ROZDZIAŁ PI
ĘĆDZIESIĄTY CZWARTY
Wracam na bal maskowy kompletnie roztrzęsiona. Jakiś mężczyzna w masce arlekina
potrąca mnie, a ja podskakuję ze strachu.
- Serdecznie przepraszam – kaja się i posyła mi uśmiech, który wydaje się demoniczny z
powodu tej paskudnej maski.
Wślizguję się z powrotem do sali balowej, gdzie dziewczęta prezentują swój recital.
Dostrzegam Fee, która siedzi obok Ann w kostiumie lady Makbet.
- Muszę natychmiast z wami porozmawiać – mówię szeptem i przyjaciółki spieszą za mną
do biblioteki.
Ann zaczyna kartkować tanią książkę Mabel – opowieść o pewnej pensjonarce. Nie
wątpię, że przedstawia tę samą historię co wszystkie inne: biedna, ale przyzwoita dziewczyna
stanowi obiekt okrutnych drwi ze strony szkolnych koleżanek, ale w końcu bogaty krewny
wyzwala ją z opresji. Następnie małodusznie dziewczęta z całego serca żałują, że tak ją
dręczyły. Mabel (albo Annabelle, albo Dorothy – wszystkie są takie sam) wspaniałomyślnie
uczą się czegoś cennego.
Chętnie cisnęłabym te śmieci do ognia.
- No dobra, Gemmo. Wyrzuć to z siebie – rozkazuje Felicity. – Przyjęcie nam ucieka.
- Istoty z Krainy Zimy wcale nie wymierają. Mają armię liczącą tysiące żołnierzy –
mówię bezładnie jak pacjentka z Bedlam. – Składały drzewu w ofierze dusze, żeby zyskać
moc, ale nadal czekają na coś. Na kogoś. – Biorę głęboki oddech. – Wydaje mi się, że na
Kirke.
- Teraz w to uwierzyłaś? – szydzi Fee.
Ignoruje przytyk.
- Musimy pójść do międzyświata, oddać sztylet Eugenii i zawrzeć sojusz.
- To znaczy oddać magię? – upewnia się Ann.
- Ona nie należy do nas. Tylko ją pożyczyłyśmy…
Felicity przerywa.
- A co z Pip? Musimy jej powiedzieć!
- Fee – zaczynam – nie możemy. Jeżeli jest jedną z nich…
- Nie jest! Sama powiedziałaś, że to Kirke. – Felicity mruży oczy. – Jak się o tym
dowiedziałaś, Gemmo?
Za późno uświadamiam sobie swój błąd.
- Poszłam do międzyświata. Sprawdzić.
- Sama? – naciska Fee.
- Nie. Z Kartikiem.
Ann wpatruje się we mnie z gniewem.
- Zabrałaś go tam, nic nam nie mówiąc?
- Musiałam mu pokazać…
- Międzyświat należy do nas, nie do niego! – złości się Felicity. – Zaledwie wczoraj
upierałaś się, że nie powinnyśmy chodzić tam osobno. A teraz sama tak postąpiłaś!
- Tak, i przepraszam, ale to zupełnie inna sprawa – usprawiedliwiam się, choć nawet ja
słyszę, jak marnie to brzmi.
- Skłamałaś! – krzyczy Felicity.
- Posłuchajcie mnie, proszę! Czy możecie posłuchać przez chwilę? Poprosiłam gorgonę,
żeby zebrała Hajinów i leśny lud w Świątyni, abyśmy mogły podzielić się z nimi magią.
Musimy pójść dzisiaj. Nie rozumiecie?
- Rozumiem, że nie obchodzi cię to, co myślą twoje przyjaciółki. I czego chcą. – W tym
przebraniu Felicity jest w każdym calu wojowniczką. W jej oczach lśni uraza. – Pip
ostrzegała mnie, że może do tego dojść.
- Co masz na myśli? Co mówiła? – dopytuję się.
- Dlaczego mam ci to zdradzić? Może spytasz Kartika. Masz do niego większe zaufanie
niż do swoich przyjaciółek.
- Przecież jestem tutaj teraz z wami, prawda? – Zaczyna kiełkować we mnie złość.
- Powiedziała, że nie będziesz chciała dzielić się magią. Że nigdy nie zamierzałaś tego
zrobić, nie w taki sposób, jak ona by to zrobiła – odpowiada Felicity.
- To nieprawa. – Ale nie mogę zaprzeczyć, że bardzo mi się podobało posiadanie czegoś,
czego inni nie mieli.
Felicity bierze Ann za rękę.
- Nieważne – mówi, ciągnąc ją do drzwi. – Zapominasz, że możemy robić, co chcemy.
Możemy wybrać się do międzyświata, kiedy zechcemy. Z tobą lub bez ciebie.
*
Wędruje po szkole jak w gorączce. Sala balowa rozkwita tancerzami. Ale ja nie jestem w
nastroju do zabawy. Oczyma duszy cały czas widzę te okrutne stworzenia i Amara
składającego ofiarę ze zmarłych. Widzę ból w oczach Kartika. Zastanawiam się, dokąd
poszedł i kiedy wróci. Jeżeli w ogóle wróci.
Goście tłoczą się na parkiecie, wykonując skomplikowane kroki, ale nie dochodzi do
żadnych nieszczęśliwych wypadków. Zazdroszczę im. Ponieważ ja nie wiem, jakie kroki
wykonywać w tej podróży. Muszę wymyślić je sama. Nie należę do tego barwnego korowodu
księżniczek i wróżek, błaznów i diablików, zjaw i złudzeń. Jestem taka zmęczona iluzjami.
Potrzebuję kogoś, kto mnie posłucha, kto mi pomoże.
Ojciec. Mogłabym powiedzieć mu wszystko. Nadeszła pora prawdy. Spieszę z pokoju do
pokoju, szukając taty. Fowlson, uśmiechnięty szyderczo, czai się w kącie.
- Joanna d’Arc. Ona zdaje się źle skończyła, co nie?
- Pan też może zaraz źle skończyć – szepczę z wściekłością i idę dalej.
W końcu dostrzegam ojca, który zabawia rozmową panią Nightwing, Toma i… lorda
Denby. Idę prosto w paszczę lwa.
- Co pan tu robi? – pytam.
- Gemmo Doyle! – karci mnie ojciec. – Przeprosisz pana.
- Nie przeproszę. To potwór, ojcze!
Twarz Toma robi się czerwona. Wygląda, jakby chciał mnie zabić. Ale lord Denby tylko
się śmieje.
- Oto, jakie są skutki pobłażania kobietom. Stają się niebezpieczne.
Prowadzę ojca do bawialni i zamykam drzwi. Tato sadowi się w fotelu, po czym wyjmuje
z kieszeni fajkę, którą dałam mu na Boże Narodzenie, i mały kapciuch z tytoniem.
- Bardzo mnie rozczarowałaś, Gemmo.
Rozczarowałam. To słowo jest jak nóż prosto w serce.
- Wiem, ojcze, przykro mi, ale to naprawdę pilna sprawa. Musisz się dowiedzieć czegoś o
mnie. I o mamie. – Moja krew krąży szybciej. Słowa więzną mi w gardle i palą. Mogłabym je
przełknąć jak gorzką pigułkę, tak jak tyle razy wcześniej. Tak byłoby łatwiej, ale nie mogę.
Znów podchodzą mi do ust, a ja się nimi dławię.
- A gdybym ci powiedziała, że mama nie była tą osobą, za którą się podawała? Gdybym ci
powiedziała, że naprawdę nazywała się Mary Dowd i była członkinią sekretnego
stowarzyszenia czarodziejek?
- Odpowiedziałbym, że to nie najlepszy żart – mówi srogim tonem, ubijając tytoń w fajce.
Kręcę głową.
- To nie żart. To prawda. Mama uczyła się w Spence wiele lat przede mną. To ona
wywołała pożar, który strawił Wschodnie Skrzydło. Była członkinią stowarzyszenia
czarodziejek o nazwie Zakon, które szkoliło swoje adeptki w Spence. Potrafiła otworzyć
wejście do czarodziejskiej krainy nazywanej międzyświatem. To przepiękne miejsce, ojcze,
choć czasami też przerażające. Mama posługiwała się tamtejszą magią, która krąży również w
moich żyłach. I dlatego właśnie chcą mnie zabić – żeby przejąć moją magię.
Uśmiech ojca blednie.
- Gemmo, ta opowieść nie jest zabawna.
Nie mogę przestać, tak jakby każda prawda, którą trzymałam w tajemnicy, musiała wyjść
na jaw.
- Ona nie zginęła przez przypadek. Znała tego człowieka w Indiach, Amara. Był jej
obrońcą. Zginął, bo próbował ją ochronić przed morderczynią, czarodziejką o imieniu Kirke.
Wzrok ojca jest twardy i budzi we mnie lęk, ale nie milknę. Nie mogę. Nie teraz.
- Widziałam ją tam, w międzyświecie, po tym jak umarła. Rozmawiałam z nią! Martwiła
się o ciebie. Mówiła…
- Dosyć tego! – Słowa ojca są ciche, ale pełne napięcia, jak bicz gotowy do użycia.
- Ale to prawda – mówię, łykając łzy. – Mama nie odwiedzała dobroczynnych oddziałów
w szpitalach ani nie opiekowała się chorymi! Nigdy tego nie robiła i wiesz o tym, papo!
- Tak chcę ją pamiętać.
- I nie ma znaczenia, że wcale taka nie była? Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego nic nie
wiesz o jej przeszłości? Dlaczego zachowywała się tak tajemniczo? Nie pytałeś?
Tato wstaje i rusza do drzwi.
- Nasza rozmowa dobiegła końca. Przeprosisz lorda Denby za swoje niegrzeczne
zachowanie, Gemmo.
Jak dziecko podbiegam, żeby go zatrzymać.
- Lord Denby należy do spisku. Jest Rakshana i chce zwerbować Toma, żeby odebrać mi
magię. On…
- Gemmo – ostrzega mnie.
- Ale papo! – głos mam zdławiony przez łkanie, które powstrzymuję. – Czy nie lepiej jest
mówić prawdę, wiedzieć…
- Nie chcę wiedzieć! – krzyczy, a ja milknę.
On nie chce wiedzieć. O mamie, o Tomie i o mnie. I o samym sobie.
- Gemmo, słońce, zapomnijmy o tych bzdurach i wróćmy na przyjęcie, dobrze? – Kaszle
gwałtownie, zasłaniając usta chusteczką. Wydaje się, że nie może zaczerpnąć tchu. Ale po
chwili atak mija, a rumieniec na jego twarzy blednie jak słońce zachodzące za horyzont.
Nie mogę wydobyć z siebie słowa. Jest tak, jakby moją pierś przygniótł zimny, twardy
ciężar. Wszyscy uważają mojego ojca za uroczego mężczyznę. Gdyby zależało mi jedynie na
uroku i na niczym głębszym, byłabym szczęśliwą dziewczyną. Chcę go znienawidzić za ten
łatwy urok. Chcę, ale nie potrafię, ponieważ został mi tylko on. Jeżeli będę musiała, zmuszę
go do tego, żeby zobaczył.
- Ojcze.
Zanim zdoła zaprotestować, biorę go za rękę i łączymy się. Szeroko otwiera oczy. Próbuje
się wyrwać z mojego uścisku. Nie potrafi zostać przy mnie – nawet przez tę krótką chwilę. I
ta świadomość rani mnie dogłębnie.
- Zobaczysz, ojcze. Poznasz prawdę, nawet jeśli będę musiała cię do tego zmusić.
Im bardziej walczy, tym więcej magii muszę angażować. Pokazuję mu wszystko i czuję,
jak się trzęsie w moich objęciach, słyszę ciche okrzyki zaprzeczenia. Wkrótce wyczuwam
również jego sekrety, próżnostki, obawy. Jego życie przesuwa się przez mój umysł, jak
szeroka wstążka rozwijająca się ze szpuli. Chciałabym odwrócić wzrok, ale nie mogę.
Zaprzęgłam do działania zbyt wiele magii. Już nad nią nie panuje. Jesteśmy połączeni w
sposób niekontrolowany. Wiem o skrawku papieru z jego kieszeni z zanotowanym adresem
we wschodnim Londynie, gdzie dostanie opium, którego tak łaknie. Znów się zaczęło. Czuję,
jak walka zmienia się w postanowienie. Zrobi to i cykl rozpocznie się na nowo.
Rozpacz, lśniąca i ostra, kaleczy mnie od środka. Zbieram siły i staram się nic nie czuć.
Nie przejmować się. Ale nie umiem. Wiem, że magia nie może leczyć, ale to mnie nie
powstrzymuje przed próbami. Odbiorę mu te pragnienie, potem wykuruję Toma z zauroczenia
Rakshanami i będziemy szczęśliwi jak przedtem.
Ojciec wydaje kolejny cichy okrzyk, a potem wszystkie obrazy z jego umysłu znikają.
Moja ręka jest zimna w miejscu, w którym go dotykam. Zrywam kontakt, a tato osuwa się na
podłogę i leży bez ruchu. Oczy ma otwarte, a usta wykrzywione. Oddycha z trudem.
- Ojcze! – wołam, ale mnie nie słyszy. Co ja zrobiłam?
Biegnę po panią Nightwing i Toma.
- Tato zasłabł! – wyrzucam z siebie. – Jest w bawialni.
Pospiesznie prowadzę ich z powrotem. Tom i dyrektorka sadzają ojca na fotelu. Oddech
ma nadal urywany, a na dolnej wardze banieczkę krwi. Patrzy prosto na mnie oskarżycielskim
wzrokiem.
- Co się, u licha, stało? – pyta Tom.
Nie mogę odpowiedzieć. Chce mi się płakać, ale jestem zbyt przerażona. Do pokoju
wchodzi lord Denby.
- Czy mogę jakoś pomóc?
- Niech się pan nie zbliża do mojego ojca! – wołam. Magia znów zrywa się z rykiem i
potrzebuję całej siły, żeby ją uciszyć.
- Gemmo! – napomina mnie Tom.
- Młoda dama jest owładnięta rozpaczą. Może powinniśmy odprowadzić ją do pokoju? –
sugeruje lord Denby, wyciągając rękę, żeby wziąć mnie pod ramię.
- Nie! Niech mnie pan nie dotyka!
- Panno Doyle… - zaczyna pani Nightwing, ale nie zamierzam słuchać, co będzie dalej.
Jak najszybciej biegnę do sekretnych drzwi, a gdy, potykając się, brnę przez korytarz,
mogłabym przysiąc, że widzę tam wróżkę z Krainy Granicznej, lecz nie zatrzymuję się.
Magia wycieka porami mojej skóry. Nogi mi drżą, ale udaje mi się dotrzeć na górę, do studni
wieczności i do Kirke.
- Asho, czy leśny lud przyszedł?
- Nie widziałam go – odpowiada. – Dobrze się czujesz, pani Nadziejo?
Nie. Nie czuję się dobrze. Jestem chora z nienawiści.
- Zostań w pobliżu. Może będę cię potrzebowała.
- Jak sobie życzysz, pani Nadziejo.
Staw czoło swoim lękom. Do tego służy studnia. Jestem gotowa. A po dzisiejszym dniu nie
będę się już miała czego bać.
W grocie jest ciepło. Przytulnie. I podłoga wygląda na mokrą. Woda ścieka z drobnych
pęknięć w cembrowinie.
- Kirke! – wołam.
- Witaj, Gemmo – odpowiada, a moje imię niesie się echem po jaskini.
- Wiem, że zawarłaś pakt z istotami z Krainy Zimy. Cały czas byłaś z nimi w zmowie. Ale
teraz mam sztylet i wszystko naprawię.
Jest cicho, słychać tylko cieknącą wodę.
- Zaprzeczysz, że chciałaś posiąść moją moc?
- Nigdy temu nie przeczyłam – odpowiada, a jej głos nie brzmi już jak ostrożny szept. –
Mówisz, że masz sztylet?
- Tak, i oddam go Eugenii, a twój spisek spełznie na niczym – oświadczam. – Wilhelmina
Wyatt próbowała mnie ostrzec. Byłyście sobie bliskie, wiem to od Brigid. A Wilhelmina
powiedziała doktorowi Van Ripple’owi, że zdradziła ją siostra, „potwór”. Nie znam nikogo,
do kogo to określenie bardziej by pasowało. Ufała ci – mówię, walczą ze wzbierającą we
mnie magią. – Tak jak moja mama. I jak ja przez pewien czas.
- I co teraz zrobisz?
- To, co powinnam była zrobić wcześnie. Leśny lud przybywa, żeby zawrzeć sojusz,
Hajini również. Podamy sobie ręce przy studni. Oddam magię i zwiążę ją. A ty umrzesz.
Ze studni dobiega chlupot, wyraźny i głośny. Coś się porusza. Jeden kamień wypada z
cembrowiny i woda wylewa się strumieniem. Za nim wypadają kolejne, a potem niczym
lewiatan z głębin, ze studni wynurza się Kirke, zaróżowiona i żywa.
- Jak…
- Jestem teraz częścią tego świata, Gemmo. Tak jak twoja przyjaciółka Pippa.
- Przecież zostałaś uwięziona… - Milknę.
- Skłoniłam cię, żebyś najpierw dała magię studni, abym mogła z niej czerpać.
Wykorzystałam ją, by obluzować kamienie. Ale tak naprawdę wszystko się rozstrzygnęło,
gdy obdarzyłaś mnie po raz pierwszy, gdy dałaś mi magię z własnej woli. Tylko tego
potrzebowałam, żeby się wyzwolić.
Przesuwam pochwę ze sztyletem, aby za bardzo nie rzucała się w oczy.
- To dlaczego nie zrobiłaś tego wcześniej?
- Potrzebowałam więcej magii – mówi, przechodząc przez rozpadający się murek. – I
jestem cierpliwa. To nagroda za przeżycie bardzo wielu rozczarować.
Cofam się o krok.
- Wiązałam z tobą większe nadzieje, Gemmo. Ta sprawa się przerosła. Sama zobaczę to
Drzewo Wszystkich Dusz.
- Nie pozwolę ci – odpowiadam, a magia umacnia się we mnie. – Dość już dzisiaj
straciłam.
Przywołuję moc i nagle Kirke leci do tyłu, po czym ląduje bezwładnie na podłodze.
Sapiąc, próbuje się pozbierać.
- Dobra robota.
Macham ręką nad kamieniami ze studni i motam nimi w jej stronę. Zatrzymuje je ledwie
kilka centymetrów przed swoją twarzą, a one opadają na podłogę rozbite w pył.
- Posiadasz imponującą moc, Gemmo. Jakżeby mnie cieszyła prawdziwa przyjaźń z tobą
– mówi, gdy krążymy wokół siebie.
- Nie jesteś zdolna do prawdziwej przyjaźni – ripostuję.
Sięgam po odłamek kamienia, który Kirke przemienia w węża. Szybko go upuszczam.
- Nie możesz tylko reagować, Gemmo. Myśl. Przynajmniej w tej kwestii Zakon miał
rację.
- Nie mówi mi, co mam robić! – zamieniam węża Kirke w bicz, którym chłoszczę ją po
plecach.
Krzyczy z bólu, a w jej oczach pojawia się stalowy błysk.
- Widzę, że jednak zbadałaś te mroczne zakamarki.
- Powinnaś wiedzieć. Powstały dzięki tobie.
- Nie, ja tylko pomogłam ci je dostrzec – odpowiada, ale wtedy zmuszam ją, by padła na
kolana, przygnieciona obcasem magii.
- Gemmo – słyszę głos Kartika.
Odwracam się, a on leży na podłodze z zakrwawioną twarzą. Zapominam o Kirke i biegnę
do niego.
- Czy ona to zrobiła? Jak…
Kartik wybucha śmiechem.
- Ostrożnie.
Złudzenie znika sprzed moich oczu. Odwracam się, a Kirke wyzwala swą moc i
przyszpila mnie do ściany.
- Ja też poznałam twoje mroczne zakamarki, Gemmo.
Próbuję walczyć, ale gdy magia się pojawia, nie mogę jej opanować. Odwraca się
przeciwko mnie i atakuje iluzjami. Mój ojciec stoi obok Kirke, patrząc prosto przed siebie, z
buteleczką laudanum w zaciśniętej dłoni. Widzę Felicity, Ann i Pippę tańczące w kręgu beze
mnie. Toma wsłuchanego w lorda Denby. Zamykam oczy, żeby odegnać wizje, ale zbyt wiele
przeżyłam tej nocy. Moje ciało drży. Nie mogę nawet zawołać Ashy. Nie mogę zrobić nic,
tylko trwam bezwolnie w uścisku Kirke.
- Tej bitwy nie wygrasz, Gemmo. Ona należy do mnie. Idę do Krainy Zimy dokończyć to,
co zaczęłam. Ale pozdrowię od ciebie Eugenię Spence.
- Zabiję cię – szepczę.
Ponownie próbuję przywołać magię i kolejny raz mój umysł zalewają wizje. Kirke
wyciąga sztylet z pochwy i przez chwilę myślę, że mnie nim pchnie.
- Dziękuję ci za to – mówi szeptem.
Puszcza mnie, a ja opadam na podłogę, cała drżąc. Kuca obok mnie, spojrzenie ma czułe,
a uśmiech smutny.
- Bywają chwile, kiedy chciałabym się cofnąć i odmienić bieg mego życia. Dokonać
innych wyborów. Gdybym to zrobiła, może spotkałybyśmy się jako zupełnie różne osoby w
innym życiu. – Gładzi mnie delikatnie po włosach, a ja nie potrafię się uchylić przed jej
dotykiem. Nie wiem, czy to wina magii, czy mojej potrzeby. – Lecz przeszłości nie można
zmienić i niesiemy nasze wybory ze sobą, w nieznane. Możemy tylko iść do przodu.
Pamiętasz, jak ci to powiedziałam w Spence? Wydaje się, że to było wieki temu, prawda?
Pod ścianami jaskini nadal widzę mojego ojca i pozostałych, przyglądających mi się z
dezaprobatą. Nagle rozpadają się na kawałki, które stają się gniazdem węży.
- Na twoim miejscu ostrożnie obchodziłabym się z magią, Gemmo. Bo podzieliłyśmy się
nią. Zmieniła się, zmienił się też międzyświat, i trudno przewidzieć, co mogłabyś teraz
wyczarować. – Kirke składa delikatny pocałunek na moim policzku. – Do widzenia, droga
Gemmo. Nie bądź głupia i nie idź za mną. To nie skończy się dobrze.
Przesuwa nade mną dłonią i zapadam w zimną ciemność. Mam niejasne wrażenie, że
zataczając się, mijam Ashę, a potem makowe pola. Moje ciało płonie, a umysł nie należy do
mnie. Wszystko, co widzę, wygląda jak gra cieni na ścianie. Amar na białym rumaku, za nim
rząd zjaw w pelerynach z krzyczących dusz. Robię unik przed tym obrazem tylko po to, by
wpaść w ramiona Simona. „Zatańcz ze mną, Gemmo” – nalega, a ja wiruję, aż zaczyna mi się
kręcić w głowie i rozpaczliwie pragnę się uwolnić. Wyzwalam się i widzę Pippę, która trzyma
w rękach martwego królika, a usta ma umazane krwią.
Staję przy kamieniach obok sekretnych drzwi i patrzę z przerażeniem, jak znikają
wszystkie co do jednej wybitne kobiety, a puste postumenty porastają chwastami. Wracam na
przyjęcie, gdzie błąkam się niepewnie wśród zamaskowanych gości. Nie czuję się dobrze.
Mam w sobie za dużo magii.
- Słyszę wasze myśli – informuję ludzi szeptem, a maski nie mogą ukryć ich zmieszania,
ich pogardy.
Czarny ptak wlatuje przez otwarte okno i w mgnieniu oka przemienia się w wysokiego
aktora, który zabawiał nas swoją grą na trawniku przed szkołą. Mrugam i widzę pomalowane
czarną kredką oczy i wytatuowaną w kwiaty skórę Makowego Wojownika. Uśmiecha się do
mnie, po czym znika w tłumie.
Rzucam się za nim i potrącam jakąś kobietę, która oblewa sobie suknię trzymanym w
dłoni ponczem.
- Przepraszam – mamroczę pod nosem.
Widzę go. Kolczuga. Tunika. Maska z czarnych piór. Ujmuje damę pod ramię i
wyprowadza z sali balowej do wielkiego salonu, gdzie tracę oboje z oczu. Nie ma ich wśród
zebranych tam wróżek, chochlików i drapieżnego ptactwa.
Kolumna pulsuje życiem. Jedna z uwięzionych w niej bestyjek wyrywa się na wolność, po
czym przysiada na ramieniu Cecily. Widzę, jak dziewczyna trzepocze powiekami, gdy
paskudztwo liże ją po szyi.
- Wynocha! – wołam, szarżując na nią.
- Doprawdy, jesteś zupełnie nieokrzesana! – oburza się Cecily.
Lśniąca skrzydlata istota na suficie przykłada palec do ust. Mrugam raz po raz, ale ona
nadal tam siedzi.
- To nie jest prawda! Nic a nic! Ona mi to zrobiła! – Słyszę swój śmiech, głośny rechot
wielkiej wiedźmy, który mnie przeraża. Sięgam po sztylet, ale przypominam sobie, że go nie
mam.
- Ona go zabrała – mówię.
- Ciii – uspokaja mnie wróżka i ciepło rozlewa się po moim ciele.
Czuję się, jakbym wypiła wino z miodem. Głowę mam ciężką. Słowa gości są jak długie
aksamitne nici dźwięku, zbyt puszyste, by można je było usłyszeć. Jestem nastrojona tylko na
szorstkie szepty małych istot. Ich głosy brzmią ostro niczym krzemień trąca po kamieniu, a
każde słowo krzesze iskrę.
- Ofiara, ofiara, ofiara…
- Zostawcie mnie w spokoju! – wołam, a biesiadnicy spoglądają na dziewczynę, która
postradała rozum.
- Podobno masz jakieś problemiki, panienko – mówi Fowlson.
Mój brat, lord Denby, babcia, McCleethy i Nightwing, również Brigid, wszyscy patrzą na
mnie z troską. Albo z nienawiścią. Trudno to teraz określić.
- Nic mi nie jest – protestuję.
Czy nie ostrzegano mnie? Ona jest oszustką. Wilhelmina bała się jej, ale okazuje się, że
powinna była bać się bardziej. Strzeż się majowych narodzin.
Brigid przykłada dłoń do mojego czoła.
- Bidulka, cała rozpalona.
- Gdzie tato? – pytam z rozpaczą.
- Nic się nie martw, moja droga. – Usta lorda Denby poruszają się za maską lisa. –
Wezwaliśmy powóz. Twój brat i ja odwieziemy go bezpiecznie do Londynu, gdzie
natychmiast zajmie się nim doktor Hamilton.
- A panna prosto do łóżka – rozkazuje Nightwing. W jej oczach widać prawdziwą troskę i
żałuję, że nie mogę jej wszystkiego wyjaśnić.
Fowlson podtrzymuje mnie z jednej strony, a Brigid z drugiej, i kierują się w stronę
schodów. Lord Denby obejmuje ramieniem mojego brata, jak ojciec, jakiego Tom zawsze
pragnął mieć.
Uciekaj, Tom – myślę, ale słowa umierają w mojej głowie.
Nie poruszam stopami, więc Fowlson musi wziąć mnie na ręce. Na dole widzę Makowego
Wojownik prowadzącego swoją damę prosto do lasu. W pokoju Brigid rozbiera mnie i otula
kołdrą jak dziecko. Daje mi szklankę czegoś, co rozgrzewa od środka i usypia. Nie potrafię
formułować słów.
Potykając się, podchodzę do otwartego okna. Powietrze jest ciepłe i pachnie wiosną,
wdycham je głęboko, jakby mogło mi pomóc. Pojawia się więcej czarnych ptaków.
Coś jasnego miga między drzewami i wydaje mi się, że dostrzegam na trawniku Pippę,
idącą w stronę Spence, tak jak za życia. Jest blada jak księżycowy promień i ulotna jak
prawda. Nie, nie ma jej tam. Proszę, pomóż mi – modlę się, choć nie wierzę w Boga z białą
brodą, który wymierza sprawiedliwość bezbożnikom, a prawym niesie zmiłowanie.
Widziałam nikczemników, którzy unikali kary, i cierpiących, którzy doświadczali jeszcze
większej udręki. Jeżeli taki Bóg istnieje, nie sądzę, bym zasługiwała na jego uwagę. Ale przez
jedną krótką chwilę, gdy widzę, jak moja zmarła przyjaciółka przecina trawnik Spence
niczym spadająca gwiazda, żałuję, że pociecha wiary nie jest mi dana, bo bardzo się boję.
Moja głowa płonie. Zakopuję się pod kołdrą i zaciskam mocno powieki, słuchając, jak
serce bije w ostrzegawczym rytmie. Walczę w jedyny dostępny mi sposób. Powtarzam sobie,
że to nie jest prawda.
Nie jesteś prawdziwa, Pippo Cross. Nie widzę cię, więc cię tu nie ma. Tak. Dobrze.
Bardzo dobrze. Jeżeli to iluzja, to na dzisiaj już wystarczy.
Nadal nie otwierając oczu, nucę:
- Nie widzę cię…
Rozśmiesza mnie to, a mój chichot znów mnie przeraża. Przestań, Gemmo, zanim
oszalejesz.
Czy może już oszalałam?
*
Unosi się kurtyna snu i na scenie pojawia się kalejdoskop obrazów. Wilhelmina Wyatt
przesuwa dłońmi po tabliczce. Mój ojciec roześmiany i szczęśliwy, a zaraz potem mój ojciec
na podłodze, patrzący na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Lud Filona przygotowujący broń.
Płonąca Świątynia. Pocałunek Kartika. Białoniebieskie oczy Pippy. Armia przemierzająca
czarne piachy i kości Krainy Zimy. Wchodzę po schodach i staję przed portretem Eugenii
Spence. Pnącza Krainy Zimy zaciskają się mocniej wokół gardeł i ciał zagubionych dusz
przygotowanych do złożenia w ofierze. Ich twarze są szare. I widzę Kirke, która maszeruje
między nimi do Drzewa Wszystkich Dusz.
Budzi mnie jakiś dźwięk. Ktoś jest w pokoju. W kącie lśni nimfa. Złapała mysz, którą
przerzuca z ręki do ręki, za każdym razem sprawnie ją łapiąc.
- Zmartwiona? – Jej śmiech brzmi jak trzask łamanych kości. – Rozpoczęło się. Nie
możesz już tego powstrzymać. Nadchodzi chwila złożenia ofiary.
- Cicho!
Jej szept owija się wokół mnie spiralą. Nimfa trzyma mysz za ogon i kołysze nią.
Przerażony gryzoń bezradnie rozkłada małe łapki, a potem próbuje wspiąć się sam po sobie.
- Tak długo czekaliśmy, tak długo, tak długo! Teraz ona odzyskała wolność, podobnie jak
my wszyscy. Taka umowa została zawarta dawno temu. Jedna dusza w zamian za drugą.
Zakrywam uszy.
- Przestań!
- Jak chcesz – odpowiada. Otwiera usta i zatapia zęby w karku zwierzaka.
Budzę się gwałtownie, moje czoło pokrywa pot. Wilgotna koszula przylega do mnie,
jakby paliła mnie gorączka. Czekam, aż wzrok przywyknie do ciemności, a kiedy pokój
nabiera kształtów, wiem, że tym razem naprawdę się obudziłam. Deszcz bębni o okno i boli
mnie całe ciało. Jestem słaba jak nowo narodzone kocię. Uświadamiam sobie, że nie słychać
chrapania Ann.
- Ann?
Nie ma jej w łóżku. Domyślam się, że poszła do międzyświata z Felicity. Muszę ruszyć za
nimi. Zataczając się, schodzę po schodach do kuchni, po czym kieruję się ku drzwiom.
Podskakuję nerwowo, słysząc głośne stukanie w okno. Jest za ciemno, bym dojrzała, kto to, i
prawdę mówiąc, boję się patrzeć. Stukanie rozlega się ponownie. Okno jest zaparowane.
Przykładam dłonie d szyby i wyglądam w ciemność. Odskakuję przerażona, gdy z drugiej
strony zbliża swoją twarz Ithal. Ithal! Spieszę, żeby otworzyć kuchenne drzwi. Chłopak stoi
na progu w ulewnym deszczu.
- Ithal! Gdzie się podziewałeś? – Wygląda ponuro. – Co się stało?
- Chodzi o Kartika. Zabrali go. Musisz go uratować.
- Kto go zabrał?
- Nie ma czasu. Trzeba natychmiast iść.
Przypominam sobie o Ann i Felicity w międzyświecie.
- Ale…
Podaje mi pasek przemokniętego materiału z płaszcza Kartika. Oznaczono go insygniami
Rakshana. Fowlson.
- Prowadź – decyduję, ponieważ jeżeli dotrę do Kartika, on mi pomoże odnaleźć
przyjaciółki.
Idę w deszczu za Ithalem do miejsca, w którym czeka Freya. Nogi ma słabe i potykam się
kilkakrotnie. Oczy Ithal są tak zapadnięte, że wydają się zupełnie puste.
- Gdzie byłeś? – pytam ponownie. – Matka Elena okropnie się martwiła.
- Zabrali mnie.
- Ludzie Millera? Musisz o tym powiedzieć inspektorowi Kentowi! Nie pozwoli, żeby im
to uszło na sucho – mówię, wspinając się na siodło Frei.
- Później. Teraz musimy jechać do niego.
Wskakuje na siodło za mną, a ja czuję na plecach jego chłodny dotyk. Lekko spina konia i
ruszamy. Deszcz chłoszcze mnie po policzkach i wsiąka we włosy, gdy galopujemy przez las,
a potem skręcamy w lewo obok jeziora. Koń nagle staje jak wryty. Coś go spłoszyło. Parska
głośno i przebiera kopytami na skraju wody, wyczuwając coś.
- Freya, kele! – rozkazuje Ithal.
Klacz nie chce iść dalej. Zamiast tego grzebie prawym kopytem w ziemi i wącha wodę,
jakby szukała czegoś, co zgubiła.
Cygan szarpie mocno za lejce, a Freya odwraca się i rusza z kopyta. Po chwili gna pełnym
galopem, a moje serce bije w równym rytmie z uderzeniami jej kopyt o ziemię. Czuję na szyi
oddech nocy. Blask błyskawic między drzewami oświetla ścieżkę przed nami.
Skręcamy na cmentarz. Niebo wściekle pulsuje światłem i dźwiękiem. Freya kluczy
między grobami. Jej kopyta grzęzną w błocie i nagle próbuje mnie zrzucić niebezpiecznie
blisko ostrej krawędzi jednego z nagrobków Z krzykiem chwytam się koszuli Ithal, a on
ściąga lejce i wyprowadza konia na trawiastą ścieżkę, po której zwierzę porusza się pewniej.
- Dokąd jedziemy? – wołam.
Burza się nasila. Pioruny oślepiają mnie i muszę nisko pochylać głowę, żeby woda nie
zalewała mi oczu. Ithal odpowiada, ale nie słyszę go przez bębnienie deszczu.
- Co powiedziałeś?
Brzmi to jak jednostajny pomruk lub modlitwa. Nie, to skandowanie. Słowa przelatują
obok szybko jak deszcz niesiony wiatrem, przepełniając mnie lodowatym strachem.
- Ofiara, ofiara, ofiara…
Strzęp materiału w moich rękach zmienia się w węże. Krzyczę i gady obracają się w
popiół. Przed nami widać rozkopany grób. Ithal prowadzi Freyę prosto do niego, nabierając
prędkości. Dźgam go łokciami, ale nie zatrzymuję go, więc z całej siły wybijam się z siodła.
Ląduję boleśnie na mokrej ziemi w tym samym momencie, gdy Freya z rżeniem wpada do
otwartego grobu. Nie słychać, by uderzyła o dno.
Wstaję z trudem, a mięśnie pieką mnie od wysiłku. Nogi ledwie utrzymują mój ciężar, a
bark i lewe ramię koszmarnie bolą. Roztrzęsiona przyglądam się nagrobkowi, wokół którego
ziemia jest nienaruszona.
Dławię śmiech zmieszany z płaczem i próbuję się zmusić do przebudzenia, ale daremnie.
- Wkrótce się obudzisz, Gemmo – powtarzam sobie, kuśtykając przez ciemny cmentarz. –
Zaśpiewaj coś, co podtrzyma cię na duchu. Szła dzieweczka d-do laseczka, d-do zielonego…
Mijam nagrobek. Ukochana żona.
- D-do zielonego…
Rozlega się grzmot tak głośny, że aż klekoczą mi zęby.
- D-do zielonego…
Coś blokuje mi przejście. Błyskawica rozdziera niebo i oświetla Ithal. Tam, gdzie
powinien mieć oczy, ma dwie głębokie czarne dziury.
- Ofiara… - mówi.
Nie jestem w stanie się ruszyć ani myśleć. Ze strachu nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Próbuję przywołać magię, ale jestem zbyt wyczerpana i przerażona. W mojej głowie dudni
głos: Uciekaj. Uciekaj, Gemmo.
Najszybciej, jak potrafię, rzucam się biegiem przez labirynt nagrobków, a niebo
eksploduje grzmotem. Kątem oka widzę, że Ithal znika za marmurowym aniołem i pojawia
się ponownie po drugiej stroni. Zyskuje przewagę. Moja koszula nocna jest zupełnie
przemoczona. Oblepia moje i tak słabe nogi, krępując swym ciężarem wszystkie ruchy.
Szarpię ją jak oszalała i podciągam nad kolana, żeby biec szybciej. Ithal jest cały czas tuż za
mną. Zanim udaje mi się dotrzeć do jeziora, każdy oddech wydaje się jak ostrze brzytwy
tnące moje płuca na plasterki.
W końcu dostrzegam szkołę: nad drzewami wznosi się jej sylwetka z ozdobnymi,
poskręcanymi iglicami. Wydaje mi się jakaś dziwna, ale nie potrafię określić dlaczego.
Skupiam się wyłącznie na biegu. Silne światło księżyca odpycha chmury.
Dach jest pusty. Gargulce zniknęły. Czuję, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Ithal
biegnie szybciej, odległość między nami się zmniejsza, a ja ledwie się poruszam. Mam
wrażenie, że moje płuca zaraz eksplodują.
Coś ląduje za mną, uderzając o ziemię ciężko jak głaz. Cała lodowacieję ze strachu.
Powinnam się obejrzeć, ale nie potrafię. Nie mogę oddychać. Rozlega się taki dźwięk, jakby
szpony drapały o kamień. To coś za mną wydaje niski warkot. Nie odwracaj się, Gemmo.
Jeśli się nie odwrócisz, to nie będzie prawdziwe. Zamknij oczy. Policz do dziesięciu. Jeden.
Dwa. Trzy. Jest pełnia. Widoczny na ścieżce cień, dużo większy od mojego, powoli rozkłada
ogromne skrzydła.
Głowę mam lekką jak balon. Obawiam się, że zaraz zemdleję.
- Dzieweczka… laseczka… zielonego…
Głośny wrzask przeszywa noc. Gargulec zrywa się do lotu i z potężnym łupnięciem ląduje
na ścieżce przede mną, niwecząc jakąkolwiek nadzieję na ucieczkę. Na widok górującej nade
mną ogromnej kamiennej bestii opadam na kolana. Jej pysk to odrażająca żywa maska z
ustami rozciągniętymi w makabrycznym uśmiechu i kłami długości moich nóg. Pazury ma
przerażająco ostre. Krzyk zamiera mi w gardle. Bestia ze skrzekiem obejmuje mnie szponami,
które zaciskają się zdecydowanie na mojej talii. Zaraz zemdleję.
- Trzymaj się mocno – rozkazuje zgrzytliwym głosem, a mnie ogarnia jeszcze większa
panika.
Gargulec przyciska mnie do swojego torsu i podrywamy się do lotu. Trzymam się mocno
jego przerażających pazurów. Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, co się dzieje. On nie
chce mnie skrzywdzić. Chce mnie chronić. Po niebie krążą skrzydlate bestie, które wrzeszczą
i warczą. Dźwięki odbijają się echem w moich uszach, ale nie mogę ich zasłonić, nie
puszczając szponów gargulca. Zimne powietrze przenika przez przemoczoną koszulę nocną i
owiewa mokrą skórę. Cała się trzęsę, gdy mijamy czubki drzew i lądujemy łagodnie na dachu
Spence.
- Nie patrz – radzi gargulec.
Ale nie mogę odwrócić wzroku. Pozostałe gargulce osaczyły Ithala. Pikują i porywają go
z ziemi, po czym lecą w stronę jeziora.
- Co zrobią? – pytam.
- To, co muszą. – Nie jest zbyt wylewny, a ja nie mam odwagi go wypytywać.
- K-kim jesteś?
- Jednym ze strażników nocy – odpowiada, a mnie przypomina się rysunek Wilhelminy. –
Przez wieki chroniliśmy wasz rodzaj, gdy zasłona między światami nie miała pieczęci. Teraz
pieczęć została złamana. Kraina znów jest zaczarowana. Ale boję się, że nie ochronimy was
przed tym, co nadchodzi.
Niebo ciemnieje od skrzydeł. Nad nami krążą gargulce, a ich cienie przesuwają się po
mnie. Pikują i lekko jak anioły lądują na dachu. Podchodzi do nas gargulec z nosem smoka.
- Załatwione – mruczy. – Wrócił do martwych.
Ten, który mnie uratował, kiwa głową.
- Nie był tutaj ostatni. Przyjdą znów, i to silniejsi.
Od wschodu na niebie pojawia się różowa wstęga. Pozostałe gargulce zajmują miejsca na
krawędzi dachu, po czym na moich oczach obracają się w kamień.
- Ja śnię – mówię szeptem. – To wszystko jest snem.
Główny gargulec rozkłada skrzydła, aż wszystko wokół mnie ogarnia ciemność. Głos ma
głęboki jak sam czas.
- Tak, spałaś. Ale teraz czas się obudzić.
*
Otwieram oczy. Sufit nade mną nabiera konturów. Słyszę ciche pochrapywanie Ann.
Jestem w swoim pokoju, tak jak powinnam. Dopiero co minął świt. Siadam, a ten wysiłek
sprawia, że czuję ból w całym ciele. W lesie słychać jakieś hałasy. Nieubrane dziewczęta
wychodzą z pokojów, żeby zobaczyć, co się stało. Cyganie z latarniami w ręku gromadzą się
wokół jeziora w porannej mgle. Nagle rozlega się pełen rozpaczy krzyk.
Teraz widzę to, co oni. Ithal unosi się na wodzie twarzą w dół. To dlatego Freya
zatrzymała się przy jeziorze, dlatego była taka niespokojna. Wiedziała, że jej pan nie żyje, a
istota na jej grzbiecie to nieumarły, piekielny posłaniec z Krainy Zimy, który miał mnie
uprowadzić.
Nie. Nie, to się nie stało. Wszystko to sobie wyobraziłam. Albo wyśniłam. Martwy
człowiek nie przyszedł, żeby mnie porwać. Nie leciałam w objęciach gargulca.
Unoszę wzrok, szukając potwierdzenia. Gargulce siedzą na krawędzi dachu, milczące i
ślepe. Obracam głowę, patrząc na nie pod różnymi kątami, ale nic się nie zmienia.
Oczywiście, że nie. Są z kamienia, niemądra dziewczyno. Chichoczę, zwracając na siebie
powszechną uwagę. Nie powinnam się śmiać, kiedy oni wyciągają z wody martwego
człowieka.
Kartik też tam jest, zdrów jak ryba. Patrzy na mnie z niepokojem.
Mężczyźni przykrywają Ithal marynarką.
- Rozpalcie ogień – odzywa się matka Elena. – Spalcie go. Spalcie wszystko.
ROZDZIAŁ PI
ĘĆDZIESIĄTY PIĄTY
To zadziwiające, że choć w jeziorze znaleziono topielca, głównym tematem rozmów w
Spence jest moje zachowanie na balu. Gdy wchodzę do jadalni na śniadanie, dziewczęta
milkną. Śledzą mnie wzrokiem jak sępy mające nadzieję na kawałek padliny. Siadam przy
stole dla starszych uczennic, ale one też przerywają rozmowy. Jakbym była samą Śmiercią z
kosą wzniesioną do ciosu.
Słyszę, jak szepczą do siebie:
- Zapytaj ją.
- Nie, ty zapytaj!
Cecily chrząka.
- Jak się czujesz, Gemmo? – pyta z udawanym współczuciem. – Słyszałam, że miałaś
okropną gorączkę.
Biorę do ust łyżkę owsianki.
- Czy to prawda? – naciska Martha.
- Nie – odpowiadam. – Zaszkodziła mi zbyt wielka ilość magii. Oraz kłamstwa i sekrety, z
których zbudowane jest to miejsce, tak jak z kamieni i zaprawy.
Wstrząśnięte szeroko otwierają usta, a po chwili zaczynają niepewnie chichotać. Fee i
Ann patrzą na mnie z niepokojem. Straciłam apetyt. Odsuwam krzesło od stołu i wychodzę z
jadalni. Pani Nightwing zerka na mnie, ale nie próbuje mnie powstrzymać. Jakby wiedziała,
że i tak nic nie da się dla mnie zrobić.
*
Felicity i Ann przychodzą mnie odwiedzić po południu. Ciekawość, czy naprawdę
popadłam w obłęd, wygrywa ze złością. Felicity wyciąga z kieszeni torebkę ciągutek.
- Proszę. Pomyślałam, że dobrze ci zrobią.
Niewzruszona pozwalam im usiąść na łóżku.
- Poszłyście wczoraj w nocy do międzyświata, prawda?
Oczy Ann robią się okrągłe. To zadziwiające, że jest taką świetną aktorką, a tak fatalnie
kłamie.
- Tak – potwierdza Felicity i jestem jej wdzięczna za szczerość. – Tańczyłyśmy, Ann
śpiewała i było tak wesoło, że miałam ochotę nigdy nie wracać. Tam jest jak w raju.
- Nie można cały czas żyć w raju – zauważam.
Felicity chowa cukierki do kieszeni.
- Nie powstrzymasz nas przed bywaniem w międzyświecie – mówi, wstając.
- Wszystko się zmieniło. Kirke ma sztylet – wyznaję i opowiadam im to, co zapamiętałam
z poprzedniej nocy. – Nie mogę dłużej zatrzymywać magii. Musimy zawrzeć sojusz i ruszyć
za Kirke.
Twarz Felicity pochmurnieje.
- Obiecałaś, że oddamy magię dopiero po debiucie. Mówiłaś, że mi pomożesz.
- Może będziesz miała wystarczającą ilość własnej magii…
- A może nie! Znajdę się w pułapce! Proszę, Gemmo – błaga Felicity.
- Przykro mi – odpowiadam, z trudem przełykając. – Nic nie można na to poradzić.
Felicity uspokaja się, a jej opanowanie wydaje się o wiele bardziej przerażające niż złość.
- Nie tylko ty masz magię, Gemmo – przypomina mi. – Pip też posiada moc i robi się
coraz silniejsza. A jeżeli ty mi nie pomożesz, ona zrobi to z pewnością.
- Fee… - chrypię, ale nie chce mnie słuchać.
Już jest za drzwiami, a Ann idzie tuż za nią.
*
Po południu robi się nagle chłodno, jakby zima wydawała ostanie tchnienie przed
nadejściem lata. Inspektor Kent przyjechał, żeby przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci
Ithal. Jego ludzie przeczesują lasy w poszukiwaniu dowodów przestępstwa, ale niczego nie
znajdują. Widma nie zostawiają śladów. Policjanci zabierają pana Millera z pubu na
przesłuchanie, choć on zarzeka się, że jest niewinny, i twierdzi, że w lasach Spence straszą
duchy.
Kartik zostawił swoją kartę wizytową – czerwoną chustkę – w bluszczu pod moim oknem
razem z liścikiem: Spotkajmy się w kaplicy.
Wślizguję się do pustej kaplicy i patrzę na anioła trzymającego głowę gorgony.
- Już się ciebie nie boję. Rozumiem, że chciałeś mnie chronić.
Głęboki głos odpowiada:
- Idź naprzód i zwyciężaj.
Podskakuję ze strachu, a zza ambony wyłania się Kartik.
- Wybacz – mówi z zażenowanym uśmiechem. – Nie chciałem cię przestraszyć.
Wygląda, jakby nie spał od kilku dni. Dobrana z nas para z tymi smutnymi minami i
podkrążonymi oczami. Kartik przesuwa palcem po oparciu ławki.
- Pamiętasz, gdy cię tu zaskoczyłem za pierwszym razem?
- Owszem. Straszyłeś mnie i kazałeś zamknąć umysł na wizje. Powinnam była cię
posłuchać. Nie nadaję się do tego wszystkiego.
Opiera się o ławkę i zakłada ręce na piersi.
- To nieprawda.
- Nie wiesz, co zrobiłam, bobyś tak nie mówił.
- To może mi powiesz?
Wydaje się, że mijają całe wieki, zanim słowom udaje się przebrnąć przez gruzy w moim
wnętrzu. Nie oszczędzam siebie. Opowiadam wszystko, a on słucha. Boję się, że mnie za to
znienawidzi, ale kiedy kończę, tylko kiwa głową.
- Powiedz coś – szepczę. – Proszę.
- Ostrzegano cię przed majowymi narodzinami. Teraz chyba wiemy, co to znaczyło –
odpowiada, analizując sytuację, a ja uśmiecham się nieśmiało, bo wiem, że mnie wysłuchał i
zamierza mi pomóc. – Pójdziemy za nią.
- Tak, ale boję się, że jeżeli choćby zanurzę czubek palca w magii, to nawiążę kontakt z
Kirke i z Krainą Zimy. Oszaleję tak jak wczoraj wieczorem.
- Tym bardziej powinniśmy ją powstrzymać. Może jeszcze nie związała mocy Eugenii z
drzewem. Może uda nam się uratować międzyświat – mówi.
- Nam?
- Nie zamierzam już uciekać. To nie jest moje przeznaczenie.
Ujmuje mnie pod brodę, unosząc moją twarz, a ja całuję go pierwsza.
- Myślałam, że przestałeś wierzyć w przeznaczenie – przypominam mu.
- Nie przestałem wierzyć w ciebie.
Uśmiecham się mimo wszystko. Bardzo potrzebuję tej wiary.
- Myślisz… - zaczynam i natychmiast milknę.
- Co? – mruczy w moje włosy. Ma ciepłe usta.
- Myślisz, że gdybyśmy zostali w międzyświecie, moglibyśmy być razem?
- Nasze miejsce jest w tym świecie, Gemmo, na dobre i na złe. Wykorzystaj to najlepiej,
jak potrafisz – odpowiada, a ja przyciągam go do siebie.
*
Po kilku tygodniach gorączkowych przygotowań do balu maskowego Spence kojarzy się
teraz z przekłutym balonem. Dekoracje zostały zdjęte, kostiumy zapakowane w bibułkę
nasączoną kamforą, ale kilka młodszych dziewczynek nie zgodziło się oddać swoich strojów.
Chcą być księżniczkami i wróżkami, jak najdłużej się da.
Inne, gotowe już wziąć udział w następnym przyjęciu, zadręczają mademoiselle LeFarge
pytaniami na temat zbliżającego się wesela.
- Założy pani diamenty? – pyta Elizabeth.
Mademoiselle LeFarge rumieni się.
- Mój Boże, nie. Są zbyt cenne. Ale dostałam przepiękny naszyjnik z pereł na tę okazję.
- Spędzicie państwo miesiąc miodowy we Włoszech? Czy w Hiszpanii? – docieka Martha.
- Odbędziemy skromną podróż do Brighton – mówi nauczycielka, a dziewczęta czują się
głęboko rozczarowane.
Brigid stuka mnie w ramię.
- Pani derektor wzywa panienkę – informuje mnie głosem pełnym współczucia, a ja boję
się spytać, jaki jest powód jej nagłej serdeczności.
- Dziękuję – odpowiadam i podążam za nią przez obite suknem drzwi do ponurego,
staromodnego sanktuarium naszej dyrektorki. Jedyna barwna plama to wesoły wiecheć
polnych kwiatów na narożnym stoliku, beztrosko gubiących płatki.
Pani Nightwing wskazuje mi krzesło.
- Jak się pani dzisiaj czuje, panno Doyle?
- Dochodzę do siebie – odpowiadam.
Dyrektorka pedantycznie poprawia nóż do listów i kałamarz, a moje serce zaczyna
dudnić.
- O co chodzi? Co się stało?
- Pani brat przysłał depeszę – mówi i podaje mi ją.
OJCIEC BARDZO CHORY STOP WYJDE PO CIEBIE
NA VICTORIE STOP TOM
Mrugam gwałtownie, starając się powstrzymać łzy. Nie powinnam była tak na niego
naciskać. Nie był przygotowany na prawdę, a ja mu ją wmusiłam, i boję się, że wywołałam
uraz, z którego już się w pełni nie otrząśnie.
- To moja wina – mówię, upuszczając telegram na biurko.
- Banialuki! - sztorcuje mnie Nightwing, a ja tego właśnie potrzebuję: rześkiego wiatru w
plecy. – Każę Brigid pomóc pani w pakowaniu. Gus odwiezie panią na stację zaraz z rana.
- Dziękuję – mamroczę pod nosem.
- Myślę o pani ciepło, panno Doyle.
Wydaje mi się, że mówi to naprawdę szczerze.
Gdy pokonuję długą drogę do mojego pokoju, dogania mnie zasapana Ann.
- Co się stało? – pytam, zauważając niepokój na jej twarzy.
- Chodzi o Felicity – dyszy. – Próbowałam przemówić jej do rozsądku, ale nie chciała
słuchać.
- O czym ty mówisz?
- Poszła do międzyświata. Chce zostać tam z Pip – mówi, wytrzeszczając oczy ze strachu.
– Na zawsze.