background image

Kazimierz Sławiński

ROZPOZNAĆ WROGA Z PÓŁNOCY

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1979

Okładkę projektował: Zygmund Zaradkiewicz

Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska

Redaktor techniczny: Zofia Szymańska

background image

Zanim zagrały armaty

Samochód skręcił z szosy na wąską wybrukowaną kamieniami drogę prowadzącą w dół.
— Cholera! — zaklął kierowca, szeregowiec w lotniczym mundurze — ciemno i dziur co niemiara.
Kilka   minut   ostrożnej   jazdy   i   samochód   zatrzymał   się   przed   potężną   bramą   modlińskiej   twierdzy. 

Wartownik podejrzliwie oglądał podane dokumenty. Z pomocą przyszedł żandarm.

— Pan major do kogo? — zapytał.
— Do dowódcy lotnictwa armii „Modlin” pułkownika Praussa.
— Za bramą w prawo drugi fort.
Wjechali w szeroki sklepiony tunel. Świeciły tu trupioniebieskawe lampki. Gdy go minęli, skręcili w 

prawo. Twierdza była idealnie zaciemniona. Kierowca powoli dojechał do fortu nr 2.

— Poczekajcie tu — rozkazał major — tylko stańcie z boku, by was ktoś nie potrącił.
— Tak jest, panie majorze!
Major wszedł do jednej z kazamat. Przy prostych drewnianych żołnierskich stołach siedziało kilku 

oficerów   lotnictwa.   Jeden   z   nich   w   stopniu   pułkownika   na   widok   wchodzącego   majora   odezwał   się 
żartobliwie.

— Witamy naszego kandydata na Guynemera *. Proszę, majorze, niech pan siada. Jak odbył się przelot 

pańskiego dywizjonu?

— Pan pułkownik jest nader uprzejmy nazywając dziesięć „jedenastek” dywizjonem.
— Cóż robić, panie majorze. Braki, wszędzie braki. W powietrzu i na ziemi. Prawdopodobnie z tych to 

powodów wasz wileński dywizjon myśliwski wbrew regulaminowi podzielono na eskadry. Ale Brzeziński 
jest w jeszcze gorszej sytuacji. Co on zwojuje na „siódemkach”. Wracajmy jednak do tematu. Jak odbył się 
lot z Wilna?

— Ściśle biorąc z lotniska polowego Jaszuny pod Wilnem. Dziś rano otrzymałem rozkaz przelotu całym 

dywizjonem na lotnisko mokotowskie w Warszawie. Lecieliśmy mając karabiny załadowane amunicją. Było 
to pierwsze tchnienie wojny. Na Mokotowie przebywał oficer ze sztabu naczelnego dowódcy lotnictwa, 
skierował on 152 eskadrę myśliwską kapitana Łazoryka na lotnisko Szpondowo, a 151 eskadrę porucznika 
Brzezińskiego   pod   Łomżę   na   lotnisko   Biel.   Poleciałem   z   Łazorykiem   jako   dowódca   kadłubkowego 
dywizjonu, zameldowałem się u pana pułkownika pytając, co dalej?

Właśnie, co dalej? Był 31 sierpnia 1939 roku, pierwszy dzień mobilizacji powszechnej ogłoszonej 

decyzją rządu polskiego w związku z napiętą sytuacją.

— Mobilizacja powszechna to zapowiedź wojny — powiedział pułkownik Prauss jakby wpadając w tok 

myśli majora — Teraz już może ona wybuchnąć każdego dnia, a nawet każdej godziny. Panie majorze, niech 
pan się uda do pułkownika Adameckiego, on poda panu położenie armii i oczekujące was zadania.

Podpułkownik pilot Bernard Adamecki, szef sztabu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”, przebywał w 

sąsiedniej   kazamacie.   Na   stole   leżały   rozłożone   mapy   sztabowe   z   naniesionym   położeniem   własnym   i 
nieprzyjaciela.   Wszystko   tajne.   Pułkownik   uchylił   majorowi   rąbka   tajemnicy.   Armia   „Modlin”   licząca 
zaledwie 2 dywizje piechoty i dwie brygady kawalerii miała bardzo ważne zadanie: zamknąć kierunek z Prus 
Wschodnich   na   stolicę.   Wspierało   ją   również   słabe   lotnictwo,   liczące   1   eskadrę   myśliwską,   jedną 
rozpoznawczą i jedną obserwacyjną. Jakież zadanie mogło oczekiwać 152 eskadrę myśliwską? Zapewnić 
OPL   obszaru   operacyjnego   armii   i   nie   dopuścić   nad   własny   teren   nieprzyjacielskich   samolotów 
rozpoznawczych. Zadanie przekraczające możliwości dziesięciu samolotów myśliwskich P-11.

 — Mimo pozorów pański dywizjon jest w lepszym położeniu niż inne dywizjony armijne o pełnych 

stanach. Musi pan wiedzieć, że Warszawy broni pięcioeskadrowa brygada pościgowa. Wprawdzie jest ona 
uzbrojona w „jedenastki” i „siódemki”, ale jak mi mówił jej dowódca, pułkownik Pawlikowski w obszarze 
Warszawy  została   zorganizowana   dobrze  działająca   sieć   dozorowania  i   do  niej   dołączono  152  eskadrę. 
Niestety, inne dywizjony nawet tego nie mają.

— Czy jest przewidziana współpraca pomiędzy brygadą i 152 eskadrą?
— Oficjalnie nie, ale w praktyce niewątpliwie do tego dojdzie.
— A jakie mamy informacje o lotnictwie niemieckim? — dopytywał się major.
Pułkownik ciężko westchnął jakby chciał powiedzieć „nic pomyślnego”.
— Według wiadomości uzyskanych przez nasz wywiad na terenie Prus Wschodnich bazują dwa pułki 

bombowe, jeden myśliwski i samodzielny dywizjon rozpoznawczy. Poza tym Niemcy w każdej chwili mogą 
przerzucić z terenu Pomorza dalsze jednostki lotnicze.

* Guynemer — sławny francuski pilot myśliwski z okresu I wojny światowej.

background image

Zaległo  milczenie.   Nikt   nie   chciał   powiedzieć,   że   po   tej   stronie   granicy   znajduje   się   zaledwie   27 

samolotów i to nie najnowocześniejszych.

— Dowódca armii — zaczął szef sztabu — liczy się z możliwością rozpoczęcia działań wojennych od 

świtu   1   września.   Rano   będziemy   musieli   przeprowadzić   rozpoznanie   nadgranicznych   obszarów.   A 
tymczasem   na   lotnisko   operacyjne   nie   przybyła   jeszcze   41   eskadra   rozpoznawcza.   Ze   względu   na   złe 
warunki atmosferyczne, pułkownik Stachoń zatrzymał ją w Toruniu. Cały ciężar rozpoznania spadnie na 
siedem  Czapli  53 eskadry obserwacyjnej. A  pan,  majorze,  zarządzi  w dywizjonie  gotowość  bojową  od 
godziny czwartej rano. Co będaie dalej, zobaczymy! To wszystko!

Major   Więckowski   odmeldował   się   i   opuścił   twierdzę.   Po   chwili   jechali   już   szosą   w   kierunku 

Zakroczymia. Po drodze posuwały się oddziały piechoty, tabory konne i nieliczne oddziały artylerii.

Czyżby stara twierdza pamiętająca jeszcze czasy napoleońskie miała odegrać jakąś rolę w czekającej 

nas wojnie? — zastanawiał się major.

Po trwającej godzinę jeździe, wśród ciemności, skręcili w lewo na polną drogę. Tu w pobliżu majątku 

Szpondowo znajdowało się lotnisko 152 eskadry myśliwskiej. Samoloty stały starannie zamaskowane w 
lesie,   personel   techniczny   kwaterował   w   majątku,   a   personel   latający   wraz   z   dowództwem   dywizjonu 
rozgościł się w niewielkim dworku. Major Więckowski zastał pilotów eskadry wraz z dowódcą w jadalni 
skupionych wokół radiowego głośnika.

— Panie majorze -—powitał dowódcę jeden z pilotów  — coś się dzieje. Radio Warszawa dementuje 

komunikat berliński o zajęciu przez wojska polskie radiostacji w Gliwicach.

— Na pewno zajęliśmy Gliwice. I dobrze. Trzeba dać łupnia szkopom, by się nie stawiali — stwierdził 

jeden z młodych pilotów.

Major Więckowski zaliczał się do starszego pokolenia myśliwców, szkolił się jeszcze u pułkownika 

Kossowskiego w 11 pułku myśliwskim. Cenił wysoko zapał młodych pilotów, ale z drugiej strony...

— Nie wolno nam, chłopcy, lekceważyć przeciwnika. Jak wiecie, Niemcy dysponują licznym i silnym 

lotnictwem. Czeka nas bardzo ciężka walka.

— Nie będziemy sami, panie majorze. Za nami stoi Francja. Gdy Niemcy zaatakują Polskę, Francuzi 

odpowiedzą bombardowaniem Rzeszy.

— Zobaczymy — skonstatował dowódca dywizjonu — i to może bardzo szybko. Niemcy podobno już 

zajmują   podstawy   do   natarcia.   Od   godziny   czwartej   pierwszego   września   obowiązuje   nas   stan   alarmu. 
Proszę, panie kapitanie, wydać odpowiednie rozkazy.

— Tak jest, panie majorze — odpowiedział kapitan Łazoryk.
W   sto   pięćdziesiątej   pierwszej   eskadrze   myśliwskiej   porucznika   Brzezińskiego   przydzielonej   do 

Samodzielnej   Grupy   Operacyjnej  „Narew”   został   zarządzony   stan   alarmu   od   godziny   czwartej   dnia   1 
września.

Porucznik Brzeziński  — dobry, wymagający dowódca i zdolny myśliwiec, meldując się w Łomży u 

dowódcy   lotnictwa   Grupy   podpułkownika   Stanisława   Nazarkiewicza,   zdawał   sobie   sprawę,   że   na 
„siódemkach” wiele nie zwojuje. Tego samego zdania był i pułkownik.

— Przewiduję użycie pańskiej eskadry raczej do rozpoznania, tym bardziej że 51 eskadra rozpoznawcza 

kapitana Hrabkiewicza posiada zaledwie siedem samolotów. W czasie przelotu z Lidy do miejscowości 
Rynek  na   lotniskach  rozdzielczych  uległy  uszkodzeniu  trzy  Karasie.  Razem   z   siedmioma  Czaplami  13 
eskadry obserwacyjnej mamy tylko czternaście samolotów do prowadzenia rozpoznania. A pas działania 
Grupy jest bardzo szeroki, od granicy litewskiej po Chorzele na Podlasiu.

Wracając z Łomży na lotnisko porucznik Brzeziński podobnie jak tysiące polskich żołnierzy zadawał 

sobie pytanie: „Co nam przyniesie dzień 1 września 1939 roku?”

„Sowy” lecą na Warszawę!

Przed świtem na lotniskach obu eskadr myśliwskich mechanicy przystąpili do podgrzewania silników. 

Jednocześnie ze 1 wschodem słońca pojawili się piloci. Oczekując na rozkaz do startu rozłożyli się na trawie 
obok wyciągniętych z lasu samolotów. Radiostacje milczały.

O godzinie szóstej czterdzieści sieć dozorowania podała wiadomość o przekroczeniu granicy przez 40 

„Sów”. „Sowa” to kryptonim niemieckiego bombowca. Major Więckowski nie czekając na rozkaz zarządził 
stan   pogotowia.   Piloci   zajęli   miejsca   w   kabinach   samolotów.   Około   godziny   siódmej   ponownie 
poinformowano ich: „40 «Sów» kierunek Modlin”.

— Start! — rozkazał dowódca dywizjonu.
Kilka   wprawnych   ruchów.   Zagrały   silniki.   Trawa   położyła   się   za   ogonami   maszyn.   Trzy   klucze 

background image

„jedenastek” pod dowództwem majora Więckowskiego pędziło kolejno do przodu wznosząc tumany kurzu. 
Po krótkim rozbiegu znalazły się w powietrzu.

Zbiórka eskadry nastąpiła nad miejscowością Kroczewo na wysokości dwóch tysięcy metrów. Piloci 

uważnie   obserwowali   przestrzeń   poszukując   niemieckich  bombowców   kierujących   się   na   Modlin.   Poza 
polskimi „jedenastkami” w powietrzu nie było nikogo. Wlecieli nad twierdzę. Wysokość dwa tysiące pięćset 
metrów. Major usłyszał w słuchawkach głos oficera naprowadzającego:

— „Sowy” lecą na Warszawę! Łapcie je w rejonie Zegrza.
W tym momencie jak na złość napatoczył się spory cumulus. Samoloty na krótko zniknęły w białej 

wacie. Nie trwało to długo, ale wystarczyło, by trzy  „jedenastki” nie posiadające radiostacji zgubiły się. 
Piloci nie słyszeli więc, jak ziemia podawała meldunek o locie przeciwnika na Warszawę. Po wyjściu z 
chmury poszukiwali oni Niemców nad Modlinem, nie mogąc pojąć, co się stało z resztą eskadry. Tymczasem 
pozostałe dwa klucze skręciwszy nieco na wschód leciały dalej na poszukiwanie  „Sów” wpatrując się w 
niebo. Minęła minuta lub dwie. Wprawne oczy myśliwców wykryły na tle błękitnego nieba rój zbliżających 
się punkcików. To  „Sowy” groźnie sunęły na stolicę. Wokół dużych punktów lecących zwartym szykiem, 
uwijały się dziesiątki małych. Myśliwcy z brygady pościgowej bronili dostępu do stolicy. Bój toczył się w 
odległości dziesięciu do piętnastu kilometrów. Stało się, jasne, że  „jedenastki” ze starymi wysłużonymi 
silnikami,   nawet   na   maksymalnej   prędkości,   nie   dogonią   niemieckich   bombowców.   Major   miał   zamiar 
powiadomić o tym ziemię, ale nagle przyszło olśnienie: Niemcy mogą wracać do Prus Wschodnich tą samą 
trasą. Więckowski zredukował prędkość, w jego ślady poszli pozostali. Gnanie na pełnym gazie było zbędne, 
należało   raczej   krążyć   w   pobliżu   czyhając   na   wracających   Niemców.   W   tym   momencie   stało   się   coś 
dziwnego.   Walczące   samoloty,   zamiast   się   oddalać,   jakby   stanęły   w   powietrzu.   Polscy   myśliwcy   nie 
wiedzieli wtedy, że są świadkami wspaniałego zwycięstwa swych warszawskich kolegów. Pięćdziesięciu 
dzielnych   pilotów   brygady   pościgowej   rozbiło   zwarty   szyk   osiemdziesięciu   niemieckich   bombowców 
osłanianych   przez   znakomite   samoloty  „Messerschmitty”   Me-210.   Pomimo   wysiłków   niemieckich 
dowódców nie udało się zebrać rozproszonych maszyn. Polacy, choć na przestarzałych, wolnych, słabo 
uzbrojonych  „jedenastkach” byli wszędzie. Granice Warszawy znajdowały się w zasięgu wzroku wrogich 
załóg. Ale ani jednemu bombowcowi nie udało się tam dotrzeć a bombardierzy śmiercionośny ładunek 
wyrzucali byle gdzie. Niemieccy piloci kładli samoloty w głębokie zakręty biorąc kurs na Prusy Wschodnie. 
Piloci majora Więckowskiego jeszcze o tym nie wiedzieli, zdawali sobie  jednak sprawę, że dzieje się coś 
dziwnego. Podporucznik Anatol Piotrowski lecący na lewym  skrzydle ugrupowanej rojem eskadry, rzucił 
okiem na ziemię, by sprawdzić, gdzie się znajdują. Zdumiony zobaczył pomiędzy kępkami lasów czarne 
wybuchy bomb. Spojrzał w górę. Nad nimi nikogo nie było. Skąd się one wobec tego wzięły? Skierował 
wzrok jeszcze raz na ziemię. Teraz sprawa się wyjaśniła. Niżej, około tysiąca metrów, kursem północnym 
leciał niemiecki bombowiec. Piotrowski nie miał możliwości podzielić się tym odkryciem z kolegami, nie 
dysponował bowiem radiostacją. Przewrócił „jedenastkę” przez plecy. W prawo kotłowała się powietrzna 
bitwa. Jego „jedenastka” jak strzała poszła w dół. Bombowiec na moment wleciał nad biały obłok. Polak 
rozpoznał w nim Heinkla – gruby, pękaty z czarnymi krzyżami na kadłubie.

Wyrzucił bomby i zmyka do Prus – pomyślał Piotrowski.
Miał   znaczną   przewagę   nad  Niemcem.   Zresztą  Heinkel  to   nie   to,   co  szybki  Messerschmitt.   Silnik 

„jednastki” pracował na pełnej mocy nieco plując oliwą. Polak pod kątem trzydziestu stopni szybko zniżał 
się do bombowca. Miał go już w celowniku. A może on jest uszkodzony? - pomyślał. Dlaczego wyrzucił 
bomby?

Silniki   jednak   nie   dymiły.   Przeciwnie.   Niemiec   zobaczywszy   polskiego   myśliwca   dał   pełny   gaz. 

Szybkość zbliżania nieco zmalała, nie miało to jednak większego znaczenia. Piotrowski był już w zasięgu 
skutecznego   ognia.   Naprowadził   krzyż   celownika   na   środek   pękatego   kadłuba.   Nacisnął   spusty   obu 
karabinów maszynowych. Ale na ułamek sekundy wcześniej zrobił to samo niemiecki strzelec samolotowy. 
W powietrzu skrzyżowały się szare smugi. Coś zabębniło po skrzydle  „jedenastki”. Piotrowski przemknął 
nad  Heinklem. Ściągnął drążek sterowy i wyskoczył w górę. Jego bombowiec leciał dalej. Ale z prawego 
silnika   wydobywała   się   smużka   dymu.   Polak   zawrócił   do   następnego   ataku.   Znów   niemiecki   strzelec 
usiłował się odgryźć. Kilka  krótkich serii Piotrowskiego i zamilkł. Teraz nasz lotnik posłał długą  serię 
mierząc   w   kabinę   pilota.   Była   skuteczna.   Wroga   maszyna   przewróciła   się   przez   skrzydło   i 
niekontrolowanym korkociągiem runęła w dół. Z samolotu wyskoczył jeden członek załogi. Reszta zginęła. 
Piotrowski   wykonał   rundę   nad   szczątkami  Heinkla.   Rozejrzał   się   wokół   jakby   szukając   następnego 
kandydata  do  posłania   na   ziemię.   Spojrzał  na   skrzydło.   Było  tam  kilka  dziur   i  zadr.   Poruszył   sterami. 
Wszystko grało. Naraz zrobiło mu się zimno. Z góry na niego mknęły dwa groźne „Messerschmitty” Me-
210
. Polak instynktownie wykonał unik. Niemcy nie mieli zamiaru rezygnować ze zwycięstwa. Rozeszli się 
w powietrzu i prawie jednocześnie zaatakowali samotną „jedenastkę” z przodu i z tyłu. Piotrowski zdany był 

background image

na siebie i sam musiał stoczyć walkę z obu samolotami. Usiłował unikami wydostać się z kleszczy. Ale 
niewiele to pomogło. Celna seria spowodowała wybuch benzyny. Nie było rady. Polski lotnik odpiął pasy, 
wykonał pół beczki, przeszedł na plecy i wypadł z kabiny. Otworzył spadochron. Udało się – przemknęła 
myśl. Niestety, nie znał „rycerskich” metod walki hitlerowskich myśliwców. Niemcy zaatakowali wiszącego 
na spadochronie bezbronnego pilota. Niczym nie ryzykując, podchodzili na małą odległość i strzelali ze 
wszystkich karabinów, niczym do rękawa na poligonie. Piotrowski odruchowo skulił się, liczył jeszcze, że 
może doleci do ziemi. Niestety kilka celnych pocisków przerwało życie młodego lotnika.

Czaple — rozpoznać wschodniopruskie pogranicze!

Od świtu 1 września trwał bój wzdłuż całej wschodniopruskiej granicy. Jego natężenie było różne. 

Miejscami oddziały niemieckiego Grenzschutzu atakowały posterunki polskiej Straży Granicznej. Polacy, 
wzmocnieni plutonami piechoty, bez trudu rozprawiali się z napastnikami. Główne, bardzo silne, uderzenie 
w   pasie   działania   armii  „Modlin”   wyszło   na   Mławę   i   Chorzele.   Drugie   ognisko   walki   rozgorzało   pod 
Myszyńcem i Kadzidłem w pasie działania SGO „Narew”.

Dowódców   tych   dwóch   związków   operacyjnych,   generałów   Przedrzymirskiego   i   Fijałkowskiego, 

interesowało, co się dzieje po drugiej stronie granicy. Wprawdzie polski wywiad dość dobrze rozszyfrował 
niemieckie   ugrupowanie,   mimo   to   możliwa   była   jednak   niespodzianka.   Sieć   drogowa   i   kolejowa   Prus 
Wschodnich była gęsta i w ciągu nocy Niemcy mogli przerzucić nad granicę nowe jednostki. W powietrzu 
wisiały również skrzydła obu ugrupowań. Czy Niemcy nie będą usiłowali tego wykorzystać?

Lewe skrzydło armii „Modlin” osłaniała Nowogródzka Brygada Kawalerii. Od świtu 1 września w jej 

sztabie mieszczącym się w Lidzbarku przebywał kapitan obserwator Sawczyński, dowódca 1 plutonu 53 
eskadry obserwacyjnej przydzielonego do dyspozycji dowódcy brygady.

Na odcinku brygady panował spokój. Około godziny siódmej nad Lidzbarkiem pojawił się niemiecki 

samolot   rozpoznawczy.   Pluton   działek   przeciwlotniczych   broniący   dowództwa   Nowogródzkiej   Brygady 
Kawalerii otworzył ogień. Niemiec wykonawszy kilka uników odleciał na południe. Z kierunku Mławy 
dobiegało   głuche   dudnienie   artylerii.   Dowódca   brygady   po   porozumieniu   się   z   dowódcą   armii,   mimo 
surowego   zakazu,   zdecydował   się   na   przeprowadzenie   rozpoznania   lotniczego   pogranicznych   terenów. 
Zdaniem dowódcy armii wojna już trwała, choć Niemcy jej nie wypowiedzieli.

— Na prawym skrzydle brygady — objaśniał szef sztabu — mamy jaki taki kontakt z 20 DP. Natomiast 

na lewym rozciąga się spora luka. Dopiero bowiem w Brodnicy znajdują się oddziały generała Bołtucia. Nie 
znamy ich zadań, bo pan, kapitan, rozumie.... tajemnica wojskowa.

— Rozumiem — odparł kapitan —- domyślam się, że mam rozpoznać obszar pomiędzy Lidzbarkiem a 

Brodnicą oraz przygraniczne tereny wzdłuż pasa działania brygady.

—   Zgadł   pan.   Proszę   jednakże   nie   zapuszczać   się   w   głąb   obszaru   Prus   Wschodnich   więcej   jak 

dwadzieścia do trzydziestu kilometrów.

— Tak jest. Odmeldowuję się.
W miasteczku wiedziano naturalnie o wybuchu wojny. Panował tu całkowity spokój. Żadnych objawów 

paniki, żadnych kolejek przed sklepami. Na rynku stało kilka furmanek uciekinierów z nadgranicznych 
wiosek. „Tam mogą się pojawić Niemcy. Dalej nasi ich nie puszczą” — takie były nastroje.

Kapitan ruszył szosą prowadzącą do Żuromina. Biegła ona starym wysokopiennym lasem. W miejscu, 

gdzie on się kończył, należało skręcić w prawo na polną drogę. Terenowy fiacik dał radę piachom i po 
dziesięciu minutach jazdy znaleźli się w niewielkim majątku Konopaty. Tu się znajdowało polowe lotnisko 
plutonu. Personel latający oczekiwał na dowódcę we dworze.

— Fajka — zawołał kapitan od progu — zaraz lecimy, niech szef przygotuje samolot.
— Gdzie lecimy, panie kapitanie? — zapytał plutonowy pilot Fajka.
— A jak myślicie? Na spacer? Na zawody? Na rozpoznanie! Nie wiecie, że wybuchła wojna?
— Wiemy — odpowiedział porucznik obserwator Nowak.  — Jakiaś dziesięć minut temu Warszawa 

nadała   komunikat specjalny informujący, iż w rejonie stolicy zakończyła się  wielka  bitwa powietrzna. 
Niemcy usiłowali nadlecieć nad Warszawę, polscy myśliwcy nie dopuścili nad miasto ani jednego wrogiego 
samolotu. Co pan na to, kapitanie?

—   Skoro   podało   radio,   pewnie   tak   było.   Gdybym   nie   wrócił   z   lotu,   to   pan,   poruczniku,   obejmie 

dowództwo plutonu.

— Dlaczego pan, kapitanie, miałby nie wrócić?
— Kochani! Toż Niemcy nie będą do nas rzucali zgniłymi jajami, a będą strzelali nabojami.
Pluton, tak jak i cała eskadra, posiadał na uzbrojeniu samoloty obserwacyjne typu RWD-14 „Czapla”

background image

trochę   lepsze   od   swych   poprzedników  R   XIII.   Prędkość   nieco   ponad   200   km/godz.   i   dwa   karabiny 
maszynowe; jeden obserwatora i jeden pilota,  Czapla  nie mając nadmiaru mocy silnika, nie była w stanie 
prowadzić   klasycznej   walki   z   myśliwcami.   W   plutonie   znajdowały   się   trzy  Czaple  i   jeden   samolot 
łącznikowy RWD-8.

Mechanicy   szybko   zapuścili   silnik  samolotu  kapitana   Sawczyńskiego  i   podgrzali   go,   załoga   zajęła 

miejsca w kabinach. Sprawdziwszy, czy w powietrzu nie ma nikogo obcego, ruszyli do startu. Pilot wykonał 
nad leśnymi pałaciami skręt i przyjął kurs na Działdowo. Lecąc na wysokości czterystu metrów kapitan 
Sawczyński wpatrywał się w teren, aby nie przegapić niczego, co by interesowało dowódcę brygady. Nic 
tam ciekawego nie widział. Na granicy polsko-niemieckiej panował spokój. Czapla wykonała skręt w lewo 
biorąc kurs mniej więcej na Brodnicę.

Może w luce wspomnianej przez szefa sztabu będzie coś interesującego — pomyślał obserwator.
Nic   tam   jednakże   nie   było.   Na   drogach   pustki.   W   osiedlach  normalny  ruch.   Będąc   na   wysokości 

Brodnicy kapitan poczuł, że pilot wykonuje  małą górkę i ręką  wskazuje  w prawo. Obserwator poszedł 
wzrokiem w tamtą stronę. W odległości około jednego kilometra na tej samej wysokości leciał samotny 
samolot. Swój czy Niemiec? Po chwili sprawa się wyjaśniła. Był to obserwacyjny R XIII, prawdopodobnie z 
armii „Pomorze” prowadzący rozpoznanie prawego skrzydła Grupy generała Bołtucia. Tamten też zauważył 
Czaplę, podszedł bliżej i przyjaźnie pokiwał skrzydłami. Plutonowy Fajka zawrócił w stronę Lidzbarka, 
Obserwator zaczął pisać meldunek. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami, miał go zamiar zrzucić na placówkę 
łączności   znajdującą   się   w   pobliża   płachty   tożsamości   BK   wyłożonej   na   przedmieściu   Lidzbarka. 
Obserwator włożył meldunek do specjalnej płóciennej koperty obciążonej balastem z przytwierdzoną długą 
kolorową taśmą. Pilot powoli schodził w dół. Płachta tożsamości BKaw leżała w pobliżu szosy biegnącej do 
Brodnicy.   Wychylony   z   kabiny   obserwator   czekał   na   odpowiedni   moment.   Gdy   samolot   znalazł   się   w 
niewielkiej odległości od placówki, rzucił meldunek za burtę. Natychmiast rozwinęła się taśma, a koperta 
spadła na ziemię w odległości kilku metrów od płachty. Pilot momentalnie wykonał skręt w prawo i zawrócił 
nad  placówkę.  Ułani  pomachali  rękami,  co  oznaczało,  że   meldunek  znaleźli.  Lotnicy  odpowiedzieli  im 
kiwaniem skrzydeł i udali się na lotnisko w Konopatach.

*

Inaczej wyglądała sytuacja na prawym skrzydle i przedpolu 20 DP. Przeprowadzone tu rozpoznanie 

przez 2 pluton 53 eskadry obserwacyjnej stacjonujący na lotnisku w miejscowości Sokołówek, wykazały 
ruch silnych kolumn nieprzyjacielskich z Prus Wschodnich na pozycje obronne 20 DP i na Chorzele. Były to 
bardzo cenne informacje dla dowódcy armii, niestety, nie wystarczające.

Załogi   samolotów   obserwacyjnych,   które   w   myśl   wytycznych   NDL   miały   prowadzić   rozpoznanie 

wyłącznie znad własnych linii, pomimo silnego ognia niemieckiej artylerii, zapuszczały się na stosunkowo 
znaczną głębokość. Co się jednak znajduje dalej pod Szczytnem, Nidzicą i na północ od Wielbarka, tego nie 
były w stanie rozpoznać. Do tego zadania potrzebna była eskadra rozpoznawcza.

*

Koła podwozia pędzącej do przodu Czapli kilka razy delikatnie podskoczyły na nierównościach pola, 

musnęły lucernę i samolot znalazł się w powietrzu. Pilot sierżant Roman Podwysocki ściągnął lekko drążek 
sterowy.   Za   ogonem   samolotu   zostały   zabudowania   dworu   Wierzbowo.   Obserwator   porucznik   Józef 
Taraszewski po raz dziesiąty przyglądał się mapie.

—   Przeprowadzić   rozpoznanie   wzdłuż   granicy   od   Myszyńca   do   Grajewa  —   powtarzał   słowa 

wypowiedziane przez dowódcę eskadry kapitana pilota Lucjana Fijuta.

Zadanie,   zdawałoby   się   proste,   wielokrotnie   przerabiane   na   manewrach   i   ćwiczeniach 

międzydywizyjnych.   Ale   teraz   jest   wojna!   Toczy   się   już   trzy   godziny.   Czy   wiadomości   nabyte   w 
podchorążówce   i   na   kursie   zdadzą   egzamin   w   czasia   ciężkiej   wojennej   próby?  Czapla  leciała   kursem 
północnym   na   wysokości   pięciuset   metrów.   Taraszewski   rozejrzał   się   wokół.   W   górze   rozciągała   się 
bezchmurne niebo. W przypadku pojawienia się niemieckiego myśliwca nie będzie nawet gdzie się ukryć. 
Łomżę, miejsce postoju dowództwa Samodzielnej Grupy Operacyjnej  „Narew”, zostawili z prawej strony. 
Pod   Nowogrodem   przelecieli   Narew.   Wlecieli   nad   lesistą   krainę   Kurpiów.   Pod   jej   stolicę,   niewielkie 
miasteczko   Myszyniec,   podeszły   nieznane   siły   niemieckie.   Zanim   obserwator   stwierdził   obecność 
niemieckich   wojsk,   już   ze   sporej   odległości   zobaczył   gęste   dymy.   Swój   marsz   w   głąb   naszego   kraju 

background image

hitlerowcy znaczyli pożarami.

Po   kilku   minutach   na   szosie   wiodącej   z   Prus   do   Myszyńca,   Taraszewski   rozpoznał   kilka   kolumn 

niemieckiej piechoty. Miasta bronił oddział w sile około batalionu. Słabo okopani piechurzy nawiązali już 
kontakt ogniowy. Niemcy rozsypawszy się w terenie nacierali na północny skraj miejscowości. Stojąca na 
polu  hitlerowska   bateria   lekkiej   artylerii  przeciwlotniczej  otworzyła   ogień  do  polskiego  samolotu.  Pilot 
wykonał kilka uników i  Czapla  wydostała się z groźnie otaczających ją świetlistych smug. Wrócili nad 
miasteczko. Na dużym brukowanym placu tłoczyły się wozy uciekinierów znad granicy. Podwysocki obrócił 
się w stronę Taraszewskiego, jakby pytając, gdzie lecimy dalej? Dalej mieli lecieć wzdłuż granicy przez 
Jeże, Szczuczyn do Grajewa. Wbrew obawom Taraszewskiego rysowała się ona w terenie dość wyraźnie. W 
przeciwieństwie do podlaskich rozrzuconych wiosek po drugiej stronie kordonu widniały zwarte osiedla z 
domami   murowanymi   krytymi   dachówką.   Wszędzie   panował   spokój.   Nie   chciało   się   aż   wierzyć,   że 
niedaleko toczą się zacięte krwawe boje, że po obu stronach giną ludzie. Jeże, to była graniczna polska 
miejscowość na szosie Kolno—Pisz. Tuż za wioską stały strażnice polska i niemiecka. Na szosie pustki. Nie 
było widać nawet strażników. To samo na przejściu granicznym pod Grajewem, w sporym powiatowym 
mieście   cisza.   Tu   kończył   się   ich   obszar   rozpoznania.   Dalej   na   północnym   wschodzie   znajdowała   się 
Suwalska Brygada Kawalerii. Pilot przyjął kurs na Wierzbowo. Po niespełna dwudziestominutowym locie 
znaleźli się nad lotniskiem. Było ono dobrze zamaskowane. Okrążyli wieś. Na polu wzlotów ukazała się 
litera T  — można lądować. Podwysocki zmniejszył gaz i samolot położył w głęboki skręt. Potem jeden, 
drugi ślizg na skrzydło,  Czapla  delikatnie dotknęła kołami ziemi. We dworze na powrót załogi oczekiwał 
oficer ze sztabu dowództwa lotnictwa Grupy. Porucznik Taraszewski złożył krótki meldunek:

—  Niemcy pojawili się tylko pod Myszyńcem  — powiedział jakby do siebie oficer sztabu  — dalej 

panuje spokój.

— Zgodnie z rozkazem rozpoznałem jedynie pogranicze, a co dalej się dzieje za granicą...
— Wiem, taki był rozkaz. Co się dzieje za granicą, rozpoznają załogi  Karasi. Na razie to, co pan 

stwierdził, najzupełniej wystarczy dowódcy Grupy.

Oficer sztabu zabrał meldunek obserwatora i odjechał motocyklem do Łomży.
Nie wiedział, że mniej więcej w tym samym czasie nad lotniskiem w miejscowości Rynek, gdzie stała 

51 eskadra rozpoznawcza, przeleciał niemiecki samolot rozpoznawczy. Dowódca eskadry bez porozumienia 
z dowódcą lotnictwa polecił przelecieć na lotnisko Zalesie. W czasie startu i lądowania zostały rozbite trzy 
Karasie. W eskadrze sprawne zostały jedynie cztery samoloty.

„Siódemki” nad Prusami!

Od wczesnych godzin porannych w pasie działania Grupy na wysokości około czterech tysięcy metrów 

przelatywały  silne   niemieckie   wyprawy  bombowe   dążące   w   głąb  kraju.   Myśliwcy  ze  151  eskadry  byli 
bezradni.   Nie   mając   łączności   z   siecią   obserwacyjno-meldunkową   dowiadywali   się   o   niemieckich 
bombowcach,   dopiero   wtedy,   gdy   pojawiały   się   one   w   rejonie   lotniska   W   takiej   sytuacji   start   poza 
marnowaniem benzyny nie mógł nic dawać. Piloci wściekli i rozczarowani, w posępnych nastrojach, kręcili 
się w pobliżu stoisk samolotów. Dochodziło południe.

— Józek, zatelefonuj do pułkownika Nazarkiewicza. Może da jakieś zadanie. Trzeba coś robić, a nie 

czekać bezczynnie na zakończenie wojny  — zaproponował porucznik pilot Marian Wesołowski, zastępca 
dowódcy eskadry.

— Masz rację — zgodził się Brzeziński.
Po chwili rozmawiał przez telefon z dowódcą lotnictwa Grupy, przedstawiając sytuację w eskadrze. 

Pułkownik całkowicie się zgodził z jego wywodami.

— Mam już nawet przygotowane dla was zadanie. Pięćdziesiąta pierwsza nawaliła na całego. Generał 

domaga się przeprowadzenia rozpoznania co najmniej na odległość trzydziestu kilometrów w głąb Prus. 
Poruczniku, czy ma pan przed sobą mapy?

— Chwileczkę, panie pułkowniku. Marian, podaj mapę.
Wesołowski rozłożył na stole mapę sztabową.
— Słucham, panie pułkowniku.
—  Na  lewym  skrzydle   pasa   działania  Grupy  leży  niewielkie  miasteczko  Myszyniec.  W  godzinach 

porannych załoga z 13 eskadry obserwacyjnej stwierdziła ruch niemieckich wojsk z Prus Wschodnich na 
Myszyniec.   Obecnie   toczą   się   tam   walki   z   przeważającym   przeciwnikiem.   Generał   domaga   się 
przeprowadzenia rozpoznania szosy Myszyniec — Szczytno oraz rejonu tego miasta. Znalazł pan na mapie 
Szczytno?

background image

— Tak. Spore miasto, ważny węzeł drogowo-kolejowy.
— Zgadza się. Według Sienkiewicza Krzyżacy więzili tam Danusię, córkę Juranda.
— Dobrze, panie pułkownika, polecimy tam i odegramy się za Juranda.
Brzeziński odłożył słuchawkę i objaśnił Wesołowskiemu, na czym polega otrzymane zadania. Nie było 

to typowe zadanie myśliwskie, ale woleli to od wyczekiwania na lotnisku.  „Siódemka”, pomimo swych 
technicznych niedostatków, była w stanie jako tako obronić się karabinami i swą szybkością przed atakami 
niemieckich myśliwców.

— Kto poleci na to zadanie? — zapytał Wesołowski.
— My dwaj — wyjaśnił Brzeziński.
— Ho, ho — wtrącił podporucznik Łukasiewicz — może być okazja do awansów.
— Nie licz na to! — odciął się Wesołowski.
Mijała godzina dwunasta trzydzieści. Dwie „siódemki” na pełnym gazie jednocześnie, jak przystało na 

myśliwców, oderwały się od nawierzchni pola wzlotów i świecą poszły w górę. Myszyniec był już w rękach 
Niemców,  którzy posuwali  się  na  Kadzidło.  Po chwili  obie   maszyny wleciały w  krainę   Smętka.  Szosą 
Szczytno—Myszyniec   posuwały   się   nieliczne   oddziały   piechoty.   Broni   pancernej   lub   motorowej   nie 
stwierdzili. Szosa malowniczo wiła się pomiędzy dużymi leśnymi kompleksami. Lecieli na małej wysokości 
z jej prawej lub lewej strony. Nikt nie strzelał do polskich samolotów. Zupełnie jak na manewrach  — 
pomyślał Wesołowski. Gdyby mieli łączność z dowództwem Grupy, od razu mogliby przekazać wyniki 
rozpoznania. Nie mając jej, zmuszeni będą odtworzyć z pamięci to, co widzieli w terenie. O pisaniu bowiem 
klasycznych meldunków w kabinie samolotu myśliwskiego nie było mowy. Nagle ukazało się Szczytno, 
spore miasto wciśnięte między jeziora, okolone wieńcem lasów. Tu już Niemcy obchodzili zwycięstwo. Na 
budynkach powiewały hitlerowskie flagi ze swastykami. Na głównym placu odbywała się manifestacja. 
Polskie   samoloty   na   małej   wysokości   przemknęły   nad   dachami   domów.   Dowódca   eskadry   położył 
„siódemkę” w skręt. Wesołowski lecący skrzydło w skrzydło zaczął coś pokazywać ręką w lewo.

Brzeziński spojrzał w tym kierunku. Nad lasem, na małej wysokości, leciał samolot transportowy Ju-52

Wyraźnie  podchodził do lądowania.  Skręcili  w lewo nabierając  nieco wysokości. Za lasem ukazało się 
lotnisko. Transportowiec kołami dotykał ziemi. Na poboczach stało kilkanaście bombowców. Tankowano 
paliwo,   wózki   rozwoziły   bomby.   Pojawienie   się   polskich   maszyn   było   dla   Niemców   kompletnym 
zaskoczeniem. Dopiero gdy „siódemki” dolatywały do skraju lotniska, odezwały się dwudziestomilimetrowe 
działka. Ale na szczęście było już za późno. Obaj myśliwcy mknęli na wysokości pięciuset metrów kursem 
na   lotnisko.   Wesołowski   podszedł   do   samolotu   Brzezińskiego,   nieomalże   dotykając   kadłuba   końcówką 
skrzydła, pokazywał ręką na ziemię. Ten zrozumiał, że chodzi o to, żeby zeszli na dół i zaatakowali samoloty 
na ziemi.

— Nie — pokręcił przecząco głową. W pierwszej chwili już miał się na tę propozycję zgodzić. Ale 

należało   pamiętać,   że   dowódca   Grupy   czeka   na   wyniki   ich   rozpoznania,   a   po   drugie   jedyny   ich 
sprzymierzeniec — czynnik zaskoczenia — już nie istniał.

Meldunek o rozpoznanym lotnisku niemieckim pod Szczytnem został natychmiast przekazany przez 

dowódcę   lotnictwa   Grupy  „Narew”   do   Naczelnego   Dowództwa   Lotnictwa.   Liczono   się   z   interwencją 
brygady bombowej.

Tego dnia w godzinach przedpołudniowych polskie lotnictwo rozpoznało ponadto niemieckie lotniska 

na  terenie Słowacji i  pod Piłą.  Ani  jedno z  nich nie  było atakowane, aczkolwiek w  wytycznych NDL 
stawiane były jako obiekty do bombardowania na drugim miejscu po siłach żywych przeciwnika. Lotnictwo 
rozpoznawcze stwierdziło w godzinach porannych wiele celów żywych oraz liczne kolumny pancerne. NDL 
nie wiedziało, jak nimi obdzielić skromne polskie lotnictwo bombowe. Wahania i rozważania na ten temat 
trwały dwa dni.

41 eskadra rozpoznawcza wchodzi do akcji

Pierwsze wieści o bombardowaniu przez Niemców Tczewa i Pucka dotarły do Torunia około godziny 

piątej.  Komendant  bazy  natychmiast   ogłosił  alarm   przeciwlotniczy.   Wszystkie   jednostki   bojowe  wraz   z 
rzutami powietrznymi i kołowymi przebywały na lotniskach polowych. Wyjątek stanowił rzut powietrzny 41 
eskadry rozpoznawczej przeznaczonej dla armii „Modlin”. Rzut kołowy odjechał transportem kolejowym w 
obszar operacyjny armii w czasie mobilizacji. Natomiast osiem Karasi wraz z załogami zostało w Toruniu. 
Nic   dziwnego,   że   ten   stan   rzeczy   niepokoił   i   denerwował   dowódcę   eskadry   kapitana   obserwatora 
Władysława Chrzanowskiego. Każdej chwili mogły się ukazać niemieckie bombowce, a OPL lotniska w 
postaci   dwóch   działek   czterdziestomilimetrowych   i   klucza  „jedenastek”   przedstawiała   się   nader 

background image

problematycznie. Dowódca faktycznie rozwiązanego w czasie mobilizacji 4 pułku lotniczego pułkownik 
pilot Stachoń pełnił już obowiązki dowódcy lotnictwa armii  „Pomorze” i 41 eskadra rozpoznawcza nie 
podlegała   jego   kompetencji.   Kapitan   Chrzanowski   po   naradzie   ze   swym   zastępcą   kapitanem   pilotem 
Henrykiem Kołodziejskim postanowił lecieć do Warszawy, nie czekając na rozkazy. Zgodnie z rozkazem 
NDL z dnia 30 sierpnia 41 eskadra rozpoznawcza miała w dniu 31 sierpnia przelecieć z Torunia na lotnisko 
mokotowskie,   w   Warszawie,   gdzie   od   oficera   ze   sztabu   NDL   miała   otrzymać   skierowanie   na   lotnisko 
operacyjne. Ale gdzie się znajduje lotnisko operacyjne i jakie zadanie oczekuje eskadrę w dniu 1 września, 
kapitan Chrzanowski nie wiedział.

Około godziny  szóstej trzydzieści  dowódca  eskadry zarządził  odprawę  załóg.  Wszyscy  wiedzieli  o 

wypadkach, które miały miejsce o świcie tego dnia. Wiedzieli, że toczy się już wojna, teraz musieli zdawać 
egzamin z nabytych w szkołach wiadomości. Kapitan Chrzanowski nie potrzebował im tego przypominać.

—   Zgodnie   z   rozkazem   lecimy   do   Warszawy.   Wylądujemy   nie   na   Okęciu,   a   na   starym   lotnisku 

mokotowskim. Tam od oficera ze sztabu Naczelnego Dowództwa Lotnictwa otrzymamy dalsze wytyczne. 
Wysokość lotu osiemset metrów. Szyk kluczami. To nie jest wprawdzie lot bojowy, ale nie można wykluczyć 
spotkania   z   niemieckimi   myśliwcami.   Wszyscy   macie   obowiązek   prowadzić   obserwację.   W   razie 
konieczności zewrzeć szyk i bronić się. Jak, to dobrze wiecie. Czy są jakieś pytania?

— A co, panie kapitanie, z tymi dwoma brakującymi  Karasiami?  —-zapytał porucznik obserwator 

Strejmik.

— Dowiemy się w Warszawie. Pewnie przyślą je nam na lotnisko operacyjne. To wszystko. Proszę do 

samolotów. Ja startuję pierwszy. Po mnie, co dwie minuty, następne samoloty. Nad miastem tworzymy szyk i 
bierzemy kurs na Warszawę.

Pierwszy ruszył do przodu kapitan Kołodziejek z kapitanem Chrzanowskim. Ranek był bezwietrzny. 

Startowali więc na hangar eskadry treningowej. Z lewej strony mignął stojący na skraju pola wzlotów klucz 
alarmowy podporucznika Czapiewskiego. Karaś oderwał się od ziemi, przeleciał nad hangarem i nad starym 
poniemieckim   fortem   z   ustawionymi   na   koronie   działkami   przeciwlotniczymi.   Startowała   już   następna 
maszyna.  Dochodziła   godzina   siódma  dziesięć.  Ósemka  sformowała  nakazany  szyk przyjmując   kurs   na 
Warszawę. Za  ogonami  samolotów  zostawało  toruńskie  lotnisko, na  którym  niektórzy  spędzili  kilka  lat 
życia. Przypomniały się im słowa wypowiedziane kilka dni wcześniej przez pułkownika Stachonia: „Wojna 
jest   nieunikniona.   Dla   nas,   lotników,   będzie   ona   szczególnie   ciężka.   Nie   wszyscy,   niestety,   po   wojnie 
spotkamy się”.

O godzinie ósmej dwadzieścia eskadra znalazła się nad mokotowskim lotniskiem. To stare warszawskie 

lotnisko   pamiętające   narodziny   polskiej  „awiacji”   przed   I   wojną   światową   znajdowało   się   w   stanie 
szczątkowym.   Z   jednostek   wojskowych   znajdowała   się   tam   jedynie   eskadra   sztabowa   Dowództwa 
Lotnictwa. Tam miał przebywać oficer ze sztabu NDL. Po wylądowaniu kapitan Kołodziejek podkołował 
pod hangar eskadry. W jego ślady poszły pozostałe samoloty. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś się tu 
stało.  Część  personelu  technicznego eskadry siedziała  w  rowach  przeciwodłamkowych,  część   natomiast 
stojąc przed hangarem wpatrywała się w błękitne bezchmurne niebo.

— Niemcy usiłowali zbombardować Warszawę  — objaśnił Chrzanowskiego starszy majster  — była 

bitwa powietrzna, podobno nasi przepędzili Niemców. Alarm nie został odwołany. Szkopy mogą jeszcze 
wrócić!

Od dowódcy eskadry sztabowej kapitana Wierszyłły Chrzanowski dowiedział się, że wczoraj przybył tu 

major ze sztabu NDL.

—- W ciągu dnia przyleciało na lotnisko kilka eskadr liniowych i myśliwskich. Major wysyłał je na 

lotniska polowe. Dziś nikt się tu z NDL nie pojawił. Nic dziwnego. W związku z wybuchem wojny mają tam 
masę kłopotów. Jeżeli chce się pan dowiedzieć, gdzie znajduje się lotnisko pańskiej eskadry, musi pan udać 
się do NDL.

Naczelny   dowódca   lotnictwa   generał   Józef   Zając   wraz   ze   swoim   sztabem   urzędował   w   schronie 

naczelnego   wodza   przy   ulicy   Rakowieckiej.   Przedostanie   się   przez   kordony   oficerów   dyżurnych   i 
żandarmów nie było sprawą prostą, tym bardziej że ani Chrzanowski, ani Kołodziejek nie znali nazwiska i 
stanowiska   majora,   nie   mieli   pojęcia,   do   jakiej   armii   została   przydzielona   ich   eskadra.   Po   długich 
pertraktacjach i tłumaczeniach dotarli wreszcie.

— To tu — objaśnił dyżurny oficer.
W  pomieszczeniu z betonowymi ścianami i stropem przebywało kilku oficerów lotnictwa. Kapitan 

Chrzanowski zameldował się obecnemu tam majorowi.

—- Kim pan jest? — zapytał zdziwiony major.
— Kapitan obserwator Władysław Chrzanowski, dowódca 41 eskadry rozpoznawczej.
— Dlaczego pan kapitan nie wykonał rozkazu i nie przyleciał wczorajszego dnia?

background image

— Ze względu na złe warunki atmosferyczne start został odwołany.
— Kto go wstrzymał?
— Pułkownik Stachoń.
— Jakim prawem? Pułkownik Stachoń jest dowódcą lotnictwa armii  „Pomorze”, a pańska eskadra 

podlega pułkownikowi Praussowi dowódcy lotnictwa armii „Modlin”.

— Dopiero w tej chwili o tym się dowiedziałem, panie majorze.
— Aha, słusznie. Skoro pan przyleciał ze swymi Karasiami, niech pan siada. Objaśnię, jakie czekają 

was   zadania  —   kapitan   Chrzanowski   zajął   miejsce   przy   stole.   Major   rozejrzał   się   uważnie   po   izbie, 
sprawdzając, czy nie ma tu niepowołanych osób. W tym momencie odezwał się telefon. Major podniósł 
słuchawkę.

— Słucham. Tak, rozumiem. A to świetnie! Spodziewałem się tego po naszych chłopakach. Rozumiem, 

dziękuję.

—   Otrzymałem   właśnie   wiadomość,   że   bitwa   powietrzna   brygady   pułkownika   Pawlikowskiego 

zakończyła się pięknym zwycięstwem jego pilotów.

—   Słyszeliśmy   o   tym   tam,   na   ziemi  —   powiedział   z   naciskiem   kapitan   Kołodziejek   spoglądając 

znacząco na żelbetowy strop schronu.

—   Decyduje   jednakże   o   wszystkim   duch,   morale   i   wyszkolenie  —   powiedział   major   pomijając 

milczeniem uwagę Kołodziejka — ale przystępujmy do rzeczy.

Rozłożył na stole mapę, znów rozglądając się uważnie.
— Jak już nadmieniłem, 41 eskadra rozpoznawcza została przydzielona do lotnictwa armii „Modlin”. 

Lotnisko polowe znajduje się w miejscowości Zdunowo w pobliżu szosy Modlin—Przasnysz.

Przejechał palcem po mapie wzdłuż grubej czerwonej kreski, zatrzymał się przy miejscowości Załuski, 

skąd prowadziła droga polna do majątku Zdunowo.

— Czy tam się znajduje nasz rzut kołowy? zapytał kapitan Chrzanowski.
— Tak. Dwudziestego ósmego sierpnia meldował się u mnie porucznik... porucznik...
— Malinowski —- podpowiedział kapitan Kołodziejek.
—   Tak.   Malinowski.   Skierowałem   jego   transport   do   stacji   Pomiechówek.   Tam   go   rozładowali   i 

odjechali do wsi odległej o dziesięć kilometrów. Rozumiecie, panowie, chodziło o wprowadzenie w błąd 
niemiecki wywiad. Trzydziestego sierpnia przenieśli się do Zdunowa. Od wczoraj czekają na wasz przylot. 
Wszystko jest przygotowane do rozpoczęcia działań bojowych. Lećcie do Zdunowa, a po przylocie pan, 
kapitanie, zamelduje się u dowódcy lotnictwa armii pułkownika Praussa. Jego miejsce postoju znajduje się w 
twierdzy modlińskiej. Tam otrzyma pan rozkazy.

— Jeszcze jedno — wtrącił kapitan Kołodziejek — do pełnego stanu samolotów brakuje nam dwóch 

Karasi. Kto i kiedy nam je dostarczy?

—   Zaopatrzenie   nie   leży   w   kompetencji   naczelnego   dowódcy   lotnictwa.   Spoczywa   ono   w   gestii 

generała Kalkusa, dowódcy lotnictwa przy ministrze spraw wojskowych. W odpowiednim czasie brakujące 
samoloty zostaną przysłane na wasze lotnisko.

Obaj   kapitanowie   opuścili   schron.   Na   ulicach   Warszawy   panował   ożywiony   ruch.   Liczne   grupy 

przechodniów w różny sposób komentowały wojenną sytuację. Mówiło się dużo o nieudanej, niemieckiej 
wyprawie bombowej. W powodzi ogólnej euforii nikt nie zastanawiał się, jakie straty poniosła brygada. Były 
one spore, poległo dwóch pilotów latających na „siódemkach” udających samoloty pościgowe, kilku zostało 
rannych,   a   straty   w   sprzęcie   wyniosły   ponad   dwadzieścia   samolotów,   zniszczonych   i   poważnie 
uszkodzonych.   Z   czym   więc   w   powietrze   wyruszy   brygada,   jeżeli   Niemcy   rozsierdzeni   porannymi 
niepowodzeniami będą chcieli wziąć na Warszawie odwet.

O   tym   myśleli   Chrzanowski   z   Kołodziejkiem   idąc   ulicą   Rakowiecką   w   stronę   hangaru   eskadry 

sztabowej. Po krótkiej odprawie około godziny dwunastej czterdzieści pięć osiem Karasi wystartowało do 
przelotu   na   trasie   Warszawa-—Zdunowo.   O   godzinie   trzynastej   dziesięć   eskadra   znalazła   się   nad 
Zdunowem. Kapitan Kołodziejek położył maszynę w skręt szukając pola wzlotów. W pobliżu było równe 
pole rozciągające się w odległości około kilometra od majątku. Ale przez jego środek przebiegała szeroka, 
wyjeżdżona droga wiejska. Innego terenu nadającego się na lądowisko dla  Karasi  w pobliżu nie było. W 
czasie wykonywania drugiego kręgu Kołodziejek zauważył, że ktoś wykłada białą literę T. Ułożona została 
tak, że należało lądować w poprzek drogi.

— Czy ten Malinowski zwariował? — denerwował się Kołodziejek.
— Przypatrz się tej drodze — śmiejąc się odpowiedział dowódca eskadry.
Istotnie, z małej wysokości, rzekoma droga okazała się zabronowanym pasem imitującym świetnie 

background image

wiejski trakt. Kapitan Kołodziejek wszedł na prostą, otworzył klapy, przymknął gaz i poszedł do lądowania. 
Gdy rzuty powietrzny i kołowy znalazły się w Zdunowie, 41 eskadra rozpoznawcza była gotowa do działań 
bojowych.

Porucznik obserwator Czesław Malinowski, który przyprowadził z Torunia rzut kołowy oraz nadwyżki 

personelu   latającego,   zorganizował   lotnisko   w   Zdunowie   przy   pomocy   personelu   naziemnego   z 
podporucznikiem Dyszlewskim na czele. Warunki do maskowania były dość słabe. Na stoiska samolotów 
przeznaczono  szeroki  wiejski  trakt wysadzany  topolami.  Samochody ukryto w  dużym parku  dworskim, 
natomiast personel latający zakwaterowany został we dworze. Tam też znajdowało się dowództwo eskadry. 
Personel techniczny zajął pomieszczenia gospodarcze. Schrony na bomby, amunicję oraz materiały pędne 
wykonała kompania lotniskowa w małym lasku brzozowym odległym o kilometr od majątku.

Kapitan   Chrzanowski   zostawiwszy   eskadrę   pod   opieką   kapitana   Kołodziejka   ruszył   w   drogę   do 

Modlina.

Pułkownik Prauss dowódcę eskadry powitał z nieukrywaną radością.
— Nareszcie pojawiły się moje Karasie. Czekam na was od rana. Czemu tak późno zjawiliście się w 

Zdunowie?

— W Warszawie lądowaliśmy dwadzieścia minut po ósmej, a załatwianie formalności w Naczelnym 

Dowództwie Lotnictwa trwało do dwunastej.

— Jak to w sztabach. Tam się nikomu nie spieszy. Ale najważniejsze, że dziesięć sprawnych Karasi już 

czeka na rozkazy.

— Niestety, panie pułkowniku, tylko osiem.
— Czyżbyście dwa rozbili w czasie przelotu?
— Nie. Po prostu są w remoncie. Nowych nie otrzymaliśmy. W pozostałych w silnikach kończą się już 

resursy. Nie wiem, czy w warunkach wojennych wytrzymają jeszcze miesiąc.

— Niestety, panie kapitanie, to jest powszechne zjawisko. Jupitery „jedenastek” Więckowskiego też 

ledwie zipią.

— A co słychać na froncie, panie pułkowniku?
We trójkę z szefem sztabu podeszli do stołu z rozłożonymi mapami. Podpułkownik Adamecki zaczął 

mówić o zadaniach armii „Modlin”.

—   Od   wczesnych   godzin   rannych   trwa   bitwa   pod   Mławą   na   umocnionych   pozycjach   20   DP   i 

Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Pomimo znacznej przewagi nieprzyjaciela, piechurzy 20 DP zupełnie 
dobrze dają sobie radę. Gorzej jest z ułanami. Początkowo główny wysiłek nieprzyjaciela znajdował się na 
kierunku Mławy. Po południu przesunął się na prawe skrzydło i tu Niemcy zajęli miejscowość Krzynowłoga. 
53   eskadra   wykonała   kilka   lotów   trafnie   rozpoznając   główny   kierunek   uderzenia.   Ich   rozpoznanie   ze 
zrozumiałych powodów było bardzo płytkie, jutro od rana musicie je pogłębić, aby stwierdzić, czy nie 
koncentrują się tam większe siły niemieckie, jakie jest ich rozmieszczenie, rodzaje oraz wykonywane ruchy.

Pułkownik kolejno pokazywał na mapie miasta, w rejonie których miało się odbywać rozpoznanie. Były 

to: Ostróda, Olsztyn, Wielbark, Nidzica.

— Meldunki, panie kapitanie, proszę przekazywać mnie osobiście — powiedział pułkownik Prauss — 

gdyby było coś ciekawego, proszę zabrać ze sobą obserwatora.

— Tak jest, panie pułkowniku.
Kapitan Chrzanowski opuścił kazamatę. W tym momencie zawyły syreny.
— Alarm przeciwlotniczy!
W   ciągu   kilkunastu   sekund   plac   ćwiczeń   i   dziedziniec   opustoszał.   Chrzanowski   zatrzymał   się   w 

drzwiach   fortu.   Do   niego   dołączyło   kilku   oficerów   sztabu   dowództwa   lotnictwa.   Czujnie   spoglądali   w 
bezchmurne   niebo   szukając   na   nim   nieprzyjaciela.   Z   północnego   wschodu   nadlatywało   nad   Modlin, 
połyskując w zachodzącym słońcu, dziewięć niemieckich bombowców. Artyleria przeciwlotnicza otworzyła 
ogień,   ale   wkrótce   go   przerwała.   Samoloty   leciały   poza   zasięgiem   skutecznego   ognia 
czterdziestomilimetrowych działek, nie mówiąc  już  o karabinach maszynowych. Niemcy minęli bokiem 
twierdzę. Rozległ się wysoki, przejmujący świst lecących bomb.

— Bombardują mosty na Narwi i na Wiśle — powiedział podpułkownik Adamecki.
Powietrzem targnęły silne eksplozje. Ukazały się czarne dymy wybuchów w okolicy mostu na Narwi. 

Po   kilkunastu   sekundach   rąbnęła   druga   seria,   tym   razem   w   pobliżu   mostu   na   Wiśle   koło   Kazunia. 
Bombowce mrucząc silnikami rozpłynęły się na tle nieba. Syreny odwołały alarm.

Kapitan Chrzanowski zajął miejsce w samochodzie.
— Na lotnisko! — rozkazał kierowcy.

background image

Rozpoznać kierunek północny!

Na   północno-wschodnim   pasie   działania   SGO  „Narew”   panował   spokój.   Poza   wzajemnym 

ostrzeliwaniem   się   patroli   nie   było   żadnej   akcji   bojowej.   Natomiast   na   lewym   skrzydle   Niemcy 
opanowawszy Myszyniec i Kadzidło powoli, lecz nieustannie, posuwali się na Ostrołękę. Jeszcze w nocy 
dowódca Grupy polecił rozpoznać w godzinach porannych obszar Kadzidło—Myszyniec aż do zachodniej 
granicy pasa działania, to jest szosę Chorzele—Drążdżewo. Na zadanie to polecieli około godziny szóstej 
porucznik obserwator Taraszewski ze starszym sierżantem pilotem Podwysockim. Poranek był słoneczny, 
lecz miejscami zalegała na ziemi przyziemna mgiełka. Przyjęli kurs na Ostrołękę. W mieście było kilka 
oddziałków   piechoty   i   kawalerii.   Na   Ostrołękę   ciągnęły   liczne   wozy   uciekinierów,   znad   granicy.   Pod 
Dylewem znów zobaczyli kilka oddziałów piechoty. W pobliskim Kadzidle płonęło parę obejść.

Kto trzyma Kadzidło? — zastanawiał się obserwator.
Istotnie, z wysokości tysiąca metrów trudno było się zorientować, czy to nasi wyrzucają Niemców z 

wioski czy też odwrotnie.

W powietrzu nie było nikogo obcego, z ziemi też nie strzelano do polskiego samolotu. Pilot wykonał 

krąg i zszedł na mniejszą wysokość. Dopiero teraz nie było wątpliwości, że to polscy piechurzy wyparli 
Niemców z Kadzidła i zajęli pozycje na północnym skraju osiedla.  Czapla  wykonała jeszcze jeden krąg i 
wzdłuż szosy skierowała się na Chorzele. Lecieli prawie wzdłuż wschodniopruskiej granicy. Na drodze 
panowała kompletna pustka. Chorzele to spora wieś czy też małe miasteczko położone na samej granicy. W 
odległości   2—3   kilometrów   na   północ   przy   szosie   na   Wielbark—Szczytno   stały   dwie   duże   strażnice 
graniczne: polska i niemiecka. Szosą na miasteczko ciągnęła kolumna samochodowa. Taraszewski nie zdążył 
jednak   określić   jej   długości,   gdy   wpadli   w   silny   ogień   artylerii   przeciwlotniczej.   Do   samotnej  Czapli 
strzelano ze wszystkich stron. W ciągu kilku sekund samolot został obramowany przez dziesiątki ognistych 
smug. Podwysocki zrobił gwałtownie kilka uników w prawo, w lewo, w lewo, w prawo. Podusił Czaplę i 
szczęśliwie wyrwał się z ognia. Z Chorzel prowadziły ponadto szosy na Janowo, Przasnysz i na Drążdżewo. 
Obserwator postanowił rozpoznać tę ostatnią, ponieważ biegła na ważną przeprawę przez Narew w Różanie. 
Zbliżyli   się   do   szosy   wysadzanej   drzewami.   Znów   się   odezwała   artyleria   przeciwlotnicza,   znów   pilot 
unikami wyrwał się z ognia, ale tym razem nie odbyło się to ulgowo. W skrzydłach i kadłubie  Czapli 
ukazało się kilka przestrzelin. A co się dzieje na szosie? Przez gęste korony drzew obserwator zobaczył 
stojące, czy też posuwające się w tumanach kurzu pojazdy. Mogły to być samochody, transportery lub nawet 
czołgi, Taraszewski wychylił się z kabiny obserwatora i usiłując przekrzyczeć silnik wrzeszczał do pilota:

— W poprzek szosy na małej wysokości!
Pilot   przymknął   gaz,   Taraszewski   powtórzył   wołanie.   Pilot   odpowiedział   kiwnięciem   głowy,   że 

zrozumiał.   Dał   pełny  gaz   stawiając   samolot  „na   uszy”.  Czapla  z   prędkością   ponad  trzystu   kilometrów 
pomknęła do ziemi. Podwysocki skręcił i na wysokości niespełna stu metrów, pod prawie prostym kątem, 
przeleciał nad szosą, Na kilka sekund rozpętało się piekło. Pociski różnych kalibrów ze wszystkich stron, 
biły do polskiego samolotu: Kilka razy rozległ się niebezpieczny metaliczny dźwięk. Taraszewski poczuł 
uderzenie   w   lewe   ramię.   Szosą   jechały   czołgi.   Ale   on   już   wiedział,   co   robić.   Pilot   przeszedł   do   lotu 
koszącego.   Przykłeił   się   do   ziemi,   przemknął   nad   laskiem   i   już   byli   bezpieczni.   Jeszcze   piętnaście, 
dwadzieścia   sekund   lotu   kosiakiem   i   świecą   wyrwą   w   górę.   Poruszał   sterami   i   spojrzał   na   przyrządy 
pokładowe.

— Wszystko w porządku — powiedział sam do siebie. — A mogło być znacznie gorzej. Jeden celny 

pocisk i już byśmy się dopalali na podlaskim polu.

Na   ich   powrót   z   niecierpliwością   oczekiwał   kapitan   Fijut.   Z   dowództwa   lotnictwa   dwukrotnie 

telefonował kapitan obserwator Szubert dopytując się o wyniki rozpoznania.

— Jeszcze nie wrócili — odpowiadał Fijut.
— Jeżeli będzie jakiś interesujący i ważny meldunek, oproszę przyjechać do dowództwa. Wiadomość o 

broni pancernej pod Chorzelami była naturalnie ważnym meldunkiem.

— Do Łomży — rozkazał kapitan sadowiąc się w terenowym fiaciku.
Samodzielną Grupą Operacyjną  „Narew” dowodził generał brygady Czesław Młot-Fijałkowski, który 

wraz ze swym sztabem znajdował się w koszarach piechoty położonych przy szosie do Ostrołęki.

Łazik zatrzymał się przed wjazdową bramą. Zanim kapitan Fijut zdążył się wytłumaczyć, do kogo się 

udaje, ukazał się kapitan Szubert.

— I cóż tam rozpoznaliście, panie kapitanie? — zapytał bez wstępów.
— Czołgi pod Chorzelami...
Kapitan Szubert, absolwent Wyższej Szkoły Lotniczej, pojął wagę tego meldunku stwierdzając, że na 

pewno trzeba będzie się udać bezpośrednio do generała, dowódcy Grupy. Tak się też stało. Wraz z szefem 

background image

sztabu dowództwa lotnictwa majorem pilotem Żarskim zameldowali się u generała Fijałkowskiego.

Dowodzenie samodzielnym związkiem operacyjnym nie było łatwe. Pas działania Grupy był bardzo 

długi, od Chorzel do styku granicy z Niemcami i Litwą. SGO „Narew” dysponowała jedną dywizją czynną, 
jedną rezerwową, dwoma brygadami kawalerii. Wprawdzie na razie na prawie całym pasie panował spokój, 
ale jeżeli Niemcy uderzą gdzieś większymi siłami, to co będzie wtedy? Niespodziewane pojawienie się 
czołgów pod Chorzelami było zapowiedzią jakiejś większej akcji. Wprawdzie szły one od Różanu leżącego 
poza pasem działania Grupy, ale był to kierunek wprowadzający na tyły wojsk generała Fijałkowskiego.

-— Czy na pewno były to czołgi? — zapytał generał po wysłuchaniu meldunku.
— Na pewno, panie generale, Ryzykując zastrzelenie samolot przeleciał szosę na wysokości zaledwie 

stu metrów. Długości kolumny nie był w stanie już rozpoznać.

Generał zamyślił się posępnie
-— Musimy zawiadomić natychmiast dowódco armii „Modlin” — polecił szefowi sztabu Grupy.
— A my, panie generale, zawiadomimy naczelnego dowódcę lotnictwa, prosząc o interwencje brygady 

bombowej — wtrącił major Żarski.

Generał, na wspomnienie brygady bombowej jakby się nieco skrzywił.
— Czy wczoraj rozpoznane lotnisko pod Szczytnem zostało zbombardowane?
— Nie wiem, panie generale.
— Możecie prosić o interwencję. Czy odniesie to skutek, wątpię. Dziękuję panom.

*

Poranek 2 września w rejonie Zdunowa był mglisty. Gęsta, niska mgła ograniczała widoczność do 

kilkudziesięciu   metrów   uniemożliwiając   starty   i   lądowania.   Mobilizacja   posterunków   i   stacji 
meteorologicznych przewidziana była podobnie jak wszystkich służb lotniczych w mobilizacji powszechnej. 
W drugim dniu wojny nie było jeszcze komunikatów, nikt też nie potrafił wyjaśnić, czy taka pogoda panuje 
na całym obszarze operacyjnym armii. Czekano więc.

Poprzedniego   dnia   na   wieczornej   odprawie   kapitan   Chrzanowski   zaznajomił   personel   latający   z 

położeniem na froncie, z zadaniami armii, lotnictwa armijnego i 41 eskadry rozpoznawczej. Na pierwsze 
bojowe   zadanie   wyznaczona   została   załoga   w   składzie:   porucznik   obserwator   Czesław   Malinowski, 
podporucznik pilot Bolesław Kuzian i starszy szeregowiec strzelec samolotowy Rybacki. Eskadra posiadała 
spore   nadwyżki  personelu  latającego  (15  pilotów;  16  obserwatorów   i  11  strzelców   samolotowych).   Ich 
doświadczenie i poziom wyszkolenia przedstawiały się różnie. Najmniejszy staż posiadali podchorążowie 
(mianowani niebawem do stopnia podporucznika), absolwenci Szkoły Podchorążych Lotnictwa, skierowani 
zaledwie kilka miesięcy temu do pułków. Wśród obserwatorów, mających przecież do spełnienia bardzo 
istotną rolę w załodze samolotu rozpoznawczego, było tylko trzech legitymujących się ponad dwuletnim 
stażem w eskadrze. Do nich należał porucznik Czesław Malinowski. Miał on za sobą jeden lot z sierpnia, 
który   można   by   było   nazwać   bojowym.   Poleciał   wówczas   z   kapitanem   Kołodziejkiem   na   rozpoznanie 
lotnisk niemieckich na terenie Prus Wschodnich. Lot ten odbył się na specjalny rozkaz inspektora armii w 
Toruniu   generała   Bortnowskiego.   Rozpoznawszy   wzrokowo   i   fotograficznie   lotniska   pod   Olsztynem, 
Malborkiem i Elblągiem przez wąską kichę polskiego Pomorza szczęśliwie wrócili do Torunia. Lot nad 
Prusami   Wschodnimi   nie   był   więc   dla   Malinowskiego   nowością.   Podporucznik   pilot   Kuzian   Szkołę 
Podchorążych   Lotnictwa   ukończył   w   roku  1937.   W   pułku  miał   opinię   bardzo  dobrą,   uważano,   że   jest 
typowym pilotem bombowym. Potwierdziło się to całkowicie później w Anglii, gdzie dowodził dywizjonem 
bombowym. Latał dużo w 1943, niestety, nie wrócił już z kolejnej wyprawy nad III Rzeszę.

O   świcie   mechanicy  podgrzali   silniki  Karasi,   uzupełnili   paliwo.   Kapitan  Chrzanowski  pojechał  do 

Modlina, na lotnisku zastępował go kapitan Kołodziejek, oficjalnie pełniący funkcję oficera taktycznego 
eskadry.

— Czesiek — zaproponował Malinowskiemu — weź ze sobą kilka lekkich bomb. Mogą ci się przydać.
—- A po co i tak nam nie wolno bombardować terenów niemieckich!
— Nie w tym jednak rzecz. Nie chodzi tu o bombardowanie w ścisłym tego słowa znaczeniu.  Musisz 

się liczyć z tym, że Niemcy będą stosowali maskowanie. Gdy zobaczysz na przykład podejrzany lasek, rzuć 
kilka bombek.

— Masz rację — zgodził się Malinowski. Eskadra dysponowała dwoma rodzajami bomb (o ciężarze 50 

i   12,5   kg).   Na   polecenie   Kołodziejka   do  Karasia  Malinowskiego   podwieszono   szesnaście   bomb   12,5-
kilogramowych, razem 200 kg. Niewiele.

O godzinie ósmej mgła zaczęła ustępować. Tu i ówdzie ukazało się słońce. O dziewiątej można już było 

background image

startować. Załoga zajęła miejsca w kabinie, Mechanicy usunęli gałęzie udające maskowanie. Pilot zapuścił 
silnik i powoli wykołował na pole wzlotów. Nikogo w powietrzu nie było. Kołodziejek podniósł rękę w górę, 
co oznaczało „powodzenia” oraz „możecie startować”. Pole wzlotów było spore, ale nieco podmokłe. Dzięki 
temu w czasie rozbiegu nie powstawały tumany kurzu zdradzające lotnisko, ale za to wydłużał się start, 
pomimo iż Karaś był obciążony zaledwie dwustoma kilogramami bomb. Kuzian po oderwaniu się od ziemi 
ciągnął   powoli   w   górę   biorąc   kurs   na   Chorzele,   od   tej   miejscowości   miał   bowiem   przeprowadzać 
rozpoznanie przedpola armii. Z wysokości tysiąca metrów świetnie rysowały się pozycje obronne 20 DP i 
Mazowieckiej   Brygady   Kawalerii.   Osnute   były   dymami   pożarów   i   wybuchow   pocisków   artyleryjskich, 
toczył się tam krwawy, zacięty bój. Walczono o każdy metr terenu. Umocnione pozycje pod Mławą nie były 
ostatecznym, miejscem oporu armii „Modlin”. W razie niepowodzenia miała się ona wycofać na linię Bugo-
Narwi. Zadaniem armii jednak w pierwszej fazie było się bronić na mławskiej pozycji.

Kilka minut po dziesiątej Karaś Malinowskiego znalazł się w rejonie Chorzel. Na szosie wiodącej do 

Przasnysza obserwator rozpoznał kolumnę kawalerii. Krótki zapis w bloku meldunkowym i ukazuje się 
następna   długa   kolumna   piechoty   z   artylerią.   Kuzian   prowadził   samolot   idealnie   po   nakazanym   kursie 
trzymając wysokość tysiąca metrów. Strzelec samolotowy obrócony tyłem do kierunku lotu wpatrywał się w 
niebo. Wiedział, że skoro pojawi się nieprzyjacielski myśliwiec, to będzie usiłował zaatakować ich właśnie z 
tego   kierunku.   Jeżeli   nie   dadzą   się   zaskoczyć,   będą   mieli   szansę   na   skuteczną   obronę.   Dolatywali   do 
Wielbarka. Jak dotąd, nikt do nich nie strzelał, nikt nie pojawia się w powietrzu. Skręcili na zachód w 
kierunku Nidzicy.

— Walniemy bomby na stację — zaproponował Kuzian obracając się. do obserwatora.
— Dobrze — zgodził się Malinowski.
Na moment przerwał obserwację terenu. Pochylił się i odbezpieczył bomby. Następnie nastawił na 

celowniku   dwie   salwy   po   osiem   bomb   w   odstępie   pięciu   sekund.   Dolatywali   do   przedmieść   Nidzicy. 
Obserwator przywarł do celownika naprowadzając samolot na cel. Korzystając z ciszy niemieckiej OPL w 
ostatniej chwili zdecydował się zmienić kurs bojowy i nadlecieć z północy. Zasygnalizował ten zamiar 
pilotowi  czerwonym światełkiem. Kuzian zrozumiał. Wykonał zakręt w prawo, a  potem zawrócił o sto 
osiemdziesiąci   stopni.   Lecąc   nad   torem   zbliżał   się   do   rozbudowanej   stacji   kolejowej;   Tu   obserwator 
zdecydował się na zwolnienie bomb Nacisnął spust. Pierwszą salwa poszła w dół, druga pięć sekund później. 
Dopiero teraz odezwała się niemiecka   artyleria przeciwlotnicza. Do tej pory artyterzyści nieprzyjacielscy 
prawdopodobnie uważali, że ten krążący nad miastem samolot należy do Luftwaffe.

Kuzian zobaczywszy smugi obramowujące jego samolot oddał drążek i przeszedł do lotu nurkującego. 

Na torach i pomiędzy nimi rozrywały się polskie bombki. Pilot  Karasia  wyprowadził z nurkowania nad 
samą ziemią. Lotem koszącym polecieli wzdłuż szosy na Mławę. Miasto minęli od wschodu. O godzinie 
jedenastej dwadzieścia siedem wylądowali w Zdunowie.

— Bierz samochód i ganiaj do Modlina — rozkazał Kołodziejek. — tam już na ciebie czekają.
Szosa na Modlin była zapchana. W kierunku frontu podążały jednostki 8 DP kończącej mobilizację w 

rejonie Modlina. Natomiast w stronę Warszawy kierowały się wozy uciekinierów i pojazdy ewakuacyjne 
przeróżnych urzędów oraz instytucji. Kierowca trąbiąc przemykał pomiędzy nimi nie szczędząc wyzwisk. 
Około godziny jedenastej stanęli przed bramą wjazdową do twierdzy. Potem nastąpiło tłumaczenie: do kogo 
i po co tu przyjechali, i dopiero po dwunastej Malinowski stanął przed obliczem dowódcy lotnictwa armii. 
Pułkownik Prauss uważnie przeczytał meldunek, zadał kilka pytań i wyszedł na parę minut.

— Generał prosi nas do siebie — oznajmił po powrocie.
Armią  „Modlin”   dowodził   generał   brygady   Emil   Przedrzymirski-Krukowicz,   z   wyszkolenia 

artylerzysta. Dowódca  armii  przyjął lotników w  towarzystwie pułkownika  dyplomowanego Grodzkiego, 
szefa sztabu. Generał uważnie przeczytał meldunek porucznika Malinowskiego i zadał kilka pytań.

— Widzę, że pod Chorzelami odkrył pan dwa balony niemieckie.
— Tak jest, panie generale. Napełnione, ale na biwaku.
— Chyba były to balony obserwacyjne? — wtrącił szef sztabu.
— Na pewno, panie pułkowniku  — powiedział pułkownik Prauss  —  któż by tu wystawiał zapory z 

balonów.

— Czyżby Niemcy uważali, że walki pod Mławą będą miały charakter wojny pozycyjnej i zastosowali 

ten relikt przeszłości z okresu poprzedniej wojny? — zadał pytanie dowódca armii.

— Możliwe, panie generale. My też posiadamy kompanię balonów obserwacyjnych.
— Wiem. Gdzie się ona obecnie znajduje?
— W miejscowości Cybuliee na lewym brzegu Wisły — wyjaśnił pułkownik Prauss.
— Pułkowniku, zaktywizujcie ją. Może się nam przydać, skoro Niemcy posiadający silne lotnictwo nie 

gardzą balonami.

background image

—   A   czy   pan,   poruczniku,   ma   jeszcze   coś   więcej   do   wyjaśnienia?  —   zwrócił   się   generał   do 

Malinowskiego.

Malinowski miał wielką chęć pochwalić się przed generałem bombardowaniem stacji w Nidzicy W 

ostatniej chwili ugryzł się jednak w język. Nie wiedział, jak dowódca armii mógłby zareagować. Bądź co 
bądź było to naruszenie dyscypliny, w dodatku w czasie wojny.

— Nie, nie mam nic — odpowiedział po chwili.
— Wobec tego dziękuję panom.

*

Poranne rozpoznanie przeprowadzone przez 41 eskadrę potwierdziło wyniki rozpoznania naziemnego. 

Niemcy przesunęli główny kierunek uderzenia z Mławy na prawe skrzydło. Należało się liczyć z tym, że 
celem ich manewru jest obejście rejonu umocnień pod Mławą.

Przeprowadzone w godzinach południowych rozpoznania przez załogi: podporucznik obserwator B. 

Strejmik, kapral pilot J. Janicki, kapral strzelec samolotowy B. Jankowski, podporucznik obserwator T. 
Tuszyński,   kapitan   pilot   M.   Leszkiewicz,   starszy   szeregowy   strzelec   samolotowy   Z.   Komorski,   znów 
potwierdziły te przypuszczenia. Oba  Karasie  zostały silnie postrzelone przez niemiecką OPL. 2 pluton 53 
eskadry obserwacyjnej, który tak dzielnie spisywał się w dniu poprzednim, wykonał trzy loty rozpoznawcze 
ograniczające się do krótkich wypadów za linię frontu. I te loty potwierdziły koncentrację znacznych sił 
niemieckich na prawym skrzydle armii. 1 pluton 53 eskadry wykonał dwa loty rozpoznawcze na korzyść 
Nowogródzkiej Brygady Kawalerii. W jednym z lotów załoga: porucznik obserwator Nowak i plutonowy 
pilot Gryc, zapuściła się aż po Iławę. Nigdzie nie stwierdzono obecności niemieckich wojsk.

Podobnie przedstawiała się sytuacja na prawym skrzydle SGO  „Narew”. Rozpoznana broń pancerna 

pod Chorzelami zniknęła w terenie. W sztabie Grupy przypuszczano, że był to oddział rozpoznawczy, który 
po wykonaniu zadania wycofał się na północ. Ani 151, ani 152 eskadry myśliwskie tego dnia nie odniosły 
żadnych  sukcesów   w  powietrzu.  151  eskadra  wykonała   dwa   loty  rozpoznawcze,  nie  mające   większego 
znaczenia.   Natomiast   152   eskadra   leczyła   rany   poniesione   1   września,   tego   dnia   straciła   bowiem   1 
zestrzelony samolot, 4 były postrzelane i niezdolne do lotów, 4 postrzelane, ale nadające się do lotów. Dzięki 
wysiłkowi   i   pracy   mechaników   pod   dowództwem   ich   szefa   starszego   sierżanta   Władysława   Domagały 
wieczorem 2 września eskadra dysponowała siedmioma sprawnymi „jedenastkami”.

W osłonie przemarszu 8 DP

Ze względu na wymuszony odwrót Mazowieckiej Brygady Kawalerii pomiędzy tą jednostką a 20 DP 

powstała groźna luka. Dowódca armii wieczorem 2 września postanowił przesunąć w rejon Ciechanowa 
odwodową   8   DP.   152   eskadra   myśliwska   otrzymała   zadanie   osłony   z   powietrza   przemarszu   dywizji 
pomiędzy   godziną   piątą   a   ósmą   trzydzieści  —  zadanie   zupełnie   niewykonalne   dla   siedmiosamolotowej 
eskadry. Dowódca postanowił pięć samolotów trzymać w alarmie na lotnisku, a nakazany rejon patrolować 
zaczepnie dwusamolotowym kluczem zmieniającym się co godzina. W wypadku pojawienia się większej 
liczby niemieckich maszyn dowódca klucza miał przez radio alarmować stojące na lotnisku  „jedenastki”. 
Była to naturalnie iluzja osłony, która poza tym, że podnosiła na duchu piechurów, nie była w stanie nic 
innego dać.

W skład pierwszego klucza wyznaczeni zostali: podporucznik pilot Mieczysław Waszkiewicz, kapral 

pilot   Stanisław   Brzeski.   Zanim   klucz   wystartował   na   kierunku   Przasnysz,   ukazał   się   niemiecki   balon 
obserwacyjny. Nie był to zbyt groźny środek rozpoznawczy, przy bowiem mało przejrzystym powietrzu, a 
takie  z zasady występuje nad naszym obszarem, obserwator może prowadzić  skuteczne rozpoznanie na 
odległość kilku kilometrów. Jednakże widok balonu deprymuje żołnierzy, którym się wydaje, że ich każdy 
ruch jest obserwowany przez argusowe oko.

— Patrolowanie zacznijcie od zestrzelenia go — polecił kapitan Łazoryk.
— Atakować z góry czy z dołu? — zapytał podporucznik Waszkiewicz.
— Balon  nie  jest  uzbrojony.  Ale  należy się liczyć z silną GPL naziemną. Proponuję, żebyście do 

balonu zbliżyli się lotem koszącym. Potem jeden z was wyrwie świecą i zaatakuje go z dołu, a drugi w tym 
czasie ostrzela naziemną OPL.

— Dobrze, panie kapitanie. Ja zaopiekuję się OPL, a ty Waszkiewicz — zwrócił się do Brzeskiego — 

zestrzelisz w tym czasie tę kichę.

background image

Wystartowali. Nie nabierając wysokości pędzili lotem koszącym w stronę dyndającego na siedmiuset 

metrach   balonu   obserwacyjnego,   który   zbliżał   się   w   błyskawicznym   tempie.   Już   go   dzieliła   odległość 
tysiąca... pięciuset metrów. Brzeski zdecydował się na atak. Dał pełny gaz i ściągnął na brzuch drążek 
sterowy. Samolot prysnął w górę wyjąc silnikiem na pełnej mocy. Kilka sekund i w celowniku ukazało się 
cielsko balonu z czarnymi krzyżami na bokach. Brzeski oddał dwie krótkie serie z obu kaemów. Eksplozja, 
czarny dym i resztki balonu poleciały na ziemię. Pilot wykonał zakręt w lewo. Nie widział nawet, czy z 
kosza balonu wyskoczyli obserwatorzy. W tym czasie Waszkiewicz ostrzelał stanowisko przeciwlotniczego 
karabinu, oddalił się lotem koszącym i poszedł w górę. Dołączył do Brzeskiego, kiwając głową na znak, że 
wszystko   odbyło   się   prawidłowo.   Klucz  „jedenastek”   wszedł   na   wysokość   dwóch   tysięcy,   patrolując 
nakazany rejon. O godzinie szóstej nadleciał następny klucz. „Jedenastki” Waszkiewicza wróciły na lotnisko. 
O godzinie siódmej znów nastąpiła zmiana: podporucznik pilot Jan Bury-Burzymski, kapral pilot Marian 
Bełc.   Przez   pierwsze   dwie   godziny   Niemcy   w   powietrzu   nie   pokazywali   się.   Nikt   nie   przeszkadzał 
żołnierzom 8 DP  w marszu  do  rejonu Ciechanowa. Nie  wynikało z  tego  oczywiście,  że  tak będzie  do 
godziny ósmej trzydzieści. Około godziny ósmej  „jedenastki” wykonały zakręt na północny-wschód, obaj 
piloci prawie jednocześnie zauważyli nadlatującą z północy grupę samolotów — około dziesięciu, a może 
dwunastu.   Były   to   niemieckie   bombowce.   Znajdowały   się   trochę   wyżej   niż   polskie   maszyny.   Bury-
Burzymski podjął decyzję natychmiast — wejść na większą wysokość, wykonać krąg i zaatakować je z tyłu, 
z góry. Od razu przekazał na lotnisko wiadomość o pojawieniu się wrogich samolotów. Jeszcze nie skończył 
meldunku, gdy zobaczył wyżej, w sporej odległości, eskortę w postaci trzech  Messerschmittów Me-109
Polacy zorientowali się, iż sytuacja jest inna niż sobie wyobrażali. Zanim zaatakują bombowce, będą musieli 
stoczyć walkę z osłoną. Gdyby były przynajmniej cztery „jedenastki”, to dwie usiłowałyby związać w walce 
myśliwce, a dwie atakowałyby bombowce  — marzyli. A tak nie pozostało nic innego, jak walczyć tylko 
dwiema „jedenastkami” z trójką groźnych myśliwców. Na rychłe pojawienie się pary ze Szpondowa nie było 
co liczyć. Piloci bombowców prawdopodobnie poinformowali myśliwców o pojawieniu się  „jedenastek”, 
bowiem trójka Messerschmittów groźnie sunęła na parę Polaków. W ciągu kilku sekund doszło do spotkania. 
Messerschmitty  zaatakowały Polaków czołowo. Wskutek ogromnej prędkości żadna ze stron nie zdążyła 
nawet   otworzyć   ognia   i   samoloty   rozsypały   się   po   niebie.   Polacy   błyskawicznie   rozszyfrowali   zamiar 
przeciwnika. Dwa  „messery” usiłowały wejść na ogony  „jedenastkom”, by - roznieść je ogniem swych 
kaemów i   działek,  trzeci  natomiast  krążył  w  pobliżu,  stanowiąc  niejako odwód walczącej  pary.  Polacy 
gwałtownymi unikami utrudnili Niemcom atak z tyłu. Trwało to jakiś czas, ale ta defensywna taktyka nie 
mogła im dać jednakże zwycięstwa.

Polscy   lotnicy   nie   rezygnowali   jednak,   czyhali   na   każdy   błąd   przeciwnika,   by   posłać   na   ziemię 

przynajmniej jedną ich maszynę. Walka w pionie toczyła się od wysokości tysiąca do dwóch tysięcy metrów, 
powietrze przeszywały szare i błyszczące smugi, jazgot karabinów maszynowych i gdakanie działek. Jeden z 
Messerschmittów dostał się na ogon samolotu Bury-Burzymskiego. Zanim jednakże zdążył nacisnąć spusty, 
„jedenastka” wykonała gwałtowny unik. Rozpędzony Niemiec przemknął nad polskim samolotem i prawie 
pionową świecą wyskoczył w górę. Niemiecki pilot popełnił przy tym poważny błąd. Przeciągnął świecę i 
Messerschmitt  zawisł  na  moment w  powietrzu. Prawdopodobnie  runąłby  w dół, gdyby nie  obecność  w 
pobliżu Bełca. Polak błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Z zakrętu oddał długą serię prosto w środek 
kabiny wiszącego pionowo w powietrzu wroga. Buchnął dym. Niemiecka maszyna przewróciła się przez 
skrzydło   i   niekontrolowanym   korkociągiem   powędrowała   na   mazowiecką   ziemię.   Belc   nie   mógł   się 
przyjrzec swej ofierze, musiał bowiem opędzać się przed trzecim myśliwcem stanowiącym odwód. Szanse 
Polaków zwiększyły się. Dwie  „jedenastki”  miały przeciwko sobie dwóch Niemców. Można  było teraz 
zaatakować, licząc na  kolejny sukces. Naraz, zdumieni, zobaczyli, jak  Messerschmitty  na pełnym gazie 
odlatują na południe zostawiając Polaków. Prawdopodobnie przypomniano im, że ich zasadniczym zadaniem 
jest   osłona   bombowców,   a   nie   uganianie   się   za  „jedenastkami”.   Pogonili   więc   w   ich   kierunku  — 
południowym kursem na Warszawę i Modlin.

Obaj Polacy polecieli w stronę Szpondowa. Po drodze spotkali lecący naprzeciw klucz  „jedenastek”. 

Był   już   niepotrzebny.   Po   przylocie   na   lotnisko   Bełc   wykonał   beczkę.   Tak   w   czasie   pierwszej   wojny 
światowej myśliwcy oznajmiali powietrzne zwycięstwo.

Co się dzieje za pruską granicą?

Od wczesnych godzin porannych na przedpolu armii  „Modlin” i SGO „Narew” lotnictwo rozpoznało 

liczne   oddziały   pancerno-motorowe.   Pierwszy   lot   13   eskadry   w   rejon   Chorzel   zakończył   się 
niepowodzeniem.  Załoga   w  składzie:  kapitan  obserwator   Misiewicz   i   podporucznik  pilot  Morawski   nie 

background image

wróciła z zadania. Samolot został zestrzelony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą w rejonie Chorzel. 
Załoga  zginęła.  Zadanie   to  powtórzyła  załoga:  porucznik  obserwator  Taraszewski,  starszy sierżant  pilot 
Podwysocki. Obserwator rozpoznał kolumnę pancerną posuwającą się po szosie Chorzele—Drążdżewo. To 
już  nie  był  oddział   rozpoznawczy,  aczkolwiek długości  kolumny nie  udało  się   określić,  Czapla  została 
bowiem przepędzona przez dwa Messerschmitty patrolujące ten obszar.

Czterdziesta pierwsza eskadra rozpoznawcza wykonała tego dnia pięć lotów w czasie od godziny piątej 

trzynaście   do   siedemnastej   pięćdziesiąt   jeden   stwierdzając   na   prawym   skrzydle   armii   liczne   oddziały 
motorowo-pancerne   o   różnej   liczebności.   Czołgi   z   czarnymi   krzyżami   rozpoznano   pod   Krzynowłogą, 
Gruduskiem, Rzęgnowem i Przasnyszem. 53 eskadra obserwacyjna otrzymała zadanie wykonania po dwa 
loty na korzyść 20 i 8 DP oraz Mazowieckiej BK. Obserwatorzy mieli obowiązek przekazywać bezpośrednio 
dowódcom dywizji i BK meldunki o stwierdzonej broni pancernej. Ze względu na mniejsze zagrożenie na 
skrzydle   zachodnim   dowódca   lotnictwa   polecił   ściągnąć   na   lotnisko   eskadry   pluton   przydzielony   do 
Nowogródzkiej BK, zostawiając przy brygadzie jeden samolot z załogą. Eskadra w dniu 3 września straciła 
od ognia własnej OPL dwa samoloty.

Dowódca  armii  „Modlin” widząc  zagrożenie tyłów  umocnionej pozycji pod Mławą  zwrócił  się  do 

naczelnego wodza z propozycją wycofania 20 DP na południe w rejon Opinogóry. Zgoda nadeszła dopiero 
wieczorem, co jak się okazało później przyniosło fatalne skutki.

*

Ruch niemieckiej broni pancernej w kierunku Różanu wywołał poważne zaniepokojenie dowódcy SGO 

„Narew”. Jeszcze tego dnia zdecydował się na przegrupowanie swych wojsk. 18 DP miała się ześrodkować 
w obszarze na południe od Ostrołęki, 33 DP w rejonie lasów Troszyn, a pułk piechoty z 41 DP, będącej w 
odwodzie   naczelnego   wodza,   obsadził   przyczółek   mostowy   pod   Różanem.   Cisza   panująca   na   prawym 
skrzydle   Grupy   niepokoiła   generała   Fijałkowskiego   i   jego   sztab.   Wydawało   im   się   to   niemożliwe,   by 
niemieckie   dowództwo   nie   usiłowało   wykorzystać   wschodnich   obszarów   Prus   dla   obejścia   otwartego 
skrzydła polskiego ugrupowania. Rano 3 września dowódca 51 eskadry rozpoznawczej został wezwany do 
dowódcy lotnictwa w Śniadowie.

— Generałowi Fijałkowskiemu bardzo zależy na wyjaśnieniu, jakie siły niemieckie znajdują się przed 

prawym skrzydłem Grupy — zagaił szef lotniczego sztabu major pilot Żarski. Szczegóły wyjaśnił na mapie. 
— Niemcy na pruskim pograniczu wybudowali silnie umocnioną linię obrony. Jej przebieg jest nam znany 
dość dokładnie. Co się jednak kryje za umocnieniami, nie wiadomo. Wypady piechoty i kawalerii nie są w 
stanie nawet nadgryźć niemieckich umocnień. Co się tam dzieje, musi rozpoznać lotnictwo — mówił dalej 
major — generał za główny kierunek uważa Białą Piską—Orzysz i Giżycko. Tam coś może być. Na samej 
bowiem granicy, jak to wiemy od jeńców, znajdują się dywizje Landwehry nie nadające się do działań 
zaczepnych.

Kapitan Hrapkiewicz jak urzeczony przyglądał się mapie. Jeziora i jeziora, dziesiątki, setki jezior i lasy. 

Wszędzie lasy. Tam wszystko może się kryć.

— Jak pan, kapitanie, zamierza wykonać zadanie?
— Wyślę dwa Karasie, jeden rozpozna na szerokim i płytkim pasie, drugi zapuści się aż pod Giżycko.
— Dobrze. Akceptuję pańską propozycję. Sprawa nie jest alarmowa, ale do południa chciałbym mieć 

wyniki rozpoznania.

— Tak jest, panie majorze.
Po powrocie na lotnisko kapitan Hrapkiewicz wyznaczył do wykonania zadania dwie załogi. Główny 

ciężar   spoczywał   na   załodze   rozpoznającej   rejon   Giżycka.   W   tym   czasie,   gdy   mechanicy   szykowali 
samoloty, obserwator zapoznał się z terenem, który był wyjątkowo trudny. Dotychczas niemieccy myśliwcy 
nie   pokazali   się,   ale   należało   się   tego   spodziewać.   Skoro   zakładano,   że   Niemcy   coś   tam   knują,   to 
niewątpliwie   będą   koncentrację   osłaniali.   Głębokość   pięćdziesięciu   kilometrów   dla   samotnego,   słabo 
uzbrojonego i powolnego Karasia była spora. Mechanicy sprawnie przygotowali samolot do lotu, załadowali 
amunicję i można było startować, ale na przeszkodzie stanęły niemieckie bombowce sunące na wysokim 
pułapie   w   stronę   Białegostoku.   Odczekano   pół   godziny,   ale   znów   się   pojawiły   bombowce,   tym   razem 
wracające do Prus. Gdy się nareszcie uspokoiło,  Karaś  ruszył na start. Nie obciążony bombami samolot 
szybko piął się w górę. Na wysokości tysiąca pięciuset metrów pilot przerwał wznoszenie i zredukował gaz. 
Po dwudziestu minutach lotu na ziemi ukazały się potężne leśne kompleksy Puszczy Piskiej rozciągającej się 
już na terenie Prus Wschodnich. Tu należało się liczyć z możliwością spotkania myśliwców oraz z ogniem 
artylerii przeciwlotniczej. Obserwator wpatrywał się w lesisty teren. Ale tam nic podejrzanego nie widzieli, 

background image

Niemcy   bowiem   swoje   umocnienia   starannie   maskowali.   Odezwała   się   artyleria   przeciwlotnicza.   Pilot 
wykonał kilka uników i bez trudu wydostał się z tego anemicznego ognia. Po chwili przekonał się, że było to 
tylko preludium. W lewo od trasy lotu rozciągała się olbrzymia tafla jeziora Śniardwy okolona wianuszkiem 
mniejszych i większych zbiorników wodnych. W pobliżu jeziora znajdowało się spore miasto Orzysz z 
węzłem drogowo-kolejowym. Tam już mogło się coś dziać. Obserwator spojrzał w tamtym kierunku i w tym 
momencie odezwała się artyleria przeciwlotnicza. To już była uwertura. Pilot bez chwili namysłu oddał 
drążek sterowy i postawił Karasia „na uszy”. Obserwatora rzuciło na podłogę kabiny, a strzelec nagle ujrzał 
nad sobą błękitne niebo. Smugi i pociski  zostały za samolotem. Pilot przerwał nurkowanie. Chwila ciszy i 
znów zagrała artyleria. Postanowili miasto oblecieć od wschodu. Ta sama historia. Na trasie stanęła gęsta, 
wypiętrzona zapora ogniowa. Na skrzydłach Karasia pojawiły się groźne przestrzeliny. Lada moment mogli 
pojawić się myśliwcy.

— Nie przelecimy przez zaporę — zawołał pilot.
— Zawracamy na lotnisko — zdecydował obserwator.
Skręcili   na   wschód.   Minęli   bokiem   Ełk   i   pod   Prostkami   przelecieli   granicę.   Potem  Karaś  powoli 

wytracając   wysokość   leciał   spokojnie   w   kierunku   lotniska.   Drugi   samolot   startujący   nieco   później   nic 
ciekawego nie wykrył.

Meldunek   o   silnej,   wiele   mówiącej   OPL   w   rejonie   Orzysza,   przekazany   został   do   Naczelnego 

Dowództwa Lotnictwa. Nikt jednakże nie zwrócił na niego uwagi. Nie stwierdziwszy na prawym skrzydle 
bezpośredniego   zagrożenia,   dowódca   Grupy   postanowił   ściągnąć   Suwalską   BK   z   rejonu   Zambrowa,   a 
dowódca lotnictwa rozkazał, by 2 pluton 13 eskadry obserwacyjnej przeleciał spod Suwałk na lotnisko w 
miejscowości   Wierzbowo.   W   czasie   przelotu   trzy  Czaple  zostały   znienacka   zaatakowane   przez   dwa 
Messerschmitty. W rezultacie tego ataku zginęli: dowódca plutonu kapitan obserwator Łaźniewski: i jego 
pilot   podporucznik   Chojnacki.   Pozostałe   dwie  Czaple  przeszły   do   lotu   koszącego   i   ogniem   kaemów 
wybroniły się. Eskadra tego dnia straciła w powietrzu dwie załogi i dwa samoloty.

Wiadomość o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Anglię i Francję jeszcze tego dnia dotarła na 

wszystkie   lotniska   lotnictwa   armii  „Modlin”   i     SGO   „Narew”,   wywołała   entuzjazm   i   przedwczesny 
optymizm. Na ogół sądzono, że jest to jednoznaczne z rozpoczęciem francuskiej ofensywy odciążającej i 
silnymi   działaniami   lotnictwa   brytyjsko-francuskiego,   ogólnie   uważanego   za   znacznie   silniejsze   od 
niemieckiego.

Niefortunne bombardowanie

W nocy z trzeciego na czwartego września zaszły na obszarze operacyjnym armii „Modlin” wypadki o 

zasadniczym dla bitwy pod Mławą znaczeniu. Około północy podszedł z kierunku Przasnysza do Mławy 
niewielki podjazd pancerny. Jego zadanie było typowo dywersyjne. Zanim wdarł się do miasta, nastąpiła 
panika,   bowiem   jego   pojawienie   się   sygnalizowały   liczne   pożary   i   silna   strzelanina.   W   Ciechanowie 
znajdowały się służby 20 DP, między innymi rzeźnia i piekarnia, a ponadto ośrodek łączności armii.

Na  szczęście  znalazł się  tu batalion  saperów, a  na  stacji kolejowej zatrzymał  się  pociąg pancerny. 

Saperzy   wsparci   silnym   ogniem   pociągu   w   ciągu   półgodzinnej   walki   wyrzucili   Niemców   w   kierunku 
Przasnysza. Ale znajdujące się w mieście tabory ogarnęła panika i rzuciły się do bezładnej ucieczki. Plotka o 
pojawieniu się niemieckich czołgów i kawalerii lotem błyskawicy rozeszła się na tyłach armii. Wieści te 
dotarły   do   Modlina.   Na   szczęście   działała   łączność   pomiędzy   dowództwem   armii   i   41   eskadrą 
rozpoznawczą.   Jeszcze   było   ciemno,   gdy   kapitan   Chrzanowski   otrzymał   rozkaz   przeprowadzenia   we 
wczesnych  godzinach   porannych   rozpoznania   w   obszarze   Nidzica—Wielbark—Chorzele—Krzynowłoga. 
Zadanie   to   wykonała   pomiędzy   godziną   piątą   trzydzieści   a   siódmą   załoga   porucznika   obserwatora   B. 
Strejmika (pilot kapral Głydziak, strzelec kapral Tęgorowski). W nakazanym rejonie nie stwierdzono nic 
podejrzanego, OPL bardzo słaba. Myśliwcy nie pojawili się.

Dowódca eskadry udał się natychmiast z meldunkiem do sztabu armii. Na szosie wyminęli szereg 

wozów   taborowych,   podążających   w   stronę   Modlina.   Byli   to   nocni   uciekinierzy   spod   Ciechanowa 
rozprzestrzeniający wieści o  „strasznej klęsce, z której tylko oni wyszli z życiem”. W  sztabie  panował 
również nastrój podniecenia i podenerwowania. Chrzanowski przekazał meldunek pułkownikowi Praussowi. 
Po przeczytaniu mruknął pod nosem:

— Nic istotnego!
— Powinno to uspokoić generała.
—   Wątpię.   Nadeszły   jakieś   nowe,   niezbyt   pomyślne   wieści.   Usiłowałem   przekonać   generała   o 

konieczności przeprowadzenia rozpoznania na bliskim przedpolu armii. Ale jeden ze sztabowców miał inny 

background image

pogląd. Ostatecznie Karaś poleciał na stosunkowo dużą odległość, podczas gdy ciężar walki przesuwa się na 
południe. Pójdę z tym do generała.

Minęło prawie pół godziny, pułkownik Prauss od dowódcy armii wrócił wyraźnie podenerwowany.
— Panie kapitanie! Jest niedobrze. Ośrodek łączności w Ciechanowie meldował o wdarciu się do miasta 

niemieckich czołgów. Potem łączność się urwała, panuje złowroga cisza. Chciałem natychmiast wysłać na 
rozpoznanie samolot z 53 eskadry obserwacyjnej. Niestety, nie posiadamy już łączności z eskadrą.

— Wobec tego my wykonamy rozpoznanie. Karaś może wystartować już za trzydzieści minut.
—   Pańska   eskadra   otrzymała   inne   zadanie.   Dowódca   armii   rozkazał   wszystkimi   rozporządzalnymi 

samolotami   natychmiast   zbombardować   niemiecką   broń   pancerną   pod   Ciechanowem  —   powiedział   z 
naciskiem pułkownik Prauss...

— To znaczy, że natychmiast mamy przeprowadzić rozpoznanie?
— Nie, panie kapitanie. Dowódca armii uważa sytuację za nader krytyczną. Na pocieszenie mogę 

powiedzieć,   że   waszą   wyprawę   będzie   osłaniała   152   eskadra   myśliwska.   Proszę   natychmiast   rozkazać 
kapitanowi   Kołodziejkowi,   by   jak   najszybciej   wyruszył   w   powietrze.   Spotkanie   z   myśliwcami   nad 
Szpondowem.

— Tak jest, panie pułkowniku — skwitował Chrzanowski łącząc się z eskadrą.
— Panie kapitanie Kołodziejek — zaczął służbowo — ile pan ma samolotów, które mogą natychmiast 

wyruszyć?

— Siedem. Ósmy, który powrócił z rozpoznania, nie jest jeszcze całkiem sprawny.
— Proszę natychmiast podwiesić bomby i zbombardować niemieckie czołgi pod Ciechanowem.
— Tak.jest, zrozumiałem! Gdzie się czołgi znajdują, na południe, wschód czy zachód od Ciechanowa?
— Tego nikt nie wie. Musicie je rozpoznać i zbombardować.
— Panie kapitanie, kto z nas robi żarty?
— Nikt. Taki jest rozkaz dowódcy armii. I musimy go wykonać. Wyprawę będzie osłaniała eskadra 

myśliwska. Spotkanie z myśliwcami nad Szpondowem.

— Jeszcze jedno pytanie, ile mamy zabrać bomb?
— Po osiem pięćdziesiątek na Karasia.
—   To   niemożliwe!   Przy   tym   miękkim   i   podmokłym   lotnisku   możemy   wziąć   najwyżej   po   cztery 

pięćdziesiątki.

W   praktyce   okazało   się,   że   kapitan   Kołodziejek   umiejętności   młodych   pilotów   oceniał   zbyt 

optymistycznie, według  własnych umiejętności  nabytych  w trakcie  dziesięcioletniej  służby  w lotnictwie 
morskim i lądowym. Zorientował się, jak jest naprawdę, w chwili startu. Pomimo słabego obciążenia koła 
Karasia kleiły się do powierzchni. Rozbieg przedłużał się w nieskończoność. Pilot usiłował trzymać samolot 
z   lekko   opuszczonym   ogonem.   Gdy  Karaś  nabrał   szybkości,   ściągnął   nieco   drążek   na   siebie.   Był   już 
najwyższy czas. Granica lotniska znajdowała się tuż, tuż. Samolot oderwał się od ziemi i z opuszczonym 
ogonem   nabierał   prędkości,   wyjąć   silnikiem   na   pełnej   mocy.   Pilot   odetchnął.   Wykonał   zakręt   w   lewo 
obserwując startujące maszyny. Drugiemu, trzeciemu i czwartemu powiodło się. Piąty „przesmarował” pole i 
rozłożył   się.   To   samo   szósty.   Nad   Szpondowo   przyleciało   ich   pięć.   Myśliwcy   już   czekali   i   na   widok 
bombowców natychmiast cztery  „jedenastki” ruszyły w powietrze. Myśliwcy ustawili się z tyłu  Karasi
nieco wyżej. Nabrawszy tysiąc metrów wysokości cały zespół skierował się w stronę Ciechanowa, z którego 
rozchodziło się promieniście sześć bitych dróg. Na każdej z nich mogły znajdować się poszukiwane czołgi. 
Do Ciechanowa  dolecieli  szosą   prowadzącą  na   Przasnysz,  ale  tu czołgów  nie   było.  Kołodziejek zaczął 
analizować sytuację.

Jeżeli czołgi chcą wyjść na tyły 20 DP, należy szukać ich na szosie wiodącej do Glinojecka.
Nad miastem, zapełnionym niemieckim wojskiem, wykonali w ogniu artylerii przeciwlotniczej krąg i 

złapali szosę na Glinojeck. Myśliwcy rozluźnili szyk. Wszyscy wpatrywali się w teren. Czotgi ukazały się 
nagle zza niewielkiego lasku. Nie było czasu na wykonanie dokładnych pomiarów i nawet na określenie 
kursu   bojowego.   Nadlecieli   nad   kolumnę.   Jeszcze   podporucznik   Tuszyński   obserwator   Kołodziejka   nie 
zdążył zwolnić bomb, a już strzelała artyleria. Dowódca zespołu nie posiadał żadnych środków łączności i 
mógł liczyć jedynie na  obserwatorów. Istotnie, nie zawiódł się. Natychmiast po serii bomb z samolotu 
dowódcy na ziemię poleciały bomby z pozostałych  Karasi. Niemieccy myśliwcy nie pojawili się. Bomby 
padały daleko na pobocza, tylko kilka znalazło się na jezdni. Myśliwcy odprowadzili Karasie na lotnisko w 
Zdunowie.   Przy   lądowaniu   rozbił   się   trzeci   samolot.   Kapitan   Chrzanowski   tak   napisał   w   swym 
sprawozdaniu:  „Wynik   bombardowania   był   bardzo   nikły.   Gdyby   zezwolono   przed   bombardowaniem 
przeprowadzić rozpoznanie, wynik wyprawy byłby osiągnięty”.

W tym czasie, gdy Karasie 41 eskadry bombardowały czołgi, na północ od Ciechanowa rozegrały się 

tragicznie wypadki. Wskutek późnej decyzji naczelnego wodza 20 DP odwrót rozpoczęła o świcie. Poranek 

background image

4 września zastał ją w otwartym terenie. Jej ruch natychmiast. został rozpoznany przez Niemców i ściągnął 
na siebie silne związki lotnictwa bombowego, atakującego przemęczone wojska przez kilka godzin. Wiele 
oddziałów   zostało   rozproszonych.   Jeszcze   gorzej   było   z   8   DP.   W   czasie   natarcia   na   Mławę   nastąpiło 
skrzydłowe uderzenie silnej broni pancernej. Dywizja, poza 21 pułkiem piechoty, przestała prawie istnieć. W 
ręce nieprzyjaciela wpadła część artylerii i kwatera główna dywizji. Po pierwszej fali panikarzy z nocnej 
akcji na Ciechanów w rejonie lotnisk armijnych pojawiła się druga, znacznie liczniejsza.

— Front już właściwie nie istnieje — meldował oficer sztabu armijnego lotnictwa naczelnemu dowódcy 

lotnictwa — sytuacja ta zmusza do wycofania lotnictwa z przedpola Modlina za Wisłę lub Narew.

Pułkownik Prauss zamierzał przesunąć podległe mu trzy eskadry za Wisłę w godzinach porannych 5 

września. Tymczasem dowódcy, nie mając od południa łączności z dowództwem i wskutek potęgujących się 
wieści o zagrożeniu lotnisk, decydują się nie czekając na rozkazy na zmianę miejsc postoju. Rzut powietrzny 
41 eskadry rozpoznawczej liczący pięć samolotów około godziny osiemnastej przelatuje na lotnisko Okęcie, 
natomiast rzut kołowy skierował się na lotnisko polowe Zielonka koło Rembertowa. 152 eskadra myśliwska 
przesunęła się do Kłoczewa koło Zakroczymia, a 53 eskadra obserwacyjna przeszła na opuszczone przez 
myśliwców   lotnisko   w   Szpondowie.   Eskadry   myśliwska   i   rozpoznawcza   miały   duże   trudności   z 
załadowaniem sprzętu i ludzi na samochody.

Podporucznik techniczny Dyszlewski z 41 eskadry rozwiązał to zadanie w ten sposób, że samochody 

wykonały w nocy kilka nawrotów na trasie Zdunowo—Zielonka. Natomiast oficer techniczny dywizjonu 
myśliwskiego uważając, że lada moment w Szpondowie pojawią się Niemcy, na samochody zabrał tyle 
ludzi, ile się dało, benzynę natomiast polecił wyłać i zostawiając resztę personelu technicznego odjechał do 
Kłoczewa.   Decyzji   wylania   paliwa   przeciwstawił   się   stanowczo   lekarz   dywizjonu   porucznik   dr   Alfred 
Kramer. Z pozostałą częścią rzutu kołowego zamierzał on przenocować w Szpondowie, a rano zorganizować 
jakiś transport.

Odszukać Mazowiecką Brygadę Kawalerii

Przez cały dzień 4 września, dywizje i brygady SGO  „Narew” prowadziły przegrupowanie w myśl 

wytycznych z  poprzedniego dnia, 51 eskadra rozpoznawcza wykonała pod osłoną myśliwców dwa  loty 
rozpoznawcze w rejonie Myszyńca i Chorzel. W pierwszym napotkano niemiecki samolot rozpoznawczy 
typu Do-17. Został on zaatakowany przez myśliwca ze 151 eskadry. W decydującym momencie zacięły się 
karabiny   maszynowe   i   strzelec  Dorniera  zestrzelił   polską  „siódemkę”.   Pilot   wyskoczył,   a   niemiecka 
maszyna przeszła do lotu koszącego i uciekła do Prus Wschodnich. Pod Myszyńcem obserwator stwierdził, 
że sytuacja jest opanowana. Niemcy opuścili Kadzidło. Żadne. większe siły nieprzyjaciela nie posuwały się 
na Myszyniec. Inaczej wyglądała sytuacja w rejonie Chorzel. Przez miasto szosą na Różan ciągnęły liczne 
kolumny zmotoryzowane i pancerne. Obszar Chorzel rozpoznawała również załoga: porucznik obserwator 
W. Pęski i pilot starszy sierżant Madaliński z 13 eskadry obserwacyjnej. Z Wierzbowa wystartowali około 
godziny   jedenastej.   Przedtem   przez   pół   godziny   czekali   na   ziemi   z   zamaskowanym   samolotem,   wokół 
bowiem kręcili się w powietrzu Niemcy, rozpoznający linie kolejowe ze Śniadowa do Łomży i z Ostrołęki 
przez Śniadowo do Białegostoku. Położenie lotniska w niewielkiej odległości od linii kolejowej i stacji 
węzłowej Śniadowo od początku niepokoiło lotników eskadry, tym bardziej że warunki do maskowania były 
bardzo   złe.   Spory   folwark   Wierzbowo   położony   w   znacznej   odległości   od   lasu   zapewniał   dobre 
zakwaterowanie, ale samoloty można było tylko ukryć w sadzie. Mieściły się w nim najwyżej  Czaple  2 
plutonu. Gdy wrócił spod Suwałk 1 pluton, stało się tu ciasno, a tym samym niebezpiecznie.

Ale teraz nie był odpowiedni czas na rozmyślania o tym, przynajmniej  dla załogi porucznika Pęskiego 

lecącej kursem prawie zachodnim w rejon Chorzel. Co się dzieje w sztabie Grupy, wiedziano z meldunków 
51 eskadry, natomiast o wypadkach, które rozegrały się w armii „Modlin”, nie dotarły  żadne wieści. Jeszcze 
poprzedniego dnia urwał się kontakt z Mazowiecką Brygada Kawalerii działającą na prawym skrzydle armii. 
Porucznik Pęski otrzymał zadanie nawiązania łączności z brygadą i zorientowania się w położeniu. W tym 
celu   miał   w   kabinie   podchwytywacz,   meldunki   ciężarkowe   i   kolorowe   rakiety.   Gdyby   zaistniała 
konieczność, otrzymał polecenie lądowania w przygodnym, terenie. Po półgodzinnym locie nie natknąwszy 
się w powietrzu na nieprzyjaciela znaleźli się pod Chorzelami. Tu zostali ostrzelani przez niemiecką artylerię 
przeciwlotniczą. Pilot wykonał kilka uników i bez trudu wydostali się z ognia. Szosą ciągnęli Niemcy. Pęski 
postanowił   lecieć   w   rejon   Krzynowłogi.   Tam   się   znajdowały   pozycje   obronne   Mazowieckiej   Brygady 
Kawalerii.

Ale  czy  jeszcze trzymają  się  tam  dzielni  ułani  i  szwoleżerowie?  Bardzo  wątpliwe, skoro  szosą  na 

Przasnysz szły niemieckie kolumny. Po kilku minutach sprawa wyjaśniła się. W Krzynowłodze obserwator 

background image

zobaczył spalone obejścia, kilka rozbitych schronów, zryte pociskami okopy. W wiosce i na pobliskich 
drogach kręciły się tabory przeciwnika. Polecieli, na południowy zachód nad Rzęgnowo. Ten sam widok, z 
tym jeszcze, że w spalonej wsi biwakowała niemiecka piechota. Wszystko wskazywało, że Mazowiecka 
Brygada   Kawalerii   dokonała   głębokiego   odskoku   na   południe.   Gdzie   się   obecnie   znajduje,   trudno 
powiedzieć.   Jak   ich   szukać   w   rojowisku   niemieckich   wojsk   zalewających   północne   Mazowsze?   Pęski 
zdecydował się wracać do Wierzbowa. W powietrzu panowała cisza. Nie było nikogo obcego. Pilot okrążył 
miejscowość.   W   pobliżu   sadu   wyłożono   białą   literę   T   zapraszającą   do   lądowania.   Starszy   sierżant 
Madaliński zredukował gaz, wykonał ostatni skręt i poszedł do lądowania. Po chwili kołami dotknął ziemi. 
Podkołował pod skraj sadu i  wyłączył silnik. Porucznik Pęski wyskoczył z  kabiny udając się  kierunku 
kapitana Fijuta stojącego obok domku ogrodnika. W tym momencie rozległ się potężny szum silników 
lotniczych. Zanim ktokolwiek się zorientował, nad wioską przemknęła trójka  Heinkli. Ponieważ eskadry 
obserwacyjne nie posiadały środków OPL, nie pozostało nic innego, jak wykonać przepisowe „Lotnik! Kryj 
się”   i   czekać.  Heinkle  przefastrygowały  nad   bronią   pokładową   i   rzuciły   kilka   lekkich   bomb.   Zaledwie 
zniknęły, ukazał się drugi klucz, a potem trzeci. Po odlocie ostatniego Niemca na lotnisku zapanowała cisza. 
Liczono się z powtórnym nalotem. Pierwszy z ziemi wstał kapitan Fijut. Otrzepał mundur z piasku i zawołał:

— Szefie! Ilu jest zabitych i rannych? Co z samolotami?
Wydawało się zgoła nieprawdopodobne, by eskadra nie poniosła strat. A jednak tak było. Nikt nie został 

nawet ranny. Ani jeden samolot nie był uszkodzony.

— Mieliśmy wielkie szczęście — stwierdził porucznik Pęski.
Jeszcze tego popołudnia eskadra przeniosła się na lotnisko Jabłonka Kościelna koło Zambrowa.

Brygada bombowa spieszy z pomocą armii „Modlin”

Od   dnia,   kiedy   na   prawym   skrzydle   armii   „Modlin”   pojawiły   się   czołgi,   generał   Przedrzymirski 

domagał się interwencji lotnictwa bombowego. Jego stanowcze nalegania nie były jednak uwzględniane, 
ponieważ   na   innych   kerunkach   także   operowała   niemiecka   broń   pancerna,   a   za   najbardziej   zagrożony 
uznano kierunek prowadzący przez Częstochowę na Warszawę. Tam też zostały skierowane główne siły 
brygady bombowej liczącej zaledwie 86 samolotów, w tym tylko 36 nowoczesnych Łosi.

Dzień 4 września był dniem największego wysiłku brygady, odniosła ona największe sukcesy, ale i 

poniosła   również   największe   straty.   Po   południu   Naczelne   Dowództwo   Lotnictwa   chcąc   ulżyć   armii 
„Modlin” poleciło, aby VI dywizjon bombowy dokonał bombardowania w obszarze pomiędzy Pułtuskiem a 
Ciechanowem. Dywizjon zajmował lotnisko w miejscowości Ząbków koło Sokołowa Podlaskiego. Ostatnią 
akcję   bombową   eskadry   dywizjonu   przeprowadziły   2   września   siłami   osiemnastu  Karasi  w   rejonie 
Częstochowy, tracąc pięć samolotów. Pozostałe wróciły na lotnisko silnie postrzelone. Trzeciego i czwartego 
września personel naziemny prowadził naprawę sprzętu, co też nastręczało duże trudności ze względu na 
brak technicznego zaplecza. Gdy w godzinach popołudniowych nadszedł rozkaz z Naczelnego Dowództwa 
Lotnictwa,   jednostka   posiadała   osiem   sprawnych   samolotów.   Jeden   z   nich   powrócił   postrzelany   z 
rozpoznania rejonu Częstochowy, a drugi miał przeprowadzić rozpoznanie obszaru Pułtusk—Ciechanów. 
Bliższych bowiem danych o znajdującej się tam broni pancernej NDL nie podało.

Na   bombardowanie   dowódca   dywizjonu   kapitan   Peszke   mógł   więc   wysłać   zaledwie   sześć  Karasi

Rozkaz przeprowadzenia rozpoznania otrzymała załoga: porucznik obserwator Modrzewski, plutonowy pilot 
T. Kulesza i strzelec samolotowy kapral Czech.

Zaledwie obsługa techniczna przystąpiła do zapuszczania silnika, na niebie ukazała się ciągnąca na 

zachód niemiecka wyprawa bombowa. Trzeba było przerwać przygotowania do chwili, aż na horyzoncie 
zniknęły   bombowce   z   czarnymi   krzyżami.   Dochodziła   godzina   siedemnasta   trzydzieści,   gdy  Karaś 
pilotowany przez plutonowego Kuleszę oderwał się od ziemi. Do zachodu słońca pozostawała jedna godzina. 
Pomimo iż obserwator miał przekazywać meldunki do lotniskowej radiostacji otwartym tekstem, czasu było 
mało. Czyniono jednocześnie przygotowania do wyprawy. Przywieziono bomby — po osiem pięćdziesiątek 
na  Karasia.   Wszystkiego   niecałe   dwie   i   pół   tony!   O   osiemnastej   odezwała   się   radiostacja   lotniskowa. 
Porucznik Modrzewski meldował o rozpoznanej w miejscowości Gostkowo niewielkiej zmotoryzowanej 
kolumnie długości kilkuset metrów. Za kilka minut nadszedł następny meldunek. W odstępie około pięciu 
kilometrów   za   pierwszą   kolumną   posuwała   się   następna,   tym   razem   pancerna   długości   ponad   dwóch 
kilometrów. Mogła być nawet dłuższa, jej ogon znajdował się bowiem w Ciechanowie. Posuwała się szosą 
na Pułtusk. Ta mała pierwsza kolumna, to pewnie oddział rozpoznawczy.

Dowódca   dywizjonu   postanowił   nie   czekając   na   dalsze   meldunki   wysłać   w   powietrze   szóstkę 

samolotów. Przygotowania dobiegały końca. Podwieszono ostatnie bomby. I znów na horyzoncie pojawiły 

background image

się hitlerowskie Heinkle. Dopiero o godzinie osiemnastej trzydzieści na start ruszył Karaś z załogą oficera 
taktycznego dywizjonu kapitana Kazimierza Jaklewicza, on to prowadził wyprawę.

Pole wzlotów w Ząbkowie było niewielkie i należało startować pojedynczymi maszynami. Kapitan 

Jaklewicz zamierzał dolecieć do miejscowości Gostkowo na wysokości czterystu metrów kluczami w ciągu, 
po   czym   przejść   na   ciąg   pojedynczymi   samolotami   i   z   wysokości   stu   metrów   zaatakować   rozpoznaną 
kolumnę pancerną, która w tym czasie powinna dochodzić do Gostkowa. Może nie było to zupełnie zgodne z 
regulaminem,   ale   logiczne.   Lot   w   zwartym   szyku   kluczami   zapewniał   względnie   silną   obronę   przed 
myśliwcami, a nagłe pojawienie się polskich bombowców o zmroku na małej wysokości miało być dla 
niemieckich   czołgistów   całkowitym   zaskoczeniem.   Po   uformowaniu   nakazanego   szyku   szóstka  Karasi 
leciała   w   kierunku   ginącej   za   horyzontem   złotej   tarczy   słonecznej.   Pod   Pułtuskiem   przelecieli   nad 
połyskującą wstęgą Narwi, potem ukazała się prosta jak strzelił szosa do Ciechanowa. Kapitan Jaklewicz 
kiwaniem skrzydeł dał znak do zmiany szyku.  Karasie  pozornie bezładnie rozsypały się w powietrzu. Po 
chwili jednakże sprawnie uformowały szyk przechodząc jednocześnie do lotu nurkowego. Na czele kolumny 
leciał Karaś kapitana Jaklewicza, a zamykał ją samolot z załogą: porucznik obserwator Stangret, pilot kapral 
Nowakowski   i   strzelec   kapral   Sawicki.   Na   północnym   zachodzie   widniały   łuny   pożarów.   Tam   gdzieś 
znajdowali się Hunnowie XX wieku! Na szosie ukazał się zauważony przez porucznika Modrzewskiego 
niemiecki oddział  rozpoznawczy, ale to nie był cel godny ich bomb.

Zaraz powinny ukazać się czołgi. Po niespełna minutę trwającym locie na jezdni szosy zamajaczyły w 

ciemnościach czarne pudła niemieckich wozów pancernych. Piloci usiłowali trzymać samoloty nad osią 
drogi,   a   obserwatorzy   zwalniali   bombę   po   bombie.   Wybuchy   podrzucały   w   powietrze   lecące   na   małej 
wysokości polskie bombowce. Tu i ówdzie niemiecka artyleria przeciwlotnicza usiłowała otworzyć ogień. 
Był mało skuteczny i chaotyczny. Czynnik zaskoczenia i zapadające ciemności sprzyjały Polakom. Ogon 
kolumny i koniec akcji. Wszystkie bomby poszły na niemieckie czołgi. Karasie schodziły z celu rozsypując 
się w powietrzu. Do Ząbkowa każda załoga miała wracać na własną rękę. Spotkanie z myśliwcami było 
wykluczone, a możliwość zderzenia się w powietrzu zupełnie realna. Czy był to ten sam oddział pancerny, 
który rano bombardowała 41 eskadra, nie wiadomo. Można było założyć, że straty zadane Niemcom przez 
sześć Karasi VI dywizjonu były na pewno większe od strat chaotycznego, porannego bombardowania. Ale, 
czy były one w stanie pomóc armii „Modlin”, to bardzo wątpliwe.

Jako ostatnia nadleciała nad lotnisko załoga porucznika Stangreta. Panowały tu ciemności. Jedynie 

lampy   stajenne   słabo   wytyczały   niewielkie   pole   wzlotów   Pilot   kapral   Nowakowski   wykonał   krąg   i 
umownymi znakami poprosił o zezwolenie do lądowania. Ziemia wyraziła zgodę. Wykonał następny krąg i 
wszedł na kierunek lądowania. Przymknąwszy gaz usiłował zapalić reflektory, ale przełącznik kręcił się i 
reflektor   nie   reagował.  Nie   było  rady,  obserwując  kątem  oka   światła   lamp  stajennych,   operując   gazem 
usiłował wymacać ziemię. Udało się! Cała załoga odetchnęła z ulgą. Koła samolotu toczyły się po lekko 
podmokłej glebie. Karaś szczęśliwie kończył dobieg.

Dopiero po wylądowaniu okazało się, że pod skrzydłami wisiała pięćdziesięciokilogramowa piguła. 

Nowakowskiemu zrobiło się gorąco na myśl, że mogła się urwać, była przecież odbezpieczona.

Eskadry zmieniają lotniska

Według   założeń   naczelnego   wodza   armia  „Modlin”   na   pozycji   mławskiej   mogła   się   bronić   około 

siedmiu dni, następnie opóźniając nieprzyjaciela miała się wycofać na ostateczną linię obronną na rzece 
Narwi. Wprawdzie linia ta nie była umocniona i przygotowana do obrony, ale w oparciu o przeszkody 
terenowe i forty twierdzy modlińskiej można ją było utrzymać około tygodnia.

Razem   chodziło   tu   o   piętnaście   dni,   to   jest   czas   potrzebny   do   ruszenia   francuskiej   ofensywy   na 

Zachodzie. Wypadki, które rozegrały się w dniu 4 września, przekreśliły te rachuby. Dowódca armii nie 
posiadał żadnych odwodów, którymi mógłby powstrzymać marsz Niemców i obsadzić linię Narwi. Generał 
Przedrzymirski   widział   już   niemieckie   czołgi   przekraczające   bez   przeszkód   Narew   i   dalej   sunące   na 
Warszawę, która na tym kierunku nie była przygotowana do obrony. Nie mając do wieczora ani łączności, 
ani meldunków od dowódców 20 i 8 DP dowódca armii wysłał w teren oficerów łącznikowych z zadaniem 
nawiązania kontaktu z oddziałami i stwierdzenia, jakie jest prawdziwe położenie na froncie. Oficerowie 
wróciwszy po północy do Modlina meldowali, że jest źle, ale nie tak jak przypuszczano. Istotnie, obie 
dywizje uległy rozsypce. Ale w godzinach popołudniowych nacisk nieprzyjaciela zupełnie ustał. Jeżeli nie 
będzie go przez cały dzień 5 września, dywizje doprowadzą się do porządku i będą przedstawiały, jeśli nie 
pełną,   to   przynajmniej   znaczną   wartość   bojową.   Tego   rodzaju   stwierdzenie   zaskoczyło   generała 
Przedrzymirskiego, który zastanawiał się, dlaczego Niemcy nie ścigają pobitych polskich oddziałów.

background image

— Przypuszczam, panie generale — powiedział obecny pułkownik Prauss — że Niemcy nie zdają sobie 

sprawy z rozmiarów naszej klęski. Po prostu zawiodło ich lotnictwo rozpoznawcze rzekomo niezawodne.

— Albo też  przełamanie  mławskiej pozycji kosztowało ich tyle  wysiłku, źe ich wojska wymagają 

odpoczynku — stwierdził szef sztabu.

— Możliwe jest jedno i drugie. Proszę pana, pułkowniku, by rano nasze lotnictwo, które już dostarczyło 

tyle cennych informacji, od rana piątego września przeprowadziło rozpoznanie na kierunku Modlin—Mława.

— Tak jest, panie generale — odpowiedział pułkownik Prauss.
Pułkownik nie wiedział, że wskutek nadmiernej inicjatywy dowódców eskadr samowolnie pozmieniano 

lotniska, że przez cały dzień 5 września trwało nawiązywanie łączności i poszukiwanie eskadr. W rezultacie 
lotnictwo armii  „Modlin” w tak krytycznym momencie nie mogło przeprowadzić rozpoznania. Dowódcy 
eskadr, zamiast bezkrytycznie przyjmować do wiadomości wieści o zagrożeniu lotnisk, powinni wysłać w 
powietrze samoloty, by rozpoznały położenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Nie uczyniono tego 
jednak.   Całkowicie   zdezorganizowana   została   sieć   dozorowania   na   kierunku   północnym,   co   poważnie 
zaciążyło na efektywności działań brygady pościgowej broniącej stolicy. Niezależnie od położenia na ziemi 
była to druga przyczyna zmuszająca brygadę do opuszczenia obszaru Warszawy.

*

Kilka   minut   po   północy   na   lotnisku   w   Szpondawie   pojawił   się   niespodziewanie   lekki   czołg 

rozpoznawczy TK. Przybyły tym pojazdem porucznik broni pancernej zwrócił się do porucznika Kramera z 
prośbą o dostarczenie benzyny.

— Na szosie z braku paliwa stanęło sześć moich czołgów — wyjaśnił — na jednym dociągnąłem do 

was na resztkach benzyny  Dowiedziałem się bowiem od żołnierzy, że tu się znajduje lotnisko. Na pewno 
macie benzynę i pomożecie w nieszczęściu.

— Istotnie benzynę chętnie wam damy, mamy jednak inny kłopot. Brakuje nam samochodów, aby 

wywieźć nasz sprzęt.

— Samochody nie stanowią problemu. Na szosie stoi mnóstwo porzuconych pojazdów z braku paliwa.
— A gdzie są naprawdę Niemcy? — zapytał któryś z podoficerów przysłuchujących się rozmowie.
— Gdzie? Według panikarzy wszędzie. A gdzie naprawdę? Pod Ciechanowem, czterdzieści kilometrów 

stąd.

Kramer dał czołgistom paliwo, a potem przy ich pomocy ściągnął z szosy dwa porzucone samochody 

ciężarowe. Wczesnym rankiem dzielny lekarz załadowawszy sprzęt i ludzi podążył w stronę Kłoczewa. 
Dojeżdżając zobaczyli startujące „jedenastki”. Rzut kołowy dywizjonu też zdążył dojechać, zanim pojawili 
się na lotnisku. Postanowił udać się do Modlina w poszukiwaniu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”. Na 
teren twierdzy nie wpuszczono go. Mało tego, wyczuł, że jest podejrzany o szpiegostwo lub też dywersję. Na 
szczęście pojawił się oficer ze sztabu armii, który go poinformował, że MP dowódcy armii znajduje się w 
Jabłonnie.   Tam   też   pojechał   Kramer.   Po   drodze   widać   było   niszczycielską   działalność   niemieckiego 
lotnictwa, wróg bombardował mosty na Wiśle i Narwi, koszary i stację kolejową. Dowództwo armii miało 
swą siedzibę w pałacu pamiętającym czasy księcia Pepi. Tu znów spoglądano na niego podejrzliwie.

— Jeżeli pan jest lekarzem, to dlaczego wozi pan sprzęt nie mający nic wspólnego z medycyną?  — 

dopytywał się oficer żandarmerii.

— Całe szczęście, że posiadamy dzielnych lekarzy — uciął dyskusję przybyły podpułkownik Adamecki 

— proszę porucznika do środka.

Sto pięćdziesiątą drugą eskadrę skierowano na lotnisko pod Poniatowem zajmowanym do 3 września 

przez   IV   dywizjon   brygady   pościgowej.   Eskadra   swą   działalność   w   składzie   lotnictwa   armii  „Modlin” 
zakończyła w dniu 6 września, po czym skierowana została do brygady pościgowej. Działając w rejonie 
Lublina piloci eskadry zestrzelili trzy samoloty niemieckie (w tym podporucznik Bury-Burzymski dwa).

*

Kompletnym niewypałem było skierowanie 41 eskadry rozpoznawczej na lotnisko Okęcie. Niemieckie 

bombowce omijały największą polską bazę lotniczą i jak dotychczas spadło na nią zaledwie kilka bomb. 
Każdej   jednakże   godziny   mógł   się   tu   pojawić   silny   zespół   i   pomimo   bohaterstwa   pilotów   brygady 
pościgowej przeorać lotnisko wzdłuż i wszerz. Nic dziwnego, że kapitan Chrzanowski dowiedziawszy się o 
przelocie rzutu powietrznego na Okęcie natychmiast udał się tam samochodem. Nie było to takie proste. 

background image

Wszędzie bowiem tworzyły się korki i zatory. Przybywszy rano na lotnisko kapitan zobaczył stojącą na polu 
wzlotów piątkę swych Karasi. Rozkazał natychmiast zapuszczać silniki i lecieć do Zielonki.

—   Panie   kapitanie   —   zameldował   porucznik   Malinowski  —   dowiedziałem   się   od   jednego   z 

pracowników Państwowych Zakładów Lotniczych, że na lotnisko w Bielanach ewakuowano kilka PZL-43 
przeznaczonych na eksport do Bułgarii. A może by je zarekwirować?

Propozycja przedstawiała się ponętnie. Samoloty liniowe PZL-43 stanowiły ulepszoną wersję Karasia

posiadały większą prędkość i co najważniejsze były uzbrojone w świetne karabiny maszynowe wz. 37, 
popularnie   nazywane  „Szczeniakami”   o   rewelacyjnej   szybkostrzelnośei   teoretycznej   1200   pocisków   na 
minutę.

— Panie poruczniku — zadecydował  kapitan Chrzanowski po chwili  namysłu — niech pan bierze mój 

samochód i jedzie na Bielany, a ja przelecę samolotem do Zielonki.

Piątka  Karasi  o   godzinie   piątej   minut   dziesięć   wystartowała   do   Zielonki,   a   Malinowski   wyruszył 

samochodem   na   drugi   kraniec   miasta.  Istotnie,   na   bielańskim   lotnisku  stały  nowiutkie  PZL-43.   Starszy 
sierżant Miłosz sprawujący pieczę nad tymi i innymi samolotami ewakuowanymi na Bielony nie miał żadnej 
obiekcji przeciwko przekazaniu ich eskadrze.

— Benzyna jest, uzbrojenie jest. Zapuszczajcie silniki i gońcie rąbać szkopów.
Malinowski udał się więc do Zielonki po pilotów i mechaników. Pomimo wczesnych godzin porannych 

miasto tętniło życiem. Na ulicę tłumnie wylegli mieszkańcy wiwatując na cześć Francji i Anglii. Nadal 
wierzyli, że niebawem nad Warszawą pokażą się alianckie samoloty i przepędzą hitlerowską Luftwaffe. 
Jedynym plusem tego niezbyt fortunnego dnia było zasilenie 41 eskadry w dwa nowe samoloty  PZL-43
Lotnictwo armijne SGO wykonało tego dnia dwa loty rozpoznawcze, a myśliwcy dwukrotnie patrolowali 
obszar Grupy. Sukcesów nie odniesiono.

Składając szefowi sztabu lotnictwa majorowi Żarskiemu meldunek z rozpoznania, kapitan Hrabkiewicz 

poinformował o silnej działalności niemieckiego lotnictwa w rejonie Zalesia.

— Jeżeli nas wykryją, to nie wiem, czy się nam uda wyjść obronną ręką, jak wczoraj Fijutowi.
—  Zgadzam   się.  Musicie   zmienić   lotnisko  —-stwierdził   major   Żarski.  —  Dam  wam   największe   i 

najlepsze lotnisko w miejscowości Ceranów.

— Niech pan jeszcze dziś dokładnie rozpozna nowe lotnisko — zwrócił się do kapitana Hrabkiewicza 

— a jutro przenoście się tam. Może będzie ono dla was pomyślniejsze.

Była to wyraźna aluzja do porozbijanych Karasi.
Kapitan odmeldował się u szefa sztabu i odjechał do Zalesia. Przybył tam późnym popołudniem.
—   Panie   poruczniku   —   zwrócił   się   do   podporucznika   pilota   Józefa   Ryńskiego.—   proszę   kazać 

przygotować „erwudziaka”. Polecimy na rozpoznanie nowego lotniska w Ceranowie.

Przydzielony   eskadrze   samolot  łącznikowy  RWD-8  dotychczas   był   prawie   nie   wykorzystywany. 

Mechanicy na wieść, że nareszcie będzie potrzebny, wyciągnęli go z lasu, rozłożyli skrzydła do lotu i po 
dwudziestu minutach podporucznik pilot Ryński z dowódcą eskadry, na pełnym gazie, oderwali się od pola 
wzlotów. Lecieli na małej wysokości wzdłuż linii kolejowej Ostrołęka—Ostrów Mazowiecka—Małkinia. 
Minęli po drodze miejscowość Biel, gdzie stały resztki 151 eskadry myśliwskiej, przelecieli Bug i znaleźli 
się nad sporym leśnym kompleksem. Tu na jego południowo-wschodnim skraju leżała duża wieś Ceranów. 
Ryński okrążył miejscowość i wylądował na polu w pobliżu lasu. Miejsce istotnie idealnie nadawało się na 
lotnisko.   Pole   było   równe,   gładkie   i   twarde.   Duża   miejscowość   ze   sporym   dworem   zapewniała   dobre 
zakwaterowanie.

— Wracamy do Zalesia — zadecydował dowódca eskadry.
Czas był najwyższy, od wsi bowiem biegł tłum ciekawskich.

Rozpoznać ugrupowanie niemieckiej 3 armii

O tym, że na froncie północnym jest źle, wiedzieli dowódcy obu związków operacyjnych  — armii 

„Modlin” i SGO „Narew”. Naczelny wódz oddał do dyspozycji generała Przedrzymierskiego swój odwód — 
Grupę Operacyjną „Wyszków”, która otrzymała zadanie obrony przepraw na Narwi. W dalszym ciągu nie 
wiedziano z całą pewaośeią, gdzie znajduje się główny wysiłek niemieckiej 3 armii. Pomimo iż lotnictwo 
dyspozycyjne NW przeprowadziło liczne loty rozpoznawcze, sprawa była niejasna *.

* Czwartego i piątego września nastąpiło u Niemców przegrupowanie. 3 armia w sile 7 dywizji piechoty, 1 dywizji pancernej i 

brygady  kawalerii, łamiąc  twardy  polski  opór, nacierała  w  kierunku  Narwi  na  odcinku  Pułtusk—Różan. Natomiast  na  Modlin 
prawym brzegiem Wisły przesuwał się XXI korpus piechoty.

background image

W związku z tyra dowódca armii  „Modlin” po przejściach dnia 5 września zażądał, aby lotnictwo 

armijne w dniu 6 września wyjaśniło: Co kieruje się z rejonu Ciechanów—Przasnysz na Różan—Pułtusk—
Serock? Co kieruje się z tego rejonu na Płońsk—Wyszogród, Zakroczym? Czy jest ruch nieprzyjaciela na 
zachód od linii kolejowej Działdowo—Mława—Ciechanów?

Główny ciężar tego zadania spadł na 41 eskadrę rozpoznawczą, która tego dnia wykonała rekordową 

ilość lotów, bo aż dziesięć! Latały prawie wszystkie załogi, niektóre wykonały po dwa loty. Strat w ludziach 
eskadra nie poniosła, stracono natomiast dwa samoloty, które zostały tak postrzelane, że nie nadawały się do 
remontu we własnym zakresie. A jak wiadomo, służby lotnicze nie zdążyły się zmobilizować i nawet nie 
było możliwości ewakuowania uszkodzonego sprzętu, podobnie jak to miało miejsce w Zdunowie. Pomimo 
bardzo silnej naziemnej OPL dostarczono wiele cennych meldunków wyjaśniających w znacznym stopniu 
sytuację   w   obszarze   na   północ   od   Narwi.   Zgodnie   z   wprowadzonym   od   2   września   przez   kapitana 
Kołodziejka zwyczajem na loty zabierano małe — 12,5 kg — bomby niszczące lub tak zwane „myszki” — 
lekkie bomby zapalające. Przy każdej nadarzającej się okazji nasi obserwatorzy obsypywali nimi Niemców, 
aby   nie   zapominali,   że   polskie   lotnictwo   istnieje   i   walczy   dalej.   Kilka   razy   ostrzeliwano   kolumny   z 
karabinów maszynowych. W czasie tej dużej akcji rozpoznawczej trwającej od godziny szóstej trzydzieści 
cztery do osiemnastej trzynaście stwierdzono, że na zachód od linii kolejowej Działdowo—-Ciechanów 
jedynie w rejonie Działdowa znajdują się niewielkie siły niemieckie. Z rejonu Ciechanów—Przasnysz na 
Płońsk posuwają się nieduże siły piechoty. Natomiast na Narew w obszarze Pułtusk—Różan sunęła groźna 
stalowa   lawina   niemieckich   czołgów,   transporterów   i   artylerii,   a   to   wszystko   przeplatane   oddziałami 
piechoty, kawalerii konnych taborów. Kolumny pancerne zbliżały się z Makowa do Różanu, z Przasnysza do 
Makowa, szły na Pułtusk i Ciechanów. W godzinach popołudniowych Niemcy nawiązali kontakt ogniowy z 
obsadą przyczółków pod Pułtuskiem, a pod Różanem bitwa toczyła się od 5 września. Rozpoznanie 41 
eskadry   było   płytkie   na   głębokości   do   trzydziestu   kilometrów.   Tylko   jedna   załoga   podporucznika 
obserwatora Ośmiałowskiego (pilot podporucznik Radwański i strzelec podchorąży rezerwy Tabaczyński) 
zapuściła się aż pod Wielbark. Aż, bowiem w dniu 1 września Wielbark leżał kilkanaście kilometrów od 
granicy. Natomiast 6 września front przesunął się nad Narew i Wielbark, znalazłszy się na stosunkowo 
dalekich   tyłach.   Była   tam   stacja   kolejowa   i   sztab   armii   słusznie   przewidywał,   że   iść   przez   nią   może 
zaopatrzenie dla niemieckich wojsk posuwających się na Narew. Wyznaczona na lot załoga wystartowała we 
wczesnych godzinach popołudniowych. Od rana świeciło słońce. Na niebie pętały się nieliczne strzępki 
altocumulusów. Znad Zielonki Karaś przyjął kurs na Różan. Na wysokości tysiąca metrów przecięli szosę z 
Warszawy do Wyszkowa, a nieco później Bug i szosę z Serocka do Wyszkowa. Na razie nic nie mówiło o 
toczącej się wojnie i groźbie broni pancernej wychodzącej na tyły stolicy. Pierwsze wojskowe oddziały 
zobaczyli dopiero na szosie z Wyszkowa do Pułtuska. Później przelecieli Narew płynącą licznymi zakolami 
z masą łach i płycizn.

Każdy tę rzekę przejdzie w bród — pomyślał podporucznik Ośmiałowski.
Za   kilka   minut,   ukazał   się   Różan.  Niewielkie   miasto  z   resztkami   starych  rosyjskich  fortów.   Słabo 

rozbudowane umocnienia miały nie przepuścić Niemców na wschodni brzeg rzeki. Dzielni piechurzy z 41 
DPRez., pomimo słabego wsparcia artyleryjskiego, powstrzymali pierwsze uderzenie przeciwnika, a nawet 
przeciwuderzeniem wyrzucili Niemców na północ. Ale oto nadciągały już niemieckie posiłki. Piechota z 
artylerią  i  czołgami  posuwała  się  na  Różan  z  Chorzel  i  Makowa.  Blok meldunkowy Ośmiałkowskiego 
pęczniał z minuty na minutę.

— Popatrz w lewo! — usłyszał wołanie pilota.
Przed samolotem, nieco na trawersie, wisiał w powietrzu na wysokości około tysiąca trzystu metrów 

niemiecki balon obserwacyjny.

— Posyłamy go na ziemię? — zapytał obserwator.
— Naturalnie. Po co ma zasmradzać powietrze. Ja się z nim uporam, a wy uważajcie, by ktoś nam nie 

wlazł na tyłek.

Radwański dodał nieco gazu i podciągnął maszynę w g»rę. Po chwili balon znalazł się na tle pstrokatej 

ziemi. Pilot w dalszym ciągu trzymał Karasia na wznoszeniu, by zaatakować z góry.

— Zna regulamin — stwierdził Ośmiałkowski.
Regulamin bowiem nakazywał atakować balon obserwacyjny z góry, gdy się znajduje na wysokości 

powyżej tysiąca metrów. Pilot przeszedł do lotu nurkowego. Polacy zauważyli, jak dźwigarka gwatłownie 
ściąga   balon   na   ziemię.   Ale   było   już   za   późno.  Karaś  sunął   z   prędkością   ponad   300   km/godz.   Pilot 
odbezpieczywszy karabin maszynowy czekał na moment do otwarcia skutecznego ognia. Naziemna OPL 
ujadała strzelając do polskiego samolotu. Pilot miał już w celowniku wrzecionowate cielsko balonu, nacisnął 
spust i przefastrygował go od stateczników do dziobu. Dwie, trzy sekundy pozornej ciszy i rozległ się jazgot 
tylnego karabinu maszynowego i jednocześnie okrzyk radości podchorążego Tabaczyńskiego.

background image

— Pali się!
Radwański   rzucił   okiem   w   lusterko.   Istotnie,   balon   płonął,   a   na   tle   ziemi   wisiały   dwie   czasze 

spadochronów.

— Mają szczęście szkopy — powiedział głośno Radwański — i poddusiwszy nieco Karasia wyszedł z 

uciążliwego ognia.

— Teraz zasuwaj na Chorzele. Nie możemy uganiać się po Mazowszu za niemieckimi balonami.
Znów   poszedł   w   ruch   blok   meldunkowy   obserwatora.   Minęli   Chorzele   i   wlecieli   na   teren   Prus 

Wschodnich.   Jeszcze   kilka   minut   lotu   i   ukazał   się   Wielbark.   Tej   niewielkiej   węzłowej   stacji   broniła 
stosunkowo   silna   artyleria.   Coś   więc   tam   musiało   być.   W   tym   czasie,   gdy   pilot   krążył   nad   miastem 
wykonując nieustanne uniki, obserwator przyjrzał się stacji. Na torach stało kilka zestawów, a wśród nich 
liczne cysterny kolejowe. Przy rampie ustawiły się karnie w kolejce cysterny samochodowe. Wszystko było 
jasne.   Tu   się   znajdował   punkt   rozdzielczy   paliwa.   Radwański   wykonał   krąg.   Z   północy   po   raz   drugi 
nadleciał   nad   stację.   Ośmiałowski   przywarł   do   celownika.   Wokół   rozrywały   się   pociski   artylerii 
przeciwlotniczej pozostawiając po sobie czarne baloniki. Jeszcze chwila i stacja kolejowa z gmatwaniną 
torów,   rampami   i   zestawami   pociągów   wolno   sunęła   po   linii   celowania,   zbliżając   się   do   niewielkiego 
krzyżyka. Obserwator zwolnił bomby. Całą salwę! Karaś  sypnął szesnastoma bombami! Rozsypały się po 
torach, wagonach, a jedna lub dwie trzepnęły w cysternę pełną paliwa. Buchnęła w górę jasnym płomieniem 
przeplatanym czarnymi kłębami dymów.

Jeszcze tego dnia meldunek o bombardowaniu Wielbarka dotarł do naczelnego dowódcy lotnictwa.

*

Dowódca 2 plutonu 53 eskadry obserwacyjnej kapitan obserwator Sawczyński u dowódcy 1 DP Leg. 

generała Kowalskiego zameldował się o świcie 6 września. Oba plutony eskadry zajmowały lotnisko we 
dworze Poniatów. Do Pułtuska, na który miała nacierać dywizja, było niedaleko. Jednakże ze względu na 
prawie  nie  działającą  łączność  i chaos  panujący  na  tyłach dowódca lotnictwa  polecił dowódcy  eskadry 
wyszukać nowe lotnisko na osi Pułtusk—Wyszków. Z pierwszych zdań generała kapitan wyczuł, że coś tu 
nie gra.

— Panie kapitanie, kiedy może pan wykonać lot na rozpoznanie? — zapytał z miejsca generał.
Było wiadomo, co oznacza takie pytanie. Jest gorąco i potrzebne są wiadomości.
— Nie wcześniej, panie generale, jak za trzy godziny.
— Litości! Toż za trzy godziny mogę dostać kupę meldunków od moich ułanów.
— Możliwe, panie generale, ale ułani nie polecą za linie nieprzyjacielskie. Gdyby nie zatory na szosach 

i brak łączności, mógłbym samolot wysłać za pół godziny.

— Rozumiem. Uciekinierzy... Korki na szosach. To nam wszystkim staje na przeszkodzie w realizacji 

zadań. Niech pan siada koło mnie. Wyjaśnię, gdzie jest pies pogrzebany. Dowódca armii zamierza bronić 
linii   Narwi   w   sposób   aktywny.   Chce   uderzyć   trzema   dywizjami   w   lewe   skrzydło   niemieckiej   3   armii 
posuwającej   się   na   Modlin—Serock.   W   tym   celu   musimy   utrzymać   przyczółki   mostowe   w   Pułtusku   i 
Różanie. Sęk w tym, że nikt z całą pewnością nie wie, czy Niemcy głównymi siłami idą na Modlin czy też 
na Pułtusk— Różan.

Kapitan Sawczyński zaczął pojmować, po co go tu ściągnięto o świcie i jakich wiadomości potrzebuje 

generał Kowalski.

— O ile się domyślam pan generał chce, byśmy rozpoznali, gdzie się posuwają główne siły niemieckie.
— Zgadł pan. Wiem, że lotnictwo obserwacyjne nie jest w stanie prowadzić rozpoznania na większe 

głębokości. Wystarczy mi, gdy się dowiem, co się dzieje dwadzieścia kilometrów na zachód od Pułtuska i 
tyleż kilometrów na północ od Różanu.

Podróż kapitana Sawczyńskiego do Poniatowa przez zatłoczone drogi trwała ponad dwie godziny.
Dochodziła   godzina   dziesiąta   minut   trzydzieści,   gdy   z   Poniatowa   wystartowała  Czapla  z   załogą: 

porucznik Nowak i plutonowy pilot Gryc. Po dwudziestominutowym locie znaleźli się nad Pułtuskiem. Było 
tu widać wyraźnie ślady walk. Miasto ostrzeliwała niemiecka artyleria. Płonęło kilka domów. Na słabo 
okopanych stanowiskach bronili się żołnierze 1 DP. Wszystkimi drogami wiodącymi do miasta posuwały się 
kolumny niemieckiej piechoty, artylerii i wozów taborowych. Broni pancernej obserwator nie stwierdził. 
Znad   Pułtuska   polecieli   do  Różanu.   Tu   sytuacja   wyglądała   nieco  inaczej.   Bój   o   przeprawę   w   Różanie 
wchodził   w   decydującą   fazę.   Stosunkowo   liczna   artyleria   obu   stron   okładała   pole   walki   pociskami 
przeróżnych kalibrów. Miasteczko się paliło, pod kłębami dymów nie było widać ani obrońców reduty, ani 
nacierających. Drogami z północy i zachodu płynęły czołgi i ciężka artyleria. Niemcom widocznie bardzo 

background image

zależało, by ukryć przed wzrokiem polskich lotników, co się dzieje w Różanie, ze wszystkich bowiem stron 
do samotnej Czapli strzelała artyleria przeciwlotnicza.

Plutonowy Gryc, niczym wytrawny wirtuoz, wykonywał unik za unikiem. Przerzucał Czaplę z zakrętu 

w   zakręt,   nurkował,   po  czym  gwałtownie  przechodził   na  wznoszenie.  Pociski  rozrywały  się  w   pobliżu 
samolotu. Odłamki dziurawiły skrzydła i kadłub. Ale silnik pracował równomiernie posłuszny woli pilota.

— Już! — zawołał obserwator, gdy uznał rozpoznanie za wystarczające — zmykajmy stamtąd.
Gryc przeszedł nad ziemią umykając z zasięgu ognia. Lecieli wzdłuż Narwi w spokojnym jesiennym 

powietrzu. Nowak pisał sążnisty meldunek, który miał rzucić na placówkę łączności 1 DP Leg. Tę pracowitą 
czynność   przerwała   mu   gwałtowna   górka.   Pilot   wskazywał   na   coś,   co   go   zainteresowało   na   ziemi. 
Obserwator   wychylił   się   z   kabiny.   W   anemicznym   nadnarwiańskim   lasku   zobaczył   uwijających   się 
niemieckich   żołnierzy   wokół   jakichś   pojazdów.   Jeszcze   jedno   spojrzenie   i   Nowak   rozpoznał   wozy   do 
przewożenia   pontonów.   Tu   więc   Niemcy   zamierzali   przeprawić   się   przez   Narew.   To   była   chyba 
najciekawsza informacja z tego lotu. Placówkę łączności z wyłożoną płachtą tożsamości zobaczyli w pobliżu 
szosy Pułtusk— Ryszków. Po chwili meldunek ciężarkowy wylądował tuż obok płachty.

Pluton tego dnia wykonał jeszcze jeden lot potwierdzający meldunek o przygotowaniach do przeprawy 

przez Narew.

Te dwa bardzo ważne meldunki oraz wyniki rozpoznania 41 eskadry całkowicie pokrzyżowały zamiary 

dowódcy armii „Modlin”. Lotnictwo definitywnie wyjaśniło, że główny wysiłek niemieckiej 3 armii idzie w 
kierunku na Różan i Pułtusk. O bocznym uderzeniu w maszerujące niemieckie kolumny nie mogło być 
mowy. Generał Przedrzymirski stracił całkowicie inicjatywę i musiał przejść do biernej obrony Narwi, co 
przy znacznej różnicy sił nie wróżyło nic pomyślnego.

Zbombardować Niemców pod Różanem!

Niepowodzenia armii „Modlin”  były również  niepowodzeniami SGO  „Narew”. Niemiecka 3 armia 

nacierała bowiem jednostkami pancernymi na przyczółek pod Różanem.

We wczesnych godzinach porannych do Zalesia przyjechał major Żarski rozkazem natychmiastowego 

przeprowadzenia rozpoznania obszaru Różanu.

— Według meldunków sytuacja tam przedstawia się nader groźnie.
Kapitan Hrabkiewicz usiłował oponować, proponując, by rozpoznanie przeprowadzić po przelocie na 

lotnisko   w   Ceranowie.   Żarski   nie   chciał   się   na   to   zgodzić.   Trudno   mu   było   się   dziwić.   Łączność   z 
jednostkami lotnictwa nieustannie rwała się. Jak w tych warunkach można dowodzić słabym lotnictwem 
SGO  „Narew”?   Wyznaczona   na   rozpoznanie   załoga   wystartowała   około   godziny   ósmej.   Od   tej   chwili 
zaczęła się cała seria nieporozumień.

Major Żarski oczekiwał na powrót Karasia nerwowo paląc papierosa za papierosem. Po upływie około 

pięćdziesięciu minut usłyszano odgłos silnika lotniczego, a po chwili pojawił się oczekiwany samolot. Po 
wyłożeniu litery T wylądował w pobliżu lasu. Meldunek nie był pocieszający. Czołowe niemieckie siły 
toczyły walkę o przyczółek pod Różanem. Z kierunku Chorzele-—Janowo posuwały się w kierunku Narwi 
liczne jednostki motorowo-pancerne. Lada godzina mogło dojść do katastrofy. Przygnębiony szef sztabu 
odjechał do Śniadowa.

— A teraz przenoście się do Ceranowa — polecił przy pożegnaniu.
Kapitan Hrabkiewicz zarządził natychmiast odprawę załóg.
— Eskadrę na nowe lotnisko poprowadzi porucznik Ryński. Po wylądowaniu zamaskować samoloty i 

czekać na mój przyjazd.

Cztery Karasie 51 eskadry rozpoznawczej w Ceranowie wylądowały  kilka  minut po dziesiątej.
Niespodziewanie na lotnisku wylądował  „erwudziakiem” kapitan Hrabkiewicz. Był zdenerwowany i 

zziajany, jakby przybiegł tu na własnych nogach.

— Panowie! Tuż po waszym odlocie przyjechał motocyklem goniec z dowództwa Grupy. Pułkownik 

Nazarkiewicz rozkazuje natychmiast zbombardować Niemców nacierających na przyczółek pod Różanem.

— Ależ my nie mamy bomb — powiedział porucznik Łacina, oficer taktyczny eskadry.
— Wiem o tym. Musicie wracać do Zalesia.
— Czy nie lepiej byłoby przywieźć bomby do Ceranowa?
— Nie ma mowy. Pułkownik wyraźnie rozkazał przeprowadzić bombardowanie natychmiast.
Nie   było   rady.   Hrabkiewicz   odleciał  „erwudziakiem”   do   Zalesia,   a   w   jego  ślady   ruszyły  Karasie

Ostatni startował z załogą obserwator podporucznik Cybulski, pilot podporucznik Ryński, strzelec starszy 
sierżant Taruta.

background image

W   eskadrze   zapanował   nastrój   podniecenia.   Bomby   przechowywane   w   podręcznym   magazynie 

amunicji nie dawały nikomu spokoju. Kiedy wreszcie zostaną one właściwie użyte i polecą na Niemców? — 
pytano się. Zdawać by się mogło, że  tych kilkanaście pięćdziesięciokilogramowych piguł może odmienić 
losy wojny. Do podwieszania ich rzucili się wszyscy obecni żołnierze. Mimo wszystko szło to powoli, część 
bowiem rzutu kołowego już odjechała do Ceranowa, a eskadra nie posiadała podnośników i czynność tę 
należało   wykonywać   ręcznie.   Gdy   pierwszy  Karaś  zakończył   podwieszanie,   Hrabkiewicz   rozkazał   mu 
natychmiast startować.

— Panie kapitanie, zaczekajmy na pozostałe samoloty — zaproponował porucznik Łacina.
— Nie — uparł się dowódca eskadry — każdy gotowy samolot niech natychmiast startuje.
Nie zastanawiano się już nad słusznością tej decyzji. Każdy chciał się jak najszybciej znaleźć nad 

Niemcami   i   rzucić   śmiercionośny   ładunek.   Jako   ostatni   miał   się   przygotować   do   lotu   podporucznik 
obserwator Cybulski.

Pilot   podporucznik   Ryński   ruszył   do   startu.   Startowy   machnął   chorągiewką.   Pełny   gaz!  Karaś 

obciążony ośmioma bombami powoli nabierał szybkości. Tuż przed granicą pola ciężko oderwał się od 
ziemi i wyjąc silnikiem na pełnej mocy piął się w górę. Na wysokości tysiąca metrów pilot zredukowawszy 
gaz zapytał obserwatora o wysokość lotu. Wtedy Cybulski zdał sobie sprawę z bezsensowności sytuacji. Cel 
był   nie   rozpoznany.   Czy   bombardować   Niemców   nacierających   na   przyczółek  w   Różanie,   czy   też   na 
sunących szosą z Janowa? Zdaniem Cybulskiego skuteczniejsze byłoby bombardowanie przyczółka. Ale tu z 
kolei nie znali dokładnego położenia własnych wojsk. Tego jeszcze brakowało, by zbombardowali własną 
piechotę bohatersko broniącą się w starych rosyjskich fortach. Startujące przed nimi  Karasie  już dawno 
zniknęły na tle błękitnego i jak zawsze dotąd w tym przeklętym wrześniu bezchmurnego nieba. Zdecydował 
się zaatakować Niemców posuwających się szosą.

— Jaka wysokość? — dopytywał się niecierpliwie Ryński.
— Tysiąc pięćset metrów — odpowiedział obserwator — kurs dwieście osiemdziesiąt pięć stopni.
Na horyzoncie błyszczała wstęga Narwi, na kursie około dwieście osiemdziesiąt stopni znajdował się 

Różan.   Tam   na   przeprawach   toczył   się   zacięty   bój.   W   górę   biły   czarne   dymy.  Karaś  powoli   mruczał 
silnikiem i zbliżał się do Narwi. Ciszę panującą w telefonie pokładowym przerwał strzelec samolotowy.

—  Z   tyłu,   z   góry   trzy  Messerschmitty  —  powiedział   spokojnym   głosem,   jakby   atakowały   ich 

„jedenastki” na manewrach.

Ryński w lusterku zobaczył w słońcu trzy samoloty zbliżające się z dużą prędkością. Mogły to być tylko 

niemieckie myśliwce. Każdemu z członków załogi samotnego  Karasia  przeleciała przez głowę myśl, że 
gdyby lecieli kluczem, mieliby szansę na skuteczną obronę. Teraz nie pozostało im nic innego, jak przyjąć 
desperacką walkę.

Obserwator   już   leżał   w   kołysce,   a   strzelec   mierzył   z   karabinu   maszynowego.   Niemcy   ze   sporej 

odległości otworzyli zmasowany ogień, odpowiedział im krótkimi seriami strzelec  Karasia. Pilot wykonał 
gwałtowny unik. Okazał się skuteczny. Messerschmitty przeniknęły nad polskim samolotem.

— Tym razem udało się — pomyślał Ryński oddając drążek sterowy.
Jedno, co ich mogło uratować, to przejście do lotu koszącego. Ale o tym wiedzieli również niemieccy 

myśliwcy. Okrążyli polską maszynę i zmienili szyk na schody w prawo. To wskazywało, że zamierzają 
Karasia  atakować kolejno i zniszczyć, zanim znajdzie się na małej wysokości. Zgrabne, smukłe sylwetki 
Messerschmittów  zbliżały   się   z   olbrzymią   szybkością.   Bębnienie   po   kadłubie   niemieckich   pocisków 
zmieszało się z ujadaniem kaemu starszego szeregowca Taruty. Ryński chciał wykonać unik i zrobiło mu się 
zimno.   Stery   nie   działały!   Drążek   poruszał   się,   ale   wrak  Karasia  z   czterystoma   kilogramami   bomb 
bezwładnie spadał w dół.

— Skakać! Skakać! — krzyczał pilot.
Nagle  zorientował  się,  że   nie   strzela  ich tylny  karabin.  Obejrzał  się.  Zobaczył  na  nim  bezwładnie 

przewieszone ciało strzelca. Już atakował następny  Messerschmitt. Pociski biły jak groch. Spod obudowy 
silnika buchnął płomień. Wdarł się do kabiny pilota. Chlusnął w twarz. Piekielnym bólem dał o sobie znać 
na dłoniach.

— Skacz! — krzyknął Ryński do Cybulskiego.
Resztką sił otworzył osłonę kabiny i odpiął pasy. Wydostać, za wszelką cenę wydostać się z płonącego 

Karasia. Rzucił okiem na wysokościomierz. Sześćset metrów. Najwyższy czas. Obserwator brocząc krwią 
leżał na dnie kołyski. Nikt już nie mógł mu pomóc. Nadludzkim wprost wysiłkiem wygramolił się z kabiny. 
Odbił się od burty i rzucił w przepaść. Pamiętał, że musi odczekać kilka sekund z otwarciem spadochronu, 
by czasza nie zaplątała się w statecznik. Szarpnął za uchwyt, trzymając go kurczowo w poparzonej dłoni. 
Czasza otworzyła się szarpiąc wiszącym w powietrzu pilotem. Zorientował się jednakże, że opada bardzo 
szybko. Spojrzał w górę i zobaczył wypaloną olbrzymią dziurę. Spojrzał w dół, ziemia była tuż, tuż. Obok 

background image

przy  szosie   leżały  resztki   dopalającego  się   ich  samolotu.   Po  niebie   krążyła  trójka   zwycięzców!  Ryński 
poczuł silne uderzenie o ziemię i stracił przytomność.

Podporucznik Ryński miał jednak wyjątkowe szczęście. Choć ranny i poparzony, szczęśliwie uratował 

się.

Dwaj  jego  towarzysze:  podporucznik Cybulski  i  starszy szeregowiec  Tarota  spoczęli  na   cmentarzu 

wojennym w Różanie.

Łosie w akcji nad Bugiem i Narwią

Podporucznik obserwator Kurowski, dowódca załogi  Łosia  nr 72-210 z krótkiej odprawy u dowódcy 

217   eskadry   bombowej   kapitana   obserwatora   Prusieckiego   wrócił   kilka   minut,   po   dwunastej.   Załoga   z 
niecierpliwością oczekiwała na powrót swego  „wodza”. Wiadomo bowiem,  że tego rodzaju odprawy są 
zapowiedzią lotu bojowego. Istotnie, podporucznik Kurowski zebrawszy załogę w składzie: pilot kapral 
Tomicki, radiostrzelec kapral Janik i strzelec samolotowy kapral Winek oznajmił krótko:

—   Lecimy   na   rozpoznanie   połączone   z   bombardowaniem.   Mamy   rozpoznać   rejon   Ciechanowa   i 

Różanu.

— A ile bomb zabieramy? — zapytał Tomicki.
— Dowódca eskadry polecił podwiesić dziesięć setek.
— Nie muszę wam przypominać  — ciągnął dalej obserwator  —  że lecimy sami. W razie spotkania 

myśliwców możemy liczyć tylko na własne siły.

— A na co ma liczyć Messerschmitt w razie spotkania z naszymi „szczeniakami”? — zapytał chełpliwie 

kapitan Winek.

— Nie bądź takim kozakiem — zgasił go Janik.
Podgrzewanie silników i podwieszanie bomb  — to ostatnie robiło się ręcznie, eskadra nie posiadała 

bowiem podnośników — nie zajęło wiele czasu. Przed godziną trzynastą Łoś nr 72-210 pędził na start na 
pełnej mocy dwóch silników.

Łosie  to   była   chluba   i   duma   polskiego   lotnictwa.   Nic   więc   dziwnego,   że   załogi   latające   na   tych 

świetnych   bombowcach   traktowały   to   jako   wyróżnienie,   czując   się   zobowiązane   do   jak   najlepszego 
wykonania postawionych im zadań. Po starcie pilot schował podwozie, zredukował nieco gaz i na wysokości 
ośmiuset metrów sunął z szybkością ponad czterystu kilometrów na godzinę w stronę Ciechanowa. Na 
szosach   biegnących   w   kierunku   Narwi   obserwator   rozpoznał   liczne   niemieckie   kolumny.   W   samym 
Ciechanowie niewielkie oddziały, zapewne tyłowe. Strzelała natomiast silna artyleria przeciwlotnicza. Pilot 
wykonuje   szereg   uników,   zwiększa   szybkość   i   zostawia   rozbłyski   pękających  granatów.   Lecą   w   stronę 
Różanu. Dołem przesuwają się mazowieckie uprawne pola, nieco łąk i kępy lasów. Przelatując nad jednym z 
nich obserwator dostrzega coś podejrzanego, nie jest jednakże w stanie rozpoznać dokładnie, co się kryje 
pod konarami drzew. Postanawia więc rzucić kilka bomb. Tomicki wykonuje krąg, Kurowski klęczy przy 
celowniku   bombardierskim   naprowadzając   pilota   na   cel.   Pozostali   dwaj   członkowie   załogi   uważnie 
obserwują niebo. Obserwator zwalnia pierwszą serię trzech bomb. Biją w środek lasu. Milczenie. Nikt nie 
reaguje.  Łoś  wykonuje   następny   krąg.   Znów   w   las   wędruje   seria   bomb.   Skutek   ten   sam.   Obserwator 
wskazuje coś pilotowi. Skręca w prawo dusząc samolot. W odległości około trzech kilometrów na słabym, 
wietrze kołysze się balon obserwacyjny. Idealny cel. Przymierza się do niego kapral Janik zajmujący górne 
stanowisko strzeleckie. Balon jest już w odległości trzystu metrów. Nikt nie zastanawia się teraz, dlaczego 
milczy ziemia. Dlaczego nikt nie strzela i nie broni atakowanego balonu. Janik wali „szczeniakami” w jego 
stronę. Jeszcze nie umilkła seria, a zmienia się on w płonącą żagiew. Jednocześnie odezwała się ziemia. 
Milczące zarośla i zagajniki plunęły dziesiątkami działek i kaemów.

— Wpadliśmy w zasadzkę — zdał sobie sprawę obserwator. Istotnie, balon był przynętą, nie posiadał 

kosza.

Tomicki nie stracił głowy. Skręcił w prawo, oddał wolant przechodząc do lotu koszącego. Dzięki jego 

szybkiej reakcji Łoś szczęśliwie wydostał się z opresji. Jakiś czas mknął tuż nad czubkami drzew, płonącymi 
osiedlami, nad polami i łąkami. W pobliżu Różanu wychodzą na wysokość ośmiuset metrów. Tu trafiają na 
krytyczny moment. Polskie, pozycje obronne na zachodnim brzegu Narwi jeszcze się trzymały, ale godziny 
ich były policzone, Niemcy bowiem na północy i południu przeprawili się przez rzekę wychodząc na tyły 
polskiej Obrony. Z Makowa na Różan ciągnęła długa pancerna kolumna. Pilot. wykonuje zakręt biorąc kurs 
na Ostrów Mazowiecką. Janik rozgląda się po bezchmurnym niebie. Tuż pod linią horyzontu spostrzega 
zbliżający się samolot. Jeszcze kilka sekund i rozpoznaje Messerschmitta Me-109.

— Stasiek! — woła do Winka — szkop z tyłu!

background image

Obaj strzelcy z dłońmi na tylcach kaemów bacznie obserwują Niemca. Zbliża się powoli, bowiem 

różnica prędkości jest niewielka. Pojedynczy Messerschmitt jest dla Łosia mało groźny, tym bardziej że nie 
dali się zaskoczyć. Niemiec nie wie, iż został spostrzeżony. Zamierza podejść do  Łosia  z tyłu z dołu i 
trzepnąć po brzuchu serią ze wszystkich swoich kaemów.

Ubiega go w tym zamiarze Winek rozwiewając równocześnie  nadzieję na zaskoczenie.  „Szczeniaki” 

krótkimi,   kąśliwymi   seriami   okładają   sylwetkę,   myśliwca.   Niemiec   odskakuje   od   naszego   samolotu, 
wykonuje krąg i wchodzi ponownie na ogon. Na razie nie atakuje. Prawdopodobnie wzywa pomocy albo 
zastanawia się, co dalej robić. Po chwili decyduje się na ponowny atak z tyłu z dołu. Atakuje nieco z boku. 
Tomicki odpowiada ogniem, a pilot wykonuje unik. Serie z „messera” przechodzą bokiem, mimo to Niemiec 
atakuje po raz trzeci. Bije ze wszystkich karabinów podchodząc na minimalną odległość. Trafia jednakże na 
skuteczną kontrę Polaka. Spod maski niemieckiego myśliwca wydobywa się dym i pozostaje on z tyłu. 
Milkną jego kaemy, smuga się powiększa. Cały samolot ogarniają dym i ogień. Leci za Łosiem, ale pilot nie 
skacze. Usiłuje zgasić pożar. Przechodzi w gwałtowne nurkowanie i kończy lot zderzeniem z ziemią.

To był piękny i pomyślny lot dla załogi  Łosia  nr 72-210. W wyniku rozpoznania dostarczono ważne 

wiadomości, a kapral zestrzelił Messerschmitta!

W godzinę później z 216 eskadry bombowej stojącej na tym samym lotnisku w Popielowie wystartował 

klucz   bombowców   z   zadaniem   zaatakowania   rozpoznanej   kolumny   na   szosie   Maków—   Różan.   Klucz 
prowadził   porucznik   obserwator   Maślanko   z   podporucznikiem   pilotem   Ryżką,   boczne  Łosie  pilotowali 
podporucznicy: Cierpiłowski i Nowakowski. Szosa z Różanu do Makowa prosta jak strzelił prowadzi w 
odkrytym, płaskim terenie  —  ideaine warunki do bombardowania.  Łosie  mijają Różan nieco z boku i na 
wysokości tysiąca pięciuset metrów wchodzą na oś szosy. Pogoda jest idealna. Na ziemi widać sunące jeden 
za drugim niemieckie pojazdy pancerne. Obserwatorzy pochyleni nad celownikami naprowadzają pilotów 
nad cel. Dowodzenie porucznika Maślanki jest nieco fikcyjne, nie mając bowiem łączności z samolotami 
klucza musi polegać na obserwatorach i wierzyć, że wykonują jego polecenia wydane na odprawie przed 
startem. Bomby są już odbezpieczone. Obserwatorzy kończą ostatnie czynności. Za chwilę zwolnione z 
komór stu kilogramowe piguły polecą w dół. Niemiecka artyleria strzela. Ukazują się błyszczące smugi i 
czarne baloniki wybuchów. Już z groźnym i przejmującym świstem lecą polskie bomby. Są celne, na bliskich 
poboczach   i   jezdni   ukazują   się   czarne   grzyby.   Mnożą   się   one   w   zastraszającym   dla   Niemców   tempie. 
Niemieccy dowódcy wzywają na pomoc myśliwców, artyleria bowiem dla szybkich, o małej sylwetce, Łosi 
okazuje się mało skuteczna. Ostatnia bomba opuściła komorę. Dowódca klucza wykonuje zakręt.

Gdyby tak można było zwielokrotnić liczbę Łosi biorących udział w bombardowaniu! Wtedy niewiele 

czołgów z czarnymi krzyżami dotarłoby do Różanu — rozmyśla porucznik Maślanko.

Klucz leci w stronę Różanu w sporej odległości od szosy, na której widać dopalające się niemieckie 

pojazdy.

— Niemcy! — słychać alarmujący głos strzelca samolotu Maślanki.
Atakują   z   góry   nieco   z   boku.   Nie   jest   tak   źle.   Obserwatorzy   zajmują   miejsca   przy   karabinach 

maszynowych,   by   wspólnie   odeprzeć   atak.   Pozostali   piloci   klucza   zacieśniają   szyk.   Podporucznik 
Cierpłowski rozpaczliwie kiwa skrzydłami chcąc zwrócić uwagę Ryżce.

— Zakręt w lewo — woła porucznik Maślanko.
Ryżko dostrzega klucz  Messerschmittów  atakujących polskie bombowce. Sytuacja jest poważna. Na 

każdego  Łosia  wypada dwóch niemieckich myśliwców. Trzeba dać z siebie  wszystko, by wyjść  cało z 
opresji. Niemcy atakują ze wszystkich stron. Strzelcy i obserwatorzy bronią się zaciekle. Brak łączności 
utrudnia obronę i stosowanie skutecznych uników. Walka toczy się zaledwie kilkadziesiąt sekund, a u Ryżki 
już się pali prawy silnik. Ten sam los spotkał porucznika Cierpiłówskiego. Porucznik Maślanko gorączkowo 
zakłada   spadochron.   Będzie   skakał.   Kabinę   pilota   przeszywa   długa   seria   świetlnych   pocisków.   Słychać 
trzask i brzęk. W twarz pilota uderza pęd powietrza. Obserwatora w kabinie już nie ma. Szaleje pożar. Ryżko 
pali się żywcem. Nie wie, co się dzieje ze strzelcami, ale musi się decydować na skok ze spadochronem. 
Ostatnim wysiłkiem uruchamia dźwignię awaryjną i usuwa osłonę kabiny. Po chwili wisi w powietrzu. Na 
ziemi   dopalały   się   trzy   wraki   polskich   bombowców.   Niemcy   dokonawszy   dzieła   zniszczenia   odlecieli 
zostawiając tych, którym przy pomocy spadochronów udało się uratować.

Lotnictwo rozpoznaje: Niemcy przekroczyli Narew!

Przełamanie obrony na Narwi pod Różanem stało się poważną klęską armii „Modlin” i SGO „Narew”. 

Resztki lotnictwa SGO „Narew” tego dnia zajmowały lotniska w Ceranowie (51 eskadra rozpoznawcza i 151 
eskadra myśliwska) około 20 kilometrów na południowy wschód od Małkini oraz w Pobikrach (13 eskadra 

background image

obserwacyjna) koło Ciechanowa. Dowództwo lotnictwa kwaterowało w Zambrowie, dowódca nie posiadał 
łączności z podległymi jednostkami. Najgorsze, że zapas benzyny znajdującej się na stacji kolejowej w 
Ostrowi Mazowieckiej, został zniszczony w czasie bombardowania, a te w eskadrach były na wyczerpaniu. 
W tej ponurej sytuacji rano 7 września w Pobikrach zjawił się kapitan obserwator Szubert z dowództwa 
lotnictwa Grupy. Trzynasta eskadra obserwacyjna posiadała zaledwie trzy sprawne samoloty. Sprawne, bo 
latały, wygląd ich jednakże budził żałość.

— Panie kapitanie, jest niedobrze — zwrócił się Szubert do dowódcy eskadry.
— Wiem o tym. Co mamy robić?
— Rozpoznać szosę Ostrów Mazowiecka — Różan  — odpowiedział  rzeczowo  kapitan  Szubert.
Do  wykonania   tego  zadania   została   wyznaczona   załoga:   porucznik  obserwator   Chubiński   i   starszy 

sierżant pilot Paszkowski.

W Ostrowi Mazowieckiej niemieckich wojsk nie było, ale musiały się znajdować tuż, tuż, ponieważ 

ulice   i   place   zapełniały   tłumy   uciekinierów.   Szły   niezliczone   wozy   konne   pomieszane   z   pędzonym   na 
południe domowym inwentarzem. Na widok krążącego samolotu ludzie w panice rozbiegli się na wszystkie 
strony usiłując ukryć się pomiędzy domami i podmiejskimi ogrodami. Przelecieli nad koszarami Szkoły 
Podchorążych Piechoty. Tu znajdowały się jakieś wojskowe oddziały, o trudnym do określenia rodzaju. 
Dalej znów widzieli wozy uciekinierów, które nagle zniknęły. Na szosie stała zapora, a po bokach rozsypana, 
słabo okopana piechota wzmocniona dwoma armatami. Kilka kilometrów dalej działy się dziwne rzeczy. 
Szosą waliły w stronę Ostrowi przemieszane polskie oddziały różnych rodzajów broni. Wyglądało to jak 
paniczny odwrót. Jeszcze kilka kilometrów i ukazała się niemiecka piechota. Jednocześnie w powietrzu 
pojawiły   się   patrolujące  Messerschmitty.   Niemcy   krążyli   na   wysokości   około   tysiąca   metrów.   Pilot 
natychmiast przeszedł do lotu koszącego... Jedno, co ich mogło uratować, to lot na małej wysokości. Z 
wysokości tysiąca metrów trudno jest dostrzec samolot malowany z góry w ochronne barwy. Poza tym 
Messerschmitty  przy   swej   prędkości   mają   znaczne   trudności   z   atakiem   na   samolot   wykorzystujący 
przeszkody i obiekty terenowe. Myśliwce wykonały krąg i zniknęły. Ale oto nadlatywał już następny klucz. 
Było Jasne, że Niemcy nieustannie patrolują rejon Różanu i nie ma mowy, by prześliznął się tam polski 
samolot   obserwacyjny.   Zakręcili   na   wschód   i   lotem   koszącym   dolecieli   do   Ostrowi,   potem   weszli   na 
osiemset  metrów  kierując  się na  lotnisko.

Kapitan Szubert z niecierpliwością oczekiwał na powrót załogi. Obserwator złożył obszerny meldunek.
—   Rejonu   Różan   nie   byliśmy   w   stanie   rozpoznać,   przepędzały   nas   bowiem   niemieckie   patrole 

myśliwskie. A to, co widziałem na szosie Ostrów— Różan, to sam nie wiem, czy to był odwrót czy ucieczka.

Kapitan Szubert wiedział o wypadkach, które tej nocy rozegrały się nad Narwią. Niemiecka kawaleria 

przeprawiła się na lewy brzeg rzeki i niespodziewanie zaatakowała cofające się polskie dywizje. Doszło do 
wzajemnej strzelaniny, a potem wybuchła panika. Droga na Ostrów, a tym samym na tyły Warszawy, była 
otwarta. Niestety, nie było siły, która mogłaby powstrzymać Niemców. Z ciężkim sercem wracał Szubert do 
Zambrowa, by powtórzyć generałowi tę hiobową wieść.

*

Nad Narew latała również 41 eskadra rozpoznawcza. O godzinie ósmej dwadzieścia dwie z lotniska w 

Zielonce wystartowała załoga w składzie: porucznik obserwator Strejmik, kapral pilot Janicki i strzelec 
starszy szeregowiec Szymański.

Jak wspomniano, eskadra lotnisko to otrzymała w spadku po III dywizjonie myśliwskim z brygady 

pościgowej. Lotnisko było dobrze zagospodarowane, leżało jednakże  blisko nieustannie  bombardowanej 
Warszawy,   co   napawało   obawą   dowódcę   eskadry,   że   mogą   się   tu   pojawić   niespodziewanie   niemieckie 
bombowce. Pole wzlotów było duże i gładkie, ale nieco piaszczyste, co powodowało, że za startującymi 
samolotami unosił się kurz. Tak było i owego poranka 7 września. Startujący  Karaś  wzniósł w powietrze 
potężny obłok kurzu, wykonał skręt i zniknął na horyzoncie. Minęła jedna i druga godzina. Strejmik nie 
wracał. Wkrótce stało się jasne, że już nie wróci. Przez jakiś czas łudzono się jeszcze, że wylądował na 
własnym terenie i dołączy do eskadry. Tak się jednak nie stało. Został zestrzelony pod Różanem, cała załoga 
zginęła.

Eskadra po wielkim wysiłku z poprzedniego dnia, w tym dniu wykonała pięć lotów. Z tego tylko trzy 

dały wyniki. Jeden samolot, jak wiadomo, nie wrócił, drugi natomiast zabłądził w zapadającym zmroku i 
wylądował  pod  Grójcem. Rano  zapuściwszy  silnik załoga  ruszyła  do  Zielonki. Jednakże wskutek mgły 
lądowała   poza   lotniskiem   rozbijając   samolot.   Wszystkie   załogi   eskadry   rozpoznawczej   i   obserwacyjnej 
meldowały   o   silnym   działaniu   niemieckiego   lotnictwa   myśliwskiego   w   obszarze   Różanu   i   Pułtuska. 

background image

Wskazywało   to   niezbicie,   że   tam   znajduje   się   główny   wysiłek   niemieckiej   3   armii.   W   całej   pełni 
potwierdziły to wyniki rozpoznania. Pracując w bardzo ciężkich warunkach lotnictwo nie było w stanie 
rozpoznać   wszystkich niemieckich kolumn.  To,  co jednak stwierdzono,  wyjaśniało całkowicie  tragiczną 
sytuację. Po przekroczeniu Narwi jedyną przeszkodą był Bug.

Czy znajdzie się siła zdolna do zatrzymania Niemców na tej przeszkodzie? Czy Naczelne Dowództwo 

nie stanie się niemym świadkiem rozgrywających się na ich oczach tragedii? Te i temu podobne pytania 
zadawano sobie w sztabie armii „Modlin”. Jednocześnie powstała przesadna obawa o lewe skrzydło armii, 
pomimo iż lotnictwo rozpoznało, że z tego kierunku nie zagraża żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. 
Wskutek   rzekomego   pojawienia   się   niemieckich   patroli   pod   Serockiem   i   Zegrzem,   dowództwo   armii 
rozkazało,   by   batalion   balonowy   z   Legionowa   przejął   bezpośrednią   obronę   rejonu   Jabłonny,   gdzie 
znajdowała się kwatera główna sztabu armii. Tego rodzaju nerwowe zarządzenia nie mogły dobrze wpływać 
na pracę lotnictwa.

Nad Narwią znów pojawiają się Łosie

Przełamanie obrony na Narwi i zagrożenie przepraw na Bugu spowodowało poważną groźbę dla lotnisk 

brygady bombowej. Wieści o groźnej sytuacji dotarły do dywizjonów w nocy z 7 na 8 września. Najbardziej 
zagrożone   zostało   lotnisko   XV   dywizjonu   w   Popielewie.   Po   północy   dowódcy   dywizjonu   kapitanowi 
pilotowi   Cwynarowi   udało   się   uzyskać   połączenie   z   dowódcą   brygady   pułkownikiem   obserwatorem 
dyplomowanym J. Hellerem. Pułkownik polecił o świcie 8 września zbombardować przeprawy w Różanie, a 
następnie   przeprowadzić   rozpoznanie   wzdłuż   szosy   Różan  —   Ostrów   —   Węgrów.   A   więc   wszystko 
odwrotnie. Najpierw bombardować, a potem rozpoznawać.

— Panie pułkowniku, a może odwrotnie — usiłuje przekonać kapitan Cwynar.
— Nie, panie kapitanie. Bombardowanie będzie połączone z rozpoznaniem. Wiem, że to pana dziwi, ale 

wiele rzeczy w tej wojnie jest bardzo dziwnych.. Ile samolotów będzie pan mógł wysłać?

— Trzy z 217 eskadry.
— Tak mało?
—  Niestety, panie pułkowniku. Wczoraj działaliśmy cały dzień. A w dalszym ciągu nie posiadamy 

pełnego rzutu kołowego. Personel latający, na ile może pomaga personelowi technicznemu.

—   Wiem   o   tym.   Mam   wielkie   uznanie   dla   was.   Na   pocieszenie   mogę   wam   powiedzieć,   że   rano 

przelecicie do Podlodowa, gdzie będziecie mieli kilka dni odpoczynku i dostaniecie uzupełnienie.

— Dziękuję, panie pułkowniku. Odmeldowuję się.
Na lotnisku panowała głucha noc, gdy dowódca eskadry zarządził alarm. Krótkie zaznajomienie się z 

położeniem na froncie, po czym kapitan Prusiecki wyznaczył na zadanie dwie załogi. Trzecią była jego 
załoga. On miał prowadzić całą wyprawę.

— Cel należy jednocześnie rozeznać i zaatakować. I to skutecznie. Czasu mamy niewiele, każda minuta 

jest cenna.

Mechanicy sprawnie podgrzewają silniki. Pomaga im w tym personel latający. Każdy  Łoś  zabiera po 

dwanaście setek. Na więcej nie pozwala miękkie lotnisko. Na dworze było już jasno, gdy zastępca dowódcy 
eskadry   zameldował   o   gotowości   samolotów   do   lotu.   Bombowce   kolejno   ruszały   do   startu.   Pierwszy 
kapitana Prusieckiego, następnie poruczników Kwiatkowskiego i Wyrozembskiego. Panuje idealna cisza. 
Start odbywa się prosto spod lasu. Nad Węgrowem samoloty formują szyk i utrzymując pięćset metrów 
kierują się na Brok. Na szosie jest pusto. Za Brokiem na szosie do Ostrowi ukazują się wozy uciekinierów. 
Na widok lecących samolotów porzucają pojazdy i w panice uciekają do lasu. Nie dolatując do Ostrowi 
Łosie skręcają na zachód wlatując nad Puszczę Białą. Wchodzą na wysokość tysiąca dwustu metrów i z 
prędkością prawie 400 km/godz. mkną w stronę Różanu. Niebo jest czyste, nie widać ani jednego obłoczka. 
Zapowiada   się   słoneczny   jesienny   dzień.   Widać   już   Narew,   Różan   i   przeprawy   na   rzece.   Tu   wczoraj 
porucznik   Szkuta   rozpoznał   broń   pancerną.   Albo   jest   ona   w   Różanie   albo   poszła   na   Ostrów.   Kapitan 
Prusiecki kieruje klucz na niewielki lasek, przez który przebiega szosa. Tam mogą być Niemcy. Zielona 
lesista plama zbliża się coraz szybciej. Z kilku stron biegną do niej ślady pojazdów. Nie ma wątpliwości, że 
w lesie znajdują się niemieckie czołgi. Niemcy się zresztą demaskują, otwierają ogień przeciwlotniczy. Na 
ziemi ukazują się niezliczone połyskujące punkciki, w górę lecą szare i złociste smugi. Wszystko rozgrywa 
się   w   błyskawicznym   tempie.   Obserwatorzy   pochyleni   nad   celownikami   małymi   płaskimi   zakrętami 
naprowadzają pilotów nad cel. Pomiędzy rzadkimi drzewami wyraźnie widać czołg i samochody. Skraj lasu 
zbliża się dc krzyżyka celownika.

Obserwatorzy naciskają spusty zwalniając pierwsze serie bomb. W określonych odstępach czasu piguły 

background image

opuszczają komory bombowe. Widać je mknące do ziemi. Ustawione wokół lasu kaemy i działka prażą bez 
przerwy. Pierwsze bomby są już na ziemi. Pomiędzy czołgami wykwitają czarne grzyby wybuchów. Przed 
pędzącymi  Łosiami  rozrywają się pociski. Odłamki uderzają po skrzydłach i kadłubach. Najgroźniejszych 
przeciwników,   niemieckich   myśliwców,   na   szczęście   nie   widać.   Na   ziemi   są   już   następne   serie   bomb. 
Gejzery ognia i dymu pokrywają las. Cel znika z oczu. Przed Łosiami znajduje się Różan. Wszędzie widać 
ślady niedawnych zaciętych walk. Szosą do przeprawy ciągnie długa rozczłonkowana kolumna. Znów się 
wzmaga   ogień   niemieckiej   artylerii   przeciwlotniczej.   Prusiecki   decyduje   się   zaatakować   przeprawy   i 
kolumnę. Czasu jest mało. Piloci naprowadzają sprawnie samoloty nad przeprawę. Obserwatorzy zwalniają 
ostatnie serie. Siejąc bombami w ulewie artyleryjskich pocisków trójka  Łosi  przemyka nad przeprawami. 
Milknie ogień artyleryjski. Pierwsza część zadania została wykonana. Trzydzieści sześć bomb spadło na 
niemieckie wojska motorowo-pancerne.

Z   Różanu   klucz  Łosi  przeleciał   na   Pułtusk.   Na   szosie   ruch   pojedynczych  pojazdów.   W   powietrzu 

nikogo nie ma. A przecież to jest bardzo niebezpieczny rejon. Tu wczoraj Messerschmitty posłały na ziemię 
trójkę Łosi. Na wysokości ośmiuset metrów klucz okrążył miasto. Niedawno toczyły się tu wałki. Widać ich 
ślady. Niemcy opanowali Pułtusk i lewy brzeg Narwi, spychając nasze wojsko na Wyszków. Klucz skręca na 
północny zachód dolatując do szosy Różan—Ostrów w miejspu, gdzie się ona krzyżuje z torem kolejowym 
Wyszków—Ostrołęka. Ciągnie nią kolumna motorowa. Jej czoło znajduje się pod Ostrowią. Walki przednich 
elementów   toczą   się   już   na   przedmieściach.   Miasto   jest   w   rękach   Polaków,   ale,   jak   długo   uda   się   je 
utrzymać? W każdym razie zagrożenia lotniska na razie nie ma.

Przez Brok i Węgrów klucz wraca do Popielewa. Ziemia daje zezwolenie do lądowania. Natychmiast po 

wylądowaniu dowódca eskadry zarządził odprawę obserwatorów ustalając wyniki rozpoznania.

Dowódca dywizjonu kapitan Cwynar z własnej inicjatywy postanowił wysłać klucz bombowców na 

zwalczanie kolumny pod Ostrowią. Niestety, w akcji tej mogły wziąć udział jedynie dwa samoloty.

Tego   dnia   niemiecką   broń   pancerną   w   Różanie   bombardowało   kilka  Karasi  z   VI   dywizjonu 

bombowego i 55 eskadry bombowej.

Nad Ostrowią i Wyszkowem

Stan nerwowego napięcia, który panował w sztabie armii poprzedniego dnia, udzielił się dowódcom 

eskadr. Wskutek braku łączności i rzekomego zagrożenia lotniska kapitan Chrzanowski bez porozumienia z 
dowódcą lotnictwa postanowił przenieść eskadrę na lotnisko Krzesk (18 km na południowy wschód od 
Siedlec). Rzut kołowy odjechał w nocy, a rzut powietrzny w składzie czterech samolotów poleciał rano.

Nowe   lotnisko   nie   było   rozpoznane.   Piloci   kilkakrotnie   okrążywszy   pole   lądowali   ostrożnie   na 

minimalnej   szybkości.   Na   szczęście   lądowanie   odbyło   się   pomyślnie.   Załogi   same   musiały   jako   tako 
maskować cztery  Karasie  imitujące eskadrę. Rzutu kołowego jeszcze nie było, pojawił się w godzinę po 
przylocie samolotów. Kapitan Kołodziejek postanowił próbować szczęścia i udał się motocyklem do Siedlec, 
by z tamtejszej poczty nawiązać łączność z dowództwem lotnictwa.

O dziwo w ciągu kilku minut udało mu się połączyć z kwaterą główną armii  „Modlin”. Po drugiej 

stronie kabla usłyszał podniecony głos pułkownika Praussa:

— Kto wam pozwolił lecieć do jakiegoś tam Krzeska? Dlaczego samowolnie odlecieliście z Zielonki?
—-   Panie   pułkowniku!   Tu   mówi   Kołodziejek.   Jestem   oficerem   taktycznym   eskadry   i   taki   rozkaz 

otrzymałem od swego dowódcy.

Pułkownik nieco się uspokoił.
— No trudno, już się stało. Jesteście bardzo potrzebni  w Zielonce. Proszę zaraz tam wracać.
— Ale co zrobimy bez rzutu kołowego?
— Panie kapitanie — mówił spokojnie pułkownik — rzut połowy proszę skierować na lotnisko Stara 

Wieś   koło   Siennicy.   A   do   Zielonki   proszę   wysłać   czołówkę   techniczną.   Będzie   to   dla   was   lotnisko 
wysunięte. Jasne?

— Tak jest, panie pułkowniku.
Nie trzeba dodawać, że tego rodzaju spacery na prawie stukilometrowej trasie nie wpływały dobrze na 

nastroje w eskadrze. Ale rozkaz jest rozkazem. Część rzutu pojechała do Starej Wsi, dwa samochody pod 
prąd udały się w kierunku Zielonki. Samoloty znalazły się tam po dwudziestominutowym locie. Na lotnisku 
oczekiwał z rozkazami kapitan Chrzanowski. Był wyraźnie załamany i przygnębiony. Nic dziwnego, na 
froncie nie działo się nic dobrego. Należało się liczyć z nieuchronnym  przełamaniem obrony na Bugu.

—   Dowódca   armii   chce   wiedzieć,   czy  na   Ostrów   i   Wyszków   posuwają   się   jakieś   niemieckie   siły 

pancerne.

background image

— A gdzieżby się podziały wczoraj rozpoznane liczne kolumny czołgów? Czy w sztabie armii łudzą 

się, że OKW przerzuciło je na front zachodni? — rzeczowo zapytał kapitan Kołodziejek.

— To już nie nasza sprawa. Otrzymaliśmy rozkaz wykonania rozpoznania i musimy je wykonać. Na ile 

lotów posiadamy benzyny?

— Na trzy dłuższe lub cztery, pięć krótsze.
— A potem nasze „pegazy” nakarmimy owsem — wtrącił jeden z pilotów.
Tego   dnia   eskadra   na   resztkach   benzyny   wykonała   pięć   lotów   na   rozpoznanie.   Pomimo   silnej 

działalności   niemieckiego   lotnictwa   myśliwskiego   rozpoznano   ruch   kolumn   motorowo-pancernych   na 
Wyszków   i   Ostrów   Mazowiecką.   O   godzinie   czternastej   dowódca   lotnictwa   armii   wysłał   do   NDL 
dramatyczną depeszę: „Godz. 11.43 lotnik rozpoznał kolumnę czołgów i artylerii długości 18 kilometrów 
Różan—Ostrów Mazowiecka. Czoło m. Grady (7 km płn. zachód od m. Ostrów). Proszę o interwencję 
lotnictwa bombowego”.

Była to kolumna rozpoznana uprzednio przez  Łosie, a następnie zbombardowana słabymi siłami. To 

wszystko, co mogła dać z siebie skrwawiona brygada bombowa.

Nad wieczorem kapitan Kołodziejek meldował dowódcy eskadry:
— Koniec z benzyną. Zbiorniki są już suche.
— Zamelduję o tym dowódcy lotnictwa armii  — skwitował głucho kapitan Chrzanowski siadając do 

samochodu.

— Chwileczkę! — zawołał porucznik Malinowski — zdaje się, że jedzie ciężarówka z benzyną.
Istotnie,   drogą   wysadzoną   drzewami   z   Zielonki   na   lotnisko   posuwała   się   załadowana   beczkami 

ciężarówka. To była ta sama, która dwa dni temu wyjechała do Dęblina w poszukiwaniu benzyny. Wracała. 
Ale czy z paliwem? Samochód zatrzymał się pod drzewami i kierowca z pomocnikiem opuścili szoferkę. 
Byli brudni i zmęczeni.

— Macie benzynę? — zapytał kapitan Kołodziejek.
— Naturalnie, panie kapitanie! Po co byśmy jeździli?
— Gdzie ją dostaliście?
— W Dęblinie. Ale co się dzieje na szosach! O rany! Mówią, że jakiś pułkownik kazał wszystkim 

mężczyznom   opuścić   Warszawę.   Idą   całe   tłumy.   Niemcy   tylko   latają   i   strzelają   do   bezbronnych   ludzi. 
Niektórzy mówią, że są już pod Warszawą.

Niestety, było w tym dużo prawdy. W tym czasie niemiecki XVI korpus pancerny uderzył czołowymi 

elementami od Okęcia na Ochotę, ale został odparty.

Uzyskanie benzyny na jeden lub dwa dni działań bojowych radykalnie zmieniło nastrój w eskadrze. 

Fakt, że podziurawione i postrzelane  Karasie  jeszcze będą mogły wyruszyć w powietrze, by w dalszym 
ciągu rozpoznawać ruchy wojsk niemieckich, a przy okazji tu i ówdzie rzucić na nich kilka bomb, dodał 
wiary w siły własne no i zachodnich sojuszników, na których w dalszym ciągu liczono.

Po uzupełnieniu samolotów w paliwo o świcie 9 września odleciały one na lotnisko w Nowej Wsi.

*

Bardzo ofiarnie i intensywnie działał również II pluton 53 eskadry obserwacyjnej współpracujący w 

dalszym ciągu z 1 DP Leg.

Posiadał   on   dwie  Czaple  i   zajmował   wysunięte   lądowisko   w   Jadowie,   około   dwadzieścia   km   na 

południowy wschód od Wyszkowa. Reszta eskadry stała na lotnisku w Zielonce. 1 DP Leg. po przełamaniu 
obrony pod Różanem otrzymała rozkaz opuszczenia przedmościa w Pułtusku i wycofania się do Wyszkowa, 
by   tam   wraz   z   dywizjami   rezerwowymi   33   i   41   zorganizować   obronę   Bugu.   Przeprowadzone   rano 
rozpoznanie stwierdziło, że niemiecka piechota z Pułtuska na Wyszków posuwa się wolno, co dawało szanse 
na   zorganizowanie   obrony.   W   godzinach   popołudniowych   na   ponowne   rozpoznanie   poleciała   załoga: 
porucznik   obserwator   Nowak   i   plutonowy   pilot   Gryc.   Załoga   ta   przez   sześć   dni   współpracowała   z 
Nowogródzką BK. Gdy brygada pod Płockiem przeprawiła się na lewy brzeg Wisły, załoga bez samolotu, 
który został zestrzelony, wróciła do eskadry przywożąc podziękowanie od dowódcy brygady za wydajną i 
pełną poświęcenia pracę. Niemców spotkano pod miejscowością Pniewo około piętnastu kilometrów od 
Wyszkowa. Szła wyłącznie piechota. Przeleciawszy jeszcze około dziesięciu kilometrów w stronę Pułtuska i 
nie   stwierdziwszy   broni   pancernej,   obserwator   zawrócił   w   kierunku   Wyszkowa,   by   przekazać   ten 
pocieszający meldunek generałowi Kowalskiemu. To, co lotnicy zobaczyli w Wyszkowie, zaparło im dech. 
W Wyszkowie na Bugu były dwa mosty — drogowy i kolejowy. Przez jeden i drugi przelewały się tłumy 
ludzi. Uciekinierzy zmieszawszy się z wojskiem zwartą ławą usiłowali przedostać się na wschodni brzeg 

background image

Bugu. Gdyby teraz pojawiły sic niemieckie bombowce, nastąpiłaby krwawa łaźnia. Nie było mowy, by 
wojsko   mogło   zorganizować   obronę.   Odnalazłszy   płachtę   tożsamości   obserwator   rzucił   meldunek 
ciężarkowy, a pilot skierował się w stronę Jadowa. W powietrzu nikt się nie kręcił. Mechanicy wyłożyli więc 
literę „T”. Za chwilę Czapla wykona zakręt i wyląduje. Stało się inaczej. Niespodziewanie ukazały się trzy 
Dorniery Do-17. Obecni zrozumieli, iż mają one zamiar zbombardować lotnisko. Tymczasem niemieccy 
bombowcy z myśliwską furią zaatakowali wykonującą zakręt polską maszynę. Polacy natychmiast olworzyli 
ogień.   Pilot   usiłował   nawiązać   walkę   myśliwską,   a   obserwator   bronił   się   zaciekle   tylnym   karabinem 
maszynowym.   Za   duża   była   jednakże   przewaga   ogniowa   po   stronie   niemieckiej.   Stosunkowo   zwrotne 
Dorniery  łatwo   dały   sobie   radę   z   polską  Czaplą.   Pierwszy   zamilkł   karabin   Nowaka,   a   nieprzytomny 
obserwator leżał na podłodze kabiny. Ranny pilot w ogniu Dorniera ostatkiem sił usiłował wylądować na 
pobliskim polu. Nie udało mu się to. Samolot rozbił się w kawałki. Gdy nadbiegli mechanicy, Gryc już nie 
żył. Rannego Nowaka odwieziono do szpitala w Warszawie, gdzie, niestety, zmarł.

W sztabie lotnictwa armii „Modlin”

W godzinach nadwiecżernych do szefa sztabu lotnictwa armii  „Modlin” został  wezwany porucznik 

Narkiewicz, dowódca 5 kompanii balonów obserwacyjnych.

— Czy pańska kompania w dalszym ciągu przebywa na lewym brzegu Wisły? — zapytał pułkownik.
— Tak jest, panie pułkowniku. Biwakujemy w miejscowości Cybulice, trzymając napełniony balon w 

lesie.

— Ile czasu zajmie panu przetransportowanie go na prawy brzeg Wisły?
—   Trudno   dokładnie   powiedzieć.   Drogi   są   nieludzko   zatłoczone.   W   dodatku   szaleje   niemieckie 

lotnictwo. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale przypuszczam, że około dwudziestu czterech godzin.

— Niech pan robi wszystko, by balon, jak najszybciej znalazł się na prawym brzegu Wisły, gdzieś w 

rejonie   Nowego   Dworu.   Dowódcy   armii   bardzo   na   tym   zależy.   Gdy   już   tam   będziecie,   proszę   się 
zameldować u niego po zadanie.

— Tak jest — odmeldował się porucznik Narkiewicz.
Jeszcze   Narkiewicz   nie   zdążył   opuścić   pomieszczenia   pułkownika   Adameckiego,   gdy   ten   został 

wezwany do sztabu armii.

— Niedobrze — usłyszał od progu — Niemcy przeprawiają się przez Narew.
Adamecki   w   ciągu   ostatniego   tygodnia   słyszał   już   tyle   wieści   dobrych   i   złych,   prawdziwych   i 

nieprawdziwych, że potrafił się opanować i zachować spokój.

— Gdzie? — zapytał.
— Tego dokładnie nie wiemy. Prawdopodobnie koło Serocka. Trzeba przeprowadzić rozpoznanie.
Łatwo powiedzieć! Zapadł już zmrok, łączności z eskadrami nie ma. A czy w ogóle posiadają one 

benzynę? Pułkownik spojrzał przez duże pałacowe okno wychodzące na park. Po drugiej stronie stał pluton 
samolotów łącznikowych.

— Postaram się, panie pułkowniku, coś załatwić.
— Ale to musi być załatwione natychmiast.
— Naturalnie.
Pluton łącznikowy w składzie trzech samolotów RWD-8 do czasu, gdy Naczelne Dowództwo Lotnictwa 

przebywało w Warszawie, był prawie nie wykorzystany. Gdy się jednakże przeniosło do brzeskiej twierdzy, 
„erwudziaki” latały tam po kilka razy dziennie. Była to właściwie jedyna łączność z naczelnym wodzem. 
Pułkownik Adamecki przeszedł przez park. Na jego północnym skraju stały trzy starannie zamaskowane 
samoloty RWD-8 ze złożonymi skrzydłami. Zastał tam podporucznika Chudowicza.

— Poruczniku, czy poleciałby pan „erwudziakiem” nad Narew?
— A cóż to za problem. Silnik jest jeszcze ciepły, bo wróciłem dopiero z Brześcia. Zmontuje się 

skrzydła i za pięć minut można lecieć.

Drugim   amatorem   lotu  był   jeden   z   oficerów   sztabu.   Przygotowania   do  lotu  trwały   bardzo   krótko. 

Przypadkowy obserwator powiadomił pilota, jakie mają wykonać zadanie.

— Lecimy wzdłuż Wisły do Modlina. Potem wzdłuż Bugo-Narwi do Serocka. Mamy sprawdzić, czy 

gdzieś na tym odcinku nie przeprawiają się szkopy. Z Serocka wracamy do Jabłonny. Proste?

Zajęli miejsca w kabinach.
Po bardzo krótkim rozbiegu znaleźli się w powietrzu. Na małej wysokości lecieli wzdłuż szosy na 

Modlin. Nad Modlinem skręcili w prawo lecąc nad korytem szerokiej tu Bugo-Narwi. Na południowym 
brzegu rzeki widzieli kręcące się niewielkie oddziałki polskiej piechoty i kawalerii. Na północnym brzegu 

background image

pustki. Nigdzie najmniejszych śladów przeprawy. Ożywiło się dopiero w Serocku. Chudowicz wykonał krąg 
i polecieli do Jabłonny. Sztabowiec odwrócił się do pilota, który siedział w tylnej kabinie i rozłożył ręce, 
jakby chciał powiedzieć „nikt się tu nie przeprawia”.

Gdy przylecieli nad lądowisko, było już po zachodzie słońca. Chudowicz znał swoje lotnisko i lądował 

bez trudności. Wiadomość o niemieckich przygotowaniach do przeprawy okazała się jeszcze jedną plotką.

Sytuacja na ziemi i w powietrzu staje się coraz bardziej tragiczna. Niemieckie wojska forsują Bug pod 

Wyszkowem i Brokiem. Nie ma już żadnej przeszkody terenowej, na której polski żołnierz mógłby stawić 
skuteczny   opór   wielokrotnie   przeważającym   siłom   wroga.   Niemcy   podchodzą   do   twierdzy   modlińskiej 
nawiązując   z   załogą   kontakt   ogniowy.   Resztki   lotnictwa   pracują   na   ostatnich   litrach  benzyny.   Daje   się 
odczuć brak map. 41 eskadra rozpoznawcza zajmująca lotnisko w Starej Wsi liczy trzy jako tako sprawne 
samoloty, 53 eskadra na lotnisku w Zielonce dwa samoloty. Brak jest łączności. Ba! Zagrożone są nawet 
drogi prowadzące z rejonu lotnisk do Warszawy. Dowódca lotnictwa armii przenosi się do Rembertowa. 
Przed odlotem samolotów z Zielonki dowódca eskadry otrzymał wytyczne do lotów na dzień 9 września.

Trzy postrzelane Karasie stanowiły nadzieję rozbitej, pokrajanej, rozproszonej armii „Modlin”. Dzięki 

wspólnemu   wysiłkowi   personelu   latającego   i   technicznego   udało   się   wykonać   pięć   lotów   bojowych. 
Stwierdzono   ruch   niemieckich   wojsk   od   granicy   wschodniopruskiej   przez   Mławę,   Ciechanów,   Pułtusk, 
Różan, Wyszków i Brok.

Nad Starą Wsią o godzinie piętnastej pojawiła się dziesiątka samolotów nurkujących  Ju-87.  Stukasy 

swoim   zwyczajem  wykonały  przewrót  na   skrzydło  i   wyjąc   zaatakowały  lotnisko.  Na  szczęście   we   wsi 
przypadkowo przebywała lekka bateria artylerii przeciwlotniczej. Kanonierzy błyskawicznie odprzodkowali 
działa i otworzyli ogień. Nie wyrządzał on Stukasom krzywdy, ale utrzymał je na wysokim pułapie. Pomimo 
tego udało się im zniszczyć jednego Karasia. Spłonął on ze sporym zapasem benzyny. W eskadrze pozostały 
dwa samoloty. Na szczęście strat w ludziach nie było.

Balon nad twierdzą

Piąta kompania balonowa porucznika Narkiewicza przesuwanie balonu na prawy brzeg rzeki rozpoczęła 

w nocy z 8 na 9 września. Jak przewidywał dowódca kompanii, było to zadanie bardzo pracochłonne. Dzięki 
wysiłkom żołnierzy o świcie balon znalazł się na prawym brzegu Wisły, Potem należało już w dzień obejść 
Nowy Dwór  i przemaszerować do miejscowości Łajsk, gdzie go ukryto w lesie. Zgodnie z  wczorajszą 
rozmową porucznik Narkiewicz pojechał do Jabłonny, by zameldować dowódcy lotnictwa o wykonaniu 
pierwszej części zadania. I tu go spotkaj zawód. W barokowym pałacyku księcia Pepi nie było ani sztabu 
armii, ani dowództwa lotnictwa. Nikt nie wiedział, gdzie się one znajdują. Dopiero jeden z robotników 
rolnych powiedział, że był tu dziś jakiś lotnik i pojechał samochodem do Zielonki. Narkiewicz poszedł więc 
w jego ślady. W Zielonce, gdzie stała 53 eskadra obserwacyjna, udało się ustalić, że sztab znajduje się w 
Rembertowie. Jeszcze kilka przeszkód i Narkiewicz znalazł się przed obliczem pułkownika Adameckiego. 
Porucznik nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie dzieje się tu nic dobrego. Adamecki jak zwykle był 
opanowany. Ale myśli jego błądziły gdzieś w przestrzeni.

— Panie pułkowniku! Zgodnie z rozkazem balon znajduje się w miejscowości Łajsk.
— To dobrze. Bardzo dobrze.
— Miałem dziś otrzymać zadanie.
— A tak, słusznie. Niemcy są już na  przedpolu Modlina. Dowódca armii liczy się  z możliwością 

podejścia   dalszych   sił   niemieckich   nad   Bugo-Narew.   Pańska   kompania   balonowa   otrzyma   rozkaz 
dozorowania od rana dnia dziesiątego września odcinka Modlin—Zegrzynek. Wszystkie meldunki o ruchach 
nieprzyjaciela,   a   w   szczególności   przygotowaniach   do   przeprawy   przez   rzekę,   należy   natychmiast 
przekazywać do sztabu.

— Tak jest. Rozumiem. A gdzie się mam podłączyć do sieci telefonicznej.
— Poruczniku! Myśmy od dawna zapomnieli, że istnieje telefon. Meldunki proszę przekazywać mi 

motocyklem.

— Tak jest. Chciałem jeszcze zaproponować miejsce wzlotu w Wólce Radzymińskiej. Miejscowość ta 

jest położona w centrum dozorowanego odcinka, co ułatwi nam pracę.

— Proszę bardzo. Czy dozorowanie będziecie mogli prowadzić do wieczora?
— To już nie od nas zależy...
— Rozumiem. A wie pan, że nasi lotnicy zestrzelili dwa niemieckie balony?
Porucznik o tym nie wiedział, ale pomyślał, że prognoza nie jest pomyślna.
Balon obserwacyjny z 5 kompanii wzbił się w powietrze w Wólce Radzymińskiej o godzinie szóstej. 

background image

Osiągnąwszy   wysokość   tysiąca   metrów   obserwator   podporucznik   Łada   zameldował,   że   bardzo   słaba 
widoczność i przyziemne mgiełki uniemożliwiają prowadzenie dozorowania. Dowódca kompanii polecił 
ściągnąć balon na ziemię. O godzinie dziewiątej widzialność polepszyła się i balon ponownie wzbił się. 
Obserwator   zorientowawszy   się   w   terenie   zaczął   się   przez   lornetkę   wpatrywać   w   teren   poszukując 
nieprzyjaciela. Zaledwie złapał w okular coś ciekawego, gdy poczuł silne szarpnięcie.

— Uwaga — usłyszał w słuchawce — nieprzyjacielskie samoloty z północnego wschodu!
Wyżej, na wysokości około tysiąca metrów, leciało na tle nieba dziewięć samolotów. Na szczęście były 

to   bombowce.   Dźwigarka   na   pełnej   mocy   silnika   ściąga   balon   na   ziemię.   Naturalnie   nie   zdąży.   Łada 
obserwując Niemców czyni przygotowania do skoku ze spadochronem. Bombowce nie zmieniając kursu i 
wysokości   lecą   na   Warszawę,   omijając   z   boku   stanowisko   dźwigarki.   Gdy   się   znalazły   w   stosunkowo 
bliskiej odległości, strzelcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Szare smugi przechodzą w pobliżu 
bezbronnego cielska balonu Z dołu grają przeciwlotnicze kaemy. Chyba dla dodania animuszu, bombowce 
lecą bowiem prawie na wysokości dwóch tysięcy metrów. Balon na szczęście nie pali się. Niemcy odlatują. 
Strzelanina   kończy   się.   Na   ziemi   stwierdzono,   że   powłoka   jest   postrzelana   jak   sito.   Nie   ma   mowy   o 
następnym   wzlocie,   nie   ma   również   zapasowej   powłoki.   Jedyna   we   wrześniu   próba   użycia   balonu 
obserwacyjnego skończyła się niepowodzeniem.

Kompania   porucznika   Narkiewicza   pozbawiona   balonu   skierowana   została   do   Dowództwa   Obrony 

Warszawy. Tam przemianowana na kompanię OPL zajęła stanowisko na Żoliborzu.

W końcu września zestrzeliła jeden niemiecki samolot.

Katastrofa na północy

Z tragicznej sytuacji na prawym skrzydle swojej armii generał Przedrzymirski doskonale zdawał sobie 

sprawę. Nie znał jednak w dalszym ciągu położenia prawego sąsiada. Nie wiedział również, czy Niemcy po 
przekroczeniu   Bugu   pójdą   na   zachód   w   kierunku   Warszawy,   czy   też   na   południowy   wschód.   Tych 
wiadomości powinno mu dostarczyć lotnictwo, a raczej jego resztki.

Pozycja Modlin—Serock trzymała się dalej. Możliwe, że generał w porozumieniu z dowódcą obrony 

Warszawy   snuł   jakieś   plany.   Nie   wiedział   jednakże,   co   się   dzieje   na   przedpolu   Modlina   i   Serocka. 
Obserwacja   balonowa   sprawy   nie   wyjaśniła.   Należało   więc   posłać   tam   jeden   z   czterech   samolotów 
znajdujących się jeszcze w dyspozycji armii. W tym celu z Rembertowa w godzinach przedpołudniowych 
udał się do Nowej Wsi kapitan Chrzanowski. Wskutek zatłoczonych dróg dotarł tam dopiero w południe.

Na   rozpoznanie   bliskiego   i   dalekiego   przedpola   Modlina   została   wyznaczona   załoga   w   składzie: 

podporucznik obserwator Kardasz, kapral pilot Oleksiński i strzelec samolotowy kapral Majewski. Każdy z 
samolotów   posiadał   w   zbiornikach   niewielki   zapas   benzyny.   Pracochłonne   przelewanie   benzyny   do 
zbiornika samolotu podporucznika Kardasza trwało bardzo długo i dopiero o godzinie czternastej trzydzieści 
Karaś ruszył w powietrze. Z lotu tego załoga nie wróciła i los jej do dziś nie jest znany. W eskadrze pozostał 
jeden samolot PZL-43 pozbawiony jednak kropli paliwa.

Tego   samego   krytycznego   dnia   10   września   przesądzony   został   los   SGO  „Narew”.   Wskutek 

przełamania przez niemiecką broń pancerną obrony pod Wizną i Nowogrodem Grupa zmuszona została do 
prowadzenia   bitwy   z   przeważającymi   siłami   nieprzyjaciela.   Zaistniała   groźba   otoczenia   i   całkowitego 
zniszczenia SGO  „Narew”. W tej sytuacji dowódca lotnictwa za zgodą dowódcy Grupy skierował resztki 
lotnictwa do Brześcia nad Bugiem. Dowództwo lotnictwa zostało rozwiązane.

W dniu 11 września jedyny samolot 41 eskadry rozpoznawczej stał unieruchomiony z braku benzyny na 

lotnisku w Nowej Wsi. Cały ciężar rozpoznania spadł na dwie Czaple 53 eskadry obserwacyjnej. Przeniosła 
się ona na lotnisko w Nowej Wsi. Nad wieczorem do Siennicy, obok której znajdowała się Nowa Wieś, 
zaczęły nadchodzić różne niepomyślne wieści. Byli tacy, co twierdzili, że Niemcy są już w Mińsku. Że 
dzieje się coś złego, potwierdzało milczenie sztabu armii. Potem ktoś przyniósł rozkaz: rozpoznać kierunki 
na Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn, Węgrów, Siedlce, Nur. Rozkaz polecał również nawiązanie łączności z 
własnymi wielkimi jednostkami. Wynikało z tego, że sztab nie wiedział, gdzie się znajdują własne jednostki 
i nie miał z  nimi łączności. Na zadanie poleciał dowódca  2 plutonu 53 eskadry obserwacyjnej kapitan 
obserwator Sawczyński z pilotem plutonowym Fajką.

Pilot wykonał nad Nową Wsią krąg. Na polu wzlotów widniały leje po niedawnym bombardowaniu, a 

jedyny samolot 41 eskadry starannie przykryty sianem udawał stóg. Sawczyński znał tragedię kolegów z 
eskadry rozpoznawczej, niestety, nie był w stanie pomóc, sami bowiem dysponowali już resztkami paliwa. 
Do Mińska polecieli wzdłuż szosy. Pomimo że była to drugorzędna arteria, zalewały ją tłumy uciekinierów 
podążających w nieznane z dobytkiem i domowym inwentarzem. Podobnie zatłoczone były ulice Mińska. 

background image

Okrążywszy kilka razy miasto polecieli szosą w kierunku na Łochów. Po przełamaniu obrony na Bugu pod 
Wyszkowem można było tu się spodziewać Niemców. Jednakże nie było ich. Gdzież się więc podzieli?

Nie dolatując do Łochowa skręcili w kierunku Węgrowa. Tutaj wszystko wyjaśniło się. Miasto było w 

rękach niemieckich, a. na Sokołów posuwał się silny podjazd pancerny. Wszystko wskazywało na to, że 
Niemcy po krótkim odpoczynku przystąpili do energicznego pościgu, by wykorzystać sukces odniesiony nad 
Bugiem. Do  pościgu  nieprzyjaciel  rzucił w  pierwszym  rzucie związki motorowo-pancerne,  a  w drugim 
piechotę. Przemęczone, cierpiące na brak zaopatrzenia polskie dywizje o bardzo uszczuplonych stanach nie 
miały żadnych szans. Wróciwszy znad Sokołowa Czapla przez Węgrów poleciała w stronę Kałuszyna. Kilka 
kilometrów za miastem obserwator rozpoznał długą kolumnę piechoty, wpadając jednocześnie w silny ogień 
artylerii   przeciwlotniczej.   Samolot   odskoczył   od   szosy   obserwując   ruch   spoza   zasięgu   ognia 
przeciwlotniczego.   Kolumna   liczyła   ponad   pięć   kilometrów   długości.   Potem   była   luka   i   obserwator 
zauważył tuż przed miasteczkiem liczne pojazdy.

— Czołgi czy też samochody? — zadał sobie pytanie.
Nadlecieli nad Kałuszyn i Sawczyński rozpoznał czołgi. Opanowały one tę miejscowość i toczyły walki 

z polską piechotą na szosie Mińsk — Siedlce. Sytuacja nie przedstawiała się groźnie, czołgów było niewiele 
i   wszystko   wskazywało,   że   to   oddział   rozpoznawczy   wdarł   się   do   Kałuszyna.   Sawczyński   poleciał   w 
kierunku Siedlec. Mniej więcej na dziesiątym kilometrze natknął się na czoło pancernej kolumny. Czołgi 
jechały  całą   szerokością   szosy.   Broniła   ich   silna   artyleria   przeciwlotnicza   i   ogon  kolumny  trudno   było 
ustalić. W każdym razie liczyła kilka kilometrów. Teraz wszystko stało się jasne. Niemcy znacznymi siłami 
pancernymi wspartymi piechotą usiłowali zamknąć w kotle polskie siły znajdujące się w obszarze na północ 
od szosy Warszawą—Siedlce. Tę nader ważną wiadomość należało natychmiast przekazać do sztabu armii. 
Placówkę łączności obserwator znalazł zgodnie z rozkazem koło toru kolejowego Mińsk  — Warszawa. 
Ponieważ w pobliżu znajdowało się gładkie, równe pole, pilot zdecydował się wylądować na nim, a kapitan 
Sawczyński obszerny meldunek osobiście przekazał oficerowi sztabu. Dopiero wówczas stało się wiadome, 
jak poważna zaistniała sytuacja. Aby wydostać się z kotła, polskie dywizje będą musiały przebijać się siłą. A 
czy starczy im sił?

Ostatni lot

Nie   mając   już   praktycznie   możliwości   dowodzenia   resztkami   lotnictwa   pułkownik   Prauss   rzuty 

powietrzne i kołowe skierował do Brześcia. Praktycznie oznaczało to przelot dwóch  Czapli  z 53 eskadry 
obserwacyjnej i przejazd rzutu kołowego okrężną trasą przez Łuków  — Radzyń Podlaski. W 41 eskadrze 
rozpoznawczej powstał problem, czy zniszczyć ostatni samolot i jechać do Brześcia, czy też czekać na 
benzynę? Ostatecznie zdecydowano się na formę pośrednią. W Nowej Wsi pozostał kapitan Kołodziejek z 
porucznikiem Malinowskim i strzelcem samolotowym oraz niewielką czołówką techniczną, reszta natomiast 
rzutu kołowego odjechała.

Liczono na paliwo. Oficer techniczny, który w nocy udał się na poszukiwanie, obiecał, że choćby spod 

ziemi, a na pewno zdobędzie  je. Istotnie, dotrzymał słowa. Przyjechał na lotnisko po zachodzie słońca 
przywożąc kilka beczek cennego płynu. Samolot P-43 został naprawiony w nocy i załoga czekała na wschód 
słońca, by lecieć do Brześcia. Kołodziejek postanowił jednak przedtem powtórzyć zadanie, które otrzymała 
zaginiona załoga podporucznika Kardasza. Nie przypuszczał wówczas, że zaistnieje sytuacja, w której nie 
będzie   komu   przekazać   cennych   wyników   rozpoznania.   Przez   całą   noc   z   kierunku   szosy   warszawskiej 
dochodziły odgłosy strzelaniny. Na niebie widniały łuny pożarów. Na lotnisku nikt nie spał, należało się 
liczyć  z   możliwością  ukazania   się   wroga.  Przed świtem  nieco  się  uspokoiło.  Mechanicy  zabrali  się  do 
zapuszczania   i   podgrzewania   silnika   ostatniego   samolotu   41   eskadry   rozpoznawczej.   Wreszcie   pada 
lakoniczne: „samolot gotowy do lotu”. Jeszcze chwila i maszyna powoli rusza do przodu, kołuje kilkanaście 
metrów i obraca się o 90 stopni. Start i krótki rozbieg. Ziemia ucieka do tyłu. Pilot ciągnie w górę w stronę 
pętających się na niebie obłoczków. Obserwator podaje kurs północno-wschodni.

Ukazuje się Narew płynąca szeroką zieloną doliną. W lewo rozciąga się masyw modlińskiej twierdzy. 

Jej stare mury są ostrzeliwane ogniem niemieckiej artylerii. Za Bugiem odzywa się niemiecka artyleria 
przeciwlotnicza.   Na   drogach   olbrzymi   ruch.   Obserwator   nie   może   nadążyć   z   pisaniem   meldunków. 
Niezliczone kolumny o różnym składzie podążają w kierunku Modlina i Zegrza. Broni pancernej nie widać. 
Samolot   dolatuje   do   Ciechanowa.   To,   co   lotnicy   zobaczyli   na   ziemi,   jest   przygnębiające   i   tragiczne. 
Niemieckie wojska dosłownie zalewają Polskę. Staje się jasne, że nie ma teraz siły, która mogłaby położyć 
temu   kres.   Wszystkie   układy   z   Zachodem   są   zwykłym   świstkiem   papieru.   Samolot   zawraca   w   stronę 
Warszawy. Mijają bokiem Modlin i nadlatują nad wschodnie obrzeża Pragi. Nad miastem unoszą się dymy 

background image

dziesiątków pożarów. A to przecież nie wszystkie nieszczęścia, które dotknęły stolicę. Na jej zachodnich 
przedmieściach toczy się bój z korpusem pancernym generała Höppnera. Coraz częściej nad bezbronnym, 
pozbawionym OPL, miastem pojawiają się niemieckie bombowce. Pilot przyjmuje kurs na Brześć. Kilka 
minut ciszy i oto słychać podekscytowany głos strzelca samolotowego:

— Myśliwcy! Z tyłu z góry!
Istotnie do ataku suną dwa samoloty. Po kilku sekundach można rozpoznać  Messerschmitty Me-109

Kołodziejek bez chwili wytchnienia daje pełny gaz i oddaje nieco drążek sterowy. „Messery” połyskują w 
słońcu, ale są jeszcze dość daleko. Obserwator układa się w kołysce. Odbezpiecza karabiny maszynowe i 
czeka. Bardzo krótko. Niemcy otwierają ogień. Pociski biją w skrzydła i kadłub, przechodzą obok samolotu. 
Ujada też karabin strzelca samolotowego. Polskie  „szczeniaki” spisują się na medal. Niemcy widocznie 
czują do nich respekt i w odległości dwustu metrów przerywają ogień rozchodząc się wachlarzem po niebie. 
Załoga polskiego samolotu na moment łudzi się, że przerwali atak. Ale gdzie tam! Zbierają się i idą do 
następnego. Znów sypią pociskami. Znów grają  „szczeniaki”. Chwila przerwy i zaczyna się trzeci atak. 
Słychać trzask tłuczącego się szkła. Pilot siedzi skulony w przedniej kabinie. Jeżeli oberwał, to trzeba będzie 
skakać. Na szczęście tak nie jest. Kołodziejek pokazuje rozbitą tablicę z zegarami. Trochę niżej, a byłoby po 
wszystkim. Niemcy jednakże nie odstępują krążąc nad polskim samolotem. Rozchodzą się! Jeden rusza do 
ataku z dołu, a drugi z góry. Nareszcie obserwator będzie miał pole do popisu.

Niemcy podchodzą bardzo powoli, nieustannie ostrzeliwując polski samolot. Piekielny jazgot górnego i 

dolnego karabinu maszynowego zagłusza pracę silnika na pełnej mocy. Nagle jeden z nich przerywa ogień i 
odchodzi w dół. Po chwili to samo czyni drugi „messer”. Oba odlatują na północ. Polacy lecą jeszcze kilka 
minut. Wróg nie wraca. Obserwator wychodzi z kołyski. No, tym razem to się im udało!

Niezupełnie! Kołodziejek pokazuje na rozbitą tablicę przyrządów pokładowych i silnik trzęsący niczym 

sieczkarnia. Wysokość pięćset metrów. Do Brześcia już niedaleko. Z załogi nikt nie oberwał, wydaje się to 
nieprawdopodobne. Już widać Bug, za nim twierdzę i poligon. Silnik nawala coraz bardziej. Samolot traci 
wysokość. Przelatują nad twierdzą. Jeszcze dwie, trzy minuty. Pilot kiwa głową.

— Powinniśmy dociągnąć — mówi.
Już widać lotnisko. Pilot idzie do lądowania prosto z kursu bez rundy. Przelatuje nad granicą lotniska. 

Kapitan Kołodziejek liczy się z możliwością uszkodzenia podwozia. Mogą być również postrzelone dętki 
kół. Stara się więc usiąść możliwie delikatnie na minimalnej prędkości z opuszczonym ogonem. Nic nie 
pomaga. Przy dotknięciu ziemi kołami samolotem zarzuca. Podwozie zostaje zniesione. Resztki pięknego 
samolotu  P-43  suną po ziemi podskakując na nierównościach. Załoga poza drobnymi podrapaniami nie 
poniosła żadnych obrażeń.

Taki był koniec działań bojowych 41 eskadry rozpoznawczej w wojnie obronnej 1939 roku.

*

W Brześciu przebywała również resztka 151 eskadry myśliwskiej i 13 eskadry obserwacyjnej oraz dwa 

samoloty z 53 eskadry, poza tym kilka samolotów komunikacyjnych, łącznikowych i szkolnych. Wieczorem 
pojawił   się   pułkownik   Prauss   ze   swoim   sztabem.   Od   pułkownika   dowiedzieli   się,   że   wódz   naczelny 
przeprowadził reorganizację dowodzenia. Powstały 3 fronty: południowy pod dowództwem generała broni 
Sosnkowskiego, centralny pod dowództwem generała dywizji Piskora i północny pod dowództwem generała 
dywizji Dąb-Biernackiego. Była to jednak fikcja, byli dowódcy frontów, ba, były namiastki sztabów, ale nie 
było już jednostek bojowych do wykonywania zadań. Fikcja na ziemi odpowiadała fikcji w powietrzu. Sztab 
pułkownika Praussa przydzielono do dowództwa frontu generała Dąb-Biernackiego, a w skład lotnictwa 
frontu   miała   wejść   kombinowana   eskadra   rozpoznawcza   z   resztek   samolotów   41   i   51   eskadr 
rozpoznawczych. Na dowódcę tej eskadry został powołany kapitan obserwator Sawczyński. Do sformowania 
jej nie doszło jednak, bowiem ani 41, ani 51 eskadra nie posiadały już samolotów.