej  strony  podejrzewał,  że 

nawet gdyby była powalona chorobą, nie straciłaby ochoty do życia. 

Znalazł  się  przy  niej  w  dwóch  susach.  Nie  podniosła  głowy,  nie  zareagowała,  kiedy 

wymówił jej imię. Kucając przed fotelem, ujął w ręce jej chłodne dłonie. 

- Shane. 

Przez kilka sekund wpatrywała się w niego niewidzącym wzrokiem, po czym - jakby 

nagle pękła tama - rzuciła mu się w ramiona. 

- Vance! Och, Vance. 

Drżała  na  całym  ciele,  ale  nie  płakała.  Przyciskając  twarz  do  piersi  Vance'a,  powoli 

tajała; wychodziła z odrętwienia, w jakie zapadła po wcześniejszym ataku płaczu. A on tulił 

ją do siebie, ogrzewał swym ciepłem i o nic nie pytał. 

- Vance, jak dobrze, że jesteś. Tak bardzo cię potrzebuję. 

Słowa  te  wywarły  na  nim  ogromne  wrażenie,  niemal  większe  niż  wcześniejsza 

deklaracja miłości. Dotąd sądził, że to on jej potrzebuje. Teraz przekonał się, że on również 

może służyć jej wsparciem i pomocą. 

-  Shane,  co  się  stało?  -  Odsunął  się  parę  centymetrów,  by  spojrzeć  jej  w  oczy.  - 

Możesz mi powiedzieć? 

Z trudem wciągnęła powietrze. Mówienie kosztowało ją wiele wysiłku. 

- Moja matka... 

background image

Delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy. 

- Jest chora? - spytał. 

- Nie! - krzyknęła. 

Zaskoczyło go to pełne furii zaprzeczenie. 

- Powiedz, co się stało - poprosił łagodnie. 

- Przy... przyjechała... - odparła szeptem, starając się nie stracić nad sobą panowania. 

- Tutaj? 

-  Tak.  Już  zamykałam  sklep.  Nie  spodziewałam  się...  Nie  pojawiła  się  na  pogrzebie, 

nawet nie odpisała na mój list. - Wbiła palce w jego dłoń. 

- Spotkałyście się po raz pierwszy od śmierci babci? - spytał cicho. 

-  Nie  widziałam  Anne  od  ponad  dwóch  lat  -  rzekła  suchym,  beznamiętnym  tonem, 

patrząc  Vance'owi  w  oczy.  -  Wyszła  za  mąż  za  swojego  agenta.  Teraz  się  rozwiedli,  więc 

przypomniała  sobie  o  mnie.  -  Potrząsnęła  głową.  -  Niemal  uwierzyłam  w  jej  szlachetne 

intencje  i  cudowną  przemianę.  Sądziłam,  że  porozmawiamy  od  serca,  że  wszystko  sobie 

wyjaśnimy. - Zacisnęła powieki. - Ale to była gra, te jej łzy, ta rozpacz. Błagała mnie, żebym 

jej  wybaczyła,  żebym  zrozumiała,  a  ja  naiwna...  -  Wzdrygnęła  się.  -  Nie  przyjechała  tu  z 

powodu babci. Nie przyjechała, żeby zobaczyć się ze mną... 

Kiedy otworzyła oczy, Vance ujrzał malujący się w nich ból. 

- A po co? - spytał, najwyższym wysiłkiem woli zachowując spokój. 

-  Po  pieniądze  -  odparła.  -  Myślała,  że  czeka  tu  na  nią  majątek.  Była  wściekła,  że 

babcia  wszystko  mi  zapisała  w  testamencie.  Nie  chciała  uwierzyć  w  moje  zapewnienia,  że 

cała  spuścizna  ogranicza  się  do  domu  i  ziemi.  Cholera!  Powinnam  była  wiedzieć!  -  Na 

moment  zamilkła.  -  To  nieprawda.  Wiedziałam  -  przyznała  cicho.  -  Zawsze  wiedziałam. 

Nigdy o nikogo się nie troszczyła. Miałam nadzieję, że może na swój sposób kochała chociaż 

babcię,  ale...  Kiedy  przybiegła  na  górę  i  zaczęła  grzebać  w  moim  biurku,  nie  wytrzymałam. 

Powiedziałam kilka przykrych rzeczy. I nie żałuję. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Oddałam jej 

połowę tego, co zostało, i kazałam się wynosić. 

- Dałaś jej pieniądze? - zdziwił się Vance. 

- Tak. Babcia tak samo by postąpiła. W końcu to moja matka. 

Przepełniła  go  wściekłość.  Z  trudem  pohamował  furię.  Zdawał  sobie  sprawę,  że 

wybuch złości na niewiele się zda. 

-  Nie,  to  nie  jest  twoja  matka  -  oznajmił  twardo,  a  kiedy  otworzyła  usta,  chcąc 

zaprotestować,  szybko  dodał:  -  Owszem,  urodziła  cię,  ale  wiesz,  że  to  nic  nie  znaczy.  To 

background image

tylko biologia. Kotki też rodzą kociaki. - Objął ją mocniej. - Przepraszam, słonko. Nie chcę ci 

sprawić jeszcze większego bólu, ale... 

-  Nie,  nie,  masz  rację.  -  Westchnęła  ciężko.  -  Prawdę  mówiąc,  rzadko  o  niej  myślę. 

Moje uczucia do niej... Po prostu babcia ją kochała i dlatego... 

- I dlatego cierpisz? Dlatego masz wyrzuty sumienia? 

-  Bo  jak  można  nie  chcieć  się  więcej  widzieć  z  własną  matką?  -  spytała.  -  Babcia 

zawsze... 

- Ty i twoja babcia to dwie różne osoby. Ale zastanów się, komu staruszka zapisała w 

spadku dom, ziemię, meble, pamiątki? 

- Wiem, ale... 

- Kiedy myślisz „matka”, kogo widzisz przed oczami? 

Utkwiła  w  nim  wzrok.  Łzy  wreszcie  popłynęły  jej  po  policzkach.  Bez  słowa  oparła 

głowę na ramieniu Vance'a. 

- Powiedziałam Anne, że jej nie kocham. I tak jest, ale... 

-  Nic  jej  nie  jesteś  winna.  -  Przytulił  ją  mocno.  -  Znam  się  na  wyrzutach  sumienia; 

potrafią gnębić człowieka, targać jego duszą. Nie pozwól, żeby cię zniszczyły. 

-  Kazałam  jej  trzymać  się  ode  mnie  z  daleka...  -  Ponownie  westchnęła.  -  Wątpię 

jednak, żeby usłuchała. 

- Chcesz tego? - spytał Vance. - Żeby znikła z twojego życia? 

- Och, tak. 

Przycisnął wargi do jej skroni, po czym wziął ją na ręce. 

- Jesteś wykończona. Prześpij się godzinkę... 

-  Nie,  nie  jestem  zmęczona  -  skłamała,  mimo  że  oczy  się  jej  kleiły.  -  Po  prostu  boli 

mnie głowa. A kolacja... 

-  Wyłączyłem  piekarnik  -  oznajmił,  przenosząc  ją  do  łóżka.  -  Zjemy  później.  - 

Odrzuciwszy kołdrę, położył Shane na chłodnym prześcieradle. - Zaraz ci przyniosę aspirynę. 

Kiedy chciał ją przykryć, złapała go za rękę. 

- Vance... nie chodź. Zostań ze mną. 

Uśmiechnąwszy się, pogładził ją po policzku. 

- Dobrze, słoneczko. - Zsunął buty i wyciągnął się obok na materacu. - Spróbuj zasnąć 

- szepnął, zgarniając ją w ramiona. - Będę przy tobie. 

Westchnęła  głęboko,  po  czym  zamknęła  oczy.  Poczuł  na  skórze  lekkie  muśnięcie  jej 

rzęs. 

background image

Nie  miał  pojęcia,  jak  długo  leżeli  przytuleni.  Shane  przestała  dygotać;  oddychała 

wolno, równomiernie. 

Trzymając  ją  w  objęciach,  opuszkiem  palca  gładził  jej  skroń.  Zrozumiał,  że  kogoś  o 

tak  szlachetnym  sercu  równie  łatwo  skrzywdzić,  jak  uszczęśliwić.  Jak  to  możliwe,  pytał 

siebie,  aby  dziecko  pozbawione  miłości  matczynej  wyrosło  na  osobę  tak  radosną  i  pełną 

ż

ycia?  Aż  dziw,  że  nic  jej  dotąd  nie  załamało,  ani  odtrącenie  przez  matkę,  ani  zerwane 

zaręczyny, ani śmierć ukochanej babci. 

Dziś  jednak  czara  goryczy  się  przelała.  Dziś  Shane  potrzebowała  pomocy  kogoś 

bliskiego.  Cieszył  się,  że  to  właśnie  on  może  ukoić  jej  ból.  Instynktownie  przytulił  się 

mocniej,  jakby  chciał  ją  ochronić  przed  wszelkim  złem.  Podjął  też  postanowienie:  już  nikt 

nigdy nie zada jej takiego bólu, jakiego dziś doznała od Anne Abbott. On się o to postara. 

- Vance... 

Wydawało  mu  się,  że  wymówiła  przez  sen  jego  imię.  Delikatnie,  by  jej  nie  zbudzić, 

pocałował ją w czubek głowy. 

- Vance... - Zmieniwszy pozycję, popatrzyła na niego lśniącymi w ciemności oczami. - 

Kochaj się ze mną. 

Była to prośba nie tyle o namiętne pocałunki i karesy, ile raczej o bliskość i pociechę. 

Miał nadzieję, że zdoła okiełzać swe pożądanie i ograniczyć do delikatnych pieszczot. 

Leciutko  muskał  wargami  jej  policzek;  całował  ją  delikatnie,  niczego  nie  żądając  w 

zamian. Palcami gładził ją po twarzy i po karku, jakby wiedział, że właśnie tam tkwi źródło 

bólu. Powoli odprężała się. 

Zaczął  ją  rozbierać,  leniwie,  niespiesznie,  nie  starając  się  jej  podniecić.  Fizycznie  i 

emocjonalnie  była  zbyt  wycieńczona,  aby  odczuwać  pożądanie.  Całował  ją,  tulił,  ale  nic 

ponadto. A ona w jego pieszczotach znajdowała ukojenie. 

- Cii - szepnął, gdy chciała coś powiedzieć, i delikatnie przewrócił ją na brzuch. 

Opuszkami  palców  i  czubkiem  języka  masował  jej  ramiona  i  plecy.  Wyciągał  z  niej 

napięcie  i  smutek,  przywracał  radość  i  nadzieję.  Nie  sądziła,  że  miłość  może  być  tak 

cudowna, tak nieegoistyczna. 

Stare  łóżko  kołysało  się  i  cichutko  skrzypiało.  Shane  westchnęła  błogo.  Po  pewnym 

czasie poczuła pierwsze oznaki podniecenia. Coś w niej ożyło; oddech stał się przyśpieszony, 

serce zabiło mocniej. 

Spostrzegłszy  to,  Vance  odwrócił  ją  na  wznak  i  przywarł  ustami  do  jej  ust. 

Odwzajemniła pocałunek. Nie zmienił jednak tempa, jego ręce wciąż leniwie błądziły po jej 

ciele.  Pragnął  Shane,  lecz  wiedział,  że  pośpiech  jest  niewskazany;  że  dziś  jego  ruchy  i 

background image

pieszczoty  muszą  być  nienatarczywe.  Dziś  Shane  jest  jak  porcelanowa  figurka:  śliczna,  lecz 

krucha, ulotna jak promień księżyca. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Z  nieba  sypał  gęsty  śnieg,  zakrywając  czarną  nawierzchnię  szosy.  Ciemne,  bezlistne 

drzewa przybierały  fantazyjne, iskrzące się bielą  kształty. Wycieraczka miarowo przesuwała 

się  po  szybie.  Ani  bajkowy  krajobraz,  ani  wirujące  płatki  nie  cieszyły  siedzącego  za 

kierownicą Vance'a. Właściwie nawet ich nie dostrzegał. 

W  ciągu  dnia  odbył  parę  rozmów  telefonicznych,  z  których  dowiedział  się  nieco 

więcej na temat Anne Abbottt, czy też Anny Cross, bo tak brzmiał jej artystyczny pseudonim. 

Po  każdym  telefonie  jego  wściekłość  narastała.  Opisując  matkę,  Shane  była  stanowczo  zbyt 

wyrozumiała. 

Anne  Abbott  miała  za  sobą  trzy  burzliwe  małżeństwa.  Każdy  z  jej  mężów  związany 

był  z  przemysłem  filmowym.  I  każdego  starała  się  maksymalnie  wykorzystać,  zanim  go 

porzuciła  dla  nowego.  Ostatni  mąż,  Leslie  Stuart,  a  raczej  jego  prawnik,  okazał  się  jednak 

bardzo przebiegły. Anne zakończyła małżeństwo z takim samym stanem posiadania, z jakim 

je rozpoczęła. A ponieważ kochała rzeczy luksusowe, szybko popadła w długi. 

Pracowała  nieregularnie;  czasem  pojawiała  się  w  epizodach,  czasem  w  reklamach. 

Talentu  zbyt  wielkiego  nie  miała,  ale  dzięki  urodzie  wystąpiła  w  dwóch  czy  trzech  filmach 

pełnometrażowych.  Być  może  zatrudniano  by  ją  częściej,  gdyby  nie  jej  porywczy 

temperament  i  nadmierna  pewność  siebie.  Śmietanka  Hollywoodu  nie  tyle  ją  lubiła,  co 

tolerowała, a i to raczej ze względu na jej mężów i kochanków niż na przymioty charakteru. 

Informatorzy Vance'a odmalowali portret pięknej, okrutnej intrygantki. 

Jadąc  po  zasypanej  śniegiem  drodze,  rozmyślał  o  Shane.  Tulił  ją  przez  całą  noc, 

całował, pocieszał, słuchał, kiedy chciała się wygadać. Smutek malujący się w jej oczach na 

długo  pozostanie  w  jego  pamięci.  Rankiem  starała  się  być  pogodna,  ale  widział,  że  nadal 

dręczy ją niepokój. A także strach, że Anne wróci i znów będzie się naprzykrzać. On nie mógł 

zmienić  tego,  co  się  stało,  mógł  jednak  zapobiec  przyszłym  wizytom  matki.  I  właśnie  to 

zamierzał uczynić. 

Skręcił na placyk przed przydrożnym motelem i zaparkował. Przez chwilę siedział bez 

ruchu, obserwując wirujące śnieżynki. Przed wyruszeniem w drogę nawet chciał powiedzieć 

Shane,  że  jedzie  porozmawiać  z  jej  matką,  ale  potem  zrezygnował  z  tego  pomysłu. 

Podejrzewał, że stanowczo by się takiej rozmowie sprzeciwiła. Należała do kobiet, które same 

wolą  rozwiązywać  swoje  problemy.  Cenił  ją  za  to,  nawet  podziwiał,  ale  tym  razem 

postanowił ją wyręczyć. 

background image

Wysiadłszy z samochodu, ruszył po śliskim asfalcie do recepcji, by dowiedzieć się, w 

którym pokoju zatrzymała się Anne Abbott. Dziesięć minut później zastukał do jej drzwi. 

Wyraz  irytacji  widoczny  na  jej  twarzy  ustąpił  miejsca  zaciekawieniu.  Co  za  miła 

niespodzianka, pomyślała. 

Przyglądając  się  jej  chłodno,  Vance  stwierdził,  że  Shane  nie  przesadziła.  Anne 

faktycznie  była  niezwykle  piękną  kobietą  o  dużych  niebieskich  oczach  i  burzy  jasnych 

włosów.  Ubrana  w  obcisły  różowy  szlafrok  przestawiała  ponętny  widok.  Chociaż  wizualnie 

stanowiła  przeciwieństwo  śniadej,  kruczowłosej  Amelii,  wyczuł,  że  obie  są  ulepione  z  tej 

samej gliny. 

- Dobry wieczór. - Głos miała zmysłowy, lekko ochrypły, spojrzenie taksujące. 

Próbował  doszukać  się  jakiegoś  podobieństwa  między  matką  a  córką,  lecz  go  nie 

znalazł. Starając się ukryć wzgardę, rozciągnął wargi w uśmiechu. Bądź co bądź zależało mu 

na tym, by wejść do środka i odbyć z kobietą poważną rozmowę. 

- Dobry wieczór, pani Cross. 

Zauważył, że użycie jej artystycznego pseudonimu było mądrym posunięciem. Twarz 

kobiety rozjaśnił promienny uśmiech. 

- Czy my się znamy? - spytała, koniuszkiem języka dotykając górnej wargi. - Wydaje 

mi się, że już się kiedyś widzieliśmy, ale nie potrafię sobie przypomnieć gdzie... 

- Nazywam się Vance Banning - rzekł, nie spuszczając z niej oczu. - Mamy wspólnych 

znajomych. Hourbacków. 

-  Toda  i  Sheilę?  -  Chociaż  ich  nie  znosiła,  nadała  swemu  głosowi  entuzjastyczne 

brzmienie. - Ależ oczywiście! Proszę, niech pan wejdzie, zanim zamarznie pan na śmierć. Co 

za okropną pogodę mają w tej części Stanów. 

Zamknąwszy za nim drzwi, na moment się o nie oparła. Może, przemknęło jej przez 

myśl,  przyjazd  w  rodzinne  strony  okaże  się  jednak  przyjemnością,  a  nie  stratą  czasu.  Taki 

przystojniak dawno nie gościł w jej progach. W dodatku jeśli facet zna Hourbacków, istniała 

szansa, że podobnie jak oni, śpi na pieniądzach. 

-  Jakiż  ten  świat  jest  mały,  prawda?  -  Odgarnęła  za  ucho  kosmyk  włosów.  -  Proszę 

powiedzieć: jak się miewają Sheila i Tod? Nie widziałam ich od wieków. 

-  Doskonale.  Kiedy  z  nimi  rozmawiałem,  wspomnieli,  że  pani  tu  będzie.  -  Ponownie 

obdarzył ją uśmiechem. - Nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby do pani nie zajrzeć. 

- Och, błagam, mów mi po imieniu. Po prostu Anne. - Wzdychając ciężko, rozejrzała 

się po pokoju. - Przepraszam za tę ciasnotę, ale musiałam się tu zatrzymać, bo niedaleko mam 

background image

pewną  sprawę  do  załatwienia  i...  -  Wzruszyła  ramionami.  -  Mogłabym  ci  jednak 

zaproponować coś do picia. Mam whisky... 

Dochodziła dopiero jedenasta rano, ale Vance bez zmrużenia oka odparł: 

- Chętnie. Jeśli to nie kłopot. 

- Żaden. 

Zadowolona, że zapakowała na drogę jedwabny szlafrok i że jeszcze nie zdążyła go z 

siebie  zdjąć,  Anne  podeszła  do  stolika. Spojrzawszy  na  swoje  odbicie  w  lustrze,  utwierdziła 

się  w  przekonaniu,  że  wygląda  fantastycznie.  Całe  szczęście,  że  tuż  przed  pojawieniem  się 

Vance'a nałożyła na twarz makijaż. 

-  A  co  ciebie  sprowadza  do  nudnej  małej  mieściny?  -  spytała,  nalewając  alkohol  do 

szklanek. - Bo chyba nie pochodzisz z tych stron, prawda? 

- Interesy. - Skinieniem głowy podziękował za whisky. 

Anne na moment się zamyśliła, po czym nagle się rozpromieniła. 

-  Teraz  sobie  wszystko  przypominam!  Tod  często  o  tobie  mówił.  Jeśli  mnie  pamięć 

nie myli, jesteś właścicielem Riverton Construction? 

- Zgadza się. 

- No, no, jestem pod wrażeniem. - Oblizała wargi. - To jedna z największych firm w 

kraju. 

- Podobno. 

Przyglądała  mu  się  uważnie  znad  krawędzi  szklanki,  a  on  zastanawiał  się,  jak  długo 

będzie z nim flirtować, zanim spróbuje zarzucić na niego sieć. Gdyby nie była matką Shane, z 

przyjemnością pozwoliłby jej zrobić z siebie idiotkę. 

Usiadła  na  brzegu  łóżka  i  podniosła  szklankę  do  ust.  Ciekawa  była,  ile  czasu  minie, 

zanim zacznie się do niej dobierać. Czy bardzo powinna się bronić, nim w końcu mu ulegnie? 

- Powiedz, Vance, co mogę dla ciebie zrobić? 

Posłał jej lodowate spojrzenie. 

- Masz zostawić w spokoju Shane. 

W  innych  okolicznościach  grymas,  jaki  pojawił  się  na  jej  twarzy,  byłby  nawet 

komiczny. Anne wybałuszyła oczy, wykrzywiła usta. 

- O czym ty mówisz? 

- O Shane, twojej córce. 

- Wiem, kim jest Shane - odparowała. - Co ona ma z tobą wspólnego? 

- Zamierzam ją poślubić. 

Szok ustąpił miejsca wesołości. 

background image

- Kogo? Shane? A to dobre! Moja mała córeczka złowiła wielką rybę? Nie doceniłam 

tej smarkuli. - Wbiła w Vance'a przenikliwy wzrok. - Lub przeceniłam ciebie. 

Zacisnął dłoń na szklance. 

- Uważaj, Anne. 

Jego lodowate spojrzenie i zniżony do szeptu głos podziałały na nią otrzeźwiająco. 

- No dobrze, chcesz poślubić moją córkę. I co mi do tego? 

- Nic. Absolutnie nic. 

Wstała z łóżka, pod maską obojętności skrywając niepokój i złość. 

- Muszę do niej wpaść i jej pogratulować... 

Vance ujął ją lekko za łokieć. 

- Nie musisz. I nie wpadniesz. Spakujesz torby i wyjedziesz stąd. 

Wyszarpnęła mu się. 

- Co ty sobie myślisz? Że możesz mi rozkazywać? 

-  Radzić,  nie  rozkazywać  -  poprawił  ją.  -  I  dobrze  by  było,  żebyś  się  do  mojej  rady 

zastosowała. 

- Nie podoba mi się twój ton - warknęła. - Zamierzam odwiedzić córkę i... 

- Po co? Nie dostaniesz już ani grosza. Możesz być tego pewna. 

-  Nie  mam  pojęcia,  o  czym  ty  mówisz.  Gówniara  musiała  ci  naopowiadać  jakichś 

bzdur... 

-  Uważaj,  zanim  cokolwiek  więcej  powiesz  -  ostrzegł  ją  Vance.  -  Wczoraj,  zaraz  po 

twoim  wyjściu,  widziałem  się  z  Shane.  Wcale  nie  musiała  mi  nic  opowiadać.  -  Zmierzył  ją 

pogardliwym  spojrzeniem.  -  Znam  takie  kobiety  jak  ty,  Anne.  Nie  rób  sobie  nadziei,  bo 

więcej  pieniędzy  nie  dostaniesz.  A  czek  można  bez  trudu  zablokować,  więc...  Dobrze  ci 

radzę, pogódź się z tym, co masz, i wracaj do Kalifornii. 

Rozzłościły ją słowa o zablokowaniu czeku. Psiakrew, powinna była wcześniej wstać i 

udać się do banku! 

-  Zamierzam  zobaczyć  się  z  córką.  -  Przywołała  na  usta  szeroki  uśmiech.  -  I 

zamierzam wygarnąć jej, co myślę o jej guście, jeśli chodzi o facetów. 

Popatrzył na nią znużonym wzrokiem, co ją jeszcze bardziej zirytowało. 

- Nie zobaczysz się z Shane. 

- Nie możesz mi zabronić. 

-  Mogę.  I  zrobię  to.  Jeżeli  spróbujesz  się  z  nią  skontaktować,  jeżeli  zechcesz 

wyciągnąć  od  niej  choćby  jednego  dolara  albo  ją  skrzywdzić,  będziesz  miała  ze  mną  do 

czynienia. 

background image

Po raz pierwszy od przybycia Vance'a poczuła ukłucie strachu. Cofnęła się o krok. 

- Nie odważyłbyś się mnie tknąć. 

- Tak myślisz? Zresztą nie sądzę, żeby do tego doszło. - Odstawił na stolik szklankę z 

whisky.  -  Mam  wielu  znajomych  w  branży  filmowej,  Anne.  Starych  przyjaciół,  klientów, 

współpracowników. Wystarczy, że odpowiedniej osobie szepnę słówko, a na zawsze możesz 

pożegnać się z karierą. 

- Jak śmiesz mi grozić! - syknęła wściekła, a zarazem wystraszona. 

- To nie groźba, to obietnica - rzekł. - Jeżeli wyrządzisz Shane najmniejszą krzywdę, 

drogo za to zapłacisz. Ona nie jest ci nic winna. 

Anne Abbott postąpiła krok naprzód. 

-  Mam  prawo  do  połowy  spadku.  Majątek  mojej  babki  powinien  być  równo 

podzielony między nas dwie. 

Vance uniósł brwi. 

- Równo podzielony? Hm, musisz być bardzo zdesperowana, jeśli pięćdziesiąt procent 

majątku mogłoby cię zadowolić. - Wzruszył ramionami. - Ale nie zamierzam omawiać z tobą 

kwestii prawnych, a tym bardziej moralnych i etycznych. Po prostu przyjmij do wiadomości, 

ż

e to, co dostałaś wczoraj, to wszystko, co otrzymasz. Na więcej nie licz. 

Skierował się w stronę drzwi. Niczym tonący, który brzytwy się chwyta, Anne rzuciła 

się na łóżko i zaczęła szlochać. 

-  Och,  Vance,  nie  bądź  okrutny.  -  Utkwiła  w  nim  zaczerwienione  oczy.  -  Nie 

wzbraniaj mi spotkania z córką! To moje jedyne dziecko. 

Przez chwilę milczał, po czym pokiwał wolno głową. 

- Brawo. Jesteś znacznie lepszą aktorką niż piszą krytycy. - Zamykając za sobą drzwi, 

usłyszał brzęk tłuczonej szklanki. 

Anne poderwała się z łóżka, chwyciła drugą szklankę i nią też cisnęła w ścianę. Nikt 

nie  będzie  jej  groził!  Ani  się  z  niej  wyśmiewał,  dodała  w  myślach,  przypominając  sobie 

sardoniczne  spojrzenie  Vance'a.  Pożałuje  drań!  Już  ona  się  o  to  postara.  Usiadła  na  łóżku, 

próbując  odzyskać  spokój.  Musi  się  skupić,  zastanowić,  w  jaki  sposób  może  się  na  nim 

zemścić. 

Zacisnęła  powieki.  Skoncentruj  się!  Riverton  Construction,  Riverton  Construction, 

powtarzała  w  duchu.  Może  jakiś  skandal  się  tam  wydarzył?  Może...  Zniechęcona,  rzuciła 

poduszkę na podłogę. Psiakrew, nic jej nie przychodziło do głowy. Ale nic dziwnego. Nigdy 

wcześniej nie interesowała się jakąś durną firmą budującą centra handlowe i szpitale. 

background image

Chwyciła  drugą  poduszkę;  już  zamierzała  ją  cisnąć  przez  pokój,  kiedy  nagle  coś 

zaczęło kiełkować w jej pamięci. Zaraz, zaraz, skandal... związany nie z firmą, lecz... to było 

kilka  lat  temu...  Ludzie  na  przyjęciu  szeptali  o...  Cholera!  Nie  była  w  stanie  odtworzyć 

szczegółów. Może Sheila Hourback jej pomoże? Może to stare nudne babsko w końcu na coś 

się przyda? Zerwawszy się z łóżka, podbiegła do telefonu. 

 

Shane  z  zaaferowaniem  opowiadała  trzem  zasłuchanym  chłopcom  szczegółowy 

przebieg  bitwy  nad  potokiem  Antietam,  kiedy  do  sklepu  wmaszerował  Vance.  Posłała  mu 

uśmiech.  Głos  miała  rześki,  ale  wciąż  była  blada.  To  go  przekonało,  że  słusznie  postąpił, 

odwiedzając  jej  matkę.  Wiedział,  że  dziewczyna  wkrótce  dojdzie  do  siebie,  ale  nie  w  tym 

rzecz. Po prostu każdy ma kres wytrzymałości; ileś może znieść, a potem... 

Spostrzegłszy Pat, która odkurzała eksponaty, Vance podszedł się przywitać. 

- Hej. - Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Co u ciebie? 

-  W  porządku.  -  Zerknął  w  bok,  sprawdzając,  czy  Shane  wciąż  jest  zajęta.  -  Słuchaj, 

chciałem z tobą pogadać o tym komplecie mebli do jadalni. 

- No tak, jeszcze nie sprostowałam całego nieporozumienia. Shane mówiła... 

- Chcę go kupić. 

- Ty? 

- Tak, dla Shane. Pod choinkę. 

-  Ojej,  to  cudownie!  -  ucieszyła  się.  W  głębi  duszy  była  romantyczką.  -  Te  meble 

należały do jej babci. Shane je uwielbia. 

- Wiem. Mimo to uparła się je sprzedać. - Podniósł w zadumie porcelanową filiżankę. 

-  Z  kolei  ja  uparłem  się  je  kupić.  Ona  jednak  się  temu  stanowczo  sprzeciwia.  -  Mrugnął 

porozumiewawczo  do  dziewczyny.  -  Ale  przecież  nie  może  odmówić  przyjęcia  prezentu 

gwiazdkowego, prawda? 

- Prawda - przyznała z szerokim uśmiechem Pat, doceniając przebiegłość Vance'a. A 

zatem  w  plotkach,  które  krążą  po  miasteczku,  tkwi  ziarno  prawdy,  pomyślała  uradowana. 

Shane i Vance mają się ku sobie. - Tylko że... ten komplet jest piekielnie drogi. 

- Nie szkodzi. Zaraz wystawię ci czek... - Nagle Vance uzmysłowił sobie, że wkrótce 

cały  Sharpsburg  będzie  szumiał  o  jego  bogactwie.  Postanowił,  że  musi  jak  najszybciej 

porozmawiać  z  Shane.  -  Przyczep  kartkę  „Sprzedane”.  -  Zobaczywszy,  że  trzej  chłopcy 

szykują się do wyjścia, dodał pośpiesznie: - Ale nic nie mówi Shane. Chyba że sama spyta. 

-  W  porządku.  Zresztą  jeśli  spyta,  powiem,  że  klient  prosił  o  przechowanie  mebli  aż 

do świąt. 

background image

- Doskonały pomysł. Dzięki. 

-  Vance...  -  Pat  zniżyła  głos  do  szeptu.  -  Ona  jest  dziś  jakaś  smutna.  Może  byś  ją 

gdzieś zabrał i spróbował rozweselić? Albo... - urwała.  - Jak ty to  robisz, Shane? - zwróciła 

się do swojej szefowej. - Przez dwadzieścia minut te małe potworki słuchały cię z zapartym 

tchem. To synowie Clinta Drummonda - wyjaśniła Vance'owi. 

- Z powodu opadów śniegu zamknięto szkołę. - Shane odruchowo wyciągnęła rękę w 

stronę  Vance'a.  -  Chłopcy  przyszli  spytać  o  dokładny  przebieg  bitwy  nad  Antietam. 

Zamierzają urządzić własną. Na śnieżki. 

- Weź kurtkę - powiedział Vance, cmokając ją w czoło. 

- Co? 

- I czapkę. Na dworze jest zimno. 

Roześmiała się wesoło. 

- Wiem, głuptasie. Spadło już piętnaście centymetrów śniegu. 

-  Więc  powinniśmy  jak  najszybciej  ruszać.  -  Klepnął  ją  przyjaźnie  w  pupę.  -  I  nie 

zapomnij o śniegowcach. Tylko się pośpiesz. 

-  Przecież  jest  środek  dnia  -  sprzeciwiła  się.  -  Nie  mogę  zostawić  wszystkiego  na 

głowie Pat. 

- Wychodzimy w sprawach służbowych - oznajmił z powagą. - Musisz kupić choinkę. 

- Nie za wcześnie? 

-  Czy  nie  za  wcześnie?  -  Pokręcił  z  niedowierzaniem  głową.  -  Zostały  dwa  tygodnie 

do świąt. Większość przyzwoitych sklepów wystawiła choinkę już na początku grudnia. 

- Wiem, ale... 

-  Żadne  ale  -  przerwał.  -  Musisz  zadbać  o  świąteczny  wystrój.  Według  najnowszych 

badań,  w  świątecznie  udekorowanym  sklepie  ludzie  wydają  prawie  o  trzynaście  procent 

więcej niż w tym samym sklepie, kiedy nie jest udekorowany. 

Shane zmrużyła oczy. 

- Niby kto prowadził te badania? 

- Centrum Badań Atmosfery Świątecznej - odparł Vance. 

Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin wybuchnęła szczerym śmiechem. 

- Ale z ciebie kłamczuch! 

- Wcale nie. Zresztą co za różnica? Bierz kurtkę. 

- Ale, Vance... 

-  Och,  Shane,  nie  upieraj  się.  -  Pat  popchnęła  ją  lekko  w  stronę  schodów.  -  Przecież 

sama sobie poradzę. W taką pogodę klienci nie będą walić oknami i drzwiami. A poza tym - 

background image

dodała  przebiegle,  wyczuwając  nastrój  swojej  pracodawczyni  -  miło  by  było  mieć  drzewko. 

Przygotuję  dla  niego  miejsce  w  oknie,  dobrze?  -  Nie  czekając  na  odpowiedź,  zaczęła 

przesuwać meble. 

- Biegiem. I nie zapomnij o rękawiczkach - dorzucił Vance, kiedy Shane się zawahała. 

- No dobrze. - Poddała się. - Za moment wrócę. 

Dziesięć minut później siedziała obok Vance'a w jego furgonetce. 

-  Ojej,  jak  pięknie!  -  zawołała,  rozglądając  się  wokoło.  -  Uwielbiam  pierwszy  śnieg. 

Patrz, mali Drummondowie. 

Spojrzawszy  we  wskazanym  kierunku,  zobaczył  trzech  urwisów  okładających  się 

kulkami śnieżnymi. 

- Bitwa rozpoczęta. 

- Zdaje się, że generał Burnside ma problemy... - Popatrzyła ponownie na Vance'a. - O 

czym szeptałeś z Pat, kiedy poszłam na górę? 

- Próbowałem się z nią umówić na randkę. Ładna z niej dziewczyna. 

- Tak uważasz? Szkoda by było, gdyby przed samymi świętami straciła pracę. 

- Chciałem tylko nawiązać przyjazne stosunki... - Zatrzymawszy się przy znaku stopu, 

zgarnął  Shane  w  ramiona  i  pocałował.  -  Robisz  taką  zabawną  minę,  kiedy  usiłujesz  się  nie 

roześmiać. No, zrób ją jeszcze raz. 

Oswobodziła się z jego objęć. 

- Nie ma nic śmiesznego w wyrzucaniu ludzi z pracy - odparła, poprawiając czapkę. - 

Skręć w prawo. 

Nie posłuchał; zamiast tego ponownie ją pocałował. Ostry dźwięk klaksonu przywołał 

ich do porządku. Shane ponownie się zaśmiała. 

- No widzisz? Teraz szeryf cię zaaresztuje za zakłócanie ruchu drogowego. 

- Jeden niecierpliwy gość w buicku to za mało jak na ruch drogowy - oznajmił Vance, 

posłusznie skręcając. - Można spytać, dokąd jedziemy? 

-  Owszem.  Kilka  kilometrów  stąd  jest  takie  miejsce,  szkółka  leśna,  gdzie  można 

wykopać dla siebie drzewko. 

- Wykopać? - Popatrzył na nią z powątpiewaniem. 

-  Wykopać  -  powtórzyła.  -  Według  ostatnich  badań  prowadzonych  przez  grupę 

miłośników przyrody... 

- W porządku - przerwał jej. - Wykopiemy... 

Pochyliwszy się, pocałowała go w ramię. 

- Kocham cię, wiesz? 

background image

Kiedy dotarli do szkółki leśnej, opady śniegu zelżały. Shane chodziła od  drzewka do 

drzewka,  każde  dokładnie  oglądała  i  do  każdego  zgłaszała  jakieś  zastrzeżenia.  Twarz  miała 

zaczerwienioną z zimna, ale odzyskała dawny wigor. Vance z przyjemnością ją obserwował. 

Cieszył się, że tak prosta czynność jak wybór choinki sprawia jej tyle radości. 

- Ta! - zawołała, stając przy zgrabnej, rozłożystej sośnie. 

-  Na  moje  oko  niczym  się  nie  różni  od  pozostałych  pięciuset  -  mruknął  Vance, 

wbijając łopatę w zaśnieżoną ziemię. 

- Bo patrzysz okiem laika - stwierdziła protekcjonalnym tonem, po czym odskoczyła z 

piskiem, kiedy Vance chwycił garść śniegu i wtarł go jej w twarz. - W każdym razie - dodała 

po chwili, jakby nigdy nic - bierzemy tę sosnę. Kop. 

Cofnąwszy się, skrzyżowała ręce na piersi. 

- Tak jest, szefowo. Robi się. - Nagle coś sobie uświadomił. - Pewnie będziesz chciała, 

ż

ebym wykopał kolejny dół, w którym zasadzimy drzewko po świętach? 

- To świetny pomysł - przyklasnęła. - I znam doskonałe miejsce. Ale potrzebny będzie 

kilof, bo sporo tam kamieni. 

Ignorując  jęk  sprzeciwu  Vance'a,  wezwała  sprzedawcę,  który  starannie  owinął 

korzenie w brezent, następnie zapłaciła za drzewko i ruszyła z powrotem do samochodu. 

- Psiakrew, Shane. Chciałem ci zafundować choinkę. 

- Choinka ma być ozdobą sklepu - stwierdziła - dlatego zapłaciłam za nią z pieniędzy 

sklepowych. Tych samych, którymi płacę za nowy towar i za elektryczność. 

Zajechali  pod  dom.  Widząc  irytację  na  twarzy  Vance'a,  Shane  obeszła  furgonetkę  i 

pocałowała go w policzek. 

-  Nie  gniewaj  się.  Naprawdę  doceniam  twoje  dobre  chęci.  Jeśli  koniecznie  chcesz 

wydać pieniądze, kup mi coś innego. 

- Na przykład? 

-  Nie  wiem.  Zawsze  marzyłam  o  czymś  szalonym  i  ekstrawaganckim...  Może 

nauszniki z szynszyli? 

Z trudem zachował powagę. 

- Musiałabyś je nosić. 

Wspięła się na palce i nadstawiła usta do pocałunku. Kiedy pochylił się, wsunęła mu 

za  kołnierz  garść  śniegu.  Słysząc  siarczyste  przekleństwo,  zaczęła  uciekać.  Spodziewała  się 

dostać śnieżką w plecy, ale nie spodziewała się, że podcięta przez Vance'a wyląduje jak długa 

w białym puchu. 

background image

-  Och,  ty!  A  ja  myślałam,  że  jesteś  dżentelmenem!  -  krzyknęła,  wypluwając  z  ust 

ś

nieg. 

Vance siedział nieopodal, zaśmiewając się. 

- Zaśnieżona wyglądasz o wiele ponętniej niż zabłocona. 

Podniósłszy  się  na  kolana,  rzuciła  się  na  niego.  Stracił  równowagę  i  osunął  się  na 

plecy,  a  ona  zwaliła  mu  się  na  brzuch.  Zanim  zdołała  wstać,  Vance  przetoczył  się  i 

przygwoździł  ją  do  ziemi.  Wiedziała,  że  go  nie  pokona.  Zrezygnowana,  zamknęła  oczy  i 

czekała,  aż  natrze  jej  twarz  śniegiem.  Zamiast  zimnego  śniegu  poczuła  jednak  na  wargach 

ciepłe usta. Przyciągnęła go bliżej, gorliwie odwzajemniając pocałunek. 

- Poddajesz się? - zapytał. 

- Nie! - odparła, obejmując go jeszcze mocniej. 

Zapomniał  o  tym,  że  leżą  na  śniegu  w  biały  dzień.  Nie  czuł  zimna  ani  wilgoci, 

przeszkadzały mu tylko grube kurtki, szaliki, rękawice... 

- Pragnę cię - szepnął, na moment odrywając usta od jej warg. - Chciałbym się z tobą 

kochać, tu i teraz. 

Nagle w panującą wokół ciszę wdarł się szum nadjeżdżającego samochodu. 

-  Powinienem  był  cię  zabrać  do  siebie  -  mruknął,  pomagając  Shane  dźwignąć  się  na 

nogi. 

- Za dwie godziny zamykam - szepnęła mu do ucha. 

Podczas  gdy  Shane  zajmowała  się  klientami,  którzy  krążyli  po  sklepie,  wszystkiego 

dotykając,  a  niczego  nie  kupując,  Vance  zajął  się  choinką.  Umieścił  ją  w  donicy,  po  czym 

kierując się wskazówkami Shane, udał się na strych po pudła ze świątecznymi ozdobami. 

Zapadał zmierzch, kiedy znów zostali sami. Ponieważ Shane wciąż była blada, Vance 

zmusił  ją,  by  coś  przekąsiła,  zanim  przystąpią  do  ubierania  choinki.  Zjedli  po  kawałku 

pieczeni, której wczoraj żadne z nich nie tknęło. 

Siedząc przy stole, Shane znów przypomniała sobie wizytę matki. Próbowała odpędzić 

od siebie ponure myśli, ukryć przygnębienie. Szczebiotała wesoło, na siłę udając, że wszystko 

jest w porządku. 

- Przestań. - Vance ujął ją za rękę. - Przy mnie nie musisz udawać. 

Uścisnęła jego dłoń. 

- Wiem. Po prostu czasem nachodzi mnie chandra... 

- Jestem przy tobie. Zawsze możesz się na mnie wesprzeć. - Podniósł jej rękę do ust. 

- Przytul mnie - poprosiła drżącym głosem. 

Wziął ją w objęcia i przytulił. Po chwili poczuł, jak Shane się odpręża. 

background image

- Zachowuję się jak idiotka. Nie cierpię tego. 

- Nie mów tak. - Nagle podjął decyzję: nie będzie miał przed nią żadnych tajemnic. - 

Słuchaj, dziś rano widziałem się z twoją matką. 

- Co takiego? 

-  Nie  zamierzam  patrzeć,  jak  przez  nią  cierpisz. Dałem  jej  wyraźnie  do  zrozumienia, 

ż

e jeżeli znów zacznie ci się naprzykrzać, będzie miała ze mną do czynienia. 

Odwróciła głowę. 

- Nie powinieneś był... 

- Kocham cię, Shane! - przerwał jej. - Nie licz na to, że pozwolę jej, aby cię niszczyła i 

unieszczęśliwiała. 

- Sama sobie poradzę, Vance. 

- Nie. - Obrócił ją twarzą do siebie. - Z wieloma sprawami świetnie sobie radzisz, ale z 

nią nie zdołasz wygrać. Ona stosuje paskudne metody walki. - Pogładził ją palcem po brodzie. 

- A gdybym to ja cierpiał, co byś zrobiła? 

-  Mam  nadzieję  -  odparła  po  chwili  zadumy  -  że  postąpiłabym  tak  samo  jak  ty. 

Dziękuję. - Pocałowała go lekko w usta. - Ale nie opowiadaj mi o spotkaniu z Anne, dobrze? 

Resztę dnia chcę spędzić w przyjemnym nastroju. 

-  Dobrze,  dziś  już  żadnych  więcej  ponurości  -  przyrzekł,  odkładając  zwierzenia  na 

później. 

- Ubierzemy choinkę - powiedziała. - A potem będziemy się pod nią kochać. 

-  Nie  zgłaszam  sprzeciwu  -  rzekł  z  uśmiechem.  -  Ale  może  by  odwrócić  kolejność? 

Najpierw pieszczoty, a potem choinka? 

- Bez lampek nie będzie świątecznej atmosfery - oznajmiła z powagą, otwierając pudła 

z dekoracjami. 

- Chcesz się założyć? 

-  Nie.  -  Roześmiała  się  wesoło.  -  Ale  najpierw  lampki.  -  Wyciągnęła  starannie 

zwinięty sznur. 

Z  każdą  ozdobą  wiązała  się  jakaś  anegdota.  Przez  godzinę  Shane  snuła  opowieści. 

Wydobywszy  z  pudła  czerwoną,  aksamitną  gwiazdę,  przypomniała  sobie,  jak  ją  robiła  dla 

babci. Łzy stanęły jej w oczach. Bała się świąt Bożego Narodzenia. Chyba nie zdołałaby ich 

spędzić w samotności. Nie byłaby w stanie kupić drzewka, powiesić bombek... 

Patrzyła, jak Vance zawiesza srebrzyste łańcuchy. Babcia na pewno by go pokochała, 

przemknęło  jej  przez  myśl.  A  on  ją.  Szkoda,  że  dwie  osoby,  które  kochała  najbardziej  w 

ś

wiecie, nigdy się nie spotkały. 

background image

Zadumała  się.  Jeśli  wkrótce  Vance  nie  poprosi  mnie  o  rękę,  sama  mu  się  oświadczę, 

postanowiła. Posłała mu figlarny uśmiech. 

- O czym myślisz? - spytał. 

- O niczym - skłamała. Odeszła parę kroków, żeby obejrzeć całość. - Idealnie. 

Zadowolona  skinęła  głową,  po  czym  wyjęła  starą  srebrną  gwiazdę,  która  zawsze 

zdobiła czubek drzewka. 

- Bez drabiny jej nie umocuję - oświadczył Vance. 

- E, wystarczy, jak ci usiądę na ramionach. 

- Na górze jest drabina... 

- Och, nie marudź. - Wskoczyła mu zgrabnie na barana, nogami ścisnęła go w pasie, 

po czym zaczęła wspinać się wyżej, na ramiona. - Teraz sięgniemy bez problemu. No dobra, 

daj gwiazdę. 

Podał jej ozdobę i z całej siły przytrzymał ją za kolana. 

- Psiakość, Shane. Nie przechylaj się tak mocno, bo zaraz runiesz. 

-  Nie  bądź  śmieszny.  Mam  znakomite  poczucie  równowagi.  O,  już!  -  zawołała, 

nasadziwszy gwiazdę. Z rękami wspartymi na biodrach, przez moment podziwiała swe dzieło. 

- Wygląda przepięknie. I całym pokoju unosi się leśny zapach. 

- Trzeba zgasić górne światło. 

Z  Shane  na  ramionach  podszedł  do  ściany  i  nacisnął  kontakt.  Drzewko  przystrojone 

kolorowymi lampkami jakby odżyło w ciemnościach. 

- Och, tak. Tak jest cudownie. 

-  Nie...  -  Vance  ułożył  Shane  na  dywanie  przed  choinką.  -  Dopiero  teraz  jest 

cudownie. 

Dziś  oboje  byli  niecierpliwi.  Zdzierali  z  siebie  ubranie,  nie  potrafiąc  ukryć 

podniecenia. Nie zwracali uwagi na kolorowe światełka i żywiczny zapach, tak jak wcześniej, 

leżąc przed domem, nie zwracali uwagi na zimny śnieg. 

Byli sami. Byli razem. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Nazajutrz  nie  mogła  się  skupić  na  pracy.  Mimo  że  sprzedała  kilka  rzeczy,  między 

innymi stolik z opuszczanym blatem, który przez wiele godzin mozolnie odnawiała, od rana 

myślami  była  gdzie  indziej.  Może  dlatego  nie  zauważyła  karteczki  z  napisem  „Sprzedane”, 

którą Pat przyczepiła do kompletu hepplewhite'a w miejsce kartki z ceną. 

Vance.  Bez  przerwy  o  nim  myślała.  Przyłapała  się  na  tym,  że  co  rusz  zerka  na 

choinkę. Nigdy w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że może doświadczyć czegoś 

tak wspaniałego. Każdy jego dotyk, każdy pocałunek był nowym odkryciem. A jednocześnie 

miała wrażenie, jakby znali się od lat. 

Wiedziała,  że  łączy  ich  prawdziwe  uczucie,  głębokie  i  trwałe.  Nie  był  to  żaden 

przelotny  romans.  Ponownie  zerknąwszy  na  świątecznie  przystrojoną  choinkę,  uświadomiła 

sobie, że jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. 

- Proszę pani! - zawołała niecierpliwie klientka rozważająca zakup krzesła z wysokim 

zapieckiem. 

-  Przepraszam.  -  Uśmiech  na  twarzy  Shane  wciąż  nosił  ślady  rozmarzenia.  -  Piękne 

krzesło, prawda? Siedzisko poddano konserwacji, zmieniono plecionkę... - Odwróciła mebel 

do góry nogami, demonstrując dobrze wykonaną robotę. 

- No tak, bardzo mi się podoba. - Kobieta zawahała się. - Tylko cena... 

Wzdychając w duchu, Shane przystąpiła do negocjacji. 

Około południa ruch w sklepie zmalał. Poranny utarg może nie był oszałamiający, ale 

na tyle duży, że przestała się martwić o swój stan finansów, uszczuplony o kwotę wypłaconą 

matce.  Poza  tym  zbliżają  się  święta,  ludzie  kupują  prezenty.  Wystarczy  kilka  większych 

transakcji, aby oddalić widmo bankructwa. Nie zależało jej na wzbogaceniu się, po prostu nie 

chciała mieć długów. 

Jeśli  zaś  chodzi  o  życie  osobiste,  to  zamierzała  poślubić  Vance'a.  Może  duma  nie 

pozwalała mu prosić jej o rękę; bądź co bądź, nie mając stałej pracy, mógł się obawiać, że nie 

zarobi  na  utrzymanie.  Ale  to  nic.  Ona  go  przekona,  że  jednak  powinni  być  razem. 

Postanowiła jeszcze dziś odbyć z nim rozmowę. Dziś nic nie może pójść źle. Czuła to. Tak, 

oświadczy się mężczyźnie, którego kocha, a potem... 

- Pat, poradzisz sobie, jeśli zostawię cię samą na godzinę? 

- Pewnie. Zresztą niewiele się dzieje. - Szwagierka Donny podniosła wzrok znad stołu, 

który polerowała. - Wybierasz się na kolejną aukcję? 

background image

- Nie. Na piknik. 

W  niecałe  dziesięć  minut  przygotowała  kosz  z  prowiantem.  Butelka  zimnego  chablis 

nie  bardzo  pasowała  do  kanapek  z  masłem  orzechowym,  ale  akurat  tym  się  Shane  nie 

przejmowała. Wybiegając z domu, wyobraziła sobie, jak przed kominkiem w salonie Vance'a 

rozkłada na podłodze kraciasty obrus. 

Zeszła  z  ganku  na  mokry  śnieg.  Idealny  dzień  na  piknik,  pomyślała,  wymachując 

koszem.  Iskrzące  się  bielą  szczyty  gór,  pozbawione  liści  drzewa,  błękitne  niebo,  cisza 

przerywana  melodyjnym  odgłosem  kapania  z  dachu  oraz  szumem  strumyka  pod  cienką 

warstwą  lodu.  Na  moment  przystanęła,  wsłuchując  się  w  mieszaninę  dźwięków.  Uczucie 

euforii narastało. 

I nagle panujący wokół spokój zakłócił warkot silnika. Shane obejrzała się przez ramię 

i  kiedy  rozpoznała  samochód  Anne,  przystanęła  w  pół  kroku.  Radość,  jaka  towarzyszyła  jej 

od rana, ulotniła się. 

Anne Abbott, ubrana w futro z lisa, kapelusz oraz botki z cielęcej skóry, z wdziękiem 

brnęła  przez  śnieżną  breję,  uśmiechając  się  z  zadowoleniem.  W  jej  uszach  połyskiwały 

kolczyki z rubinami - lub doskonałą imitacją. Swoim zwyczajem, musnęła córkę w policzek, 

mimo że ta tkwiła bez ruchu, nie kryjąc niechęci. Po chwili Shane postawiła kosz na dolnym 

stopniu ganku. 

- Złotko, musiałam wpaść do ciebie przed wyjazdem - oznajmiła Anne z promiennym 

uśmiechem. 

- Wracasz do Kalifornii? 

- Tak. Dostałam wspaniały scenariusz. Najbliższych kilka tygodni spędzę na planie... - 

Wzruszyła ramionami. - Ale nie po to przyjechałam. 

Shane wpatrywała się w matkę z niedowierzaniem. Ta kobieta jest kompletnie wyzuta 

z uczuć, pomyślała; zachowuje się tak, jakby ohydny incydent sprzed paru dni nigdy się nie 

wydarzył. Najwyraźniej nic dla niej nie znaczył. 

- A po co? 

- No jak to po co? Żeby ci pogratulować! 

- Pogratulować? - Shane uniosła brwi. 

Może  odziedziczyła  jakieś  geny  po  Anne  Abbott,  ale  to  o  niczym  nie  świadczy.  Nie 

geny tworzą więź między matką a córką, lecz miłość, a przynajmniej szacunek. 

- Nie sądziłam, że cię na to stać, moja mała. Jestem mile zaskoczona. 

- O co ci chodzi, Anne? - Shane westchnęła. - Właśnie wychodziłam. Nie mam czasu 

na... 

background image

-  Och,  nie  złość  się  -  przerwała  jej  matka.  -  Naprawdę  się  cieszę,  że  przygruchałaś 

sobie takiego faceta. 

- Słucham? - spytała lodowatym tonem. - Jakiego faceta? 

- Vance'a Banninga, złotko. Świetna partia! 

- Nigdy bym go tak nie określiła. - Shane schyliła się po koszyk. 

- Lepszej nie można trafić! Prezes Riverton Construction to wielka zdobycz. 

Palce Shane znieruchomiały na rączce od koszyka. Prostując się, popatrzyła matce  w 

oczy. 

- O czym ty mówisz? 

- O twoim niebywałym farcie. Ten facet ma forsy jak lodu. Jeśli dalej będziesz chciała 

zajmować  się  antykami,  możesz  sobie  nimi  zapełnić  cały  pałac.  -  Anne  roześmiała  się 

perliście.  -  I  kto  by  pomyślał?  Moja  niewinna  córeczka  zarzuca  wędkę  i  od  razu  wyławia 

rekina!  Gdybym  miała  więcej  czasu,  nalegałabym,  żebyś  zdradziła  mi  tajemnicę  swojego 

sukcesu... 

- Nie wiem, o czym mówisz - wymamrotała Shane. Najchętniej wzięłaby nogi za pas i 

uciekła, ale nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. 

-  Diabli  wiedzą,  dlaczego  postanowił  zaszyć  się  na  zadupiu  -  ciągnęła  Anne.  -  Ale 

ciesz  się,  że  tak  się  stało.  Pewnie  zatrzyma  tę  swoją  wiejską  ruderę,  prawda?  I  będziecie  tu 

przyjeżdżać, kiedy zmęczy was wytworne życie w Waszyngtonie? - Wyobraziła sobie okazałą 

rezydencję,  w  której  zamieszka  jej  córka,  liczną  służbę,  wspaniałe  przyjęcia.  -  Wprost  nie 

mogłam  uwierzyć,  kiedy  dowiedziałam  się,  że  upolowałaś  właściciela  największej  firmy 

budowlanej w kraju. 

- Riverton Construction... - powtórzyła szeptem Shane. 

-  Tak,  złotko.  Co  prawda  trochę  się  lękam,  jak  ty  sobie  poradzisz  w  jego  świecie...  - 

Zawiesiła  głos,  szykując  się  do  zadania  ostatecznego  ciosu.  -  Szkoda  tylko,  że  w  życiu 

Banninga miał miejsce ten brzydki skandal... - Utkwiła wzrok w córce. - Mam na myśli jego 

pierwszą żonę. Straszna sprawa. 

- Żonę? - szepnęła Shane. Miała wrażenie, że za moment zemdleje. - Żonę Vance'a? 

- Tylko mi nie mów, że ci o niej nie wspomniał! - Anne potrząsnęła ze współczuciem 

głową. Właśnie na taką reakcję liczyła. - To okropne! I takie typowe, nie uważasz? Kłamstwo 

zwykle  ma  krótkie  nogi...  -  Westchnęła  z  dezaprobatą,  ciesząc  się  na  myśl  o  tym,  co  czeka 

Vance'a.  O  uczuciach  córki  w  ogóle  nie  myślała.  -  W  porządku,  nie  chciał  wyjawiać  ci 

wszystkich  koszmarnych  szczegółów,  ale  przynajmniej  mógł  powiedzieć,  że  już  raz  był 

ż

onaty. 

background image

- Nie... - Shane z trudem przełknęła ślinę. - Nie rozumiem. 

- Żona Vance'a odznaczała się wielką urodą - ciągnęła Anne. - Była piękna, może zbyt 

piękna.  -  Na  moment  urwała.  -  Kochanek  strzelił  jej  prosto  w  serce.  Taka  jest  wersja 

Banningów. 

Widząc  szok  malujący  się  na  twarzy  córki,  poczuła  głęboką  satysfakcję.  O  tak, 

pomyślała, nie będzie mnie Vance Banning szantażował! 

-  Szybko  całą  sprawę  wyciszyli.  -  Machnęła  lekceważąco  dłonią.  -  No  cóż,  czas  na 

mnie.  Nie  chcę  się  spóźnić  na  samolot.  Ciao,  złotko.  Pilnuj  dobrze  swego  milionera. 

Podejrzewam, że wiele kobiet chętnie by ci go ukradło... - Przyłożyła rękę do włosów córki. - 

Pewnie  Banningowi  twoja  fryzura  wydaje  się  urocza,  ale  na  miłość  boską,  dziecko,  idź  do 

fryzjera.  I  zadbaj  o  to,  żeby  twój  bogacz,  zanim  się  tobą  znudzi,  dał  ci  pierścionek 

zaręczynowy... 

Cmoknąwszy  córkę  w  policzek,  ruszyła  pośpiesznie  do  samochodu,  zadowolona,  że 

udało jej się zemścić na Vansie za doznane upokorzenie. 

Shane  tkwiła  w  miejscu  jak  skamieniała.  Patrzyła  na  matkę,  ale  jej  nie  widziała.  Nic 

nie widziała. Zszokowana, nawet nie czuła bólu. 

Promienie  słońca  iskrzyły  się  na  śniegu.  Chłodny  wiatr  targał  połami  kurtki. 

Czerwony kardynał sfrunął z wyższej  gałęzi i osiadł wygodnie na niższej. Do Shane nic nie 

docierało. 

Dopiero  po  paru  minutach  tryby  w  jej  głowie  zaczęły  się  wolno  obracać.  To 

nieprawda,  powiedziała  do  siebie.  Z  jakiegoś  powodu  matka  ją  okłamała;  wyssała  sobie 

wszystko  z  palca.  Vance  prezesem  Rivertonu?  Nie.  Twierdził,  że  jest  stolarzem.  Na  własne 

oczy  widziała,  jak  piłuje,  hebluje...  Sama  zaproponowała  mu  pracę,  którą  ochoczo  przyjął. 

Nie pracowałby u niej, gdyby to, co Anne mówiła, było prawdą. 

Już raz był żonaty? Nie, przecież by jej powiedział. Kochał ją. Nie okłamywałby jej. 

Po co udawałby stolarza, gdyby był szefem jednej z największych firm budowlanych w kraju? 

To nie ma sensu. 

Nagle na końcu ścieżki zobaczyła Vance'a. I kiedy obserwowała go, zbliżającego się, 

raptem wszystko zaczęło jej się w głowie układać. Boże, jaka była głupia! 

Spostrzegłszy  ją,  Vance  uśmiechnął  się  i  przyspieszył  kroku.  Dzieliło  ich  jeszcze  z 

dziesięć  metrów,  kiedy  zauważył  zbolały  wyraz  jej  twarzy  -  taki  sam  jak  przed  paroma 

dniami. 

- Shane? 

Ostatnich kilka metrów podbiegł. Cofnęła się. 

background image

-  Kłamca  -  wyszeptała.  Jej  oczy  oskarżały  go,  a  jednocześnie  błagały,  by  temu 

zaprzeczył. - Wszystko, co mówiłeś... to same kłamstwa. 

- Shane... 

- Nie! Nie dotykaj mnie! 

Ręka,  którą  do  niej  wyciągnął,  zawisła  w  powietrzu.  Domyślił  się,  że  dziewczyna 

poznała prawdę. 

- Pozwól mi wytłumaczyć. 

-  Wytłumaczyć?  -  Przeczesała  palcami  włosy.  -  Jak?  Co?  To,  że  udawałeś  kogoś 

innego?  To,  że  mi  nie  powiedziałeś  o  Rivertonie?  Ani  o  tym,  że  miałeś  żonę?  Ufałam  ci... 

Boże, jak mogłam być taką idiotką! 

Ze złością jakoś by sobie poradził. Ale z rozpaczą i zwątpieniem nie umiał. 

- Powiedziałbym ci, Shane. Zamierzałem... 

- Zamierzałeś? - Roześmiała się nerwowo. - Kiedy? Gdyby znudziła ci się zabawa w 

stolarza? 

- Ja... nie oszukałem cię. 

-  Nie?  -  Oczy  lśniły  jej  od  łez.  -  Pozwoliłeś,  żebym  cię  u  siebie  zatrudniła.  Żebym 

płaciła ci sześć dolarów za godzinę. Żebym... 

-  Nie  chciałem  twoich  pieniędzy.  Próbowałem  ci  to  wyjaśnić,  ale  nie  słuchałaś.  - 

Odwrócił  się,  usiłując  ukryć  zdenerwowanie.  -  Czeki  leżą  zdeponowane  na  koncie,  które 

założyłem na twoje nazwisko. 

-  Jak  śmiesz!  -  krzyknęła.  Zdrada,  jakiej  się  wobec  niej  dopuścił,  przepełniała  ją 

piekącym  bólem.  -  Jak  śmiesz  się  ze  mnie  naigrawać!  Wierzyłam  ci!  Wierzyłam  w  każde 

twoje słowo. Myślałam, że... że ci pomagam, a ty się ze mnie śmiałeś! 

-  Nigdy  się  z  ciebie  nie  śmiałem.  -  Chociaż  prosiła,  by  jej  nie  dotykał,  chwycił  ją  za 

ramiona. - Dobrze o tym wiesz. 

- W twarz nie, ale za moimi plecami... Boże, jakiś ty cwany, Vance! Jaki przebiegły! - 

Załkała. 

- Shane, gdybyś wiedziała, dlaczego tu przyjechałem, dlaczego chciałem odpocząć od 

firmy...  Zrozum,  to  nie  miało  z  tobą  nic  wspólnego.  Przyjechałem...  Nie  sądziłem,  że  się 

zakocham! 

-  Zakochasz?  Chciałeś  zabić  nudę!  I  postanowiłeś  zabawić  się  głupią  wiejską 

dziewuchą! 

-  To  nie  tak!  -  Oburzony  tym,  co  Shane  wygaduje,  ponownie  nią  potrząsnął.  -  Sama 

nie wierzysz w to, co mówisz. 

background image

Łzy trysnęły jej z oczu. 

-  Tak  ochoczo  poszłam  z  tobą  do  łóżka.  Ty  potworze!  -  Usiłowała  go  od  siebie 

odepchnąć. - Nie miałam przed tobą żadnych tajemnic. 

- A ja miałem - przyznał, z trudem dobywając głos. - Lecz kierowały mną... 

-  Wiedziałeś,  jak  bardzo  cię  kocham!  -  przerwała  mu.  -  Jak  bardzo  pragnę! 

Wykorzystałeś mnie! Boże, jaka byłam głupia. 

Zaczęła  szlochać.  Vance  z  całej  siły  przytulił  ją  do  siebie.  Sądził,  że  jeśli  zdoła  ją 

uspokoić, to uda mu się również wszystko jej wytłumaczyć. 

- Puść mnie! - Próbowała się wyrwać. - Nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy w nic ci nie 

uwierzę. Cholera jasna, puść mnie! 

- Dobrze, ale najpierw mnie wysłuchaj. 

- Nie! Nie będę słuchała kolejnych kłamstw. Nie pozwolę znów zrobić z siebie idiotki. 

Zabawiałeś się mną, urozmaicałeś sobie pobyt na wsi! 

Popatrzył jej prosto w twarz. 

- Wiesz, że to nieprawda. 

Nagle przestała się szamotać. Jej spojrzenie stało się chłodne. Dopiero teraz naprawdę 

się wystraszył. 

- Nie wiem. Nie znam cię - oznajmiła cicho. 

- Shane... 

- Zabierz ręce. - Głos miała beznamiętny. 

Poczuł, jak zaciśnięte na jej ramionach palce się prostują. Shane się cofnęła. 

- Odejdź i zostaw mnie w spokoju. Nie życzę sobie twoich wizyt - dodała oschle. - Już 

nigdy więcej nie chcę cię widzieć. 

Odwróciła się, weszła na ganek i zatrzasnęła za sobą drzwi. Nastała cisza jak makiem 

zasiał. 

 

Zakorkowane  ulice,  padający  nieustannie  gęsty  śnieg,  Święty  Mikołaj,  który 

wymachując  dzwonkiem,  dziękuje  za  datki  wrzucane  do  wiaderka  -  to  wszystko  Vance 

obserwował z okna swego eleganckiego gabinetu. 

Wziął  udział  w  dorocznym  przyjęciu  gwiazdkowym  organizowanym  przez  własną 

firmę. Przyjęcie  wciąż trwało; pracownicy  bawili się w dużej sali konferencyjnej na trzecim 

piętrze.  Potem  rozejdą  się  do  domów,  by  spędzić  Wigilię  z  rodziną  lub  przyjaciółmi,  a  on... 

Dostał  wiele  zaproszeń  na  wieczór,  lecz  z  żadnego  nie  zamierzał  skorzystać.  Jako  szef 

background image

Rivertonu musiał spełnić swój obowiązek, pojawić się na przyjęciu, złożyć życzenia. Ale nie 

miał ochoty na dalsze ucztowanie i rozmowy o niczym. Bez Shane życie straciło blask. 

Dwa  tygodnie.  Tyle  minęło  od  jego  powrotu  do  Waszyngtonu.  W  tym  czasie  zdołał 

wyjaśnić  kilka  spornych  kwestii  w  kontraktach,  przygotować  ofertę  na  budowę  skrzydła 

szpitala  w  Wirginii,  zwołać  zebranie  zarządu  i  wykonać  mnóstwo  papierkowej  roboty.  Dni 

miał zajęte od rana do wieczora, praca jednak nie dawała mu wytchnienia. Nieustannie myślał 

o Shane. 

Odwróciwszy  się  od  okna,  usiadł  przy  masywnym  dębowym  biurku.  Na  blacie  nie 

leżało nic. Wszystko, co było do zrobienia, zostało zrobione. Zastanawiał się, czy korzystając 

z  wolnego  czasu,  nie  polecieć  do  Des  Moines  i  sprawdzić,  jak  postępuje  budowa  nowego 

osiedla  mieszkaniowego.  Roześmiał  się  na  myśl  o  popłochu,  jaki  wywołałaby  jego 

niespodziewana  wizyta.  Wpatrując  się  w  ścianę,  znów  zaczął  rozmyślać  o  tym,  co  Shane 

porabia. 

Nie  wyjechał  w  złości.  Wyjechał  bo  Shane  tego  chciała.  Wcale  jej  się  nie  dziwił. 

Dlaczego miałaby słuchać jego wyjaśnień? Wygarnęła mu, co o nim sądzi. Co miał na swoją 

obronę?  Nic.  Bo  faktycznie  ją  okłamał,  a  przynajmniej  nie  powiedział  prawdy.  A  dla  niej 

przemilczenie prawdy i kłamstwo są jednym i tym samym. 

Sprawił jej ból. Przez niego na jej twarzy znów zagościł smutek. Nie mógł sobie tego 

wybaczyć.  Odepchnąwszy  fotel  od  biurka,  wstał  i  ponownie  zaczął  wydeptywać  ścieżkę  w 

miękkim,  szarym  dywanie.  Psiakrew,  gdyby  tylko  dała  mu  szansę!  Z  grymasem  na  twarzy 

ponownie  stanął  przy  oknie.  Sądziła,  że  się  z  niej  naigrawał!  Boże!  On?  Z  niej?  Przecież  ją 

kocha. Nagle ogarnęła go złość. Nie, nie pozwoli, aby go odtrąciła. Musi go wysłuchać. 

Energicznym krokiem skierował się ku drzwiom. 

 

-  Nie  bądź  taka  uparta  -  powiedziała  Donna,  drepcząc  za  przyjaciółką  z  muzeum  do 

sklepu. 

- Ależ nie jestem! - oburzyła się Shane. - Naprawdę mam mnóstwo pracy. - I żeby to 

udowodnić,  zaczęła  przeglądać  jakiś  katalog.  -  Przez  ten  ożywiony  ruch  przed  świętami 

opóźniłam  się  z  robotą  papierkową.  Muszę  wszystko  pouzupełniać,  bo  inaczej  będę  miała 

kłopoty. 

-  Bzdura  -  oznajmiła  stanowczo  Donna,  zamykając  katalog.  -  Poza  tym  jesteś  w 

mniejszości  -  dodała,  wskazując  głową  na  Pat.  -  Nie  zgadzamy  się,  abyś  samotnie  spędziła 

Wigilię. 

background image

- Absolutnie - poparła ją Pat. - Musisz zobaczyć, jak Donna i Dave gnają za Benjim, 

kiedy ten rusza w stronę choinki. A ponieważ Donna ma coraz większy brzuch - uśmiechnęła 

się do swojej ciężarnej bratowej - to człapie jak kaczuchna. 

Shane roześmiała się, ale pokręciła głową. 

-  Nie,  naprawdę.  Ale  obiecuję,  że  wpadnę  jutro.  Mam  bardzo  hałaśliwy  prezent  dla 

Benjiego. Pewnie wyrzucicie mnie za drzwi... 

- Kochanie. - Donna ujęła przyjaciółkę za ramiona. - Pat mówiła mi, że całymi dniami 

pociągasz  nosem.  -  Ignorując  gniewne  spojrzenie,  jakie  Shane  posłała  donosicielce,  dodała 

pośpiesznie: - Jesteś zmęczona, nieszczęśliwa... 

- Nie jestem zmęczona. 

- Tylko nieszczęśliwa? 

- Tego nie powiedziałam. 

- Słuchaj, nie wiem, co zaszło między tobą a Vance'em... 

- Donna... 

- I wcale o to nie pytam. Ale nie mogę stać bezczynnie i patrzeć, jak cierpisz. Myślisz, 

ż

e dobrze będę się bawić, wiedząc, że tkwisz tu sama jak palec? 

-  Doceniam  twoją  troskę.  -  Shane  uścisnęła  przyjaciółkę.  -  Ale  kiepski  ze  mnie 

kompan. 

- Wiem. 

Shane zaśmiała się. 

- Błagam cię. Zabieraj Pat i wracaj do swojej rodziny. 

- Cierpiętnica! 

- Nie jestem żadną... - Shane urwała, widząc figlarny błysk w oczach Donny. - O nie! 

To ci się nie uda! Nie zamierzam ci nic udowadniać! 

-  No  dobrze.  -  Donna  usiadła  w  fotelu  bujanym.  -  W  takim  razie  zostanę  z  tobą. 

Biedny Dave spędzi Wigilię bez żony, a Benji będzie pytał o mamusię, ale trudno... 

-  Och,  Donna.  -  Shane  odgarnęła  z  twarzy  włosy;  nie  wiedziała,  czy  śmiać  się,  czy 

płakać. - I kto tu jest cierpiętnicą? 

- Nie ja - odparła Donna, wzdychając ciężko. - Pat, powiedz Dave'owi, że wrócę jutro, 

dobrze? I osusz łzy mojego synka. 

Pat wybuchnęła śmiechem, a Shane wzniosła oczy do nieba. 

- W porządku, wygrałaś! Zmiataj stąd! Zaraz pozamykam i... 

- Nie spieszy mi się. Zamknij, weź kurtkę i pojedziemy razem. 

- Słuchaj... 

background image

Nagle  drzwi  się  otworzyły.  Widząc,  jak  krew  odpływa  z  twarzy  przyjaciółki,  Donna 

obejrzała się za siebie. W progu stał Vance Banning. 

- No dobrze, pora na nas - rzekła, podrywając się na nogi. - Chodź, Pat. Dave pewnie 

nie  ma  już  siły  ganiać  za  Benjim.  Wesołych  świąt,  Shane.  -  Pocałowawszy  przyjaciółkę, 

chwyciła palto. 

- Donna, poczekaj... 

- Nie mogę, obowiązki wzywają. Cześć, Vance; miło cię znów widzieć. Chodź, Pat. 

Zanim  Shane  zdołała  zaprotestować,  obie  pośpiesznie  opuściły  sklep.  Vance 

zdziwiony uniósł brwi, ale nic nie powiedział. W milczeniu obserwował Shane. Złość, która 

go tu przywiodła, znikła bez śladu. 

- Shane... 

- Właśnie zamykałam. 

- To dobrze. - Przekręcił zasuwę w drzwiach. - Nikt nam nie będzie przeszkadzał. 

- Przepraszam, ale nie mam czasu. - Zaczęła rozglądać się nerwowo, szukając czegoś, 

czym mogłaby się zająć. Nie znalazłszy nic, popatrzyła błagalnie na mężczyznę. - Wyjdź stąd. 

Proszę cię. 

Potrząsnął głową. 

- Nie mogę. 

Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie fotela, który Donna przed chwilą zwolniła. Shane 

wytrzeszczyła oczy; zaskoczył ją elegancki, szyty na miarę garnitur i jedwabny krawat. Ubiór 

Vance'a  uzmysłowił  jej,  że  nie  zna  tego  człowieka.  A  mimo  to  go  kocha.  Odwróciwszy  się, 

zaczęła przesuwać stojące na półce kryształowe kieliszki. 

-  Przykro  mi,  ale  mam  jeszcze  parę  rzeczy  do  zrobienia,  a  potem  jadę  na  kolację  do 

Donny. 

- Nie sprawiała wrażenia, jakby cię dziś oczekiwała - zauważył, podchodząc bliżej. 

Położył ręce na jej ramionach. Zesztywniała. 

- Puść! 

- W porządku! - syknął, opuszczając ręce. - Nie będę cię dotykał. 

- Mówiłam ci, że jestem zajęta. 

- Mówiłaś, że mnie kochasz. 

Blada z wściekłości, obróciła się do niego przodem. 

- I co z tego? 

- Kłamałaś? 

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, po czym ugryzła się w język. 

background image

- Nie - odparła po chwili. - Ale pokochałam mężczyznę, którego udawałeś. 

- Celny cios - oznajmił cicho. - Zadziwiasz mnie. 

- Bo nie jestem taka głupia, jak myślałeś? 

- Przestań. 

-  Przepraszam,  Vance  -  rzekła,  poruszona  bólem  w  jego  oczach.  -  Nie  chcę  mówić 

nieprzyjemnych rzeczy. Dlatego będzie lepiej, jeżeli sobie pójdziesz. 

- Lepiej? Dla kogo? Powiedz, Shane. Jesteś szczęśliwa? Sypiasz po nocach? Boja nie. 

-  Zacisnął  dłonie  w  pięści.  -  Dobrze.  -  Westchnął  głośno.  -  Pójdę.  Pod  warunkiem,  że 

wcześniej mnie wysłuchasz. 

- To niczego nie zmieni - mruknęła. 

- W takim razie co ci szkodzi? - spytał, z trudem zachowując spokój. 

- W porządku. - Popatrzyła mu w oczy. - Mów. 

-  Kiedy  przyjechałem  tu  parę  miesięcy  temu,  chciałem  uciec  od  dawnego  życia.  - 

Mówiąc, przemierzał pokój, zupełnie jakby emocje, które go przepełniały, nie pozwalały mu 

ustać  w  miejscu.  -  Byłem  bardzo  młody,  kiedy  musiałem  przejąć  firmę.  Zrobiłem  to  wbrew 

sobie.  -  Na  moment  urwał.  -  Jestem  stolarzem,  Shane.  A  także  prezesem  Riverton 

Construction.  Tytuł,  pozycja,  pieniądze  nie  wpływają  na  to,  jaki  jestem.  Ożeniłem  się  z 

piękną,  czarującą  kobietą,  totalnie  pozbawioną  uczuć.  Porażała  urodą,  ale  była  samolubna, 

złośliwa i okrutna. 

Shane natychmiast stanął przed oczami obraz Anne. 

-  Niestety,  jej  prawdziwy  charakter  odkryłem,  kiedy  było  już  za  późno.  Właściwie 

nasze  małżeństwo  zakończyło  się  wkrótce  po  ceremonii  ślubnej.  Z  paru  powodów  nie 

mogłem  się  od  razu  rozwieść.  Przez  kilka  lat  mieszkaliśmy  razem,  darząc  się  niechęcią.  Ja 

rzuciłem  się  w  wir  pracy,  ona  co  rusz  znajdowała  sobie  nowego  kochanka.  Chciałem  się  jej 

pozbyć, marzyłem o tym. A potem, gdy zginęła, musiałem żyć ze świadomością, że tyle razy 

pragnąłem jej śmierci. 

- Boże! Vance... 

-  Wszystko  to  się  zdarzyło  ponad  dwa  lata  temu.  Jeszcze  bardziej  pogrążyłem  się  w 

pracy.  Stałem  się  zgorzkniały.  Nie  poznawałem  siebie.  Dlatego  kupiłem  dom  Farleya  i 

wziąłem  paromiesięczny  urlop.  Musiałem  odpocząć,  uciec  od  problemów.  Marzyłem  o 

spokoju.  Kiedy  zaczęłaś  mnie  nachodzić,  wystraszyłem  się.  Zacząłem  szukać  w  tobie  wad. 

Nie  chciałem  wierzyć,  że  ktoś  może  być  tak  wspaniałomyślny,  szlachetny.  Bałem  się,  że 

mogę  ci  się  nie  oprzeć.  -  Utkwił  w  niej  wzrok.  -  Nie  chciałem  być  blisko  ciebie,  a 

background image

jednocześnie pragnąłem cię do bólu. Wydaje mi się, że zakochałem się w tobie od pierwszego 

wejrzenia. 

Znów  rozpoczął  wędrówkę  od  ściany  do  ściany.  Po  chwili  przystanął  przed 

rozświetloną choinką. 

- Powinienem był ci wszystko powiedzieć... 

- Więc dlaczego nie powiedziałeś? 

-  Nie  wiem.  Pierwszej  nocy...  nie  chciałem  jej  zepsuć  opowieściami  o  mojej 

przeszłości. Obiecałem sobie, że wszystko ci wyjawię nazajutrz. Ale ty... byłaś taka smutna i 

zagubiona po wyjeździe Anne, że po prostu nie miałem serca. 

Milczała.  Przypominała  sobie  to,  co  jej  mówił  tej  pierwszej  nocy,  napięcie,  jakie  w 

nim wyczuwała, a także pomoc, jaką jej okazał. 

- Potrzebowałaś mojej siły, mojego wsparcia, a nie moich kłopotów - ciągnął. - Shane, 

dzięki tobie odzyskałem radość życia. Tak wiele mi dałaś i niczego nie chciałaś w zamian... 

- Ja? - Popatrzyła na niego zaskoczona. - Co ja ci dałam? 

-  Siebie.  Swoją  młodość,  swój  zapał...  Przy  tobie  znów  nauczyłem  się  śmiać.  W 

każdym razie tego ranka, po wizycie Anne, nie mogłem cię obarczać moimi problemami. Po 

raz  kolejny  próbowałem  z  tobą  porozmawiać  wtedy,  kiedy  pokłóciliśmy  się  o  ten  komplet 

mebli do jadalni. - Zmrużył oczy. - Który zresztą kupiłem. 

- Co? 

- Za późno na protesty - uciął. 

- Czyżby? 

-  Tak.  Już  przestań  się  złościć.  -  Postąpił  krok  w  jej  stronę,  ale  pilnował  się,  by 

trzymać  ręce  przy  sobie.  -  Nie  chciałem  cię  oszukiwać,  a  jednak  oszukałem.  Chciałbym  cię 

prosić o przebaczenie. I o zaakceptowanie mnie takim, jakim jestem. 

Spuściła wzrok. 

- W tym tkwi problem - powiedziała cicho. - Bo widzisz, nie znam prezesa Rivertonu. 

Nie  wiem,  jaki  on  jest.  Znam  tylko  człowieka,  który  kupił  posiadłość  starego  Farleya.  - 

Przeniosła  spojrzenie  na  Vance'a.  -  Człowieka,  który  swoje  dobre  serce  starał  się  ukryć  pod 

maską oschłości. Który burczał nieprzyjaźnie, a którego mimo to pokochałam. 

- Jeśli wolisz tego burczącego, oschłego drania, to proszę bardzo. Mogę dalej burczeć. 

Roześmiała się niepewnie. 

- Vance, potrzebuję czasu. Zresztą sama nie wiem. Kiedy byłeś prostym stolarzem... - 

wzruszyła  bezradnie  ramionami  -  wszystko  wydawało  mi  się  takie...  normalne. 

Nieskomplikowane. 

background image

- Innymi słowy, zakochałaś się we mnie, bo byłem bezrobotny? 

- Nie! Ale... - Nie umiała dobrze wyrazić swoich myśli. - Widzisz, ja nadal jestem taka 

jak dawniej. Po co prezesowi Rivertonu prowincjuszka, która nawet nie lubi martini? 

- Błagam, nie wygaduj bzdur. 

-  To  wcale  nie  są  bzdury.  Bądź  szczery.  Nie  pasuję  do  twojego  świata.  Nie 

potrafiłabym być wyrafinowana i elegancka, nawet gdybym latami ćwiczyła. 

- Czyś ty oszalała? - Zirytowany, obrócił ją do siebie. - Elegancka? Wyrafinowana? Za 

kogo  ty  mnie  masz?  Wbiłaś  sobie  do  głowy,  że  jako  prezes...  W  porządku.  Jeśli  chcesz, 

zrezygnuję. Odejdę z Rivertonu. 

- Co? 

- Odejdę z firmy. 

Wytrzeszczyła oczy. 

- Wcale nie żartujesz, prawda? Zrobiłbyś to? 

-  Tak,  zrobiłbym  to.  -  Potrząsnął  nią  lekko.  -  Naprawdę  myślisz,  że  firma  więcej  dla 

mnie znaczy niż ty? Chryste! - Zdegustowany, znów zaczął przemierzać pokój. - Nie czynisz 

mi wyrzutów z powodu mojego zachowania. Nie pytasz o szczegóły mojego małżeństwa. Nie 

żą

dasz,  abym  padł  przed  tobą  na  kolana.  Zamiast  tego  wygadujesz  brednie  o  piciu  martini  i 

braku elegancji. - Przeklinając pod nosem, wyjrzał przez okno. 

Shane zdławiła atak śmiechu. 

- Vance, ja... 

- Milcz. Doprowadzasz mnie do furii, wiesz? 

Gwałtownym  ruchem  chwycił  z  fotela  swój  płaszcz.  Shane,  przerażona,  że  Vance 

zamierzają opuścić, otworzyła usta, by zaprotestować, nagle jednak zobaczyła, że wyciąga z 

kieszeni kopertę. 

- Vance... 

Rzucił płaszcz z powrotem na fotel, a kopertę wetknął jej do dłoni. 

- Otwórz - polecił. 

Uznając, że nie ma sensu się buntować, posłusznie wykonała polecenie. I zaniemówiła 

na widok dwóch biletów samolotowych na Fidżi. 

-  Powiedziałaś  kiedyś,  że  to  idealne  miejsce  na  miesiąc  miodowy.  Mam  nadzieję,  że 

nadal tak uważasz. 

Zgarnął ją w ramiona i zmiażdżył jej usta w namiętnym pocałunku. Nie opierała się. 

-  Nawet  nie  wiesz,  jak  za  tobą  tęskniłam  -  szepnęła.  -  Kochaj  się  ze  mną,  Vance. 

Chodźmy na górę do sypialni... 

background image

Wtulił twarz w jej włosy. 

-  Jeszcze  nie  powiedziałaś,  że  zabierzesz  mnie  z  sobą  na  Fidżi.  -  Pociągnął  ją  na 

podłogę. 

- Ojej, twój garnitur! - zaprotestowała ze śmiechem. - Poczekaj, aż dojdziemy na górę. 

-  Cicho  -  rozkazał,  przywierając  ponownie  ustami  do  jej  ust.  Dopiero  po  chwili 

uświadomił  sobie,  że  Shane  drży  nie  z  podniecenia,  lecz  ze  śmiechu.  -  Psiakość,  ja  cię 

obsypuję pocałunkami, a ty... 

-  Przynajmniej  zdejmij  krawat  -  powiedziała,  po  czym  głośno  się  zaśmiała.  - 

Przepraszam,  Vance,  ale  to  takie  zabawne.  Pytasz,  czy  zabiorę  cię  na  Fidżi,  a  ja  jeszcze  nie 

poprosiłam cię o rękę. 

- Ty mnie? - zdumiał się. 

-  Tak.  Od  jakiegoś  czasu  chciałam  to  zrobić,  ale  bałam  się,  że  odmówisz.  Że  jako 

człowiek bezrobotny, ale z zasadami... 

- Bezrobotny, ale z zasadami? - powtórzył. 

-  No  właśnie.  A  teraz,  kiedy  wiem,  że  jesteś  taką  szychą...  Ojej,  to  czysty  jedwab!  - 

zawołała, usiłując rozwiązać mu krawat. 

- Dalej. Teraz, kiedy wiesz, że jestem szychą... 

- Powinnam jak najszybciej cię zaobrączkować. 

- Zaobrączkować? - Ugryzł ją w ucho. 

- Mimo braku elegancji i niechęci do martini przyrzekam, że będę idealną żoną dla... - 

Uniosła brwi. - Dla kogo? 

- Dla zakochanego wariata? 

- Niech ci będzie - zgodziła się. - Właściwie to ci się nieźle trafiło, wiesz? Takiej żony 

to ze świeczką trzeba szukać. - Cmoknęła go w policzek. - To kiedy lecimy na Fidżi? 

- Pojutrze - oznajmił, przerzucając ją sobie przez ramię. 

- Vance, co robisz? 

- Zanoszę cię do sypialni. 

- Czy tak wypada traktować narzeczoną prezesa  Rivertonu? - spytała ze śmiechem.  - 

Czuję się jak worek kartofli! 

- Uwielbiam kartofelki. 

- Błagam, puść mnie! 

- Bo co? Wyrzucisz mnie z roboty? 

Poczuł, jak Shane trzęsie się ze śmiechu. 

- Absolutnie! 

background image

- Doskonale. O to mi chodziło. - Zaciskając rękę wokół jej kolan, dziarskim krokiem 

ruszył na górę.