Kazimierz Sławiński
ROZPOZNAĆ WROGA Z PÓŁNOCY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1979
Okładkę projektował: Zygmund Zaradkiewicz
Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny: Zofia Szymańska
Zanim zagrały armaty
Samochód skręcił z szosy na wąską wybrukowaną kamieniami drogę prowadzącą w dół.
— Cholera! — zaklął kierowca, szeregowiec w lotniczym mundurze — ciemno i dziur co niemiara.
Kilka minut ostrożnej jazdy i samochód zatrzymał się przed potężną bramą modlińskiej twierdzy.
Wartownik podejrzliwie oglądał podane dokumenty. Z pomocą przyszedł żandarm.
— Pan major do kogo? — zapytał.
— Do dowódcy lotnictwa armii „Modlin” pułkownika Praussa.
— Za bramą w prawo drugi fort.
Wjechali w szeroki sklepiony tunel. Świeciły tu trupioniebieskawe lampki. Gdy go minęli, skręcili w
prawo. Twierdza była idealnie zaciemniona. Kierowca powoli dojechał do fortu nr 2.
— Poczekajcie tu — rozkazał major — tylko stańcie z boku, by was ktoś nie potrącił.
— Tak jest, panie majorze!
Major wszedł do jednej z kazamat. Przy prostych drewnianych żołnierskich stołach siedziało kilku
oficerów lotnictwa. Jeden z nich w stopniu pułkownika na widok wchodzącego majora odezwał się
żartobliwie.
— Witamy naszego kandydata na Guynemera *. Proszę, majorze, niech pan siada. Jak odbył się przelot
pańskiego dywizjonu?
— Pan pułkownik jest nader uprzejmy nazywając dziesięć „jedenastek” dywizjonem.
— Cóż robić, panie majorze. Braki, wszędzie braki. W powietrzu i na ziemi. Prawdopodobnie z tych to
powodów wasz wileński dywizjon myśliwski wbrew regulaminowi podzielono na eskadry. Ale Brzeziński
jest w jeszcze gorszej sytuacji. Co on zwojuje na „siódemkach”. Wracajmy jednak do tematu. Jak odbył się
lot z Wilna?
— Ściśle biorąc z lotniska polowego Jaszuny pod Wilnem. Dziś rano otrzymałem rozkaz przelotu całym
dywizjonem na lotnisko mokotowskie w Warszawie. Lecieliśmy mając karabiny załadowane amunicją. Było
to pierwsze tchnienie wojny. Na Mokotowie przebywał oficer ze sztabu naczelnego dowódcy lotnictwa,
skierował on 152 eskadrę myśliwską kapitana Łazoryka na lotnisko Szpondowo, a 151 eskadrę porucznika
Brzezińskiego pod Łomżę na lotnisko Biel. Poleciałem z Łazorykiem jako dowódca kadłubkowego
dywizjonu, zameldowałem się u pana pułkownika pytając, co dalej?
Właśnie, co dalej? Był 31 sierpnia 1939 roku, pierwszy dzień mobilizacji powszechnej ogłoszonej
decyzją rządu polskiego w związku z napiętą sytuacją.
— Mobilizacja powszechna to zapowiedź wojny — powiedział pułkownik Prauss jakby wpadając w tok
myśli majora — Teraz już może ona wybuchnąć każdego dnia, a nawet każdej godziny. Panie majorze, niech
pan się uda do pułkownika Adameckiego, on poda panu położenie armii i oczekujące was zadania.
Podpułkownik pilot Bernard Adamecki, szef sztabu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”, przebywał w
sąsiedniej kazamacie. Na stole leżały rozłożone mapy sztabowe z naniesionym położeniem własnym i
nieprzyjaciela. Wszystko tajne. Pułkownik uchylił majorowi rąbka tajemnicy. Armia „Modlin” licząca
zaledwie 2 dywizje piechoty i dwie brygady kawalerii miała bardzo ważne zadanie: zamknąć kierunek z Prus
Wschodnich na stolicę. Wspierało ją również słabe lotnictwo, liczące 1 eskadrę myśliwską, jedną
rozpoznawczą i jedną obserwacyjną. Jakież zadanie mogło oczekiwać 152 eskadrę myśliwską? Zapewnić
OPL obszaru operacyjnego armii i nie dopuścić nad własny teren nieprzyjacielskich samolotów
rozpoznawczych. Zadanie przekraczające możliwości dziesięciu samolotów myśliwskich P-11.
— Mimo pozorów pański dywizjon jest w lepszym położeniu niż inne dywizjony armijne o pełnych
stanach. Musi pan wiedzieć, że Warszawy broni pięcioeskadrowa brygada pościgowa. Wprawdzie jest ona
uzbrojona w „jedenastki” i „siódemki”, ale jak mi mówił jej dowódca, pułkownik Pawlikowski w obszarze
Warszawy została zorganizowana dobrze działająca sieć dozorowania i do niej dołączono 152 eskadrę.
Niestety, inne dywizjony nawet tego nie mają.
— Czy jest przewidziana współpraca pomiędzy brygadą i 152 eskadrą?
— Oficjalnie nie, ale w praktyce niewątpliwie do tego dojdzie.
— A jakie mamy informacje o lotnictwie niemieckim? — dopytywał się major.
Pułkownik ciężko westchnął jakby chciał powiedzieć „nic pomyślnego”.
— Według wiadomości uzyskanych przez nasz wywiad na terenie Prus Wschodnich bazują dwa pułki
bombowe, jeden myśliwski i samodzielny dywizjon rozpoznawczy. Poza tym Niemcy w każdej chwili mogą
przerzucić z terenu Pomorza dalsze jednostki lotnicze.
* Guynemer — sławny francuski pilot myśliwski z okresu I wojny światowej.
Zaległo milczenie. Nikt nie chciał powiedzieć, że po tej stronie granicy znajduje się zaledwie 27
samolotów i to nie najnowocześniejszych.
— Dowódca armii — zaczął szef sztabu — liczy się z możliwością rozpoczęcia działań wojennych od
świtu 1 września. Rano będziemy musieli przeprowadzić rozpoznanie nadgranicznych obszarów. A
tymczasem na lotnisko operacyjne nie przybyła jeszcze 41 eskadra rozpoznawcza. Ze względu na złe
warunki atmosferyczne, pułkownik Stachoń zatrzymał ją w Toruniu. Cały ciężar rozpoznania spadnie na
siedem Czapli 53 eskadry obserwacyjnej. A pan, majorze, zarządzi w dywizjonie gotowość bojową od
godziny czwartej rano. Co będaie dalej, zobaczymy! To wszystko!
Major Więckowski odmeldował się i opuścił twierdzę. Po chwili jechali już szosą w kierunku
Zakroczymia. Po drodze posuwały się oddziały piechoty, tabory konne i nieliczne oddziały artylerii.
Czyżby stara twierdza pamiętająca jeszcze czasy napoleońskie miała odegrać jakąś rolę w czekającej
nas wojnie? — zastanawiał się major.
Po trwającej godzinę jeździe, wśród ciemności, skręcili w lewo na polną drogę. Tu w pobliżu majątku
Szpondowo znajdowało się lotnisko 152 eskadry myśliwskiej. Samoloty stały starannie zamaskowane w
lesie, personel techniczny kwaterował w majątku, a personel latający wraz z dowództwem dywizjonu
rozgościł się w niewielkim dworku. Major Więckowski zastał pilotów eskadry wraz z dowódcą w jadalni
skupionych wokół radiowego głośnika.
— Panie majorze -—powitał dowódcę jeden z pilotów — coś się dzieje. Radio Warszawa dementuje
komunikat berliński o zajęciu przez wojska polskie radiostacji w Gliwicach.
— Na pewno zajęliśmy Gliwice. I dobrze. Trzeba dać łupnia szkopom, by się nie stawiali — stwierdził
jeden z młodych pilotów.
Major Więckowski zaliczał się do starszego pokolenia myśliwców, szkolił się jeszcze u pułkownika
Kossowskiego w 11 pułku myśliwskim. Cenił wysoko zapał młodych pilotów, ale z drugiej strony...
— Nie wolno nam, chłopcy, lekceważyć przeciwnika. Jak wiecie, Niemcy dysponują licznym i silnym
lotnictwem. Czeka nas bardzo ciężka walka.
— Nie będziemy sami, panie majorze. Za nami stoi Francja. Gdy Niemcy zaatakują Polskę, Francuzi
odpowiedzą bombardowaniem Rzeszy.
— Zobaczymy — skonstatował dowódca dywizjonu — i to może bardzo szybko. Niemcy podobno już
zajmują podstawy do natarcia. Od godziny czwartej pierwszego września obowiązuje nas stan alarmu.
Proszę, panie kapitanie, wydać odpowiednie rozkazy.
— Tak jest, panie majorze — odpowiedział kapitan Łazoryk.
W sto pięćdziesiątej pierwszej eskadrze myśliwskiej porucznika Brzezińskiego przydzielonej do
Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew” został zarządzony stan alarmu od godziny czwartej dnia 1
września.
Porucznik Brzeziński — dobry, wymagający dowódca i zdolny myśliwiec, meldując się w Łomży u
dowódcy lotnictwa Grupy podpułkownika Stanisława Nazarkiewicza, zdawał sobie sprawę, że na
„siódemkach” wiele nie zwojuje. Tego samego zdania był i pułkownik.
— Przewiduję użycie pańskiej eskadry raczej do rozpoznania, tym bardziej że 51 eskadra rozpoznawcza
kapitana Hrabkiewicza posiada zaledwie siedem samolotów. W czasie przelotu z Lidy do miejscowości
Rynek na lotniskach rozdzielczych uległy uszkodzeniu trzy Karasie. Razem z siedmioma Czaplami 13
eskadry obserwacyjnej mamy tylko czternaście samolotów do prowadzenia rozpoznania. A pas działania
Grupy jest bardzo szeroki, od granicy litewskiej po Chorzele na Podlasiu.
Wracając z Łomży na lotnisko porucznik Brzeziński podobnie jak tysiące polskich żołnierzy zadawał
sobie pytanie: „Co nam przyniesie dzień 1 września 1939 roku?”
„Sowy” lecą na Warszawę!
Przed świtem na lotniskach obu eskadr myśliwskich mechanicy przystąpili do podgrzewania silników.
Jednocześnie ze 1 wschodem słońca pojawili się piloci. Oczekując na rozkaz do startu rozłożyli się na trawie
obok wyciągniętych z lasu samolotów. Radiostacje milczały.
O godzinie szóstej czterdzieści sieć dozorowania podała wiadomość o przekroczeniu granicy przez 40
„Sów”. „Sowa” to kryptonim niemieckiego bombowca. Major Więckowski nie czekając na rozkaz zarządził
stan pogotowia. Piloci zajęli miejsca w kabinach samolotów. Około godziny siódmej ponownie
poinformowano ich: „40 «Sów» kierunek Modlin”.
— Start! — rozkazał dowódca dywizjonu.
Kilka wprawnych ruchów. Zagrały silniki. Trawa położyła się za ogonami maszyn. Trzy klucze
„jedenastek” pod dowództwem majora Więckowskiego pędziło kolejno do przodu wznosząc tumany kurzu.
Po krótkim rozbiegu znalazły się w powietrzu.
Zbiórka eskadry nastąpiła nad miejscowością Kroczewo na wysokości dwóch tysięcy metrów. Piloci
uważnie obserwowali przestrzeń poszukując niemieckich bombowców kierujących się na Modlin. Poza
polskimi „jedenastkami” w powietrzu nie było nikogo. Wlecieli nad twierdzę. Wysokość dwa tysiące pięćset
metrów. Major usłyszał w słuchawkach głos oficera naprowadzającego:
— „Sowy” lecą na Warszawę! Łapcie je w rejonie Zegrza.
W tym momencie jak na złość napatoczył się spory cumulus. Samoloty na krótko zniknęły w białej
wacie. Nie trwało to długo, ale wystarczyło, by trzy „jedenastki” nie posiadające radiostacji zgubiły się.
Piloci nie słyszeli więc, jak ziemia podawała meldunek o locie przeciwnika na Warszawę. Po wyjściu z
chmury poszukiwali oni Niemców nad Modlinem, nie mogąc pojąć, co się stało z resztą eskadry. Tymczasem
pozostałe dwa klucze skręciwszy nieco na wschód leciały dalej na poszukiwanie „Sów” wpatrując się w
niebo. Minęła minuta lub dwie. Wprawne oczy myśliwców wykryły na tle błękitnego nieba rój zbliżających
się punkcików. To „Sowy” groźnie sunęły na stolicę. Wokół dużych punktów lecących zwartym szykiem,
uwijały się dziesiątki małych. Myśliwcy z brygady pościgowej bronili dostępu do stolicy. Bój toczył się w
odległości dziesięciu do piętnastu kilometrów. Stało się, jasne, że „jedenastki” ze starymi wysłużonymi
silnikami, nawet na maksymalnej prędkości, nie dogonią niemieckich bombowców. Major miał zamiar
powiadomić o tym ziemię, ale nagle przyszło olśnienie: Niemcy mogą wracać do Prus Wschodnich tą samą
trasą. Więckowski zredukował prędkość, w jego ślady poszli pozostali. Gnanie na pełnym gazie było zbędne,
należało raczej krążyć w pobliżu czyhając na wracających Niemców. W tym momencie stało się coś
dziwnego. Walczące samoloty, zamiast się oddalać, jakby stanęły w powietrzu. Polscy myśliwcy nie
wiedzieli wtedy, że są świadkami wspaniałego zwycięstwa swych warszawskich kolegów. Pięćdziesięciu
dzielnych pilotów brygady pościgowej rozbiło zwarty szyk osiemdziesięciu niemieckich bombowców
osłanianych przez znakomite samoloty „Messerschmitty” Me-210. Pomimo wysiłków niemieckich
dowódców nie udało się zebrać rozproszonych maszyn. Polacy, choć na przestarzałych, wolnych, słabo
uzbrojonych „jedenastkach” byli wszędzie. Granice Warszawy znajdowały się w zasięgu wzroku wrogich
załóg. Ale ani jednemu bombowcowi nie udało się tam dotrzeć a bombardierzy śmiercionośny ładunek
wyrzucali byle gdzie. Niemieccy piloci kładli samoloty w głębokie zakręty biorąc kurs na Prusy Wschodnie.
Piloci majora Więckowskiego jeszcze o tym nie wiedzieli, zdawali sobie jednak sprawę, że dzieje się coś
dziwnego. Podporucznik Anatol Piotrowski lecący na lewym skrzydle ugrupowanej rojem eskadry, rzucił
okiem na ziemię, by sprawdzić, gdzie się znajdują. Zdumiony zobaczył pomiędzy kępkami lasów czarne
wybuchy bomb. Spojrzał w górę. Nad nimi nikogo nie było. Skąd się one wobec tego wzięły? Skierował
wzrok jeszcze raz na ziemię. Teraz sprawa się wyjaśniła. Niżej, około tysiąca metrów, kursem północnym
leciał niemiecki bombowiec. Piotrowski nie miał możliwości podzielić się tym odkryciem z kolegami, nie
dysponował bowiem radiostacją. Przewrócił „jedenastkę” przez plecy. W prawo kotłowała się powietrzna
bitwa. Jego „jedenastka” jak strzała poszła w dół. Bombowiec na moment wleciał nad biały obłok. Polak
rozpoznał w nim Heinkla – gruby, pękaty z czarnymi krzyżami na kadłubie.
Wyrzucił bomby i zmyka do Prus – pomyślał Piotrowski.
Miał znaczną przewagę nad Niemcem. Zresztą Heinkel to nie to, co szybki Messerschmitt. Silnik
„jednastki” pracował na pełnej mocy nieco plując oliwą. Polak pod kątem trzydziestu stopni szybko zniżał
się do bombowca. Miał go już w celowniku. A może on jest uszkodzony? - pomyślał. Dlaczego wyrzucił
bomby?
Silniki jednak nie dymiły. Przeciwnie. Niemiec zobaczywszy polskiego myśliwca dał pełny gaz.
Szybkość zbliżania nieco zmalała, nie miało to jednak większego znaczenia. Piotrowski był już w zasięgu
skutecznego ognia. Naprowadził krzyż celownika na środek pękatego kadłuba. Nacisnął spusty obu
karabinów maszynowych. Ale na ułamek sekundy wcześniej zrobił to samo niemiecki strzelec samolotowy.
W powietrzu skrzyżowały się szare smugi. Coś zabębniło po skrzydle „jedenastki”. Piotrowski przemknął
nad Heinklem. Ściągnął drążek sterowy i wyskoczył w górę. Jego bombowiec leciał dalej. Ale z prawego
silnika wydobywała się smużka dymu. Polak zawrócił do następnego ataku. Znów niemiecki strzelec
usiłował się odgryźć. Kilka krótkich serii Piotrowskiego i zamilkł. Teraz nasz lotnik posłał długą serię
mierząc w kabinę pilota. Była skuteczna. Wroga maszyna przewróciła się przez skrzydło i
niekontrolowanym korkociągiem runęła w dół. Z samolotu wyskoczył jeden członek załogi. Reszta zginęła.
Piotrowski wykonał rundę nad szczątkami Heinkla. Rozejrzał się wokół jakby szukając następnego
kandydata do posłania na ziemię. Spojrzał na skrzydło. Było tam kilka dziur i zadr. Poruszył sterami.
Wszystko grało. Naraz zrobiło mu się zimno. Z góry na niego mknęły dwa groźne „Messerschmitty” Me-
210. Polak instynktownie wykonał unik. Niemcy nie mieli zamiaru rezygnować ze zwycięstwa. Rozeszli się
w powietrzu i prawie jednocześnie zaatakowali samotną „jedenastkę” z przodu i z tyłu. Piotrowski zdany był
na siebie i sam musiał stoczyć walkę z obu samolotami. Usiłował unikami wydostać się z kleszczy. Ale
niewiele to pomogło. Celna seria spowodowała wybuch benzyny. Nie było rady. Polski lotnik odpiął pasy,
wykonał pół beczki, przeszedł na plecy i wypadł z kabiny. Otworzył spadochron. Udało się – przemknęła
myśl. Niestety, nie znał „rycerskich” metod walki hitlerowskich myśliwców. Niemcy zaatakowali wiszącego
na spadochronie bezbronnego pilota. Niczym nie ryzykując, podchodzili na małą odległość i strzelali ze
wszystkich karabinów, niczym do rękawa na poligonie. Piotrowski odruchowo skulił się, liczył jeszcze, że
może doleci do ziemi. Niestety kilka celnych pocisków przerwało życie młodego lotnika.
Czaple — rozpoznać wschodniopruskie pogranicze!
Od świtu 1 września trwał bój wzdłuż całej wschodniopruskiej granicy. Jego natężenie było różne.
Miejscami oddziały niemieckiego Grenzschutzu atakowały posterunki polskiej Straży Granicznej. Polacy,
wzmocnieni plutonami piechoty, bez trudu rozprawiali się z napastnikami. Główne, bardzo silne, uderzenie
w pasie działania armii „Modlin” wyszło na Mławę i Chorzele. Drugie ognisko walki rozgorzało pod
Myszyńcem i Kadzidłem w pasie działania SGO „Narew”.
Dowódców tych dwóch związków operacyjnych, generałów Przedrzymirskiego i Fijałkowskiego,
interesowało, co się dzieje po drugiej stronie granicy. Wprawdzie polski wywiad dość dobrze rozszyfrował
niemieckie ugrupowanie, mimo to możliwa była jednak niespodzianka. Sieć drogowa i kolejowa Prus
Wschodnich była gęsta i w ciągu nocy Niemcy mogli przerzucić nad granicę nowe jednostki. W powietrzu
wisiały również skrzydła obu ugrupowań. Czy Niemcy nie będą usiłowali tego wykorzystać?
Lewe skrzydło armii „Modlin” osłaniała Nowogródzka Brygada Kawalerii. Od świtu 1 września w jej
sztabie mieszczącym się w Lidzbarku przebywał kapitan obserwator Sawczyński, dowódca 1 plutonu 53
eskadry obserwacyjnej przydzielonego do dyspozycji dowódcy brygady.
Na odcinku brygady panował spokój. Około godziny siódmej nad Lidzbarkiem pojawił się niemiecki
samolot rozpoznawczy. Pluton działek przeciwlotniczych broniący dowództwa Nowogródzkiej Brygady
Kawalerii otworzył ogień. Niemiec wykonawszy kilka uników odleciał na południe. Z kierunku Mławy
dobiegało głuche dudnienie artylerii. Dowódca brygady po porozumieniu się z dowódcą armii, mimo
surowego zakazu, zdecydował się na przeprowadzenie rozpoznania lotniczego pogranicznych terenów.
Zdaniem dowódcy armii wojna już trwała, choć Niemcy jej nie wypowiedzieli.
— Na prawym skrzydle brygady — objaśniał szef sztabu — mamy jaki taki kontakt z 20 DP. Natomiast
na lewym rozciąga się spora luka. Dopiero bowiem w Brodnicy znajdują się oddziały generała Bołtucia. Nie
znamy ich zadań, bo pan, kapitan, rozumie.... tajemnica wojskowa.
— Rozumiem — odparł kapitan —- domyślam się, że mam rozpoznać obszar pomiędzy Lidzbarkiem a
Brodnicą oraz przygraniczne tereny wzdłuż pasa działania brygady.
— Zgadł pan. Proszę jednakże nie zapuszczać się w głąb obszaru Prus Wschodnich więcej jak
dwadzieścia do trzydziestu kilometrów.
— Tak jest. Odmeldowuję się.
W miasteczku wiedziano naturalnie o wybuchu wojny. Panował tu całkowity spokój. Żadnych objawów
paniki, żadnych kolejek przed sklepami. Na rynku stało kilka furmanek uciekinierów z nadgranicznych
wiosek. „Tam mogą się pojawić Niemcy. Dalej nasi ich nie puszczą” — takie były nastroje.
Kapitan ruszył szosą prowadzącą do Żuromina. Biegła ona starym wysokopiennym lasem. W miejscu,
gdzie on się kończył, należało skręcić w prawo na polną drogę. Terenowy fiacik dał radę piachom i po
dziesięciu minutach jazdy znaleźli się w niewielkim majątku Konopaty. Tu się znajdowało polowe lotnisko
plutonu. Personel latający oczekiwał na dowódcę we dworze.
— Fajka — zawołał kapitan od progu — zaraz lecimy, niech szef przygotuje samolot.
— Gdzie lecimy, panie kapitanie? — zapytał plutonowy pilot Fajka.
— A jak myślicie? Na spacer? Na zawody? Na rozpoznanie! Nie wiecie, że wybuchła wojna?
— Wiemy — odpowiedział porucznik obserwator Nowak. — Jakiaś dziesięć minut temu Warszawa
nadała komunikat specjalny informujący, iż w rejonie stolicy zakończyła się wielka bitwa powietrzna.
Niemcy usiłowali nadlecieć nad Warszawę, polscy myśliwcy nie dopuścili nad miasto ani jednego wrogiego
samolotu. Co pan na to, kapitanie?
— Skoro podało radio, pewnie tak było. Gdybym nie wrócił z lotu, to pan, poruczniku, obejmie
dowództwo plutonu.
— Dlaczego pan, kapitanie, miałby nie wrócić?
— Kochani! Toż Niemcy nie będą do nas rzucali zgniłymi jajami, a będą strzelali nabojami.
Pluton, tak jak i cała eskadra, posiadał na uzbrojeniu samoloty obserwacyjne typu RWD-14 „Czapla”,
trochę lepsze od swych poprzedników R XIII. Prędkość nieco ponad 200 km/godz. i dwa karabiny
maszynowe; jeden obserwatora i jeden pilota, Czapla nie mając nadmiaru mocy silnika, nie była w stanie
prowadzić klasycznej walki z myśliwcami. W plutonie znajdowały się trzy Czaple i jeden samolot
łącznikowy RWD-8.
Mechanicy szybko zapuścili silnik samolotu kapitana Sawczyńskiego i podgrzali go, załoga zajęła
miejsca w kabinach. Sprawdziwszy, czy w powietrzu nie ma nikogo obcego, ruszyli do startu. Pilot wykonał
nad leśnymi pałaciami skręt i przyjął kurs na Działdowo. Lecąc na wysokości czterystu metrów kapitan
Sawczyński wpatrywał się w teren, aby nie przegapić niczego, co by interesowało dowódcę brygady. Nic
tam ciekawego nie widział. Na granicy polsko-niemieckiej panował spokój. Czapla wykonała skręt w lewo
biorąc kurs mniej więcej na Brodnicę.
Może w luce wspomnianej przez szefa sztabu będzie coś interesującego — pomyślał obserwator.
Nic tam jednakże nie było. Na drogach pustki. W osiedlach normalny ruch. Będąc na wysokości
Brodnicy kapitan poczuł, że pilot wykonuje małą górkę i ręką wskazuje w prawo. Obserwator poszedł
wzrokiem w tamtą stronę. W odległości około jednego kilometra na tej samej wysokości leciał samotny
samolot. Swój czy Niemiec? Po chwili sprawa się wyjaśniła. Był to obserwacyjny R XIII, prawdopodobnie z
armii „Pomorze” prowadzący rozpoznanie prawego skrzydła Grupy generała Bołtucia. Tamten też zauważył
Czaplę, podszedł bliżej i przyjaźnie pokiwał skrzydłami. Plutonowy Fajka zawrócił w stronę Lidzbarka,
Obserwator zaczął pisać meldunek. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami, miał go zamiar zrzucić na placówkę
łączności znajdującą się w pobliża płachty tożsamości BK wyłożonej na przedmieściu Lidzbarka.
Obserwator włożył meldunek do specjalnej płóciennej koperty obciążonej balastem z przytwierdzoną długą
kolorową taśmą. Pilot powoli schodził w dół. Płachta tożsamości BKaw leżała w pobliżu szosy biegnącej do
Brodnicy. Wychylony z kabiny obserwator czekał na odpowiedni moment. Gdy samolot znalazł się w
niewielkiej odległości od placówki, rzucił meldunek za burtę. Natychmiast rozwinęła się taśma, a koperta
spadła na ziemię w odległości kilku metrów od płachty. Pilot momentalnie wykonał skręt w prawo i zawrócił
nad placówkę. Ułani pomachali rękami, co oznaczało, że meldunek znaleźli. Lotnicy odpowiedzieli im
kiwaniem skrzydeł i udali się na lotnisko w Konopatach.
*
Inaczej wyglądała sytuacja na prawym skrzydle i przedpolu 20 DP. Przeprowadzone tu rozpoznanie
przez 2 pluton 53 eskadry obserwacyjnej stacjonujący na lotnisku w miejscowości Sokołówek, wykazały
ruch silnych kolumn nieprzyjacielskich z Prus Wschodnich na pozycje obronne 20 DP i na Chorzele. Były to
bardzo cenne informacje dla dowódcy armii, niestety, nie wystarczające.
Załogi samolotów obserwacyjnych, które w myśl wytycznych NDL miały prowadzić rozpoznanie
wyłącznie znad własnych linii, pomimo silnego ognia niemieckiej artylerii, zapuszczały się na stosunkowo
znaczną głębokość. Co się jednak znajduje dalej pod Szczytnem, Nidzicą i na północ od Wielbarka, tego nie
były w stanie rozpoznać. Do tego zadania potrzebna była eskadra rozpoznawcza.
*
Koła podwozia pędzącej do przodu Czapli kilka razy delikatnie podskoczyły na nierównościach pola,
musnęły lucernę i samolot znalazł się w powietrzu. Pilot sierżant Roman Podwysocki ściągnął lekko drążek
sterowy. Za ogonem samolotu zostały zabudowania dworu Wierzbowo. Obserwator porucznik Józef
Taraszewski po raz dziesiąty przyglądał się mapie.
— Przeprowadzić rozpoznanie wzdłuż granicy od Myszyńca do Grajewa — powtarzał słowa
wypowiedziane przez dowódcę eskadry kapitana pilota Lucjana Fijuta.
Zadanie, zdawałoby się proste, wielokrotnie przerabiane na manewrach i ćwiczeniach
międzydywizyjnych. Ale teraz jest wojna! Toczy się już trzy godziny. Czy wiadomości nabyte w
podchorążówce i na kursie zdadzą egzamin w czasia ciężkiej wojennej próby? Czapla leciała kursem
północnym na wysokości pięciuset metrów. Taraszewski rozejrzał się wokół. W górze rozciągała się
bezchmurne niebo. W przypadku pojawienia się niemieckiego myśliwca nie będzie nawet gdzie się ukryć.
Łomżę, miejsce postoju dowództwa Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”, zostawili z prawej strony.
Pod Nowogrodem przelecieli Narew. Wlecieli nad lesistą krainę Kurpiów. Pod jej stolicę, niewielkie
miasteczko Myszyniec, podeszły nieznane siły niemieckie. Zanim obserwator stwierdził obecność
niemieckich wojsk, już ze sporej odległości zobaczył gęste dymy. Swój marsz w głąb naszego kraju
hitlerowcy znaczyli pożarami.
Po kilku minutach na szosie wiodącej z Prus do Myszyńca, Taraszewski rozpoznał kilka kolumn
niemieckiej piechoty. Miasta bronił oddział w sile około batalionu. Słabo okopani piechurzy nawiązali już
kontakt ogniowy. Niemcy rozsypawszy się w terenie nacierali na północny skraj miejscowości. Stojąca na
polu hitlerowska bateria lekkiej artylerii przeciwlotniczej otworzyła ogień do polskiego samolotu. Pilot
wykonał kilka uników i Czapla wydostała się z groźnie otaczających ją świetlistych smug. Wrócili nad
miasteczko. Na dużym brukowanym placu tłoczyły się wozy uciekinierów znad granicy. Podwysocki obrócił
się w stronę Taraszewskiego, jakby pytając, gdzie lecimy dalej? Dalej mieli lecieć wzdłuż granicy przez
Jeże, Szczuczyn do Grajewa. Wbrew obawom Taraszewskiego rysowała się ona w terenie dość wyraźnie. W
przeciwieństwie do podlaskich rozrzuconych wiosek po drugiej stronie kordonu widniały zwarte osiedla z
domami murowanymi krytymi dachówką. Wszędzie panował spokój. Nie chciało się aż wierzyć, że
niedaleko toczą się zacięte krwawe boje, że po obu stronach giną ludzie. Jeże, to była graniczna polska
miejscowość na szosie Kolno—Pisz. Tuż za wioską stały strażnice polska i niemiecka. Na szosie pustki. Nie
było widać nawet strażników. To samo na przejściu granicznym pod Grajewem, w sporym powiatowym
mieście cisza. Tu kończył się ich obszar rozpoznania. Dalej na północnym wschodzie znajdowała się
Suwalska Brygada Kawalerii. Pilot przyjął kurs na Wierzbowo. Po niespełna dwudziestominutowym locie
znaleźli się nad lotniskiem. Było ono dobrze zamaskowane. Okrążyli wieś. Na polu wzlotów ukazała się
litera T — można lądować. Podwysocki zmniejszył gaz i samolot położył w głęboki skręt. Potem jeden,
drugi ślizg na skrzydło, Czapla delikatnie dotknęła kołami ziemi. We dworze na powrót załogi oczekiwał
oficer ze sztabu dowództwa lotnictwa Grupy. Porucznik Taraszewski złożył krótki meldunek:
— Niemcy pojawili się tylko pod Myszyńcem — powiedział jakby do siebie oficer sztabu — dalej
panuje spokój.
— Zgodnie z rozkazem rozpoznałem jedynie pogranicze, a co dalej się dzieje za granicą...
— Wiem, taki był rozkaz. Co się dzieje za granicą, rozpoznają załogi Karasi. Na razie to, co pan
stwierdził, najzupełniej wystarczy dowódcy Grupy.
Oficer sztabu zabrał meldunek obserwatora i odjechał motocyklem do Łomży.
Nie wiedział, że mniej więcej w tym samym czasie nad lotniskiem w miejscowości Rynek, gdzie stała
51 eskadra rozpoznawcza, przeleciał niemiecki samolot rozpoznawczy. Dowódca eskadry bez porozumienia
z dowódcą lotnictwa polecił przelecieć na lotnisko Zalesie. W czasie startu i lądowania zostały rozbite trzy
Karasie. W eskadrze sprawne zostały jedynie cztery samoloty.
„Siódemki” nad Prusami!
Od wczesnych godzin porannych w pasie działania Grupy na wysokości około czterech tysięcy metrów
przelatywały silne niemieckie wyprawy bombowe dążące w głąb kraju. Myśliwcy ze 151 eskadry byli
bezradni. Nie mając łączności z siecią obserwacyjno-meldunkową dowiadywali się o niemieckich
bombowcach, dopiero wtedy, gdy pojawiały się one w rejonie lotniska W takiej sytuacji start poza
marnowaniem benzyny nie mógł nic dawać. Piloci wściekli i rozczarowani, w posępnych nastrojach, kręcili
się w pobliżu stoisk samolotów. Dochodziło południe.
— Józek, zatelefonuj do pułkownika Nazarkiewicza. Może da jakieś zadanie. Trzeba coś robić, a nie
czekać bezczynnie na zakończenie wojny — zaproponował porucznik pilot Marian Wesołowski, zastępca
dowódcy eskadry.
— Masz rację — zgodził się Brzeziński.
Po chwili rozmawiał przez telefon z dowódcą lotnictwa Grupy, przedstawiając sytuację w eskadrze.
Pułkownik całkowicie się zgodził z jego wywodami.
— Mam już nawet przygotowane dla was zadanie. Pięćdziesiąta pierwsza nawaliła na całego. Generał
domaga się przeprowadzenia rozpoznania co najmniej na odległość trzydziestu kilometrów w głąb Prus.
Poruczniku, czy ma pan przed sobą mapy?
— Chwileczkę, panie pułkowniku. Marian, podaj mapę.
Wesołowski rozłożył na stole mapę sztabową.
— Słucham, panie pułkowniku.
— Na lewym skrzydle pasa działania Grupy leży niewielkie miasteczko Myszyniec. W godzinach
porannych załoga z 13 eskadry obserwacyjnej stwierdziła ruch niemieckich wojsk z Prus Wschodnich na
Myszyniec. Obecnie toczą się tam walki z przeważającym przeciwnikiem. Generał domaga się
przeprowadzenia rozpoznania szosy Myszyniec — Szczytno oraz rejonu tego miasta. Znalazł pan na mapie
Szczytno?
— Tak. Spore miasto, ważny węzeł drogowo-kolejowy.
— Zgadza się. Według Sienkiewicza Krzyżacy więzili tam Danusię, córkę Juranda.
— Dobrze, panie pułkownika, polecimy tam i odegramy się za Juranda.
Brzeziński odłożył słuchawkę i objaśnił Wesołowskiemu, na czym polega otrzymane zadania. Nie było
to typowe zadanie myśliwskie, ale woleli to od wyczekiwania na lotnisku. „Siódemka”, pomimo swych
technicznych niedostatków, była w stanie jako tako obronić się karabinami i swą szybkością przed atakami
niemieckich myśliwców.
— Kto poleci na to zadanie? — zapytał Wesołowski.
— My dwaj — wyjaśnił Brzeziński.
— Ho, ho — wtrącił podporucznik Łukasiewicz — może być okazja do awansów.
— Nie licz na to! — odciął się Wesołowski.
Mijała godzina dwunasta trzydzieści. Dwie „siódemki” na pełnym gazie jednocześnie, jak przystało na
myśliwców, oderwały się od nawierzchni pola wzlotów i świecą poszły w górę. Myszyniec był już w rękach
Niemców, którzy posuwali się na Kadzidło. Po chwili obie maszyny wleciały w krainę Smętka. Szosą
Szczytno—Myszyniec posuwały się nieliczne oddziały piechoty. Broni pancernej lub motorowej nie
stwierdzili. Szosa malowniczo wiła się pomiędzy dużymi leśnymi kompleksami. Lecieli na małej wysokości
z jej prawej lub lewej strony. Nikt nie strzelał do polskich samolotów. Zupełnie jak na manewrach —
pomyślał Wesołowski. Gdyby mieli łączność z dowództwem Grupy, od razu mogliby przekazać wyniki
rozpoznania. Nie mając jej, zmuszeni będą odtworzyć z pamięci to, co widzieli w terenie. O pisaniu bowiem
klasycznych meldunków w kabinie samolotu myśliwskiego nie było mowy. Nagle ukazało się Szczytno,
spore miasto wciśnięte między jeziora, okolone wieńcem lasów. Tu już Niemcy obchodzili zwycięstwo. Na
budynkach powiewały hitlerowskie flagi ze swastykami. Na głównym placu odbywała się manifestacja.
Polskie samoloty na małej wysokości przemknęły nad dachami domów. Dowódca eskadry położył
„siódemkę” w skręt. Wesołowski lecący skrzydło w skrzydło zaczął coś pokazywać ręką w lewo.
Brzeziński spojrzał w tym kierunku. Nad lasem, na małej wysokości, leciał samolot transportowy Ju-52.
Wyraźnie podchodził do lądowania. Skręcili w lewo nabierając nieco wysokości. Za lasem ukazało się
lotnisko. Transportowiec kołami dotykał ziemi. Na poboczach stało kilkanaście bombowców. Tankowano
paliwo, wózki rozwoziły bomby. Pojawienie się polskich maszyn było dla Niemców kompletnym
zaskoczeniem. Dopiero gdy „siódemki” dolatywały do skraju lotniska, odezwały się dwudziestomilimetrowe
działka. Ale na szczęście było już za późno. Obaj myśliwcy mknęli na wysokości pięciuset metrów kursem
na lotnisko. Wesołowski podszedł do samolotu Brzezińskiego, nieomalże dotykając kadłuba końcówką
skrzydła, pokazywał ręką na ziemię. Ten zrozumiał, że chodzi o to, żeby zeszli na dół i zaatakowali samoloty
na ziemi.
— Nie — pokręcił przecząco głową. W pierwszej chwili już miał się na tę propozycję zgodzić. Ale
należało pamiętać, że dowódca Grupy czeka na wyniki ich rozpoznania, a po drugie jedyny ich
sprzymierzeniec — czynnik zaskoczenia — już nie istniał.
Meldunek o rozpoznanym lotnisku niemieckim pod Szczytnem został natychmiast przekazany przez
dowódcę lotnictwa Grupy „Narew” do Naczelnego Dowództwa Lotnictwa. Liczono się z interwencją
brygady bombowej.
Tego dnia w godzinach przedpołudniowych polskie lotnictwo rozpoznało ponadto niemieckie lotniska
na terenie Słowacji i pod Piłą. Ani jedno z nich nie było atakowane, aczkolwiek w wytycznych NDL
stawiane były jako obiekty do bombardowania na drugim miejscu po siłach żywych przeciwnika. Lotnictwo
rozpoznawcze stwierdziło w godzinach porannych wiele celów żywych oraz liczne kolumny pancerne. NDL
nie wiedziało, jak nimi obdzielić skromne polskie lotnictwo bombowe. Wahania i rozważania na ten temat
trwały dwa dni.
41 eskadra rozpoznawcza wchodzi do akcji
Pierwsze wieści o bombardowaniu przez Niemców Tczewa i Pucka dotarły do Torunia około godziny
piątej. Komendant bazy natychmiast ogłosił alarm przeciwlotniczy. Wszystkie jednostki bojowe wraz z
rzutami powietrznymi i kołowymi przebywały na lotniskach polowych. Wyjątek stanowił rzut powietrzny 41
eskadry rozpoznawczej przeznaczonej dla armii „Modlin”. Rzut kołowy odjechał transportem kolejowym w
obszar operacyjny armii w czasie mobilizacji. Natomiast osiem Karasi wraz z załogami zostało w Toruniu.
Nic dziwnego, że ten stan rzeczy niepokoił i denerwował dowódcę eskadry kapitana obserwatora
Władysława Chrzanowskiego. Każdej chwili mogły się ukazać niemieckie bombowce, a OPL lotniska w
postaci dwóch działek czterdziestomilimetrowych i klucza „jedenastek” przedstawiała się nader
problematycznie. Dowódca faktycznie rozwiązanego w czasie mobilizacji 4 pułku lotniczego pułkownik
pilot Stachoń pełnił już obowiązki dowódcy lotnictwa armii „Pomorze” i 41 eskadra rozpoznawcza nie
podlegała jego kompetencji. Kapitan Chrzanowski po naradzie ze swym zastępcą kapitanem pilotem
Henrykiem Kołodziejskim postanowił lecieć do Warszawy, nie czekając na rozkazy. Zgodnie z rozkazem
NDL z dnia 30 sierpnia 41 eskadra rozpoznawcza miała w dniu 31 sierpnia przelecieć z Torunia na lotnisko
mokotowskie, w Warszawie, gdzie od oficera ze sztabu NDL miała otrzymać skierowanie na lotnisko
operacyjne. Ale gdzie się znajduje lotnisko operacyjne i jakie zadanie oczekuje eskadrę w dniu 1 września,
kapitan Chrzanowski nie wiedział.
Około godziny szóstej trzydzieści dowódca eskadry zarządził odprawę załóg. Wszyscy wiedzieli o
wypadkach, które miały miejsce o świcie tego dnia. Wiedzieli, że toczy się już wojna, teraz musieli zdawać
egzamin z nabytych w szkołach wiadomości. Kapitan Chrzanowski nie potrzebował im tego przypominać.
— Zgodnie z rozkazem lecimy do Warszawy. Wylądujemy nie na Okęciu, a na starym lotnisku
mokotowskim. Tam od oficera ze sztabu Naczelnego Dowództwa Lotnictwa otrzymamy dalsze wytyczne.
Wysokość lotu osiemset metrów. Szyk kluczami. To nie jest wprawdzie lot bojowy, ale nie można wykluczyć
spotkania z niemieckimi myśliwcami. Wszyscy macie obowiązek prowadzić obserwację. W razie
konieczności zewrzeć szyk i bronić się. Jak, to dobrze wiecie. Czy są jakieś pytania?
— A co, panie kapitanie, z tymi dwoma brakującymi Karasiami? —-zapytał porucznik obserwator
Strejmik.
— Dowiemy się w Warszawie. Pewnie przyślą je nam na lotnisko operacyjne. To wszystko. Proszę do
samolotów. Ja startuję pierwszy. Po mnie, co dwie minuty, następne samoloty. Nad miastem tworzymy szyk i
bierzemy kurs na Warszawę.
Pierwszy ruszył do przodu kapitan Kołodziejek z kapitanem Chrzanowskim. Ranek był bezwietrzny.
Startowali więc na hangar eskadry treningowej. Z lewej strony mignął stojący na skraju pola wzlotów klucz
alarmowy podporucznika Czapiewskiego. Karaś oderwał się od ziemi, przeleciał nad hangarem i nad starym
poniemieckim fortem z ustawionymi na koronie działkami przeciwlotniczymi. Startowała już następna
maszyna. Dochodziła godzina siódma dziesięć. Ósemka sformowała nakazany szyk przyjmując kurs na
Warszawę. Za ogonami samolotów zostawało toruńskie lotnisko, na którym niektórzy spędzili kilka lat
życia. Przypomniały się im słowa wypowiedziane kilka dni wcześniej przez pułkownika Stachonia: „Wojna
jest nieunikniona. Dla nas, lotników, będzie ona szczególnie ciężka. Nie wszyscy, niestety, po wojnie
spotkamy się”.
O godzinie ósmej dwadzieścia eskadra znalazła się nad mokotowskim lotniskiem. To stare warszawskie
lotnisko pamiętające narodziny polskiej „awiacji” przed I wojną światową znajdowało się w stanie
szczątkowym. Z jednostek wojskowych znajdowała się tam jedynie eskadra sztabowa Dowództwa
Lotnictwa. Tam miał przebywać oficer ze sztabu NDL. Po wylądowaniu kapitan Kołodziejek podkołował
pod hangar eskadry. W jego ślady poszły pozostałe samoloty. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś się tu
stało. Część personelu technicznego eskadry siedziała w rowach przeciwodłamkowych, część natomiast
stojąc przed hangarem wpatrywała się w błękitne bezchmurne niebo.
— Niemcy usiłowali zbombardować Warszawę — objaśnił Chrzanowskiego starszy majster — była
bitwa powietrzna, podobno nasi przepędzili Niemców. Alarm nie został odwołany. Szkopy mogą jeszcze
wrócić!
Od dowódcy eskadry sztabowej kapitana Wierszyłły Chrzanowski dowiedział się, że wczoraj przybył tu
major ze sztabu NDL.
—- W ciągu dnia przyleciało na lotnisko kilka eskadr liniowych i myśliwskich. Major wysyłał je na
lotniska polowe. Dziś nikt się tu z NDL nie pojawił. Nic dziwnego. W związku z wybuchem wojny mają tam
masę kłopotów. Jeżeli chce się pan dowiedzieć, gdzie znajduje się lotnisko pańskiej eskadry, musi pan udać
się do NDL.
Naczelny dowódca lotnictwa generał Józef Zając wraz ze swoim sztabem urzędował w schronie
naczelnego wodza przy ulicy Rakowieckiej. Przedostanie się przez kordony oficerów dyżurnych i
żandarmów nie było sprawą prostą, tym bardziej że ani Chrzanowski, ani Kołodziejek nie znali nazwiska i
stanowiska majora, nie mieli pojęcia, do jakiej armii została przydzielona ich eskadra. Po długich
pertraktacjach i tłumaczeniach dotarli wreszcie.
— To tu — objaśnił dyżurny oficer.
W pomieszczeniu z betonowymi ścianami i stropem przebywało kilku oficerów lotnictwa. Kapitan
Chrzanowski zameldował się obecnemu tam majorowi.
—- Kim pan jest? — zapytał zdziwiony major.
— Kapitan obserwator Władysław Chrzanowski, dowódca 41 eskadry rozpoznawczej.
— Dlaczego pan kapitan nie wykonał rozkazu i nie przyleciał wczorajszego dnia?
— Ze względu na złe warunki atmosferyczne start został odwołany.
— Kto go wstrzymał?
— Pułkownik Stachoń.
— Jakim prawem? Pułkownik Stachoń jest dowódcą lotnictwa armii „Pomorze”, a pańska eskadra
podlega pułkownikowi Praussowi dowódcy lotnictwa armii „Modlin”.
— Dopiero w tej chwili o tym się dowiedziałem, panie majorze.
— Aha, słusznie. Skoro pan przyleciał ze swymi Karasiami, niech pan siada. Objaśnię, jakie czekają
was zadania — kapitan Chrzanowski zajął miejsce przy stole. Major rozejrzał się uważnie po izbie,
sprawdzając, czy nie ma tu niepowołanych osób. W tym momencie odezwał się telefon. Major podniósł
słuchawkę.
— Słucham. Tak, rozumiem. A to świetnie! Spodziewałem się tego po naszych chłopakach. Rozumiem,
dziękuję.
— Otrzymałem właśnie wiadomość, że bitwa powietrzna brygady pułkownika Pawlikowskiego
zakończyła się pięknym zwycięstwem jego pilotów.
— Słyszeliśmy o tym tam, na ziemi — powiedział z naciskiem kapitan Kołodziejek spoglądając
znacząco na żelbetowy strop schronu.
— Decyduje jednakże o wszystkim duch, morale i wyszkolenie — powiedział major pomijając
milczeniem uwagę Kołodziejka — ale przystępujmy do rzeczy.
Rozłożył na stole mapę, znów rozglądając się uważnie.
— Jak już nadmieniłem, 41 eskadra rozpoznawcza została przydzielona do lotnictwa armii „Modlin”.
Lotnisko polowe znajduje się w miejscowości Zdunowo w pobliżu szosy Modlin—Przasnysz.
Przejechał palcem po mapie wzdłuż grubej czerwonej kreski, zatrzymał się przy miejscowości Załuski,
skąd prowadziła droga polna do majątku Zdunowo.
— Czy tam się znajduje nasz rzut kołowy? zapytał kapitan Chrzanowski.
— Tak. Dwudziestego ósmego sierpnia meldował się u mnie porucznik... porucznik...
— Malinowski —- podpowiedział kapitan Kołodziejek.
— Tak. Malinowski. Skierowałem jego transport do stacji Pomiechówek. Tam go rozładowali i
odjechali do wsi odległej o dziesięć kilometrów. Rozumiecie, panowie, chodziło o wprowadzenie w błąd
niemiecki wywiad. Trzydziestego sierpnia przenieśli się do Zdunowa. Od wczoraj czekają na wasz przylot.
Wszystko jest przygotowane do rozpoczęcia działań bojowych. Lećcie do Zdunowa, a po przylocie pan,
kapitanie, zamelduje się u dowódcy lotnictwa armii pułkownika Praussa. Jego miejsce postoju znajduje się w
twierdzy modlińskiej. Tam otrzyma pan rozkazy.
— Jeszcze jedno — wtrącił kapitan Kołodziejek — do pełnego stanu samolotów brakuje nam dwóch
Karasi. Kto i kiedy nam je dostarczy?
— Zaopatrzenie nie leży w kompetencji naczelnego dowódcy lotnictwa. Spoczywa ono w gestii
generała Kalkusa, dowódcy lotnictwa przy ministrze spraw wojskowych. W odpowiednim czasie brakujące
samoloty zostaną przysłane na wasze lotnisko.
Obaj kapitanowie opuścili schron. Na ulicach Warszawy panował ożywiony ruch. Liczne grupy
przechodniów w różny sposób komentowały wojenną sytuację. Mówiło się dużo o nieudanej, niemieckiej
wyprawie bombowej. W powodzi ogólnej euforii nikt nie zastanawiał się, jakie straty poniosła brygada. Były
one spore, poległo dwóch pilotów latających na „siódemkach” udających samoloty pościgowe, kilku zostało
rannych, a straty w sprzęcie wyniosły ponad dwadzieścia samolotów, zniszczonych i poważnie
uszkodzonych. Z czym więc w powietrze wyruszy brygada, jeżeli Niemcy rozsierdzeni porannymi
niepowodzeniami będą chcieli wziąć na Warszawie odwet.
O tym myśleli Chrzanowski z Kołodziejkiem idąc ulicą Rakowiecką w stronę hangaru eskadry
sztabowej. Po krótkiej odprawie około godziny dwunastej czterdzieści pięć osiem Karasi wystartowało do
przelotu na trasie Warszawa-—Zdunowo. O godzinie trzynastej dziesięć eskadra znalazła się nad
Zdunowem. Kapitan Kołodziejek położył maszynę w skręt szukając pola wzlotów. W pobliżu było równe
pole rozciągające się w odległości około kilometra od majątku. Ale przez jego środek przebiegała szeroka,
wyjeżdżona droga wiejska. Innego terenu nadającego się na lądowisko dla Karasi w pobliżu nie było. W
czasie wykonywania drugiego kręgu Kołodziejek zauważył, że ktoś wykłada białą literę T. Ułożona została
tak, że należało lądować w poprzek drogi.
— Czy ten Malinowski zwariował? — denerwował się Kołodziejek.
— Przypatrz się tej drodze — śmiejąc się odpowiedział dowódca eskadry.
Istotnie, z małej wysokości, rzekoma droga okazała się zabronowanym pasem imitującym świetnie
wiejski trakt. Kapitan Kołodziejek wszedł na prostą, otworzył klapy, przymknął gaz i poszedł do lądowania.
Gdy rzuty powietrzny i kołowy znalazły się w Zdunowie, 41 eskadra rozpoznawcza była gotowa do działań
bojowych.
Porucznik obserwator Czesław Malinowski, który przyprowadził z Torunia rzut kołowy oraz nadwyżki
personelu latającego, zorganizował lotnisko w Zdunowie przy pomocy personelu naziemnego z
podporucznikiem Dyszlewskim na czele. Warunki do maskowania były dość słabe. Na stoiska samolotów
przeznaczono szeroki wiejski trakt wysadzany topolami. Samochody ukryto w dużym parku dworskim,
natomiast personel latający zakwaterowany został we dworze. Tam też znajdowało się dowództwo eskadry.
Personel techniczny zajął pomieszczenia gospodarcze. Schrony na bomby, amunicję oraz materiały pędne
wykonała kompania lotniskowa w małym lasku brzozowym odległym o kilometr od majątku.
Kapitan Chrzanowski zostawiwszy eskadrę pod opieką kapitana Kołodziejka ruszył w drogę do
Modlina.
Pułkownik Prauss dowódcę eskadry powitał z nieukrywaną radością.
— Nareszcie pojawiły się moje Karasie. Czekam na was od rana. Czemu tak późno zjawiliście się w
Zdunowie?
— W Warszawie lądowaliśmy dwadzieścia minut po ósmej, a załatwianie formalności w Naczelnym
Dowództwie Lotnictwa trwało do dwunastej.
— Jak to w sztabach. Tam się nikomu nie spieszy. Ale najważniejsze, że dziesięć sprawnych Karasi już
czeka na rozkazy.
— Niestety, panie pułkowniku, tylko osiem.
— Czyżbyście dwa rozbili w czasie przelotu?
— Nie. Po prostu są w remoncie. Nowych nie otrzymaliśmy. W pozostałych w silnikach kończą się już
resursy. Nie wiem, czy w warunkach wojennych wytrzymają jeszcze miesiąc.
— Niestety, panie kapitanie, to jest powszechne zjawisko. Jupitery „jedenastek” Więckowskiego też
ledwie zipią.
— A co słychać na froncie, panie pułkowniku?
We trójkę z szefem sztabu podeszli do stołu z rozłożonymi mapami. Podpułkownik Adamecki zaczął
mówić o zadaniach armii „Modlin”.
— Od wczesnych godzin rannych trwa bitwa pod Mławą na umocnionych pozycjach 20 DP i
Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Pomimo znacznej przewagi nieprzyjaciela, piechurzy 20 DP zupełnie
dobrze dają sobie radę. Gorzej jest z ułanami. Początkowo główny wysiłek nieprzyjaciela znajdował się na
kierunku Mławy. Po południu przesunął się na prawe skrzydło i tu Niemcy zajęli miejscowość Krzynowłoga.
53 eskadra wykonała kilka lotów trafnie rozpoznając główny kierunek uderzenia. Ich rozpoznanie ze
zrozumiałych powodów było bardzo płytkie, jutro od rana musicie je pogłębić, aby stwierdzić, czy nie
koncentrują się tam większe siły niemieckie, jakie jest ich rozmieszczenie, rodzaje oraz wykonywane ruchy.
Pułkownik kolejno pokazywał na mapie miasta, w rejonie których miało się odbywać rozpoznanie. Były
to: Ostróda, Olsztyn, Wielbark, Nidzica.
— Meldunki, panie kapitanie, proszę przekazywać mnie osobiście — powiedział pułkownik Prauss —
gdyby było coś ciekawego, proszę zabrać ze sobą obserwatora.
— Tak jest, panie pułkowniku.
Kapitan Chrzanowski opuścił kazamatę. W tym momencie zawyły syreny.
— Alarm przeciwlotniczy!
W ciągu kilkunastu sekund plac ćwiczeń i dziedziniec opustoszał. Chrzanowski zatrzymał się w
drzwiach fortu. Do niego dołączyło kilku oficerów sztabu dowództwa lotnictwa. Czujnie spoglądali w
bezchmurne niebo szukając na nim nieprzyjaciela. Z północnego wschodu nadlatywało nad Modlin,
połyskując w zachodzącym słońcu, dziewięć niemieckich bombowców. Artyleria przeciwlotnicza otworzyła
ogień, ale wkrótce go przerwała. Samoloty leciały poza zasięgiem skutecznego ognia
czterdziestomilimetrowych działek, nie mówiąc już o karabinach maszynowych. Niemcy minęli bokiem
twierdzę. Rozległ się wysoki, przejmujący świst lecących bomb.
— Bombardują mosty na Narwi i na Wiśle — powiedział podpułkownik Adamecki.
Powietrzem targnęły silne eksplozje. Ukazały się czarne dymy wybuchów w okolicy mostu na Narwi.
Po kilkunastu sekundach rąbnęła druga seria, tym razem w pobliżu mostu na Wiśle koło Kazunia.
Bombowce mrucząc silnikami rozpłynęły się na tle nieba. Syreny odwołały alarm.
Kapitan Chrzanowski zajął miejsce w samochodzie.
— Na lotnisko! — rozkazał kierowcy.
Rozpoznać kierunek północny!
Na północno-wschodnim pasie działania SGO „Narew” panował spokój. Poza wzajemnym
ostrzeliwaniem się patroli nie było żadnej akcji bojowej. Natomiast na lewym skrzydle Niemcy
opanowawszy Myszyniec i Kadzidło powoli, lecz nieustannie, posuwali się na Ostrołękę. Jeszcze w nocy
dowódca Grupy polecił rozpoznać w godzinach porannych obszar Kadzidło—Myszyniec aż do zachodniej
granicy pasa działania, to jest szosę Chorzele—Drążdżewo. Na zadanie to polecieli około godziny szóstej
porucznik obserwator Taraszewski ze starszym sierżantem pilotem Podwysockim. Poranek był słoneczny,
lecz miejscami zalegała na ziemi przyziemna mgiełka. Przyjęli kurs na Ostrołękę. W mieście było kilka
oddziałków piechoty i kawalerii. Na Ostrołękę ciągnęły liczne wozy uciekinierów, znad granicy. Pod
Dylewem znów zobaczyli kilka oddziałów piechoty. W pobliskim Kadzidle płonęło parę obejść.
Kto trzyma Kadzidło? — zastanawiał się obserwator.
Istotnie, z wysokości tysiąca metrów trudno było się zorientować, czy to nasi wyrzucają Niemców z
wioski czy też odwrotnie.
W powietrzu nie było nikogo obcego, z ziemi też nie strzelano do polskiego samolotu. Pilot wykonał
krąg i zszedł na mniejszą wysokość. Dopiero teraz nie było wątpliwości, że to polscy piechurzy wyparli
Niemców z Kadzidła i zajęli pozycje na północnym skraju osiedla. Czapla wykonała jeszcze jeden krąg i
wzdłuż szosy skierowała się na Chorzele. Lecieli prawie wzdłuż wschodniopruskiej granicy. Na drodze
panowała kompletna pustka. Chorzele to spora wieś czy też małe miasteczko położone na samej granicy. W
odległości 2—3 kilometrów na północ przy szosie na Wielbark—Szczytno stały dwie duże strażnice
graniczne: polska i niemiecka. Szosą na miasteczko ciągnęła kolumna samochodowa. Taraszewski nie zdążył
jednak określić jej długości, gdy wpadli w silny ogień artylerii przeciwlotniczej. Do samotnej Czapli
strzelano ze wszystkich stron. W ciągu kilku sekund samolot został obramowany przez dziesiątki ognistych
smug. Podwysocki zrobił gwałtownie kilka uników w prawo, w lewo, w lewo, w prawo. Podusił Czaplę i
szczęśliwie wyrwał się z ognia. Z Chorzel prowadziły ponadto szosy na Janowo, Przasnysz i na Drążdżewo.
Obserwator postanowił rozpoznać tę ostatnią, ponieważ biegła na ważną przeprawę przez Narew w Różanie.
Zbliżyli się do szosy wysadzanej drzewami. Znów się odezwała artyleria przeciwlotnicza, znów pilot
unikami wyrwał się z ognia, ale tym razem nie odbyło się to ulgowo. W skrzydłach i kadłubie Czapli
ukazało się kilka przestrzelin. A co się dzieje na szosie? Przez gęste korony drzew obserwator zobaczył
stojące, czy też posuwające się w tumanach kurzu pojazdy. Mogły to być samochody, transportery lub nawet
czołgi, Taraszewski wychylił się z kabiny obserwatora i usiłując przekrzyczeć silnik wrzeszczał do pilota:
— W poprzek szosy na małej wysokości!
Pilot przymknął gaz, Taraszewski powtórzył wołanie. Pilot odpowiedział kiwnięciem głowy, że
zrozumiał. Dał pełny gaz stawiając samolot „na uszy”. Czapla z prędkością ponad trzystu kilometrów
pomknęła do ziemi. Podwysocki skręcił i na wysokości niespełna stu metrów, pod prawie prostym kątem,
przeleciał nad szosą, Na kilka sekund rozpętało się piekło. Pociski różnych kalibrów ze wszystkich stron,
biły do polskiego samolotu: Kilka razy rozległ się niebezpieczny metaliczny dźwięk. Taraszewski poczuł
uderzenie w lewe ramię. Szosą jechały czołgi. Ale on już wiedział, co robić. Pilot przeszedł do lotu
koszącego. Przykłeił się do ziemi, przemknął nad laskiem i już byli bezpieczni. Jeszcze piętnaście,
dwadzieścia sekund lotu kosiakiem i świecą wyrwą w górę. Poruszał sterami i spojrzał na przyrządy
pokładowe.
— Wszystko w porządku — powiedział sam do siebie. — A mogło być znacznie gorzej. Jeden celny
pocisk i już byśmy się dopalali na podlaskim polu.
Na ich powrót z niecierpliwością oczekiwał kapitan Fijut. Z dowództwa lotnictwa dwukrotnie
telefonował kapitan obserwator Szubert dopytując się o wyniki rozpoznania.
— Jeszcze nie wrócili — odpowiadał Fijut.
— Jeżeli będzie jakiś interesujący i ważny meldunek, oproszę przyjechać do dowództwa. Wiadomość o
broni pancernej pod Chorzelami była naturalnie ważnym meldunkiem.
— Do Łomży — rozkazał kapitan sadowiąc się w terenowym fiaciku.
Samodzielną Grupą Operacyjną „Narew” dowodził generał brygady Czesław Młot-Fijałkowski, który
wraz ze swym sztabem znajdował się w koszarach piechoty położonych przy szosie do Ostrołęki.
Łazik zatrzymał się przed wjazdową bramą. Zanim kapitan Fijut zdążył się wytłumaczyć, do kogo się
udaje, ukazał się kapitan Szubert.
— I cóż tam rozpoznaliście, panie kapitanie? — zapytał bez wstępów.
— Czołgi pod Chorzelami...
Kapitan Szubert, absolwent Wyższej Szkoły Lotniczej, pojął wagę tego meldunku stwierdzając, że na
pewno trzeba będzie się udać bezpośrednio do generała, dowódcy Grupy. Tak się też stało. Wraz z szefem
sztabu dowództwa lotnictwa majorem pilotem Żarskim zameldowali się u generała Fijałkowskiego.
Dowodzenie samodzielnym związkiem operacyjnym nie było łatwe. Pas działania Grupy był bardzo
długi, od Chorzel do styku granicy z Niemcami i Litwą. SGO „Narew” dysponowała jedną dywizją czynną,
jedną rezerwową, dwoma brygadami kawalerii. Wprawdzie na razie na prawie całym pasie panował spokój,
ale jeżeli Niemcy uderzą gdzieś większymi siłami, to co będzie wtedy? Niespodziewane pojawienie się
czołgów pod Chorzelami było zapowiedzią jakiejś większej akcji. Wprawdzie szły one od Różanu leżącego
poza pasem działania Grupy, ale był to kierunek wprowadzający na tyły wojsk generała Fijałkowskiego.
-— Czy na pewno były to czołgi? — zapytał generał po wysłuchaniu meldunku.
— Na pewno, panie generale, Ryzykując zastrzelenie samolot przeleciał szosę na wysokości zaledwie
stu metrów. Długości kolumny nie był w stanie już rozpoznać.
Generał zamyślił się posępnie
-— Musimy zawiadomić natychmiast dowódco armii „Modlin” — polecił szefowi sztabu Grupy.
— A my, panie generale, zawiadomimy naczelnego dowódcę lotnictwa, prosząc o interwencje brygady
bombowej — wtrącił major Żarski.
Generał, na wspomnienie brygady bombowej jakby się nieco skrzywił.
— Czy wczoraj rozpoznane lotnisko pod Szczytnem zostało zbombardowane?
— Nie wiem, panie generale.
— Możecie prosić o interwencję. Czy odniesie to skutek, wątpię. Dziękuję panom.
*
Poranek 2 września w rejonie Zdunowa był mglisty. Gęsta, niska mgła ograniczała widoczność do
kilkudziesięciu metrów uniemożliwiając starty i lądowania. Mobilizacja posterunków i stacji
meteorologicznych przewidziana była podobnie jak wszystkich służb lotniczych w mobilizacji powszechnej.
W drugim dniu wojny nie było jeszcze komunikatów, nikt też nie potrafił wyjaśnić, czy taka pogoda panuje
na całym obszarze operacyjnym armii. Czekano więc.
Poprzedniego dnia na wieczornej odprawie kapitan Chrzanowski zaznajomił personel latający z
położeniem na froncie, z zadaniami armii, lotnictwa armijnego i 41 eskadry rozpoznawczej. Na pierwsze
bojowe zadanie wyznaczona została załoga w składzie: porucznik obserwator Czesław Malinowski,
podporucznik pilot Bolesław Kuzian i starszy szeregowiec strzelec samolotowy Rybacki. Eskadra posiadała
spore nadwyżki personelu latającego (15 pilotów; 16 obserwatorów i 11 strzelców samolotowych). Ich
doświadczenie i poziom wyszkolenia przedstawiały się różnie. Najmniejszy staż posiadali podchorążowie
(mianowani niebawem do stopnia podporucznika), absolwenci Szkoły Podchorążych Lotnictwa, skierowani
zaledwie kilka miesięcy temu do pułków. Wśród obserwatorów, mających przecież do spełnienia bardzo
istotną rolę w załodze samolotu rozpoznawczego, było tylko trzech legitymujących się ponad dwuletnim
stażem w eskadrze. Do nich należał porucznik Czesław Malinowski. Miał on za sobą jeden lot z sierpnia,
który można by było nazwać bojowym. Poleciał wówczas z kapitanem Kołodziejkiem na rozpoznanie
lotnisk niemieckich na terenie Prus Wschodnich. Lot ten odbył się na specjalny rozkaz inspektora armii w
Toruniu generała Bortnowskiego. Rozpoznawszy wzrokowo i fotograficznie lotniska pod Olsztynem,
Malborkiem i Elblągiem przez wąską kichę polskiego Pomorza szczęśliwie wrócili do Torunia. Lot nad
Prusami Wschodnimi nie był więc dla Malinowskiego nowością. Podporucznik pilot Kuzian Szkołę
Podchorążych Lotnictwa ukończył w roku 1937. W pułku miał opinię bardzo dobrą, uważano, że jest
typowym pilotem bombowym. Potwierdziło się to całkowicie później w Anglii, gdzie dowodził dywizjonem
bombowym. Latał dużo w 1943, niestety, nie wrócił już z kolejnej wyprawy nad III Rzeszę.
O świcie mechanicy podgrzali silniki Karasi, uzupełnili paliwo. Kapitan Chrzanowski pojechał do
Modlina, na lotnisku zastępował go kapitan Kołodziejek, oficjalnie pełniący funkcję oficera taktycznego
eskadry.
— Czesiek — zaproponował Malinowskiemu — weź ze sobą kilka lekkich bomb. Mogą ci się przydać.
—- A po co i tak nam nie wolno bombardować terenów niemieckich!
— Nie w tym jednak rzecz. Nie chodzi tu o bombardowanie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Musisz
się liczyć z tym, że Niemcy będą stosowali maskowanie. Gdy zobaczysz na przykład podejrzany lasek, rzuć
kilka bombek.
— Masz rację — zgodził się Malinowski. Eskadra dysponowała dwoma rodzajami bomb (o ciężarze 50
i 12,5 kg). Na polecenie Kołodziejka do Karasia Malinowskiego podwieszono szesnaście bomb 12,5-
kilogramowych, razem 200 kg. Niewiele.
O godzinie ósmej mgła zaczęła ustępować. Tu i ówdzie ukazało się słońce. O dziewiątej można już było
startować. Załoga zajęła miejsca w kabinie, Mechanicy usunęli gałęzie udające maskowanie. Pilot zapuścił
silnik i powoli wykołował na pole wzlotów. Nikogo w powietrzu nie było. Kołodziejek podniósł rękę w górę,
co oznaczało „powodzenia” oraz „możecie startować”. Pole wzlotów było spore, ale nieco podmokłe. Dzięki
temu w czasie rozbiegu nie powstawały tumany kurzu zdradzające lotnisko, ale za to wydłużał się start,
pomimo iż Karaś był obciążony zaledwie dwustoma kilogramami bomb. Kuzian po oderwaniu się od ziemi
ciągnął powoli w górę biorąc kurs na Chorzele, od tej miejscowości miał bowiem przeprowadzać
rozpoznanie przedpola armii. Z wysokości tysiąca metrów świetnie rysowały się pozycje obronne 20 DP i
Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Osnute były dymami pożarów i wybuchow pocisków artyleryjskich,
toczył się tam krwawy, zacięty bój. Walczono o każdy metr terenu. Umocnione pozycje pod Mławą nie były
ostatecznym, miejscem oporu armii „Modlin”. W razie niepowodzenia miała się ona wycofać na linię Bugo-
Narwi. Zadaniem armii jednak w pierwszej fazie było się bronić na mławskiej pozycji.
Kilka minut po dziesiątej Karaś Malinowskiego znalazł się w rejonie Chorzel. Na szosie wiodącej do
Przasnysza obserwator rozpoznał kolumnę kawalerii. Krótki zapis w bloku meldunkowym i ukazuje się
następna długa kolumna piechoty z artylerią. Kuzian prowadził samolot idealnie po nakazanym kursie
trzymając wysokość tysiąca metrów. Strzelec samolotowy obrócony tyłem do kierunku lotu wpatrywał się w
niebo. Wiedział, że skoro pojawi się nieprzyjacielski myśliwiec, to będzie usiłował zaatakować ich właśnie z
tego kierunku. Jeżeli nie dadzą się zaskoczyć, będą mieli szansę na skuteczną obronę. Dolatywali do
Wielbarka. Jak dotąd, nikt do nich nie strzelał, nikt nie pojawia się w powietrzu. Skręcili na zachód w
kierunku Nidzicy.
— Walniemy bomby na stację — zaproponował Kuzian obracając się. do obserwatora.
— Dobrze — zgodził się Malinowski.
Na moment przerwał obserwację terenu. Pochylił się i odbezpieczył bomby. Następnie nastawił na
celowniku dwie salwy po osiem bomb w odstępie pięciu sekund. Dolatywali do przedmieść Nidzicy.
Obserwator przywarł do celownika naprowadzając samolot na cel. Korzystając z ciszy niemieckiej OPL w
ostatniej chwili zdecydował się zmienić kurs bojowy i nadlecieć z północy. Zasygnalizował ten zamiar
pilotowi czerwonym światełkiem. Kuzian zrozumiał. Wykonał zakręt w prawo, a potem zawrócił o sto
osiemdziesiąci stopni. Lecąc nad torem zbliżał się do rozbudowanej stacji kolejowej; Tu obserwator
zdecydował się na zwolnienie bomb Nacisnął spust. Pierwszą salwa poszła w dół, druga pięć sekund później.
Dopiero teraz odezwała się niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Do tej pory artyterzyści nieprzyjacielscy
prawdopodobnie uważali, że ten krążący nad miastem samolot należy do Luftwaffe.
Kuzian zobaczywszy smugi obramowujące jego samolot oddał drążek i przeszedł do lotu nurkującego.
Na torach i pomiędzy nimi rozrywały się polskie bombki. Pilot Karasia wyprowadził z nurkowania nad
samą ziemią. Lotem koszącym polecieli wzdłuż szosy na Mławę. Miasto minęli od wschodu. O godzinie
jedenastej dwadzieścia siedem wylądowali w Zdunowie.
— Bierz samochód i ganiaj do Modlina — rozkazał Kołodziejek. — tam już na ciebie czekają.
Szosa na Modlin była zapchana. W kierunku frontu podążały jednostki 8 DP kończącej mobilizację w
rejonie Modlina. Natomiast w stronę Warszawy kierowały się wozy uciekinierów i pojazdy ewakuacyjne
przeróżnych urzędów oraz instytucji. Kierowca trąbiąc przemykał pomiędzy nimi nie szczędząc wyzwisk.
Około godziny jedenastej stanęli przed bramą wjazdową do twierdzy. Potem nastąpiło tłumaczenie: do kogo
i po co tu przyjechali, i dopiero po dwunastej Malinowski stanął przed obliczem dowódcy lotnictwa armii.
Pułkownik Prauss uważnie przeczytał meldunek, zadał kilka pytań i wyszedł na parę minut.
— Generał prosi nas do siebie — oznajmił po powrocie.
Armią „Modlin” dowodził generał brygady Emil Przedrzymirski-Krukowicz, z wyszkolenia
artylerzysta. Dowódca armii przyjął lotników w towarzystwie pułkownika dyplomowanego Grodzkiego,
szefa sztabu. Generał uważnie przeczytał meldunek porucznika Malinowskiego i zadał kilka pytań.
— Widzę, że pod Chorzelami odkrył pan dwa balony niemieckie.
— Tak jest, panie generale. Napełnione, ale na biwaku.
— Chyba były to balony obserwacyjne? — wtrącił szef sztabu.
— Na pewno, panie pułkowniku — powiedział pułkownik Prauss — któż by tu wystawiał zapory z
balonów.
— Czyżby Niemcy uważali, że walki pod Mławą będą miały charakter wojny pozycyjnej i zastosowali
ten relikt przeszłości z okresu poprzedniej wojny? — zadał pytanie dowódca armii.
— Możliwe, panie generale. My też posiadamy kompanię balonów obserwacyjnych.
— Wiem. Gdzie się ona obecnie znajduje?
— W miejscowości Cybuliee na lewym brzegu Wisły — wyjaśnił pułkownik Prauss.
— Pułkowniku, zaktywizujcie ją. Może się nam przydać, skoro Niemcy posiadający silne lotnictwo nie
gardzą balonami.
— A czy pan, poruczniku, ma jeszcze coś więcej do wyjaśnienia? — zwrócił się generał do
Malinowskiego.
Malinowski miał wielką chęć pochwalić się przed generałem bombardowaniem stacji w Nidzicy W
ostatniej chwili ugryzł się jednak w język. Nie wiedział, jak dowódca armii mógłby zareagować. Bądź co
bądź było to naruszenie dyscypliny, w dodatku w czasie wojny.
— Nie, nie mam nic — odpowiedział po chwili.
— Wobec tego dziękuję panom.
*
Poranne rozpoznanie przeprowadzone przez 41 eskadrę potwierdziło wyniki rozpoznania naziemnego.
Niemcy przesunęli główny kierunek uderzenia z Mławy na prawe skrzydło. Należało się liczyć z tym, że
celem ich manewru jest obejście rejonu umocnień pod Mławą.
Przeprowadzone w godzinach południowych rozpoznania przez załogi: podporucznik obserwator B.
Strejmik, kapral pilot J. Janicki, kapral strzelec samolotowy B. Jankowski, podporucznik obserwator T.
Tuszyński, kapitan pilot M. Leszkiewicz, starszy szeregowy strzelec samolotowy Z. Komorski, znów
potwierdziły te przypuszczenia. Oba Karasie zostały silnie postrzelone przez niemiecką OPL. 2 pluton 53
eskadry obserwacyjnej, który tak dzielnie spisywał się w dniu poprzednim, wykonał trzy loty rozpoznawcze
ograniczające się do krótkich wypadów za linię frontu. I te loty potwierdziły koncentrację znacznych sił
niemieckich na prawym skrzydle armii. 1 pluton 53 eskadry wykonał dwa loty rozpoznawcze na korzyść
Nowogródzkiej Brygady Kawalerii. W jednym z lotów załoga: porucznik obserwator Nowak i plutonowy
pilot Gryc, zapuściła się aż po Iławę. Nigdzie nie stwierdzono obecności niemieckich wojsk.
Podobnie przedstawiała się sytuacja na prawym skrzydle SGO „Narew”. Rozpoznana broń pancerna
pod Chorzelami zniknęła w terenie. W sztabie Grupy przypuszczano, że był to oddział rozpoznawczy, który
po wykonaniu zadania wycofał się na północ. Ani 151, ani 152 eskadry myśliwskie tego dnia nie odniosły
żadnych sukcesów w powietrzu. 151 eskadra wykonała dwa loty rozpoznawcze, nie mające większego
znaczenia. Natomiast 152 eskadra leczyła rany poniesione 1 września, tego dnia straciła bowiem 1
zestrzelony samolot, 4 były postrzelane i niezdolne do lotów, 4 postrzelane, ale nadające się do lotów. Dzięki
wysiłkowi i pracy mechaników pod dowództwem ich szefa starszego sierżanta Władysława Domagały
wieczorem 2 września eskadra dysponowała siedmioma sprawnymi „jedenastkami”.
W osłonie przemarszu 8 DP
Ze względu na wymuszony odwrót Mazowieckiej Brygady Kawalerii pomiędzy tą jednostką a 20 DP
powstała groźna luka. Dowódca armii wieczorem 2 września postanowił przesunąć w rejon Ciechanowa
odwodową 8 DP. 152 eskadra myśliwska otrzymała zadanie osłony z powietrza przemarszu dywizji
pomiędzy godziną piątą a ósmą trzydzieści — zadanie zupełnie niewykonalne dla siedmiosamolotowej
eskadry. Dowódca postanowił pięć samolotów trzymać w alarmie na lotnisku, a nakazany rejon patrolować
zaczepnie dwusamolotowym kluczem zmieniającym się co godzina. W wypadku pojawienia się większej
liczby niemieckich maszyn dowódca klucza miał przez radio alarmować stojące na lotnisku „jedenastki”.
Była to naturalnie iluzja osłony, która poza tym, że podnosiła na duchu piechurów, nie była w stanie nic
innego dać.
W skład pierwszego klucza wyznaczeni zostali: podporucznik pilot Mieczysław Waszkiewicz, kapral
pilot Stanisław Brzeski. Zanim klucz wystartował na kierunku Przasnysz, ukazał się niemiecki balon
obserwacyjny. Nie był to zbyt groźny środek rozpoznawczy, przy bowiem mało przejrzystym powietrzu, a
takie z zasady występuje nad naszym obszarem, obserwator może prowadzić skuteczne rozpoznanie na
odległość kilku kilometrów. Jednakże widok balonu deprymuje żołnierzy, którym się wydaje, że ich każdy
ruch jest obserwowany przez argusowe oko.
— Patrolowanie zacznijcie od zestrzelenia go — polecił kapitan Łazoryk.
— Atakować z góry czy z dołu? — zapytał podporucznik Waszkiewicz.
— Balon nie jest uzbrojony. Ale należy się liczyć z silną GPL naziemną. Proponuję, żebyście do
balonu zbliżyli się lotem koszącym. Potem jeden z was wyrwie świecą i zaatakuje go z dołu, a drugi w tym
czasie ostrzela naziemną OPL.
— Dobrze, panie kapitanie. Ja zaopiekuję się OPL, a ty Waszkiewicz — zwrócił się do Brzeskiego —
zestrzelisz w tym czasie tę kichę.
Wystartowali. Nie nabierając wysokości pędzili lotem koszącym w stronę dyndającego na siedmiuset
metrach balonu obserwacyjnego, który zbliżał się w błyskawicznym tempie. Już go dzieliła odległość
tysiąca... pięciuset metrów. Brzeski zdecydował się na atak. Dał pełny gaz i ściągnął na brzuch drążek
sterowy. Samolot prysnął w górę wyjąc silnikiem na pełnej mocy. Kilka sekund i w celowniku ukazało się
cielsko balonu z czarnymi krzyżami na bokach. Brzeski oddał dwie krótkie serie z obu kaemów. Eksplozja,
czarny dym i resztki balonu poleciały na ziemię. Pilot wykonał zakręt w lewo. Nie widział nawet, czy z
kosza balonu wyskoczyli obserwatorzy. W tym czasie Waszkiewicz ostrzelał stanowisko przeciwlotniczego
karabinu, oddalił się lotem koszącym i poszedł w górę. Dołączył do Brzeskiego, kiwając głową na znak, że
wszystko odbyło się prawidłowo. Klucz „jedenastek” wszedł na wysokość dwóch tysięcy, patrolując
nakazany rejon. O godzinie szóstej nadleciał następny klucz. „Jedenastki” Waszkiewicza wróciły na lotnisko.
O godzinie siódmej znów nastąpiła zmiana: podporucznik pilot Jan Bury-Burzymski, kapral pilot Marian
Bełc. Przez pierwsze dwie godziny Niemcy w powietrzu nie pokazywali się. Nikt nie przeszkadzał
żołnierzom 8 DP w marszu do rejonu Ciechanowa. Nie wynikało z tego oczywiście, że tak będzie do
godziny ósmej trzydzieści. Około godziny ósmej „jedenastki” wykonały zakręt na północny-wschód, obaj
piloci prawie jednocześnie zauważyli nadlatującą z północy grupę samolotów — około dziesięciu, a może
dwunastu. Były to niemieckie bombowce. Znajdowały się trochę wyżej niż polskie maszyny. Bury-
Burzymski podjął decyzję natychmiast — wejść na większą wysokość, wykonać krąg i zaatakować je z tyłu,
z góry. Od razu przekazał na lotnisko wiadomość o pojawieniu się wrogich samolotów. Jeszcze nie skończył
meldunku, gdy zobaczył wyżej, w sporej odległości, eskortę w postaci trzech Messerschmittów Me-109.
Polacy zorientowali się, iż sytuacja jest inna niż sobie wyobrażali. Zanim zaatakują bombowce, będą musieli
stoczyć walkę z osłoną. Gdyby były przynajmniej cztery „jedenastki”, to dwie usiłowałyby związać w walce
myśliwce, a dwie atakowałyby bombowce — marzyli. A tak nie pozostało nic innego, jak walczyć tylko
dwiema „jedenastkami” z trójką groźnych myśliwców. Na rychłe pojawienie się pary ze Szpondowa nie było
co liczyć. Piloci bombowców prawdopodobnie poinformowali myśliwców o pojawieniu się „jedenastek”,
bowiem trójka Messerschmittów groźnie sunęła na parę Polaków. W ciągu kilku sekund doszło do spotkania.
Messerschmitty zaatakowały Polaków czołowo. Wskutek ogromnej prędkości żadna ze stron nie zdążyła
nawet otworzyć ognia i samoloty rozsypały się po niebie. Polacy błyskawicznie rozszyfrowali zamiar
przeciwnika. Dwa „messery” usiłowały wejść na ogony „jedenastkom”, by - roznieść je ogniem swych
kaemów i działek, trzeci natomiast krążył w pobliżu, stanowiąc niejako odwód walczącej pary. Polacy
gwałtownymi unikami utrudnili Niemcom atak z tyłu. Trwało to jakiś czas, ale ta defensywna taktyka nie
mogła im dać jednakże zwycięstwa.
Polscy lotnicy nie rezygnowali jednak, czyhali na każdy błąd przeciwnika, by posłać na ziemię
przynajmniej jedną ich maszynę. Walka w pionie toczyła się od wysokości tysiąca do dwóch tysięcy metrów,
powietrze przeszywały szare i błyszczące smugi, jazgot karabinów maszynowych i gdakanie działek. Jeden z
Messerschmittów dostał się na ogon samolotu Bury-Burzymskiego. Zanim jednakże zdążył nacisnąć spusty,
„jedenastka” wykonała gwałtowny unik. Rozpędzony Niemiec przemknął nad polskim samolotem i prawie
pionową świecą wyskoczył w górę. Niemiecki pilot popełnił przy tym poważny błąd. Przeciągnął świecę i
Messerschmitt zawisł na moment w powietrzu. Prawdopodobnie runąłby w dół, gdyby nie obecność w
pobliżu Bełca. Polak błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Z zakrętu oddał długą serię prosto w środek
kabiny wiszącego pionowo w powietrzu wroga. Buchnął dym. Niemiecka maszyna przewróciła się przez
skrzydło i niekontrolowanym korkociągiem powędrowała na mazowiecką ziemię. Belc nie mógł się
przyjrzec swej ofierze, musiał bowiem opędzać się przed trzecim myśliwcem stanowiącym odwód. Szanse
Polaków zwiększyły się. Dwie „jedenastki” miały przeciwko sobie dwóch Niemców. Można było teraz
zaatakować, licząc na kolejny sukces. Naraz, zdumieni, zobaczyli, jak Messerschmitty na pełnym gazie
odlatują na południe zostawiając Polaków. Prawdopodobnie przypomniano im, że ich zasadniczym zadaniem
jest osłona bombowców, a nie uganianie się za „jedenastkami”. Pogonili więc w ich kierunku —
południowym kursem na Warszawę i Modlin.
Obaj Polacy polecieli w stronę Szpondowa. Po drodze spotkali lecący naprzeciw klucz „jedenastek”.
Był już niepotrzebny. Po przylocie na lotnisko Bełc wykonał beczkę. Tak w czasie pierwszej wojny
światowej myśliwcy oznajmiali powietrzne zwycięstwo.
Co się dzieje za pruską granicą?
Od wczesnych godzin porannych na przedpolu armii „Modlin” i SGO „Narew” lotnictwo rozpoznało
liczne oddziały pancerno-motorowe. Pierwszy lot 13 eskadry w rejon Chorzel zakończył się
niepowodzeniem. Załoga w składzie: kapitan obserwator Misiewicz i podporucznik pilot Morawski nie
wróciła z zadania. Samolot został zestrzelony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą w rejonie Chorzel.
Załoga zginęła. Zadanie to powtórzyła załoga: porucznik obserwator Taraszewski, starszy sierżant pilot
Podwysocki. Obserwator rozpoznał kolumnę pancerną posuwającą się po szosie Chorzele—Drążdżewo. To
już nie był oddział rozpoznawczy, aczkolwiek długości kolumny nie udało się określić, Czapla została
bowiem przepędzona przez dwa Messerschmitty patrolujące ten obszar.
Czterdziesta pierwsza eskadra rozpoznawcza wykonała tego dnia pięć lotów w czasie od godziny piątej
trzynaście do siedemnastej pięćdziesiąt jeden stwierdzając na prawym skrzydle armii liczne oddziały
motorowo-pancerne o różnej liczebności. Czołgi z czarnymi krzyżami rozpoznano pod Krzynowłogą,
Gruduskiem, Rzęgnowem i Przasnyszem. 53 eskadra obserwacyjna otrzymała zadanie wykonania po dwa
loty na korzyść 20 i 8 DP oraz Mazowieckiej BK. Obserwatorzy mieli obowiązek przekazywać bezpośrednio
dowódcom dywizji i BK meldunki o stwierdzonej broni pancernej. Ze względu na mniejsze zagrożenie na
skrzydle zachodnim dowódca lotnictwa polecił ściągnąć na lotnisko eskadry pluton przydzielony do
Nowogródzkiej BK, zostawiając przy brygadzie jeden samolot z załogą. Eskadra w dniu 3 września straciła
od ognia własnej OPL dwa samoloty.
Dowódca armii „Modlin” widząc zagrożenie tyłów umocnionej pozycji pod Mławą zwrócił się do
naczelnego wodza z propozycją wycofania 20 DP na południe w rejon Opinogóry. Zgoda nadeszła dopiero
wieczorem, co jak się okazało później przyniosło fatalne skutki.
*
Ruch niemieckiej broni pancernej w kierunku Różanu wywołał poważne zaniepokojenie dowódcy SGO
„Narew”. Jeszcze tego dnia zdecydował się na przegrupowanie swych wojsk. 18 DP miała się ześrodkować
w obszarze na południe od Ostrołęki, 33 DP w rejonie lasów Troszyn, a pułk piechoty z 41 DP, będącej w
odwodzie naczelnego wodza, obsadził przyczółek mostowy pod Różanem. Cisza panująca na prawym
skrzydle Grupy niepokoiła generała Fijałkowskiego i jego sztab. Wydawało im się to niemożliwe, by
niemieckie dowództwo nie usiłowało wykorzystać wschodnich obszarów Prus dla obejścia otwartego
skrzydła polskiego ugrupowania. Rano 3 września dowódca 51 eskadry rozpoznawczej został wezwany do
dowódcy lotnictwa w Śniadowie.
— Generałowi Fijałkowskiemu bardzo zależy na wyjaśnieniu, jakie siły niemieckie znajdują się przed
prawym skrzydłem Grupy — zagaił szef lotniczego sztabu major pilot Żarski. Szczegóły wyjaśnił na mapie.
— Niemcy na pruskim pograniczu wybudowali silnie umocnioną linię obrony. Jej przebieg jest nam znany
dość dokładnie. Co się jednak kryje za umocnieniami, nie wiadomo. Wypady piechoty i kawalerii nie są w
stanie nawet nadgryźć niemieckich umocnień. Co się tam dzieje, musi rozpoznać lotnictwo — mówił dalej
major — generał za główny kierunek uważa Białą Piską—Orzysz i Giżycko. Tam coś może być. Na samej
bowiem granicy, jak to wiemy od jeńców, znajdują się dywizje Landwehry nie nadające się do działań
zaczepnych.
Kapitan Hrapkiewicz jak urzeczony przyglądał się mapie. Jeziora i jeziora, dziesiątki, setki jezior i lasy.
Wszędzie lasy. Tam wszystko może się kryć.
— Jak pan, kapitanie, zamierza wykonać zadanie?
— Wyślę dwa Karasie, jeden rozpozna na szerokim i płytkim pasie, drugi zapuści się aż pod Giżycko.
— Dobrze. Akceptuję pańską propozycję. Sprawa nie jest alarmowa, ale do południa chciałbym mieć
wyniki rozpoznania.
— Tak jest, panie majorze.
Po powrocie na lotnisko kapitan Hrapkiewicz wyznaczył do wykonania zadania dwie załogi. Główny
ciężar spoczywał na załodze rozpoznającej rejon Giżycka. W tym czasie, gdy mechanicy szykowali
samoloty, obserwator zapoznał się z terenem, który był wyjątkowo trudny. Dotychczas niemieccy myśliwcy
nie pokazali się, ale należało się tego spodziewać. Skoro zakładano, że Niemcy coś tam knują, to
niewątpliwie będą koncentrację osłaniali. Głębokość pięćdziesięciu kilometrów dla samotnego, słabo
uzbrojonego i powolnego Karasia była spora. Mechanicy sprawnie przygotowali samolot do lotu, załadowali
amunicję i można było startować, ale na przeszkodzie stanęły niemieckie bombowce sunące na wysokim
pułapie w stronę Białegostoku. Odczekano pół godziny, ale znów się pojawiły bombowce, tym razem
wracające do Prus. Gdy się nareszcie uspokoiło, Karaś ruszył na start. Nie obciążony bombami samolot
szybko piął się w górę. Na wysokości tysiąca pięciuset metrów pilot przerwał wznoszenie i zredukował gaz.
Po dwudziestu minutach lotu na ziemi ukazały się potężne leśne kompleksy Puszczy Piskiej rozciągającej się
już na terenie Prus Wschodnich. Tu należało się liczyć z możliwością spotkania myśliwców oraz z ogniem
artylerii przeciwlotniczej. Obserwator wpatrywał się w lesisty teren. Ale tam nic podejrzanego nie widzieli,
Niemcy bowiem swoje umocnienia starannie maskowali. Odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Pilot
wykonał kilka uników i bez trudu wydostał się z tego anemicznego ognia. Po chwili przekonał się, że było to
tylko preludium. W lewo od trasy lotu rozciągała się olbrzymia tafla jeziora Śniardwy okolona wianuszkiem
mniejszych i większych zbiorników wodnych. W pobliżu jeziora znajdowało się spore miasto Orzysz z
węzłem drogowo-kolejowym. Tam już mogło się coś dziać. Obserwator spojrzał w tamtym kierunku i w tym
momencie odezwała się artyleria przeciwlotnicza. To już była uwertura. Pilot bez chwili namysłu oddał
drążek sterowy i postawił Karasia „na uszy”. Obserwatora rzuciło na podłogę kabiny, a strzelec nagle ujrzał
nad sobą błękitne niebo. Smugi i pociski zostały za samolotem. Pilot przerwał nurkowanie. Chwila ciszy i
znów zagrała artyleria. Postanowili miasto oblecieć od wschodu. Ta sama historia. Na trasie stanęła gęsta,
wypiętrzona zapora ogniowa. Na skrzydłach Karasia pojawiły się groźne przestrzeliny. Lada moment mogli
pojawić się myśliwcy.
— Nie przelecimy przez zaporę — zawołał pilot.
— Zawracamy na lotnisko — zdecydował obserwator.
Skręcili na wschód. Minęli bokiem Ełk i pod Prostkami przelecieli granicę. Potem Karaś powoli
wytracając wysokość leciał spokojnie w kierunku lotniska. Drugi samolot startujący nieco później nic
ciekawego nie wykrył.
Meldunek o silnej, wiele mówiącej OPL w rejonie Orzysza, przekazany został do Naczelnego
Dowództwa Lotnictwa. Nikt jednakże nie zwrócił na niego uwagi. Nie stwierdziwszy na prawym skrzydle
bezpośredniego zagrożenia, dowódca Grupy postanowił ściągnąć Suwalską BK z rejonu Zambrowa, a
dowódca lotnictwa rozkazał, by 2 pluton 13 eskadry obserwacyjnej przeleciał spod Suwałk na lotnisko w
miejscowości Wierzbowo. W czasie przelotu trzy Czaple zostały znienacka zaatakowane przez dwa
Messerschmitty. W rezultacie tego ataku zginęli: dowódca plutonu kapitan obserwator Łaźniewski: i jego
pilot podporucznik Chojnacki. Pozostałe dwie Czaple przeszły do lotu koszącego i ogniem kaemów
wybroniły się. Eskadra tego dnia straciła w powietrzu dwie załogi i dwa samoloty.
Wiadomość o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Anglię i Francję jeszcze tego dnia dotarła na
wszystkie lotniska lotnictwa armii „Modlin” i SGO „Narew”, wywołała entuzjazm i przedwczesny
optymizm. Na ogół sądzono, że jest to jednoznaczne z rozpoczęciem francuskiej ofensywy odciążającej i
silnymi działaniami lotnictwa brytyjsko-francuskiego, ogólnie uważanego za znacznie silniejsze od
niemieckiego.
Niefortunne bombardowanie
W nocy z trzeciego na czwartego września zaszły na obszarze operacyjnym armii „Modlin” wypadki o
zasadniczym dla bitwy pod Mławą znaczeniu. Około północy podszedł z kierunku Przasnysza do Mławy
niewielki podjazd pancerny. Jego zadanie było typowo dywersyjne. Zanim wdarł się do miasta, nastąpiła
panika, bowiem jego pojawienie się sygnalizowały liczne pożary i silna strzelanina. W Ciechanowie
znajdowały się służby 20 DP, między innymi rzeźnia i piekarnia, a ponadto ośrodek łączności armii.
Na szczęście znalazł się tu batalion saperów, a na stacji kolejowej zatrzymał się pociąg pancerny.
Saperzy wsparci silnym ogniem pociągu w ciągu półgodzinnej walki wyrzucili Niemców w kierunku
Przasnysza. Ale znajdujące się w mieście tabory ogarnęła panika i rzuciły się do bezładnej ucieczki. Plotka o
pojawieniu się niemieckich czołgów i kawalerii lotem błyskawicy rozeszła się na tyłach armii. Wieści te
dotarły do Modlina. Na szczęście działała łączność pomiędzy dowództwem armii i 41 eskadrą
rozpoznawczą. Jeszcze było ciemno, gdy kapitan Chrzanowski otrzymał rozkaz przeprowadzenia we
wczesnych godzinach porannych rozpoznania w obszarze Nidzica—Wielbark—Chorzele—Krzynowłoga.
Zadanie to wykonała pomiędzy godziną piątą trzydzieści a siódmą załoga porucznika obserwatora B.
Strejmika (pilot kapral Głydziak, strzelec kapral Tęgorowski). W nakazanym rejonie nie stwierdzono nic
podejrzanego, OPL bardzo słaba. Myśliwcy nie pojawili się.
Dowódca eskadry udał się natychmiast z meldunkiem do sztabu armii. Na szosie wyminęli szereg
wozów taborowych, podążających w stronę Modlina. Byli to nocni uciekinierzy spod Ciechanowa
rozprzestrzeniający wieści o „strasznej klęsce, z której tylko oni wyszli z życiem”. W sztabie panował
również nastrój podniecenia i podenerwowania. Chrzanowski przekazał meldunek pułkownikowi Praussowi.
Po przeczytaniu mruknął pod nosem:
— Nic istotnego!
— Powinno to uspokoić generała.
— Wątpię. Nadeszły jakieś nowe, niezbyt pomyślne wieści. Usiłowałem przekonać generała o
konieczności przeprowadzenia rozpoznania na bliskim przedpolu armii. Ale jeden ze sztabowców miał inny
pogląd. Ostatecznie Karaś poleciał na stosunkowo dużą odległość, podczas gdy ciężar walki przesuwa się na
południe. Pójdę z tym do generała.
Minęło prawie pół godziny, pułkownik Prauss od dowódcy armii wrócił wyraźnie podenerwowany.
— Panie kapitanie! Jest niedobrze. Ośrodek łączności w Ciechanowie meldował o wdarciu się do miasta
niemieckich czołgów. Potem łączność się urwała, panuje złowroga cisza. Chciałem natychmiast wysłać na
rozpoznanie samolot z 53 eskadry obserwacyjnej. Niestety, nie posiadamy już łączności z eskadrą.
— Wobec tego my wykonamy rozpoznanie. Karaś może wystartować już za trzydzieści minut.
— Pańska eskadra otrzymała inne zadanie. Dowódca armii rozkazał wszystkimi rozporządzalnymi
samolotami natychmiast zbombardować niemiecką broń pancerną pod Ciechanowem — powiedział z
naciskiem pułkownik Prauss...
— To znaczy, że natychmiast mamy przeprowadzić rozpoznanie?
— Nie, panie kapitanie. Dowódca armii uważa sytuację za nader krytyczną. Na pocieszenie mogę
powiedzieć, że waszą wyprawę będzie osłaniała 152 eskadra myśliwska. Proszę natychmiast rozkazać
kapitanowi Kołodziejkowi, by jak najszybciej wyruszył w powietrze. Spotkanie z myśliwcami nad
Szpondowem.
— Tak jest, panie pułkowniku — skwitował Chrzanowski łącząc się z eskadrą.
— Panie kapitanie Kołodziejek — zaczął służbowo — ile pan ma samolotów, które mogą natychmiast
wyruszyć?
— Siedem. Ósmy, który powrócił z rozpoznania, nie jest jeszcze całkiem sprawny.
— Proszę natychmiast podwiesić bomby i zbombardować niemieckie czołgi pod Ciechanowem.
— Tak.jest, zrozumiałem! Gdzie się czołgi znajdują, na południe, wschód czy zachód od Ciechanowa?
— Tego nikt nie wie. Musicie je rozpoznać i zbombardować.
— Panie kapitanie, kto z nas robi żarty?
— Nikt. Taki jest rozkaz dowódcy armii. I musimy go wykonać. Wyprawę będzie osłaniała eskadra
myśliwska. Spotkanie z myśliwcami nad Szpondowem.
— Jeszcze jedno pytanie, ile mamy zabrać bomb?
— Po osiem pięćdziesiątek na Karasia.
— To niemożliwe! Przy tym miękkim i podmokłym lotnisku możemy wziąć najwyżej po cztery
pięćdziesiątki.
W praktyce okazało się, że kapitan Kołodziejek umiejętności młodych pilotów oceniał zbyt
optymistycznie, według własnych umiejętności nabytych w trakcie dziesięcioletniej służby w lotnictwie
morskim i lądowym. Zorientował się, jak jest naprawdę, w chwili startu. Pomimo słabego obciążenia koła
Karasia kleiły się do powierzchni. Rozbieg przedłużał się w nieskończoność. Pilot usiłował trzymać samolot
z lekko opuszczonym ogonem. Gdy Karaś nabrał szybkości, ściągnął nieco drążek na siebie. Był już
najwyższy czas. Granica lotniska znajdowała się tuż, tuż. Samolot oderwał się od ziemi i z opuszczonym
ogonem nabierał prędkości, wyjąć silnikiem na pełnej mocy. Pilot odetchnął. Wykonał zakręt w lewo
obserwując startujące maszyny. Drugiemu, trzeciemu i czwartemu powiodło się. Piąty „przesmarował” pole i
rozłożył się. To samo szósty. Nad Szpondowo przyleciało ich pięć. Myśliwcy już czekali i na widok
bombowców natychmiast cztery „jedenastki” ruszyły w powietrze. Myśliwcy ustawili się z tyłu Karasi,
nieco wyżej. Nabrawszy tysiąc metrów wysokości cały zespół skierował się w stronę Ciechanowa, z którego
rozchodziło się promieniście sześć bitych dróg. Na każdej z nich mogły znajdować się poszukiwane czołgi.
Do Ciechanowa dolecieli szosą prowadzącą na Przasnysz, ale tu czołgów nie było. Kołodziejek zaczął
analizować sytuację.
Jeżeli czołgi chcą wyjść na tyły 20 DP, należy szukać ich na szosie wiodącej do Glinojecka.
Nad miastem, zapełnionym niemieckim wojskiem, wykonali w ogniu artylerii przeciwlotniczej krąg i
złapali szosę na Glinojeck. Myśliwcy rozluźnili szyk. Wszyscy wpatrywali się w teren. Czotgi ukazały się
nagle zza niewielkiego lasku. Nie było czasu na wykonanie dokładnych pomiarów i nawet na określenie
kursu bojowego. Nadlecieli nad kolumnę. Jeszcze podporucznik Tuszyński obserwator Kołodziejka nie
zdążył zwolnić bomb, a już strzelała artyleria. Dowódca zespołu nie posiadał żadnych środków łączności i
mógł liczyć jedynie na obserwatorów. Istotnie, nie zawiódł się. Natychmiast po serii bomb z samolotu
dowódcy na ziemię poleciały bomby z pozostałych Karasi. Niemieccy myśliwcy nie pojawili się. Bomby
padały daleko na pobocza, tylko kilka znalazło się na jezdni. Myśliwcy odprowadzili Karasie na lotnisko w
Zdunowie. Przy lądowaniu rozbił się trzeci samolot. Kapitan Chrzanowski tak napisał w swym
sprawozdaniu: „Wynik bombardowania był bardzo nikły. Gdyby zezwolono przed bombardowaniem
przeprowadzić rozpoznanie, wynik wyprawy byłby osiągnięty”.
W tym czasie, gdy Karasie 41 eskadry bombardowały czołgi, na północ od Ciechanowa rozegrały się
tragicznie wypadki. Wskutek późnej decyzji naczelnego wodza 20 DP odwrót rozpoczęła o świcie. Poranek
4 września zastał ją w otwartym terenie. Jej ruch natychmiast. został rozpoznany przez Niemców i ściągnął
na siebie silne związki lotnictwa bombowego, atakującego przemęczone wojska przez kilka godzin. Wiele
oddziałów zostało rozproszonych. Jeszcze gorzej było z 8 DP. W czasie natarcia na Mławę nastąpiło
skrzydłowe uderzenie silnej broni pancernej. Dywizja, poza 21 pułkiem piechoty, przestała prawie istnieć. W
ręce nieprzyjaciela wpadła część artylerii i kwatera główna dywizji. Po pierwszej fali panikarzy z nocnej
akcji na Ciechanów w rejonie lotnisk armijnych pojawiła się druga, znacznie liczniejsza.
— Front już właściwie nie istnieje — meldował oficer sztabu armijnego lotnictwa naczelnemu dowódcy
lotnictwa — sytuacja ta zmusza do wycofania lotnictwa z przedpola Modlina za Wisłę lub Narew.
Pułkownik Prauss zamierzał przesunąć podległe mu trzy eskadry za Wisłę w godzinach porannych 5
września. Tymczasem dowódcy, nie mając od południa łączności z dowództwem i wskutek potęgujących się
wieści o zagrożeniu lotnisk, decydują się nie czekając na rozkazy na zmianę miejsc postoju. Rzut powietrzny
41 eskadry rozpoznawczej liczący pięć samolotów około godziny osiemnastej przelatuje na lotnisko Okęcie,
natomiast rzut kołowy skierował się na lotnisko polowe Zielonka koło Rembertowa. 152 eskadra myśliwska
przesunęła się do Kłoczewa koło Zakroczymia, a 53 eskadra obserwacyjna przeszła na opuszczone przez
myśliwców lotnisko w Szpondowie. Eskadry myśliwska i rozpoznawcza miały duże trudności z
załadowaniem sprzętu i ludzi na samochody.
Podporucznik techniczny Dyszlewski z 41 eskadry rozwiązał to zadanie w ten sposób, że samochody
wykonały w nocy kilka nawrotów na trasie Zdunowo—Zielonka. Natomiast oficer techniczny dywizjonu
myśliwskiego uważając, że lada moment w Szpondowie pojawią się Niemcy, na samochody zabrał tyle
ludzi, ile się dało, benzynę natomiast polecił wyłać i zostawiając resztę personelu technicznego odjechał do
Kłoczewa. Decyzji wylania paliwa przeciwstawił się stanowczo lekarz dywizjonu porucznik dr Alfred
Kramer. Z pozostałą częścią rzutu kołowego zamierzał on przenocować w Szpondowie, a rano zorganizować
jakiś transport.
Odszukać Mazowiecką Brygadę Kawalerii
Przez cały dzień 4 września, dywizje i brygady SGO „Narew” prowadziły przegrupowanie w myśl
wytycznych z poprzedniego dnia, 51 eskadra rozpoznawcza wykonała pod osłoną myśliwców dwa loty
rozpoznawcze w rejonie Myszyńca i Chorzel. W pierwszym napotkano niemiecki samolot rozpoznawczy
typu Do-17. Został on zaatakowany przez myśliwca ze 151 eskadry. W decydującym momencie zacięły się
karabiny maszynowe i strzelec Dorniera zestrzelił polską „siódemkę”. Pilot wyskoczył, a niemiecka
maszyna przeszła do lotu koszącego i uciekła do Prus Wschodnich. Pod Myszyńcem obserwator stwierdził,
że sytuacja jest opanowana. Niemcy opuścili Kadzidło. Żadne. większe siły nieprzyjaciela nie posuwały się
na Myszyniec. Inaczej wyglądała sytuacja w rejonie Chorzel. Przez miasto szosą na Różan ciągnęły liczne
kolumny zmotoryzowane i pancerne. Obszar Chorzel rozpoznawała również załoga: porucznik obserwator
W. Pęski i pilot starszy sierżant Madaliński z 13 eskadry obserwacyjnej. Z Wierzbowa wystartowali około
godziny jedenastej. Przedtem przez pół godziny czekali na ziemi z zamaskowanym samolotem, wokół
bowiem kręcili się w powietrzu Niemcy, rozpoznający linie kolejowe ze Śniadowa do Łomży i z Ostrołęki
przez Śniadowo do Białegostoku. Położenie lotniska w niewielkiej odległości od linii kolejowej i stacji
węzłowej Śniadowo od początku niepokoiło lotników eskadry, tym bardziej że warunki do maskowania były
bardzo złe. Spory folwark Wierzbowo położony w znacznej odległości od lasu zapewniał dobre
zakwaterowanie, ale samoloty można było tylko ukryć w sadzie. Mieściły się w nim najwyżej Czaple 2
plutonu. Gdy wrócił spod Suwałk 1 pluton, stało się tu ciasno, a tym samym niebezpiecznie.
Ale teraz nie był odpowiedni czas na rozmyślania o tym, przynajmniej dla załogi porucznika Pęskiego
lecącej kursem prawie zachodnim w rejon Chorzel. Co się dzieje w sztabie Grupy, wiedziano z meldunków
51 eskadry, natomiast o wypadkach, które rozegrały się w armii „Modlin”, nie dotarły żadne wieści. Jeszcze
poprzedniego dnia urwał się kontakt z Mazowiecką Brygada Kawalerii działającą na prawym skrzydle armii.
Porucznik Pęski otrzymał zadanie nawiązania łączności z brygadą i zorientowania się w położeniu. W tym
celu miał w kabinie podchwytywacz, meldunki ciężarkowe i kolorowe rakiety. Gdyby zaistniała
konieczność, otrzymał polecenie lądowania w przygodnym, terenie. Po półgodzinnym locie nie natknąwszy
się w powietrzu na nieprzyjaciela znaleźli się pod Chorzelami. Tu zostali ostrzelani przez niemiecką artylerię
przeciwlotniczą. Pilot wykonał kilka uników i bez trudu wydostali się z ognia. Szosą ciągnęli Niemcy. Pęski
postanowił lecieć w rejon Krzynowłogi. Tam się znajdowały pozycje obronne Mazowieckiej Brygady
Kawalerii.
Ale czy jeszcze trzymają się tam dzielni ułani i szwoleżerowie? Bardzo wątpliwe, skoro szosą na
Przasnysz szły niemieckie kolumny. Po kilku minutach sprawa wyjaśniła się. W Krzynowłodze obserwator
zobaczył spalone obejścia, kilka rozbitych schronów, zryte pociskami okopy. W wiosce i na pobliskich
drogach kręciły się tabory przeciwnika. Polecieli, na południowy zachód nad Rzęgnowo. Ten sam widok, z
tym jeszcze, że w spalonej wsi biwakowała niemiecka piechota. Wszystko wskazywało, że Mazowiecka
Brygada Kawalerii dokonała głębokiego odskoku na południe. Gdzie się obecnie znajduje, trudno
powiedzieć. Jak ich szukać w rojowisku niemieckich wojsk zalewających północne Mazowsze? Pęski
zdecydował się wracać do Wierzbowa. W powietrzu panowała cisza. Nie było nikogo obcego. Pilot okrążył
miejscowość. W pobliżu sadu wyłożono białą literę T zapraszającą do lądowania. Starszy sierżant
Madaliński zredukował gaz, wykonał ostatni skręt i poszedł do lądowania. Po chwili kołami dotknął ziemi.
Podkołował pod skraj sadu i wyłączył silnik. Porucznik Pęski wyskoczył z kabiny udając się kierunku
kapitana Fijuta stojącego obok domku ogrodnika. W tym momencie rozległ się potężny szum silników
lotniczych. Zanim ktokolwiek się zorientował, nad wioską przemknęła trójka Heinkli. Ponieważ eskadry
obserwacyjne nie posiadały środków OPL, nie pozostało nic innego, jak wykonać przepisowe „Lotnik! Kryj
się” i czekać. Heinkle przefastrygowały nad bronią pokładową i rzuciły kilka lekkich bomb. Zaledwie
zniknęły, ukazał się drugi klucz, a potem trzeci. Po odlocie ostatniego Niemca na lotnisku zapanowała cisza.
Liczono się z powtórnym nalotem. Pierwszy z ziemi wstał kapitan Fijut. Otrzepał mundur z piasku i zawołał:
— Szefie! Ilu jest zabitych i rannych? Co z samolotami?
Wydawało się zgoła nieprawdopodobne, by eskadra nie poniosła strat. A jednak tak było. Nikt nie został
nawet ranny. Ani jeden samolot nie był uszkodzony.
— Mieliśmy wielkie szczęście — stwierdził porucznik Pęski.
Jeszcze tego popołudnia eskadra przeniosła się na lotnisko Jabłonka Kościelna koło Zambrowa.
Brygada bombowa spieszy z pomocą armii „Modlin”
Od dnia, kiedy na prawym skrzydle armii „Modlin” pojawiły się czołgi, generał Przedrzymirski
domagał się interwencji lotnictwa bombowego. Jego stanowcze nalegania nie były jednak uwzględniane,
ponieważ na innych kerunkach także operowała niemiecka broń pancerna, a za najbardziej zagrożony
uznano kierunek prowadzący przez Częstochowę na Warszawę. Tam też zostały skierowane główne siły
brygady bombowej liczącej zaledwie 86 samolotów, w tym tylko 36 nowoczesnych Łosi.
Dzień 4 września był dniem największego wysiłku brygady, odniosła ona największe sukcesy, ale i
poniosła również największe straty. Po południu Naczelne Dowództwo Lotnictwa chcąc ulżyć armii
„Modlin” poleciło, aby VI dywizjon bombowy dokonał bombardowania w obszarze pomiędzy Pułtuskiem a
Ciechanowem. Dywizjon zajmował lotnisko w miejscowości Ząbków koło Sokołowa Podlaskiego. Ostatnią
akcję bombową eskadry dywizjonu przeprowadziły 2 września siłami osiemnastu Karasi w rejonie
Częstochowy, tracąc pięć samolotów. Pozostałe wróciły na lotnisko silnie postrzelone. Trzeciego i czwartego
września personel naziemny prowadził naprawę sprzętu, co też nastręczało duże trudności ze względu na
brak technicznego zaplecza. Gdy w godzinach popołudniowych nadszedł rozkaz z Naczelnego Dowództwa
Lotnictwa, jednostka posiadała osiem sprawnych samolotów. Jeden z nich powrócił postrzelany z
rozpoznania rejonu Częstochowy, a drugi miał przeprowadzić rozpoznanie obszaru Pułtusk—Ciechanów.
Bliższych bowiem danych o znajdującej się tam broni pancernej NDL nie podało.
Na bombardowanie dowódca dywizjonu kapitan Peszke mógł więc wysłać zaledwie sześć Karasi.
Rozkaz przeprowadzenia rozpoznania otrzymała załoga: porucznik obserwator Modrzewski, plutonowy pilot
T. Kulesza i strzelec samolotowy kapral Czech.
Zaledwie obsługa techniczna przystąpiła do zapuszczania silnika, na niebie ukazała się ciągnąca na
zachód niemiecka wyprawa bombowa. Trzeba było przerwać przygotowania do chwili, aż na horyzoncie
zniknęły bombowce z czarnymi krzyżami. Dochodziła godzina siedemnasta trzydzieści, gdy Karaś
pilotowany przez plutonowego Kuleszę oderwał się od ziemi. Do zachodu słońca pozostawała jedna godzina.
Pomimo iż obserwator miał przekazywać meldunki do lotniskowej radiostacji otwartym tekstem, czasu było
mało. Czyniono jednocześnie przygotowania do wyprawy. Przywieziono bomby — po osiem pięćdziesiątek
na Karasia. Wszystkiego niecałe dwie i pół tony! O osiemnastej odezwała się radiostacja lotniskowa.
Porucznik Modrzewski meldował o rozpoznanej w miejscowości Gostkowo niewielkiej zmotoryzowanej
kolumnie długości kilkuset metrów. Za kilka minut nadszedł następny meldunek. W odstępie około pięciu
kilometrów za pierwszą kolumną posuwała się następna, tym razem pancerna długości ponad dwóch
kilometrów. Mogła być nawet dłuższa, jej ogon znajdował się bowiem w Ciechanowie. Posuwała się szosą
na Pułtusk. Ta mała pierwsza kolumna, to pewnie oddział rozpoznawczy.
Dowódca dywizjonu postanowił nie czekając na dalsze meldunki wysłać w powietrze szóstkę
samolotów. Przygotowania dobiegały końca. Podwieszono ostatnie bomby. I znów na horyzoncie pojawiły
się hitlerowskie Heinkle. Dopiero o godzinie osiemnastej trzydzieści na start ruszył Karaś z załogą oficera
taktycznego dywizjonu kapitana Kazimierza Jaklewicza, on to prowadził wyprawę.
Pole wzlotów w Ząbkowie było niewielkie i należało startować pojedynczymi maszynami. Kapitan
Jaklewicz zamierzał dolecieć do miejscowości Gostkowo na wysokości czterystu metrów kluczami w ciągu,
po czym przejść na ciąg pojedynczymi samolotami i z wysokości stu metrów zaatakować rozpoznaną
kolumnę pancerną, która w tym czasie powinna dochodzić do Gostkowa. Może nie było to zupełnie zgodne z
regulaminem, ale logiczne. Lot w zwartym szyku kluczami zapewniał względnie silną obronę przed
myśliwcami, a nagłe pojawienie się polskich bombowców o zmroku na małej wysokości miało być dla
niemieckich czołgistów całkowitym zaskoczeniem. Po uformowaniu nakazanego szyku szóstka Karasi
leciała w kierunku ginącej za horyzontem złotej tarczy słonecznej. Pod Pułtuskiem przelecieli nad
połyskującą wstęgą Narwi, potem ukazała się prosta jak strzelił szosa do Ciechanowa. Kapitan Jaklewicz
kiwaniem skrzydeł dał znak do zmiany szyku. Karasie pozornie bezładnie rozsypały się w powietrzu. Po
chwili jednakże sprawnie uformowały szyk przechodząc jednocześnie do lotu nurkowego. Na czele kolumny
leciał Karaś kapitana Jaklewicza, a zamykał ją samolot z załogą: porucznik obserwator Stangret, pilot kapral
Nowakowski i strzelec kapral Sawicki. Na północnym zachodzie widniały łuny pożarów. Tam gdzieś
znajdowali się Hunnowie XX wieku! Na szosie ukazał się zauważony przez porucznika Modrzewskiego
niemiecki oddział rozpoznawczy, ale to nie był cel godny ich bomb.
Zaraz powinny ukazać się czołgi. Po niespełna minutę trwającym locie na jezdni szosy zamajaczyły w
ciemnościach czarne pudła niemieckich wozów pancernych. Piloci usiłowali trzymać samoloty nad osią
drogi, a obserwatorzy zwalniali bombę po bombie. Wybuchy podrzucały w powietrze lecące na małej
wysokości polskie bombowce. Tu i ówdzie niemiecka artyleria przeciwlotnicza usiłowała otworzyć ogień.
Był mało skuteczny i chaotyczny. Czynnik zaskoczenia i zapadające ciemności sprzyjały Polakom. Ogon
kolumny i koniec akcji. Wszystkie bomby poszły na niemieckie czołgi. Karasie schodziły z celu rozsypując
się w powietrzu. Do Ząbkowa każda załoga miała wracać na własną rękę. Spotkanie z myśliwcami było
wykluczone, a możliwość zderzenia się w powietrzu zupełnie realna. Czy był to ten sam oddział pancerny,
który rano bombardowała 41 eskadra, nie wiadomo. Można było założyć, że straty zadane Niemcom przez
sześć Karasi VI dywizjonu były na pewno większe od strat chaotycznego, porannego bombardowania. Ale,
czy były one w stanie pomóc armii „Modlin”, to bardzo wątpliwe.
Jako ostatnia nadleciała nad lotnisko załoga porucznika Stangreta. Panowały tu ciemności. Jedynie
lampy stajenne słabo wytyczały niewielkie pole wzlotów Pilot kapral Nowakowski wykonał krąg i
umownymi znakami poprosił o zezwolenie do lądowania. Ziemia wyraziła zgodę. Wykonał następny krąg i
wszedł na kierunek lądowania. Przymknąwszy gaz usiłował zapalić reflektory, ale przełącznik kręcił się i
reflektor nie reagował. Nie było rady, obserwując kątem oka światła lamp stajennych, operując gazem
usiłował wymacać ziemię. Udało się! Cała załoga odetchnęła z ulgą. Koła samolotu toczyły się po lekko
podmokłej glebie. Karaś szczęśliwie kończył dobieg.
Dopiero po wylądowaniu okazało się, że pod skrzydłami wisiała pięćdziesięciokilogramowa piguła.
Nowakowskiemu zrobiło się gorąco na myśl, że mogła się urwać, była przecież odbezpieczona.
Eskadry zmieniają lotniska
Według założeń naczelnego wodza armia „Modlin” na pozycji mławskiej mogła się bronić około
siedmiu dni, następnie opóźniając nieprzyjaciela miała się wycofać na ostateczną linię obronną na rzece
Narwi. Wprawdzie linia ta nie była umocniona i przygotowana do obrony, ale w oparciu o przeszkody
terenowe i forty twierdzy modlińskiej można ją było utrzymać około tygodnia.
Razem chodziło tu o piętnaście dni, to jest czas potrzebny do ruszenia francuskiej ofensywy na
Zachodzie. Wypadki, które rozegrały się w dniu 4 września, przekreśliły te rachuby. Dowódca armii nie
posiadał żadnych odwodów, którymi mógłby powstrzymać marsz Niemców i obsadzić linię Narwi. Generał
Przedrzymirski widział już niemieckie czołgi przekraczające bez przeszkód Narew i dalej sunące na
Warszawę, która na tym kierunku nie była przygotowana do obrony. Nie mając do wieczora ani łączności,
ani meldunków od dowódców 20 i 8 DP dowódca armii wysłał w teren oficerów łącznikowych z zadaniem
nawiązania kontaktu z oddziałami i stwierdzenia, jakie jest prawdziwe położenie na froncie. Oficerowie
wróciwszy po północy do Modlina meldowali, że jest źle, ale nie tak jak przypuszczano. Istotnie, obie
dywizje uległy rozsypce. Ale w godzinach popołudniowych nacisk nieprzyjaciela zupełnie ustał. Jeżeli nie
będzie go przez cały dzień 5 września, dywizje doprowadzą się do porządku i będą przedstawiały, jeśli nie
pełną, to przynajmniej znaczną wartość bojową. Tego rodzaju stwierdzenie zaskoczyło generała
Przedrzymirskiego, który zastanawiał się, dlaczego Niemcy nie ścigają pobitych polskich oddziałów.
— Przypuszczam, panie generale — powiedział obecny pułkownik Prauss — że Niemcy nie zdają sobie
sprawy z rozmiarów naszej klęski. Po prostu zawiodło ich lotnictwo rozpoznawcze rzekomo niezawodne.
— Albo też przełamanie mławskiej pozycji kosztowało ich tyle wysiłku, źe ich wojska wymagają
odpoczynku — stwierdził szef sztabu.
— Możliwe jest jedno i drugie. Proszę pana, pułkowniku, by rano nasze lotnictwo, które już dostarczyło
tyle cennych informacji, od rana piątego września przeprowadziło rozpoznanie na kierunku Modlin—Mława.
— Tak jest, panie generale — odpowiedział pułkownik Prauss.
Pułkownik nie wiedział, że wskutek nadmiernej inicjatywy dowódców eskadr samowolnie pozmieniano
lotniska, że przez cały dzień 5 września trwało nawiązywanie łączności i poszukiwanie eskadr. W rezultacie
lotnictwo armii „Modlin” w tak krytycznym momencie nie mogło przeprowadzić rozpoznania. Dowódcy
eskadr, zamiast bezkrytycznie przyjmować do wiadomości wieści o zagrożeniu lotnisk, powinni wysłać w
powietrze samoloty, by rozpoznały położenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Nie uczyniono tego
jednak. Całkowicie zdezorganizowana została sieć dozorowania na kierunku północnym, co poważnie
zaciążyło na efektywności działań brygady pościgowej broniącej stolicy. Niezależnie od położenia na ziemi
była to druga przyczyna zmuszająca brygadę do opuszczenia obszaru Warszawy.
*
Kilka minut po północy na lotnisku w Szpondawie pojawił się niespodziewanie lekki czołg
rozpoznawczy TK. Przybyły tym pojazdem porucznik broni pancernej zwrócił się do porucznika Kramera z
prośbą o dostarczenie benzyny.
— Na szosie z braku paliwa stanęło sześć moich czołgów — wyjaśnił — na jednym dociągnąłem do
was na resztkach benzyny Dowiedziałem się bowiem od żołnierzy, że tu się znajduje lotnisko. Na pewno
macie benzynę i pomożecie w nieszczęściu.
— Istotnie benzynę chętnie wam damy, mamy jednak inny kłopot. Brakuje nam samochodów, aby
wywieźć nasz sprzęt.
— Samochody nie stanowią problemu. Na szosie stoi mnóstwo porzuconych pojazdów z braku paliwa.
— A gdzie są naprawdę Niemcy? — zapytał któryś z podoficerów przysłuchujących się rozmowie.
— Gdzie? Według panikarzy wszędzie. A gdzie naprawdę? Pod Ciechanowem, czterdzieści kilometrów
stąd.
Kramer dał czołgistom paliwo, a potem przy ich pomocy ściągnął z szosy dwa porzucone samochody
ciężarowe. Wczesnym rankiem dzielny lekarz załadowawszy sprzęt i ludzi podążył w stronę Kłoczewa.
Dojeżdżając zobaczyli startujące „jedenastki”. Rzut kołowy dywizjonu też zdążył dojechać, zanim pojawili
się na lotnisku. Postanowił udać się do Modlina w poszukiwaniu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”. Na
teren twierdzy nie wpuszczono go. Mało tego, wyczuł, że jest podejrzany o szpiegostwo lub też dywersję. Na
szczęście pojawił się oficer ze sztabu armii, który go poinformował, że MP dowódcy armii znajduje się w
Jabłonnie. Tam też pojechał Kramer. Po drodze widać było niszczycielską działalność niemieckiego
lotnictwa, wróg bombardował mosty na Wiśle i Narwi, koszary i stację kolejową. Dowództwo armii miało
swą siedzibę w pałacu pamiętającym czasy księcia Pepi. Tu znów spoglądano na niego podejrzliwie.
— Jeżeli pan jest lekarzem, to dlaczego wozi pan sprzęt nie mający nic wspólnego z medycyną? —
dopytywał się oficer żandarmerii.
— Całe szczęście, że posiadamy dzielnych lekarzy — uciął dyskusję przybyły podpułkownik Adamecki
— proszę porucznika do środka.
Sto pięćdziesiątą drugą eskadrę skierowano na lotnisko pod Poniatowem zajmowanym do 3 września
przez IV dywizjon brygady pościgowej. Eskadra swą działalność w składzie lotnictwa armii „Modlin”
zakończyła w dniu 6 września, po czym skierowana została do brygady pościgowej. Działając w rejonie
Lublina piloci eskadry zestrzelili trzy samoloty niemieckie (w tym podporucznik Bury-Burzymski dwa).
*
Kompletnym niewypałem było skierowanie 41 eskadry rozpoznawczej na lotnisko Okęcie. Niemieckie
bombowce omijały największą polską bazę lotniczą i jak dotychczas spadło na nią zaledwie kilka bomb.
Każdej jednakże godziny mógł się tu pojawić silny zespół i pomimo bohaterstwa pilotów brygady
pościgowej przeorać lotnisko wzdłuż i wszerz. Nic dziwnego, że kapitan Chrzanowski dowiedziawszy się o
przelocie rzutu powietrznego na Okęcie natychmiast udał się tam samochodem. Nie było to takie proste.
Wszędzie bowiem tworzyły się korki i zatory. Przybywszy rano na lotnisko kapitan zobaczył stojącą na polu
wzlotów piątkę swych Karasi. Rozkazał natychmiast zapuszczać silniki i lecieć do Zielonki.
— Panie kapitanie — zameldował porucznik Malinowski — dowiedziałem się od jednego z
pracowników Państwowych Zakładów Lotniczych, że na lotnisko w Bielanach ewakuowano kilka PZL-43
przeznaczonych na eksport do Bułgarii. A może by je zarekwirować?
Propozycja przedstawiała się ponętnie. Samoloty liniowe PZL-43 stanowiły ulepszoną wersję Karasia,
posiadały większą prędkość i co najważniejsze były uzbrojone w świetne karabiny maszynowe wz. 37,
popularnie nazywane „Szczeniakami” o rewelacyjnej szybkostrzelnośei teoretycznej 1200 pocisków na
minutę.
— Panie poruczniku — zadecydował kapitan Chrzanowski po chwili namysłu — niech pan bierze mój
samochód i jedzie na Bielany, a ja przelecę samolotem do Zielonki.
Piątka Karasi o godzinie piątej minut dziesięć wystartowała do Zielonki, a Malinowski wyruszył
samochodem na drugi kraniec miasta. Istotnie, na bielańskim lotnisku stały nowiutkie PZL-43. Starszy
sierżant Miłosz sprawujący pieczę nad tymi i innymi samolotami ewakuowanymi na Bielony nie miał żadnej
obiekcji przeciwko przekazaniu ich eskadrze.
— Benzyna jest, uzbrojenie jest. Zapuszczajcie silniki i gońcie rąbać szkopów.
Malinowski udał się więc do Zielonki po pilotów i mechaników. Pomimo wczesnych godzin porannych
miasto tętniło życiem. Na ulicę tłumnie wylegli mieszkańcy wiwatując na cześć Francji i Anglii. Nadal
wierzyli, że niebawem nad Warszawą pokażą się alianckie samoloty i przepędzą hitlerowską Luftwaffe.
Jedynym plusem tego niezbyt fortunnego dnia było zasilenie 41 eskadry w dwa nowe samoloty PZL-43.
Lotnictwo armijne SGO wykonało tego dnia dwa loty rozpoznawcze, a myśliwcy dwukrotnie patrolowali
obszar Grupy. Sukcesów nie odniesiono.
Składając szefowi sztabu lotnictwa majorowi Żarskiemu meldunek z rozpoznania, kapitan Hrabkiewicz
poinformował o silnej działalności niemieckiego lotnictwa w rejonie Zalesia.
— Jeżeli nas wykryją, to nie wiem, czy się nam uda wyjść obronną ręką, jak wczoraj Fijutowi.
— Zgadzam się. Musicie zmienić lotnisko —-stwierdził major Żarski. — Dam wam największe i
najlepsze lotnisko w miejscowości Ceranów.
— Niech pan jeszcze dziś dokładnie rozpozna nowe lotnisko — zwrócił się do kapitana Hrabkiewicza
— a jutro przenoście się tam. Może będzie ono dla was pomyślniejsze.
Była to wyraźna aluzja do porozbijanych Karasi.
Kapitan odmeldował się u szefa sztabu i odjechał do Zalesia. Przybył tam późnym popołudniem.
— Panie poruczniku — zwrócił się do podporucznika pilota Józefa Ryńskiego.— proszę kazać
przygotować „erwudziaka”. Polecimy na rozpoznanie nowego lotniska w Ceranowie.
Przydzielony eskadrze samolot łącznikowy RWD-8 dotychczas był prawie nie wykorzystywany.
Mechanicy na wieść, że nareszcie będzie potrzebny, wyciągnęli go z lasu, rozłożyli skrzydła do lotu i po
dwudziestu minutach podporucznik pilot Ryński z dowódcą eskadry, na pełnym gazie, oderwali się od pola
wzlotów. Lecieli na małej wysokości wzdłuż linii kolejowej Ostrołęka—Ostrów Mazowiecka—Małkinia.
Minęli po drodze miejscowość Biel, gdzie stały resztki 151 eskadry myśliwskiej, przelecieli Bug i znaleźli
się nad sporym leśnym kompleksem. Tu na jego południowo-wschodnim skraju leżała duża wieś Ceranów.
Ryński okrążył miejscowość i wylądował na polu w pobliżu lasu. Miejsce istotnie idealnie nadawało się na
lotnisko. Pole było równe, gładkie i twarde. Duża miejscowość ze sporym dworem zapewniała dobre
zakwaterowanie.
— Wracamy do Zalesia — zadecydował dowódca eskadry.
Czas był najwyższy, od wsi bowiem biegł tłum ciekawskich.
Rozpoznać ugrupowanie niemieckiej 3 armii
O tym, że na froncie północnym jest źle, wiedzieli dowódcy obu związków operacyjnych — armii
„Modlin” i SGO „Narew”. Naczelny wódz oddał do dyspozycji generała Przedrzymierskiego swój odwód —
Grupę Operacyjną „Wyszków”, która otrzymała zadanie obrony przepraw na Narwi. W dalszym ciągu nie
wiedziano z całą pewaośeią, gdzie znajduje się główny wysiłek niemieckiej 3 armii. Pomimo iż lotnictwo
dyspozycyjne NW przeprowadziło liczne loty rozpoznawcze, sprawa była niejasna *.
* Czwartego i piątego września nastąpiło u Niemców przegrupowanie. 3 armia w sile 7 dywizji piechoty, 1 dywizji pancernej i
brygady kawalerii, łamiąc twardy polski opór, nacierała w kierunku Narwi na odcinku Pułtusk—Różan. Natomiast na Modlin
prawym brzegiem Wisły przesuwał się XXI korpus piechoty.
W związku z tyra dowódca armii „Modlin” po przejściach dnia 5 września zażądał, aby lotnictwo
armijne w dniu 6 września wyjaśniło: Co kieruje się z rejonu Ciechanów—Przasnysz na Różan—Pułtusk—
Serock? Co kieruje się z tego rejonu na Płońsk—Wyszogród, Zakroczym? Czy jest ruch nieprzyjaciela na
zachód od linii kolejowej Działdowo—Mława—Ciechanów?
Główny ciężar tego zadania spadł na 41 eskadrę rozpoznawczą, która tego dnia wykonała rekordową
ilość lotów, bo aż dziesięć! Latały prawie wszystkie załogi, niektóre wykonały po dwa loty. Strat w ludziach
eskadra nie poniosła, stracono natomiast dwa samoloty, które zostały tak postrzelane, że nie nadawały się do
remontu we własnym zakresie. A jak wiadomo, służby lotnicze nie zdążyły się zmobilizować i nawet nie
było możliwości ewakuowania uszkodzonego sprzętu, podobnie jak to miało miejsce w Zdunowie. Pomimo
bardzo silnej naziemnej OPL dostarczono wiele cennych meldunków wyjaśniających w znacznym stopniu
sytuację w obszarze na północ od Narwi. Zgodnie z wprowadzonym od 2 września przez kapitana
Kołodziejka zwyczajem na loty zabierano małe — 12,5 kg — bomby niszczące lub tak zwane „myszki” —
lekkie bomby zapalające. Przy każdej nadarzającej się okazji nasi obserwatorzy obsypywali nimi Niemców,
aby nie zapominali, że polskie lotnictwo istnieje i walczy dalej. Kilka razy ostrzeliwano kolumny z
karabinów maszynowych. W czasie tej dużej akcji rozpoznawczej trwającej od godziny szóstej trzydzieści
cztery do osiemnastej trzynaście stwierdzono, że na zachód od linii kolejowej Działdowo—-Ciechanów
jedynie w rejonie Działdowa znajdują się niewielkie siły niemieckie. Z rejonu Ciechanów—Przasnysz na
Płońsk posuwają się nieduże siły piechoty. Natomiast na Narew w obszarze Pułtusk—Różan sunęła groźna
stalowa lawina niemieckich czołgów, transporterów i artylerii, a to wszystko przeplatane oddziałami
piechoty, kawalerii konnych taborów. Kolumny pancerne zbliżały się z Makowa do Różanu, z Przasnysza do
Makowa, szły na Pułtusk i Ciechanów. W godzinach popołudniowych Niemcy nawiązali kontakt ogniowy z
obsadą przyczółków pod Pułtuskiem, a pod Różanem bitwa toczyła się od 5 września. Rozpoznanie 41
eskadry było płytkie na głębokości do trzydziestu kilometrów. Tylko jedna załoga podporucznika
obserwatora Ośmiałowskiego (pilot podporucznik Radwański i strzelec podchorąży rezerwy Tabaczyński)
zapuściła się aż pod Wielbark. Aż, bowiem w dniu 1 września Wielbark leżał kilkanaście kilometrów od
granicy. Natomiast 6 września front przesunął się nad Narew i Wielbark, znalazłszy się na stosunkowo
dalekich tyłach. Była tam stacja kolejowa i sztab armii słusznie przewidywał, że iść przez nią może
zaopatrzenie dla niemieckich wojsk posuwających się na Narew. Wyznaczona na lot załoga wystartowała we
wczesnych godzinach popołudniowych. Od rana świeciło słońce. Na niebie pętały się nieliczne strzępki
altocumulusów. Znad Zielonki Karaś przyjął kurs na Różan. Na wysokości tysiąca metrów przecięli szosę z
Warszawy do Wyszkowa, a nieco później Bug i szosę z Serocka do Wyszkowa. Na razie nic nie mówiło o
toczącej się wojnie i groźbie broni pancernej wychodzącej na tyły stolicy. Pierwsze wojskowe oddziały
zobaczyli dopiero na szosie z Wyszkowa do Pułtuska. Później przelecieli Narew płynącą licznymi zakolami
z masą łach i płycizn.
Każdy tę rzekę przejdzie w bród — pomyślał podporucznik Ośmiałowski.
Za kilka minut, ukazał się Różan. Niewielkie miasto z resztkami starych rosyjskich fortów. Słabo
rozbudowane umocnienia miały nie przepuścić Niemców na wschodni brzeg rzeki. Dzielni piechurzy z 41
DPRez., pomimo słabego wsparcia artyleryjskiego, powstrzymali pierwsze uderzenie przeciwnika, a nawet
przeciwuderzeniem wyrzucili Niemców na północ. Ale oto nadciągały już niemieckie posiłki. Piechota z
artylerią i czołgami posuwała się na Różan z Chorzel i Makowa. Blok meldunkowy Ośmiałkowskiego
pęczniał z minuty na minutę.
— Popatrz w lewo! — usłyszał wołanie pilota.
Przed samolotem, nieco na trawersie, wisiał w powietrzu na wysokości około tysiąca trzystu metrów
niemiecki balon obserwacyjny.
— Posyłamy go na ziemię? — zapytał obserwator.
— Naturalnie. Po co ma zasmradzać powietrze. Ja się z nim uporam, a wy uważajcie, by ktoś nam nie
wlazł na tyłek.
Radwański dodał nieco gazu i podciągnął maszynę w g»rę. Po chwili balon znalazł się na tle pstrokatej
ziemi. Pilot w dalszym ciągu trzymał Karasia na wznoszeniu, by zaatakować z góry.
— Zna regulamin — stwierdził Ośmiałkowski.
Regulamin bowiem nakazywał atakować balon obserwacyjny z góry, gdy się znajduje na wysokości
powyżej tysiąca metrów. Pilot przeszedł do lotu nurkowego. Polacy zauważyli, jak dźwigarka gwatłownie
ściąga balon na ziemię. Ale było już za późno. Karaś sunął z prędkością ponad 300 km/godz. Pilot
odbezpieczywszy karabin maszynowy czekał na moment do otwarcia skutecznego ognia. Naziemna OPL
ujadała strzelając do polskiego samolotu. Pilot miał już w celowniku wrzecionowate cielsko balonu, nacisnął
spust i przefastrygował go od stateczników do dziobu. Dwie, trzy sekundy pozornej ciszy i rozległ się jazgot
tylnego karabinu maszynowego i jednocześnie okrzyk radości podchorążego Tabaczyńskiego.
— Pali się!
Radwański rzucił okiem w lusterko. Istotnie, balon płonął, a na tle ziemi wisiały dwie czasze
spadochronów.
— Mają szczęście szkopy — powiedział głośno Radwański — i poddusiwszy nieco Karasia wyszedł z
uciążliwego ognia.
— Teraz zasuwaj na Chorzele. Nie możemy uganiać się po Mazowszu za niemieckimi balonami.
Znów poszedł w ruch blok meldunkowy obserwatora. Minęli Chorzele i wlecieli na teren Prus
Wschodnich. Jeszcze kilka minut lotu i ukazał się Wielbark. Tej niewielkiej węzłowej stacji broniła
stosunkowo silna artyleria. Coś więc tam musiało być. W tym czasie, gdy pilot krążył nad miastem
wykonując nieustanne uniki, obserwator przyjrzał się stacji. Na torach stało kilka zestawów, a wśród nich
liczne cysterny kolejowe. Przy rampie ustawiły się karnie w kolejce cysterny samochodowe. Wszystko było
jasne. Tu się znajdował punkt rozdzielczy paliwa. Radwański wykonał krąg. Z północy po raz drugi
nadleciał nad stację. Ośmiałowski przywarł do celownika. Wokół rozrywały się pociski artylerii
przeciwlotniczej pozostawiając po sobie czarne baloniki. Jeszcze chwila i stacja kolejowa z gmatwaniną
torów, rampami i zestawami pociągów wolno sunęła po linii celowania, zbliżając się do niewielkiego
krzyżyka. Obserwator zwolnił bomby. Całą salwę! Karaś sypnął szesnastoma bombami! Rozsypały się po
torach, wagonach, a jedna lub dwie trzepnęły w cysternę pełną paliwa. Buchnęła w górę jasnym płomieniem
przeplatanym czarnymi kłębami dymów.
Jeszcze tego dnia meldunek o bombardowaniu Wielbarka dotarł do naczelnego dowódcy lotnictwa.
*
Dowódca 2 plutonu 53 eskadry obserwacyjnej kapitan obserwator Sawczyński u dowódcy 1 DP Leg.
generała Kowalskiego zameldował się o świcie 6 września. Oba plutony eskadry zajmowały lotnisko we
dworze Poniatów. Do Pułtuska, na który miała nacierać dywizja, było niedaleko. Jednakże ze względu na
prawie nie działającą łączność i chaos panujący na tyłach dowódca lotnictwa polecił dowódcy eskadry
wyszukać nowe lotnisko na osi Pułtusk—Wyszków. Z pierwszych zdań generała kapitan wyczuł, że coś tu
nie gra.
— Panie kapitanie, kiedy może pan wykonać lot na rozpoznanie? — zapytał z miejsca generał.
Było wiadomo, co oznacza takie pytanie. Jest gorąco i potrzebne są wiadomości.
— Nie wcześniej, panie generale, jak za trzy godziny.
— Litości! Toż za trzy godziny mogę dostać kupę meldunków od moich ułanów.
— Możliwe, panie generale, ale ułani nie polecą za linie nieprzyjacielskie. Gdyby nie zatory na szosach
i brak łączności, mógłbym samolot wysłać za pół godziny.
— Rozumiem. Uciekinierzy... Korki na szosach. To nam wszystkim staje na przeszkodzie w realizacji
zadań. Niech pan siada koło mnie. Wyjaśnię, gdzie jest pies pogrzebany. Dowódca armii zamierza bronić
linii Narwi w sposób aktywny. Chce uderzyć trzema dywizjami w lewe skrzydło niemieckiej 3 armii
posuwającej się na Modlin—Serock. W tym celu musimy utrzymać przyczółki mostowe w Pułtusku i
Różanie. Sęk w tym, że nikt z całą pewnością nie wie, czy Niemcy głównymi siłami idą na Modlin czy też
na Pułtusk— Różan.
Kapitan Sawczyński zaczął pojmować, po co go tu ściągnięto o świcie i jakich wiadomości potrzebuje
generał Kowalski.
— O ile się domyślam pan generał chce, byśmy rozpoznali, gdzie się posuwają główne siły niemieckie.
— Zgadł pan. Wiem, że lotnictwo obserwacyjne nie jest w stanie prowadzić rozpoznania na większe
głębokości. Wystarczy mi, gdy się dowiem, co się dzieje dwadzieścia kilometrów na zachód od Pułtuska i
tyleż kilometrów na północ od Różanu.
Podróż kapitana Sawczyńskiego do Poniatowa przez zatłoczone drogi trwała ponad dwie godziny.
Dochodziła godzina dziesiąta minut trzydzieści, gdy z Poniatowa wystartowała Czapla z załogą:
porucznik Nowak i plutonowy pilot Gryc. Po dwudziestominutowym locie znaleźli się nad Pułtuskiem. Było
tu widać wyraźnie ślady walk. Miasto ostrzeliwała niemiecka artyleria. Płonęło kilka domów. Na słabo
okopanych stanowiskach bronili się żołnierze 1 DP. Wszystkimi drogami wiodącymi do miasta posuwały się
kolumny niemieckiej piechoty, artylerii i wozów taborowych. Broni pancernej obserwator nie stwierdził.
Znad Pułtuska polecieli do Różanu. Tu sytuacja wyglądała nieco inaczej. Bój o przeprawę w Różanie
wchodził w decydującą fazę. Stosunkowo liczna artyleria obu stron okładała pole walki pociskami
przeróżnych kalibrów. Miasteczko się paliło, pod kłębami dymów nie było widać ani obrońców reduty, ani
nacierających. Drogami z północy i zachodu płynęły czołgi i ciężka artyleria. Niemcom widocznie bardzo
zależało, by ukryć przed wzrokiem polskich lotników, co się dzieje w Różanie, ze wszystkich bowiem stron
do samotnej Czapli strzelała artyleria przeciwlotnicza.
Plutonowy Gryc, niczym wytrawny wirtuoz, wykonywał unik za unikiem. Przerzucał Czaplę z zakrętu
w zakręt, nurkował, po czym gwałtownie przechodził na wznoszenie. Pociski rozrywały się w pobliżu
samolotu. Odłamki dziurawiły skrzydła i kadłub. Ale silnik pracował równomiernie posłuszny woli pilota.
— Już! — zawołał obserwator, gdy uznał rozpoznanie za wystarczające — zmykajmy stamtąd.
Gryc przeszedł nad ziemią umykając z zasięgu ognia. Lecieli wzdłuż Narwi w spokojnym jesiennym
powietrzu. Nowak pisał sążnisty meldunek, który miał rzucić na placówkę łączności 1 DP Leg. Tę pracowitą
czynność przerwała mu gwałtowna górka. Pilot wskazywał na coś, co go zainteresowało na ziemi.
Obserwator wychylił się z kabiny. W anemicznym nadnarwiańskim lasku zobaczył uwijających się
niemieckich żołnierzy wokół jakichś pojazdów. Jeszcze jedno spojrzenie i Nowak rozpoznał wozy do
przewożenia pontonów. Tu więc Niemcy zamierzali przeprawić się przez Narew. To była chyba
najciekawsza informacja z tego lotu. Placówkę łączności z wyłożoną płachtą tożsamości zobaczyli w pobliżu
szosy Pułtusk— Ryszków. Po chwili meldunek ciężarkowy wylądował tuż obok płachty.
Pluton tego dnia wykonał jeszcze jeden lot potwierdzający meldunek o przygotowaniach do przeprawy
przez Narew.
Te dwa bardzo ważne meldunki oraz wyniki rozpoznania 41 eskadry całkowicie pokrzyżowały zamiary
dowódcy armii „Modlin”. Lotnictwo definitywnie wyjaśniło, że główny wysiłek niemieckiej 3 armii idzie w
kierunku na Różan i Pułtusk. O bocznym uderzeniu w maszerujące niemieckie kolumny nie mogło być
mowy. Generał Przedrzymirski stracił całkowicie inicjatywę i musiał przejść do biernej obrony Narwi, co
przy znacznej różnicy sił nie wróżyło nic pomyślnego.
Zbombardować Niemców pod Różanem!
Niepowodzenia armii „Modlin” były również niepowodzeniami SGO „Narew”. Niemiecka 3 armia
nacierała bowiem jednostkami pancernymi na przyczółek pod Różanem.
We wczesnych godzinach porannych do Zalesia przyjechał major Żarski rozkazem natychmiastowego
przeprowadzenia rozpoznania obszaru Różanu.
— Według meldunków sytuacja tam przedstawia się nader groźnie.
Kapitan Hrabkiewicz usiłował oponować, proponując, by rozpoznanie przeprowadzić po przelocie na
lotnisko w Ceranowie. Żarski nie chciał się na to zgodzić. Trudno mu było się dziwić. Łączność z
jednostkami lotnictwa nieustannie rwała się. Jak w tych warunkach można dowodzić słabym lotnictwem
SGO „Narew”? Wyznaczona na rozpoznanie załoga wystartowała około godziny ósmej. Od tej chwili
zaczęła się cała seria nieporozumień.
Major Żarski oczekiwał na powrót Karasia nerwowo paląc papierosa za papierosem. Po upływie około
pięćdziesięciu minut usłyszano odgłos silnika lotniczego, a po chwili pojawił się oczekiwany samolot. Po
wyłożeniu litery T wylądował w pobliżu lasu. Meldunek nie był pocieszający. Czołowe niemieckie siły
toczyły walkę o przyczółek pod Różanem. Z kierunku Chorzele-—Janowo posuwały się w kierunku Narwi
liczne jednostki motorowo-pancerne. Lada godzina mogło dojść do katastrofy. Przygnębiony szef sztabu
odjechał do Śniadowa.
— A teraz przenoście się do Ceranowa — polecił przy pożegnaniu.
Kapitan Hrabkiewicz zarządził natychmiast odprawę załóg.
— Eskadrę na nowe lotnisko poprowadzi porucznik Ryński. Po wylądowaniu zamaskować samoloty i
czekać na mój przyjazd.
Cztery Karasie 51 eskadry rozpoznawczej w Ceranowie wylądowały kilka minut po dziesiątej.
Niespodziewanie na lotnisku wylądował „erwudziakiem” kapitan Hrabkiewicz. Był zdenerwowany i
zziajany, jakby przybiegł tu na własnych nogach.
— Panowie! Tuż po waszym odlocie przyjechał motocyklem goniec z dowództwa Grupy. Pułkownik
Nazarkiewicz rozkazuje natychmiast zbombardować Niemców nacierających na przyczółek pod Różanem.
— Ależ my nie mamy bomb — powiedział porucznik Łacina, oficer taktyczny eskadry.
— Wiem o tym. Musicie wracać do Zalesia.
— Czy nie lepiej byłoby przywieźć bomby do Ceranowa?
— Nie ma mowy. Pułkownik wyraźnie rozkazał przeprowadzić bombardowanie natychmiast.
Nie było rady. Hrabkiewicz odleciał „erwudziakiem” do Zalesia, a w jego ślady ruszyły Karasie.
Ostatni startował z załogą obserwator podporucznik Cybulski, pilot podporucznik Ryński, strzelec starszy
sierżant Taruta.
W eskadrze zapanował nastrój podniecenia. Bomby przechowywane w podręcznym magazynie
amunicji nie dawały nikomu spokoju. Kiedy wreszcie zostaną one właściwie użyte i polecą na Niemców? —
pytano się. Zdawać by się mogło, że tych kilkanaście pięćdziesięciokilogramowych piguł może odmienić
losy wojny. Do podwieszania ich rzucili się wszyscy obecni żołnierze. Mimo wszystko szło to powoli, część
bowiem rzutu kołowego już odjechała do Ceranowa, a eskadra nie posiadała podnośników i czynność tę
należało wykonywać ręcznie. Gdy pierwszy Karaś zakończył podwieszanie, Hrabkiewicz rozkazał mu
natychmiast startować.
— Panie kapitanie, zaczekajmy na pozostałe samoloty — zaproponował porucznik Łacina.
— Nie — uparł się dowódca eskadry — każdy gotowy samolot niech natychmiast startuje.
Nie zastanawiano się już nad słusznością tej decyzji. Każdy chciał się jak najszybciej znaleźć nad
Niemcami i rzucić śmiercionośny ładunek. Jako ostatni miał się przygotować do lotu podporucznik
obserwator Cybulski.
Pilot podporucznik Ryński ruszył do startu. Startowy machnął chorągiewką. Pełny gaz! Karaś
obciążony ośmioma bombami powoli nabierał szybkości. Tuż przed granicą pola ciężko oderwał się od
ziemi i wyjąc silnikiem na pełnej mocy piął się w górę. Na wysokości tysiąca metrów pilot zredukowawszy
gaz zapytał obserwatora o wysokość lotu. Wtedy Cybulski zdał sobie sprawę z bezsensowności sytuacji. Cel
był nie rozpoznany. Czy bombardować Niemców nacierających na przyczółek w Różanie, czy też na
sunących szosą z Janowa? Zdaniem Cybulskiego skuteczniejsze byłoby bombardowanie przyczółka. Ale tu z
kolei nie znali dokładnego położenia własnych wojsk. Tego jeszcze brakowało, by zbombardowali własną
piechotę bohatersko broniącą się w starych rosyjskich fortach. Startujące przed nimi Karasie już dawno
zniknęły na tle błękitnego i jak zawsze dotąd w tym przeklętym wrześniu bezchmurnego nieba. Zdecydował
się zaatakować Niemców posuwających się szosą.
— Jaka wysokość? — dopytywał się niecierpliwie Ryński.
— Tysiąc pięćset metrów — odpowiedział obserwator — kurs dwieście osiemdziesiąt pięć stopni.
Na horyzoncie błyszczała wstęga Narwi, na kursie około dwieście osiemdziesiąt stopni znajdował się
Różan. Tam na przeprawach toczył się zacięty bój. W górę biły czarne dymy. Karaś powoli mruczał
silnikiem i zbliżał się do Narwi. Ciszę panującą w telefonie pokładowym przerwał strzelec samolotowy.
— Z tyłu, z góry trzy Messerschmitty — powiedział spokojnym głosem, jakby atakowały ich
„jedenastki” na manewrach.
Ryński w lusterku zobaczył w słońcu trzy samoloty zbliżające się z dużą prędkością. Mogły to być tylko
niemieckie myśliwce. Każdemu z członków załogi samotnego Karasia przeleciała przez głowę myśl, że
gdyby lecieli kluczem, mieliby szansę na skuteczną obronę. Teraz nie pozostało im nic innego, jak przyjąć
desperacką walkę.
Obserwator już leżał w kołysce, a strzelec mierzył z karabinu maszynowego. Niemcy ze sporej
odległości otworzyli zmasowany ogień, odpowiedział im krótkimi seriami strzelec Karasia. Pilot wykonał
gwałtowny unik. Okazał się skuteczny. Messerschmitty przeniknęły nad polskim samolotem.
— Tym razem udało się — pomyślał Ryński oddając drążek sterowy.
Jedno, co ich mogło uratować, to przejście do lotu koszącego. Ale o tym wiedzieli również niemieccy
myśliwcy. Okrążyli polską maszynę i zmienili szyk na schody w prawo. To wskazywało, że zamierzają
Karasia atakować kolejno i zniszczyć, zanim znajdzie się na małej wysokości. Zgrabne, smukłe sylwetki
Messerschmittów zbliżały się z olbrzymią szybkością. Bębnienie po kadłubie niemieckich pocisków
zmieszało się z ujadaniem kaemu starszego szeregowca Taruty. Ryński chciał wykonać unik i zrobiło mu się
zimno. Stery nie działały! Drążek poruszał się, ale wrak Karasia z czterystoma kilogramami bomb
bezwładnie spadał w dół.
— Skakać! Skakać! — krzyczał pilot.
Nagle zorientował się, że nie strzela ich tylny karabin. Obejrzał się. Zobaczył na nim bezwładnie
przewieszone ciało strzelca. Już atakował następny Messerschmitt. Pociski biły jak groch. Spod obudowy
silnika buchnął płomień. Wdarł się do kabiny pilota. Chlusnął w twarz. Piekielnym bólem dał o sobie znać
na dłoniach.
— Skacz! — krzyknął Ryński do Cybulskiego.
Resztką sił otworzył osłonę kabiny i odpiął pasy. Wydostać, za wszelką cenę wydostać się z płonącego
Karasia. Rzucił okiem na wysokościomierz. Sześćset metrów. Najwyższy czas. Obserwator brocząc krwią
leżał na dnie kołyski. Nikt już nie mógł mu pomóc. Nadludzkim wprost wysiłkiem wygramolił się z kabiny.
Odbił się od burty i rzucił w przepaść. Pamiętał, że musi odczekać kilka sekund z otwarciem spadochronu,
by czasza nie zaplątała się w statecznik. Szarpnął za uchwyt, trzymając go kurczowo w poparzonej dłoni.
Czasza otworzyła się szarpiąc wiszącym w powietrzu pilotem. Zorientował się jednakże, że opada bardzo
szybko. Spojrzał w górę i zobaczył wypaloną olbrzymią dziurę. Spojrzał w dół, ziemia była tuż, tuż. Obok
przy szosie leżały resztki dopalającego się ich samolotu. Po niebie krążyła trójka zwycięzców! Ryński
poczuł silne uderzenie o ziemię i stracił przytomność.
Podporucznik Ryński miał jednak wyjątkowe szczęście. Choć ranny i poparzony, szczęśliwie uratował
się.
Dwaj jego towarzysze: podporucznik Cybulski i starszy szeregowiec Tarota spoczęli na cmentarzu
wojennym w Różanie.
Łosie w akcji nad Bugiem i Narwią
Podporucznik obserwator Kurowski, dowódca załogi Łosia nr 72-210 z krótkiej odprawy u dowódcy
217 eskadry bombowej kapitana obserwatora Prusieckiego wrócił kilka minut, po dwunastej. Załoga z
niecierpliwością oczekiwała na powrót swego „wodza”. Wiadomo bowiem, że tego rodzaju odprawy są
zapowiedzią lotu bojowego. Istotnie, podporucznik Kurowski zebrawszy załogę w składzie: pilot kapral
Tomicki, radiostrzelec kapral Janik i strzelec samolotowy kapral Winek oznajmił krótko:
— Lecimy na rozpoznanie połączone z bombardowaniem. Mamy rozpoznać rejon Ciechanowa i
Różanu.
— A ile bomb zabieramy? — zapytał Tomicki.
— Dowódca eskadry polecił podwiesić dziesięć setek.
— Nie muszę wam przypominać — ciągnął dalej obserwator — że lecimy sami. W razie spotkania
myśliwców możemy liczyć tylko na własne siły.
— A na co ma liczyć Messerschmitt w razie spotkania z naszymi „szczeniakami”? — zapytał chełpliwie
kapitan Winek.
— Nie bądź takim kozakiem — zgasił go Janik.
Podgrzewanie silników i podwieszanie bomb — to ostatnie robiło się ręcznie, eskadra nie posiadała
bowiem podnośników — nie zajęło wiele czasu. Przed godziną trzynastą Łoś nr 72-210 pędził na start na
pełnej mocy dwóch silników.
Łosie to była chluba i duma polskiego lotnictwa. Nic więc dziwnego, że załogi latające na tych
świetnych bombowcach traktowały to jako wyróżnienie, czując się zobowiązane do jak najlepszego
wykonania postawionych im zadań. Po starcie pilot schował podwozie, zredukował nieco gaz i na wysokości
ośmiuset metrów sunął z szybkością ponad czterystu kilometrów na godzinę w stronę Ciechanowa. Na
szosach biegnących w kierunku Narwi obserwator rozpoznał liczne niemieckie kolumny. W samym
Ciechanowie niewielkie oddziały, zapewne tyłowe. Strzelała natomiast silna artyleria przeciwlotnicza. Pilot
wykonuje szereg uników, zwiększa szybkość i zostawia rozbłyski pękających granatów. Lecą w stronę
Różanu. Dołem przesuwają się mazowieckie uprawne pola, nieco łąk i kępy lasów. Przelatując nad jednym z
nich obserwator dostrzega coś podejrzanego, nie jest jednakże w stanie rozpoznać dokładnie, co się kryje
pod konarami drzew. Postanawia więc rzucić kilka bomb. Tomicki wykonuje krąg, Kurowski klęczy przy
celowniku bombardierskim naprowadzając pilota na cel. Pozostali dwaj członkowie załogi uważnie
obserwują niebo. Obserwator zwalnia pierwszą serię trzech bomb. Biją w środek lasu. Milczenie. Nikt nie
reaguje. Łoś wykonuje następny krąg. Znów w las wędruje seria bomb. Skutek ten sam. Obserwator
wskazuje coś pilotowi. Skręca w prawo dusząc samolot. W odległości około trzech kilometrów na słabym,
wietrze kołysze się balon obserwacyjny. Idealny cel. Przymierza się do niego kapral Janik zajmujący górne
stanowisko strzeleckie. Balon jest już w odległości trzystu metrów. Nikt nie zastanawia się teraz, dlaczego
milczy ziemia. Dlaczego nikt nie strzela i nie broni atakowanego balonu. Janik wali „szczeniakami” w jego
stronę. Jeszcze nie umilkła seria, a zmienia się on w płonącą żagiew. Jednocześnie odezwała się ziemia.
Milczące zarośla i zagajniki plunęły dziesiątkami działek i kaemów.
— Wpadliśmy w zasadzkę — zdał sobie sprawę obserwator. Istotnie, balon był przynętą, nie posiadał
kosza.
Tomicki nie stracił głowy. Skręcił w prawo, oddał wolant przechodząc do lotu koszącego. Dzięki jego
szybkiej reakcji Łoś szczęśliwie wydostał się z opresji. Jakiś czas mknął tuż nad czubkami drzew, płonącymi
osiedlami, nad polami i łąkami. W pobliżu Różanu wychodzą na wysokość ośmiuset metrów. Tu trafiają na
krytyczny moment. Polskie, pozycje obronne na zachodnim brzegu Narwi jeszcze się trzymały, ale godziny
ich były policzone, Niemcy bowiem na północy i południu przeprawili się przez rzekę wychodząc na tyły
polskiej Obrony. Z Makowa na Różan ciągnęła długa pancerna kolumna. Pilot. wykonuje zakręt biorąc kurs
na Ostrów Mazowiecką. Janik rozgląda się po bezchmurnym niebie. Tuż pod linią horyzontu spostrzega
zbliżający się samolot. Jeszcze kilka sekund i rozpoznaje Messerschmitta Me-109.
— Stasiek! — woła do Winka — szkop z tyłu!
Obaj strzelcy z dłońmi na tylcach kaemów bacznie obserwują Niemca. Zbliża się powoli, bowiem
różnica prędkości jest niewielka. Pojedynczy Messerschmitt jest dla Łosia mało groźny, tym bardziej że nie
dali się zaskoczyć. Niemiec nie wie, iż został spostrzeżony. Zamierza podejść do Łosia z tyłu z dołu i
trzepnąć po brzuchu serią ze wszystkich swoich kaemów.
Ubiega go w tym zamiarze Winek rozwiewając równocześnie nadzieję na zaskoczenie. „Szczeniaki”
krótkimi, kąśliwymi seriami okładają sylwetkę, myśliwca. Niemiec odskakuje od naszego samolotu,
wykonuje krąg i wchodzi ponownie na ogon. Na razie nie atakuje. Prawdopodobnie wzywa pomocy albo
zastanawia się, co dalej robić. Po chwili decyduje się na ponowny atak z tyłu z dołu. Atakuje nieco z boku.
Tomicki odpowiada ogniem, a pilot wykonuje unik. Serie z „messera” przechodzą bokiem, mimo to Niemiec
atakuje po raz trzeci. Bije ze wszystkich karabinów podchodząc na minimalną odległość. Trafia jednakże na
skuteczną kontrę Polaka. Spod maski niemieckiego myśliwca wydobywa się dym i pozostaje on z tyłu.
Milkną jego kaemy, smuga się powiększa. Cały samolot ogarniają dym i ogień. Leci za Łosiem, ale pilot nie
skacze. Usiłuje zgasić pożar. Przechodzi w gwałtowne nurkowanie i kończy lot zderzeniem z ziemią.
To był piękny i pomyślny lot dla załogi Łosia nr 72-210. W wyniku rozpoznania dostarczono ważne
wiadomości, a kapral zestrzelił Messerschmitta!
W godzinę później z 216 eskadry bombowej stojącej na tym samym lotnisku w Popielowie wystartował
klucz bombowców z zadaniem zaatakowania rozpoznanej kolumny na szosie Maków— Różan. Klucz
prowadził porucznik obserwator Maślanko z podporucznikiem pilotem Ryżką, boczne Łosie pilotowali
podporucznicy: Cierpiłowski i Nowakowski. Szosa z Różanu do Makowa prosta jak strzelił prowadzi w
odkrytym, płaskim terenie — ideaine warunki do bombardowania. Łosie mijają Różan nieco z boku i na
wysokości tysiąca pięciuset metrów wchodzą na oś szosy. Pogoda jest idealna. Na ziemi widać sunące jeden
za drugim niemieckie pojazdy pancerne. Obserwatorzy pochyleni nad celownikami naprowadzają pilotów
nad cel. Dowodzenie porucznika Maślanki jest nieco fikcyjne, nie mając bowiem łączności z samolotami
klucza musi polegać na obserwatorach i wierzyć, że wykonują jego polecenia wydane na odprawie przed
startem. Bomby są już odbezpieczone. Obserwatorzy kończą ostatnie czynności. Za chwilę zwolnione z
komór stu kilogramowe piguły polecą w dół. Niemiecka artyleria strzela. Ukazują się błyszczące smugi i
czarne baloniki wybuchów. Już z groźnym i przejmującym świstem lecą polskie bomby. Są celne, na bliskich
poboczach i jezdni ukazują się czarne grzyby. Mnożą się one w zastraszającym dla Niemców tempie.
Niemieccy dowódcy wzywają na pomoc myśliwców, artyleria bowiem dla szybkich, o małej sylwetce, Łosi
okazuje się mało skuteczna. Ostatnia bomba opuściła komorę. Dowódca klucza wykonuje zakręt.
Gdyby tak można było zwielokrotnić liczbę Łosi biorących udział w bombardowaniu! Wtedy niewiele
czołgów z czarnymi krzyżami dotarłoby do Różanu — rozmyśla porucznik Maślanko.
Klucz leci w stronę Różanu w sporej odległości od szosy, na której widać dopalające się niemieckie
pojazdy.
— Niemcy! — słychać alarmujący głos strzelca samolotu Maślanki.
Atakują z góry nieco z boku. Nie jest tak źle. Obserwatorzy zajmują miejsca przy karabinach
maszynowych, by wspólnie odeprzeć atak. Pozostali piloci klucza zacieśniają szyk. Podporucznik
Cierpłowski rozpaczliwie kiwa skrzydłami chcąc zwrócić uwagę Ryżce.
— Zakręt w lewo — woła porucznik Maślanko.
Ryżko dostrzega klucz Messerschmittów atakujących polskie bombowce. Sytuacja jest poważna. Na
każdego Łosia wypada dwóch niemieckich myśliwców. Trzeba dać z siebie wszystko, by wyjść cało z
opresji. Niemcy atakują ze wszystkich stron. Strzelcy i obserwatorzy bronią się zaciekle. Brak łączności
utrudnia obronę i stosowanie skutecznych uników. Walka toczy się zaledwie kilkadziesiąt sekund, a u Ryżki
już się pali prawy silnik. Ten sam los spotkał porucznika Cierpiłówskiego. Porucznik Maślanko gorączkowo
zakłada spadochron. Będzie skakał. Kabinę pilota przeszywa długa seria świetlnych pocisków. Słychać
trzask i brzęk. W twarz pilota uderza pęd powietrza. Obserwatora w kabinie już nie ma. Szaleje pożar. Ryżko
pali się żywcem. Nie wie, co się dzieje ze strzelcami, ale musi się decydować na skok ze spadochronem.
Ostatnim wysiłkiem uruchamia dźwignię awaryjną i usuwa osłonę kabiny. Po chwili wisi w powietrzu. Na
ziemi dopalały się trzy wraki polskich bombowców. Niemcy dokonawszy dzieła zniszczenia odlecieli
zostawiając tych, którym przy pomocy spadochronów udało się uratować.
Lotnictwo rozpoznaje: Niemcy przekroczyli Narew!
Przełamanie obrony na Narwi pod Różanem stało się poważną klęską armii „Modlin” i SGO „Narew”.
Resztki lotnictwa SGO „Narew” tego dnia zajmowały lotniska w Ceranowie (51 eskadra rozpoznawcza i 151
eskadra myśliwska) około 20 kilometrów na południowy wschód od Małkini oraz w Pobikrach (13 eskadra
obserwacyjna) koło Ciechanowa. Dowództwo lotnictwa kwaterowało w Zambrowie, dowódca nie posiadał
łączności z podległymi jednostkami. Najgorsze, że zapas benzyny znajdującej się na stacji kolejowej w
Ostrowi Mazowieckiej, został zniszczony w czasie bombardowania, a te w eskadrach były na wyczerpaniu.
W tej ponurej sytuacji rano 7 września w Pobikrach zjawił się kapitan obserwator Szubert z dowództwa
lotnictwa Grupy. Trzynasta eskadra obserwacyjna posiadała zaledwie trzy sprawne samoloty. Sprawne, bo
latały, wygląd ich jednakże budził żałość.
— Panie kapitanie, jest niedobrze — zwrócił się Szubert do dowódcy eskadry.
— Wiem o tym. Co mamy robić?
— Rozpoznać szosę Ostrów Mazowiecka — Różan — odpowiedział rzeczowo kapitan Szubert.
Do wykonania tego zadania została wyznaczona załoga: porucznik obserwator Chubiński i starszy
sierżant pilot Paszkowski.
W Ostrowi Mazowieckiej niemieckich wojsk nie było, ale musiały się znajdować tuż, tuż, ponieważ
ulice i place zapełniały tłumy uciekinierów. Szły niezliczone wozy konne pomieszane z pędzonym na
południe domowym inwentarzem. Na widok krążącego samolotu ludzie w panice rozbiegli się na wszystkie
strony usiłując ukryć się pomiędzy domami i podmiejskimi ogrodami. Przelecieli nad koszarami Szkoły
Podchorążych Piechoty. Tu znajdowały się jakieś wojskowe oddziały, o trudnym do określenia rodzaju.
Dalej znów widzieli wozy uciekinierów, które nagle zniknęły. Na szosie stała zapora, a po bokach rozsypana,
słabo okopana piechota wzmocniona dwoma armatami. Kilka kilometrów dalej działy się dziwne rzeczy.
Szosą waliły w stronę Ostrowi przemieszane polskie oddziały różnych rodzajów broni. Wyglądało to jak
paniczny odwrót. Jeszcze kilka kilometrów i ukazała się niemiecka piechota. Jednocześnie w powietrzu
pojawiły się patrolujące Messerschmitty. Niemcy krążyli na wysokości około tysiąca metrów. Pilot
natychmiast przeszedł do lotu koszącego... Jedno, co ich mogło uratować, to lot na małej wysokości. Z
wysokości tysiąca metrów trudno jest dostrzec samolot malowany z góry w ochronne barwy. Poza tym
Messerschmitty przy swej prędkości mają znaczne trudności z atakiem na samolot wykorzystujący
przeszkody i obiekty terenowe. Myśliwce wykonały krąg i zniknęły. Ale oto nadlatywał już następny klucz.
Było Jasne, że Niemcy nieustannie patrolują rejon Różanu i nie ma mowy, by prześliznął się tam polski
samolot obserwacyjny. Zakręcili na wschód i lotem koszącym dolecieli do Ostrowi, potem weszli na
osiemset metrów kierując się na lotnisko.
Kapitan Szubert z niecierpliwością oczekiwał na powrót załogi. Obserwator złożył obszerny meldunek.
— Rejonu Różan nie byliśmy w stanie rozpoznać, przepędzały nas bowiem niemieckie patrole
myśliwskie. A to, co widziałem na szosie Ostrów— Różan, to sam nie wiem, czy to był odwrót czy ucieczka.
Kapitan Szubert wiedział o wypadkach, które tej nocy rozegrały się nad Narwią. Niemiecka kawaleria
przeprawiła się na lewy brzeg rzeki i niespodziewanie zaatakowała cofające się polskie dywizje. Doszło do
wzajemnej strzelaniny, a potem wybuchła panika. Droga na Ostrów, a tym samym na tyły Warszawy, była
otwarta. Niestety, nie było siły, która mogłaby powstrzymać Niemców. Z ciężkim sercem wracał Szubert do
Zambrowa, by powtórzyć generałowi tę hiobową wieść.
*
Nad Narew latała również 41 eskadra rozpoznawcza. O godzinie ósmej dwadzieścia dwie z lotniska w
Zielonce wystartowała załoga w składzie: porucznik obserwator Strejmik, kapral pilot Janicki i strzelec
starszy szeregowiec Szymański.
Jak wspomniano, eskadra lotnisko to otrzymała w spadku po III dywizjonie myśliwskim z brygady
pościgowej. Lotnisko było dobrze zagospodarowane, leżało jednakże blisko nieustannie bombardowanej
Warszawy, co napawało obawą dowódcę eskadry, że mogą się tu pojawić niespodziewanie niemieckie
bombowce. Pole wzlotów było duże i gładkie, ale nieco piaszczyste, co powodowało, że za startującymi
samolotami unosił się kurz. Tak było i owego poranka 7 września. Startujący Karaś wzniósł w powietrze
potężny obłok kurzu, wykonał skręt i zniknął na horyzoncie. Minęła jedna i druga godzina. Strejmik nie
wracał. Wkrótce stało się jasne, że już nie wróci. Przez jakiś czas łudzono się jeszcze, że wylądował na
własnym terenie i dołączy do eskadry. Tak się jednak nie stało. Został zestrzelony pod Różanem, cała załoga
zginęła.
Eskadra po wielkim wysiłku z poprzedniego dnia, w tym dniu wykonała pięć lotów. Z tego tylko trzy
dały wyniki. Jeden samolot, jak wiadomo, nie wrócił, drugi natomiast zabłądził w zapadającym zmroku i
wylądował pod Grójcem. Rano zapuściwszy silnik załoga ruszyła do Zielonki. Jednakże wskutek mgły
lądowała poza lotniskiem rozbijając samolot. Wszystkie załogi eskadry rozpoznawczej i obserwacyjnej
meldowały o silnym działaniu niemieckiego lotnictwa myśliwskiego w obszarze Różanu i Pułtuska.
Wskazywało to niezbicie, że tam znajduje się główny wysiłek niemieckiej 3 armii. W całej pełni
potwierdziły to wyniki rozpoznania. Pracując w bardzo ciężkich warunkach lotnictwo nie było w stanie
rozpoznać wszystkich niemieckich kolumn. To, co jednak stwierdzono, wyjaśniało całkowicie tragiczną
sytuację. Po przekroczeniu Narwi jedyną przeszkodą był Bug.
Czy znajdzie się siła zdolna do zatrzymania Niemców na tej przeszkodzie? Czy Naczelne Dowództwo
nie stanie się niemym świadkiem rozgrywających się na ich oczach tragedii? Te i temu podobne pytania
zadawano sobie w sztabie armii „Modlin”. Jednocześnie powstała przesadna obawa o lewe skrzydło armii,
pomimo iż lotnictwo rozpoznało, że z tego kierunku nie zagraża żadne poważniejsze niebezpieczeństwo.
Wskutek rzekomego pojawienia się niemieckich patroli pod Serockiem i Zegrzem, dowództwo armii
rozkazało, by batalion balonowy z Legionowa przejął bezpośrednią obronę rejonu Jabłonny, gdzie
znajdowała się kwatera główna sztabu armii. Tego rodzaju nerwowe zarządzenia nie mogły dobrze wpływać
na pracę lotnictwa.
Nad Narwią znów pojawiają się Łosie
Przełamanie obrony na Narwi i zagrożenie przepraw na Bugu spowodowało poważną groźbę dla lotnisk
brygady bombowej. Wieści o groźnej sytuacji dotarły do dywizjonów w nocy z 7 na 8 września. Najbardziej
zagrożone zostało lotnisko XV dywizjonu w Popielewie. Po północy dowódcy dywizjonu kapitanowi
pilotowi Cwynarowi udało się uzyskać połączenie z dowódcą brygady pułkownikiem obserwatorem
dyplomowanym J. Hellerem. Pułkownik polecił o świcie 8 września zbombardować przeprawy w Różanie, a
następnie przeprowadzić rozpoznanie wzdłuż szosy Różan — Ostrów — Węgrów. A więc wszystko
odwrotnie. Najpierw bombardować, a potem rozpoznawać.
— Panie pułkowniku, a może odwrotnie — usiłuje przekonać kapitan Cwynar.
— Nie, panie kapitanie. Bombardowanie będzie połączone z rozpoznaniem. Wiem, że to pana dziwi, ale
wiele rzeczy w tej wojnie jest bardzo dziwnych.. Ile samolotów będzie pan mógł wysłać?
— Trzy z 217 eskadry.
— Tak mało?
— Niestety, panie pułkowniku. Wczoraj działaliśmy cały dzień. A w dalszym ciągu nie posiadamy
pełnego rzutu kołowego. Personel latający, na ile może pomaga personelowi technicznemu.
— Wiem o tym. Mam wielkie uznanie dla was. Na pocieszenie mogę wam powiedzieć, że rano
przelecicie do Podlodowa, gdzie będziecie mieli kilka dni odpoczynku i dostaniecie uzupełnienie.
— Dziękuję, panie pułkowniku. Odmeldowuję się.
Na lotnisku panowała głucha noc, gdy dowódca eskadry zarządził alarm. Krótkie zaznajomienie się z
położeniem na froncie, po czym kapitan Prusiecki wyznaczył na zadanie dwie załogi. Trzecią była jego
załoga. On miał prowadzić całą wyprawę.
— Cel należy jednocześnie rozeznać i zaatakować. I to skutecznie. Czasu mamy niewiele, każda minuta
jest cenna.
Mechanicy sprawnie podgrzewają silniki. Pomaga im w tym personel latający. Każdy Łoś zabiera po
dwanaście setek. Na więcej nie pozwala miękkie lotnisko. Na dworze było już jasno, gdy zastępca dowódcy
eskadry zameldował o gotowości samolotów do lotu. Bombowce kolejno ruszały do startu. Pierwszy
kapitana Prusieckiego, następnie poruczników Kwiatkowskiego i Wyrozembskiego. Panuje idealna cisza.
Start odbywa się prosto spod lasu. Nad Węgrowem samoloty formują szyk i utrzymując pięćset metrów
kierują się na Brok. Na szosie jest pusto. Za Brokiem na szosie do Ostrowi ukazują się wozy uciekinierów.
Na widok lecących samolotów porzucają pojazdy i w panice uciekają do lasu. Nie dolatując do Ostrowi
Łosie skręcają na zachód wlatując nad Puszczę Białą. Wchodzą na wysokość tysiąca dwustu metrów i z
prędkością prawie 400 km/godz. mkną w stronę Różanu. Niebo jest czyste, nie widać ani jednego obłoczka.
Zapowiada się słoneczny jesienny dzień. Widać już Narew, Różan i przeprawy na rzece. Tu wczoraj
porucznik Szkuta rozpoznał broń pancerną. Albo jest ona w Różanie albo poszła na Ostrów. Kapitan
Prusiecki kieruje klucz na niewielki lasek, przez który przebiega szosa. Tam mogą być Niemcy. Zielona
lesista plama zbliża się coraz szybciej. Z kilku stron biegną do niej ślady pojazdów. Nie ma wątpliwości, że
w lesie znajdują się niemieckie czołgi. Niemcy się zresztą demaskują, otwierają ogień przeciwlotniczy. Na
ziemi ukazują się niezliczone połyskujące punkciki, w górę lecą szare i złociste smugi. Wszystko rozgrywa
się w błyskawicznym tempie. Obserwatorzy pochyleni nad celownikami małymi płaskimi zakrętami
naprowadzają pilotów nad cel. Pomiędzy rzadkimi drzewami wyraźnie widać czołg i samochody. Skraj lasu
zbliża się dc krzyżyka celownika.
Obserwatorzy naciskają spusty zwalniając pierwsze serie bomb. W określonych odstępach czasu piguły
opuszczają komory bombowe. Widać je mknące do ziemi. Ustawione wokół lasu kaemy i działka prażą bez
przerwy. Pierwsze bomby są już na ziemi. Pomiędzy czołgami wykwitają czarne grzyby wybuchów. Przed
pędzącymi Łosiami rozrywają się pociski. Odłamki uderzają po skrzydłach i kadłubach. Najgroźniejszych
przeciwników, niemieckich myśliwców, na szczęście nie widać. Na ziemi są już następne serie bomb.
Gejzery ognia i dymu pokrywają las. Cel znika z oczu. Przed Łosiami znajduje się Różan. Wszędzie widać
ślady niedawnych zaciętych walk. Szosą do przeprawy ciągnie długa rozczłonkowana kolumna. Znów się
wzmaga ogień niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Prusiecki decyduje się zaatakować przeprawy i
kolumnę. Czasu jest mało. Piloci naprowadzają sprawnie samoloty nad przeprawę. Obserwatorzy zwalniają
ostatnie serie. Siejąc bombami w ulewie artyleryjskich pocisków trójka Łosi przemyka nad przeprawami.
Milknie ogień artyleryjski. Pierwsza część zadania została wykonana. Trzydzieści sześć bomb spadło na
niemieckie wojska motorowo-pancerne.
Z Różanu klucz Łosi przeleciał na Pułtusk. Na szosie ruch pojedynczych pojazdów. W powietrzu
nikogo nie ma. A przecież to jest bardzo niebezpieczny rejon. Tu wczoraj Messerschmitty posłały na ziemię
trójkę Łosi. Na wysokości ośmiuset metrów klucz okrążył miasto. Niedawno toczyły się tu wałki. Widać ich
ślady. Niemcy opanowali Pułtusk i lewy brzeg Narwi, spychając nasze wojsko na Wyszków. Klucz skręca na
północny zachód dolatując do szosy Różan—Ostrów w miejspu, gdzie się ona krzyżuje z torem kolejowym
Wyszków—Ostrołęka. Ciągnie nią kolumna motorowa. Jej czoło znajduje się pod Ostrowią. Walki przednich
elementów toczą się już na przedmieściach. Miasto jest w rękach Polaków, ale, jak długo uda się je
utrzymać? W każdym razie zagrożenia lotniska na razie nie ma.
Przez Brok i Węgrów klucz wraca do Popielewa. Ziemia daje zezwolenie do lądowania. Natychmiast po
wylądowaniu dowódca eskadry zarządził odprawę obserwatorów ustalając wyniki rozpoznania.
Dowódca dywizjonu kapitan Cwynar z własnej inicjatywy postanowił wysłać klucz bombowców na
zwalczanie kolumny pod Ostrowią. Niestety, w akcji tej mogły wziąć udział jedynie dwa samoloty.
Tego dnia niemiecką broń pancerną w Różanie bombardowało kilka Karasi z VI dywizjonu
bombowego i 55 eskadry bombowej.
Nad Ostrowią i Wyszkowem
Stan nerwowego napięcia, który panował w sztabie armii poprzedniego dnia, udzielił się dowódcom
eskadr. Wskutek braku łączności i rzekomego zagrożenia lotniska kapitan Chrzanowski bez porozumienia z
dowódcą lotnictwa postanowił przenieść eskadrę na lotnisko Krzesk (18 km na południowy wschód od
Siedlec). Rzut kołowy odjechał w nocy, a rzut powietrzny w składzie czterech samolotów poleciał rano.
Nowe lotnisko nie było rozpoznane. Piloci kilkakrotnie okrążywszy pole lądowali ostrożnie na
minimalnej szybkości. Na szczęście lądowanie odbyło się pomyślnie. Załogi same musiały jako tako
maskować cztery Karasie imitujące eskadrę. Rzutu kołowego jeszcze nie było, pojawił się w godzinę po
przylocie samolotów. Kapitan Kołodziejek postanowił próbować szczęścia i udał się motocyklem do Siedlec,
by z tamtejszej poczty nawiązać łączność z dowództwem lotnictwa.
O dziwo w ciągu kilku minut udało mu się połączyć z kwaterą główną armii „Modlin”. Po drugiej
stronie kabla usłyszał podniecony głos pułkownika Praussa:
— Kto wam pozwolił lecieć do jakiegoś tam Krzeska? Dlaczego samowolnie odlecieliście z Zielonki?
—- Panie pułkowniku! Tu mówi Kołodziejek. Jestem oficerem taktycznym eskadry i taki rozkaz
otrzymałem od swego dowódcy.
Pułkownik nieco się uspokoił.
— No trudno, już się stało. Jesteście bardzo potrzebni w Zielonce. Proszę zaraz tam wracać.
— Ale co zrobimy bez rzutu kołowego?
— Panie kapitanie — mówił spokojnie pułkownik — rzut połowy proszę skierować na lotnisko Stara
Wieś koło Siennicy. A do Zielonki proszę wysłać czołówkę techniczną. Będzie to dla was lotnisko
wysunięte. Jasne?
— Tak jest, panie pułkowniku.
Nie trzeba dodawać, że tego rodzaju spacery na prawie stukilometrowej trasie nie wpływały dobrze na
nastroje w eskadrze. Ale rozkaz jest rozkazem. Część rzutu pojechała do Starej Wsi, dwa samochody pod
prąd udały się w kierunku Zielonki. Samoloty znalazły się tam po dwudziestominutowym locie. Na lotnisku
oczekiwał z rozkazami kapitan Chrzanowski. Był wyraźnie załamany i przygnębiony. Nic dziwnego, na
froncie nie działo się nic dobrego. Należało się liczyć z nieuchronnym przełamaniem obrony na Bugu.
— Dowódca armii chce wiedzieć, czy na Ostrów i Wyszków posuwają się jakieś niemieckie siły
pancerne.
— A gdzieżby się podziały wczoraj rozpoznane liczne kolumny czołgów? Czy w sztabie armii łudzą
się, że OKW przerzuciło je na front zachodni? — rzeczowo zapytał kapitan Kołodziejek.
— To już nie nasza sprawa. Otrzymaliśmy rozkaz wykonania rozpoznania i musimy je wykonać. Na ile
lotów posiadamy benzyny?
— Na trzy dłuższe lub cztery, pięć krótsze.
— A potem nasze „pegazy” nakarmimy owsem — wtrącił jeden z pilotów.
Tego dnia eskadra na resztkach benzyny wykonała pięć lotów na rozpoznanie. Pomimo silnej
działalności niemieckiego lotnictwa myśliwskiego rozpoznano ruch kolumn motorowo-pancernych na
Wyszków i Ostrów Mazowiecką. O godzinie czternastej dowódca lotnictwa armii wysłał do NDL
dramatyczną depeszę: „Godz. 11.43 lotnik rozpoznał kolumnę czołgów i artylerii długości 18 kilometrów
Różan—Ostrów Mazowiecka. Czoło m. Grady (7 km płn. zachód od m. Ostrów). Proszę o interwencję
lotnictwa bombowego”.
Była to kolumna rozpoznana uprzednio przez Łosie, a następnie zbombardowana słabymi siłami. To
wszystko, co mogła dać z siebie skrwawiona brygada bombowa.
Nad wieczorem kapitan Kołodziejek meldował dowódcy eskadry:
— Koniec z benzyną. Zbiorniki są już suche.
— Zamelduję o tym dowódcy lotnictwa armii — skwitował głucho kapitan Chrzanowski siadając do
samochodu.
— Chwileczkę! — zawołał porucznik Malinowski — zdaje się, że jedzie ciężarówka z benzyną.
Istotnie, drogą wysadzoną drzewami z Zielonki na lotnisko posuwała się załadowana beczkami
ciężarówka. To była ta sama, która dwa dni temu wyjechała do Dęblina w poszukiwaniu benzyny. Wracała.
Ale czy z paliwem? Samochód zatrzymał się pod drzewami i kierowca z pomocnikiem opuścili szoferkę.
Byli brudni i zmęczeni.
— Macie benzynę? — zapytał kapitan Kołodziejek.
— Naturalnie, panie kapitanie! Po co byśmy jeździli?
— Gdzie ją dostaliście?
— W Dęblinie. Ale co się dzieje na szosach! O rany! Mówią, że jakiś pułkownik kazał wszystkim
mężczyznom opuścić Warszawę. Idą całe tłumy. Niemcy tylko latają i strzelają do bezbronnych ludzi.
Niektórzy mówią, że są już pod Warszawą.
Niestety, było w tym dużo prawdy. W tym czasie niemiecki XVI korpus pancerny uderzył czołowymi
elementami od Okęcia na Ochotę, ale został odparty.
Uzyskanie benzyny na jeden lub dwa dni działań bojowych radykalnie zmieniło nastrój w eskadrze.
Fakt, że podziurawione i postrzelane Karasie jeszcze będą mogły wyruszyć w powietrze, by w dalszym
ciągu rozpoznawać ruchy wojsk niemieckich, a przy okazji tu i ówdzie rzucić na nich kilka bomb, dodał
wiary w siły własne no i zachodnich sojuszników, na których w dalszym ciągu liczono.
Po uzupełnieniu samolotów w paliwo o świcie 9 września odleciały one na lotnisko w Nowej Wsi.
*
Bardzo ofiarnie i intensywnie działał również II pluton 53 eskadry obserwacyjnej współpracujący w
dalszym ciągu z 1 DP Leg.
Posiadał on dwie Czaple i zajmował wysunięte lądowisko w Jadowie, około dwadzieścia km na
południowy wschód od Wyszkowa. Reszta eskadry stała na lotnisku w Zielonce. 1 DP Leg. po przełamaniu
obrony pod Różanem otrzymała rozkaz opuszczenia przedmościa w Pułtusku i wycofania się do Wyszkowa,
by tam wraz z dywizjami rezerwowymi 33 i 41 zorganizować obronę Bugu. Przeprowadzone rano
rozpoznanie stwierdziło, że niemiecka piechota z Pułtuska na Wyszków posuwa się wolno, co dawało szanse
na zorganizowanie obrony. W godzinach popołudniowych na ponowne rozpoznanie poleciała załoga:
porucznik obserwator Nowak i plutonowy pilot Gryc. Załoga ta przez sześć dni współpracowała z
Nowogródzką BK. Gdy brygada pod Płockiem przeprawiła się na lewy brzeg Wisły, załoga bez samolotu,
który został zestrzelony, wróciła do eskadry przywożąc podziękowanie od dowódcy brygady za wydajną i
pełną poświęcenia pracę. Niemców spotkano pod miejscowością Pniewo około piętnastu kilometrów od
Wyszkowa. Szła wyłącznie piechota. Przeleciawszy jeszcze około dziesięciu kilometrów w stronę Pułtuska i
nie stwierdziwszy broni pancernej, obserwator zawrócił w kierunku Wyszkowa, by przekazać ten
pocieszający meldunek generałowi Kowalskiemu. To, co lotnicy zobaczyli w Wyszkowie, zaparło im dech.
W Wyszkowie na Bugu były dwa mosty — drogowy i kolejowy. Przez jeden i drugi przelewały się tłumy
ludzi. Uciekinierzy zmieszawszy się z wojskiem zwartą ławą usiłowali przedostać się na wschodni brzeg
Bugu. Gdyby teraz pojawiły sic niemieckie bombowce, nastąpiłaby krwawa łaźnia. Nie było mowy, by
wojsko mogło zorganizować obronę. Odnalazłszy płachtę tożsamości obserwator rzucił meldunek
ciężarkowy, a pilot skierował się w stronę Jadowa. W powietrzu nikt się nie kręcił. Mechanicy wyłożyli więc
literę „T”. Za chwilę Czapla wykona zakręt i wyląduje. Stało się inaczej. Niespodziewanie ukazały się trzy
Dorniery Do-17. Obecni zrozumieli, iż mają one zamiar zbombardować lotnisko. Tymczasem niemieccy
bombowcy z myśliwską furią zaatakowali wykonującą zakręt polską maszynę. Polacy natychmiast olworzyli
ogień. Pilot usiłował nawiązać walkę myśliwską, a obserwator bronił się zaciekle tylnym karabinem
maszynowym. Za duża była jednakże przewaga ogniowa po stronie niemieckiej. Stosunkowo zwrotne
Dorniery łatwo dały sobie radę z polską Czaplą. Pierwszy zamilkł karabin Nowaka, a nieprzytomny
obserwator leżał na podłodze kabiny. Ranny pilot w ogniu Dorniera ostatkiem sił usiłował wylądować na
pobliskim polu. Nie udało mu się to. Samolot rozbił się w kawałki. Gdy nadbiegli mechanicy, Gryc już nie
żył. Rannego Nowaka odwieziono do szpitala w Warszawie, gdzie, niestety, zmarł.
W sztabie lotnictwa armii „Modlin”
W godzinach nadwiecżernych do szefa sztabu lotnictwa armii „Modlin” został wezwany porucznik
Narkiewicz, dowódca 5 kompanii balonów obserwacyjnych.
— Czy pańska kompania w dalszym ciągu przebywa na lewym brzegu Wisły? — zapytał pułkownik.
— Tak jest, panie pułkowniku. Biwakujemy w miejscowości Cybulice, trzymając napełniony balon w
lesie.
— Ile czasu zajmie panu przetransportowanie go na prawy brzeg Wisły?
— Trudno dokładnie powiedzieć. Drogi są nieludzko zatłoczone. W dodatku szaleje niemieckie
lotnictwo. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale przypuszczam, że około dwudziestu czterech godzin.
— Niech pan robi wszystko, by balon, jak najszybciej znalazł się na prawym brzegu Wisły, gdzieś w
rejonie Nowego Dworu. Dowódcy armii bardzo na tym zależy. Gdy już tam będziecie, proszę się
zameldować u niego po zadanie.
— Tak jest — odmeldował się porucznik Narkiewicz.
Jeszcze Narkiewicz nie zdążył opuścić pomieszczenia pułkownika Adameckiego, gdy ten został
wezwany do sztabu armii.
— Niedobrze — usłyszał od progu — Niemcy przeprawiają się przez Narew.
Adamecki w ciągu ostatniego tygodnia słyszał już tyle wieści dobrych i złych, prawdziwych i
nieprawdziwych, że potrafił się opanować i zachować spokój.
— Gdzie? — zapytał.
— Tego dokładnie nie wiemy. Prawdopodobnie koło Serocka. Trzeba przeprowadzić rozpoznanie.
Łatwo powiedzieć! Zapadł już zmrok, łączności z eskadrami nie ma. A czy w ogóle posiadają one
benzynę? Pułkownik spojrzał przez duże pałacowe okno wychodzące na park. Po drugiej stronie stał pluton
samolotów łącznikowych.
— Postaram się, panie pułkowniku, coś załatwić.
— Ale to musi być załatwione natychmiast.
— Naturalnie.
Pluton łącznikowy w składzie trzech samolotów RWD-8 do czasu, gdy Naczelne Dowództwo Lotnictwa
przebywało w Warszawie, był prawie nie wykorzystany. Gdy się jednakże przeniosło do brzeskiej twierdzy,
„erwudziaki” latały tam po kilka razy dziennie. Była to właściwie jedyna łączność z naczelnym wodzem.
Pułkownik Adamecki przeszedł przez park. Na jego północnym skraju stały trzy starannie zamaskowane
samoloty RWD-8 ze złożonymi skrzydłami. Zastał tam podporucznika Chudowicza.
— Poruczniku, czy poleciałby pan „erwudziakiem” nad Narew?
— A cóż to za problem. Silnik jest jeszcze ciepły, bo wróciłem dopiero z Brześcia. Zmontuje się
skrzydła i za pięć minut można lecieć.
Drugim amatorem lotu był jeden z oficerów sztabu. Przygotowania do lotu trwały bardzo krótko.
Przypadkowy obserwator powiadomił pilota, jakie mają wykonać zadanie.
— Lecimy wzdłuż Wisły do Modlina. Potem wzdłuż Bugo-Narwi do Serocka. Mamy sprawdzić, czy
gdzieś na tym odcinku nie przeprawiają się szkopy. Z Serocka wracamy do Jabłonny. Proste?
Zajęli miejsca w kabinach.
Po bardzo krótkim rozbiegu znaleźli się w powietrzu. Na małej wysokości lecieli wzdłuż szosy na
Modlin. Nad Modlinem skręcili w prawo lecąc nad korytem szerokiej tu Bugo-Narwi. Na południowym
brzegu rzeki widzieli kręcące się niewielkie oddziałki polskiej piechoty i kawalerii. Na północnym brzegu
pustki. Nigdzie najmniejszych śladów przeprawy. Ożywiło się dopiero w Serocku. Chudowicz wykonał krąg
i polecieli do Jabłonny. Sztabowiec odwrócił się do pilota, który siedział w tylnej kabinie i rozłożył ręce,
jakby chciał powiedzieć „nikt się tu nie przeprawia”.
Gdy przylecieli nad lądowisko, było już po zachodzie słońca. Chudowicz znał swoje lotnisko i lądował
bez trudności. Wiadomość o niemieckich przygotowaniach do przeprawy okazała się jeszcze jedną plotką.
Sytuacja na ziemi i w powietrzu staje się coraz bardziej tragiczna. Niemieckie wojska forsują Bug pod
Wyszkowem i Brokiem. Nie ma już żadnej przeszkody terenowej, na której polski żołnierz mógłby stawić
skuteczny opór wielokrotnie przeważającym siłom wroga. Niemcy podchodzą do twierdzy modlińskiej
nawiązując z załogą kontakt ogniowy. Resztki lotnictwa pracują na ostatnich litrach benzyny. Daje się
odczuć brak map. 41 eskadra rozpoznawcza zajmująca lotnisko w Starej Wsi liczy trzy jako tako sprawne
samoloty, 53 eskadra na lotnisku w Zielonce dwa samoloty. Brak jest łączności. Ba! Zagrożone są nawet
drogi prowadzące z rejonu lotnisk do Warszawy. Dowódca lotnictwa armii przenosi się do Rembertowa.
Przed odlotem samolotów z Zielonki dowódca eskadry otrzymał wytyczne do lotów na dzień 9 września.
Trzy postrzelane Karasie stanowiły nadzieję rozbitej, pokrajanej, rozproszonej armii „Modlin”. Dzięki
wspólnemu wysiłkowi personelu latającego i technicznego udało się wykonać pięć lotów bojowych.
Stwierdzono ruch niemieckich wojsk od granicy wschodniopruskiej przez Mławę, Ciechanów, Pułtusk,
Różan, Wyszków i Brok.
Nad Starą Wsią o godzinie piętnastej pojawiła się dziesiątka samolotów nurkujących Ju-87. Stukasy
swoim zwyczajem wykonały przewrót na skrzydło i wyjąc zaatakowały lotnisko. Na szczęście we wsi
przypadkowo przebywała lekka bateria artylerii przeciwlotniczej. Kanonierzy błyskawicznie odprzodkowali
działa i otworzyli ogień. Nie wyrządzał on Stukasom krzywdy, ale utrzymał je na wysokim pułapie. Pomimo
tego udało się im zniszczyć jednego Karasia. Spłonął on ze sporym zapasem benzyny. W eskadrze pozostały
dwa samoloty. Na szczęście strat w ludziach nie było.
Balon nad twierdzą
Piąta kompania balonowa porucznika Narkiewicza przesuwanie balonu na prawy brzeg rzeki rozpoczęła
w nocy z 8 na 9 września. Jak przewidywał dowódca kompanii, było to zadanie bardzo pracochłonne. Dzięki
wysiłkom żołnierzy o świcie balon znalazł się na prawym brzegu Wisły, Potem należało już w dzień obejść
Nowy Dwór i przemaszerować do miejscowości Łajsk, gdzie go ukryto w lesie. Zgodnie z wczorajszą
rozmową porucznik Narkiewicz pojechał do Jabłonny, by zameldować dowódcy lotnictwa o wykonaniu
pierwszej części zadania. I tu go spotkaj zawód. W barokowym pałacyku księcia Pepi nie było ani sztabu
armii, ani dowództwa lotnictwa. Nikt nie wiedział, gdzie się one znajdują. Dopiero jeden z robotników
rolnych powiedział, że był tu dziś jakiś lotnik i pojechał samochodem do Zielonki. Narkiewicz poszedł więc
w jego ślady. W Zielonce, gdzie stała 53 eskadra obserwacyjna, udało się ustalić, że sztab znajduje się w
Rembertowie. Jeszcze kilka przeszkód i Narkiewicz znalazł się przed obliczem pułkownika Adameckiego.
Porucznik nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie dzieje się tu nic dobrego. Adamecki jak zwykle był
opanowany. Ale myśli jego błądziły gdzieś w przestrzeni.
— Panie pułkowniku! Zgodnie z rozkazem balon znajduje się w miejscowości Łajsk.
— To dobrze. Bardzo dobrze.
— Miałem dziś otrzymać zadanie.
— A tak, słusznie. Niemcy są już na przedpolu Modlina. Dowódca armii liczy się z możliwością
podejścia dalszych sił niemieckich nad Bugo-Narew. Pańska kompania balonowa otrzyma rozkaz
dozorowania od rana dnia dziesiątego września odcinka Modlin—Zegrzynek. Wszystkie meldunki o ruchach
nieprzyjaciela, a w szczególności przygotowaniach do przeprawy przez rzekę, należy natychmiast
przekazywać do sztabu.
— Tak jest. Rozumiem. A gdzie się mam podłączyć do sieci telefonicznej.
— Poruczniku! Myśmy od dawna zapomnieli, że istnieje telefon. Meldunki proszę przekazywać mi
motocyklem.
— Tak jest. Chciałem jeszcze zaproponować miejsce wzlotu w Wólce Radzymińskiej. Miejscowość ta
jest położona w centrum dozorowanego odcinka, co ułatwi nam pracę.
— Proszę bardzo. Czy dozorowanie będziecie mogli prowadzić do wieczora?
— To już nie od nas zależy...
— Rozumiem. A wie pan, że nasi lotnicy zestrzelili dwa niemieckie balony?
Porucznik o tym nie wiedział, ale pomyślał, że prognoza nie jest pomyślna.
Balon obserwacyjny z 5 kompanii wzbił się w powietrze w Wólce Radzymińskiej o godzinie szóstej.
Osiągnąwszy wysokość tysiąca metrów obserwator podporucznik Łada zameldował, że bardzo słaba
widoczność i przyziemne mgiełki uniemożliwiają prowadzenie dozorowania. Dowódca kompanii polecił
ściągnąć balon na ziemię. O godzinie dziewiątej widzialność polepszyła się i balon ponownie wzbił się.
Obserwator zorientowawszy się w terenie zaczął się przez lornetkę wpatrywać w teren poszukując
nieprzyjaciela. Zaledwie złapał w okular coś ciekawego, gdy poczuł silne szarpnięcie.
— Uwaga — usłyszał w słuchawce — nieprzyjacielskie samoloty z północnego wschodu!
Wyżej, na wysokości około tysiąca metrów, leciało na tle nieba dziewięć samolotów. Na szczęście były
to bombowce. Dźwigarka na pełnej mocy silnika ściąga balon na ziemię. Naturalnie nie zdąży. Łada
obserwując Niemców czyni przygotowania do skoku ze spadochronem. Bombowce nie zmieniając kursu i
wysokości lecą na Warszawę, omijając z boku stanowisko dźwigarki. Gdy się znalazły w stosunkowo
bliskiej odległości, strzelcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Szare smugi przechodzą w pobliżu
bezbronnego cielska balonu Z dołu grają przeciwlotnicze kaemy. Chyba dla dodania animuszu, bombowce
lecą bowiem prawie na wysokości dwóch tysięcy metrów. Balon na szczęście nie pali się. Niemcy odlatują.
Strzelanina kończy się. Na ziemi stwierdzono, że powłoka jest postrzelana jak sito. Nie ma mowy o
następnym wzlocie, nie ma również zapasowej powłoki. Jedyna we wrześniu próba użycia balonu
obserwacyjnego skończyła się niepowodzeniem.
Kompania porucznika Narkiewicza pozbawiona balonu skierowana została do Dowództwa Obrony
Warszawy. Tam przemianowana na kompanię OPL zajęła stanowisko na Żoliborzu.
W końcu września zestrzeliła jeden niemiecki samolot.
Katastrofa na północy
Z tragicznej sytuacji na prawym skrzydle swojej armii generał Przedrzymirski doskonale zdawał sobie
sprawę. Nie znał jednak w dalszym ciągu położenia prawego sąsiada. Nie wiedział również, czy Niemcy po
przekroczeniu Bugu pójdą na zachód w kierunku Warszawy, czy też na południowy wschód. Tych
wiadomości powinno mu dostarczyć lotnictwo, a raczej jego resztki.
Pozycja Modlin—Serock trzymała się dalej. Możliwe, że generał w porozumieniu z dowódcą obrony
Warszawy snuł jakieś plany. Nie wiedział jednakże, co się dzieje na przedpolu Modlina i Serocka.
Obserwacja balonowa sprawy nie wyjaśniła. Należało więc posłać tam jeden z czterech samolotów
znajdujących się jeszcze w dyspozycji armii. W tym celu z Rembertowa w godzinach przedpołudniowych
udał się do Nowej Wsi kapitan Chrzanowski. Wskutek zatłoczonych dróg dotarł tam dopiero w południe.
Na rozpoznanie bliskiego i dalekiego przedpola Modlina została wyznaczona załoga w składzie:
podporucznik obserwator Kardasz, kapral pilot Oleksiński i strzelec samolotowy kapral Majewski. Każdy z
samolotów posiadał w zbiornikach niewielki zapas benzyny. Pracochłonne przelewanie benzyny do
zbiornika samolotu podporucznika Kardasza trwało bardzo długo i dopiero o godzinie czternastej trzydzieści
Karaś ruszył w powietrze. Z lotu tego załoga nie wróciła i los jej do dziś nie jest znany. W eskadrze pozostał
jeden samolot PZL-43 pozbawiony jednak kropli paliwa.
Tego samego krytycznego dnia 10 września przesądzony został los SGO „Narew”. Wskutek
przełamania przez niemiecką broń pancerną obrony pod Wizną i Nowogrodem Grupa zmuszona została do
prowadzenia bitwy z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Zaistniała groźba otoczenia i całkowitego
zniszczenia SGO „Narew”. W tej sytuacji dowódca lotnictwa za zgodą dowódcy Grupy skierował resztki
lotnictwa do Brześcia nad Bugiem. Dowództwo lotnictwa zostało rozwiązane.
W dniu 11 września jedyny samolot 41 eskadry rozpoznawczej stał unieruchomiony z braku benzyny na
lotnisku w Nowej Wsi. Cały ciężar rozpoznania spadł na dwie Czaple 53 eskadry obserwacyjnej. Przeniosła
się ona na lotnisko w Nowej Wsi. Nad wieczorem do Siennicy, obok której znajdowała się Nowa Wieś,
zaczęły nadchodzić różne niepomyślne wieści. Byli tacy, co twierdzili, że Niemcy są już w Mińsku. Że
dzieje się coś złego, potwierdzało milczenie sztabu armii. Potem ktoś przyniósł rozkaz: rozpoznać kierunki
na Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn, Węgrów, Siedlce, Nur. Rozkaz polecał również nawiązanie łączności z
własnymi wielkimi jednostkami. Wynikało z tego, że sztab nie wiedział, gdzie się znajdują własne jednostki
i nie miał z nimi łączności. Na zadanie poleciał dowódca 2 plutonu 53 eskadry obserwacyjnej kapitan
obserwator Sawczyński z pilotem plutonowym Fajką.
Pilot wykonał nad Nową Wsią krąg. Na polu wzlotów widniały leje po niedawnym bombardowaniu, a
jedyny samolot 41 eskadry starannie przykryty sianem udawał stóg. Sawczyński znał tragedię kolegów z
eskadry rozpoznawczej, niestety, nie był w stanie pomóc, sami bowiem dysponowali już resztkami paliwa.
Do Mińska polecieli wzdłuż szosy. Pomimo że była to drugorzędna arteria, zalewały ją tłumy uciekinierów
podążających w nieznane z dobytkiem i domowym inwentarzem. Podobnie zatłoczone były ulice Mińska.
Okrążywszy kilka razy miasto polecieli szosą w kierunku na Łochów. Po przełamaniu obrony na Bugu pod
Wyszkowem można było tu się spodziewać Niemców. Jednakże nie było ich. Gdzież się więc podzieli?
Nie dolatując do Łochowa skręcili w kierunku Węgrowa. Tutaj wszystko wyjaśniło się. Miasto było w
rękach niemieckich, a. na Sokołów posuwał się silny podjazd pancerny. Wszystko wskazywało na to, że
Niemcy po krótkim odpoczynku przystąpili do energicznego pościgu, by wykorzystać sukces odniesiony nad
Bugiem. Do pościgu nieprzyjaciel rzucił w pierwszym rzucie związki motorowo-pancerne, a w drugim
piechotę. Przemęczone, cierpiące na brak zaopatrzenia polskie dywizje o bardzo uszczuplonych stanach nie
miały żadnych szans. Wróciwszy znad Sokołowa Czapla przez Węgrów poleciała w stronę Kałuszyna. Kilka
kilometrów za miastem obserwator rozpoznał długą kolumnę piechoty, wpadając jednocześnie w silny ogień
artylerii przeciwlotniczej. Samolot odskoczył od szosy obserwując ruch spoza zasięgu ognia
przeciwlotniczego. Kolumna liczyła ponad pięć kilometrów długości. Potem była luka i obserwator
zauważył tuż przed miasteczkiem liczne pojazdy.
— Czołgi czy też samochody? — zadał sobie pytanie.
Nadlecieli nad Kałuszyn i Sawczyński rozpoznał czołgi. Opanowały one tę miejscowość i toczyły walki
z polską piechotą na szosie Mińsk — Siedlce. Sytuacja nie przedstawiała się groźnie, czołgów było niewiele
i wszystko wskazywało, że to oddział rozpoznawczy wdarł się do Kałuszyna. Sawczyński poleciał w
kierunku Siedlec. Mniej więcej na dziesiątym kilometrze natknął się na czoło pancernej kolumny. Czołgi
jechały całą szerokością szosy. Broniła ich silna artyleria przeciwlotnicza i ogon kolumny trudno było
ustalić. W każdym razie liczyła kilka kilometrów. Teraz wszystko stało się jasne. Niemcy znacznymi siłami
pancernymi wspartymi piechotą usiłowali zamknąć w kotle polskie siły znajdujące się w obszarze na północ
od szosy Warszawą—Siedlce. Tę nader ważną wiadomość należało natychmiast przekazać do sztabu armii.
Placówkę łączności obserwator znalazł zgodnie z rozkazem koło toru kolejowego Mińsk — Warszawa.
Ponieważ w pobliżu znajdowało się gładkie, równe pole, pilot zdecydował się wylądować na nim, a kapitan
Sawczyński obszerny meldunek osobiście przekazał oficerowi sztabu. Dopiero wówczas stało się wiadome,
jak poważna zaistniała sytuacja. Aby wydostać się z kotła, polskie dywizje będą musiały przebijać się siłą. A
czy starczy im sił?
Ostatni lot
Nie mając już praktycznie możliwości dowodzenia resztkami lotnictwa pułkownik Prauss rzuty
powietrzne i kołowe skierował do Brześcia. Praktycznie oznaczało to przelot dwóch Czapli z 53 eskadry
obserwacyjnej i przejazd rzutu kołowego okrężną trasą przez Łuków — Radzyń Podlaski. W 41 eskadrze
rozpoznawczej powstał problem, czy zniszczyć ostatni samolot i jechać do Brześcia, czy też czekać na
benzynę? Ostatecznie zdecydowano się na formę pośrednią. W Nowej Wsi pozostał kapitan Kołodziejek z
porucznikiem Malinowskim i strzelcem samolotowym oraz niewielką czołówką techniczną, reszta natomiast
rzutu kołowego odjechała.
Liczono na paliwo. Oficer techniczny, który w nocy udał się na poszukiwanie, obiecał, że choćby spod
ziemi, a na pewno zdobędzie je. Istotnie, dotrzymał słowa. Przyjechał na lotnisko po zachodzie słońca
przywożąc kilka beczek cennego płynu. Samolot P-43 został naprawiony w nocy i załoga czekała na wschód
słońca, by lecieć do Brześcia. Kołodziejek postanowił jednak przedtem powtórzyć zadanie, które otrzymała
zaginiona załoga podporucznika Kardasza. Nie przypuszczał wówczas, że zaistnieje sytuacja, w której nie
będzie komu przekazać cennych wyników rozpoznania. Przez całą noc z kierunku szosy warszawskiej
dochodziły odgłosy strzelaniny. Na niebie widniały łuny pożarów. Na lotnisku nikt nie spał, należało się
liczyć z możliwością ukazania się wroga. Przed świtem nieco się uspokoiło. Mechanicy zabrali się do
zapuszczania i podgrzewania silnika ostatniego samolotu 41 eskadry rozpoznawczej. Wreszcie pada
lakoniczne: „samolot gotowy do lotu”. Jeszcze chwila i maszyna powoli rusza do przodu, kołuje kilkanaście
metrów i obraca się o 90 stopni. Start i krótki rozbieg. Ziemia ucieka do tyłu. Pilot ciągnie w górę w stronę
pętających się na niebie obłoczków. Obserwator podaje kurs północno-wschodni.
Ukazuje się Narew płynąca szeroką zieloną doliną. W lewo rozciąga się masyw modlińskiej twierdzy.
Jej stare mury są ostrzeliwane ogniem niemieckiej artylerii. Za Bugiem odzywa się niemiecka artyleria
przeciwlotnicza. Na drogach olbrzymi ruch. Obserwator nie może nadążyć z pisaniem meldunków.
Niezliczone kolumny o różnym składzie podążają w kierunku Modlina i Zegrza. Broni pancernej nie widać.
Samolot dolatuje do Ciechanowa. To, co lotnicy zobaczyli na ziemi, jest przygnębiające i tragiczne.
Niemieckie wojska dosłownie zalewają Polskę. Staje się jasne, że nie ma teraz siły, która mogłaby położyć
temu kres. Wszystkie układy z Zachodem są zwykłym świstkiem papieru. Samolot zawraca w stronę
Warszawy. Mijają bokiem Modlin i nadlatują nad wschodnie obrzeża Pragi. Nad miastem unoszą się dymy
dziesiątków pożarów. A to przecież nie wszystkie nieszczęścia, które dotknęły stolicę. Na jej zachodnich
przedmieściach toczy się bój z korpusem pancernym generała Höppnera. Coraz częściej nad bezbronnym,
pozbawionym OPL, miastem pojawiają się niemieckie bombowce. Pilot przyjmuje kurs na Brześć. Kilka
minut ciszy i oto słychać podekscytowany głos strzelca samolotowego:
— Myśliwcy! Z tyłu z góry!
Istotnie do ataku suną dwa samoloty. Po kilku sekundach można rozpoznać Messerschmitty Me-109.
Kołodziejek bez chwili wytchnienia daje pełny gaz i oddaje nieco drążek sterowy. „Messery” połyskują w
słońcu, ale są jeszcze dość daleko. Obserwator układa się w kołysce. Odbezpiecza karabiny maszynowe i
czeka. Bardzo krótko. Niemcy otwierają ogień. Pociski biją w skrzydła i kadłub, przechodzą obok samolotu.
Ujada też karabin strzelca samolotowego. Polskie „szczeniaki” spisują się na medal. Niemcy widocznie
czują do nich respekt i w odległości dwustu metrów przerywają ogień rozchodząc się wachlarzem po niebie.
Załoga polskiego samolotu na moment łudzi się, że przerwali atak. Ale gdzie tam! Zbierają się i idą do
następnego. Znów sypią pociskami. Znów grają „szczeniaki”. Chwila przerwy i zaczyna się trzeci atak.
Słychać trzask tłuczącego się szkła. Pilot siedzi skulony w przedniej kabinie. Jeżeli oberwał, to trzeba będzie
skakać. Na szczęście tak nie jest. Kołodziejek pokazuje rozbitą tablicę z zegarami. Trochę niżej, a byłoby po
wszystkim. Niemcy jednakże nie odstępują krążąc nad polskim samolotem. Rozchodzą się! Jeden rusza do
ataku z dołu, a drugi z góry. Nareszcie obserwator będzie miał pole do popisu.
Niemcy podchodzą bardzo powoli, nieustannie ostrzeliwując polski samolot. Piekielny jazgot górnego i
dolnego karabinu maszynowego zagłusza pracę silnika na pełnej mocy. Nagle jeden z nich przerywa ogień i
odchodzi w dół. Po chwili to samo czyni drugi „messer”. Oba odlatują na północ. Polacy lecą jeszcze kilka
minut. Wróg nie wraca. Obserwator wychodzi z kołyski. No, tym razem to się im udało!
Niezupełnie! Kołodziejek pokazuje na rozbitą tablicę przyrządów pokładowych i silnik trzęsący niczym
sieczkarnia. Wysokość pięćset metrów. Do Brześcia już niedaleko. Z załogi nikt nie oberwał, wydaje się to
nieprawdopodobne. Już widać Bug, za nim twierdzę i poligon. Silnik nawala coraz bardziej. Samolot traci
wysokość. Przelatują nad twierdzą. Jeszcze dwie, trzy minuty. Pilot kiwa głową.
— Powinniśmy dociągnąć — mówi.
Już widać lotnisko. Pilot idzie do lądowania prosto z kursu bez rundy. Przelatuje nad granicą lotniska.
Kapitan Kołodziejek liczy się z możliwością uszkodzenia podwozia. Mogą być również postrzelone dętki
kół. Stara się więc usiąść możliwie delikatnie na minimalnej prędkości z opuszczonym ogonem. Nic nie
pomaga. Przy dotknięciu ziemi kołami samolotem zarzuca. Podwozie zostaje zniesione. Resztki pięknego
samolotu P-43 suną po ziemi podskakując na nierównościach. Załoga poza drobnymi podrapaniami nie
poniosła żadnych obrażeń.
Taki był koniec działań bojowych 41 eskadry rozpoznawczej w wojnie obronnej 1939 roku.
*
W Brześciu przebywała również resztka 151 eskadry myśliwskiej i 13 eskadry obserwacyjnej oraz dwa
samoloty z 53 eskadry, poza tym kilka samolotów komunikacyjnych, łącznikowych i szkolnych. Wieczorem
pojawił się pułkownik Prauss ze swoim sztabem. Od pułkownika dowiedzieli się, że wódz naczelny
przeprowadził reorganizację dowodzenia. Powstały 3 fronty: południowy pod dowództwem generała broni
Sosnkowskiego, centralny pod dowództwem generała dywizji Piskora i północny pod dowództwem generała
dywizji Dąb-Biernackiego. Była to jednak fikcja, byli dowódcy frontów, ba, były namiastki sztabów, ale nie
było już jednostek bojowych do wykonywania zadań. Fikcja na ziemi odpowiadała fikcji w powietrzu. Sztab
pułkownika Praussa przydzielono do dowództwa frontu generała Dąb-Biernackiego, a w skład lotnictwa
frontu miała wejść kombinowana eskadra rozpoznawcza z resztek samolotów 41 i 51 eskadr
rozpoznawczych. Na dowódcę tej eskadry został powołany kapitan obserwator Sawczyński. Do sformowania
jej nie doszło jednak, bowiem ani 41, ani 51 eskadra nie posiadały już samolotów.