Michael Connelly
CIEMNOŚĆ MROCZNIEJSZA NIŻ NOC
Przełożyła Ewa Horodyska
Prószyński i S-ka
PROLOG
B
osch popatrzył przez kwadratową szybkę i zobaczył, że mężczyzna jest sam w
celi. Wyjął rewolwer z kabury i wręczył go sierżantowi pełniącemu służbę.
Standardowa procedura. Sierżant otworzył metalowe drzwi. W nozdrza Boscha
natychmiast uderzył smród potu i wymiocin.
- Jak długo on tu już tu siedzi?
- Od jakichś trzech godzin - odparł sierżant.
Bosch wszedł do celi i zmierzył spojrzeniem postać rozciągniętą na podłodze.
- Dobra, może pan zamknąć.
- Proszę mi dać znać.
Drzwi zatrzasnęły się z głośnym zgrzytem. Mężczyzna na podłodze jęknął i
poruszył się lekko. Bosch podszedł do najbliższej ławy i usiadł. Z kieszeni
kurtki wyjął magnetofon i postawił na ławie. Zerknął w stronę okienka i
dostrzegł odsuwającą się twarz sierżanta. Szturchnął leżącego w bok czubkiem
buta. Mężczyzna znowu jęknął.
- Ocknij się, gnoju.
Człowiek rozciągnięty na podłodze celi powoli obrócił i uniósł głowę. We
włosach miał grudki farby, a szyję i przód koszuli oblepione zaschniętymi
wymiocinami. Otworzył oczy, lecz jaskrawe światło sprawiło, że natychmiast je
zamknął. Wydobył z siebie ochrypły szept.
- Znowu ty.
Bosch kiwnął głową.
- Taa, znowu ja.
- Nasz mały taniec.
Pokrytą trzydniowym zarostem twarz pijaka przeciął uśmiech. Bosch zauważył
brak zęba, który ostatnim razem znajdował się
jeszcze na swoim miejscu. Położył dłoń na magnetofonie, lecz na razie go nie
włączał.
- Wstawaj. Pora na rozmowę.
- Wypchaj się. Nie chcę...
- Zostało ci niewiele czasu. Mów.
- Daj mi, kurwa, spokój.
Bosch spojrzał w okienko. Nikogo za nim nie było. Popatrzył znowu na
mężczyznę na podłodze.
- Tylko prawda może cię ocalić. Zwłaszcza teraz. Nie mogę ci pomóc, dopóki
nie wyjawisz prawdy.
- Co ty jesteś, ksiądz? Chcesz wysłuchać mojej spowiedzi?
- A chcesz się wyspowiadać?
Mężczyzna nie odpowiedział. Podejrzewając, że mógł ponownie zapaść w sen,
Bosch wbił czubek buta w bok leżącego, w okolice nerek. Mężczyzna szarpnął się
gwałtownie, bijąc rękami i nogami o podłogę.
- Pieprz się! - wrzasnął. - Nie jesteś mi potrzebny. Potrzebuję adwokata.
Bosch milczał przez chwilę. Podniósł magnetofon i wsunął do kieszeni. Potem
pochylił się, oparł łokcie o kolana i splótł dłonie. Popatrzył na pijaka i wolno
pokręcił głową.
- A więc chyba nie mogę ci pomóc - powiedział.
Wstał i spojrzał w okienko, szukając wzrokiem sierżanta. Gdy wychodził,
mężczyzna wciąż leżał na podłodze.
1
M
amy gościa.
Terry McCaleb spojrzał na żonę, a potem za jej przykładem skierował oczy w
stronę krętej drogi poniżej. Zobaczył wspinający się po stromiźnie wózek
golfowy. Jego dach zasłaniał kierowcę.
Siedzieli obydwoje na tarasie wynajętego domu przy La Mesa Avenue. Widać było
stamtąd wąską, krętą drogę, która schodziła od ich domu, a za nią cały Avalon
wraz z przystanią i mgiełkę smogu oznaczającą stały ląd za Santa Monica Bay.
Wybrali ten dom przede wszystkim ze względu na widok. Ale w chwili, gdy Gracie-
la się odezwała, Terry wpatrywał się w dziecko, które trzymał w ramionach. Nie
widział nic poza ufnym, błękitnym spojrzeniem córki.
Zauważył na boku wózka numer wypożyczalni. To nie był nikt z wyspy. Gość
przypłynął zapewne promem „Catalina Express”. Mimo to Terry zastanawiał się,
skąd Graciela wie, że gość wybiera się właśnie do nich, a nie do innego
mieszkańca La Mesa.
O nic nie zapytał; już wcześniej miewała przeczucia. Po prostu czekał - i
wkrótce po tym, jak wózek znikł mu z oczu, ktoś zastukał do frontowych drzwi.
Graciela poszła je otworzyć i niebawem wróciła na taras w towarzystwie kobiety,
której McCaleb nie widział od trzech lat.
Detektyw Jaye Winston uśmiechnęła się na widok dziecka w objęciach ojca. Był
to szczery, a zarazem roztargniony uśmiech osoby, która nie zjawiła się po to,
by podziwiać czyjegoś dzidziusia. McCaleb wiedział, że gruby zielony skoroszyt,
dzierżony w jednej ręce, i wideokaseta w drugiej oznaczają, iż Winston ma do
niego sprawę. Śmiertelnie poważną sprawę.
- Co słychać, Terry?
- Wszystko świetnie. Pamiętasz Gracielę?
- Oczywiście. A to kto?
- To jest CiCi.
Nigdy nie wymawiał przy obcych pełnego imienia dziecka. Mówił do córki
„Cielo” wyłącznie wówczas, gdy byli sam na sam.
- CiCi - powtórzyła Winston i umilkła, jakby oczekując wyjaśnienia. Nie
doczekawszy się go, podjęła: - Ile ma?
- Prawie cztery miesiące. Jest duża jak na swój wiek.
- O... no pewnie. A chłopiec?... Gdzie on jest?
- Raymond - powiedziała Graciela. - Umówił się z kolegami. Poszedł pograć w
softball, bo Terry wynajął dzisiaj łódź paru klientom.
Rozmowa rwała się i brzmiała dziwacznie. Winston nie była zainteresowana
tematem lub może nie przywykła do tak banalnej wymiany słów.
- Napijesz się czegoś? - zaproponował McCaleb, podając dziecko Gracieli.
- Nie, dziękuję. Wypiłam colę na promie.
Jakby na dany znak dziecko, być może oburzone przekazywaniem z rąk do rąk,
zaczęło popłakiwać i Graciela oznajmiła, że zabierze małą do domu. McCaleb i
Winston zostali na tarasie. Terry wskazał obstawiony krzesłami okrągły stół,
przy którym jadali kolacje, gdy dziecko spało.
- Usiądźmy.
Wskazał Winston krzesło z najlepszym widokiem na zatokę. Położyła na stole
zielone okładki, zawierające - jak domyślił się McCaleb - raport z miejsca
zbrodni, i przycisnęła je kasetą wideo.
- Coś pięknego - powiedziała.
- Tak, jest niezwykła. Mógłbym na nią patrzeć całymi...
Urwał i uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że Jaye ma na
myśli widok, a nie dziecko. Winston odwzajemniła uśmiech.
- Ona też jest piękna, Terry. Naprawdę. I ty sam nieźle wyglądasz, taki
opalony i w ogóle.
- Wypływałem w morze.
- A jak z twoim zdrowiem?
- Nie narzekam. Najgorsze są te pigułki, które muszę brać. Ale robię to od
trzech lat i na razie nie mam problemów. Chyba wyszedłem na prostą, Jaye. Muszę
tylko ciągle łykać te cholerne prochy i tak już zostanie.
Uśmiechnął się - i rzeczywiście wyglądał jak okaz zdrowia. Słońce
przyciemniło jego skórę, lecz z włosami zrobiło coś dokładnie odwrotnego. Krótko
przycięta czupryna miała teraz odcień niemal blond. Praca na łodzi uwydatniła
mięśnie ramion i barków. Koszula skrywała zdradziecką, dziesięciocalową bliznę
po transplantacji.
- To świetnie - rzuciła Winston. - Wspaniale się tu urządziłeś. Nowy dom,
rodzina... z dala od wszystkiego.
Umilkła na chwilę i odwróciła głowę, jak gdyby zapragnęła wchłonąć cały ten
widok, wyspę i życie McCaleba. Zawsze uważał Jaye Winston za atrakcyjną na
pewien łobuzerski sposób. Miała niesforne, sięgające ramion włosy o barwie
piasku. W okresie, gdy Terry z nią współpracował, nigdy nie stosowała makijażu.
Ale jej bystre, pełne zrozumienia oczy i swobodny, nieco smutny uśmiech
wskazywały, że dostrzega zarówno komiczną, jak i tragiczną stronę każdej
sytuacji. Miała na sobie czarne dżinsy, białą koszulkę z krótkimi rękawami i
czarną kurtkę. Wyglądała na osobę opanowaną i twardą, a McCaleb wiedział z
doświadczenia, że taka właśnie jest. Kiedy mówiła, często poprawiała włosy,
wsuwając je za uszy. Z niewiadomych przyczyn wydawało mu się to ujmujące. Od
dawna miał wrażenie, że gdyby nie poznał Gracieli, mógłby próbować zbliżyć się
do Jaye Winston. Przeczuwał, że Winston intuicyjnie to odgadła.
- Czuję się winna, że tu w ogóle przyjechałam - powiedziała. - W pewnym
sensie.
McCaleb wskazał ruchem głowy okładki i kasetę.
- Przyjechałaś, bo masz do mnie interes. Mogłaś po prostu zadzwonić, Jaye.
Oszczędziłabyś trochę czasu.
- Nie zostawiłeś nowego adresu ani telefonu. Zupełnie jakbyś nie chciał, żeby
ludzie się dowiedzieli, gdzie jesteś.
Założyła włosy za lewe ucho i uśmiechnęła się ponownie.
- Niezupełnie - odparł. - Po prostu nie wydawało mi się, żeby ktokolwiek
chciał mnie szukać. Jak mnie znalazłaś?
- Wypytywałam o ciebie na przystani, na kontynencie.
- Na lądzie. Tutaj mówi się o tym ląd.
- No więc na lądzie. Powiedzieli mi w Biurze, że mają twoje akta, ale
przeniosłeś się z łodzią na wyspę. Wynajęłam łódkę i opłynęłam całą zatokę.
Natrafiłam na twojego znajomego. Skierował mnie tutaj.
- Buddy.
McCaleb spojrzał w głąb zatoki i wypatrzył „Ścigającą Falę”. Znajdowała się w
odległości mniej więcej pół mili. Widział Buddy’ego Lockridge’a, zgiętego nad
rufą. Po chwili Buddy płukał już kołowrotki czystą wodą z węża.
- O co chodzi, Jaye? - McCaleb nie patrzył na Winston. – To pewnie ważne,
skoro poświęciłaś wolny dzień. Bo chyba masz wolne w niedzielę.
- Przeważnie.
Odsunęła taśmę na bok i otworzyła okładki. McCaleb zerknął ukradkiem. Widział
dokumenty do góry nogami, lecz natychmiast rozpoznał standardowy raport z
miejsca zbrodni, zajmujący zwykle pierwsze miejsce w aktach. Od tego się
zaczynało. McCaleb zauważył adres. Nawet do góry nogami dało się odczytać, że
chodzi o West Hollywood.
- Mam tu taką sprawę, może byś rzucił okiem w wolnej chwili. Chybaby ci
leżała. Może mi coś podsuniesz, jakąś poszlakę, której nie złapałam.
Wiedział, odkąd zobaczył u niej ten zielony skoroszyt, że o to właśnie go
poprosi. Ale teraz zawładnęły nim sprzeczne emocje. Na myśl o dawnym życiu
przeszył go dreszcz. Poczuł się winny, że sprowadza śmierć do szczęśliwego domu,
w którym zrodziło się nowe życie. Zerknął w stronę otwartego okna, upewniając
się, czy Graciela nie patrzy. Nie patrzyła.
- Leżałaby mi? - powtórzył. - Jeśli to seryjny typ, nie trać czasu. Zadzwoń
do Biura, do Maggie Griffin. Ona...
- Już to zrobiłam, Terry. I wciąż liczę na ciebie.
- Kiedy to się stało?
- Dwa tygodnie temu.
Jej oczy uniosły się znad okładek, napotykając spojrzenie McCaleba.
- W Nowy Rok?
Skinęła głową.
- Pierwsza zbrodnia w tym roku - oznajmiła. - A przynajmniej pierwsza w
okręgu Los Angeles. Niektórym ludziom się wydaje, że nadeszło nowe tysiąclecie.
- Myślisz, że to jakiś milenijny szaleniec?
- Ktokolwiek to zrobił, jest szalony. Tak sądzę. Dlatego przyjechałam.
- Co na to Biuro? Rozmawiałaś z Maggie?
- Nie nadążasz, Terry. Odesłali Maggie z powrotem do Quantico. W ostatnich
latach nie miała tu za wiele do roboty i wróciła do programu badawczego. Nie
mamy już przyczółka w L.A. No więc tak, rozmawiałam z nią. Zadzwoniłam do
Quantico. Przepuściła dane przez komputer, ale nic nie wskórała. Jeśli chodzi o
portret psychologiczny i tym podobne sprawy, jestem na liście oczekujących.
Czy wiesz, że w sylwestra i Nowy Rok w całym kraju popełniono trzydzieści cztery
morderstwa, zainspirowane nadejściem nowego tysiąclecia? Dlatego mają teraz
pełne ręce roboty, a duże departamenty, takie jak nasz, są na samym końcu
kolejki, bo Biuro uważa, że mniejsze departamenty, którym brak doświadczenia,
biegłości i ludzi, bardziej potrzebują pomocy.
Umilkła na chwilę, czekając, aż McCaleb przetrawi to wszystko. Rozumiał
filozofię Biura. Obowiązywał system selekcji.
- Mogłabym zaczekać miesiąc czy coś koło tego, aż Maggie czy ktoś inny
opracuje dla mnie portret, ale czuję w kościach, Terry, że tu się liczy czas.
Jeśli to seryjny morderca, nie możemy tracić aż miesiąca. Właśnie dlatego
pomyślałam o tobie. Teraz walę głową w mur, a ty jesteś naszą ostatnią nadzieją
natrafienia na jakiś trop. Pamiętam Człowieka z Cmentarza i Koda Zabójcę. Wiem,
co potrafisz zdziałać na podstawie raportu i taśmy wideo.
Ostatnie trzy zdania były niepotrzebne; stanowiły jak dotąd jedyne fałszywe
posunięcie Jaye, pomyślał McCaleb. Uznał natomiast, iż Winston jest szczerze
przekonana, że zabójca, którego tropi, może uderzyć ponownie.
- Minęło sporo czasu, Jaye - zaczął. - Od tej historii z siostrą Gracieli nie
miałem do czynienia...
- Daj spokój, Terry, nie wciskaj mi kitu. Choćbyś całymi dniami przesiadywał
tu z dzidziusiem na kolanach, nie wymażesz tego, kim byłeś i co zrobiłeś. Znam
cię. Dawno się nie widzieliśmy i dawno nie rozmawialiśmy, ale ja cię znam. I
wiem, że nie ma dnia, żebyś nie myślał o sprawach kryminalnych. Nie ma takiego
dnia. -Umilkła i wpatrzyła się w niego. - Wymienili ci serce, ale to nowe pika
tak samo, rozumiesz, o co mi chodzi?
McCaleb odwrócił wzrok i spojrzał w stronę swojej łodzi. Buddy siedział na
stołku rybackim, opierając nogi o poprzecznicę. McCaleb przypuszczał, że Buddy
trzyma w ręku piwo, choć z tej odległości nie widział dokładnie.
- Skoro tak dobrze znasz się na ludziach, po co ci jestem potrzebny?
- Może się i znam, ale ty jesteś najlepszy. Cholera, nawet gdyby tam w
Quantico nie byli zawaleni robotą aż do Wielkanocy, i tak wolałabym ciebie niż
każdego z ich specjalistów od portretów psychologicznych. Mówię poważnie.
Byłeś...
- Dobra, Jaye, darujmy sobie komplementy. Moje ego miewa się nieźle bez tego
całego...
- Więc czego ci potrzeba?
Obejrzał się na nią.
- Trochę czasu. Muszę się zastanowić.
- Jestem tu, bo czuję w kościach, że mam mało czasu.
McCaleb wstał i podszedł do balustrady. Jego spojrzenie powędrowało ku morzu.
Nadpływał prom „Catalina Express”. Terry wiedział, że prom będzie niemal pusty.
W zimie niewielu gości odwiedzało wyspę.
- Płynie prom - powiedział. - Kursuje zgodnie z zimowym rozkładem, Jaye.
Jeśli na niego nie zdążysz, ugrzęźniesz tu na noc.
- Każę sobie przysłać helikopter, jeśli będę musiała. Terry, proszę cię tylko
o jedną dobę. A nawet o jedną noc. Dzisiejszą. Siądziesz, przeczytasz raport,
obejrzysz taśmę, a rano zadzwonisz i powiesz mi, co zauważyłeś. Może nic, a
przynajmniej nic nowego. Ale może zauważysz coś, co myśmy przeoczyli, albo
wpadniesz na jakiś pomysł, który nam nie przyszedł do głowy. O nic więcej nie
proszę. To chyba nie jest dużo.
McCaleb odwrócił się od promu i oparł plecami o balustradę.
- Dla ciebie to niewiele, bo w tym siedzisz. Ja nie. Ja stoję z boku, Jaye.
Jeśli wrócę do tamtego życia choćby na dzień, wszystko się zmieni. Przeniosłem
się tutaj, żeby zacząć od nowa i zapomnieć o tym, w czym byłem dobry. Żeby
sprawdzić, czy będę dobry w innej dziedzinie. Na początek jako mąż i ojciec.
Winston podniosła się i zbliżyła do balustrady. Stanęła tuż obok McCaleba,
lecz wpatrywała się w dal, podczas gdy on nie odrywał oczu od swego domu. Mówiła
przyciszonym głosem. Gdyby nawet Graciela nasłuchiwała z wewnątrz, nie
usłyszałaby słów.
- Pamiętasz, co mi powiedziałeś, jak wynikła ta historia z siostrą Gracieli?
Powiedziałeś, że podarowano ci nowe życie, drugą szansę, i musisz mieć przed
sobą jakiś cel. Stworzyłeś sobie od nowa życie z Gracielą i synem jej siostry, a
teraz masz jeszcze własne dziecko. To cudowne, Terry, naprawdę tak uważam. Ale
to nie jest cel, którego szukałeś. Może tak ci się wydaje, ale nie masz racji. W
głębi duszy sam o tym wiesz. Byłeś dobry w zarzucaniu sieci na zbrodniarzy.
Łowienie ryb to nie to samo.
McCaleb lekko skinął głową i speszyła go własna gorliwa reakcja.
- Zostaw mi te materiały - powiedział. - Zadzwonię do ciebie.
Maszerując ku wyjściu, Winston rozejrzała się za Gracielą, lecz
nigdzie jej nie dostrzegła.
- Pewnie weszła z dzieckiem do domu - wyjaśnił McCaleb.
- No to pożegnaj ją ode mnie.
- Pożegnam.
Zapadła długa, pełna skrępowania cisza. Wreszcie, kiedy McCaleb otworzył
drzwi, Winston zapytała:
- Właściwie jak to jest być ojcem, Terry?
- Czasami wspaniale, a czasami fatalnie.
Typowa odpowiedź. Po chwili namysłu powiedział coś, co przychodziło mu
wcześniej do głowy, lecz nie zwierzył się z tego nawet Gracieli:
- To tak, jakby się miało przez cały czas lufę przystawioną do skroni.
Winston sprawiała wrażenie zakłopotanej, a nawet nieco zaniepokojonej.
- Dlaczego?
- Bo wiem, że jeśli coś jej się stanie, cokolwiek, to koniec ze mną.
Kiwnęła głową.
- Chyba cię rozumiem.
Przekroczyła próg. Wyglądała dość głupio, kiedy odjeżdżała: doświadczona
pani detektyw z wydziału zabójstw w wózku golfowym.
2
N
iedzielna kolacja z Gracielą i Raymondem przebiegała w milczeniu. Jedli białego
okonia, którego McCaleb złowił rano z wycieczkowiczami w pobliżu cieśniny po
drugiej stronie wyspy. Wycieczkowicze zawsze chcieli zatrzymać złapane ryby,
lecz po powrocie na przystań zazwyczaj zmieniali zdanie. McCaleb przypuszczał,
że wiąże się to z ludzkim instynktem zabijania. Nie wystarczało schwytać
zdobycz; należało ją uśmiercić. Oznaczało to, że .w domu przy La Mesa często
jadało się ryby na kolację.
McCaleb upiekł rybę wraz z kaczanami kukurydzy na ruszcie na ganku. Graciela
przygotowała sałatkę i biskwity. Obydwoje pili białe wino. Raymond mleko.
Jedzenie było dobre, cisza natomiast - przeciwnie. Spoglądając na Raymonda,
McCaleb zauważył, że chłopiec wyczuwa napięcie między dorosłymi i poddaje się
mu.
Przypomniał sobie, że zachowywał się tak samo w dzieciństwie, gdy rodzice trwali
w podobnym milczeniu. Raymond był synem Glorii, siostry Gracieli. Jego ojciec
nigdy nie pojawił się na horyzoncie. Kiedy Gloria zginęła - zamordowana - trzy
lata temu, Raymond zamieszkał u Gracieli. McCaleb poznał oboje, badając sprawę
morderstwa.
- Jak ci się dzisiaj grało? - spytał wreszcie.
- Chyba nieźle.
- Zdobyłeś jakieś punkty?
- Nie.
- Jeszcze zdobędziesz, nie martw się. Tylko nie rezygnuj. Próbuj dalej.
McCaleb pokiwał głową. Chłopiec chciał z nim popłynąć tego ranka, ale Terry
mu nie pozwolił. Wynajął łódź sześciu wycieczkowiczom z lądu. Razem z McCalebem
i Buddym na „Ścigającej Fali” znalazło się więc ośmiu ludzi, co stanowiło dla
łodzi limit bezpieczeństwa. McCaleb nigdy go nie przekraczał.
- Wiesz co, następną wycieczkę mamy dopiero w sobotę. I wygląda na to, że
będzie nas tylko czterech. Wątpię, żeby teraz, w zimie, zgłosił się ktoś
jeszcze. Jeśli nic się nie zmieni, możesz płynąć z nami.
Smutna twarz chłopca rozjaśniła się nieco i z zapałem kiwnął głową, dziobiąc
widelcem białą rybę na talerzu. Widelec wydawał się ogromny w jego małej dłoni i
McCalebowi zrobiło się nagle żal Raymonda. Jak na dziesięciolatka, był bardzo
drobny. Niezmiernie go to gnębiło i często wypytywał McCaleba, kiedy wreszcie
urośnie. Terry za każdym razem odpowiadał, że już niedługo, choć w duchu
przypuszczał, że chłopiec zawsze będzie drobnej budowy. Jego matka była osobą
średniego wzrostu, a ojciec - jak wynikało ze słów Gracieli - też nie odznaczał
się zbyt silną posturą ani osobowością. Znikł bez śladu przed narodzinami
chłopca.
Zawsze na końcu, gdy wybierano członków drużyny sportowej, zbyt drobny, żeby
rywalizować z rówieśnikami, Raymond wolał od gier zespołowych inne rozrywki.
Pasjonował się wędkarstwem i w wolne dni McCaleb zwykle zabierał go na połów
halibuta. Ilekroć grupa wycieczkowiczów wynajmowała łódź, chłopiec zawsze
prosił, żeby go zabrać, i jeśli znalazło się miejsce, wolno mu było płynąć w
charakterze pomocnika. McCaleb z wielk4 przyjemnością wkładał pięciodolarowy
banknot do koperty, zaklejał ją i wieczorem wręczał Raymondowi.
- Przydasz się na dziobie - oznajmił teraz. - Chcą się wybrać na południe, na
marłina. To będzie długa wycieczka.
- Świetnie!
McCaleb uśmiechnął się lekko. Raymond uwielbiał przesiadywać na dziobie i
wypatrywać czarnego marlina, kołyszącego się wśród fal. Mając do dyspozycji
lornetkę, nabierał w tym coraz większej wprawy. Terry zerknął porozumiewawczo na
Gracielę, ona jednak wpatrywała się w talerz. Na jej twarzy nie pojawił się
nawet cień uśmiechu.
Po chwili Raymond skończył posiłek i spytał, czy może pójść do siebie pograć
na komputerze. Graciela kazała mu przyciszyć dźwięk, żeby mała się nie obudziła.
Chłopiec wyszedł z talerzem do kuchni, a Graciela i McCaleb zostali sami.
Rozumiał przyczynę milczenia Gracieli. Trudno jej było protestować przeciwko
jego udziałowi w śledztwie, ponieważ przed trzema laty sama go poprosiła o
wytropienie mordercy własnej siostry. W ten sposób się poznali. Podobieństwo
sytuacji kazało jej powściągnąć uczucia.
- Gracielo - zaczął McCaleb - wiem, że ci się to nie podoba, ale...
- Nic nie mówiłam.
- Nie musiałaś. Przecież cię znam, a twoja mina po wizycie Jaye świadczyła
wyraźnie...
- Po prostu nie życzę sobie żadnych zmian i tyle.
- Rozumiem cię. Ja też nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniło. I nie zmieni
się. Rzucę tylko okiem na raport i kasetę i powiem Jaye, co myślę o całej
sprawie.
- Na tym się nie skończy. Znam cię dobrze. Już to widziałam. Dasz się skusić.
Jesteś w tym dobry.
- Nie dam się skusić. Spełnię jej prośbę i to wszystko. Nawet nie zabiorę się
do tych papierów tutaj. Wezmę je na łódź. Nie będę ich przeglądał w domu.
Dobrze? Nie chcę ich przeglądać w domu.
Wiedział, że zrobi to niezależnie od zgody Gracieli, lecz mimo wszystko
pragnął jej aprobaty. Ich związek był wciąż tak świeżej daty, że McCaleb zawsze
szukał jej przyzwolenia. Zastanawiał się, czy nie wiąże się to z jego drugą
szansą. Przez ostatnie trzy lata często zmagał się z poczuciem winy, ono zaś
nadal wyrastało przed nim co kilka mil niczym blokada drogowa. Miał wrażenie, że
jeśli uzyska aprobatę tej jednej jedynej kobiety, wszystko mu się w życiu ułoży.
Jego lekarka, kardiolog, nazywała to poczuciem winy ocalonego. Ktoś umarł, aby
on mógł żyć, i dlatego musiał w jakiś sposób odpokutować. Ale dla McCaleba
wyjaśnienie nie było aż tak proste.
Graciela zmarszczyła brwi, lecz mimo to nadal wydawała mu się piękna. Miała
smagłą cerę, a jej ciemnobrązowe włosy okalały twarz o smolistych oczach, w
których tęczówka niemal nie różniła się barwą od źrenicy. Uroda Gracieli była
jedną z przyczyn, dla których zawsze szukał u niej aprobaty. Jej promienny
uśmiech miał w sobie coś oczyszczającego.
- Terry, słyszałam, o czym rozmawialiście na tarasie. Kiedy mała ucichła,
usłyszałam, jak Jaye mówi, że twoje nowe serce pika tak samo, jak stare. I że
codziennie myślisz o tym, co przedtem robiłeś. Powiedz mi jedno: czy mówiła
prawdę?
McCaleb milczał przez chwilę. Spojrzał na swój pusty talerz, a potem
skierował wzrok ku światłom po drugiej stronie zatoki, biegnącym w górę zbocza
aż po gospodę na szczycie Mount Ada. Powoli skinął głową i popatrzył na
Gracielę.
- Tak, mówiła prawdę.
- A więc całe życie, które tworzymy razem, nasze dziecko... to kłamstwo?
- Nie. Oczywiście, że nie. Nasze życie jest dla mnie wszystkim i będę je
chronił, choćby nie wiem co. Ale odpowiedź brzmi: tak, myślę o tym, kim przedtem
byłem i co robiłem. Kiedy pracowałem w Biurze, Gracielo, ratowałem ludziom
życie. Po prostu usuwałem zło z tego świata. Odrobinę rozpraszałem mrok. -
Ruchem ręki wskazał zatokę. - A teraz żyje mi się cudownie z tobą, Cielo i
Raymondem. I... i łowię ryby z bogaczami, którzy nie wiedzą, na co wydać
pieniądze.
- Więc chcesz mieć jedno i drugie?
- Sam nie wiem, czego chcę. Ale kiedy Jaye tu była, wiedziałem, że słyszysz,
co jej mówię. Mówiłem rzeczy, które chciałaś usłyszeć, choć w głębi serca
czułem, że pragnę czegoś innego. Pragnąłem od razu otworzyć ten raport i wziąć
się do roboty. Ona miała rację, Gracielo. Nie widzieliśmy się od trzech lat, ale
udało jej się mnie przyszpilić.
Graciela wstała, obeszła stół i usiadła McCalebowi na kolanach.
- Po prostu boję się o ciebie - powiedziała i przytuliła go mocno.
McCaleb wyjął z szafki dwie szklanki i postawił je na blacie. Pierwszą
napełnił wodą, drugą sokiem pomarańczowym. Następnie zaczął łykać po kolei
dwadzieścia siedem tabletek, które wcześniej ułożył na blacie, popijając je na
przemian to wodą, to sokiem. Branie pigułek dwa razy na dobę stanowiło
znienawidzony rytuał. Nie ze względu na smak - po trzech latach można było do
niego przywyknąć. Ale rytuał ten przypominał McCalebowi, w jak wielkim stopniu
jego życie zależy od czynników zewnętrznych. Tabletki przypominały smycz. Bez
nich nie pożyłby długo. W dużej mierze opierał teraz życie na pewności, że
zawsze będzie miał tabletki pod ręką. Uzależniał od nich swoje plany. Gromadził
zapasy. Czasami nawet śniło mu się, że łyka tabletki.
Połknąwszy wszystkie, wszedł do salonu, gdzie Graciela czytała czasopismo.
Nie spojrzała na niego - kolejny znak, że nie podoba jej się to, co
nieoczekiwanie nawiedziło jej dom. McCaleb stał przez chwilę tuż za progiem, a
gdy sytuacja nie uległa zmianie, wycofał się i ruszył korytarzem w stronę
dziecięcego pokoju.
Cielo spała w swoim łóżeczku. McCaleb podkręcił nieco przyćmione światło,
żeby widzieć ją wyraźniej. Podszedł do łóżeczka i pochylił się nad nim,
nasłuchując oddechu małej i wdychając jej zapach. Cielo odziedziczyła po matce
smagłą cerę i ciemne włosy, lecz oczy miała niebieskie jak morze. Drobne dłonie
zwinęła w piąstki, jakby w każdej chwili gotowa była walczyć o życie. McCaleb
kochał ją najbardziej, kiedy spała. Pomyślał o tych wszystkich przygotowaniach,
które podjęli: książkach, kursach i dobrych radach przyjaciółek Gracieli,
pielęgniarek z oddziału dziecięcego w szpitalu. Chcieli należycie zadbać o tę
kruchą istotę, tak od nich zależną. Żadne usłyszane ani przeczytane słowa nie
przygotowały go na coś wręcz przeciwnego, co uświadomił sobie, gdy po raz
pierwszy wziął córeczkę na ręce: że teraz jego własne życie zależy od niej.
Wsunął rękę do łóżeczka, obejmując dłonią plecy córeczki. Nie poruszyła się.
Czuł bicie jej maleńkiego serduszka. Wydało mu się szybkie i rozpaczliwe, jak
szeptana modlitwa. Czasami przysuwał do łóżeczka bujany fotel i wpatrywał się w
dziecko do późna w noc. Ten wieczór był inny. McCaleb musiał odejść. Czekała go
praca. Mordercza praca. Nie wiedział, czy chce tylko powiedzieć „dobranoc”, czy
szuka natchnienia lub aprobaty. Nie myślał racjonalnie. Po prostu musiał
spojrzeć na dziecko i dotknąć go, zanim zabierze się do roboty.
Potem zszedł schodkami nad morze. Odszukał swojego zodiaca wśród innych
łódek, wdrapał się na pokład i przezornie umieścił raport i kasetę wideo na
dziobie, żeby nie zamokły. Dwukrotnie pociągnął linkę, a gdy silnik zapalił,
skierował motorówkę na środek zatoki. W Avalon Harbor nie było przystani. Łódki
cumowały przy bojach ustawionych wzdłuż wklęsłej linii zatoki. W zimie łódek
było niewiele, lecz McCaleb nie przebijał się przez boje. Ruszył torem wodnym,
jak gdyby prowadził samochód osiedlowymi uliczkami. Nie jeździ się po
trawnikach, należy się trzymać drogi.
Od morza wiało zimnem i McCaleb zapiął sztormiak pod szyję. Zbliżając się do
„Ścigającej Fali”, dostrzegł za zasłonami saloniku poblask telewizora. Oznaczało
to, że Buddy Lockridge nie zdążył na ostatni prom i został na noc.
McCaleb i Lockridge byli wspólnikami. Łódź została prawnie przepisana na
nazwisko Gracieli, licencję wynajmu łodzi natomiast i całą dokumentację
działalności firmował Lockridge. Poznali się przed z górą trzema laty, kiedy
McCaleb zacumował „Ścigającą Falę” w Cabrillo Marina, w zatoce Los Angeles, i
zamieszkał na pokładzie, remontując łódź. Buddy był jego sąsiadem z żaglówki
stojącej tuż obok. Ich przyjaźń przekształciła się z czasem w spółkę.
W pracowitym sezonie wiosenno-letnim Lockridge zwykle nocował na „Ścigającej
Fali”, ale w luźniejszych okresach wracał promem na kontynent, do Cabrillo,
gdzie trzymał własną łódź. Łatwiej było o damskie towarzystwo w barach na lądzie
niż w nielicznych knajpkach na wyspie. McCaleb przypuszczał, że Buddy zamierza
wrócić porannym kursem, ponieważ na następne pięć dni nie zapowiadała się żadna
wycieczka.
Łódka McCaleba stuknęła w rufę „Ścigającej Fali”. Zgasił silnik i wysiadł z
kasetą i skoroszytem pod pachą. Przywiązał zodiaca do rożka na rufie i ruszył ku
drzwiom saloniku. Buddy czekał na niego; usłyszał albo wyczuł uderzenie łódki o
rufę. Uchylił drzwi. W opuszczonej ręce trzymał powieść w miękkiej okładce.
McCaleb zerknął na ekran telewizora, ale nie rozpoznał programu.
- Co jest, Terror? - spytał Lockridge.
- Nic. Muszę popracować. Skorzystam z kajuty dziobowej, dobra?
Wszedł do saloniku. Było tam ciepło. Lockridge włączył grzejnik.
- Jasne. Pomóc ci w czymś?
- Nie trzeba. To nie dotyczy naszych spraw.
- Chodzi o tę babkę, co tu była? Tę z biura szeryfa?
McCaleb zapomniał, że Winston zajrzała najpierw na łódź i pytała Buddy’ego o
drogę.
- Tak.
- Pracujesz dla niej?
- Nie - zaprzeczył pośpiesznie McCaleb, mając nadzieję, że zgasi
zainteresowanie Lockridge’a. - Chcę tylko przejrzeć pewne papiery, a potem jej
oddzwonię.
- To świetnie, stary.
- Nie aż tak. Robię to z grzeczności. Co oglądasz?
- A, jakieś telewizyjne bzdety. O oddziale śledczym, który ściga hakerów.
Widziałeś to?
- Nie, ale chciałbym na chwilę pożyczyć telewizor.
McCaleb pomachał kasetą. Oczy Lockridge’a zalśniły.
- Zapraszam. Odpalaj taśmę.
- Ehm... nie tutaj, Buddy. To... detektyw Winston prosiła mnie o dyskrecję.
Odniosę telewizor, jak tylko skończę.
Na twarzy Lockridge’a odmalowało się rozczarowanie, ale McCaleb nie przejął
się tym. Podszedł do blatu oddzielającego kambuz od saloniku i położył na nim
kasetę i skoroszyt. Wyłączył telewizor i wyjął go z obudowy zabezpieczającej
przed skutkami gwałtownego kołysania. Telewizor miał wbudowany magnetowid i był
ciężki. McCaleb staszczył go po wąskich schodkach i wniósł do kajuty na dziobie,
przekształconej częściowo w biuro. Po obu stronach znajdowały się piętrowe
prycze. Dolną koję po lewej przerobiono na stolik, dwie górne zaś służyły
McCalebowi do przechowywania starych akt - Graciela nie chciała, żeby je trzymał
w domu, gdzie w każdej chwili mógł na nie natrafić Raymond. Jedyny problem
polegał na tym, że - zdaniem McCaleba - Buddy od czasu do czasu zaglądał do
pudeł i wertował akta. To go martwiło. Oznaczało, że ktoś wścibia nos w jego
sprawy. McCaleb zastanawiał się, czy nie zamknąć kajuty na klucz, wiedział
jednak, że byłby to poważny błąd. Znajdowała się tam jedyna klapa włazowa na
dolny pokład i nie należało blokować dostępu do niej na wypadek konieczności
ewakuacji.
McCaleb postawił telewizor na prowizorycznym stoliku i włożył wtyczkę do
kontaktu. Potem zawrócił w stronę saloniku po skoroszyt i taśmę - i zobaczył
Buddy’ego, który schodził po stopniach z kasetą pod pachą, kartkując raport.
- Hej, Buddy...
- Chłopie, ależ to niesamowite.
McCaleb wyciągnął rękę, zatrzasnął okładki i odebrał je wraz z kasetą swemu
wspólnikowi.
- Tylko zerknąłem.
- Mówiłem ci, że to tajny materiał.
- No tak, ale przecież pracujemy razem. Jak kiedyś.
Istotnie, Lockridge bardzo pomógł McCalebowi podczas śledztwa w sprawie
śmierci siostry Gracieli. Ale wtedy Terry aktywnie uczestniczył w postępowaniu.
Tym razem natomiast zamierzał tylko przejrzeć materiały. Nie życzył sobie, aby
ktokolwiek zaglądał mu przez ramię.
- Teraz to zupełnie co innego, Buddy. Robota na jedną noc. Rzucę okiem na te
papiery i tyle. A teraz pozwól mi się do tego zabrać, żebym tu nie siedział do
rana.
Lockridge nie odezwał się więcej, a McCaleb nie czekał. Zamknął za sobą drzwi
kajuty i podszedł do stolika. Spoglądając na trzymany w ręku raport, poczuł
silny dreszcz podniecenia, połączony ze znajomym lękiem i poczuciem winy.
Wiedział, że znowu wzywa go ciemność, aby ją zbadał i poznał. Aby znalazł w
niej drogę. Skinął głową, choć nikogo przy nim nie było. Bardzo długo czekał na
tę chwilę.
3
K
aseta była wyraźna, dobrze nagrana i odpowiednio naświetlona. Nagrania z
miejsca zbrodni znacznie się poprawiły od czasu, gdy McCaleb pracował w Biurze.
Treść natomiast pozostała niezmieniona. Taśma w naturalistyczny sposób ukazywała
morderstwo. W pewnej chwili McCaleb zatrzymał film i zaczął się przyglądać
jednej z klatek. W kajucie panowała cisza, zakłócana jedynie pluskiem fal
uderzających o burtę.
Punkt centralny stanowiło nagie ciało mężczyzny skrępowanego drutem, z rękoma
i nogami podciągniętymi w tył tak mocno, że przybrał jak gdyby odwróconą pozycję
płodu. Zwłoki spoczywały twarzą w dół na starym, zabrudzonym dywanie. Kamera
skupiła się na ciele ofiary, pomijając otoczenie. McCaleb uznał, że ofiara jest
płci męskiej jedynie na podstawie wzrostu i masy ciała. Głowy nie było widać;
skrywało ją szare plastikowe wiadro. Napięty drut rozciągał się od kostek ofiary
wzdłuż grzbietu i między ramionami, a potem wysuwał się spod wiadra i okalał
szyję. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ciężar ramion i stóp ofiary
zacisnął drut, powodując niedotlenienie. Innymi słowy, ofiara zginęła, gdy już
nie mogła utrzymać nóg w pozycji, którą wymusił zabójca.
McCaleb wpatrywał się w scenę zbrodni. Plama krwi na dywanie wskazywała, że
usunięcie wiadra ujawni obrażenia głowy.
Odchylił się na oparcie starego krzesła i zaczął analizować pierwsze
wrażenia. Nie otworzył jeszcze skoroszytu z dokumentami; wolał najpierw obejrzeć
kasetę z miejsca zbrodni i jak najdokładniej prześledzić to, co zobaczyli
policyjni detektywi. Był zafascynowany. Wyczuwał ukryte znaczenie rytuału
ukazanego na ekranie telewizora. Czuł także wzbierającą we krwi adrenalinę.
Nacisnął guzik pilota i taśma ruszyła.
Obraz poszerzył się nieco, gdy w zasięg kamery wkroczyła Jaye Winston.
McCaleb widział teraz większy fragment pomieszczenia, które wydawało się
niewielką, skąpo umeblowaną częścią domku lub mieszkania.
Tak się złożyło, że Winston miała na sobie ten sam strój, w którym odwiedziła
McCaleba, przynosząc dokumenty i kasetę. Na dłonie naciągnęła gumowe rękawiczki,
sięgające powyżej mankietów. Plakietka identyfikacyjna zwisała z czarnego
sznurowadła zawiązanego wokół szyi. Winston ustawiła się po lewej stronie
ofiary, jej partner zaś - McCaleb nie znał tego detektywa - stanął po prawej. Na
taśmie po raz pierwszy zabrzmiał ludzki głos.
- Oględzin ofiary dokonał zastępca koronera, który zezwolił na prowadzenie
czynności śledczych na miejscu zbrodni - powiedziała Winston. - Sfotografowano
ofiarę in situ. Teraz usuniemy wiadro w celu prowadzenia dalszych badań.
McCaleb wiedział, że Jaye Winston starannie waży każde słowo i gest z myślą o
przyszłości, o procesie ewentualnego zabójcy, kiedy to ława przysięgłych obejrzy
wideokasetę z miejsca zbrodni. Jaye musiała sprawiać wrażenie obiektywnej
profesjonalistki, całkowicie odseparowanej emocjonalnie od tego, na co patrzy.
Jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły mogło spowodować wycofanie taśmy z listy
dowodów na wniosek adwokata oskarżonego.
Winston zgarnęła włosy za uszy, położyła dłonie na ramionach ofiary i przy
pomocy partnera przewróciła zwłoki na bok, tak że spoczęły plecami do kamery.
Kamera przesunęła się nad łopatką ofiary i przeszła do zbliżenia, gdy Winston
delikatnie poruszyła pałąk wiadra i zaczęła je ostrożnie zdejmować z głowy
zamordowanego mężczyzny.
- Okay - powiedziała.
Skierowała wiadro w stronę kamery - wnętrze oblepione było zakrzepłą krwią -
a potem umieściła je w tekturowym pudle, w którym gromadzono dowody rzeczowe.
Odwróciła się i spojrzała na ofiarę.
Głowę mężczyzny okalała szara taśma klejąca, która zatykała usta ciasnym
kneblem. Oczy były otwarte i wybałuszone. Rogówki zaszły krwawą mgłą. Skóra
wokół oczu również miała czerwonawe zabarwienie.
- WS - odezwał się detektyw, wskazując oczy zmarłego.
- Kurt - przerwała Winston - jesteśmy nagrywani.
- Przepraszam.
Nakazała partnerowi, by zachował wszelkie spostrzeżenia dla siebie. Znowu
zabezpieczała się na przyszłość. McCaleb wiedział, że policjantowi chodziło o
krwotok, czyli wybroczyny spojówkowe, które zawsze towarzyszą uduszeniu sznurem
lub drutem. Takie spostrzeżenie powinien jednak wygłosić na taśmie lekarz, a nie
detektyw z wydziału zabójstw.
Półdługie włosy zmarłego były posklejane krwią, która zakrzepła w wiadrze,
tam gdzie ofiara dotykała go lewą stroną twarzy. Winston zanurzyła palce we
włosach, szukając źródła krwawienia. Po chwili znalazła ranę na ciemieniu.
Odgarnęła włosy, próbując ją odsłonić.
- Barney, zrób zbliżenie, jeśli się da - poprosiła.
Kamera najechała bliżej. McCaleb dostrzegł maleńki, okrągły otworek. Wiedział
jednak, że zaobserwowane krwawienie nie zawsze odpowiada rozmiarom rany. Nawet
drobne, niestanowiące zagrożenia rany głowy często krwawiły obficie. Oficjalny i
dokładny opis znajdował się zapewne w protokole z sekcji.
- Barn, daj tu kamerę - odezwała się Winston lekko podniesionym głosem. - Na
tym kneblu, na taśmie, jest jakiś napis.
Zauważyła to, przekręcając głowę ofiary. Kamera zrobiła zbliżenie. McCaleb
rozróżnił niewyraźnie nakreślone litery w miejscu, gdzie taśma oklejała usta
zmarłego. Wydawało się, że owe litery wypisano atramentem, lecz zamazała je
krew. Zdołał odcyfrować jedno słowo.
- Cave - odczytał głośno. - Cave?
Pomyślał, że może to być fragment dłuższego wyrazu, lecz nie przychodziło mu
Zatrzymał taśmę i wpatrzył się w ekran. Był zafascynowany. To, co zobaczył,
sprawiło, że cofnął się w czasie do dni, gdy opracowywał portrety psychologiczne
przestępców i niemal za każdym razem zadawał sobie pytanie: „W jakim mrocznym,
spaczonym umyśle wylęgła się ta zbrodnia?”.
Wiadomość od mordercy była zawsze ważna i przesuwała sprawę na wyższy poziom.
Oznaczała najczęściej, że zabójstwo jest komunikatem, przesłaniem, które
morderca przekazuje ofierze, a policja reszcie świata.
McCaleb wstał i sięgnął ku wyższej koi. Zdjął z niej jedno z ciężkich
tekturowych pudeł, zawierających stare akta, i spuścił na podłogę. Uniósł
pokrywę i zaczął szukać notesu z pustymi kartkami. Pracując w Biurze,
tradycyjnie rozpoczynał każdą sprawę od nowego kołonotatnika. W końcu natrafił
na teczkę zawierającą tylko jeden formularz i notatnik. Tak skąpa dokumentacja
świadczyła, że sprawa była prosta i w notatniku pozostało sporo pustych stron.
Przekartkował notes, który okazał się prawie niezapisany. Potem wyjął
formularz wsparcia dochodzeniowego i szybko przebiegł oczyma po pierwszej
stronie. Od razu przypomniał sobie tamtą sprawę, gdyż do jej rozwikłania
wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna. Prośba o pomoc nadeszła przed blisko
dziesięcioma laty od detektywa z małej miejscowości o nazwie White Elk w
Minnesocie. McCaleb pracował wówczas na placówce pod Quantico. Detektyw
stwierdzał w raporcie, że dwaj mężczyźni, mieszkający w tym samym domu, wszczęli
pijacką burdę, wyzwali się wzajemnie na pojedynek i pozabijali na podwórzu,
strzelając do siebie z odległości dziesięciu jardów. Samo podwójne zabójstwo nie
budziło żadnych wątpliwości. Detektywa zaintrygowało natomiast coś innego. W
trakcie przeszukiwania domu policja natrafiła na osobliwe zapasy w piwnicznej
zamrażarce. Tkwiły w niej, wepchnięte w kąt, plastikowe worki z dziesiątkami
zużytych tamponów. Były to produkty różnych firm, a wstępna analiza próbek
wykazała, że krew menstruacyjna pochodzi od różnych kobiet.
Detektyw prowadzący śledztwo nie wiedział, z czym ma do czynienia, ale
obawiał się najgorszego. Zwrócił się do jednostki wsparcia dochodzeniowego FBI z
pytaniem, co mogą oznaczać te cholerne tampony i jak ma dalej postępować.
Konkretnie mówiąc, chciał wiedzieć, czy tampony mogły być swego rodzaju
pamiątkami, gromadzonymi przez seryjnego mordercę lub morderców, których
wykryto, dopiero gdy pozabijali się nawzajem.
McCaleb uśmiechnął się na wspomnienie tej sprawy. Już wcześniej zdarzyło mu
się natrafić na tampony w zamrażarce. Zadzwonił do detektywa i zadał mu trzy
pytania. W jaki sposób obaj mężczyźni zarabiali na życie? Czy oprócz broni
użytej w pojedynku znaleziono w ich domu jakieś strzelby myśliwskie albo
zezwolenia łowieckie? I, na koniec, kiedy w lasach północnej Minnesoty
rozpoczyna się sezon polowań na niedźwiedzie?
Odpowiedzi detektywa przyniosły szybkie rozwiązanie zagadki tamponów. Obydwaj
mężczyźni pracowali na lotnisku w Minneapolis dla pośrednika, który zajmował się
zawieraniem umów z ekipami porządkowymi w imieniu linii lotniczych. W domu
znaleziono broń myśliwską, lecz żadnych zezwoleń łowieckich. I - na koniec
-sezon polowań na niedźwiedzie zaczynał się za trzy tygodnie.
McCaleb powiedział detektywowi, że denaci nie byli seryjnymi mordercami, lecz
najprawdopodobniej gromadzili zawartość pojemników na odpadki z toalet
samolotów, które sprzątali. Zabierali tampony i trzymali je w zamrażarce. Na
początku sezonu łowieckiego zamierzali je rozmrozić i użyć jako przynęty, gdyż
niedźwiedzie wyczuwają woń krwi z dużej odległości. Większość myśliwych stosuje
odpadki jako przynętę, ale krew jest najlepsza.
McCaleb przypomniał sobie, że detektyw z pewnym rozczarowaniem przyjął do
wiadomości, iż seryjni mordercy nie wchodzą tu w grę. Poczuł się zbity z tropu
tym, że agent FBI siedzący za biurkiem w Quantico tak szybko rozwiązał zagadkę;
a może rozzłościło go, że nie znajdzie się na pierwszych stronach
1
Cave (ang.) - jaskinia (przyp. tłum.).
2
Cavern (ang.) - jaskinia, kawerna (przyp. tłum.).
ogólnokrajowych gazet. Z trzaskiem odłożył słuchawkę i nigdy więcej nie
skontaktował się z McCalebem.
Terry wyrwał z notatnika zapisane kartki, włożył je do teczki razem z
formularzem i schował do pudła, które następnie wydźwignął z powrotem na służącą
jako półka górną koję i wepchnął na miejsce z głuchym stuknięciem.
Usiadł, zerknął na ekran telewizora, a potem wpatrzył się w pustą kartkę.
Wreszcie wyjął długopis z kieszeni koszuli i właśnie miał zacząć pisać, gdy
drzwi otworzyły się raptownie i stanął w nich Buddy Lockridge.
- Wszystko w porządku?
- Bo co?
- Słyszałem łomoty. Cała łódź się kiwała.
- To nic takiego, Buddy, po prostu...
- O kurde, a to co?
Buddy patrzył na ekran. McCaleb chwycił pilota i wyłączył telewizor.
- Słuchaj, Buddy, już ci mówiłem, że to poufne materiały i nie mogę...
- Dobra, dobra, wiem. Chciałem tylko sprawdzić, czy nie zemdlałeś albo co.
- Dzięki, czuję się świetnie.
- Jeszcze chwilę posiedzę na górze, jakbyś czegoś potrzebował.
- Poradzę sobie, ale dziękuję.
- Wiesz, zużywasz sporo prądu. Jutro, jak się stąd zwinę, będziesz musiał
włączyć generator.
- Nie ma problemu. No to na razie, Buddy.
Lockridge wskazał ciemny ekran telewizora.
- To niesamowite.
- Dobranoc, Buddy - uciął ze zniecierpliwieniem McCaleb.
Wstał i zamknął drzwi Lockridge’owi przed nosem. Tym razem
przekręcił klucz. Wrócił na krzesło, przysunął sobie notes i zaczął pisać. Po
chwili lista była gotowa.
MIEJSCE ZBRODNI
1.Uduszenie drutem
2. Nagie zwłoki
3. Rana głowy
4. Taśma/knebel - Cave?
5. Wiadro?
Przez kilka minut wpatrywał się w listę, lecz nic nie przychodziło mu do
głowy. Było na to za wcześnie. Instynkt mu podpowiadał, że słowo na taśmie
kneblującej jest kluczem, którego nie zdoła obrócić, dopóki nie ogarnie całości
przekazu. Zwalczył pokusę otworzenia pisemnego raportu. Włączył z powrotem
telewizor i puścił kasetę od miejsca, w którym ją zatrzymał. Kamera pokazała
zbliżenie taśmy oklejającej mocno usta ofiary.
- Zostawimy to koronerowi - powiedziała Winston. - Sfilmowałeś już wszystko,
co się dało, Barn?
- Tak - odparł niewidoczny kamerzysta.
- Okay, zrób odjazd i rzućmy okiem na te więzy.
Obiektyw kamery przesunął się wzdłuż drutu, biegnącego od szyi do stóp. Szyję
otaczała samozaciskająca się pętla. Drut ciągnął się wzdłuż kręgosłupa i
kilkakrotnie oplatał kostki nóg, podciągniętych tak wysoko, że pięty ofiary
dotykały pośladków.
Inny kawałek drutu owinięty był sześć razy wokół nadgarstków i zawiązany na
węzeł. Na kostkach i przegubach zmarłego utworzyły się głębokie bruzdy,
świadczące o tym, że ofiara przed śmiercią szamotała się w więzach.
Po sfilmowaniu ciała Winston poprosiła niewidocznego kamerzystę o utrwalenie
na taśmie wszystkich pomieszczeń.
Kamera odjechała od zwłok i objęła cały jadalnio-salon. Umeblowanie zdawało
się pochodzić ze sklepu z używanymi sprzętami. Było niejednolite, nic tu do
siebie nie pasowało. Nieliczne oprawione obrazy na ścianach sprawiały wrażenie
ozdób z taniego hotelu sprzed dziesięciu lat - pomarańczowe i jasnoniebieskie
pastele. W drugim końcu pokoju stała wysoka oszklona szafka, niemal zupełnie
pusta. Na półkach znajdowało się zaledwie kilka książek. Górę szafki zdobiło
coś, co McCaleb uznał za nader osobliwe. Była to mierząca dwie stopy sowa, która
wyglądała na ręcznie malowaną. McCaleb widywał takie sowy wielokrotnie,
zwłaszcza w Avalon Harbor i Cabrillo Marina. Najczęściej robiono je z
nadmuchanego plastiku i umieszczano na masztach łub mostkach motorówek, aby
odstraszyć mewy i inne ptaki - zazwyczaj bez skutku. Teoretycznie ptaki powinny
trzymać się z dala od drapieżnej sowy i nie zanieczyszczać łodzi odchodami.
McCaleb widział też sztuczne sowy, używane jako straszaki na gołębie przez
właścicieli kamienic. Ale w tym wypadku zainteresował go fakt postawienia
plastikowej sowy jako ozdoby w mieszkaniu, z czym się nigdy dotąd nie spotkał.
Wiedział, że ludzie kolekcjonują najrozmaitsze przedmioty, w tym także sowy,
lecz po raz pierwszy zobaczył coś takiego jako ozdobę szafki w salonie. Szybko
otworzył skoroszyt i odszukał metryczkę ofiary. Zamordowany mężczyzna pracował
jako malarz pokojowy. McCaleb zamknął okładki i zastanawiał się przez chwilę,
czy ofiara nie zabrała sowy z miejsca pracy albo z Odnawianego budynku.
Cofnął taśmę i po raz drugi obejrzał najazd kamery ze zwłok na szafkę z sową.
Miał wrażenie, że kamerzysta obrócił obiektyw o sto osiemdziesiąt stopni, co
oznaczało, że sowę ustawiono na wprost ofiary, aby obserwowała scenę zbrodni.
Istniały inne możliwości, ale instynkt podpowiadał McCalebowi, że plastikowa
sowa stanowi ważny element. Rozłożył notatnik i dopisał ważny punkt do swojej
listy.
Dalsza część kasety nie wzbudziła w McCalebie szczególnego zainteresowania.
Kamera ukazała pozostałe pomieszczenia w mieszkaniu ofiary - sypialnię, łazienkę
i kuchnię. Nie było tam sów i McCaleb niczego nie zanotował. Kiedy taśma się
skończyła, przewinął ją i obejrzał raz jeszcze. Nic nowego nie zwróciło jego
uwagi. Wyjął kasetę i wsunął ją w tekturową okładkę. Następnie odniósł telewizor
do salonu i wstawił w uchwyty.
Buddy wylegiwał się na kanapie, czytając kieszonkową powieść. Nie odezwał się
ani słowem i McCaleb wyczuwał, że zamknięcie drzwi głęboko go uraziło.
Zastanowił się, czyby nie przeprosić Buddy’ego, ale w końcu odpuścił sprawę.
Buddy był zbyt wścibski, jeśli chodziło o przeszłe i obecne życie Terry’ego.
Może teraz zdoła to sobie uświadomić.
- Co czytasz? - zagadnął Terry.
- Książkę - odparł Lockridge, nie podnosząc oczu.
McCaleb uśmiechnął się pod nosem. Przynajmniej Buddy nie udawał, że go nie
słyszy.
- Przyniosłem telewizor, gdybyś chciał obejrzeć wiadomości albo coś.
- Wiadomości już się skończyły.
McCaleb zerknął na zegarek. Dochodziła północ. Nie zdawał sobie sprawy z
upływu czasu. To mu się kiedyś często przytrafiało - w Biurze, gdy sprawa go
wciągnęła, pracował w porze lunchu lub do późna w noc.
Zostawił naburmuszonego Buddy’ego i wrócił do biurowej kajuty. Głośno
zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz.
4
M
cCaleb znalazł czystą kartkę w notatniku i otworzył raport. Rozchylił kółka,
wyciągnął dokumenty i rozłożył je schludnie na biurku. Może to dziwne, ale nie
lubił przewracać stron w raportach. Wolał brać je do ręki i iść na skróty.
Odłożył skoroszyt i zaczął uważnie czytać doniesienia śledcze w porządku
alfabetycznym. Wkrótce zagłębił się po uszy w sprawie.
Morderstwo zostało zgłoszone wydziałowi Departamentu Szeryfa w West Hollywood
w poniedziałek, pierwszego stycznia, w południe przez anonimowego rozmówcę.
Męski głos w telefonie poinformował, że w mieszkaniu 2 B w Grand Royale
Apartments przy Sweetzer, niedaleko Melrose, znajdują się zwłoki mężczyzny.
Dzwoniący odłożył słuchawkę, nie podając nazwiska ani żadnych szczegółów. Nie
nagrano rozmowy, ponieważ mężczyzna nie wykręcił numeru alarmowego, a linia, z
której skorzystał, nie miała funkcji identyfikowania rozmówcy.
Pod zgłoszony adres wysłano dwuosobowy patrol. Drzwi wejściowe były lekko
uchylone. Gdy nikt nie odpowiadał na pukanie i wezwania, policjanci weszli do
środka i w krótkim czasie stwierdzili, że informacja anonimowego rozmówcy była
zgodna z prawdą. W mieszkaniu leżały zwłoki mężczyzny. Patrol wycofał się i
zawiadomił zespół dochodzeniowy wydziału zabójstw. Śledztwo powierzono Jaye
Winston i jej partnerowi Kurtowi Mintzowi, oddając Winston prowadzenie sprawy.
Ofiara została zidentyfikowana jako Edward Gunn, czterdziestoczteroletni,
pracujący dorywczo malarz pokojowy. Od dziewięciu lat mieszkał samotnie przy
Sweetzer Avenue.
W trakcie sprawdzania kartotek kryminalnych w komputerze ustalono, że Gunn
wielokrotnie popełniał przestępstwa, do których należało stręczycielstwo i
włóczęgostwo, a także bywał regularnie zatrzymywany za picie w miejscach
publicznych i prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym. W ciągu trzech
miesięcy poprzedzających jego śmierć dwukrotnie aresztowano go za jazdę po
pijanemu; drugi raz nastąpiło to 31 grudnia przed południem. Został zwolniony za
poręczeniem. Przed upływem doby już nie żył. W kartotece znalazła się również
informacja o aresztowaniu w związku z poważnym przestępstwem, lecz bez wyroku
skazującego. Przed sześcioma laty osadzono Gunna w areszcie Departamentu Policji
Los Angeles i przesłuchano w sprawie morderstwa. Został później zwolniony i nie
przedstawiono mu żadnych zarzutów.
Według raportów ze śledztwa dołączonych przez Winston i jej partnera, nic nie
wskazywało na kradzież ani rabunek, w związku z czym motyw zabójstwa pozostał
nieznany. Inni lokatorzy ośmioapartamentowego budynku stwierdzili, że nie
słyszeli w sylwestra żadnych hałasów w mieszkaniu Gunna. Wszelkie odgłosy, które
mogły towarzyszyć morderstwu, zostały prawdopodobnie zagłuszone przez huczną
zabawę, odbywającą się piętro niżej. Przyjęcie trwało aż do rana, pierwszego
stycznia. Gunn, zgodnie z zeznaniami uczestników, nie brał udziału w zabawie i
nie był na nią zaproszony.
Wywiad przeprowadzony w okolicy - przeważały w niej niewielkie budynki
mieszkalne, podobne do Grand Royale - nie wykrył ani jednego świadka, który
widział Gunna w dniach poprzedzających jego śmierć.
Wszystko wskazywało na to, że morderca odwiedził Gunna. Nieuszkodzone drzwi i
okna mieszkania wykluczały włamanie i nasuwały przypuszczenie, że Gunn mógł znać
zabójcę. Winston i Mintz przesłuchali wszystkich znanych im współpracowników i
znajomych zamordowanego, a także każdego lokatora i każdego uczestnika
sylwestrowej zabawy, w nadziei wyłonienia podejrzanego. Nadzieja okazała się
płonna.
Sprawdzili również w poszukiwaniu motywu materialnego sytuację finansową
ofiary i niczego nie wykryli. Gunn nie miał stałego zatrudnienia. Przeważnie
krążył wokół sklepu z przyborami malarskimi przy Beverly Boulevard i oferował
swoje usługi za dniówkę. Z trudem wiązał koniec z końcem i wystarczało mu tylko
na opłacenie mieszkania oraz niewielkiej furgonetki, w której woził swój sprzęt.
Gunn miał jedną żyjącą krewną, siostrę, w Long Beach. Nie widział się z nią
od ponad roku, choć tak się złożyło, że zadzwonił do niej w przeddzień swej
śmierci z posterunku policji w Hollywood, należącego do Wydziału Policji Los
Angeles. Zatrzymano go za jazdę w stanie nietrzeźwym. Siostra zeznała, że
oznajmiła bratu, iż nie może mu dłużej pomagać ani wykupywać go z aresztu. I
odłożyła słuchawkę. Nie potrafiła podać policji żadnych przydatnych informacji
związanych z morderstwem.
Szczegółowo zbadano okoliczności aresztowania Gunna sprzed sześciu lat. Gunn
zamordował prostytutkę w motelu przy Sunset Boulevard. Zadźgał ją jej własnym
nożem, kiedy próbowała go zabić i obrabować - tak stwierdzał protokół przekazany
przez Wydział Policji Los Angeles, posterunek w Hollywood. Między pierwszym
zeznaniem Gunna a znalezionymi dowodami dały się zauważyć drobne rozbieżności,
które jednak nie były wystarczające dla prokuratora okręgowego do wszczęcia
postępowania. W końcu bez entuzjazmu umorzono sprawę, przyjmując jako motyw
działanie w obronie koniecznej.
McCaleb zauważył, że detektywem prowadzącym był Harry Bosch. Przed laty
pracował z Boschem nad pewnym przypadkiem, o którym nadal często rozmyślał.
Bosch był szorstki i skryty, ale jako policjant wykazywał się niezwykłym
talentem śledczym, intuicją i instynktem. Pośród emocjonalnego zamętu, jaki
obydwaj odczuwali, rozpracowując sprawę, połączyła ich pewna więź. McCaleb
zapisał nazwisko Boscha w notesie, aby skontaktować się z nim i zapytać o Gunna.
Wrócił do streszczeń. Winston i Mintz, wziąwszy pod uwagę styczność Gunna z
prostytutką, przejrzeli rachunki telefoniczne ofiary i sprawdzili czeki oraz
transakcje dokonane za pomocą karty kredytowej, szukając dalszych powiązań z
prostytutkami. Nic nie znaleźli. Przez trzy noce krążyli w towarzystwie
policjanta wokół Sunset Boulevard, zagadując uliczne prostytutki. Żadna nie
rozpoznała mężczyzny ze zdjęcia pożyczonego od siostry Gunna.
Detektywi przejrzeli rubryki towarzyskie w miejscowych gazetach
alternatywnych, szukając ogłoszenia, które mógł zamieścić Gunn. I znowu ponieśli
porażkę.
W końcu podjęli ostatnią, desperacką próbę wytropienia krewnych i znajomych
prostytutki zamordowanej przed sześcioma laty. Wprawdzie nie oskarżono Gunna o
zabójstwo, lecz mimo to ktoś mógł uznać, że Gunn nie działał w samoobronie - i
szukać zemsty.
To również okazało się ślepą uliczką. Rodzina kobiety mieszkała w Filadelfii.
Kontakt urwał się wiele lat wcześniej. Żaden z krewnych nie przyjechał nawet, by
zidentyfikować ciało, które poddano kremacji na koszt podatników. Nie było
żadnego powodu, by ktokolwiek mścił się za zbrodnię sprzed sześciu lat, skoro od
początku ta zbrodnia nikogo nie obchodziła.
Śledztwo za każdym razem utykało w ślepej uliczce. Sprawa nierozwiązana w
ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin ma mniej niż pięćdziesiąt procent
szans na wyjaśnienie. A sprawa nierozwiązana przez dwa tygodnie przypomina
niezidentyfikowane zwłoki w kostnicy - będzie spoczywać w chłodzie i mroku
bardzo, bardzo długo.
Dlatego Winston przyjechała w końcu do McCaleba. Był ostatnią deską ratunku w
beznadziejnym przypadku.
Przeczytawszy streszczenia, McCaleb postanowił zrobić sobie przerwę. Zerknął
na zegarek i stwierdził, że dochodzi druga. Otworzył drzwi kajuty i poszedł na
górę do salonu. Światło było zgaszone. Najwidoczniej Buddy położył się
bezszelestnie spać w głównej kajucie. McCaleb zajrzał do lodówki. Stał tam
sześciopak piwa, pozostały po wycieczkowiczach, ale Terry nie miał na nie
ochoty. Był jeszcze karton soku pomarańczowego i woda w butelce. Wyjął wodę i
przeszedł przez drzwi salonu do kokpitu. Na morzu zawsze było chłodno, ale ta
noc wydawała się zimniejsza niż zwykle. Założył ręce na piersi i spojrzał ponad
zatoką w stronę wzgórza i domu, w którym spała jego rodzina. Na ganku z tyłu
paliło się pojedyncze światełko.
Ogarnęło go przelotne poczucie winy. Wiedział, że mimo głębokiej miłości do
kobiety i dwójki dzieci, których strzeże to światełko, woli wertować na łodzi
raporty w sprawie morderstwa niż znajdować się tam, w uśpionym domu. Próbował
odepchnąć od siebie te myśli i pytania, które one nasuwały, nie mógł jednak
całkowicie odrzucić podstawowego wniosku, że coś jest z nim nie w porządku,
czegoś mu brakuje. Zapewne dlatego nie potrafił w pełni przeżywać tego, za czym
większość mężczyzn zdawała się tęsknić.
Wrócił pod pokład. Wiedział, że zagłębienie się w raportach pomoże zagłuszyć
poczucie winy.
Wyniki sekcji nie przyniosły żadnych niespodzianek. Przyczyna śmierci była
taka, jak McCaleb przypuszczał po obejrzeniu kasety: niedotlenienie mózgu,
spowodowane naciskiem drutu na tętnice szyjne. Oceniono, że śmierć nastąpiła
między północą a trzecią nad ranem, pierwszego stycznia.
Patolog, który przeprowadził sekcję, odnotował minimalne obrażenia wewnętrzne
szyi. Ani kość gnykowa, ani chrząstka tarczykowa nie były naruszone. Fakt ten, w
połączeniu z licznymi rowkami na skórze, pozostawionymi przez drut, skłonił
lekarza do wysnucia wniosku, że Gunn dusił się powoli, podejmując desperackie
próby utrzymania stóp na wysokości łopatek, aby pętla nie zaciskała się mocniej.
W podsumowaniu wyników sekcji znalazło się przypuszczenie, że ofiara mogła
szamotać się w tej pozycji nawet przez dwie godziny.
McCaleb zaczął się zastanawiać, czy morderca spędził cały ten czas w
mieszkaniu, obserwując daremne wysiłki konającego człowieka. A może założył
pętlę z drutu i wyszedł, nie czekając na śmierć ofiary, aby zapewnić sobie
jakiegoś rodzaju alibi - na przykład pojawił się na zabawie sylwestrowej, dzięki
czemu liczni świadkowie mogli później zeznać, że go widzieli w czasie, kiedy
popełniono morderstwo.
Ale potem McCaleb przypomniał sobie wiadro i doszedł do wniosku, że zabójca
pozostał na miejscu. Ofiary zbrodni popełnionych z pobudek seksualnych lub z
chęci zemsty często miały zasłoniętą twarz; morderca robił to w celu
odczłowieczenia ofiary i uniknięcia kontaktu wzrokowego. McCaleb rozpracował
dziesiątki spraw, w których wystąpiło to zjawisko: zgwałcone i zamordowane
kobiety z twarzami zakrytymi koszulą nocną lub poszewką na poduszkę, dzieci z
głowami owiniętymi ręcznikiem. Lista przykładów wypełniłaby cały notatnik. Na
stronie z nazwiskiem Boscha McCaleb zapisał jedną linijkę.
NS był tam przez cały czas. Obserwował.
Nieznany sprawca, pomyślał. Więc znowu się spotykamy.
Zanim przeszedł do następnych dokumentów, poszukał w protokole z sekcji dwóch
informacji. Pierwsza dotyczyła rany głowy. Znalazł opis rany w uwagach patologa.
Obrażenia odniesione tuż przed zgonem miały kolisty kształt i były
powierzchowne. Stanowiły minimalne zagrożenie i powstały prawdopodobnie w
trakcie obrony.
McCaleb odrzucił tę możliwość. Jedynymi śladami krwi na miejscu zbrodni były
plamy widoczne na dywanie; krew spłynęła spod wiadra już po nałożeniu go na
głowę ofiary. W dodatku strużka krwi z rany na ciemieniu ściekła po twarzy
zamordowanego, co wskazywało, że głowę miał pochyloną do przodu. Oznaczało to,
że Gunn leżał już związany na podłodze, kiedy zadano mu cios i nasunięto wiadro
na głowę. Instynkt podpowiadał McCalebowi, że zabójca mógł mieć na celu
przyspieszenie śmierci; cios w głowę prawdopodobnie osłabił ofiarę i skrócił jej
szamotaninę.
McCaleb zanotował swoje przypuszczenia i wrócił do protokołu z sekcji.
Odszukał wyniki badania odbytu i penisa. Wymazy nie wykazały żadnych śladów
aktywności seksualnej w czasie poprzedzającym zgon. Zapisał w notesie: „Seks -
nie”. Pod spodem dodał słowo: „Odwet?” i wziął je w kółko.
Zdawał sobie sprawę, że wiele z jego wniosków i podejrzeń - jeśli nie
wszystkie - przyszło już na myśl Jaye Winston. Ale zawsze analizował w ten
sposób miejsce zbrodni. Najpierw formułował własne opinie, a dopiero potem
porównywał je z wnioskami prowadzącego śledztwo.
Od protokołu z sekcji przeszedł do analizy dowodów. Przebiegł oczyma spis
zabezpieczonych przedmiotów i zauważył, że nie zapakowano i nie oznaczono sowy z
plastiku, którą widział na taśmie wideo. Był przekonany, że należało to zrobić,
i odnotował ten fakt. W spisie nie znalazł również wzmianki o jakiejkolwiek
broni. Wyglądało na to, że zabójca zabrał z sobą przedmiot, którym zranił Gunna
w głowę. McCaleb zrobił kolejną notatkę, ponieważ informacja ta wzbogaciła
portret psychologiczny mordercy o dodatkowe cechy: zorganizowanie, dokładność i
ostrożność.
Analiza taśmy, którą zaklejono ofierze usta, znajdowała się w osobnej
kopercie, włożonej do kieszonki wewnątrz okładek. Oprócz wydruku komputerowego i
załącznika koperta zawierała kilka fotografii, ukazujących taśmę w całości, po
przecięciu i odlepieniu od głowy ofiary. Pierwszy zestaw zdjęć przedstawiał obie
strony taśmy w stanie, w jakim ją znaleziono; duże plamy zakrzepłej krwi
przesłaniały wypisane na niej słowa. Drugi zestaw ukazywał taśmę z obu stron po
usunięciu krwi wodą z mydłem. McCaleb wpatrywał się w napis przez długą chwilę,
choć wiedział, że sam za żadne skarby go nie rozszyfruje.
Cave Cave Dus Videt
W końcu odłożył zdjęcia i sięgnął po towarzyszące im analizy. Na taśmie nie
było żadnych odcisków palców, lecz po jej lepkiej stronie znaleziono włosy i
mikroskopijne fragmenty tkanki. Stwierdzono, że włosy należą do ofiary. Tkankę
zatrzymano do dalszej analizy, oczekując poleceń w tej sprawie. McCaleb
wiedział, że chodziło o oszczędność czasu i pieniędzy. Analiza tkanki mogła
nastąpić, dopiero gdy będzie można pobrać i porównać próbki tkanek ewentualnego
podejrzanego. Inaczej kosztowne i czasochłonne badania nic by nie dały. McCaleb
zetknął się już z podobnymi priorytetami w śledztwie. Wśród lokalnych stróżów
prawa było powszechną praktyką unikanie kosztownych posunięć, dopóki nie okazały
się konieczne. Odczuwał jednak lekkie zdziwienie, że w tym wypadku nie widziano
takiej konieczności. Doszedł do wniosku, iż przeszłość Gunna, podejrzanego swego
czasu o morderstwo, mogła przesunąć go do niższej klasy ofiar, dla których nie
podejmuje się dodatkowych kroków. Pomyślał, że może właśnie temu zawdzięcza
odwiedziny Jaye Winston. Nie wspomniała ani słowem o zapłacie - swoją drogą, i
tak by nie przyjął pieniężnego wynagrodzenia.
Przeszedł do załącznika, który opracowała Winston. Pokazała zdjęcie taśmy i
napisu profesorowi lingwistyki z Uniwersytetu Los Angeles, on zaś rozpoznał
słowa jako łacińskie. Następnie została skierowana do emerytowanego katolickiego
księdza, mieszkającego w parafii Świętej Katarzyny w Hollywood, który przez dwie
dekady uczył łaciny w szkole przykościelnej, zanim we wczesnych latach
siedemdziesiątych nie wycofano tego języka z programu. Bez trudu przetłumaczył
napis.
Czytając tłumaczenie, McCaleb poczuł miękkie dotknięcie adrenaliny, płynącej
wzdłuż kręgosłupa aż do szyi. Skóra mu ścierpła i bliski był zawrotu głowy.
Cave Cave Dus Videt
Cave Cave D(omin)us Videt
Strzeż się Strzeż się Bóg patrzy
- Pańskie jaja - mruknął McCaleb pod nosem.
Nie był to wykrzyknik emocjonalny. Raczej wyrażenie, jakim specjaliści od
portretów psychologicznych w Biurze określali nieoficjalnie sprawy, w których
dowody świadczyły o motywach religijnych. Gdy jednym z prawdopodobnych motywów
okazywał się Bóg, w luźnych rozmowach nazywano sprawę „Pańskie jaja”. Wszystko
się wtedy zmieniało, gdyż boże dzieło nigdy się nie kończy. Jeśli zabójca używał
do swych celów Jego imienia, często oznaczało to kolejne zbrodnie. W jednostkach
zajmujących się portretami mawiano, że mordercy w imię boże nie zaprzestają
działalności z własnej woli. Trzeba ich powstrzymać. Teraz McCaleb rozumiał
obawy Jaye Winston przed odłożeniem sprawy na półkę. Jeżeli Edward Gunn był
pierwszą znaną ofiarą, morderca prawdopodobnie miał już na oku kogoś innego.
McCaleb zanotował tłumaczenie wiadomości od zabójcy i kilka przypuszczeń. Pod
spodem napisał „Namierzanie ofiary” i podkreślił to dwukrotnie.
Spojrzał ponownie na raport Winston i u dołu strony z tłumaczeniem zauważył
akapit opatrzony gwiazdką.
Ksiądz Ryan zaznaczył, że słowo Dus zapisane na taśmie klejącej jest skrótem
od Deus lub Dominus, spotykanym głównie w średniowiecznych wydaniach Biblii oraz
na rzeźbach kościelnych i innych dziełach sztuki.
McCaleb odchylił się na oparcie krzesła i napił wody z butelki. Uznał ten
ostatni akapit za najciekawszy z całego raportu. Być może dzięki zawartej w nim
informacji udałoby się wyizolować niewielką grupę i znaleźć w niej mordercę.
Pierwotnie krąg potencjalnych podejrzanych był bardzo szeroki - w zasadzie
obejmował wszystkich, którzy zetknęli się z Edwardem Gunnem w ostatnim dniu
grudnia. Ale informacja księdza Ryana zawęziła ów krąg do osób znających
średniowieczną łacinę albo takich, które zaczerpnęły słowo „Dus” - i zapewne
całe przesłanie - z widzianego kiedyś obiektu.
Być może widzianego w kościele.
5
M
cCaleb był zbyt podminowany tym, co obejrzał i przeczytał, i VI żeby myśleć o
śnie. Dochodziło wpół do piątej i wiedział, że ranek zastanie go w pełni
obudzonego w biurze. W Quantico, w Wirginii, było chyba jeszcze zbyt wcześnie,
aby złapać kogoś z oddziału nauk społecznych, ale i tak postanowił zadzwonić.
Wszedł do salonu, odczepił telefon komórkowy od ładowarki i wystukał numer z
pamięci. Gdy odpowiedziała centrala, poprosił o połączenie z agentką specjalną
Brasilią Doran. Mógł się zwrócić do wielu różnych osób, lecz wybrał Doran, bo
swego czasu dobrze im się współpracowało - często także na odległość. Doran była
ponadto specjalistką w dziedzinie rozpoznawania obrazów i symboli.
Zgłosiła się automatyczna sekretarka i słuchając nagrania Doran, McCaleb w
pośpiechu usiłował rozstrzygnąć, czy zostawić wiadomość, czy zadzwonić raz
jeszcze. W pierwszej chwili pomyślał, że lepiej będzie odłożyć słuchawkę i
spróbować złapać Doran osobiście, ponieważ nagraną wiadomość znacznie łatwiej
jest zbyć niż bezpośrednie pytania. Po chwili jednak postanowił zaufać dawnej
koleżeńskiej więzi, mimo iż od pięciu lat nie pracował w Biurze.
- Brass, tu mówi Terry McCaleb. Dawnośmy się nie widzieli. Ehm... dzwonię, bo
mam do ciebie prośbę. Czy możesz oddzwonić w wolnej chwili? Byłbym bardzo
wdzięczny.
Podał numer telefonu komórkowego, podziękował i rozłączył się. Mógł zabrać
komórkę do domu i tam czekać na odpowiedź, ale nie chciał, żeby Graciela
podsłuchała jego rozmowę z Doran. Wrócił do kajuty na dziobie i zaczął na nowo
przeglądać raporty z miejsca zbrodni. Sprawdzał każdą stronę pod kątem czegoś,
co pasuje albo nie pasuje do zbrodni. Zrobił kilka notatek i spisał w punktach
wszystko, czego jeszcze potrzebował do sporządzenia portretu. Przede wszystkim
jednak czekał na telefon od Doran. Zadzwoniła o wpół do szóstej.
- „Dawno” to właściwe słowo - powiedziała na powitanie.
- Zbyt dawno. Co u ciebie, Brass?
- Nie mogę narzekać, bo nikt nie słucha.
- Podobno szukacie tam czegoś na przeczyszczenie.
- Jakbyś zgadł. Mamy totalne zatwardzenie. Wiesz, że w zeszłym roku
wysłaliśmy połowę ludzi do Kosowa, do pomocy w ściganiu zbrodniarzy wojennych.
Zmiana trwa sześć tygodni. To nas wykończyło. Jesteśmy tak do tyłu, że osiągamy
niemal stan krytyczny.
McCaleb zastanowił się, czy Doran nie uderza w żałosny ton, żeby zniechęcić
go do wyłuszczenia prośby. Postanowił jednak brnąć dalej.
- W takim razie nie spodoba ci się sprawa, z którą dzwonię -powiedział.
- Och, cała się trzęsę ze strachu. Czego ci potrzeba, Terry?
- Pomagam znajomej osobie z Departamentu Szeryfa. Z wydziału zabójstw.
Popełniono tu morderstwo i...
- Czy już próbował się z nami skontaktować?
- Ona, nie on. Owszem, próbowała, ale nic z tego nie wyszło. Dowiedziała się,
jakie macie zaległości, i przyszła do mnie. Zawdzięczam jej coś niecoś, więc
obiecałem, że rzucę okiem na sprawę.
- I chcesz się wepchnąć w kolejkę, tak?
McCaleb uśmiechnął się, mając nadzieję, że osoba po drugiej stronie linii
czuje się równie swobodnie, jak on.
- W pewnym sensie. Ale to szybka sprawa. Mam tylko jedno pytanie.
- No to strzelaj. Jakie?
- Potrzebuję ikonograficznej linii odniesienia. Mam cynk, że coś się dzieje.
- Okay, może to niezbyt skomplikowane. O jaki symbol chodzi?
- O sowę.
- O sowę? Zwykłą sowę?
- Ściśle rzecz biorąc, o plastikową sowę. Ale, tak czy inaczej, o sowę. Chcę
się dowiedzieć, czy pojawiała się wcześniej i co oznacza.
- Pamiętam sowę na torebkach chipsów. Jaka to była marka?
- Wise
. Przypominam sobie. To był produkt ze wschodniego wybrzeża.
- No to sam widzisz. Sowa jest sprytna. Jest mądra.
- Brass, miałem nadzieję, że uzyskam szersze informacje...
- Wiem, wiem. Rozejrzę się, poszukam. Ale pamiętaj, że symbole się zmieniają.
W jednej epoce znaczą to a to, a w drugiej coś zupełnie innego. Szukasz
współczesnych zastosowań i przykładów?
McCaleb zastanawiał się przez chwilę nad napisem na taśmie.
- Mogłabyś dorzucić średniowiecze?
3 Wise (ang.) - mądry (przyp. tłum.).
- Chyba masz na tapecie coś bardzo dziwnego... ale w sumie każda sprawa jest
taka. Niech zgadnę... „Pańskie jaja”?
- Niewykluczone. Skąd wiesz?
- Ach, to całe średniowiecze i Kościół. Już to widziałam. Mam twój numer.
Spróbuję oddzwonić jeszcze dzisiaj.
McCaleb zastanowił się, czy nie poprosić jej o analizę napisu na taśmie
klejącej, ale zmienił zdanie. Napis pewnie i tak znajdował się wśród danych,
które przesłała Jaye Winston. Podziękował i miał zamiar odłożyć słuchawkę, gdy
Doran zapytała o jego zdrowie. Odparł, że czuje się świetnie.
- I ciągle mieszkasz na tej łodzi?
- Nie. Przeniosłem się na wyspę. Ale nadal jestem właścicielem łodzi.
Ożeniłem się i mam małą córeczkę.
- Oho! Czy to aby ten Terry „Obiad Telewizyjny” McCaleb, którego znałam?
- Chyba ten.
- No to pewnie pozbierałeś się wreszcie do kupy.
- W końcu tak.
- Więc uważaj na siebie. Po jaką cholerę znowu węszysz?
McCaleb odpowiedział z pewnym wahaniem:
- Nie jestem pewien.
- Gówno prawda. Obydwoje wiemy, o co ci chodzi. Wiesz co? Poszukam w aktach i
dam ci znać.
- Dzięki, Brass. Będę czekał.
McCaleb wszedł do głównej kabiny i potrząsnął Buddym Lockridge’em. Buddy
wzdrygnął się i zaczął dziko młócić ramionami.
- To ja, to ja!
Wyrwany ze snu Buddy zdzielił McCaleba w głowę książką, nad którą usnął.
- Co ty wyprawiasz? - zakrzyknął.
- Próbuję cię obudzić.
- Po jaką cholerę? Która to godzina?
- Dochodzi szósta. Chcę popłynąć na drugą stronę zatoki.
- Teraz?
- Tak. Wstawaj. Pomożesz mi. Zluzuję cumy.
- Człowieku, w tej chwili? Wpakujemy się w martwy pas. Dlaczego nie
zaczekasz?
- Bo nie mam czasu.
Buddy podniósł rękę i zapalił lampkę przymocowaną do ściany kajuty tuż nad
wezgłowiem koi. McCaleb zauważył, że książka, którą Buddy czytał, nosi tytuł
„Prąd we krwi”.
- Ty, chłopie, rzeczywiście zachowujesz się tak, jakby ci przepuszczono prąd
przez krew - powiedział, trąc ucho, w które trafiła go książka.
- Przepraszam. A właściwie czemu ci się tak śpieszy? Chodzi o tę sprawę, co?
- Będę na górze. Ruszajmy.
McCaleb wyszedł z kajuty. Tak jak się spodziewał, Buddy zawołał za nim:
- Potrzebujesz kierowcy?
- Nie, Buddy. Przecież wiesz, że od dwóch lat sam prowadzę.
- No tak, ale może będzie ci potrzebna pomoc?
- Dam sobie radę. Pośpiesz się, Bud, chcę tam zaraz być.
McCaleb zdjął klucz z haczyka przy drzwiach salonu, wyszedł i wspiął się na
mostek. Powietrze było nadal chłodne, a przez poranną mgłę przebijały się jasne
smugi świtu. Włączył radar dalekiego zasięgu i uruchomił silniki. Zapaliły od
razu - tydzień wcześniej Buddy zabrał łódź do przeglądu do Marina del Rey.
McCaleb zostawił silniki na jałowym biegu i przeszedł na rufę. Odwiązał
zodiaca i przeciągnął go na stronę dziobu. Odczepił linę od rożka na dziobie i
przywiązał do niej ponton. Teraz łódź była wolna. Odwrócił się do pulpitu
sterowniczego i spojrzał na mostek, gdzie rozczochrany Buddy sadowił się właśnie
w fotelu pilota. McCaleb dał mu znak, że odcumował łódź. Buddy przesunął dźwi-
gnie i „Ścigająca Fala” ruszyła. McCaleb wziął z pokładu ośmiostopowy gafel i
odsunął nim boję od dziobu, gdy łódź wpłynęła na tor wodny i skierowała się
powoli w stronę ujścia zatoki.
McCaleb oparty o reling patrzył na oddalającą się wyspę. Ponownie zerknął na
swój dom i zobaczył tylko pojedyncze światełko. Było jeszcze wcześnie i jego
rodzina spała. Pomyślał o błędzie, który właśnie świadomie popełnił. Powinien
był zajrzeć do domu i powiedzieć Gracieli, co robi, spróbować jej to
wytłumaczyć. Wiedział jednak, że straciłby wówczas mnóstwo czasu i że jego
wyjaśnienia w żadnym wypadku by jej nie zadowoliły. Postanowił po prostu
popłynąć. Z lądu zadzwoni do żony, a konsekwencjami swoich decyzji będzie się
przejmował później.
Chłód szarego świtu wywołał gęsią skórkę na jego ramionach i karku. Odwrócił
się i spojrzał ponad zatoką w stronę lądu, ukrytego za masą wodną. Niemożność
zobaczenia czegoś, o czym wiedział, że tam jest, sprawiła, że poczuł się
nieswojo i spuścił wzrok. Woda, którą pruł dziób łodzi, była nieruchoma i
ciemnogranatowa jak skóra marlina. McCaleb wiedział, że powinien pójść na mostek
i pomóc Buddy’emu. Jeden poprowadzi łódź, podczas gdy drugi będzie obserwował
ekran radaru i wytyczał bezpieczny kurs na zatokę Los Angeles. Wielka szkoda,
pomyślał, że na lądzie żaden radar nie pomoże mu w wytyczeniu drogi, którą
należy obrać, aby rozwikłać tę niesamowitą sprawę. Inna mgła czekała tam na
niego. Myśli o szukaniu drogi przypomniały mu to, co tak głęboko go zafrapowało.
Strzeż się Strzeż się Bóg patrzy
Słowa rozbrzmiewały mu w głowie niczym nowo odkryta mantra. W ścielącej się
przed nim mgle był ktoś, kto te słowa napisał. Ktoś, kto co najmniej raz znalazł
dla nich skrajne zastosowanie i prawdopodobnie zrobi to znowu. McCaleb zamierzał
znaleźć tę osobę. I zastanawiał się, wedle czyich słów sam postąpi. Czy
prawdziwy Bóg wysyła go w tę podróż?
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Wzdrygnął się i odwrócił, omal nie
upuszczając gafla do wody. Stał przed nim Buddy.
- Jezu, człowieku, nie rób tego!
- Dobrze się czujesz?
- Czułem się, dopóki nie napędziłeś mi śmiertelnego stracha. Co tu robisz?
Powinieneś prowadzić łódź.
McCaleb zerknął przez ramię, upewniając się, że zostawili za sobą portowe
radiolatarnie i wypłynęli na otwarte wody.
- Nie wiem - odparł Buddy. - Wyglądałeś jak kapitan Ahab, kiedy tak tu stałeś
z tym gaflem. Zdawało mi się, że coś jest nie w porządku. Co robisz?
- Myślę. Masz coś przeciw temu? Nie podkradaj się tak do mnie, człowieku.
- No to chyba jesteśmy kwita.
- Wracaj i poprowadź łódź, Buddy. Za chwilę przyjdę. I sprawdź generator,
można by naładować baterie.
Buddy odszedł, a serce McCaleba wróciło do normalnego rytmu. Zszedł z
platformy i wetknął gafel z powrotem w uchwyt na pokładzie. Nachylając się,
poczuł, że łódź unosi się i opada na trzy-lub czterostopowym wale wodnym.
Wyprostował się i rozejrzał za źródłem fali. Nic nie zobaczył. Widmo przemknęło
po gładkiej powierzchni zatoki.
6
H
arry Bosch uniósł teczkę niczym tarczę i za jej pomocą torował sobie drogę
przez tłum reporterów z kamerami, zgromadzony przed drzwiami sali sądowej.
- Proszę mnie przepuścić, proszę mnie przepuścić.
Większość ani drgnęła, dopóki nie zaczął spychać ich teczką na
boki. Napierali zawzięcie, wyciągając magnetofony i kamery w stronę adwokata
oskarżonego, który znajdował się w centrum ludzkiego kłębowiska i przyciągał
uwagę wszystkich.
Bosch dobrnął wreszcie do drzwi, przy których stał przyciśnięty do klamki
strażnik. Rozpoznał Boscha i odsunął się, pozwalając mu otworzyć drzwi.
- Wie pan - odezwał się do niego Bosch - tak będzie codziennie. Ten facet ma
więcej do powiedzenia na zewnątrz niż na sali sądowej. Moglibyście ustalić
jakieś reguły, żeby dało się tu wejść i wyjść.
W drzwiach usłyszał, że strażnik radzi mu zwrócić się z tą sprawą do
sędziego.
Środkowym przejściem dotarł do barierki i stołu prokuratorskiego. Był
pierwszy. Wysunął trzecie krzesło i usiadł. Otworzył teczkę na stole, wyjął
gruby niebieski skoroszyt i położył z boku. Następnie zatrzasnął teczkę i
postawił ją na podłodze obok krzesła.
Był gotów. Pochylił się naprzód i oparł ręce o segregator. W sali panowała
cisza i było niemal pusto, jeśli nie liczyć protokolanta oraz reportera
sądowego, szykujących się do rozprawy. Bosch lubił te chwile. Tę ciszę przed
burzą. Nie miał wątpliwości, że burza nadchodzi. Kiwnął głową. Był gotów, gotów
raz jeszcze zatańczyć z diabłem. Uświadomił sobie, że jego życiowa misja
sprowadza się do takich właśnie chwil. Chwil, którymi człowiek się napawa i
które pamięta, lecz które zawsze sprawiają, że żołądek zaciska się w ciasny
supeł.
Rozległo się głośne, metaliczne szczęknięcie otwieranych drzwi bocznej celi.
Dwaj policjanci wprowadzili na salę mężczyznę. Był młody i nadal opalony pomimo
trzymiesięcznego pobytu w areszcie. Garnitur, który miał na sobie, pochłonąłby
niewątpliwie tygodniowe zarobki obu eskortujących. Ręce mężczyzny były skute
kajdankami, których łańcuch wyglądał rażąco na tle eleganckiego niebieskiego
garnituru. Jedna dłoń trzymała szkicownik, druga zaś czarny pisak - jedyny
rodzaj przyboru do pisania dozwolony w areszcie.
Mężczyznę doprowadzono do stołu obrony, gdzie stanął przed środkowym
krzesłem. Z uśmiechem wpatrywał się w przestrzeń, gdy zdejmowano mu kajdanki.
Policjant położył dłoń na jego ramieniu, skłaniając, by usiadł na krześle.
Następnie obydwaj eskortujący zajęli miejsca siedzące za plecami oskarżonego.
Mężczyzna pochylił się, otworzył szkicownik i szybko zaczął coś w nim
rysować. Bosch patrzył. Słyszał skrobanie pisaka, śmigającego gwałtownie po
papierze.
- Odmówili mi węgla do szkicowania, Bosch. Uwierzyłbyś? Co może być groźnego
w kawałku węgla?
Powiedział to, nie patrząc na Boscha. Harry nie zareagował.
- Właśnie takie drobiazgi najbardziej mnie drażnią - dodał mężczyzna.
- Lepiej do nich przywyknij - doradził Harry.
Mężczyzna parsknął śmiechem, nadal odwracając wzrok od Boscha.
- Wiesz, jakoś mi się tak wydawało, że to powiesz.
Harry milczał.
- Jesteś pod każdym względem przewidywalny, Bosch. Wszyscy tacy jesteście.
Tylne drzwi sali otworzyły się i Bosch oderwał oczy od oskarżonego. Weszli
adwokaci. Proces miał się rozpocząć lada chwila.
7
Z
anim McCaleb dotarł do Farmer’s Market, był o pół godziny spóźniony na
spotkanie z Jaye Winston. Przepłynęli z Buddym zatokę w półtorej godziny i po
zacumowaniu w Cabrillo Marina zadzwonił do Winston. Umówili się na spotkanie,
ale potem się okazało, że w cherokee wysiadł akumulator - samochód nie był
uruchamiany od dwóch tygodni. McCaleb musiał poprosić Buddy’ego o pomoc, a z
jego starym taurusem zajęło to nieco czasu.
Wszedł do „Dupar’s”, narożnej restauracji, lecz ani przy barze, ani przy
żadnym ze stolików nie dostrzegł Winston. Miał nadzieję, że nie zdążyła przyjść
i wyjść. Znalazł wolną niszę, zapewniającą odosobnienie, i usiadł. Nie musiał
oglądać karty dań. Wybrali Farmer’s Market, ponieważ było stąd blisko do
mieszkania Edwarda Gunna, a także dlatego, że McCaleb chciał zjeść śniadanie w
„Dupar’s”. Powiedział Winston, że jeśli tęskni za czymś w Los Angeles, to za
naleśnikami z „Dupar’s”. Zaglądali tam z Gracielą i dziećmi podczas
comiesięcznych wypraw na ląd po ubrania i zapasy niedostępne na Catalinie.
McCaleb zawsze zamawiał naleśniki - wszystko jedno, czy było to śniadanie, obiad
czy kolacja. Raymond też brał naleśniki. Ale wolał je z jeżynami, podczas gdy
McCaleb tradycyjnie wybierał syrop klonowy.
Powiedział kelnerce, że czeka na kogoś, i zamówił duży sok pomarańczowy oraz
szklankę wody. Gdy dziewczyna przyniosła dwie szklanki, otworzył skórzaną torbę
i wyjął plastikowe pudełeczko z tabletkami. Trzymał tygodniowy zapas leków na
łodzi, a w samochodzie dawkę na dwa dni. Przygotował je po zawinięciu do portu.
Popijając na zmianę sokiem i wodą, połknął dwadzieścia siedem tabletek, z
których składała się jego poranna dawka. Rozpoznawał ich nazwy po kształcie,
kolorze i smaku: prilosec, demadex, digoksyna, bacytracyna. Pochłaniając
metodycznie ułożone w rzędach pastylki, zauważył, że kobieta z sąsiedniej niszy
przygląda mu się, unosząc brwi.
Nigdy nie odczepi się od tabletek. Były dla niego tym samym, czym
przysłowiowa śmierć i podatki. Z biegiem lat część z nich się zmieni, niektóre
zostaną wycofane i dojdą nowe; wiedział jednak, że do końca życia będzie łykał
te prochy i spłukiwał ich ohydny smak sokiem pomarańczowym.
- Widzę, że nie czekałeś na mnie z zamówieniem.
Spojrzał znad ostatnich trzech tabletek cyklosporyny na Jaye Winston, która
wśliznęła się na krzesło po drugiej stronie stołu.
- Przepraszam za spóźnienie. Na dziesiątce był potworny korek.
- Nie szkodzi, ja też się spóźniłem. Akumulator wysiadł.
- Ile ich teraz bierzesz?
- Tylko pięćdziesiąt cztery na dobę.
- Nie do wiary.
- Musiałem przerobić szafkę w korytarzu na apteczkę. Całą szafkę.
- Ale przynajmniej jesteś z nami.
Uśmiechnęła się, a McCaleb kiwnął głową. Do stołu podeszła kelnerka z kartą,
lecz Winston od razu złożyła zamówienie.
- Wezmę to samo, co ten pan.
McCaleb zamówił dużą porcję naleśników z masłem i mocno wysmażony bekon.
- Kawa? - spytała kelnerka. Sprawiała wrażenie osoby, która po raz milionowy
przyjmuje to samo zamówienie na naleśniki.
- Tak, poproszę - odparła Winston. - Bez mleka.
McCaleb poprzestał na soku pomarańczowym.
Gdy zostali sami, popatrzył nad stołem na Winston.
- Przydybałaś administratora?
- Jesteśmy z nim umówieni na wpół do jedenastej. Mieszkania jeszcze nikt nie
wynajął, ale jest posprzątane. Przyjechała siostra ofiary i przejrzała rzeczy.
Zabrała to i owo.
- Tak się właśnie obawiałem.
- Administrator mówi, że nie było tego dużo. Facet niewiele miał.
- A co z sową?
- Nie przypominał sobie sowy. Ja też, szczerze mówiąc, dopóki nie wspomniałeś
mi o niej rano.
- Mam pewne przeczucie. Chciałbym rzucić na nią okiem.
- Sprawdzimy. Co jeszcze? Chyba nie przepłynąłeś zatoki tylko po to, żeby
obejrzeć mieszkanie tego gościa.
- Chciałem porozmawiać z jego siostrą. I może jeszcze z Har-rym Boschem.
Winston milczała, lecz domyślał się, że czeka na wyjaśnienie.
- Aby stworzyć portret psychologiczny nieznanego sprawcy, trzeba poznać
ofiarę. Jej tryb życia, osobowość, wszystko. Znasz ten dryl. Siostra, a w pewnym
stopniu Bosch, mogą tu pomóc.
- Terry, prosiłam tylko, żebyś obejrzał taśmę i raporty. Budzisz we mnie
poczucie winy.
Kelnerka przyniosła kawę i dwa dzbanuszki z syropem jeżynowym i klonowym. Gdy
odeszła, McCaleb odpowiedział:
- Wiedziałaś, że ta sprawa mnie wciągnie, Jaye. „Strzeż się, strzeż się, Bóg
patrzy”? Daj spokój. Myślałaś, że tylko przejrzę raporty i oddzwonię? Nie mam
pretensji. Przyszedłem tu, bo chciałem. Jeśli czujesz się winna, możesz zapłacić
za naleśniki.
- A co powiedziała twoja żona?
- Nic. Wie, że muszę się tym zająć. Dzwoniłem do niej z portu. Dla niej to i
tak było za późno. Poprosiła tylko, żebym kupił w El Cholo tamale z młodą
kukurydzą. Sprzedają je w mrożonkach.
Podano im naleśniki. Przerwali rozmowę i McCaleb uprzejmie czekał, aż Winston
wybierze syrop, lecz ona przesuwała tylko naleśniki po talerzu i wreszcie - nie
mogąc już wytrzymać - polał swoją porcję syropem klonowym i zaczął jeść.
Kelnerka położyła na stole rachunek. Winston pośpiesznie sięgnęła po niego.
- Szeryf zapłaci.
- Podziękuj mu ode mnie.
- Swoją drogą, nie wiem, czego oczekujesz od Harry’ego Boscha. Mówił mi, że
od zabójstwa tej prostytutki, czyli od sześciu lat, widział się z Gunnem
zaledwie kilka razy.
- Kiedy? Po aresztowaniu?
Winston kiwnęła głową, polewając naleśniki syropem jeżynowym.
- To oznacza, że spotkał się z ofiarą dzień przed morderstwem. W raportach
nikt o tym nie wspomina.
- Nie zanotowałam tego. Drobna sprawa. Strażnik go wezwał i zawiadomił, że
Gunn został zatrzymany za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym.
McCaleb skinął głową.
- Ico?
- I Bosch przyszedł rzucić okiem na gościa. A Gunn był zalany w trupa i nawet
nie odpowiadał na pytania.
- No tak... ale mimo to chciałbym pogadać z Harrym. Kiedyś z nim
współpracowałem. Niezły z niego gliniarz. Ma wyczucie i zmysł obserwacyjny. Mogę
się czegoś od niego dowiedzieć.
- Jeśli uda ci się go dorwać.
- O co ci chodzi?
- Nie wiesz? Jest głównym świadkiem oskarżenia w procesie Davida Storeya. W
Van Nuys. Nie oglądasz wiadomości?
- O cholera, zapomniałem. Czytałem o Storeyu, kiedy go przymknęli. Chyba w
październiku. I proces już się zaczął?
- Owszem. Bez odwołań i bez przewlekania procedury, ponieważ przeszli przez
wielką ławę przysięgłych. Zaczęli wybierać sędziów tuż po pierwszym. Z tego, co
ostatnio słyszałam, zwołali ławę na ten tydzień, może nawet na dzisiaj.
- Cholera.
- Życzę ci szczęścia z Boschem. Niewątpliwie ucieszy się z tej wiadomości.
- Sugerujesz, że nie powinienem z nim rozmawiać?
Winston wzruszyła ramionami.
- Ależ skąd. Rób, co chcesz. Po prostu nie sądziłam, że zadasz sobie aż tyle
trudu. Mogłabym pogadać z kapitanem o honorarium za konsultację, ale...
- Nie martw się o to. Szeryf funduje mi śniadanie. To wystarczy.
- Nie sądzę.
Nie powiedział jej, że popracuje nad sprawą za darmo, po prostu żeby na kilka
dni wrócić do dawnego życia. Nie powiedział też, że i tak nie mógłby przyjąć od
niej żadnych pieniędzy. Gdyby uzyskał jakikolwiek „oficjalny” dochód, straciłby
prawo do zapomogi, z której opłacał swoje codzienne pięćdziesiąt cztery
tabletki. Były tak drogie, że gdyby musiał sam za nie płacić, zbankrutowałby
przed upływem pół roku, chyba żeby jego pensja należała do kategorii
sześciocyfrowych. Tak wyglądała brzydka tajemnica, ukryta za medycznym cudem,
który go uratował. Dostał szansę nowego życia, pod warunkiem że nie będzie
próbował na to życie zarobić. Dlatego interes z czarterowaniem łodzi zapisany
był na nazwisko Buddy’ego Lockridge’a. Oficjalnie McCaleb pełnił funkcję
niepłatnego pomocnika. Buddy po prostu wynajmował łódź od Gra-cieli za
sześćdziesiąt procent dochodów z czarteru po odliczeniu kosztów.
- Jak twoje naleśniki? - McCaleb spytał Winston.
- Pycha.
- Ja myślę.
8
G
rand Royale było to dwupiętrowe paskudztwo, niszczejący w otynkowany klocek,
którego stylowość zaczynała się i kończyła na pretensjonalnym liternictwie,
jakim wypisano nazwę budynku nad głównym wejściem. Ulice West Hollywood - i nie
tylko -pełne były takich pozbawionych charakteru domów o dużym zagęszczeniu
lokatorów, które w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wyparły małe
bungalowy. Prawdziwy styl zastąpiono fałszywą sztukaterią i nazwami całkowicie
odbiegającymi od rzeczywistości.
McCaleb i Winston weszli do mieszkania Edwarda Gunna na pierwszym piętrze w
towarzystwie administratora, niejakiego Rohrshaka - „Tak jak ten od testu, tylko
pisze się inaczej”.
Gdyby McCaleb nie wiedział, gdzie patrzeć, nie zauważyłby śladów krwi na
dywanie. Nie wymieniono go. Został za to wyczyszczony i teraz widać było na nim
jedynie niewielką jasnobrunatną smugę, którą kolejny najemca uzna prawdopodobnie
za ślad po rozlanej kawie lub napoju gazowanym.
Mieszkanie wysprzątano i przygotowano do wynajęcia. Ale jego urządzenie nie
uległo zmianie. McCaleb rozpoznał meble, które widział na kasecie wideo z
miejsca zbrodni.
Spojrzał na oszkloną szafkę, lecz była zupełnie pusta. Sowa z plastiku
zniknęła. Zerknął na Winston.
- Nie ma jej.
Winston zwróciła się do administratora:
- Panie Rohrshak, na tej szafce stała sowa. Uważamy, że to ważny ślad. Na
pewno pan nie wie, co się z nią stało?
Rohrshak szeroko rozłożył ramiona, a potem je opuścił.
- Nie wiem. Już mnie pani pytała, a ja nawet sobie nie przypominam żadnej
sowy. Ale skoro pani tak mówi...
Wzruszył ramionami, wysunął podbródek i pokiwał głową, jakby przyznając
niechętnie, że może rzeczywiście na szafce stała jakaś sowa.
W jego gestach i słowach McCaleb dostrzegł wyraźne oznaki kłamstwa. Zaprzecz
istnieniu przedmiotu, który ukradłeś, a wówczas zatrzesz ślad kradzieży.
Przypuszczał, że Winston również to zauważyła.
- Jaye, masz przy sobie telefon? Możesz zadzwonić do jego siostry, żeby to
sprawdzić?
- Nie. Czekam, aż władze zafundują mi komórkę.
McCaleb nie chciał korzystać ze swego telefonu, na wypadek gdyby oddzwoniła
Brass Doran, ale teraz postawił skórzaną torbę na zbyt mocno wypchanej sofie,
wygrzebał komórkę i podał ją Jaye.
Winston musiała poszukać w aktówce notesu z telefonem siostry Gunna. Kiedy
dzwoniła, McCaleb krążył powoli po mieszkaniu, przyglądając się wszystkiemu i
próbując wczuć się w to miejsce. W kącie jadalnianym przystanął przed okrągłym
drewnianym stołem z czterema krzesłami o prostych oparciach. W raporcie z
miejsca zbrodni stwierdzono, że na trzech krzesłach znajdują się liczne plamy
oraz fragmentaryczne i zamazane odciski palców, należące do ofiary - Edwarda
Gunna. Czwarte krzesło, po północnej stronie stołu, było zupełnie czyste - nic
na nim nie znaleziono. Zostało dokładnie wytarte. Najprawdopodobniej zrobił to
zabójca, który użył krzesła w jakimś celu.
McCaleb rozejrzał się i podszedł do krzesła po północnej stronie. Uważając,
żeby nie dotknąć oparcia, wsunął dłoń pod siedzenie i odsunął krzesło od stołu w
stronę szafki. Ustawił je pośrodku i wszedł na nie. Uniósł ramiona, jakby chciał
coś postawić na szafce. Krzesło zakołysało się na nierównych nogach i McCaleb
odruchowo wyciągnął rękę, żeby się przytrzymać szafki. Wtem coś mu przyszło do
głowy i cofnął dłoń. Oparł ramię o szklane drzwiczki.
- Uważaj, Terry.
Spojrzał w dół. Winston stała obok krzesła. W dłoni trzymała zamknięty
telefon komórkowy.
- Uważam. I co, zabrała tego ptaka?
- Nie. W ogóle nie wiedziała, o co mi chodzi.
McCaleb stanął na palcach i obejrzał górną krawędź szafki.
- Mówiła ci, co wzięła?
- tylko ciuchy i stare fotografie z czasów dzieciństwa. Na niczym innym jej
nie zależało.
McCaleb kiwnął głową. Nadal przyglądał się górze szafki. Pokrywała ją gruba
warstwa kurzu.
- Powiedziałaś jej, że chciałbym z nią porozmawiać?
- Zapomniałam. Zadzwonię jeszcze raz.
- A masz może latarkę?
Pogrzebała w torbie i wyciągnęła małą, podłużną latarkę kieszonkową. McCaleb
oświetlił ukośnie górę szafki. Zobaczył wyraźny odcisk ośmiokątnego przedmiotu.
Podstawki pod sowę.
Przesunął promień latarki wzdłuż górnej listwy, zgasił światło i zszedł z
krzesła. Oddał latarkę Jaye.
- Dzięki. Zastanów się, czy nie ściągnąć tu jeszcze raz daktyloskopów.
- Po co? Przecież sowy nie ma, prawda?
McCaleb obrzucił Rohrshaka przelotnym spojrzeniem.
- Nie ma. Ale ten, kto ją tam postawił, użył tego krzesła. Chwycił się
szafki, kiedy się zachwiało.
Wyjął długopis z kieszeni, uniósł rękę i postukał w górną krawędź szafki,
blisko miejsca, które wcześniej oglądał.
- Sporo tu kurzu, ale mogły się zachować odciski palców.
- Może tego, kto zabrał sowę?
McCaleb popatrzył wymownie na Rohrshaka.
- Wszystko jedno. Mogą tu być jakieś odciski.
Rohrshak odwrócił wzrok.
- Mogę jeszcze raz zadzwonić? - Winston uniosła rękę z telefonem.
- Proszę bardzo.
Gdy Jaye wzywała daktyloskopów, McCaleb przesunął krzesło na środek salonu i
ustawił je o kilka stóp od krwawej plamy. Usiadł i rozejrzał się po
pomieszczeniu. Przy tym układzie sowa patrzyłaby nie tylko na ofiarę, ale i na
mordercę. Jakieś przeczucie podpowiadało McCalebowi, że zabójcy właśnie o to
chodziło. Terry spojrzał na ślady krwi i wyobraził sobie Edwarda Gunna, powoli
przegrywającego walkę o życie. Wiadro, pomyślał. Wszystko pasowało - z wyjątkiem
wiadra. Morderca zainscenizował spektakl, lecz nie mógł go oglądać. Zasłonił
twarz ofiary wiadrem, żeby jej nie widzieć. To właśnie gryzło McCaleba, bo nie
pasowało do całości.
Winston podeszła i wręczyła mu telefon.
- Jedna grupa już kończy z włamaniem przy Kings. Będą tu za piętnaście minut.
- Mamy szczęście.
- Duże. Co ty właściwie robisz?
- Myślę. Wydaje mi się, że siedział w tym miejscu i patrzył, ale w pewnej
chwili nie mógł już tego znieść. Uderzył ofiarę w głowę, żeby przyśpieszyć
koniec. Potem posłużył się wiadrem, bo nie chciał się dłużej przyglądać.
Winston skinęła głową.
- Skąd się wzięło to wiadro? Nie znalazłem nic w...
- Prawdopodobnie spod kuchennego zlewu. Na półce był ślad, mokre kółko tej
samej wielkości, co dno wiadra. Kurt napisał o tym w załączniku. Pewnie
zapomniał włożyć go do akt.
McCaleb pokiwał głową i wstał.
- Zaczekasz na daktyloskopów, co?
- Tak, powinni zaraz tu być.
- Chciałbym się przejść. - Ruszył w stronę otwartych drzwi.
- Pójdę z panem - powiedział Rohrshak.
McCaleb odwrócił się do niego.
- Nie, panie Rohrshak, proszę zostać z detektyw Winston. Potrzebujemy
niezależnego świadka, żeby obserwował, co robimy w mieszkaniu.
Znad ramienia Rohrshaka zerknął na Winston. Mrugnęła, dając do zrozumienia,
że wie, o co mu chodzi.
- Tak, niech pan zostanie z łaski swojej.
Rohrshak wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
McCaleb zszedł po schodach na wewnętrzne podwórze. Obszedł je dookoła, wodząc
oczyma po płaskim dachu. Nigdzie nie dostrzegł sowy. Zawrócił i głównym wyjściem
wydostał się na ulicę.
Po drugiej stronie znajdowało się Braxton Arms, dwupiętrowy budynek
mieszkalny w kształcie litery L z zewnętrznymi przejściami i schodami. McCaleb
przeciął ulicę i stanął przed ogrodzeniem i bramką wysokości sześciu stóp.
Postawiono je bardziej na pokaz niż dla zabezpieczenia. Zdjął sztormiak, zwinął
go i wepchnął między pręty. Potem uniósł nogę, stanął na gałce od bramki i
wspiął się na ogrodzenie. Zeskoczył po drugiej stronie i sprawdził, czy ktoś go
nie obserwuje. Nikogo nie było w pobliżu. Wyciągnął sztormiak i ruszył ku
schodom.
Wszedł na drugie piętro i dotarł podestem do frontowej ściany budynku. Po tej
wspinaczce oddychał głośno i z wysiłkiem. Oparł ręce o barierkę zabezpieczającą
i pochylił się naprzód, usiłując złapać dech. Spojrzał nad ulicą na płaski dach
domu, w którym mieszkał Edward Gunn. Nadal nigdzie nie widział plastikowej sowy.
Wsparł się mocniej o poręcz, nie przestając dyszeć ciężko. Wsłuchiwał się w
rytm własnego serca, które w końcu zaczęło bić wolniej. Czuł na skórze głowy
krople potu. Wiedział, że to nie jego serce jest słabe. To on sam był osłabiony
tymi wszystkimi lekami, które zażywał dla wzmocnienia serca. Ten stan budził w
nim frustrację. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie silny, że reszta życia
upłynie mu na nasłuchiwaniu bicia własnego serca, tak jak włamywacz nasłuchuje,
czy nie skrzypi podłoga.
Słysząc warkot motoru, spojrzał na dół i zobaczył, że przed domem naprzeciwko
zatrzymuje się biała furgonetka z emblematem Departamentu Szeryfa na
drzwiczkach. Przyjechała ekipa daktyloskopów.
McCaleb raz jeszcze zerknął na dach po drugiej stronie ulicy i, zniechęcony,
zaczął schodzić. Nagle przystanął. Dostrzegł sowę. Stała na sprężarce
centralnego systemu klimatyzacyjnego na dachu budynku, w którym się znajdował.
Szybko wspiął się na pomost. Musiał przecisnąć się obok mebli ustawionych na
podeście, ale drzwi nie były zamknięte na klucz. Pośpiesznie podszedł do
sprężarki po płaskim, wysypanym żwirem dachu. Przyjrzał się sowie, zanim jej
dotknął. Wyglądała tak samo jak ta, którą pamiętał z taśmy. Stała na ośmiokątnej
podstawce. Wiedział, że to ta sowa, której szukał. Odczepił drut opasujący
podstawę i zahaczony o kratkę wlotową. Zauważył, że kratka i metalowa osłona
klimatyzatora upstrzone są zaschniętymi ptasimi odchodami. Domyślił się, że
odchody sprawiały pewien problem i Rohrshak, który najwidoczniej zarządzał
również tym budynkiem, zabrał sowę z mieszkania Gunna, żeby odstraszała ptaki.
McCaleb owinął drutem kark sowy, aby ją przenieść bez dotykania, choć wątpił,
czy pozostały na niej jakiekolwiek wartościowe mikroślady lub odciski palców.
Zabrał ją z klimatyzatora i ruszył ku schodom.
Wróciwszy do mieszkania Gunna, zastał tam dwóch techników wyjmujących sprzęt
ze skrzynki na narzędzia. Przed oszkloną szafką stała składana drabinka.
- Może zaczniecie od tego - powiedział.
Zauważył otwierające się coraz szerzej oczy Rohrshaka, gdy wkroczył do pokoju
i postawił sowę na stole.
- Jest pan administratorem domu naprzeciwko, prawda, panie Rohrshak?
- Ehm...
- No, mniejsza. To można łatwo sprawdzić.
- Tak - powiedziała Winston, pochylając się nad sową. - Był tam, kiedy go
szukaliśmy w dniu morderstwa. Mieszka w tym domu.
- Potrafi pan wyjaśnić, skąd ta sowa się wzięła na dachu? - zagadnął McCaleb.
Rohrshak nie odpowiadał.
- Pewnie przefrunęła, co?
Rohrshak nie mógł oderwać oczu od sowy.
- No dobrze, może pan już iść. Ale proszę nie wychodzić z domu. Jeśli
znajdziemy jakieś odciski palców na tym ptaku albo na szafce, będą nam potrzebne
pańskie, dla porównania.
Rohrshak spojrzał na McCaleba, a jego oczy otworzyły się jeszcze szerzej.
- Może pan iść.
Administrator odwrócił się i powoli ruszył przed siebie.
- I proszę zamknąć drzwi! - zawołał za nim McCaleb.
Gdy drzwi zamknęły się za Rohrshakiem, Winston omal nie wy-buchnęła śmiechem.
- Terry, jesteś bezwzględny. Przecież on w sumie nie zrobił nic złego.
Przeszukaliśmy mieszkanie, siostra zabrała, co chciała, a facet miał potem
wynająć komuś lokal z tą idiotyczną sową jako ozdobą?
McCaleb pokręcił głową.
- Skłamał. To było złe. Mało mnie szlag nie trafił przez tę całą wspinaczkę.
Mógł nam po prostu powiedzieć, że ona tam jest.
- No cóż, napędziłeś mu stracha. Chyba zapamięta tę nauczkę.
- Wszystko jedno.
Odsunął się, żeby jeden z techników mógł zbadać sowę, podczas gdy drugi
wszedł na drabinę i zaczął sprawdzać górę szafki.
McCaleb przyglądał się ptakowi, którego technik pokrywał czarnym proszkiem.
Sowa wyglądała na ręcznie malowaną. Skrzydła, głowę i grzbiet miała
ciemnobrązowe i czarne, a przód jaśniejszy, zabarwiony żółtawo. Oczy były
lśniąco czarne.
- Czy ten przedmiot znajdował się na dworze? - spytał technik.
- Niestety - odparł McCaleb, przypominając sobie deszcze, które przed
tygodniem przesunęły się z kontynentu nad Catalinę.
- Cóż, nic tu nie widzę.
- Nie dziwię się.
McCaleb spojrzał na Winston. W jego oczach odbiła się złość na Rohrshaka.
- Tu też nic nie ma - powiedział drugi technik. - Za dużo kurzu.
9
P
roces Davida Storeya odbywał się w gmachu sądu w Van Nuys. Zbrodnia, której
dotyczył, nie wiązała się w żaden sposób z Van Nuys ani nawet z San Fernando
Valley, ale urzędnicy z prokuratury okręgowej wybrali właśnie to miejsce,
ponieważ Departament N był akurat dostępny, a ponadto znajdowała się tam
największa sala rozpraw w całym okręgu - stworzona kilka lat wcześniej z dwóch
sal, aby wygodnie pomieścić dwie ławy przysięgłych oraz tłum dziennikarzy w
trakcie procesu oskarżonych o morderstwo braci Menendez. Proces braci, którzy
zabili swoich rodziców, należał do spraw, które w minionej dekadzie przyciągnęły
uwagę mediów, a zatem i publiczną. Kiedy dobiegł końca, prokuratura nie ruszała
już olbrzymiej sali. Ktoś był dostatecznie przewidujący, by zdawać sobie sprawę,
że w Los Angeles zawsze może zdarzyć się proces, który wypełni Departament N.
Tym razem był to proces Davida Storeya.
Trzydziestoośmioletni reżyser, znany z filmów ociekających seksem i przemocą
i przeznaczonych wyłącznie dla widzów dorosłych, został oskarżony o zamordowanie
młodej aktorki, którą zabrał do siebie po premierze swego najnowszego dzieła.
Zwłoki dwudziesto-trzyletniej kobiety znaleziono nazajutrz w małym bungalowie w
Nichols Canyon, który wynajmowała wspólnie z inną niedoszłą aktorką. Ofiara
została uduszona, a jej nagie ciało ułożone na łóżku w pozycji, którą detektywi
prowadzący śledztwo uznali za część planu obmyślonego przez zabójcę, aby uniknąć
wykrycia.
Aspekty sprawy - władza, sława, seks i pieniądze - oraz jej powiązania z
Hollywood wywołały wzmożone zainteresowanie mediów. David Storey nie zyskał aż
takiej sławy, jak osoby z drugiej strony kamery, ale znano jego nazwisko i
budził zabarwiony obawą szacunek jako człowiek, który w ciągu siedmiu lat
nakręcił siedem kasowych przebojów. Proces Storeya przyciągnął media w podobny
sposób, jak marzenia o Hollywood przyciągają młodzież. We wstępnych
doniesieniach wyraźnie nadano całej sprawie rangę przypowieści o chciwości i
nieumiarkowaniu Hollywood.
Sprawa została również utajniona w stopniu rzadko spotykanym w prawie karnym.
Oskarżyciele przedstawili dowody ławnikom decydującym o wniesieniu zarzutów. To
posunięcie pozwoliło ominąć przesłuchanie wstępne, po którym większość dowodów
przeciw oskarżonemu jest zazwyczaj udostępniana opinii publicznej. Pozbawione
informacji media musiały szukać źródeł u obu stron. Mimo to nie było prawie
żadnych przecieków - same ogólniki. Nie ujawniono dowodów, za pomocą których
prokurator zamierzał przygwoździć Storeya, i to podsyciło jeszcze medialne
szaleństwo.
Dlatego właśnie prokuratura okręgowa wyznaczyła wielką salę Departamentu N w
Van Nuys na miejsce procesu. Krzesła drugiej ławy przysięgłych mieli zająć
przedstawiciele mediów, a w nieużywanym pokoju obrad zamierzano ulokować drugo-
i trzeciorzędnych dziennikarzy, by oglądali proces za pośrednictwem wideo. Ten
krok, zapewniający wszelkim mediom - od „National Enquirer” po „New York Timesa”
- pełny dostęp do rozprawy i jej uczestników, gwarantował pierwsze prawdziwe
medialne igrzyska nowego stulecia.
Na samym środku areny, przy stole prokuratorskim, siedział detektyw Harry
Bosch, oficer prowadzący śledztwo w tej sprawie. Wszelkie dociekania
dziennikarzy sprzed procesu sprowadzały się do jednego wniosku: podtrzymanie lub
oddalenie zarzutów wobec Davida Storeya zależy od Boscha. Podobno akt oskarżenia
opierał się wyłącznie na poszlakach, a jego podstawą były zeznania Boscha. Z
jedynego poważnego przecieku do mediów wynikało, że Bosch zamierza ujawnić, iż
na osobności, bez świadków bądź urządzeń nagrywających, zadowolony z siebie
Storey przyznał się do zbrodni i chełpił się, że ujdzie mu ona na sucho.
Wkraczając tuż przed dwunastą do gmachu sądu, McCaleb wiedział o tym
wszystkim. Stanął w kolejce do wykrywacza metalu, co mu przypomniało o zmianach,
jakie zaszły w jego życiu. Kiedy był agentem Biura, wystarczyło pokazać odznakę,
żeby ominąć kolejkę. Teraz stał się zwykłym obywatelem. Musiał czekać.
W korytarzu na trzecim piętrze kłębił się tłum ludzi. McCaleb zauważył, że
wiele osób trzyma pliki czarno-białych, lśniących fotosów gwiazd filmowych,
mając nadzieję, że owe gwiazdy zjawią się na procesie - jako świadkowie lub
obserwatorzy wspierający oskarżonego. Podszedł do dwuskrzydłowych drzwi
Departamentu N, lecz jeden z pilnujących ich strażników poinformował go, że sala
jest przepełniona. Strażnik wskazał długą kolejkę, stojącą za linką
odgradzającą. Powiedział, że ci ludzie czekają, by dostać się do środka. Ilekroć
jedna osoba opuszcza salę, następna może wejść. McCaleb kiwnął głową i odsunął
się od drzwi.
W dalszej części korytarza dostrzegł inne, otwarte drzwi, przy których roili
się ludzie. Rozpoznał wśród nich reportera lokalnych wiadomości telewizyjnych.
Domyślił się, że to pokój dziennikarzy, i ruszył w tamtą stronę.
Zajrzawszy do pomieszczenia, zobaczył dwa duże ekrany telewizyjne,
zamontowane w dwóch rogach pokoju, oraz grupę ludzi stłoczoną wokół dużego
stołu. Reporterzy. Stukali w klawiatury laptopów, robili notatki na kartkach,
jedli kanapki. Środek stołu wypełniały plastikowe kubki z kawą i napojami
gazowanymi.
McCaleb spojrzał na jeden z ekranów i stwierdził, że posiedzenie sądu trwa,
choć już minęło południe. Kamera objęła szerszy plan i Terry rozpoznał Harry’ego
Boscha siedzącego w towarzystwie mężczyzny i kobiety przy prokuratorskim stole.
Nie wydawało się, aby Bosch poświęcał zbyt wiele uwagi rozprawie. Człowiek znany
McCalebowi stał przy pulpicie między stołami oskarżenia i obrony. Był to J.
Reason Fowkkes, główny obrońca. Przy stole po jego lewej ręce siedział
oskarżony, David Storey.
McCaleb nie słyszał dźwięku, wiedział jednak, że nie jest to wstępne
oświadczenie Fowkkesa. Adwokat patrzył na sędziego, nie na ławę przysięgłych.
Najprawdopodobniej prawnicy dyskutowali o wnioskach zgłoszonych w ostatniej
chwili przed rozpoczęciem procesu. Na bliźniaczych ekranach pojawiło się ujęcie
z innej kamery, tym razem pokazujące tylko sędziego, który zaczął coś mówić,
najwyraźniej ogłaszając swoje decyzje. McCaleb dostrzegł na sędziowskim stole
tabliczkę z nazwiskiem: Sędzia Sądu Okręgowego John A. Houghton.
- Agent McCaleb?
McCaleb odwrócił się od telewizora i zobaczył mężczyznę, którego skądś znał,
lecz nie przypominał sobie skąd.
- Po prostu McCaleb. Terry McCaleb.
Mężczyzna zauważył jego wahanie i wyciągnął rękę.
- Jack McEvoy. Kiedyś przeprowadzałem z panem wywiad. Dość krótki. Chodziło o
śledztwo w sprawie Poety.
- Ach tak, teraz pamiętam. Minęło trochę czasu.
McCaleb uścisnął dłoń dziennikarza. Rzeczywiście go pamiętał. McEvoy wplątał
się w sprawę Poety, a potem napisał o niej książkę. Rola McCaleba miała
charakter drugoplanowy - gdy dochodzenie przeniosło się na pewien czas do Los
Angeles. Nie czytał książki McEvoya, ale był pewien, że w niej nie wystąpił i
niczym jej nie podbudował.
- Myślałem, że pan mieszka w Kolorado - powiedział, przypominając sobie, że
McEvoy pracował dla gazety z Denver. - Wysłali pana jako sprawozdawcę?
McEvoy skinął głową.
- Ma pan dobrą pamięć. Mieszkałem tam, ale przeniosłem się tutaj. Jestem
wolnym strzelcem.
McCaleb pokiwał głową, zastanawiając się, co powiedzieć.
- Gdzie pan teraz pracuje?
- Pisuję notki do „New Timesa”. Czytuje pan to pismo?
McCaleb przytaknął. Znał „New Timesa”. Był to brukowy anarchistyczny
tygodnik, mieszający wszystko z błotem. Utrzymywał się głównie z ogłoszeń na
ostatnich stronach, reklamując działalność rozrywkową od kin po agencje
towarzyskie. Rozdawano go bezpłatnie i Buddy ciągle zostawiał jakieś egzemplarze
na łodzi. McCaleb przeglądał je od czasu do czasu, ale nie zauważył nazwiska
McEvoya.
- Robię też reportaż dla „Vanity Fair” - dodał McEvoy. - Wie pan, taki
refleksyjny, o ciemnych stronach Hollywood. I zastanawiam się nad następną
książką. A co pana tu sprowadza? Czy jest pan jakoś... zaangażowany w tę...
- Nie. Mój znajomy uczestniczy w procesie, a ja akurat byłem w okolicy.
Miałem nadzieję, że uda mi się z nim spotkać.
Wypowiadając to kłamstwo, McCaleb odwrócił oczy od dziennikarza i spojrzał w
ekran telewizora. Kamera pokazywała teraz całą salę. Bosch zbierał papiery i
wpychał je do aktówki.
- Harry Bosch?
McCaleb znowu popatrzył na dziennikarza.
- Tak, Harry. Pracowaliśmy kiedyś nad pewną sprawą... a tak właściwie, co się
tam dzieje?
- Ostatnie wnioski przed procesem. Zaczęli od zamkniętej sesji i robią
porządki. Nie było się po co pchać. Wszyscy uważają, że sędzia zarządzi przerwę
przed lunchem i odeśle prawników do roboty. Zaczynają jutro o dziesiątej. Wydaje
ci się, że dziś jest dużo ludzi? Zaczekaj do jutra. - Dziennikarz przeszedł na
„ty”.
McCaleb kiwnął głową.
- No cóż, trudno. Miło było cię zobaczyć, Jack. Powodzenia. Z książką też,
jakby przyszło co do czego.
- Wiesz, chciałbym napisać o tobie. O twoim sercu i w ogóle.
- Byłem coś winien Keishy Russell, no a ona zrobiła dobrą robotę. - McCaleb
zauważył, że ludzie z pokoju prasowego zaczynają się tłoczyć przy wyjściu.
Ekrany telewizyjne pokazywały pusty stół sędziowski. Sesja dobiegła końca. -
Chyba już pójdę, spróbuję złapać Harry’ego. Cieszę się, że cię spotkałem, Jack.
Wyciągnął rękę, którą McEvoy uścisnął, a potem ruszył za innymi reporterami w
stronę wyjścia.
Gdy dwaj strażnicy otworzyli główne drzwi Departamentu N, przetoczyła się
przez nie fala szczęśliwych obywateli, którzy zdobyli miejsca w sali, by
wysłuchać usypiająco nudnego fragmentu rozprawy. Ci, którym się nie udało dostać
do środka, pchali się teraz, żeby zobaczyć jakąś sławną postać - czekało ich
jednak rozczarowanie. Gwiazdy miały się pojawić dopiero nazajutrz. Oświadczenia
wstępne przypominały czołówkę filmu, która poprzedza występ aktorów.
Prawnicy i personel wyszli na samym końcu. Storeya zawrócono do celi, lecz
jego adwokat wkroczył śmiało w krąg reporterów i zaczął opowiadać o tym, co się
działo na sali. Wysoki, czarnowłosy, opalony mężczyzna o chytrych zielonych
oczach ustawił się tuż za adwokatem. Jego niezwykła powierzchowność kojarzyła
się z czymś McCalebowi, lecz nie wiedział z czym. Mężczyzna wyglądał jak jeden z
aktorów grających w filmach Storeya.
Grupa dziennikarzy rzuciła się na wychodzących prokuratorów. Ci odpowiadali
jeszcze krócej niż adwokat oskarżonego. Często odmawiali komentarzy, gdy pytano
ich o dowody.
McCaleb w końcu wypatrzył Boscha. Ominął tłum, trzymając się ściany, i ruszył
w stronę windy. Jakaś reporterka pobiegła za nim, lecz odpędził ją gestem.
Przystanęła i cofnęła się niczym wolna cząsteczka do grupy otaczającej J.
Reasona Fowkkesa.
McCaleb poszedł korytarzem za Boschem i złapał go tuż przy windzie.
- Hej, Harry.
Bosch odwrócił się z kamienną twarzą i zobaczył McCaleba.
- Hej... McCaleb.
Uśmiechnął się. Uścisnęli sobie ręce.
- Brukowce chyba dostają szału - zauważył McCaleb.
- Nie mów. Co tu robisz? Piszesz książkę?
- Co?
- Teraz wszyscy byli agenci piszą książki.
- Ale nie ja. Pójdziesz ze mną na lunch? Chciałbym z tobą pogadać.
Bosch zerknął na zegarek, zastanawiając się nad czymś.
- O Edwardzie Gunnie.
Bosch spojrzał na McCaleba.
- Jaye Winston?
McCaleb przytaknął.
- Prosiła, żebym się temu przyjrzał.
Nadjechała winda i weszli do niej razem z tłumem ludzi, którzy odwiedzili
salę rozpraw. Wszyscy zerkali ukradkiem na Boscha. McCaleb postanowił się
odezwać, dopiero gdy wysiądą.
Na parterze skierowali się ku wyjściu.
- Powiedziałem jej, że opracuję portret psychologiczny mordercy. Szybka
robota. Ale muszę jakoś zahaczyć o Gunna. Pomyślałem, że może mi powiesz, co to
był za facet i o co chodziło w tamtej sprawie.
- To był śmieć. Słuchaj, zostało mi jakieś czterdzieści pięć minut. Muszę
lecieć. Już mi brakuje dowcipów, żeby zachęcić całą publiczność.
- Chętnie wykorzystam te twoje czterdzieści pięć minut. Gdzie tu można coś
zjeść?
- Nie w kafeterii, jest do niczego. Może w „Cupid’s” przy Victory.
- Wy, gliniarze, zawsze macie najlepsze adresy.
- To jest plus naszego zawodu.
10
Z
jedli hot dogi przy stoliku na zewnątrz, nieosłoniętym parasolem. Choć był to
niezbyt ciepły zimowy dzień, McCaleb poczuł, że się poci. W dowolnym dniu można
było mieć pewność, że w Valley będzie o dziesięć stopni cieplej niż na
Catalinie, a on nie przywykł do zmiany temperatur. Jego wewnętrzny system
grzewczy i chłodzący nie wrócił do normy po transplantacji i McCaleb równie
łatwo marzł, jak się pocił.
Zaczął od zdawkowych uwag na temat toczącego się procesu.
- Jesteś gotów robić karierę jako Hollywoodzki Harry?
- O nie, dziękuję - odparł Bosch między kęsami czegoś, co nosiło nazwę
Chicago Dog. - Chyba wolałbym nocną służbę w siedemdziesiątym siódmym
komisariacie.
- I co, myślisz, że sprawa się klei? Że go przyskrzynisz?
- Nie wiadomo. Prokuratura od dawna nie wygrała żadnej dużej sprawy. Nie
wiem, jak nam teraz pójdzie. Wszyscy prawnicy mówią, że to zależy od
przysięgłych. Zawsze myślałem, że od materiału dowodowego, no ale ja jestem
tylko tępym gliniarzem. John Reason sprowadził konsultanta i obaj świetnie sobie
radzą z dwunastką. Cholera, John Reason. Popatrz, nawet ja nazywam tego gościa
tak jak dziennikarze. To dowodzi, że naprawdę dobrze potrafi kontrolować sprawy,
manipulować nimi.
Pokręcił głową i odgryzł kęs hot doga.
- Kim jest ten wysoki facet, z którym go widziałem? - spytał McCaleb. - Ten,
co za nim stał?
- Rudy Valentino, jego detektyw.
- Tak się nazywa?
- Nie, nazywa się Rudy Tafero. Były policjant z Departamentu Los Angeles.
Jeszcze parę lat temu pracował w Hollywood. Ludzie nazywali go Valentino z
powodu jego wyglądu. Podobało mu się to. Teraz ma prywatne biuro. I zezwolenie
na wpłacanie kaucji. Nie pytaj mnie jak, ale został poręczycielem wielu osób z
Hollywood. Zjawił się zaraz, jak tylko wsadziliśmy Storeya. Prawdę mówiąc, to
Rudy wyszukał dla niego Fowkkesa. Pewnie dostał za to niezłe znaleźne.
- A sędzia? Jaki on może być?
Bosch kiwnął głową, jak gdyby rozmowa zeszła na przyjemniejszy temat.
- Rewolwerowiec Houghton. Nie jest dobrym wujciem. Nie ma z nim żartów.
Usadzi Fowkkesa, jeśli będzie trzeba. Przynajmniej tym możemy się pocieszać.
- Rewolwerowiec Houghton?
- Zwykle nosi broń pod tą swoją czarną togą, a w każdym razie większość ludzi
tak myśli. Jakieś pięć lat temu prowadził rozprawę przeciw meksykańskiej mafii i
kiedy przysięgli orzekli o winie, kumple i krewni oskarżonych dostali szału i
omal nie wywołali rozruchów na sali sądowej. Houghton wyciągnął swojego glocka i
wygarnął w sufit. Dość szybko zapanował spokój. Od tego czasu podczas wyborów
dostaje największy procent głosów ze wszystkich sędziów. Wejdź do sali i
przyjrzyj się sufitowi. Dziura po kuli wciąż tam jest. Nie pozwolił jej zalepić.
Bosch znowu ugryzł hot doga i spojrzał na zegarek. Zaczął mówić z pełnymi
ustami, zmieniając temat.
- Nie bierz tego do siebie, ale wydaje mi się, że nic im nie wyszło z Gunnem,
skoro już szukają pomocy z zewnątrz.
McCaleb przytaknął.
- Coś w tym rodzaju.
Popatrzył na swojego hot doga z chili i pożałował, że nie ma noża i widelca.
- Co jest? Nie musieliśmy tu przychodzić.
- Nic. Tak się zastanawiam. Po tym i po naleśnikach, które zjadłem rano w
„Dupar’s”, będę potrzebował przed kolacją nowego serca.
- Jak chcesz sobie zastopować serce, następnym razem po „Dupar’s” wstąp do
„Bob’s Donuts”. To niedaleko, też przy Farmer’s Market. Drożdżowe ciasto z
polewą. Kilka kawałków i poczujesz, że arterie ci twardnieją i kruszą się jak
sople zwisające z dachu. Nie mają podejrzanego, tak?
- Tak. Nikogo.
- Więc co cię w tym tak interesuje?
- To samo, co Jaye. Coś w tej sprawie jest. Wydaje nam się, że to może być
dopiero początek.
Bosch tylko kiwnął głową. Miał pełne usta.
McCaleb otaksował go spojrzeniem. Włosy Boscha były krótsze niż dawniej.
Bardziej szpakowate, ale tego można się było spodziewać. Miał te same wąsy i
oczy, które przypominały McCalebowi oczy Gracieli - tak ciemne, że tęczówka
prawie nie różniła się od źrenicy. Ale w oczach Boscha dało się dostrzec
znużenie, a w ich kącikach drobne zmarszczki. Mimo to wciąż się poruszały,
obserwowały. Siedział pochylony lekko naprzód, jakby już był gotów wstać.
McCaleb pamiętał to nieustanne napięcie Boscha. Miał wrażenie, że w głowie
Boscha może w każdej chwili i z każdego powodu zapalić się czerwone światło.
Bosch sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął ciemne okulary i
włożył je. McCaleb zastanawiał się, czy była to reakcja na jego uważny wzrok.
Pochylił się, wziął swojego hot doga i odgryzł pierwszy kęs. Jedzenie smakowało
wybornie, a jednocześnie zabójczo. Odłożył ociekające tłuszczem danie z powrotem
na papierowy talerz i wytarł rękę serwetką.
- Opowiedz mi o Gunnie. Powiedziałeś, że był śmieciem. Co jeszcze?
- Co jeszcze? To właściwie wszystko. Był pijawką. Wykorzystywał kobiety,
kupował je. Nie mam żadnych wątpliwości, że zamordował tamtą dziewczynę w
motelu.
- Ale prokuratura oddaliła sprawę.
- Tak. Gunn twierdził, że działał w obronie własnej. To, co mówił, chwilami
nie trzymało się kupy, ale nie wystarczyło do postawienia zarzutów. Powtarzał,
że to była obrona konieczna, i nic nie wskazywało, żeby na procesie dało się to
podważyć. Więc skreślili sprawę, koniec pieśni, następny, proszę.
- Czy on wiedział, że mu nie uwierzyłeś?
- O, wiedział. Na pewno.
- Próbowałeś go w ogóle przycisnąć?
Bosch obdarzył McCaleba spojrzeniem, które ten odczytał mimo ciemnych
okularów. Ostatnie pytanie kwestionowało kompetencje Boscha jako detektywa.
- To znaczy - poprawił się pośpiesznie McCaleb - co się stało, kiedy
próbowałeś go przycisnąć?
- Szczerze mówiąc, nie mieliśmy szans. Wynikł pewien problem. Widzisz, myśmy
to zaplanowali. Gunn przyjechał z nami, zaprowadziliśmy go do pokoju. Chcieliśmy
go tam zostawić na jakiś czas, żeby trochę zmiękł i przemyślał sobie to i owo.
Zamierzaliśmy załatwić papierkową robotę, napisać raport, a potem zaskoczyć
Gunna, spróbować rozwalić jego historyjkę. Ale do tego nie doszło. Straciliśmy
szansę, żeby to zrobić jak należy.
- Co się stało?
- Poszliśmy z Jerrym Edgarem, to był mój partner, napić się kawy i ustalić,
jak to rozegramy. Kiedy siedzieliśmy na końcu korytarza, porucznik z grupy
operacyjnej zauważył Gunna w pokoju przesłuchań, a kompletnie nie miał pojęcia,
co on tam robi. Więc uznał za swój obowiązek wejść i upewnić się, że facet
został należycie pouczony o przysługujących mu prawach.
McCaleb widział gniewny wyraz, który znów, po sześciu latach, pojawił się na
twarzy Boscha.
- Rozumiesz, Gunn został sprowadzony jako świadek i rzekoma ofiara
przestępstwa. Powiedział, że ta kobieta rzuciła się na niego z nożem, a on
wykręcił jej rękę. Dlatego nie musieliśmy mu mówić o jego prawach. Plan polegał
na tym, żeby wejść do pokoju, podważyć zeznania Gunna i zmusić go do popełnienia
błędu. Wtedy mieliśmy zamiar wygłosić formułkę. Ale ten kretyn porucznik o
niczym nie miał pojęcia, po prostu wszedł i pouczył gościa. Dla nas to był
koniec. Gunn już wiedział, że chcemy go dorwać. Ledwie otworzyliśmy drzwi,
zażądał adwokata.
Bosch pokręcił głową i utkwił spojrzenie w ulicy. McCaleb poszedł za jego
przykładem. Po drugiej stronie Victory Boulevard znajdowała się parcela z
używanymi samochodami. Czerwone, białe i niebieskie proporczyki powiewały na
wietrze. Van Nuys zawsze kojarzyło się McCalebowi z parcelami pełnymi
samochodów, nowych i używanych. Były wszędzie.
- Co powiedziałeś porucznikowi?
- Co powiedziałem? Nic. Po prostu wypchnąłem go przez okno biura. Zawiesili
mnie za to: przymusowy urlop zdrowotny. Jerry Edgar w końcu przekazał sprawę do
prokuratury. Trochę potrzymali papiery, a potem oddalili pozew.
Bosch pochylił głowę i wbił spojrzenie w pusty papierowy talerz.
- Schrzaniłem to - powiedział. - Tak, schrzaniłem.
McCaleb milczał przez chwilę. Podmuch wiatru strącił talerz Boscha ze stołu i
potoczył po chodniku. Detektyw patrzył, nie ruszając się z miejsca.
- Wciąż pracujesz z tym porucznikiem?
- Nie. Już go nie ma. Niedługo po tym nie wrócił na noc do domu. Znaleźli go
w jego samochodzie, w tunelu Griffith Park, niedaleko obserwatorium.
- Co? Zabił się?
- Nie, ktoś to zrobił za niego. Śledztwo jest nadal w toku. Teoretycznie.
Bosch popatrzył na McCaleba. Terry spuścił oczy i zauważył, że Bosch nosi w
krawacie srebrną spinkę w kształcie kajdanek.
- Co jeszcze mogę ci powiedzieć? - spytał Bosch. - To nie miało nic wspólnego
z Gunnem. On był tylko ziarnkiem piasku w trybach maszyny. Tej gówno wartej
maszyny, którą nazywają wymiarem sprawiedliwości.
- Chyba nie bardzo miałeś czas, żeby go dokładnie sprawdzić.
- W ogóle nie miałem. To, o czym ci mówiłem, zdarzyło się w ciągu ośmiu albo
dziewięciu godzin. A po tym, co się stało, odsunięto mnie od sprawy i facet
wyszedł na wolność.
- Ale ty nie dałeś za wygraną. Dowiedziałem się od Jaye, że odwiedziłeś go w
celi na dobę przed jego śmiercią.
- Tak, zapuszkowali go za picie w miejscu publicznym, kiedy łaził za kurwami
po Sunset. Wsadzili go do celi dla pijaków i zadzwonili po mnie. Pojechałem tam
rzucić okiem, może trochę go pomęczyć, sprawdzić, czy jest gotów mówić. Ale był
zalany w trupa i leżał na podłodze we własnych rzygowinach. No i tyle. Można by
rzec, że nie nawiązaliśmy kontaktu. - Bosch zerknął na niedojedzonego hot doga
McCaleba, a potem na swój zegarek. - Przykro mi, ale nic więcej nie wiem.
Będziesz to jadl czy możemy iść?
- Jeszcze parę kęsów i parę pytań. Nie chcesz zapalić?
- Rzuciłem kilka lat temu. Palę tylko przy wyjątkowych okazjach.
- Tylko mi nie mów, że to przez tę antyreklamę „Marlboro zrobi z ciebie
impotenta”, która wisi przy Sunset.
- Nie. Moja żona chciała, żebyśmy oboje rzucili palenie. No to rzuciliśmy.
- Twoja żona? Zadziwiasz mnie, Harry.
- Nie podniecaj się. Była, ale już jej nie ma. A ja przynajmniej nie palę.
Nie wiem, jak ona.
McCaleb kiwnął tylko głową, czując, że za bardzo wtrąca się w czyjeś osobiste
sprawy. Wrócił do morderstwa.
- Przychodzi ci do głowy, kto mógł go zabić?
Odgryzł kolejny kęs, słuchając odpowiedzi Boscha.
- Przypuszczam, że mógł natknąć się na kogoś takiego, jak on sam. Kogoś, kto
przekroczył jakąś granicę. Nie zrozum mnie źle, mam nadzieję, że razem z Jaye
dorwiecie tego kogoś. Ale na razie, kimkolwiek by był czy była, to, co się
stało, nie spędza mi snu z powiek. Wiesz, o co mi chodzi?
- Ciekawe, że powiedziałeś „była”. Sądzisz, że to mogła zrobić kobieta?
- Za mało wiem. Ale, jak ci mówiłem, Gunn żerował na kobietach. Może jedna z
nich położyła temu kres.
McCaleb kiwnął tylko głową. Żadne inne pytania nie przychodziły mu na myśl. I
tak nie bardzo liczył na Boscha. Może wiedział. Może wiedział, że do tego
dojdzie, i po prostu chciał na nowo nawiązać kontakt, z innych powodów.
Wpatrując się w papierowy talerz, zapytał:
- Myślisz jeszcze o tej dziewczynie ze wzgórza, Harry?
Nie chciał wymawiać głośno imienia nadanego jej przez Boscha. Harry
przytaknął.
- Od czasu do czasu. Tkwi we mnie. I chyba nie tylko ona.
McCaleb potwierdził skinieniem.
- No tak. A więc nic... nikt jej nie rozpoznał?
- Nie. Jeszcze raz próbowałem się porozumieć z Seguinem, w zeszłym roku.
Pojechałem do niego do Quentin mniej więcej tydzień przed tym, jak go załatwili.
Chciałem go wypytać, ale tylko się do mnie uśmiechał. Zupełnie jakby wiedział,
że tylko w ten sposób może nade mną wziąć górę albo co. Widziałem, że mu to
sprawia przyjemność. Więc wstałem i na odchodnym życzyłem mu dobrej zabawy w
piekle. A wiesz, co on na to? Powiedział: „Słyszałem, że tam bywa gorąco”. -
Bosch pokręcił głową. - Pieprzony drań. Pojechałem do niego w wolny dzień.
Dwanaście godzin w samochodzie z nieczynną klimatyzacją.
Spojrzał McCalebowi prosto w oczy, a Terry pomimo ciemnych szkieł Boscha
poczuł, tak jak przed laty, łączącą go z tym człowiekiem więź.
Zanim zdążył się odezwać, z kieszeni sztormiaka leżącego tuż obok na ławce
dobiegł świergot telefonu. McCaleb zaczął nerwowo wywracać kurtkę i szukać
kieszeni, żeby odebrać telefon, zanim rozmówca się rozłączy. Dzwoniła Brass
Doran.
- Mam coś dla ciebie. Niewiele, ale może wystarczy na początek.
- Gdzie jesteś? Mógłbym oddzwonić za kilka minut?
- Niestety, jestem w głównej sali konferencyjnej. Mamy tu pewną sprawę do
omówienia, a ja przewodniczę dyskusji. Będę wolna najwcześniej za dwie godziny.
Możesz mnie zastać wieczorem w domu, jeśli...
- Nie, zaczekaj chwilę. - Opuścił rękę z telefonem i spojrzał na Boscha. - To
dla mnie ważne. Odezwę się do ciebie, gdyby wynikło coś nowego, dobra?
- Jasne.
Bosch dźwignął się z miejsca, sięgając po colę, którą zamierzał zabrać ze
sobą.
- Dziękuję. - McCaleb wyciągnął rękę. - Powodzenia na procesie.
Bosch uścisnął podaną dłoń.
- Dzięki. Przydałoby nam się trochę szczęścia.
McCaleb odprowadził go spojrzeniem aż do chodnika biegnącego w stronę gmachu
sądu. Potem zbliżył telefon do ucha.
- Brass?
- Jestem. Pytałeś mnie o sowy w ogóle, prawda? Nie o jakiś konkretny gatunek?
- Prawda. Wydaje mi się, że chodzi tu o sowę jako taką.
- A kolor?
- Hm... głównie brązowy. Zwłaszcza grzbiet i skrzydła.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni kilka kartek i długopis. Odsunął na
bok niedojedzonego hot doga i przygotował się do robienia notatek.
- No więc we współczesnej ikonografii jest tak, jak się domyślasz. Sowa to
symbol mądrości i prawdy, oznacza wiedzę, zdolność dostrzegania szerszej
perspektywy, nie tylko drobnych szczegółów. Sowa widzi w nocy. Inaczej mówiąc,
widząc w ciemności, widzi się prawdę. Dojście do prawdy to dojście do wiedzy. A
wiedza daje mądrość. Jasne?
McCaleb nie musiał notować. To, co usłyszał od Doran, było oczywiste. Ale
żeby się nie rozpraszać, zapisał na kartce:
Widzenie w ciemnościach = mądrość
Podkreślił ostatnie słowo.
- Jasne. Co jeszcze?
- To w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o odniesienia współczesne. Ale im
dalej wstecz, tym ciekawiej. Reputacja naszej przyjaciółki uległa całkowitej
zmianie. Niegdyś sowa była czarnym charakterem.
- Opowiedz, Brass.
- Łap za ołówek. Sowa powtarza się często w sztuce i ikonografii religijnej
od wczesnego średniowiecza po późny renesans. Jest przedstawiana przeważnie w
dziełach o treści alegorycznej: na obrazach, w kasetonach i stacjach drogi
krzyżowej. Sowa była...
- Dobrze, Brass, ale co oznaczała?
- Właśnie do tego zmierzam. Znaczenie może się zmieniać w zależności od
gatunku sowy i sposobu przedstawienia. Ale zasadniczo przedstawiano ją jako
symbol zła.
McCaleb zanotował.
- Zło. Okay.
- Myślałam, że bardziej cię to poruszy.
- Nie widzisz mnie. Stoję na rękach. Co jeszcze masz?
- Przytoczę ci listę przebojów. Przykłady pochodzą z krytycznych opracowań na
temat sztuki tamtych czasów. Według tych źródeł, sowę przedstawiano jako symbol,
cytuję: zguby, wrogości wobec niewinnych, samego Szatana, herezji, szaleństwa,
śmierci i nieszczęścia, ciemności i wreszcie udręk duszy ludzkiej dążącej
nieuchronnie do wiecznego potępienia. Fajne, co? Zwłaszcza to ostatnie.
Podejrzewam, że w czternastym wieku torebki chipsów z portretem sowy słabo się
sprzedawały.
McCaleb nie odpowiedział. Pośpiesznie notował to, co właśnie usłyszał.
- Powtórz ten ostatni punkt.
Zapisał powtórzoną informację słowo w słowo.
- Jest jeszcze coś - powiedziała Doran. - Istnieje również interpretacja sowy
jako symbolu gniewu, nie tylko kary za złe uczynki. Ten ptak najwyraźniej
oznaczał co innego w różnych epokach i dla różnych ludzi.
- Kara za złe uczynki - mruknął McCaleb, notując. Przebiegi oczyma po swoich
zapiskach. - To wszystko?
- A nie wystarczy ci?
- Pewnie tak. Masz może tytuły książek na ten temat albo nazwiska artystów
czy pisarzy, którzy wykorzystali w swoich dziełach tak zwanego „ptaka
ciemności”?
Usłyszał szelest przewracanych kartek. Przez chwilę w słuchawce panowała
cisza.
- Nie mam przy sobie spisu książek, ale mogę ci podać kilka nazwisk. Poszukaj
w Internecie albo w bibliotece uniwersyteckiej.
- Dobra.
- Czas mnie goni. Zaraz zacznie się posiedzenie.
- No to mów.
- Dobra. Mam tu malarza nazwiskiem Bruegel, który przedstawił na obrazie
bramę piekieł jako olbrzymią twarz. Z brunatną sową w nozdrzach. - Parsknęła
śmiechem. - Nawet mnie nie pytaj. Ja tylko cytuję źródła.
- Świetnie - rzucił McCaleb znad notatek. - Mów dalej.
- Jako symbol zła wykorzystali sowę jeszcze dwaj artyści: Van Oostanen i
Dürer. Nie mam pod ręką tytułów obrazów.
Znowu usłyszał szelest kartek. Zapytał o dokładną pisownię i zanotował
nazwiska.
- Już mam. W dziełach tego gościa podobno aż roi się od sów. Nie potrafię
wymówić jego imienia. Pisze się je HIERONYMUS. Pochodził z Niderlandów, jest
przedstawicielem północnoeuropejskiego renesansu. Sowy chyba cieszyły się tam
popularnością.
McCaleb spojrzał na kartkę. Przeliterowane imię wydało mu się znajome.
- Nie podałaś mi nazwiska. Jak on się nazywał?
- O, przepraszam. Bosch. Tak jak ta firma od świec zapłonowych.
McCaleb zamarł. Siedział nieruchomo, z zapartym tchem. Wpatrywał się w kartkę
z imieniem, niezdolny do zapisania nazwiska, które właśnie usłyszał. Wreszcie
odwrócił głowę i spojrzał w stronę chodnika, którym oddalił się Harry Bosch.
- Terry, jesteś tam?
Ocknął się z zamyślenia.
- Jestem.
- To już naprawdę wszystko, co znalazłam. I muszę kończyć. Zaraz zacznie się
konferencja.
- Masz coś jeszcze o tym Boschu?
- Nie bardzo. Czasu też już nie mam.
- W porządku, Brass. Wielkie dzięki. Jestem twoim dłużnikiem.
- Kiedyś to wykorzystam. Daj mi znać, co z tego wynikło, dobra?
- Jasne.
- I przyślij zdjęcie małej.
- Przyślę.
Rozłączyła się i McCaleb powoli złożył telefon. Na dole kartki zanotował, że
ma wysłać Brass zdjęcie córki. Unikał wzrokiem nazwiska malarza, które przed
chwilą zapisał.
- Cholera - mruknął.
Długo siedział pogrążony w myślach. Niesamowita informacja, otrzymana tuż po
lunchu z Harrym Boschem, obudziła w nim niepokój. Przejrzał notatki, choć
wiedział, że nie znajdzie w nich tego, o co mu chodzi. Wreszcie rozłożył telefon
i wybrał numer informacji. Minutę później zadzwonił do działu kadr Departamentu
Policji Los Angeles. Po dziesięciu sygnałach usłyszał kobiecy głos.
- Dzwonię w imieniu Departamentu Szeryfa. Szukam pewnego detektywa. Znam
nazwisko, ale nie wiem dokładnie, gdzie pracuje.
Miał nadzieję, że kobieta nie zapyta, co to znaczy „w imieniu”. Zapadła
cisza, która wydała mu się bardzo długa, a potem usłyszał stukot klawiatury.
- Nazwisko?
- Ehm... Bosch.
Przeliterował słowo i zajrzał do notatek, w których miał zapisane imię.
- A i... nie, nie trzeba, jest tylko jeden taki. Higher-ronny-mus. Zgadza
się? Nie bardzo wiem, jak to się wymawia.
- Hieronymus. Tak, zgadza się.
Przeliterował imię. Pisownia też się zgadzała.
- Jest detektywem trzeciego stopnia i pracuje w Hollywood. Podać panu numer?
McCaleb nie odpowiedział.
- Pytałam, czy podać...
- Nie, mam go. Bardzo pani dziękuję.
Rozłączył się, zerknął na zegarek i wybrał numer Jaye Winston. Od razu
podniosła słuchawkę. Zapytał, czy laboratorium przekazało już jakieś informacje
o plastikowej sowie.
- Jeszcze nie. Minęły dopiero dwie godziny, w tym jedna z przerwą na lunch.
Zaczekam do jutra, zanim zacznę się do nich dobijać.
- Masz czas, żeby oddać mi przysługę i wykonać kilka telefonów?
- Jakich telefonów?
Opowiedział jej o wynikach poszukiwań Brass Doran, pomijając jednak wzmiankę
o Hieronymusie Boschu. Wyjaśnił, że chciałby porozmawiać ze specjalistą od
malarstwa północnoeuropej-skiego renesansu, a sądzi, że łatwiej będzie się
umówić i nawiązać współpracę, jeśli z prośbą zwróci się detektyw z wydziału
zabójstw.
- Dobrze - zgodziła się Winston. - Od czego mam zacząć?
- Spróbowałbym w Muzeum Getty’ego. Jestem teraz w Van Nuys. Jeśli ktoś zechce
się ze mną spotkać, mogę tam być za pół godziny.
- Zobaczę, co się da zrobić. Rozmawiałeś z Harrym Boschem?
- Tak.
- Masz coś nowego?
- Raczej nie.
- Tak też myślałam. Uważaj na siebie. Oddzwonię.
McCaleb wrzucił resztki lunchu do kosza na odpadki i ruszył
w stronę gmachu sądu. Wcześniej zaparkował swojego cherokee w bocznej uliczce,
niedaleko biura zwolnień warunkowych. Idąc, myślał o tym, że przez przemilczenie
okłamał Winston. Wiedział, że powinien był jej powiedzieć o tropie, czy może
zbiegu okoliczności związanym z Boschem. Próbował zrozumieć, co go skłoniło do
zatajenia tej informacji. Nie znalazł odpowiedzi.
Był już przy samochodzie, gdy usłyszał świergot telefonu. Dzwoniła Winston.
- Jesteś umówiony w Gettym o drugiej. Pytaj o Leigh Alasdaira Scotta. To
kustosz działu malarstwa.
McCaleb poprosił Winston o przeliterowanie nazwiska i zapisał je na jednej z
kartek, używając maski cherokee jako podkładki.
- Szybko się uwinęłaś, Jaye. Dzięki.
- Zawsze do usług. Rozmawiałam bezpośrednio ze Scottem. Powiedział, że jeśli
nie będzie mógł sam ci pomóc, poszuka kogoś innego.
- Mówiłaś mu o sowie?
- Nie, to twój temat.
- Słusznie.
Wiedział, że nadarza mu się kolejna okazja, by powiedzieć jej o Hieronymusie
Boschu. Ale nie skorzystał z niej.
- Zadzwonię do ciebie później, dobra?
- Na razie.
Złożył telefon i otworzył drzwiczki samochodu. Spojrzał znad dachu na biuro
zwolnień i zobaczył wiszący nad wejściem do budynku duży, biały transparent z
niebieskim napisem:
WITAJ Z POWROTEM, THELMO!
Wsiadł do auta, zastanawiając się, czy witana Thelma jest aresztantką, czy
pracownicą. Odjechał w stronę Victory Boulevard, skąd zamierzał dotrzeć do drogi
405 i skierować się na południe.
11
W
jeżdżając autostradą na przełęcz Sepulveda w górach Santa Monica, McCaleb
dostrzegł majaczące przed nim na szczycie wzniesienia Muzeum Getty’ego. Budowla
wywierała równie silne wrażenie, jak zgromadzone w niej arcydzieła sztuki.
Przypominała średniowieczny zamek na wzgórzu. McCaleb zobaczył tramwaj pełznący
po zboczu i wiozący kolejną grupę do świątyni historii i sztuki.
Zanim zaparkował samochód u stóp wzgórza i złapał tramwaj, był już piętnaście
minut spóźniony na spotkanie z Leigh Alas-dairem Scottem. Zapytawszy strażnika o
drogę, ruszył ku strzeżonemu wejściu przez trawertynowy dziedziniec. Zgłosił
swoją obecność i zaczekał na Scotta na ławce.
Scott był mężczyzną tuż po pięćdziesiątce i mówił z akcentem kojarzącym się
McCalebowi z Australią lub Nową Zelandią. Wydawał się przyjaźnie usposobiony i
chętny do pomocy.
- Mieliśmy już sposobność służyć detektywom naszą wiedzą. Przeważnie przy
potwierdzaniu autentyczności dzieł sztuki albo przedstawianiu tła historycznego
konkretnych prac - powiedział, gdy szli długim korytarzem do jego biura. -
Detektyw Winston wspomniała, że tym razem chodzi o coś innego. Szuka pan
ogólnych informacji o północnoeuropejskim renesansie?
Otworzył drzwi i wprowadził McCaleba do pierwszego z rozmieszczonych w
amfiladzie biur. Był to mały pokój z dużym oknem, za którym rozpościerał się
widok na przełęcz Sepulveda i usiane domami zbocza pagórków Bel Air. Wrażenie
ciasnoty potęgowały zastawiające ściany półki z książkami i zarzucone papierami
biurko. Miejsca wystarczało akurat na dwa krzesła. Scott wskazał jedno
McCalebowi, sam zaś usiadł na drugim.
- Prawdę mówiąc, od pańskiej rozmowy z detektyw Winston sytuacja uległa
pewnej zmianie - zaczął McCaleb. - Mogę teraz dokładniej określić, o co chodzi.
Udało się zawęzić poszukiwania do jednego konkretnego malarza tego okresu. Gdyby
pan mógł mi o nim opowiedzieć i pokazać jakieś jego obrazy, byłbym bardzo
wdzięczny za pomoc.
- Jak brzmi jego nazwisko?
- Pokażę panu.
McCaleb wyjął złożone kartki z notatkami. Scott głośno odczytał nazwisko,
które najwyraźniej było mu znane. Imię wymówił jako „Her-ron-i-mus”.
- Przypuszczałem, że to się tak wymawia.
- Rymuje się z „anonimus”. Jego obrazy są dość znane. Nie oglądał ich pan?
- Nie. Nigdy specjalnie nie zajmowałem się sztuką. Czy w muzeum są jakieś
jego obrazy?
- Muzeum Getty’ego nie posiada w zbiorach żadnej z jego prac, ale w pracowni
konserwatorskiej znajduje się jeden obraz z jego szkoły. Jest w trakcie
renowacji. Większość dzieł Boscha o potwierdzonej autentyczności można znaleźć w
Europie, a najważniejsze z nich w Prado. Pozostałe są rozproszone. Nawiasem
mówiąc, to nie ze mną powinien pan rozmawiać.
McCaleb uniósł pytająco brwi.
- Skoro zawęził pan dochodzenie do Boscha, jest tu pewna osoba, która może
panu pomóc. Młodszy kustosz. Tak się składa, że pracuje właśnie nad katalogiem
dzieł Boscha. To długoterminowy projekt. Ale ona kocha tego malarza.
- Jest tutaj? Mogę z nią porozmawiać?
Scott wcisnął klawisz telefonu. Sprawdził spis numerów wewnętrznych
przyklejony do biurka i wystukał trzycyfrowy numer. Po trzech sygnałach odezwał
się kobiecy głos.
- Lola Walter, w czym mogę pomóc?
- Tu mówi Scott. Czy jest tam gdzieś Penelope?
- Dzisiaj pracuje nad „Piekłem”.
- Ach, rozumiem. Znajdziemy ją.
Scott rozłączył się, wstał i ruszył ku drzwiom.
- Ma pan szczęście - rzucił.
- Piekło? - spytał McCaleb.
- To obraz z pracowni. Proszę za mną.
Scott podszedł do windy i zjechali piętro niżej. Po drodze wyjaśnił, że
muzeum dysponuje jedną z najlepszych pracowni konserwatorskich na świecie.
Dlatego inne muzea i prywatni kolekcjonerzy często przysyłają tu dzieła sztuki,
wymagające odnowienia. Aktualnie restauruje się dla prywatnego kolekcjonera
obraz namalowany prawdopodobnie przez ucznia Boscha albo w pracowni artysty.
Obraz nosi tytuł „Piekło”.
Pracownia konserwatorska była obszernym pomieszczeniem, przedzielonym w
połowie. Jedną część zajmowali konserwatorzy ram. Drugą oddano konserwatorom
obrazów i podzielono wzdłuż szklanej ściany z tym samym widokiem, który
rozpościerał się z biura Scotta.
McCaleb wszedł za swym przewodnikiem do drugiej przegrody, gdzie ujrzał
kobietę stojącą za plecami mężczyzny usadowionego przed płótnem rozpiętym na
wielkich sztalugach. Mężczyzna miał na sobie fartuch narzucony na wytworną
koszulę i krawat, a na nosie okulary podobne do jubilerskich szkieł
powiększających. Pochylał się w stronę obrazu i muskał jego powierzchnię
maleńkim pędzelkiem, nanosząc na nią coś srebrzystego.
Nie spojrzeli na McCaleba i Scotta. Scott uniósł ręce w powstrzymującym
geście, a mężczyzna musnął płótno pędzlem. McCaleb popatrzył na obraz, mierzący
około czterech na sześć stóp. Był to mroczny pejzaż płonącej wsi, której
mieszkańców dręczyły i zabijały stwory nie z tego świata. Górne kwatery
malowidła, pierwotnie przedstawiające rozgwieżdżone niebo, były uszkodzone.
McCaleb zauważył część obrazu, przedstawiającą nagiego mężczyznę z opaską na
oczach, wspinającego się po drabinie na szubienicę i poganianego przez dzierżące
włócznie ptasiopodobne stwory.
Mężczyzna z pędzlem zakończy! pracę i odłoży! narzędzie na szklany blat
stolika po lewej. Przyjrzą! się swemu dziełu. Scott chrząknął. Kobieta odwróciła
się w ich stronę.
- Penelope Fitzgerald, detektyw McCaleb. Detektyw prowadzi śledztwo i
interesuje go Hieronymus Bosch. - Wskaza! obraz. - Powiedziałem mu, że najwięcej
dowie się od ciebie.
McCaleb dostrzegł w oczach Penelope zaskoczenie i niepokój, normalną reakcję
na nieoczekiwane spotkanie z policją. Mężczyzna przy sztalugach nawet się nie
odwrócił. Nie była to normalna reakcja. Wziął pędzel i wrócił do pracy nad
malowidłem. McCaleb wyciągnął rękę do kobiety.
- Właściwie nie jestem detektywem. Departament Szeryfa prosił mnie o pomoc w
śledztwie.
Podali sobie ręce.
- Nie bardzo rozumiem - powiedziała. - Czy skradziono jakieś dzieło Boscha?
- Nie, nic w tym rodzaju. Czy to obraz Boscha? - McCaleb wskazał gestem
malowidło.
- Niezupełnie. To może być kopia jednego z jego dzieł. Jeśli tak, oryginał
zaginął i to wszystko, co mamy. To jego styl i projekt. Wszyscy się zgadzają, że
dzieło pochodzi z jego pracowni. Zostało zapewne namalowane po śmierci Boscha.
Mówiła, nie odwracając oczu od obrazu. Jej bystre, przyjazne spojrzenie
zdradzało sympatię dla Boscha. McCaleb domyślił się, że kobieta ma około
sześćdziesiątki i zapewne całe życie poświęciła badaniu dzieł sztuki. Zaskoczyła
go. Wzmianka Scotta o pracownicy katalogującej dzieła Boscha nasunęła McCalebowi
myśl, że jest to młoda studentka historii sztuki. W duchu złajał się za takie
przypuszczenie.
Mężczyzna na krześle odłożył pędzel i wytarł dłonie w czystą białą szmatkę,
zgarniętą z biurka. Obrócił się w krześle i zobaczył McCaleba i Scotta. McCaleb
uświadomił sobie, że popełnił błąd w ocenie. Ten człowiek ich nie ignorował. On
ich po prostu nie słyszał.
Mężczyzna odsunął szkła powiększające na czubek głowy i sięgnął pod fartuch
na piersi, regulując aparat słuchowy.
- Przepraszam - powiedział. - Nie wiedziałem, że mamy gości.
Mówił z wyraźnym niemieckim akcentem.
- Doktor Derek Vosskuhler, pan McCaleb - przedstawił ich Scott. - Pan McCaleb
jest detektywem i chce porwać na chwilę panią Fitzgerald.
- Rozumiem. Proszę bardzo.
- Doktor Vosskuhler jest jednym z naszych konserwatorów - dodał Scott.
Vosskuhler skinął głową i przyjrzał się McCalebowi, jakby oglądał obraz. Nie
wyciągnął ręki.
- Śledztwo? W związku z Boschem?
- Poniekąd. Chciałbym się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Podobno pani
Fitzgerald jest specjalistką. - McCaleb uśmiechnął się lekko.
- Nie ma specjalistów od Boscha - powiedział bez uśmiechu Vosskuhler. -
Cierpiąca dusza, udręczony geniusz... Skąd mamy wiedzieć, co się naprawdę kryje
w ludzkim sercu?
McCaleb kiwnął tylko głową. Vosskuhler odwrócił się i popatrzył na obraz.
- Co pan widzi, panie McCaleb?
McCaleb spojrzał na obraz i odpowiedział dopiero po dłuższej pauzie.
- Dużo bólu.
Vosskuhler z aprobatą pokiwał głową. Wstał i zaczął uważnie oglądać
malowidło, poprawiając szkła i przysuwając głowę do górnej kwatery, zaledwie o
kilka cali od nocnego nieba nad płonącą wioską.
- Bosch znał wszystkie demony - powiedział, nie odwracając się od obrazu. -
Ciemność...
Minęła długa chwila.
- Ciemność mroczniejszą niż noc.
Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał wreszcie Scott, mówiąc, że
musi wracać do biura. Wyszedł, a Vosskuhler odwrócił głowę od malowidła.
Spojrzał na McCaleba przez szkła, wsunął dłoń pod fartuch i wyłączył aparat
słuchowy.
- Ja również muszę wracać do pracy. Życzę powodzenia w śledztwie, panie
McCaleb.
Terry skłonił się lekko Vosskuhlerowi, który odchylił się na oparcie
obrotowego krzesła i ponownie ujął maleńki pędzelek.
- Chodźmy do mojego biura - zaproponowała Fitzgerald. -Mam tam wszystkie
albumy z naszej biblioteki. Mogę panu pokazać dzieła Boscha.
- Wspaniale. Dziękuję.
Ruszyła ku drzwiom. McCaleb zatrzymał się, rzucając ostatnie spojrzenie na
obraz. Jego oko przyciągnęła górna część, skłębiona ciemność nad płomieniami.
Biuro Penelope Fitzgerald było ciasną niszą, wydzieloną w pomieszczeniu
zajmowanym przez kilku pracowników muzeum. Penelope przyciągnęła krzesło z
sąsiedniego gabinetu, w którym akurat nikt nie pracował, i poprosiła McCaleba,
żeby usiadł. Jej biurko miało kształt litery L; po lewej stał laptop, po prawej
piętrzyły się rozmaite papiery. Leżały tam też książki ułożone w słupki. Za
jednym z owych słupków McCaleb dostrzegł kolorową reprodukcję obrazu bardzo
podobnego do tego, nad którym pracował Vosskuhler. Odsunął książki i pochylił
się nad reprodukcją. Obraz składał się z trzech części, środkowa była
największa. Tu także panował chaos. Dziesiątki postaci. Sceny rozpusty i tortur.
- Poznaje pan? - spytała Fitzgerald.
- Nie bardzo. Ale to Bosch, prawda?
- Jego sztandarowe dzieło. Tryptyk zatytułowany „Ogród rozkoszy ziemskich”.
Znajduje się w galerii Prado w Madrycie. Raz stałam przed nim cztery godziny. I
tak za krótko, żeby ogarnąć całość. Ma pan ochotę na kawę, wodę albo coś innego,
panie McCaleb?
- Nie, dziękuję. Proszę mi mówić Terry, jeśli pani chce.
- A ty możesz mi mówić Nep.
McCaleb przybrał pytający wyraz twarzy.
- Zdrobnienie z dzieciństwa.
Kiwnął głową.
- A więc - podjęła - w tych albumach są wszystkie zidentyfikowane dzieła
Boscha. Czy to ważne śledztwo?
Przytaknął.
- Tak mi się wydaje. Chodzi o morderstwo.
- A ty jesteś kimś w rodzaju konsultanta?
- Kiedyś pracowałem w FBI, tu, w Los Angeles. Detektyw z biura szeryfa,
prowadząca sprawę, poprosiła mnie, żebym się temu przyjrzał i powiedział, co
myślę. To mnie doprowadziło tutaj. Do Boscha. Przepraszam, ale nie mogę zdradzić
szczegółów, choć wiem, że będziesz rozczarowana. Chcę ci zadać kilka pytań, lecz
na twoje nie mogę odpowiedzieć.
- O kurczę. - Uśmiechnęła się. - To brzmi naprawdę interesująco.
- Wiesz co, jeżeli tylko wyniknie coś, o czym będę mógł ci powiedzieć, to
powiem.
- W porządku.
McCaleb skinął głową.
- Z tego, co mówił doktor Vosskuhler, zrozumiałem, że niewiele wiadomo o
autorze tych obrazów.
Fitzgerald potwierdziła.
- Hieronymus Bosch to z pewnością zagadkowa postać i tak już zapewne
pozostanie.
McCaleb rozłożył przed sobą kartki i zaczął notować.
- Dysponował jednym z najbardziej niekonwencjonalnych typów wyobraźni tamtej
epoki. A właściwie każdej epoki. Jego niezwykłe obrazy nawet po pięciu
stuleciach są przedmiotem studiów i reinterpretacji. Myślę jednak, że większość
dotychczasowych analiz krytycznych przedstawia go jako głosiciela końca świata.
Jego dzieła nasycone są zapowiedziami zguby i ognia piekielnego, ostrzeżeniami
przed karą za grzech. Ujmując rzecz zwięźle, obrazy Boscha zawierają przede
wszystkim wariacje na jeden temat: że szaleństwo rodzaju ludzkiego wiedzie nas
wszystkich do piekła jako ostatecznego celu naszej wędrówki.
McCaleb pisał szybko, usiłując nadążyć. Żałował, że nie wziął magnetofonu.
- Miły facet, co? - zagadnęła Fitzgerald.
- Na to wygląda. - Ruchem głowy wskazał reprodukcję tryptyku. - Musiał
dostarczać niezłej rozrywki w sobotnie wieczory.
Uśmiechnęła się.
- Dokładnie to samo pomyślałam sobie w Prado.
- Miał może jakieś pozytywne cechy? Opiekował się sierotami, był dobry dla
psów, pomagał staruszkom zmieniać koła w samochodzie, cokolwiek?
- Żeby w pełni zrozumieć jego sztukę, musisz pamiętać, gdzie i w jakich
czasach żył. Jego dzieła naszpikowane są scenami pełnymi przemocy, wizjami
tortur i męczarni, ale w tamtej epoce nie było to niczym niezwykłym. Bosch żył w
brutalnych czasach i to wyraźnie widać w jego obrazach. Widać także
średniowieczną wiarę w istnienie demonów. Wszędzie czai się zło.
- A sowa?
Penelope Fitzgerald przez chwilę wpatrywała się w McCaleba, zbita z tropu.
- Owszem, sowa jest jednym z symboli, których używał. Mówiłeś, że nie znasz
jego prac.
- Bo rzeczywiście nie znam. Jestem tu z powodu sowy. Ale nie powinienem
wdawać się w szczegóły ani ci przerywać. Proszę, mów dalej.
- Chciałam tylko dodać, że to znamienne, jeśli zauważyć, że Bosch był
współczesnym Leonarda, Michała Anioła i Rafaela.
A porównując ich obrazy, byłbyś przekonany, że Bosch ze swoją średniowieczną
symboliką i nawiązaniami do końca świata żył sto lat wcześniej.
- Ale tak nie było.
Pokręciła głową, jak gdyby współczując Boschowi.
- On i Leonardo da Vinci urodzili się w odstępie roku, może dwóch. Pod koniec
piętnastego wieku da Vinci tworzył dzieła pełne nadziei i uznania dla ludzkich
zalet i duchowości, Bosch natomiast widział wszystko w czarnych barwach.
- I to cię smuci, prawda?
Położyła dłonie na pierwszej książce w słupku, lecz nie otworzyła jej. Na
grzbiecie widniało jedno słowo: BOSCH, a czarna skórzana okładka pozbawiona była
ilustracji.
- Nie mogę nie myśleć o tym, co by było, gdyby Bosch malował u boku Leonarda
albo Michała Anioła, co by się stało, gdyby wykorzystał swój talent i wyobraźnię
do głoszenia chwały, a nie potępienia świata. - Spojrzała na książkę, a potem
znowu na McCaleba. -Ale na tym polega piękno sztuki, dlatego ją zgłębiamy i
podziwiamy. Każdy obraz jest oknem duszy i wyobraźni artysty. Nawet bardzo
mroczna i wstrząsająca wizja jest czymś, co go wyróżnia i nadaje jego dziełom
unikalny charakter. W przypadku Boscha widzę przez nie duszę artysty i wyczuwam
jego udrękę.
McCaleb skinął głową, a Penelope spuściła oczy i otworzyła książkę.
Świat Hieronymusa Boscha wydał się McCalebowi tyleż frapujący, co
niepokojący. Wizje męczarni na kartkach, które przewracała Penelope Fitzgerald,
przypominały najokropniejsze widoki z miejsc zbrodni, z jakimi miał do czynienia
- lecz bohaterowie tych namalowanych scen wciąż żyli i cierpieli. Zgrzytanie
zębów i rozszarpywanie ciał było wyraziste i realistyczne. Płótna roiły się od
potępionych, od ludzkich istot, torturowanych za grzechy przez demony i inne
stwory, którym nadała widzialny kształt przerażająca wyobraźnia.
Z początku oglądał barwne reprodukcje w milczeniu, podobnie jak widziane po
raz pierwszy fotografie z miejsca zbrodni. Ale na kolejnej stronie zobaczył
obraz przedstawiający trzech ludzi, zgromadzonych wokół siedzącego mężczyzny.
Jeden ze stojących wsuwał coś, co przypominało prymitywny skalpel, w ranę na
ciemieniu mężczyzny. Obraz miał kolisty kształt. W górnej i dolnej części biegły
jakieś napisy.
- Co to jest? - zapytał.
- Nazywa się „Leczenie głupoty” - odparła Fitzgerald. - W tamtych czasach
wierzono, że można wyleczyć głupotę i fałsz, usuwając kamień z głowy chorego.
McCaleb pochylił się nad jej ramieniem i uważnie przyjrzał obrazowi,
zwłaszcza miejscu przeprowadzania operacji. Było zbliżone do tego, w którym
odkryto ranę na głowie Edwarda Gunna.
- Dobra, jedźmy dalej.
Sowy były wszędzie. Fitzgerald przeważnie nie musiała ich wskazywać - rzucały
się w oczy. Objaśniała za to niektóre towarzyszące im szczegóły. Na obrazach,
które przedstawiały sowę siedzącą na drzewie, gałąź zajęta przez symbol zła była
najczęściej bezlistna i szara, obumarła.
Penelope przewróciła kartkę, ukazując trzyczęściowe malowidło.
- To jest „Sąd Ostateczny”. Lewe skrzydło nosi podtytuł „Upadek rodzaju
ludzkiego”, a prawe, z oczywistych powodów, nazywa się po prostu „Piekło”.
- Lubił malować piekło.
Nep Fitzgerald nie uśmiechnęła się jednak. Utkwiła oczy w książce.
Lewa część obrazu przedstawiała scenę z rajskiego ogrodu, pośrodku którego
Adam i Ewa przyjmowali owoc od węża usadowionego na jabłoni. Z obumarłej gałęzi
pobliskiego drzewa obserwowała ich sowa. Piekło po prawej stronie było ciemnym
miejscem, w którym ptasiopodobne stwory rozszarpywały potępionych, ćwiartowały i
kładły na patelniach przygotowanych do wsunięcia w ogniste piece.
- I to wszystko są wytwory wyobraźni jednego faceta - odezwał się McCaleb. -
Nie...
Urwał, ponieważ nie był pewien, co właściwie próbuje powiedzieć.
- Udręczona dusza. - Fitzgerald przewróciła stronę.
Następny obraz znowu miał kształt koła z rozmieszczonymi przy
zewnętrznej obwódce siedmioma odrębnymi scenami i podobizną Boga pośrodku. Na
złotym kręgu, oddzielającym Go od pozostałych scen, wypisano cztery łacińskie
słowa, które McCaleb natychmiast rozpoznał.
- Strzeż się, strzeż się, Bóg patrzy.
Fitzgerald spojrzała na niego.
- Musiałeś to wcześniej widzieć. Albo po prostu znasz piętnastowieczną
łacinę. Przedziwna jest ta sprawa, nad którą pracujesz.
- Coraz dziwniejsza. Ale znam tylko słowa, nie obraz. Co to jest?
- Blat stołu, przeznaczony prawdopodobnie dla domu zakonnego albo osoby
duchownej. Wyobraża oko Boga. Bóg znajduje się w centrum i spoglądając w dół,
widzi te obrazki, siedem grzechów głównych.
McCaleb kiwnął głową. Przyglądając się poszczególnym scenom, rozpoznał
niektóre bardziej ewidentne grzechy: nieumiarkowanie, nieczystość i pychę.
- A tu masz jego arcydzieło - oznajmiła Penelope, odwracając kartkę.
Był to ten sam tryptyk, który miała przypięty na ścianie. „Ogród rozkoszy
ziemskich”. McCaleb przyjrzał mu się teraz uważniej. Lewe skrzydło ukazywało
sielankową scenę umieszczenia przez Stwórcę Adama i Ewy w raju. Niedaleko nich
rosła jabłoń. Środkowa, największa część tryptyku przedstawiała dziesiątki
nagich postaci, tańczących i spółkujących w niepohamowanej żądzy, dosiadających
koni, pięknych ptaków i fantastycznych stworzeń widocznych w jeziorze, w górnej
połowie obrazu. Wreszcie prawe, mroczne skrzydło stanowiło zakończenie. Piekło,
miejsce udręk i tortur, rządzone przez ptaki-potwory i inne paskudne istoty.
Obraz był tak urzekający i bogaty w szczegóły, że McCaleb zrozumiał, iż można
stać przed oryginałem cztery godziny i jeszcze nie dostrzec wszystkiego.
- Teraz już się na pewno orientujesz, co wyrażają często powtarzane przez
Boscha motywy - powiedziała Fitzgerald. - Ale to dzieło uważa się za najbardziej
spójne, najlepiej obmyślone i wykonane.
McCaleb skinął głową i odezwał się, wskazując części tryptyku:
- Mamy tu Adama i Ewę, ich szczęśliwe życie przed zjedzeniem jabłka. Środek
pokazuje to, co nastąpiło po upadku: życie pozbawione zasad. Wolność wyboru
prowadzi do nieczystości i grzechu. Dokąd to wszystko zmierza? Do piekła.
- Bardzo dobrze. Czy mogę ci zwrócić uwagę na kilka interesujących
szczegółów?
- Proszę.
Zaczęła od lewego skrzydła.
- Ziemski raj. Masz słuszność, że Adam i Ewa są tu przedstawieni przed
upadkiem. Sadzawka i fontanna pośrodku symbolizują obietnicę życia wiecznego.
Zauważyłeś jabłoń po lewej.
Jej palec przesunął się w stronę fontanny, przypominającej wieżę zbudowaną z
płatków kwiatów, z której jakimś sposobem płynęły cztery wyraźne strużki wody,
tworząc sadzawkę. I wtedy McCaleb zobaczył. Palec zatrzymał się pod małym,
ciemnym otworem w centrum fontanny. Z mroku wyzierała głowa sowy.
- Wspominałeś o sowie. Masz ją tutaj. Jak widzisz, nie jest to idealny raj.
Zło czyha i wiadomo, że w końcu zwycięży. Według Boscha. Dalej ten akcent się
powtarza.
Wskazała dwa wyraźne wizerunki sów i dwa inne, podobne do nich stworzenia.
Jeden z wizerunków przykuł uwagę McCaleba. Ukazywał dużą brunatną sowę o
czarnych ślepiach, którą obejmował nagi mężczyzna. Miała taki sam kolor i takie
same oczy jak plastikowy ptak, znaleziony w mieszkaniu Edwarda Gunna.
- Zobaczyłeś coś, Terry?
Pokazał jej.
- To. Naprawdę nie mogę z tobą na ten temat rozmawiać, ale ta sowa ma coś
wspólnego ze sprawą, która mnie tu sprowadza.
- Ten obraz zawiera mnóstwo symboli. To jest jeden z bardziej oczywistych. Po
upadku wolność wyboru prowadzi człowieka do rozpusty, łakomstwa, głupoty i
chciwości, a największym grzechem w świecie Boscha jest lubieżność. Człowiek
obejmuje sowę; akceptuje zło.
McCaleb kiwnął głową.
- A potem za to płaci.
- Potem płaci. Jak możesz zauważyć, ostatnia część tryptyku ukazuje piekło
bez ognia. Jest to raczej miejsce niezliczonych katuszy i wiecznego cierpienia.
Miejsce ciemności.
McCaleb długo milczał, wpatrując się w obraz, przesuwając po nim oczyma.
Przypomniał sobie słowa doktora Vosskuhlera.
Ciemność mroczniejsza niż noc.
12
B
osch stulił dłonie i przysunął je do okna obok drzwi wejściowych. Zaglądał do
kuchni. Blaty kuchenne były nieskazitelnie czyste. Żadnego nieporządku, żadnego
ekspresu do kawy ani nawet tostera. Zbudziło się w nim złe przeczucie. Stanął
przed drzwiami i jeszcze raz zapukał. Czekając, zaczął spacerować tam i z
powrotem. Spojrzał pod nogi i zobaczył ślad po wycieraczce, która tu kiedyś
leżała.
- Cholera - mruknął.
Sięgnął do kieszeni i wyjął niewielką skórzaną saszetkę. Rozsunął zamek i
wyciągnął dwa małe wytrychy, zrobione z ostrza piły do metali. Rozejrzał się i
nie zauważył nikogo. Stał w osłoniętej wnęce dużego kompleksu mieszkalnego w
Westwood. Większość lokatorów była zapewne w pracy. Zbliżył się do drzwi i
zaczął manipulować wytrychami przy zasuwie. Półtorej minuty później znalazł się
w mieszkaniu.
Zaledwie wszedł, wiedział już, że jest opuszczone, lecz mimo to obszedł
wszystkie pomieszczenia. Były puste. Zajrzał nawet do szafki w łazience, z
nadzieją, że znajdzie jakąś fiolkę po lekarstwach. Na półce leżała tylko
jednorazowa maszynka do golenia z różowego plastiku, nic więcej.
Wrócił do salonu i wyjął telefon komórkowy. Poprzedniego dnia zapisał numer
Janis Langwiser w prostym wybieraniu. Była oskarżycielem posiłkowym i przez cały
weekend pracowali razem nad zeznaniami Boscha. Zastał ją jeszcze w tymczasowym
biurze zespołu prawników w Van Nuys.
- Słuchaj, nie chcę ci psuć humoru, ale Annabelle Crowe zniknęła.
- Jak to zniknęła?
- A tak to, dziecinko. Zniknęła. Stoję właśnie w jej mieszkaniu. Jest puste.
- Jasna cholera! Naprawdę jej potrzebujemy, Harry. Kiedy się wyprowadziła?
- Nie wiem. Dopiero co odkryłem, że jej nie ma.
- Rozmawiałeś z administratorem?
- Jeszcze nie. Ale on będzie wiedział najwyżej, jak dawno temu się wyniosła.
Jeśli uciekła przed procesem, na pewno nie zostawiła żadnego adresu.
- Kiedy z nią ostatnio rozmawiałeś?
- W czwartek. Zadzwoniłem tu do niej. Ale dzisiaj telefon jest odłączony. Bez
podania nowego numeru.
- Jasna cholera!
- Wiem. Już to mówiłaś.
- Dostała wezwanie do stawienia się pod karą, prawda?
- Tak, w czwartek. Dlatego dzwoniłem. Żeby się upewnić.
Więc może przyjdzie tu jutro?
Bosch rozejrzał się po opustoszałym mieszkaniu.
- Nie liczyłbym na to.
Zerknął na zegarek. Było po piątej. Sprawdzając świadków, zostawił sobie
Annabelle Crowe na koniec, ponieważ był jej zupełnie pewien. Nic nie wskazywało
na to, że dziewczyna zamierza czmychnąć. Wiedział teraz, że spędzi całą noc na
próbach jej wytropienia.
- Co możesz zrobić? - spytała Langwiser.
- Mam kilka informacji na jej temat. Na pewno została w mieście. Jest
aktorką, dokąd miałaby się wybrać?
- Do Nowego Jorku?
- Tam pracują prawdziwi aktorzy. Ona jest statystką. Nie ruszy się stąd.
- Znajdź ją, Harry. Przed przyszłym tygodniem będzie nam potrzebna.
- Postaram się.
Umilkli na chwilę, rozważając sytuację.
- Myślisz, że Storey na nią wpłynął? - spytała wreszcie Langwiser.
- Zastanawiam się. Mógł wpłynąć na nią, oferując jej coś, czego potrzebowała:
pracę, rolę, czek. Kiedy ją znajdę, zapytam o to.
- Okay, Harry. Powodzenia. Jeśli ją złapiesz dzisiaj, daj mi znać. Jeśli nie,
spotkamy się rano.
- Dobra.
Zamknął telefon i położył go na kuchennym blacie. Z kieszeni marynarki wyjął
cienki plik karteczek o rozmiarach trzy na pięć. Każda z nich zawierała nazwisko
świadka, za którego przygotowanie do procesu Bosch był odpowiedzialny, a także
adres domowy i miejsca pracy, numer telefonu i pagera. Przyjrzał się karcie
Annabelle Crowe i wystukał numer jej pagera. Usłyszał nagraną informację, że
aparat nie jest już użytkowany.
Zatrzasnął klapkę telefonu i ponownie spojrzał na kartę. U dołu miał zapisane
nazwisko i numer agenta Annabelle Crowe. Doszedł do wniosku, że agent może być
jedyną osobą, z którą nie chciałaby zrywać kontaktu.
Schował telefon i kartki do kieszeni. Tę rozmowę postanowił przeprowadzić
osobiście.
13
M
cCaleb wrócił z Los Angeles sam, na pokładzie „Ścigającej iv i Fali”, która
znalazła się w Avalon Harbor o zmroku. Buddy Lockridge został w Cabrillo Marina,
ponieważ następny rejs z turystami przewidziany był dopiero na sobotę. Dotarłszy
do wyspy, McCaleb nawiązał łączność radiową z kapitanem portu i poprosił o pomoc
przy cumowaniu łodzi.
Wspinaczka na szczyt wzgórza była męcząca z uwagi na ciężar dwóch pokaźnych
albumów, kupionych w księgarni Duttona w Brentwood, oraz przenośnej chłodziarki
z mrożonymi tamale. Dwa razy musiał przystanąć na skraju drogi i odpocząć.
Przysiadał na chłodziarce i wyciągał ze skórzanej torby jedną z książek, żeby
- pomimo zapadającego zmierzchu - przyjrzeć się ponownie mrocznym dziełom
Hieronymusa Boscha.
Od wyjścia z muzeum nie mógł przestać myśleć o jego obrazach. Pod koniec
spotkania Nep Fitzgerald powiedziała jeszcze coś. Zamykając książkę po
obejrzeniu reprodukcji „Ogrodu rozkoszy ziemskich”, zerknęła na McCaleba z
nieśmiałym uśmiechem, jakby chciała się odezwać, ale nie miała odwagi.
- O co chodzi? - spytał.
- Nic takiego, po prostu coś mi się nasunęło.
- No to mów. Chętnie posłucham.
- Chciałam tylko powiedzieć, że wielu krytyków i uczonych, którzy badają
dzieła Boscha, widzi w nich odniesienia do współczesności. To jest właśnie miara
wielkości artysty: że jego dzieła wytrzymują próbę czasu. Że przemawiają do
ludzi i... i może wywierają na nich wpływ.
McCaleb kiwnął głową. Domyślał się, że Nep Fitzgerald chciałaby się
dowiedzieć więcej o sprawie, która go sprowadziła do muzeum.
- Rozumiem. Przepraszam cię, ale w tej chwili nie mogę o tym mówić. Kiedyś
może ci powiem, a może sama się dowiesz, o co chodziło. Ale dziękuję. Chyba
bardzo mi pomogłaś. Jeszcze nie jestem pewien.
Teraz, siedząc na chłodziarce, przypomniał sobie tę rozmowę. Odniesienia do
współczesności, pomyślał. I do zbrodni. Otworzył większy z dwóch albumów na
reprodukcji arcydzieła Boscha. Wpatrując się w czarnooką sowę, czul całym sobą,
że wytropił coś ważnego. Coś bardzo mrocznego i groźnego.
W domu Graciela odebrała chłodziarkę i postawiła na kuchennym blacie. Wyjęła
trzy tamale z zieloną kukurydzą i położyła na talerzu, żeby je rozmrozić w
kuchence mikrofalowej.
- Zrobiłam też releno z chili - powiedziała. - Dobrze, że zadzwoniłeś z
łodzi, bo zjedlibyśmy kolację bez ciebie.
Czekał, aż minie jej złość. Rozgniewało ją to, nad czym pracował. Podszedł do
stołu, przy którym na miękkim krzesełku rezydowała Cielo. Wpatrywała się w
wentylator pod sufitem i wymachiwała rączkami, usiłując się do nich
przyzwyczaić. McCaleb ucałował te rączki, a potem czoło córeczki.
- A gdzie Raymond?
- U siebie. Przy komputerze. Dlaczego kupiłeś tylko dziesięć?
Obejrzał się, siadając na krześle tuż obok Cielo. Graciela wkładała pozostałe
tamale do plastikowego pojemnika, który zamierzała wstawić do zamrażarki.
- Powiedziałem im, żeby napełnili chłodziarkę. Pewnie tyle się zmieściło.
Pokręciła z rozdrażnieniem głową.
- Jedno zostanie.
- No to je wyrzuć albo zaproś na kolację któregoś z kolegów Raymonda. O co ci
chodzi, Gracielo? To tylko tamale.
Graciela odwróciła się i zmierzyła go niespokojnymi, ciemnymi oczyma, które
natychmiast złagodniały.
- Spociłeś się.
- Szedłem pod górę. O tej porze komunikacja nie działa.
Graciela otworzyła górną szafkę i wyjęła plastikowe etui z termometrem.
Termometry były wszędzie. Strząsnęła jeden z nich i podeszła do męża.
- Otwórz usta.
- Weźmy ten elektroniczny.
- Nie. Nie mam do nich zaufania.
Wsunęła mu koniec termometru pod język, a jej dłoń delikatnie podepchnęła
dolną szczękę, zamykając usta. Bardzo fachowo. Kiedy ją poznał, była
pielęgniarką na oddziale intensywnej terapii. Teraz pracowała w szkole
podstawowej jako higienistka i sekretarka. Wróciła do pracy po świętach Bożego
Narodzenia. McCaleb wyczuwał, że wolałaby być pełnoetatową matką, ale nie
było ich na to stać, więc nie poruszał tego tematu. Miał nadzieję, że za parę
lat interes turystyczny okrzepnie i będą mogli dokonać wyboru. Chwilami żałował,
że nie zatrzymali honorarium za książkę i film, ale wiedział, że jeśli
zamierzali uczcić pamięć siostry Gracieli, jedynym wyjściem była odmowa
przyjęcia pieniędzy za to, co się stało. Połowę przekazali fundacji „Życzenie”,
a drugą połowę funduszowi powierniczemu dla Raymonda. Miałby opłacone studia,
gdyby chciał.
Graciela ujęła McCaleba za przegub i sprawdziła puls, podczas gdy on
wpatrywał się w nią bez słowa.
- Przyśpieszony - oznajmiła, puszczając jego rękę. - Otwórz usta.
Otworzył. Wyjęła termometr i popatrzyła. Podeszła do zlewu, opłukała przyrząd
i schowała do futerału, a potem do szafki. Nie odezwała się, co oznaczało, że
temperatura nie odbiega od normy.
- Żałujesz, że nie mam gorączki, prawda?
- Zwariowałeś?
- Żałujesz. Gdybym miał, mogłabyś mi powiedzieć, żebym dał sobie spokój z tą
sprawą.
- Jak to? Wczoraj mówiłeś, że zajmie ci to jeden wieczór. Rano powiedziałeś,
że musisz mieć jeszcze jeden dzień. A teraz co mi powiesz, Terry?
Spojrzał na Cielo i wysunął palec, czekając, aż dziecko go złapie.
- To nie koniec. - Popatrzył na Gracielę. - Dzisiaj wyszło na jaw coś nowego.
- Coś nowego? Więc przekaż to detektyw Winston. To jej zadanie. Ty nie musisz
mieć z tym nic wspólnego.
- Nie mogę. Jeszcze nie teraz. Muszę się najpierw upewnić.
Graciela odwróciła się i podeszła do blatu. Wstawiła talerz z ta-
male do mikrofalówki i nastawiła ją na rozmrażanie.
- Mógłbyś zabrać małą i zmienić jej pieluchę? Już czas. I trzeba jej dać
butelkę, kiedy będę robiła kolację.
McCaleb ostrożnie wyjął córeczkę z krzesełka i posadził sobie na ramieniu.
Zaczęła się dąsać, więc poklepał ją delikatnie po plecach. Podszedł do stojącej
tyłem Gracieli i przyciągnął żonę do siebie. Pocałował ją w czubek głowy i
zanurzył twarz w jej włosach.
- To się niedługo skończy i wszystko wróci do normy.
- Mam nadzieję.
Dotknęła jego ramienia, opasującego jej ciało tuż pod biustem. Muśnięcie
palców Gracieli wyrażało oczekiwaną aprobatę. Dało mu do zrozumienia, że pomimo
sprzeczki wszystko jest w porządku. Przytulił ją mocniej, pocałował w kark i
puścił.
Cielo obserwowała zabawki na żyłce rozpiętej nad stolikiem, gdy podsuwał nową
pieluszkę pod jej drobne ciałko. Z nitek zwisały tekturowe gwiazdki i
półksiężyce, zrobione przez Raymonda i Gracielę na Boże Narodzenie. Poruszyły
się pod wpływem jakiegoś prądu powietrza i Cielo natychmiast skierowała ku nim
ciemnoniebieskie oczy. McCaleb pochylił się i pocałował ją w czoło.
Owinął dziecko dwoma kocykami, wyszedł na ganek i zasiadł w bujanym fotelu.
Podał małej butelkę, kołysząc się łagodnie. Spojrzawszy w stronę portu zauważył,
że zostawił zapalone światło na mostku „Ścigającej Fali”. Mógł zawiadomić
kapitana portu i nocny stróż by je wyłączył. Ale McCaleb był świadom, że po
kolacji wróci na łódź. Wtedy sam je zgasi.
Popatrzył na Cielo. Zamknęła oczy, wiedział jednak, że nie śpi. Ssała
dziarsko z butelki. Graciela przestała ją karmić piersią, gdy wróciła do pracy.
Karmienie małej butelką było dla McCaleba czymś zupełnie nowym i zaliczał tę
czynność do najmilszych chwil w życiu świeżo upieczonego ojca. W takich chwilach
często przemawiał szeptem do córeczki. Były to przeważnie obietnice. Obietnice,
że zawsze będzie ją kochał i nigdy jej nie opuści. Powtarzał jej, żeby niczego
się nie bała i nigdy nie czuła się samotna. Czasami nieoczekiwanie otwierała
oczy i patrzyła na niego, a wówczas wyczuwał, że mówi mu to samo. I wzbierała w
nim miłość, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał.
- Terry.
Odwrócił się, słysząc szept Gracieli.
- Kolacja gotowa.
Zerknął na butelkę i stwierdził, że jest prawie pusta.
- Już idę - odszepnął.
Gdy Graciela odeszła, popatrzył na córeczkę. Słysząc ich przyciszone głosy,
dziecko otworzyło oczy. Gapiło się na niego. Pocałował małą w czoło, wytrzymując
jej spojrzenie.
- Muszę, malutka - powiedział cicho.
Na łodzi było zimno. McCaleb zapalił światło w salonie, wyciągnął grzejnik na
środek i nastawił go na niską temperaturę. Chciał się ogrzać, ale nie za bardzo,
żeby nie ogarnęła go senność. Wciąż odczuwał zmęczenie po wyczerpującym dniu.
Przeglądał właśnie stare kartoteki w kajucie na dziobie, gdy usłyszał
świergot telefonu, który zostawił w skórzanej torbie w salonie. Zamknął teczkę,
zabrał ją z sobą, wbiegł po schodkach do salonu i wyjął telefon z torby.
Dzwoniła Jaye Winston.
- Jak ci poszło w muzeum? Myślałam, że dasz mi znać.
- No wiesz, zrobiło się późno i chciałem dotrzeć na wyspę przed zmrokiem.
Zapomniałem o telefonie.
- Jesteś na wyspie? - W jej głosie zabrzmiała nuta rozczarowania.
- Tak, rano powiedziałem Gracieli, że wrócę. Ale nie martw się, cały czas
pracuję nad tym i owym.
- Znalazłeś coś w muzeum?
- Niewiele - skłamał. - Rozmawiałem z paroma osobami i rzuciłem okiem na
kilka obrazów.
- Widziałeś jakieś sowy podobne do naszej? - spytała ze śmiechem.
- Bardzo podobne. Kupiłem książki, które chcę dzisiaj przejrzeć. Zamierzałem
do ciebie zadzwonić, umówić się na jutro.
- O której? Mam spotkanie o dziesiątej, a potem o jedenastej.
- I tak wolę po południu. Rano będę zajęty.
Nie chciał jej mówić, że ma zamiar obejrzeć wstępne przesłuchania w procesie
Storeya. Wiedział, że nada je na żywo Court TV, którą odbierał dzięki antenie
satelitarnej.
- No cóż, może uda mi się znaleźć wolny helikopter, ale najpierw muszę to
uzgodnić z kontrolą lotów.
- Niekoniecznie. Wracam na ląd.
- Wracasz? Świetnie! Przyjedziesz tutaj?
- Nie. Myślałem o spokojniejszym, bardziej odosobnionym miejscu.
- Dlaczego?
- Powiem ci jutro.
- Tajemniczy jesteś. Nie nabierasz mnie, żeby jeszcze raz zjeść naleśniki na
koszt szeryfa?
Obydwoje wybuchnęli śmiechem.
- Nie nabieram. Czy możesz spotkać się ze mną przy łodzi, na przystani
Cabrillo?
- Będę tam. O której godzinie?
Umówił się na trzecią, przypuszczając, że do tego czasu zdąży z powodzeniem
opracować portret i obmyślić, jak przekazać to, co ma do powiedzenia. Zdąży
także przygotować się do tego, co - jak się spodziewał - zrobi wieczorem.
- Dowiedziałaś się czegoś o sowie? - zapytał, gdy już się umówili na
spotkanie.
- Niewiele, nic konkretnego. W środku były znaki fabryczne. Plastikową formę
wyprodukowano w Chinach. Producent wysyła wyroby dwóm amerykańskim
dystrybutorom: z Ohio i z Tennessee. Stamtąd rozchodzą się prawdopodobnie po
całym kraju. Trudna sprawa. I pracochłonna.
- Więc masz zamiar dać sobie spokój.
- Tego nie powiedziałam. Po prostu nie jest to sprawa pierwszoplanowa.
Zajmuje się nią mój partner. Zbiera informacje. Zobaczymy, czego się dowie od
dystrybutorów, i wtedy ustalimy, co dalej.
McCaleb skinął głową. Dzielenie wątków śledztwa - a nawet samych śledztw - na
ważne i mniej ważne było złem koniecznym. Ale odczuwał niepokój. Był pewien, że
sowa jest kluczem do zagadki i warto dowiedzieć się o niej jak najwięcej.
- No dobrze, więc jesteśmy umówieni? - spytała Winston.
- Na jutro? Tak, jesteśmy umówieni.
- Będziemy na przystani o trzeciej.
- „My”?
- Przyjadę z Kurtem, moim partnerem. Jeszcze go nie poznałeś.
- Hm, słuchaj, czy nie moglibyśmy jutro pogadać w cztery oczy? Nie mam nic
przeciw twojemu partnerowi, ale chciałbym najpierw porozmawiać tylko z tobą,
Jaye.
Odezwała się dopiero po chwili.
- Terry, co się dzieje?
- Po prostu chcę o tym z tobą porozmawiać. Ty mnie w to wciągnęłaś i tobie
przekażę, co wyszperałem. Jeśli później wprowadzisz w sprawę swojego partnera,
świetnie.
Znowu zapadła cisza.
- Nie podoba mi się to wszystko, Terry.
- Przykro mi, ale takie są moje warunki. Możesz je przyjąć albo odrzucić.
Tym razem milczała jeszcze dłużej. McCaleb czekał.
- Dobrze, stary - powiedziała wreszcie. - Ty decydujesz. Niech ci będzie.
- Dzięki, Jaye. Do jutra.
Rozłączyli się. Popatrzył na starą teczkę, którą nadal trzymał w ręku.
Odłożył telefon na stolik, rozsiadł się na kanapie i otworzył teczkę.
14
N
a początku używali określenia „Sprawa Zagubionej Dziewczynki”, ponieważ ofiara
nie miała nazwiska. Jej wiek oceniono na czternaście lub piętnaście lat; była
Latynoską, prawdopodobnie Meksykanką, której zwłoki znaleziono w zaśmieconych
zaroślach poniżej punktu widokowego niedaleko Mulholland Drive. Sprawę prowadził
Bosch wraz ze swym ówczesnym partnerem, Frankiem Sheehanem. Działo się to, zanim
Bosch przeszedł do Hollywood. On i Sheehan zajmowali się rozbojami i zabójstwami
i to Bosch przez Biuro nawiązał kontakt z McCalebem. McCaleb został właśnie
przeniesiony z Quantico do Los Angeles. Organizował filię wydziału
psychologicznego i Programu Zwalczania Niebezpiecznych Przestępstw. Sprawa
Zagubionej Dziewczynki była jedną z pierwszych, jakimi się zajął.
Bosch zjawił się z dokumentami i zdjęciami z miejsca zbrodni w ciasnym biurze
McCaleba na trzynastym piętrze federalnego wieżowca w Westwood. Przyszedł sam,
ponieważ Sheehan nie zgadzał się na wtajemniczenie FBI w kulisy sprawy. Doszła
do głosu zazdrość zawodowa. Ale Boscha to nie obchodziło. Obchodziła go sprawa.
Jego oczy miały znużony wyraz. Najwyraźniej śledztwo, które prowadził, dawało mu
się we znaki.
Znalezione zwłoki były nagie i nosiły liczne ślady użycia przemocy. Morderca
udusił dziewczynę własnymi rękoma, nałożywszy wcześniej rękawiczki. Na zboczu
pagórka nie natrafiono na ubranie ani torebkę. Odciski palców nie figurowały w
żadnej komputerowej kartotece. Dziewczyna nie pasowała do żadnego opisu osoby
zaginionej w okręgu Los Angeles ani wpisanej do krajowego systemu rejestracji
przestępstw. Umieszczenie rysunkowego wizerunku twarzy ofiary w wiadomościach
telewizyjnych i prasie nie zaowocowało telefonami od bliskich osób. Szkice
przesłane pięciuset posterunkom policji na całym południowym zachodzie oraz
policji państwowej w Meksyku nie wywołały żadnej reakcji. Ciało
niezidentyfikowanej ofiary spoczywało w chłodni u koronera, podczas gdy Bosch i
jego partner usiłowali rozpracować sprawę.
Zwłoki nie dostarczyły żadnych materialnych dowodów. Ofiara, pozbawiona
ubrania i wszelkich przedmiotów mogących zdradzić jej tożsamość, została
dokładnie umyta strumieniem wody pod ciśnieniem, zanim porzucono ją w pobliżu
Mulholland.
Istniał tylko jeden ślad: odcisk na skórze w okolicach lewego biodra. Plamy
opadowe wskazywały, że krew spłynęła do lewej połowy ciała, co oznaczało, iż
między zatrzymaniem akcji serca a zrzuceniem ciała ze zbocza, gdzie legło twarzą
w dół na stercie pustych puszek po piwie i butelek po tequili, zwłoki leżały na
lewym boku. Ślad na biodrze dowodził, że w czasie gdy krew gromadziła się w
najniżej położonych partiach, pod ciałem znajdował się jakiś przedmiot.
Odcisk składał się z cyfry 1, litery J oraz czegoś, co mogło być lewą górną
częścią litery H, K albo L. Był to fragment tablicy rejestracyjnej.
Bosch sformułował teorię, zgodnie z którą zabójca bezimiennej dziewczyny
trzymał zwłoki w bagażniku, dopóki nie nadeszła pora pozbycia się ich. Najpierw
dokładnie umył ciało, a potem ułożył je niechcący tak, że dotykało tablicy
rejestracyjnej, którą wcześniej zdjął z samochodu i również schował w bagażniku.
Teoria Boscha zakładała, że usunięta tablica została prawdopodobnie zastąpiona
inną, kradzioną, na wypadek gdyby jakiś podejrzliwy przechodzień zauważył
samochód mordercy w pobliżu promenady przy Mulholland.
Z odcisku na skórze nie dało się wyczytać, z którego stanu pochodziła
tablica, lecz Bosch skupił się na najbardziej prawdopodobnym założeniu. W
stanowym Wydziale Ruchu Drogowego uzyskał spis pojazdów zarejestrowanych w
okręgu Los Angeles, których tablice zaczynały się od 1JH, 1JK lub 1JL. Spis
zawierał ponad trzy tysiące nazwisk właścicieli. Po wykreśleniu z niego kobiet
odpadło czterdzieści procent. Pozostałe nazwiska przepuszczono przez komputer
Krajowego Rejestru Przestępstw i w rezultacie na liście znalazło się tylko
czterdziestu sześciu mężczyzn, notowanych za drobne i ciężkie przestępstwa.
Wtedy właśnie Bosch zgłosił się do McCaleba. Chodziło mu o portret
psychologiczny mordercy. Chciał się upewnić, czy obaj z Sheehanem są na
właściwym tropie, podejrzewając kryminalną przeszłość zabójcy; i pragnął się
dowiedzieć, jak zweryfikować czterdzieści sześć nazwisk, które miał na liście.
McCaleb badał sprawę przez kilka dni. Oglądał fotografie z miejsca zbrodni
dwa razy dziennie - tuż po obudzeniu i tuż przed zaśnięciem - i często
przeglądał raporty. Wreszcie powiedział Boschowi, że - jego zdaniem - są na
właściwym tropie. Korzystając z danych dotyczących setek podobnych zbrodni i
przeanalizowanych w programie VICAP, opracował profil mężczyzny tuż przed
trzydziestką, mającego na swoim koncie przestępstwa o wzrastającym nasileniu, w
tym prawdopodobnie o charakterze seksualnym. Miejsce, w którym znaleziono
zwłoki, nasuwało myśl o ekshibicjoniście - zabójcy pragnącym, by jego czyn stał
się ogólnie znany i wzbudził powszechną odrazę i lęk. Dlatego, a nie dla wygody,
wybrał tę, a nie inną okolicę.
Porównując portret z czterdziestoma sześcioma nazwiskami na liście, Bosch
wytypował dwóch podejrzanych. Dozorcę biurowca z Woodland Hills, który dopuścił
się podpalenia oraz obrazy moralności, i technika ze studia w Burbank,
aresztowanego za usiłowanie gwałtu, gdy miał lat kilkanaście. Obydwaj zbliżali
się do trzydziestki.
Bosch i Sheehan skłaniali się ku osobie dozorcy, ponieważ miał dostęp do
urządzenia czyszczącego w rodzaju tego, które posłużyło do umycia ciała ofiary.
McCaleb jednak podejrzewał raczej technika, ponieważ młodzieńcza próba gwałtu
była działaniem impulsywnym, bardziej zgodnym z portretem sprawcy aktualnej
zbrodni.
Bosch i Sheehan postanowili przeprowadzić z każdym z podejrzanych
nieoficjalną rozmowę i zaprosili McCaleba, żeby im towarzyszył. Agent FBI
podkreślił, że mężczyźni powinni zostać przesłuchani we własnych domach, gdyż w
ten sposób będzie miał okazję przyjrzeć się ich otoczeniu i poszukać wskazówek
wśród należących do nich przedmiotów.
Pierwszy był technik. Nazywał się Victor Seguin. Wydawał się wstrząśnięty
wizytą trzech obcych mężczyzn i wyjaśnieniem Boscha. Mimo to wpuścił ich do
środka. Podczas gdy Bosch i Sheehan spokojnie zadawali pytania, McCaleb, siedząc
na kanapie, przyglądał się uważnie czystemu, schludnie urządzonemu mieszkaniu.
Po pięciu minutach wiedział już, że trafili na właściwego człowieka, i dał
Boschowi umówiony znak, kiwając głową.
Victor Seguin został pouczony o przysługujących mu prawach i aresztowany.
Wsiadł do samochodu detektywów, a jego niewielki domek w pobliżu lotniska w
Burbank opieczętowano do chwili uzyskania nakazu rewizji. Dwie godziny później
detektywi wrócili z nakazem i w trakcie przeszukania znaleźli związaną i
zakneblowaną, ale żywą szesnastoletnią dziewczynę, skuloną w dźwiękoszczelnej,
podobnej do trumny niszy, skonstruowanej przez technika i przykrytej klapą w
podłodze, schowaną pod jego łóżkiem.
Dopiero gdy podniecenie i uderzenie adrenaliny, wywołane rozwiązaniem sprawy
i uratowaniem ludzkiego życia, nieco zelżały, Bosch zapytał McCaleba, skąd
wiedział, że mają tego, którego szukali. McCaleb podprowadził detektywa do
biblioteczki w salonie i wskazał zaczytany egzemplarz powieści pod tytułem
„Kolekcjoner”, o mężczyźnie, który uprowadza kilka kobiet.
Seguina oskarżono o zamordowanie niezidentyfikowanej dziewczyny oraz porwanie
i zgwałcenie młodej kobiety, ocalonej przez detektywów. Zaprzeczył oskarżeniu o
morderstwo i dążył do ugody, na mocy której przyznałby się wyłącznie do
uprowadzenia i gwałtu. Prokuratura odrzuciła propozycję ugody i wszczęła proces
na podstawie tego, czym dysponowała: przerażających zeznań niedoszłej ofiary i
odcisku tablicy rejestracyjnej na biodrze martwej dziewczyny.
Po niespełna czterogodzinnej naradzie przysięgli uznali oskarżonego winnym
wszystkich zarzucanych mu czynów. Wówczas prokurator zaproponował Seguinowi
pewien układ: obiecał nie żądać kary śmierci w drugiej fazie procesu, jeśli
zabójca zgodzi się powiedzieć policji, kim była jego pierwsza ofiara i skąd ją
uprowadził. W ramach tego układu Seguin musiałby przestać się upierać, że jest
niewinny. Pominął propozycję milczeniem. Prokurator zażądał kary śmierci i
uzyskał ją. Bosch nigdy się nie dowiedział, kim była zamordowana dziewczyna, i
McCaleb zdawał sobie sprawę, że to, iż nikt nie był nią na tyle zainteresowany,
by zgłosić się po ciało, dręczy detektywa.
McCaleba również to dręczyło. Przed składaniem zeznań w ostatniej fazie
procesu umówił się z Boschem na lunch i zauważył, że na teczkach z dokumentami
widnieje jakieś imię.
- Co to? - spytał z ożywieniem. - Zidentyfikowałeś ją?
Bosch spuścił wzrok, dostrzegł napisy i odwrócił teczki.
- Nie. Jeszcze nie.
- Więc co to jest?
- No, imię. Tak jakby nadałem jej imię.
Miał zakłopotaną minę. McCaleb wyciągnął rękę i przewrócił teczki, żeby
odczytać napisy.
- Cielo Azul?
- Tak. Była Latynoską, więc nadałem jej hiszpańskojęzyczne nazwisko.
- To znaczy „Błękitne Niebo”, tak?
- No... tak. Wiesz, ja...
McCaleb czekał. Zapadło milczenie.
- Co: ty?
- No... nie jestem człowiekiem religijnym, rozumiesz?
- Rozumiem.
- Ale jakoś tak mi się wydawało, że jeśli tu, na ziemi, nikt się do niej nie
przyznaje, to może... tam na górze jest ktoś, kto ją rozpozna.
Bosch wzruszył ramionami i odwrócił głowę. McCaleb dostrzegł, że jego
policzki zabarwił rumieniec.
- Trudno odnaleźć palec boży w tym, co robimy. I co widzimy.
Bosch skinął głową i więcej nie poruszali tego tematu.
McCaleb odwrócił ostatnią kartkę raportu oznaczonego „Cielo Azul” i zajrzał
do tylnej kieszonki manilowej teczki. Pracując w Biurze, nabrał zwyczaju
robienia notatek na tyłach stron, które oglądano niezbyt często z uwagi na dużą
liczbę załączników. Notatki te dotyczyły detektywów ubiegających się o portret.
McCaleb wiedział z doświadczenia, że znajomość psychiki policjanta bywa niekiedy
równie ważna, jak opis sprawy. Ponieważ dzięki spojrzeniu detektywa McCaleb
dostrzegał kulisy zbrodni.
Sprawa prowadzona z Boschem zdarzyła się przed ponad dziesięcioma laty, zanim
McCaleb zaczął opracowywać portrety psychologiczne policjantów, a nie tylko
przestępców. Pod nazwiskiem Boscha zanotował tylko cztery słowa:
Dokładny - Inteligentny - PM. - A.Z.
Teraz przyjrzał się swoim notatkom. Zazwyczaj stenografował poufne uwagi albo
używał skrótów. Ostatnie dwa skróty dotyczyły motywacji Boscha. McCaleb
przekonał się, że detektywi z wydziału zabójstw - specyficzna odmiana gliniarzy
- opierają się na głęboko zakorzenionych uczuciach i motywach, aby podołać swym
trudnym zadaniom. Dzielili się na dwie grupy: tych, którzy traktowali tę pracę
jak rzemiosło i tych, którzy postrzegali ją jako życiową misję. Przed
dziesięcioma laty McCaleb zaliczył Boscha do tej drugiej grupy. Bosch miał
poczucie misji.
To poczucie wynikało z rozmaitych przesłanek, określających cel lub misję.
Niektórzy widzieli w tym grę; pewne wewnętrzne kompleksy kazały im udowadniać,
że są lepsi, mądrzejsi i sprytniejsi niż ci, których ścigają. Nieustannie
usiłowali dowieść własnej wartości, osadzając za kratkami poszukiwanych
zabójców. Inni, mający podobne problemy wewnętrzne, również postrzegali siebie
jako rzeczników ofiar. Między ofiarą a policjantem tworzyła się w miejscu
zbrodni nierozerwalna więź. To ich mobilizowało i pomagało w pokonywaniu
wszelkich przeszkód. McCaleb określał ich jako Aniołów Zemsty. Wiedział z
doświadczenia, że owi Aniołowie są doskonałymi policjantami. Przypuszczał
również, że znajdują się najbliżej niewidocznego skraju przepaści.
Przed dziesięcioma laty zaliczył Harry’ego Boscha do grupy Aniołów Zemsty.
Teraz musiał się zastanowić, czy detektyw nie stoi nad przepaścią. Albo czy w
nią nie wpadł.
Zamknął teczkę i wydobył z torby dwa albumy. Obydwa były zatytułowane po
prostu: „Bosch”. Większy, zawierający kolorowe reprodukcje obrazów, opracowali
R.H. Marijnissen i P. Ruyffelaere. Autorem drugiego, w którym znalazły się
szersze opisy obrazów, był Erik Larsen.
McCaleb zaczął od mniejszego albumu, przerzucając opisy ilustracji. Szybko
się przekonał, że Penelope Fitzgerald miała rację: na temat Hieronymusa Boscha
istniały najrozmaitsze, niekiedy sprzeczne opinie. Książka Larsena przytaczała
wypowiedzi uczonych, którzy nazywali Boscha humanistą, a także pewnego naukowca,
który uważał malarza za członka heretyckiej sekty, wierzącej, iż ziemia jest
piekłem rządzonym przez Szatana. Uczeni wszczęli dysputę na temat ukrytych
znaczeń pewnych obrazów, kwestii autorstwa Boscha, ewentualnych podróży malarza
do Włoch i jego zapoznania się z dziełami doby renesansu.
W końcu McCaleb zamknął akta, zdając sobie sprawę, że to, co się wypisuje o
Boschu, dla niego nie ma znaczenia. Jeśli dzieła malarza podlegały wielorakim
interpretacjom, jedyną znaczącą interpretacją była ta, którą zastosował morderca
Edwarda Gunna. Najważniejsze, że osoba ta czerpała natchnienie z obrazów
Hieronymusa Boscha.
Otworzył większy album i zaczął przypatrywać się reprodukcjom. W muzeum
oglądał je pośpiesznie, skrępowany obecnością obcej osoby.
Odłożył notatnik na oparcie sofy, zamierzając zaznaczyć i opisać każdą
widzianą sowę. Zorientował się wkrótce, że z uwagi na skalę reprodukcji może nie
dostrzec pewnych istotnych elementów. Przeszedł do kajuty na dziobie, żeby
poszukać szkła powiększającego, które trzymał w szufladzie biurka i
wykorzystywał podczas oglądania zdjęć z miejsca zbrodni.
Pochylając się nad pudłem z materiałami biurowymi sprzed pięciu lat, usłyszał
lekkie stuknięcie w burtę łodzi i natychmiast się wyprostował. Nie mógł to być
jego zodiac, przywiązany do rufy. Rozważając tę kwestię, wyczuł kołysanie łodzi,
wskazujące, że ktoś wszedł na pokład. Skupił się na drzwiach salonu. Był pewien,
że nie zamknął ich na klucz.
Spojrzał na pudło, które właśnie przeglądał, i zacisnął dłoń na nożu do
papieru.
Wchodząc po stopniach prowadzących do kambuza, McCaleb omiótł spojrzeniem
salon i nie zauważył nic odbiegającego od normy. Przesuwane drzwi mąciły
perspektywę, ale na zewnątrz, w kokpicie, oświetlony latarniami z Crescent
Street, stał jakiś człowiek. Był odwrócony plecami do salonu, jak gdyby
podziwiał światła na wzgórzu.
McCaleb szybko podszedł do drzwi i rozsunął je. Nóż do papieru trzymał w
opuszczonej ręce, lecz czubkiem do góry. Mężczyzna w kokpicie odwrócił się w
jego stronę. Obrzucił nóż czujnym spojrzeniem szeroko otwartych oczu.
- Panie McCaleb, ja...
- W porządku, Charlie. Po prostu nie wiedziałem, kto tu jest.
Charlie był nocnym stróżem w zarządzie portu. McCaleb nie
znał jego nazwiska. Wiedział jednak, że Charlie często odwiedza na łodzi
Buddy’ego Lockridge’a. Buddy lubił napić się z kimś piwa, gdy noc mu się
dłużyła. Zapewne dlatego Charlie przypłynął tu z przystani.
- Zobaczyłem światło i pomyślałem, że może tu jest Buddy -powiedział. -
Chciałem go odwiedzić.
- Nie, Buddy dzisiaj nocuje na lądzie. Wróci prawdopodobnie dopiero w piątek.
- No tak, to zabieram się stąd. Wszystko u pana w porządku? Chyba żona nie
kazała panu spać na łodzi?
- Nie, Charlie, wszystko jest w najlepszym porządku. Mam robotę.
Uniósł nóż do papieru, jakby to wyjaśniało sytuację.
- No to dobrze. Wracam na wyspę.
- Dobranoc, Charlie. Dziękuję, że do mnie zajrzałeś.
Cofnął się i wszedł do gabinetu. Znalazł szkło powiększające z oświetlaczem
na dnie pudła z artykułami biurowymi.
Przez następne dwie godziny oglądał obrazy. Znowu urzekły go niesamowite
sceny z upiornymi demonami, czyhającymi na ludzką zdobycz. Każde ważne odkrycie,
zwłaszcza sowy, zaznaczał żółtym markerem, żeby potem łatwiej je znaleźć.
Znalazł szesnaście bezpośrednio przedstawionych sów oraz kilkanaście
wizerunków stworzeń bądź kształtów przypominających sowy. Ciemno ubarwione ptaki
czyhały wszędzie niczym zwiastuny sądu i zagłady. Patrząc na nie, nie mógł
oprzeć się skojarzeniu sowy z detektywem. Jedno i drugie prowadziło nocny tryb
życia, było łowcą i obserwatorem, widzącym z bliska zło i ból, jakie zadają
sobie nawzajem ludzie i zwierzęta.
Najbardziej znaczącym odkryciem, jakiego dokonał McCaleb, badając reprodukcje
obrazów, nie była jednak sowa. Była to postać ludzka. Dostrzegł ją, przyglądając
się przez szkło powiększające środkowej części obrazu zatytułowanego „Sąd
Ostateczny”. Obok piekielnej otchłani, w którą wrzucano grzeszników, związane
ofiary oczekiwały ćwiartowania i spalenia. Wśród nich McCaleb zauważył nagiego
mężczyznę z rękoma i nogami związanymi z tyłu. Kończyny grzesznika były boleśnie
wyciągnięte w odwróconej pozycji płodu. Coś bardzo podobnego pokazywała
wideokaseta z miejsca zbrodni i fotografie Edwarda Gunna.
McCaleb zaznaczył znalezisko markerem i zamknął książkę. Wzdrygnął się,
słysząc świergot telefonu, leżącego tuż obok na kanapie. Zerknął na zegarek i
stwierdził, że dochodzi północ.
Dzwoniła Graciela.
- Myślałam, że wrócisz na noc.
- Wrócę. Właśnie skończyłem i już się zbieram.
- Zabrałeś wózek na dół, prawda?
- Tak. Poradzę sobie.
- Dobrze. No to do zobaczenia.
- Do szybkiego.
Postanowił zostawić wszystko na łodzi; uznał, że powinien oczyścić umysł
przed następnym dniem. Dźwiganie teczek i ciężkich książek stanowiłoby
niepotrzebny dodatek do przytłaczających myśli. Zamknął łódź, a potem zacumował
zodiaca w odpowiedniej części przystani. Na końcu mola wsiadł do wózka
golfowego. Przejechał przez opustoszałą dzielnicę biurową i skierował wózek w
górę, ku domowi. Wbrew wszelkim wysiłkom, ciągle myślał o otchłani. O miejscu, w
którym stwory wyposażone w ostre dzioby, pazury i noże zadawały potępionym
wiekuiste męki. Jedno wiedział na pewno: ten malarz, Bosch, byłby dobry w
opracowywaniu portretów psychologicznych przestępców. Znał się na rzeczy.
Rozumiał koszmary dręczące umysły większości ludzi. A także te, które niekiedy
wymykają się spod kontroli.
15
R
ozpoczęcie procesu Davida Storeya opóźniło się z uwagi na dyskusję nad
ostatnimi wnioskami, którą prawnicy i sędzia prowadzili za zamkniętymi drzwiami.
Bosch siedział przy prokuratorskim stole i czekał. Starał się zapomnieć o
wszystkim, co mogło go rozpraszać, w tym również o bezowocnych poszukiwaniach
Annabelle Crowe.
Wreszcie o dziesiątej czterdzieści pięć prawnicy weszli na salę i skierowali
się ku swoim stołom. Następnie doprowadzono z celi oskarżonego - tym razem w
garniturze wartym na oko trzy strażnicze pensje - a na końcu zasiadł za stołem
sędzia Houghton.
Nadszedł czas rozprawy i Bosch wyczuwał wokół siebie atmosferę rosnącego
napięcia. Los Angeles podniosło - czy raczej zniżyło - procesy w sprawach
karnych do poziomu światowej rozrywki, lecz uczestnicy spektaklu zapatrywali się
na to zupełnie inaczej. Grali o najwyższą stawkę, a w tej sprawie wrogość między
przeciwnymi obozami była wyjątkowo silna, wręcz namacalna.
Sędzia polecił zastępcy szeryfa, występującemu jako bailif, wprowadzić
członków ławy przysięgłych. Bosch wstał razem z innymi, obrócił się i patrzył na
wchodzących gęsiego i w milczeniu zajmujących miejsca przysięgłych. Wydawało mu
się, że na niektórych twarzach dostrzega podniecenie. Oczekiwali rozpoczęcia
procesu od dwóch tygodni, wypełnionych powoływaniem ławy i zgłaszaniem wniosków.
Oczy Boscha powędrowały w górę, ku dwóm kamerom umieszczonym w ścianie nad ławą
przysięgłych. Z wyjątkiem ławy pokazywały całą salę rozpraw.
Gdy wszyscy usiedli, Houghton odchrząknął i patrząc na przysięgłych, pochylił
się do mikrofonu.
- Jak się dzisiaj miewacie, panie i panowie?
W odpowiedzi usłyszał pomruk, który skwitował skinieniem głowy.
- Przepraszam za tę zwłokę. Proszę pamiętać, że nawą wymiaru sprawiedliwości
sterują przede wszystkim prawnicy. Dlatego płynie pooowoooli.
Na sali rozległy się uprzejme śmiechy. Bosch zauważył, że śmieją się również
posłusznie przedstawiciele oskarżenia i obrony, paru z nich nawet z pewną
przesadą. Wiedział z doświadczenia, że podczas jawnej rozprawy prawnicy skłonni
są śmiać się z każdego żartu sędziego.
Zerknął w lewo, za stół obrony, i zauważył, że miejsca drugiej ławy
przysięgłych szczelnie wypełniają dziennikarze. Rozpoznał wielu reporterów,
których widywał w telewizji i na konferencjach prasowych.
Przebiegł spojrzeniem resztę sali i przekonał się, że w ławach dla
publiczności zasiada zwarty tłum obywateli - wszędzie z wyjątkiem rzędu tuż za
stołem obrony. Siedziało tam w luźnym szeregu kilka osób, które sprawiały
wrażenie, jakby spędziły ranek w przyczepie charakteryzatora. Bosch
przypuszczał, że są to jakieś znakomitości, ale nie miał do czynienia z tymi
kręgami i nie potrafił nikogo rozpoznać. Przyszło mu do głowy, żeby zadać
dyskretne pytanie Janis Langwiser, ale się rozmyślił.
- Musieliśmy wyjaśnić kilka drobnych spraw, wynikłych w ostatniej chwili -
podjął sędzia, zwracając się do przysięgłych. - Teraz już jesteśmy gotowi do
rozprawy. Zaczniemy od wstępnych oświadczeń i powinienem państwa przestrzec, że
nie będą to stwierdzenia faktów, ale raczej stwierdzenia dotyczące tego, co
każda ze stron uważa za fakty, których będzie usiłowała dowieść w trakcie
procesu. Oświadczenia te nie zawierają materiału dowodowego. Na to przyjdzie
czas później. Proszę zatem słuchać uważnie, lecz nie przesądzać o niczym, gdyż
wiele tu jeszcze zostanie powiedziane. Jako pierwszy wystąpi oskarżyciel,
oskarżony natomiast będzie miał, jak zawsze, ostatnie słowo. Panie Kretzler,
może pan zaczynać.
Główny oskarżyciel wstał i podszedł do pulpitu ustawionego między dwoma
stołami. Skinął głową przysięgłym i przedstawił się jako Roger Kretzler,
zastępca prokuratora okręgowego z wydziału szczególnie groźnych przestępstw. Był
wysoki i chudy, miał rudawą brodę i krótkie ciemne włosy i nosił okulary bez
oprawek. Liczył sobie co najmniej czterdzieści pięć lat. Na Boschu wywarł
wrażenie człowieka niezbyt sympatycznego, lecz za to bardzo kompetentnego.
Podziw budził fakt, że nadal oskarżał w sprawach karnych, podczas gdy jego
rówieśnicy dawno już wybrali bardziej popłatną pracę dla korporacji lub obronę
przestępców. Bosch podejrzewał, że Kretzler nie ma rodziny. Przed procesem,
ilekroć pojawiało się jakieś pytanie związane ze śledztwem i wzywano Boscha za
pośrednictwem pagera, numer, na który miał oddzwonić, zawsze okazywał się
służbowym numerem Kretzlera, niezależnie od pory dnia i nocy.
Kretzler przedstawił swoją współpracowniczkę, Janis Langwiser, również z
wydziału szczególnie groźnych przestępstw, oraz głównego oficera prowadzącego
śledztwo, detektywa trzeciego stopnia z Departamentu Policji Los Angeles,
Harry’ego Boscha.
- Moja wypowiedź będzie krótka i węzłowata, abyśmy mogli jak najszybciej
przejść do faktów, co słusznie zaleca sędzia Houghton. Panie i panowie, sprawa,
z którą zapoznacie się na tej sali, nosi niewątpliwie znamiona niezwykłego
wydarzenia i zdążyła już zyskać rozgłos. Tak, oskarżony David N. Storey jest
człowiekiem potężnym i wpływowym w tym środowisku i w naszych czasach, którym
ton nadają sławne osobistości. Jeśli jednak wyłuskamy fakty z ich błyszczącej
otoczki, a obiecuję, że nastąpi to w najbliższych dniach, otrzymamy coś bardzo
prostego i aż nazbyt powszechnego w naszym społeczeństwie. Przypadek morderstwa.
Kretzler zrobił pauzę dla efektu. Bosch zerknął na przysięgłych. Wszyscy
utkwili oczy w prokuratorze.
- Człowiek, który zasiada na ławie oskarżonych, David N. Storey, spędził
wieczór dwunastego października ubiegłego roku w towarzystwie
dwudziestotrzyletniej kobiety nazwiskiem Jody Krementz. Po premierze swego
najnowszego filmu i przyjęciu, które miały miejsce owego wieczoru, zabrał ją do
domu w Hollywood Hills, gdzie za obopólną zgodą odbyli stosunek seksualny. Nie
przypuszczam, aby obrona zamierzała podważać któryś z tych faktów. I nie dlatego
jesteśmy tu dzisiaj. Sprowadza nas tutaj to, co wydarzyło się podczas aktu
płciowego lub po jego zakończeniu. Rano trzynastego października znaleziono
zwłoki uduszonej Jody Krementz w jej własnym łóżku, w niewielkim domku, który
wynajmowała wspólnie z inną aktorką.
Kretzler przewrócił kartkę w leżącym przed nim notatniku, choć Bosch i
zapewne wszyscy obecni byli przekonani, że przećwiczył wcześniej swoje
oświadczenie i zna je na pamięć.
- W trakcie obecnego procesu stan Kalifornia zamierza dowieść ponad wszelką
wątpliwość, że to David Storey odebrał życie Jody Krementz w przystępie
seksualnego szału. Później przewiózł lub polecił przewieźć zwłoki ofiary ze
swojego do jej domu. Ułożył ciało w taki sposób, aby śmierć wyglądała na
przypadkową. Następnie zaś usiłował wykorzystać swoją pozycję i wpływy, by
udaremnić śledztwo prowadzone przez Departament Policji Los Angeles. Pan Storey,
który, jak się państwo przekonacie, dopuszczał się w przeszłości aktów przemocy
wobec kobiet, był tak pewien, iż zbrodnia ujdzie mu płazem, że w chwili... - tu
Kretzler odwrócił się od pulpitu i obdarzył podsądnego wzgardliwym spojrzeniem;
Storey ze stoickim spokojem wpatrywał się w przestrzeń i wreszcie prokurator
podjął swoje przemówienie do przysięgłych - ...by tak rzec, szczerości, chełpił
się przed prowadzącym śledztwo detektywem Boschem, że tak się właśnie stanie:
uniknie kary.
Kretzler odchrząknął na znak, że zaraz skończy.
- Zebraliśmy się tutaj, panie i panowie przysięgli, aby szukać
sprawiedliwości dla Jody Krementz. Zadbajmy o to, by morderca nie uniknął kary.
Stan Kalifornia i ja osobiście zwracamy się do was z prośbą o uważne wysłuchanie
zeznań i rzetelną ocenę dowodów. Wówczas możemy mieć pewność, że sprawiedliwości
stanie się zadość. Dla Jody Krementz. Dla nas wszystkich.
Zabrał notatnik z pulpitu i odstąpił o krok, by wrócić na swoje miejsce.
Nagle przystanął, jak gdyby coś mu właśnie przyszło na myśl. Bosch dostrzegł w
tym zaplanowane posunięcie. Wydawało mu się, że przysięgli odnoszą podobne
wrażenie.
- I jeszcze jedno. Wiemy wszyscy, że ostatnimi czasy w Los Angeles, gdy
dochodziło do ważnych procesów sądowych, stawiano nasz departament policji pod
pręgierzem. Proszę bardzo, można zabić posłańca, który przynosi złe wieści. Jest
to ulubiona sztuczka spośród tych, jakie mają w zanadrzu obrońcy oskarżonego.
Pragnąłbym, aby państwo przyrzekli sobie, że zachowają czujność i będą dążyć do
jednego celu, którym jest prawda i sprawiedliwość. Nie dajcie się zwieść. Nie
dajcie się sprowadzić na manowce. Zawierzcie prawdzie, a znajdziecie drogę.
Podszedł do swojego krzesła i usiadł. Bosch zauważył, że Langwiser wyciąga
rękę i gratuluje Kretzlerowi, ściskając jego przedramię. To również było częścią
zaplanowanej gry.
Sędzia oznajmił przysięgłym, że z uwagi na zwięzłość przemówienia
oskarżyciela sąd nie zarządzi przerwy przed oświadczeniem obrony. Ale przerwa i
tak nastąpiła dość szybko, ponieważ mowa Fowkkesa do ławy przysięgłych okazała
się jeszcze krótsza niż wypowiedź Kretzlera.
- Wiecie co, panie i panowie, całe to gadanie o zabijaniu czy niezabijaniu
posłańca znam na pamięć. Piękne słowa, które usłyszeliście w końcówce przemowy
pana Kretzlera, wypowiada w tych murach każdy prokurator przed rozpoczęciem
procesu. Pewnie mają je zapisane na kartce, którą noszą w portfelu.
Kretzler wstał i zgłosił sprzeciw wobec „jawnej przesady”, na co sędzia
upomniał Fowkkesa, lecz jednocześnie pouczył prokuratora, by ten korzystał z
prawa do sprzeciwu w donioślejszych kwestiach. Fowkkes pośpiesznie podjął
wypowiedź:
- Przepraszam, jeśli kogoś obraziłem. Wiem, że prokuratura i policja są
bardzo drażliwe. Chcę tylko powiedzieć, moi drodzy, że nie ma dymu bez ognia. A
w trakcie tego procesu będziemy szukać drogi wśród dymu. Może nie uda się nam
odnaleźć ognia, ale wiem na pewno, że dojdziemy do wniosku, iż ten człowiek - tu
się odwrócił i wskazał swego klienta - ten człowiek, David N. Storey, bez
wątpienia nie jest winien zbrodni, o którą go oskarżono. Owszem, jest osobą
potężną i wpływową, lecz proszę pamiętać, że to jeszcze nie zbrodnia. Owszem,
zna słynne osobistości, jednakże czytając ostatnio magazyn „People”, odniosłem
wrażenie, iż to również nie jest zbrodnią. Pewne szczegóły życia prywatnego i
upodobania pana Storeya mogą wydać się wam odpychające. Podobnie jak mnie. Nie
są to jednak przestępstwa, o które jest on w tym procesie oskarżony. Tutaj
chodzi o morderstwo. Ni mniej, ni więcej. A David Storey nie jest winien tej
zbrodni. Niezależnie od tego, co powie pan Kretzler razem z panią Langwiser,
detektywem Boschem i świadkami, nie ma tu żadnych dowodów winy.
Gdy Fowkkes skłonił się przysięgłym i usiadł, Houghton ogłosił przerwę na
lunch przed popołudniowymi zeznaniami.
Bosch obserwował przysięgłych, wychodzących najbliższymi drzwiami. Kilkoro z
nich obejrzało się przez ramię. Ostatnia osoba, czarna kobieta około
pięćdziesiątki, popatrzyła Boschowi prosto w oczy. Spuścił wzrok i natychmiast
tego pożałował. Kiedy uniósł powieki, kobiety już nie było.
16
G
dy sędzia ogłosił przerwę, McCaleb wyłączył telewizor. Nie chciał wysłuchiwać
analizy gadających głów. Uznał, że we wstępnej rozgrywce zwyciężyła obrona.
Fowkkes wykonał zręczne posunięcie, mówiąc przysięgłym, że jemu również życie
prywatne i obyczaje jego klienta wydają się odpychające. Dawał tym ludziom do
zrozumienia, że jeśli on potrafi coś takiego znieść, to oni także. Przypomniał
im, że w procesie chodzi o odebranie życia, a nie o tryb życia.
McCaleb wrócił do materiałów, które przygotowywał przed popołudniowym
spotkaniem z Jaye Winston. Znalazł się na łodzi już po śniadaniu i zgromadził w
jednym miejscu wszystkie swoje akta i książki. Teraz, korzystając z nożyczek i
taśmy, układał dokumentację, która - jak miał nadzieję - nie tylko wywrze
wrażenie na Winston, lecz przekona ją o czymś, w co on sam nie bardzo mógł
uwierzyć. W pewien sposób układanie dokumentacji było próbą generalną przed
wytoczeniem zarzutów. Z tego względu czas spędzony nad tym, co miał powiedzieć i
pokazać Winston, nie był dla McCaleba stracony. Można było dostrzec luki w
rozumowaniu i przygotować odpowiedzi na pytania, które Winston niewątpliwie
zada.
Zadzwoniła do niego, gdy rozważał, co dokładnie ma jej powiedzieć.
- Niewykluczone, że nam się poszczęściło z tą sową. Może tak, a może nie.
- O co chodzi?
- Hurtownik z Middleton w Ohio twierdzi, że wie, skąd ona pochodzi. Otóż
stąd, z Carson, z miejsca zwanego „Ptasi Szlaban”.
- A dlaczego tak twierdzi?
- Bo Kurt przefaksował zdjęcia naszego ptaszka i facet z Ohio zauważył otwór
w podstawie.
- No dobra, i co z tego?
- To, że na ogół producent wysyła je z zamkniętą podstawą, żeby dało się ją
napełnić piaskiem, bo wtedy ptak się nie przewraca, kiedy wieje, leje i tak
dalej.
- Rozumiem.
- No więc jest jedna hurtownia, która zamawia sowy z wydrążoną podstawą.
„Ptasi Szlaban”. Tak sobie tam życzą, ponieważ wkładają do środka jakiś gadżet,
który skrzeczy.
- Jak to: skrzeczy?
- No, wydaje odgłosy jak prawdziwa sowa. To chyba naprawdę odstrasza ptaki.
Wiesz, jak brzmi hasło reklamowe „Ptasiego Szlabanu”? „Na ten widok każdemu
ptaszkowi puszczą nerwy”. Milutkie, co? W ten sposób odbierają telefon.
McCaleb nie zaśmiał się w odpowiedzi. Jego myśli wirowały zbyt szybko, by
dotarł do niego jakikolwiek żart.
- To jest w Carson?
- Tak, niedaleko od twojej przystani. Muszę zaraz wyjechać, ale chciałam tam
zajrzeć, zanim spotkam się z tobą. Może byśmy się tam umówili? Zdążysz?
- Dobry pomysł. Przyjadę.
Podała mu adres - około piętnastu minut jazdy z Cabrillo Marina - i umówili
się na drugą. Powiedziała, że prezes spółki, niejaki Cameron Riddell, zgodził
się z nimi spotkać.
- Zabierzesz sowę, prawda? - spytał McCaleb.
- Wiesz co, Terry? Jestem detektywem od prawie dwunastu lat, a mózg posiadam
od znacznie dłuższego czasu.
- Przepraszam.
- Do zobaczenia o drugiej.
McCaleb rozłączył się, wyjął z zamrażarki niezjedzone tamale, podgrzał je w
kuchence mikrofalowej, zawinął w folię i schował do torby, żeby zjeść po drodze.
Potem zajrzał do córeczki, śpiącej w bawialni pod opieką dochodzącej niani, pani
Perez. Musnął palcem policzek dziecka i wyszedł.
„Ptasi Szlaban” mieścił się w zamożnej dzielnicy przemysłowej po wschodniej
stronie autostrady numer 405, tuż poniżej lądowiska, przed którym unosił się na
uwięzi sterowiec Goodyear. Był na miejscu i McCaleb zauważył, że przytrzymujące
go liny falują w podmuchach popołudniowego wiatru, wiejącego od gór. Gdy
zatrzymał się na parkingu „Ptasiego Szlabanu”, dostrzegł LTD z nalepkami na
kołpakach i nagle domyślił się, że to musi być samochód Jaye Winston. Miał
rację. Winston siedziała w niewielkiej poczekalni za oszklonymi drzwiami. Na
krześle obok leżała aktówka i tekturowe pudełko, oklejone czerwoną taśmą z
napisem „MATERIAŁ DOWODOWY”. Winston szybko wstała i podeszła do okienka
recepcji, za którym McCaleb dostrzegł młodego mężczyznę z telesłuchawkami na
głowie.
- Czy może pan zawiadomić pana Riddella, że już jesteśmy?
Mężczyzna, który właśnie przekazywał wiadomość, skinął głową.
Kilka minut później wprowadzono ich do biura Camerona Riddella. McCaleb niósł
pudełko. Winston dokonała prezentacji, przedstawiając McCaleba jako swojego
kolegę. Była to prawda, która jednocześnie maskowała jego brak uprawnień.
Riddell okazał się sympatycznym, trzydziestokilkuletnim mężczyzną, gotowym
udzielić wszelkiej pomocy w śledztwie. Winston wciągnęła lateksowe rękawiczki,
przesunęła kluczem wzdłuż czerwonej taśmy i otworzyła pudełko. Wyjęła sowę i
postawiła ją na biurku Riddella.
- Co pan może nam o niej powiedzieć?
Riddell pochylił się nad ptakiem, nie wychodząc zza biurka.
- Nie wolno dotykać, prawda?
- No cóż, niech pan skorzysta z tego.
Otworzyła aktówkę, wyjęła z tekturowego opakowania drugą parę rękawiczek i
podała je Riddellowi. McCaleb przyglądał się temu bez słowa, postanowiwszy, że
nie będzie się wtrącał, dopóki Winston o to nie poprosi albo dopóki nie pominie
w rozmowie czegoś istotnego. Riddell mocował się z rękawiczkami, usiłując je
naciągnąć.
- Przepraszam - powiedziała Winston. - To rozmiar średni, a pan mi wygląda na
duży.
Wciągnąwszy wreszcie rękawiczki, Riddell ujął sowę oburącz i zbadał jej
podstawę. Zajrzał w głąb wydrążonej plastikowej formy, a potem odwrócił ptaka i
popatrzył w jego malowane oczy. Wreszcie postawił sowę na rogu biurka i wrócił
na swoje krzesło. Usiadł i nacisnął guzik interkomu.
- Monique, tu Cameron. Czy możesz skoczyć na zaplecze i przynieść mi jedną
skrzeczącą sowę? To pilne.
- Już lecę.
Riddell ściągnął rękawiczki i rozprostował palce. Spojrzał na Winston; wyczuł
już wcześniej, że to ona jest tutaj szefem. Ruchem ręki wskazał przyniesioną
sowę.
- Owszem, to nasz produkt, ale został... nie wiem, jak pani by to
określiła... został zmieniony, zmodyfikowany. Nie sprzedajemy ich w takiej
postaci.
- To znaczy?
- Monique zaraz przyniesie jeden egzemplarz do obejrzenia, ale mogę od razu
powiedzieć, ze ta sowa została przemalowana i usunięto z niej urządzenie
akustyczne. Ponadto brakuje firmowej etykiety, którą zawsze umieszczamy na
spodzie. - Wskazał dolną część figury.
- Zacznijmy od przemalowania - zaproponowała Winston. - Co zmieniono?
Zanim Riddell zdążył odpowiedzieć, ktoś zapukał do drzwi i weszła kobieta z
sową opakowaną w plastikową folię. Riddell kazał kobiecie rozpakować ptaka i
postawić na biurku. McCaleb zauważył jej dziwną minę, gdy zobaczyła czarne oczy
sowy, którą przywiozła Winston. Riddell podziękował jej i wyszła.
McCaleb przyjrzał się sowom stojącym tuż obok siebie. Ta z materiału
dowodowego była ciemniejsza. Sowa z „Ptasiego Szlabanu” mieniła się pięcioma
kolorami, włączając w to biel i błękit, a jej źrenice okalała odblaskowa
bursztynowa obwódka. Plastikowa podstawka była czarna.
- Widać, że tę sowę ktoś przemalował - powiedział Riddell. - A zwłaszcza
oczy. Jeśli się je w ten sposób zamaluje, traci się efekt. To są tak zwane
refleksy. Warstwa folii odbija światło i wywołuje wrażenie, że oczy się
poruszają.
- A ptaki myślą, że to prawdziwa sowa.
- Właśnie. Kiedy się je pomaluje w ten sposób, ginie cały efekt.
- Osobie, która je tak pomalowała, nie chodziło o ptaki. Czy są jeszcze
jakieś inne różnice?
Riddell pokręcił głową.
- Tyle że przyciemniono pióra. Sama pani widzi.
- Tak. Wspomniał pan, że usunięto mechanizm. Jaki?
- Dostajemy sowy z Ohio, malujemy i wstawiamy w środek jeden z dwóch
mechanizmów. To jest nasz standardowy model.
Riddell podniósł sowę i pokazał spód. Czarna plastikowa podstawka obróciła
się z głośnym, zgrzytliwym dźwiękiem.
- Słyszycie to skrzeczenie?
- Tak, panie Riddell. Już wystarczy.
- Przepraszam. Ale sami widzicie, że sowa siedzi na czymś takim i reaguje na
wiatr. Pod wpływem podmuchów wydaje odgłosy, które kojarzą się z drapieżnikiem.
To działa, dopóki wieje wiatr. Mamy również model luksusowy z wmontowanym
urządzeniem elektronicznym. Głośnik wydaje nagrane okrzyki ptaków drapieżnych,
na przykład jastrzębia. Siła wiatru nie ma znaczenia.
- Czy można kupić sowę bez wewnętrznych dodatków?
- Owszem, sprzedajemy części zamienne, jeśli sowa zginie lub ulegnie
uszkodzeniu. Wystawiona na działanie warunków atmosferycznych, zwłaszcza nad
morzem, traci barwy po dwóch, trzech latach. Wtedy trzeba ją odmalować albo
kupić nową. Sama figura jest bardzo tania.
Winston zerknęła na McCaleba. Nie miał żadnych pytań ani nic do dodania.
Kiwnął tylko głową, wobec czego Winston zwróciła się do Riddella.
- No dobrze, spróbujmy sprawdzić, czy da się wytropić nabywcę tej sowy.
Riddell długo wpatrywał się w ptaka, jak gdyby oczekując jakiejś odpowiedzi.
- To będzie trudne. Towar cieszy się dużą popularnością. Sprzedajemy tysiące
sztuk rocznie. W detalu, w sprzedaży wysyłkowej i przez Internet. - Pstryknął
palcami. - Ale mam coś bardziej konkretnego.
- Co?
- W zeszłym roku zmienili formę. Chińczycy. Przeprowadzili jakieś badania i
wyszło im, że sowa uszata lepiej odstrasza inne ptaki, więc zaczęli dorabiać
sowom uszy.
- Niezupełnie pana rozumiem.
Riddell uniósł palec, jak gdyby chcąc ją na chwilę uciszyć. Wysunął szufladę
biurka i zaczął grzebać w papierach. McCaleb zauważył, że „Ptasi Szlaban”
zajmuje się przede wszystkim nie plastikowymi sowami, lecz odstraszaniem ptactwa
na szerszą skalę, obejmującą siatki i druty. Riddell odszukał stronę ze
sztucznymi sowami i podsunął katalog Winston i McCalebowi.
- To z zeszłego roku - powiedział. - Sowa ma gładką głowę. Zmieniliśmy
producenta w czerwcu, ponad pół roku temu. A teraz mamy takie. - Wskazał sowy na
stole. - Ich upierzenie tworzy dwa punkty, czy raczej pędzelki na czubku głowy.
Według akwizytora, są to rogi, i takie sowy określa się niekiedy mianem sów
diabelskich.
Winston zerknęła na McCaleba, który odruchowo uniósł brwi.
- A zatem naszą sowę ktoś zamówił lub kupił w czerwcu albo później - zwróciła
się do Riddella.
- Raczej w sierpniu albo nawet we wrześniu. Zmiana nastąpiła w czerwcu, ale
nowe modele dostaliśmy dopiero pod koniec lipca. Poza tym chcieliśmy najpierw
sprzedać zapas sów z gładkimi głowami.
Winston zaczęła wypytywać Riddella o rejestry transakcji i ustaliła, że dane
dotyczące zamówień pocztowych i internetowych są wyczerpujące i uzupełniane na
bieżąco w komputerze. Ale najwyraźniej nie rejestrowano poziomu sprzedaży handlu
detalicznego artykułami gospodarczymi lub okrętowymi. Riddell odwrócił się do
komputera na biurku i wstukał kilka poleceń. Następnie wskazał palcem ekran,
choć McCaleb i Winston siedzieli pod takim kątem, że nie mogli go widzieć.
- Zapytałem o numery partii sprzedanych po pierwszym sierpnia - powiedział.
- Numery?
- Tak, modeli standardowych i luksusowych, a także form zamiennych. Wygląda
na to, że wysłaliśmy czterysta czternaście sztuk. A detaliści kupili równe
sześćset.
- Z tego wynika, żfe możemy, przynajmniej za pana pośrednictwem, wytropić
tylko tych czterysta czternaście?
- Właśnie.
- Ma pan nazwiska i adresy kupców?
- Mam.
- Czy byłby pan skłonny udostępnić nam te informacje bez nakazu sądowego?
Riddell zmarszczył brwi, jak gdyby pytanie wydało mu się absurdalne.
- Mówiła pani, że tu chodzi o morderstwo, prawda?
- Prawda.
- Nie potrzebujemy nakazu sądowego. Chcemy pomóc, jeśli tylko możemy.
- To bardzo krzepiące, panie Riddell.
Siedząc w samochodzie Winston, przeglądali wydruki komputerowe otrzymane od
Riddella. Pudełko z sową leżało między nimi na siedzeniu. Wydruków było trzy;
dotyczyły modeli luksusowych, standardowych i zastępczych. McCaleb chciał
zobaczyć najpierw listę modeli zastępczych, gdyż instynkt podpowiadał mu, że
sowę znalezioną w mieszkaniu Edwarda Gunna kupiono wyłącznie po to, by odegrała
swoją rolę na miejscu zbrodni i dlatego żadne mechanizmy nie były potrzebne.
Ponadto ten model był najtańszy.
- Lepiej, żebyśmy tu coś znaleźli - mruknęła Winston, studiując listę
nabywców standardowych sów. - Bo ściganie klientów przez różne składnice i
innych detalistów oznacza nakazy sądowe, adwokatów i... hej, jest tu Muzeum
Getty’ego. Zamówili cztery sztuki.
McCaleb spojrzał na nią z zastanowieniem. Wreszcie wzruszył ramionami i
wrócił do swojego spisu. Winston również posuwała się naprzód, wyliczając przy
tym dalsze trudności, jakie napotkają, jeśli będą musieli przeszukiwać sklepy
detaliczne, sprzedające rogate sowy. McCaleb przestał ją słyszeć, gdy dotarł do
trzeciego nazwiska od końca. Rozpoznał je i przesunął palcami wzdłuż danych
określających adres, pod który przesłano sowę, sposób uiszczenia należności,
źródło zamówienia oraz nazwisko odbiorcy, jeśli nie jest nim nabywca. Musiało go
zatkać, bo Winston natychmiast wyczuła jego nastrój.
- Co jest?
- Coś znalazłem.
Podsunął jej wydruk i wskazał linijkę.
- Ten nabywca. Jerome van Aeken. Kazał wysłać jedną sowę na adres Gunna tuż
przed Bożym Narodzeniem. Zapłacił przekazem pocztowym.
Wzięła wydruk i zaczęła odczytywać informacje.
- Przesłano ją na Sweetzer, owszem, ale na nazwisko niejakiego Lubberta Dasa.
Lubbert Das. Nikt taki nie wypłynął w śledztwie. Nie przypominam sobie też tego
nazwiska z listy lokatorów budynku. Zadzwonię do Rohrshaka i sprawdzę, czy Gunn
miał sublokatora o takim nazwisku.
- Szkoda fatygi. Lubbert Das nigdy tam nie mieszkał.
Spojrzała na niego znad kartek.
- Wiesz, kim jest ten Lubbert Das?
- W pewnym sensie.
Jej czoło przecięły głębokie zmarszczki.
- W pewnym sensie? A Jerome van Aeken?
Kiwnął głową. Winston opuściła kartki na leżące na siedzeniu pudełko. Jej
mina zdradzała zaciekawienie i rozdrażnienie zarazem.
- Cóż, Terry, chyba już czas, żebyś mi powiedział, co wiesz.
McCaleb znowu kiwnął głową i położył dłoń na klamce.
- Może pogadamy o tym na mojej łodzi?
- A czemu nie tu i teraz, do kurwy nędzy?
McCaleb uśmiechnął się do niej lekko.
- Ponieważ będzie to tak zwana demonstracja audiowizualna. -Otworzył
drzwiczki, wysiadł i zajrzał do samochodu. - Spotkamy się na łodzi, dobra?
Pokręciła głową.
- Lepiej, żebyś miał dla mnie jakiś naprawdę niesamowity portret.
Teraz on pokręcił głową.
- Nie mam jeszcze gotowego portretu, Jaye.
- Więc co masz?
- Podejrzanego.
Zatrzasnął drzwiczki i ruszył w stronę swojego auta, słysząc jej stłumione
przekleństwa. W pewnej chwili na parking padł cień. McCaleb spojrzał w górę i
zobaczył, że sterowiec Goodyear całkowicie przesłonił słońce.
17
Spotkali się piętnaście minut później na „Ścigającej Fali”. McCaleb wyją! coca-
colę i poprosił Winston, żeby usiadła na wyściełanym krześle przy stoliku w
salonie. Jeszcze na parkingu powiedział jej, by zabrała ze sobą plastikową sowę.
Teraz wyjął sowę z pudełka, używając przy tym papierowych ręczników, i postawił
na stoliku. Winston obserwowała go, zaciskając gniewnie usta. McCaleb zapewnił,
że rozumie jej złość - w końcu to było śledztwo Winston, a on nią dyrygował -
ale dodał, że odzyska kontrolę nad sytuacją, gdy tylko zobaczy to, co on ma jej
do pokazania.
- Powiem ci jedno, Terry. Lepiej, kurwa, żeby to było coś dobrego.
Przypomniał sobie, że kiedyś zanotował na wewnętrznej stronie teczki z aktami
pierwszej sprawy, nad którą razem pracowali, że Jaye Winston ma skłonność do
używania wulgaryzmów w chwilach napięcia. Zanotował również, że jest
inteligentna i posiada intuicję. Miał nadzieję, że to także nie uległo zmianie.
Podszedł do blatu, na którym czekały przygotowane materiały. Otworzył teczkę,
wyjął pierwszy arkusz i zaniósł do stolika. Odsunął na bok wydruki z „Ptasiego
Szlabanu” i położył arkusz obok plastikowej sowy.
- Jak myślisz, czy to nasz ptak?
Winston pochyliła się nad kolorowym obrazem, który przed nią leżał. Był to
powiększony fragment „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Boscha: nagi mężczyzna,
obejmujący ciemną sowę o błyszczących czarnych oczach. McCaleb wyciął ten i inne
fragmenty z książki Marijnissena. Obserwował oczy Winston, przesuwające się z
plastikowego ptaka na obraz i z powrotem.
- Widzę wyraźną zbieżność - przyznała po chwili. - Skąd to wziąłeś? Z muzeum?
Powinieneś był mi o tym powiedzieć wczoraj, Terry. Co tu się, kurwa, dzieje?
McCaleb pojednawczym gestem uniósł ręce.
- Wszystko ci wyjaśnię. Tylko najpierw pokażę to, co mam do pokazania. A
później możesz mnie pytać, o co zechcesz.
Ruchem ręki zachęciła go, żeby kontynuował. Wziął z blatu kolejny arkusz i
położył przed nią.
- Inny obraz tego samego malarza.
Popatrzyła. Był to fragment „Sądu Ostatecznego”, przedstawiający związanego i
skazanego na piekło grzesznika w odwróconej pozycji płodu.
- Nie dręcz mnie. Kto to namalował?
- Za chwilę ci powiem.
Wrócił do teczki leżącej na blacie.
- Czy ten facet jeszcze żyje? - podniosła głos.
Przyniósł trzeci arkusz i położył na stoliku.
- Zmarł mniej więcej pięćset lat temu.
- O Jezu.
Wzięła arkusz i przyjrzała mu się uważnie. Była to kopia „Siedmiu grzechów
głównych”.
- To ma być oko Boga, które widzi wszystkie grzechy świata - objaśnił
McCaleb. - Rozpoznajesz słowa, wypisane pośrodku, wokół tęczówki?
- Strzeż się, strzeż się... - zaczęła szeptem. - O Boże, to faktycznie świr.
Kim on jest?
- Jeszcze jeden obrazek. To uzupełni całość.
Po raz czwarty podszedł do teczki i wrócił z kolejną reprodukcją obrazu
Boscha. Wręczył ją Winston.
- To się nazywa „Leczenie głupoty”. W średniowieczu wierzono, że przez
usunięcie kamienia z mózgu można uleczyć człowieka z głupoty i fałszu. Zwróć
uwagę, gdzie zrobiono nacięcie.
- Zwróciłam. Tam gdzie u naszej ofiary. A to tutaj, dookoła, to co?
Powiodła palcem wokół obrazu. Na zewnętrznej czarnej obwódce wypisano niegdyś
ozdobne złote litery, które obecnie zblakły i stały się prawie nieczytelne.
- W tłumaczeniu brzmi to następująco: „Panie, wydobądź ten kamień. Nazywam
się Lubbert Das”. Opracowania krytyczne na temat twórcy tego dzieła zaznaczają,
że w owym czasie imię Lubbert miało znaczenie ironiczne i oznaczało zboczeńca
albo głupca.
Winston odłożyła kartkę i uniosła ręce w pokojowym geście.
- No dobra, Terry, wystarczy. Co to za malarz i kogo podejrzewasz?
McCaleb skłonił głowę. Nadszedł czas.
- Nazwisko malarza brzmi: Jerome van Aeken. Pochodził z Niderlandów i uważa
się go za jednego z najwybitniejszych twórców północnoeuropejskiego renesansu.
Ale malował obrazy mroczne, pełne potworów i upiornych demonów. I sów. Tu jest
pełno sów.
Krytycy piszą, że w jego twórczości sowa jest symbolem zła, zagłady, upadku
ludzkości. - Z arkuszy na stoliku wyciągnął reprodukcję z mężczyzną obejmującym
sowę. - To w pewnym sensie mówi o nim wszystko. Człowiek akceptuje zło,
diabelską sowę, jak to ujął pan Riddell, co w nieuchronny sposób wiedzie go do
piekła. Tu masz ten obraz w całości.
Podszedł do teczki i przyniósł pełną reprodukcję „Ogrodu rozkoszy ziemskich”.
Śledził spojrzenie Winston, gdy oglądała obrazy. Dostrzegł obrzydzenie
pomieszane z fascynacją. Wskazał cztery sowy, łącznie z wyodrębnionym wcześniej
fragmentem.
Gwałtownym ruchem odepchnęła reprodukcje i spojrzała na niego.
- Chwila, moment. Ja to już kiedyś widziałam. W książce albo na zajęciach z
historii sztuki. Ale ten van Aeken z niczym mi się nie kojarzy. On to namalował?
McCaleb kiwnął głową.
- „Ogród rozkoszy ziemskich”. Namalował go van Aeken, ale go nie znasz, bo
nie używał prawdziwego nazwiska. Nadał swojemu imieniu łacińskie brzmienie, a
nazwisko zaczerpnął od nazwy miasta, w którym się urodził. Zyskał sławę jako
Hieronymus Bosch.
Wpatrywała się w niego przez długą chwilę, kojarząc obrazy z nazwiskami i ze
sprawą Edwarda Gunna.
- Bosch - powiedziała bardzo cicho. - A Hieronymus...
Urwała. McCaleb skinął głową.
- Tak. Tak właśnie Harry ma na imię.
Krążyli po salonie ze spuszczonymi głowami, uważając, żeby nie wpaść na
siebie. Przerzucali się słowami pełnymi emocji, wyładowując złe napięcie, które
w nich narosło.
- To już przesada, McCaleb. Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?
- Dokładnie wiem. I niech ci się nie wydaje, że tego nie przemyślałem. Uważam
go za przyjaciela, Jaye. Coś... nie wiem, ale kiedyś wydawało mi się, że
jesteśmy do siebie podobni. A teraz popatrz na to, na te połączenia, paralele.
To pasuje. Wszystko pasuje.
Urwał i spojrzał na nią. Nadal chodziła po pokoju.
- On jest gliniarzem! I to z wydziału zabójstw, na miłość boską.
- No to co? Chcesz powiedzieć, że jako gliniarz stoi poza podejrzeniem? To
jest Los Angeles, współczesny Ogród Rozkoszy Ziemskich. Czyhają tu te same
pokusy i demony. Nie musisz ruszać się z miasta, żeby znaleźć przykłady:
policjanci handlują narkotykami, okradają banki, nawet mordują. Czy słowo
„Przedmurze” mówi ci coś?
- Wiem, wiem. Po prostu... - Nie dokończyła.
- Wszystko pasuje przynajmniej na tyle, żebyśmy się temu bardzo uważnie
przyjrzeli.
Stanęła i popatrzyła na niego.
- My? Zapomnij o tym, Terry. Poprosiłam cię, żebyś rzucił okiem na raporty, a
nie, żebyś tropił sprawcę. To nie twój interes.
- Nie zostawię tego, Jaye. Jeśli to ja kieruję podejrzenia na Boscha, nie
wycofam się.
Winston ciężko opadła na krzesło.
- No dobrze, może pogadamy na ten temat, kiedy i jeśli coś z tego wyniknie.
Nadal nie jestem przekonana.
- W porządku. Ja też.
- Nie da się ukryć, że dałeś niezły popis z tymi obrazkami i całym
przedstawieniem sprawy.
- Wiem tylko, że to ma jakiś związek z Harrym Boschem. Jedno z dwojga: albo
to zrobił, albo został wrobiony. Pracuje w policji od dawna.
- Od dwudziestu pięciu albo trzydziestu lat. Lista osób, które wpakował do
więzienia, miałaby chyba z jard długości. A połowa z nich pewnie już wyszła.
Sprawdzenie ich zajmie cały pieprzony rok.
McCaleb kiwnął głową.
- Niech ci się nie wydaje, że on o tym nie wiedział.
Obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem. Spuściwszy głowę, zaczął znowu krążyć
po salonie. Przedłużające się milczenie skłoniło go do uniesienia oczu. Napotkał
wzrok Winston.
- O co chodzi?
- Ty naprawdę sądzisz, że to Bosch, no nie? Wiesz coś jeszcze.
- Nie. Staram się zachować bezstronność. Należy zbadać wszelkie ewentualne
tropy.
- Gówno prawda. Podążasz jednym tropem.
McCaleb nie odpowiedział. Jego poczucie winy było dostatecznie silne nawet
bez dodatkowych uwag Winston.
- Dobra - powiedziała. - Puść farbę. I nie martw się, nie będę ci miała za
złe, jeśli się pomylisz.
Przystanął i spojrzał na nią.
- No dalej, puść farbę.
Pokręcił głową.
- Jeszcze wszystkiego nie rozgryzłem. Wiem tylko, że to, co tu mamy, znacznie
przekracza granice zbiegu okoliczności. Dlatego musi istnieć jakieś
wytłumaczenie.
- Więc podaj mi wytłumaczenie wiążące się z Boschem. Znam cię. Myślałeś o
tym.
- W porządku, ale pamiętaj, że to na razie tylko hipoteza.
- Będę pamiętać. Mów.
- Przede wszystkim jest detektyw Hieronymus Bosch, który wierzy... nie,
powiedzmy raczej: wie, że ten facet, Edward Gunn, wymigał się od kary za
zabójstwo. Dalej masz Gunna, uduszonego i upozowanego na postać z obrazu malarza
Hieronymusa Boscha. Dorzuć do tego plastikową sowę i jeszcze kilka punktów
wspólnych między dwoma Boschami, pomijając nawet nazwisko, a sama zobaczysz.
- Co zobaczę? Te zbieżności nie oznaczają, że zrobił to Bosch. Sam
powiedziałeś, że ktoś mógł zaaranżować całą scenerię, żeby wrobić Boscha.
- Nie wiem, na czym to polega. Mam chyba jakieś przeczucie. W Boschu jest
coś... coś niejasnego. - Przypomniał sobie określenie Vosskuhlera z muzeum. -
Ciemność mroczniejsza niż noc.
- Co masz na myśli?
McCaleb zbył pytanie machnięciem ręki. Sięgnął po reprodukcję przedstawiającą
człowieka z sową w objęciach i podsunął Winston.
- Spójrz na tę ciemność. Na te oczy. Harry ma w sobie coś podobnego.
- Chyba ci odbiło, Terry. Co ty opowiadasz? Że w poprzednim życiu Harry Bosch
był malunkiem? Sam posłuchaj tego, co mówisz.
Odłożył arkusz i odsunął się od niej, kręcąc głową.
- Nie wiem, jak to wyrazić - powiedział. - Po prostu coś tu jest na rzeczy.
Tych dwóch łączy coś więcej niż nazwisko.
Machnął ręką.
- No dobrze, jedźmy dalej - rzuciła Winston. - Dlaczego właśnie teraz? Jeśli
to Bosch, to dlaczego teraz? I dlaczego Gunn? Minęło już sześć lat, odkąd mu się
wymknął.
- To ciekawe, że mówisz „mu”, a nie „wymiarowi sprawiedliwości”.
- Nic szczególnego nie miałam na myśli. Lubisz łapać...
- Dlaczego teraz? Kto wie? Ale spotkali się w celi dla pijaków w przeddzień
zabójstwa. To samo zdarzyło się w październiku i jeszcze wcześniej. Ilekroć ten
facet lądował w pudle, zjawiał się tam Bosch.
- Ale ostatnim razem Gunn był zbyt zalany, żeby rozmawiać.
- Kto tak twierdzi?
Kiwnęła głową. Przebieg spotkania w celi znali tylko z relacji Boscha.
- W porządku, zgoda. Tylko dlaczego Gunn? Rozumiesz, nie chcę oceniać
mordercy ani ofiar pod względem ich wartości, ale daj spokój, facet zadźgał
prostytutkę w podrzędnym hollywoodzkim hotelu. Wiadomo, że jedni liczą się
bardziej, inni mniej, a ona na pewno nie była nikim ważnym. Czytałeś raporty:
nawet rodzinie na niej nie zależało.
- Więc brakuje tu czegoś, o czymś nie wiemy. Bo Harry’emu zależało. Nie
wydaje mi się, żeby kiedykolwiek stosował w śledztwie hierarchię wartości. Ale
jest coś, czego o Gunnie nie wiemy. Musi być. Sześć lat temu to wystarczyło,
żeby Harry wyrzucił swojego przełożonego przez okno biura i został za to
zawieszony. Wystarczyło, żeby odwiedzał Gunna w celi za każdym razem, kiedy go
przymykali. - McCaleb pokiwał głową. - Musimy wykryć, co wyzwoliło reakcję.
Znaleźć bodziec stresowy. Dowiedzieć się, dlaczego to się stało teraz, a nie rok
temu, dwa lata temu czy kiedykolwiek.
Winston wstała gwałtownie.
- Może byś tak przestał mówić „my”? Poza tym jest jeszcze coś, nad czym łatwo
przeszedłeś do porządku. Dlaczego właśnie on, doświadczony gliniarz, detektyw z
wydziału zabójstw, miałby mordować tego faceta i zostawiać tropy prowadzące do
siebie? Jest na to za bystry.
- Tylko pozornie. Te tropy wydają nam się oczywiste teraz, kiedy je
odkryliśmy. I zapominasz, że sam akt morderstwa dowodzi aberracji umysłowej,
rozpadu osobowości. Jeśli Harry Bosch zboczył z drogi i wpadł do rowu, a raczej
runął w przepaść, nie możemy niczego zakładać, jeśli chodzi o jego sposób
myślenia czy planowanie morderstwa. Pozostawienie tych wskazówek może być
znamienne.
Winston machnęła ręką.
- Typowe pląsy rodem z Quantico. Za dużo w tym rytualnych frazesów.
Wzięła ze stolika reprodukcję „Ogrodu rozkoszy ziemskich” i przyjrzała jej
się.
- Rozmawiałam z Harrym o tej sprawie dwa tygodnie temu - dodała. - A ty
wczoraj. Nie chodził po ścianach i nie toczył piany z ust. Zeznaje w procesie.
Jest chłodny, opanowany i nie robi pod siebie z podniecenia. Wiesz, jak go
nazywają ludzie z biura, ci, co go znają? „Reklama Marlboro”.
- No cóż, rzucił palenie. Może sprawa Storeya stała się bodźcem. To duży
stres. Musi znaleźć jakieś ujście.
McCaleb zauważył, że Winston nie słucha. Coś w obrazie przyciągnęło jej
uwagę. Odłożyła arkusz i wskazała ciemną sowę w objęciach nagiego mężczyzny.
- Chcę cię o coś zapytać - zaczęła. - Jeśli nasz facet zlecił przekazanie
sowy bezpośrednio z magazynu do mieszkania ofiary, to kto tak ładnie przemalował
tego pieprzonego ptaka?
McCaleb skinął głową.
- Dobre pytanie. Musiał ją przemalować w mieszkaniu Gunna. Może jednocześnie
obserwował walkę ofiary ze śmiercią.
- W mieszkaniu nie znaleziono takiej farby. Przeszukaliśmy też kontener na
śmieci. Nie było w nim żadnej farby.
- Zabrał ją i wyrzucił gdzie indziej.
- Albo zamierza z niej skorzystać przy następnej ofierze.
Zamyśliła się i długo milczała. McCaleb czekał.
- I co teraz zrobimy? - spytała wreszcie.
- Więc jednak mówisz „my”?
- Chwilowo. Zmieniłam zdanie. Nie mogę tego ujawnić w wydziale. To zbyt
niebezpieczne. Gdyby się okazało pomyłką, mogłabym się pożegnać z robotą.
McCaleb skinął głową.
- Prowadzicie z partnerem jeszcze inne śledztwa?
- Łącznie z tą mamy trzy otwarte sprawy.
- Przekaż partnerowi którąś z tamtych dwóch, a nad tym pracuj ze mną.
Popracujemy nad Boschem, dopóki nie znajdziemy rzetelnego dowodu na tak albo na
nie, który będziesz mogła oficjalnie przedstawić.
- Co mam zrobić? Zadzwonić do Harry’ego i powiedzieć, że muszę z nim
porozmawiać, bo jest podejrzany o morderstwo?
- Ja zajmę się Boschem. Będzie dyskretniej, jeśli to ja wykonam pierwszy
ruch. Niech go tylko wyczuję... kto wie, może się mylę. A może znajdę zapalnik.
- Łatwo powiedzieć. Obracamy się w bliskich kręgach i on się dowie.
Wolałabym, żeby to nie był niewypał, bo wtedy ja najmocniej oberwę.
- I tutaj właśnie mogę się przydać.
- Czyżby?
- Nie jestem gliną, więc uda mi się do niego zbliżyć. Muszę dostać się do
jego domu, zobaczyć, jak mieszka. Ty w tym czasie...
- Chwileczkę. Chyba nie mówisz o włamaniu. Do tego nie przyłożę ręki.
- Nie, nie wejdę w konflikt z prawem.
- Więc jak zamierzasz się tam dostać?
- Zapukam do drzwi.
- Powodzenia. Co chciałeś powiedzieć? Ja w tym czasie co?
- Popracujesz nad tym, co widać gołym okiem. Sprawdzisz dane z przekazu
pieniężnego. Dowiesz się więcej o Gunnie i morderstwie sprzed sześciu lat.
Dowiesz się, co zaszło między Harrym a jego ówczesnym przełożonym i o co
chodziło z tym przełożonym. Harry powiedział, że ten porucznik wyjechał z domu
pewnego wieczoru i znaleziono go martwego w tunelu.
- O cholera, przypominam sobie. To się jakoś wiąże z Gunnem?
- Nie wiem. Ale wczoraj Bosch powiedział coś, co mogło być aluzją.
- Mogę to sprawdzić i zapytać o tę drugą sprawę. Tylko że Bosch się o tym
dowie.
McCaleb przytaknął. Uważał, że trzeba zaryzykować.
- Masz dojście do kogoś, kto go zna? - spytał.
Z rozdrażnieniem pokręciła głową.
- Co, nie pamiętasz, że gliniarze to paranoicy? Wystarczy, że zapytam o
Harry’ego Boscha, a już będą wiedzieli, co robimy.
- Niekoniecznie. Wykorzystaj proces Storeya. To ważniak. Mogłaś oglądać
Harry’ego w telewizji i odnieść wrażenie, że wygląda nieszczególnie. „Wszystko z
nim w porządku? Co się dzieje?”. Coś w tym rodzaju. Plotkarska ciekawość.
Nie złagodniała. Podeszła do przesuwanych drzwi i skierowała oczy ku
przystani. Oparła czoło o barwioną szybę.
- Znam jego dawną partnerkę - powiedziała. - Pewna nieformalna grupa kobieca
urządza spotkania raz w miesiącu. Wszystkie pracujemy w wydziałach zabójstw, tu,
na miejscu. Jest nas kilkanaście. Była partnerka Harry’ego, Kiz Rider, dostała
przeniesienie z Hollywood do napadów i zabójstw. Wielki sukces. Ale wydaje mi
się, że byli zaprzyjaźnieni. Był dla niej kimś w rodzaju mentora. Może uda mi
się do niej dotrzeć. Przy odrobinie sprytu.
McCaleb przytaknął i coś mu przyszło na myśl.
- Harry mówił mi, że rozwiódł się z żoną. Nie wiem kiedy, ale możesz ją
zapytać o niego, tak jakbyś, no, była nim zainteresowana. Jaki jest i tak dalej.
Wtedy niewykluczone, że dowiesz się czegoś ciekawego.
Winston obejrzała się na McCaleba.
- Jasne, a nasza przyjaźń jeszcze się pogłębi, gdy wyjdzie na jaw, że
udawałam i chciałam tylko przyskrzynić jej byłego partnera... jej mentora.
- Jeśli jest dobrą policjantką, zrozumie, że musiałaś go albo oczyścić, albo
przygwoździć, i chciałaś to zrobić jak najdyskretniej.
Winston odwróciła oczy.
- Muszę mieć na to pokrycie.
- To znaczy?
- To znaczy, że jeśli się tym zajmiesz, a sprawa padnie, ja nie mam z nią nic
wspólnego.
McCaleb pokiwał głową. Wolałby, żeby tego nie mówiła, ale rozumiał jej troskę
o własny byt.
- Po prostu jestem z tobą szczera, Terry. Jeśli wszystko się ryp-nie, ma
wyglądać na to, że przegiąłeś, że prosiłam cię o przejrzenie raportów, a ty
zacząłeś działać na własną rękę. Przykro mi, ale muszę zadbać o swoje interesy.
- Rozumiem, Jaye. Jakoś to przeżyję. Zaryzykuję.
18
W
finston długo milczała, wpatrzona w oszklone drzwi. McCaleb wyczuwał jej
napięcie i po prostu czekał.
- Opowiem ci coś o Harrym Boschu - zaczęła wreszcie. - Poznałam go jakieś
cztery lata temu. To była podwójna sprawa. Dwa uprowadzenia zakończone
morderstwem. Młode kobiety, właściwie dziewczyny. Harry prowadził śledztwo w
Hollywood, a ja w West Hollywood. Dowody rzeczowe świadczyły, że istnieje
związek między tymi przypadkami. Pracowaliśmy nad nimi osobno, ale w każdą środę
spotykaliśmy się na lunchu, żeby porównać notatki.
- Miałaś portret?
- Tak. Wtedy jeszcze Maggie Griffin pracowała w tutejszej jednostce.
Przygotowała dla nas to i owo. Jak zwykle. W każdym razie sytuacja się
zaostrzyła, kiedy zaginęła trzecia dziewczyna. Tym razem siedemnastoletnia.
Dowody wskazywały, że sprawca przetrzymywał dwie pierwsze ofiary przez cztery
lub pięć dni, zanim się nimi znudził i zamordował je. No więc zaczął się wyścig
z czasem. Przydzielono nam dodatkowych współpracowników i zaczęliśmy szukać
wspólnego mianownika.
McCaleb skinął głową. Wyglądało na to, że trzymali się przepisów, tropiąc
seryjnego mordercę.
- Zaświtał nam pewien pomysł - podjęła. - Wszystkie trzy ofiary korzystały z
tej samej pralni chemicznej w Santa Monica, niedaleko La Cienega. Ostatnia,
trzecia dziewczyna pracowała w wakacje w Universalu i przyniosła do
wyczyszczenia służbowy uniform. Nie wchodziliśmy jeszcze do biura kierownika,
tylko obeszliśmy parking dla pracowników i spisaliśmy numery, żeby je na wszelki
wypadek sprawdzić, zanim zaczniemy zadawać pytania. No i trafiliśmy. Chodziło o
samego kierownika. Mniej więcej dziesięć lat temu przymknęli go za obrazę
moralności. Ściągnęliśmy akta i okazało się, że był to klasyczny występ
ekshibicjonisty. Podjechał samochodem na przystanek autobusowy i otworzył
drzwiczki, żeby kobieta siedząca na ławce mogła sobie obejrzeć jego fajfusa.
Kobieta była podstawiona; wiedzieli, że po okolicy kręci się zboczeniec, i
wystawili przynęty. Dostał wyrok w zawieszeniu i kuratora. Ukrył to w podaniu o
pracę i z czasem awansował na kierownika firmy.
- Wyższe stanowisko, większy stres, poważniejsze przestępstwa.
- Tak też myśleliśmy. Ale nie mieliśmy żadnych dowodów. Bosch wpadł na pewien
pomysł: żebyśmy wszyscy, ja, on i nasi partnerzy, spotkali się z tym facetem,
Hagenem, u niego w domu. Powiedział, że pewien agent FBI doradził mu kiedyś,
żeby zawsze, jeśli to tylko możliwe, przyciskać podejrzanego w domu, bo czasami
jego otoczenie powie ci więcej niż on sam.
McCaleb stłumił uśmiech. Tę lekcję Harry zapamiętał dzięki Cielo Azul.
- No więc pojechaliśmy za Hagenem. Mieszka! w Los Feliz, w dużym, starym,
zaniedbanym domu. To był już czwarty dzień od zniknięcia trzeciej dziewczyny i
wiedzieliśmy, że mamy mało czasu. Ustaliliśmy, że będziemy się zachowywać tak,
jakbyśmy nic nie wiedzieli o jego przeszłości i chcieli uzyskać informacje o
pracownikach firmy. Wiesz, żeby sprawdzić, jak zareaguje i czy popełni jakiś
błąd.
- Słusznie.
- Weszliśmy do salonu tego gościa i to ja prowadziłam rozmowę, bo Bosch
chciał sprawdzić, jak on to przyjmie. Wiesz, dominująca kobieta. Minęło może
pięć minut, aż tu nagle Bosch wstaje i mówi: „To on. Ona jest gdzieś tutaj”.
Hagen zerwał się i skoczył do drzwi. Nie uciekł daleko.
- To był blef czy część planu?
- Ani jedno, ani drugie. Bosch po prostu wiedział. Na stoliku obok sofy
leżało urządzenie do nasłuchu, takie, jakiego używają rodzice niemowląt. Bosch
je zobaczył i od razu wiedział. To była niewłaściwa część. Nadajnik. Czyli
odbiornik znajdował się gdzie indziej. U kogoś, kto ma dziecko, powinno być
odwrotnie. W salonie nasłuchuje się odgłosów z dziecięcego pokoju. Tu było
inaczej. Griffin zaznaczyła w portrecie, że ten ktoś lubi panować nad sytuacją i
prawdopodobnie stosował wobec ofiar presję werbalną. Kiedy Bosch zauważył
nadajnik, zapaliło mu się w głowie światełko: ten facet trzyma gdzieś dziewczynę
i rajcuje go mówienie do niej.
- Miał rację?
- Całkowitą. Znaleźliśmy dziewczynę w garażu, w nieczynnej lodówce z trzema
wywierconymi otworami. To przypominało trumnę. Odbiornik urządzenia znajdował
się w środku. Powiedziała nam później, że Hagen, kiedy był w domu, bez przerwy
do niej przemawiał. I śpiewał. Piosenki z listy przebojów. Podkładał własne
teksty o tym, jak to ją zgwałci i zabije.
McCaleb skinął głową. Pożałował, że go przy tym nie było, wiedział bowiem, co
Bosch wówczas czuł - w owej chwili olśnienia, kiedy wszystko wskakuje na
miejsce. Kiedy się po prostu wie. Takie chwile są zarazem elektryzujące i
straszne. I stanowią treść życia każdego detektywa z wydziału zabójstw.
- Opowiadam ci o tym, bo przypomniało mi się, co Bosch potem powiedział i
zrobił. Kiedy wsadziliśmy Hagena na tylne siedzenie jednego z wozów i zaczęliśmy
przeszukiwać dom, Harry został w salonie, włączył nadajnik i mówił do niego.
Mówił, dopóki nie znaleźliśmy dziewczyny. Powtarzał: „Jesteśmy tu, Jennifer. Już
wszystko dobrze, idziemy po ciebie. Jesteś bezpieczna, zaraz do ciebie
przyjdziemy. Nikt ci nie zrobi krzywdy”. - Umilkła na długą chwilę i McCaleb
dostrzegł w jej oczach cień wspomnienia. - Gdy ją znaleźliśmy, to było cudowne
uczucie. Żadna inna sprawa nie wprawiła mnie w taką euforię. Podeszłam do Boscha
i powiedziałam: „Musisz mieć dzieci. Mówiłeś do niej, jakby była twoją córką”.
Pokręcił głową i odparł, że nie. I dodał: „Po prostu wiem, jak to jest, kiedy
się siedzi samotnie w ciemnościach”. A potem odszedł. - Spojrzała na McCaleba. -
Przypomniałam sobie o tym, gdy zacząłeś mówić o ciemności.
Kiwnął głową.
- Co zrobimy, jeśli się okaże, że to rzeczywiście on? - spytała, ponownie
odwracając twarz.
McCaleb odpowiedział szybko, żeby nie musieć się zastanawiać nad tym
pytaniem:
- Nie wiem.
Gdy Winston włożyła plastikową sowę z powrotem do pudełka, zebrała kartki z
reprodukcjami i wyszła, McCaleb stanął w drzwiach i obserwował ją maszerującą po
trapie w stronę bariery. Zerknął na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze mnóstwo
czasu, by przygotować się do wieczornej rozmowy. Postanowił obejrzeć kawałek
procesu na sądowym kanale telewizyjnym.
Spojrzał ponownie przez drzwi. Winston wkładała pudełko do bagażnika. Za
plecami usłyszał czyjeś chrząknięcie. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył
Buddy’ego Lockridge’a, który spoglądał na niego z dolnego pokładu. Piastował w
objęciach stos ubrań.
- Buddy, co ty tu, do diabła, robisz?
- Człowieku, to naprawdę niesamowita sprawa. Ta, nad którą pracujesz.
- Pytałem, co tu robisz?
- Chciałem zabrać rzeczy do prania, a połowę z nich trzymam w kajucie na
dole. No to zszedłem, a potem wyście się zjawili i kiedy zaczęliście gadać,
wiedziałem, że nie mogę wyjść. - Uniósł stertę ubrań, jakby dla potwierdzenia
swoich słów. - Więc usiadłem na koi i czekałem.
- I podsłuchiwałeś, o czym mówimy.
- Zupełny obłęd, człowieku. Co zamierzasz teraz zrobić? Widziałem tego Boscha
w telewizji. Wygląda na trochę spiętego.
- Wiem, czego nie zamierzam. Nie mam zamiaru o tym z tobą rozmawiać. -
McCaleb wskazał oszklone drzwi. - Wyjdź stąd, Buddy, i ani słowa nikomu.
Rozumiesz mnie?
- Jasne. Chciałem po prostu...
- Wyjść.
- Przykro mi, stary.
- Mnie też.
McCaleb rozsunął drzwi i Lockridge wymknął się przez nie jak pies z
podkulonym ogonem. McCaleb z trudem powstrzymał się od kopnięcia go w tyłek.
Zamiast tego ze złością szarpnął drzwi, aż załomotała framuga. Patrzył przez
szybę, dopóki nie zobaczył, że Lockridge wspina się po pochylni i wchodzi do
budynku portowego, w którym mieściła się płatna pralnia.
Wścibstwo Buddy’ego zagrażało śledztwu. McCaleb wiedział, że powinien
natychmiast zawiadomić Winston, zorientować się, jak chciałaby to rozegrać. Ale
odpuścił sobie. Prawdę mówiąc, nie chciał ryzykować, że zostanie odsunięty od
sprawy.
19
H
arry Bosch położył dłoń na Biblii i przysiągł mówić całą prawdę, po czym zajął
krzesło dla świadków i zerknął w stronę kamery, umieszczonej na ścianie nad ławą
przysięgłych. Wiedział, że świat na niego patrzy. Proces był transmitowany na
żywo przez telewizyjny kanał sądowy i lokalną dziewiątkę. Starał się nie
okazywać zdenerwowania. Faktem było jednak, że nie tylko przysięgli mieli mu się
przyglądać i oceniać jego występ i postawę. Choć od wielu lat często składał
zeznania w procesach karnych, po raz pierwszy nie czuł się w pełni swobodnie.
To, że stoi po stronie prawdy, nie stanowiło pociechy w sytuacji, gdy prawda
musiała pokonać zdradliwy tor przeszkód, ustawionych przez bogatego,
ustosunkowanego podsądnego i jego bogatego, ustosunkowanego adwokata.
Położył raporty ze śledztwa w niebieskich okładkach na pulpicie przed sobą i
przysunął bliżej mikrofon, wywołując przenikliwy pisk, który poraził uszy
wszystkich obecnych na sali.
- Detektywie Bosch, proszę nie dotykać mikrofonu - upomniał sędzia Houghton.
- Przepraszam.
Strażnik podszedł do miejsca dla świadków, wyłączył mikrofon i poprawił jego
ustawienie. Gdy Bosch kiwnął głową na znak aprobaty, bailif włączył urządzenie.
Pisarz sądowy poprosił Boscha o podanie pełnego, oficjalnego imienia i nazwiska
i przeliterowanie ich do protokołu.
- Bardzo dobrze. - Sędzia kiwnął głową, gdy Bosch skończył. - Pani Langwiser?
Zastępca prokuratora okręgowego Janis Langwiser wstała zza prokuratorskiego
stołu i podeszła do pulpitu dla oskarżyciela. Miała przy sobie żółty notatnik z
zapisanymi pytaniami. Była dopiero drugą co do ważności osobą przy
prokuratorskim stole, lecz od samego początku współpracowała z detektywami
prowadzącymi śledztwo. Dlatego wyznaczono ją do zadawania pytań Boschowi.
Langwiser była młodą, przebojową prawniczką z biura prokuratora okręgowego. W
krótkim czasie przeszła od porządkowania kartotek dla bardziej doświadczonych
kolegów do samodzielnego przedstawiania akt w sądzie. Bosch współpracował z nią
wcześniej, przy okazji politycznie drażliwej i niebezpiecznej sprawy pod
kryptonimem „Anielskie Schody”. Po tym doświadczeniu zarekomendował ją na
stanowisko zastępczyni Kretzlera. Teraz, gdy znowu pracowali razem, przekonał
się, że jego pierwsze wrażenie było uzasadnione. W pełni panowała nad sytuacją i
pamiętała szczegóły sprawy. Większość prawników musiałaby wertować dokumenty,
żeby znaleźć potrzebną informację, Langwiser natomiast dokładnie wiedziała,
gdzie jej szukać. Nie skupiała się jednak na drobiazgach. Ani na chwilę nie
zapomniała o kwestii najważniejszej - o tym, że wszystkie ich wysiłki mają na
celu unieszkodliwienie Davida Storeya na zawsze.
- Witam pana, detektywie Bosch - zaczęła. - Proszę w kilku słowach
opowiedzieć przysięgłym o swojej pracy w policji.
Bosch odchrząknął.
- Tak. A więc pracuję w Departamencie Policji Los Angeles od dwudziestu ośmiu
lat. Ponad połowę tego czasu zajęło mi badanie zabójstw. Jestem detektywem numer
trzy w wydziale zabójstw w Hollywood.
- Co oznacza „detektyw numer trzy”?
- Detektyw trzeciego stopnia. Jest to detektyw najwyższy rangą, równy
sierżantowi, ale w Departamencie Policji Los Angeles nie ma detektywów
sierżantów. Ranga wyższa niż detektyw trzeciego stopnia to detektyw porucznik.
- Nad iloma mniej więcej zabójstwami zdarzyło się panu pracować w trakcie
wykonywania zawodu?
- Nie liczyłem dokładnie. Powiedziałbym, że w ciągu piętnastu lat było ich co
najmniej kilkaset.
- Kilkaset. - Langwiser z naciskiem powtórzyła ostatnie słowo i spojrzała na
przysięgłych.
- Plus minus.
- A jako detektyw numer trzy nadzoruje pan obecnie wydział zabójstw?
- Niektóre z moich obowiązków istotnie dotyczą tego wydziału. Jestem również
przełożonym trzyosobowego zespołu, zajmującego się zabójstwami.
- A zatem stał pan na czele grupy, którą wezwano na miejsce zbrodni
trzynastego października ubiegłego roku. Czy tak było?
- Tak było.
Bosch zerknął w stronę stołu, za którym zasiadał oskarżony. David Storey
kreślił coś pisakiem w swoim szkicowniku. Robił to, odkąd wybrano skład ławy
przysięgłych. Oczy Boscha powędrowały ku obrońcy oskarżonego i zwarły się z
oczyma Reasona Fowkkesa. Bosch wytrzymał jego spojrzenie, dopóki Langwiser nie
zadała następnego pytania.
- Czy chodziło o zamordowanie Donatelli Spears?
Bosch obejrzał się na Langwiser.
- Tak jest. Takiego nazwiska używała.
- To nie było jej prawdziwe nazwisko?
Bosch zerknął w stronę ławek dla publiczności i w pierwszym rzędzie za stołem
prokuratorskim dostrzegł matkę ofiary. Kobieta przyjechała poprzedniego wieczoru
z Fresno.
- Należałoby to chyba określić jako pseudonim. Była aktorką i zmieniła
nazwisko. Naprawdę nazywała się Jody Krementz.
Sędzia przerwał i poprosił Boscha o przeliterowanie nazwisk do protokołu,
zanim Langwiser mogła kontynuować.
- Proszę nam opisać okoliczności wezwania. Krok po kroku, detektywie Bosch.
Gdzie pan był, co pan robił, jak pan przejął prowadzenie sprawy?
Bosch odchrząknął i wyciągnął rękę, żeby przysunąć bliżej mikrofon, ale
przypomniał sobie, co mu się przydarzyło ostatnim razem, i zrezygnował. Pochylił
się nad pulpitem.
- Jadłem lunch z dwójką moich partnerów w restauracji „Musso and Frank’s”
przy Hollywood Boulevard. Był to piątek, a my zwykle tam chodzimy, jeśli mamy
wolny czas. Mój pager odezwał się o jedenastej czterdzieści osiem. Rozpoznałem
numer telefonu swojej przełożonej, porucznik Grace Billets. Gdy do niej
telefonowałem, odezwały się również pagery moich partnerów, Jerry’ego Edgara i
Kizmin Rider. W tym momencie już wiedzieliśmy, że szykuje się jakaś sprawa.
Złapałem porucznik Billets, która skierowała moją grupę pod numer tysiąc jeden
przy Nichols Canyon Road, gdzie znajdowali się już wezwani telefonicznie
funkcjonariusze policji i służb medycznych. Zameldowali nam, że znaleziono
zwłoki młodej kobiety na jej własnym łóżku, a okoliczności zgonu są niejasne.
- I wówczas udał się pan pod wskazany adres?
- Nie. To ja przywiozłem naszą trójkę do „Musso”. Więc wróciłem do Hollywood,
kilka przecznic, żeby moi partnerzy wsiedli do własnych wozów. Następnie
udaliśmy się, każde z osobna, pod wskazany adres. Nigdy nie wiadomo, dokąd
trzeba będzie pojechać z miejsca zbrodni. Każdy detektyw powinien mieć własny
samochód.
- Czy w tym czasie wiedział pan, kim jest ofiara i w jakich okolicznościach
zginęła?
- Nie, nie wiedziałem.
- Co pan zastał na miejscu?
- Był to niewielki domek z dwiema sypialniami i widokiem na kanion. Stały tam
dwa wozy patrolowe. Sanitariusze odjechali po stwierdzeniu śmierci ofiary. W
domu przebywali dwaj funkcjonariusze z zespołu patrolowego oraz sierżant. Na
sofie w salonie siedziała kobieta. Płakała. Przedstawiono mi ją jako Jane
Gilley. Była współmieszkanką Jody Krementz.
Bosch umilkł, oczekując pytań. Langwiser pochyliła się nad stołem i szepnęła
coś do swego zwierzchnika, Rogera Kretzlera.
- Pani Langwiser, czy nie ma pani więcej pytań do detektywa Boscha? - spytał
sędzia Houghton.
Langwiser, która nie zauważyła przerwy w zeznaniach, wyprostowała się
gwałtownie.
- Mam, Wysoki Sądzie.
Cofnęła się za pulpit.
- Bardzo proszę, detektywie Bosch, niech pan nam opowie, co się zdarzyło, gdy
weszliście do domu.
- Zwróciłem się do sierżanta Kima, który poinformował mnie, że w sypialni na
tyłach domu spoczywają na łóżku zwłoki młodej kobiety. Podał nazwisko osoby
siedzącej na sofie i zaznaczył, że jego ludzie wycofali się z sypialni, nie
ruszając niczego, gdy tylko sanitariusze stwierdzili śmierć ofiary. Wówczas
wszedłem przez krótki korytarzyk do sypialni.
- I co pan tam zastał?
- Zobaczyłem ofiarę leżącą na łóżku. Była to biała kobieta drobnej budowy, o
jasnych włosach. Później potwierdzono jej tożsamość: Jody Krementz, lat
dwadzieścia trzy.
Langwiser poprosiła o pozwolenie na okazanie Boschowi zestawu zdjęć. Houghton
zezwolił i Bosch zidentyfikował ofiarę in situ, ujętą przez policyjnego
fotografa. Ciało leżało na plecach. Pościel, odsunięta na bok, odsłaniała nagą
dziewczynę z rozrzuconymi nogami. Obfity biust zachował kształt pomimo
horyzontalnej pozycji ciała, co wskazywało na implant piersi. Lewe przedramię
spoczywało na brzuchu. Dłoń zakrywała wzgórek łonowy, a dwa palce wsunięte były
w pochwę.
Ofiara miała zamknięte oczy, a jej głowa leżała na poduszce, przechylona w
bok, prostopadle do szyi. Szyję otaczał mocno zaciśnięty, żółty jedwabny szal,
którego drugi koniec tworzył pętlę opasującą górną belkę u wezgłowia łóżka i
sięgał prawej ręki ułożonej na poduszce tuż nad głową dziewczyny, owinięty wokół
niej kilka razy.
Zdjęcia były kolorowe. Na szyi ofiary, tam gdzie zaciśnięto szal, widniało
fioletowoczerwone zasinienie. Oczodoły nabrały różowawej barwy. Lewa strona
ciała, w tym również lewe ramię i noga, miały niebieskawe zabarwienie.
Gdy Bosch zidentyfikował fotografie jako przedstawiające Jody Krementz in
situ, Langwiser poprosiła, by mogli je obejrzeć przysięgli. Reason Fowkkes
zgłosił sprzeciw, oświadczając, że zdjęcia wywrą na przysięgłych jątrzący i
szkodliwy wpływ. Sędzia oddalił sprzeciw, lecz kazał Langwiser wybrać tylko
jedną reprezentatywną fotografię. Langwiser wybrała zdjęcie ukazujące ofiarę w
dużym zbliżeniu i podała je pierwszemu mężczyźnie. Gdy zdjęcie przechodziło z
rąk do rąk, Bosch zauważył na twarzach przysięgłych i ich zastępców wyraz
wstrząsu i zgrozy. Odchylił się w tył i napił wody z papierowego kubka.
Opróżniwszy go, przyciągnął wzrok strażnika i gestem poprosił o napełnienie.
Później przysunął się znowu do mikrofonu.
Gdy przysięgli obejrzeli zdjęcie, oddano je do rąk protokolanta. Wraz z
innymi dowodami przedstawionymi w trakcie procesu miało ponownie trafić do
przysięgłych podczas uzgadniania wyroku.
Bosch obserwował Langwiser, która wróciła za pulpit, by kontynuować
przesłuchanie. Wiedział, że jest zdenerwowana. Wcześniej zjedli razem lunch w
kafeterii w podziemiach drugiego gmachu sądowego i wówczas dała wyraz swemu
zaniepokojeniu. Choć była tylko zastępczynią Kretzlera, ten głośny proces mógł
wpłynąć na rozwój albo zahamowanie karier ich obojga.
Zanim podjęła zadawanie pytań, zajrzała do notatek.
- Detektywie Bosch, czy po oględzinach zwłok stwierdził pan, że wydział
zabójstw powinien wdrożyć śledztwo w tej sprawie?
- Tak, natychmiast, zanim jeszcze przybyli moi partnerzy.
- Dlaczego? Czy, pańskim zdaniem, nie był to nieszczęśliwy wypadek?
- Nie, to...
- Pani Langwiser - przerwał sędzia Houghton - proszę zadawać pojedyncze
pytania.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie. Detektywie, czy nie odniósł pan wrażenia, że
kobieta mogła przypadkowo zabić się sama?
- Nie. Odniosłem wrażenie, że ktoś się postarał, aby tak to wyglądało.
Langwiser przez długą chwilę wpatrywała się w swój notatnik. Bosch był
pewien, że to zamierzona pauza; fotografia i jego zeznanie przyciągnęły uwagę
przysięgłych.
- Czy jest panu znane określenie „asfiksja autoerotyczna”?
- Tak.
- Czy może je pan objaśnić przysięgłym?
Fowkkes wstał i zgłosił sprzeciw.
- Wysoki Sądzie, być może detektyw Bosch zna się na wielu sprawach, ale nie
został zgłoszony jako ekspert w dziedzinie ludzkiego seksualizmu.
Na sali rozległy się ciche śmiechy. Bosch zauważył, że dwoje przysięgłych
powściąga uśmiech. Houghton uderzył młotkiem i spojrzał na Langwiser.
- I co pani na to?
- Mogę zgłosić i uzasadnić wniosek, Wysoki Sądzie.
- Proszę kontynuować.
- Detektywie Bosch, powiedział pan, że rozpracował setki zabójstw. Czy badał
pan również zgony, których przyczyną nie było działanie osób trzecich?
- Tak, i chyba też były ich setki. Wypadki, samobójstwa, nawet śmierć z
przyczyn naturalnych. To normalne, że funkcjonariusze z patrolu wzywają
detektywa z wydziału zabójstw, by pomógł im ustalić, czy konieczne jest
wdrożenie śledztwa w sprawie morderstwa. Tak się zdarzyło i w tym przypadku.
Patrol i dowodzący nim sierżant nie bardzo wiedzieli, z czym mają do czynienia.
Zgłosili zgon jako podejrzany i moja grupa odebrała wezwanie.
- Czy kiedykolwiek badał pan zgon, którego przyczynę pan sam lub lekarz
policyjny określił jako przypadek asfiksji autoerotycznej?
- Tak.
Fowkkes znowu wstał.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Pytania dotyczą dziedziny, w której detektyw Bosch
nie jest ekspertem.
- Wysoki Sądzie - zaczęła Langwiser - ustalono w sposób oczywisty, że
detektyw Bosch jest ekspertem, jeśli chodzi o śmierć; i to wszelkiego rodzaju.
Zetknął się wcześniej z takimi przypadkami. Może to zeznać pod przysięgą.
W jej głosie pobrzmiewała nuta irytacji. Bosch pomyślał, że jest ona
przeznaczona dla przysięgłych, nie dla Houghtona. Langwiser dawała w ten sposób
do zrozumienia, że pragnie dotrzeć do prawdy, podczas gdy inni rzucają jej kłody
pod nogi.
- Skłonny jestem się z tym zgodzić, panie Fowkkes - powiedział Houghton po
chwili milczenia. - Każdy sprzeciw wobec pytań dotyczących tej dziedziny
zostanie oddalony. Proszę kontynuować, pani Langwiser.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie. A zatem, detektywie Bosch, zetknął się pan z
przypadkami asfiksji autoerotycznej?
- Tak, z trzema czy czterema. Czytałem także literaturę fachową. Znalazłem
odnośniki w książkach na temat technik dochodzeniowych w przypadkach zabójstw.
Zapoznałem się również z podsumowaniem wszechstronnych badań, przeprowadzonych
między innymi przez FBI.
- Czy miało to miejsce przed tym przypadkiem?
- Tak, przed.
- Czym jest asfiksja autoerotyczna? Jak się przejawia?
- Pani Langwiser... - zaczął sędzia.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie. Sformułuję pytanie inaczej. Czym jest asfiksja
autoerotyczna, detektywie Bosch?
Bosch napił się wody, wykorzystując tę chwilę, żeby zebrać myśli. Przerabiali
te pytania podczas lunchu.
- Jest to zgon w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Przydarza się wówczas, gdy
ofiara usiłuje wzmocnić doznania seksualne w trakcie masturbacji, odcinając lub
ograniczając dopływ krwi tętniczej do mózgu. Zazwyczaj robi to, zaciskając sobie
pętlę na szyi. Zaciśnięcie pętli powoduje niedotlenienie mózgu. Ludzie, którzy,
ehm... angażują się w podobne praktyki, uważają, że niedotlenienie oraz wywołana
przez nie euforia wzmagają fizyczne doznania. Może to jednak doprowadzić do
śmierci, jeśli taki mężczyzna posunie się zbyt daleko, na przykład uszkodzi
tętnicę szyjną albo straci przytomność nie zdjąwszy pętli i udusi się.
- Powiedział pan: „mężczyzna”. A w tym przypadku ofiara jest kobietą.
- To nie jest przypadek asfiksji autoerotycznej. W sprawach tego typu, które
prowadziłem, ofiary były płci męskiej.
- Chce pan powiedzieć, że w tym przypadku upozorowano as-fiksję
autoerotyczną?
- Tak, taki był mój bezpośredni wniosek. Nadal jestem tego zdania.
Langwiser skinęła głową i umilkła. Bosch wypił łyk wody. Unosząc kubek do
ust, zerknął na przysięgłych. Wszyscy zdawali się słuchać z najwyższą uwagą.
- Proszę nam przybliżyć tę kwestię. Co nasunęło panu taki wniosek?
- Czy mogę skorzystać z raportów?
- Proszę.
Bosch otworzył okładki, które trzymał przed sobą. Pierwsze cztery strony
zajmował raport wstępny, zakończony podsumowaniem oficera prowadzącego. Raport
napisała Kiz Rider, choć to Bosch prowadził śledztwo. Szybko przebiegł oczyma
podsumowanie, by odświeżyć pamięć, a potem spojrzał w stronę ławy przysięgłych.
- Pewne okoliczności przeczyły asfiksji autoerotycznej jako przyczynie
śmierci. Natychmiast nasunęły mi się wątpliwości, ponieważ, statystycznie rzecz
biorąc, kobiety bardzo rzadko bywają ofiarami w takich wypadkach. Niemal sto
procent ofiar to mężczyźni. Ta świadomość kazała mi bardzo uważnie obejrzeć
ciało oraz miejsce zbrodni.
- Czy można użyć sformułowania, że od razu odniósł się pan sceptycznie do
miejsca zbrodni?
- Tak, można.
- Dobrze, proszę mówić dalej. Co jeszcze wydało się panu podejrzane?
- Pętla na szyi. W niemal wszystkich przypadkach, z jakimi zetknąłem się
bezpośrednio lub poprzez literaturę fachową, ofiary stosowały miękkie podkładki,
aby zapobiec powstaniu sińców lub ran na skórze. Najczęściej owijały szyje grubą
sztuką odzieży, na przykład swetrem albo ręcznikiem. Na to dopiero zakładały
pętlę.
To zapobiegało powstaniu bruzdy urazowej na szyi. A w tym przypadku żadnej
podkładki nie było.
- I co to dla pana oznaczało?
- No cóż, z punktu widzenia ofiary to nie miało sensu. Przy założeniu, że
podjęła takie działanie, nic tu nie pasowało. Może się wydawać, że nie
zastosowała żadnego zabezpieczenia, bo jej nie obchodziło, czy będzie miała
sińce na szyi. Moim zdaniem, to przeczy zdrowemu rozsądkowi. Dodajmy, że ofiara
była aktorką, o czym się dowiedziałem od razu, ponieważ znalazłem na biurku cały
plik portretowych zdjęć. Wygląd zewnętrzny bardzo się dla niej liczył, kiedy
szukała zajęcia. Po prostu nie uwierzyłem, że mogłaby świadomie podjąć
działania, o charakterze seksualnym czy jakimkolwiek innym, po których zostałyby
jej widoczne sińce na szyi. Między innymi dlatego doszedłem do wniosku, że
wszystko zostało zainscenizowane.
Bosch spojrzał w stronę stołu, za którym siedział podsądny. Storey nadal nie
podnosił głowy i szkicował coś w notesie, zupełnie jakby znajdował się na ławce
w parku. Bosch zauważył, że Fowkkes robi notatki w bloku listowym. Zaczął się
zastanawiać, czy nie powiedział czegoś, co można by wykorzystać przeciw niemu.
Wiedział, że Fowkkes jest specjalistą od wyrywania zdań z kontekstu i nadawania
im nowego znaczenia.
- Co jeszcze potwierdziło pana wniosek? - spytała Langwiser.
Bosch ponownie zerknął na podsumowanie raportu.
- Przede wszystkim rozmieszczenie plam opadowych, które wskazywało na to, że
zwłoki zostały przeniesione.
- A mówiąc językiem laików, detektywie, co to są plamy opadowe?
- Kiedy serce przestaje pompować krew, ta krew gromadzi się w najniżej
położonych częściach ciała. Po pewnym czasie na skórze pojawiają się zasinienia.
Jeśli przenosi się ciało, sińce pozostają, ponieważ krew krzepnie. Z upływem
czasu przebarwienia stają się coraz bardziej widoczne.
- Jak było w tym przypadku?
- W tym przypadku było wyraźnie widać, że krew spłynęła do lewej połowy
ciała, co oznaczało, iż w chwili śmierci lub tuż po niej ofiara spoczywała na
lewym boku.
- Ale pozycja, w której znaleziono zwłoki, była inna. Czy tak?
- Tak. Ciało zostało ułożone na wznak... leżało na plecach.
- I co pan z tego wywnioskował?
- Ciało zostało przeniesione po śmierci. Ułożono tę kobietę tak, by jej
pozycja wskazywała na zgon w wyniku asfiksji autoerotycznej.
- Co, według pana, było przyczyną śmierci?
- Wtedy jeszcze nie miałem pewności. Wiedziałem tylko, że coś tu nie gra.
Zasinienia na szyi pod pętlą sugerowały, że kobieta została uduszona, ale nie
zrobiła tego sama.
- Kiedy pańscy partnerzy pojawili się na miejscu zbrodni?
- Podczas moich wstępnych oględzin zwłok i ich otoczenia.
- Czy doszli do tych samych wniosków, co pan?
Fowkkes zgłosił sprzeciw, podkreślając, że odpowiedź na tak zadane pytanie
byłaby oparta na pogłoskach. Sędzia podtrzymał sprzeciw. Bosch wiedział, że to
właściwie nie ma znaczenia. Gdyby Langwiser potrzebowała zeznań Edgara i Rider,
wezwałaby ich jako świadków.
- Czy był pan przy sekcji zwłok Jody Krementz?
- Tak. - Bosch odszukał w dokumentach protokół z sekcji. -Siedemnastego
października. Przeprowadziła ją doktor Claudia Corazon, naczelny lekarz zakładu
medycyny sądowej.
- Czy w trakcie sekcji doktor Corazon określiła przyczynę zgonu?
- Tak. Niedotlenienie. Ofiara została uduszona.
- Za pomocą pętli?
- Tak.
- Czy nie przeczy to pańskiej teorii, że asfiksja autoerotyczna nie była
przyczyną śmierci?
- Nie, to ją potwierdza. Wybrano pozę typową dla asfiksji, by ukryć, że
ofiara została uduszona. Wewnętrzne uszkodzenie obu tętnic szyjnych i tkanki
mięśniowej oraz zmiażdżenie kości gnyko-wej świadczą, zdaniem doktor Corazon, o
tym, że ofiara poniosła śmierć z rąk osób trzecich. Obrażenia były zbyt
rozległe, by ktoś mógł je sobie świadomie zadać.
Bosch zauważył nagle, że opisując obrażenia ofiary, trzyma dłoń przy gardle.
Opuścił ją na kolana.
- Czy lekarz policyjny znalazł inne dowody, świadczące o zabójstwie?
Bosch przytaknął.
- Badanie ust ofiary wykazało głęboką ranę, spowodowaną przygryzieniem
języka. To się często zdarza przy uduszeniu.
Langwiser przewróciła stronę w notatniku.
- No dobrze, detektywie Bosch, wróćmy do miejsca zbrodni. Czy pan lub pańscy
partnerzy przesłuchaliście Jane Gilley?
- Tak. Ja i detektyw Rider.
- Czy na podstawie tego przesłuchania określił pan, gdzie ofiara przebywała
przez dobę przed ujawnieniem jej zgonu?
- Tak. Najpierw ustaliliśmy, że spotkała się z oskarżonym kilka dni wcześniej
w kawiarni. Zaprosił ją na premierę filmu, która miała się odbyć dwunastego
października w Chinese Theater w Hollywood. Przyjechał po nią wieczorem, między
siódmą a siódmą trzydzieści. Pani Gilley rozpoznała oskarżonego, którego
wcześniej widziała przez okno.
- Czy pani Gilley wiedziała, o której godzinie pani Krementz wróciła do domu?
- Nie. Pani Gilley opuściła dom wkrótce po wyjściu pani Krementz i spędziła
noc w innym miejscu. Dlatego nie mogła wiedzieć, kiedy wróciła jej
współmieszkanka. Odkryła zwłoki pani Krementz trzynastego października, o
godzinie jedenastej przed południem.
- Jak brzmiał tytuł filmu, którego premiera odbyła się poprzedniego wieczoru?
- „W martwym punkcie”.
- Kto reżyserował ten film?
- David Storey.
Langwiser odczekała chwilę, zanim spojrzała na zegarek, a następnie na
sędziego.
- Wysoki Sądzie - zaczęła - zamierzam teraz podjąć inny temat w pytaniach
skierowanych do detektywa Boscha. Jeśli Wysoki Sąd się ze mną zgodzi, proponuję
zakończyć dzisiejszą rozprawę.
Houghton podciągnął workowaty rękaw czarnej togi i popatrzył na zegarek.
Bosch zerknął na swój. Była za piętnaście czwarta.
- Dobrze, pani Langwiser, wyznaczam termin następnej rozprawy na dziewiątą
jutro rano.
Bosch usłyszał, że może opuścić miejsce dla świadków. Sędzia napomniał
przysięgłych, aby nie czytali doniesień prasowych i nie oglądali sprawozdań
telewizyjnych z procesu. Gdy przysięgli opuszczali salę, wszyscy wstali. Bosch,
stojący tuż obok Langwiser, zerknął w stronę stołu, za którym zasiadał
oskarżony. Napotkał spojrzenie Davida Storeya. Jego twarz nie zdradzała żadnych
uczuć. Boschowi wydało się jednak, że dostrzegł w bladoniebieskich oczach jakiś
błysk. Nie był pewien, ale odniósł wrażenie, że to błysk wesołości.
Bosch pierwszy odwrócił oczy.
20
G
dy sala sądowa opustoszała, Bosch omówił z Langwiser i Kretzlerem kwestię
zaginionego świadka.
- Masz coś? - spytał Kretzler. - W zależności od tego, na jak długo John
Reason cię przytrzyma, będzie nam potrzebna jutro po południu albo pojutrze
rano.
- Jeszcze nic - odparł Bosch. - Ale nad czymś pracuję. Szczerze mówiąc,
powinienem już lecieć.
- Nie podoba mi się to wszystko - oświadczył Kretzler. - Coś tu śmierdzi.
Jeśli się nie stawiła, musi być jakiś powód. Nigdy jej do końca nie wierzyłem.
- Storey mógł się do niej dobrać - podsunął Bosch.
- Potrzebujemy jej - oświadczyła Langwiser. - Może poświadczyć wzorzec
zachowań. Musisz ją znaleźć.
- Właśnie jej szukam. - Wstał od stołu.
- Powodzenia, Harry - rzuciła Langwiser. - A tak nawiasem mówiąc, nieźle ci
idzie.
Bosch skłonił głowę.
- Cisza przed burzą.
W korytarzu, w drodze do windy, natknął się na reportera. Nie znał nazwiska,
lecz pamiętał go z ław prasowych.
- Detektyw Bosch?
Bosch twardo kroczył naprzód.
- Proszę posłuchać, nie wygłaszam żadnych komentarzy przed zakończeniem
procesu, już to mówiłem. Przykro mi. Musi pan...
- Nie, nie o to chodzi. Chciałem tylko zapytać, czy złapał pana Terry
McCaleb.
Bosch przystanął i spojrzał na dziennikarza.
- O co chodzi?
- Szukał pana wczoraj.
- A tak, widziałem go. Pan zna Terry’ego?
- Tak, kilka lat temu napisałem książkę o Biurze. Wtedy go poznałem. Jeszcze
przed transplantacją.
Bosch kiwnął głową i już ruszał dalej, gdy reporter nagle wyciągnął rękę.
- Jack McEvoy.
Bosch z wahaniem uścisnął podaną dłoń. Pamiętał nazwisko. Pięć lat wcześniej
Biuro tropiło seryjnego zabójcę policjantów, docierając aż do Los Angeles, gdzie
mieszkała kolejna potencjalna ofiara: detektyw z hollywoodzkiego wydziału
zabójstw, Ed Thomas. Biuro wykorzystało informacje od McEvoya, dziennikarza
„Rocky Mountain News” z Denver, by schwytać tak zwanego Poetę - i Thomasowi nic
się nie stało. Przeszedł na emeryturę i prowadził teraz księgarnię gdzieś w
Orange County.
- Hej, pamiętam pana - powiedział Bosch. - Ed Thomas jest moim przyjacielem.
Obrzucili się nawzajem taksującymi spojrzeniami.
- Pisze pan o procesie? - Pytanie Boscha samo się nasuwało.
- Tak, dla „New Timesa” i „Vanity Fair”. Myślę też o książce. Może
porozmawiamy, kiedy już będzie po wszystkim?
- Może.
- Chyba że pracuje pan nad czymś razem z Terrym.
- Z Terrym? Nie, chodziło mu o inną sprawę. Książki z tego nie będzie.
- Dobra, to proszę o mnie pamiętać. - McEvoy wygrzebał z kieszeni portfel, a
z portfela wizytówkę. - Zwykle pracuję w domu, w Laurel Canyon. Może pan dzwonić
o każdej porze.
Bosch uniósł rękę z wizytówką.
- Okay, muszę już iść. Pewnie się wkrótce spotkamy.
- Pewnie tak.
Bosch podszedł do drzwi windy i nacisnął guzik. Czekając, obejrzał ponownie
wizytówkę i pomyślał o Edzie Thomasie. Potem wetknął kartonik do kieszeni
marynarki.
Zanim winda przyjechała, zerknął w głąb korytarza i zobaczył, że McEvoy
rozmawia z Rudym Tafero, detektywem oskarżonego. Tafero był wysoki i pochylał
się nad dziennikarzem, jakby odbywali poufną konferencję. McEvoy zapisywał coś w
notesie.
Drzwi windy otworzyły się i Bosch wszedł do środka, do ostatniej chwili
obserwując obu mężczyzn.
Bosch zjechał ze wzgórza na Laurel Canyon Boulevard i znalazł się w Hollywood
przed popołudniową godziną szczytu. Z Sunset skręcił w prawo i zatrzymał się o
kilka przecznic od West Hollywood. Wrzucił monetę do parkometru i wszedł do
niedużego brudnobiałego biurowca naprzeciw baru ze striptizem. Piętrowy budy-
nek z dziedzińcem wynajmowały drobne firmy producenckie. Za ciasne biura płaciło
się niski czynsz. Firmy funkcjonowały od filmu do filmu. Nie potrzebowały
obszernych, luksusowych pomieszczeń.
Bosch spojrzał na zegarek i stwierdził, że zdążył na czas. Była za piętnaście
piąta, a przesłuchanie wyznaczono na piątą. Wszedł po schodach na piętro i
otworzył drzwi oznaczone tabliczką NUFF SAID PRODUCTIONS. Za nimi znajdował się
trzypokojowy apartament, jeden z największych w budynku. Bosch był tu już
wcześniej i znał rozkład pomieszczeń: poczekalnia z biurkiem sekretarki, gabinet
Alberta „Nuffa” Saida, znajomego Boscha, oraz pokój konferencyjny. Gdy wszedł,
kobieta za biurkiem uniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Jestem umówiony z panem Saidem. Nazywam się Harry Bosch.
Skinęła głową, podniosła słuchawkę i wystukała numer. Bosch usłyszał brzęczyk
w sąsiednim pokoju i rozpoznał głos Saida.
- Przyszedł Harry Bosch - oznajmiła sekretarka.
Said polecił, by wpuszczono gościa. Bosch ruszył ku drzwiom, zanim kobieta
odłożyła słuchawkę.
- Proszę wejść - rzuciła w stronę jego pleców.
Znalazł się w gabinecie, w którym stało tylko biurko, dwa krzesła, sofa obita
czarną skórą oraz szafka z telewizorem i magnetowidem. Ściany były obwieszone
oprawionymi plakatami reklamowymi filmów wyprodukowanych przez Saida i innymi
pamiątkami, takimi jak tabliczki z krzeseł producentów, z wypisanymi na nich
tytułami filmów. Bosch znał Saida od co najmniej piętnastu lat -odkąd starszy
mężczyzna zaangażował go jako konsultanta technicznego podczas kręcenia filmu, w
którym wykorzystano pewne wątki z jednej ze spraw Boscha. W ciągu następnej
dekady od czasu do czasu kontaktowali się telefonicznie, zazwyczaj kiedy Said
miał pytania natury technicznej, dotyczące metod policyjnych, wykorzystywanych w
danym filmie. Większość produkcji Saida nigdy nie ukazywała się w kinach. Była
przeznaczona dla telewizji i kablówki.
Albert Said wstał zza biurka, a Bosch wyciągnął rękę.
- Hej, Nuff, co słychać?
- Wszystko świetnie, stary. - Wskazał telewizor. - Oglądałem na kanale
sądowym twoje wystąpienie. Brawo.
Zaklaskał uprzejmie. Bosch machnął ręką i zerknął na zegarek.
- Dzięki. Jesteśmy umówieni tutaj?
- Tak sądzę. Marjorie każe jej zaczekać w pokoju konferencyjnym. Wtedy możesz
wkroczyć.
- Jestem ci bardzo wdzięczny, Nuff. Daj mi znać, gdybym mógł coś dla ciebie
zrobić.
- Możesz wystąpić w moim następnym filmie. Masz osobowość, stary. Obejrzałem
całą sesję. Nawet ją nagrałem, gdybyś chciał rzucić okiem.
- Nie, dziękuję. I tak chyba nie starczyłoby nam czasu. Co teraz porabiasz?
- Och, no wiesz, czekam na zielone światło. Mam pewien pomysł, który może
wypalić przy dofinansowaniu z zagranicy. Otóż jeden gliniarz trafia do
więzienia, traci odznakę, szacunek i tak dalej i pod wpływem wstrząsu doznaje
amnezji. Siedzi w tym pierdlu i nie pamięta, kogo tam wsadził, a kogo nie. Przez
cały czas walczy o przetrwanie. Jedyny więzień, który się z nim zaprzyjaźnia,
okazuje się seryjnym mordercą, posłanym do celi właśnie przez niego. To ma być
thriller, Harry. Co o tym myślisz? Steven Segal zainteresował się scenariuszem.
Krzaczaste brwi Saida utworzyły ostre łuki. Był wyraźnie podekscytowany
pomysłem.
- Nie wiem, Nuff - odparł Bosch. - Wydaje mi się, że to już było.
- Wszystko już było. Ale co o tym myślisz?
Wybawił Boscha dzwonek. W ciszy, która zapadła po pytaniu Saida, obaj
usłyszeli głos sekretarki, przemawiającej do kogoś w sąsiednim pokoju. Potem
odezwał się brzęczyk na biurku Saida i sekretarka oznajmiła:
- Przyszła pani Crowe. Czeka w pokoju konferencyjnym.
Bosch kiwnął głową Saidowi.
- Dzięki, Nuff - szepnął. - Wkraczam do akcji.
- Dasz sobie radę?
- Gdybym potrzebował pomocy, to cię zawiadomię. - Ruszył ku drzwiom, lecz
nagle zawrócił i wyciągnął rękę. - Niewykluczone, że będę musiał szybko się stąd
zmyć. No więc do zobaczenia. Powodzenia z tym filmem. To chyba będzie kolejny
przebój.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Zobaczymy - powiedział Said.
Bosch opuścił gabinet, przemierzył krótki korytarz i wszedł do pokoju
konferencyjnego. Pośrodku stały krzesła i kwadratowy stół ze szklanym blatem.
Annabelle Crowe siedziała w pobliżu drzwi. Gdy Bosch przekroczył próg,
przyglądała się własnej, czarno-białej fotografii. Uniosła głowę, ukazując w
uśmiechu idealne zęby. Mniej więcej po sekundzie uśmiech zmierzchł niczym zorza
nad tropikalną wyspą.
- Co... co pan tu robi?
- Cześć, Annabelle, jak zdrowie?
- To jest przesłuchanie... nie może pan...
- Masz rację, to jest przesłuchanie. Przesłuchuję cię jako świadka w procesie
o morderstwo.
Wstała. Jej portretowa fotografia i życiorys zsunęły się na podłogę.
- Nie może pan... Co się tu właściwie dzieje?
- Dobrze wiesz co. Przeprowadziłaś się i nie podałaś nowego adresu. Twoi
rodzice nie chcieli mi pomóc. Twój agent też nie. Jedynym sposobem dotarcia do
ciebie było sfingowane przesłuchanie. Usiądź, to sobie pogadamy o tym, gdzie się
podziewałaś i dlaczego unikasz sądu.
- Więc nie ma żadnej roli?
Bosch omal nie parsknął śmiechem. Jeszcze do niej nie dotarło, o co chodzi.
- Nie ma.
- I nie kręcą nowej wersji „Chinatown”?
Teraz już wybuchnął śmiechem, ale szybko się opanował.
- Pewnie kiedyś nakręcą. Ale ty jesteś za młoda do tej roli, a ja nie nazywam
się Jake Gittes. Siadaj, proszę cię.
Bosch wysunął krzesło, lecz dziewczyna nie chciała usiąść. Robiła wrażenie
wytrąconej z równowagi. Była piękna; twarz często zapewniała jej spełnienie
wszelkich zachcianek. Ale nie tym razem.
- Prosiłem, żebyś usiadła - powtórzył Bosch surowo. - Jest coś, co musisz
zrozumieć, panno Crowe. Złamałaś prawo, lekceważąc sądowy nakaz stawienia się na
dzisiejszej rozprawie. Oznacza to, że gdybym chciał, mógłbym cię aresztować i
nasza rozmowa przebiegałaby w więziennej celi. Ale możemy też zostać tutaj, w
tym miłym pokoju, i porozmawiać jak ludzie cywilizowani. Wybór należy do ciebie,
Annabelle.
Opadła na krzesło. Jej usta zacisnęły się w wąską kreskę. Szminka, którą
starannie umalowała wargi przed domniemanym castingiem, starła się i popękała.
Bosch wpatrywał się w dziewczynę przez długą chwilę, zanim znowu przemówił.
- Kto cię dopadł, Annabelle?
Zmierzyła go czujnym spojrzeniem.
- Bałam się, rozumie pan? Wciąż się boję. David Storey to wpływowy człowiek.
Stoją za nim ludzie, których można się przestraszyć.
Bosch nachylił się nad stołem.
- Chcesz powiedzieć, że ci groził? Grozili ci?
- Nie, tego nie mówię. Nie musieli mi grozić. Sama się zorientowałam.
Bosch odchylił się na oparcie krzesła i w milczeniu zmierzył dziewczynę
spojrzeniem. Jej oczy biegały po pokoju, lecz ani razu nie popatrzyła na niego.
Przez zamknięte okno dobiegały stłumione odgłosy ruchu ulicznego na Sunset. W
którejś z toalet ktoś spuścił wodę. Wreszcie Annabelle spojrzała na Boscha.
- Czego pan chce?
- Chcę, żebyś złożyła zeznania. Żebyś stawiła czoło temu facetowi. Za to, co
próbował ci zrobić. Za Jody Krementz. I za Alicię Lopez.
- Kto to jest Alicia Lopez?
- Jeszcze jedna, którą znaleźliśmy. Miała mniej szczęścia niż ty.
Dostrzegł w jej twarzy zmieszanie. Perspektywa składania zeznań najwyraźniej
ją przerażała.
- Jeśli będę zeznawać, nigdy nie znajdę pracy. A nawet gorzej.
- Kto ci to powiedział?
Umilkła.
- No, kto? Oni, twój agent? Kto?
Po chwili wahania pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć, że rozmawia o
tym z Boschem.
- Ćwiczyłam w siłowni, siedziałam na stairmasterze, i ten facet ulokował się
koło mnie. Czytał gazetę. Była rozłożona na reportażu. Zajmowałam się swoimi
sprawami, a on nagle się odezwał. Nawet na mnie nie patrzył. Po prostu mówił,
wbijając wzrok w gazetę. Powiedział, że czyta właśnie o procesie Davida Storeya
i za żadne skarby nie chciałby być w skórze świadka zeznającego przeciw niemu.
Powiedział, że taka osoba nigdy nie znajdzie pracy w tym mieście.
Urwała. Bosch czekał i obserwował ją. Jej udręka wydawała się autentyczna.
Dziewczyna była bliska płaczu.
- I wtedy ja... spanikowałam, bo on siedział tak blisko. Zeskoczyłam z
maszyny i pobiegłam do szatni. Tkwiłam tam godzinę i nawet potem bałam się, że
on może na mnie czekać. Obserwować mnie.
Zaczęła płakać. Bosch wstał, wyszedł z pokoju i zajrzał do łazienki po
drugiej stronie korytarza. Stało w niej pudełko z chusteczkami higienicznymi.
Zabrał je, wrócił do Annabelle Crowe i podał jej chusteczki. Potem usiadł.
- Gdzie jest ta siłownia?
- Niedaleko stąd. Na rogu Sunset i Crescent Heights.
Bosch kiwnął głową. Już wiedział, gdzie to jest. W tym samym centrum
handlowo-rozrywkowym, w którym Jody Krementz poznała w kawiarni Davida Storeya.
Zastanowił się, czy istnieje tu jakiś związek. Może Storey był udziałowcem tej
siłowni. Może nasłał kumpla z pracy, żeby nastraszył Annabelle Crowe.
- Przyjrzałaś się temu facetowi?
- Tak, ale to nie ma znaczenia. Nie wiem, kim był. Nie widziałam go ani
przedtem, ani potem.
Bosch pomyślał o Rudym Tafero.
- Znasz detektywa, który pracuje dla oskarżonego? Niejaki Rudy Tafero.
Wysoki, opalony, czarne włosy. Przystojniak.
- Nie znam, ale to nie on. Tamten był niski i łysy. Nosił okulary.
Opis nic Boschowi nie mówił i detektyw uznał, że na razie da
sobie z tym spokój. Musiałby zawiadomić o groźbie Langwiser i Kretzlera. A oni
mogliby zechcieć przedstawić sprawę sędziemu Houghtonowi. Mogliby wysłać Boscha
do siłowni, żeby zadał kilka pytań i potwierdził doniesienie.
- Co pan zamierza zrobić? - spytała. - Zmusić mnie do złożenia zeznań?
- To nie zależy ode mnie. Zadecyduje prokurator, kiedy już mu o wszystkim
opowiem.
- Wierzy mi pan?
Po chwili wahania Bosch skinął głową.
- Musisz się pokazać, bo inaczej zostaniesz ukarana. Staw się jutro między
dwunastą a pierwszą, a oni ci powiedzą, czego chcą.
Wiedział, że zmuszą ją do składania zeznań. Nie będą się przejmowali
groźbami. Najważniejszy jest proces. Można poświęcić Annabelle Crowe, żeby
dorwać Davida Storeya. Na małą płotkę złapie się gruba ryba. Taka gra.
Kazał jej opróżnić torebkę. Przejrzał zawartość i znalazł kartkę z adresem i
numerem telefonu. Wynajęty lokal w Burbank. Przyznała, że oddała rzeczy do
przechowalni i zamieszkała w tym hotelu, żeby zaczekać na koniec procesu.
- Dam ci teraz spokój, Annabelle i nie zamknę cię na noc w celi.
Znalazłem cię i znowu mogę znaleźć. Jeśli się jutro nie pokażesz, zacznę cię
szukać. A wtedy wylądujesz w Sybil Brand, rozumiesz?
Skinęła głową.
- Przyjdziesz?
Przytaknęła ponownie.
- Nie powinnam była się do was zgłaszać.
Bosch kiwnął głową. Dziewczyna miała rację.
- Już za późno - powiedział. - Postąpiłaś słusznie. Teraz musisz się z tym
pogodzić. Tak to już jest, choć może to śmieszne. Postanawiasz okazać odwagę,
wystawiasz głowę, a oni nie pozwalają ci się wycofać.
21
Z
głośników leciało nagranie Arta Peppera, a Bosch rozmawiał przez telefon z
Janis Langwiser, gdy rozległo się stukanie do siatkowych drzwi. Wyszedł z kuchni
na korytarz i dostrzegł za siatką ludzką postać. Zirytowany najściem, podszedł
do drzwi i właśnie zamierzał je zatrzasnąć, gdy rozpoznał za siatką Terry’ego
McCaleba. Nie odkładając słuchawki, w której wciąż rozbrzmiewał poirytowany głos
Langwiser, rozwodzącej się nad możliwym wpływem na świadka, zapalił światło
przed domem, otworzył drzwi i gestem zaprosił McCaleba do środka.
McCaleb dał mu do zrozumienia, że będzie siedział cicho, dopóki on nie
skończy rozmowy. Bosch odprowadził go spojrzeniem do salonu i dalej, na stopnie,
z których widać było światła Cahuenga Pass. Usiłował skupić się na tym, co
mówiła Langwiser, ale był ciekaw, dlaczego McCaleb fatyguje się do niego aż
tutaj.
- Harry, słyszysz mnie?
- Słyszę. Co mówiłaś?
- Pytałam, czy sądzisz, że Houghton „Rewolwerowiec” opóźni proces, jeśli
otworzymy dochodzenie?
Bosch nie musiał się długo zastanawiać nad odpowiedzią.
- Nie ma mowy. Spektakl trwa.
- No właśnie, tak też myślałam. Zadzwonię do Rogera, sprawdzę, jakie ma
plany. I tak nie musimy się o to martwić. Wystarczy, że wspomnisz o Alicii
Lopez, a wywiąże się brutalna walka.
- Myślałem, że to już za nami. Houghton zarządził...
- To nie znaczy, że Fowkkes nas nie zaatakuje. Jeszcze nie jesteśmy czyści.
Na chwilę zapadła cisza. Głos Janis zabrzmiał niepewnie.
- Do zobaczenia jutro, Harry.
- Do zobaczenia, Janis.
Bosch rozłączył się i odwiesił słuchawkę w kuchni. Wyszedłszy, zastał
McCaleba w salonie; intruz wpatrywał się w półki, ze szczególnym uwzględnieniem
oprawionego zdjęcia żony Boscha.
- Terry, co u ciebie słychać?
- Cześć, Harry. Przepraszam, że wpadam tak bez uprzedzenia. Nie mam twojego
domowego numeru.
- Jak do mnie dotarłeś? Napijesz się piwa? - Bosch wskazał swoją klatkę
piersiową. - Możesz sobie pozwolić na piwo?
- Mogę. Teraz już mam pozwolenie. Mogę się napić. Z umiarem. Chętnie wypiję
piwo.
Bosch wszedł do kuchni. McCaleb zagadnął z salonu:
- Już raz tu byłem. Nie pamiętasz?
Bosch wyszedł z dwoma otwartymi butelkami Anchor Steam. Jedną podał
McCalebowi.
- Chcesz szklankę? Kiedy tu byłeś?
McCaleb wziął butelkę.
- Cielo Azul.
Pociągnął długi łyk, odpowiadając tym na pytanie Boscha o szklankę.
Cielo Azul, pomyślał Bosch, zanim sobie przypomniał. Upili się na ganku,
odsuwając od siebie przypadek zbyt straszny, by zmierzyć się z nim na trzeźwo.
Pamiętał, że nazajutrz był zakłopotany, bo stracił kontrolę nad sobą i pytał
retorycznie, spowolnionym głosem: „Gdzie jest ręka Boga? Gdzie jest ręka Boga?”.
- Ach tak - rzucił. - Jedna z piękniejszych chwil w moim życiu.
- Aha. Teraz to miejsce wygląda inaczej. Ziemia się osunęła po trzęsieniu?
- Mniej więcej. Opasali cały teren czerwonymi chorągiewkami. Jechali od dołu
do góry.
- No właśnie, nie rozpoznałem okolicy. Podjechałem tu, rozglądając się za
starym miejscem. Ale potem zobaczyłem radiowóz i doszedłem do wniosku, że tylko
jeden gliniarz może tu mieszkać.
Bosch pomyślał o czarno-białym wozie, stojącym pod wiatą. Nie odstawił go na
posterunek i nie wymienił na swój prywatny samochód. Dzięki temu rano mógł
oszczędzić czas i szybciej dotrzeć do sądu. Wóz nie miał koguta na dachu.
Policjanci z posterunków używali takich aut w ramach programu, którego celem
było sprawianie wrażenia, że na ulicach jest więcej gliniarzy niż w
rzeczywistości.
McCaleb wyciągnął rękę i trącił się butelką z Boschem.
- Za Cielo Azul - powiedział.
- Tak - odparł Bosch.
Pociągnął łyk prosto z butelki. Piwo było zimne i pyszne. Pierwsze piwo od
początku procesu. Postanowił twardo, że wypije tylko jedno, nawet gdyby McCaleb
chciał więcej.
- To twoja była? - spytał McCaleb, wskazując zdjęcie na półce.
- Moja żona. Jeszcze nie była, o ile wiem. Ale chyba tak się to skończy.
Bosch popatrzył na fotografię Eleanor Wish. Jedyną, jaką posiadał.
- To niedobrze, stary.
- Ano tak. O co chodzi, Terry? Muszę jeszcze przejrzeć pewne materiały
przed...
- Przed rozprawą, wiem. Przepraszam za najście. Wiem, że żyjesz tym procesem.
Chciałem tylko wyjaśnić to i owo w związku ze sprawą Gunna. I coś ci powiedzieć.
A nawet pokazać.
Wyciągnął portfel z tylnej kieszeni, otworzył go i wyjął zdjęcie, które podał
Boschowi. Na fotografii zaznaczał się zarys portfela. Przedstawiała ciemnowłosą
kobietę, trzymającą w ramionach ciemnowłose dziecko.
- To moja córka, Harry. I moja żona.
Bosch kiwnął głową i przyjrzał się zdjęciu. Obydwie, matka i córka, miały
ciemne włosy i smagłą cerę i były piękne. Dla McCaleba zapewne najpiękniejsze na
świecie.
- Śliczne - powiedział Bosch. - A dzidziuś wygląda na noworodka. Takie
maleństwo.
- Ma cztery miesiące. To zdjęcie było robione miesiąc temu. Wczoraj na lunchu
zapomniałem ci powiedzieć, że daliśmy jej na imię Cielo Azul.
Oczy Boscha oderwały się od fotografii i napotkały spojrzenie McCaleba. Po
chwili Bosch skinął głową.
- To miło.
- Powiedziałem Gracieli, dlaczego mi na tym zależy. Uznała, że to dobry
pomysł.
Bosch oddał zdjęcie.
- Mam nadzieję, że mała też tak kiedyś uzna.
- Ja też. Przeważnie mówimy na nią CiCi. Pamiętasz ten wieczór, kiedy ciągle
pytałeś o rękę Boga i powtarzałeś, że już jej nigdzie nie dostrzegasz? Ze mną
było to samo. Straciłem ją. Jak się ma taką robotę... trudno się przed tym
uchronić. A potem... -Uniósł fotografię. - Ona jest tutaj. Odnalazłem ją. Ręka
Boga. Widzę ją w oczach dziecka.
Bosch wpatrywał się w niego przez długą chwilę, a potem kiwnął głową.
- Masz szczęście, Terry.
- No wiesz, nie chcę tu odstawiać... To znaczy, nie próbuję cię nawracać ani
nic takiego. Mówię tylko, że odnalazłem coś, czego mi brakowało. Nie wiem, czy
ty nadal tego szukasz... Chciałem powiedzieć, że to coś istnieje. Nie dawaj za
wygraną.
Bosch odwrócił oczy od McCaleba i spojrzał w ciemność za oszklonymi drzwiami.
- Dla niektórych na pewno istnieje.
Opróżnił butelkę i ruszył do kuchni, by złamać dane sobie przyrzeczenie, że
wypije tylko jedną. Przez ramię zapytał McCaleba, czy chce drugie piwo, ale gość
podziękował. Schylając się do otwartej lodówki, Bosch zamknął oczy, gdy powiew
chłodnego powietrza musnął jego twarz. Myślał o tym, co przed chwilą usłyszał.
- Uważasz, że do nich nie należysz?
Bosch drgnął na dźwięk głosu McCaleba. Terry stał w drzwiach kuchni.
- Co?
- Powiedziałeś, że dla niektórych istnieje. Uważasz, że do nich nie należysz?
Bosch wyjął piwo z lodówki i wsunął szyjkę butelki w otwieracz wiszący na
ścianie. Zerwał kapsel i zanim się odezwał, pociągnął solidny łyk.
- Co to ma być, Terry? Ankieta? A może zamierzasz zostać księdzem?
McCaleb z uśmiechem pokręcił głową.
- Przepraszam, Harry. Wychodzi ze mnie świeżo upieczony ojciec. Mam ochotę
opowiadać o tym całemu światu.
- To miło. Chcesz teraz pogadać o Gunnie?
- Jasne.
- Chodźmy na zewnątrz. Popatrzymy sobie na noc.
Wyszli na taras na tyłach domu i wpatrzyli się w dal. Autostrada jak zwykle
przypominała świetlistą wstęgę, połyskliwą smugę, przecinającą góry. Niebo było
czyste; deszcz sprzed tygodnia spłukał z niego smog. Bosch widział światła na
dnie doliny, które zdawały się rozciągać w nieskończoność. Bliżej domu była
tylko ciemność porośniętego trawami zbocza. Czuł zapach eukaliptusów, zawsze
silniejszy po deszczu.
McCaleb odezwał się pierwszy.
- Ładnie mieszkasz, Harry. To miłe miejsce. Pewnie nie cierpisz codziennego
jeżdżenia do siedliska zarazy.
Bosch obejrzał się na niego.
- Nie jest tak źle, dopóki mogę od czasu do czasu upolować któregoś z
nosicieli. Takich jak David Storey. Nie mam nic przeciw temu.
- A ci, którym udaje się wymigać? Tacy jak Gunn?
- Nikomu nie udaje się wymigać, Terry. Gdybym sądził inaczej, nie mógłbym
robić tego, co robię. Jasne, że nie wyłapiemy wszystkich, ale wierzę w prawo
cyklu. W wielkie koło. Wszystko w końcu wraca do punktu wyjścia. Może nie
dostrzegam ręki Boga tak często, jak ty, ale w to wierzę.
Odstawił butelkę na parapet nad balustradą. Butelka była pusta i miał ochotę
na następną, ale wiedział, że powinien przyhamować. Jutro w sądzie będzie
potrzebował wszystkich swoich szarych komórek. Pomyślał o papierosie - w
kuchennej szafce leżała nowa paczka - lecz i z tym postanowił się wstrzymać.
- Więc chyba to, co się stało z Gunnem, musi potwierdzać twoją teorię
wielkiego koła.
Bosch długo milczał, wpatrując się w światła w dolinie.
- Tak - odparł wreszcie. - Chyba potwierdza.
Oderwał oczy od widoku i odwrócił się do niego plecami. Oparł się o
balustradę i spojrzał na McCaleba.
- I co z tym Gunnem? Wydawało mi się, że wczoraj powiedziałem ci wszystko, co
miałem do powiedzenia. Dostałeś akta, prawda?
McCaleb skinął głową.
- Pewnie powiedziałeś i mam akta. Tak się tylko zastanawiałem, czy nie
wynikło coś nowego. No wiesz, czy po naszej rozmowie nie zacząłeś myśleć o tej
sprawie.
Bosch parsknął śmiechem i podniósł butelkę, zanim sobie przypomniał, że jest
pusta.
- Terry, człowieku, przecież ja zeznaję w procesie. Pod przysięgą. Muszę
wytężać mózg, jak się da. Chodzi mi o to, że przestałem myśleć o twoim
dochodzeniu, ledwie wstałem od stolika w „Cupid’s”. Czego ty właściwie ode mnie
chcesz?
- Niczego, Harry. Nie chcę od ciebie nic, czego byś nie miał. Po prostu
pomyślałem, że warto spróbować i tyle. Pracuję nad tą sprawą i szukam punktu
zaczepienia. Myślałem, że może... ale nie przejmuj się.
- Dziwny z ciebie facet, McCaleb. Teraz sobie przypominam. Zawsze dokładnie
oglądałeś fotografie z miejsca zbrodni. Napijesz się jeszcze piwa?
- Owszem, czemu nie?
Bosch odsunął się od balustrady i sięgnął po butelki. Butelka McCaleba była
jeszcze co najmniej w jednej trzeciej pełna. Odstawił ją z powrotem.
- Najpierw to dopij.
Wszedł do domu i wyjął z lodówki dwa następne piwa. Gdy opuścił kuchnię,
zastał McCaleba w salonie. Odebrał od niego pustą butelkę, zastanawiając się
przelotnie, czy Terry wypił zawartość, czy może wylał ją za obramowanie tarasu.
Odniósł butelkę do kuchni, a gdy wrócił do salonu, McCaleb stał przy wieży
stereo i przyglądał się okładce płyty kompaktowej.
- Tego teraz słuchamy? - spytał. - Art Pepper gra z Rhythm Section?
Bosch podszedł bliżej.
- A tak, Art Pepper i instrumentaliści Milesa. Red Garland na pianinie, Paul
Chambers na basie, Philly Joe Jones na perkusji. Nagrali to tutaj, w Los
Angeles, dziewiętnastego stycznia 1957 roku. W jeden dzień. Pepperowi pewnie
zatkał się ustnik, ale to nie miało znaczenia. To była jedyna szansa.
Wykorzystał ją. Jeden dzień, jedno nagranie, klasyka. Zrobił to jak należy.
- Ci faceci grali dla Milesa Davisa?
- Wtedy tak.
McCaleb kiwnął głową. Bosch przyjrzał się z bliska okładce kompaktu, którą
McCaleb trzymał w ręku.
- No tak, Art Pepper - powiedział. - Kiedy dorastałem, nie miałem pojęcia,
kto jest moim ojcem. Matka trzymała całą szafę nagrań tego gościa. Czasami
zaglądała do klubów, w których grywał. Był przystojny. Jak na hippisa. Popatrz
tylko na to zdjęcie. Za mały, żeby robić kawały. Wymyśliłem sobie, że był moim
starym i nigdy go nie było, bo jeździł w trasę i nagrywał płyty. Niemal w to
uwierzyłem. Później, po latach, przeczytałem o nim w książce. Podobno był tak
naćpany, że chciało mu się rzygać, kiedy robili to zdjęcie. Porzygał się i
wrócił do łóżka.
McCaleb przyjrzał się zdjęciu. Przystojny mężczyzna oparty o drzewo, z
saksofonem w prawej ręce.
- Nieźle grał - ocenił.
- Owszem, nieźle - przyznał Bosch. - Geniusz z igłą w ramieniu.
Podszedł do głośnika i podkręcił go lekko. Właśnie leciało
„Straight Life”, czołowa kompozycja Peppera.
- Wierzysz w to? - spytał McCaleb.
- W co? Że był geniuszem? Owszem, jeśli chodzi o saksofon, to był.
- Nie o to pytam. Czy, twoim zdaniem, każdy geniusz, muzyk, artysta albo
nawet detektyw ma taką skazę? Taką igłę w ramieniu?
- Moim zdaniem, każdy ma taką skazę. Czy jest geniuszem, czy nie.
Bosch podkręcił muzykę. McCaleb postawił butelkę na jednej z kolumn. Bosch
zdjął butelkę i wręczył Terry’emu z powrotem. Starł dłonią wilgotne kółko z
drewnianej powierzchni. McCaleb ściszył muzykę.
- No, Harry, powiedz coś.
- O co ci chodzi?
- Przyjechałem do ciebie. Daj mi coś na Gunna. Wiem, że on cię nie obchodzi,
koło się obróciło, a on nie uniknął przeznaczenia. Ale coś mi się tu nie podoba.
Ten facet, kimkolwiek jest, przebywa na wolności. I zamierza to znowu zrobić.
Czuję to.
Bosch niezobowiązująco wzruszył ramionami.
- No dobrze, dam ci coś. Może to cienizna, ale warto spróbować. Kiedy Gunn
wylądował w celi, a ja go odwiedziłem, porozmawiałem sobie z facetami z policji
miejskiej, którzy go tam dostawili. Pytali faceta, gdzie pił, a on im
odpowiedział, że u Nata. To przy Boulevard, o przecznicę na południe od
„Musso’s”.
- Dobra, znajdę - rzucił niedbale McCaleb. - Jaki to ma związek ze sprawą?
- Pił u Nata sześć lat temu, kiedy go poznałem. To tam poderwał tę kobietę,
którą zabił.
- Więc jest stałym klientem.
- Na to wygląda.
- Dzięki, Harry. Sprawdzę to. Czemu nie wspomniałeś o niczym Jaye Winston?
Bosch wzruszył ramionami.
- Nie przyszło mi do głowy, a ona nie pytała.
McCaleb omal nie odstawił znowu butelki na kolumnę, lecz zamiast tego wręczył
ją Boschowi.
- Mógłbym to sprawdzić jeszcze dzisiaj.
- Nie zapomnij.
- O czym?
- Jak złapiesz faceta, który to zrobił, uściśnij mu ode mnie rękę.
McCaleb nie odpowiedział. Rozglądał się po mieszkaniu, jak gdyby dopiero co
tu wszedł.
- Czy mogę skorzystać z łazienki?
- Po drugiej stronie korytarza, na lewo.
McCaleb skierował się we wskazane miejsce, a Bosch wrzucił puste butelki do
kosza w kuchni. Otworzył lodówkę i zobaczył, że z sześciopaku, który kupił po
rozmowie z Annabelle Crowe, została tylko jedna butelka. Słysząc kroki McCaleba,
zatrzasnął drzwiczki.
- Cholernie dziwny obraz wisi u ciebie w korytarzu - powiedział Terry.
- Co? A, obraz. Lubię go.
- Co on właściwie przedstawia?
- Nie wiem. Może obrót wielkiego koła. Nikt go nie uniknie.
McCaleb kiwnął głową.
- Chyba nikt.
- Wybierasz się do Nata?
- Myślałem o tym. Chcesz jechać ze mną?
Bosch zastanowił się nad propozycją, choć zdawał sobie sprawę, że to byłoby
głupie. Musiał przejrzeć jeszcze połowę raportów ze śledztwa w ramach
przygotowania do jutrzejszych zeznań.
- Nie, lepiej trochę popracuję. Muszę się przygotować na jutro.
- Okay. A właściwie, jak ci dzisiaj poszło?
- Nieźle. Ale teraz to jest jak mecz. Jutro piłkę przejmie John Reason, a to
szybki zawodnik.
- Obejrzę wiadomości.
McCaleb podszedł i wyciągnął rękę. Bosch uścisnął ją.
- Uważaj na siebie.
- Ty też, Harry. Dzięki za piwo.
- Nie ma za co.
Odprowadził McCaleba do drzwi, a potem patrzył, jak Terry wsiada do czarnego
cherokee, zaparkowanego na ulicy. Silnik zapalił od razu i samochód odjechał,
pozostawiając Boscha w oświetlonym prostokącie drzwi.
Bosch zamknął drzwi na klucz i pogasił światła w salonie. Muzykę zostawił.
Wieża wyłączy się automatycznie, gdy klasyczne nagranie Arta Peppera dobiegnie
końca. Pora była wczesna, lecz Bosch odczuwał zmęczenie wywołane stresującym
dniem i krążącym w żyłach alkoholem. Doszedł do wniosku, że położy się spać i
wstanie wcześnie, żeby się przygotować do rozprawy. W kuchni wyjął z lodówki
ostatnie piwo.
W drodze do sypialni przystanął, żeby rzucić okiem na oprawiony obraz, który
zauważył McCaleb. Była to reprodukcja malowidła Hieronymusa Boscha pod tytułem
„Ogród rozkoszy ziemskich”. Miał ją od dawna, od lat dziecięcych. Powierzchnia
obrazka była pofałdowana i pozadzierana. Znajdował się w kiepskim stanie.
Eleanor przeniosła reprodukcję z salonu na korytarz. Nie chciała oglądać jej w
miejscu, w którym obydwoje przesiadywali co wieczór. Bosch nie miał pojęcia, czy
chodziło jej o treść obrazu, czy o to, że reprodukcja jest stara i zniszczona.
Wpatrując się w ludzki krajobraz, pełen wyuzdania i udręki, pomyślał, że może
warto by powiesić obraz z powrotem w salonie.
W śnie płynął przez mroczne wody, niezdolny dostrzec własnych rąk tuż przed
samą twarzą. Usłyszał dźwięk dzwonka i w ciemnościach zaczął wydobywać się na
powierzchnię.
Obudził się. W pokoju paliło się światło, ale wszędzie panowała cisza. Wieża
stereo już się wyłączyła. Gdy popatrzył na zegarek, telefon na nocnym stoliku
ponownie zadzwonił. Bosch szybko pochwycił słuchawkę.
- Tak?
- Cześć, Harry, tu Kiz.
Jego dawna partnerka.
- Kiz? Co słychać?
- Dobrze się czujesz? Masz taki... zmęczony głos.
- Czuję się świetnie. Po prostu... spałem.
Zerknął na zegarek. Było parę minut po dziesiątej.
- Przepraszam, Harry, myślałam, że będziesz pracował do późna przed
jutrzejszą rozprawą.
- Mam zamiar wstać o świcie.
- Dobrze ci dzisiaj poszło. Włączyliśmy na posterunku telewizor. Wszyscy
trzymali kciuki.
- No jasne. A jak tam sprawy?
- Jakoś idą. W pewnym sensie zaczynam od nowa. Muszę im pokazać, że jestem
coś warta.
- O to się nie martw. Zostawisz ich wszystkich daleko w tyle. Tak samo jak
mnie.
- Harry... ty jesteś najlepszy. Najlepszy. Nawet nie wiesz, jak wiele się od
ciebie nauczyłam.
Bosch umilkł na chwilę. Jej słowa szczerze go wzruszyły.
- Miło, że tak mówisz, Kiz. Powinnaś częściej do mnie dzwonić.
Parsknęła śmiechem.
- No, właściwie nie po to dzwonię. Obiecałam znajomej, że to zrobię. To mi
przypomina szkolne lata, no ale cóż. Pewna osoba jest tobą zainteresowana.
Powiedziałam jej, że sprawdzę, czy wróciłeś do gry, jeśli wiesz, co mam na
myśli.
Bosch nawet nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią.
- Nie, Kiz, nie wróciłem. Jeszcze... nie zrezygnowałem z Eleanor. Wciąż mam
nadzieję, że zadzwoni albo się pokaże i może nam się uda coś wyprostować. Wiesz,
jak to jest.
- Wiem. W porządku, Harry. Powiedziałam tylko, że cię zapytam. Ale gdybyś
zmienił zdanie, to fajna babka.
- Znam ją?
- Tak. Jaye Winston z Departamentu Szeryfa. Chodzimy razem na spotkania grupy
kobiecej Gliny bez Jaj. Dzisiaj zgadało się o tobie.
Bosch milczał. Poczuł dziwny ucisk w żołądku. Nie wierzył w zbiegi
okoliczności.
- Harry, jesteś tam?
- Tak, jestem. Zamyśliłem się.
- No dobra, dam ci spokój. I słuchaj, Jaye prosiła, żebym ci nie podawała jej
nazwiska. Wiesz, chciała tylko zapytać o ciebie, zapuścić anonimową sondę.
Żebyście nie byli zakłopotani, kiedy wpadniecie na siebie w pracy. Więc nie
wiesz tego ode mnie, jasne?
- Jasne. Wypytywała cię o mnie?
- Trochę. Nic ważnego. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Powiedziałam
jej, że dobrze wybrała. I że gdybym nie była, no wiesz, taka, jaka jestem, sama
bym się tobą zainteresowała.
- Dzięki, Kiz - odparł Bosch. Miał zamęt w głowie.
- No nic, muszę lecieć. Do zobaczenia. Daj im jutro popalić, dobra?
- Postaram się.
Gdy się rozłączyła, Bosch powoli odłożył słuchawkę. Ucisk w żołądku stawał
się coraz silniejszy. Harry zaczął rozmyślać o wizycie McCaleba, o jego
pytaniach i własnych odpowiedziach. Teraz Winston wypytywała o niego.
Nie wierzył, że to przypadek. Było dla niego jasne, że biorą go pod lupę.
Podejrzewają go w związku z zabójstwem Edwarda Gunna. I wiedział, że dostarczył
zapewne McCalebowi dość materiału psychologicznego, by Terry uznał, że jest na
właściwym tropie.
Bosch dopił piwo z butelki stojącej na nocnym stoliku. Ten ostatni łyk był
letni i miał kwaśny smak. W lodówce nie było już ani jednej butelki. Bosch
wstał, żeby wziąć sobie papierosa.
22
B
ar „U Nata” był lokalem o rozmiarach wagonu kolejowego, takim, jak wiele
hollywoodzkich knajp - w dzień oblegali go amatorzy mocnych trunków, wczesnym
wieczorem panienki dorabiające sobie prostytucją i ich klienci, a nocą grupy
tatuowanych facetów w czarnych skórach. Było to jedno z tych miejsc, w których
człowiek usiłujący zapłacić za drinki złotą kartą kredytową niewątpliwie by się
wyróżniał.
McCaleb wstąpił do „Musso’s” na kolację - jego biologiczny zegar domagał się
posiłku, zanim ciało odmówi posłuszeństwa - i dotarł do Nata dopiero po
dziesiątej. Jedząc kurczaka w cieście, zastanawiał się, czy warto w ogóle iść do
baru i pytać o Gunna. Wskazówka pochodziła od podejrzanego. Czy podejrzany
świadomie skierowałby detektywa na właściwy trop? Wydawało się, że nie, ale
McCaleb przypomniał sobie, że Bosch wypił pewną ilość alkoholu, a poza tym nie
znał prawdziwego powodu wizyty Terry’ego w domu na wzgórzu. Wskazówka może
równie dobrze okazać się pomocna, a on uznał, że nie powinien lekceważyć żadnych
tropów.
Gdy wszedł do baru, upłynęła chwila, zanim jego oczy oswoiły się z
przyćmionym czerwonawym światłem. Wówczas dostrzegł, że lokal świeci pustkami.
Była to pora między klientami wieczornymi a nocnymi. Dwie kobiety, czarna i
biała, siedzące przy końcu baru, który biegł wzdłuż lewej ściany, zmierzyły
McCaleba spojrzeniami i poznał po wyrazie ich oczu, że pomyślały: „glina” w tym
samym momencie, kiedy on pomyślał: „prostytutki”. W duchu był zadowolony, że
nadal to po nim widać. Minął kobiety i ruszył w głąb sali. Większość nisz ze
stolikami po prawej stronie była zajęta. Nikt na niego nie spojrzał.
Stanął przy barze między dwoma pustymi stołkami i gestem przywołał barmankę.
Z szafy grającej w tylnej części sali dobiegały dudniące tony starej piosenki
Boba Segera „Night Moves”. Barmanka pochyliła się nad kontuarem, żeby przyjąć
zamówienie McCaleba. Była tylko w czarnej zapinanej kamizelce, bez bluzki. Miała
długie, proste, czarne włosy, a w lewej brwi kolczyk w kształcie cienkiego
złotego kółka.
- Czym mogę służyć?
- Informacją.
McCaleb podsunął jej zdjęcie Edwarda Gunna z prawa jazdy. Było to
powiększenie trzy na pięć cali, które znalazł w dokumentach przekazanych przez
Winston. Dziewczyna popatrzyła na fotografię, a potem na McCaleba.
- No i co? On nie żyje.
- Skąd wiesz?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, skąd wiem. Takie chodzą słuchy. Jesteś gliną?
Kiwnął głową i zniżył głos, tak żeby zagłuszała go muzyka.
- Kimś w tym rodzaju.
Barmanka nachyliła się jeszcze bardziej nad kontuarem, by lepiej słyszeć.
Rozchylona góra kamizelki odsłoniła drobne, krągłe piersi. Na lewej był tatuaż
przedstawiający serce oplecione drutem kolczastym. Wyglądało to niezbyt
apetycznie, jak obita gruszka. McCaleb odwrócił wzrok.
- Edward Gunn - powiedział. - Był stałym klientem, prawda?
- Często przychodził.
McCaleb skinął głową. To potwierdzało sugestię Boscha.
- Pracowałaś w sylwestra?
Przytaknęła.
- Może wiesz, czy on tu wtedy był?
Pokręciła głową.
- Nie pamiętam. W sylwestra zwaliła się tu kupa ludzi. Zrobiliśmy bal. Nie
wiem, czy on tu był, czy nie. Ale to niewykluczone. Ludzie pojawiali się i
znikali.
McCaleb wskazał ruchem głowy drugiego barmana, Latynosa, również w czarnej
kamizelce i bez koszuli.
- A on? Może on coś pamięta?
- Nie. Pracuje u nas dopiero od tygodnia. Przyuczam go.
McCaleb zignorował półuśmiech towarzyszący tym słowom. Szafa zaczęła grać
„Twisting the Night Away” w wersji Roda Stewarta.
- Dobrze znałaś Gunna?
Parsknęła śmiechem.
- Skarbie, w tym lokalu ludzie rzadko się zwierzają, kim są i co robią. Czy
dobrze go znałam? Po prostu znałam i tyle. Przychodził tu, jak mówiłam. Ale
nawet nie wiedziałam, jak się nazywa, dopóki ludzie nie zaczęli opowiadać o jego
śmierci. Ktoś powiedział, że zamordowali Eddiego Gunna, a ja na to: „Kto to jest
Eddie Gunn, do kurwy nędzy?”. Musieli mi go opisać. Whisky z lodem, włosy
upaprane farbą. Wtedy się zorientowałam, o kogo chodzi.
McCaleb kiwnął głową. Wyciągnął z kieszeni płaszcza zwiniętą gazetę i położył
ją na kontuarze. Dziewczyna pochyliła się, ukazując biust. Niewątpliwie robiła
to celowo.
- To ten glina, co zeznaje w procesie?
McCaleb nie odpowiedział. Gazetowe zdjęcie pochodziło z „Los Angeles Timesa”,
gdzie ukazała się zapowiedź procesu przeciw Storeyowi. Była to nieretuszowana
podobizna Boscha stojącego przed wejściem do sali sądowej. Zapewne nie wiedział,
że ktoś go fotografuje.
- Widziałaś go tutaj?
- Tak, wpada od czasu do czasu. Czemu o niego pytasz?
Dreszcz przebiegł McCalebowi po krzyżu.
- Kiedy przychodzi?
- Nie wiem. Różnie. To chyba nie jest stały klient. Ale przychodził. Nigdy
nie siedział długo. Jednorazowiec, wypijał szklankę i wychodził. To on... -
Uniosła palec i przechyliła głowę, zaglądając do wewnętrznej kartoteki. Potem
nagle opuściła rękę, jakby chciała coś zaznaczyć na blacie. - Już mam. Piwo z
butelki. Zawsze pyta o Anchor Steam, bo nie pamięta, że go nie prowadzimy. Jest
za drogie, nigdy by się nie sprzedało. Wtedy zamawia starą trzydziestkę trójkę.
McCaleb chciał zapytać, co to znaczy, lecz dziewczyna od razu wyjaśniła.
- „Rolling Rock”.
Kiwnął głową.
- Był tu w sylwestra?
- Nie pamiętam. Mieliśmy tłum klientów, setki drinków, no i upłynęło sporo
dni.
McCaleb zwinął gazetę i wsunął z powrotem do kieszeni.
- A ten gliniarz ma jakieś kłopoty?
Pokręcił głową. Jedna z kobiet przy barze zastukała pustą szklanką w kontuar
i przywołała barmankę.
- Hej, Miranda, masz tu klientki, które płacą.
Dziewczyna rozejrzała się za kolegą. Nie było go; zapewne siedział w
pomieszczeniu za toaletą.
- Muszę wracać do roboty - powiedziała.
McCaleb odprowadził ją spojrzeniem. Przeszła do końca baru i przyrządziła dla
prostytutek dwie wódki z lodem. Gdy muzyka na chwilę ucichła, usłyszał, jak
jedna z kobiet nakazuje barmance, żeby przestała rozmawiać z gliniarzem, może
wtedy się wyniesie. Gdy Miranda wracała do McCaleba, któraś z nich zawołała:
- Nie dawaj mu za darmo, bo nigdy stąd nie wyjdzie!
McCaleb udał, że nie słyszy. Miranda zbliżyła się do niego
z ciężkim westchnieniem.
- Nie wiem, gdzie się Javier podział. Nie mogę tu z tobą rozmawiać przez całą
noc.
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Przypominasz sobie, czy ten glina i Eddie Gunn
byli tu kiedyś w tym samym czasie, razem lub osobno?
Po chwili zastanowienia nachyliła się nad kontuarem.
- No, może. Ale nie pamiętam.
McCaleb kiwnął głową. Był pewien, że nic więcej z niej nie wydobędzie.
Zastanowił się, czy nie powinien zostawić napiwku. Nawet jako agent słabo się w
tym orientował. Nie wiedział, kiedy to będzie dobrze, a kiedy źle przyjęte.
- Czy teraz ja mogę o coś zapytać? - odezwała się Miranda.
- O co?
- Podoba ci się, co tu widzisz?
Poczuł na twarzy gorący rumieniec zakłopotania.
- Rozglądałeś się tutaj. Tak tylko pytałam.
Zerknęła na dwie panienki i uśmiechnęła się do nich. Cieszyło je zakłopotanie
McCaleba.
- Są przemiłe - rzucił, zostawiając na barze dwadzieścia dolarów. -
Niewątpliwie przyciągają klientów. Takich jak Eddie Gunn.
Ruszył ku drzwiom i wtedy dobiegł go zza pleców jej głos.
- No to może by pan kiedyś tu wrócił i spróbował, panie władzo?
Wychodząc, usłyszał, jak kobiety pokrzykują i przybijają sobie
nawzajem piątkę.
McCaleb wsiadł do swojego cherokee, usiłując pozbyć się zakłopotania. Skupił
się na informacjach uzyskanych od barmanki. Gunn był ich stałym klientem i mógł
się tam znaleźć w ostatnią noc życia. Albo i nie mógł. Barmanka rozpoznała
Boscha jako klienta. On również mógł - albo nie mógł - przebywać w barze owej
nocy. To, że informacja pochodzi od Boscha, było zadziwiające. McCaleb ponownie
zastanowił się, dlaczego Bosch - jeśli to on zabił Gunna - dał mu wskazówkę. Czy
kierowała nim arogancja, wiara w to, że nigdy nie uznają go za podejrzanego i
nie zaprowadzą za kratki? A może wchodziły w grę głębsze motywy psychologiczne?
McCaleb wiedział, że wielu przestępców podświadomie popełnia błędy, które ich
zdradzają, ponieważ chcą być ukarani. Teoria wielkiego koła, pomyślał McCaleb.
Może Bosch upewniał się podświadomie, że i on uczestniczy w obrocie koła.
Otworzył telefon komórkowy i sprawdził sygnał. Działał. Wybrał domowy numer
Jaye Winston. Spojrzał na zegarek, upewniając się, że nie jest za późno.
Odebrała po pięciu dzwonkach.
- To ja. Mam coś dla ciebie.
- Ja też coś mam. Teraz akurat rozmawiam. Mogę zadzwonić, kiedy skończę?
- Możesz. Będę czekał.
Rozłączył się i czekał w samochodzie, pogrążony w myślach. Za przednią szybą
dostrzegł jedną z barowych prostytutek, tę białą. Szedł za nią mężczyzna w
baseballowej czapce. Obydwoje zapalili papierosy i ruszyli w stronę motelu
„Skowronek”.
Zaćwierkał telefon. Dzwoniła Winston.
- Wszystko&ię zgadza, Terry. Uwierzyłam.
- Co masz?
- Najpierw ty. Mówiłeś, że coś znalazłeś.
- Nie, ty pierwsza. To, co znalazłem, jest mało ważne. A ty chyba złapałaś
coś wielkiego.
- No dobra, to posłuchaj. Matka Harry’ego Boscha była prostytutką. W
Hollywood. Ktoś ją zamordował, kiedy Harry był mały. A tego, kto to zrobił,
nigdy nie złapali. Jak to się ma do portretu psychologicznego, panie
specjalisto?
McCaleb nie odpowiedział. Nowa informacja oszołomiła go i uzupełniła wiele
luk w jego teorii. Widział prostytutkę i jej klienta przed recepcją motelu.
Mężczyzna wręczył gotówkę i wziął klucz. Weszli do środka przez oszklone drzwi.
- Gunn zabija prostytutkę i uchodzi mu to płazem - podjęła Winston, nie
słysząc odpowiedzi. - To samo zdarzyło się z matką Harry’ego.
- Skąd to wytrzasnęłaś? - spytał wreszcie McCaleb.
- Zadzwoniłam do Kiz, tak jak ci mówiłam. Udawałam, że jestem zainteresowana
Boschem, i zapytałam ją, czy on... no wiesz, doszedł do siebie po rozwodzie.
Powiedziała mi, co o nim wie. Ta sprawa z matką wyszła na jaw kilka lat temu, w
procesie cywilnym, kiedy pozwano Boscha za nieumyślne zabójstwo. Tak zwany
Lalkarz; pamiętasz tę sprawę?
- Tak. Policja nie chciała nas wezwać. Chodziło o faceta, który mordował
prostytutki. Bosch go zabił. Facet nie był uzbrojony.
- Tu już wkracza psychologia. Cholerny wzorzec.
- Co się działo z Boschem, kiedy zabito jego matkę?
- Kiz nie bardzo wie. Nazwała go „wychowankiem instytucji”. Kiedy to się
zdarzyło, miał dziesięć albo jedenaście lat. Dorastał w schroniskach
młodzieżowych i rodzinach zastępczych. Potem poszedł do służby i do
departamentu. To właśnie jest naszym brakującym ogniwem. Czymś, co zmieniło
jeden z wielu przypadków w sprawę, której Bosch nie zamierzał puścić płazem.
McCaleb przytaknął w duchu.
- Jest coś jeszcze - ciągnęła Winston. - Przebrnęłam przez całe akta. Są tam
rzeczy niezwiązane ze sprawą, których nie umieściłam w raporcie. Przejrzałam
protokół z sekcji kobiety zamordowanej przez Gunna sześć lat temu. Nazywała się
Frances Weldon. W świetle tego, co teraz wiemy o Boschu, jedno wydaje się
istotne. Badanie macicy i kości biodrowych wskazało, że kiedyś urodziła dziecko.
McCaleb pokręcił głową.
- Bosch nie mógł się o tym dowiedzieć. Jeszcze przed sekcją wypchnął
porucznika przez okno i dostał zawieszenie.
- To prawda. Ale po powrocie mógł przejrzeć akta i zapewne to zrobił. Pewnie
wiedział, że Gunn zrobił jakiemuś dzieciakowi to, co przydarzyło się jemu.
Widzisz, wszystko pasuje. Osiem godzin temu wydawało mi się, że toniesz i
chwytasz się brzytwy. A teraz mam wrażenie, że trafiłeś w dziesiątkę.
Trafienie w dziesiątkę nie było szczytem jego marzeń, ale rozumiał
podniecenie Winston. Gdy sprawy się zgadzają, euforia zaćmiewa niekiedy
okoliczności zbrodni.
- Co się stało z dzieckiem? - zapytał.
- Nie mam pojęcia. Pewnie je komuś oddała. To nieważne. Najważniejszy jest
teraz Bosch i co to dla niego znaczyło.
Miała rację. Ale McCaleb nie lubił niewyjaśnionych spraw.
- Wracając do twojej rozmowy z dawną partnerką Boscha... Czy ona zamierza do
niego zadzwonić i powiedzieć, że o niego pytałaś?
- Już zadzwoniła.
- Dzisiaj?
- No tak, przed chwilą. Oddzwoniła do mnie. Odmówił. Powiedział, że wciąż
liczy na powrót żony.
- Powiedziała mu, że to ty się nim interesujesz?
- Miała mu nie mówić.
- Ale pewnie powiedziała. I teraz on wie, że go obserwujemy.
- Niemożliwe. Skąd?
- Odwiedziłem go, a tego samego wieczoru odebrał telefon w twojej sprawie.
Facet pokroju Harry’ego Boscha nie wierzy w zbiegi okoliczności.
- Jak to rozegrałeś, gdy wreszcie dotarłeś do niego? - spytała Winston po
chwili.
- Tak jak uzgodniliśmy. Chciałem dowiedzieć się więcej o Gunnie, ale
zboczyłem z tematu. Dlatego dzwoniłem. Mam coś ciekawego. Nie aż tak ciekawego,
jak to, co masz ty, ale też niezły kawałek. Jeśli jednak odebrał ten telefon o
tobie tuż po mojej wizycie... no to nie wiem.
- Mów, co masz do powiedzenia.
- Nic ważnego. Fotografia byłej żony stoi wyeksponowana w salonie. Siedziałem
tam nie więcej niż godzinę, a w tym czasie facet wypił trzy piwa. Ucieczka w
alkohol pod wpływem presji. Wspominał również o czymś, co nazwał „wielkim
kołem”. Wierzy w to. W niczym nie dostrzega ręki Boga. Widzi tylko wielkie koło.
Obrót koła. Sam powiedział, że faceci tacy jak Gunn nie unikną swego losu. Coś
ich ściga. Koło. Zastosowałem specyficzne frazy, żeby sprawdzić reakcje,
zwłaszcza negatywne. Mówiąc o świecie zewnętrznym, użyłem słowa „zaraza”. Nie
wyraził sprzeciwu. Uznał, że da sobie radę z zarazą, jeśli pozna nosicieli.
Delikatne sygnały, Jaye, ale znajdziesz tu wszystko. On ma na ścianie
reprodukcję „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Boscha. I tam jest nasza sowa.
- Nazywa się tak samo, jak tamten facet. Gdybym nosiła nazwisko Picasso,
powiesiłabym na ścianie reprodukcję Picassa.
- Udawałem, że pierwszy raz widzę ten obraz, i zapytałem Har-ry’ego, co on
przedstawia. Odpowiedział, że to obrót wielkiego koła. Taki jest dla niego sens
obrazu.
- Fragmenty, które do siebie pasują.
- Jest jeszcze to i owo do zrobienia.
- Będziesz nad tym pracował czy chcesz się wycofać?
- Na razie popracuję. Zostanę tu na noc. Ale w sobotę muszę wrócić. Mam
zamówiony rejs.
Winston milczała.
- Jest coś jeszcze? - spytał McCaleb po chwili.
- A tak. Byłabym zapomniała.
- O czym?
- O sowie z „Ptasiego Szlabanu”. Zapłacono za nią przekazem pocztowym.
Cameron Riddell podał mi numer i poszłam tym tropem. Ktoś wysłał przekaz
dwudziestego drugiego grudnia z poczty przy Wilcox w Hollywood. To o jakieś
cztery przecznice od posterunku, gdzie pracuje Bosch.
McCaleb pokręcił głową.
- Prawa fizyki.
- O co ci chodzi?
- Każda akcja wywołuje reakcję. Gdy zaglądasz w przepaść, przepaść zagląda w
ciebie. To truizmy, owszem, ale w każdym truizmie kryje się prawda. Jeśli
wchodzisz w ciemność, ona wchodzi w ciebie i zabiera swoją cząstkę. Być może
Bosch wchodził w nią zbyt często. I zabłądził.
Umilkli na chwilę, a potem umówili się na następny dzień. Zakończywszy
rozmowę, McCaleb zauważył prostytutkę, która wyszła z motelu sama i skierowała
się z powrotem do baru „U Nata”. Miała na sobie dżinsową kurtkę, którą otuliła
się mocno, by nie dopuścić do siebie nocnego chłodu. Poprawiła perukę, krocząc w
stronę baru, aby czekać tam na następnego klienta.
Obserwując ją i rozmyślając o Boschu, McCaleb przypomniał sobie, jak wiele
zostało mu dane i ile ma szczęścia w życiu. Zdał sobie sprawę z tego, że
szczęście jest sprawą ulotną. Należało na nie zapracować, a następnie strzec go
ze wszystkich sił. Wiedział, że w tej chwili tego nie robi. Wkraczając w
ciemność, zapominał o tym, czego powinien strzec.
23
P
roces wznowiono dwadzieścia pięć minut po ustalonej godzinie dziewiątej.
Opóźnienie spowodowane było odrzuconymi przez sędziego wnioskami prokuratury o
zastosowanie sankcji wobec oskarżonego w związku z zastraszeniem świadka i
odroczenie rozprawy do czasu, aż przeprowadzone zostanie szczegółowe dochodzenie
w sprawie oświadczenia Annabelle Crowe. Siedzący za biurkiem z wiśniowego drewna
sędzia Houghton poparł dochodzenie, lecz nie zgodził się na odroczenie procesu
ani na jakiekolwiek sankcje karne, dopóki nie znajdą się dowody potwierdzające
zeznanie świadka. Przestrzegł oskarżycieli i Boscha - który uczestniczył w
posiedzeniu za zamkniętymi drzwiami, relacjonując swoją rozmowę z Crowe - żeby
żadna wiadomość o oskarżeniach świadka nie przedostała się do mediów.
Pięć minut później znaleźli się w sali, a przysięgli zajęli miejsca w
podwójnym rzędzie. Sędzia przypomniał Boschowi, który wrócił na fotel dla
świadków, że nadal zeznaje pod przysięgą. Janis Langwiser stanęła przy pulpicie,
trzymając swój notatnik.
- Detektywie Bosch, wczoraj skończyliśmy na pańskim stwierdzeniu, że śmierć
Jody Krementz nastąpiła w wyniku morderstwa. Zgadza się?
- Tak.
- A stwierdzenie to oparte było nie tylko na wynikach pańskiego śledztwa,
lecz także na wynikach dochodzenia i sekcji zwłok, przeprowadzonych przez biuro
koronera, czy tak?
- Tak.
- Proszę opowiedzieć przysięgłym o przebiegu śledztwa od chwili, gdy
stwierdził pan zabójstwo.
Bosch zwrócił się w stronę ławy przysięgłych. Ten ruch go poraził. Odczuwał
dokuczliwy ból w lewej części głowy - tak silny, że zastanawiał się, czy ludzie
przypadkiem nie widzą, jak mu pulsuje skroń.
- No cóż, wraz z moimi partnerami, Jerrym Edgarem i Kizmin Rider, zaczęliśmy
alizować... to znaczy analizować dowody materialne, które zgromadziliśmy.
Zaczęliśmy również dokładnie przesłuchiwać osoby, które znały ofiarę i
przebywały z nią w ostatniej dobie życia.
- Wspomniał pan o dowodach materialnych. Proszę wyjaśnić przysięgłym, jakie
to były dowody.
- Właściwie nie zgromadziliśmy jeszcze ich wszystkich. W całym domu
znajdowały się odciski palców, które należało zidentyfikować. Była również
tkanka i włosy, znalezione na ciele ofiary i blisko niego.
Zanim zdążył rozwinąć odpowiedź, Reason Fowkkes szybko zgłosił sprzeciw.
- Sformułowanie „na ciele i blisko niego” jest niejasne i może wprowadzić w
błąd.
- Wysoki Sądzie - odparowała Langwiser - gdyby pan Fowkkes dał detektywowi
Boschowi szansę dokończenia odpowiedzi na pytanie, nie byłoby w niej zapewne nic
niejasnego i mogącego wprowadzić w błąd. Przerywanie świadkowi w połowie jego
wypowiedzi, żeby stwierdzić, że brzmi ona niejasno lub wprowadza w błąd, jest
nie na miejscu.
- Oddalam sprzeciw - powiedział sędzia Houghton, zanim Fowkkes zdążył
zareplikować. - Niech świadek dokończy odpowiedź, wówczas się przekonamy, w
jakim stopniu jest niejasna. Proszę kontynuować, detektywie Bosch.
Bosch odchrząknął.
- Zamierzałem powiedzieć, że kilka próbek owłosienia łonowego nie...
- Co to znaczy „kilka”, Wysoki Sądzie? - zapytał Fowkkes. - Mój obecny
sprzeciw dotyczy nieścisłości sformułowań kierowanych przez tego świadka do
przysięgłych.
Bosch spojrzał na Langwiser i dostrzegł, że ogarnia ją wściekłość.
- Panie sędzio - zaczęła - czy Wysoki Sąd zechciałby udzielić pouczenia,
kiedy może być wnoszony sprzeciw? Obrońca oskarżonego nieustannie przerywa
świadkowi, ponieważ wie, że wkraczamy w sferę faktów szczególnie druzgocących
dla jego...
- Pani Langwiser, to nie jest pora na podsumowania - uciął sędzia. - Panie
Fowkkes, wyjąwszy przypadki rażącego naruszenia prawa, chciałbym, aby zgłaszano
sprzeciw przed odpowiedzią świadka albo pozwolono mu przynajmniej dokończyć
zdanie.
- Tu może dojść do rażącego naruszenia prawa, Wysoki Sądzie. Urząd państwowy
zamierza pozbawić życia mojego klienta tylko dlatego, że jego zasady moralne nie
są...
- Panie Fowkkes! - huknął sędzia. - To, co powiedziałem o pod-
sumowaniach, dotyczy również pana. Wysłuchajmy zeznań świadka, dobrze? - Zwrócił
się do Boscha. - Proszę kontynuować, detektywie. I niech pan spróbuje
precyzyjniej formułować swoje odpowiedzi.
Bosch popatrzył na Langwiser, która na chwilę zamknęła oczy. Uwaga sędziego
skierowana do Boscha była tym, o co Fowkkesowi chodziło. Dał przysięgłym do
zrozumienia, że zarzuty oskarżycieli mogą brzmieć niejasno, a nawet myląco.
Fowkkesowi udało się skłonić sędziego do wypowiedzi pozornie zgodnej z jego
sprzeciwem.
Bosch zerknął ukradkiem na Fowkkesa. Adwokat siedział z założonymi ramionami
i pełnym satysfakcji - jeśli nie samozadowolenia - wyrazem twarzy. Detektyw
utkwił oczy w leżącym przed nim zbiorze raportów.
- Czy mogę odwołać się do notatek? - zapytał.
Uzyskał zgodę. Otworzył okładki i odszukał raport dotyczący dowodów.
Spoglądając na relację lekarza policyjnego, zaczął od nowa.
- Przed sekcją użyto specjalnej szczoteczki do zebrania śladów z włosów
łonowych ofiary. Znaleziono osiem próbek owłosienia łonowego, które, jak
stwierdzono po przeprowadzeniu testów laboratoryjnych, nie należały do ofiary.
Spojrzał na Langwiser.
- Czy włosy te pochodziły od ośmiu różnych osób?
- Nie. Testy laboratoryjne zidentyfikowały je jako pochodzące od tej samej,
nieznanej osoby.
- Jaki wniosek to panu nasunęło?
- Ofiara najprawdopodobniej odbyła stosunek płciowy między ostatnią kąpielą a
zgonem.
Langwiser zajrzała do swoich notatek.
- Czy na ciele ofiary lub w miejscu zbrodni znaleziono jeszcze inne włosy?
Bosch przewrócił kartkę w księdze raportów.
- Tak, znaleziono pasemko włosów długości dwóch i pół cala, zaczepione o
zapięcie złotego łańcuszka, który ofiara miała na szyi. Zapięcie znajdowało się
na karku. Także w tym przypadku analiza laboratoryjna wykazała, że nie są to
włosy ofiary.
- Wróćmy na razie do włosów łonowych. Czy na zwłokach lub w miejscu zbrodni
wykryto inne poszlaki lub dowody świadczące, że między ostatnią kąpielą a zgonem
ofiara odbyła stosunek płciowy?
- Nie, nie wykryto. W pochwie nie znaleziono śladów nasienia.
- Czy istnieje sprzeczność między tym faktem a dowodem w postaci włosów
łonowych?
- Nie, nie ma sprzeczności. Wskazuje to po prostu, że w trakcie stosunku
użyto zapewne prezerwatywy.
- Dobrze, detektywie, przejdźmy do dalszych dowodów. Odciski palców.
Wspomniał pan, że w domu znaleziono odciski palców. Proszę nam opowiedzieć o tym
wycinku śledztwa.
Bosch znalazł w księdze odpowiedni raport.
- Wewnątrz domu, w którym znaleziono zwłoki ofiary, zabezpieczono
sześćdziesiąt osiem odcisków palców. Pięćdziesiąt dwa z nich należały do ofiary
i jej współmieszkanki. Szesnaście, jak ustalono, pozostawiło łącznie siedem
osób.
- Kim były te osoby?
Bosch odczytał z raportu listę osób. Odpowiadając na pytania Langwiser
wyjaśnił, kim są poszczególne osoby i w jaki sposób wykryto, kiedy i dlaczego
przebywały w domu ofiary. Byli to znajomi i krewni obu kobiet, dawny chłopak
jednej z nich oraz mężczyzna, który umówił się na randkę. Oskarżyciele
wiedzieli, że obrona rzuci się na odciski palców i spróbuje za ich pomocą
odwrócić uwagę przysięgłych. Dlatego Bosch powoli i dokładnie przedstawił
rozmieszczenie i pochodzenie wszystkich znalezionych i zidentyfikowanych
odcisków. Na zakończenie wspomniał o pełnym zestawie odcisków palców wykrytym za
zagłówkiem łóżka, na którym znaleziono ofiarę. Obydwoje z Langwiser wiedzieli,
że Fowkkes będzie chciał maksymalnie wykorzystać te odciski, dlatego Langwiser
usiłowała zmniejszyć ewentualne szkody, ujawniając istnienie śladów w pytaniach
do świadka.
- W jakiej odległości od ciała ofiary znajdowały się te odciski palców?
Bosch zerknął do raportu.
- Dwie i trzy dziesiąte stopy.
- W której dokładnie części zagłówka?
- W zewnętrznej, między łóżkiem a ścianą.
- Jaka odległość dzieliła jedno od drugiego?
- Około dwóch cali.
- W jaki sposób ktoś mógł tam zostawić odciski palców?
Fowkkes zgłosił sprzeciw, nadmieniając, że ustalenie pochodzenia odcisków
palców wykracza poza zakres wiedzy Boscha, lecz sędzia dopuścił pytanie.
- Widzę tylko dwie możliwości - odparł Bosch. - Odciski znalazły się w tym
miejscu, zanim dosunięto łóżko do ściany; albo człowiek, który je zostawił,
wsunął palce między listwy zagłówka i przytrzymał się jednej z nich.
Langwiser przedstawiła jako dowód rzeczowy zdjęcie wykonane przez
daktyloskopa, które pokazano przysięgłym.
- Aby zaistniała druga z wymienionych możliwości, dana osoba musiałaby leżeć
w tym łóżku, czy tak?
- Na to wygląda.
- Twarzą w dół?
- Tak.
Fowkkes wstał, żeby zgłosić sprzeciw, lecz sędzia go uprzedził.
- Wysuwa pani zbyt daleko idące sugestie, pani Langwiser. Proszę przejść do
następnych pytań.
- Oczywiście, Wysoki Sądzie. - Przez chwilę przeglądała notatki. - Czy ten
odcisk na łóżku ofiary nie nasunął panu przypuszczenia, że osobę, która go
zostawiła, należy uznać za głównego podejrzanego?
- Początkowo nie. Nie da się określić, od jak dawna odcisk znajduje się w
danym miejscu. Istniała jeszcze dodatkowa okoliczność, a mianowicie ta, że
wiedzieliśmy, iż ofiara nie zginęła w swoim łóżku, lecz raczej została
zamordowana gdzie indziej i przeniesiona do łóżka. W naszym mniemaniu zabójca,
kładąc ofiarę na łóżku, nie mógł pozostawić odcisków w tym miejscu.
- Do kogo należały te odciski?
- Do mężczyzny nazwiskiem Allan Wiess, który wcześniej trzykrotnie spotkał
się z panną Krementz. Ostatnim razem było to trzy tygodnie przed jej śmiercią.
- Czy rozmawiał pan z Allanem Wiessem?
- Tak. Towarzyszył mi detektyw Edgar.
- Czy Wiess przyznał się, że przebywał w łóżku ofiary?
- Tak. Powiedział, że spał z nią, kiedy się spotkali ostatni raz, trzy
tygodnie przed jej śmiercią.
- Czy przyznał, że dotykał zagłówka łóżka w miejscu, w którym znajdowały się
ukazane nam przez pana odciski palców?
- Powiedział, że mógł to zrobić, ale nie przypomina sobie dokładnie.
- Czy sprawdzono, co robił Allan Wiess w noc śmierci Jody Krementz?
- Tak, sprawdziliśmy. Miał niepodważalne alibi.
- Jakie?
- Poinformował nas, że przebywał na Hawajach na zjeździe pośredników w handlu
nieruchomościami. Sprawdziliśmy to w liniach lotniczych i księgach hotelowych, a
także u organizatorów zjazdu. Uzyskaliśmy potwierdzenie, że tam był.
Langwiser spojrzała na sędziego Houghtona i zasugerowała ogłoszenie
przedpołudniowej przerwy. Sędzia uznał, że to trochę za wcześnie, ale wyraził
zgodę i wezwał przysięgłych do powrotu na salę za piętnaście minut.
Bosch wiedział, że Langwiser zależało na ogłoszeniu przerwy, ponieważ
zamierzała teraz przystąpić do pytań na temat Davida Storeya i chciała je
wyraźnie oddzielić od reszty zeznań. Gdy opuścił miejsce dla świadków i podszedł
do stołu prokuratorskiego, przeglądała jakieś akta. Odezwała się do niego, nie
unosząc głowy.
- Co się stało, Harry?
- O co ci chodzi?
- Jesteś przygaszony. Inny niż wczoraj. Denerwujesz się czymś?
- Nie. A ty?
- Tak, całą tą sprawą. Sporo od tego zależy.
- Będę bardziej ożywiony.
- Mówię poważnie.
- Ja też, Janis.
Odwrócił się od stołu i wyszedł z sali.
Postanowił wypić kawę w kafeterii na piętrze. Najpierw jednak wstąpił do
toalety obok windy, żeby obmyć twarz zimną wodą. Nachylił się nisko nad
umywalką, uważając, by nie zachlapać garnituru. Usłyszał szum spuszczanej wody,
a gdy się wyprostował i spojrzał w lustro, dostrzegł Rudy’ego Tafero, który
przeszedł za jego plecami do najdalszej umywalki. Bosch nachylił się ponownie,
nabrał wody w dłonie i zanurzył w niej twarz. Przyjemny chłód podziałał kojąco
na jego oczy i złagodził ból głowy.
- Jak to jest, Rudy? - zagadnął, nie patrząc na tamtego.
- Jak jest z czym, Harry?
- No wiesz, tańczyć, jak ci diabeł zagra. Udaje ci się zasnąć w nocy?
Bosch podszedł do pojemnika z papierowymi ręcznikami i od-darł kilka, żeby
osuszyć twarz i dłonie. Tafero zbliżył się, oderwał jeden i zaczął wycierać
ręce.
- To zabawne - powiedział - ale kłopoty ze snem miałem tylko w jednym okresie
życia: kiedy byłem gliną. Ciekaw jestem dlaczego.
Zmiął ręcznik w kulkę i wrzucił do kosza na śmieci. Uśmiechnął się do Boscha
i wyszedł z toalety. Bosch odprowadził go spojrzeniem, nadal wycierając dłonie.
24
K
awa pobudziła krążenie Boscha. Poczuł, że wstępuje w niego nowa energia. Ból
głowy zelżał. Detektyw był gotów. Teraz wszystko pójdzie zgodnie z planem,
zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Pochylił się w stronę mikrofonu i czekał
na pytanie.
- Detektywie Bosch - zaczęła stojąca przy pulpicie Langwiser - czy w trakcie
śledztwa wypłynęło nazwisko Davida Storeya?
- Tak, prawie natychmiast. Jane Gilley, współmieszkanka Jody Krementz,
udzieliła nam informacji, że Jody umówiła się z Davidem Storeyem w ostatni
wieczór przed śmiercią.
- Czy podczas śledztwa przesłuchiwał pan pana Storeya w związku z tym
ostatnim wieczorem?
- Tak. Trwało to krótko.
- Dlaczego krótko, detektywie? Przecież chodziło o morderstwo.
- Zadecydował o tym pan Storey. W piątek, gdy znaleziono zwłoki, a także
nazajutrz, kilkakrotnie usiłowaliśmy się z nim skontaktować. Trudno było go
odszukać. W końcu, za pośrednictwem adwokata, zgodził się na rozmowę w
niedzielę, pod warunkiem że przeprowadzimy przesłuchanie w jego biurze w Archway
Studios. Przyjęliśmy ten warunek niechętnie, lecz zależało nam na współpracy i
rozmowie z tym człowiekiem. Prowadziliśmy dochodzenie od dwóch dni i jeszcze nie
udało nam się przesłuchać osoby, która - zgodnie z zeznaniami świadków -
widziała ofiarę ostatnia. Gdy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy w biurze
osobistego doradcę prawnego pana Storeya, Jasona Fleera. Zaczęliśmy rozmawiać z
panem Storeyem, lecz przed upływem pięciu minut jego adwokat zakończył rozmowę.
- Czy ta rozmowa została nagrana na taśmie?
- Tak, została.
Langwiser złożyła wniosek o przesłuchanie nagrania, przyjęty przez sędziego
Houghtona pomimo sprzeciwu Fowkkesa. Adwokat zwrócił się do sędziego z prośbą,
aby przysięgli po prostu przeczytali przygotowany wcześniej przez niego zapis
tej krótkiej rozmowy. Langwiser jednak nie wyraziła zgody, twierdząc, że nie
miała czasu sprawdzić, czy zapis jest dokładny, i że istotne jest, aby
przysięgli zapoznali się z tonem i postawą Davida Storeya. Sędzia podjął
Salomonową decyzję, by przesłuchać taśmę, a jednocześnie wręczyć przysięgłym
kopie zapisu jako materiał pomocniczy. Bosch i prokuratorzy również otrzymali
kopie, z zaleceniem sprawdzenia dokładności zapisu.
BOSCH: Nazywam się Hieronymus Bosch, jestem detektywem Departamentu Policji
Los Angeles. Towarzyszą mi partnerzy, detektywi Jerry Edgar i Kizmin Rider.
Przesłuchujemy Davida Storeya w jego biurze w Archway Studios, w związku ze
sprawą numer zero zero osiem dziewięć siedem. Panu Storeyowi towarzyszy
adwokat, Jason Fleer. Panie Storey, panie Fleer, czy mają panowie jakieś
pytania?
FLEER: Nie mamy pytań.
BOSCH: Aha. Wypowiedzi są oczywiście nagrywane.
Panie Storey, czy znał pan niejaką Jody Krementz, używającą również nazwiska
Donatella Speers?
STOREY: Z góry wiesz, jaka będzie odpowiedź.
FLEER: Davidzie...
STOREY: Tak, znałem ją. Spotkałem się z nią w czwartek wieczorem. Ale to nie
oznacza, że ją zabiłem.
FLEER: Davidzie, proszę cię. Odpowiadaj tylko na zadane pytania.
STOREY: Niech im będzie.
BOSCH: Mogę kontynuować?
FLEER: Ależ oczywiście, proszę.
STOREY: O tak, oczywiście. Proszę.
BOSCH: Wspomniał pan, że spotkał się z ofiarą w czwartek.
Czy była to randka?
STOREY: Po co pytać o coś, co się już wie? Tak, to była randka, jeśli pan tak
to określa.
BOSCH: A jak pan by to określił?
STOREY: Nieważne.
(pauza)
BOSCH: Czy może pan uściślić, w jakich godzinach przebywał pan z ofiarą?
STOREY: Przyjechałem po nią o wpół do ósmej, odwiozłem około północy.
BOSCH: Czy wchodził pan do jej domu?
STOREY: Właściwie nie. Byłem już spóźniony i zadzwoniłem z komórki, żeby
wyszła, bo nie mam czasu. Chyba chciała mnie zapoznać ze swoją
współmieszkanką, zapewne także aktorką, ale się śpieszyłem.
BOSCH: Więc kiedy pan podjechał, ona czekała na zewnątrz? STOREY: Już to
mówiłem.
BOSCH: Od wpół do ósmej do północy to cztery i pół godziny. STOREY: Lubię
detektywów, którzy potrafią liczyć.
FLEER: Davidzie, załatwmy to wreszcie.
STOREY: Staram się.
BOSCH: Czy zechce nam pan powiedzieć, co pan robił w czasie, który spędził
pan w towarzystwie Jody Krementz? STOREY: Załatwiliśmy trzy rzeczy na „p”:
pokaz, przekąskę i pieprzenie.
BOSCH: Słucham?
STOREY: Poszliśmy na premierę mojego filmu, potem zjedliśmy coś na przyjęciu,
a następnie zawiozłem ją do siebie i uprawialiśmy seks. Za zgodą obu stron,
detektywie. Może mi pan nie uwierzy, ale to się często zdarza na randkach.
I nie tylko w Hollywood, lecz w całym naszym potężnym kraju. Dlatego jest
taki potężny.
BOSCH: Rozumiem. Czy później odwiózł ją pan do domu? STOREY: Oczywiście,
ponieważ jestem dżentelmenem. BOSCH: Czy wszedł pan do jej mieszkania?
STOREY: Nie. Byłem w pieprzonym szlafroku. Zahamowałem, ona wysiadła i weszła
do środka. Potem pojechałem do siebie. Co się później zdarzyło, nie wiem. Nie
mam z tym nic, ale to nic wspólnego. Macie chyba...
FLEER: Proszę cię, Davidzie.
STOREY: ...kompletnie nasrane w głowach, jeśli wydawało się wam choć przez
jedną pieprzoną chwilę...
FLEER: Przestań!
(pauza)
FLEER: Detektywie Bosch, chyba powinniśmy to przerwać. BOSCH: Prowadzę tu
przesłuchanie i...
FLEER: Davidzie, co ty robisz?
STOREY: Mam ich w dupie. Wychodzę na papierosa.
BOSCH: Pan Storey właśnie opuścił biuro.
FLEER: Myślę, że korzysta w tej chwili z pierwszej poprawki
do konstytucji. Koniec rozmowy.
Zapadła cisza i Langwiser wyłączyła taśmę. Bosch spojrzał na przysięgłych.
Kilkoro z nich wpatrywało się w Storeya. Z jego wypowiedzi wyraźnie przebijała
pycha. Miało to istotne znaczenie, ponieważ za chwilę oskarżyciele zamierzali
przekonać przysięgłych, że Storey chełpił się przed Boschem, iż morderstwo
ujdzie mu na sucho. Takie rzeczy mógł mówić tylko człowiek pełen pychy. Strona
oskarżająca pragnęła dowieść, że Storey jest nie tylko mordercą, ale również
mordercą dumnym ze swego czynu.
- A zatem - podjęła Langwiser - czy pan Storey wrócił, aby kontynuować
rozmowę?
- Nie - odparł Bosch. - Poproszono nas, żebyśmy wyszli.
- Czy po oświadczeniu pana Storeya, że nie ma nic wspólnego z zamordowaniem
Jody Krementz, wygasło pańskie zainteresowanie jego osobą?
- Nie. Naszym obowiązkiem było przeprowadzenie szczegółowego dochodzenia, co
obejmowało również uwzględnienie lub wykluczenie pana Storeya jako podejrzanego.
- Czy jego zachowanie podczas tej krótkiej rozmowy stało się podstawą
podejrzeń?
- Chodzi o jego arogancję? Nie, on...
Fowkkes natychmiast zgłosił sprzeciw.
- Wysoki Sądzie, to, co jednej osobie wydaje się arogancją, dla innej jest
przeświadczeniem o własnej niewinności. Nie...
- Ma pan słuszność, panie Fowkkes - przerwał Houghton.
Podtrzymał sprzeciw, uchylił odpowiedź Boscha i polecił przysięgłym, by ją
zignorowali. Wszyscy jednak wiedzieli, że raz wypowiedzianych słów nie da się
cofnąć.
- Jego zachowanie podczas rozmowy nie stało się podstawą podejrzeń - zaczął
od nowa Bosch. - Fakt, że był ostatnią osobą, która widziała ofiarę żywą,
postawił go w centrum naszej uwagi. Jego niechęć do współpracy budziła
zastrzeżenia, ale na tym etapie nie przesądzaliśmy jeszcze o niczym. Moi
partnerzy i ja mieliśmy za sobą łącznie ponad dwadzieścia pięć lat prowadzenia
dochodzeń w sprawach zabójstw. Wiedzieliśmy, że nie zawsze jest tak, jak się
człowiekowi wydaje.
- Jaki był dalszy kierunek śledztwa?
- Badaliśmy wszystkie wątki. Należał do nich również pan Storey. Na podstawie
jego oświadczenia, iż wraz z ofiarą udali się do jego domu, moi partnerzy
wypełnili w sądzie municypalnym podanie o nakaz rewizji i otrzymali zezwolenie
na przeszukanie domu Davida Storeya.
Langwiser przedłożyła sędziemu nakaz rewizji, który został wpisany do
materiału dowodowego. Następnie wróciła z dokumentem za pulpit. Bosch zeznał, że
przeszukanie domu przy Mulholland Drive prowadzono od szóstej rano, dwa dni po
pierwszej rozmowie ze Storeyem.
- Nakaz rewizji upoważniał pana do zatrzymania wszelkich dowodów, związanych
z zamordowaniem Jody Krementz, należących do niej przedmiotów oraz dowodów jej
bytności w przeszukiwanym miejscu, czy tak?
- Tak.
- Kto prowadził przeszukanie?
- Ja, moi partnerzy i dwóch ekspertów sądowych. Był z nami również fotograf,
który kręcił film wideo i robił zdjęcia. Łącznie sześć osób.
- Jak długo trwała rewizja?
- Około siedmiu godzin.
- Czy oskarżony był przy niej obecny?
- W przeważającej mierze tak. Musiał wyjść na spotkanie z aktorem filmowym,
ponieważ, jak twierdził, nie mógł tego spotkania odwołać. Jego nieobecność
trwała około dwóch godzin. W tym czasie pozostał w domu jego adwokat, pan Fleer,
który kontrolował przebieg rewizji. Nie przebywaliśmy tam sami, jeśli o to pani
chodzi.
Langwiser przerzuciła strony dokumentu z nakazem rewizji i zatrzymała się na
ostatniej.
- Detektywie, w przypadku zabezpieczenia jakichkolwiek dowodów podczas
sądownie zatwierdzonej rewizji jest pan obowiązany sporządzić ich wykaz na
formularzu dołączonym do nakazu rewizji, czy tak?
- Tak.
- Formularz ten jest następnie dołączany do akt sądowych, zgadza się?
- Tak.
- Czy może pan zatem wyjaśnić, dlaczego w tym przypadku jest on pusty?
- Ponieważ w trakcie przeszukania nie zabezpieczono żadnych dowodów.
- Nie znaleziono żadnych śladów potwierdzających oświadczenie pana Storeya,
że Jody Krementz przebywała w jego domu?
- Żadnych.
- Ile dni upłynęło od tego popołudnia, gdy pan Storey przyznał, że zabrał
pannę Krementz do swego domu i odbył z nią stosunek płciowy?
- Od nocy, w którą popełniono morderstwo, upłynęło pięć dni, a od rozmowy z
panem Storeyem dwa dni.
- I nic nie potwierdziło oświadczenia pana Storeya?
- Nic. Dom był czysty.
Bosch wiedział, że Langwiser stara się z minusa uczynić plus, dać do
zrozumienia, że brak jakichkolwiek śladów obciąża Storeya.
- Czy zatem, pańskim zdaniem, przeprowadzono rewizję bez powodzenia?
- Nie. Powodzenie nie ma tu nic do rzeczy. Szukaliśmy zarówno potwierdzenia
słów pana Storeya, jak i dowodów przestępstwa, którego ofiarą padła panna
Krementz. Nie znaleźliśmy nic, co by wskazywało na jedno lub drugie. Czasami
jednak liczy się nie to, co można znaleźć, lecz to, czego nie można znaleźć.
- Czy mógłby pan to wyjaśnić przysięgłym?
- Istotnie, nie znaleźliśmy wewnątrz domu żadnych dowodów. Stwierdziliśmy
jednak brak czegoś, co później okazało się istotne.
- Czego?
- Książki. Brakowało jednej książki.
- Skąd wiedzieliście, że jej brakuje?
- W salonie znajdowała się duża, wbudowana w ścianę biblioteczka. Wszystkie
półki były wypełnione książkami. Na jednej z półek dała się dostrzec luka po
wyjętej książce. Nie mogliśmy dociec, o jaki tom chodzi. Nigdzie nie leżała
luzem ani jedna książka. Wówczas nie miało to wielkiego znaczenia. Ktoś po
prostu zdjął książkę z półki i nie odłożył na miejsce. Dziwiło nas tylko, że
zupełnie nie wiadomo, co to za książka i gdzie się podziała.
Langwiser przedłożyła jako dowód rzeczowy dwa zdjęcia biblioteczki, zrobione
podczas rewizji. Houghton przyjął je, uchylając formalny sprzeciw Fowkkesa.
Zdjęcia ukazywały całość biblioteczki oraz zbliżenie drugiej półki, z luką
między tomem zatytułowanym „Piąty horyzont” a biografią reżysera Johna Forda
„Opublikuj legendę”.
- Powiedział pan - podjęła Langwiser - że nie wiedzieliście wówczas, czy
brakująca książka ma jakikolwiek związek ze sprawą. Tak było?
- Tak, to prawda.
- Czy zdołaliście ustalić, jaka książka została zdjęta z półki?
- Tak, ustaliliśmy to.
Langwiser zawiesiła głos. Bosch wiedział, jakie będzie jej następne
posunięcie. Ten taniec przygotowali wcześniej. Pomyślał, że jest niezłą
narratorką. Potrafiła snuć opowieść, wciągnąć słuchaczy i spotęgować napięcie, a
potem cofnąć się znad krawędzi.
- No, ale zachowajmy pewien porządek - powiedziała. - Do książki jeszcze
powrócimy. Czy w dniu rewizji miał pan sposobność rozmawiać z panem Storeyem?
- Przeważnie trzymał się na uboczu i telefonował lub odbierał telefony. Ale
wymieniliśmy kilka zdań, gdy nasz zespół zapukał do drzwi z nakazem rewizji. A
później po jej zakończeniu, kiedy zawiadomiłem go, że wychodzimy i że nic nie
zabieramy.
- Czy obudziliście go, przychodząc o szóstej rano?
- Tak.
- Był sam w domu?
- Tak.
- Wpuścił was do środka?
- Nie od razu. Zaprotestował przeciwko rewizji. Powiedziałem mu...
- Przepraszam, detektywie, ale może prościej będzie to pokazać. Wspomniał
pan, że towarzyszył wam kamerzysta. Czy w chwili waszego przybycia o szóstej
rano kamera była włączona?
- Tak, była.
Langwiser zgłosiła stosowny wniosek o przedstawienie filmu wideo z przebiegu
rewizji. Został przyjęty mimo sprzeciwu obrony. Do sali wtoczono duży odbiornik
telewizyjny i ustawiono przed ławą przysięgłych. Bosch zidentyfikował taśmę.
Przyciemniono światła i włączono odbiornik.
Pierwsze ujęcia przedstawiały Boscha przed czerwonymi frontowymi drzwiami.
Wymienił swoje nazwisko i stopień, adres domu i numer sprawy. Mówił spokojnym
głosem. Następnie odwrócił się i głośno zastukał do drzwi. Oznajmił, że to
policja, i zastukał ponownie. Czekali. Bosch stukał do drzwi co piętnaście
sekund - aż wreszcie, po mniej więcej dwóch minutach, drzwi się uchyliły.
Wyjrzał przez nie David Storey z włosami w nieładzie i znużeniem w oczach.
- O co chodzi? - spytał.
- Mamy nakaz rewizji, panie Storey - odparł Bosch. - Pozwala nam on na
przeszukanie tej nieruchomości.
- Chyba wam odpierdoliło.
- Nie, proszę pana. Czy może pan się odsunąć i wpuścić nas? Im prędzej
wejdziemy, tym wcześniej wyjdziemy.
- Dzwonię do mojego adwokata.
Storey zamknął i zaryglował drzwi. Bosch postąpił krok naprzód, zbliżył twarz
do framugi i zawołał głośno:
- Panie Storey, ma pan dziesięć minut! Jeśli do szóstej piętnaście nie
otworzy pan tych drzwi, wyważymy je. Mamy sądowy nakaz rewizji i zamierzamy go
wyegzekwować.
Odwrócił się do kamery i przejechał kantem dłoni po gardle.
Obiektyw kamery ponownie objął drzwi. Odczyt czasu w dolnym rogu wskazywał
szóstą trzynaście. Storey otworzył drzwi, cofnął się i gestem zaprosił grupę
dochodzeniową do środka. Jego włosy sprawiały wrażenie, jakby przeczesał je
palcami. Miał na sobie czarne dżinsy i czarną koszulkę z krótkimi rękawami. Jego
stopy były bose.
- Róbcie, co macie do zrobienia, i wynoście się. Zaraz przyjedzie mój prawnik
i będzie was obserwował. Jeśli zniszczycie tu choć jedną pieprzoną rzecz, podam
was do sądu i pójdziecie z torbami. Ten dom projektował David Serrurier. Jedna
rysa na ścianie i wylecicie z pracy. Wszyscy.
- Będziemy uważać, panie Storey - zapewnił Bosch, przekraczając próg.
Kamerzysta wszedł ostatni. Storey popatrzył w obiektyw, jakby po raz pierwszy
go widział.
- I zabierzcie ode mnie to cholerstwo.
Wykonał gwałtowny ruch, obiektyw podskoczył i wycelował w sufit. Z offu
dobiegły głosy kamerzysty i Storeya:
- Hej, proszę nie dotykać kamery!
- No to zabieraj ją stąd!
- Dobrze. Zgoda. Tylko proszę jej nie dotykać.
Ekran zgasł i w sali ponownie rozbłysły światła. Langwiser kontynuowała
przesłuchanie.
- Detektywie Bosch, czy pan lub pańscy współpracownicy prowadzili jeszcze
jakieś... rozmowy z panem Storeyem?
- W trakcie rewizji nie. Od chwili przyjazdu adwokata pan Storey przebywał w
swoim gabinecie. Kiedy przeszukiwaliśmy gabinet, przeniósł się do sypialni. Gdy
wybierał się na umówione spotkanie, zapytałem go o nie i po krótkim wyjaśnieniu
wyszedł. Na tym się skończyła wymiana zdań podczas rewizji, kiedy przebywaliśmy
w jego domu.
- A po zakończeniu rewizji, siedem godzin później, czy rozmawiał pan z
oskarżonym?
- Tak, odbyliśmy krótką rozmowę w drzwiach. Nasz zespół spakował sprzęt i był
gotów do odjazdu. Adwokat już opuścił dom. Siedziałem w samochodzie z moimi
partnerami i gdy ruszaliśmy, uświadomiłem sobie, że zapomniałem wręczyć panu
Storeyowi kopię nakazu rewizji. Wymaga tego prawo. Więc wróciłem i zapukałem do
drzwi.
- Czy otworzył je sam pan Storey?
- Tak, po czterokrotnym głośnym pukaniu. Wręczyłem mu formularz i
powiedziałem, że takie są przepisy.
- Czy powiedział coś do pana?
Fowkkes wstał i zgłosił formalny sprzeciw, choć kwestia została
rozstrzygnięta podczas zgłaszania wniosków jeszcze przed procesem. Sędzia
formalnie przyjął sprzeciw do wiadomości i formalnie go oddalił. Langwiser
powtórzyła pytanie.
- Czy mogę skorzystać z moich notatek?
- Proszę.
Bosch zajrzał do notatek, które sporządził w samochodzie tuż po rozmowie.
- Najpierw powiedział: „No i gówno znaleźliście, co?”. Potwierdziłem, że nie
zabieramy żadnego przedmiotu. Oświadczył: „Bo nie było nic do zabrania”.
Skinąłem głową i zawróciłem, żeby odejść. Wtedy zawołał za mną: „Hej, Bosch!”.
Odwróciłem się, a on się nachylił i powiedział: „Nigdy nie znajdziesz tego,
czego szukasz”. Ja na to: „Czyżby? A czego szukam?”. Nie odpowiedział. Tylko
popatrzył na mnie z uśmiechem.
Po chwili milczenia Langwiser zapytała:
- Czy na tym się skończyło?
- Nie. Wyczułem, że może uda mi się go nakłonić, żeby powiedział coś więcej.
Odezwałem się do niego: „Pan to zrobił, prawda?”. Wciąż się uśmiechał, a potem
powoli skinął głową. I dodał: „I wykręcę się z tego”. Powiedział: „Jestem...”.
- Gówno prawda! Łżesz jak pies, ty skurwielu!
To krzyczał Storey. Zerwał się z krzesła i wskazywał ręką Boscha. Fowkkes
próbował uspokoić swego klienta, szarpiąc go za rękaw. Strażnik, który siedział
przy biurku za stołem oskarżonego, wstał i ruszył w stronę Storeya.
- Oskarżony zechce usiąść! - huknął sędzia zza swego stołu i uderzył
młotkiem.
- Ten skurwiel kłamie!
- Porządkowy! Posadzić oskarżonego na miejscu!
Funkcjonariusz, który zbliżył się od tyłu, położył dłonie na ramionach
Storeya i szorstkim ruchem pchnął go z powrotem na krzesło. Sędzia skierował
drugiego porządkowego w stronę ławy przysięgłych.
- Proszę przysięgłych o opuszczenie sali.
Gdy wychodzili pośpiesznie do sali obrad, Storey wciąż stawiał opór
Fowkkesowi i strażnikowi. Zaledwie przysięgli opuścili salę, jego wysiłki
osłabły i w końcu zaprzestał walki. Bosch zerknął na dziennikarzy, sprawdzając,
czy ktoś zauważył, że demonstracyjne wrzaski Storeya umilkły po wyjściu
przysięgłych.
- Panie Storey! - podniósł głos sędzia, który wcześniej wstał. -Pańskie
zachowanie i język są nie do przyjęcia w tej sali. Panie Fowkkes, jeśli nie
potrafi pan powściągnąć swego klienta, zrobią to moi funkcjonariusze. Jeszcze
jedno takie wystąpienie, a każę go zakneblować i przykuć do krzesła. Czy wyrażam
się jasno?
- Oczywiście, Wysoki Sądzie. Przepra...
- Obowiązuje tu reguła: żadnej tolerancji. Jeszcze jeden taki wybuch i każę
go skuć. Nie obchodzi mnie, kim on jest ani kim są jego przyjaciele.
- Tak, Wysoki Sądzie. Rozumiemy.
- Zarządzam pięciominutową przerwę.
Sędzia gwałtownie opuścił swoje miejsce, schodząc z tupotem po trzech
stopniach. Zniknął za tylnymi drzwiami, prowadzącymi do jego gabinetu.
Bosch spojrzał na Langwiser i dostrzegł w jej oczach błysk satysfakcji. Sam
widział w tym transakcję handlową. Oskarżony w obecności przysięgłych wpadł w
złość i stracił panowanie nad sobą, okazując tym samym agresję, która mogła
pchnąć go do morderstwa. Z drugiej strony jednak dał wyraz niezadowoleniu z
tego, co dzieje się w sali sądowej. A w ten sposób mógł odwołać się do emocji
przysięgłych. Wystarczyłby jeden głos, żeby go uwolnić.
Langwiser przepowiedziała przed procesem, że sprowokują Storeya do wybuchu.
Bosch uznał, że Janis się myli. Storey opierał się na chłodnej kalkulacji. Chyba
że ten jego wybuch był z góry ustalonym posunięciem. Storey zarabiał na życie
ustawianiem dramatycznych scen. Zdaniem Boscha, powinien był przewidzieć, że
pewnego dnia zagra wbrew własnej woli drugoplanową rolę w jednej z takich scen.
25
H
oughton wrócił po dwóch minutach i Bosch zastanowił się, czy sędzia nie zdążył
w tym czasie wsunąć kabury pod togę. Houghton usiadł i spojrzał w stronę
oskarżonego. Storey siedział z posępnym wyrazem twarzy, wpatrzony w swój
szkicownik.
- Czy wszyscy są gotowi? - spytał sędzia.
Każda ze stron mruknęła, że jest gotowa. Sędzia wezwał przysięgłych, z
których większość, wchodząc na salę, wpatrywała się w Storeya.
- No dobrze, moi mili, spróbujemy jeszcze raz - oznajmił Houghton. - Okrzyki
wydawane kilka minut temu przez oskarżonego proszę uznać za niebyłe. Nie są to
dowody i nie mają żadnego znaczenia. Jeżeli pan Storey pragnie bezpośrednio
zaprzeczyć zarzutom bądź sformułowaniom użytym w trakcie zeznań, będzie mógł to
uczynić.
Bosch zauważył błysk w oczach Langwiser. Uwagi sędziego podważały pozycję
obrony. Dawały do zrozumienia, że Storey będzie zeznawał. Gdyby odmówił,
sprawiłby zawód ławie przysięgłych.
Sędzia oddał głos Langwiser, która wznowiła przesłuchiwanie Boscha.
- Zanim nam przeszkodzono, mówił pan o wymianie zdań z oskarżonym u drzwi
jego domu.
- Tak.
- Przytoczył pan wypowiedź oskarżonego, która brzmiała: „I wykręcę się z
tego”. Czy tak?
- Tak.
- I uznał pan, że ta uwaga odnosi się do śmierci Jody Krementz, prawda?
- Tak, o tym właśnie rozmawialiśmy.
- Czy oskarżony powiedział coś jeszcze?
- Tak. - Bosch zawiesił głos w oczekiwaniu kolejnego wybuchu Storeya. Nie
doczekał się. - Powiedział: „Jestem w tym mieście bogiem, detektywie Bosch. A z
bogami nie leci się w chuja”.
Po prawie dziesięciu sekundach milczenia sędzia ponaglił Langwiser, by zadała
następne pytanie.
- Co pan zrobił, usłyszawszy tę wypowiedź?
- No cóż, byłem nieco zbity z tropu. Nie spodziewałem się czegoś takiego.
- Nie nagrywał pan tej rozmowy?
- Nie. Odbywaliśmy ją w drzwiach, tuż po tym, jak wróciłem i zapukałem.
- I co było dalej?
- Wsiadłem do auta i natychmiast zanotowałem tę rozmowę, dopóki ją dokładnie
pamiętałem. Poinformowałem moich partnerów, co się stało, i postanowiliśmy
zasięgnąć opinii prokuratora okręgowego, kierując do jego biura pytanie, czy na
podstawie usłyszanej przeze mnie wypowiedzi można aresztować pana Storeya.
Niestety, żaden z naszych telefonów komórkowych nie łapał zasięgu w górzystym
terenie. Dojechaliśmy do remizy strażackiej przy Mulholland, na wschód od Laurel
Canyon Boulevard. Zapytaliśmy, czy możemy skorzystać z telefonu, i stamtąd
zadzwoniłem do prokuratora.
- Z kim pan rozmawiał?
- Z panią. Przedstawiłem szczegóły sprawy, wyniki sekcji oraz to, co
usłyszałem od pana Storeya przy drzwiach. Ustaliliśmy, że śledztwo będzie
kontynuowane, lecz bez aresztowania.
- Czy zgadzał się pan z tą decyzją?
- Wówczas nie. Chciałem zatrzymać tego człowieka.
- Czy wypowiedź pana Storeya wpłynęła na przebieg śledztwa?
- Znacznie ograniczyła zakres poszukiwań. Ten człowiek przyznał się przede
mną do popełnienia zbrodni. Skupiliśmy się tylko na nim.
- Czy brał pan ewentualnie pod uwagę możliwość, że to wyznanie jest jedynie
pustą przechwałką, że oskarżony chciał pana sprowokować?
- Tak, rozważałem to. Doszedłem jednak do przekonania, że powiedział prawdę,
ponieważ wierzył we własną nietykalność.
Ostrym szarpnięciem Storey wyrwał kartkę ze szkicownika. Zmiął ją i rzucił na
stół. Odbiła się od monitora komputerowego i spadła na podłogę.
- Dziękuję, detektywie - powiedziała Langwiser. – Wspomniał pan o decyzji
kontynuowania dochodzenia. Czy może pan wyjaśnić przysięgłym, z czym to się
wiązało?
Bosch opisał rozmowy, jakie on i jego partnerzy prowadzili z dziesiątkami
świadków, którzy widzieli oskarżonego i ofiarę na premierze filmu lub później,
na przyjęciu zorganizowanym w cyrkowym namiocie na pobliskim parkingu.
Przesłuchali również dziesiątki innych osób, które znały Storeya lub z nim
pracowały. Bosch przyznał, że żadna z tych rozmów nie dostarczyła informacji
istotnych dla śledztwa.
- Powiedział pan wcześniej, że w trakcie przeszukiwania domu oskarżonego
zainteresował się pan brakującą książką, czy tak?
- Tak.
Fowkkes zgłosił sprzeciw.
- Nic nie dowodzi, że brakowało jakiejkolwiek książki. Po prostu było miejsce
na półce. Nie oznacza to, że kiedykolwiek stała tam książka.
Langwiser obiecała, że szybko to wytłumaczy, i sędzia oddalił sprzeciw.
- Czy ustalił pan, jaka książka znajdowała się wcześniej w pustym miejscu na
półce w domu oskarżonego?
- Tak. Podczas gromadzenia informacji na temat pana Storeya moja partnerka,
Kizmin Rider, która była zaznajomiona z jego pracą i reputacją zawodową,
przypomniała sobie, że czytała o nim artykuł w czasopiśmie „Architectural
Digest”. Korzystając z Internetu, ustaliła, że zapamiętany przez nią numer pisma
pochodzi z lutego ubiegłego roku. Zamówiła ten numer u wydawcy. Pamiętała, że w
artykule zamieszczono zdjęcia pana Storeya wewnątrz jego domu. Półki z książkami
utrwaliły się w jej pamięci, ponieważ sama jest zagorzałą czytelniczką, i była
ciekawa, jakie pozycje znajdują się w księgozbiorze reżysera filmowego.
Langwiser zgłosiła wniosek o przyjęcie numeru czasopisma jako dowodu
rzeczowego. Sędzia przyjął dowód i Langwiser podała czasopismo Boschowi.
- Czy tę właśnie publikację otrzymała pańska partnerka?
- Tak.
- Proszę odszukać artykuł dotyczący oskarżonego i opisać zdjęcie zamieszczone
na początku.
Bosch przewrócił stronice pisma i znalazł zaznaczone miejsce.
- Zdjęcie przedstawia Davida Storeya siedzącego na sofie w salonie. Po lewej
znajdują się półki z książkami.
- Czy może pan odczytać tytuły z grzbietów książek?
- Niektóre. Nie wszystkie są wyraźne.
- Co pan zrobił po otrzymaniu numeru czasopisma od wydawcy?
- Stwierdziliśmy, że nie wszystkie tytuły są widoczne. Skontaktowaliśmy się
ponownie z wydawcą, prosząc o wypożyczenie negatywu tej fotografii.
Rozmawialiśmy z redaktorem naczelnym, który nie zgadzał się na wyniesienie
negatywów poza teren redakcji. Powoływał się na prawo prasowe i wolność prasy.
- Co nastąpiło dalej?
- Redaktor stwierdził, że nie podda się nawet nakazowi sądowemu. Wezwano
prawnika z urzędu miasta na negocjacje z adwokatem wydawnictwa. W rezultacie
poleciałem do Nowego Jorku, gdzie udostępniono mi negatyw w laboratorium
fotograficznym siedziby „Architectural Digest”.
- Proszę podać do protokołu datę pańskiej wizyty w redakcji.
- Poleciałem w nocy, dwudziestego dziewiątego października. Nazajutrz rano
przyszedłem do redakcji. Był to poniedziałek, trzydziestego października.
- I co pan tam robił?
- Poleciłem szefowi pracowni fotograficznej, aby zrobił powiększenie zdjęcia
z półkami na książki.
Langwiser przedstawiła jako następne dowody dwie duże fotografie na
tekturowych podkładkach. Gdy zostały przyjęte po oddaleniu sprzeciwu, umieściła
je na podpórkach, ustawionych przed ławą przysięgłych. Pierwsze zdjęcie
ukazywało całą biblioteczkę, drugie stanowiło powiększenie jednej półki. Mimo
ziarnistości obrazu można było odczytać tytuły na grzbietach książek.
- Czy porównywał pan te fotografie ze zdjęciami zrobionymi w trakcie
przeszukiwania domu oskarżonego?
- Tak, porównywaliśmy je.
Langwiser poprosiła o zgodę na umieszczenie dwóch dodatkowych podpórek i
umieszczenie na nich powiększeń wykonanych podczas rewizji fotografii
biblioteczki i półki z luką po brakującej książce. Sędzia pozwolił. Wówczas
Langwiser zwróciła się do Boscha, by opuścił miejsce dla świadków i za pomocą
wskaźnika pokazał, co wykrył podczas badań porównawczych. Każdy mógł bez trudu
zauważyć, co to takiego, ale Langwiser drobiazgowo przestrzegała procedury, żeby
żaden z przysięgłych niczego nie przeoczył.
Bosch wskazał lukę między książkami na półce, a następnie -na drugiej
fotografii - grzbiet książki, która wcześniej stała w tym miejscu.
- Podczas rewizji przeprowadzonej czternastego października nic nie stało
między „Piątym horyzontem” a „Opublikuj legendę”. Na tym zdjęciu, zrobionym
dziesięć miesięcy wcześniej, między „Piątym horyzontem” a „Opublikuj legendę”
stoi książka.
- Jak brzmi tytuł tej książki?
- „Ofiary nocy”.
- Czy przyjrzał się pan fotografiom biblioteczki wykonanym podczas rewizji,
by sprawdzić, czy ta książka, „Ofiary nocy”, nie znajduje się na innej półce?
Bosch wskazał powiększenie całości biblioteczki z czternastego października.
- Tak. Książki tam nie ma.
- Czy znaleźliście ją gdzieś w domu?
- Nie, nigdzie.
- Dziękuję, detektywie. Może pan wrócić na miejsce dla świadków.
Langwiser zgłosiła jako dowód rzeczowy egzemplarz „Ofiar nocy” i przekazała
książkę Boschowi.
- Czy może pan objaśnić przysięgłym, co to jest?
- Egzemplarz książki „Ofiary nocy”.
- Czy ten sam, który stał na półce w domu oskarżonego, gdy w styczniu
ubiegłego roku zrobiono zdjęcie dla „Architectural Digest”?
- Nie, to inny egzemplarz tej książki. Kupiłem go. W księgarni Mysterious
Bookshop przy Beverly Boulevard w Los Angeles.
- Dlaczego kupił pan tę książkę właśnie tam?
- Poszukiwałem jej. Było to jedyne miejsce, gdzie mieli ją na składzie.
- Dlaczego tak trudno było tę książkę znaleźć?
- Sprzedawca z Mysterious Bookshop poinformował mnie, że została wydana w
niskim nakładzie przez niewielkie wydawnictwo.
- Czy przeczytał pan tę książkę?
- Nie w całości. Składa się głównie ze zdjęć przedstawiających nietypowe
zbrodnie, wypadki i tym podobne sceny.
- Czy znalazł pan coś, co uznał pan za nietypowe lub wiążące się z zabójstwem
Jody Krementz?
- Tak. Na stronie siedemdziesiątej trzeciej zamieszczono fotografię, która
natychmiast przyciągnęła moją uwagę.
- Proszę opisać tę fotografię.
Bosch otworzył książkę w zaznaczonym miejscu. Zaczął mówić, patrząc na
całostronicową fotografię po prawej.
- Zdjęcie przedstawia kobietę na łóżku. Jest martwa. Jej szyję opasuje szal
przywiązany do listwy u wezgłowia łóżka. Kobieta jest naga od pasa w dół. Jej
lewa ręka znajduje się między udami, a dwa palce są wsunięte w pochwę.
- Czy może pan odczytać podpis pod zdjęciem?
- Podpis brzmi: „Autoerotyczna śmierć. Tę kobietę, ofiarę asfiksji
autoerotycznej, znaleziono w jej mieszkaniu w Nowym Orleanie. Szacuje się, że co
roku wskutek takich nieszczęśliwych wypadków ginie ponad pięćset osób”.
Langwiser uzyskała zgodę na umieszczenie na podpórkach dwóch innych
powiększeń. Przesłoniła nimi zdjęcia biblioteczki. Powiększenie przedstawiające
zwłoki Jody Krementz znalazło się tuż obok fotografii z „Ofiar nocy”.
- Detektywie, czy porównał pan zdjęcie ofiary, której dotyczy ten proces,
czyli Jody Krementz, ze zdjęciem z książki?
- Tak. Stwierdziłem, że są bardzo podobne.
- Czy przyszło panu na myśl, że ktoś mógł posłużyć się fotografią z książki,
aby wedle tego wzorca upozować zwłoki panny Krementz?
- Tak, pomyślałem o tym.
- Czy nadarzyła się panu sposobność zapytania oskarżonego, co się stało z
jego egzemplarzem książki „Ofiary nocy”?
- Nie. Od dnia rewizji pan Storey i jego adwokat systematycznie odmawiali
zgody na rozmowę.
Langwiser skinęła głową i spojrzała na sędziego.
- Wysoki Sądzie, czy mogę zabrać dowody i przekazać je protokolantowi?
- Tak, proszę - odparł sędzia.
Langwiser nieśpiesznie zdjęła dwie fotografie, składając je niczym skrzydła
lustra. Był to w sumie drobiazg, lecz Bosch dostrzegł uważne spojrzenia
przysięgłych.
- A zatem, detektywie Bosch - podjęła Langwiser, gdy zabrano zdjęcia - czy
prowadził pan dalsze śledztwo bądź badania związane ze zgonami autoerotycznymi?
- Tak. Wiedziałem, że w razie ewentualnego procesu można będzie podważyć tezę
o morderstwie zaaranżowanym w taki sposób, by wyglądało na wypadek. Zaciekawił
mnie również podpis pod zdjęciem. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony liczbą
pięciuset zgonów rocznie. Sprawdziłem te dane w FBI i okazało się, że liczba
może być nawet zaniżona.
- Czy skłoniło to pana do dalszych badań?
- Tak, lecz zawęziłem je do naszego okręgu.
W odpowiedzi na sugestie Langwiser Bosch zeznał, że sprawdził akta w biurze
lekarza policyjnego pod kątem zgonów w wyniku asfiksji autoerotycznej.
Poszukiwania objęły pięć ostatnich lat.
- I co pan znalazł?
- W ciągu tych pięciu lat szesnaście przypadkowych zgonów w okręgu Los
Angeles przypisano asfiksji autoerotycznej.
- Ile z tych przypadków dotyczyło kobiet?
- Tylko jeden.
- Czy zbadał pan ten przypadek?
Fowkkes zgłosił sprzeciw i tym razem poprosił o rozmowę na stronie. Sędzia
wyraził zgodę i adwokaci zgromadzili się po jednej stronie jego stołu. Bosch nie
słyszał ich szeptów, wiedział jednak, że Fowkkes najprawdopodobniej usiłuje
zmienić wątek zeznań. Langwiser i Kretzler przewidzieli, że adwokat postara się
zapobiec wszelkim wzmiankom o Alicii Lopez przed ławą przysięgłych. Mógł to być
punkt zwrotny - dla obu stron.
Po pięciominutowej szeptanej konferencji sędzia odesłał adwokatów na miejsca
i zawiadomił przysięgłych, że posiedzenie potrwa dłużej, niż przewidywano.
Zarządził piętnastominutową przerwę. Bosch podszedł do stołu prokuratorów.
- Coś nowego? - rzucił do Langwiser.
- To samo, co zawsze. Z jakichś względów sędzia chce to usłyszeć jeszcze raz.
Życz nam szczęścia.
Adwokaci wycofali się wraz z sędzią do osobnej sali. Bosch został przy stole.
Włączył telefon komórkowy, żeby sprawdzić wiadomości z domu i biura. Na
sekretarkę w biurze ktoś nagrał wiadomość - był to Terry McCaleb. Dziękował
Boschowi za wskazówkę. Zawiadamiał, że uzyskał u Nata cenne informacje i będzie
w kontakcie. Bosch skasował nagranie i zamknął telefon, zastanawiając się, czego
mógł się dowiedzieć McCaleb.
Gdy prawnicy weszli tylnymi drzwiami na salę, Bosch odczytał decyzję sędziego
z ich twarzy. Fowkkes miał kwaśną minę i spuszczone oczy. Kretzler i Langwiser
uśmiechali się promiennie.
Po wznowieniu rozprawy, kiedy wezwano ławę przysięgłych, Langwiser wypaliła z
grubej rury. Poprosiła protokolanta o odczytanie ostatniego pytania sprzed
sprzeciwu.
- Czy zbadał pan ten przypadek? - odczytał protokolant.
- Zajmijmy się tym - rzekła Langwiser. - Nie odbiegajmy od tematu.
Detektywie, jak nazywała się jedyna ofiara płci żeńskiej spośród szesnastu,
które znalazł pan w aktach sądowych?
- Alicia Lopez.
- Czy może pan nam o niej opowiedzieć?
- Miała dwadzieścia cztery lata i mieszkała w Culver City. Pracowała jako
asystentka zastępcy producenta Sony Pictures, także w Culver City. Znaleziono ją
martwą w łóżku dwudziestego maja 1998 roku.
- Mieszkała sama?
- Tak.
- Jakie były okoliczności jej śmierci?
- Znalazła ją w łóżku koleżanka z pracy, która zaczęła się niepokoić, kiedy
Alicia Lopez bez uprzedzenia nie pojawiła się w biurze przez dwa dni po
weekendzie. Według oceny koronera, nie żyła od trzech lub czterech dni, kiedy ją
znaleziono. Ciało znajdowało się w stanie daleko posuniętego rozkładu.
- Pani Langwiser - wtrącił sędzia Houghton - uzgodniliśmy, że szybko wykaże
pani związek między tymi sprawami.
- Już do tego dochodzę, Wysoki Sądzie. Dziękuję. Detektywie, czy coś w tej
sprawie pana zaniepokoiło lub przyciągnęło pańską uwagę?
- Kilka rzeczy. Widziałem zdjęcia z miejsca zbrodni i mimo daleko posuniętego
rozkładu zauważyłem, że ułożenie ciała ofiary jest niemal takie samo, jak w
obecnie rozpatrywanym przypadku. Zauważyłem również, że pod pętlą na szyi Alicii
Lopez nie było żadnej miękkiej podkładki. Ponadto wiedziałem dzięki śledztwu
dotyczącemu osoby pana Storeya, że gdy panna Lopez poniosła śmierć, kręcił film
dla spółki Cold House Films, finansowanej częściowo przez Sony Pictures.
W chwili, która nastąpiła po jego odpowiedzi, Bosch uświadomił sobie, że na
sali sądowej panuje niezwykła cisza i spokój. Nikt nie szeptał na galerii ani
nie chrząkał. Było tak, jakby wszyscy -przysięgli, prawnicy, widzowie i
dziennikarze - jednocześnie postanowili wstrzymać oddech. Bosch zerknął na
przysięgłych i dostrzegł, że prawie wszyscy patrzą w stronę stołu obrony. Sam
tam spojrzał i zobaczył kipiącego złością Storeya, który siedział w milczeniu, z
opuszczoną głową. Ciszę przerwała w końcu Langwiser.
- Czy dowiedział się pan czegoś więcej w sprawie Lopez?
- Tak, rozmawiałem z detektywem z Departamentu Policji Culver City. Pytałem
także o pracę panny Lopez w Sony.
- Która z uzyskanych przez pana informacji wiąże się z obecną sprawą?
- Dowiedziałem się, że w okresie poprzedzającym zgon Alicia Lopez
pośredniczyła w kontaktach między studiem a plenerową produkcją filmu w
reżyserii Davida Storeya.
- Czy pamięta pan tytuł tego filmu?
- „Piąty horyzont”.
- Gdzie był kręcony?
- W Los Angeles. Głównie w Venice.
- Czy jako pośredniczka panna Lopez kontaktowała się bezpośrednio z panem
Storeyem?
- Tak. W każdym dniu zdjęciowym rozmawiała z nim osobiście lub telefonicznie.
Cisza ponownie zdawała się aż huczeć w uszach. Langwiser wykorzystała ją w
maksymalnym stopniu, po czym przystąpiła do najcięższego ataku.
- Sprawdźmy, czy wszystko prawidłowo zapamiętałam, detektywie. Zeznał pan, że
w ciągu ostatnich pięciu lat w okręgu Los Angeles zdarzył się tylko jeden
przypadek zgonu kobiety, który przypisano asfiksji autoerotycznej i że związana
z obecnym procesem śmierć Jody Krementz miała sprawiać wrażenie asfiksji
autoerotycznej?
- Sprzeciw - wtrącił Fowkkes. - Na to pytanie padła już odpowiedź.
- Oddalam - powiedział Houghton, nie czekając na kontrargumenty Langwiser. -
Świadek może odpowiedzieć.
- Tak, to prawda - odparł Bosch.
- I że obydwie te kobiety znały oskarżonego Davida Storeya?
- Zgadza się.
- I że obydwa zgony wykazują podobieństwo do autoerotycznego przypadku
śmierci, przedstawionego na fotografii zamieszczonej w książce, która w pewnym
okresie należała do domowego księgozbioru oskarżonego?
- Zgadza się.
Mówiąc to, Bosch spojrzał na Storeya, w nadziei, że ten podniesie głowę i ich
oczy będą mogły ponownie się spotkać.
- Co miała na ten temat do powiedzenia policja z Culver City?
- W oparciu o moje dochodzenie wznowili śledztwo. Istnieją jednak pewne
przeszkody.
- Jakie?
- Upłynęło dużo czasu. Nie wszystkie akta zachowały się w archiwach, ponieważ
uznano, że śmierć Alicii Lopez nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Z
uwagi na stan rozkładu, w jakim znajdowały się zwłoki, trudno formułować w
sposób kategoryczny spostrzeżenia i wnioski. Ponadto ekshumacja nie jest
możliwa, ponieważ ciało poddano kremacji.
- Kto o tym zadecydował?
Fowkkes wstał i zgłosił sprzeciw, lecz sędzia oznajmił, że jego argument
został już raz oddalony. Langwiser powtórzyła pytanie, zanim jeszcze Fowkkes
zdążył usiąść.
- Kto zadecydował o kremacji, detektywie Bosch?
- Rodzina. Ale wszelkie koszta... kremacji, nabożeństwa i tak dalej...
poniósł David Storey, aby w ten sposób uczcić pamięć Alicii Lopez.
Langwiser z głośnym szelestem odwróciła kartkę w notatniku. Szła jak burza i
wszyscy o tym wiedzieli. Gliniarze i prokuratorzy nazywali to „rurą”. Było to
określenie zaczerpnięte z surfingu. Oznaczało, że wprowadzili sprawę w tunel
wodny, w którym wszystko idzie gładko i bezproblemowo i osiąga cudowną
równowagę.
- Detektywie, czy po tym etapie śledztwa przyszła do pana kobieta nazwiskiem
Annabelle Crowe?
- Tak. W gazecie „Los Angeles Times” ukazał się artykuł na temat śledztwa, ze
szczególnym uwzględnieniem osoby Davida Storeya. Annabelle Crowe przyszła po
przeczytaniu tego artykułu.
- Kim ona jest?
- Aktorką. Mieszka w West Hollywood.
- Co ją wiąże z obecnie rozpatrywaną sprawą?
- Poinformowała mnie, że w ubiegłym roku umówiła się na randkę z Davidem
Storeyem i że w trakcie aktu seksualnego próbował ją udusić.
Fowkkes zgłosił kolejny sprzeciw, tym razem nieco mniej pewnie niż przy
poprzednich protestach. Sędzia, który wcześniej zatwierdził ten wątek zeznań,
oddalił sprzeciw.
- Gdzie, według panny Crowe, miało miejsce to zdarzenie?
- W domu pana Storeya przy Mulholland Drive. Poprosiłem, żeby opisała wnętrze
domu, i zrobiła to z dużą dokładnością. Niewątpliwie tam przebywała.
- Czy nie jest prawdopodobne, że widziała zdjęcia z domu oskarżonego,
zamieszczone w „Architectural Digest”?
- Potrafiła opisać ze szczegółami główną sypialnię oraz łazienkę, których nie
było na zdjęciach w czasopiśmie.
- Co się stało, gdy oskarżony zaczął ją dusić?
- Powiedziała mi, że straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, pana Storeya
nie było w pokoju. Brał prysznic. Ubrała się w pośpiechu i uciekła.
Langwiser podkreśliła jego słowa długim milczeniem. Potem zamknęła notatnik,
obrzuciła przelotnym spojrzeniem stół, za którym siedział oskarżony, i
popatrzyła na sędziego Houghtona.
- Wysoki Sądzie, na razie nie mam więcej pytań do detektywa Boscha.
26
M
cCaleb dotarł do „El Cochinito” za kwadrans dwunasta. Od i pięciu lat nie
przekroczył progu tej pokazowej restauracji w Silver Lake, pamiętał jednak, że
dysponuje ona zaledwie kilkunastoma stolikami, które zawsze są zajęte w porze
lunchu. Często przez policjantów. Nie dlatego, że przyciągała ich nazwa -
„Prosiaczek” - ale ze względu na smaczne i niedrogie jedzenie. McCaleb wiedział
z doświadczenia, że gliniarze odznaczają się wielką wprawą w wyszukiwaniu takich
lokali w każdym mieście. Na delegacjach Biura zawsze pytał miejscowych gliniarzy
z patroli, gdzie tu można dobrze zjeść. Rzadko spotykał go zawód.
Czekając na Winston, dokładnie przestudiował kartę dań i zaplanował posiłek.
W ciągu ostatniego roku jego zmysł smaku powrócił, i to ze zdwojoną siłą. Przez
półtora roku po operacji McCaleb nie czuł żadnego smaku. Było mu wszystko jedno,
co je, bo każda potrawa smakowała tak samo - mdło. Nawet obfite polewanie
wszystkiego - od kanapek po makaron - ostrym kubańskim sosem powodowało jedynie
krótkotrwałe pieczenie w język. Ale wkrótce smak zaczął powoli wracać,
sprawiając, że po raz drugi od transplantacji McCaleb narodził się na nowo.
Teraz rozkoszował się wszystkim, co ugotowała Graciela. A nawet tym, co sam
ugotował - choć tak naprawdę potrafił przyrządzić tylko mięso z grilla. Każda
potrawa smakowała mu jak nigdy przedtem, nawet przed operacją. Zjedzenie w
środku nocy kanapki z masłem fistaszkowym i galaretką sprawiało mu taką samą
przyjemność, jak wyprawa z Gracielą do renomowanej restauracji „Jozu” przy
Melrose. Zaczął więc przybierać na wadze, odzyskując dwadzieścia pięć funtów,
które stracił podczas oczekiwania na nowe serce, gdy stare odmówiło
posłuszeństwa. Ważył teraz sto osiemdziesiąt funtów, tyle ile przed chorobą, i
po raz pierwszy od czterech lat musiał zacząć się pilnować, jeśli chodzi o
jedzenie. Przy okazji ostatnich badań kardiologicznych usłyszał od swojej
lekarki ostrzeżenie, że powinien ograniczyć spożycie wysokokalorycznych potraw i
tłuszczu.
Ale nie w tej chwili. Bardzo długo czekał na okazję, żeby wstąpić do tej
restauracji. Przed laty spędził sporo czasu na Florydzie, rozpracowując
seryjnego mordercę, a jedynym pozytywnym skutkiem tej pracy okazało się
upodobanie do kubańskiej kuchni. Po przeniesieniu do Los Angeles nie mógł
znaleźć kubańskiej restauracji, dorównującej lokalom w Ybor City na obrzeżach
Tampy. Pewnego razu natknął się na policjanta z patrolu, Kubańczyka z
pochodzenia, i zapytał go, gdzie jada, kiedy ma ochotę na prawdziwą domową
kuchnię. Policjant odpowiedział, że w „El Cochinito”. McCaleb wkrótce został tam
stałym klientem.
Teraz uznał, że studiowanie karty dań jest stratą czasu, ponieważ od początku
wiedział, co chciałby zjeść. Lechoń asada z czarną fasolą i ryżem, do tego
smażone banany i juka, a lekarze nie muszą o tym wiedzieć. Niecierpliwie
oczekiwał pojawienia się Winston, żeby wreszcie złożyć zamówienie.
Odłożył menu i pomyślał o Harrym Boschu. Prawie całe przedpołudnie spędził na
łodzi, oglądając w telewizji sprawozdanie z procesu. Wystąpienie Boscha jako
świadka uznał za znakomite. Odkrycie, że nazwisko Storeya łączy się z innym
zgonem, wstrząsnęło McCalebem - i najwyraźniej także dziennikarzami. Podczas
przerw gadające głowy w studio nie posiadały się z podniecenia, wietrząc świeży
łup. W pewnej chwili kamery pokazały korytarz przed salą sądową, gdzie
zasypywano Johna Fowkkesa pytaniami o nowy wątek w procesie. Fowkkes, zapewne po
raz pierwszy w życiu, odmawiał komentarzy. Gadające głowy zmuszone były snuć
własne domysły na temat najnowszych informacji i wygłaszać uwagi dotyczące
metodycznego, a zarazem wywierającego silne wrażenie postępowania oskarżenia.
Oglądając sprawozdanie z procesu, McCaleb czuł się nieswojo. Trudno mu było
pogodzić się z myślą, że człowiek opisujący z tak wielką wprawą przebieg
trudnego śledztwa to ten sam, którego on śledzi i podejrzewa o popełnienie
bardzo podobnej zbrodni.
W południe, o umówionej porze, McCaleb ocknął się z zamyślenia, uniósł głowę
i zobaczył w drzwiach restauracji Jaye Winston. Szło za nią dwóch mężczyzn.
Jeden był czarny, drugi biały - i głównie dzięki temu można było ich rozróżnić,
ponieważ nosili niemal identyczne szare garnitury oraz ciemnoczerwone krawaty.
Zanim jeszcze podeszli do stolika, McCaleb wiedział, że są z Biura.
Twarz Winston miała znużony, zrezygnowany wyraz.
- Terry - zaczęła, nie zajmując krzesła - chciałabym, żebyś poznał tych dwóch
panów. - Wskazała najpierw czarnego agenta. - To jest DonTwilley, a to Marcus
Friedman. Pracują dla Biura.
Wszyscy troje wysunęli krzesła i usiedli. Friedman zajął miejsce przy
McCalebie, Twilley usadowił się naprzeciw niego. Nie podali sobie rąk.
- Nie znam kubańskiej kuchni - odezwał się Twilley, biorąc menu ze stojaka. -
Dobrze tu gotują?
McCaleb popatrzył na niego.
- Nie. Dlatego tu jadam.
Twilley z uśmiechem podniósł oczy znad jadłospisu.
- Głupie pytanie, wiem. - Spojrzał w kartę, a potem znowu na McCaleba. - Znam
cię ze słyszenia, Terry. W firmie jesteś pieprzoną legendą. Nie chodzi tu o
twoje serducho, ale o sprawy. Cieszę się, że cię wreszcie poznałem.
McCaleb zerknął na Winston. Jego oczy wyrażały pytanie: „Co tu jest grane, do
cholery?”.
- Terry, Marc i Don są z wydziału praw cywilnych.
- Tak? To świetnie. Czy przebyliście tę długą drogę, żeby poznać żywą legendę
i spróbować kubańskiej kuchni, czy może chodzi wam o coś innego?
- Ehm... - chrząknął Twilley.
- Terry, gówno trafiło w wentylator - powiedziała Winston. -Dziś rano do
mojego przełożonego zadzwonił dziennikarz z pytaniem, czy prowadzimy dochodzenie
przeciw Harry’emu Boschowi jako podejrzanemu o zabójstwo Gunna.
McCaleb, wstrząśnięty tą informacją, odchylił się na oparcie krzesła. Gdy
chciał odpowiedzieć, do stolika podszedł kelner.
- Proszę chwilę zaczekać - burknął Twilley, odsyłając kelnera lekceważącym
gestem, który zirytował McCaleba.
- Terry - podjęła Winston - zanim będziemy kontynuować ten temat, muszę cię o
coś zapytać. Wygadałeś się?
McCaleb z niesmakiem pokręcił głową.
- Żartujesz? Mnie o to pytasz?
- Słuchaj, wiem tylko jedno: że to nie ja. Nie pisnęłam słowa nikomu, ani
kapitanowi Hitchensowi, ani nawet mojemu partnerowi, nie mówiąc już o
dziennikarzach.
- Ja też nie. Dzięki za zaufanie.
Spojrzał na Twilleya, a potem znowu na Winston. Wkurzało go, że musi
prowadzić tę wymianę zdań z Jaye w ich obecności.
- Co ci faceci tu robią? - spytał, po czym dodał, patrząc na Twilleya: -
Czego chcesz?
- Przejmują sprawę, Terry - odpowiedziała Winston. - A ty wypadasz z gry.
McCaleb przeniósł na nią spojrzenie. Szczęka opadła mu lekko, ale uświadomił
sobie, jak wygląda, i zamknął usta.
- O czym ty mówisz? Ja wypadam z gry? Jestem tu jedynym graczem. Pracuję nad
tym od...
- Wiem, Terry. Ale sytuacja się zmieniła. Po telefonie dziennikarza musiałam
powiedzieć Hitchensowi, co się dzieje i co robimy. Dostał ataku szału, a kiedy
mu przeszło, uznał, że najlepiej będzie zawiadomić Biuro.
- Wydział praw cywilnych - wtrącił Twilley. - Sprawdzanie gliniarzy to nasz
chleb powszedni. Możemy...
- Pieprz się, Twilley. I nie wciskaj mi tego firmowego kitu. Należałem kiedyś
do klubu, pamiętasz? Wiem, jak to wygląda. Wkroczycie do akcji, śledząc mój
trop, a potem wykonacie taniec przed kamerami i wsadzicie Boscha do pierdla.
- Czy o to ci chodzi? - odezwał się Friedman. - O zasługi?
- Nie musisz się tym martwić, Terry - dorzucił Twilley. - Jeśli chcesz,
postawimy cię przed kamerami.
- Nie chcę. I nie mów do mnie „Terry”. Nawet mnie, kurwa, nie znasz. - Kręcąc
głową, wpatrzył się w stolik. - Czekałem wieki, żeby tu wrócić, a teraz
odechciało mi się jeść.
- Terry... - zaczęła Winston i urwała.
- Co? Chcesz powiedzieć, że to w porządku?
- Nie. Nie o to chodzi. Po prostu jest, jak jest. Śledztwo nabrało charakteru
urzędowego. Ty jesteś osobą prywatną. Od początku wiedziałeś, że tak się może
stać.
Niechętnie skinął głową. Oparł łokcie o stół i ukrył twarz w dłoniach.
- Co to był za dziennikarz?
Winston nie odpowiedziała, więc opuścił ręce i utkwił w niej oczy.
- Kto to był?
- Nazywa się Jack McEvoy. Pracuje dla „NewTimesa”, alternatywnego tygodnika,
który lubi wywlekać brudy.
- Wiem.
- Znasz McEvoya? - spytał Twilley.
W tym momencie odezwał się telefon komórkowy McCaleba. Tkwił w kieszeni
kurtki wiszącej na oparciu krzesła. Zaczepił się o coś i Terry szarpnął go
niecierpliwie, przypuszczając, że dzwoni Graciela. Oprócz niej, Winston i
Buddy5ego Lockridge’a ten numer miała tylko Brass Doran z Quantico, a z nią
omówił już wszystko.
Odebrał po piątym sygnale.
- Agent McCaleb? Mówi Jack McEvoy z „NewTimesa”. Ma pan chwilę czasu na
rozmowę?
McCaleb zerknął nad stołem na Twilleya, zastanawiając się, czy słyszy on głos
w telefonie.
- Nie bardzo. Jestem teraz zajęty. Skąd pan ma ten numer?
- Informacja w Catalinie. Zadzwoniłem do pana do domu i odebrała żona. Podała
mi numer pańskiej komórki. Czy to kłopot?
- Nie, żaden kłopot. Ale nie mogę teraz rozmawiać.
- A kiedy pan będzie mógł? To ważne. Zdarzyło się coś, o czym naprawdę
chciałbym...
- Proszę zadzwonić później. Za godzinę.
McCaleb zamknął telefon i położył go na stoliku. Popatrzył na niego,
podejrzewając, że McEvoy może lada chwila zadzwonić po raz drugi. Dziennikarze
już tacy byli.
- Terry, wszystko w porządku?
Podniósł oczy na Winston.
- Tak, jak najbardziej. Mój jutrzejszy klient. Chciał wiedzieć, co z pogodą.
- Spojrzał na Twilleya. - O co pytałeś?
- Czy znasz Jacka McEvoya? Tego dziennikarza, który dzwonił do kapitana
Hitchensa?
McCaleb w milczeniu przeniósł spojrzenie na Winston, a potem znowu na
Twilleya.
- Owszem, znam go. Wiesz, że go znam.
- Racja, sprawa Poety. Miałeś w niej swój udział.
- Bardzo skromny udział.
- Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z McEvoyem?
- Zaraz, niech się zastanowię... Jakieś dwa dni temu.
Winston wyraźnie zesztywniała. McCaleb popatrzył na nią.
- Odpręż się, Jaye, dobra? Wpadłem na McEvoya na procesie Storeya. Poszedłem
tam, żeby pogadać z Boschem. McEvoy pisze o procesie dla „New Timesa”. Przywitał
się ze mną; nie widziałem go od pięciu lat. I nie powiedziałem mu, co robię ani
nad czym pracuję. De facto, kiedy go spotkałem, nie podejrzewałem jeszcze
Boscha.
- A widział cię z Boschem?
- Na pewno. Wszyscy nas widzieli. Były tam takie tłumy dziennikarzy, jak na
procesie O.J. Simpsona. Czy podał twojemu kapitanowi moje nazwisko?
- Jeśli nawet, to Hitchens nic mi o tym nie mówił.
- No więc dobrze, skoro ani ty, ani ja nie jesteśmy winni, to skąd ten
przeciek?
- O to właśnie pytamy - powiedział Twilley. - Zanim przejmie-my tę sprawę,
chcemy wiedzieć, jak wygląda sytuacja i kto z kim rozmawia.
McCaleb nie odpowiedział. Ogarniała go klaustrofobia. Ta wymiana zdań,
napastliwy ton Twilleya, ludzie tłoczący się w niewielkiej sali i czekający na
wolne stoliki - wszystko razem wywoływało w nim uczucie duszności.
- A ten bar, w którym byłeś wczoraj wieczorem? - zapytał Friedman.
McCaleb odchylił się do tyłu i spojrzał na niego.
- O co chodzi?
- Jaye mówiła nam, co jej powiedziałeś. Pytałeś konkretnie o Boscha i Gunna,
zgadza się?
- Owszem. I co z tego? Myślisz, że barmanka od razu pognała do telefonu,
zadzwoniła do „New Timesa” i poprosiła Jacka McEvoya? Tylko dlatego, że
pokazałem jej zdjęcie Boscha? Nie pierdol.
- Hej, w tym mieście media są potęgą. Ludzie się od nich uzależnili. Bez
przerwy ktoś sprzedaje jakąś historię, informacje, dane.
McCaleb pokręcił głową, odrzucając możliwość, że barmanka w kamizelce
dysponowała wystarczającą inteligencją, by skojarzyć, o co mu chodziło, a potem
zadzwonić do gazety.
Nagle uświadomił sobie, kto miał dość inteligencji i wiedzy, żeby to zrobić.
Buddy Lockridge. A jeśli to on, można równie dobrze powiedzieć, że przeciek
wyszedł od McCaleba. Skóra na jego głowie pokryła się kropelkami potu, gdy
przypomniał sobie Lockrid-ge’a ukrytego pod pokładem i słuchającego o
podejrzeniach wobec Boscha.
- Czy piłeś coś w tym barze? Podobno bierzesz codziennie garść pigułek. W
połączeniu z alkoholem... no wiesz, czasem język lata jak łopata.
Pytanie zadał Twilley, lecz McCaleb wbił spojrzenie w Winston. Cała ta scena
i nagła zmiana sytuacji sprawiły, że poczuł się zdradzony. Zanim jednak otworzył
usta, dostrzegł przepraszający wyraz oczu Winston i żal, że nie załatwiono
sprawy w inny sposób. W końcu popatrzył na Twilleya.
- Myślisz, że zapijając prochy, wychyliłem o kilka drinków za dużo? O to ci
chodzi, Twilley? Że zacząłem trzaskać dziobem w barze?
- Nie myślę tak. Tylko pytam, okay? Nie ma się o co jeżyć. Po prostu staram
się dociec, skąd ten dziennikarz wie to, co mu się wydaje, że wie.
- No to dociekaj beze mnie. - McCaleb odsunął krzesło, zamierzając wstać. -
Spróbujcie lechon asada - powiedział. - Najlepsze w całym mieście.
Gdy zaczął się podnosić, Twilley wyciągnął rękę i złapał go za ramię.
- Daj spokój, Terry, pogadajmy o tym - rzucił.
- Terry, proszę - wtrąciła Winston.
McCaleb oswobodził ramię z uścisku Twilleya i wstał. Spojrzał na Winston.
- Życzę powodzenia, Jaye. Z tymi facetami to chyba ci się przyda. - Popatrzył
na Friedmana i Twilleya. - Serdeczne dzięki i pieprzcie się, chłopcy.
Przepchnął się przez tłum oczekujących i wyszedł. Nikt go nie gonił.
Wsiadł do cherokee zaparkowanego przy Sunset i zaczął obserwować restaurację,
czekając, aż wyparuje z niego gniew. Z jednej strony wiedział, że posunięcia
Winston i jej przełożonego są słuszne; z drugiej jednak nie podobało mu się, że
odsunięto go od sprawy, nad którą pracował. Ze sprawą było jak z samochodem.
Można go prowadzić, można siedzieć na przednim lub tylnym siedzeniu, ale można
też stać na poboczu i patrzeć, jak przejeżdża obok. McCaleb, który przed chwilą
trzymał ręce na kierownicy, znalazł się teraz z uniesionym kciukiem na poboczu.
To bolało.
Zaczął rozmyślać o tym, jak postąpi z Buddym Lockridge’em. Jeśli się okaże,
że to Buddy wygadał McEvoyowi, co podsłuchał wtedy na łodzi, McCaleb zerwie z
nim wszelkie kontakty. Owszem, są wspólnikami, ale po czymś takim nie mógłby już
z Buddym pracować.
Uświadomił sobie, że Buddy ma numer jego telefonu komórkowego i mógł go podać
McEvoyowi. Wziął telefon i zadzwonił do domu. Odebrała Graciela; w piątki
pracowała krócej.
- Gracielo, czy podawałaś komuś ostatnio numer mojej komórki?
- Tak. Jakiś dziennikarz powiedział mi, że cię zna i musi natychmiast z tobą
porozmawiać. Jack jakiśtam. Czy coś się stało?
- Nie, nic się nie stało. Chciałem tylko sprawdzić.
- Na pewno?
Telefon pisnął, informując, że ktoś czeka na połączenie. McCaleb zerknął na
zegarek. Była za dziesięć pierwsza. McEvoy miał dzwonić dopiero po pierwszej.
- Na pewno - odpowiedział Gracieli. - Słuchaj, ktoś do mnie dzwoni. Będę w
domu, zanim się ściemni. Do zobaczenia.
Przełączył telefon na drugą rozmowę. Dzwonił McEvoy. Usprawiedliwiał się, że
jest właśnie w sądzie i musi o pierwszej wrócić na salę, bo inaczej straci dobre
miejsce. Dlatego nie mógł odczekać pełnej godziny.
- Może pan teraz rozmawiać? - zapytał.
- Czego pan ode mnie chce?
- Muszę z panem porozmawiać.
- Ciągle pan to powtarza. O czym?
- O Harrym Boschu. Pracuję nad artykułem o...
- Nic mi nie wiadomo na temat procesu Storeya. Znam go tylko z telewizji.
- Nie o tym mówię. Chodzi mi o sprawę Edwarda Gunna.
McCaleb nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że źle robi.
Taki taniec z dziennikarzem mógł tylko spowodować kłopoty. McEvoy odezwał się po
chwili milczenia:
- Czy dlatego chciał się pan spotkać z Boschem wtedy w sądzie? Pracuje pan
nad zabójstwem Gunna?
- Proszę posłuchać. Mogę pana zapewnić, że aktualnie nie pracuję nad sprawą
zabójstwa Edwarda Gunna. Rozumie pan? - No i dobrze, pomyślał McCaleb. Na razie
nie skłamałem.
- A czy wcześniej pracował pan nad tą sprawą? Dla Departamentu Szeryfa?
- Chciałbym najpierw o coś zapytać. Kto panu o tym powiedział? Kto twierdzi,
że pracuję nad tą sprawą?
- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Muszę chronić źródła informacji. Jeśli
zechce pan ze mną porozmawiać, pańskiej tożsamości również nie zdradzę. Gdybym
coś wychlapał, byłbym spalony w tej branży.
- Coś ci powiem, Jack. Nie pogadam z tobą, dopóki ty nie pogadasz ze mną,
rozumiesz? To działa w obie strony. Porozmawiamy, jeśli mi powiesz, kto opowiada
o mnie te gówniane kawałki. Jeśli nie, to nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Odczekał chwilę. McEvoy milczał.
- Tak też myślałem. Nie przejmuj się, Jack.
Zamknął telefon. Pomijając to, czy McEvoy podał jego nazwisko kapitanowi
Hitchensowi, czy nie, miał najwyraźniej kontakt z wiarygodnym źródłem
informacji. A tym źródłem, oprócz McCaleba i Winston, mogła być tylko jedna
osoba.
- Niech to szlag! - powiedział głośno.
Kilka minut po pierwszej zobaczył Winston, wychodzącą z „El Cochinito”. Miał
nadzieję, że uda mu się pomówić z nią w cztery oczy, może nawet powiedzieć jej o
Lockridge’u. Ale tuż za nią wyszli Twilley i Friedman i wszyscy troje wsiedli do
jednego auta. Do samochodu Biura.
McCaleb odprowadził ich spojrzeniem, gdy włączyli się w ruch i odjechali w
stronę centrum miasta. Wysiadł z cherokee i wrócił do restauracji. Był głodny
jak wilk. Wszystkie stoliki były zajęte, więc złożył zamówienie na wynos.
Pomyślał, że zje w samochodzie.
Przyjmująca zamówienie starsza kobieta spojrzała na niego smutnymi brązowymi
oczyma i powiedziała, że przez cały tydzień panował duży ruch i w kuchni właśnie
zabrakło lechon asada.
27
J
ohn Fowkkes zaskoczył publiczność, przysięgłych i zapewne większość
dziennikarzy, odkładając przesłuchanie Boscha do momentu rozpoczęcia wystąpień
obrony, ale oskarżenie przewidywało taki obrót spraw. Jeśli obrona miała na celu
zabicie posłańca przynoszącego złe wieści, posłańcem tym był Bosch; a najlepszą
pozycję do oddania strzału zapewniało przedstawienie punktu widzenia obrony. W
ten sposób wystąpienie Fowkkesa przeciwko Boschowi mogło się stać elementem
kampanii podważającej akt oskarżenia wobec Davida Storeya.
Po przerwie na lunch, podczas której dziennikarze nieustępliwie ścigali
Boscha i prokuratorów, zadając pytania dotyczące zeznań, oskarżenie ruszyło z
kopyta, nabrawszy rozpędu po przedpołudniowej sesji. Kretzler i Langwiser na
przemian wysłuchiwali krótkich zeznań pozostałych świadków.
Pierwszym z nich była Claudia Corazon, kierowniczka zespołu patologów
sądowych. W odpowiedzi na pytania Kretzlera przedstawiła wyniki sekcji zwłok i
stwierdziła, że zgon Jody Krementz nastąpił między północą a drugą nad ranem w
piątek, trzynastego października. Potwierdziła również, że kobiety rzadko padają
ofiarą asfiksji autoerotycznej.
Fowkkes ponownie zastrzegł sobie prawo przesłuchania świadka w ramach
przedstawiania tez obrony. Zeznania Corazon trwały krócej niż pół godziny.
Po zakończeniu przesłuchania prokuratorskiego Bosch mógł opuścić salę sądową.
Kiedy Langwiser wezwała kolejnego świadka - laboranta, który miał zidentyfikować
próbki włosów znalezione na ciele ofiary jako należące do Storeya - Bosch
odprowadził Corazon do samochodu. Niegdyś - w ramach tego, co współczesna
kultura określiłaby jako „przelotną znajomość” - zostali kochankami. Może nie
było w tym miłości, ale dla Boscha ten akt stał się czymś głębszym. Dwoje ludzi,
mających na co dzień do czynienia ze śmiercią, odsuwało ją od siebie, składając
najwyższy hołd życiu.
Corazon zerwała z Boschem, gdy mianowano ją na najwyższe stanowisko w biurze
koronera. Odtąd utrzymywali ściśle zawodowe kontakty, zwłaszcza że nowa pozycja
służbowa ograniczyła wizyty Corazon w prosektorium i Bosch nieczęsto ją widywał.
Ale sprawa Jody Krementz różniła się od innych. Corazon instynktownie wyczuła,
że ten przypadek może przyciągnąć uwagę mediów i sama przeprowadziła sekcję. To
jej się opłaciło. Jej zeznania transmitowano w całym kraju, a może i na świecie.
Była atrakcyjna, bystra, kompetentna i dokładna. Półgodzinne zeznania mogły jej
zapewnić lukratywną posadę niezależnego rzeczoznawcy lub komentatora. Poznawszy
ją, Bosch wiedział jedno: Claudia Cora-zon zawsze przewidywała następny krok.
Zaparkowała samochód w garażu na tyłach sądu, tuż obok biura zwolnień
warunkowych. Rozmawiali o głupstwach - o pogodzie, o rzucaniu palenia - aż
wreszcie Corazon nawiązała do procesu.
- Chyba idzie nieźle.
- Na razie.
- Byłoby fajnie, gdybyśmy choć raz wygrali jedną z tych dużych spraw.
- Byłoby.
- Dzisiaj przed południem słuchałam twoich zeznań. Włączyłam telewizor w
pracy. Świetnie się spisałeś, Harry.
Znał ten ton. Zmierzała do czegoś.
- Ale?
- Ale chyba jesteś zmęczony. I wiesz, że cię dopadną. W tego typu sprawie
załatwienie gliniarza równa się załatwieniu procesu.
- O.J. jeden - zero - jeden.
- Właśnie. Jesteś gotów?
- Tak mi się wydaje.
- To dobrze. Tylko odpocznij trochę.
- Łatwo powiedzieć.
Przed wejściem do garażu Bosch zerknął w stronę biura zwolnień i zobaczył
przed wejściem grupę pracowników. Stali pod transparentem z napisem „WITAJ Z
POWROTEM, THELMO”. Mężczyzna w garniturze pokazywał plakietkę otyłej czarnej
kobiecie, wspartej na lasce.
- O... chodzi o tę kuratorkę - odezwała się Corazon. - Tę, którą postrzelili
w zeszłym roku. Zrobił to wynajęty morderca z Vegas.
- Racja - przypomniał sobie Bosch. - A więc wróciła.
Zauważył, że nigdzie nie ma kamer telewizyjnych. Kobieta postrzelona w
trakcie wykonywania obowiązków służbowych otrząsnęła się i wróciła do pracy.
Najwyraźniej szkoda było filmu na coś takiego.
- Witaj w domu - powiedział.
Samochód Corazon znajdował się na drugim poziomie. Był to lśniący, czarny
sportowy mercedes.
- Widzę, że nieźle ci się powodzi - rzucił Bosch.
Corazon skinęła głową.
- Ostatnia umowa o pracę zapewnia mi miesięczny urlop. Wykorzystuję go w
pełni. Procesy, telewizja, te rzeczy. Wystąpiłam też w tym programie o sekcjach
w HBO. Nadadzą go w przyszłym miesiącu.
- Claudio, zanim się obejrzymy, zyskasz światową sławę.
Uśmiechnęła się, podeszła bliżej i poprawiła mu krawat.
- Wiem, co o tym myślisz, Harry. Nic nie szkodzi.
- Nieważne, co ja o tym myślę. Jesteś szczęśliwa?
Kiwnęła głową.
- Bardzo.
- No to się cieszę. Powinienem już wracać. Do zobaczenia, Claudio.
Nieoczekiwanie wspięła się na palce i pocałowało go w policzek. Już dawno nie
zdarzyło mu się nic podobnego.
- Mam nadzieję, Harry, że dasz sobie radę.
- Też mam taką nadzieję.
Bosch wyszedł z windy na korytarz i ruszył w stronę sali rozpraw. Przed
wejściem zobaczył kolejkę oczekujących na zwolnienie się jakiegoś miejsca. Dwóch
dziennikarzy kręciło się przy otwartych drzwiach pokoju prasowego, ale wszyscy
inni trwali na stanowiskach, obserwując rozprawę.
- Detektyw Bosch?
Bosch odwrócił się. We wnęce z automatem telefonicznym stał Jack McEvoy,
dziennikarz, którego poznał dzień wcześniej. Przystanął.
- Widziałem, że pan wychodzi, i miałem nadzieję, że pana złapię.
- Muszę wracać na salę.
- Wiem, chciałem tylko powiedzieć, że jest coś, o czym powinniśmy
porozmawiać. To bardzo ważne. Im prędzej, tym lepiej.
- O co chodzi? Co jest takie ważne?
- No cóż, to dotyczy pana.
McEvoy wynurzył się z wnęki i podszedł do Boscha, dzięki czemu mógł mówić
ciszej.
- Jak to: mnie?
- Czy pan wie, że jest pan obiektem dochodzenia w Departamencie Szeryfa?
Bosch spojrzał w stronę wejścia na salę, a potem ponownie na McEvoya.
Dziennikarz wyjął notes i długopis, przygotowując się do robienia notatek.
- Chwileczkę. - Bosch przykrył notatnik dłonią. - O czym pan mówi? Jakie
dochodzenie?
- Edward Gunn, pamięta go pan? Nie żyje, a pan jest podejrzany o zabójstwo.
Bosch zagapii się na McEvoya, a szczęka opadła mu lekko.
- Pomyślałem, że może zechce pan to skomentować. No, wie pan, powiedzieć coś
na swoją obronę. Piszę artykuł do następnego numeru i chciałem dać panu szansę
wyrażenia swoich...
- Nie, nie będę tego komentował. Muszę wracać na salę.
Bosch zawrócił i ruszył ku wejściu, lecz po kilku krokach przystanął.
Podszedł do McEvoya, który pisał coś w notesie.
- Co pan zapisuje? Przecież nic nie powiedziałem.
- Wiem. Właśnie to zapisuję.
McEvoy podniósł oczy na Boscha.
- Wspomniał pan o następnym numerze - powiedział Bosch. -Kiedy się ukaże?
- „New Times” wychodzi w czwartki rano.
- Więc do kiedy mam czas, gdybym się zdecydował na rozmowę z panem?
- Do środy, mniej więcej do pory lunchu. Ale to byłby ostatni dzwonek. Wtedy
już niewiele będę mógł zrobić, najwyżej wstawić kilka cytatów. Najlepiej byłoby
porozmawiać teraz.
- Kto panu o tym powiedział? Kto jest pańskim informatorem?
McEvoy pokręcił głową.
- Nie mogę z panem dyskutować o informatorach. Chciałbym porozmawiać o tym
posądzeniu. Czy zamordował pan Edwarda Gunna? Jest pan kimś w rodzaju anioła
mściciela? Oni tak uważają.
Bosch przez długą chwilę wpatrywał się w dziennikarza, zanim odpowiedział.
- Coś panu powiem, ale proszę mnie nie cytować: pieprzcie się. Rozumie pan?
Nie wiem, czy to tylko gówniany blef, czy nie, ale dam panu pewną radę. Zanim
pan cokolwiek zamieści w tym swoim piśmie, niech się pan dobrze upewni, że to ma
jakieś podstawy. Sprawny detektyw zawsze zna motywy swoich informatorów; mówi
się, że ma wskaźnik pomiarowy wciskanego kitu. Lepiej, żeby pański wskaźnik
działał bezbłędnie.
Odwrócił się i pomaszerował szybkim krokiem w kierunku sali rozpraw.
Gdy wszedł do sali, Langwiser zakończyła właśnie przesłuchiwanie eksperta od
włosów. Fowkkes wstał i ponownie zastrzegł sobie prawo wezwania świadka w
trakcie wystąpień obrony.
Bosch prześliznął się obok świadka wychodzącego przez bramkę za pulpitem i
usiadł na swoim miejscu przy stole prokuratorskim. Nie spojrzał na Langwiser i
Kretzlera ani nie odezwał się do nich. Założył ręce na piersiach i utkwił oczy w
notatniku, który zostawił na stole. Uświadomił sobie, że przybrał taką samą
pozę, jaką zauważył wcześniej u Davida Storeya. Pozę człowieka winnego. Szybko
opuścił ręce na kolana i podniósł wzrok na godło stanu Kalifornia, wiszące na
ścianie za stołem sędziego.
Langwiser wstała i wywołała kolejnego świadka, daktyloskopa. Przesłuchanie
trwało krótko i potwierdziło zeznania Boscha. Fowkkes nie wniósł sprzeciwu.
Następny był policjant z patrolu, który pierwszy odpowiedział na wezwanie
współmieszkanki Jody Kre-mentz, oraz sierżant, który zjawił się zaraz po nim.
Bosch prawie nie słuchał ich zeznań. Nie wnosiły nic nowego, a jego głowę
zaprzątała inna sprawa. Myślał o McEvoyu i jego artykule. Wiedział, że powinien
o tym poinformować Langwiser i Kretzlera, ale potrzebował czasu do namysłu.
Postanowił odłożyć rozmowę do poniedziałku.
Jane Gilley, współmieszkanka ofiary, była pierwszym świadkiem, niezwiązanym
ze środowiskiem stróżów prawa. Z jej zeznań przebijały smutek i szczerość;
potwierdziła szczegóły dochodzenia ujawnione przez Boscha, dodając informacje o
charakterze bardziej osobistym. Opowiedziała, jak bardzo Jody Krementz była
przejęta perspektywą randki z ważnym hollywoodzkim reżyserem i jak obydwie w
dniu poprzedzającym randkę zrobiły sobie manicure i pedicure, a także poszły do
fryzjera.
- Zapłaciła za mnie - zeznała Gilley. - To było bardzo miłe.
Jej odpowiedzi nadały ludzki wymiar temu, co było dotychczas beznamiętną
analizą morderstwa, przedstawioną przez fachowców z wymiaru sprawiedliwości.
Gdy Langwiser zakończyła przesłuchanie, Fowkkes po raz pierwszy odszedł od
swej taktyki i oznajmił, że ma kilka pytań do świadka. Podszedł do pulpitu bez
jakichkolwiek kartek z notatkami. Założył ręce z tyłu i pochylił się lekko w
stronę mikrofonu.
- Panno Gilley, pani współmieszkanka była atrakcyjną młodą kobietą, prawda?
- Tak, była piękna.
- Czy miała powodzenie? Innymi słowy, czy spotykała się z wieloma
mężczyznami?
Gilley z wahaniem skinęła głową.
- Umawiała się na randki.
- Często czy tylko od czasu do czasu?
- Trudno powiedzieć. Nie byłam jej sekretarką, no i mam stałego chłopaka.
- Rozumiem. Weźmy zatem pod uwagę, na przykład, dziesięć ostatnich tygodni
jej życia. Ile z nich, pani zdaniem, było dla Jody tygodniami bez randki?
Langwiser zgłosiła sprzeciw.
- Wysoki Sądzie, pytanie brzmi absurdalnie. To nie ma nic wspólnego z
wydarzeniami, które nastąpiły w nocy z dwunastego na trzynasty października.
- A ja uważam, że ma, Wysoki Sądzie - odparował Fowkkes. - I pani Langwiser
chyba zdaje sobie z tego sprawę. Mogę, za pozwoleniem, szybko wykazać, że moje
pytania mają związek ze sprawą.
Houghton oddalił sprzeciw i kazał Fowkkesowi powtórzyć pytanie.
- Ile z ostatnich dziesięciu tygodni przed śmiercią było dla Jody Krementz
tygodniami bez umówienia się na randkę z mężczyzną?
- Nie wiem. Może jeden. Może żaden.
- Może żaden - powtórzył Fowkkes. - A w trakcie ilu z tych tygodni pani
współmieszkanka szła na randkę co najmniej dwa razy?
Sprzeciw Langwiser ponownie został oddalony.
- Nie potrafię powiedzieć - zeznała Gilley. - Często wychodziła.
- Często wychodziła - powtórzył Fowkkes.
Langwiser wstała i poprosiła sędziego o udzielenie Fowkkesowi upomnienia, aby
nie powtarzał odpowiedzi świadka w formie innej niż pytająca. Sędzia przychylił
się do tego wniosku, a Fowkkes kontynuował przesłuchanie, jak gdyby w ogóle nie
otrzymał upomnienia.
- Czy wszystkie randki były z tym samym mężczyzną?
- Nie, z różnymi facetami. Czasami więcej niż raz.
- A więc lubiła zawierać przelotne znajomości, czy tak?
- No... chyba.
- Tak czy nie, panno Gilley.
- Tak.
- Dziękuję. Z iloma mężczyznami się spotkała w ciągu owych dziesięciu
tygodni, kiedy to, jak sama pani zeznała, Jody miewała co najmniej dwie randki
na tydzień?
Gilley z irytacją pokręciła głową.
- Nie mam pojęcia. Nie liczyłam. Co to właściwie ma wspólnego z...
- Dziękuję pani. Byłbym wielce zobowiązany, gdyby zechciała się pani
ograniczyć do odpowiedzi na moje pytania.
Odczekał chwilę. Kobieta milczała.
- Czy Jody miewała kłopoty, gdy przestawała się spotykać z jakimś mężczyzną?
Kiedy umawiała się z innym?
- Nie rozumiem pana.
- Chciałem zapytać, czy wszyscy odrzuceni mężczyźni spokojnie się z tym
godzili?
- Niektórzy byli wściekli, że Jody nie chce się z nimi umówić na następny
raz. Ale to nie było nic poważnego.
- Żadnych gróźb? Nie obawiała się nikogo?
- 0 ile wiem, nie.
- Czy opowiadała pani o każdej randce?
- Nie.
- A często się zdarzało, że przyprowadzała mężczyzn do domu, który
wynajmowałyście wspólnie?
- Zdarzało się.
- Zostawali na noc?
- Od czasu do czasu. Nie jestem pewna.
- Zazwyczaj nie było pani w domu, czy tak?
- Tak, często nocowałam u swojego chłopaka.
- Dlaczego?
Parsknęła krótkim śmiechem.
- Bo go kocham.
- A czy on kiedykolwiek spędził noc u pani?
- Chyba nigdy.
- Dlaczego?
- Ma samodzielne mieszkanie. Czuliśmy się tam swobodniej.
- A zatem bardzo często nocowała pani u swojego chłopaka?
- Zdarzało się. I co z tego?
- Zapewne czuła się pani nieswojo w towarzystwie coraz to nowych gości,
zapraszanych na noc przez pani współmieszkankę.
Langwiser wstała.
- Wysoki Sądzie, to nawet nie jest pytanie. Zgłaszam sprzeciw wobec formy i
treści tej wypowiedzi. Obecny proces nie dotyczy trybu życia Jody Krementz.
Oskarżonym o zbrodnię jest David Storey i obrona nie powinna atakować kogoś,
kto...
- Wystarczy, pani Langwiser - przerwał sędzia Houghton i popatrzył na
Fowkkesa. - Panie Fowkkes, jeśli chodzi o ten wątek, proszę się streszczać. Pani
Langwiser przedstawiła swój punkt widzenia. Proszę dalej przesłuchiwać świadka.
Fowkkes skinął głową. Bosch przyjrzał mu się uważnie. Adwokat doskonale
odgrywał swoją rolę. Potrafił wyrazić frustrację człowieka powstrzymanego przed
odkryciem prawdy. Ciekawe, czy ława przysięgłych rozpozna w tym zaplanowaną grę.
- Tak jest, Wysoki Sądzie - powiedział Fowkkes, wplatając w swój ton nutę
desperacji. - W tej chwili nie mam więcej pytań do świadka.
Sędzia zarządził piętnastominutową przerwę. Bosch odprowadził Gilley do
samochodu, chroniąc ją przed dziennikarzami. Powiedział jej, że świetnie się
spisała i doskonale odpowiadała na pytania Fowkkesa. Później dołączył do
Kretzlera i Langwiser na pierwszym piętrze, gdzie mieściło się tymczasowe biuro
prokuratora. Mieli tam mały ekspres, do połowy napełniony kawą z popołudniowej
przerwy. Nie było czasu, żeby zaparzyć świeżą, więc wypili to, co było w
dzbanku, podczas gdy Langwiser i Kretzler wymieniali uwagi.
- Moim zdaniem, linia obrony w stylu „puszczalska” zwróci się przeciw nim -
orzekła Langwiser. - Muszą mieć coś więcej.
- Fowkkes chce wykazać, że przewijało się tam mnóstwo mężczyzn - wtrącił
Kretzler. - I że to mógł być każdy z nich. Obrona w formie ostrzału. Jeden z
wielu pocisków musi trafić w cel.
- Mimo wszystko to nie zadziała.
- Powiem ci jedno: stary John nie odpytuje świadków i dzięki temu sprawa
posuwa się szybko. Jak tak dalej pójdzie, skończymy we wtorek albo w środę.
- To dobrze. Nie mogę się doczekać ich argumentów.
- A ja bym chętnie zaczekał - wtrącił Bosch.
Langwiser popatrzyła na niego.
- No, Harry, przecież nie takie sprawy zdarzało ci się wygrywać.
- Tak, ale teraz mam złe przeczucia.
- Nie przejmuj się - powiedział Kretzler. - Skopiemy im dupska. Jesteśmy górą
i nic nas nie ściągnie w dół.
Wznieśli w toaście trzy styropianowe kubki.
Podczas popołudniowej rozprawy zeznawał aktualny partner Boscha, Jerry Edgar,
oraz była partnerka, Kizmin Rider. Obydwoje odpowiadali na pytanie o to, co
nastąpiło po rewizji w domu Davida Storeya, kiedy Bosch wsiadł do samochodu i
zawiadomił ich o przechwałkach Storeya odnośnie do popełnionej zbrodni. Ich
zeznania zgadzały się co do joty z zeznaniami Boscha i stanowiły dodatkową
ochronę przed atakami adwokata. Bosch wiedział również, że przedstawiciele
oskarżenia liczą na dodatkowy kredyt zaufania u przysięgłych, ponieważ zarówno
Edgar, jak i Rider byli czarni. Pięcioro przysięgłych i dwoje zastępców również
było czarnych. W czasach, gdy czarni przysięgli z założenia kwestionowali
prawdomówność każdego białego policjanta z Los Angeles, solidarność Edgara i
Rider z Boschem stanowiła duży plus.
Rider zeznawała jako pierwsza i Fowkkes zrezygnował z przesłuchania. Zeznania
Edgara były niemal identyczne, musiał jednak odpowiedzieć na dodatkowe pytania,
ponieważ dostarczył drugi wydany w tej sprawie nakaz sądowy. Tym razem chodziło
o próbki włosów i krwi Davida Storeya. Sędzia zatwierdził i podpisał nakaz,
kiedy Bosch przebywał w Nowym Jorku, sprawdzając trop związany z „Architectural
Digest”, a Rider wyjechała na Hawaje, na urlop zaplanowany jeszcze przed
morderstwem. Edgar zjawił się ponownie z nakazem u Storeya o szóstej rano wraz z
funkcjonariuszem z patrolu. Zeznał, że Storey kazał im czekać na zewnątrz, gdy
kontaktował się ze swoim adwokatem, którym był już wówczas obecny obrońca
oskarżonego, J. Reason Fowkkes.
Fowkkes, powiadomiony o zaistniałej sytuacji, nakłonił Storeya do współpracy
i przewieziono podejrzanego do Parker Center, gdzie laborantka pobrała próbki
krwi oraz owłosienia łonowego i skóry głowy.
- Czy w trakcie jazdy i pobierania próbek wypytywał pan oskarżonego o tę
zbrodnię? - zapytał Kretzler.
- Nie - odpowiedział Edgar. - Przed opuszczeniem jego rezydencji zawołał mnie
do swojego telefonu i rozmawiałem z panem Fowkkesem. Poinformował mnie, że jego
klient nie życzy sobie, aby go wypytywano lub, jak to ujął, nękano w jakikolwiek
sposób. Jechaliśmy więc w milczeniu, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Nie
rozmawialiśmy także w Parker Center. Już po wszystkim zjawił się pan Fowkkes i
odwiózł pana Storeya do domu.
- Czy przebywając z panem, pan Storey wygłosił z własnej woli jakieś uwagi?
- Tylko jedną.
- Gdzie to miało miejsce?
- W samochodzie, w drodze do Parker Center.
- Co powiedział?
- Wyglądał przez okno i w pewnej chwili powiedział: „Jesteście porąbani,
jeśli wam się wydaje, że dam się za to zamknąć”.
- Czy ta wypowiedź została nagrana?
- Tak.
- Dlaczego?
- Po jego wcześniejszym wyznaniu, skierowanym do detektywa Boscha, uznaliśmy,
że istnieje możliwość wygłoszenia przez pana Storeya kolejnej uwagi o podobnej
treści. W dniu, w którym doręczyłem wezwanie w sprawie próbek krwi i włosów,
skorzystałem z samochodu wypożyczonego z wydziału do walki z narkotykami.
Używają tego wozu przy zakupach kontrolowanych. Jest na podsłuchu.
- Czy ma pan przy sobie taśmę z tamtego dnia?
- Tak, mam.
Kretzler przedłożył taśmę jako dowód. Fowkkes zgłosił sprzeciw, twierdząc, że
Edgar zeznał już, co zostało powiedziane, i odsłuchiwanie nagrania nie jest
konieczne. Sędzia znowu oddalił sprzeciw i puszczono taśmę. Kretzler włączył
nagranie przed wypowiedzią Storeya, aby przysięgli usłyszeli warkot silnika i
szum ruchu ulicznego i przekonali się, że Edgar nie pogwałcił praw oskarżonego,
wypytując go w celu uzyskania oświadczenia.
Gdy z taśmy padła wreszcie uwaga Storeya, dał się w niej słyszeć głośno i
wyraźnie ton pychy, a nawet nienawiści do prowadzących śledztwo.
Kretzler zakończył na tym przesłuchanie Edgara, pragnąc, aby ten ton
dźwięczał przysięgłym w uszach przez cały weekend.
Fowkkes, rozumiejąc być może tę taktykę, oznajmił, że przesłucha świadka.
Zadał Edgarowi kilka nieszkodliwych pytań, które wniosły niewiele nowego na
korzyść obrony bądź niekorzyść oskarżenia. Skończył dokładnie o czwartej
trzydzieści i sędzia Houghton pośpiesznie ogłosił przerwę do poniedziałku.
Wyszedłszy na korytarz, Bosch rozejrzał się za McEvoyem, lecz nigdzie go nie
widział. Edgar i Rider, która po złożeniu zeznań została w sądzie, podeszli do
niego.
- Harry, może byśmy poszli się czegoś napić? - zaproponowała Rider.
- A może byśmy poszli się upić? - odparł Bosch.
28
W
sobotę rano czekali do wpół do jedenastej na klientów, którzy wynajęli lodź,
lecz nikt się nie pokazał. McCaleb siedział w milczeniu na nadburciu rufy i
czuł, jak powoli narasta w nim złość, wywołana ostatnimi wydarzeniami.
Nieobecnością klientów, odsunięciem go od sprawy, niedawną rozmową z Jaye
Winston, wszystkim. Winston zadzwoniła, zanim wyszedł z domu, żeby przeprosić za
sytuację, jaka wynikła poprzedniego dnia. Udał obojętność i odparł, że nie ma o
czym mówić. Nie powiedział jej, że Buddy Lockridge podsłuchał ich dwa dni
wcześniej na łodzi. Gdy dowiedział się od Jaye, że zdaniem Twilleya i Friedmana,
byłoby najlepiej, aby zwrócił kopie wszystkich dokumentów związanych ze sprawą,
odparł, żeby im przekazała, że jeśli chcą mieć te papiery, mogą po nie
przyjechać. Powiedział, że ma zamówiony rejs i musi wyjść. Pożegnali się oschle
i rozłączyli.
Raymond, pochylony nad rufą, łowił ryby, używając małego kołowrotka
spinningowego, który dostał od McCaleba po przeprowadzce na wyspę. Obserwował
przemykające w przejrzystej wodzie dwadzieścia stóp poniżej sylwetki
pomarańczowych rybek. Buddy Lockridge siedział na rybackim krześle i czytał
dział miejski „Los Angeles Timesa”. Wyglądał na całkowicie wyluzowanego. McCaleb
nie poinformował go jeszcze o swoich podejrzeniach, że to on jest źródłem
przecieku. Czekał na odpowiedni moment.
- Hej, Terror, widziałeś ten artykuł? - zapytał Lockridge. – O Boschu i jego
wczorajszych zeznaniach w sądzie w Van Nuys?
- Nie.
- Człowieku, sugerują tutaj, że ten reżyser to seryjny morderca. Jak w tych
sprawach, którymi się kiedyś zajmowałeś. No i popatrz, facet, co zeznaje przeciw
niemu, jest...
- Buddy, już ci mówiłem, żebyś o tym nie gadał. Zapomniałeś?
- Okay, przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli to nie jest ironia
losu, to nie wiem, co nią jest. I tyle.
- Świetnie. Nie mówmy już o tym.
McCaleb znowu spojrzał na zegarek. Turyści powinny byli się zjawić o
dziesiątej. Wstał i podszedł do drzwi salonu.
- Wykonam parę telefonów - powiedział. - Nie będę czekał na tych ludzi cały
dzień.
W salonie otworzył szufladę stolika z mapami i wyjął podkładkę, do której
przypinali rezerwacje. Były tam tylko dwie kartki: rezerwacja na dzisiaj i na
następną sobotę. W zimowych miesiącach panował zastój. McCaleb popatrzył na
adnotację na pierwszej karcie. Nie znał szczegółów, ponieważ rezerwację przyjął
Buddy. Łódź zamówiło czterech mężczyzn z Long Beach. Mieli przyjechać na wyspę w
piątek wieczorem i zatrzymać się w „Zane Grey”. Po czterogodzinnej morskiej
wycieczce - w sobotę, od dziesiątej do drugiej - zamierzali wrócić promem na
kontynent. Buddy zanotował domowy numer telefonu organizatora oraz nazwę hotelu
i przyjął zadatek, wynoszący połowę opłaty za wynajem łodzi.
McCaleb spojrzał na listę hoteli i telefonów przylepioną do stolika i
zadzwonił najpierw do „Zane Grey”. Dowiedział się od razu, że nikt o podanym
nazwisku - było to nazwisko organizatora wycieczki, jedyne z czterech, jakie
McCaleb znał - nie mieszka w hotelu. Zadzwonił więc do domu organizatora, gdzie
odebrała żona. Powiedziała, że męża nie ma.
- No cóż, czekamy na niego na łodzi u wybrzeży Cataliny. Nie wie pani, czy on
i jego znajomi są już w drodze?
Zapadła długa cisza.
- Halo, jest pani tam?
- Eee... tak, tak. Chodzi o to, że oni nie wybierają się dziś na ryby. Mówili
mi, że odwołali wycieczkę. Teraz właśnie grają w golfa. Jeśli pan chce, mogę
panu podać numer telefonu komórkowego mojego męża. Mógłby pan porozmawiać...
- To nie jest konieczne, proszę pani. Życzę miłego dnia.
McCaleb przerwał połączenie. Dobrze wiedział, co się stało. Ani
on, ani Buddy nie sprawdzili automatycznej sekretarki, nagrywającej połączenia z
numerem, który zamieścili w swoim ogłoszeniu reklamowym w różnych książkach
telefonicznych i publikacjach dla wędkarzy. Wybrał ten numer teraz, wystukał kod
- i faktycznie, wiadomość czekała od środy. Grupa odwołała wycieczkę. Wkrótce
ustalą nowy termin.
- Taa, pewnie - mruknął McCaleb.
Skasował wiadomość i zamknął telefon. Miał ochotę rzucić nim przez szklane
drzwi prosto w głowę Buddy’ego, ale postarał się ochłonąć. Wszedł do małego
kambuza i wyjął z lodówki karton soku pomarańczowego. Zabrał go na rufę.
- Nie ma dziś czarteru - powiedział i pociągnął głęboki łyk z kartonu.
- Dlaczego? - zapytał Raymond, nie mogąc ukryć rozczarowania.
McCaleb otarł usta rękawem podkoszulki.
- Odwołali rezerwację.
Lockridge podniósł głowę znad gazety, a McCaleb przeszył go spojrzeniem o
mocy lasera.
- No, ale zatrzymujemy zadatek, prawda? - upewnił się Buddy. - Pobrałem
dwieście dolarów zadatku z karty Visa.
- Nie zatrzymujemy, bo zawiadomili nas w środę. A my obaj byliśmy chyba
zbyt... zajęci, żeby sprawdzić numer czarterowy, choć powinniśmy.
- O kurwa! To moja wina.
- Buddy, nie przy chłopcu. Ile razy mam ci to powtarzać?
- Przepraszam, przepraszam.
McCaleb nie spuszczał z niego oczu. Chciał pomówić o przecieku i McEvoyu
dopiero po wycieczce, ponieważ przy czteroosobowej grupie potrzebował pomocy
Buddy’ego. Teraz to było nieaktualne. Nadeszła odpowiednia chwila.
- Raymondzie - odezwał się, wciąż patrząc na Lockridge’a - nadal chcesz
zapracować na swoje pieniądze?
- Aha.
- Chciałeś powiedzieć „tak”, prawda?
- Aha. To znaczy tak. Tak.
- Dobra, zwiń żyłkę, a potem odnieś te wędki i połóż na wieszaku. Dasz sobie
radę?
- Jasne.
Chłopiec szybko zwinął żyłkę, zdjął przynętę i wrzucił do wody. Zaczepił
haczyk o jedno z kółek na wędce, a potem oparł ją o burtę na rufie, żeby nie
zapomnieć jej zabrać do domu. Lubił ćwiczyć zarzucanie przynęty na tarasie za
domem i spuszczać gumowy ciężarek na dachy i podwórka niżej stojących domów.
Zaczął zdejmować wędki do dalekomorskich połowów z uchwytów, w których
ustawił je Buddy przed planowaną wycieczką. Odniósł wędki do salonu, biorąc po
dwie, i ułożył na ściennych wieszakach. Musiał w tym celu wejść na sofę, ale ten
stary mebel i tak potrzebował nowego obicia, więc McCaleb nie zwracał na to
uwagi.
- Martwisz się, Terror? - zagadnął Buddy. - To tylko jeden czarter. Przecież
wiedzieliśmy, że w tym miesiącu będzie mały ruch w interesie.
- Nie chodzi o czarter, Bud.
- No to o co? O śledztwo?
- Mówisz o śledztwie, które mi odebrano?
- Chyba tak, nie wiem. Odebrali ci je? Kiedy to się...
- Odebrali, Buddy. I chciałbym z tobą o czymś porozmawiać.
Zaczekał, aż Raymond wniesie wędki do salonu.
- Czytujesz „NewTimesa”?
- Mówisz o tym niezależnym tygodniku?
- Owszem, o tym tygodniku. O „New Timesie”, Buddy. Wychodzi w czwartki. W
portowej pralni zawsze leży kilkanaście numerów. Ale po co ja cię w ogóle o to
pytam? Przecież wiem, że czytasz to pismo.
Lockridge nagle spuścił oczy, jakby poraziło go poczucie winy. Potarł twarz
dłonią i odezwał się, nie patrząc na McCaleba:
- Terry, bardzo mi przykro. Nie sądziłem, że możesz się o tym dowiedzieć. Co
się stało?
- Co ci jest, wujku Buddy? - Raymond stanął w drzwiach salonu.
- Raymondzie, wejdź do środka i zamknij drzwi - nakazał McCaleb. - Możesz
sobie włączyć telewizor. Chcę porozmawiać z Buddym sam na sam.
Chłopiec nie zareagował, wpatrując się w Buddy’ego, który nadal zakrywał
twarz.
- Proszę cię. I wstaw to do lodówki.
Raymond po chwili wahania wyszedł i wziął karton z resztką soku. Wrócił do
salonu, zasuwając drzwi. McCaleb spojrzał na Lockridge’a.
- Dlaczego nie sądziłeś, że mogę się o tym dowiedzieć?
- Nie wiem. Wydawało mi się, że nikt się nie dowie.
- No to byłeś w błędzie. Narobiłeś mi kłopotów. Ale przede wszystkim jesteś
pieprzonym zdrajcą, Buddy. Trudno mi uwierzyć, że jesteś zdolny do czegoś
takiego.
McCaleb zerknął na oszklone drzwi, upewniając się, że chłopiec nie słyszy.
Nigdzie nie dostrzegł Raymonda. Zapewne chłopiec zszedł do którejś z prywatnych
kajut. Terry uświadomił sobie, że ma przyśpieszony oddech. Wściekłość
spowodowała hiperwen-tylację. Musiał ochłonąć.
- Czy Graciela się o tym dowie? - spytał wylęknionym tonem Buddy.
- Nie wiem. To nie ma znaczenia. Chodzi o fakt, że byliśmy przyjaciółmi, a ty
zrobiłeś coś takiego za moimi plecami.
Lockridge nadal zakrywał oczy dłonią.
- Po prostu nie pomyślałem, że to będzie dla ciebie aż takie ważne, nawet
jeśli się dowiesz. W końcu nic się właściwie nie stało. Tylko...
- Nie próbuj tego łagodzić i nawet nie mów, dlaczego to zrobiłeś, dobrze? I
nie przemawiaj tym uniżonym, skomlącym tonem. Po prostu się zamknij.
McCaleb przeszedł na rufę i oparł się udami o zrębnik. Odwrócony plecami do
Lockridge’a, popatrzył na wzgórze nad miasteczkiem. Widział swój dom. Graciela
stała na tarasie z dzieckiem w ramionach. Pomachała ręką, a potem uniosła rączkę
Cielo w dziecięcym pozdrowieniu. McCaleb odwzajemnił gest.
- Co mam zrobić? - zapytał za jego plecami Buddy, już spokojniejszym głosem.
- Co mam ci powiedzieć? Że to się więcej nie powtórzy? W porządku, nie powtórzy
się.
McCaleb nie odwrócił się w jego stronę. Nadal patrzył na żonę i córkę.
- Nieważne, czy to się powtórzy, czy nie. Co się stało, to się nie odstanie.
Potrzebuję czasu do namysłu. Jesteśmy nie tylko przyjaciółmi, ale i wspólnikami.
A przynajmniej byliśmy. Teraz chciałbym po prostu, żebyś sobie poszedł. Idę do
Raymonda. Weź motorówkę i płyń na przystań. Możesz wrócić promem. Nie chcę cię
tu widzieć, Buddy. Nie teraz.
- A jak wy dwaj wrócicie na przystań?
Pytanie było rozpaczliwe, a odpowiedź oczywista.
- Wezwę taksówkę wodną.
- Mamy rezerwację na przyszłą sobotę. To pięcioosobowa grupa i...
- O sobotę będę się martwił później. Mogę odwołać wycieczkę albo przekazać ją
Jimowi Hallowi.
- Jesteś pewien,Terry? Bo ja tylko...
- Jestem pewien. Idź już, Buddy. Nie mam ochoty na rozmowę.
McCaleb odwrócił się od burty, wyminął Lockridge’a i podszedł
do drzwi salonu. Otworzył je, wszedł do środka i zasunął drzwi za sobą. Nie
obejrzał się na Buddy’ego. Z szuflady stolika wyjął kopertę. Wsunął do niej
pięciodolarowy banknot, zakleił i wypisał imię Raymonda.
- Hej, Raymondzie, gdzie jesteś? - zawołał.
Na kolację zjedli grzanki z rusztu, z serem i chili. Chili było z Busy Bee.
McCaleb kupił je w drodze powrotnej.
Siedział przy stole naprzeciw żony, mając po lewej stronie Raymonda, a po
prawej małą w dziecięcym krzesełku. Jedli w domu, bo wieczorna mgła spowijała
wyspę zimnym szalem. McCaleb wciąż trwał w ponurym milczeniu. Po jego wczesnym
powrocie Graciela zachowywała się z rezerwą. Zabrała Raymonda na wycieczkę do
ogrodu botanicznego Wrigley w Avalon Canyon. McCaleb został z małą, która prawie
przez cały czas kaprysiła. Ale to mu nie przeszkadzało. Było odskocznią dla jego
myśli.
Przy kolacji już nie mogli się wzajemnie unikać. McCaleb, który przyrządzał
grzanki, ostatni usiadł przy stole. Zaledwie zabrał się do jedzenia, Graciela
zapytała, co go gryzie.
- Nic - odparł. - Wszystko w porządku.
- Raymond mówi, że pokłóciłeś się z Buddym.
- Może Raymond powinien pilnować własnego nosa.
Spojrzał na chłopca, który utkwił oczy w talerzu.
- To nie fair, Terry - powiedziała Graciela.
Miała rację. McCaleb wiedział o tym. Wyciągnął rękę i zwichrzył Raymondowi
włosy. Były miękkie i lubił ich dotykać. Miał nadzieję, że wyraził tym gestem
swoje przeprosiny.
- Odsunęli mnie od sprawy, bo Buddy puścił farbę przed dziennikarzem.
- Co?
- Wytypowaliśmy... wytypowałem podejrzanego. Policjanta. Buddy podsłuchał,
jak opowiadam Jaye Winston o tym, co odkryłem. Zrobił w tył zwrot i wypaplał
wszystko dziennikarzowi. Dziennikarz zrobił w tył zwrot i zaczął wydzwaniać.
Jaye i jej przełożony myślą, że przeciek wyszedł ode mnie.
- To nie ma sensu. Czemu Buddy miałby coś takiego zrobić?
- Nie wiem. Nie wyjaśnił mi. A właściwie wyjaśnił. Powiedział, że nie sądził,
aby mnie to obeszło czy miało jakieś znaczenie. Coś w tym rodzaju. To było
dzisiaj na łodzi.
Wykonał gest w stronę Raymonda, dając do zrozumienia, że chodzi o rozmowę,
której fragment chłopiec usłyszał i o której wspomniał Gracieli.
- A czy zadzwoniłeś do Jaye, żeby jej powiedzieć, że to on?
- Nie, nie ma po co. To się stało przeze mnie. Byłem na tyle głupi, że
wpuściłem go na łódź. Możemy zmienić temat? Zmęczyło mnie już mówienie i
myślenie o tej sprawie.
- Dobrze, Terry. O czym chciałbyś porozmawiać?
Umilkł. Ona również milczała. Po długiej chwili parsknął śmiechem.
- Jakoś nic mi nie przychodzi do głowy.
Graciela dokończyła kanapkę. McCaleb spojrzał na Cielo, która wpatrywała się
w biało-niebieską kulkę na druciku przyczepionym z boku krzesełka. Próbowała
dosięgnąć jej maleńkimi rączkami, lecz nie bardzo mogła sobie z tym poradzić.
McCaleb widział jej narastającą frustrację i rozumiał to uczucie.
- Raymondzie, powiedz ojcu, co zobaczyłeś w ogrodach - odezwała się Graciela.
Od niedawna mówiła o McCalebie jako „ojcu” Raymonda. Zaadoptowali chłopca,
lecz McCaleb nie chciał wywierać na niego nacisku, aby myślał czy mówił o nim
jako o swoim ojcu. Raymond zwykle zwracał się do niego po imieniu.
- Widzieliśmy lisa z Wysp Normandzkich - powiedział teraz. -Polował w
kanionie.
- Myślałem, że lisy polują nocą, a w dzień śpią.
- Więc ktoś go musiał obudzić, bo go zobaczyliśmy. Był duży.
Graciela potwierdziła skinieniem głowy.
- To super - rzekł McCaleb. - Szkoda, że nie zrobiłeś zdjęcia.
Przez kilka minut jedli w milczeniu. Graciela otarła serwetką
zaślinioną bródkę dziecka.
- W każdym razie - odezwał się McCaleb - na pewno się cieszysz, że już nie
pracuję nad tą sprawą i że nasze życie wróci do normy.
Popatrzyła na niego.
- Chodzi mi o twoje bezpieczeństwo. Twoje i całej naszej rodziny. Cieszę się,
kiedy jesteśmy razem i nic nam nie grozi.
Kiwnął głową i dojadł kanapkę.
- Chciałabym, żebyś był szczęśliwy, ale jeśli to oznacza pracę nad takimi
sprawami, na przeszkodzie stoi twój stan zdrowia i dobro rodziny.
- O to już nie musisz się martwić. Teraz chyba nikt nie poprosi mnie o pomoc
w żadnej sprawie.
Wstał, żeby posprzątać ze stołu. Ale zanim pozbierał talerze, pochylił się
nad krzesłem córeczki i nagiął drucik, tak by biało-niebieska kulka znalazła się
w zasięgu jej rączek.
- Źle to ustawiłeś - zaprotestowała Graciela.
McCaleb popatrzył na nią.
- A właśnie, że dobrze.
29
M
cCaleb siedział do rana przy dziecku. Zmieniali się z Gracielą i vico noc, żeby
choć jedno mogło się wyspać. Cielo domagała się karmienia niemal co godzina.
Ilekroć się obudziła, podawał jej butelkę i spacerował z nią po ciemnym domu.
Klepał ją delikatnie po plecach, dopóki nie usłyszał beknięcia, a potem kładł do
łóżeczka. Po godzinie wszystko zaczynało się od nowa.
Za każdym razem obchodził dom i sprawdzał drzwi. Był to nerwowy nawyk,
odruchowa czynność. Dom, położony na zboczu wzgórza, ciasno spowijała mgła.
Przez tylne okna nie było widać nawet świateł przystani. McCaleb zastanawiał
się, czy mgła dotarła na kontynent. Harry Bosch mieszkał na wzgórzu. Czy on
także stał przy oknie, wpatrzony w mglistą nicość?
Rankiem Graciela zabrała dziecko, a McCaleb, zmęczony nocą pełną przemyśleń,
spał do jedenastej. Gdy się obudził, w domu panowała cisza. Zszedł do holu w
krótkich spodenkach i podkoszulku - i zastał pustą kuchnię i pokój rekreacyjny.
Graciela zostawiła na kuchennym stole kartkę z wiadomością, że zabiera dzieci do
kościoła Świętej Katarzyny na nabożeństwo o dziesiątej, a potem pojedzie z nimi
na bazar. Mieli wrócić najpóźniej w południe.
McCaleb wyjął z lodówki galonową butlę soku pomarańczowego. Napełnił
szklankę, wziął klucze z blatu i podszedł do zamykanej szafki w korytarzu.
Otworzył ją i wydobył plastikowy woreczek z poranną dawką leków, które
utrzymywały go przy życiu. Co miesiąc obydwoje z Gracielą skrupulatnie
umieszczali zestawy tabletek w woreczkach oznaczonych datą i porą przyjęcia
leków. Było to prostsze niż odkręcanie dwa razy dziennie tuzinów fiolek z
pigułkami.
Zabrał woreczek do kuchni i zaczął połykać tabletki po dwie i trzy naraz,
popijając sokiem. Podczas tej rutynowej czynności spoglądał przez kuchenne okno
na zatokę. Mgła już się rozproszyła. Wilgoć nadal unosiła się w powietrzu, ale
mimo to widział wyraźnie „Ścigającą Falę” i motorówkę przymocowaną do jej rufy.
Z kuchennej szuflady wyciągnął lornetkę, przez którą Graciela lubiła go
obserwować, gdy wypływał z zatoki lub wracał do portu z grupą wycieczkowiczów.
Wyszedł na taras i stanął przy balustradzie. Nastawił lornetkę. W kokpicie ani
na mostku nie było nikogo.
Nie mógł zajrzeć przez lustrzane drzwi do salonu. Skierował szkła w stronę
motorówki. Miała wyblakły zielony kolor i przyczepiany silnik o mocy półtora
konia mechanicznego. Takie motorówki wynajmowano na przystani.
McCaleb wrócił do domu, położył lornetkę na blacie i zgarnął pozostałe
tabletki do ręki. Zabrał je wraz z sokiem pomarańczowym do sypialni. Ubierając
się, pośpiesznie łykał lekarstwa. Wiedział, że Buddy Lockridge nie wynajmowałby
motorówki. Po prostu pożyczyłby sobie jego zodiaca.
Na łodzi znajdował się ktoś obcy.
Droga na przystań zajęła mu dwadzieścia minut, ponieważ Graciela zabrała
wózek golfowy. Najpierw zajrzał do punktu wynajmu motorówek, żeby zapytać, kto
wypożyczył łódkę, lecz okienko było zamknięte i wisiała na nim tabliczka z
tarczą zegara i informacją, że pracownik wróci o dwunastej trzydzieści. McCaleb
zerknął na zegarek i zobaczył, że jest dziesięć po dwunastej. Nie mógł czekać.
Zszedł po pochylni, odszukał swojego zodiaca i uruchomił motor.
Zbliżając się do „Ścigającej Fali”, McCaleb obserwował boczne okna salonu,
lecz wciąż nie dostrzegał oznak czyjejś obecności na pokładzie. Zgasił motor,
znalazłszy się o dwadzieścia pięć jardów od łodzi, a ponton bezgłośnie przebył
resztę drogi. McCaleb rozpiął sztormiak i wyjął z kieszeni glocka 17, służbową
broń z okresu pracy w Biurze.
Zodiac stuknął lekko o rufę, tuż obok wynajętej motorówki. McCaleb zajrzał do
niej, ale zobaczył tylko kamizelkę ratunkową i poduszkę pławną. Nic nie
wskazywało na to, kto mógł wynająć łódkę. Zeskoczył na rufę, przykucnął i owinął
linę zodiaca wokół jednego z rożków. Nad poprzecznicą zobaczył tylko własne
odbicie w lustrzanej szybie przesuwanych drzwi. Musiał się do nich zbliżyć, nie
wiedząc, czy po drugiej stronie ktoś go nie obserwuje.
Ponownie przykucnął i rozejrzał się po pokładzie. Zastanawiał się, czy nie
popłynąć po straż przybrzeżną. Doszedł do wniosku, że lepiej nie.
Zerknął na wzgórze, gdzie stał jego dom, a potem wstał i przeskoczył nad
poprzecznicą. Chowając broń za biodrem, zbliżył się do drzwi i spojrzał na
zamek. Nie był uszkodzony i nic nie wskazywało na to, by ktoś w nim grzebał.
McCaleb pociągnął za uchwyt i drzwi się otworzyły. Był pewien, że dzień
wcześniej, zanim odpłynął z Raymondem, zamknął je na klucz.
Wszedł do środka. Salon był pusty, nie zdradzał śladów wtargnięcia ani
włamania. McCaleb zasunął drzwi i zaczął nasłuchiwać. Na łodzi panowała cisza.
Słychać było tylko pluskanie fal uderzających o burtę. Skierował spojrzenie ku
schodkom prowadzącym pod pokład i w stronę dziobu. Ruszył w tamtą stronę,
unosząc broń.
Na drugim z czterech stopni natrafił na pękniętą deskę, która zaskrzypiała
pod jego ciężarem. Zamarł w oczekiwaniu. Odpowiedział mu nieubłagany plusk fal.
U stóp schodów znajdował się korytarzyk z trojgiem drzwi. Kajuta na wprost
pełniła funkcję biura i archiwum. Po prawej stronie mieściła się główna kajuta,
a po lewej dziób.
Drzwi do głównej kajuty były zamknięte i McCaleb nie mógł sobie przypomnieć,
czy je zamykał dobę wcześniej, opuszczając łódź. Drzwi kajuty dziobowej były
otwarte na oścież i zabezpieczone haczykiem, żeby nie trzaskały podczas
kołysania łodzi. Drzwi biura, lekko uchylone, poruszały się w odpowiedzi na
falowanie morza. W pomieszczeniu paliło się światło i McCaleb rozpoznał lampkę
nad biurkiem, przerobionym z dolnej koi po lewej stronie drzwi. Postanowił
najpierw sprawdzić kajutę dziobową, potem biuro, a na końcu główną kajutę.
Zbliżywszy się, poczuł zapach dymu papierosowego.
Kajuta dziobowa była pusta, a poza tym i tak zbyt ciasna na kryjówkę. Kiedy
ruszył z uniesioną bronią ku drzwiom biura, z wewnątrz dobiegł głos:
- Wejdź, Terry.
Rozpoznał ten głos. Zrobił ostrożny krok naprzód i pchnął drzwi wolną ręką. W
drugiej nadal trzymał uniesioną broń.
W kajucie siedział przy biurku Harry Bosch, rozparty w swobodnej pozie,
spoglądając w stronę drzwi. Obie dłonie trzymał na widoku. Obie były puste,
jeśli nie liczyć niezapalonego papierosa między dwoma palcami prawej ręki.
McCaleb powoli wszedł do niewielkiego pomieszczenia, nie opuszczając broni i
mierząc w Boscha.
- Zastrzelisz mnie? Chcesz być nie tylko moim sędzią, ale i katem?
- To jest bezprawne najście.
- Więc chyba jesteśmy kwita.
- O czym ty mówisz?
- A jak byś nazwał te pląsy, które odstawiłeś u mnie w domu? „Harry, mam do
ciebie kilka pytań”. Tylko że tak naprawdę wcale mi ich nie zadałeś, no nie? Za
to obejrzałeś sobie zdjęcie mojej żony i obrazek w korytarzu, wypytałeś mnie o
jedno i drugie, łyknąłeś mojego piwa, no i oczywiście poopowiadałeś mi co nieco
o tym, jak odnalazłeś Boga w błękitnych oczętach swojej córeczki. Jak byś to
nazwał, Terry?
Bosch niedbale obrócił krzesło i zerknął przez ramię na biurko. McCaleb
dostrzegł, że jego laptop jest otwarty i włączony. Widać było na monitorze, że
Bosch otworzył plik zawierający notatki do profilu, który McCaleb zamierzał
opracować, zanim wszystko się zmieniło.
- Mnie to wygląda na bezprawne najście - powiedział Bosch, patrząc w monitor.
- A nawet gorzej.
Poły jego skórzanej kurtki rozchyliły się i McCaleb zauważył pistolet
wystający z kabury na biodrze. Własną broń nadal trzymał gotową do strzału.
Bosch przeniósł spojrzenie na niego.
- Nie zdążyłem wszystkiego przejrzeć. Mnóstwo tu notatek i analiz. Jak cię
znam, to pewnie pierwszorzędny materiał. Ale gdzieś tutaj popełniłeś błąd,
McCaleb. To nie ja.
McCaleb bez pośpiechu usiadł na dolnej koi po przeciwnej stronie. Nie mierzył
już tak dokładnie w Boscha. Czuł, że nie stanowi on bezpośredniego zagrożenia.
Gdyby Harry zechciał, mógł go zaatakować z zaskoczenia od razu na wejściu.
- Nie powinieneś tu wchodzić, Harry. Nie powinieneś w ogóle ze mną rozmawiać.
- Wiem, cokolwiek powiem, może zostać i zostanie użyte przeciwko mnie w
sądzie. Ale z kim mam rozmawiać? To ty mnie namierzyłeś. Napraw to.
- No cóż, spóźniłeś się. Odsunęli mnie od tej sprawy. I lepiej nie pytaj, kto
się nią teraz zajmuje.
Bosch czekał, mierząc go spojrzeniem.
- Wydział praw obywatelskich Biura. Myślałeś, że dobiera ci się do tyłka
Komisja Spraw Wewnętrznych? Tym ludziom zależy tylko na zdobywaniu skalpów. A
skalp detektywa z Departamentu Policji Los Angeles jest wart więcej niż
Boardwalk i Park Place razem wzięte.
- Jak do tego doszło? Dziennikarz?
McCaleb przytaknął.
- To znaczy, że z tobą także rozmawiał.
Bosch kiwnął głową.
- Próbował. Wczoraj. - Rozejrzał się, zauważył trzymanego w ręku papierosa i
uniósł go do ust.
- Mogę zapalić?
- Już tu paliłeś.
Bosch wyjął zapalniczkę z kieszeni kurtki i przypalił papierosa. Przysunął
sobie zza biurka kosz na śmieci, żeby strzepywać do niego popiół.
- Jakoś nie mogę tego rzucić.
- Jesteś nałogowcem. U detektywa to ma swoje dobre i złe strony.
- Taa, pewnie.
Bosch zaciągnął się dymem.
- Znamy się od... ilu to, dziesięciu, dwunastu lat?
- Mniej więcej.
- Razem rozpracowaliśmy kilka spraw, a kiedy z kimś pracujesz, to jakoś tam
go oceniasz. Rozumiesz, o co mi chodzi?
McCaleb nie odpowiedział. Bosch strzepnął popiół do kosza.
- Wiesz, co mnie gnębi bardziej niż samo oskarżenie? To, że pochodzi od
ciebie. To, jak i dlaczego mogłeś tak pomyśleć. Jak mnie oceniłeś, że doszedłeś
do takiego wniosku?
McCaleb rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że odpowiedź jest oczywista.
- Ludzie się zmieniają. Jeśli chodzi o nasz zawód, zrozumiałem jedno: każdy z
nas jest zdolny do wszystkiego pod wpływem odpowiednich okoliczności, nacisków,
motywów, chwili.
- To są wszystko psychobzdety. Nie... - Bosch zawiesił głos i nie dokończył.
Obejrzał się na komputer i papiery rozrzucone na biurku. Wskazał monitor
czubkiem papierosa. - Mówisz o ciemności...
O ciemności mroczniejszej niż noc.
- I co z tego?
- Kiedy byłem na wojnie... - Zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym,
odchylając głowę i kierując smugę w stronę sufitu. - Wsadzili mnie do tunelu i
coś ci powiem... Szukasz ciemności? Tam ją znajdziesz. Tam, na dole. Czasami o
trzy cale od twarzy nie widziałeś własnej pieprzonej ręki. Było tak ciemno, że
aż oczy bolały, gdy je wytężałeś, żeby coś zobaczyć. Cokolwiek.
Zaciągnął się głęboko. McCaleb przyjrzał się jego oczom. Były wpatrzone w
przeszłość. Nieoczekiwanie Bosch wrócił do rzeczywistości. Zgniótł niedopalonego
papierosa o wewnętrzną ściankę kosza i wyrzucił.
- W ten sposób próbuję z tym zerwać. Palę to mentolowe gówno i gaszę w
połowie. Wychodzi mniej więcej paczka na tydzień.
- To nie poskutkuje.
- Wiem.
Spojrzał na McCaleba z krzywym, jakby przepraszającym uśmiechem. Wrócił do
tematu, a wyraz jego oczu uległ zmianie.
- Czasami tam na dole, w tunelach, nie było tak zupełnie ciemno. Coś
rozjaśniało drogę, tak żebyśmy mogli się poruszać. I nie mam pojęcia, skąd to
się brało. Zupełnie jakby zostało tam uwięzione razem z nami. Nazywaliśmy to
zagubionym światłem. Odnaleźliśmy je.
McCaleb czekał, lecz Bosch już się nie odzywał.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Harry?
- Że coś przeoczyłeś. Nie wiem co, ale coś przeoczyłeś.
Nie odrywał ciemnych oczu od McCaleba. Wyciągnął rękę i zdjął z biurka stos
dokumentów od Jaye Winston. Rzucił je McCalebowi na kolana. McCaleb nie próbował
ich przytrzymać i rozsypały się po podłodze.
- Przejrzyj to jeszcze raz. Coś przeoczyłeś, a to, co zauważyłeś, wskazało ci
mnie. Znajdź ten brakujący fragment. On zmieni równanie.
- Już ci mówiłem, że odsunęli mnie od sprawy.
- A ja ci ją przekazuję z powrotem.
Powiedział to nieustępliwym tonem, jak gdyby McCaleb nie miał żadnego wyboru.
- Masz czas do środy. To ostateczny termin tego reportera. Musisz odkryć
prawdę, żeby zablokować ten artykuł. Sam wiesz, co w przeciwnym razie zrobi z
tego J. Reason Fowkkes.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Pracując w FBI, McCaleb
spotkał się z dziesiątkami zabójców. Rzadko który z nich ochoczo przyznawał się
do zbrodni. Pod tym względem zachowanie Boscha było typowe. Ale takiego
napięcia, z jakim Bosch bez zmrużenia powiek wpatrywał się w niego, McCaleb
nigdy jeszcze nie widział u nikogo, winnego czy niewinnego.
- Storey zamordował dwie kobiety, a tylko o tych dwóch wiemy. Przez całe
życie ścigałeś potwory takie jak on. A teraz... teraz dajesz mu klucz, który
otworzy drzwi klatki. Wyjdzie na wolność i znowu to zrobi. Znasz takich jak on.
Wiesz, że to zrobi.
McCaleb nie mógł znieść spojrzenia Boscha. Spuścił oczy na trzymany w ręku
pistolet.
- Skąd ci przyszło do głowy, że cię wysłucham? Że zrobię to, czego chcesz? -
zapytał.
- Tak jak powiedziałem, ludzie oceniają się nawzajem. Wiem, co o tobie
myśleć, McCaleb. Zrobisz to. Bo inaczej uwolniony potwór będzie cię straszył do
końca życia. Jeżeli rzeczywiście widzisz Boga w oczach swojej córki, jak zdołasz
spojrzeć w te oczy?
McCaleb odruchowo skinął głową i natychmiast zapytał sam siebie, co właściwie
robi.
- Przypomina mi się coś, co kiedyś powiedziałeś - podjął Bosch. -
Stwierdziłeś, że Bóg, podobnie jak diabeł, tkwi w szczegółach. To znaczy, że
osoba, której szukamy, znajduje się przez cały czas w zasięgu naszego wzroku,
ukryta w gąszczu szczegółów. Zawsze o tym pamiętam. Nadal mi to pomaga.
McCaleb ponownie skinął głową. Popatrzył na dokumenty rozrzucone po podłodze.
- Słuchaj, Harry, powinieneś wiedzieć, że przedstawiłem to Jaye, bo jestem
pewien, że mam rację. Nie wiem, czy to możliwe, żebym zmienił zdanie. Jeśli
potrzebujesz pomocy, to chyba nie ze mną powinieneś rozmawiać.
Bosch z uśmiechem pokręcił głową.
- Jeżeli z kimkolwiek, to właśnie z tobą. Gdybyś ty dał się przekonać,
wszyscy daliby się przekonać.
- No to gdzie byłeś w sylwestra? Może zaczniemy od tego.
Bosch wzruszył ramionami.
- W domu.
- Sam?
Bosch ponownie wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Wstał, gotów do
wyjścia, i wsadził ręce w kieszenie kurtki. Przeszedł przez wąskie drzwi i
wspiął się po schodach do salonu. McCaleb ruszył za nim z opuszczonym
pistoletem.
Bosch rozsunął ramieniem drzwi salonu. Z kokpitu spojrzał na kopułę wzgórza,
a potem na McCaleba.
- Czy ta cała gadka o ręce Boga była tylko wstawianiem kitu? Elementem
przesłuchania, który miał wywołać reakcję pasującą do profilu?
McCaleb zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, nie wstawiałem kitu.
- To dobrze. Taką miałem nadzieję.
Bosch wdrapał się na nadburcie rufy. Odwiązał wynajętą motorówkę i wskoczył
do niej. Zanim uruchomił silnik, spojrzał jeszcze raz na McCaleba i wskazał tył
jego łodzi.
- „Ścigająca Fala”. Co to znaczy?
- Tę nazwę nadał jej mój ojciec. Łódź należała kiedyś do niego. Ścigająca
fala to ta, która nadchodzi z tyłu i atakuje, zanim ją zauważysz. Nazwa chyba
miała być czymś w rodzaju ostrzeżenia. Wiesz, żeby zawsze oglądać się przez
ramię.
Bosch kiwnął głową.
- Za granicą mówiliśmy sobie: „Chroń tyły”.
McCaleb przytaknął.
- Na jedno wychodzi.
Milczeli przez chwilę. Bosch dotknął startera, lecz nie włączał jeszcze
silnika.
- Znasz historię tego miejsca, Terry? Mówię o czasach przed przybyciem
misjonarzy.
- Nie, a ty?
- Trochę. W dzieciństwie czytałem sporo książek historycznych. Co tylko mieli
w bibliotece. Podobała mi się historia tych okolic. Głównie L.A. i Kalifornii.
Lubiłem o tym czytać. Byłem tu raz na wycieczce, a potem przeczytałem to i owo.
McCaleb skinął głową.
- Indianie, którzy tu mieszkali, Gabrielinos, byli czcicielami słońca -
podjął Bosch. - Wszystko się zmieniło, kiedy przybyli misjonarze... prawdę
mówiąc, to oni nazwali tubylców Gabrielinos. Indianie mówili o sobie inaczej,
nie pamiętam jak. W każdym razie mieszkali tutaj i czcili słońce. Było czymś tak
ważnym dla życia na wyspie, że chyba uważali je za boga.
McCaleb obserwował ciemne oczy Boscha, prześlizgujące się po powierzchni
zatoki.
- Indianie z kontynentu traktowali tych z wyspy jak potężnych czarowników,
którzy dzięki modłom i ofiarom składanym swemu bogu rządzą pogodą i falami.
Musieli mieć siły i rozmach, żeby przepływać zatokę i sprzedawać na kontynencie
swoje naczynia i focze skóry.
McCaleb wpatrywał się w Boscha, próbując zrozumieć przesłanie, które detektyw
niewątpliwie usiłował przekazać.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Harry?
Bosch wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Chyba to, że ludzie odnajdują Boga tam, gdzie jest im potrzebny.
W słońcu, w oczach dziecka... w nowym sercu.
Skierował na McCaleba oczy równie ciemne i nieprzeniknione jak ślepia
malowanej sowy.
- A niektórzy - odezwał się McCaleb - znajdują wybawienie w prawdzie,
sprawiedliwości, w tym, co słuszne.
Bosch z przekornym uśmiechem kiwnął głową.
- Brzmi nieźle.
Odwrócił się i jednym szarpnięciem uruchomił silnik. Kpiąco zasalutował
McCalebowi i odpłynął, kierując wynajętą motorówkę w stronę przystani. Nie
znając zasad etykiety przyjętych w zatoce, przeciął tor wodny i wszedł między
niewykorzystane boje cumownicze. Nie obejrzał się. McCaleb długo patrzył za nim.
Samotny człowiek na morzu, w starej drewnianej łodzi. Wraz z tą myślą pojawiło
się pytanie: czy chodziło mu o Boscha, czy o samego siebie?
30
N
a promie Bosch kupił w bufecie colę, z nadzieją, że napój uspokoi jego żołądek
i zapobiegnie chorobie morskiej. Zapytał stewarda, w którym miejscu najmniej
kołysze, i został skierowany do środkowej części kabiny pasażerskiej. Usiadł,
napił się coli i wyjął z kieszeni kurtki złożone strony, które wydrukował w
biurze McCaleba.
Zanim zauważył, że McCaleb nadpływa zodiacem, zdążył wydrukować dwa
dokumenty. Jeden nosił nazwę „MIEJSCE ZBRODNI”, a drugi „PORTRET PODEJRZANEGO”.
Schował kartki do kieszeni i odłączył drukarkę od laptopa, zanim McCaleb wszedł
na łódź. Przedtem zaledwie zerknął na monitor komputera; teraz zaczął czytać
dokładnie.
Najpierw zabrał się do miejsca zbrodni. Była to tylko jedna strona - niepełna
i sprawiająca wrażenie luźnych notatek, sporządzonych przez McCaleba po
obejrzeniu taśmy wideo.
Mimo to dawała pojęcie o systemie pracy McCaleba. Pokazywała, jak
spostrzeżenia dotyczące miejsca przechodzą w spostrzeżenia na temat sprawcy.
MIEJSCE ZBRODNI
1.Uduszenie drutem
2. Nagie zwłoki
3. Rana głowy
4. Taśma/knebel - Cave?
5. Wiadro?
6. Sowa - obserwator?
wysoce zorganizowany
dbający o szczegóły
komunikat - miejsce jest komunikatem
był tam - obserwował (sowa?)
obnażenie = poniżenie ofiary = nienawiść, pogarda dla ofiary
wiadro - wyrzuty sumienia?
zabójca - znał wcześniej ofiarę
osobista znajomość - wzajemne oddziaływanie
osobista nienawiść
zabójca wewnątrz kręgu
jak brzmi komunikat?
Bosch przeczytał notatki ponownie i zamyślił się nad nimi. Choć nie znał
dokładnie miejsca zbrodni, którego dotyczyły uwagi McCaleba, był pod wrażeniem
przeskoków logicznych, jakich Terry dokonywał. Uważnie schodził po szczeblach
drabiny aż do punktu, w którym nasunął mu się wniosek, że Gunn znał mordercę, że
ta osoba znajdowała się w kręgu otaczającym Gunna. W każdym wypadku stanowiło to
istotną różnicę. Podczas dochodzenia zazwyczaj starano się najpierw ustalić, czy
poszukiwany sprawca zetknął się z ofiarą dopiero w chwili zabójstwa, czy
wcześniej. Z wychwyconych detali McCaleb wyczytał, że morderca był Gunnowi
znany, że coś poprzedziło to ostatnie, fatalne w skutkach spotkanie mordercy i
ofiary.
Druga strona zawierała lakoniczne zapiski, które McCaleb przypuszczalnie
zamierzał rozwinąć w formie pełnego portretu. Czytając je, Bosch uświadomił
sobie, że niektóre wyrażenia McCaleb zaczerpnął od niego.
PORTRET PODEJRZANEGO Bosch:
wychowanek instytucji - sierociniec, Wietnam, DPLA
outsider - wyobcowanie
obsesyjno-kompulsywny
oczy - utracone, strata
poczucie misji - anioł zemsty
obrót wielkiego koła - nikt się nie wymiga
wszystko wraca do punktu wyjścia
alkohol
rozwód - żona? dlaczego? wyobcowanie/obses j a matka
sprawy kryminalne
wymiar sprawiedliwości - „gówno wart”
nosiciele zarazy
wina?
Harry = Hieronymus sowa = zło zło = Gunn
śmierć zła = wyzwolenie bodźców stresowych
obrazy - demony - diabły - zło
ciemność i światło - krawędź
kara
matka - sprawiedliwość - Gunn
ręka Boga - policja - Bosch
kara = dzieło Boga
ciemność mroczniejsza niż noc – Bosch
Bosch nie do końca rozumiał te notatki. Kilka razy odczytywał ostatnią
linijkę, niepewny, co właściwie McCaleb chciał przez to powiedzieć.
Wreszcie złożył starannie kartkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu. Był
w tym odcień surrealizmu - siedzieć na promie i próbować zrozumieć na podstawie
cudzych notatek, dlaczego jest się podejrzanym o morderstwo. Poczuł lekkie
mdłości i pomyślał, że mogą to być początki choroby morskiej. Wypił resztkę coli
i wstał. Włożył kartki z powrotem do kieszeni.
Skierował się ku przodowi kabiny i pchnął ciężkie drzwi, prowadzące na dziób.
Od razu owionął go podmuch chłodnego powietrza. W dali widział mglisty zarys
stałego lądu. Odetchnął głęboko, wpatrując się w horyzont. Po kilku minutach
poczuł się lepiej.
31
M
cCaleb długo siedział na starej kanapie w salonie, rozmyślając o spotkaniu z
Boschem. Po raz pierwszy, odkąd zajmował się morderstwami, podejrzany zgłosił
się do niego, żądając pomocy. Teraz musiał rozstrzygnąć, czy jest to człowiek
uczciwy, czy zdesperowany. A może działał w jeszcze innym celu? Co by było,
gdyby McCaleb nie zauważył wynajętej motorówki i nie przypłynął? Czy Bosch
zaczekałby na niego?
Zszedł do środkowej kajuty i popatrzył na rozrzucone dokumenty. Zastanawiał
się, czy Bosch nie rzucił mu ich celowo, tak by upadły na podłogę i wylądowały
tam w nieładzie. Czy Bosch coś zabrał?
Podszedł do biurka i obejrzał laptopa. Drukarka nie była podłączona, ale to o
niczym nie świadczyło. Zamknął plik wyświetlony na monitorze i otworzył okno z
programem kontrolnym drukarki. Kliknął na wykonanych zadaniach i stwierdził, że
wydrukowano dwa dokumenty: dotyczący miejsca zbrodni i podejrzanego. Zrobił to
Bosch.
McCaleb wyobraził sobie, jak Bosch w podróży powrotnej czyta w samotności, co
o nim napisano. Poczuł się nieswojo. Chyba jeszcze żaden z podejrzanych nie
czytał własnego portretu, opracowanego przez McCaleba.
Odpędził te myśli i postanowił zająć się czymś innym. Ukląkł i zaczął zbierać
rozrzucone dokumenty, układając je w schludny stos. Porządkowanie zostawił sobie
na później.
Uprzątnąwszy bałagan, zasiadł przy biurku, kładąc na nim papiery. Wyjął z
szuflady czystą kartkę i grubym, czarnym markerem, którego używał do oznaczania
pudeł z kartotekami, napisał:
COŚ PRZEOCZYŁEŚ
Kawałkiem taśmy klejącej przylepił kartkę do ściany za biurkiem. Wpatrywał
się w nią przez długą chwilę. Wszystko, co powiedział Bosch, sprowadzało się do
tego jednego zdania. Musiał teraz rozstrzygnąć, czy to prawda, czy to możliwe.
Czy nie jest to ostatnie posunięcie desperata.
Usłyszał świergot telefonu komórkowego. Telefon był w kieszeni kurtki, którą
zostawił na kanapie w salonie. Pomknął na górę,
schwycił kurtkę i sięgnął do kieszeni. Jego dłoń natrafiła na pistolet. Znalazł
telefon w drugiej kieszeni. Dzwoniła Graciela.
- Wróciliśmy - powiedziała. - Myślałam, że będziesz w domu. Że może
wybierzemy się na lunch do „El Encanto”.
- Ehm...
McCaleb nie miał ochoty opuszczać biura i odrywać się od myśli o Boschu. Ale
w ostatnim tygodniu naraził się Gracieli. Powinien z nią porozmawiać,
opowiedzieć, jak i dlaczego sytuacja uległa zmianie.
- Coś ci powiem - odezwał się po chwili. - Wykańczam tu pewne sprawy. Może
byś zabrała dzieci do restauracji, a ja do was dojadę. - Spojrzał na zegarek.
Była za kwadrans pierwsza. - Może być o wpół do drugiej?
- Oczywiście - odparła szorstko. - Jakie sprawy?
- O, po prostu... nanoszę ostatnie uwagi dla Jaye.
- Mówiłeś, że już się tym nie zajmujesz.
- Nie, ale mam u siebie wszystkie dokumenty i chciałem dopisać... no wiesz,
zamknąć sprawę.
- Nie spóźnij się, Terry.
Jej ton sugerował, że w przypadku spóźnienia McCaleb straci coś więcej niż
lunch.
- Nie spóźnię się. Do zobaczenia.
Zamknął telefon i wrócił do biura. Spojrzał ponownie na zegarek. Do
wyruszenia na przystań zostało mu mniej więcej pół godziny. Z przystani do „El
Encanto” było około pięciu minut marszu. Restauracja należała do tych
nielicznych lokali na wyspie, których nie zamykano na zimę.
Usiadł i zabrał się do porządkowania dokumentów. Nie sprawiało mu to
trudności. Każda strona miała w prawym górnym rogu pieczątkę z datą. Ale prawie
natychmiast przerwał wykonywaną czynność i spojrzał na kartkę przyklejoną do
ściany. Doszedł do wniosku, że jeśli ma szukać czegoś, czego wcześniej nie
zauważył, co przeoczył, powinien przyjrzeć się informacjom z innej perspektywy.
Postanowił nie układać dokumentów w porządku chronologicznym, lecz przeglądać je
wyrywkowo, tak jak teraz leżały. W ten sposób mógł nie myśleć o przebiegu
śledztwa i kolejno podejmowanych krokach. Mógł za to rozpatrywać każdy raport z
osobna, niczym pojedyncze fragmenty układanki. Była to prosta sztuczka, którą
stosował jeszcze w Biurze. Czasami wypływało wtedy na powierzchnię coś nowego,
coś, co wcześniej przeoczył.
Zerknął na zegarek i zajął się pierwszym z brzegu dokumentem. Był to protokół
z sekcji.
32
M
cCaleb zbliżył się raźnym krokiem do frontowych schodów „El Encanto”. Dostrzegł
swój wózek golfowy, zaparkowany przy krawężniku. Na wyspie wózki przeważnie
wyglądały tak samo, ale rozpoznał własny po różowo-białym dziecięcym krzesełku.
Rodzina czekała na niego.
Wdrapał się po schodach, a kierowniczka sali, która go znała, wskazała mu
stolik. Podszedł szybko i wysunął krzesło obok Gra-cieli. Już prawie kończyli
posiłek. Zauważył rachunek leżący na stoliku.
- Przepraszam za spóźnienie.
Wziął chipsa z koszyczka stojącego na środku, zamoczył w sosie salsa i
guacamole i wsunął do ust. Graciela spojrzała na zegarek, a potem jej
ciemnobrązowe oczy spoczęły na Terrym. Wytrzymał to, przygotowując się do
nieuniknionego ciągu dalszego.
- Nie mogę zostać.
Z brzęknięciem odłożyła widelec na talerz. Skończyła jeść.
- Terry...
- Wiem, wiem. Ale coś się wydarzyło. Muszę wrócić na łódź.
- Co takiego mogło się wydarzyć? Odsunięto cię od sprawy. Jest niedziela.
Ludzie oglądają piłkę nożną, a nie ganiają tam i z powrotem, rozwiązując sprawę
morderstwa, choć nikt ich o to nie prosił.
Wskazała telewizor, umieszczony w kącie pod sufitem. Na tle boiska
piłkarskiego siedziały trzy gadające głowy o grubych szyjach. McCaleb wiedział,
że dzisiejszy mecz ma wyłonić zdobywcę pucharu. Zupełnie go to nie obchodziło,
choć nieoczekiwanie przypomniał sobie, że obiecał Raymondowi wspólne obejrzenie
przynajmniej jednego meczu.
- Poproszono mnie, Gracielo.
- O czym ty mówisz? Przecież podobno cię odsunęli.
Opowiedział jej, jak przed południem zastał Boscha na łodzi
i z czym Harry się do niego zwrócił.
- I to jest ten człowiek, którego podejrzewasz i o którym rozmawiałeś z Jaye?
McCaleb przytaknął.
- Skąd wiedział, gdzie mieszkasz?
- Nie wiedział. Wie o łodzi, a nie gdzie mieszkamy. Nie musisz się tym
martwić.
- Chyba jednak muszę. Posuwasz się za daleko, Terry, i zupełnie przestajesz
zauważać, co grozi tobie i całej rodzinie. Sądzę...
- Czyżby? Ja uważam... - Urwał, sięgnął do kieszeni i wyjął dwie
ćwierćdolarówki. Odwrócił się w stronę Raymonda. - Raymondzie, zjadłeś już?
- Aha.
- Chciałeś powiedzieć, że tak?
- Tak.
- No to weź. Idź pograć na fliperach przy barze.
Chłopiec wziął monety.
- Masz pozwolenie.
Raymond z wahaniem zeskoczył z krzesła i pobiegł do drugiej sali, gdzie stały
znane mu już urządzenia do gier elektronicznych. Wybrał grę zwaną Pac Man i
usiadł. Znajdował się w zasięgu wzroku McCaleba.
Terry spojrzał na Gracielę. Wyjmowała pieniądze z torebki leżącej na kolanach
i kładła na rachunku.
- Gracielo, zostaw to. Popatrz na mnie.
Odliczyła pieniądze, wepchnęła portmonetkę do torebki i spojrzała na niego.
- Musimy już iść. CiCi powinna się trochę przespać.
Dziecko siedziało w swoim krzesełku, zaciskając rączkę na biało-niebieskiej
kuli.
- Nic jej się nie stanie. Może usnąć w każdej chwili. Teraz mnie wysłuchaj.
Zawiesił głos. Twarz Gracieli przybrała ustępliwy wyraz.
- Dobrze. Powiedz, co masz do powiedzenia, a potem muszę wyjść.
McCaleb przysunął się bliżej, żeby słyszała go tylko Graciela. Dostrzegł
brzeg jej ucha, prześwitujący przez włosy.
- Chyba czeka nas poważny kryzys.
Skinęła głową, a po jej policzkach popłynęły łzy. Zupełnie jakby głośno
wypowiedziane słowa skruszyły cienki mur, który zbudowała w sobie, by chronić
samą siebie i swoje małżeństwo. McCaleb wyciągnął spod nakrycia czystą serwetkę
i podał Gracieli. Potem przyciągnął żonę do siebie i pocałował w policzek. Ponad
jej głową dostrzegł Raymonda, który wpatrywał się w nich z obawą.
- Już o tym rozmawialiśmy, Graci - zaczął McCaleb. - Nabiłaś sobie do głowy,
że jeżeli będę to dalej robił, nie ma mowy o domu, rodzinie i tak dalej. Problem
tkwi w słowie „jeżeli”. Nie ma „jeżeli będę to dalej robił”. Ja to robię. I zbyt
długo próbowałem sobie wmawiać, że jest inaczej.
Łzy popłynęły strumieniem i Graciela zasłoniła twarz serwetką. Płakała
bezgłośnie, lecz goście w restauracji zwrócili na to uwagę i teraz, zamiast
gapić się w telewizor, patrzyli na nich. McCaleb zerknął w stronę Raymonda i
zauważył, że chłopiec wrócił do gry.
- Wiem - wykrztusiła Graciela.
Zaskoczyła go. Uznał jej potwierdzenie za dobry znak.
- Więc co teraz? Nie mówię tylko o tej chwili i tej sprawie. Mam na myśli
dzisiaj i jutro. Co zrobimy? Graci, zmęczyło mnie udawanie kogoś, kim nie
jestem, i ignorowanie głosu wewnętrznego, który mówi całą prawdę o mnie samym.
Dopiero przy tej sprawie uświadomiłem to sobie i przyznałem się do tego sam
przed sobą.
Nie odpowiedziała. A on nie oczekiwał odpowiedzi.
- Wiesz, że cię kocham. Ciebie i dzieci. Nie na tym polega problem. Uważam,
że mogę mieć jedno i drugie, ale ty jesteś odmiennego zdania. Przyjęłaś postawę
„albo-albo”, a dla mnie to postawa błędna. I niesprawiedliwa.
Wiedział, że sprawia jej przykrość. Wytyczył granicę. Jedno z nich musiało
skapitulować. Dawał do zrozumienia, że tym kimś nie będzie on.
- Zastanówmy się nad tym. To nie jest dobre miejsce do rozmowy. Kiedy skończę
z tą sprawą, usiądziemy i pogadamy o przyszłości. Zgoda?
Pokiwała głową, nie patrząc na niego.
- Rób to, co musisz - powiedziała, a jej ton obudził w McCalebie
nieprzemijające poczucie winy. - Mam tylko nadzieję, że będziesz ostrożny.
Przysunął się bliżej i pocałował ją znowu.
- Będę. Zbyt wiele mam do stracenia.
Wstał i podszedł do krzesełka małej. Pocałował ją w czubek głowy, odpiął
pasek zabezpieczający i wziął dziecko na ręce.
- Zaniosę ją do wózka - zaproponował. - A ty może zawołaj Raymonda.
Zabrał małą na dół i usadowił w foteliku. Krzesełko umieścił z tyłu, w części
bagażowej. Graciela i Raymond zeszli po kilku minutach. Ona miała oczy
spuchnięte od płaczu. McCaleb położył Raymondowi dłoń na ramieniu i razem
podeszli do przedniego siedzenia.
- Raymondzie, będziesz musiał obejrzeć drugą rozgrywkę beze mnie. Mam pilną
robotę.
- Mogę jechać z tobą. Mogę ci pomóc.
- Nie chodzi o wycieczkę.
- Wiem, ale mimo to mógłbym się przydać.
McCaleb czuł na sobie spojrzenie Gracieli. Wina paliła go niczym promień
słońca przygrzewający w plecy.
- Dzięki, może następnym razem. Zapnij pas.
Gdy chłopiec usiadł, McCaleb odsunął się od wózka. Spojrzał na Gracielę,
która nie patrzyła już na niego.
- No dobra - powiedział. - Postaram się wrócić jak najwcześniej. I będę miał
przy sobie telefon, gdybyś chciała zadzwonić.
Graciela nie odpowiedziała. Cofnęła wózek od krawężnika i ruszyła w górę
Marilla Avenue. Spoglądał za nimi, dopóki nie zniknęli mu z oczu.
33
G
dy wracał na przystań, dobiegł go świergot telefonu. Dzwoniła Jaye Winston.
Mówiła bardzo cicho i zaznaczyła, że dzwoni od matki. McCaleb słyszał ją
niewyraźnie, więc przysiadł na ławce przy promenadzie. Oparł łokcie na kolanach
i przycisnął telefon mocno do ucha, przytrzymując go obiema dłońmi.
- Coś przeoczyliśmy - powiedział. - Ja coś przeoczyłem.
- O co ci chodzi, Terry?
- W dokumentach ze śledztwa. W raporcie z aresztowania Gun-na. Był...
- Terry, co ty wyprawiasz? Już się nie zajmujesz tą sprawą.
- Kto tak powiedział, FBI? Przestałem u nich pracować.
- Więc ja tak powiedziałam. Nie chcę, żebyś dalej...
- Dla ciebie także nie pracuję, Jaye. Zapomniałaś?
Zapadło długie milczenie.
- Terry, nie wiem, co właściwie robisz, ale to musi się skończyć.
Nie masz żadnego upoważnienia, żadnego punktu oparcia. Jeśli Twil-ley i Friedman
wykryją, że nadal węszysz wokół tej sprawy, aresztują cię za utrudnianie
śledztwa. Sam wiesz, że są do tego zdolni.
- Chcesz punktu oparcia? Mam go.
- Co takiego? Wczoraj wycofałam moje pełnomocnictwo dla ciebie. Nie możesz
brać mnie pod uwagę.
Po chwili wahania McCaleb postanowił wyjawić prawdę.
- Mam punkt oparcia. Można rzec, że pracuję dla oskarżonego.
Tym razem Winston milczała jeszcze dłużej niż poprzednio.
Wreszcie odezwała się, powoli cedząc słowa:
- Chcesz powiedzieć, że poszedłeś z tym do Boscha?
- Nie. To on przyszedł do mnie. Dziś rano zjawił się na mojej łodzi. Miałem
rację co do tamtego wieczoru. Zbieg okoliczności: najpierw moja wizyta u niego w
domu, potem telefon od partnerki, która powiedziała mu o tobie. Skojarzył oba
fakty. Dziennikarz z „New Timesa” też się z nim skontaktował. Harry domyślił
się, co jest grane; nie musiałem mu nic mówić. Chodzi o to, Jaye, że to nie ma
znaczenia. Ważne jest, że chyba zbyt pochopnie oskarżyłem Boscha. Coś
przeoczyłem i teraz nie jestem już taki pewien. Istnieje prawdopodobieństwo, że
ktoś go wrabia.
- Przekonał cię.
- Nie, sam siebie przekonałem.
W tle dały się słyszeć jakieś głosy i Winston poprosiła McCaleba, żeby
zaczekał. Przez zakrytą dłonią słuchawkę dobiegła go stłumiona wymiana zdań.
Brzmiała jak sprzeczka. McCaleb wstał i ruszył w kierunku przystani. Po krótkiej
chwili Winston odezwała się ponownie.
- Przepraszam - powiedziała. - To nie najlepsza pora. Jestem zajęta.
- Możemy się spotkać jutro rano?
- O co ci chodzi? - głos Winston zabrzmiał niemal piskliwie. -Przed chwilą
powiedziałeś, że pracujesz dla podejrzanego. Nie zamierzam się z tobą spotykać.
Jak to by wyglądało, do kurwy nędzy? Zaczekaj...
Usłyszał jej stłumiony głos, przepraszający kogoś za wyrażenie. Potem wróciła
na linię.
- Naprawdę muszę już kończyć.
- Słuchaj, nie obchodzi mnie, jak to będzie wyglądało. Interesuje mnie prawda
i myślałem, że ciebie również. Nie chcesz się ze mną spotkać, trudno, nie to
nie. Ja też już muszę kończyć.
- Terry, poczekaj.
Czekał. Jaye milczała. Wyczuwał, że coś ją rozprasza.
- No i co, Jaye?
- Co takiego przeoczyliśmy, według ciebie?
- To było w raporcie z ostatniego zatrzymania Gunna. Domyślam się, że
wyciągnęłaś ten raport, kiedy Bosch ci powiedział o swojej rozmowie z Gunnem w
areszcie. Na początku przejrzałem go tylko pobieżnie.
- Wyciągnęłam - przyznała obronnym tonem. - Spędził noc trzydziestego grudnia
w celi dla pijaków w Hollywood. Tam właśnie odwiedził go Bosch.
- A Gunn wyszedł za poręczeniem o siódmej trzydzieści rano.
- Tak? No dobrze, ale nie bardzo rozumiem.
- Sprawdź, kto za niego poręczył.
- Terry, jestem teraz u rodziców. Nie mam...
- Racja, przepraszam. Poręczył Rudy Tafero.
Milczenie. McCaleb dotarł do przystani. Zbliżył się do trapu schodzącego w
stronę basenu dla motorówek i stanął przy balustradzie. Wolną ręką zasłonił
ucho.
- Dobra, poręczył za niego Rudy Tafero - powiedziała Winston.
- Przypuszczam, że jest do tego uprawniony. I co?
- Nie oglądałaś telewizji. Masz rację, Tafero posiada uprawnienia
poręczyciela... a przynajmniej wpisał numer licencji do formularza. Ale jest
także prywatnym detektywem i konsultantem do spraw zabezpieczeń. Oraz, uważaj,
pracuje dla Davida Storeya.
Winston nie skomentowała informacji, lecz McCaleb słyszał jej ciężki oddech.
- Terry, powinieneś zwolnić tempo. Wyolbrzymiasz całą sprawę.
- To nie przypadek, Jaye.
- Jaki znów przypadek? Facet jest poręczycielem. Tym się zajmuje. Wyciąga
ludzi z aresztu. Założę się o pudło pączków, że ma biuro naprzeciw
hollywoodzkiego posterunku. Prawdopodobnie wyciąga za poręczeniem co trzeciego
pijaka i co czwartą prostytutkę.
- To nie takie proste i dobrze o tym wiesz.
- Nie mów mi, co wiem.
- Przygotowywał się wtedy do procesu Storeya. Dlaczego fatygował się
osobiście, żeby podpisać poręczenie za Gunna?
- Może lubi wszystko załatwiać sam. A może, jak ci mówiłam, wystarczyło
przejść na drugą stronę ulicy.
- Nie kupuję tego. I jest coś jeszcze. Z dokumentów wynika, że Gunn
wykorzystał prawo do jednej rozmowy telefonicznej o trzeciej nad ranem.
Zarejestrowano numer. Należy do jego siostry, zamieszkałej w Long Beach.
- I co z tego? Wiedzieliśmy o tym.
- Zadzwoniłem do niej i zapytałem, czy kontaktowała się z poręczycielem.
Powiedziała, że nie. Zmęczyły ją telefony w środku nocy i nieustanne poręczanie
za brata. Powiedziała mu, żeby radził sobie sam.
- No więc wyciągnął go Tafero. Co z tego?
- Jak Gunn go zawiadomił? Wykorzystał już prawo do rozmowy.
Winston nie znalazła odpowiedzi. Umilkli na chwilę. McCaleb
spojrzał w głąb zatoki. Żółta taksówka wodna płynęła powoli wzdłuż jednego z
torów, pusta, jeśli nie liczyć kierowcy. Samotni mężczyźni na pokładzie,
pomyślał McCaleb.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała w końcu Winston. - Dokąd się z tym
wybierzesz?
- Wracam na łódź. Spotkasz się ze mną rano?
- Gdzie? Kiedy?
Jej ton świadczył, że perspektywa spotkania wytrąciła ją z równowagi.
- O siódmej trzydzieści przed posterunkiem w Hollywood.
Winston zamilkła.
- Chwila, moment - powiedziała z wahaniem. - Nie mogę. Jeśli Hitchens się
dowie, to koniec. Wyśle mnie do Palmdale i będę do emerytury wydłubywała kości z
piachu.
McCaleb był na to przygotowany.
- Mówiłaś mi, że chłopcy z Biura chcą odzyskać dokumenty, prawda? Spotkasz
się ze mną, żeby je odebrać. Co Hitchens na to?
Po namyśle Winston odpowiedziała:
- Dobra, to da się zrobić. Przyjadę.
34
W
ieczorem po powrocie do domu Bosch zauważył mrugające światełko automatycznej
sekretarki. Wcisnął klawisz i odsłuchał dwie wiadomości, obie od prokuratorów
prowadzących proces Storeya. Postanowił najpierw zadzwonić do Langwiser.
Wystukując jej numer, zastanawiał się, z jaką to pilną sprawą wydzwaniają do
niego przedstawiciele oskarżenia. Może skontaktowali się z nimi agenci FBI, o
których wspomniał McCaleb. A może dopadł ich ten dziennikarz.
- Co jest? - zapytał, gdy Langwiser podniosła słuchawkę. - Zadzwoniliście do
mnie obydwoje, więc musi to być coś dużego i brzydkiego.
- Harry? Co u ciebie?
- Jakoś się trzymam. Co szykujecie?
- Zabawne, że o to pytasz. Roger już tu jedzie, a dzisiaj wieczorem ja
gotuję. Przejrzymy jeszcze raz pierwsze zeznania Annabelle Crowe. Może
wpadniesz?
Wiedział, że Langwiser mieszka w Aqua Dulce, godzinę jazdy na północ.
- Ehm... wiesz co, przesiedziałem cały dzień za kółkiem. Jeździłem do Long
Beach. Naprawdę uważasz, że jestem wam potrzebny?
- Nie, to zależy od ciebie. Po prostu nie chcieliśmy, żebyś się czuł
pominięty. Ale nie dlatego dzwoniliśmy.
- A dlaczego?
Wkładał do lodówki sześciopak piwa Anchor Steam. Wyjął jedną butelkę i
zamknął drzwiczki.
- Omawialiśmy to z Rogerem przez cały weekend. Porozumieliśmy się także z
Alice Short.
Alice Short była ich przełożoną. Sprawowała nadzór nad ważniejszymi
procesami. Wyglądało na to, że dowiedzieli się o sprawie Gunna.
- Co masz na myśli? - spytał Bosch.
Wsunął butelkę w otwieracz i pociągnął, zrywając kapsel.
- Wydaje nam się, że wszystko idzie po naszej myśli. Sprawa naprawdę się
klei. Powiem więcej, Harry: jest kuloodporna i jutro powinniśmy pociągnąć za
spust.
Bosch milczał przez chwilę, rozszyfrowując militarne przenośnie.
- Chcesz powiedzieć, że jutro kończycie przesłuchania?
- Na to wygląda. Jeszcze o tym dzisiaj pogadamy, ale mamy zgodę Alice, a
Roger jest przekonany, że to właściwe posunięcie. Zamierzamy przesłuchać przed
południem ostatnią grupę świadków, a po lunchu wezwać Annabelle Crowe. Zostawimy
ją na koniec; taka ludzka historia. To zamknie przewód.
Bosch oniemiał. Z punktu widzenia oskarżycieli mogło to być właściwe
posunięcie, ale w ten sposób J. Reason Fowkkes przejmie pałeczkę już we wtorek.
- Co o tym myślisz, Harry?
Pociągnął długi łyk z butelki. Piwo było ciepłe. Zbyt długo leżało w
samochodzie.
- Myślę, że macie tylko jeden nabój w magazynku - odparł, nawiązując do
militarnej metaforyki. - Oboje powinniście się nad tym dobrze zastanowić, kiedy
będziesz przyrządzała spaghetti. Nie ma co liczyć na drugą szansę przedstawienia
sprawy.
- Wiemy o tym, Harry. A ty skąd wiesz, że robię spaghetti?
Złowił cień rozbawienia w jej głosie.
- Zgadłem.
- No cóż, nie martw się, przemyślimy to dokładnie. Już zaczęliśmy.
Umilkła, oczekując jego reakcji, ale nie odpowiedział.
- Gdybyśmy poszli w tym kierunku, jak to jest z Annabelle Crowe?
- Czeka za kulisami, gotowa do wyjścia na scenę.
- Możesz się z nią dzisiaj skontaktować?
- Bez problemu. Powiem jej, żeby stawiła się w sądzie jutro przed południem.
- Dzięki, Harry. Do jutra.
Rozłączyli się. Bosch popadł w zamyślenie. Zastanawiał się, czy nie powinien
zadzwonić do McCaleba i poinformować go, co się dzieje. Postanowił jednak
zaczekać. Przeszedł do salonu i włączył stereo. W odtwarzaczu wciąż tkwiła płyta
Arta Peppera. Po chwili muzyka wypełniła pokój.
35
M
cCaleb opierał się o swojego cherokee, którego zaparkował IV i przed
posterunkiem policji w Hollywood. Winston nadjechała nowym bmw i zatrzymała się
w pobliżu. Wysiadając, zauważyła, że McCaleb przygląda się jej samochodowi.
- Śpieszyłam się. Nie miałam czasu na szukanie większego auta.
- Podobają mi się twoje cztery kółka. Wiesz, co mówią w Los Angeles? Pokaż mi
swój wóz, a powiem ci, kim jesteś.
- Zostaw w spokoju mój portret, Terry. Trochę na to, kurwa, za wcześnie.
Gdzie masz papiery i taśmę?
Zwrócił uwagę na wulgaryzm, lecz wnioski zachował dla siebie. Obszedł
samochód i otworzył drzwi od strony pasażera. Zdjął z siedzenia księgę raportów
z miejsca zbrodni i podał je Winston, która od razu zabrała je do swojego auta.
McCaleb zamknął drzwiczki cherokee, zerkając przez okno na podłogę pod tylnym
siedzeniem, gdzie stało pudło przykryte poranną gazetą. Przed spotkaniem zajrzał
do otwartego przez całą dobę punktu przy Sunset i skopiował wszystkie dokumenty.
Problem sprawiła mu kaseta; nie wiedział, gdzie mógłby ją przegrać na miejscu.
Dlatego kupił po prostu czystą kasetę wideo w Rite-Aid obok promenady i włożył
ją w okładki, które dostał od Winston. Domyślał się, że Jaye nie będzie
sprawdzała, czy oddał właściwą taśmę.
Gdy wróciła, wskazał ruchem głowy przeciwną stronę ulicy.
- Chyba jestem ci winien pudło pączków.
Spojrzała. Naprzeciw posterunku wznosił się odrapany dwupiętrowy budynek z
wyświetlonymi we wszystkich oknach tanimi ogłoszeniami o poręczaniu za
aresztowanych, opatrzonymi numerami telefonów - może po to, by przyszli klienci
z tylnych siedzeń policyjnych wozów zapamiętali te ogłoszenia. Pośrodku widniał
nad jednym z okiem szyld: „Valentino Bonds”.
- Który? - spytała Winston.
- Valentino. Od przydomka Rudy „Valentino” Tafero. Tak go nazywali, kiedy
pracował po tej stronie ulicy. - McCaleb otaksował reklamy spojrzeniem i
pokręcił głową.
- Nadal nie rozumiem, w jaki sposób David Storey zetknął się z neonowym
poręczycielem. W Hollywood pieniądze leżą na ulicy. Co my tu właściwie robimy?
Mam mało czasu.
- Wzięłaś odznakę?
Rzuciła mu spojrzenie oznaczające: „Nie rób sobie ze mnie jaj”, a on
wyjaśnił, co zamierza. Weszli po schodkach na posterunek. Winston pokazała
odznakę i zapytała o sierżanta z porannej zmiany. Z małego biura wyszedł
mężczyzna z nazwiskiem ZUCKER wypisanym na plakietce i oznakami funkcji
sierżanta na rękawie munduru. Winston ponownie błysnęła odznaką, przedstawiła
się, a potem zaprezentowała McCaleba jako swojego kolegę. Zucker ściągnął mocno
zarysowane brwi, lecz nie zapytał, co właściwie znaczy słowo „kolega”.
- W przeddzień Nowego Roku popełniono morderstwo. Ofiara spędziła poprzednią
noc w celi podczas pańskiego dyżuru. Chcemy...
- Edward Gunn.
- Właśnie. Znał go pan?
- Zamykaliśmy go od czasu do czasu. I słyszałem, rzecz jasna, że już tu nie
wróci.
- Chcielibyśmy pomówić z kimś, kto pełnił nocną służbę.
- No to chyba ze mną. Nie wyznaczamy ścisłych dyżurów. U nas panuje
wolnoamerykanka. Co chcecie wiedzieć?
McCaleb wyjął z kieszeni zestaw fotokopii z księgi raportów i rozłożył na
kontuarze. Dostrzegł spojrzenie Winston, lecz je zlekceważył.
- Interesuje nas to poręczenie.
Zucker obrócił kartki. Zatrzymał palec na podpisie Rudy’ego Tafero.
- Tu jest. Tafero. Ma biuro po drugiej stronie ulicy. To on poręczył.
- Ktoś do niego dzwonił?
- Tak. Ten facet, Gunn.
McCaleb postukał palcem w formularz.
- Z tego wynika, że dzwonił pod ten numer. Do siostry.
- Więc pewnie ona wezwała Rudy’ego.
- Nikt nie ma prawa do dwóch rozmów?
- Nie. Przeważnie jesteśmy tu tak zajęci, że jeśli ktoś wykorzysta ten jeden
telefon, to ma szczęście.
McCaleb przytaknął. Zwinął fotokopie i zamierzał ukryć je w kieszeni, gdy
Winston wyjęła mu je z ręki.
- Zatrzymam to - oznajmiła.
Wsunęła złożone kartki do kieszeni czarnych dżinsów.
- Sierżancie Zucker - powiedziała. - Zapewne nie jest pan aż tak miłym
facetem, żeby zawiadomić byłego policjanta, pana Tafero, że ma tu rybkę do
złowienia. A może?
Zucker zwrócił ku niej kamienną twarz.
- To bardzo ważne, sierżancie. Jeśli nam pan nie powie, odbije się to na
panu.
W kamieniu zarysował się pozbawiony humoru uśmiech.
- Nie, nie jestem aż tak miłym facetem - powiedział Zucker. - I żadni tacy
mili faceci nie pracują na nocnej zmianie. A tak nawiasem mówiąc, właśnie
zszedłem ze służby, co oznacza, że nie muszę z wami dłużej rozmawiać. Miłego
dnia.
Odsunął się od blatu.
- Jeszcze jedno pytanie - rzuciła szybko Winston.
Zucker odwrócił się w jej stronę.
- Czy to pan zawiadomił Harry’ego Boscha, że Gunn siedzi w celi dla pijaków?
Zucker przytaknął.
- Dostałem stałe instrukcje. Miałem zawiadamiać Boscha, ilekroć Gunn się tu
znajdzie. Bosch przychodził i próbował rozmawiać z tym facetem, wydobyć od niego
zeznania na temat tej starej sprawy. Nie dawał za wygraną.
- Gunna zamknięto dopiero o drugiej trzydzieści - wtrącił McCaleb. - Wezwał
pan Boscha w środku nocy?
- Taki był układ. Bosch nie dbał o godzinę. Wzywałem go przez pager i
przyjeżdżał.
- I to samo zdarzyło się tamtej nocy?
- Tak, wezwałem Boscha. Powiedziałem mu, że znowu zamknęliśmy Gunna, a on
przyjechał, żeby z nim pogadać. Prosiłem go, żeby zaczekał do rana, bo facet
jest pijany w trupa... znaczy się, Gunn... ale Harry i tak przyjechał. Czemu tak
rozpytujecie o Harry’ego Boscha?
Winston milczała, więc odezwał się McCaleb:
- Nie o niego. Pytamy o Gunna.
- Nic więcej nie wiem. Mogę już iść? To był długi dzień.
- Jak wszystkie - powiedziała Winston. - Dziękujemy, sierżancie.
Odstąpili od kontuaru i wyszli na frontowe schodki.
- I co o tym myślisz? - spytała Winston.
- Chyba mówił prawdę. Ale wiesz co? Poobserwujmy przez chwilę parking.
- Po co?
- Zrób to dla mnie. Sprawdźmy, czym sierżant pojedzie do domu.
- Marnujesz mój czas, Terry.
Mimo to wsiedli do cherokee McCaleba, objechali przecznicę i dotarli do
wjazdu na parking dla pracowników posterunku. McCaleb zahamował przed hydrantem,
pięćdziesiąt jardów dalej. Poprawił boczne lusterko, żeby widzieć każdy samochód
wyjeżdżający z parkingu. Po chwili milczącego wyczekiwania Winston zapytała:
- Skoro nasze auta świadczą o nas, to co można powiedzieć o tobie?
McCaleb uśmiechnął się lekko.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Cherokee... To chyba świadczy, że
jestem kimś w rodzaju ostatniego Mohikanina.
Zerknął na nią, a potem znowu spojrzał w lusterko.
- Dobra, a ta pokrywająca wszystko warstwa kurzu? O czym to...
- Jest. Zdaje się, że to on.
McCaleb obserwował samochód, który opuścił parking i skierował się w lewo, w
ich stronę.
- Jedzie tutaj.
Żadne z nich się nie poruszyło. Auto podjechało i stanęło tuż obok cherokee.
McCaleb obrzucił je zdawkowym spojrzeniem i napotkał wzrok Zuckera. Policjant
opuścił okno po stronie pasażera. McCaleb nie miał wyboru. Zrobił to samo.
- Zaparkował pan przy hydrancie. Grozi panu mandat.
McCaleb kiwnął głową. Zucker zasalutował dwoma palcami
i odjechał. McCaleb zauważył, że jego auto to crown victoria ze zderzakami i
kołami taśmowej produkcji. Był to używany wóz patrolowy z rodzaju tych, które
kupuje się na aukcji za czterysta dolców, a potem wydaje prawie stówę na
lakierowanie.
- Wyglądamy jak para dupków - oświadczyła Winston.
- Ano tak.
- Więc jak brzmi twoja teoria na jego temat?
- Albo jest uczciwym człowiekiem, albo jeździ do pracy rzęchem, bo nie chce,
żeby ludzie oglądali jego porsche. - Zawiesił głos. - Albo bmw.
Odwrócił się do niej z uśmiechem.
- Bardzo zabawne. Co teraz? W końcu muszę jeszcze dzisiaj popracować. No i
muszę się spotkać z twoimi kumplami z Biura.
- Trzymaj się mnie. A oni nie są moimi kumplami.
Uruchomił silnik i cofnął cherokee od krawężnika.
- Naprawdę sądzisz, że ten samochód jest brudny? - zapytał.
36
Poczta przy Wilcox była okazałym gmachem z czasów drugiej wojny światowej, z
pomieszczeniami o wysokości dwudziestu pięciu stóp i malowidłami ściennymi,
przedstawiającymi idylliczne sceny braterstwa i dobrych uczynków. Znalazłszy się
w środku, McCaleb przesunął oczyma po malowidłach, choć nie ze względu na ich
artystyczne bądź filozoficzne walory. Nad głównym holem naliczył trzy niewielkie
kamery. Wskazał je Winston. Mieli szansę.
Stanęli w ogonku, a gdy nadeszła ich kolej, Winston błysnęła odznaką i
zapytała o strażnika odpowiedzialnego za ochronę obiektu. Skierowano ich do
drzwi tuż obok automatów sprzedających znaczki. Czekali prawie pięć minut, zanim
drzwi się otworzyły i wyjrzał niski czarny mężczyzna o szpakowatych włosach.
- Pan Lucas? - spytała Winston.
- Zgadza się - odparł z uśmiechem.
Winston znowu pokazała odznakę i przedstawiła McCaleba po prostu po nazwisku.
W drodze z posterunku w Hollywood wytłumaczył jej, że nazywanie go „kolegą” nie
zdaje egzaminu.
- Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa, panie Lucas, a ważnym dowodem
jest przekaz pieniężny, wypełniony tutaj i najprawdopodobniej wysłany stąd
dwudziestego drugiego grudnia.
- Dwudziestego drugiego? To sam środek przedświątecznej gorączki.
- Racja, proszę pana.
Winston popatrzyła na McCaleba.
- Zauważyliśmy kamery pod sufitem - powiedziała. - Interesuje nas, czy ma pan
wideokasetę z dwudziestego drugiego grudnia.
- Wideokasetę - powtórzył Lucas, jakby to słowo nie było mu znane.
- Jest pan tutaj szefem ochrony, prawda? - rzuciła ze zniecierpliwieniem
Winston.
- Tak, jestem od ochrony. Kontroluję kamery.
- Czy może pan nam pokazać, jak działa wasz system kamer, panie Lucas? -
zapytał łagodniejszym tonem McCaleb.
- Jasne. Gdy tylko dostaniecie upoważnienie, zaprowadzę was do biura.
- Jak i skąd mamy wziąć upoważnienie? - zapytała Winston.
- Z zarządu okręgowego w centrum miasta.
- Czy należy się zwrócić do jakiejś konkretnej osoby? Tu chodzi o morderstwo,
panie Lucas. Zależy nam na czasie.
- To będzie pan Preechnar... inspektor pocztowy. Tak.
- Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebyśmy przeszli do pańskiego biura i
razem zadzwonili do pana Preechnara? - zapytał McCaleb. - W ten sposób
zaoszczędzimy sporo czasu, a pan Preechnar porozumie się z panem bezpośrednio.
Po chwili zastanowienia Lucas uznał, że to dobry pomysł. Skinął głową.
- Zobaczmy, co się da zrobić.
Otworzył drzwi i poprowadził ich przez labirynt olbrzymich koszy na przesyłki
do ciasnej klitki, w której stały dwa zsunięte biurka. Na jednym z nich
znajdował się ekran wideo, podzielony na cztery części, z których każda
odpowiadała jednej z kamer umieszczonych w głównej sali. McCaleb uświadomił
sobie, że oglądając ściany, przeoczył jedną kamerę.
Lucas przesunął palcem po spisie numerów przylepionym do biurka i zaczął
telefonować. Złapawszy swojego inspektora, wyjaśnił mu sytuację i przekazał
słuchawkę Winston, która ponownie zreferowała, o co jej chodzi, a potem oddała
słuchawkę Lucasowi. Skinęła McCalebowi głową. Uzyskali pozwolenie.
- No więc dobrze - powiedział Lucas, zakończywszy rozmowę. -Zobaczmy, co tu
mamy.
Sięgnął do biodra i wyciągnął kółko z kluczami, przyczepione do paska
rozciągliwym drutem. Przeszedł na drugą stronę pomieszczenia i otworzył
drzwiczki szafy. Stały w niej magnetowidy, a każdą z czterech górnych półek
wypełniały kasety, oznaczone numerami od 1 do 31. Na dole znajdowały się dwa
pudła z taśmami do wykorzystania.
McCaleb zobaczył to wszystko i nagle zdał sobie sprawę, że jest dwudziesty
drugi stycznia i mija dokładnie miesiąc od daty, gdy wypełniono przekaz.
- Panie Lucas, proszę zatrzymać urządzenia rejestrujące - powiedział.
- Nie mogę. Muszą się kręcić cały czas. Kiedy poczta jest otwarta, taśmy się
kręcą.
- Nie zrozumiał mnie pan. Chodzi nam o dwudziestego drugiego grudnia.
Dzisiejszy dzień nagrywa się na taśmie, którą chcemy obejrzeć.
- Niech pan weźmie na wstrzymanie, detektywie McCallan. Muszę panu wyjaśnić,
na czym rzecz polega.
McCaleb nie zawracał sobie głowy poprawianiem błędu w nazwisku. Nie było na
to czasu.
- Więc proszę się pośpieszyć.
Spojrzał na zegarek. Była ósma czterdzieści osiem. Pocztę otwarto o ósmej. To
oznaczało czterdzieści osiem minut wymazanych z taśmy z dwudziestego drugiego
grudnia przez nagranie bieżącego dnia.
Lucas zaczął objaśniać procedurę nagrywania. Jeden magnetowid na każdą z
czterech kamer. Jedna taśma w każdym magnetowidzie, włączanym na początku dnia.
Kamery były ustawione na trzydzieści klatek na minutę, dzięki czemu jedna taśma
wystarczała na cały dzień. Taśmy z danego dnia przechowywano przez miesiąc, a
potem wykorzystywano ponownie, jeśli nie zatrzymali ich inspektorzy w celu
przeprowadzenia dochodzenia.
- Ciągle trafiają się oszuści i inni tacy. Wie pan, jak to bywa w Hollywood.
Inspektorzy po nie przychodzą albo wysyłamy je przez kuriera.
- Rozumiemy, panie Lucas - powiedziała naglącym tonem Winston, która
najwyraźniej uświadomiła sobie to samo, co McCaleb. - Proszę, czy mógłby pan
wyłączyć urządzenia albo zmienić w nich taśmy na inne? Tracimy coś, co może być
cennym dowodem.
- Już się robi - uległ Lucas.
Najpierw jednak wydobył z tekturowego pudła cztery nowe kasety. Od rolki z
nalepkami oderwał cztery i ponaklejał na taśmach. Wyjął zza ucha długopis i
wpisał na nalepkach datę oraz jakieś oznaczenia kodowe. Wreszcie zaczął wyciągać
taśmy z magnetowidów, zastępując je nowymi.
- A teraz, jak chcecie to zrobić? Te kasety są własnością poczty. Nie mogą
opuścić budynku. Mógłbym was posadzić przy tym biurku. Mam przenośny telewizor z
wbudowanym magnetowidem, jeśli to was urządza.
- Na pewno nie możemy ich wypożyczyć na jeden dzień? - spytała Winston. -
Zwróciłabym je przed...
- Nie bez nakazu sądowego. Tak mi powiedział pan Preechnar. I tak musi być.
- No to chyba nie mamy wyboru - skonstatowała Winston i popatrzyła na
McCaleba, kręcąc z rozgoryczeniem głową.
Gdy Lucas poszedł po telewizor, ustalili, że McCaleb zostanie i obejrzy
taśmy, Winston natomiast pojedzie do swojego biura, gdzie ma się spotkać o
jedenastej z Twilleyem i Friedmanem. Powiedziała, że nie wspomni o nowym tropie
McCaleba ani o możliwości pomyłki co do Boscha jako podejrzanego. Odda raporty
ze śledztwa i kasetę z miejsca zbrodni.
- Wiem, że nie wierzysz w zbiegi okoliczności, ale nic innego w tej chwili
nie masz, Terry. Jeśli znajdziesz coś na taśmie, pójdę z tym do kapitana i
rozetrzemy Twilleya i Friedmana na papkę. Ale dopóki tego nie znajdziesz...
Nadal jestem w niełasce i potrzebuję czegoś więcej niż zbiegu okoliczności, żeby
oderwać się od Boscha.
- A co z telefonem do Tafero?
- Jakim telefonem?
- On skądś wiedział, że Gunn siedzi w celi. Przyjechał i wyciągnął faceta,
żeby mogli go zabić tej samej nocy i wrobić w to Boscha.
- Nie wiem, kto do niego dzwonił. Jeśli nie Zucker, to prawdopodobnie ktoś
inny na posterunku ma z nim ciche układy. A reszta tego, co powiedziałeś, składa
się z czystych spekulacji, niepopartych ani jednym faktem.
- Myślę, że...
- Dość, Terry. Nie chcę o tym słyszeć, dopóki nie znajdziesz jakiegoś
potwierdzenia. Wracam do pracy.
Jak na zawołanie wrócił Lucas, popychając wózek z niedużym telewizorem.
- Ustawię go wam - powiedział.
- Panie Lucas, muszę iść na umówione spotkanie - oznajmiła Winston. - Mój
kolega przejrzy taśmy. Dziękuję za pomoc.
- Miło, że mogłem się przydać, proszę pani.
Winston spojrzała na McCaleba.
- Zadzwoń.
- Chcesz, żebym cię podrzucił do samochodu?
- To tylko kilka przecznic. Przejdę się.
Kiwnął głową.
- Pomyślnych łowów - dodała.
McCaleb ponownie pokiwał głową. Już raz to od niej usłyszał -przy okazji
sprawy, która wcale nie skończyła się dla niego pomyślnie.
37
L
angwiser i Kretzler poinformowali Boscha, że podtrzymują decyzję o zamknięciu
przewodu prokuratorskiego.
- Mamy go - oznajmił Kretzler z uśmiechem, rozkoszując się uderzeniem
adrenaliny, wywołanym świadomością, że wkrótce pociągnie za spust. - Zanim
skończymy, będzie miał związane ręce. Dzisiaj zeznają Hendricks i Crowe. Nic
więcej nam nie potrzeba.
- Oprócz motywu - wtrącił Bosch.
- Motyw nie odgrywa aż tak istotnej roli w zbrodni, która jest niewątpliwie
dziełem psychopaty - odparła Langwiser. - Kiedy przysięgli zamkną się w swojej
salce, nie zaczną pytać: „No tak, ale jaki on miał motyw?”. Powiedzą sobie, że
ten facet to zboczeniec i... - Ściszyła głos na widok sędziego, który wszedł do
sali tylnymi drzwiami. - ...trzeba go unieszkodliwić.
Sędzia wezwał ławę przysięgłych i już po chwili oskarżenie przedstawiło
ostatnich świadków.
Pierwsze cztery osoby pracowały w branży filmowej i uczestniczyły w
premierowym przyjęciu w noc śmierci Jody Krementz. Wszystkie te osoby zeznały,
że widziały Davida Storeya na premierze i na przyjęciu w towarzystwie kobiety,
rozpoznanej na zdjęciach jako Jody Krementz. Czwarty świadek, scenarzysta
nazwiskiem Brent Wiggan, zeznał, że wyszedł z przyjęcia tuż przed północą i
czekał przed hotelem na samochód razem z Davidem Storeyem i kobietą
zidentyfikowaną jako Jody Krementz.
- Skąd ta pewność, że wyszedł pan tuż przed północą, panie Wiggan? - zapytał
Kretzler. - Przecież był pan na przyjęciu. Czy patrzył pan na zegarek?
- Jedno pytanie naraz, panie Kretzler - burknął sędzia.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie. Skąd ta pewność, że wyszedł pan tuż przed
północą, panie Wiggan?
- Ponieważ istotnie patrzyłem na zegarek - odparł Wiggan. - To znaczy, na
swój zegarek. Piszę w nocy. Najlepiej mi idzie od dwunastej do szóstej rano.
Dlatego sprawdzałem, która godzina. Musiałem wrócić do domu przed północą, bo
inaczej miałbym zaległości w pracy.
- Czy to oznacza również, że nie spożywał pan napojów alkoholowych podczas
przyjęcia?
- Oczywiście. Nie piłem, bo nie chciałem poddać się senności, która tłumi
twórczy impuls. Ludzie zwykle nie piją, kiedy mają prowadzić operacje bankowe
albo pilotować samolot... no, przynajmniej większość.
Umilkł, przeczekując chichoty. Sędzia wydawał się rozdrażniony, ale nic nie
powiedział. Wiggan rozkoszował się chwilą sławy. Bosch poczuł się nieswojo.
- Nie piję przed pracą - podjął Wiggan. - Pisanie to sztuka, ale także
rzemiosło, i tak ją traktuję.
- A zatem potrafi pan z całą pewnością stwierdzić, kto towarzyszył Davidowi
Storeyowi tuż przed północą?
- Absolutnie.
- I zna pan osobiście Davida Storeya, czy tak?
- Tak, od kilku lat.
- Czy kiedykolwiek pracował pan dla Davida Storeya?
- Nie, ale próbowałem.
Wiggan uśmiechnął się smętnie. Ten fragment zeznań, aż do samokrytyki,
opracował wcześniej Kretzler. Ograniczył możliwość podważenia zeznań, analizując
zawczasu słabe punkty.
- Co pan przez to rozumie?
- Cóż, od jakichś pięciu lat podrzucałem różne pomysły Davi-dowi albo jego
współpracownikom. Zdarzyło się to ze sześć czy siedem razy. Żadnego nie kupił. -
Bojaźliwie wzruszył ramionami.
- Czy stworzyło to, pańskim zdaniem, atmosferę wrogości między wami?
- Ależ nie... przynajmniej z mojej strony. Tak to już bywa w Hollywood.
Człowiek bez przerwy zarzuca przynętę i ma nadzieję, że w końcu coś złapie. Ale
warto mieć grubą skórę.
Uśmiechnął się do przysięgłych i kiwnął głową. Bosch, patrząc na niego,
dostawał dreszczy. Miał nadzieję, że Kretzler szybko zakończy przesłuchanie.
- Dziękuję, to już wszystko, panie Wiggan - powiedział Kretzler, który
najwyraźniej wyczuwał to samo, co Bosch.
Wiggan zmarkotniał, uświadamiając sobie, że jego wielka chwila dobiegła
końca. Ale wówczas Fowkkes, który zrezygnował z przesłuchiwania pierwszych
trzech świadków, wstał i podszedł do pulpitu.
- Dzień dobry, panie Wiggan.
- Dzień dobry. - Wiggan uniósł brwi z wyrazem twarzy mającym oznaczać: „A co
my tu mamy?”.
- Chciałbym panu zadać kilka pytań. Czy może pan wymienić tytuły filmów
nakręconych według pańskiego scenariusza?
- No cóż... żaden nie wszedł dotychczas na ekrany, lecz zapewniono mnie, że
wkrótce...
- Rozumiem. Czy zaskoczyłaby pana informacja, że w ciągu ostatnich czterech
lat złożył pan na ręce pana Storeya, pośrednio lub bezpośrednio, dwadzieścia
dziewięć scenariuszy, które zostały odrzucone?
Na twarzy Wiggana pojawił się rumieniec zakłopotania.
- Jakby to powiedzieć... zapewne tak było. Nie wiem dokładnie. W
przeciwieństwie do pana Storeya, nie prowadzę listy odrzuconych scenariuszy.
Ostatnie zdanie wypowiedział kąśliwym tonem, a Bosch w ostatniej chwili
powściągnął grymas. Nie było nic gorszego niż świadek przyłapany na kłamstwie,
który próbuje się bronić. Bosch zerknął na przysięgłych. Część z nich nie
patrzyła na świadka, co oznaczało, że są tak samo zakłopotani jak Bosch.
Fowkkes przygotował się do zadania śmiertelnego ciosu.
- Oskarżony odrzucił pańskie scenariusze dwadzieścia dziewięć razy, a mimo to
twierdzi pan w obliczu ławy przysięgłych, że nie ma pan do niego żadnych
pretensji. Czy właściwie pana zrozumiałem?
- Tak wygląda biznes w Hollywood. Każdy to panu powie.
- Ale ja pytam pana, panie Wiggan. Czy nie ma pan żadnych pretensji do
człowieka, który wielokrotnie powtarzał panu, że pańska praca nie spełnia jego
oczekiwań?
Odpowiedź Wiggana zabrzmiała niemal bełkotliwie.
- Nie, nie mam.
- No cóż, jest pan lepszym człowiekiem niż ja - skonstatował Fowkkes. -
Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań do świadka.
Bosch wiedział, że oskarżenie wiele straciło. W ciągu niecałych dwóch minut,
zadając cztery pytania, Fowkkes postawił pod znakiem zapytania wiarygodność
Wiggana. Jego maestria polegała na tym, że Kretzler nie bardzo mógł ponownie
wypytywać Wiggana. Prokurator nie próbował przynajmniej wykopać pod sobą
większego dołka. Zwolnił świadka, a sędzia zarządził piętnastominutową przerwę.
Gdy przysięgli opuścili salę, a ludzie zaczęli wychodzić, Kretzler nachylił
się do Boscha nad ramieniem Langwiser.
- Powinniśmy byli wiedzieć, że ten facet narobi kłopotów - rzucił ze złością.
Bosch rozejrzał się, sprawdzając, że w pobliżu nie ma żadnych dziennikarzy.
Przysunął się do Kretzlera.
- Zapewne ma pan rację - powiedział. - Ale sześć tygodni temu to pan upierał
się, że przesłucha Wiggana. Pan za niego odpowiada, nie ja. Idę na kawę.
Bosch wstał i zostawił dwójkę prokuratorów przy stole.
Po przerwie prokuratorzy uznali, że po fatalnym przesłuchaniu Wiggana muszą
zastosować mocne uderzenie. Zrezygnowali z kolejnego świadka, który widział
Storeya w towarzystwie ofiary na przyjęciu, i Langwiser wezwała niejakiego
Jamala Hendricksa, specjalistę od zabezpieczeń domowych.
Bosch odprowadził Hendricksa do drzwi. Hendricks był czarnym mężczyzną w
niebieskich spodniach i jasnoniebieskiej bluzie z nazwiskiem wyhaftowanym nad
jedną kieszenią i znakiem firmy montującej zabezpieczenia Lighthouse Security
nad drugą. Zamierzał tuż po zeznaniach wrócić do pracy.
Po przekroczeniu pierwszych drzwi Bosch zapytał Hendricksa szeptem, czy się
denerwuje.
- Skądże, chłopie, to dla mnie pikuś - odparł Hendricks.
Rozpoczynając przesłuchanie, Langwiser dokładnie wypytała
Hendricksa o jego kwalifikacje jako technika zatrudnionego w firmie montującej
alarmy. Następnie przeszła do konkretnego zadania, jakim było założenie systemu
alarmowego w domu Davida Storeya. Hendricks zeznał, że osiem miesięcy wcześniej
zainstalował w rezydencji przy Mulholland luksusowy system Millennium 21.
- Czy może pan wymienić kilka funkcji tego luksusowego systemu?
- No cóż, to najlepszy towar. Ma wszystko. Teledetekcję i zdalne sterowanie,
czujnik rozpoznawania głosu, automatyczny pol-ling, wejściowy program
kontrolny... Pan Storey miał pełne oprogramowanie.
- Co to jest program kontrolny?
- Przede wszystkim jest to rejestrator operacji systemowych. Zawiadamia,
kiedy i które drzwi i okna były otwierane, kiedy włączano i wyłączano system,
jakich kodów osobistych używano i tak dalej. Monitoruje cały system. Stosuje się
go głównie w obiektach handlowo-przemysłowych, ale pan Storey życzył sobie
takiego zestawu, a on zawiera ten program.
- Więc pan Storey nie wyraził konkretnego żądania w tej kwestii?
- Nie wiem. Nie sprzedawałem mu tego urządzenia. Tylko je zainstalowałem.
- Ale mógł nie wiedzieć, że ma taki program?
- Wszystko jest możliwe.
- Czy w pewnej chwili detektyw Bosch zatelefonował do firmy Lighthouse
Security i poprosił, aby któryś z techników spotkał się z nim w domu Davida
Storeya?
- Tak, zadzwonił i wezwano do telefonu mnie, bo to ja zainstalowałem alarm.
Spotkaliśmy się na miejscu, w domu. To było już po aresztowaniu pana Storeya. W
domu znajdował się jego adwokat.
- Kiedy dokładnie miało to miejsce?
- Jedenastego listopada.
- O co poprosił pana detektyw Bosch?
- Najpierw pokazał mi nakaz rewizji. To mu pozwalało pozyskać informacje z
karty chipowej.
- Czy pan mu w tym pomógł?
- Tak. Wydrukowałem dane z pliku programu kontrolnego.
Langwiser przedłożyła jako dowód nakaz - trzeci wydany
w trakcie tego śledztwa - a następnie wydruk, o którym wspomniał Hendricks.
- Przedmiotem zainteresowania detektywa Boscha były zapisy dotyczące nocy z
dwunastego na trzynastego października, czy tak, panie Hendricks?
- Tak.
- Czy może pan spojrzeć na wydruk i odczytać zapisy z tych godzin?
Hendricks przez chwilę oglądał kartki.
- No cóż, z tego wynika, że na ustne polecenie pana Storeya dwunastego
października o dziewiętnastej zero dziewięć otworzyły się wewnętrzne drzwi
garażu i został włączony system alarmowy. Kolejny zapis dotyczy następnego dnia,
trzynastego. O dwunastej dwanaście głos pana Storeya wyłączył alarm i wewnętrzne
drzwi garażu zostały raz jeszcze otwarte. Znalazłszy się wewnątrz domu,
właściciel ponownie uruchomił alarm. - Hendricks przyjrzał się wydrukowi. -
System pozostawał w stanie spoczynku do godziny trzeciej dziewiętnaście, kiedy
wyłączono alarm. Wówczas otwarto wewnętrzne drzwi garażu i głos pana Storeya
wydał polecenie. Następnie, po czterdziestu dwóch minutach, o czwartej zero
jeden, głos pana Storeya wyłączył alarm, drzwi garażu otworzyły się, po czym
system ponownie się włączył. Później nic się nie działo aż do jedenastej przed
południem, kiedy system alarmowy został włączony przez sygnał głosowy pochodzący
od Betildy Lockett.
- Czy pan wie, kim jest Betilda Lockett?
- Tak, w instalacji alarmu uwzględniłem jej impuls głosowy. Jest asystentką
pana Storeya.
Langwiser poprosiła o zgodę na ustawienie podpórki z planszą uwidaczniającą
godziny i czynności wymienione przez Hendricksa. Po oddaleniu sprzeciwu Bosch
pomógł Langwiser rozłożyć planszę. Dwie rubryki ukazywały zapis funkcji systemu
alarmowego oraz korzystanie z drzwi łączących dom z garażem.
ALARM DRZWI GARAŻU
12.10 7:09 - włączony przez D. Storeya
otwarte!zamknięte
13.10 12:12 - wyłączony przez D. Storeya otwarte/zamknięte
13.10 12:12 - włączony przez D. Storeya
13.10 3:19 - wyłączony przez D. Storeya
otwarte/zamknięte
13.10 3:19 - włączony przez D. Storeya
13.10 4:01 - wyłączony przez D. Storeya
otwarte/zamknięte
13.10 4:01 - włączony przez D. Storeya
Langwiser podjęła przesłuchanie Hendricksa.
- Czy ta plansza dokładnie oddaje pańskie zeznanie dotyczące systemu
alarmowego w domu Davida Storeya w nocy z dwunastego na trzynastego
października?
Technik uważnie przyjrzał się arkuszowi i skinął głową.
- Czy to oznacza potwierdzenie?
- Tak, potwierdzam.
- Dziękuję panu. Ponieważ działania te wywołał zaakceptowany i potwierdzony
impuls głosowy Davida Storeya, czy twierdzi pan w obliczu ławy przysięgłych, że
jest to zapis poruszeń Davida Storeya we wzmiankowanym przedziale czasowym?
Fowkkes zgłosił sprzeciw, stwierdzając, że pytanie obejmuje niepotwierdzone
fakty. Houghton przyznał mu rację i polecił Langwiser zmienić formę pytania lub
zadać inne. Ponieważ przysięgli już usłyszeli, co mieli usłyszeć, Langwiser
przeszła do następnych pytań.
- Panie Hendricks, gdybym dysponowała nagraniem głosu Davida Storeya, czy
mogłabym włączyć lub wyłączyć system alarmowy przez odtworzenie nagrania do
mikrofonu Millennium 21?
- Nie. Są dwa mechanizmy zabezpieczające. Należy użyć hasła rozpoznawanego
przez komputer i podać datę. A zatem potrzebny jest głos, hasło i właściwa data,
inaczej system nie przyjmie polecenia.
- Jak brzmiało hasło Davida Storeya?
- Nie wiem. To zastrzeżona informacja. Program jest tak ustawiony, że
właściciel może zmieniać hasło, kiedy tylko zechce.
Langwiser spojrzała na planszę. Podeszła do niej i wzięła wskaźnik.
Zakreśliła nim zapisy z godziny 3:19 i 4:01.
- Czy na podstawie tych informacji potrafi pan stwierdzić, że osoba o głosie
pana Storeya opuściła dom o trzeciej dziewiętnaście i wróciła o czwartej zero
jeden bądź odwrotnie: ktoś wszedł o trzeciej dziewiętnaście i wyszedł o czwartej
zero jeden?
- Tak, potrafię.
- W jaki sposób?
- System rejestruje także, które przekaźniki włączają lub wyłączają alarm. W
tym domu przekaźniki umieszczone są po obu stronach trzech par drzwi,
wewnętrznej i zewnętrznej. Chodzi tu o drzwi frontowe, drzwi do garażu i jedne z
drzwi na taras. Przekaźniki znajdują się wewnątrz i na zewnątrz. Program
kontrolny zapisuje, z których drzwi skorzystano.
- Czy może pan spojrzeć raz jeszcze na wydruk z systemu alarmowego pana
Storeya i powiedzieć nam, z których przekaźników skorzystano o trzeciej
dziewiętnaście i czwartej zero jeden?
Hendricks, zanim odpowiedział, przyjrzał się arkuszom papieru.
- Ach... tak. O trzeciej dziewiętnaście użyto przełącznika zewnętrznego. To
oznacza, że ktoś przebywał w garażu i stamtąd uruchomił alarm. O czwartej zero
jeden wyłączono alarm przez ten sam przekaźnik. Otwarto, a potem zamknięto drzwi
i włączono alarm od wewnątrz.
- A zatem ktoś wszedł do domu o czwartej zero jeden, czy to chciał pan
powiedzieć?
- Tak, właśnie.
- I komputer rozpoznał tego kogoś jako Davida Storeya, czy tak?
- Zidentyfikował jego głos.
- I ta osoba musiałaby również podać hasło oraz prawidłową datę?
- Tak jest.
Langwiser oświadczyła, że nie ma więcej pytań. Fowkkes poinformował sędziego,
że chciałby przeprowadzić krótkie przesłuchanie. Zbliżył się dziarskim krokiem
do pulpitu i spojrzał na Hendricksa.
- Panie Hendricks, od jak dawna pracuje pan dla Lighthouse?
- W przyszłym miesiącu miną trzy lata.
- A zatem był pan zatrudniony w tej firmie pierwszego stycznia ubiegłego
roku, podczas tak zwanego przestawienia Y2K?
- Tak - odparł z wahaniem Hendricks.
- Czy może nam pan powiedzieć, co przydarzyło się w tym dniu licznym klientom
firmy Lighthouse?
- Ehm... mieliśmy pewne problemy.
- Pewne problemy, panie Hendricks?
- Wystąpiły awarie systemu.
- Którego konkretnie systemu?
- Programy Millennium Dwa działały nieprawidłowo. Ale to była drobna usterka.
Zdołaliśmy...
- U ilu klientów w obrębie Los Angeles wystąpiła ta usterka?
- U wszystkich. Ale znaleźliśmy wirusa i...
- Wystarczy. Dziękuję panu.
- Usunęliśmy go.
- Panie Hendricks - burknął sędzia - już wystarczy. Przysięgli zechcą pominąć
ostatnią wypowiedź. - Spojrzał na Langwiser. - Czy ma pani w związku z tym
jakieś pytania?
Langwiser odparła, że tak. Bosch wiedział wcześniej o problemach Y2K i
zawiadomił prokuratorów. Mieli nadzieję, że obrona nie dowie się o nich albo nie
poruszy tego tematu.
- Panie Hendricks, czy firma Lighthouse usunęła wirusa, który zainfekował
systemy po Y2K?
- Tak, zrobiliśmy to natychmiast.
- Czy mógł on w jakikolwiek sposób wpłynąć na dane zgromadzone w systemie
założonym przez oskarżonego dziesięć miesięcy później?
- Absolutnie nie. Problem został rozwiązany. Skorygowano system.
Langwiser oznajmiła, że z jej strony to już wszystko, i usiadła. Wówczas
wstał Fowkkes z nowymi pytaniami.
- Ten usunięty wirus, panie Hendricks, to był wirus, który wykryto, czy tak?
Twarz Hendricksa przybrała zakłopotany wyraz.
- Tak, to on był przyczyną problemów.
- A zatem, zgodnie z pańskim zeznaniem, wykrywacie te „wirusy” dopiero
wówczas, gdy sprawiają problemy.
- Hm... na ogół tak.
- A zatem w systemie alarmowym pana Storeya mogła się znajdować usterka,
której nie dałoby się wykryć, dopóki nie stworzyłaby problemu, czy tak?
Hendricks wzruszył ramionami.
- Wszystko jest możliwe.
Fowkkes wrócił na miejsce, a sędzia zapytał Langwiser, czy chciałaby
uzupełnić przesłuchanie świadka. Po chwili wahania odparła, że nie. Houghton
zwolnił Hendricksa i zaproponował przerwę na lunch.
- Nasz następny świadek nie zajmie wiele czasu, Wysoki Sądzie. Chciałabym go
wezwać przed przerwą. W trakcie popołudniowej rozprawy zamierzamy się skupić na
zeznaniach jednej osoby.
- Dobrze, proszę wezwać świadka.
- Wzywamy ponownie detektywa Boscha.
Bosch wstał i podszedł do miejsca dla świadków, zabierając ze sobą księgę
raportów. Tym razem nie dotknął mikrofonu. Usiadł, a sędzia przypomniał mu, że
przysięga nadal obowiązuje.
- Detektywie Bosch - zaczęła Langwiser - czy podczas śledztwa w sprawie
morderstwa Jody Krementz polecono panu przejechać z domu oskarżonego do domu
ofiary i z powrotem?
- Tak, otrzymałem takie polecenie. Od pani.
- Czy zastosował się pan do niego?
- Tak.
- Kiedy?
- Szesnastego listopada o trzeciej dziewiętnaście.
- Czy zmierzył pan czas przejazdu?
- Tak, zmierzyłem. W obie strony.
- Może pan nam podać wyniki? Jeśli pan sobie życzy, proszę skorzystać z
notatek.
Bosch otworzył księgę w zaznaczonym miejscu. Przez chwilę studiował notatki,
choć znał je na pamięć.
- Droga z rezydencji pana Storeya do domu Jody Krementz zajęła jedenaście
minut i dwadzieścia dwie sekundy, uwzględniając wymagane ograniczenia prędkości.
Powrót trwał jedenaście minut i czterdzieści osiem sekund. Całą drogę odbyłem w
dwadzieścia trzy minuty i dziesięć sekund.
- Dziękuję, detektywie.
Na tym się skończyło. Fowkkes nie miał pytań i zastrzegł sobie prawo wezwania
Boscha na świadka w trakcie przedstawiania racji obrony. Sędzia Houghton
zarządził przerwę na lunch i tłum powoli wypłynął z sali rozpraw na korytarz.
Bosch przepychał się przez tłum prawników, widzów i dziennikarzy, szukając
Annabelle Crowe. Wtem czyjaś dłoń ujęła go mocno za ramię. Odwrócił się i ujrzał
twarz czarnego mężczyzny, którego nie znał. Przyłączył się do niego drugi, tym
razem biały. Obydwaj mieli na sobie niemal identyczne szare garnitury. Zanim
pierwszy z nich się odezwał, Bosch już wiedział, że pracują dla Biura.
- Detektywie, jestem agentem do spraw specjalnych FBI. To jest agent
Friedman. Czy możemy z panem porozmawiać na osobności?
38
U
ważne przejrzenie taśm wideo zajęło trzy godziny. Po tym czasie McCaleb zyskał
jedynie mandat za złe parkowanie. Tafero nie pojawił się na taśmie z dnia, w
którym wysłano przekaz. Nie było tam również Harry’ego Boscha. Teraz
prześladowało McCaleba te czterdzieści osiem wykasowanych minut. Gdyby oboje z
Winston przyjechali najpierw na pocztę zamiast na posterunek w Hollywood, może
znaleźliby mordercę na kasecie. Te czterdzieści osiem minut mogło rozstrzygnąć o
przebiegu śledztwa, mogło oczyścić lub pogrążyć Boscha.
Roztrząsając różne wersje „co by było, gdyby...”, McCaleb podszedł do swojego
cherokee i znalazł pod wycieraczką mandat za złe parkowanie. Zaklął, wyciągnął
świstek i obejrzał go. Pochłonięty nagraniem wideo zapomniał, że zaparkował
przed urzędem pocztowym, gdzie nie wolno było przekroczyć piętnastu minut.
Mandat opiewał na czterdzieści dolarów - poważna suma. W sezonie zimowym klienci
rzadko zamawiali rejsy i cała rodzina utrzymywała się głównie ze skromnej pensji
Gracieli oraz miesięcznej renty z Biura. Wydatki na dwójkę dzieci poważnie
ograniczały swobodę finansową. W połączeniu z odwołanym sobotnim czarterem
mandat mocno uderzał ich po kieszeni.
McCaleb wsunął kartkę z powrotem pod wycieraczkę i ruszył przed siebie.
Postanowił zajrzeć do Valentino Bonds, choć wiedział, że Rudy Tafero
najprawdopodobniej przebywa w gmachu sądu. Chciał jak zwykle przyjrzeć się
otoczeniu podejrzanego, który mógł być nieobecny, lecz pozostawało miejsce,
dające mu poczucie bezpieczeństwa.
Po drodze McCaleb wyciągnął telefon i zadzwonił do Jaye Winston, ale odezwała
się automatyczna sekretarka. Nie zostawił wiadomości i spróbował pagera. Winston
oddzwoniła, gdy minął cztery przecznice i znalazł się tuż przed Valentino Bonds.
- Nic nie mam — zakomunikował.
- Nic?
- Ani Tafero, ani Boscha.
- Cholera jasna.
- Wszystko się rozbija o te brakujące czterdzieści osiem minut.
- Powinniśmy byli...
- Pójść najpierw na pocztę. Wiem. Moja wina. Jedno, co znalazłem, to mandat
za parkowanie.
- Przykro mi, Terry.
- Ale dzięki niemu coś mi przyszło do głowy. To się działo tuż przed Bożym
Narodzeniem i panował tłok. Jeśli on parkował w piętnastominutowej strefie, mógł
przekroczyć czas, stojąc w kolejce. Faceci pilnujący prawidłowego parkowania w
tym mieście są jak faszyści. Kryją się w cieniu. Jest szansa, że dostał mandat.
Trzeba to sprawdzić.
- Syn Sama?
- Właśnie.
Aluzja dotyczyła seryjnego mordercy z Nowego Jorku. Został schwytany w latach
siedemdziesiątych dzięki mandatowi za nieprawidłowe parkowanie.
- Spróbuję. Zobaczę, co się da zrobić. A ty co planujesz?
- Sprawdzę Valentino Bonds.
- On tam jest?
- Nie, chyba siedzi w sądzie. Potem tam pojadę, może mi się uda pogadać z
Boschem.
- Lepiej uważaj. Twoi kolesie z Biura powiedzieli, że spotkają się z nim na
lunchu. Mogą się kręcić w pobliżu.
- Co, wydaje im się, że na widok ich garniturów Bosch natychmiast wyzna swoje
winy?
- Nie wiem. Coś w tym rodzaju. Zasadzili się na niego. Chcieli go na czymś
przyłapać. No wiesz. Sprzeczne zeznania, te rzeczy. Pułapka stara jak świat.
- Harry Bosch nie da się na to złapać. Tracą czas.
- Wiem. Mówiłam im. Ale agent FBI zawsze wie lepiej. Sam rozumiesz.
Uśmiechnął się lekko.
- Ejże, jeśli to wypali w drugą stronę i złapiemy Tafero, niech szeryf
zapłaci mój mandat.
- Ejże, przecież nie pracujesz dla mnie. Pracujesz dla Boscha, pamiętasz? To
on płaci mandaty. Szeryf płaci tylko za naleśniki.
- Dobra. To idę.
- Zadzwoń.
Wsunął telefon do kieszeni sztormiaka i otworzył szklane drzwi Valentino
Bonds.
W niewielkim białym pomieszczeniu z recepcją stała kanapa dla oczekujących.
Całość kojarzyła się McCalebowi z motelem. Na ścianie wisiał kalendarz z
widokiem plaży w Puerta Vallaría. Za kontuarem jakiś mężczyzna pochylał głowę
nad krzyżówką. Za nim znajdowały się zamknięte drzwi, prowadzące zapewne do
biura. McCaleb wykrzywił twarz w uśmiechu i zdecydowanym krokiem ominął kontuar,
zanim mężczyzna zdążył podnieść głowę.
- Rudy? Hej, Rudy, wyłaź no stamtąd!
Mężczyzna zza kontuaru spojrzał na McCaleba, który właśnie otworzył drzwi i
wszedł do biura, ponad dwukrotnie większego niż poczekalnia.
- Rudy?
Recepcjonista stanął za jego plecami.
- Hej, człowieku, co ty wyprawiasz?
McCaleb odwrócił się, omiatając spojrzeniem cały pokój.
- Szukam Rudy’ego. Gdzie jest?
- Nie ma go. Proszę się cofnąć o...
- Mówił mi, że go tu znajdę. Że dzisiaj nie musi iść rano do sądu.
Na tylnej ścianie biura wisiały fotografie w ramkach. McCaleb podszedł o krok
bliżej. Większość przedstawiała Tafero z ważnymi osobistościami, za które
poręczał lub u których był zatrudniony jako doradca do spraw ochrony. Część
zdjęć pochodziła najwyraźniej z czasów, kiedy pracował na posterunku po drugiej
stronie ulicy.
- Przepraszam, ale kim pan właściwie jest?
McCaleb obrzucił pełnym urazy spojrzeniem mężczyznę, który wyglądał na
młodszego brata Tafero. Te same ciemne włosy i oczy, ten sam szorstki typ urody.
- Jestem Terry, znajomy Rudy’ego. Pracowaliśmy razem po tamtej stronie ulicy.
McCaleb wskazał grupowe zdjęcie na ścianie. Ukazywało kilkunastu mężczyzn w
garniturach i parę kobiet na tle ceglanej fasady hollywoodzkiego posterunku.
Brygada detektywistyczna. Harry Bosch i Rudy Tafero stali w tylnym rzędzie.
Twarz Boscha była lekko odwrócona od aparatu i częściowo przesłonięta dymem z
trzymanego w ustach papierosa.
Mężczyzna odwrócił głowę i przyjrzał się fotografii.
Oczy McCaleba jeszcze raz omiotły biuro. Było przyjemnie urządzone, z biurkiem
po lewej stronie i dwiema niewielkimi sofami po prawej. Na podłodze leżał
orientalny dywan. McCaleb przysunął się do biurka, by zerknąć na akta piętrzące
się pośrodku, lecz calowej grubości teczka nie była opatrzona żadnym napisem.
- Co ty pieprzysz? Przecież cię tu nie ma.
- Jestem - rzucił McCaleb, nie odwracając się od biurka. - Paliłem papierosa.
Nie widać mojej twarzy.
Na podstawce po prawej stronie biurka leżały jakieś skoroszyty. McCaleb
przekrzywił głowę, żeby odczytać podpisy. Dostrzegł listę nazwisk, których część
brzmiała znajomo i należała do aktorów i przedstawicieli branży rozrywkowej,
żadne jednak nie wiązało się z dochodzeniem.
- Gówno prawda, to nie ty. To Harry Bosch.
- Naprawdę? Znasz Harry’ego?
Nie usłyszał odpowiedzi. Odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna mierzy go
złym, podejrzliwym spojrzeniem. Zauważył też w jego opuszczonej ręce starą
policyjną pałkę.
- Niech rzucę okiem. - Podszedł do oprawionej fotografii. - Wiesz co, masz
rację, to faktycznie Harry. Ja pewnie byłem na tym zdjęciu, które zrobili rok
wcześniej. Kiedy robili to, pracowałem jako tajny agent i nie mogłem się
pozwolić sfotografować.
McCaleb ruszył niedbałym krokiem ku drzwiom. W duchu przygotowywał się na
uderzenie pałką.
- Powiedz mu tylko, że tu byłem, dobra? Powiedz, że wpadł Terry.
Już przy drzwiach jego wzrok przyciągnęła ostatnia fotografia
w ramkach. Przedstawiała Tafero w towarzystwie jakiegoś mężczyzny; wspólnie
trzymali drewnianą tabliczkę. Zdjęcie pochodziło sprzed ładnych paru lat -
Tafero wyglądał niemal dziesięć lat młodziej. Miał bystrzejsze spojrzenie, a
jego uśmiech wydawał się szczery. Tabliczka wisiała na ścianie obok fotografii.
McCaleb przysunął się bliżej i odczytał napis na mosiężnej płytce u dołu.
RUDY TAFERO
HOLLYWOODZKI DETEKTYW MIESIĄCA
LUTY 1995
Zerknął ponownie na fotografię, a potem przekroczył próg.
- Terry jak? - zapytał mężczyzna.
McCaleb podszedł do drzwi wyjściowych i dopiero wtedy się odwrócił.
- Po prostu Terry, tajny agent.
Wyszedł z biura i nie oglądając się, pomaszerował ulicą.
Przed pocztą wsiadł do swojego samochodu. Odczuwał pewien niepokój, jak
zawsze, gdy rozwiązanie problemu znajdowało się w zasięgu ręki, a mimo to wciąż
mu się wymykało. Instynkt podpowiadał mu, że jest na właściwym tropie. Tafero,
prywatny detektyw, który ukrywał swą lukratywną działalność w Hollywood za
skromną fasadą poręczyciela, byi kluczem. McCaleb po prostu nie mógł znaleźć
drzwi.
Uświadomił sobie, że jest głodny jak wilk. Uruchomił silnik i zaczął się
zastanawiać, gdzie mógłby coś zjeść. Znajdował się o kilka przecznic od
„Musso’s”, ale tam jadł bardzo niedawno. Nie wiedział, czy u Nata serwują jakieś
dania, lecz i tak uznał, że jeśli nawet, to dostałby pewnie rozstroju żołądka.
Podjechał więc do „In’n Out” przy Sunset i zamówił hamburgera na wynos.
Jedząc go w samochodzie, usłyszał świergot komórki. Odłożył hamburgera do
pojemnika, wytarł ręce w serwetkę i odebrał telefon.
- Jesteś genialny.
Dzwoniła Jaye Winston.
- Co?
- Tafero dostał mandat. Czarny mercedes, numer cztery trzy zero CLK.
Zaparkował w piętnastominutowej strefie przed urzędem pocztowym. Mandat wypisano
o ósmej dziewiętnaście, dwudziestego drugiego grudnia. Jeszcze nie zapłacił.
Termin upływa dzisiaj o piątej po południu.
McCaleb umilkł, rozważając to, co właśnie usłyszał. Poczuł dreszcz, biegnący
wzdłuż kręgosłupa niczym rozżarzone, padające klocki domina. Mandat miał
przełomowe znaczenie. Wprawdzie niczego nie dowodził, ale potwierdzał, że
McCaleb idzie właściwym tropem. A czasami taka świadomość była warta więcej niż
dowody.
Przypomniała mu się wizyta w biurze Tafero i fotografie na ścianach.
- Jaye, czy udało ci się wyszukać coś na temat tego porucznika, z którym
Bosch kiedyś pracował?
- Nie musiaiam szukać. Twilley i Friedman już wyciągnęli kartotekę. Porucznik
Harvey Pounds. Ktoś zatłukł go na śmierć mniej więcej miesiąc po tej sprzeczce z
Boschem o Gunna. Z uwagi na ich wzajemną niechęć Bosch pasował jako podejrzany.
Ale oczyszczono go z zarzutów, przynajmniej w Departamencie Policji. Zawieszono
dochodzenie, choć sprawa jest otwarta. Biuro prowadziło obserwację i również nie
zamknęło sprawy. Twilley powiedział mi dzisiaj, że zdaniem niektórych osób z
Departamentu Policji, trochę za wcześnie wykluczono Boscha.
- Idę o zakład, że bardzo mu się to spodobało.
- Jeszcze jak. Już to zapisał na konto Boscha. Uważa, że Gunn to tylko
wierzchołek góry lodowej.
McCaleb pokręcił głową, ale nie podjął tematu. Nie mógł się opierać na
słabostkach i motywacjach innych. Zbyt wiele miał do przemyślenia i zaplanowania
w związku ze śledztwem.
- A tak nawiasem mówiąc, masz kopię tego mandatu?
- Jeszcze nie. Dowiedziałam się o nim przez telefon. Prześlą kopię faksem.
Chodzi o to, że choć obydwoje wiemy, co on oznacza, niczego w ten sposób nie da
się udowodnić.
- Wiem. Ale to będzie dobry rekwizyt, kiedy nadejdzie czas.
- Jaki czas?
- Rozgrywki. Wykorzystamy Tafero, żeby dotrzeć do Storeya. Dobrze wiesz, że
to on za tym stoi.
- My? Zdążyłeś już wszystko zaplanować, Terry?
- Nie do końca, ale pracuję nad tym. - Nie chciał wdawać się w spór na temat
własnej roli w dochodzeniu. - Słuchaj, przepraszam, ale lunch mi stygnie.
- No dobrze, zjedz spokojnie.
- Zadzwoń później. Pojadę zobaczyć się z Boschem. Dowiedziałaś się czegoś
konkretnego od Twilleya i Friedmana?
- Chyba są jeszcze u niego.
- Rozumiem. To do usłyszenia.
Zamknął telefon, wysiadł z samochodu i wyrzucił pojemnik z resztką hamburgera
do kosza na śmieci. Wrócił i włączył silnik. W drodze na pocztę przy Wilcox
otworzył wszystkie okna, żeby pozbyć się woni tłustej potrawy.
39
Cała sala wpatrywała się w Annabelle Crowe, która zajęła miejsce dla świadków.
Była niezwykle atrakcyjna, lecz jej ruchy zdradzały pewną niezręczność. Wydawała
się przez to młoda i stara równocześnie, a zatem jeszcze piękniejsza.
Przesłuchanie miała poprowadzić Langwiser. Zanim podeszła do pulpitu, zaczekała,
aż Crowe zasiądzie na krześle dla świadków.
Bosch niemal przeoczył wejście ostatniego świadka oskarżenia. Siedział przy
stole prokuratorów ze spuszczonymi oczyma, rozmyślając o wizycie dwóch agentów
FBI. Oszacował ich z miejsca. Wyczuli trop i wiedzieli, że jeśli przyłapią
Boscha w związku ze sprawą Gunna, zyskają spory rozgłos w mediach. Spodziewał
się ataku lada chwila.
Langwiser szybko zadała Crowe serię ogólnych pytań, ustalając, że rozmawia ze
świeżo upieczoną aktorką, mającą w swym dorobku kilka sztuk i reklam oraz jedno
zdanie w pełnometrażowym filmie, wchodzącym na ekrany. Jej zeznania potwierdziły
trudną sytuację początkujących aktorek w Hollywood - jedna z wielu pięknych
twarzy. Żyła z tego, co przysyłali jej rodzice z Albuquerque.
Langwiser szybko przeszła do bardziej treściwych zeznań, skupiających się na
wieczorze czternastego kwietnia ubiegłego roku, kiedy to Annabelle Crowe umówiła
się z Davidem Storeyem. Po krótkim opisie potraw i napojów zamówionych u Dana
Tana w West Hollywood, Langwiser zajęła się dalszą częścią wieczoru -kiedy
Annabelle pojechała ze Storeyem do jego domu przy Mul-holland Drive.
Crowe zeznała, że obydwoje pili margarity na tarasie, a potem udali się do
sypialni.
- Czy poszła tam pani dobrowolnie?
- Tak.
- Odbyła pani stosunek płciowy z oskarżonym?
- Tak.
- I stosunek ten nastąpił za obopólną zgodą?
- Tak.
- Czy w trakcie stosunku płciowego z oskarżonym zdarzyło się coś niezwykłego?
- Tak. Zaczął mnie dusić.
- Zaczął panią dusić? Jak do tego doszło?
- No... chyba w pewnej chwili zamknęłam oczy i wydawało mi się, że on się
przesuwa, jakby chciał zmienić pozycję. Leżał na mnie i poczułam jego rękę na
karku, a potem uniósł moją głowę nad poduszkę. Czułam, że coś...
Urwała i zasłoniła dłonią usta, sprawiając wrażenie, że z trudem się
opanowuje.
- Nie musi się pani śpieszyć.
Dziewczyna wyglądała, jakby naprawdę usiłowała powstrzymać się od płaczu.
Opuściła rękę i sięgnęła po szklankę z wodą. Wypiła łyk i spojrzała na Langwiser
z wyrazem zdecydowania w oczach.
- Czułam, że coś prześlizguje się przez moją głowę i zaciska na szyi.
Otworzyłam oczy. To on zaciskał mi na szyi krawat.
Umilkła i znowu napiła się wody.
- Czy może pani opisać ten krawat?
- Był na nim wzorek. Niebieskie romby na ciemnoczerwonym ^ tle. Dokładnie to
pamiętam.
- Co się stało, kiedy oskarżony zacisnął pani krawat na szyi?
- Dusiłam się! - odparła ostro Crowe, jakby udzielała oczywistej odpowiedzi
na niemądre pytanie. - On mnie dusił. I ciągle... poruszał się we mnie... a ja
próbowałam walczyć, ale był dla mnie za silny.
- Czy coś wtedy powiedział?
- Powtarzał tylko: „Muszę to zrobić, muszę to zrobić”. Dyszał ciężko i przez
cały czas uprawiał ze mną seks. Zaciskał zęby, kiedy to mówił. A ja...
Ponownie umilkła i tym razem po jej policzkach popłynęły łzy. Langwiser
podeszła do stołu prokuratorów, wzięła z niego pudełko chusteczek i uniosła je
do góry.
- Czy mogę, Wysoki Sądzie? - zapytała.
Sędzia pozwolił jej podejść do świadka. Langwiser wręczyła Crowe chusteczki i
wróciła do pulpitu. Na sali panowała cisza, zakłócana jedynie szlochami świadka.
Przerwała ją Langwiser.
- Czy chce pani odpocząć, panno Crowe?
- Nie, dziękuję. Czuję się dobrze.
- Czy zemdlała pani, kiedy oskarżony panią dusił?
- Tak.
- I co się później stało?
- Ocknęłam się w jego łóżku.
- Czy on tam był?
- Nie, ale słyszałam szum prysznica. W łazience przylegającej do sypialni.
- Co pani zrobiła?
- Wstałam, żeby się ubrać. Chciałam wyjść, zanim on skończy brać prysznic.
- Czy pani ubranie leżało tam, gdzie je pani zostawiła?
- Nie. Znalazłam je obok drzwi, w torbie, takiej jak ze sklepu. Włożyłam
bieliznę.
- Czy tamtej nocy miała pani ze sobą torebkę?
- Tak. Ona też leżała w tej torbie. Ale była otwarta. Zajrzałam do niej i
okazało się, że zabrał klucze. No i...
Fowkkes zgłosił sprzeciw, twierdząc, że odpowiedź zawiera przypuszczenia
niepoparte dowodami. Sędzia podtrzymał sprzeciw.
- Czy widziała pani, jak oskarżony wyjmuje klucze z pani torebki? - zapytała
Langwiser.
- No, nie. Ale przedtem były w torebce, a ja ich nie wyjmowałam.
- Dobrze, a zatem ktoś, kogo pani nie widziała, ponieważ straciła pani
przytomność, wyjął klucze z torebki, czy tak?
- Tak.
- Gdzie znalazła pani klucze, kiedy stwierdziła pani, że nie ma ich w
torebce?
- Na jego biurku, obok jego własnych kluczy.
- Czy wtedy ubrała się pani i wyszła?
- Prawdę mówiąc, byłam tak przerażona, że po prostu złapałam ubranie, klucze
i torebkę i wybiegłam stamtąd. Skończyłam się ubierać na zewnątrz. Potem
uciekłam.
- Jak dotarła pani do domu?
- W końcu się zmęczyłam, przestałam biec i długo szłam Mulholland Drive, aż
znalazłam budkę telefoniczną przed budynkiem straży pożarnej. Wezwałam taksówkę
i pojechałam do domu.
- Czy z domu zadzwoniła pani na policję?
- Ehm... nie.
- Dlaczego nie?
- No cóż, z dwóch powodów. Kiedy wróciłam, David właśnie zostawiał wiadomość
na sekretarce. Podniosłam słuchawkę. Przeprosił mnie i powiedział, że go
poniosło. Mówił, iż mu się wydawało, że duszenie wzmocni moje doznania podczas
stosunku.
- Uwierzyła mu pani?
- Nie wiem. Miałam zamęt w głowie.
- Zapytała pani oskarżonego, dlaczego włożył pani rzeczy do torby?
- Tak. Powiedział, że zamierzał zawieźć mnie do szpitala, gdybym nadal była
nieprzytomna, kiedy on wyjdzie spod prysznica.
- Czy zapytała go pani, dlaczego uznał, że musi wziąć prysznic przed
zawiezieniem do szpitala nieprzytomnej kobiety, leżącej na jego łóżku?
- Nie zapytałam.
- A czy zapytała pani, dlaczego nie wezwał pogotowia?
- Nie, nie pomyślałam o tym.
- Z jakiego jeszcze powodu nie zadzwoniła pani na policję?
Annabelle Crowe utkwiła oczy w swoich kurczowo splecionych
dłoniach.
- No cóż, byłam zażenowana. Po jego telefonie nie miałam już pewności, co się
właściwie wydarzyło. Czy usiłował mnie zabić, czy... sprawić mi przyjemność. Nie
wiem. Często się słyszy o dziwnych praktykach seksualnych ludzi z Hollywood.
Pomyślałam, że może jestem... nie wiem, staroświecka i zacofana pod tym
względem.
Nadal miała spuszczone oczy, a po jej policzkach spłynęły dwie łzy. Bosch
zauważył, że jedna spadła na kołnierzyk szyfonowej bluzki, pozostawiając
wilgotną plamkę. Langwiser łagodnym tonem kontynuowała przesłuchanie:
- Kiedy zawiadomiła pani policję o tym, co zaszło tamtej nocy między panią a
oskarżonym?
Annabelle Crowe odpowiedziała cichym głosem:
- Gdy przeczytałam, że go aresztowano za zamordowanie Jody Krementz w taki
sam sposób.
- I wówczas odbyła pani rozmowę z detektywem Boschem?
Dziewczyna skinęła głową.
- Tak. I wiedziałam, że gdybym... gdybym tamtej nocy zadzwoniła na policję,
to może ona jeszcze by...
Nie dokończyła. Wyszarpnęła kilka chusteczek z pudełka i zaniosła się głośnym
płaczem. Langwiser oznajmiła sędziemu, że nie ma więcej pytań. Fowkkes
powiedział, że chciałby przesłuchać świadka, lecz przy tym zaproponował przerwę,
aby panna Crowe doszła do siebie. Sędzia Houghton uznał to za dobry pomysł i
ogłosił piętnastominutową przerwę.
Bosch został w sali rozpraw z Annabelle Crowe, która wyciągała z pudełka
kolejne chusteczki. Kiedy się uspokoiła, jej twarz straciła wiele ze swego
piękna. Była ściągnięta i zaczerwieniona, a oczy podpuchnięte. Bosch pomyślał,
że dziewczyna zeznawała przekonywająco, wiedział jednak, że czeka ją jeszcze
starcie z Fowkkesem. To, jak się zachowa w krzyżowym ogniu pytań, miało
zadecydować, czy przysięgli uwierzą w jej zeznania.
Langwiser wróciła do sali i poinformowała Boscha, że przy zewnętrznych
drzwiach czeka ktoś, kto chciałby z nim porozmawiać.
- Kto to jest?
- Nie pytałam. Usłyszałam, co mówi strażnikom. Nie chcieli go wpuścić.
- Czarny facet? W garniturze?
- Nie, w zwyczajnych ciuchach i sztormiaku.
- Miej oko na Annabelle. I poszukaj drugiego pudełka chusteczek.
Wstał i ruszył w stronę drzwi, przeciskając się między ludźmi wracającymi
przed końcem przerwy. W pewnej chwili znalazł się twarzą w twarz z Rudym Tafero.
Skręcił w prawo, aby go wyminąć, lecz Tafero przesunął się w lewo. Odstawili w
ten sposób kilka pląsów, a Tafero uśmiechnął się szeroko. Wreszcie Bosch stanął
i zaczekał, aż Tafero przepchnie się obok niego.
Rozejrzał się po korytarzu, ale nie dostrzegł nikogo znajomego. Wtem z
męskiej toalety wyszedł Terry McCaleb i kiwnęli do siebie głowami. Bosch
podszedł do barierki przed jednym z wysokich okien, wychodzących na centrum
handlowe. McCaleb dołączył do niego.
- Za dwie minuty muszę być z powrotem na sali.
- Chciałem tylko zapytać, czy możemy pogadać dzisiaj po rozprawie. Dzieje się
to i owo i jesteś mi potrzebny.
- Wiem, że to i owo się dzieje. Dzisiaj zjawiło się tu dwóch agentów.
- Co im powiedziałeś?
- Żeby się odpieprzyli. Byli wściekli.
- Federalni nie przepadają za takim słownictwem, powinieneś o tym wiedzieć,
Bosch.
- No cóż, nie jestem zbyt pojętny.
- Spotkamy się później?
- Będę tutaj. Chyba że Fowkkes rozgromi naszego świadka. Wtedy nie wiem, może
będziemy musieli gdzieś się zaszyć i lizać rany.
- Dobra, to zaczekam. Pooglądam rozprawę w telewizji.
- Na razie.
Bosch wróci! do sali, zastanawiając się, co McCaleb tak szybko wyszperał.
Przysięgli już się zebrali, a sędzia dał Fowkkesowi zielone światło. Adwokat
uprzejmie zaczekał, aż Bosch przejdzie obok niego i usiądzie przy prokuratorskim
stole. Potem zaczął przesłuchanie.
- Panno Crowe, czy aktorstwo jest pani jedynym zajęciem?
- Tak.
- Czy dzisiaj pani gra przed nami?
Langwiser natychmiast zgłosiła sprzeciw, gniewnie zarzucając Fowkkesowi
nękanie świadka. Bosch uznał jej reakcję za nieco przesadną, wiedział jednak, że
w ten sposób dała Fowkkesowi do zrozumienia, iż zamierza zawzięcie bronić
swojego świadka. Sędzia oddalił sprzeciw, stwierdzając, że pytanie Fowkkesa,
skierowane do świadka wrogo usposobionego względem jego klienta, mieści się w
dopuszczalnych granicach.
- Nie, nie gram - odparła z naciskiem Crowe.
Fowkkes kiwnął głową.
- Zeznała pani, że przebywa w Hollywood od trzech lat.
- Tak.
- Naliczyłem pięć płatnych zajęć, o których pani wspomniała. A oprócz tego?
- Jeszcze nic.
Fowkkes znowu skinął głową.
- Nie należy tracić nadziei. Bardzo trudno jest się przebić, prawda?
- Tak, to bardzo trudne, bardzo zniechęcające.
- Ale w tej chwili pokazuje się pani w telewizji, czyż nie?
Zawahała się, a wyraz jej twarzy świadczył, że uświadomiła sobie, iż dała się
zwabić w pułapkę.
- Pan również - odparła.
Bosch omal się nie uśmiechnął. Była to najlepsza z możliwych odpowiedzi.
- Porozmawiajmy o tym... incydencie, który rzekomo miał miejsce między panią
a panem Storeyem - zaczął Fowkkes. - Ów incydent jest de facto czymś, co pani
sobie wymyśliła na podstawie artykułów, które ukazały się w prasie po
aresztowaniu pana Sto-reya, mam rację?
- Nie, nie ma pan racji. On próbował mnie zabić.
- Pani tak twierdzi.
Langwiser wstała, lecz zanim zdążyła zgłosić sprzeciw, sędzia upomniał
Fowkkesa, by zachował tego rodzaju opinie dla siebie. Adwokat podjął
przesłuchanie.
- Czy po tym, jak pan Storey rzekomo dusił panią, powodując utratę
przytomności, miała pani sińce na szyi?
- Tak, miałam siniec prawie przez tydzień. Musiałam zostać w domu. Nie mogłam
chodzić na próbne zdjęcia ani nigdzie.
- I sfotografowała pani ten siniec, żeby udokumentować jego istnienie, czy
tak?
- Nie, nie zrobiłam tego.
- Ale pokazała pani siniec swemu agentowi i znajomym?
- Nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie przypuszczałam, że kiedykolwiek dojdzie do tego, iż będę
musiała udowodnić, co on mi zrobił. Czekałam, aż siniak zejdzie, i nie chciałam,
żeby ktokolwiek o nim wiedział.
- A zatem mamy tylko pani słowo na potwierdzenie, że ów siniec istniał?
- Tak.
- Podobnie jak na potwierdzenie całego rzekomego incydentu, czy tak?
- On próbował mnie zabić.
- Zeznała pani, że tamtego wieczoru, gdy wróciła pani do domu, David Storey
właśnie nagrywał wiadomość na automatycznej sekretarce, zgadza się?
- Całkowicie.
- A pani podniosła słuchawkę i zaczęła rozmawiać z człowiekiem, który podobno
usiłował panią zabić. Czy dobrze zrozumiałem?
Fowkkes wykonał gest, jakby odbierał telefon. Trzymał rękę uniesioną, dopóki
Crowe nie odpowiedziała.
- Tak.
- I zostawiła pani tę wiadomość na taśmie, by udokumentować to, co mówił i co
się pani przydarzyło, czy tak?
'
- Nie, wykasowałam ją. Przez pomyłkę.
- Przez pomyłkę. To znaczy, że taśma została w sekretarce i na tej wiadomości
nagrały się inne?
- Tak. Chciałam ją wyjąć, ale zapomniałam i wiadomość została wykasowana.
- Chce pani powiedzieć, iż zapomniała pani, że ktoś próbował panią zabić i
wymazała pani wiadomość z taśmy?
- Nie, nie zapomniałam, że próbował mnie zabić. Nigdy tego nie zapomnę.
- A zatem jeśli chodzi o tę taśmę, mamy tylko pani słowo, czy tak?
- Właśnie tak.
W jej głosie zabrzmiała wyzywająca nuta. Boschowi wydało się to jakieś
żałosne, jak wykrzykiwanie: „Pieprz się!” wewnątrz silnika odrzutowca.
Przeczuwał, że lada chwila ten silnik rozedrze ją na strzępy.
- Zeznała pani, że utrzymuje się częściowo dzięki pomocy rodziców, a
częściowo za pieniądze zarobione grą aktorską. Czy pominęła pani jakieś źródło
dochodów?
- No... niezupełnie. Babcia przysyła mi pieniądze. Ale niezbyt często.
- A poza tym?
- Nic mi nie przychodzi na myśl.
- Czy zdarza się pani przyjmować pieniądze od mężczyzn, panno Crowe?
Langwiser zgłosiła sprzeciw, a sędzia wezwał prawników na stronę. Gdy
wymieniali szeptem informacje, Bosch obserwował Annabelle Crowe. Wpatrywał się
uważnie w jej twarz. Wyraz oporu zaczynał ustępować miejsca lękowi. Wiedziała,
że coś się szykuje. Bosch doszedł do wniosku, że Fowkkes idzie tropem czegoś, co
wykrył. Czegoś, co mogło zaszkodzić Annabelle Crowe, a tym samym oskarżeniu.
Po wymianie informacji Kretzler i Langwiser wrócili do stołu. Kretzler
nachylił się do Boscha.
- Jesteśmy udupieni - szepnął. - On ma czterech facetów, którzy zaświadczą,
że płacili jej za seks. Dlaczego nic o tym nie wiedzieliśmy?
Bosch milczał. To on miał za zadanie sprawdzić Annabelle Crowe. Wypytał ją
dokładnie o życie prywatne i zbadał jej odciski palców pod kątem przeszłości
kryminalnej. Odpowiedzi Crowe oraz dane komputerowe wskazywały, że dziewczyna
jest czysta. Nie zatrzymano jej za uprawianie prostytucji i nie przyznała się do
żadnej działalności niezgodnej z prawem, więc Bosch niewiele więcej mógł zrobić.
Stanąwszy ponownie za pulpitem, Fowkkes powtórzył pytanie w innej formie.
- Panno Crowe, czy przyjmowała pani pieniądze od mężczyzn w zamian za usługi
seksualne?
- Nie, nigdy. To kłamstwo.
- Czy zna pani mężczyznę nazwiskiem Andre Snow?
- Tak, znam.
- A gdyby zeznał pod przysięgą, że płacił pani za stosunki seksualne, czy to
byłoby kłamstwo?
- Tak, to byłoby kłamstwo.
Fowkkes wymienił nazwiska trzech innych mężczyzn i sytuacja się powtórzyła;
Crowe przyznała się do znajomości z nimi, lecz zaprzeczyła, że kiedykolwiek
uprawiała seks za pieniądze.
- A zatem czy przyjmowała pani pieniądze od tych mężczyzn, lecz nie za
stosunki seksualne? - zapytał Fowkkes z udawanym rozdrażnieniem.
- Tak, od czasu do czasu. Ale to nie miało nic wspólnego z seksem.
- W takim razie z czym?
- Chcieli mi pomóc. Uważałam ich za przyjaciół.
- Czy łączyły panią z nimi więzi seksualne?
Annabelle Crowe spuściła oczy i pokręciła głową.
- Czy pani temu zaprzecza, panno Crowe?
- Nie. Chciałam powiedzieć, że kiedy dawali mi pieniądze, nie zawsze szliśmy
do łóżka. I nie szliśmy do łóżka dlatego, że dawali mi pieniądze. Jedno nie
miało nic wspólnego z drugim. A pan przypisuje temu jakieś dodatkowe znaczenie.
- Po prostu zadaję pani pytania, panno Crowe. To mój obowiązek. Tak jak pani
obowiązkiem jest mówić prawdę w obliczu ławy przysięgłych.
Fowkkes umilkł, a po długiej chwili oświadczył, że nie ma więcej pytań.
Bosch uświadomił sobie, że jego dłonie, zaciśnięte na poręczach fotela,
pobielały i zdrętwiały. Roztarł je i bezskutecznie spróbował się odprężyć.
Wiedział, że Fowkkes jest mistrzem w dziedzinie sztychów i uników. Adwokat mówił
krótko i dobitnie, a jego słowa były ostre jak sztylety. Bosch czuł się nieswojo
nie tylko z powodu beznadziejnej sytuacji i publicznego upokorzenia Annabelle
Crowe. Myślał także o sobie. Teraz sztylet miał ugodzić w niego.
40
U
siedli we wnęce „U Nata”, odebrawszy dwie butelki piwa Rolling Rock u barmanki
z tatuażem przedstawiającym serce oplecione drutem kolczastym. Wyjmując butelki
z lodówki i otwierając je, dziewczyna nie skomentowała poprzedniej wizyty McCa-
leba i jego pytań dotyczących człowieka, który mu teraz towarzyszył. O tej
wczesnej porze lokal był właściwie pusty, jeśli nie liczyć stałych gości przy
barze i w najdalszej niszy. Z szafy grającej dobiegała piosenka Bruce’a
Springsteena „There’s a Darkness at the Edge of Town”.
McCaleb przyglądał się Boschowi. Odnosił wrażenie, że coś detektywa niepokoi
- najprawdopodobniej proces. Ostatni świadek oskarżenia nie spełnił pokładanych
w nim nadziei. Dobry początek, zły koniec. Nie wzywa się takiego świadka - jeśli
ma się jakiś wybór.
- Wygląda na to, że daliście się wpuścić w maliny.
Bosch przytaknął.
- Moja wina. Powinienem był to przewidzieć. Ale ona była taka piękna, że...
po prostu jej uwierzyłem.
- Rozumiem cię.
- Ostatni raz zaufałem czyjejś twarzy.
- Chyba nadal jesteście w dobrej formie. Co jeszcze szykujecie?
Bosch uśmiechnął się drwiąco.
- Nic. Chcieli dzisiaj zamknąć przewód, ale postanowili zaczekać do jutra,
żeby nie dawać Fowkkesowi całej nocy na przygotowanie. Tyle że wystrzelaliśmy
już wszystkie naboje. Jutro zobaczymy, z czym oni wyskoczą.
Jednym haustem wychylił prawie pół butelki piwa. Obserwując go, McCaleb
doszedł do wniosku, że im prędzej zada mu najważniejsze pytania, tym lepiej.
- Opowiedz mi o Rudym Tafero.
Bosch niezdecydowanie wzruszył ramionami.
- Co mam ci powiedzieć?
- Cokolwiek. Jak dobrze go znasz? Jak dobrze go znałeś? Przedtem?
- Znałem go, kiedy grał w naszej drużynie. Pracował w Hollywood około pięciu
lat. Potem się wycofał, przeszedł po dwudziestu latach na emeryturę i
wyprowadził się na drugą stronę ulicy. Zaczął wyciągać z pudła ludzi, których
przedtem tam wsadzał.
- Dobrze się znaliście, kiedy obaj pracowaliście w Hollywood?
- Co to znaczy: dobrze? Nie byliśmy przyjaciółmi ani kumplami od kielicha, on
zajmował się włamaniami, a ja zabójstwami. Czemu tak o niego wypytujesz? Co on
ma wspólnego z...
Urwał i zmierzył McCaleba uważnym spojrzeniem. Rod Stewart śpiewał „Twisting
the Night Away”.
- Jaja sobie robisz? - spytał wreszcie Bosch. - Myślisz, że...
- Mam kilka pytań - przerwał McCaleb. - Potem ty możesz zadać swoje.
Bosch opróżnił butelkę i uniósł ją, żeby zwrócić uwagę barmanki.
- Nie podajemy do stolika! - zawołała dziewczyna. - Przykro mi!
- Pieprzyć to - mruknął Bosch.
Wyśliznął się z wnęki i podszedł do baru. Wrócił z czterema piwami, choć
McCaleb ledwo napoczął pierwsze.
- No to pytaj.
- Dlaczego nie znaliście się bliżej?
Bosch oparł łokcie na stole, ujmując oburącz następną butelkę. Rozejrzał się,
a potem znowu utkwił oczy w McCalebie.
- Pięć, dziesięć lat temu biuro dzieliło się na dwie grupy. I w dużej mierze
dotyczyło to całego wydziału. Dwie odrębne grupy, coś jak święci i grzesznicy.
- Nawróceni i odwróceni?
- Tak jakby.
McCaleb przypomniał sobie, o co chodziło. Dziesięć lat temu całe policyjne
środowisko wiedziało, że członkowie pewnej grupy w Departamencie Policji Los
Angeles, znanej jako „neofici”, zajmują kluczowe stanowiska i mają wpływ na
przydzielanie zadań i awansów. Grupa, licząca kilkuset oficerów różnych stopni,
należała do wiernych kościoła w San Fernando Valley, gdzie zastępca szefa do
spraw operacyjnych był świeckim kaznodzieją. Ambitni oficerowie uczęszczali
tłumnie do kościoła, pragnąc wywrzeć wrażenie na przełożonym i przyśpieszyć
własną karierę zawodową. Nie wiadomo, jak duże znaczenie miał tu czynnik
duchowy. Gdy jednak zastępca szefa wygłaszał kazanie w każdą niedzielę podczas
nabożeństwa o jedenastej, kościół pękał w szwach od policjantów niebędących na
służbie, którzy wbijali żarliwe spojrzenia w kazalnicę. McCaleb słyszał raz
opowieść o tym, jak to w trakcie nabożeństwa zaczął wyć alarm w jednym z
samochodów na parkingu. Nieszczęsny ćpun, grzebiący w schowku na rękawiczki,
zobaczył nagle wymierzone w siebie dziesiątki policyjnych pistoletów.
- Domyślam się, Harry, że należałeś do grzeszników.
Bosch z uśmiechem kiwnął głową.
- Oczywiście.
- A Tafero do świętoszków.
- Owszem. Podobnie jak nasz porucznik. Taki urzędas, nazywał się Harvey
Pounds. On i Tafero biegali razem do kościoła i w ogóle trzymali ze sobą. A mnie
raczej nie ciągnęło do tych, którzy trzymali z Poundsem, kościół czy nie
kościół, jeśli wiesz, co mam na myśli. Ich też nie bardzo ciągnęło do mnie.
McCaleb pokiwał głową. Nie przyznawał się, ile naprawdę wie.
- Pounds to ten facet, który sknocił sprawę Gunna - zauważył. -Ten, którego
wypchnąłeś przez okno.
- Właśnie.
Bosch opuścił głowę i pokręcił nią z wyrazem obrzydzenia do siebie.
- Czy Tafero był tam wtedy?
- Tafero? Nie wiem, prawdopodobnie był.
- Nie przeprowadzono wewnętrznego dochodzenia z zapisem relacji świadków?
- Przeprowadzono, ale nie czytałem akt. Przecież wypchnąłem go przez to okno
na oczach całego zespołu. Nie zamierzałem się wypierać.
- A później, zdaje się, że po miesiącu czy jakoś tak, znaleziono Poundsa
martwego w tunelu gdzieś na wzgórzach.
- Tak, w Griffith Park.
- I śledztwo jest w toku...
Bosch skinął głową.
- Teoretycznie.
- Już raz to powiedziałeś. Co to oznacza?
- Że sprawa jest otwarta, ale nikt nad nią nie pracuje. W Departamencie
Policji istnieje specjalna kategoria spraw, których wolą nie ruszać. Nazywają je
sprawami zamkniętymi przez okoliczności inne niż aresztowanie.
- A ty znasz te okoliczności?
Bosch dokończył drugie piwo, odstawił butelkę na bok i przysunął sobie
następną.
- W ogóle nie pijesz - zauważył.
- Ty pijesz za dwóch. Znasz te okoliczności?
Bosch nachylił się nad stolikiem.
- Słuchaj, powiem ci coś, o czym prawie nikt nie wie, dobra?
McCaleb skinął głową. Lepiej było w tej chwili nie zadawać pytań i pozwolić
Boschowi mówić.
- Przez tę historię z wyrzuceniem przez okno zostałem zawieszony. Kiedy już
miałem dość łażenia po domu i gapienia się w ścianę, zacząłem badać pewną starą
sprawę. Przedawnioną sprawę o morderstwo. Grzebałem w tym na własną rękę i
zabrnąłem w ślepy zaułek. Chodziło o bardzo ważnych ludzi. Nie miałem wtedy
odznaki, nikt za mną nie stał. Więc kilka razy, przez telefon, użyłem nazwiska
Poundsa. Wiesz, próbowałem zakamuflować to, co robię.
- Gdyby się dowiedzieli w departamencie, że pracujesz nad jakąś sprawą, choć
jesteś zawieszony, byłoby z tobą kiepsko.
- Właśnie. Dlatego podawałem jego nazwisko podczas, jak mi się zdawało,
rutynowych, niewinnych rozmów. Ale pewnego wieczoru ktoś zadzwonił do Poundsa i
powiedział, że ma coś dla niego, jakąś pilną informację. Pounds pojechał na
spotkanie. Sam. Potem znaleziono go w tym tunelu. Był mocno poharatany. Chyba go
torturowali. Tylko że złapali nie tego faceta, co trzeba, więc nie mógł
odpowiedzieć na ich pytania. To ja używałem jego nazwiska. To mnie chcieli
dorwać.
Bosch nisko opuścił głowę i umilkł na długą chwilę.
- Zabili go przeze mnie - powiedział, nie patrząc na McCaleba.
- To był kompletny dupek, ale zginął przeze mnie.
Gwałtownym ruchem poderwał głowę i pociągnął łyk z butelki. Jego ciemne oczy
błyszczały. Malowało się w nich znużenie.
- Czy to o to ci chodziło, Terry? Pomoże ci to w czymś?
McCaleb przytaknął.
- Co Tafero wiedział o tej sprawie?
- Nic.
- Ale mógł pomyśleć, że to ty wywabiłeś Poundsa z domu tamtej nocy?
- Mógł. Niektórzy chyba nadal tak myślą. Ale co z tego? Co to ma wspólnego z
Gunnem?
McCaleb pociągnął pierwszy głęboki łyk piwa. Było zimne i poczuł dreszcz w
okolicach serca. Odstawił butelkę i uznał, że nadszedł czas, by odwzajemnić się
Boschowi informacją.
- Pytam o Tafero, bo szukam przyczyn, motywów. Nie mam jeszcze żadnych
dowodów, ale przypuszczam, że to Tafero zamordował Gunna. Zlecił mu to Storey. I
wrobił ciebie.
Jezu...
- Doskonała robota. Ślady znalezione na miejscu zbrodni prowadzą do malarza
Hieronymusa Boscha, twojego imiennika, a ty miałeś do czynienia z Gunnem. A
wiesz, kiedy Storey mógł wpaść na ten pomysł?
Bosch zaprzeczył ruchem głowy. Wydawał się zbyt oszołomiony, by wykrztusić
choć słowo.
- Gdy przyjechałeś do jego biura na przesłuchanie. Puściłeś tę taśmę w sądzie
w zeszłym tygodniu. Przedstawiłeś się na niej pełnym imieniem i nazwiskiem.
- Jak zawsze. To...
- Wówczas porozumiał się z Tafero, a Tafero wypatrzył idealną ofiarę. Gunna,
który sześć lat temu wymknął ci się z rąk i uniknął oskarżenia o morderstwo.
Bosch podniósł butelkę, a potem z trzaskiem opuścił ją na blat stolika.
- Moim zdaniem, ich plan obejmował dwa warianty. W najszczęśliwszym razie
zbieżność szybko wyszłaby na jaw i zostałbyś oskarżony o morderstwo jeszcze
przed procesem Storeya. A gdyby to nie wypaliło, wchodził w grę plan B.
Zmiażdżyć cię w sądzie. Niszcząc ciebie, zniszczyliby linię oskarżenia. Fowkkes
rozniósł dzisiaj tę dziewczynę i wydrwił kilkoro innych świadków. Na czym opiera
się cała sprawa? Na tobie, Harry. Wiedzieli, że wszystko sprowadza się do
ciebie.
Bosch lekko poruszył głową i zmierzył nieprzytomnym spojrzeniem porysowany
blat stolika, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chciałem wiedzieć, czy coś cię łączy z Tafero. No bo: dlaczego on? Jasne,
że chodzi o pieniądze i o samego Storeya. Ale musi w tym być coś więcej. I chyba
mi powiedziałeś co. On cię zapewne od dawna nienawidził.
Bosch uniósł oczy znad stolika i wbił je w McCaleba.
- To odpłata.
McCaleb kiwnął głową.
- Za Poundsa. A jeśli nie zdobędziemy dowodów, to może zadziałać.
Bosch nie odpowiedział. Wpatrywał się w stolik. Wydawał się McCalebowi
zmęczony, wręcz wyczerpany.
- Nadal chcesz mu uścisnąć rękę?
Bosch popatrzył McCalebowi w oczy.
- Przepraszam, Harry, to był kiepski żart.
Bosch lekceważąco potrząsną! głową.
- Zasłużyłem na to. Co wykryłeś?
- Niewiele. Ale miałeś rację, coś przeoczyłem. Tafero wykupił Gunna w
sylwestra. Przypuszczam, że zamierzali go zabić, przygotować miejsce zbrodni i
czekać, co dalej. Związek z Hieronymu-sem Boschem musiałby wyjść na jaw, przez
Jaye Winston albo wewnętrzne biuro dochodzeniowe, i w ten sposób stałbyś się
tarczą strzelniczą. Ale Gunn wyciął im numer i upił się w tym lokalu. -Terry
uniósł butelkę i wskazał bar. - A potem go zamknęli, kiedy jechał do domu.
Tafero musiał go wykupić, żeby zrealizować plan. Żeby go zabić. Ten kwit to nasz
jedyny bezpośredni dowód.
Bosch skinął głową. Wiedział już, na czym polegał plan.
- Dali cynk temu dziennikarzowi - powiedział. - Gdyby to dotarło do mediów,
mogliby udawać, że o tym nie wiedzieli, że dopiero co wyszli zza cholernego
zakrętu, choć przez cały czas się tam czaili.
McCaleb przytaknął niepewnie. Nie wspomniał o wyznaniu Bud-dy’ego
Lockridge’a, bo byłby to kij w szprychach roboczej teorii.
- Co jest? - spytał Bosch.
- Nic. Zastanawiam się.
- Masz tylko dowód poręczenia Tafero?
- Jeszcze mandat i na razie nic więcej.
McCaleb opisał szczegółowo przedpołudniowe odwiedziny na poczcie i w
Valentino Bonds, zaznaczając, że w ciągu czterdziestu ośmiu brakujących minut
mógł oczyścić Boscha i przyłapać Tafero.
Bosch skrzywił się i podniósł butelkę, lecz odstawił ją, nie pijąc.
- Mandat dowodzi, że był na poczcie - zasugerował McCaleb.
- To jeszcze o niczym nie świadczy. Jego biuro mieści się o pięć przecznic
dalej. Mógłby twierdzić, że nigdzie indziej nie znalazł miejsca do parkowania.
Albo że pożyczył komuś samochód. To o niczym nie świadczy.
McCaleb nie chciał się skupiać na tym, czego nie ma. Chciał ułożyć fragmenty
w całość.
- Słuchaj, sierżant z porannej zmiany powiedział nam, że miał cię zawiadamiać
za każdym razem, ilekroć Gunn trafi do celi. Czy Tafero mógł się o tym
dowiedzieć? Od dawnych kolegów z wydziału albo w jakiś inny sposób?
- Mógł. To nie była żadna tajemnica. Pracowałem nad Gunnem. Zamierzałem go
złamać, prędzej czy później.
- Nawiasem mówiąc, jak ten Pounds wyglądał?
Bosch rzucił mu zakłopotane spojrzenie.
- Niski, gruby, łysiejący i z wąsem?
Bosch przytaknął i zanim zdążył zadać pytanie, McCaleb już odpowiedział:
- Jego zdjęcie wisi na ścianie w biurze Tafero. Pounds wręcza mu plakietkę
„Detektywa Miesiąca”. Założę się, Harry, że nigdy czegoś takiego nie dostałeś.
- Od Poundsa na pewno nie.
McCaleb zauważył, że do baru weszła Jaye Winston. Miała w ręku aktówkę. Dał
jej znak ruchem głowy i Jaye ruszyła w stronę wnęki, rozkładając ramiona, jakby
kroczyła po kładce nad wysypiskiem śmieci. McCaleb przesunął się nieco i Winston
usiadła obok niego.
- Miły lokal.
- Harry - odezwał się McCaleb - chyba już znasz Jaye Winston.
Bosch i Winston zmierzyli się oczyma.
- Przede wszystkim - zaczęła Winston - przepraszam za tę sprawę z Kiz. Mam
nadzieję...
- Każdy z nas robi to, co musi - przerwał Bosch. - Napije się pani czegoś?
Nie świadczą usług przy stoliku.
- Byłabym wstrząśnięta, gdyby świadczyli. Poproszę o Maker’s Mark z lodem,
jeśli to możliwe.
- Terry, a ty?
- Jeszcze mam.
Bosch poszedł po drinka. Winston popatrzyła na McCaleba.
- Jak ci idzie?
- Pomalutku.
- A jak on to przyjął?
- Nie najgorzej jak na faceta, którego wrobiono w grubszą sprawę. A co u
ciebie?
Jej uśmiech dał McCalebowi do zrozumienia, że coś znalazła.
- Mam dla ciebie zdjęcie i kilka innych... ciekawych... dowodów.
Bosch postawił szklankę przed Winston i usiadł.
- Uśmiała się, kiedy usłyszała „Maker’s Mark” - powiedział. -Tak się tu
traktuje klientów.
- Cudownie. Dziękuję ci.
Winston odsunęła szklankę i położyła teczkę na stole. Otworzyła ją, wyjęła
plik dokumentów, zamknęła teczkę i postawiła ją na podłodze. McCaleb obserwował
Boscha, który wpatrywał się w nią wyczekującym spojrzeniem.
Winston wydobyła zdjęcie Rudy’ego Tafero, rozmiaru pięć na osiem, i podsunęła
je McCalebowi.
- To z licencji poręczyciela. Zrobione jedenaście miesięcy temu. - Zerknęła
do notatek. - Zajrzałam do okręgowego więzienia i wyciągnęłam wszystko, co mieli
o Storeyu. Siedział tam, dopóki nie przenieśli go do celi w Van Nuys, tuż przed
procesem. W więzieniu okręgowym Tafero odwiedził go dziewiętnaście razy.
Dwanaście z tych wizyt przypadło na pierwsze trzy tygodnie. Fowkkes odwiedził go
wówczas zaledwie cztery razy. Inny prawnik z biura Fowkkesa złożył również
cztery wizyty, a sekretarka Storeya, niejaka Betilda Lockett, odwiedziła go
sześć razy. To wystarczy. Widywał się z prywatnym detektywem częściej niż z
adwokatem.
- Wtedy to zaplanowali - podsumował McCaleb.
Z uśmiechem skinęła głową.
- O co chodzi? - spytał.
- Najlepsze zostawiłam na koniec. - Otworzyła teczkę. - Służby więzienne
prowadzą rejestr przedmiotów należących do osadzonych, przedmiotów wniesionych
na teren więzienia lub dostarczonych za zezwoleniem przez odwiedzających. W
aktach Storeya widnieje uwaga, że jego asystentka, Betilda Lockett, przekazała
mu książkę podczas drugiej z tych wizyt. Według raportu, książka nosiła tytuł
„Sztuka ciemności”. Wypożyczyłam ją z miejskiej biblioteki.
Wydobyła z aktówki dużą, grubą księgę w niebieskiej płóciennej oprawie.
Położyła ją na stoliku i otworzyła. Ze środka wystawała żółta samoprzylepna
karteczka, pełniąca funkcję zakładki.
- Według wstępu, jest to praca o artystach, dla których ciemność stanowiła
ważny nośnik wrażeń wizualnych. - Podniosła oczy i uśmiechnęła się, wyjmując
zakładkę. - Rozdział o Hieronymusie Boschu jest dosyć długi. I bogato
ilustrowany.
McCaleb uniósł pustą butelkę i trącił nią nietkniętą szklankę Winston. Potem
obydwaj z Boschem pochylili głowy nad książką.
- Piękne - powiedział.
Winston przewróciła kilka kartek. Ilustracje zawierały wszystkie obrazy, do
których nawiązał morderca: „Leczenie głupoty”, „Siedem grzechów głównych” z
okiem Boga, „Sąd Ostateczny” i „Ogród rozkoszy ziemskich”.
- Storey zaplanował to wszystko, siedząc w celi - zdumiewał się Mc Caleb.
- Na to wygląda - potwierdziła Winston.
Oboje popatrzyli na Boscha, który prawie niedostrzegalnie kiwał głową.
- Teraz twoja kolej, Harry - powiedział McCaleb.
Bosch był zbity z tropu.
- Moja kolej, żeby co?
- Żeby spróbować szczęścia.
McCaleb przesunął zdjęcie Tafero po blacie stolika i ruchem głowy wskazał
barmankę. Bosch wziął zdjęcie, wyśliznął się z wnęki i ruszył w stronę baru.
- Nadal nie mamy nic konkretnego - zauważyła Winston, gdy oboje obserwowali
Boscha pokazującego barmance fotografię. -Tylko strzępki informacji.
- Wiem - odparł McCaleb. Nie słyszał dialogu przy barze. Muzyka grała zbyt
głośno; Van Morrison śpiewał „The Wild Night Is Coming”.
Bosch skinął barmance głową i wrócił do stolika.
- Rozpoznała go. Pija, wyobraźcie sobie, Kahlua ze śmietanką. Ale nie
widziała go w towarzystwie Gunna.
McCaleb lekceważąco wzruszył ramionami.
- Warto było spróbować.
- Wiecie, o co tu chodzi, no nie? - Spojrzenie Boscha przeniosło się z
McCaleba na Winston i z powrotem. - Będziecie musieli ostro zagrać. To jedyny
sposób. I zróbcie to dobrze, bo tu chodzi o mój tyłek.
McCaleb kiwnął głową.
- Wiemy - powiedział.
- Kiedy to będzie? Mam bardzo mało czasu.
McCaleb spojrzał na Winston. Decyzja należała do niej.
- Wkrótce - odparła. - Może już jutro. Nie pokazałam tego jeszcze na
posterunku. Muszę zamydlić oczy kapitanowi, bo kiedy się ostatnio widzieliśmy,
Terry był odsunięty od sprawy, a ja pomagałam agentom Biura w rozpracowywaniu
ciebie, Harry. Powinnam też zawiadomić prokuraturę okręgową, ponieważ kiedy
zaczniemy działać, musimy działać szybko. Jeśli wszystko wypali, jutro wieczorem
ściągniemy Tafero i odegramy przedstawienie.
Bosch spuścił oczy i uśmiechnął się posępnie. Zaczął przesuwać pustą butelkę
tam i z powrotem po blacie.
- Spotkałem ich dzisiaj. Tych agentów.
- Słyszałam. Nie bardzo uwierzyli w twoją niewinność. Wrócili cali nabuzowani
i wściekli.
Bosch popatrzył na nią.
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Musisz przywarować - powiedziała Winston. - Damy ci znać o jutrzejszej
nocy.
Bosch skinął głową.
- Jest jedna rzecz - odezwał się McCaleb. - Czy masz dostęp do dowodów
okazanych w trakcie procesu?
- Owszem, podczas sesji sądu. Poza tym są pod opieką protokolanta. Bo co?
- Bo Storey najwyraźniej wiedział, że istnieje malarz nazwiskiem Hieronymus
Bosch. Skojarzył twoje nazwisko i wiedział, jak się nim posłużyć. Dlatego wydaje
mi się, że sekretarka dostarczyła mu do więzienia jego własną książkę. Poprosił
o to.
Bosch przytaknął.
- Zdjęcie biblioteczki.
McCaleb skinął głową.
- Zgadłeś.
- Dam wam znać. - Bosch rozejrzał się po lokalu. - To już wszystko?
- Wszystko - odparła Winston. - Będziemy w kontakcie.
Wyszła z wnęki, a za nią wyśliznęli się Bosch i McCaleb. Zostawili na stoliku
dwa nietknięte piwa i szklankę whisky z lodem. McCaleb obejrzał się od progu i
dostrzegł paru ochlapusów dopadających skarbu. Z szafy grającej leciała piosenka
Johna Fogerty’ego „There’s a Bad Moon on the Rise”.
41
Z
imna bryza znad oceanu przenikała McCaleba do kości. Wsunął ręce głęboko w
kieszenie sztormiaka i otulił szyję kołnierzem, schodząc ostrożnie po trapie do
doków Cabrillo Marina.
Opuścił podbródek, lecz wpatrywał się w dok czujnym spojrzeniem. Nic nie
przyciągnęło jego uwagi. Zerknął w stronę żaglówki Buddy’ego Lockridge’a. Pomimo
całego śmietniska - desek surfingowych, rowerów, rusztów, fragmentów kajaków i
innych szczątków
- dostrzegł zapalone w kabinie światło. Przeszedł cicho po trapie. Uznał, że
nawet jeżeli Buddy jeszcze nie śpi, pora jest późna, a on sam zbyt zmęczony i
zziębnięty, by stawić czoło swemu tak zwanemu partnerowi. Mimo to, zbliżając się
do „Ścigającej Fali”, dostrzegł w tym przypadku jakąś dziwną rozbieżność. Tam, w
barze, Bosch miał rację, gdy doszedł do wniosku, że ktoś z obozu Storeya wygadał
się w sprawie Gunna dziennikarzowi z „New Timesa”. McCaleb wiedział, że chodzi
głównie o to, czy Tafero, Fowkkes lub nawet uwięziony Storey udzielili
informacji Jackowi McEvoyowi. Problem polegał na tym, że Buddy Lockridge sam
powiedział, że sprzedał informacje brukowemu tygodnikowi.
Teraz jedyną możliwością wydawało się McCalebowi podanie do środków masowego
przekazu tej samej informacji przez Bud-dy’ego i obronę Storeya. A w taki zbieg
okoliczności trudno byłoby uwierzyć nawet komuś, kto wierzy w teorię przypadku.
McCaleb usiłował chwilowo o tym zapomnieć. Dotarł na łódź, rozejrzał się i
zszedł do kokpitu. Otworzył drzwi i zapalił światło. Postanowił, że rano
dokładniej wypyta Buddy’ego o to, co robił i z kim rozmawiał.
Zamknął drzwi i położył klucze razem z wideokasetą na stole. Wszedł do
kambuza i nalał sobie dużą szklankę soku pomarańczowego. Wyłączył górne światła
pokładowe i zszedł razem z sokiem na dolny pokład dziobowy, gdzie odbył swój
wieczorny rytuał medyczny. Połykał tabletki, popijając je sokiem, i obserwował
własne odbicie w lusterku nad zlewem. Myślał o Boschu, o wyrazie głębokiego
zmęczenia w jego oczach. Zastanawiał się, czy za kilka lat, po kilku nowych
sprawach, też będzie tak wyglądał.
Połknąwszy wszystkie tabletki, rozebrał się i wziął szybki prysznic. Woda
była lodowata, ponieważ od dwóch dni nie włączał bojlera.
Dygocąc, wszedł do głównej kabiny i włożył krótkie spodenki i podkoszulek.
Był śmiertelnie zmęczony, lecz położywszy się do łóżka, uznał, że zanotuje kilka
uwag dla Jaye na temat sposobu postępowania z Tafero. Sięgnął do szuflady
nocnego stolika, gdzie trzymał długopisy i notatniki. Znalazł tam zmiętą gazetę.
Wyciągnął ją, rozłożył i przekonał się, że to „New Times” z ubiegłego tygodnia,
rozłożony na stronie z ogłoszeniami. Jego oko padło na kolumnę zawierającą
ogłoszenia wielkości pudełka od zapałek, opatrzoną nagłówkiem: MASAŻ NA
ZAMÓWIENIE.
McCaleb nagle coś sobie uświadomił. Zerwał się z koi i podszedł do
sztormiaka, który rzucił na krzesło. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wrócił
z nim do łóżka. Choć w ostatnich dniach nosił go przy sobie, telefon zwykle
pozostawał w ładowarce na łodzi. Rachunki były opłacane z funduszy czarterowych
i wliczone w koszty prowadzenia firmy. Korzystali z niego klienci podczas
wycieczek oraz Buddy Lockridge, kiedy potwierdzał rezerwacje i autoryzował karty
kredytowe.
Telefon miał nieduży wyświetlacz z funkcją menu, które McCaleb przewinął.
Dotarł do opcji „wybierane numery” i zaczął wywoływać po kolei ostatnie sto
połączeń. Większość z nich od razu rozpoznawał i eliminował. Ilekroć jednak
natrafił na nieznany numer, porównywał go z numerami zamieszczonymi w
ogłoszeniach o masażu. Czwarty z nich pasował. Był to numer kobiety, która
reklamowała się w gazecie jako „egzotyczna japońsko-hawajska piękność” imieniem
Leilani. Według ogłoszenia, specjalizowała się w „pełnym relaksie” i nie była
związana z żadną agencją towarzyską.
McCaleb zamknął telefon i wstał z koi. Wciągając spodnie od dresu, usiłował
sobie przypomnieć, co dokładnie zostało powiedziane, kiedy zarzucił Buddy’emu
Lockridge’owi ujawnienie sprawy gazecie „New Times”.
Ubierając się, McCaleb uświadomił sobie, że nie oskarżył Buddy’ego
bezpośrednio o przeciek. Wymienił tylko nazwę „New Times”, a Buddy od razu
zaczął przepraszać. Teraz rozumiał, że przeprosiny i zażenowanie Buddy’ego mogły
dotyczyć faktu, iż tydzień wcześniej skorzystał ze „Ścigającej Fali”, umawiając
się na spotkanie z kobietą wykonującą masaż erotyczny. To wyjaśniało, dlaczego
pytał, czy McCaleb powie o wszystkim Gracieli.
Terry spojrzał na zegarek. Było dziesięć po jedenastej. Złapał gazetę i
ruszył na górę. Nie chciał z tym czekać do rana. Przypuszczał, że Buddy spotkał
się z kobietą na „Ścigającej Fali”, ponieważ jego własna łódź była ciasna,
zagracona i wyglądała jak obskurna pływająca pułapka na szczury. Nie było tam
głównej kajuty, tylko jedno otwarte pomieszczenie, tak samo zaśmiecone jak
pokład. Mając do dyspozycji „Ścigającą Falę”, Buddy na pewno z niej skorzystał.
McCalebowi nie chciało się zapalać świateł w salonie. Pochylił się nad kanapą
i wyjrzał przez okno, spoglądając w lewo. Łódź Buddy’ego, „Śmigły”, znajdowała
się o cztery pomosty dalej i paliło się na niej światło. Buddy był jeszcze na
nogach, chyba że zapadł w sen przy włączonym świetle.
McCaleb podszedł do rozsuwanych drzwi salonu. Otworzył je, ale nie zdążył
wyjść. Ktoś nagle pochwycił go od tyłu. Zanim pojął, co się dzieje, nad jego
prawym barkiem pojawiło się czyjeś ramię.
Zgięło się w łokciu, tworząc kształt litery V i otaczając szyję McCaleba.
Ramiona trójkąta ścisnęły ją z obu stron niczym imadło, gniotąc tętnice szyjne,
którymi płynęła do mózgu natleniona krew. W głowie McCaleba błysnęło niemal
kliniczne rozpoznanie sytuacji. Zaczął walczyć. Uniósł ręce, usiłując oderwać
ramię napastnika od swojej szyi, lecz nie dał rady. Ogarniała go słabość.
Odciągnięto go od drzwi w głąb ciemnego salonu. Sięgnął ręką w tył, do
miejsca, gdzie prawa dłoń napastnika przytrzymywała lewe przedramię - był to
najsłabszy punkt. Ale brakowało mu podpórki i szybko tracił siły. Spróbował
krzyknąć - może Buddy usłyszy. Nie mógł jednak wydobyć głosu.
Przypomniał sobie jeszcze jedno działanie obronne. Resztką sił uniósł prawą
nogę i opuścił ją, usiłując wbić obcas w stopę napastnika. Chybił. Uderzył piętą
w podłogę, a jego przeciwnik cofnął się gwałtownie, uniemożliwiając mu następną
próbę.
McCaleb tracił przytomność. Światła przystani zaczynały tonąć w czerni
okolonej czerwonawymi smugami. Zdążył jeszcze pomyśleć, że ktoś zastosował na
nim klasyczny chwyt dławiący, którego uczono policjantów w całym kraju, dopóki
się nie okazało, że zbyt często jego skutki są śmiertelne.
Ta myśl szybko uleciała, a światła zgasły. McCaleba ogarnęła bez reszty
napływająca ciemność.
42
O
budził go dotkliwy ból w ramionach i udach. Otworzył oczy i zorientował się, że
leży na brzuchu na koi w głównej kajucie. Jego lewy policzek spoczywał na
materacu, a pierwsze spojrzenie objęło deskę u wezgłowia. Po chwili przypomniał
sobie, że napadnięto go znienacka od tyłu, gdy wybierał się do Buddy’ego Lock-
ridge’a.
Odzyskawszy w pełni przytomność, spróbował rozluźnić obolałe mięśnie, ale nie
mógł się poruszyć. Miał ręce związane za plecami, a nogi, ugięte w kolanach,
przytrzymywała czyjaś ręka.
Uniósł głowę, usiłując się obrócić, lecz nie zdołał. Opadł na materac i
zwrócił głowę w lewo. Dźwignął się ponownie i zobaczył Rudy’ego Tafero, który
stał obok i uśmiechał się do niego. Dłonią w rękawiczce przytrzymywał nogi
McCaleba, związane w kostkach i wygięte w tył.
McCaleb wszystko zrozumiał. Zdał sobie sprawę, że jest nagi i spoczywa w tej
samej pozycji, w jakiej znaleziono zwłoki Edwarda Gunna. W odwróconej pozycji
płodu z obrazu Boscha. Poczuł w piersi zimny dreszcz zgrozy. Instynktownie
napiął mięśnie nóg. Tafero był na to przygotowany. Stopy McCaleba prawie nie
drgnęły. Mimo to usłyszał trzy szczęknięcia i coś owinęło mu się wokół szyi.
- Spokojnie - rzucił Tafero. - Nie ruszaj się. Jeszcze nie czas.
McCaleb znieruchomiał. Tafero przyciskał jego kostki do tylnej
strony ud.
- Już to widziałeś - odezwał się rzeczowym tonem. - Teraz wprowadziłem drobną
modyfikację. Połączyłem parę zaciskowych kajdanek. Każdy gliniarz z Los Angeles
wozi je w bagażniku.
McCaleb zrozumiał, o co chodzi. Tafero miał na myśli kajdanki z tworzywa,
pierwotnie przeznaczone do łączenia kabli, lecz później wykorzystywane przez
policję podczas tłumienia rozruchów, kiedy dokonywano masowych aresztowań.
Policjant mógł mieć przy sobie jedną parę metalowych kajdanek i kilkadziesiąt
par plastikowych. Wystarczyło założyć je na przeguby i zaciągnąć pasek.
Plastikowe zaciski zamykały się same. Żeby się od nich uwolnić, należało je
rozciąć. McCaleb uświadomił sobie, że dźwięk, który usłyszał, wydały kajdanki
zaciskające się wokół jego szyi.
- Więc bądź ostrożny - upomniał go Tafero. - Nie ruszaj się.
McCaleb wtulił twarz w materac. Rozpaczliwie poszukiwał jakiegoś wyjścia.
Pomyślał, że gdyby zajął czymś Tafero, mógłby zyskać na czasie. Ale właściwie po
co?
- Jak mnie znalazłeś? - wydusił z siebie.
- Bardzo łatwo. Mój braciszek spisał twoją tablicę rejestracyjną. Powinieneś
częściej sprawdzać, czy ktoś cię nie śledzi.
- Będę pamiętał.
Zrozumiał, na czym polega plan. Miało wyglądać na to, że zabójca Gunna dopadł
McCaleba, zanim ten rozwiązał sprawę. Terry przekręcił głowę.
- To nie zadziała - powiedział. - Ludzie już wiedzą. Nie uwierzą w winę
Boscha.
Tafero uśmiechnął się z wyższością.
- Masz na myśli Jaye Winston? Nie martw się o nią. Kiedy skończę z tobą,
zamierzam złożyć jej wizytę. West Hollywood, Willoughby osiemdziesiąt osiem zero
jeden, mieszkania sześć. Ją też łatwo było znaleźć.
Uniósł dłoń i zaczął przebierać palcami, jakby grał na fortepianie lub pisał
na maszynie.
- Niech twoje palce przelecą listę wyborców. Mam to na CD-ROM-ie. Ona głosuje
na demokratów, uwierzyłbyś w to? Policjantka z wydziału zabójstw popiera
demokratów. Cuda się dzieją na tym świecie.
- Są jeszcze inni. FBI zajmuje się tą sprawą. A ty...
- Polują na Boscha, nie na mnie. Spotkałem się z nimi dzisiaj w sądzie. -
Pochylił się i musnął pasek łączący nogi McCaleba z jego szyją. - Jestem pewien,
że to ich doprowadzi prosto do detektywa Boscha.
Uśmiechnął się na myśl o swym genialnym planie. McCaleb wiedział, że Tafero
rozumuje logicznie. Twilley i Friedman pognają za Boschem jak dwa owczarki
ścigające samochód.
- Nie ruszaj się.
Tafero puścił stopy McCaleba i zniknął z jego pola widzenia. McCaleb wytężał
siły, by utrzymać nogi w zgiętej pozycji. Niemal natychmiast poczuł palący ból
mięśni. Wiedział, że nie wytrzyma zbyt długo.
- Proszę...
Tafero pojawił się ponownie. Trzymał oburącz plastikową sowę i uśmiechał się
z zadowoleniem.
- Wziąłem ją z jednej z łodzi koło przystani. Jest trochę sfatygowana, ale
się nada. Muszę znaleźć drugą taką dla Winston.
Rozejrzał się po kajucie, jakby szukał odpowiedniego miejsca dla sowy.
Wreszcie wybrał półkę nad wbudowanym biurkiem. Postawił na niej ptaka, zerknął
na McCaleba i poprawił sowę, przesuwając ją tak, by patrzyła na ofiarę.
- Doskonale - oznajmił.
McCaleb zamknął oczy. Czuł drżenie napiętych mięśni. W myślach zobaczył obraz
swojej córki. Trzymał ją w ramionach; jej spojrzenie znad butelki mówiło mu,
żeby się nie martwił i nie obawiał. Uspokajało go. Skupił się na jej twarzyczce
i wydawało mu się, że czuje nawet zapach jej włosów. Łzy spłynęły mu po
policzkach, a nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Usłyszał szczęknięcie
kajdanek.
Tafero chwycił go za nogi.
- Jeszcze nie czas.
Coś twardego uderzyło McCaleba w głowę i z głuchym odgłosem wylądowało na
materacu. Odwrócił głowę, otwierając oczy, i zobaczył wideokasetę, którą
pożyczył od Lucasa, urzędnika pocztowego do spraw bezpieczeństwa. Lucas nakleił
na taśmie symbol poczty - orła w locie.
- Mam nadzieję, że się o to nie obrazisz, ale kiedy odsypiałeś mój chwyt,
puściłem sobie tę taśmę na twoim magnetowidzie. I nic nie znalazłem. Jest
czysta. Dlaczego?
McCaleb poczuł przypływ otuchy. Uświadomił sobie, że gdyby nie taśma, byłby
już martwy. Tafero natknął się na nią i wzbudziła jego wątpliwości. To mu dawało
czas. McCaleb zaczął gorączkowo myśleć, jak mógłby ją jeszcze wykorzystać. Taśma
miała być czysta. Zamierzali jej użyć jako elementu gry podczas spotkania z
Tafero. Chcieli go poinformować, że zarejestrowano na wideo wysyłkę przekazu
pocztowego; nie mieli jednak zamiaru puszczać taśmy. Teraz przyszło McCalebowi
na myśl, że nadal może skorzystać z tego rekwizytu - odwracając sytuację.
Tafero naparł mocno na kostki McCaleba, niemal dotykając jego pośladków.
McCaleb jęknął z wysiłku. Tafero zmniejszył ucisk.
- Zadałem ci pytanie, skurwielu. Lepiej mi, kurwa, odpowiedz.
- Tam nic nie ma. Taśma miała być czysta.
- Gówno prawda. Na naklejce ktoś wpisał „dwudziesty drugi grudnia”. A obok:
„Wilcox - tajny nadzór”. Dlaczego taśma jest czysta?
Przycisnął nogi McCaleba, lecz nie tak mocno, jak przedtem.
- Dobrze, powiem ci. Powiem ci prawdę.
McCaleb nabrał tchu i spróbował się odprężyć. W chwili, gdy jego ciało
spoczęło w bezruchu, a płuca napełniły się powietrzem, poczuł, że łódź się
poruszyła - niezależnie od łagodnej fali przybrzeżnej. Ktoś wszedł na pokład.
McCaleb pomyślał o Buddym Lockridge’u. Jeśli to był on, to najprawdopodobniej
podpisał na siebie wyrok. McCaleb zaczął mówić szybko i głośno, w nadziei, że
ostrzeże Lockridge’a.
- To tylko rekwizyt. Chcieliśmy cię nabrać, powiedzieć, że mamy cię na
taśmie, kiedy płacisz za sowę. Chodziło o to, żebyś... żebyś zdradził Storeya.
Wiemy, że on to sam zaplanował w więzieniu. Ty tylko wykonywałeś polecenia. Chcą
dorwać Storeya, nie ciebie. Zamierzałem...
- Dobra, zamknij się!
McCaleb umilkł. Zastanawiał się, czy Tafero coś usłyszał albo poczuł
nietypowe ruchy łódki. Ale Tafero zgarnął tylko taśmę
z koi. To, co usłyszał, z pewnością dało mu do myślenia. Po długiej chwili
przemówił.
- Moim zdaniem, pieprzysz głupoty, McCaleb. Ta taśma da się odczytać tylko w
multipleksie, nie w zwykłym systemie.
Gdyby nie ból wszystkich możliwych mięśni, McCaleb byłby się uśmiechnął.
Przyłapał Tafero. Leżał związany na koi, a mimo to obezwładnił przeciwnika.
Tafero wpisywał się nieświadomie w jego plan.
- Kto ma kopie? - spytał Tafero.
McCaleb nie odpowiedział. Pomyślał, że zmyliły go ruchy łodzi. Upłynęło zbyt
dużo czasu. Na pewno nikt nie wszedł na pokład.
Tafero mocno postukał taśmą w głowę McCaleba.
- Pytałem, kto ma kopie.
W jego głosie pojawiła się nowa nuta. Pewność siebie wyparł lęk o to, że w
idealnym planie pojawiła się rysa.
- Pieprz się - odparł McCaleb. - Rób, co masz do zrobienia. Tak czy inaczej,
wkrótce się dowiesz, kto ma kopie.
Tafero przycisnął nogi McCaleba i pochylił się nad nim. McCaleb poczuł jego
oddech tuż przy uchu.
- Słuchaj, ty pieprzony...
Z tyłu dobiegł głośny trzask.
- Stój, kurwa! - rozległ się czyjś głos.
W tej samej chwili Tafero wstał, puszczając nogi McCaleba. Nagłe zwolnienie
ucisku w połączeniu z przeraźliwym okrzykiem, sprawiło, że McCaleb drgnął i
mimowolnie napiął mięśnie. Usłyszał pstryknięcia zatrzaskujących się w kilku
miejscach kajdanek. W ramach reakcji łańcuchowej zacisnęła się również obręcz na
jego szyi. Usiłował unieść nogi, lecz było już za późno. Kajdanki wpijały się w
jego szyję. Zabrakło mu powietrza. Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich
żaden dźwięk.
43
W drzwiach kajuty stał Harry Bosch z pistoletem wymierzonym w Rudy’ego Tafero.
Jego oczy rozszerzyły się, gdy ogarnął spojrzeniem kajutę. Terry McCaleb leżał
nagi na koi, ze spętanymi z tyłu rękoma i nogami. Bosch dostrzegł, że kilka
połączonych plastikowych kajdanek pęta jego przeguby i kostki, a szyję otacza
pętla. Nie widział twarzy McCaleba, zauważył jednak, że plastikowa obręcz wrzyna
się w jego skórę, która przybrała ciemnoczerwoną barwę. Terry się dusił.
- Odwróć się! - wrzasnął Bosch do Tafero. - Twarzą do ściany!
- On potrzebuje pomocy. Nie...
- Powiedziałem, twarzą do ściany! Natychmiast!
Wycelował broń w klatkę piersiową Tafero, który podniósł ręce
i cofnął się pod ścianę.
- No dobra, dobra, już się odwracam.
Zaledwie Tafero się odwrócił, Bosch wpadł do kajuty i pchnął go na ścianę.
Zerknął na McCaleba. Widział teraz jego twarz. Nabrzmiewała czerwienią, a
otwarte oczy wychodziły z orbit. Usta próbowały rozpaczliwie i bezskutecznie
chwytać powietrze.
Bosch przycisnął lufę pistoletu do szyi Tafero i obszukał go wolną ręką.
Wyciągnął mu broń zza paska i cofnął się o krok. Spojrzał ponownie na McCaleba i
już wiedział, że nie ma chwili do stracenia. Problem polegał na tym, by
jednocześnie pilnować Tafero i uwolnić McCaleba. Nagle pojął, co powinien
zrobić. Odsunął się i złączył dłonie, w których trzymał pistolety. Uniósł je nad
głową i gwałtownym ruchem opuścił obie kolby na potylicę Tafero. Postawny
mężczyzna uderzył twarzą w ścianę i opadł na podłogę, gdzie legł nieruchomo.
Bosch rzucił broń na koję i pośpiesznie wydobył wisiorek z kluczami.
- Trzymaj się, trzymaj się, trzymaj się.
Drżącą ręką otworzył kieszonkowy scyzoryk przy wisiorku. Na-macał plastikową
obręcz na karku McCaleba, lecz nie mógł wsunąć pod nią palców. Obrócił McCaleba
na bok i szybko podważył kajdanki od przodu. Ostrzem scyzoryka przeciął plastik,
pozostawiając drobne zadrapanie na skórze.
McCaleb wydał przerażający dźwięk, wciągając powietrze do płuc i jednocześnie
usiłując coś powiedzieć. Instynktowna potrzeba zaczerpnięcia tlenu zagłuszała
słowa.
- Zamknij się i oddychaj! - ryknął Bosch. - Po prostu oddychaj!
Każdemu oddechowi McCaleba towarzyszył zgrzytliwy odgłos.
Bosch dostrzegł na jego szyi nabrzmiewającą czerwoną pręgę. Ostrożnie dotknął
gardła McCaleba, szukając uszkodzeń tchawicy, krtani lub tętnic. McCaleb
szarpnął głową, usiłując się odsunąć.
- Rozetnij... to...
Zaniósł się gwałtownym kaszlem, drżąc na całym ciele.
Bosch rozciął więzy na rękach i nogach McCaleba. Dostrzegł na nich
charakterystyczne purpurowe pręgi. Ściągnął plastikowe kajdanki i rzucił je na
podłogę. Rozejrzał się i zauważył na podłodze koszulkę i spodnie od dresu.
Podniósł je i rzucił na koję. McCaleb, wciąż czerwony jak burak, odwrócił się
powoli w jego stronę.
- Ty... uratowałeś...
- Nic nie mów.
Z podłogi dobiegł jęk; Tafero odzyskiwał przytomność. Bosch stanął nad nim
okrakiem. Odpiął od pasa kajdanki, pochylił się i szarpnął ramiona Tafero do
tyłu. Skuwając go, odezwał się do McCaleba.
- Jeśli chcesz usunąć tego gościa, przywiąż go do kotwicy i wyrzuć za burtę.
Ja nawet nie mrugnę.
McCaleb nie zareagował. Podciągał się do pozycji siedzącej. Bosch skończył z
kajdankami, wyprostował się i popatrzył na Tafero, który otworzył oczy.
- Nie ruszaj się, gnoju. I lepiej przywyknij do tych kajdanek. Jesteś
aresztowany za morderstwo, usiłowanie morderstwa oraz spisek mający na celu
bycie dupkiem. Chyba znasz swoje prawa, ale bądź tak dobry i nie odzywaj się,
dopóki ci ich nie odczytam.
Zaledwie umilkł, usłyszał skrzypienie dobiegające z korytarza. Uświadomił
sobie, że ktoś skorzystał z jego perory, by podkraść się do drzwi.
Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Bosch odruchowo sięgnął ręką
do biodra, lecz zdał sobie sprawę, że nie ma tam pistoletu. Zostawił go na koi.
Odwrócił się i zobaczył, że McCaleb, wciąż nagi, trzyma broń wymierzoną w drzwi.
Oczy Boscha pobiegły w tym kierunku. Ktoś przykucnął u wejścia, trzymając
oburącz pistolet. Celował w Boscha. Kula rozłupała framugę. Strzelający
wzdrygnął się, zmrużył oczy i ponownie wymierzył broń. Wtedy padł drugi strzał,
a potem trzeci i czwarty. W wyłożonym drewnem pomieszczeniu efekt był
ogłuszający. Jedna z kul trafiła w ścianę, dwie zaś ugodziły mężczyznę w pierś i
odrzuciły go w głąb korytarza. Upadł na podłogę, lecz nadal było go widać z
kajuty.
- Nie! - krzyknął Tafero. - Jesse, nie!
Ranny mężczyzna wciąż się poruszał, choć miał problemy z kontrolą motoryczną.
Niezdarnie uniósł pistolet w żałosnej próbie wymierzenia w Boscha.
Rozległ się jeszcze jeden strzał i Bosch zobaczył, że policzek uzbrojonego
napastnika zamienia się w krwawą miazgę, a głowa odskakuje w tył i uderza o
ścianę. Potem mężczyzna znieruchomiał.
- Nie! - krzyknął znowu Tafero.
I zapadła cisza.
Bosch spojrzał w stronę koi. McCaleb nadal mierzył z pistoletu w drzwi.
Pośrodku kajuty unosiły się kłęby niebieskiego dymu. Powietrze przesiąkło
gryzącą wonią spalonego prochu.
Bosch podniósł z koi swój pistolet i wyszedł na korytarz. Przykucnął obok
mężczyzny, lecz nie musiał go dotykać, by wiedzieć, że nie żyje. Podczas
strzelaniny wydawało mu się, że rozpoznaje w napastniku młodszego brata Tafero,
tego, który pracował w biurze poręczeń. Teraz mężczyzna prawie nie miał twarzy.
Bosch wstał i poszedł do kajuty dziobowej. Wziął stamtąd papierową chusteczkę
i użył jej, by wyjąć broń z ręki zabitego. Zaniósł pistolet do głównej kajuty i
położył na nocnym stoliku. Broń, z której strzelał McCaleb, leżała na koi.
McCaleb stał po drugiej stronie. Miał już na sobie spodnie od dresu i wciągał
koszulę przez głowę. Popatrzył na Boscha.
Bosch skinął głową.
- Wygląda na to, że jesteśmy kwita - powiedział.
Tafero pod ścianą dźwignął się do pozycji siedzącej. Dwie strużki krwi
spłynęły mu z nosa i zastygły po obu stronach ust niczym groteskowe mandaryńskie
wąsy. Bosch domyślił się, że Tafero złamał nos, wpadając na ścianę. Siedział
skulony, wpatrując się z przerażeniem w zwłoki za drzwiami.
Bosch podniósł przez chusteczkę pistolet z koi i położył go obok pierwszego
na nocnym stoliku. Potem wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.
Czekając na połączenie, popatrzył na Tafero.
- Przez ciebie zginął twój mały braciszek, Rudy - rzucił. - Wielka szkoda.
Tafero spuścił oczy i rozpłakał się.
Telefon odebrano w centrali. Bosch podał adres przystani i poinformował, że
potrzebuje grupy dochodzeniowej z wydziału zabójstw, a także ludzi z biura
koronera oraz techników z Sekcji Naukowej. Poprosił o przekazanie zgłoszenia
linią naziemną. Nie chciał, żeby media zbyt wcześnie przechwyciły z policyjnego
skanera wiadomość o zdarzeniu.
Rozłączył się i wyciągnął telefon w stronę McCaleba.
- Chcesz wezwać karetkę? Powinieneś się przebadać.
- Nic mi nie jest.
- Twoja szyja wygląda, jakby miała...
- Powiedziałem, nic mi nie jest.
Bosch kiwnął głową.
- Rób, jak uważasz. - Obszedł koję i stanął koło Tafero. - Wyprowadzę go stąd
i wsadzę do auta.
Postawił Tafero na nogi i popchnął ku drzwiom. Mijając ciało brata w
korytarzu, Tafero wydał przejmujący, zwierzęcy skowyt. Bosch był zaskoczony, że
podobny dźwięk mógł wydobyć się z ust mężczyzny o tak imponującej posturze.
- Taa, wielka szkoda - powiedział Bosch bez cienia współczucia. - Młody miał
przed sobą świetlaną przyszłość. Morderstwa, które mu zlecałeś, i wyciąganie
ludzi z więzienia.
Pchnął Tafero w stronę schodków prowadzących do salonu.
W drodze na parking Bosch zauważył jakiegoś mężczyznę na pokładzie żaglówki,
zawalonym tratwami, deskami surfingowymi i innymi gratami. Mężczyzna przeniósł
spojrzenie z Boscha na Tafero i z powrotem. Wytrzeszczył oczy, najwyraźniej
rozpoznając ich obu - zapewne z telewizji.
- Hej! Słyszałem strzały. Czy coś się stało Terry’emu?
- Nic mu nie będzie.
- Mogę z nim porozmawiać?
- Lepiej nie. Policja już tu jedzie. Najpierw niech oni się tym zajmą.
- Pan się nazywa Bosch, prawda? Ten z procesu?
- Tak. Jestem Bosch.
Mężczyzna już się nie odezwał. Bosch ruszył dalej, prowadząc Tafero.
Powróciwszy na łódź, Bosch zastał McCaleba w kambuzie, ze szklanką soku
pomarańczowego. Poniżej, pod schodami, widać było nogi zabitego mężczyzny.
- Twój sąsiad pytał o ciebie.
McCaleb kiwnął głową.
- Buddy - powiedział i umilkł.
Bosch zerknął przez okno w stronę parkingu. Wydało mu się, że słyszy w oddali
syreny, ale to był chyba tylko wiatr.
- Będą tu lada chwila - zauważył. - Jak twoje gardło? Mam nadzieję, że
dobrze, bo zapowiada się nam długie gadanie.
- Czuję się świetnie. Skąd się tu wziąłeś, Harry?
Bosch położył kluczyki od samochodu na blacie szafki. Odpowiedział dopiero po
długiej chwili.
- Po prostu domyśliłem się, że bierzesz kogoś na cel.
- W jaki sposób?
- Rano wdarłeś się do biura i rozmawiałeś z jego bratem. Uznałem, że jeśli
cię śledził, mógł spisać numery rejestracyjne i odszukać cię tutaj.
McCaleb utkwił w Boschu ostre spojrzenie.
- I co, włóczyłeś się po przystani? Zauważyłeś Rudy’ego, a jego braciszka już
nie?
- Po prostu podjechałem i okrążyłem przystań. Dostrzegłem na parkingu starego
lincolna Rudy’ego i uznałem, że coś jest nie tak. Jego brata nie widziałem.
Pewnie obserwował mnie z jakiejś kryjówki.
- Przypuszczam, że ukrył się w dokach i szukał drugiej sowy dla Winston. Tej
nocy postawili na improwizację.
Bosch kiwnął głową.
- W każdym razie zacząłem się rozglądać i zobaczyłem otwarte drzwi na twojej
łodzi, więc postanowiłem to sprawdzić. Pomyślałem, że jest za zimno, a ty jesteś
zbyt ostrożny, żeby spać przy otwartych drzwiach.
McCaleb przytaknął.
Bosch usłyszał, tym razem bez żadnych wątpliwości, syreny policyjne i wyjrzał
przez okno. Dwa wozy patrolowe zatrzymały się przy jego aucie, w którym siedział
zamknięty Tafero. Syreny ucichły, lecz niebieskie światła nadal migotały.
- Chyba powinienem powitać naszych dzielnych chłopców -oznajmił Bosch.
44
P
rzez większą część nocy składali zeznania w oddzielnych pomieszczeniach.
Następnie pytający zamienili się pokojami i pytaniami. Po pięciu godzinach od
strzelaniny na pokładzie „Ścigającej Fali” otwarto drzwi i McCaleb z Boschem
wyszli na chodnik przed Parker Center. Bosch podszedł do McCaleba.
- Dobrze się czujesz?
- Jestem zmęczony.
- Rozumiem. - Wsunął sobie w usta papierosa, ale go nie zapalił. - Jadę do
szeryfa - oświadczył. - Powinienem tam być.
McCaleb skinął głową.
- Więc się tam spotkamy.
Stali ramię w ramię za weneckim lustrem, tuż obok kamerzysty. McCaleb
wyczuwał woń mentolowych papierosów w oddechu Boscha oraz zapach wody
kolońskiej, której Bosch użył w samochodzie, jadąc do Whittiera. Widział w szkle
mgliste odbicie twarzy Boscha i uświadomił sobie, że patrzy przez nią na to, co
dzieje się w sąsiednim pokoju.
Po drugiej stronie lustra stał stół konferencyjny, przy którym siedzieli Rudy
Tafero oraz jego obrońca z urzędu, Arnold Prince. Tafero miał obandażowany nos i
waciki w obu dziurkach. Założono mu także sześć szwów na ciemieniu, lecz
zasłaniały je jego gęste włosy. Sanitariusze z Cabrillo Marina opatrzyli mu
złamany nos i ranę głowy.
Naprzeciw Tafero siedziała Jaye Winston. Po prawej miała Alice Short z biura
prokuratora okręgowego; po lewej - zastępcę szefa Departamentu Policji Los
Angeles, Irvina Irvinga, oraz Donalda Twilleya z FBI. Wczesny ranek upłynął
wszystkim przedstawicielom wymiaru sprawiedliwości, związanym w jakiś sposób z
dochodzeniem, na próbach zajęcia najkorzystniejszych pozycji, wiedzieli bowiem,
że zapowiada się głośna sprawa. Teraz była szósta trzydzieści rano i nadszedł
czas, by przesłuchać podejrzanego.
Zdecydowano, że przesłuchanie poprowadzi Winston - która zajmowała się
dochodzeniem od samego początku - a pozostała trójka będzie przy tym asystować i
w razie potrzeby udzielać rad. Winston zaczęła od podania daty, godziny oraz
tożsamości zebranych osób. Następnie odczytała Tafero jego konstytucyjne prawa i
kazała mu podpisać akt przyznania się do winy. Adwokat oznajmił, że jego klient
nie będzie w tej chwili składał żadnych oświadczeń.
- W porządku - powiedziała Winston, patrząc na Tafero. - Nie musi się do mnie
odzywać. To ja chcę przemówić do niego. Chcę mu dać pojęcie o tym, przed czym
stoi. Nie życzę sobie żadnych pretensji w związku z jakimiś niejasnościami albo
zlekceważeniem jedynej możliwości współpracy, jaką mu się przedstawi.
Spuściła wzrok na leżące przed nią akta i otworzyła teczkę. W pierwszym
arkuszu McCaleb rozpoznał stwierdzający przestępstwo formularz z biura
prokuratora okręgowego.
- Panie Tafero - zaczęła Winston - chciałabym poinformować pana, że
niniejszym zostaje pan oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia, popełnione
dnia pierwszego stycznia bieżącego roku na osobie Edwarda Gunna, usiłowanie
zabójstwa w stosunku do Terrella McCaleba w dniu dzisiejszym oraz zabójstwo
Jesse’a Tafero, również w dniu dzisiejszym. Wiem, że zna pan prawo, lecz
zmuszona jestem szerzej rozwinąć ostatni zarzut. Śmierć pańskiego brata
nastąpiła w trakcie popełniania poważnego przestępstwa. A zatem, zgodnie z
prawem stanu Kalifornia, pan jako współuczestnik przestępstwa ponosi
odpowiedzialność za tę śmierć.
Odczekała krótką chwilę, utkwiwszy spojrzenie w na pozór obojętnych oczach
Tafero, po czym wróciła do listy zarzutów.
- Powinien pan także wiedzieć, że prokuratura okręgowa zgodziła się
uwzględnić szczególne okoliczności towarzyszące morderstwu Edwarda Gunna, a
mianowicie, iż było to morderstwo na zlecenie. Biorąc pod uwagę te szczególne
okoliczności, wyrokiem w procesie może być kara śmierci. Alice?
Alice Short pochyliła się lekko. Była atrakcyjną, bardzo drobną kobietą pod
czterdziestkę, o dużych, urzekających oczach. Podlegały jej najważniejsze
procesy. W porównaniu z siedzącym naprzeciw mężczyzną wydawała się maleńka, choć
posiadała ogromną władzę.
- Panie Tafero, przez dwadzieścia lat był pan policjantem - powiedziała. -
Lepiej niż inni zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia swoich czynów. Nie potrafię
sobie wyobrazić sprawy, która by głośniej wołała o karę śmierci. Zwrócimy się o
taką karę do przysięgłych. I nie wątpię, że ją uzyskamy.
Odegrawszy swą rolę, Short odchyliła się na oparcie krzesła i ustąpiła pola
Winston. Zapadło długie milczenie - Winston wpatrywała się w Tafero, czekając,
aż na nią spojrzy. W końcu podniósł oczy.
- Panie Tafero, zdarzyło się już panu przebywać w pomieszczeniach takich jak
to, w innym charakterze niż dzisiaj. Nie sądzę, byśmy mogli bawić się z panem w
kotka i myszkę. Więc zamiast gry będzie propozycja. Jednorazowa propozycja,
która stanie się nieaktualna po wyjściu z tego pokoju. A sprowadza się ona do
prostego pytania.
Tafero ponownie spuścił wzrok. Winston pochyliła się, by zajrzeć mu w oczy.
- Chce pan żyć czy zaryzykuje pan zdanie się na decyzję ławy przysięgłych?
Tak się sprawa przedstawia. A zanim pan odpowie, proszę rozważyć dwie rzeczy. Po
pierwsze, przysięgli zobaczą na zdjęciach, co pan zrobił Edwardowi Gunnowi. Po
drugie, usłyszą z ust Terry’ego McCaleba, jak to jest, gdy bezradny człowiek
czuje, że traci życie, dusząc się powoli zgodnie z pana planem. Wie pan, zwykle
nie robię takich zakładów, ale tym razem założyłabym się, że decyzja zapadnie
przed upływem godziny. Jestem przekonana, że będzie to jeden z najszybciej
wydanych w stanie Kalifornia wyroków śmierci.
Winston odchyliła się na oparcie i zamknęła skoroszyt. McCaleb przyłapał się
na tym, że kiwa głową. Jaye bardzo dobrze sobie radziła.
- Chcemy mieć pańskiego pracodawcę - powiedziała. - Chcemy materialnych
dowodów, które połączą go ze sprawą Gunna. Odnoszę wrażenie, że ktoś taki jak
pan podejmuje środki ostrożności przed wprowadzeniem w czyn planu tego rodzaju.
Chcemy dostać to, co pan ma, cokolwiek by to było.
Spojrzała na Short, która skinęła głową, co było u niej wyrazem uznania.
Upłynęło prawie pół minuty. Wreszcie Tafero odwrócił się do swojego adwokata,
zamierzając przekazać mu szeptem pytanie, ale zrezygnował i znowu popatrzył na
Winston.
- Pieprzyć to, sam zapytam. Niczego tu nie potwierdzam, ale gdybyście
opuścili te szczególne okoliczności? Jakie mam szanse?
Winston wybuchnęła śmiechem i pokręciła głową. McCaleb się uśmiechnął.
- Żartuje pan? - spytała. - „Jakie mam szanse”? Człowieku, czeka cię
apartament z betonu i stali. To twoja szansa. Już nigdy, przenigdy nie ujrzysz
światła dziennego. Umowa czy nie, takie są fakty i nic tego nie zmieni.
Adwokat Tafero odchrząknął.
- Pani Winston, to raczej nie jest profesjonalne podejście do...
- Gówno mnie obchodzi podejście. Ten człowiek jest mordercą. Niczym się nie
różni od płatnego zabójcy, ba, jest kimś jeszcze gorszym. Kiedyś nosił policyjną
odznakę, co nadaje tej sprawie szczególnie paskudny charakter. Oto co możemy
zrobić dla pańskiego klienta, panie Prince. Postawimy mu zarzut morderstwa w
przypadku Edwarda Gunna i usiłowania zabójstwa w przypadku Terry’ego McCaleba.
Oba są przestępstwami przeciwko życiu. Nie do negocjacji. Wycofamy zarzut w
sprawie jego brata. Może łatwiej mu będzie żyć bez tego brzemienia. To mnie mało
obchodzi. Obchodzi mnie natomiast, żeby zrozumiał jedno: jego dotychczasowe
życie się skończyło. Już go nie ma. Może wybrać celę śmierci albo dożywocie, ale
czeka go jedno lub drugie i nie będzie powrotu. -Spojrzała na zegarek. - Macie
około pięciu minut, potem wychodzimy. Nie chcecie ugody, dobrze, obydwaj staną
przed sądem. Ze Storeyem może nie pójdzie łatwo, ale z obecnym tu panem Tafero
sprawa jest oczywista. Prokuratorzy zaczną się pchać do Alice drzwiami i oknami,
przysyłać jej kwiaty i czekoladki. Każdy dzień zmieni się w walentynki, a może
raczej w Dzień Valentino. Taki proces to okazja, żeby zostać Oskarżycielem Roku.
Prince położył na stole cienką aktówkę i wsunął do niej swój notatnik. Nie
zapisał ani słowa.
- Dziękuję za poświęcony nam czas - powiedział. - Myślę, że udamy się teraz
na przesłuchanie w sprawie kaucji i poznamy wszystkie fakty związane ze sprawą.
Odsunął krzesło i wstał.
Tafero powoli uniósł głowę i utkwił w Winston oczy nabiegłe krwią po
uszkodzeniu nosa.
- To on wpadł na pomysł, żeby wyglądało jak na obrazie - odezwał się. - David
Storey.
Wszyscy na chwilę oniemieli, a potem adwokat usiadł ciężko na krześle i z
miną cierpiętnika zamknął oczy.
- Panie Tafero - zaczął - stanowczo panu odradzam...
- Zamknij się, dupku - warknął Tafero. - To nie ty masz nóż na gardle. -
Ponownie spojrzał na Winston. - Pójdę na ugodę. Pod warunkiem że wykreślicie
mojego brata.
Winston skinęła głową.
Tafero odwrócił się do Alice Short, wycelował w nią palec i czekał. Ona
również kiwnęła głową.
- Umowa stoi - potwierdziła.
- Jeszcze jedno - wtrąciła pośpiesznie Winston. - Nie wystarczą nam ustne
deklaracje. Ma pan coś jeszcze?
Tafero popatrzył na nią z nikłym, apatycznym uśmieszkiem.
W pokoju obok Bosch przysunął się do lustra. McCaleb dostrzegł wyraźniej jego
odbicie w szklanej tafli. Bosch wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem.
- Mam obrazki - oświadczył Tafero.
Winston założyła włosy za ucho i zmrużyła oczy. Pochyliła się nad stołem.
- Obrazki? Chodzi panu o fotografie? Co to za fotografie?
Tafero pokręcił głową.
- Nie. Chodzi o rysunki. Podczas widzeń w więzieniu narysował mi, jak to ma
wyglądać. Żeby było tak, jak na obrazie.
Dłonie McCaleba zacisnęły się w pięści.
- Gdzie są te rysunki? - zapytała Winston.
Tafero znowu się uśmiechnął.
- W skrytce bankowej. City National Bank, róg Sunset i Doheny. Klucz był na
kółku w mojej kieszeni.
Bosch klasnął w dłonie.
- Mamy go! - wykrzyknął tak gromko, że Tafero obejrzał się w stronę lustra.
- Proszę! - szepnął rejestrator dźwięku. - Robimy nagranie.
Bosch wyszedł z pokoju. McCaleb ruszył za nim. Bosch odwrócił
się, popatrzył i kiwnął głową.
- Już po Storeyu - powiedział. - Potwór wraca do mrocznego gniazda, z którego
wylazł.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie bez słowa, a potem Bosch przerwał
milczenie.
- Muszę już jechać - oznajmił.
- Dlaczego?
- Bo czeka mnie rozprawa w sądzie.
Odwrócił się i ruszył między pustymi celami Departamentu Szeryfa. McCaleb
dostrzegł, że Bosch uderza pięścią w stół, a potem podnosi ją w tryumfalnym
geście.
McCaleb wrócił do pokoju, by śledzić przebieg przesłuchania. Tafero mówił
właśnie, że zgodnie z żądaniem Davida Storeya, zabójstwo Edwarda Gunna miało
nastąpić w pierwszym dniu nowego roku.
Po chwili coś przyszło McCalebowi do głowy. Wyszedł na korytarz, gdzie
zaczęli się już pojawiać detektywi. Oddarł kartkę z bloczku na czyimś biurku i
napisał: „Spytaj o lincolna”. Złożył ją na pół i zastukał do sali przesłuchań.
Otworzyła mu Alice Short. Wręczył jej kartkę.
- Daj to Jaye przed przesłuchaniem - szepnął.
Skinęła głową i zamknęła drzwi. McCaleb wrócił do sali obserwacyjnej.
45
Ś
wieżo ogolony i wykąpany Bosch opuścił windę i skierował się ku drzwiom sali
rozpraw. Szedł pewnym krokiem. Miał wrażenie, że całe miasto leży u jego stóp.
Po kilku krokach zaczepił go McEvoy, który wysunął się z niszy niczym kojot
czatujący na zdobycz. Nic jednak nie mogło zmącić zadowolenia Boscha. Uśmiechnął
się do depczącego mu po piętach dziennikarza.
- Detektywie Bosch, czy pamięta pan naszą rozmowę? Dzisiaj muszę zacząć pisać
artykuł.
Bosch nie zwolnił kroku. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu do wejścia na
salę.
- Rudy Tafero - powiedział.
- Słucham?
- To on dał wam cynk. Rudy Tafero. Dowiedziałem się o tym dziś rano.
- Detektywie, już panu mówiłem, że nie mogę ujawnić...
- Tak, wiem. Ale to nie ty ujawniasz, tylko ja. Zresztą to nieważne.
- Dlaczego?
Bosch nagle przystanął. McEvoy wyprzedził go o kilka kroków i zawrócił.
- Dlaczego? - powtórzył.
- Masz dzisiaj szczęście, Jack. Dam ci dwie niezłe informacje.
- Dobra. Jakie?
McEvoy sięgnął do kieszeni po notes. Bosch położył mu rękę na ramieniu.
- Nie rób tego. Inni dziennikarze mogą pomyśleć, że coś ci przekazuję.
Wskazał otwarte drzwi pokoju prasowego, przed którym przechadzało się w
oczekiwaniu na rozprawę kilku reporterów.
- Podejdą do nas i będę musiał im powiedzieć, co wiem.
McEvoy zostawił notes w spokoju.
- Dobra. Jakie to informacje?
- Przede wszystkim gówno wiesz. Twój informator został dziś rano aresztowany
za morderstwo Edwarda Gunna i próbę zamordowania Terry’ego McCaleba.
- Co? Został...
- Zaczekaj. Pozwól mi mówić. Mam mało czasu.
Umilkł, a McEvoy kiwnął głową.
- Owszem, Rudy siedzi. Zamordował Gunna. Zamierzali wrobić w to mnie i wywlec
całą sprawę podczas procesu.
- Czy chce pan powiedzieć, że Storey brał udział w...
- No właśnie. Oto moja druga informacja. Na twoim miejscu zająłbym sobie
krzesło w sali, jeszcze zanim pojawi się sędzia. Widzisz tych wszystkich gości?
Ich to ominie. Ciebie nie musi.
Bosch odszedł. Skinął głową strażnikowi, który wpuścił go do sali.
Wchodząc, zobaczył Davida Storeya, eskortowanego przez dwóch strażników.
Fowkkes znajdował się już przy stole, podobnie jak Langwiser i Kretzler. Bosch
zerknął na zegarek. Do wejścia sędziego i przysięgłych pozostało około piętnastu
minut.
Podszedł do stołu prokuratorskiego, lecz nie usiadł. Oparł ręce na blacie,
pochylił się i spojrzał na parę oskarżycieli.
- Jesteś gotów, Harry? - spytała Langwiser. - Dziś wielki dzień.
- Owszem, dziś wielki dzień, ale nie z tego powodu, który masz na myśli. Czy
poszlibyście na ugodę, gdyby się przyznał i do Jody Krementz, i do Alicii Lopez?
Nie żądalibyście czapy?
Obydwoje spojrzeli na niego z osłupieniem.
- No, pośpieszcie się, zaraz wejdzie sędzia. Mogę tam podejść i za pięć minut
dać wam podwójne morderstwo. Rodzina Alicii Lopez będzie zachwycona. Mówiliście
im, że nie macie podstaw do postawienia zarzutu.
- Harry, co ty opowiadasz? - spytała Langwiser. - Wnosiliśmy skargę dwa razy.
Fowkkes obalił zarzut.
- I nie mamy dowodów w związku z Lopez - dodał Kretzler. -Wiesz, że wielka
ława przysięgłych wydała decyzję. Nie ma ciała, nie...
- Słuchajcie, chcecie, żeby się przyznał czy nie? Wydaje mi się, że mogę to
uzyskać. Dziś rano aresztowałem Rudy’ego Tafero za morderstwo. Zaplanował je
Storey, żeby mnie wrobić. Ale plan spalił na panewce i Tafero poszedł na ugodę.
Będzie sypał.
- Jezu Chryste! - wyrwało się Kretzlerowi.
Powiedział to zbyt głośno. Bosch obejrzał się na stół obrony. Fowkkes i
Storey patrzyli na nich. Na ławach prasowych Jack McEvoy zajmował właśnie
miejsce najbliższe stołu. Inni dziennikarze jeszcze się nie zjawili.
- Co ty opowiadasz? - powtórzyła Langwiser. - Jakie morderstwo?
Bosch zignorował pytanie.
- Pójdę tam - oznajmił. - Chcę powiedzieć to Storeyowi prosto w oczy.
Kretzler i Langwiser spojrzeli po sobie. Langwiser wzruszyła ramionami i z
rozdrażnieniem machnęła ręką.
- Warto spróbować. I tak karę śmierci trzymaliśmy w odwodzie.
- No więc dobra - rzucił Bosch. - Namówcie protokolanta, żeby zajął czymś
sędziego. Chciałbym zyskać na czasie.
Obszedł stół obrony i stanął przed nim, by widzieć jednocześnie Storeya i
Fowkkesa. Fowkkes zapisywał coś w notatniku. Bosch chrząknął. Po chwili adwokat
bez pośpiechu uniósł głowę.
- Słucham, detektywie? Czy nie powinien pan teraz siedzieć przy swoim stole,
przygotowując się do...
- Gdzie jest Rudy Tafero? - Zadając to pytanie, Bosch patrzył na Storeya.
Fowkkes zerknął w stronę miejsca przy barierce, które zwykle Tafero zajmował
podczas sesji sądowych.
- Z pewnością jest już w drodze - odparł. - Mamy jeszcze kilka minut.
- W drodze? - uśmiechnął się Bosch. - O tak, jest w drodze. Do pojedynczej
celi w Corcoran, a może w Pelican Cove, jeśli mu się poszczęści. Słowo daję, nie
chciałbym być w skórze byłego gliniarza, odsiadującego wyrok w Corcoran.
Fowkkes zachował obojętny wyraz twarzy.
- Detektywie, nie wiem, o czym pan mówi. Usiłuję opracować strategię obrony,
ponieważ wydaje mi się, że oskarżenie zamierza dzisiaj zwinąć żagle. A zatem,
jeśli nie ma pan nic przeciw temu...
Bosch nie spuszczał oczu ze Storeya.
- Nie będzie żadnej strategii. Nie ma obrony. Dziś rano Rudy Tafero został
aresztowany. Oskarżono go o zabójstwo i usiłowanie zabójstwa. Pański klient z
pewnością może panu wszystko objaśnić. Chyba że pan już wcześniej o tym
wiedział.
Fowkkes zerwał się z krzesła, jakby zamierzał zgłosić sprzeciw.
- Proszę pana, to absolutnie wbrew przepisom, aby pan podchodził do stołu
obrony i...
- Dwie godziny temu zawarł z nami umowę. Opowie o wszystkim. - Bosch nadal
mówił do Storeya, ignorując Fowkkesa. - A oto propozycja. Macie około pięciu
minut, żeby porozumieć się z Langwiser i Kretzlerem i przyznać się do zabójstwa
zarówno Krementz, jak i Lopez.
- To oburzające. Zamierzam wnieść skargę do sędziego.
Bosch wreszcie spojrzał na Fowkkesa.
- Proszę bardzo. Ale to niczego nie zmieni. Pięć minut.
Bosch podszedł do biurka protokolanta przed stołem sędziowskim. Z boku leżały
zgromadzone dowody. Między nimi znalazł zdjęcie, którego szukał. Zgarnął je i
wrócił do stołu obrony. Fowkkes pochylał się, a Storey szeptał mu coś do ucha.
Bosch położył na stole powiększoną fotografię biblioteczki Storeya. Postukał
palcem w dwie książki na najwyższej półce. Można było wyraźnie odczytać tytuły
na grzbietach. Jeden brzmiał „Sztuka ciemności”, a drugi po prostu „Bosch”.
- Tu ma pan premedytację.
Zostawił dowód na stole i ruszył w stronę swojego miejsca. Po dwóch krokach
jednak zawrócił i oparł dłonie o blat. Spojrzał prosto na Storeya i odezwał się
na tyle głośno, by mógł go słyszeć siedzący z tyłu McEvoy.
- Wiesz, co było twoim największym błędem, Davidzie?
- Nie - odparł Storey drwiącym tonem. - Może mnie oświecisz?
Fowkkes ostrzegawczo ścisnął ramię swojego klienta.
- Rysowanie tej sceny dla Tafero - powiedział Bosch. - Nie omieszkał schować
twoich uroczych obrazków w skrytce bankowej w City National. Wiedział, że mogą
mu się przydać, i miał rację. Dzięki nim wykupił się dzisiaj od kary śmierci.
Jak będzie z tobą?
Cień niepewności w oczach zdradził Storeya. Nie zamrugał, ale takie sprawiał
wrażenie. Bosch wiedział już, że jest po wszystkim, ponieważ wiedział o tym sam
Storey.
Wyprostował się i spojrzał niedbale na zegarek, a potem na Fowkkesa.
- Zostały mniej więcej trzy minuty, panie Fowkkes. Chodzi o życie pańskiego
klienta.
Wrócił do stołu prokuratorskiego i usiadł. Kretzler i Langwiser pochylili
się, szepcząc pytania, lecz zignorował je.
- Zaczekajmy, co będzie.
Przez następne pięć minut ani razu nie spojrzał w stronę stołu obrony.
Słyszał szepty i pojedyncze słowa, lecz nie docierała do niego treść rozmowy.
Salę wypełniła publiczność i przedstawiciele mediów.
Obrona nie wystąpiła z niczym.
Punktualnie o dziewiątej otworzyły się drzwi, przez które wkroczył sędzia
Houghton. Zajął miejsce za stołem i obrzucił spojrzeniem oskarżycieli i obronę.
- Panie i panowie, czy można wezwać przysięgłych?
- Tak, Wysoki Sądzie - odparł Kretzler.
Obrona milczała. Houghton zerknął w tamtą stronę z zaciekawionym uśmiechem.
- Panie Fowkkes, czy mogę wezwać przysięgłych?
Bosch odchylił się na oparcie krzesła, aby Langwiser i Kretzler nie
zasłaniali mu stołu obrony. Fowkkes siedział zgarbiony, w pozie, jakiej nigdy
przedtem nie przybrał na sali rozpraw. Opierał się łokciem o poręcz, a w
uniesionej ręce trzymał długopis, który przesuwał między palcami. Wydawał się
głęboko pogrążony w przygnębiających myślach. Jego klient, sztywno wyprostowany,
patrzył w przestrzeń.
- Panie Fowkkes? Czekam na odpowiedź.
Fowkkes w końcu spojrzał na sędziego. Bardzo wolno dźwignął się z krzesła i
podszedł do pulpitu.
- Wysoki Sądzie, czy możemy odbyć poufną naradę?
Wyraz twarzy sędziego zdradzał ciekawość pomieszaną z irytacją. Podczas
procesu przyjęto zasadę, że wszelkie wnioski o konferencje na osobności mają być
zgłaszane przed ósmą trzydzieści rano, by umożliwić rozważenie ich i
przedyskutowanie spornych kwestii bez przerywania rozprawy.
- Nie można omówić tej sprawy w trybie jawnym, panie Fowkkes?
- Nie, Wysoki Sądzie. Nie teraz.
- Dobrze, proszę podejść.
Houghton wezwał prawników gestem obu rąk, jak gdyby dawał znaki cofającej się
ciężarówce.
Prokuratorzy i adwokat zbliżyli się do stołu i skupili wokół sędziego. Ze
swego miejsca Bosch widział ich twarze i nie musiał słyszeć, o czym szeptali.
Fowkkes był blady jak ściana, Langwiser i Kretzler natomiast rośli w oczach.
Langwiser nawet zerknęła na Boscha, przesyłając mu zwycięskie spojrzenie.
Obejrzał się na oskarżonego. Czekał - i wreszcie David Storey powoli odwrócił
głowę i ich oczy spotkały się po raz ostatni. Bosch nie uśmiechnął się, nie
zamrugał. Po prostu patrzył nieruchomym wzrokiem. W końcu to Storey pierwszy
spuścił oczy i utkwił je w swoich dłoniach spoczywających na kolanach. Bosch
poczuł, jak cierpnie mu skóra głowy. Znał to uczucie; doświadczał go w chwilach,
gdy zdarzało mu się przelotnie dostrzec ukryte zazwyczaj oblicze.
Naradę zakończono i dwójka prokuratorów szybko wróciła do stołu. Ich ruchy i
miny wyraźnie zdradzały podniecenie. Za to J. Reason Fowkkes szedł bardzo
powoli.
- I na tym koniec, Fowkkes - szepnął Bosch.
Siadając, Langwiser chwyciła Boscha za ramię.
- Przyzna się - rzuciła półgłosem. - Do Krementz i do Lopez. Kiedy tam do
nich podszedłeś, mówiłeś o karze łącznej czy podwójnej?
- O żadnej.
- Okay. Zgodziliśmy się na łączną, ale omówimy to jeszcze u sędziego w
gabinecie. Najpierw musimy wnieść formalny zarzut w sprawie Lopez. Chcesz się
przyłączyć i aresztować Storeya?
- Wszystko jedno. Dobrze, jeśli wam na tym zależy.
Bosch wiedział, że to tylko formalność prawna. Storey znajdował się już w
areszcie.
- Zasłużyłeś na to, Harry. Chcemy, żebyś przy tym był.
- W porządku.
Sędzia uderzył młotkiem, skupiając na sobie uwagę sali. Dziennikarze w ławach
prasowych pochylili się naprzód. Wiedzieli, że dzieje się coś ważnego.
- Zarządzam przerwę do dziesiątej - oznajmił Houghton. - Teraz proszę strony
do gabinetu.
Wstał, zszedł po trzech stopniach i zniknął w tylnych drzwiach, zanim
strażnik zdążył zawołać: „Proszę wstać”!
46
M
cCaleb trzymał się z dala od „Ścigającej Fali”, nawet gdy !v! ostatni detektyw
i ekspert sądowy skończyli swoją robotę. Od wczesnego popołudnia do zmierzchu
łódź oblegali dziennikarze prasowi i telewizyjni. Strzelanina na pokładzie
połączona z aresztowaniem Tafero oraz nieoczekiwane przyznanie się przez Davida
Storeya do winy uczyniły z łodzi centralny punkt rozwijającej się szybko
historii. Wszystkie lokalne kanały, a także sieci telewizyjne, nadawały relacje
z przystani, pokazując reporterów na tle „Ścigającej Fali” z widoczną żółtą
taśmą policyjną na drzwiach salonu.
Przez większą część popołudnia McCaleb ukrywał się na łodzi Buddy’ego
Lockridge’a, siedząc pod pokładem i przywdziewając jeden z obszernych kapeluszy
rybackich Buddy’ego, ilekroć wystawiał głowę przez luk, żeby sprawdzić, co się
dzieje na zewnątrz. Buddy i on znowu z sobą rozmawiali. Opuściwszy Departament
Szeryfa i dotarłszy na przystań przed dziennikarzami, McCaleb odszukał Buddy’ego
i przeprosił go za przypuszczenie, że to on był źródłem przecieku. Buddy z kolei
przeprosił za wykorzystywanie „Ścigającej Fali” jako miejsca spotkań z
masażystkami erotycznymi. McCaleb zgodził się powiedzieć Gracieli, że mylił się
co do roli odegranej przez Buddy’ego. Zgodził się również nie mówić jej o masaży
stkach. Buddy wyjaśnił, że nie chciałby, aby Graciela miała o nim jeszcze gorsze
zdanie, niż prawdopodobnie w tej chwili ma.
Kryjąc się na łodzi, oglądali najnowsze doniesienia w małym, dwunastocalowym
telewizorze Buddy’ego. Kanał dziewiąty, który pokazywał proces Storeya na żywo,
był najbardziej na bieżąco, nadając ciągłą relację z gmachu sądu w Van Nuys i z
siedziby biura szeryfa.
Wydarzenia dnia oszołomiły McCaleba i napełniły go podziwem. David Storey
niezwłocznie przyznał się do popełnienia dwóch morderstw, a jednocześnie do
śródmiejskiego sądu w Los Angeles wpłynął akt oskarżenia przeciw niemu o
współudział w zabójstwie Edwarda Gunna. Reżyser uniknął kary śmierci w dwóch
pierwszych sprawach, lecz groziła mu ona za zabójstwo Gunna - chyba żeby zawarł
kolejną ugodę z oskarżycielami.
W telewizyjnej relacji z konferencji w biurze szeryfa główną rolę odgrywała
Jaye Winston. Odpowiadała na pytania dziennikarzy po wystąpieniu szeryfa, który
- w otoczeniu grubych ryb z Departamentu Policji i FBI - odczytał oświadczenie
przedstawiające wydarzenia dnia z punktu widzenia instytucji prowadzących
śledztwo. Nazwisko McCaleba padło wielokrotnie w trakcie dyskusji na temat
dochodzenia oraz strzelaniny na pokładzie „Ścigającej Fali”. Na zakończenie
konferencji prasowej Winston jeszcze raz podziękowała McCalebowi za dobrowolnie
podjęte działania, które zadecydowały o rozwiązaniu sprawy.
Nazwisko Boscha również było często wymieniane, lecz on sam nie brał udziału
w żadnej konferencji. Po wydaniu w Van Nuys orzeczenia o winie Storeya, tłum
dziennikarzy osaczył przed drzwiami sali Boscha i prawników uczestniczących w
procesie. Na jednym z telewizyjnych kanałów McCaleb zobaczył, jak Bosch prze-
pycha się między reporterami i kamerami, odmawiając komentarzy, a potem korzysta
z wyjścia awaryjnego i znika na schodach.
Jedynym dziennikarzem, który dopadł McCaleba, był Jack McEvoy - wciąż miał
numer telefonu komórkowego. McCaleb odbył z Jackiem krótką rozmowę, lecz nie
chciał szerzej komentować tego, co zaszło w kajucie „Ścigającej Fali” i jak
bliski był wówczas śmierci. Nie mógł się dzielić tak osobistymi myślami z żadnym
reporterem.
Zadzwonił do Gracieli, żeby ją o wszystkim poinformować, zanim obejrzy
wiadomości telewizyjne. Powiedział, że najprawdopodobniej dotrze do domu dopiero
następnego dnia, ponieważ stada dziennikarzy będą z pewnością obserwowały łódź
jeszcze po zmroku. Odparła, że się cieszy, iż jest już po wszystkim i że Terry
wróci do domu. W jej głosie wyczuł nutę napięcia i wiedział, że będzie musiał je
rozładować po powrocie na wyspę.
McCalebowi udało się wymknąć z łodzi Buddy’ego późnym popołudniem, kiedy
uwagę dziennikarzy odwróciła ożywiona działalność na parkingu. Policja
odholowywała starego lincolna continentala, którym bracia Tafero przyjechali
poprzedniego wieczoru na przystań, aby zamordować McCaleba. Gdy ekipy
telewizyjne obserwowały i filmowały podczepianie i holowanie samochodu, McCaleb
przemknął się niepostrzeżenie do swojego cherokee. Uruchomił auto i wyjechał z
parkingu przed ciężarówką holującą. Żaden reporter nie zwrócił na niego uwagi.
Było już zupełnie ciemno, gdy dotarł do domu Boscha. Za otwartymi frontowymi
drzwiami zobaczył drugie, siatkowe, zamknięte na haczyk. Zastukał w drewnianą
framugę i spojrzał przez siatkę w głąb mrocznego przedpokoju. W salonie paliła
się pojedyncza lampa. Słyszał dźwięki muzyki i pomyślał, że to ta sama płyta
Arta Peppera, którą Bosch puścił podczas ostatnich odwiedzin. Ale Boscha nigdzie
nie było widać.
McCaleb zerknął przez ramię w stronę ulicy, a potem z zaskoczeniem dostrzegł
za siatką Boscha. Bosch odczepił haczyk i otworzył drzwi. Miał na sobie ten sam
garnitur, w którym McCaleb widział go w telewizji. W opuszczonej ręce trzymał
butelkę Anchor Steam.
- Terry! Wejdź. Myślałem, że to jakiś dziennikarz. Wścieka mnie, kiedy
przyłażą do domu. Powinno być choć jedno takie miejsce, gdzie nie mają wstępu.
- Tak, znam to. Obstąpili lodź z wszystkich stron. Musiałem zwiewać. -
McCaleb wyminął Boscha w korytarzu i wszedł do salonu. - A pomijając
dziennikarzy, Harry, jak wygląda sytuacja?
- Znakomicie. To był dla nas dobry dzień. Jak tam twoja szyja?
- Boli jak cholera. Ale przynajmniej żyję.
- A to najważniejsze. Napijesz się piwa?
- Ehm... chętnie.
Gdy Bosch poszedł po piwo, McCaleb ruszył w stronę tarasu na tyłach domu.
Na tarasie panowała ciemność, przez co światła odległego miasta wydawały się
jeszcze jaśniejsze. McCaleb słyszał nieustanny szum samochodów, docierający z
autostrady poniżej. Reflektory z trzech różnych dróg rozświetlały niebo. Bosch
wkroczył na taras i podał McCalebowi butelkę.
- Szklanki nie trzeba, co?
- Nie trzeba.
Przez chwilę popijali w milczeniu, wpatrując się w mrok. McCaleb rozważał,
jak powiedzieć to, co ma do powiedzenia. Nie znalazł jeszcze odpowiednich słów.
- Kiedy odjeżdżałem, zabierali właśnie samochód Tafero - odezwał się
wreszcie.
Bosch skinął głową.
- A twoja łódź? Skończyli z nią?
- Tak, skończyli.
- Duży bałagan zostawili? Zawsze robią bałagan.
- Pewnie tak. Jeszcze tam nie byłem. Będę się o to martwił jutro.
Bosch przytaknął. McCaleb pociągnął solidny łyk i odstawił butelkę obok
poręczy. Łyknął za dużo. Poczuł piekący ból w gardle i zatokach.
- Nic ci nie jest? - spytał Bosch.
- Nie, nic. - Otarł usta wierzchem dłoni. - Harry, chciałem ci powiedzieć, że
już nie jesteśmy przyjaciółmi.
Bosch parsknął śmiechem, lecz nagle ucichł.
- Co takiego?
McCaleb widział jego oczy, wpatrzone w ciemność. Odbijało się w nich światło
z dołu, wydobywając dwa czarne punkty źrenic.
- Powinieneś był zostać trochę dłużej, gdy Jaye przesłuchiwała Tafero.
- Nie miałem czasu.
- Zapytała go o lincolna, a on odpowiedział, że to był jego tajny samochód.
Używał go, kiedy nie chciał zostawić najmniejszego śladu. Miał kradzione tablice
rejestracyjne. I fałszywe dokumenty.
- To chyba logiczne, że taki facet jak on używał specjalnego auta do mokrej
roboty.
- Nie rozumiesz mnie? Naprawdę?
Bosch dopił piwo. Opierał się łokciami o poręcz i odrywał strzępy etykietki
od butelki. Rzucał je przed siebie, w ciemność.
- Nie, Terry, nie rozumiem cię. Może mi wyjaśnisz, o co ci chodzi?
McCaleb uniósł butelkę, lecz odstawił ją, nie pijąc.
- Jego prawdziwy samochód, codziennie używany, to mercedes czterysta
trzydzieści CLK. Na ten numer wypisano mandat za parkowanie przed pocztą, z
której nadawał przekaz.
- No dobra, więc miał dwa auta. Jedno ukryte i jedno na pokaz. Co z tego?
- To, że wiedziałeś coś, o czym nie powinieneś wiedzieć.
- O co ci chodzi? Co niby wiedziałem?
- Wczoraj wieczorem zapytałem cię, dlaczego wszedłeś na moją łódź.
Odpowiedziałeś, że zauważyłeś lincolna Tafero i zrozumiałeś, że coś jest nie
tak. Skąd wiedziałeś, że to lincoln Tafero?
Bosch milczał przez długą chwilę. Potem, spoglądając w ciemność, pokiwał
głową.
- Uratowałem ci życie - przypomniał.
- Ja tobie też.
- Już powiedziałem, że jesteśmy kwita, Terry. I niech tak zostanie.
McCaleb pokręcił głową. Miał wrażenie, że z jego żołądka wysuwa się pięść,
która sięga po nowe serce.
- Sądzę, że rozpoznałeś tego lincolna i wiedziałeś, że przysporzy mi
kłopotów, bo już wcześniej obserwowałeś Tafero. Może wtedy, gdy używał lincolna.
Może wtedy, gdy obserwował Gunna i planował zbrodnię. Może w noc zbrodni.
Uratowałeś mnie, Harry, bo o czymś wiedziałeś.
McCaleb umilkł, dając Boschowi sposobność obrony.
- Jest w tym dużo „może”, Terry.
- No pewnie. Dużo „może” i jeden domysł. Domyśliłem się, że w jakiś sposób
zorientowałeś się w powiązaniach Tafero i Storeya i wiedziałeś, że zechcą ci
zaszkodzić w sądzie. Obserwowałeś Tafero i wiedziałeś, że ma Gunna na oku.
Wiedziałeś, co się zapowiada, i pozwoliłeś na to. - McCaleb pociągnął spory łyk
z butelki i odstawił ją na parapet. - Niebezpieczna gra, Harry. Mało brakowało,
żebyś się pośliznął. Ale chyba i beze mnie potrafiłbyś to odwrócić przeciw nim.
Bosch bez słowa wpatrywał się w przestrzeń.
- Mam tylko nadzieję, że to nie ty zawiadomiłeś tamtej nocy Tafero, iż Gunn
trafił do celi. Powiedz mi, że to nie ty, Harry. Powiedz mi, że nie wydostałeś
go z celi, żeby tak skończył.
Bosch nadal milczał. McCaleb skinął głową.
- Jeśli chcesz komuś podać rękę, Harry, podaj samemu sobie.
Bosch spuścił oczy i lekko pokręcił głową. McCaleb dostrzegł
ten ruch.
- Robimy to, co musimy - powiedział cicho Bosch. - Czasami masz wybór, a
czasami pozostaje tylko konieczność. Coś się zdarza, coś złego, ale zarazem
dobrego.
Umilkł. McCaleb odczekał długą chwilę.
- To nie ja zadzwoniłem - powiedział Bosch.
Odwrócił się i spojrzał na McCaleba. W jego czarnych oczach znowu odbijały
się światła.
- Nie ma już... trzech potworów.
- Ale w ten sposób?... Nie działamy w ten sposób.
Bosch pokiwał głową.
- A ty,Terry? Wszedłeś do biura i zaskoczyłeś braciszka. Zupełnie jakbyś nie
wiedział, że coś się zacznie. A dobrze wiesz, że zaczęło się od tego.
Twarz McCaleba poczerwieniała pod spojrzeniem Boscha. Milczał. Nie potrafił
odpowiedzieć.
- Miałeś swój własny plan, Terry. Więc czym się różnimy?
- Czym? Jeśli tego nie widzisz, to znaczy, że bardzo nisko upadłeś. Pogubiłeś
się.
- No cóż, może się pogubiłem, a może odnalazłem. Muszę się nad tym
zastanowić. A ty lepiej jedź już do domu. Wracaj na swoją wysepkę, do swojej
córeczki. Schowaj się za tym, co, jak ci się wydaje, widzisz w jej oczach. I
udawaj, że świat jest inny, niż jest.
McCaleb skinął głową. Powiedział, co miał do powiedzenia. Odsunął się od
balustrady, zostawiając piwo, i ruszył w stronę drzwi. Gdy wchodził do domu,
Bosch dorzucił:
- Myślisz, że nazwanie jej imieniem dziewczyny, o którą nikt nie dbał i
której nikt nie kochał, jest jakimś zadośćuczynieniem? To się mylisz, stary.
Wracaj do domu i dalej snuj marzenia.
McCaleb przystanął w drzwiach i obejrzał się przez ramię.
- Żegnaj, Harry.
- Taa, żegnaj.
Terry poszedł korytarzem do wyjścia. Mijając fotel z zapaloną lampą obok,
zauważył na poręczy wydruk sporządzonego przez siebie portret
charakterologicznego Boscha. Nie zatrzymał się. Przekroczywszy próg domu,
starannie zamknął za sobą drzwi.
47
B
osch stał ze spuszczoną głową na tarasie, opierając łokcie o balustradę. Myślał
o słowach McCaleba, tych wypowiedzianych i tych na papierze. Rozdzierały go od
wewnątrz niczym gorące odłamki szrapnela. Czuł, że gdzieś w nim pojawiają się
głębokie pęknięcia. Miał wrażenie, że coś go pochwyciło i wciąga w czarną
dziurę, że zapada się w nicość.
- Co ja zrobiłem? - szepnął. - Co ja zrobiłem?
Wyprostował się i dostrzegł obok poręczy butelkę ze zdartą nalepką. Złapał ją
i cisnął w mrok, najdalej jak mógł. Obserwował tor jej lotu. Światło księżyca,
odbijające się w brązowym szkle, pozwalało go śledzić. Bosch usłyszał głośny
brzęk, gdy butelka wpadła w zarośla na zboczu i rozbiła się o kamień.
Zobaczył niedopite piwo McCaleba i sięgnął po nie. Zamachnął się, mając
zamiar rzucić butelką, tak by doleciała do autostrady, ale się rozmyślił.
Odstawił butelkę i wszedł do domu.
Zgarnął kartki z wydrukiem z poręczy fotela i zaczął je drzeć na kawałki.
Potem poszedł do kuchni, odkręcił wodę i wrzucił strzępki papieru do zlewu.
Włączył maszynkę do mielenia odpadków i popchnął strzępki w stronę odpływu.
Czekał, dopóki odgłosy pracy urządzenia nie powiedziały mu, że zmielony papier
zniknął. Wyłączył maszynkę i patrzył, jak woda ścieka do zlewu.
Powoli uniósł oczy i spojrzał przez kuchenne okno ku Cahuenga Pass. W
przesmyku błyszczały światła Hollywood, lustrzane odbicie gwiazd z wszystkich
możliwych galaktyk. Pomyślał o złych stronach tego miejsca. Miejsca, w którym
więcej było zła niż dobra. Miasta, w którym ziemia mogła się rozstąpić i wessać
człowieka w czarną otchłań. Miasta zagubionych świateł. Jego miasta. Takie
właśnie było, a mimo to, mimo wszystko, pozwalało zacząć od nowa. Jego miasto.
Miasto drugiej szansy.
Bosch skinął głową. Pochylił się, zamknął oczy, nabrał wody w dłonie i uniósł
je do twarzy. Woda była zimna, orzeźwiająca – i pomyślał, że taki właśnie
powinien być każdy chrzest, każda szansa rozpoczęcia życia od nowa.
48
N
a łodzi nadal śmierdziało spalonym prochem.
McCaleb rozglądał się po głównej kajucie. Na podłodze leżały gumowe
rękawiczki i różne inne śmieci. Wszystko było upstrzone czarnym proszkiem
daktyloskopijnym. Ze ściany wyjęto drzwi razem z futryną. Usunięto także całą
wierzchnią warstwę ściany w korytarzu. McCaleb wyszedł z kajuty i przystanął
obok miejsca, w którym zginął z jego ręki młodszy Tafero. Brunatne plamy
zaschniętej krwi nigdy nie dadzą się zmyć z ułożonych na przemian jasnych
i ciemnych desek podłogi. Pozostaną tam jako przypomnienie.
Wpatrując się w krwawe ślady, zobaczył w myślach samego siebie, oddającego
strzały do młodego mężczyzny. Obrazy przesuwały się w zwolnionym tempie.
Pomyślał o tym, co usłyszał od Boscha na tarasie. Że pozwolił, by młody Tafero
go śledził. Zaczął rozważać wymiar własnej winy. Czy istotnie zawinił w
mniejszym stopniu niż Bosch? Obydwaj puścili w ruch pewne mechanizmy. Każda
akcja wywołuje porównywalną, lecz przeciwstawną reakcję. Jeśli wkraczasz w
ciemność, ona wkracza w ciebie.
- Robimy to, co musimy - powiedział głośno.
Wszedł do salonu i wyjrzał przez oszklone drzwi. Furgonetki reporterów wciąż
stały na parkingu. McCalebowi udało się jakoś wśliznąć na łódź. Zaparkował auto
na odległym krańcu przystani i dopłynął do „Ścigającej Fali” pożyczoną szalupą.
Wdrapał się na pokład, niedostrzeżony przez nikogo.
Zauważył, że reporterzy nastawiają mikrofalowe anteny na dachach furgonetek i
szykują się do nadania relacji o jedenastej, kierując kamery w stronę
„Ścigającej Fali”. McCaleb z uśmiechem otworzył telefon i wybrał numer Buddy’ego
Lockridge’a.
- Buddy, to ja. Słuchaj, jestem na łodzi i muszę dotrzeć do domu. Chciałem
cię prosić o przysługę.
- Musisz płynąć zaraz? Jesteś pewien?
- Jestem. Więc mam do ciebie prośbę: kiedy usłyszysz, że odpalam silnik,
zluzuj cumy. I zrób to jak najszybciej. Ja zajmę się resztą.
- Chcesz, żebym popłynął z tobą?
- Nie, dam sobie radę. Bądź tu w piątek. W sobotę rano mamy zamówioną
wycieczkę.
- Dobra, Terror. W radio mówili, że morze jest spokojne i nie ma mgły, ale
uważaj.
McCaleb rozłączył się i podszedł do drzwi salonu. Większość dziennikarzy i
ich ekip była pochłonięta własnymi sprawami. Nie patrzyli na łódź, upewniwszy
się wcześniej, że jest pusta. Rozsunął drzwi i wyszedł. Zamknąwszy drzwi za
sobą, wspiął się szybko po drabinie na mostek. Otworzył zamek błyskawiczny w
plastikowej osłonie i wsunął się pod nią. Jednym rzutem oka sprawdził, czy obie
dźwignie są wyzerowane, otworzył przepustnicę i wsunął klucz w stacyjkę.
Przekręcił klucz i usłyszał wizg silników. Przez plastikową osłonę dostrzegł
reporterów, odwracających się w stronę łodzi. Silniki w końcu zaskoczyły, więc
przesunął dźwignię na szybkie nagrzewanie. Obejrzawszy się ponownie, zauważył
Buddy’ego za rufą. Paru dziennikarzy podążało jego śladem.
Buddy szybko odczepił obie cumy rufowe i rzucił je w stronę kokpitu.
Następnie przesunął się naprzód, by zluzować cumę dziobową. McCaleb stracił go z
oczu, lecz usłyszał okrzyk:
- Droga wolna!
McCaleb przesunął dźwignie i wyprowadził łódź z basenu. Wchodząc w tor wodny,
obejrzał się i dostrzegł na molo Buddy’ego, a za nim grupę dziennikarzy.
Znalazłszy się poza zasięgiem kamer, rozpiął i zdjął plastikowe osłony.
Owiała go chłodna, orzeźwiająca bryza. Migające światełka wskazywały mu drogę.
Spojrzał ponad nimi w ciemność, lecz nic nie zobaczył. Dopiero gdy włączył
radar, wyspa pojawiła się na ekranie.
Dziesięć minut później, przepłynąwszy linię przybrzeżną, McCaleb wyjął
telefon z kieszeni kurtki i zadzwonił do domu. Wiedział, że jest późno i dzieci
mogą się obudzić. Graciela szybko podniosła słuchawkę, odzywając się
niecierpliwym szeptem.
- Przepraszam, to tylko ja.
- Terry? Nic ci nie jest?
- Nic. Płynę do domu.
- W ciemnościach?
McCaleb zastanowił się nad ostatnim słowem.
- Dam sobie radę. Dobrze widzę w ciemnościach.
Graciela milczała. Potrafiła rozpoznać, kiedy mówił o czymś, mając na myśli
co innego.
- Zapal światło na ganku - powiedział. - Będę go wypatrywał, kiedy dopłynę.
Rozłączył się i pchnął dźwignie w górę. Dziób uniósł się i opadł. Łódź minęła
ostatni znak świetlny o dwadzieścia jardów i podjęła kurs. Księżyc w trzeciej
kwadrze wyścielał drogę płynnym srebrem. McCaleb mocno uchwycił stery i pomyślał
o chwili, w której był przekonany, że zaraz umrze. Przypomniał sobie krzepiącą
wizję córki, którą wówczas zobaczył. Łzy popłynęły mu po policzkach i szybko
obeschły w podmuchach morskiej bryzy.