TRINE ANGELSEN
PRZEŚLADOWCA
Rozdział 1
Elizabeth przeczytała list, który Bergette dostała od Sivgarda. Powoli opuszczała rękę,
trzymającą kartkę, niepewna, co powiedzieć. Czytała tekst wielokrotnie, ale wciąż nie mogła
zrozumieć, co to wszystko miałoby oznaczać. Czy może być tak źle, jak myślała? Uniosła
wzrok i popatrzyła na Bergette. - No widzisz? - tamta kiwała głową. - Sigvard po prostu
kompletnie zwariował. Zobaczysz, że on... - Spokojnie, nie gorączkuj się tak - przerwała jej
Elizabeth i znowu skierowała wzrok na arkusz, raz jeszcze przebiegając słowa listu. Pismo
było duże i wyraźne, pochylało się lekko w prawo.
Jakby się autor śpieszył.
Droga Bergette!
Nie wiem, co opowiedziałaś we wsi na mój temat i wcale mnie to nie obchodzi. Mój
powrót poruszyłby wielu ludzi i może nawet niektórzy by tego nie znieśli. Nie sypiam po
nocach, bo prześladują mnie głosy. Słyszę je prawie przez cały czas, nie dają mi spokoju.
Mówią do mnie i tłumaczą, co mam robić.
Oprócz ciebie nikt o tym nie wie. Głosy nakazały mi, żebym wrócił, bo mam do
spełnienia pewne zadanie, w sprawie życia i śmierci. Na razie nie mogę wyjawić, jakie to
zadanie, ale kiedy właściwy czas nadejdzie i wszystko zostanie spełnione, to chciałbym mieć
nadzieję, że będziesz mogła mi to wybaczyć.
Strzec przykazań, to chronić swe życie, kto gardzi powagą, zginie.
Salomonowa Księga Przysłów, 19.16.
Twój na wieki Sivgard
Elizabeth ostrożnie złożyła arkusik. Ręce jej tak drżały, że musiała spleść je na
podołku. Tu nie może być żadnych wątpliwości.
- Boże, zmiłuj się, ześlij pociechę nam wszystkim - wyszeptała. - Nigdy bym nie
pomyślała, że jest aż tak źle.
- No i widzisz! O co chodzi z tymi głosami, które mówią mu, co ma robić? Elizabeth
kręciła głową.
- Pojęcia nie mam, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Może to ktoś, kogo on
zna... Nie, to niemożliwe. - Wyłamywała ręce pod stołem i wpatrywała się sztywno w leżący
przed nią papier. -Może on widuje upiory, które do niego gadają? - umilkła. Nie była w stanie
powiedzieć nic więcej, bo przypomniała sobie wizję, którą niegdyś miała. - Nie ulega
wątpliwości - sprawa naprawdę dotyczy życia i śmierci. Sam tak napisał.
- Tak, to możliwe - wymamrotała Bergette. Wyjęła z kieszeni chusteczkę i długo
wycierała nos. - W takim razie jednak owe upiory musiałyby postanowić, by tutaj wrócił i
wykonał to jakieś „zadanie". Ściskała chusteczkę w dłoniach i zrozpaczona spoglądała na
Elizabeth. - Ja myślę, że on chce mnie zabić, Elizabeth. Elizabeth pomyślała to samo, czytając
cytat z Biblii.
- Nie powinnaś widzieć wszystkiego w takich czarnych kolorach - zaprotestowała, ale
głos jej się załamał, zdradzając niepokój. - Musimy o tym porozmawiać z resztą towarzystwa.
- Nie, no coś ty! Nie mieszajmy nikogo więcej w moje sprawy. - Bergette zerwała się
z miejsca.
- Dlaczego nie? Przecież ty potrzebujesz pomocy. I opieki - dodała. Bergette usiadła
ponownie.
- Opieki. Więc to znaczy, że ty też się boisz? Elizabeth złożyła starannie list, a potem
odparła:
- Tak, wszyscy powinniśmy się bać. Coś takiego, to nie jest codzienna sprawa. Kiedy
dostałaś ten list? Przecież poczta nie przychodzi w Boże Narodzenie.
- Jeden z parobków odebrał go przed świętami, ale zapomniał mi oddać, dopiero
teraz... Biedak, strasznie się sumitował. A ja powiedziałam, że to nic takiego i poczekałam, aż
zostanę sama, zanim przeczytam.
- Więc nikt jeszcze o liście nie wie?
- Nie, w domu powiedziałam, że mam do ciebie sprawę, nic więcej nie powinno ich
obchodzić.
- A gdzie jest Karen-Louise?
- U koleżanki. Przykazałam, że ma tam zostać, dopóki po nią nie przyjdę.
- Dobre i to. Przynajmniej jest bezpieczna.
- Radzisz sobie, czy potrzebujesz kogoś do pomocy? - Dorte z impetem wpadła do
pokoju. - O, mój Boże! Masz gości? Dziękuję za ostatnie spotkanie, Bergette. Nieczęsto się
widujemy. Uśmiech zamarł na wargach, Dorte przyglądała się obu kobietom badawczo. -
Stało się coś? Może ktoś umarł? Elizabeth popatrzyła na Bergette, a tamta w odpowiedzi
potrząsnęła głową.
- Bergette dostała list od Sigvarda.
- Ach tak? Elizabeth wyciągnęła arkusik i patrzyła jak Dorte marszczy rude brwi,
czytając.
- No nie, teraz muszę usiąść - wyszeptała, kiedy skończyła. - To chyba najgorsze, co w
życiu widziałam.
Co on ma na myśli? - Drapała się palcem po głowie, nie odrywając wzroku od listu.
- Nie mamy pewności - odparła Bergette cicho.
- Moim zdaniem to brzmi strasznie. I jakoś tak dziwnie się wyraża. Pisze, że głosy
przekazały mu polecenie, ale to musi chyba chodzić o jakichś ludzi?
- Nie. - Elizabeth patrzyła na Dorte. - Sigvard nie ma kłopotów z pisaniem. On
naprawdę myśli, że te jakieś głosy wydają mu polecenia. Ten człowiek oszalał, po prostu
zwariował. Dorte rzuciła list na stół, jakby się oparzyła.
- Powinniście ostrzec pozostałych. Elizabeth popatrzyła na Bergette.
- Pójdziemy do nich?
Bergette wsunęła kopertę do kieszeni, wstała i skinęła głową.
W izbie zaległa kompletna cisza, kiedy weszły i stanęły tuż przy drzwiach. Elizabeth
zaczęła mówić dokładnie w chwili, kiedy Kristian też chciał coś powiedzieć.
- Nie, nie, nikt nie umarł, ale Bergette przyszła do mnie przed chwilą i pokazała mi ten
list. Dostała go dzisiaj od Sigvarda.
Wyciągnęła rękę a Bergette podała jej list. Potem Elizabeth odczytała go na głos i
ponownie składała arkusik, czekając na reakcję. Kristian odezwał się pierwszy.
- To wszystko jest straszne. Za co on chce się mścić? Bergette opadła na wolne krzesło
i kurczowo trzymała się oparcia.
- Wyrzuciłam go z domu, jak się okazało, że mnie zdradza. - Umilkła na chwilę. W
izbie wciąż panowała cisza, a nieszczęsna kobieta mówiła dalej: - Przyłapałam go w łóżku z
jedną z moich służących, więc kazałam obojgu się wynosić. A we wsi, rzecz jasna,
opowiedziałam zupełnie inną historię, ale...
Elizabeth wodziła wzrokiem po zebranych. Ane słuchała z wytrzeszczonymi oczyma,
zasłaniając dłonią usta, jakby nie wierzyła w to, co słyszy. Córka prowadzi bardzo spokojne i
bezpieczne życie, oszczędzaliśmy jej wielu nieprzyjemnych wrażeń, myślała Elizabeth. Teraz
jednak Ane jest po konfirmacji, dorosła i nie byłoby dobrze ukrywać przed nią prawdę.
Westchnęła. Kto by pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć w pięknym domu
Bergette, w wielkim zasobnym dworze, zatrudniającym tyle służby? Owszem, fasada jest
piękna, ale kryją się za nią sprawy, które nie napawają dumą, myślała ze smutkiem.
- Dostałam od niego wiele listów, w których prosił, bym mu pozwoliła wrócić do
domu - wyjaśniała Bergette.
- A nie myślałaś o rozwodzie? - spytała Indianne ostrożnie. Dorte prychnęła.
- Czy ty słyszałaś o kimś, kto zrobił coś takiego? Bo przynajmniej ja nie znam nikogo.
Nie, nie, to naprawdę nie uchodzi.
- Jak myślisz, co teraz będzie? - tym razem pytała Maria.
- Bergette wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Początkowo sądziłam, że powinnam mu wybaczyć, przełamać się i niech
wróci. Żeby wszystko mogło być jak dawniej... kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Maria
pokiwała głową, jakby rozumiała.
- A teraz on chce się mścić - rzekł Jakob swoim głębokim basem.
- Owszem, tak to sobie tłumaczymy - przytaknęła Elizabeth. - Ja się obawiam o życie
Bergette. List przyszedł kilka dni temu, ale jest bez daty i nie wiadomo, kiedy został wysłany.
Ani też, kiedy Sigvard ma zamiar tu wrócić.
- Siadajcie - rozkazał Kristian. - Nie stójcie tak przy tych drzwiach. - Wszyscy usiedli,
a Bergette wstała.
- Nie, nie czas na to. On może się zjawić w każdej chwili.
- Nie w Boże Narodzenie - odparł Kristian spokojnie i nalał do kieliszków, które
podawał po kolei zebranym. - O tej porze nikt nie podróżuje. Bergette ponownie usiadła.
- Możliwe, że masz rację. Przyjęła napój, który jej podawał, ale nie piła, siedziała
tylko i wpatrywała się przed siebie, obracając kieliszek w palcach.
- Nie wszystko mi się tu zgadza - powiedział Jens, upijając łyk koniaku. - W liście jest
napisane, iż Sigvard ma nadzieję, że żona mu wybaczy, kiedy „zadanie" zostanie wypełnione.
Gdyby chciał odebrać życie Bergette, to by przecież nie oczekiwał po wszystkim
wybaczenia?
- Moim zdaniem chodzi mu o wybaczenie wtedy, kiedy spotkamy się w niebie -
wtrąciła Bergette.
- On trafi raczej do gorącego miejsca, pomyślała Elizabeth, pociągając solidnie z
kieliszka. Alkohol palił w gardle żywym ogniem, ale rozgrzewał przyjemnie aż do samego
żołądka.
- Nie, nie zgadzam się z tobą - protestował Jens. -Uważam, że musiał mieć na myśli
kogoś innego.
- Ale kogo? - spytała Bergette. - To przecież na mnie jest wściekły, bo wyrzuciłam go
z domu i zabroniłam wracać.
- Musi chodzić raczej o kogoś, kto jest tobie bliski - powiedziała Indianne. - Dlatego
ma nadzieję na wybaczenie.
Elizabeth poczuła, że zasycha jej w gardle. Pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alkohol ją
uspakajał i rozgrzewał.
- On miał na myśli mnie! - wykrzyknęła. Wszyscy popatrzyli na nią wstrząśnięci.
- Ciebie? - spytała Maria z powątpiewaniem w głosie. - Dlaczego, na miłość boską,
mógłby mieć coś przeciwko tobie? Elizabeth zerknęła ukradkiem na Bergette.
- Możesz opowiedzieć o wszystkim, mnie to nie przeszkadza - odparła przyjaciółka.
- Pewnego razu Sigvard pociął wszystkie moje ubrania, suszące się na sznurze -
zaczęła Elizabeth. Kristian przytakiwał.
- Przypominam sobie. Głównie zresztą dlatego, że wtedy nie mogłem uwierzyć
Elizabeth, kiedy mówiła, że to on.
- Ja też jej nie wierzyłam - przyznała Bergette zawstydzona.
- Ale to coś zupełnie innego niż nastawać na czyjeś życie - uznał Jens. Elizabeth
przygryzała dolną wargę.
- Ja i Sigvard nigdy się nie zgadzaliśmy - rzekła. -On był przekonany, że to z mojej
winy umarł maleńki synek Bergette. Bergette zaczęła kaszleć.
- Co ty mówisz? Elizabeth skuliła się.
- Nie myśl o tym. Przepraszam, nie chciałam, żebyś wiedziała. Bergette chwyciła ją za
rękę.
- Powinnaś była mi wtedy powiedzieć, Elizabeth!
- To już teraz nie ma żadnego znaczenia, moja droga. Wtedy straciłaś dziecko, to było
straszne. Nie chciałam roztrząsać, co Sigvard myśli sobie o mnie.
Zauważyła, że Jens nie spuszcza z niej oczu. W jego wzroku było coś bolesnego,
jakby myślał, iluż to rzeczy o niej nie wie. O wszystkim, co się wydarzyło w ciągu tych lat,
kiedy on, niczego nie pamiętając, mieszkał na Wyspie Topielca i w Kabelvaag. Elizabeth
skinęła głową.
- To prawda, co Jens mówi, że nie ma powodu, by Sigvard nastawał na moje życie.
Ale mówimy przecież o szaleńcu.
- Trzeba się porozumieć z lensmanem - rzekła Helenę wzburzona. Elizabeth
przytaknęła.
- Lensman nic nie może zrobić - stwierdził Kristian.
- Nic nie może zrobić? Kristian machnął ręką.
- Sigvard nikogo jeszcze nie skrzywdził.
- Ale przysłał list, który nie przypomina niczego, co w życiu widziałam - wtrąciła
Dorte. Na twarzy miała rumieńce.
- Wysyłanie listów nie jest zabronione - rzekł Kristian irytująco spokojnie.
- Więc uważasz, że możemy jedynie siedzieć i czekać? - spytała Elizabeth. Podniosła
się z miejsca. - Dobrze, jeśli ty nic nie zrobisz, to ja zrobię. Nic więcej w tej sprawie nie mam
do powiedzenia.
- No ale co zamierzasz robić? - spytał Kristian.
- Porozmawiam z lensmanem, to oczywiste. Bergette wstała.
- Elizabeth, no co ty. Przecież masz gości.
- My i tak powinniśmy już wracać do domu - powiedziała Dorte. - Ty jednak nie
zapominaj, w jakim jesteś stanie, Elizabeth. Bergette popatrzyła na nią badawczo.
- Czy ty...?
- Tak, spodziewam się dziecka. Powinno urodzić się latem, w czerwcu. - Elizabeth
położyła rękę na brzuchu i na moment zapomniała o bożym świecie.
- To wspaniale! Gratuluję. - Bergette ściskała rękę przyjaciółki i uśmiechała się. - Ale
chcę powiedzieć to samo co Dorte, nie powinnaś teraz wychodzić. Masz gości, nie
chciałabym, żeby żegnali się przed czasem.
Elizabeth otrząsnęła się.
- Ja nikogo nie wypędzam. Siedźcie sobie w spokoju, to długo nie potrwa, zaraz
wracam. Helenę zadba, żeby wam niczego nie brakowało. Dorte usiadła z wahaniem.
- W domu czeka obrządek - mamrotała pod nosem.
- Mathilde wszystko załatwi - stwierdził Jakob. - Ja chciałbym jednak poczekać i
usłyszeć, co sądzi lensman.
- Jadę z tobą - oznajmił Kristian, wychodząc za żoną. - Pojedziesz z nami, Bergette?
- Czy ja mogłabym też jechać? Zawołała Ane z zapałem. Kristian ją powstrzymał.
- Nie, ty zostaniesz w domu, my niedługo wrócimy.
Rozdział 2
Kristian wyszedł pierwszy i szybka zaprzągł do sań czarnego ogiera. Elizabeth
przygotowała skórzane okrycie i ciepłe ubrania, bo zimowy wieczór był ciemny i mroźny.
W saniach długo panowało milczenie. W oknach mijanych domów paliły się światła.
Bogaci gospodarze mieli piękne lampy, ukryte za ciężkimi zasłonami, niektórzy wprowadzili
zwyczaj ubierania świątecznych choinek, które teraz mieniły się w dużych oknach światłami.
W małych komorniczych chatach, w niezasłoniętych niczym okienkach z szybami z
nierównego szkła paliły się łojowe świeczki. Sople lodu zwisały z dachów, między
budynkami w obejściach widać było wąskie dróżki wolne od śniegu. Przysypany śniegiem las
trwał milczący i ponury.
Elizabeth nie mogła uwolnić się od myśli, że Sigvard czai się gdzieś w ciemnościach.
Może ukrywa się w jakiejś oborze lub szopie na siano? Gdyby zapuścił długie włosy i brodę,
gdyby przybrał inne nazwisko, to może jakiś niedowidzący biedak przyjąłby go do siebie?
Ubodzy ludzie są życzliwi, nikogo za drzwi nie wyrzucają.
- No to jesteśmy na miejscu. - Kristian ściągnął lejce i zawołał przeciągle prrr, potem
okrył koński grzbiet grubą derką i ruszył w stronę domu.
- Jesteś pewna, że dobrze robimy? - spytała Bergette, krzyżując ręce na piersi.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości - odparła Elizabeth.
Kristian zapukał, ale minęła dłuższa chwila, zanim drzwi zostały otwarte. Spojrzała na
nich zdumiona służąca.
- Czy lensman jest w domu? - spytał Kristian z prośbą w głosie.
- Proszę wejść - rzekła dziewczyna pośpiesznie, dygając wiele razy. Cofała się w
stronę drzwi do salonu. - Zaraz powiem państwu.
Zapukała delikatnie w drzwi, potem uchyliła je, wreszcie za nimi zniknęła. Elizabeth
słyszała głosy i lensmana, i jego żony, później zobaczyła go, jak stoi, wielki niczym
niedźwiedź w czarnej kamizelce, białej koszuli, z siwymi włosami i brodą, niczym uosobienie
bezpieczeństwa. Owszem, słusznie postąpiliśmy, pomyślała z wyraźną ulgą.
- Dzień dobry i wszystkiego najlepszego na Boże Narodzenie - witali się,
przepraszając za najście. -Jest jednak coś, o czym musimy z tobą porozmawiać -oznajmił
Kristian. - Gdyby to nie była sprawa aż tak niecierpiąca zwłoki, to naturalnie nie
zakłócalibyśmy świątecznego spokoju...
- Wchodźcie, wchodźcie - burczał lensman, idąc przed gośćmi i zapraszając.
Podążali za nim posłusznie do kantoru. Prawie jak trójka uczniaków, przemknęło
Elizabeth przez myśl. Lensman usiadł za biurkiem i wskazał gościom krzesła naprzeciwko.
- No to w czym mogę pomóc? - spytał z uśmiechem.
- Bergette dostała list od Sigvarda - poinformował Kristian. - Może sama o wszystkim
opowiesz -zwrócił się do Bergette.
Kobieta wyjęła list z kieszeni sukni. Nerwowo i trochę bezładnie opowiadała, że
wyrzuciła Sigvarda z domu, kiedy odkryła jego niewierność.
- Mam nadzieję, że lensman zrozumie, jaka byłam zrozpaczona - mówiła na pół z
płaczem. - Wstyd i upokorzenie, że muszę przeżywać coś takiego... ale to było drastyczne
posunięcie, wiem o tym. Lensman przyglądał jej się uważnie. Potem skinął głową.
- Oczywiście, rozumiem - powiedział i nie roztrząsał dłużej tej kwestii.
Elizabeth przypomniała sobie dzień, kiedy podsłuchała ostrą rozmowę lensmana, jego
żony i starego doktora, który został regularnie wyrzucony za drzwi z informacją, by się tu
nigdy więcej nie pokazywał. Wydało się bowiem, że doktora łączył intymny stosunek z
małżonką lensmana. No tak, pomyślała, lensman z pewnością ma dla takich spraw szczególne
zrozumienie.
Bergette opowiadała dokładnie, co się stało. Mówiła o tym, że kiedy rodziła bliźnięta,
błagała Sigvarda, by sprowadził Elizabeth, on jednak odmawiał, ale Elizabeth i tak w końcu
przyjechała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale maleńki chłopiec, niestety, umarł -
została tylko Karen-Louise. Zrozpaczony i wściekły Sigvard winą za śmierć chłopczyka
obarczył Elizabeth.
- Proszę, sam pan może przeczytać, co on pisze - zakończyła Bergette, podając list.
Lensman wyciągnął rękę daleko przed siebie i odchylił się w fotelu. Strasznie długo to trwa,
niecierpliwiła się Elizabeth. Widocznie lensman też musiał przeczytać list dwa razy.
W końcu odłożył papier, patrząc w zamyśleniu na gości. Bergette wierciła się
niespokojnie, musiała nawet rozpiąć górny guzik u bluzki. Elizabeth też rozpięła kubrak.
Nareszcie lensman zaczął mówić.
- Wygląda mi na to, że on chce się zemścić, tak jest. I śmierć ma być następstwem
jego działań, gdybym chciał być całkiem szczery - oznajmił wolno.
- A co, zdaniem lensmana, Sigvard miał na myśli, pisząc o głosach? - spytała Bergette
niepewnie.
- Któż to wie? Może wyobraża sobie, że ktoś przy nim jest. Nie umiem znaleźć innego
wytłumaczenia, jak tylko... no cóż, przykro mi, że to powiem, ale on sprawia wrażenie
kompletnego szaleńca. Wywołał tymi słowami uśmiech na twarzy Bergette, a Kristian
roześmiał się cicho, zakłócając powagę chwili. Lensman głęboko zaczerpnął powietrza i
złożył ręce na blacie biurka.
- Sivgard nie był w dobrych stosunkach z tobą, prawda? - wpił spojrzenie szarych
oczu w Elizabeth.
- To łagodnie powiedziane. Prawdę mówiąc, Sivgard mnie zawsze nienawidził i przez
te wszystkie lata wielokrotnie dochodziło między nami do ostrych spięć. Nie sądzę, że trzeba
teraz o tym opowiadać. Lensman przyglądał jej się z powagą.
- Tak, jak ja to rozumiem, istnieje niebezpieczeństwo, że będzie nastawał na twoje
życie, podobnie jak na życie Bergette. Ale - dodał, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. -
On chyba w święta się tutaj nie pojawi. W Boże Narodzenie łodzie nie pływają po fiordzie, o
ile mi wiadomo. To samo mówił Kristian, pomyślała Elizabeth. Więc pewnie tak jest.
- A co lensman zamierza zrobić w tej sprawie? - mimo wszystko musiała spytać.
- Cóż, szczerze mówiąc, niewiele tu jest do zrobienia. Musicie wszyscy mieć oczy i
uszy otwarte. Trzeba poinformować resztę domowników o tym, jak sprawa wygląda i
przestrzec, żeby mieli się na baczności.
Elizabeth poczuła, że robi jej się gorąco. Musiała z całej siły nad sobą panować, żeby
lensman nie zauważył, jak bardzo jest zirytowana.
- A jeśli on nagle po prostu się pojawi? To co mamy zrobić? - pytała. Głos jej drżał.
Lensman znowu zaczerpnął powietrza tak głęboko, że Elizabeth przestraszyła się, by mu nie
poodpadały guziki od kamizelki.
- Przykro mi, ale naprawdę niewiele mam do zaproponowania. Mam nadzieję, że to
rozumiecie. Przecież nie mogę przez okrągłą dobę pilnować waszych domów.
Elizabeth to, oczywiście, rozumiała, z drugiej strony jednak uważała, że lensman
powinien stanowić dla nich ochronę, niezależnie od tego, co sam myśli o sprawie.
- Musicie, jak powiedziałem, mieć się na baczności. Być przygotowani na najgorsze.
Przygotowana to ja jestem od pierwszej chwili, pomyślała Elizabeth. Zaczęła się zastanawiać.
Ciekawe, czy u nich w domu jest jakaś broń? Owszem, Kristian ma strzelbę, ale rzadko jej
używa. Czasami chodzi po lesie i strzela do przepiórek. Ona sama jednak nawet się nie
domyśla, gdzie mąż strzelbę przechowuje. Załóżmy, że nagle zjawia się Sigvard, a ona ma
strzelbę pod ręką. Czy byłaby w stanie go zabić? Nie, trudno w to uwierzyć. Może pod
warunkiem, że ktoś z jej najbliższych byłby w niebezpieczeństwie.
- Dziękujemy ci bardzo, że poświęciłeś nam tyle czasu - rzekł Kristian, wstając.
Wymieniono uściski dłoni ponad lśniącym blatem biurka.
Elizabeth zwlekała z podaniem ręki gospodarzowi. Za co bym miała mu dziękować?
Czy za to, że pozwolił zakłócić sobie świąteczny odpoczynek przy kawie dwóm marudnym
babom, którym przypadkiem ktoś grozi śmiercią? I co takiego dla nich zrobił? Brońcie się
same, ja nie mam czasu - powiedział.
Mimo wszystko wyciągnęła rękę i zachowała dla siebie ostre słowa, które już miała na
języku. Wcześniej prosiła Ane, by nad sobą panowała, teraz sama musi się postarać, by
świecić przykładem. Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu, otwarto drzwi do izby.
- Boże drogi, to goście już wychodzą? - spytała lensmanowa, przyglądając im się z
wielką ciekawością. -Nie macie czasu, żeby wypić filiżankę kawy i coś przegryźć?
- Nie, dziękuję - odparła Elizabeth pośpiesznie, wkładając ciepłe rękawice. - Musimy
niezwłocznie wracać. Może innym razem.
Na dziedzińcu, odetchnęła z ulgą. Lensmanowa jest największą plotkarą we wsi. On
jednak nigdy by nie złamał obowiązku milczenia, tego Elizabeth była pewna. Nigdy też nie
zdradzi niczego żonie. Lensmanowa natomiast gotowa byłaby biegać od domu do domu, by
się dowiedzieć, czego też ta wizyta dotyczyła, w dodatku w same święta Bożego Narodzenia.
- Musisz upiększyć trochę prawdę, kiedy będziesz rozmawiać ze swoją służbą -
powiedziała Elizabeth, kiedy znowu siedzieli w saniach. - Nie wyjawiaj powodu, dla którego
przepędziłaś Sivgarda.
- Oni się wszystkiego od dawna domyślają - westchnęła Bergette. - Wygląda jednak na
to, że są po mojej stronie. Przynajmniej do tej pory tak było.
- To dobrze. Elizabeth zastanawiała się.
- W takim razie powiedz im prawdę. Na dłuższą metę to jedyne rozwiązanie. Ale
poproś także, by nie rozpowiadali o niczym po wsi. Zapewnij, że na nich polegasz, ale jeśli
usłyszysz, że ktoś roznosi plotki, to go wyrzucisz. Bądź stanowcza. Bergette słuchała, ale nie
patrzyła przyjaciółce w oczy.
- Łatwo ci radzić - westchnęła. Elizabeth poklepała ją po dłoni.
- Wiem o tym, Bergette, ale to jedyne, co możesz zrobić. Kristian - rzekła głośniej. -
Zatrzymaj konia. Natychmiast ściągnął lejce.
- Co się dzieje? Elizabeth wyskoczyła z sań.
- Teraz pójdę piechotą.
- Co to znowu za głupie gadanie? Nie chcesz jechać przez resztę drogi?
- Nie, potrzebuję świeżego powietrza. Postaraj się, żeby Bergette bezpiecznie dotarła
do domu, bardzo cię proszę. Widziała, jak Kristian zmaga się ze sobą.
- Nie ma się czego obawiać, i ty tak twierdziłeś, i lensman. Zresztą mamy sami o
siebie dbać - dodała.
- Ale to nie znaczy, że masz samotnie wracać wieczorem do domu. Chodź i usiądź tu,
Elizabeth.
- Miłej podróży - zawołała z uśmiechem, odwracając się od nich i ruszając przed
siebie.
- Elizabeth! - wołał Kristian.
Pomachała mu przez ramię i szła dalej, nie odwracając się. Po chwili usłyszała, że koń
rusza. A więc Kristian nie jest taki zły, na jakiego chciałby wyglądać. Zresztą pewnie się
powstrzymuje, póki Bergette jest z nimi.
Księżyc w pełni rozjaśniał drogę. Elizabeth nie bała się, chociaż próbowała wydobyć z
duszy lęk, rozpoznać go, poczuć. Co by było, gdyby nagle usłyszała za sobą świszczący
oddech? Albo gdyby zobaczyła długi, mroczny cień? Co by było, gdyby pojawił się Sigvard,
gotowy dokonać zemsty, decydować o tym, czy Elizabeth ma żyć, czy umrzeć? Ale
rozzłościła się tylko jeszcze bardziej. Jakie ten człowiek ma prawo rządzić życiem i śmiercią?
Nikt nie może stawiać się przed Panem Bogiem!
Przypomniała sobie Olego Siverta Molanda, który w Kabelvaag został skazany na
śmierć. Zresztą to nie jedyny człowiek, który stracił głowę za ciężkie przestępstwa, a decyzję
o tym podjęli ludzie, którzy uważali, że mogą dokonywać sądu nad życiem innych.
Elizabeth szła szybciej. Mróz szczypał w twarz, przy ustach unosił się biały obłoczek
pary. Słyszała, jak śnieg skrzypi pod podeszwami. Złap ją, złap ją, śpiewało pod stopami przy
każdym kroku.
Nadal nie odczuwała żadnego lęku, jedynie złość. Sigvard może próbować, ale
napotka na opór!
Elizabeth pokaże i jemu, i lensmanowi, że potrafi się obronić.
Z okien w Dalsrud płynęło przyjemne światło. Już przy wejściu ogarnęło ją domowe
ciepło, które sprawiło, że policzki zaczęły płonąć; skóra na twarzy piekła, jakby miała
popękać.
- O, to ty? - Jens zerwał się z miejsca, jak tylko Elizabeth stanęła w drzwiach. - Nie
słyszeliśmy konia
- dodał.
- No i co powiedział lensman? - przerwał mu Jakob. Elizabeth gniewnie wzruszyła
ramionami i podeszła do pieca. Wyciągnęła ręce, by je ogrzać, chociaż wcale nie zmarzła.
- Kristian miał rację. Lensman nie może nic zrobić, sami musimy na siebie uważać.
- Tak powiedział? - spytał Olav oburzony. - To przecież kompletnie bez sensu!
Elizabeth powtórzyła słowo w słowo, co zostało powiedziane w domu lensmana.
Jens zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, ale stanął natychmiast, gdy tylko
usłyszał na dworze jakiś hałas. Podszedł do okna, osłonił oczy dłońmi i wyglądał na zewnątrz.
- To Kristian przyjechał dopiero teraz? - spytał, spoglądając na Elizabeth.
- Ostatni kawałek drogi pokonałam piechotą, a on odwiózł Bergette do domu.
- Dlaczego tak?
- Chciałam trochę pomyśleć. Jakob prychnął.
- To ty nie możesz myśleć, kiedy są przy tobie jacyś ludzie? Elizabeth odwróciła się
plecami w stronę pieca.
- Nie marudź - powiedziała zmęczona. - Sigvarda jeszcze tutaj nie ma.
Próbowała znaleźć jakiś inny temat do rozmowy, kiedy i tak czekali na Kristiana, ale
jej się to nie udało. Jakby wszystko ograniczało się do tego jednego tematu. Mogli rozmawiać
o Sivgardzie i lensmanie, albo milczeć. Ludzie z Heimly wstali natychmiast, jak wszedł
Kristian i zaczęli zbierać się do domu.
- Wyjeżdżacie tak szybko? - spytał. Może jest rozczarowany tym, że nie pozwolili mu
opowiedzieć o wizycie, pomyślała Elizabeth.
Jakob poklepał go po ramieniu, Dorte podała rękę na pożegnanie, a młodzi poszli za
jej przykładem. Na korytarzu zaroiło się od ludzi, wszyscy naraz chcieli znaleźć swoje
okrycia.
- Strasznie miło było was znowu zobaczyć. Bądźcie tylko ostrożni, niech nikt sam nie
wychodzi na dwór po zmierzchu! I na noc zamykajcie drzwi na klucz. Tak, tak, wiem, że
prawie nikt tego w naszej okolicy nie robi, ale teraz to konieczne. Napomnienia Dorte
zdawały się nie mieć końca.
- I pozdrówcie Bergette od nas wszystkich - to były ostatnie słowa, zanim zamknęła za
sobą drzwi. Helenę posadziła sobie Signe na biodrze. Była niespokojna i zamyślona.
- Boisz się? - spytała Elizabeth i zaczęła sprzątać ze stołu serwis do kawy i kieliszki.
- Boję, a ty nie? Uważam, że mamy po temu wszelkie powody. Elizabeth przystanęła
ze stosem talerzyków w rękach.
- Połóż Signe do łóżka, Helenę. Zrobiło się późno. I jeśli chcecie, to moglibyście ty i
Lars spać dzisiejszej nocy tutaj w domu. Chyba nie byłoby zbyt przyjemnie w izbie czeladnej.
- Ale ja potrafię o nią zadbać - oznajmił Lars, a na jego policzkach pojawiły się
głębokie dołeczki. W końcu Elizabeth zdołała uspokoić wszystkich, chociaż sama długo w
noc leżała nieruchoma w łóżku i nasłuchiwała. Oczy ją bolały od wpatrywania się w
ciemność, w końcu jednak sen ulitował się nad nią.
Rozdział 3
Dorte nie zdążyła schować robótki na drutach, kiedy Elen stanęła w drzwiach kuchni.
- Co robisz? - spytała, gładząc ręką czoło w miejscu, gdzie włosy kręcą się najbardziej.
Dorte zastanawiała się przez chwilę. Czy powinna kłamać w żywe oczy i powiedzieć, że to
dla Elizabeth? Nie, w jej naturze nie leży kłamstwo. -Pomyślałam, że skoro teraz...
- Czy to dla mnie? Dorte skinęła głową i poczuła ciepło pod skórą twarzy.
- Ja wiem, że to jeszcze wcześnie, ale czekam i tęsknię tak samo jak ty. Elen położyła
rękę na brzuchu.
- Tym razem to już dwa tygodnie po czasie... A to musi oznaczać, że chyba jestem w
ciąży. Ja zawsze mam krwawienia bardzo regularnie, mogłabym zegarek nastawiać według
tego. - Roześmiała się perliście i radośnie, położyła na brzuchu drugą rękę.
- Zauważyłaś inne oznaki, że tam w środku, dojrzewa życie? - spytała Dorte.
- Piersi zrobiły się jakby bardziej wrażliwe, a dzisiaj rano kasza nie bardzo mi
smakowała... Dorte przełożyła kilka oczek w kaftaniku, który robiła. Potem odłożyła druty do
koszyka z włóczką, wsunęła je pod niedokończone skarpety dla Jakoba.
- Nie ma sensu, żeby inni widzieli, co... może, w każdym razie jeszcze nie teraz.
- Olav już wie, powiedziałam mu - rzekła Elen pośpiesznie, jakby od dawna miała taki
zamiar. Dorte posłała jej ponad stołem ciepły uśmiech.
- I co on na to?
- Ucieszył się, ale też przestraszył, czy się nie mylę. Nie chciałam go przekonywać, że
dobrze znam własne ciało i krwawienia miewam regularne. Sama wiesz, jaki jest Olav.
Najlepiej, żeby dostał coś na piśmie, dopiero wtedy uwierzy. Dorte roześmiała się.
- Prawdę mówisz, taki właśnie jest. Taki konkretny i przyziemny, że...
- A ja miałabym ochotę opowiadać wszystkim - mówiła Elen, wodząc palcem po
widocznym w blacie stołu sęku.
- Jeszcze nie teraz. Poczekaj. Bo jak powiedziała Elizabeth: coś może pójść źle, a
wtedy najlepiej, żeby nie trzeba było wszystkim tłumaczyć.
- Jak ja jej zazdrościłam w święta, kiedy powiedziała nam, że jest w ciąży. Patrzyłam,
jak siedzi, taka spokojna i opowiada. - Elen mówiła to łagodnym głosem, z uśmiechem na
wargach, świadczącym, że nie ma w niej zawiści.
- Z czasem wszyscy się dowiedzą - rzekła Dorte. -I mogę cię zapewnić, że po paru
miesiącach duży brzuch będzie cię męczył. Masz mnóstwo czasu, starczy ci na radość i na
opowiadanie o swoim szczęściu innym.
- Z pewnością tak będzie - Elen pogłaskała swój płaski brzuch. - Kiedy stoję naga
przed lustrem, to zdaje mi się, że brzuch zrobił się trochę większy - mówiła w zamyśleniu. -
W każdym razie się zmienił. Chociaż nie za bardzo, tylko trochę, tak, że sama to zauważam.
Bo Olav to niczego nie widzi - zarumieniła się po korzonki włosów. Dorte zerknęła na nią
spod oka.
- Kobieta najlepiej zna swoje ciało. Mężczyźni się na tym nie znają. Elen, wciąż
zamyślona, patrzyła przed siebie.
- Bardzo mi żal mieszkańców Dalsrud, naprawdę mają się z czym zmagać.
- Chodzi ci o Sivgarda, no tak. - Dorte, przejęta, kręciła głową.
- Bardzo bym chciała jakoś im pomóc, coś zrobić. I ta biedaczka, Bergette...
- To skandal, że szaleniec chodzi na wolności i straszy ludzi, że ich pozabija, a
lensman nawet palcem nie kiwnie, żeby pomóc!
- Masz rację. Ale też lensman niewiele może zdziałać, przynajmniej teraz, kiedy ten
Sigvard jeszcze się nie pokazał. Lensman nie może stać na warcie w Dalsrud. Ale z
pewnością rozgląda się za Sigvardem, uważa, czy nie pojawi się gdzieś w sąsiedztwie.
- To prawda. Mimo to modlę się co wieczór, żeby Bóg miał ich wszystkich w opiece.
- Jakaś ty dobra, Elen - rzekła Dorte wzruszona. Ona sama też modliła się do Pana
Boga o opiekę nad rodziną Elizabeth. Może Bóg wysłucha próśb zanoszonych przez wiele
osób.
- Wiesz, zaczęłam szyć... - Elen zmieniła temat.
- Co takiego szyjesz? - Dorte była pewna, że Elen chce rozmawiać o czym innym, bo
się przestraszyła. Cokolwiek by mówić, nie mogą pomóc Elizabeth ani pozostałym. Tylko
czas pokaże, co się stanie.
- Koszulkę z koronkami pod szyją. Jest taka malusieńka, że aż się boję, czy będzie
pasować. Ale wzięłam miarę z innej, którą znalazłam na strychu. Może to jeszcze za wcześnie
na takie rzeczy, ale sama wiesz...
- Naprawdę wiem, co czujesz. - Kątem oka spostrzegła, że przez dziedziniec idzie
Jakob, dźwigając ciężkie wiadro. Dzisiejszy połów widocznie się udał, pomyślała i
pomachała mężowi. Zauważył jej pozdrowienie i też uniósł w górę wolną rękę.
- Oczyściłabyś ryby? - spytała synową. - I w ogóle możesz zaczynać z obiadem. Ja
przejdę się do Mathilde.
Wstała i wyszła, kiwając jeszcze raz Jakobowi. Wyprostowała się i ruszyła w drogę.
Przyjemnie jest uwolnić się na chwilę od kuchni i innych domowych obowiązków. Dorte
nieczęsto chodzi gdzieś z wizytą. Dom i obejście pochłaniają niemal cały jej czas, a jeśli ma
trochę wolnego, to zwykle czuje się zbyt zmęczona, żeby szukać towarzystwa.
Zanim się obejrzała, dotarła do obejścia Mathilde. Przez kuchenne okno widziała ją i
Sofie. Siedziały każda przy swoim końcu kuchennego stołu, między nimi paliła się łojowa
świeca. Wygląda na to, że Mathilde czyta, pomyślała Dorte, wchodząc do środka. Na
schodach oczyściła buty ze śniegu, potem zapukała.
- Niech będzie pochwalony.
Twarze obu mieszkanek domu rozjaśniły się w szerokich uśmiechach, bo Dorte była
tutaj rzadkim, ale za to serdecznie witanym gościem. Mathilde uściskała jej rękę na
powitanie, potem wzięła jej mokre buty i ustawiła przy piecu, żeby podeschły i były ciepłe,
kiedy znowu będą potrzebne.
- Siadaj, siadaj - zapraszała gospodyni, rozglądając się bezradnie wokół. - Uff, nie
mam co prawda kawy, ale...
- Dziękuję, nic mi nie trzeba - zapewniała Dorte. -Usiądź i ty, Mathilde. Za chwilę
pójdziemy wszystkie do Heimly i zjemy obiad. Jakob nałowił dzisiaj mnóstwo ryb, więc nie
psujmy sobie apetytu kawą.
- Skoro tak mówisz - mamrotała Mathilde, siadając z wahaniem.
- Słyszałaś coś więcej o Sivgardzie? - spytała Sofie z oczyma zaokrąglonymi z
ciekawości. Ma już trzynaście lat, wkrótce będzie młodą kobietą, stwierdziła Dorte.
Dziewczynka jest podobna do matki jak dwie krople wody, te same niebieskie oczy, te same
dołeczki w lewym policzku.
- Nie, nie było żadnych nowin, ale to chyba lepiej -odparła Dorte. - Wiemy
przynajmniej, że nie stało się nic złego. - Przeniosła wzrok na pokryte zastygłymi w szkle
pęcherzykami szyby w oknie. - Jeszcze trochę i wróci słońce. Styczeń może być dobrym
miesiącem, no nie? Jakby człowiek zaczynał od nowa. - Mówiła szybko, rozgorączkowana,
starała się bowiem, żeby Sofie przestała myśleć o Sivgardzie. - A co czytasz?
- Odrabiam lekcje - odparła Sofie, unosząc w górę książkę.
Dorte zorientowała się, że to Psałterz.
- A to dla ciebie nie za trudne? - spytała.
- Trudne, ale radzę sobie nieźle. Nigdy jeszcze nie poszłam do szkoły z
nieodrobionymi lekcjami.
- Dobrze się czujesz w szkole?
- Lise, nasza pani, jest bardzo miła. - Sofie przygryzła dolną wargę. - A jaki był tamten
dawny nauczyciel? Słyszałam, jak ludzie o nim gadają...
Dorte wierciła się na krześle. Dawny nauczyciel miał na imię Henning, Dorte do
końca życia tego nie zapomni. Obiecywał jej złote góry, żeby mu tylko uległa, a potem
pokazał swoje prawdziwe oblicze.
- Niewiele o nim wiem - odparła pośpiesznie w nadziei, że Pan Bóg wybaczy jej
kłamstwo.
- Czy to prawda, że on podpalił Jakobową szopę na łodzie, tak że Elizabeth, która była
w środku, o mało nie spłonęła?
- Sofie, no coś ty! - upomniała ją matka. - To niegrzecznie tak wypytywać.
- Nie słuchaj wszystkiego, co ludzie gadają - rzekła Dorte spokojnie. - Działo się tu
wiele złych rzeczy, ale nie powinniśmy o nich pamiętać. Patrz raczej w przyszłość, chroń
wspomnienia rzeczy pięknych i dobrych. To kształtuje charakter człowieka, jego nastawienie
do świata. Jeśli tak będziesz postępować, to dożyjesz starości w szczęściu i spokoju ducha.
Sofie w skupieniu spoglądała na nią, potem westchnęła i uśmiechnęła się.
- Jakaś ty mądra, Dorte. Chciałabym być dokładnie taka jak ty. I jak moja mama -
dodała pośpiesznie. Mathilde pogłaskała córkę po włosach, patrząc Dorte w oczy.
- Chciałabym porozmawiać z tobą o pewnej sprawie... -Tak?
- A zresztą, to może poczekać. - Wstała i zaczęła rozgarniać ogień w piecu. - Jak
widzisz, trzymam drzwi do alkierza uchylone. Ale to nie dlatego, że nie oszczędzam ciepła,
tylko po to, żeby mi pranie wyschło. Gdyby mokre wisiało w zimnej izbie, to ściany mogłyby
zwilgotnieć.
- Czy to była izdebka Elizabeth? - spytała Sofie.
- Tak, to prawda. Sypiały tam obie, Elizabeth i Maria.
- Często je odwiedzałaś, kiedy tu mieszkały? Dorte pokręciła głową.
- Nie, ja nigdy nie należałam do ludzi, którzy chętnie chodzą w odwiedziny.
Rozejrzała się po kuchni.
- Jak wy tu macie ładnie, i o wiele cieplej, odkąd Jakob położył nową podłogę.
Powiem ci, że Elizabeth to bardzo lubiła siedzieć na ławie i wyglądać przez okno. Słyszałam,
że to było jej ulubione miejsce. Mieszkała tu jeszcze w czasie, kiedy spodziewała się Ane.
Tak, życie często może się zdumiewająco odmieniać.
- I teraz Elizabeth znowu oczekuje maleństwa - dokończyła Mathilde. - Zastanawiam
się, kiedy przyjdzie czas na Elen i Olava.
Dorte nie patrzyła na Mathilde w obawie, że oczy ją zdradzą. Jak by to było miło móc
wyjawić tajemnicę już teraz, ale...
- A zresztą co tam, kiedy będzie, to będzie - zakończyła Mathilde. - Zdaje mi się,
Sofie, że teraz możesz już pobiec do Heimly. Zbliża się pierwsza, niedługo będzie obiad. Elen
z pewnością przyda się pomoc w kuchni. A my też wkrótce przyjdziemy.
- Czy Daniel jest w domu? - spytała Sofie, patrząc Dorte w oczy.
- Tak, na pewno jest - Dorte chciała zapytać o coś więcej, bo dręczyła ją ciekawość,
ale zrezygnowała. Dopiero, kiedy drzwi zamknęły się za dziewczynką, zwróciła się do
Mathilde: - Nie sądzisz, że ona jest trochę zakochana w Danielu?
- Tak może być. - Mathilde roześmiała się cicho, wkładając skarpety. Wyprostowała
się na chwilę i dodała: - chciałam z tobą o czymś porozmawiać, Dorte.
- No to mów.
- Może pomyślisz sobie, że ja jestem zbyt wymagająca i niewdzięczna, ale to
nieprawda, nie wierz w nic takiego. Ja dobrze wiem, że do końca życia będę miała wobec was
dług wdzięczności.
- Powiedz po prostu, o co chodzi, Mathilde. Przecież cię nie ugryzę.
- Elizabeth zapewniła wprawdzie, że mogę tutaj mieszkać, jak długo zechcę, ale... -
Mathilde zwijała w palcach brzeg spódnicy, nie podnosząc oczu. - Ja... ja mam takie wielkie
marzenie, żeby posiadać coś na własność. Coś, co będzie tylko moje, i co Sofie może
odziedziczyć, kiedy odejdę. Jakieś zabezpieczenie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Czy
sądzisz, że byłoby możliwe... że Elizabeth zechciałaby sprzedać mi zagrodę po swoim ojcu?
Dorte zastanawiała się przez chwilę. Pytanie spadło na nią tak niespodziewanie.
- Nie mam pojęcia. Ale tak czy inaczej kupno takiej zagrody wiele kosztuje. Masz tyle
pieniędzy? Mathilde energicznie pokręciła głową.
- Nie, ale od dawna odkładam większość tego, co dostaję od was, uzbierała się już
pewna sumka. Tak, bo ja biorę z tych pieniędzy tylko na całkiem niezbędne wydatki,
przeważnie jeśli Sofie czegoś potrzebuje.
- Ale to i tak nie wystarczy? - zgadywała Dorte.
- Nie, na pewno nie wystarczy. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. Nie, nie chcę u was
pożyczać, żadnych pożyczek, w ogóle. Chciałam cię natomiast zapytać, czy nie wiesz, jak
mogłabym zdobyć więcej?
- Niestety, Mathilde. Pomyślę jednak o tym i jak tylko spotkam Elizabeth, to z nią
porozmawiam.
- Ale sprawa zostanie między nami?
- Oczywiście.
Kiedy wracały do Heimly, Dorte myślała o Jakobie. Jeśli wtajemniczy go w sprawę, to
może on znajdzie jakieś rozwiązanie. Skoro jednak obiecała Mathilde, że rozmowa zostanie
między nimi, raczej nie ma wyjścia.
Obiad był prawie gotowy, kiedy weszły do kuchni. Mężczyźni pracowali jeszcze w
obejściu, ale wkrótce się ich zawoła.
- Gdzie Elen? - spytała Dorte, patrząc pytająco na Indianne. Dziewczyna wzruszyła
ramionami.
- Nie mam pojęcia. Zniknęła, zanim... Stojący na podłodze w izbie zegar uderzył raz i
Indianne dokończyła zdanie: - dokładnie pół godziny temu.
Ziemniaki się dogotowały, kobiety zaczęły pośpiesznie zestawiać garnek z ognia,
równocześnie dochodziły też ryby. Dorte wyszła z kuchni. Ponownie zarzuciła na ramiona
dużą chustę i poszła szukać synowej. Przez chwilę stała bezradna na schodach, rozglądając się
po obejściu. Między poszczególnymi budynkami znajdowały się wymiecione w śniegu
wąskie ścieżki -łączyły dom z oborą, spichlerzem, pralnią i wygódką. Osobna ścieżka wiodła
w dół, na nabrzeże, gdzie znajdowały się łodzie. Którędy mogła pójść Elen?
Dorte skrzyżowała ręce na piersi, pochyliła się, idąc pod lodowaty wiatr i pośpiesznie
przecięła dziedziniec. Weszła do szopy na siano, zamknęła na sobą drzwi i przez chwilę stała
w milczeniu. Tam! Coś leciutko zaszeleściło w sianie, a potem dotarł do niej stłumiony
szloch.
- Elen, to ja, Dorte - powiedziała spokojnie. Nie było odpowiedzi, więc mówiła dalej...
- Chciałabyś ze mną porozmawiać, Elen? Nikt inny nie wie, gdzie jesteś. Tylko ja się
domyśliłam.
Siano znowu zaszeleściło i w mrocznym kącie poruszyła się jakaś postać.
- Tutaj jestem - powiedziała Elen głosem nabrzmiałym od płaczu. Dorte ujęła spódnicę
z przodu i wdrapała się na siano do synowej. Objęła nieszczęsną dziewczynę i kołysała w
ramionach niczym małe dziecko. Elen płakała coraz głośniej, jakby wylewanie łez przed
teściową sprawiało jej ulgę. Jakby ktoś dzielił z nią ten straszny żal.
- No dobrze, dobrze, wypłacz się, to zwykle pomaga - szeptała Dorte, gładząc
dziewczynę po włosach. Tamta szlochała długo, boleśnie, niepocieszona. Potem usiadła,
wytarła nos rękawem bluzki i odsunęła się od teściowej.
- Proszę bardzo - powiedziała Dorte, podając jej chusteczkę do nosa. - Poczułaś się
trochę lepiej? Elen przytakiwała prawie niezauważalnie.
- Skąd wiedziałaś? - spytała, pociągając nosem.
- Jestem kobietą i niejedno w życiu widziałam. Skoro nie zastałam cię kuchni, przy
obiedzie, to od razu domyśliłam się, o co chodzi. A potem musiałam tylko zgadnąć, gdzie się
schowałaś. Sama też bym pewnie wybrała takie miejsce.
- Taka byłam pewna tym razem - rozszlochała się znowu Elen.
- No to obie byłyśmy pewne, choć to dla ciebie nie jest żadna pociecha. I nie jest też
chyba pociechą, że pomóc ci może tylko czas. Jesteście tacy młodzi, czasu macie dużo, urodzi
wam się jeszcze mnóstwo dzieci. Mogłoby być o wiele gorzej, uwierz mi.
- Akurat teraz nie wyobrażam sobie nic gorszego.
- Świetnie cię rozumiem. Czy Olav już wie?
- Tak, powiedziałam mu, a on mówi to samo, co ty, że czas nam pomoże i w ogóle.
Odkryłam, że krwawię, zaraz jak poszłaś do Mathilde...
Dorte nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Słowa wydawały się takie ubogie, ale
innej pociechy nie znajdowała. Mimo wszystko musiała próbować.
- Z czasem inaczej na to spojrzysz, Elen. Może przeżyjesz nowe rozczarowania, ale
my, ludzie, tak niewiele możemy. Pozostaje nam tylko nadzieja, że pewnego dnia szczęście
się do was uśmiechnie.
- Próbujemy od tak dawna - westchnęła Elen. - Ja to już prawie straciłam nadzieję.
- Nie wolno, nigdy nie wolno ci utracić wiary - rzekła Dorte surowo. - Jeśli teraz
odczuwasz zazdrość wobec Elizabeth, to powinnaś pamiętać, że ona była mężatką przez
bardzo wiele lat, zanim w końcu zaszła w ciążę.
- Życzę Elizabeth jak najlepiej - odparła Elen drżącym głosem. - I wiem, że wy
mówicie to wszystko z dobroci serca, i ty, i Olav. Dorte miała wrażenie, że dostrzegła w
mroku na twarzy synowej przelotny uśmiech. Wzięła ją za rękę.
- Dobrze chociaż, że nie zdążyłyśmy jeszcze nikomu nic powiedzieć. - Pogłaskała
Elen po włosach, przyglądając jej się badawczo. - Czy możemy teraz wracać do domu? Elen
sprawiała wrażenie zawstydzonej.
- Wszyscy zobaczą, że płakałam i będą się zastanawiać, co się ze mną działo.
- W takim razie ja powiem, że rozbolał cię żołądek i cały ten czas spędziłaś w swoim
pokoju. Nikt nie będzie wypytywał o szczegóły. W sieni Elen uścisnęła rękę teściowej.
- Dziękuję ci, Dorte, że jesteś taka dobra. - Potem wbiegła po schodach na strych.
Dorte uprzedziła domowników, którzy zebrali się już przy stole.
- Elen rozbolał żołądek, ale zaraz zejdzie na dół.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego - rzekł Jakob.
Dorte napotkała spojrzenie Olava. W oczach młodego mężczyzny widziała mieszaninę
żalu z powodu tego, czego się dowiedział, i wdzięczności za kłamstwo, którym Dorte chroniła
Elen. - To szybko przejdzie -zapewniła Jakoba. I to przynajmniej była prawda, tym razem nie
musiała mężowi kłamać. Poczekali, aż Elen zejdzie i dopiero wtedy odmówili modlitwę przed
jedzeniem. Młoda kobieta miała zaczerwienione oczy, ale nikt tego nie komentował. Tylko
Mathilde spytała, jak się czuje.
- Dziękuję, lepiej - odparła Elen niepewnym głosem.
- Mam nadzieję, że ja się nie zarażę - rzekł Fredrik. - Najgorsze co znam, to ból
brzucha. I stary ser -dodał z wielką powagą.
Nawet Elen musiała się uśmiechnąć, słysząc te słowa, ale poza tym prawie się nie
odzywała w czasie całego posiłku. Pozostali rozmawiali swobodnie o codziennych sprawach,
dzielili się nowinami i myślami, które akurat przyszły im do głowy. Tak zawsze było przy
stole w Heimly. Dorte bardzo to lubiła. Znała zbyt wielu ludzi, jadających w milczeniu,
takich, którzy słowem się do nikogo nie odezwą.
Po posiłku zwolniła Elen z domowych obowiązków. Słyszała, że dziewczyna idzie na
strych. Kiedy mężczyźni odpoczywali po obiedzie, odwołała Olava na stronę i poleciła, żeby
poszedł do żony i żeby porozmawiali w cztery oczy. Była pewna, że tego potrzebują. Sama
wróciła do kuchni i zabrała się do pieczenia ciasta.
- Ty to musisz być jasnowidząca - stwierdził w jakiś czas potem Jakob. - Pieczesz
ciasto, a tu doktor zjawia się z wizytą! Dorte roześmiała się.
- Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że ludzie przeważnie lubią ciasto. I
zdarza się nierzadko, że ktoś do nas przychodzi.
Specjalnie posadziła Indianne obok Torsteina na kanapie. Już dawno zauważyła
spojrzenia, jakie młody mężczyzna posyła jej pasierbicy, a to, że „wstąpił tylko dlatego, bo i
tak tędy przejeżdżał", niech wmawia innym, nie jej. Bo ona i tak nie uwierzy.
Dorte uśmiechała się, nakrywając z pomocą Mathilde do kawy. Udało jej się
wyznaczyć zajęcia wszystkim domownikom tak, by Indianne i Torstein mogli pobyć w izbie
sami. Nikt nie zauważył jej podstępnych manewrów.
Elen zeszła na dół. Kręciła się po domu niczym we mgle, z nieobecnym spojrzeniem i
rękami splecionymi na płaskim brzuchu. Dorte westchnęła bezgłośnie. Bardzo chciała znaleźć
coś, co mogłoby tej nieszczęsnej istocie pomóc zapomnieć.
Tego wieczora leżała długo, nie zmrużywszy oka. Tyle miała do przemyślenia:
marzenie Mathilde o własnym domu, Elen i jej rozpacz, a także Indianne - jakie życie czeka
tę dziewczynę? Czy zrodzi się coś między nią i Torsteinem? W końcu zmęczona przymknęła
oczy. I już zaczynała zasypiać, gdy nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Ocknęła się, leżała
chwilę całkiem przytomna, ale nieruchomo, by nie budzić Jakoba. Wpatrywała się w
pogrążony w nocnych ciemnościach pokój, rozmyślając o minionym dniu. Pomysł, który
przyszedł jej do głowy, mógłby się okazać pomocny dla wielu... Ostrożnie położyła rękę na
ramieniu Jakoba. Jutro z samego rana musi spytać Mathilde, czy pozwoli jej"° porozmawiać o
swojej sprawie z Jakobem i Elen, bo Dorte będzie potrzebować ich pomocy, jeśli sprawa ma
się udać. Uśmiechała się w mroku. Jakob poruszył się lekko, najwyraźniej też się obudził. -
Nie śpisz? - spytał szeptem.
- Nie - odwróciła się ku niemu i wsunęła mu rękę pod kark. Zarost męża łaskotał ją w
policzek, jego oddech był gorący i przyspieszony.
- Nie, nie śpię i jestem gotowa - wyszeptała, tuląc się do niego. - Gotowa dla ciebie...
Rozdział 4
Było jeszcze zbyt wcześnie, by powiedzieć, że dnieje. Mimo to Elizabeth i Kristian nie
spali. Ona
przytuliła twarz do jego ramienia, on obejmował ją w talii. Dawało jej to poczucie
bezpieczeństwa.
- Nie jedź - poprosiła cieniutkim głosem. Kristian roześmiał się niepewnie, poczuła, że
mięśnie jego brzucha się napinają.
- Muszę, przecież wiesz.
- Stać nas na to, żebyś został w domu. Tylko tej jednej zimy!
- Może i stać. Ale Jakob zostałby bez jednego członka załogi, i co miałbym
powiedzieć pozostałym? „Nie, w tym roku nie chce mi się pracować, wolę zostać w domu, u
baby pod pierzyną"?
- To niemądry żart, my cię tu potrzebujemy, Kristian.
- Jesteś niesprawiedliwa. Dobrze wiesz, jak trudno mi was opuszczać, zwłaszcza teraz,
po tym liście od Sivgarda, kiedy ty na dodatek jesteś brzemienna. Elizabeth prychnęła przez
nos, udając obojętność.
- Ja się nie boję Sivgarda.
To nie była prawda. Rozsądek podpowiadał, że powinna się bać i nieustannie mieć się
na baczności. Ale Kristian nie może o tym wiedzieć. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. To
naprawdę niesprawiedliwe, że ona leży tu i marudzi niczym rozkapryszone dziecko. Mimo to
nie umiała nad sobą zapanować. Myśl o długich miesiącach tęsknoty i lęku była nie do
zniesienia. A co, jeśli on zginie na morzu i Elizabeth po raz drugi zostanie wdową, tym razem
z dwojgiem dzieci? Położyła rękę na swoim brzuchu. Ile to kobiet doświadczyło tego przed
nią? Na świecie istnieją tysiące wdów z małymi dziećmi.
- No to czego się boisz w takim razie? - spytał Kristian.
- Boję się, że utoniesz.
- Nic takiego się nie stanie.
- Tego nie możesz wiedzieć.
- Zapewniam cię, że muszę wrócić tutaj, żeby zobaczyć, czy Ane ma siostrzyczkę czy
braciszka. Elizabeth musnęła wargami jego skórę.
- Obiecujesz mi to?
- Oczywiście. Ale ty też musisz mi coś obiecać. Strzeż się Sivgarda. Elizabeth skinęła
głową.
- Będę się mieć na baczności. - Umilkła na chwilę. -Chodź, wstaniemy przed innymi.
- Ale dlaczego?
- Chciałabym ci coś pokazać. Ciepło się ubierz.
W sieni stały gotowe skrzynie Kristiana. Jedna z jedzeniem, druga z ubraniami.
Elizabeth sama zapakowała odpowiednie ilości serów, chleba, podpłomyków i innych
smakowitości. Wierzyła, że zapasy przetrwają do wiosny. W drugiej skrzyni leżały wełniane
skarpety i rękawice w takiej ilości, że starczyłoby ich dla całej załogi, tego była pewna. Jens i
Lars zostali podobnie wyekwipowani, zadbały o to obie z Helenę.
- Mamy wyjść na dwór? - spytał Kristian, niechętnie wkładając kurtkę, bo zobaczył, że
Elizabeth ubiera się do wyjścia.
Odpowiedziała tylko uśmiechem, zawiązała chusteczkę pod brodą i wzięła go za rękę.
Poszli razem na nadbrzeżne skały. Wiał lodowaty wiatr, fiord rozciągał się przed nimi
czarny, wzburzony, pokryty białymi pęczkami piany. Krzyku mew nie było słychać, pewnie
jeszcze śpią, tylko ten wiatr zawodził ponuro i podrywał z ziemi kłęby sypkiego śniegu.
- Kiedy pierwszy raz jechałam do Dalsrud jako służąca, to Jens powiedział, że muszę
sobie tutaj znaleźć jakieś miejsce, z którego widać morze. I kiedy będę na nie patrzeć, to
żebym o nim myślała, prosił. - Spojrzała w górę na Kristiana i stwierdziła, że ma zaciśnięte
wargi i surową twarz. - Kiedy Jens zaginął, ja często przychodziłam tutaj, patrzyłam na morze
i myślałam o nim. Myślałam, że przepadł na zawsze.
- Dlaczego mi o tym opowiadasz?
- Dlatego, że nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Kiedy będziesz w
Storvaagen, musisz o mnie myśleć. I wyobrażać sobie zawsze wtedy, że ja tutaj stoję i myślę
o was. A kiedy nadejdzie wiosna, będę tu przychodzić, żeby wypatrywać łodzi.
- Myślisz o nas? O Jensie też?
- O tobie, o Jensie, i o Larsie. I o wszystkich innych mężczyznach na morzu. O
wszystkich tych, którzy narażają życie, by zdobyć jedzenie dla swoich rodzin. To godne
podziwu, Kristian, że to robicie.
- Musimy. Surowy wyraz twarzy męża zniknął. Wpatrywał się teraz w bezkresne
morze przed nimi.
- Tak, musicie. Morze daje i morze odbiera. Zawsze tak było. Otoczył ją ramieniem.
- Marzniesz?
-Nie.
- Nawet nie wiesz, jak chciałbym zostać tutaj z wami. Wy, kobiety, też musicie się
męczyć. A przecież nie jesteście stworzone do ciężkiej pracy. I do tego te myśli, które
napływają, kiedy jesteście same...
- Nie roztrząsaj już tego. Kiedy szaleją zimowe sztormy, jest lepiej, bo wiem, że wtedy
siedzisz w chacie. I może piszesz do mnie list? Kristian uśmiechnął się.
- Będę pisał mnóstwo listów. Napiszę cały stos. Tyle, że nie zdążysz przeczytać do
mojego powrotu.
- Ty głuptasie, chodź, musimy wrócić, zanim domownicy wstaną.
Trzymając się za ręce, poszli z powrotem do dworu. Wkrótce nastanie brzask, a wtedy
łódź odbije od brzegu. To ich małżeńskie pożegnanie, później Elizabeth nie pójdzie już na
brzeg.
Mężczyźni odpłynęli. Kobiety siedziały przy stole i jadły podobiadek. Helenę wolno
żuła kawałek chleba. Wciąż wpatrywała się w okno.
- Tęsknisz za Larsem? - spytała Ane. Helenę przytaknęła. Potem uśmiechnęła się
niepewnie.
- Pomyśl, już teraz tęsknię. A jak to będzie pod koniec zimy?
- Najgorzej jest na początku - powiedziała Elizabeth, starając się, żeby jej glos brzmiał
przekonująco.
- A później będzie tylko gorzej - wtrąciła Ane. Maria posłała jej surowe spojrzenie.
- Lepiej raczej nie - westchnęła Helenę. W zamyśleniu przygryzała dolną wargę.
- Ciekawe, co tam u Bergette, biedaczki. Jej też chyba nie jest lekko. Czy ktoś z nią
rozmawiał od tamtej pory po świętach, kiedy dostała ten list? -Nie.
Elizabeth dopiła kawę.
- Ale wiesz, dzisiaj się do niej wybiorę. W domu nie ma zbyt wiele roboty. Trzeba by
pomyć podłogi, ale to może poczekać do jutra. Takich rzeczy nie robi się w dniu wyjazdu
mężczyzn. To wróży nieszczęście.
- W takim razie pozdrów ją od nas - rzekła Helenę, nieobecna myślami, wciąż ze
wzrokiem utkwionym w okno.
Można by pomyśleć, że cały dwór pogrążony jest we śnie, przyszło do głowy
Elizabeth, kiedy zbliżała się do domu Bergette. Na wspomnienie Sigvarda zimny dreszcz
przebiegł jej po plecach. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Ż obory nie docierały żadne
odgłosy, w obejściu ani śladu służących. Na oknach w izbie wisiały cienkie bawełniane
firanki, które nie pozwalały dostrzec, co dzieje się wewnątrz. Elizabeth ogarnęły wyrzuty
sumienia. Powinna częściej tu zachodzić. W ostatnich tygodniach mogło się wydarzyć wiele...
Zwilżyła wargi językiem, uniosła lekko spódnicę i ruszyła wolno ku domowi. Po
czterech solidnych uderzeniach w drzwi nadal nikt nie otwierał. Niepokoiła się coraz bardziej,
a wyobraźnia podsuwała coraz bardziej ponure wizje. Czyżby Sigvard już odwiedził żonę? A
co z lensmanem, czy poświęcił odrobinę swojego drogocennego czasu, żeby sprawdzić, jak
się sprawy mają? Sapała gniewnie. Lensman dla nikogo nie jest wsparciem ani pomocą, to
zwyczajna sprawa.
Zeszła ze schodów i wolno okrążała dom. Nasłuchiwała. Nie, nic nie słychać,
kompletna cisza i w domu, i na zewnątrz. Tam! Jakiś hałas? Gwałtownie zwróciła się w
stronę okna izby i popatrzyła w górę. Firanka poruszyła się i wychynęła zza niej drobna buzia
Karen-Louise. Elizabeth próbowała dawać dziecku znaki, żeby otworzyło drzwi, wtedy
ukazała się Bergette. Pomachała przyjaciółce ręką, wskazując drzwi wejściowe, po czym
pobiegła i otworzyła. Zapraszała Elizabeth do środka.
- No widzisz, przyszłaś, a tu drzwi zamknięte na klucz - mówiła Bergette, śmiejąc się
nerwowo. Elizabeth przyglądała jej się uważnie, ale milczała. Bergette wyłamywała nerwowo
palce i zerkała ponad ramieniem Elizabeth.
- Przyszłaś sama?
- Tak, chciałam zobaczyć, jak się macie. Sporo czasu minęło od ostatniego spotkania.
Bergette ponownie starannie zamknęła drzwi na klucz.
- Tyle różnej hołoty włóczy się ostatnio po okolicy - oznajmiła Karen-Louise tonem
starej malutkiej. -Dlatego najlepiej jeśli drzwi są zamknięte. Człowiek nigdy nie wie, kiedy
zakradnie się jakiś złodziej.
- Co prawda, to prawda - przytakiwała Elizabeth, zdejmując chusteczkę z głowy. -
Dawniej to można było sypiać przy otwartych drzwiach, ale w dzisiejszych czasach już nie.
Stwierdziła, że Bergette trochę się rozluźniła. Odebrała okrycie od Elizabeth.
- Karen-Louise, pobiegnij do służących i powiedz, że mamy gościa. Niech nakryją w
izbie do kawy.
- Widzę, że mała przyjmuje twoje wyjaśnienia - rzekła Elizabeth, kiedy zostały same.
Bergette uśmiechnęła się.
- Tak, na szczęście. I prosiłam ją, żeby nikomu o tych naszych drzwiach nie
opowiadała. Z takich rzeczy są tylko plotki. Elizabeth przytakiwała zamyślona.
- No a co innego mogę zrobić? Przecież nie powiem, że jej ojciec jest szaleńcem.
- Nie, no pewnie. Ale nie możecie żyć w ten sposób, Bergette. Czy lensman coś
przedsięwziął? Bergette prychnęła.
- On? Nie, nie, z jego strony trudno oczekiwać pomocy. Sama sobie muszę radzić.
Zresztą już się o to zatroszczyłam.
- Co masz na myśli? - Elizabeth zwróciła uwagę na mroczne spojrzenie przyjaciółki i
zadrżała.
- Widzisz, ja... - przerwało jej pukanie do drzwi. Położyła palec na wargach i na
palcach zakradła się do najbliższego okna. Dopiero teraz Elizabeth zauważyła, że po bokach
każdego okna wiszą ciężkie zasłony. Nigdy przedtem ich tu nie było. A więc jest tak, jak
myślała - zamykają się i zasłaniają okna, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka.
- To jeden z parobków. - Bergette otworzyła drzwi i wpuściła mężczyznę do środka. -
Prosiłam służące, żeby miały się na baczności bardziej niż kiedykolwiek i wyglądały na dwór,
kiedy ktoś puka do drzwi. Ale na razie to niemożliwe, ludzie pozamarzają na śmierć, czekając
na schodach.
- Jest poczta dla pani - podał jej niewielki pakiet, zawierający gazetę, jakieś
czasopismo i list. Bergette przyjęła wszystko z podziękowaniem.
- Idź teraz do kuchni i napij się gorącej kawy. Zadbałeś o konia, zanim wszedłeś do
domu?
- Naturalnie. - Parobek ukłonił się i zniknął w kuchni. Elizabeth poszła za Bergette do
ciepłej, przytulnej
izby. Na podłogach leżały tu grube dywany, meble były duże, krzesła wyściełane,
każde dodatkowo przykryte haftowaną poduszką.
- Zmarzłaś? - zapytała Bergette, dokładając drew do ognia.
- Nie, czuję się znakomicie. - Elizabeth zwróciła uwagę, że przyjaciółka jeszcze nawet
nie spojrzała na list. Czy obawia się, że to od Sivgarda, czy też może nie jest ciekawa?
Elizabeth chciała zapytać i o to, i jakie plany ma Bergette na przyszłość, ale może byłoby to
zbyt natrętne?
- W sieni wspomniałaś, że nie możesz dłużej żyć w ten sposób... - usłyszała własne
pytanie.
- Co? - Bergette wpatrywała się w list, nie odwracając koperty, ani nie przyglądając
się charakterowi pisma.
- Powiedziałaś, że nie spodziewasz się pomocy ze strony lensmana.
- Nie, on... - Ręka wyciągnęła się po kopertę i chwyciła ją, potem opadła razem z
listem na podołek. Znowu lekko zapukano do drzwi, weszła służąca i dygnęła. Bez słowa
ustawiała filiżanki i talerzyki, podała dzbanek z kawą i tacę z ciastem. Potem dygnęła raz
jeszcze i niemal bezszelestnie wyszła.
- Nie masz odwagi przyjrzeć się temu? - spytała Elizabeth, wskazując głową list.
Bergette nie odpowiadała.
- Najlepiej to zlekceważyć - mruknęła Elizabeth.
- Tak... - Bergette wolno odwróciła kopertę i długo się w nią wpatrywała, a w jej
oczach pojawiał się wyraz ulgi. - Bogu dzięki, to nie od niego. - Roześmiała się cicho i
odłożyła list na stół. - To od mojej przyjaciółki, która mieszka dalej na północy.
- Nie jesteś ciekawa, co przyjaciółka ma ci do powiedzenia?
- Nie, ona zwykle nie pisze o żadnych nowych wydarzeniach, a prawdę
powiedziawszy nie jesteśmy sobie zbyt bliskie. Te jej listy to przeważnie takie niewiele
znaczące słowa spisane na kartce papieru... od czasu do czasu - Bergette umilkła i przez
chwilę obracała w zamyśleniu obrączkę na palcu. - Bardzo bym chciała mieć prawdziwą
przyjaciółkę, w listach do której mogłabym zwierzać się ze wszystkiego. Takie spisywanie
własnych zmartwień często pomaga.
- Masz mnie, chociaż my ze sobą nie korespondujemy. Bergette uśmiechnęła się do
niej i nalała kawy.
- Tak, mam ciebie, Elizabeth i na wieki będę Bogu za to wdzięczna. Zdarzały nam się
nieporozumienia, ale to raczej wzmacniało przyjaźń, nie sądzisz?
- I przeważnie Sivgard był powodem większości naszych nieporozumień. Bergette
podsunęła jej tacę z ciastem.
- Masz rację, tak było.
Elizabeth wzięła kawałek szarlotki i położyła ją na talerzyku.
- A nie opowiesz mi do końca tego, co zaczęłaś w sieni? Mówiłaś o lensmanie i o tym,
że sama wymyśliłaś, jak bronić się przed Sivgardem.
Bergette przez moment sprawiała wrażenie zbitej z tropu, potem jednak powiedziała
cicho:
- Ach to, tak. Tylko to musi zostać między nami.
- Oczywiście, masz moje słowo.
Bergette wstała i podeszła do małej komódki. Znalazła duży klucz i otworzyła górną
szufladę.
- Patrz! - powiedziała, wyciągając rękę. Elizabeth jęknęła.
- Ty masz... pistolet?
- Nie, to jest rewolwer - poprawiła Bergette. - Pistolet robi się częściowo z drewna,
poza tym jest dłuższy. Usiadła i położyła lśniącą broń na stoliku.
Elizabeth wzroku nie mogła oderwać od rewolweru. Wydawało jej się nierzeczywiste,
że ta bezradna, milcząca Bergette chodzi po świecie z czymś takim. Przyjaciółka jakby
czytała w jej myślach:
- Nie jestem taka niezaradna, jak być może sądzisz. Na załadowanie pistoletu potrzeba
czasu. A ten tutaj to nowszy model, i, jak powiedziałam, nazywa się rewolwer.
- A skąd ty to wzięłaś? - spytała Elizabeth ochrypłe.
- To broń Sivgarda, i nie pytaj mnie, jak ją zdobył. Najważniejsze, że rewolwer został
tutaj, kiedy... wyrzucałam męża za drzwi.
45
- A wiesz, jak coś takiego należy obsługiwać?
- On mnie kiedyś nauczył - Bergette roześmiała się krótko. - Sivgard miewał takie
dziwaczne pomysły, ale z tego akurat mam pożytek.
- Odłóż to na miejsce, bądź tak dobra - poprosiła Elizabeth. - Ktoś mógłby wejść i
zobaczyć.
- Dopiero, kiedy przyjaciółka wróciła na miejsce, Elizabeth spytała:
- Czy naprawdę byłabyś w stanie odebrać życie drugiemu człowiekowi, jak myślisz?
Bergette zwlekała z odpowiedzią, po chwili spojrzała Elizabeth w oczy.
- Gdyby to było konieczne, to tak. Gdyby życie mojej córeczki lub moje własne było
zagrożone, i mogłabym ją osierocić, to z pewnością potrafiłabym zabić. Czyż wszystkie matki
tak nie myślą, Elizabeth? Czy każda matka nie jest w stanie ofiarować życia innych ludzi i
własnego, by ratować dziecko? Elizabeth odparła stanowczo:
- Oczywiście, w każdym razie ja tak.
Przez chwilę obie milczały. Wypiły kawę i Bergette nalała ponownie. Po chwili
znowu zaczęła mówić:
- Rewolwer jest na tyle mały, że można go ukryć przed domownikami, ale
wystarczająco duży, by nas w razie potrzeby obronić. Skoro nikt inny bronić nas nie chce.
Elizabeth kiwała głową.
- Rozumiem, może ja zrobiłabym to samo. Ale nie wiem...
- Czy ty się go boisz? Elizabeth skinęła głową potakująco.
- Tak, teraz, kiedy mężczyźni wyjechali, nie będę zaprzeczać, że jestem trochę
wystraszona. Bergette uśmiechała się ponad stołem. - Wybacz mi, Elizabeth. Siedzę tu i
gadam tylko o swoich sprawach. Kiedy mężczyźni wyjechali?
- Dzisiaj o świcie. - Elizabeth wpatrywała się w swoje dłonie. - Tym razem jest gorzej
niż zwykle, bo przecież noszę pod sercem maleństwo. Bergette zerknęła na jej brzuch.
- No teraz to już naprawdę widać. Nie mogę przestać ci gratulować, tak długo
czekałaś, prawda? Chodzi mi o to, że jesteście małżeństwem od wielu lat.
- Tak, masz rację. A brzuch rzeczywiście jest już na tyle duży, że cała wieś o tym wie.
- No właśnie. Znowu ludzie gadają głównie o tobie. Nie wiedziałaś? Elizabeth
wzruszyła ramionami.
- Przecież zawsze o tym pamiętam. Ludzie mówią, to ta, co uważa, że jest lepsza od
innych, która umie przepowiadać pogodę i wróżyć, kiedy kto umrze. Ta, co zatamuje krew,
ale chętnie rzuci urok na sąsiada, jak trzeba. Nie mówiąc już o tym, że wyszła za mąż dla
majątku. Bergette obracała swoją filiżankę.
- Ale powiedz mi, czy to prawda, co gadają, że masz nadprzyrodzoną siłę?
- Nie powinnaś wierzyć we wszystko, Bergette. Potrafię zatamować krew i umiem
posługiwać się ziołami... - umilkła. Nie miała ochoty zwierzać się, że widzi to, czego inni
zobaczyć nie mogą. Bergette wskazała gestem na brzuch przyjaciółki.
- Jak myślisz, co się urodzi?
- Albo chłopiec albo dziewczynka! Najbardziej pragnę, żeby było zdrowe. Poza tym
przyjmiemy, co Bóg da. Bergette roześmiała się cicho.
- Jakaś ty szczęśliwa, że będziesz miała jeszcze jedno dziecko. Elizabeth opróżniła
filiżankę.
- Czasami myślę o tych gromadach dzieci w biednych domach. Biedni ludzie rodzą ich
więcej niż są w stanie utrzymać i zazdroszczą nam, ponieważ mamy pieniądze, a my
tymczasem zazdrościmy im, bo co roku rodzi im się kolejne dziecko. Gdzie tu
sprawiedliwość? Czy nie moglibyśmy wszyscy mieć i mnóstwa dzieci, i środków na ich
wychowanie? Bergette głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Niezbadane są wyroki Boże, jak to powiadają. Ja myślę, że gdyby wszyscy mieli i
dzieci, i pieniądze, to ziemia szybko by się przeludniła.
- Ale jak Bóg może pozwalać, by ludziom rodziły się dzieci, które on po krótkim
czasie zabiera z powrotem do siebie?
- Moim zdaniem Bóg nie zawsze wszystkim kieruje. Są tacy mężczyźni, którzy nie
potrafią myśleć, nie umieją się powstrzymać w łóżku. Elizabeth musiała się roześmiać.
- Masz rację. Uff, jak ja się czasem na to wściekam! Zegar uderzył dwanaście razy i
Elizabeth wstała.
- Oj, zasiedziałam się, a tu już tak późno!
- Odprowadzę cię do wyjścia i zamknę za tobą -rzekła Bergette. Kiedy Elizabeth
stanęła w drzwiach, przyciszonym głosem, tak żeby nikt nie słyszał, powiedziała:
- Ufam Bogu, że nigdy nie będziesz miała okazji, by użyć rewolweru, Bergette, ale
cieszę się, że go posiadasz. Ja też czuję się dzięki temu spokojniejsza.
Szybko szła w stronę domu. Myśl o tym, że przyjaciółka ma się czym bronić,
rzeczywiście ją uspokajała. Ale ona sama jest bezbronna. I wszystkie kobiety w Dalsrud
również. Niech Bóg otacza je szczególną opieką.
Rozdział 5
Lina uchyliła drzwi swojego pokoju i wyjrzała na zewnątrz. Wokół panowała cisza,
więc odważyła się wyjść na korytarz. Znalazła sobie wolne krzesło pod ścianą, ucieszona
opadła na nie i wygładziła spódnicę, myśląc przy tym, ile ma szczęścia, że pozwolono jej
zachować własne ubrania. Większość pacjentów musi chodzić w długich koszulach,
należących do zakładu. Ale wszystkie osobiste rzeczy lekarz jej zabrał. I pacjenci muszą jeść
wyłącznie łyżkami, niczym małe dzieci. Obsługa widocznie obawia się, że mogliby zrobić
sobie krzywdę, gdyby dostali na przykład noże i widelce.
Spytała kiedyś Anichen, dlaczego jest jedną z tych, którym pozwolono zatrzymać
ubranie.
- Za twój pobyt tutaj zapłacono dużo pieniędzy -odparła pielęgniarka. - Doktor wie, że
jesteś znajomą bogatych i wpływowych ludzi, a to budzi respekt i daje pewne przywileje.
Lina chciała zapytać jeszcze, dlaczego w takim razie nie wolno jej pojechać do domu,
wiedziała jednak, że na to Anichen odpowiedzi nie zna. Może chodzi o pieniądze? Lekarz z
pewnością dobrze zarabia na jej pobycie tutaj! Pokręciła niepewnie głową. Nie, tak źle chyba
nie jest, żeby doktor wykorzystywał ludzi w ten sposób.
Obok przebiegła młoda dziewczyna w samej tylko koszuli. Włosy miała
rozpuszczone, długie, sięgające do pasa. Lina przypuszczała, że może mieć jakieś czternaście
lat, w każdym razie niewiele więcej. Kiedy dziewczyna znalazła się w kącie, zerwała z siebie
ubranie i stanęła w dziwnej pozycji z twarzą zwróconą do ściany. Serce Liny skurczyło się ze
współczucia. Ta młoda osoba mogła mieć przed sobą całe życie, mogła stroić się dla
ukochanego, cieszyć się konfirmacją, chodzić na tańce. Zamiast tego siedzi zamknięta tutaj i
zachowuje się niemal jak zwierzę. Ciekawe, co jej dolega?
Przybiegły w pośpiechu dwie pielęgniarki. Zobaczyły, co zrobiła dziewczyna. Lina
splatała palce obu dłoni. Boże kochany, zmiłuj się nad nią. Może ona nikogo nie ma. Amen.
Kiedy znowu uniosła wzrok, zobaczyła, że stoi przed nią jakaś kobieta. Uśmiechała
się, przekrzywiając głowę.
- Czy mogę tu usiąść? - spytała, wskazując na wolne krzesło. Lina ze zdumieniem
stwierdziła, że nieznajoma mówi po norwesku.
- Oczywiście, proszę bardzo.
Zastanawiała się, czy kobieta jest pielęgniarką, czy pacjentką. Nie wygląda na chorą,
więc pewnie lepiej nie pytać. Mogłoby być bardzo nieprzyjemnie, gdyby zadała
nieodpowiednie pytanie. Biedne dziecko, powiedziała kobieta, wskazując głową nagą
dziewczynę.
- O tak. I wygląda tak młodo. - Lina przyglądała się pielęgniarkom, które starały się
ubrać pacjentkę. Potem poprowadziły ją między sobą do pokoju. Z pewnością zostanie
zamknięta na klucz.
- Jak słyszę, pochodzisz z północy?
- Tak, z Lofotów. Właściwie to z Kabelvaag, ale teraz mieszkam we dworze, który
nazywa się Dalsrud.
- Kabelvaag, tak. Słyszałam o tej miejscowości - potwierdziła obca w zamyśleniu,
drapiąc się po karku. -Ja pochodzę z Christianii i nie byłam nigdzie dalej na północy. -
Roześmiała się po tych słowach, jakby chciała prosić o wybaczenie.
Lina odprężyła się. Jeśli to jest pielęgniarka, to nowa, już zaczęła ją lubić.
- Ja też nigdzie więcej nie byłam, dopóki nie znalazłam się tutaj - powiedziała,
głównie po to, by podtrzymać rozmowę. Obca kobieta uśmiechała się. Lina przełknęła ślinę i
zaczęła:
- Zastanawiam się, czy tutaj pozwalają rodzinom przyjeżdżać z wizytą?
- Nie, nie wpuszczają nikogo prócz pacjentów, pielęgniarek i lekarzy. I nikt nigdy stąd
nie wyjdzie -dodała. - Trudno jest tak nic nie wiedzieć, nie mieć żadnej nadziei. Żyć w
przekonaniu, że człowiek został opuszczony przez Boga i ludzi.
- Nie mów tak - zaprotestowała Lina wzburzona. -Przecież ludzie, którzy tu trafiają,
nie zostają w zakładzie do końca życia. To nie jest więzienie!
- Nie, może czasem kogoś wypuszczą - odparła tamta krótko. - To zależy...
- Zależy od czego? W tej samej chwili na korytarzu rozległ się straszliwy krzyk. Lina
zerwała się z krzesła.
- Boże drogi, co to się dzieje? - spytała.
Wrzaski powtarzały się, słychać było krzyki sanitariuszy, pacjenci stawali się
niespokojni i też zaczynali hałasować.
- Co to się dzieje? - powtórzyła Lina, wpatrując się w obcą kobietę. Wtedy dotarło do
niej, że to nie jest żadna pielęgniarka, tylko jedna z pacjentek. Kobieta już jej nie słuchała,
przyciskała dłonie do uszu i kołysała się w przód i w tył, wydając z siebie jakieś dziwaczne
dźwięki. Przybiegła Anichen. Lina chwyciła ją za ręce.
- Powiedz mi, co się dzieje - prosiła, czując, że serce tłucze się w piersi jak szalone.
- Wracaj do swojego pokoju - poprosiła Anichen cicho. - Tam będziesz bezpieczna.
Kiedy wybucha takie zamieszanie, niektórzy pacjenci stają się niespokojni i mogą być groźni.
Słyszysz, Lina? A teraz idź.
- Ale... Anichen wzięła ją pod rękę i pociągnęła za sobą w stronę pokoju.
- Nie wszystkie pielęgniarki są takie miłe. Jeśli pacjenci nie zachowują się tak jak
należy, mogą zostać ukarani lodowatą kąpielą, zostać pobici lub wyszorowani słomianym
wiechciem. Lina spoglądała na nią wstrząśnięta.
- To nie może być prawda!
- Owszem, niestety, to jest prawda. Teraz jednak muszę lecieć. Muszę wyciągnąć tę
kobietę z wody. Lina powlokła się do swojego pokoju, skuliła się na łóżku i objęła głowę
rękami. Płacz wstrząsał jej ciałem, kiedy prosiła Boga, by pomógł jej wrócić do domu.
Powoli hałasy na korytarzu cichły. Trzasnęły jeszcze jakieś drzwi, po czym zapanował
spokój. Lina jedną ręką pocierała twarz. Może to znak od Boga, obietnica, że wkrótce będzie
mogła wrócić do domu.
Elizabeth wyszła z wygódki i nieoczekiwanie dostrzegła zaprzężonego do sań konia,
który wkraczał na dziedziniec. Zaczęła machać rękami na powitanie i szła w stronę sań, żeby
zobaczyć, kto to przyjechał.
- Och, dzień dobry, Dorte i Mathilde. Co za miła i niespodziewana wizyta!
- Dziękuję. - Mathilde zeskoczyła lekko na ziemię i poklepała konia po karku.
- Wszystko z wami dobrze? Nie zmarzłyście? - pytała Elizabeth. Dorte też wysiadła i
wygładzała spódnicę.
- Nie, nie, mamy się znakomicie. W domu bez mężczyzn trochę smutno, ale jakoś
sobie radzimy.
Elizabeth szczelniej otuliła się ciepłą chustką.
- Idźcie teraz do kuchni, a ja zajmę się koniem.
- My ci pomożemy - zawołała Mathilde. Wprawnymi palcami wyprzęgła konia.
- Dziękuję, ale teraz już idźcie - Elizabeth machała ręką w stronę domu.
Zwierzęta rżały cichutko, kiedy wprowadziła konia z Heimly do stajni. Nikt mi nie
powie, że one nie mają rozumu i pamięci, pomyślała przekonana, że ich domowe konie
rozpoznają wałacha Dorte. Napoiła go, dała siana i okryła ciepłą derką. Dygotała z zimna.
Wchodząc do kuchni, podeszła więc do pieca, żeby się ogrzać.
- Jaki piękny kuchenny piec! - zawołała Mathilde, spoglądając w zachwycie na
wspaniałe nowe urządzenie.
- Prawda? Ja też tak uważam. Ostatni krzyk mody. Wy w Heimly też powinniście
sobie taki sprawić.
- Jakob to by dla Dorte kupił wszystko na świecie, ale ona oszczędza nawet na tym, co
by mogło jej sprawić przyjemność - mówiła Mathilde. - Wszystko dałaby innym, dla siebie
nie zostawia nic.
- Nie musisz mnie o tym przekonywać. - Elizabeth zerknęła na Dorte, która
rozmawiała z Helenę i dziewczynkami. Nie przerywała jej przez dłuższy czas, ale potem
poprosiła Helenę, by zaparzyła kawę i przygotowała coś dobrego do jedzenia.
- Właściwie to przyjechałyśmy tu z konkretną sprawą, o której chcemy z tobą
porozmawiać - rzekła Dorte, zwracając się do Elizabeth. Gospodyni rozejrzała się bezradnie
wokół.
- W takim razie chodźmy do salonu. Zdarza się, że palimy tam w piecu, choć jest nas
teraz w domu tak mało - rzekła, jakby przepraszająco. - Może to i rozrzutność, ale nigdy nie
wiadomo, kiedy nagle ktoś się zjawi z wizytą. Tak jak teraz. A poza tym sama lubię tam
posiedzieć. Mogę się zająć jakąś robótką, trochę poczytać, albo napisać jakiś list.
Sama słyszała, że mówi za dużo. Może boi się, co Dorte ma do powiedzenia? Jej
słowa brzmiały tak
poważnie, kiedy poprosiła o rozmowę na osobności. Dorte, która zawsze wszystko
sama potrafi
załatwić i rzadko prosi kogoś o pomoc.
Wskazała gościowi krzesło.
- Bądź tak miła i usiądź. - Złożyła ręce na podołku i patrzyła na Dorte. - No, o czym to
chciałyście ze mną rozmawiać?
Dorte oblizała wargi, zerkając spod oka na Mathilde, która siedziała na brzeżku
krzesła i wpatrywała się z niezwykłą uwagą w swoje kolana. Potem zaczęła:
- Tu chodzi o Mathilde. Ona kończy teraz trzydzieści trzy lata i z czasem młodsza nie
będzie. Elizabeth przyglądała się służącej. Skóra na twarzy kobiety zrobiła się jakby cieńsza,
a delikatne, maleńkie zmarszczki tworzyły siatkę wokół oczu. Nigdy nie pomyślałaby, że
Mathilde jest stara, tym bardziej, że akurat ona zawsze kryje się w cieniu; jakby trochę
wycofana i niepewna swego. Może nawet wyglądać trochę dziecinnie, na pewno nie jest
dokładnie taka, jak inni ludzie.
- No i za dwa lata Sofie idzie do konfirmacji - mówiła dalej Dorte. - Wkrótce będzie
dorosła. Czyż to nie dziwne?
Elizabeth zaczynała się domyślać, że może przyjechały prosić o pracę dla Sofie i
kiwała głową, jakby chciała dodać Dorte otuchy.
- Mathilde bardzo marzy o własnym domu - rzekła Dorte pospiesznie, jakby chciała
jak najszybciej mieć to już za sobą. Elizabeth udało się spojrzeć w oczy Mathilde.
- Ja... ja mieszkam teraz bardzo wygodnie... - jąkała się Mathilde - i otrzymuję wciąż
pomoc z Heimly. Ale marzę o czymś, co byłoby tylko moje. O czymś, co z czasem, kiedy ta
chwila nadejdzie, mogłaby po mnie odziedziczyć Sofie.
- Zdaje mi się, że rozumiem - przerwała jej Elizabeth. - Chciałybyście odkupić ode
mnie zagrodę mojego taty.
- Tak, właśnie o to nam chodzi. - Dorte wyprostowała się. - Rozmawiałam już z
Jakobem i on zrobił dla Mathilde warsztat tkacki. Teraz może przyjmować od ludzi
zamówienia na kilimy i tkaniny, a Elen i ja robimy na drutach skarpety i rękawice dla
samotnych rybaków. Po to, żeby pomóc Mathilde -dodała.
- Trochę pieniędzy mam zaoszczędzonych z dawnych czasów - pośpieszyła z
wyjaśnieniami Mathilde. Ale potem dodała trochę speszona: - Tylko że, oczywiście, nie
wiemy, czy ty w ogóle chciałabyś tę zagrodę sprzedać. Elizabeth wstała. Nie była w stanie
siedzieć spokojnie. Znowu zaczęła mówić Dorte.
- Mathilde może oczywiście pożyczyć od nas pieniędzy, ale ona wolałaby sama sobie
z tym poradzić. To zresztą dla Elen też dobrze. Jak pewnie wiesz, Elen bardzo pragnie
dziecka, ale czas mija, a tu na nic się nie zanosi. Teraz ma więcej obowiązków, żeby wypełnić
czymś dni.
- Tutaj nie chodzi tylko o pieniądze - przerwała jej Elizabeth, głośniej niż by
zamierzała. Obie kobiety przed nią miały zaczerwienione twarze, chowały głowy w
ramionach.
- Wybacz nam - bąknęła Dorte. - Nie chciałam być natrętna. Elizabeth pokręciła głową
i oparła się o futrynę okna. Poczuła chłód na plecach.
- Obejście należy też do Marii. To jej dziedzictwo po tacie, nasz dom rodzinny. Ane
przejmie dom w Dalen, dostanie też co trzeba od Kristiana, kiedy czas nadejdzie.
- Rozumiem - przytakiwała Dorte z uśmiechem. -Nie powinnyśmy były wyskakiwać
tak z tym... w ten sposób.
W tej chwili weszła Helenę z dużą tacą kanapek i dzbankiem kawy. Gdy tylko wyszła,
Elizabeth wróciła do przerwanej rozmowy.
- Porozmawiam z Marią. Z pewnością dojdziemy do porozumienia, musimy się jednak
trochę zastanowić. Mathilde podniosła wzrok.
- Czy to oznacza, że...? Dorte szturchnęła ją w bok.
- To oznacza - podjęła Elizabeth - że sprawa spadła na mnie trochę nagle.
Potrzebujemy czasu. Dorte wciąż kiwała głową. Elizabeth uśmiechnęła się niepewnie,
prosząc, by częstowały się jedzeniem. Przez jakiś czas wszystkie trzy jadły w milczeniu,
zadowolone. Elizabeth zaczęła wypytywać o Indianne.
- Czy z jej stopą lepiej? Dorte potrząsnęła głową i przełknęła kęs chleba, który miała
w ustach.
- Nie, wciąż jeszcze utyka i podpiera się laską, ale teraz... - uśmiechnęła się. -
Wygląda na to, że jest coś między nią i Torsteinem, doktorem. Okruch chleba wpadł
Elizabeth do gardła, rozkaszlała się.
- Rany boskie, kiedy to się stało?
- No wiesz, jak to w takich sprawach, powoli, powoli.
- A teraz będą zaręczyny i plany weselne? Dorte energicznie zaprzeczyła.
- O nie! Indianne sparzyła się już raz i teraz woli działać wolno. Torstein to bardzo
porządny chłopak, ale wiesz...
- Mam nadzieję, że wszystko się między nimi ułoży. Naprawdę bym tego pragnęła -
rzekła Elizabeth z powagą. Po wszystkim, co Indianne przeżyła, zasługuje teraz na
najlepszego męża i jestem przekonana, że na Torsteinie można polegać.
- My o tym wiemy, ale Indianne jeszcze nie - wtrąciła Mathilde cicho.
Potem rozmawiały o mniejszych i większych sprawach, o Elen i Olavie, którzy tak
bardzo pragną dziecka, i o mężczyznach, którzy wypłynęli na zimowe połowy. Ale o małym
obejściu po ojcu Elizabeth już nie wspominały, trzeba jeszcze poczekać. W pewnym
momencie Elizabeth odciągnęła Dorte na bok.
- Postaraj się, żeby Mathilde nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei. Nie tylko ja w tej
sprawie decyduję, lecz także Maria.
- Ja wiem, Elizabeth. Zastanawiajcie się, jak długo trzeba i podejmijcie decyzję, która
przede wszystkim wam będzie odpowiadać. Tu nie może być żadnej presji. Elizabeth
uścisnęła jej rękę.
- Bardzo ci dziękuję.
Stała na schodach i machała gościom na pożegnanie, dopóki mróz nie zmusił jej do
odwrotu. Dopiero wtedy weszła do domu. Porozmawia z Marią o sprzedaży domu, ale jeszcze
nie dzisiaj. Najpierw musi znaleźć odpowiednie słowa, by przedstawić wszystko siostrze w
jak najodpowiedniejszej formie.
Rozdział 6
Elizabeth obudził straszny krzyk Helenę.
- Jesteś ranna? Elizabeth, odpowiadaj! - Helenę klęczała przy niej.
- Au! Czuję się dobrze... Tak mi się zdaje. - Elizabeth podnosiła się mozolnie z
kuchennej podłogi. Ciało miała zesztywniałe i przemarznięte. Wyciągnęła rękę w stronę pieca
i poczuła, że ogień wygasł już dawno temu.
- Dlaczego ty tu leżysz? Zrobiłaś sobie coś? Czy to chodzi o dziecko? - Nie
przestawała pytać Helenę, pomagając przyjaciółce stanąć na nogach.
Elizabeth położyła rękę na okrągłym brzuchu. Jest teraz w szóstym miesiącu, czuła
gniewne kopanie dziecka.
- Noc spędziłam w oborze i przyjęłam dwa jagnięta - odparła. - Kiedy wróciłam,
byłam kompletnie przemarznięta, chciałam się trochę rozgrzać, zanim pójdę na strych.
Dygotała i rozcierała ręce, ziewając przeciągle.
- Ty naprawdę masz źle w głowie - krzyczała Helenę, rozpalając od nowa ogień. Nie
mogłaś mnie obudzić, to poszłabym z tobą do obory? I to w twoim stanie! W ogóle nie
myślisz, co się mogło stać? Mogłaś się poślizgnąć, albo już nie wiem co.
- Nieszczęście to może się zdarzyć o każdej porze dnia i nocy, przy każdym zajęciu -
protestowała Elizabeth. - Poza tym, to ja się już położyłam, kiedy przypomniałam sobie o tej
kotnej owcy. Wiesz, tej grubej, z bliźniakami...
- Tak, tak, wiem, którą masz na myśli. - Helenę zatrzasnęła drzwiczki pieca tak, że
popiół wypadł na podłogę. Nie zaczęła jednak sprzątać, ujęła się pod boki. -Ale ryzykujesz,
jak widzę. Niebezpiecznie ryzykujesz. Elizabeth zerknęła na nią spod oka.
- W twoim stanie! - warknęła Helenę.
- Nie słyszałaś, co powiedziałam? - Westchnęła Elizabeth wzburzona. - Kobiety od
setek lat przyjmują przychodzące na świat jagnięta, nie tracąc przy tym własnych dzieci.
Helenę zacisnęła wargi i wzięła wełniany koc, leżący na ławie.
- Okryj się tym. Jesteś sina z zimna.
- Dziękuję ci. - Elizabeth czuła, że całe ciało dygocze. Bolało ją lewe biodro, w lewej
ręce nie miała czucia, ale na wszelki wypadek nie powiedziała o tym przyjaciółce.
- Akurat tym się tak strasznie nie martwię - mówiła dalej Helenę, znowu otwierając
drzwiczki pieca. Dmuchała na rozżarzone węgielki, wkładała drzazgi, żeby ogień szybciej się
rozpalił.
- Ale jak widzę, ty się wcale nie boisz tego, co mogłoby ci się przytrafić w
ciemnościach poza domem. Elizabeth otuliła się kocem aż po uszy.
- Co masz na myśli? Helenę przyglądała jej się spod zmrużonych powiek.
- Wciąż pewien szaleniec biega na wolności, zapomniałaś o Sigyardzie? Elizabeth
wzruszyła ramionami i roześmiała się cicho.
- Myślisz, że on sterczy gdzieś w obejściu przez całą noc, zaczajony na wypadek,
gdybym ja szła do obory?
- A twoim zdaniem to, co napisał w liście jest mądre? Elizabeth nie odpowiedziała,
pokręciła tylko głową.
- Taki człowiek może być naprawdę groźny, powtarzam ci to jeszcze raz. I od tej
chwili nie wyjdziesz sama do obory po zapadnięciu zmroku.
Elizabeth chciała znowu zaprotestować, ale Helenę ją ubiegła.
- Bałaś się, kiedy jechałaś do lensmana. I były powody do strachu, więc teraz też
będziesz się miała na baczności, Elizabeth, i będziesz się zachowywać rozsądnie. - Helenie
mówiła spokojnym głosem. I może właśnie to sprawiło, że Elizabeth przeniknął dreszcz
grozy.
- Muszę pójść na chwilę do wygódki - powiedziała, wstając. Brzuch jest już na tyle
duży, że częściej chce jej się siku. Dziecko naciska na pęcherz. Najgorzej jest w nocy, dlatego
Elizabeth bardzo pilnuje, żeby zawsze mieć nocnik pod łóżkiem.
- W takim razie idę z tobą. - Helenę rozglądała się za jakimś okryciem dla siebie.
- Nie, wiesz co... Naprawdę chciałabym tam posiedzieć sama. - Elizabeth otuliła się
szczelnie wełnianym kocem i ruszyła ku drzwiom. - Ty nastaw na kawę, żeby była gotowa,
jak wrócę. Na dworze zaczęło wiać, przemarznięty sypki śnieg buchnął jej w twarz, kiedy
otworzyła drzwi. Lodowate igiełki siekły po policzkach, podstępny chłód znajdował drogę
pod ubranie. Przez moment miała ochotę zawrócić do kuchni, ale natura domagała się swego,
więc uniosła w górę ramiona i przedzierała się przez dużą zaspę.
Jak tylko się rozwidni, wszystkie weźmiemy szufle do śniegu i zrobimy porządek,
myślała, brnąc w stronę wygódki. W każdym razie trzeba odśnieżyć ścieżki między
zabudowaniami. Może nawet zaprzęgnie się któregoś z koni do śnieżnego pługa i oczyści też
drogę do dworu. Szła, wpatrując się w ziemię, i nagle zobaczyła ślady stóp. Były częściowo
zasypane śniegiem, ale tak wyraźne, że ktoś musiał iść tędy bardzo niedawno. Przystanęła,
rozglądając się pospiesznie wokół. Dziedziniec spowijał mrok. Tylko wiatr wył w zaułkach.
Znowu przyjrzała się śladom stóp. Były wielkie, musiał je zostawić mężczyzna.
Słowa Helenę dzwoniły jej w uszach: taki człowiek jest niebezpieczny dla każdego...
Teraz będziesz działać rozsądnie...
Serce tłukło się w piersi boleśnie. Nagle zadrżała, przekonana, że przyczyną jest nie
tylko mróz.
- Śnieżna zadymka i marzec, najgorszy miesiąc zimy - powiedziała, ale głos jej się
trząsł. Haczyk był oblodzony i trudno było otworzyć drzwi wygódki. Elizabeth miała
sztywne, pozbawione czucia palce, więc mocowała się z nim przez dłuższą chwilę. Żałowała,
że ma na sobie ten wełniany koc. Prościej byłoby w grubej, zapinanej kurtce. Lodowaty
podmuch wiatru wdarł się pod spódnice i sprawił, że jęknęła z przerażenia.
- Boże kochany - modliła się. - Miej mnie teraz w opiece. Nie pozwól, żeby ten
Sigvard... - nie dokończyła zdania, nie chciała nadawać imienia strachowi, który ją dławił.
Zamiast tego zaczęła odmawiać Ojcze nasz. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię
twoje, przyjdź królestwo twoje... -Podciągnęła majtki i położyła na miejscu drewniany dekiel.
Żeby tak miała ze sobą coś do obrony, pogrzebacz na przykład. Nietrudno go nieść, a łatwo
zdzielić w głowę napastnika.
Otworzyła drzwi, wyszła, ponownie, próbowała zaczepić haczyk. Och nie, znowu jej
się nie udało. Haczyk jest zbyt zimny, palce zbyt sztywne.
- Boże pomóż mi, wysłuchaj mnie... - Koc spadł na ziemię, wiatr o mało go nie
porwał, ale zdążyła temu zapobiec. Dzwoniła zębami, nogi zdrętwiały jej z zimna. Jest! W
końcu wepchnęła haczyk na miejsce. Wełniany koc był przemoczony, zwinęła go byle jak,
wsunęła pod pachę i pobiegła do domu. Świeciło się w kuchennym oknie. Pewnie Helenę tam
stoi i czeka na nią.
Pokonała schody i jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Nareszcie bezpieczna!
Oddech przechodził w świst, włosy zwisały w mokrych kosmykach. Musiała walczyć z
płaczem, który dławił ją w gardle.
- A to ty, dobrze. Helenę stała na progu kuchni. Jej uśmiech natychmiast zgasł.
- Co się dzieje? Elizabeth pokręciła głową, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie
swojego zachowania.
- Na dworze taki ziąb, że ja...
- Ty coś widziałaś! - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.
- Nie! Nikogo... - uznała, że najlepiej powiedzieć prawdę. Bo Helenę i tak nie ustąpi. -
Widziałam ślady stóp jakiegoś mężczyzny.
- Jesteś pewna?
- Tak, były bardzo duże. A poza tym przecież nikt prócz mnie tu w nocy nie chodził.
Ślady natomiast wyglądają na świeże. Helenę przekręciła klucz w drzwiach.
- Wchodź do środka - powiedziała, pociągając Elizabeth za sobą.
- Siadaj - rozkazała, wskazując skrzynię z torfem. -Musisz się rozgrzać. To nie jest
dobre dla twojego dziecka, powinnaś wiedzieć. Czyż nie mówiłam, że pójdę z tobą? Ale ty
jesteś taka uparta, że zgroza bierze! Elizabeth pozwalała jej gadać, sama przysunęła się do
porządnie ciepłego pieca.
- Proszę. Napij się kawy. - Helenę podała jej kubek, który Elizabeth chwyciła obiema
rękami.
- Dziękuję, jesteś aniołem. Helenę stała i przyglądała jej się w zamyśleniu.
- Kto, twoim zdaniem, mógł zostawić te ślady?
- Nie wiem. - Elizabeth piła i czuła, jak ciepło rozchodzi się po ciele. Bolały ją czubki
palców. - Może tylko moja wyobraźnia jest zbyt żywa.
Helenę odwróciła się do okna. Wiatr przycichł. Z pewnością wkrótce zrobi się cieplej.
Następny miesiąc to kwiecień, pomyślała Elizabeth, a potem wiosenny miesiąc maj ze
słońcem i ciepłem, z baziami, kałużami na drogach i zabłoconym dziedzińcem. Pod koniec
przyszłego miesiąca Kristian, Lars i Jens wrócą do domu. Pomyśleć, gdyby oni teraz tutaj
byli! O ile bezpieczniej byłoby w domu.
- Te ślady pewnie teraz już znikły - rzekła Helenę. Jej głos brzmiał niczym
westchnienie, kiedy znowu zwróciła się do Elizabeth: - Moja biedna, nie chciałam się na
ciebie złościć. Elizabeth uśmiechnęła się blado.
- Potrafię znieść więcej, niż sądzisz. Pamiętaj, za kogo ja wyszłam za mąż.
- O tak, jemu lepiej w drogę nie wchodzić, jak się rozzłości - przytakiwała Helenę. -
Nie zapominaj, że znam Kristiana dłużej niż ciebie. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ale ty też
potrafisz swoje. Obie spoważniały. Popatrzyły sobie w oczy, a potem znowu zwróciły ku
ciemnemu oknu.
- Musiało mi się coś przywidzieć - rzekła Elizabeth. Na dworze było ciemno, a ja
przerażona. Wichura też ma znaczenie, wyobraźnia podsuwa wtedy dziwne obrazy. Helenę
niechętnie skinęła głową, po czym odchrząknęła.
- Ale teraz się umawiamy: po ciemku żadna nie wychodzi sama. Na schodach rozległy
się kroki.
- To Maria i Ane - szepnęła Elizabeth. - Nie mów im o tym. A jak któraś będzie
chciała pójść do wygódki, to będziemy udawać, że nam też się chce. W każdym razie po
zmierzchu.
- Dobrze, dobrze, nie ma sensu ich straszyć. Obie uśmiechały się, kiedy dziewczęta
weszły do kuchni, ale i Helenę, i Elizabeth dziwnie hałasowały przy nakrywaniu do stołu.
Chyba łatwiej było dzięki temu ukryć lęk.
Przy stole panowała cisza. Śnieżyca ustała, a mróz, który po niej przyszedł, sprawił, że
wszystkie cztery czuły się bardziej zmęczone niż zazwyczaj. Jakby czas się cofnął, pomyślała
Elizabeth. Ane ziewnęła i wypiła parę łyków gorącej kawy.
- Już nie mogę się doczekać, kiedy mężczyźni wrócą do domu - westchnęła. - Będzie
nas wtedy więcej przy stole, o ile to przyjemniej. - Odstawiła kubek i zaczęła jeść kaszę.
Potem odłożyła łyżkę i długo spoglądała w ciemne okno. - No i wciąż się boję, że któremuś z
nich może się stać coś złego. Żadna jej nie odpowiedziała, ale wszystkie pokiwały głowami.
Tak jest co roku, we wszystkich domach, gdzie matki, żony, córki i siostry z lękiem
wyczekują powrotu swoich mężczyzn. Ane też musi do tego przywyknąć, myślała Elizabeth.
- Pewnego dnia to będzie również jej los.
- Dzisiaj ja idę do obory - oznajmiła Helenę, kierując rozmowę na inny temat. - A ty,
Elizabeth może położysz się i zdrzemniesz chwilę. Ane i Maria popatrzyły na nią zdumione.
- Znalazłam ją rano w kuchni na podłodze - tłumaczyła Helenę. - Całą noc spędziła w
oborze i przyjęła na świat dwoje jagniąt, a potem zasnęła tutaj. - Helenę wskazywała głową
podłogę koło pieca. Maria uśmiechnęła się.
- Mnie to wcale nie zaskakuje.
- Położyć się? - prychnęła Elizabeth. Tak, to dopiero by wyglądało. Na strychu pełno
wypranych ubrań, które trzeba uprasować. Zrobię to, kiedy wy będziecie w oborze.
Helenę zwlekała z przebraniem się w roboczą suknię, żeby Ane i Maria poszły przed
nią.
- Jesteś pewna, że nie powinnaś się położyć? - spytała z prośbą w głosie. - Chociaż na
godzinkę. I zamknij na klucz drzwi od swojego pokoju, tak na wszelki wypadek. Elizabeth
popychała ją ku drzwiom.
- Teraz już idź, Helenę. Idź i rób, co do ciebie należy. Nie chcę dłużej słuchać tego
gadania. Ale wcale nie czuła się taka dzielna, jak udawała, poczuła to wyraźnie, kiedy
znalazła się na strychu. Miała wrażenie, jakby czyjeś przenikliwe oczy obserwowały ją z
każdego kąta. Wzięła ze sobą lampę, ale światełko było takie mdłe, że z trudem dostrzegała
bieliznę na sznurze. Jakby Sivgard mógł się ukrywać na naszym strychu, pomyślała i
roześmiała się cicho z samej siebie. Jedną ręką obejmowała stos prania, w drugiej trzymała
lampę i wolno schodziła na dół. W ciepłej kuchni poczuła się spokojniejsza. Rozgrzewając
żelazko, widziała światło w okienku obory. Uśmiechnęła się, bo wyobraziła sobie, jak Ane
rozpływa się z zachwytu nad małymi jagniętami. „Och, spójrzcie, jakie one śliczne" - mówi z
pewnością. „I te maleńkie loczki!". I śmieje się z ruchliwych ogonków. Ane zachowuje się
tak każdego roku, zawsze tak samo, jakby nigdy jeszcze nie widziała nowonarodzonego
jagnięcia.
Co wyrośnie z tej dziewczyny? - zastanawiała się Elizabeth po raz nie wiadomo który.
Ane nienawidzi uboju i mówi, że tylko w ostateczności zdecyduje się na małżeństwo i na
dzieci, wyłącznie po to, żeby ród nie wymarł i żeby miał kto odziedziczyć Biblię Jensa. Taką
obietnicę złożyła mu w dniu konfirmacji.
Ale jakiego męża sobie znajdzie? Czy będzie to gospodarz i rybak, który w pocie
czoła pracuje na utrzymanie rodziny? W takim razie życie Ane nie byłoby łatwe. Ona nie jest
stworzona do pracy w gospodarstwie, jest taka radosna, lubi się stroić, bawić. A może
znajdzie sobie kogoś bogatego, kogo będzie stać na utrzymywanie służby?
Elizabeth składała uprasowane ubrania, pozwalając myślom krążyć swobodnie. Ane
nigdy nie bała się pracy, zawsze starannie wykonywała to, co jej polecono, ale... Wciąż te
wątpliwości. Czy wszystkie matki tak to odczuwają? Pewnie każda chce, żeby ich dzieci były
zdolne i pracowite, zarazem jednak pragnie, by nie musiały się w życiu męczyć. Maria
wbiegła z tupotem do kuchni.
- Przyniosłam mleko, z którego będziemy robić masło - oznajmiła, stawiając z
hałasem na kuchennym blacie drewniane wiaderko.
- Bardzo dobrze. - Elizabeth przyglądała się mankietom bluzki. Czy szwy nie puściły?
Nie, wygląda, że jest dobrze.
- Dlaczego dzisiaj rano drzwi wejściowe były zamknięte na klucz? Elizabeth
zesztywniała i nie była w stanie się odwrócić.
- Na klucz? - powtórzyła odwrócona do siostry plecami.
- Tak. - Maria podeszła do stołu i usiadła, zdejmując roboczy fartuch. - Ja przyszłam
pierwsza, więc Ane tego nie zauważyła, ale...
- Nie, to... Może przekręciłam klucz nie zastanawiając się nad tym, co robię?
- Nigdy nie zamykasz drzwi na klucz.
- Jak wiesz, byłam dzisiaj w nocy zmęczona.
- Nie kłam mi, Elizabeth. Boisz się Sivgarda, prawda? Elizabeth o mało nie przypaliła
bluzki, odstawiła więc żelazko na bok.
- Tak, boję się go - przyznała z wahaniem.
- A czy coś się stało, że nagle zrobiłaś się taka lękliwa? Elizabeth westchnęła. Nie ma
sensu niczego ukrywać. - Wcześnie rano szłam do wygódki. I wtedy zobaczyłam na śniegu
ślady dużych, męskich stóp. - Spostrzegła, że Maria nieruchomieje i zagryza dolną wargę.
Długo tak siedziała w milczeniu i patrzyła przed siebie.
- Ane nic nie powiem - rzekła w końcu. - Ale będę mieć na nią oko. Elizabeth posłała
jej pełne wdzięczności spojrzenie.
- Będzie lepiej, kiedy mężczyźni wrócą do domu, Mario. Siostra odpowiedziała jej
uśmiechem.
- Na szczęście to już niedługo!
W ciągu dnia Elizabeth wciąż myślała o rozmowie z Marią. Kiedy dziewczynka była
mała, Elizabeth próbowała chronić ją przed wszelkim złem. Później musiała ochraniać Ane. A
kiedy one obie urodzą swoje dzieci, czy będą zachowywać się tak samo? Należy sądzić, że
tak. A czy jej matka próbowała ją chronić? Z pewnością, pomyślała, chociaż pewna nie była.
Ale przecież jako dziecko mogła czegoś takiego nie zauważać.
Potem przypomniała sobie Mathilde i jej propozycję odkupienia zagrody ojca. Nie
miała czasu porozmawiać jeszcze o tym z Marią. Powinna była zrobić to już dawno temu, ale
wciąż jest tyle kłopotów i spraw wymagających uwagi. Przy tym nie była pewna, co ona sama
o tym sądzi. Westchnęła. Co się z nią stało? W młodych latach bez wahania przyjmowała
wyzwania i nawet trudne sprawy załatwiała od ręki. A teraz wciąż się waha. Dlatego pewnie
też odkłada nieustannie poważną rozmowę z Ane, chociaż obiecała Jensowi, że powie córce,
kto jest jej prawdziwym ojcem. Im dłużej jednak zwlekała, tym trudniej było jej się przemóc.
Już kilka razy była blisko, ale zawsze wypadało coś innego.
- Dlaczego mi się tak przyglądasz? - spytała nawet Ane raz czy drugi.
- Dlatego, że cię tak bardzo kocham i tak strasznie się boję, że mogłaby ci się stać
krzywda - odparła Elizabeth ostatnim razem.
Ane roześmiała się.
- Ech, co ty mówisz? To bardzo dziwne słowa! Elizabeth przeniknął dreszcz na
wspomnienie wizji, jaką miała przed świętami Bożego Narodzenia: widziała Leonarda,
stojącego na rozstawionych szeroko nogach obok Ane, grubego, złego. Jego szyderczy
śmiech przenikał ją do szpiku kości. Co to widzenie miałoby oznaczać? Czyżby miała utracić
córkę? Nie, to nie może się stać! Nie przeżyłaby tego. Po co by potem miała jeszcze żyć?
Z nadejściem wieczoru Elizabeth poprosiła Ane, żeby poszła z nią do obory. Najlepiej
mieć ją przy sobie, uznała.
- Myślisz, że dzisiaj w nocy też któraś owca się okoci? - spytała Ane.
- No, sama jestem ciekawa. Może pójdziesz ze mną, żeby popatrzeć? - Ane
natychmiast zaczęła się ubierać. Jeszcze nigdy nie była przy koceniu. Zawsze przychodziła,
jak było już po wszystkim.
- Zacznij podawać im paszę i wodę - poleciła Elizabeth, kiedy weszły do ciepłej
obory. Pośpiesznie przyjrzała się kotnym owcom. - Wygląda na to, że tutaj będziemy
niedługo mieć jagnię - powiedziała, wskazując grubą owcę. - Trzeba się pośpieszyć.
- Mam sprowadzić Helenę albo Marię? - Ane stała przy drzwiach i przestępowała z
nogi na nogę.
- Nie, przez cały czas musimy być razem... Elizabeth umilkła nagle, słysząc, że o mało
się nie wygadała.
- O co ci chodzi? Elizabeth cieszyła się, że w oborze panuje mrok.
- Musimy wykonać te prace obie, to miałam na myśli. Spokojnie damy sobie radę
same.
Ane stała chwilę bez ruchu, nic nie mówiąc. Elizabeth wprost czuła na sobie jej
badawcze spojrzenie.
- Tak, i bierz się teraz do roboty - rzekła gorączkowo, sama zaczęła odgarniać gnój. -
Krowy też należy wydoić, zanim trzeba będzie zająć się owcą.
Ane zabrała się do pojenia zwierząt, nabierała wodę z beczek, ustawionych przy
drzwiach. Zawsze bardzo dbali o to, żeby woda do obrządku była gotowa, żeby nie trzeba
było za każdym razem biegać do rzeki. Noszenie wody to mordęga bez końca. Chociaż
używają nosideł, to plecy i ramiona długo bolą po takim wysiłku. Drewniane wiadra nasiąkają
wodą i stają się dwa razy cięższe, a wody potrzeba mnóstwo dla tak licznego inwentarza.
Zwłaszcza, że o tej porze roku obrządza się zwierzęta trzy razy dziennie.
Elizabeth rozścieliła owcy nową słomę. Zwierzę beczało i wierciło się niespokojnie.
Żeby tylko poczekała, aż skończymy inne prace, myślała Elizabeth, siadając do dojenia.
- Pomożesz mi tutaj, jak skończysz z karmieniem -rzekła zza krowiego brzucha.
- Zaraz do ciebie przyjdę.
Słychać było szelest siana, stukot drewniaków po kamiennej podłodze i szum mleka
spływającego do wiadra. Jakie my mamy szczęście, że możemy jedno wiadro po drugim
napełniać pysznym mlekiem, myślała Elizabeth. A przecież bardzo wielu ludzi tego nie ma,
zdarza się nierzadko, że jakiś nieszczęsny biedak przychodzi do Dalsrud po odrobinę mleka
dla dzieci. Inni nie mają tyle śmiałości, toteż Elizabeth sama musi chodzić do ubogich
domów. Podzielenie się mlekiem czy innymi produktami, to nie problem dla Dalsrud
zwłaszcza teraz, kiedy mężczyźni wyjechali, a one same mają dość ograniczone potrzeby.
Zdarza się też, że jakiś starszy mężczyzna przynosi świeże ryby, które wymienia na inne
jedzenie. Elizabeth chętnie się na to godzi, bo świeży pokarm to zawsze miła odmiana. 69
Skończyły dojenie akurat w chwili, kiedy owca położyła się w swojej zagrodzie.
- No to chodź teraz, Ane, jeśli chcesz popatrzeć -wołała Elizabeth córkę. Owca
beczała, podnosiła w górę ogon.
- Uff, na razie sam śluz - krzywiła się Ane, wytrzeszczając oczy. Podrap ją trochę za
uszami - poprosiła Elizabeth, nie zwracając uwagi na miny córki.
- A ona to lubi?
- Oczywiście. Każde stworzenie pragnie pociechy, kiedy coś je boli.
- Biedactwo moje... - W głosie Ane pojawił się zupełnie nowy ton, kiedy stała i
głaskała owcę po głowie.
- Popatrzmy no. Myślę, że tutaj wszystko pójdzie szybko - mruknęła Elizabeth,
przyglądając się owcy. Już widzę dwa małe kopytka. O, wysuwają się!
- Chcę zobaczyć! - Ane podbiegła. - Ojej, a to co?
- Przednie nóżki.
Owca beczała i postękiwała, więc Ane znowu zaczęła ją drapać za uszami. Elizabeth
uważnie obserwowała zwierzę. Wygląda na to, że owca bardzo lubi, żeby ją pieścić i nie
szczędzić dobrego słowa. Dała Ane takie polecenie głównie po to, żeby ją czymś zająć, ale
może rzeczywiście jest tak, że zwierzę to uspokaja?
- O, zdaje mi się, że widzę nosek! - oznajmiła Ane, wstrzymując dech.
Elizabeth ujęła nóżki jagnięcia i ostrożnie pociągnęła. - Tak, już idzie. Zaraz
zobaczymy, co to będzie. Wkrótce potem jagnię wyślizgnęło się na słomę. Elizabeth wzięła
wiązkę siana i zaczęła nacierać mały, pokryty śluzem tłumoczek.
- Biedaczek - mówiła Ane cieniutkim głosem, wpatrując się jak zaczarowana w
maleńkie ciałko. Wkrótce potem Elizabeth oddała jagnię owcy.
- Proszę, teraz ona będzie mogła wylizać go do czysta. Ane znowu się skrzywiła.
- Dzięki Bogu, że nie jestem owcą! Elizabeth musiała się roześmiać.
- Urodził się baranek - powiedziała, wycierając ręce w roboczy fartuch. Na szczęście
tym razem wszystko poszło dobrze. Bo przecież bywa, że musi włożyć do ciała owcy rękę aż
po łokieć, żeby odwrócić źle ułożony płód.
Od tej chwili Ane będzie przy każdej kocącej się owcy i cielącej się krowie.
Najwyższy czas, żeby nauczyła się także tej pracy, jest już przecież duża. Owca wylizała
jagnię do czysta. Elizabeth pomogła maleństwu dostać się do mleka matki.
- Dzisiaj w nocy urodziły nam się dwa jagnięta - powiedziała Ane za jej plecami.
Elizabeth zdumiała się.
- Przecież wiem! Szczerze powiedziawszy, to ja je przyjmowałam. Ane wybuchnęła
śmiechem.
- Ale ja nie do ciebie mówię, tylko do niego! Elizabeth zerwała się na równe nogi.
Serce tłukło się jej w piersiach, kiedy wpatrywała się w mroczny cień, stojący przy drzwiach.
Na moment zawirowało jej przed oczami i już sięgała po widły, kiedy rozpoznała Mikkela.
- Czy ona się przestraszyła? - spytał przybyły.
- Czy ona się przestraszyła? - przedrzeźniała go Elizabeth ze złością. - A czego się
spodziewałeś, skoro skradasz się tu w ten sposób? Żeby mi to było po raz ostatni! Bo jak
jeszcze kiedyś, to sama nie wiem - umilkła. -Ane, idź do domu pomóc przy kolacji. Powiedz,
że Mikkel też z nami zje. Gdy tylko Ane zniknęła za drzwiami, Elizabeth zrobiła parę kroków
w stronę Mikkela.
- Czy to ty chodziłeś po naszym dziedzińcu dzisiaj wcześnie rano? W tej samej chwili
drzwi otworzyły się znowu.
- Zapomniałam zabrać mleko. - Ane wzięła dwa wiadra.
- Zabierzecie resztę?
- Tak, już idziemy. - Elizabeth kiwała głową z uśmiechem. Chciała jak najszybciej
wyprawić córkę, Ane jednak stała, czekając i przyglądała się obojgu.
- Nie jesteście jeszcze gotowi?
- Jesteśmy, zaraz idziemy. - Elizabeth wzięła dwa wiadra z mlekiem.
- Jakiego masz pięknego konia - powiedział Mikkel wskazując głową czarną klacz.
- Prawda, że jest piękna? - rozpromieniła się Ane. -Nazywa się Mia.
- Piękny koń i piękne imię - przytakiwał Mikkel. -Masz szczęście, moja damo.
- Dziękuję, wiem o tym. I umiem to cenić. Niczego, co dostaję, nie uważam za
oczywistość. Mikkel wiele razy kiwał głową.
-I dalej tak rób, to twoje życie potoczy się wspaniale. Maria i Helenę nie wydawały się
w najmniejszym stopniu zaskoczone widokiem Mikkela.
- To ten włóczęga nas odwiedza - rzekła Helenę cierpko, mieszając spokojnie kaszę w
garnku. - Jeżeli masz z nami jeść, to najpierw musisz się umyć.
Maria nalała wody do miski, Ane i Elizabeth wzięły drugą. Ciekawe, czy on ma wszy,
pomyślała Elizabeth z dreszczem grozy i natychmiast poczuła swędzenie.
- A nie zdjąłbyś trochę ubrań? - spytała, zerkając spod oka na Mikkela. - Może chociaż
płaszcz? Będzie ci zimno, jak znowu wyjdziesz z domu.
Mikkel wahał się chwilę, zanim ściągnął z siebie wielki futrzany płaszcz. No, płaszcz,
jak płaszcz, myślała Elizabeth. To powinno mieć jakąś inną nazwę, ale nie mogła sobie
przypomnieć. Okrycie bardziej przypominało worek z doszytymi rękawami i dziurą na głowę.
Nie rozpinało się, nie wyglądało zbyt pięknie, ale z pewnością jest bardzo ciepłe.
Mikkel położył swój płaszcz na skrzyni z torfem i nie czekając na zaproszenie zasiadł
do stołu. Helenę podała kaszę i mleko, Elizabeth złożyła ręce, by odmówić modlitwę przed
jedzeniem. Kątem oka dostrzegła, że Mikkel się nie modli. Poganin, pomyślała, odwracając
od niego wzrok.
- Chciałbym odrobić za jedzenie - rzekł Mikkel, kiedy skończyła. - W podziękowaniu
za to, co dostaję. Jego słowa mają podwójne znaczenie, domyśliła się Elizabeth. Chce mi dać
do zrozumienia, że to mnie należą się podziękowania, nie Panu Bogu.
- W takim razie możesz nanosić wody do obory -powiedziała, podsuwając mu
cukiernicę. Posypał sobie grubo kaszę cukrem i odsunął cukiernicę z powrotem.
- Nie krępuj się, bierz, ile chcesz - zapraszała Elizabeth. Uśmiechnął się tak, że jego
czarne oczy rozbłysły.
- Dziękuję.
- A jak się mieszka w ziemiance? - spytała Ane, zerkając na niego zaciekawiona.
- Bardzo dobrze, przywykłem do tego. Ane udawała, że przenika ją dreszcz.
- A mnie się zdaje, że to okropne. Być całkiem samemu wysoko w górach. Czy ty
nigdy nie boisz się ciemności?
- A dlaczego miałbym się bać? Czy po ciemku jest gorzej niż za widoku? Wysoko w
górach jestem wolny. Wiatr, słońce, powietrze. Nie muszę się dusić w ciasnym domu.
- Każdy lubi co innego - powiedziała Ane, wzruszając ramionami.
- A jak tam twoje skaleczenie, które Elizabeth zszyła? - spytała Maria.
- Bardzo dobrze. - Podciągnął rękaw brudnego swetra i pokazał ranę. Zagoiła się, ale
blizna była wyraźnie widoczna. Małe, białe punkciki po szwach mieniły się na skórze.
- Z tego powodu też jestem twoim dłużnikiem - powiedział, spoglądając na Elizabeth.
- Odpłacisz mi za to, jeśli przestaniesz się skradać wokół naszych zabudowań po nocy.
- Elizabeth natychmiast pożałowała swoich słów. Nie miała odwagi spojrzeć na Ane.
- Co gospodyni ma na myśli? - spytał Mikkel.
Elizabeth przeniknął lodowaty dreszcz. Czy to możliwe, że mimo wszystko ślady nie
należą do Lapończyka? Wstała.
- Myślę, że możemy napić się kawy - powiedziała, przesuwając fajerki na piecu. Ane
też wstała i podeszła do matki.
- Co ty miałaś na myśli, mamo? Elizabeth udawała, że nie rozumie, iż córka zwraca
się do niej, Ane jednak nie dawała za wygraną.
- Mamo, słyszysz mnie?
- Co? Nie, myślałam o czym innym, źle zrozumiałam Mikkela. Czy wszyscy chcą
kawy? Parzę na starych fusach.
Zebrani przy stole zgodnie pokiwali głowami i wkrótce zaczęto rozmawiać o
pogodzie. Wszyscy zgadzali się co do tego, że śnieg o tej porze roku jest gorszy niż
cokolwiek innego. Nie mówiąc już o przenikliwym wietrze.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć. Czy śnieg w marcu jest zimniejszy od tego, który
pada w styczniu? Słyszała szum głosów, ale rozmowa już do niej nie docierała. Szczerze
mówiąc, dobrze jest mieć tutaj Mikkela. Gdyby Sigvard czaił się na dworze, to będzie się
trzymał z daleka, dopóki z nimi jest jakiś mężczyzna. Ale później... Poczuła, że ogarnia ją
złość. Mowy nie ma, żeby dała się przestraszyć temu Sivgardowi. .Niczym lwica będzie
bronić swoich dziewczynek. Nikt, a już zwłaszcza on, nie zrobi im nic złego. Trafił pod
niewłaściwy adres!
- Gospodyni taka zamyślona - powiedział Mikkel, kiedy nalewała mu kawę. - Może to
myśl o dziecku tak ją zajmuje? Elizabeth położyła rękę na brzuchu.
- Być może - odparła wolno. Ane odstawiła filiżankę.
- Mikkel, ty, który tyle wiesz. Potrafisz przewidzieć, czy mama urodzi chłopca czy
dziewczynkę? Mikkel skinął głową na potwierdzenie.
- Tak, ale o pewnych sprawach lepiej nie mówić.
- A to dlaczego?
- Tak po prostu jest.
- Niektórzy ludzie twierdzą, że można to poznać po kształcie brzucha ciężarnej -
mówiła dalej Ane. -Spiczasty brzuch oznacza chłopca, a okrągły dziewczynkę. Twierdzą też,
że trzeba wziąć ślubną obrączkę, powiesić na sznurku i trzymać nad brzuchem ciężarnej i
patrzeć, w którą stronę się obraca.
- Głupstwa i przesądy! - prychnął Mikkel. Elizabeth zerkała na niego ukradkiem.
Szalik, który miał na szyi, zrobił się prawie całkiem czarny. Trudno powiedzieć, jaki kolor
miał kiedyś. Twarz Mikkela była pokryta zmarszczkami, ogorzała od wiatru i mrozu.
Ciekawe, ile on może mieć lat. Naprawdę trudno zgadnąć. Włosy ma nadal czarne, ale nie
można po tym wnioskować, wielu ludzi idzie do grobu z włosami tego samego koloru co w
młodości.
- A mógłbyś przewidzieć, czy wszyscy mężczyźni wrócą z połowów cali i zdrowi? -
marudziła Ane.
- Ane! - Elizabeth wbiła w córkę spojrzenie. - O takie rzeczy nie należy pytać.
Przez chwilę przy stole panowało milczenie. Helenę obracała swój talerzyk, Maria
kaszlała. Ane najwyraźniej posmutniała.
- Przepraszam cię, mamo. Nie pomyślałam...
- No to ja podziękuję za jedzenie i pójdę do roboty - rzekł Mikkel, wstając.
- A jak wrócisz nocą w góry? - spytała Maria. - Pomyślałam, że może mógłbyś... jeśli
Elizabeth i Helenę pozwolą, to mógłbyś zanocować w czeladnej izbie. Helenę podrapała się
po głowie.
- Teraz, kiedy Larsa nie ma, ja sypiam tutaj... - spoglądała na Elizabeth.
- Dziękuję, ale bez problemów odnajdę drogę w góry. Nie pierwszy raz tam pójdę -
powiedział Mikkel, wkładając swój długi do kolan płaszcz.
- A co by ci szkodziło, gdybyś tu przenocował? - powiedziała Elizabeth. Trzeba by co
prawda potem gruntownie wyszorować izbę, pomyślała, na wypadek, gdyby miał robactwo.
Mikkel pokręcił głową.
- Dziękuję, ale nanoszę tylko wody i potem was pożegnam. Najlepiej mi się sypia na
swobodzie.
- A to już jak chcesz. Elizabeth poczekała, aż Mikkel wyjdzie z kuchni i pośpieszyła
za nim.
- Poczekaj no chwilę - poprosiła. - Pytałam cię już, czy to ty chodziłeś po dziedzińcu
dzisiaj wcześnie rano...
Mikkel przytaknął. Elizabeth poczuła, że ramiona opadają jej w poczuciu ulgi, ale
wciąż miała się na baczności.
- Coś ty tu robił?
- Przypłynąłem łodzią i poprosiłem przewoźnika, żeby wysadził mnie tutaj. Stąd mogę
iść w góry. Elizabeth postanowiła mu wierzyć.
- Jeszcze jedna sprawa - powiedziała. - Sivgard...
- Tak, wiem.
- No pewnie, że wiesz. - Elizabeth domyślała się, że dowiedział się o Sivgardzie od
jednego z parobków Bergette. Łatwo się zapomnieć i opowiedzieć taką historię. - Czy on
przyjdzie, żeby... Chodzi mi o to, czy ja go spotkam?
Mikkel wpatrywał się w nią długo. Tak długo, że poczuła się nieswojo i chciała
poprosić, żeby przestał. Wtedy on jednak otworzył usta:
- Jak już powiedziałem twojej córce, o pewnych sprawach lepiej nie mówić.
- Ale ty wiesz? - spytała, chwytając go za ramię.
- Tak, ja wiem. Poważny wyraz jego twarzy sprawił, że Elizabeth przeniknął dreszcz.
Pośpiesznie odwróciła wzrok.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Mogłabym się przygotować. Wiele osób
potrzebuje mojej opieki - powiedziała i mimo woli położyła rękę na brzuchu.
- Są sprawy, o których my, ludzie, nie możemy decydować, Elizabeth, nawet jeśli
otrzymaliśmy dar widzenia.
Po tych słowach odwrócił się i wyszedł. Elizabeth stała jeszcze długo i wpatrywała się
pustym wzrokiem w zamknięte drzwi.
Rozdział 7
Śnieg znikał głównie z powodu ciepłej pogody i deszczu. Drogi były mokre i
błotniste, wielkie kałuże leżały jedna przy drugiej tak, że powóz podskakiwał tam i
powrotem.
Elizabeth specjalnie się tym nie przejmowała. Kwiecień, śpiewało jej w duszy.
Miesiąc, w którym oczekuje się powrotu mężczyzn z łowisk. Żeby tylko nie wybrali się do
Finnmarken na połowy małego dorsza, pomyślała, ale natychmiast odrzuciła tę myśl. Kristian
nigdy tam nie jeździ, w każdym razie odkąd ona go zna. Wiedziała jednak, że inni nie mogą
sobie odmówić dochodów, jakie te połowy dają, małe rybki używane są jako przynęta.
Z radością wchłaniała zapach mokrej ziemi i trawy, ale też marszczyła nos. Niektórzy
rozrzucili już gnój na polach. To przyśpieszy topnienie śniegu, jak tylko wyjrzy słońce. W
tym dworze mężczyźni musieli już wrócić do domu, stwierdziła z zazdrością. Same kobiety
nie poradziłyby sobie z taką ciężką pracą, zwłaszcza jeśli w gospodarstwie nie ma konia.
Zatrzymała się przed sklepem, lekko zeskoczyła na ziemię i przywiązała lejce do płotu. Stała
potem przez jakiś czas i spoglądała ponad wsią na drugą stronę odnogi fiordu. W oddali
widziała dom swojego dzieciństwa, w którym teraz mieszkają Mathilde i Sofie. Budynki były
szare, zniszczone przez wiatry i deszcze, jakby się zrosły z jałową ziemią. Potem wzrok
powędrował dalej do domu w Neset. Jakob i Daniel pomalowali ściany, dom trzymał się
dobrze. W końcu przyglądała się jaskrawo-żółtemu budynkowi w obejściu, w którym mieszka
Jakob, Dorte i gromadka ich dzieci. No, dzieci, jak dzieci. Przeważnie już dorosły, ale w
oczach Dorte zawsze pozostaną dziećmi. Zresztą ona sama też tak to czuje w odniesieniu do
córki i młodszej siostry. Tak myślą wszystkie kobiety, stwierdziła. Wspominała teraz Dorte. Z
tą kobietą czuła się szczególnie związana. Mimo znacznej różnicy wieku na wiele spraw mają
takie same poglądy. Przeniosła wzrok w inne miejsce. Gdzieś tam daleko, w Dalen, znajduje
się jej dom, dziedzictwo Ane.
- A pani Elizabeth stoi i podziwia widoki? - odezwał się znajomy głos. Elizabeth
uśmiechnęła się do matki Mathilde, która też przyszła do sklepu.
- Tak, stoję tu i rozmyślam o czasach, kiedy mieszkałam po tamtej stronie fiordu.
Kobieta spojrzała na nią z uśmiechem.
- Wtedy nie zawsze życie było lekkie, prawda? - spytała ostrożnie.
- Tak, nie zawsze było łatwo. - Elizabeth przyglądała się kobiecie zamyślona. Czy ona
wie, że Mathilde chciałaby kupić dom? Chyba nie. Służąca pewnie chce wszystko
pozałatwiać, zanim poinformuje rodziców. Otrząsnęła się z zamyślenia.
- A jak tam u was?
- Dziękuję bardzo, wszystko dobrze. Mój mąż właśnie wrócił z połowów, więc mogę
spłacić dług w sklepie. I wszystkie dzieci dobrze przetrwały zimę, nie chorowały z wyjątkiem
jakichś zaziębień.
- Miło słyszeć, że sobie radzicie - uśmiechnęła się Elizabeth.
- A ja widzę, że Elizabeth już niedługo spodziewa się maleństwa?
- Tak, na szczęście niewiele czasu mi zostało. Jakie to dziwne, najpierw człowiek z
radością patrzy, jak brzuch rośnie. Ale potem jest ciężko i z radością myślimy, że wkrótce się
go pozbędziemy. Kobieta kiwała ze zrozumieniem
- Co prawda, to prawda. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Każde dziecko to dar od
niego. Elizabeth poczuła, że buty nasiąkają jej wodą.
- Wejdźmy do środka, po co mamy marznąć? Wiosenne powietrze może być ostre.
Matka Mathilde znowu skinęła głową. Elizabeth zauważyła, że na nogach ma drewniaki. Jeśli
człowiek jest wystarczająco ostrożny, to akurat w drewniakach można mieć suche nogi. Ona
też powinna była włożyć takie obuwie. Ale rozsądek nie zawsze idzie w parze z próżnością,
pomyślała, wchodząc do sklepu.
Tym razem było tu więcej mężczyzn. Siedzieli w grupie w tylnej części pomieszczenia
i dzielili się nowinami. Elizabeth wiedziała, że w zimie pracowali na różnych łowiskach. Było
też kilku starców, przysłuchujących się rozmowom z błyszczącymi oczyma. W swoim czasie
i oni wyprawiali się na połowy, domyślała się Elizabeth. Teraz mogą słuchać wiadomości z
tamtych stron.
Kobiety zgromadziły się przy ladzie. Jedne robiły zakupy, inne przyszły uregulować
dług. Peder dla pewności po dwa razy sumował długie kolumny cyfr, zanim skreślił cały
rachunek. Tym samym dawny dług był zlikwidowany i można było zaczynać zapisy od nowa,
kiedyś znowu trzeba będzie pospłacać zakupione towary, ale na razie nie ma się czym
martwić. Kobiety odsuwały od siebie przykre myśli rade, że przyniosą do domu i mąkę, i
syrop, a może nawet woreczek kawy. W starych drewnianych chatach urządzano prawdziwe
uczty, skoro mężczyźni wrócili do domu cali i zdrowi, w dodatku przywieźli upragnione i tak
bardzo potrzebne pieniądze. Cały rok dzieli kobiety od czasu, kiedy znowu będą musiały się
martwić o tych, co na morzu.
Peder spostrzegł Elizabeth i uśmiechnął się szeroko. Jego łysa czaszka błyszczała, a
koszula pod pachami była mokra od potu. Dzisiaj ma pełne ręce roboty, pomyślała. Stojący
pośrodku izby piec był rozpalony do czerwoności i też robił swoje. W sklepie panował upał.
- Czym mogę dzisiaj służyć pani Dalsrud? - spytał z głębokim ukłonem. Elizabeth
uśmiechnęła się i wskazała matkę Mathilde.
- Ja mam czas, a ona była pierwsza.
- Oczywiście. Proszę się tymczasem rozejrzeć po sklepie. Jak pani być może
zauważyła, dostałem nowe książki, są kieszonkowe lusterka, kościane grzebienie, albumy
poezji. Może coś z tego się pani spodoba?
- Możliwe - odparła Elizabeth, wodząc wzrokiem po półkach.
W domu, w Dalsrud, mieli dużo książek. I Leonard, i jego żona lubili czytać, więc
było w czym wybierać. Poza tym Elizabeth czasami pożyczała coś nowego od Bergette. Nie,
nic więcej teraz absolutnie nie potrzebuje. Czasu nie starcza na wszystkie zajęcia, a kiedy ma
jakąś wolną chwilę, to robi na drutach lub łata ubrania. Na czytanie czas zdarza się naprawdę
bardzo rzadko.
Elizabeth pogrążała się w myślach. Od kiedy znalazła na śniegu ślady stóp Mikkela,
we dworze nic niezwykłego się nie stało i w miarę upływu czasu powoli się uspokajała. Mimo
to wciąż dzwoniły jej w uszach pożegnalne słowa Lapończyka, które znaczyły, że on jednak
potrafi przepowiedzieć przyszłość, widzi rozmaite wydarzenia, ale opowiadać o nich nie chce.
Uważa, że tak jest najlepiej. Jaką to tajemnicę przed nią ukrywał? Ta myśl wielokrotnie nie
pozwalała jej zasnąć. Wciąż i wciąż pojawiała się w wyobraźni twarz Mikkela, kiedy jej to
mówił. Czy sprawiał wrażenie przestraszonego? A może zmartwionego? A może starał się
wyglądać spokojnie, żeby i ona się nie bała? W końcu podstępnie zakradała się konkluzja:
Gdyby Elizabeth nie miała spotkać Sivgarda,
Mikkel by jej to powiedział. Dobre nowiny nietrudno przekazywać. Westchnęła. A
więc jednak zanosi się na coś złego, była tego pewna.
Położyła rękę na brzuchu, jakby go chciała ochraniać. Jeszcze tylko dwa miesiące i
dziecko przyjdzie na świat. Każdego wieczora zanosiła do Boga specjalną modlitwę, prosząc,
by miał w opiece jej dziecko, i teraz, i później, kiedy już się urodzi. Biedactwo, jest takie
maleńkie i bezbronne, takie zależne od matki.
Rozmowa prowadzona za jej plecami sprawiła, że odwróciła się ku ladzie.
- Bardzo mi przykro - mówił Peder, ale w najmniejszym stopniu nie wyglądał na
zmartwionego. - Trzeba spłacić cały dług, żeby można było wziąć nowe produkty na zeszyt.
Elizabeth zauważyła, że matka Mathilde skuliła się i zrobiła jeszcze mniejsza. W ręce
ściskała stary płócienny woreczek. To pewnie w nich trzymała swoje pieniądze.
- Ale panie sklepikarzu, przyjacielu - prosiła trzęsącym się głosem. - Ja myślałam, że
to wystarczy...
- Nie powinnaś myśleć, powinnaś wiedzieć - odparł szorstko, opierając ręce na ladzie.
- Ale moje dzieci... one czekają na mąkę!
- Jak dług zostanie spłacony, będzie mąka. Dopiero wtedy będzie nowy kredyt.
Elizabeth poczuła, że wzbiera w niej gniew. Miała ochotę chwycić Pedera za
kołnierzyk, potrząsnąć nim z całej siły albo nawet uderzyć jego głową o ścianę i powiedzieć
mu wyraźnie, czym jest głód. I jak to jest patrzeć na cierpienie dzieci. Na wychudzone
twarzyczki o zbyt wielkich oczach, na małe, sine z zimna bose nogi. I jak to jest wrócić do
domu i powiedzieć, że Peder, ten, który posiada połowę królestwa niebieskiego, dzisiaj też
niczego nie chciał im dać.
Na sztywnych nogach podeszła do lady i uśmiechnęła się szeroko.
- Boże drogi, a ja zapomniałam, że jestem ci winna pieniądze - powiedziała do matki
Mathilde, otwierając portmonetkę. Pospiesznie wygrzebała z niej banknot i podała
nieszczęsnej kobiecie. - Proszę bardzo. Mam nadzieję, że nie masz do mnie pretensji, że nie
zwróciłam wcześniej. Kątem oka dostrzegała płomienny rumieniec pokrywający twarz
Pedera, ale go zlekceważyła. Patrzyła na zaskoczoną minę kobiety.
- Ale przecież ja nigdy... - jąkała tamta.
- I w dodatku jesteś zapominalska - roześmiała się Elizabeth, ściskając rękę,
trzymającą banknot.
- Kiedy ja pani pożyczyłam...?
- Jak mieszkałam w Dalen. Nie pamiętasz? Wtedy nie zawsze było nam łatwo,
zwłaszcza jak człowiek nie miał ani grosza, a zeszyt w sklepie pełen był nieopłaconych
sprawunków.
Ostatnie słowa wypowiadała, nie spuszczając oczu z Pedera. Sklepikarz czuł się
najwyraźniej nieswojo, wielką chusteczką do nosa ocierał spocone czoło. I chyba zasychało
mu w gardle, bo musiał odkaszlnąć. Elizabeth cieszyło jego zakłopotanie, mrugnęła
porozumiewawczo do matki Mathilde i uśmiechała się zadowolona.
- Dziękuję - szepnęła tamta, przecierając pospiesznie oczy.
- To powinno wystarczyć, i na spłatę długu, i na coś jeszcze, jak sądzę - upewniała się
Elizabeth u Pedera.
- Owszem, owszem, nie ulega wątpliwości - przytakiwał, biorąc pieniądze.
Teraz jest mu głupio, stwierdziła Elizabeth z satysfakcją. Rozmowę prowadzili
półgłosem, więc inni klienci nie zauważyli zamieszania. To dobrze, Elizabeth nie pragnęła
powszechnego zainteresowania. Ludzie już i tak dość o niej gadają.
Matka Mathilde kupiła mąki, syropu i trochę ziarnistej kawy. Raz jeszcze chciała
dziękować Elizabeth, ale ta zaprotestowała.
- Wracaj do domu. Czekają na ciebie - powiedziała z uśmiechem. - I ani słowa nikomu
na temat tego, co się tu stało. Niech to zostanie między nami. Kobieta pokiwała głową i
wyszła. Peder miał czas się opanować i był teraz po prostu słodziutki.
- Czym mógłbym służyć pani Dalsrud?
- Chętnie obejrzałabym broszki i inne ozdoby - chlapnęła bez zastanowienia. Dlaczego
ja wygaduję takie rzeczy, pomyślała zirytowana, czując, że robi jej się gorąco. Przyjechała do
sklepu po przyprawy i kawę. Helenę miała zamiar upiec kruchych ciasteczek, które można
przechowywać w metalowym pudle na wypadek nieoczekiwanych gości. A kiedy mężczyźni
wrócą do domu, potrzeba będzie mnóstwo kawy. W czasie pobytu na łowiskach rzadko mieli
okazję próbować tego smakołyku. Tam muszą niemal wszystko oszczędzać.
- Bardzo proszę - rzekł Peder, stawiając przed nią na ladzie tacę z ozdobami. Elizabeth
przyglądała się zaciekawiona. Taca uginała się od broszek, szpilek, ozdobnych grzebieni, były
nawet maleńkie nożyczki potrzebne przy haftowaniu. Były też metalowe naparstki i aż trzy
kieszonkowe zegarki. Żaden jednak nie przypominał zegarka Kristiana. Czy naprawdę o to jej
chodziło? Czy chciała obejrzeć biżuterię w nadziei, że właśnie tamten zegarek będzie tu
leżał? W takim razie Kristian mówiłby prawdę i Bergette też byłaby niewinna. I, oczywiście,
ona musiałaby powiedzieć mężowi, że się pomyliła. Zrobiłaby to zresztą z największą
radością. Byłoby jej, rzecz jasna, nieprzyjemnie, ale potem mogliby o całej historii
zapomnieć.
- Szuka pani czegoś konkretnego?
Czyż w głosie sklepikarza nie brzmi jakiś obcy ton? Czy on coś wie? Czy w ogóle
zauważył brak zegarka? Podniosła wzrok.
- Tak do końca nie wiem... - zwlekała z odpowiedzią. - Może Peder najpierw obsłuży
innych. - Zerknęła przez ramię i stwierdziła, że nie ma już za nią kolejki. Kobiety sobie
poszły, tylko mężczyźni wciąż rozmawiali w drugiej części sklepu. Peder zmarszczył brwi i
Elizabeth zdała sobie sprawę, że w końcu musi coś powiedzieć.
- Szukam prezentu dla Kristiana - wyrwało jej się.
- Ach tak. No a na przykład taki zegarek?
Elizabeth poczuła ukłucie w sercu i nie miała odwagi spojrzeć na sklepikarza.
Oblizywała wargi i w popłochu zastanawiała się, co by tu powiedzieć.
- Towar pierwsza klasa - zachwalał Peder, unosząc zegarek, lśniący, z pięknie
grawerowaną kopertą.
- Nie, myślałam o czymś nieco bardziej ozdobnym. A nie ma zegarka w złotym
kolorze? - Dopiero teraz spojrzała mu w oczy. Serce tłukło się w piersi, dlaczego, na Boga, o
to pyta? Czy on się teraz domyśli, że Elizabeth wie? - Mam słabość do tego szlachetnego
kruszcu - dodała ze śmiechem. - Sam Peder wie, kobieta i ozdoby... Ale złoty to byłby jednak
za drogi - westchnęła. I zdała sobie sprawę, jak głupio to brzmi. Czy on coś podejrzewa? Czy
widzi, że Elizabeth się poci? Dlaczego sklepikarz nic nie mówi?
- Zresztą Kristian uznałby pewnie, że to za bogaty prezent - dodała. - Chyba się
jeszcze zastanowię...
- Ja miałem taki pozłacany kieszonkowy zegarek - rzekł Peder z wolna. - Koperta była
ze złota i srebra.
- Ale już ktoś go kupił? - spytała.
- Nie. Został ukradziony - odparł szorstko.
- Co też Peder mówi? - Elizabeth starała się wyglądać na zaskoczoną. - Wiadomo, kto
to zrobił? Sklepikarz pokręcił przecząco głową.
- Nie. Zegarek po prostu przepadł i już. Ale lensman został powiadomiony - Peder
zaciskał pięści na blacie. - Gdybym ja tak dopadł tego, co to zrobił, to... - umilkł nagle,
uśmiechnął się zawstydzony i chrząkał przez chwilę.
- Bardzo dobrze rozumiem, że Peder jest zły i zmartwiony - powiedziała Elizabeth. - A
ja się jeszcze zastanowię. Dzisiaj kupię co innego.
Peder ważył i odmierzał to, o co prosiła, popakował wszystko w papierowe torebki.
Elizabeth podziękowała i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Dopiero kiedy już siedziała w bryczce i sklep zostawiła daleko za sobą, miała odwagę
odetchnąć. Ulga, że sklepikarz o niczym nie wie, była tak wielka, że łzy potoczyły się jej po
policzkach. Spocona skóra teraz marzła, Elizabeth zaczęła dygotać. Trzeba z tym skończyć. A
może Kristian powinien wybrać się do sklepu i pokazać Pederowi swój zegarek? Nie miała
odwagi nawet myśleć, co by się wtedy działo. W najgorszym razie byłby areszt. Są
zamieszani w tę sprawę we troje: Bergette, Kristian i ona. Przymknęła oczy, powstrzymywała
łzy i ocierała twarz. Trzeba z tym skończyć, pomyślała jeszcze raz. Jak tylko Kristian wróci
do domu, opowiedzą lensmanowi, co się stało. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl:
skoro lensman został o sprawie poinformowany, to dlaczego nie przyjechał do Dalsrud?
Przecież widział zegarek Kristiana. Przez całą drogę do domu zmagała się z myślami.
Czy lensman chce, żeby Kristian przyznał się do kupna kradzionego i dlatego zwleka?
Nie, oczywiście, że nie, czemu by to miało służyć? Peder naturalnie chciałby odzyskać swój
zegarek jak najszybciej. Czy to możliwe, że lensman patrzy na sprawę przez palce dlatego, bo
żyje z Kristianem na dobrej stopie? Próbowała odepchnąć od siebie te myśli, bo i tak nie
może nic zrobić, dopóki Kristian nie wróci do domu. Chyba że wybrałaby się do lensmana i
próbowała wybadać, co on wie. Może gdyby go ostrożnie wypytała... Zastanawiała się nad
tym również, kiedy wjechała już na dziedziniec i zaczęła wyprzęgać konia.
- A może ja to zrobię... - usłyszała za sobą.
- Nie, dziękuję, radzę so... Jens? - rzuciła mu się na szyję i mocno tuliła. Gardło
zaciskało się ze wzruszenia, w oczach pojawiły się łzy. Dopiero po chwili wypuściła go z
objęć. - Wróciłeś do domu czy... - umilkła i przyglądała mu się uporczywie. Przypomniała
sobie bowiem, jak to wiele lat temu siedziała przy oknie w Dalen. Czekała na Jensa, który
miał wrócić z zimowych połowów. I nagle zobaczyła, że wchodzi na wzgórze od strony
fiordu, widziała, jak okrąża narożnik domu. Ale nie wszedł do środka, więc wyszła, żeby
zobaczyć, gdzie się podział. Na dworze jednak nie było nikogo. Jens nigdy do domu nie
wrócił.
- Myślisz, że jestem duchem? - spytał teraz. Niebieskie oczy rozbłysły.
- Boję się, że zobaczyłam twój cień.
Jens roześmiał się, pokazując białe równe zęby. Ona się jednak nie śmiała, patrzyła na
niego z powagą.
- Widziałam cię, kiedy przepadłeś na morzu, Jens. Okrążałeś narożnik domu w Dalen i
było to na pewno w tym samym momencie, kiedy fala zmyła cię z pokładu. Jens również
spoważniał, pogłaskał ją po policzku szorstką ręką.
- Taki cień oznacza, że ktoś umarł. I rzeczywiście tamtego dnia o mało nie umarłem -
znowu się uśmiechnął. - Ale teraz jestem żywy. - Wyciągnął przed siebie ramiona, jakby
chciał objąć cały świat. Elizabeth odpowiedziała mu uśmiechem.
- Kiedy wróciłeś?
- Dosłownie przed chwilą, razem z pozostałymi. Rumieniec wypłynął na twarz
Elizabeth. Musiała się odwrócić. Jak mogła myśleć tylko o Jensie, a nie o Kristianie, który
mimo wszystko jest jej mężem? Jens z pewnością zauważył, że jest skrępowana, bo mówił
dalej:
- Musiałem wrócić do łodzi po rękawice i czapkę. Kristian i Lars poszli przodem.
Teraz zajmę się koniem, a ty idź do domu.
- Ale przecież dopiero co wróciłeś. Widziałeś już Signe?
- Nie, jeszcze nie. Ale ty już idź. Ja przyjdę za moment. Niechętnie ruszyła ku
domowi.
Z daleka słyszała głosy w kuchni. W sieni większość miejsca zajmowały wielkie
skrzynie. Ktoś rzucił na podłogę wysokie buty, domyślała się, że to Kristian. Teraz w domu
pachniało zupełnie inaczej: skórą, mokrym drewnem, rybami, smołą i wodorostami. Prawie
jak w szopie na łodzie, uznała. Łapczywie wchłaniała zapachy, przymknąwszy oczy, i złożyła
ręce do modlitwy: Dzięki ci, dobry Boże, że pozwoliłeś, by i tej zimy mężczyźni do nas
wrócili. Amen.
Szeroko uśmiechnięta wkroczyła do kuchni. Kristian otworzył ramiona i po chwili
Elizabeth w nich utonęła. Mąż ściskał ją mocno i długo, aż musiała prosić, żeby przestał.
- Biedactwo, mało życia z ciebie nie wycisnąłem śmiał się, odsuwając ją lekko. -
Jesteś tak samo śliczna, niezależnie od tego, że brzuch urósł ci wielki.
- Delikatnie ją pogłaskał i wtedy poczuli leciutkie kopnięcie.
- Zauważyłeś? - spytała. - Malec za tobą tęsknił. -Kristian roześmiał się i odwrócił do
zebranych przy stole domowników.
- Mały kopie! - zaraz znowu spoważniał. - Czy ty o siebie dbasz i nie pracujesz za
ciężko?
- Oczywiście - odparła Elizabeth, mrugając do Helenę.
- To ja pierwsza zobaczyłam łódź - wtrąciła Ane z dumą. Tak samo jak w
dzieciństwie, kiedy biegała na skały, żeby wypatrywać łodzi, pomyślała Elizabeth.
- Dlaczego krzywisz nos? - spytał Kristian, spoglądając roześmiany na Elizabeth.
- Bo cuchniesz!
- Coś ty, to perfumy.
- Fe! Proponuję, żebyście się wszyscy wykąpali, zanim usiądziemy do stołu.
- Ja bardzo chętnie. - Lars pierwszy podniósł się z miejsca. - Przywieźliśmy mnóstwo
świeżych ryb. Leżą na kuchennym blacie.
- Wy dzisiaj dostaniecie mięso - oznajmiła Elizabeth.
- A my chętnie zjemy ryby.
- Bogu dzięki - mruknął Kristian, znikając za drzwiami.
- Pomożemy wam nanosić wody i przygotować balię
- zaproponowała Maria. - Chodź, Ane!
Jens zabrał córeczkę z alkierza i, rozpromieniony, wrócił do kuchni z dzieckiem na
ręce. Z początku Signe była trochę onieśmielona, ale teraz gaworzyła wesoło, śmiała się i
tuliła do ojca. Wzruszające widzieć ich znowu razem, myślała Elizabeth. Mała Signe z
każdym dniem staje się coraz bardziej podobna do matki. Dlaczego nie mamy żadnych
wiadomości od Liny, pomyślała nagle urażona.
- Zdaje mi się, że ona mnie poznała - cieszył się Jens. - Poznałaś tatusia, prawda?
Signe uśmiechnęła się do niego i kiwała główką. Oczy dziecka promieniały radością.
Jens raz jeszcze przytulił ją do siebie, potem ostrożnie posadził na podłodze i wyszedł, by
pomóc w pralni. Elizabeth rzuciła za nim pośpieszne spojrzenie. Ona i Helenę szykowały
posiłek.
- Taka jesteś zamyślona - powiedziała Helenę.
- Ech... nie, stoję tu tylko i...
- Słyszałaś w sklepie jakieś nowiny? - przerwała jej Helenę. Elizabeth zesztywniała,
bo znowu przypomniała sobie o zegarku.
- Jakieś nowiny? - powtórzyła, by zyskać na czasie. - Nie, ludzie gadają wciąż o tym
samym. Helenę przyglądała jej się uważnie.
- Ale przecież widzę, że coś się stało, Elizabeth. Może Peder zachował się wobec
ciebie niegrzecznie?
- Nie, nie, skądże znowu, był taki uprzejmy, jak tylko on potrafi. Zresztą zawsze tak
się zachowuje.
- No, kiedy mieszkałaś w Dalen, niekoniecznie tak było.
- Spotkałam matkę Mathilde - powiedziała Elizabeth. - Przyszła spłacić dług w
sklepie, bo jej mąż też już wrócił.
- Co ty powiesz? - Helenę oparła się o blat, mieszając coś w garnku na piecu. Potem
sprawdziła widelcem, czy ryba odchodzi już od kości.
- Okazało się jednak, że ma za mało pieniędzy - mówiła dalej Elizabeth. - Dlatego
dałam jej trochę. Helenę spojrzała na nią spłoszona.
- I wzięła?
- Powiedziałam, że to zwrot pożyczki, którą zaciągnęłam u niej dawno temu. -
Elizabeth wzruszyła ramionami. - Dajmy temu spokój. Jedzenie musi być gotowe, kiedy
mężczyźni wrócą, wykąpani i pachnący mydłem.
A ja muszę jeszcze raz porozmawiać z Kristianem, pomyślała, czując, jak bardzo jej ta
sprawa ciąży. Nastrój przy stole panował znakomity. Opowiadali sobie nawzajem, co przeżyli
w ciągu tych długich miesięcy rozłąki. Kristian mówił, jak spędzali niedziele, opowiadał o
znachorach odwiedzających wtedy rybackie chaty. Oni sprzedają cudowne lekarstwa, które
mają pomagać na wszystko, śmiał się. Helenę i Elizabeth też się śmiały, a Maria i Ane
siedziały cichutko niczym myszki, by nie uronić ani słowa.
- Te ich lekarstwa można stosować i na ból pleców, i na rany, a także na dolegliwości
miłosne - chichotał Lars.
- Czasem przychodził też fotograf - wspominał Kristian. - Ale my woleliśmy nie tracić
pieniędzy na jego usługi. Brudni i zaniedbani, jak mieliśmy się fotografować?
- A widywaliście kogoś z rodziny Wolffa? - spytała Ane z apetytem zajadająca świeże
ryby.
- Ci ludzie nie biegają między rybackimi chatami - powiedział Jens. - A czy ty wiesz,
Ane, że kiedy dzieci Wolffa były małe, to miały guwernantki? -Hę?
- Guwernantki. To takie kobiety... jakby to powiedzieć, coś w rodzaju nauczycielek.
- O! A ja myślałam, że to jakaś choroba - odparła Ane, przewracając oczami. Kristian
śmiał się tak, że aż się zakrztusił i trzeba go było stukać po plecach.
- Myślę, że czas już na deser - wstał i na chwilę zniknął w sieni.
- Wszyscy już zjedli? - spytała Elizabeth. - W takim razie zaparzę kawy. Helenę,
uważam, że dzisiaj możemy sobie też pozwolić na trochę wina.
- W czwartek przed południem? Oszalałaś?
- A dlaczego nie? Musimy uczcić powrót mężczyzn do domu. Przynieś butelkę i
kieliszki.
- A ty ukrywałeś deser w sieni? - spytała Maria roześmiana, kiedy Kristian wrócił do
kuchni.
- Nie śmiej się, nie śmiej, bo zaraz spróbujesz czegoś absolutnie nowego! - Zaczął
częstować zebranych. - To jest czekolada! - oznajmił, dając kawałeczek również małej Signe.
- O mój Boże! - Elizabeth pozwalała, by ciemny, słodki kęs rozpuścił się w jej ustach.
Nigdy jeszcze nie próbowała czegoś równie pysznego. - To ostatnia nowość?
- Nie, czekolada znana jest od dawna. Tylko Peder nie zaczął jeszcze nią handlować.
Może powinienem mu podpowiedzieć.
Przyszła Helenę z kieliszkami i winem. Nalała i wszyscy unieśli kieliszki w górę.
Elizabeth przepełniała wielka radość z powodu szczęśliwego powrotu mężczyzn.
Odczuwała ją nawet w koniuszkach palców. Rozkoszowała się opowieściami z łowisk. Wiele
z nich to zwyczajne przechwałki, wiedziała o tym na pewno, ale wszystkie tak samo zabawne.
Czas mijał na żartach i śmiechu. Radość z ponownego spotkania rozjaśniała twarze i
sprawiała, że wszyscy wydawali się piękni. Mężczyźni przywieźli też prezenty. Wstążki,
koronki, lusterka i materiały w niezwykłe wzory, cudowne tkaniny, pochodzące z odległych
miejsc i całkowicie nieprzypominające niczego, czym Peder handluje w swoim sklepie. To
były dary kupione być może w chwili, kiedy tęsknota za domem najbardziej dawała się we
znaki. W takich chwilach wybierali to, co wydawało się im najpiękniejsze i najbardziej
odpowiednie dla tych, które na nich czekają. Po obiedzie wszyscy udali się na krótki
odpoczynek, Lars i Helenę poszli do swojego mieszkania, które ona przygotowała już dawno
temu.
- Jak tu pięknie pachnie świeżością - pochwalił Lars. - I widzę, że włożyłaś też czystą
pościel.
- Nie spałam tutaj, czekałam, aż wrócisz do domu - powiedziała Helenę i nagle
poczuła się onieśmielona. Przytulił ją, a ona przeczesywała palcami jasne włosy ukochanego.
- Och, jak ja za tobą tęskniłam, Lars, jak tęskniłam, i jak się bałam. Nigdy tego nie
zrozumiesz -wyszeptała, czując łzy pod powiekami.
- Owszem, wiem - odparł cicho. - Każdego dnia, kiedy wypływaliśmy na morze,
bałem się, że zerwie się sztorm. Każdego dnia bałem się, że mógłbym cię stracić. Jesteś
najpiękniejsza i najlepsza z tego, co istnieje na świecie. Przepełniła ją gorąca radość, wspięła
się na palce, żeby go pocałować.
- Rozbierzmy się i połóżmy - zaproponował. - Chcę znowu poczuć twoją skórę.
Pośpieszenie zrzucili ubrania, zostawiając tylko bieliznę, i wślizgnęli się pod kołdrę.
Oddech mężczyzny zmienił się nagle, stał się ciężki od pożądania, Helenę dała się porwać
nastrojowi. Przymknęła oczy i rozkoszowała się pieszczotami, czuła jego ręce na brzuchu, na
dużych, nabrzmiałych piersiach. Tęskniła równie mocno jak on, ale do takich rzeczy kobiecie
nie wypada się przyznawać. Może nawet tęskniła bardziej. Czuła kędzierzawe włosy pod
palcami, jego oddech na swojej szyi, słyszała radosny śmiech mężczyzny.
Uniosła biodra, żeby mógł zdjąć jej majtki, a potem koszulę. Pomogła też jemu. I oto
leżeli przy sobie nadzy. Przytuliła się do Larsa, czuła, że brodawki piersi się napinają i
jęknęła z rozkoszy, kiedy szorstka ręka mężczyzny zaczęła głaskać jej pośladki. Lars położył
się na niej, wsparł na łokciach i przyglądał się jej z miłością. Całował ją w czoło, głaskał
gruby warkocz i szeptał, jak bardzo ją kocha.
Po chwili rozchyliła uda i pozwoliła mu przyjść do siebie. Wchodził w nią wolno,
bardzo wolno, a rozkosz przepełniała ich ciała. Mężczyzna powoli przyśpieszał, ona podążała
za nim. Stali się jednością, nie zapomnieli w czasie rozłąki o tym, co to drugie lubi. Dawali
sobie nawzajem dokładnie to, co dawniej.
Potem nadszedł czas na najbardziej intymne zwierzenia, takie, których nie można
wyjawić przy kuchennym stole. Ciche, płynące z głębi serca, a tymczasem dom zaczynał się
budzić po poobiednim odpoczynku.
Reszta dnia upłynęła na rozpakowywaniu skrzyń, sortowaniu odzieży, praniu. Kobiety
robiły to z ochotą i radością. Jak dobrze jest znowu dotykać szorstkich męskich ubrań, jak
dobrze nakrywać stół dla wielu, słyszeć śmiech i niskie męskie głosy. Signe nie posiadała się
z radości, kiedy tylko mogła znaleźć się w objęciach taty. Huśtał ją na kolanach, śpiewał i
podrzucał aż do sufitu, wtedy pełen zachwytu śmiech dziecka wypełniał pomieszczenia.
Gdy nadszedł wieczór, przy stole zrobiło się cicho. To był bardzo długi dzień. Zapas
słów się wyczerpał, śmiech został zużyty. Wszyscy tęsknili jedynie za miękką pościelą.
Kiedy tylko Signe zasnęła, Jens też powiedział dobranoc, a inni poszli jego śladem.
Helenę i Lars znowu zniknęli w czeladnej izbie. Członkowie rodziny udali się na strych.
Elizabeth rozbierała się długo. Kristian już leżał, a ona wciąż czesała włosy.
- Musisz być aż taka dokładna? - spytał. - Przecież w nocy włosy znowu się potargają.
Uśmiechnęła się do lusterka i zostawiła włosy niezaplecione.
- Ale jutro pomożesz mi je rozczesywać?
- Każdy kosmyk oddzielnie - obiecał, pociągając ją ku sobie na posłanie. Położył się
przy niej i, leciutko nagryzając ucho żony, szeptał:
- Jak ja strasznie za tobą tęskniłem. Tęskniłem za tym, by dotykać twoich włosów,
całować cię, słyszeć twój głos, za wszystkim.
- Dziękuję, ja też. A teraz, kiedy jesteś świeżo wykąpany, tęsknię jeszcze bardziej.
Przyjrzał jej się uważnie, przesuwał wargi po czole, nosie i oczach żony. Ona
zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do jego krzepkiego ciała. W mroku widziała tylko
zarysy jego twarzy, ale przecież zna ją tak dobrze. Zna jego gorącą skórę i ciepły oddech.
- Weź mnie - wyszeptała, zamykając oczy.
- A to nie zaszkodzi dziecku?
- Nie, jeśli będziemy ostrożni. Gdyby bolało, to zaraz powiem.
Czułymi dłońmi głaskał piersi, brzuch, a na koniec uda. Stęskniona, była gotowa na
jego przyjęcie. Skończył szybko. On też bardzo tęsknił. Wkrótce oboje leżeli uspokojeni. Ona
na jego ramieniu, nagle zdała sobie sprawę, że chciałaby jeszcze. Trochę zawstydzona
wyszeptała:
- Jesteś zmęczony?
- Trochę. Bo co? Domyśliła się, że się z nią drażni i odpowiedziała tym samym tonem:
- Bo ja jestem strasznie zmęczona i zaraz muszę zasnąć. Dobranoc. - Równocześnie
pieściła jego brzuch i przytulała się do niego.
- Ty czarownico - wyszeptał.
Śmiał się ochryple, ponownie zaczął ją całować. Najpierw szyję i piersi. Obejmował
wargami nabrzmiałe brodawki, wywołując w jej ciele fale ognia. Elizabeth wygięła plecy i
prosiła o więcej. Jęknęła, kiedy język Kristiana dotykał jej pępka, potem przesuwał się w dół,
a w końcu dotarł do wewnętrznej strony ud. - Nie, nie rób tego, och tak - szeptała bez tchu.
Całował ją i pieścił, aż się przestraszyła, że za chwilę eksploduje. Ledwo w nią
wszedł, a ciałem wstrząsnął spazm. Nareszcie, po długich miesiącach tęsknoty, znowu są
razem.
- Jesteś jeszcze zmęczona? - spytał. - Czy zdołałabyś...
- No nie, chyba zwariowałeś - roześmiała się, bo zrozumiała, że on z nią żartuje. Zaraz
jednak spoważniała. Popatrzyła na męża.
- Kristian, jest coś, o czym muszę z tobą porozmawiać.
- Co cię dręczy?
-Jak wiesz, kiedy wróciliście dzisiaj, ja byłam w sklepie. I Peder opowiedział mi o
zegarku, który mu ukradziono. I że powiadomił o tym lensmana. Poczuła, że mąż drętwieje.
Znowu zaczął szybciej oddychać.
- Nie złość się, Kristian. To z pewnością nie był ten zegarek, który ty kupiłeś. Ale w
tej sprawie zaczyna być zbyt wiele przypadków, nie sądzisz? Skoro nie odpowiadał, mówiła
dalej:
- Chcę, żebyśmy porozmawiali z lensmanem. Nie musimy mu mówić całej prawdy -
umilkła, czekając na jego reakcję. Długo trwało, zanim Kristian się odezwał.
- Tak, zrobię to. Elizabeth bezgłośnie wypuściła powietrze z płuc.
- Tylko w ten sposób możemy rozwiązać sprawę, prawda?
- Tak, moja kochana, prawda. - Pocałował ją we włosy i przytulił.
Elizabeth zamknęła oczy. Wielkie brzemię zostało zdjęte z jej ramion. Wkrótce potem
usnęła.
Rozdział 8
Kristian przeciągał się i ziewał głośno.
- Co ty robisz? Tak wcześnie na nogach? Elizabeth wyjęła z szafy białą, świeżo
uprasowaną bluzkę i czarną spódnicę, powiesiła je na oparciu krzesła. Niemal wszystkie
ubrania zostały poszerzone w pasie. Bluzki ciasno opinały brzuch, chociaż powszywała
wstawki pod pachami. I tak dobrze, że sprawnie posługuję się igłą i nićmi, myślała. Zaczynała
cieszyć się, że niedługo wielki brzuch zniknie i będzie mogła ubierać się normalnie. Kilku
ulubionych rzeczy nie przerobiła, zostawiła na czas po porodzie.
- Trzeba dzisiaj załatwić mnóstwo spraw, więc ty też wstawaj! Kristian ułożył się na
boku i podciągnął kołdrę pod brodę.
- Strasznie zimno, chodź i połóż się przy mnie.
- Ja ci dam zimno! - Elizabeth chwyciła kołdrę i ściągnęła, zanim zdążył zareagować. -
Proszę, nie możesz tak leżeć i po prostu gnić w pościeli.
- Rany boskie, zrobiła się z ciebie prawdziwa nadzorczym niewolników! To już lepiej
mi było w rybackiej chacie na północy.
- Biedaczek - mruknęła Elizabeth, przyglądając się bluzce. Czyżby plama na
kołnierzyku? Nie, to tylko jakiś pył, strzepnęła go.
- A co zamierzasz dzisiaj robić? - spytał Kristian znad umywalki.
- Między innymi musimy pojechać do lensmana. Zapomniałeś o tym? Kristian
odwrócił się raptownie. Woda skapywała z jego rąk i twarzy.
- Już dzisiaj? To chyba nie jest aż takie pilne, do diabła!
- Dlaczego nie? - Elizabeth ujęła się pod boki. - Nie uważasz, że czekamy już
dostatecznie długo? Peder zawiadomił lensmana o kradzieży i...
- Dobrze, dobrze, wiem o tym - Kristian wytarł się i sięgnął po ubranie. - Ale moim
zdaniem to nie jest sprawa życia i śmierci. A ja dzisiaj mam zupełnie inne zajęcia.
- Mogą poczekać.
- Nie było mnie przez wiele miesięcy i teraz muszę to zrobić.
- Jeśli coś czekało wiele miesięcy, to może chyba poczekać jeszcze jeden dzień? Nie
opieraj się, Kristian, bo już postanowiłam. - Odwróciła się i poszła w stronę ,drzwi. - Tobie
też wyjęłam porządne ubranie, przebierzesz się później.
- Mamy się stroić, bo jedziemy do lensmana?
- Nie zaszkodzi, jeśli będziemy wyglądać jak ludzie.
Elizabeth uśmiechała się do siebie, schodząc po schodach. „Musimy się stroić?",
spytał Kristian. Więc pewnie już nie protestuje, myślała zadowolona, wchodząc do kuchni.
- Gdzie jest Kristian? - spytała Elizabeth, kiedy kobiety wróciły z obory. Helenę
wzruszyła ramionami.
- Zdaje mi się, że poszedł do szopy na łodzie, z Jensem i Larsem.
- Wcale by mnie to nie zdziwiło. A powiedział, co będzie tam robił? Helenę zerknęła
na nią spod oka.
- Nie, o co chodzi?
- O nic. - Elizabeth odstawiła wiadro. - Zajmij się tym, a ty, Maria, weź Ane i
zanieście mleko z obory do chłodzenia. - Już wychodziła, ale odwróciła się jeszcze, żeby
powiedzieć: - Zagrzejesz nam trochę wody? Dla mnie i dla Kristiana.
- Będziecie się znowu kąpać?
- Nie, musimy się tylko trochę ogarnąć. Mamy we wsi sprawę do załatwienia.
- Oczywiście. - Helenę nie pytała o nic więcej i Elizabeth poszła w stronę szopy na
łodzie. Już z daleka słyszała ich głosy i zwolniła kroku. Nie chciała wprawiać Kristiana w
zakłopotanie tym, że przychodzi do niego z pretensjami, dobrze wiedziała, że zareagowałby
na to złością, a wtedy jeszcze trudniej będzie się porozumieć. Okrążyła narożnik i zobaczyła,
że ściągają łódź na wodę.
- Wybieracie się na ryby? - spytała, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
- Zarzucimy sieci - odparł Lars.
- Aha. Kristian, muszę zamienić z tobą parę słów na osobności. Jest sprawa, która nie
może czekać. Widziała, że mąż zaciska szczęki i mruży oczy, podchodząc do niej.
- Masz zamiar wypłynąć, żeby zarzucać sieci? - spytała, starając się zachować spokój.
- Tak, i nie ma czasu do stracenia. Bo chyba chcesz mieć świeże jedzenie na stole, jak
sądzę?
- Oczywiście, że chcę, skoro jednak dwóch mężczyzn do tej pracy wystarczy, to
całkiem nie rozumiem, dlaczego ty musisz im pomagać.
- We trzech jest łatwiej.
- Świetnie. - Machnęła ręką. - No to wracaj do nich. Chciałabyś, żebym pozdrowiła od
ciebie lensmana?
- Co masz na myśli?
- Bo muszę pojechać sama i powiedzieć mu, że ty masz taki sam zegarek, jak ten,
który ukradziono Pederowi ze sklepu. Ty nie pojedziesz, bo, jak widzę, jesteś zajęty.
- Głupie gadanie! - warknął. Obrócił się na pięcie i krzyknął do Larsa i Jensa: - Nie
mogę wam pomagać. Musicie poradzić sobie beze mnie.
- Nie będzie problemu - odparł Jens.
Kristian klął, biegnąc przed nią do domu. Dogoniła go dopiero przy wejściu, w chwili,
kiedy Helenę wynosiła z kuchni duże wiadro gorącej wody.
- Proszę, to wasza woda do mycia.
- Dziękuję ci - bąknęła Elizabeth. - Kristian, zaniesiesz to na górę? Mruknął coś w
odpowiedzi i poszedł.
- Co się dzieje, na Boga? Pokłóciliście się tuż po jego powrocie do domu? - spytała
Helenę, spoglądając na wyprostowane plecy Kristiana. Elizabeth zachichotała.
- Nie, nie, to przejdzie. On tylko bardzo nie lubi, żeby ktoś nim rządził. Wiesz, przez
tyle czasu był sam, to teraz musi potrwać, zanim zmieni nastawienie.
- Bogu dzięki Lars nie jest taki. Zresztą Jens też nie. - Helenę powiedziała to jakby
sama do siebie, odwróciła się i zniknęła w kuchni.
Kiedy już jechali do lensmana, Elizabeth wciąż myślała o słowach przyjaciółki. Nie,
Kristian nie jest taki jak Jens i zresztą nigdy taki nie będzie. To głupie z jej strony, żeby ich
porównywać, ale od czasu do czasu powstrzymać się nie mogła. Wciąż coś jej przypominało
o tym, co miała kiedyś, i o tym, co ma teraz. Nagle ogarnęła ją fala wstydu. Kristian to dobry
człowiek, dobry mąż, naprawdę nie ma powodów, żeby się skarżyć. A prawdę
powiedziawszy, ona też nie należy do osób, z którymi łatwo się dogadać.
- Przepraszam.
- Hę? - Elizabeth drgnęła.
- Prosiłem cię o wybaczenie, że przed południem zachowywałem się tak okropnie.
- Nie ma o czym mówić, Kristian. Ja też zrobiłam swoje.
- Obawiam się tej rozmowy z lensmanem. Elizabeth musiała przyjrzeć się mężowi. Jak
na niego, to wielkie wyznanie.
- Będzie dobrze, zobaczysz - poklepała go po ramieniu. - Kupiłeś ten zegarek w dobrej
wierze i nie możesz zostać za to ukarany. Nawet lensman musi tyle rozumieć.
- Ale ty masz przecież do niego mnóstwo zastrzeżeń?
- Tak, mam. Bo co na przykład zrobił dla Bergette? Kristian patrzył przed siebie.
- No właśnie, co u niej? Nie powiedziałaś mi nic prócz tego, że Sigvard na razie
trzyma się od niej z daleka.
- Bo też nie ma wiele do opowiadania. Bergette żyje w wiecznym strachu, że pewnego
dnia on może stanąć u jej drzwi, ale na szczęście... - umilkła gwałtownie, słysząc, że o mało
się nie wygadała. Byłaby powiedziała mu o rewolwerze.
- Na szczęście co? - przyglądał jej się badawczo. -Nic.
- Masz przede mną jakieś tajemnice, Elizabeth?
- No pewnie, że mam - odparła sucho. Kristian roześmiał się.
- No to opowiedz!
- Nie mogę, obiecałam Bergette, że sprawa zostanie między nami i zamierzam tego
dotrzymać.
- Mnie chyba możesz powiedzieć.
- Nie, już mówiłam. To z tobą nie ma nic wspólnego.
Przecież o naszych wspólnych sprawach, twoich i moich, nie mogę opowiadać
Bergette. Z tym jest tak samo.
Sprawiał wrażenie naburmuszonego i Elizabeth zostawiła go w spokoju, z własnymi
myślami.
- Powinieneś się raczej cieszyć, że można na mnie polegać - rzekła w chwilę później.
Kristian uśmiechnął się przelotnie.
- Tak, cieszę się. To bardzo dobra cecha.
- Chcielibyśmy rozmawiać z lensmanem - rzekł Kristian, kiedy służąca otworzyła im
drzwi.
- Bardzo mi przykro, ale gospodarz wyjechał. Elizabeth zauważyła, że mąż stara się
zachować powagę.
- A długo go nie będzie? - spytał.
- Jakieś dwa, trzy tygodnie. Możliwe, że dłużej.
- Aż tyle? - wykrzyknęła Elizabeth. - W imię Ojca i Syna, on nie może... - musiała
przełknąć dalsze słowa. - To go od nas pozdrów. I poproś, żeby przyjechał do Dalsrud, jak
tylko wróci. Powiedz, że to pilne. Dziewczyna dygnęła.
- Powiem.
- Taka jestem wściekła - prychała Elizabeth, kiedy znowu znaleźli się w saniach. -
Powinno mu się zabronić takich długich podróży po całym dystrykcie. Gdyby się coś stało?
- Przecież on i tak nigdy nic nie robi, sama mówiłaś przed chwilą.
- Co prawda, to prawda, masz rację. Człowiek to powinien być lensmanem. Zarabiać
mnóstwo pieniędzy i siedzieć sobie z rękami na podołku.
- Aż tak źle to z nim chyba nie jest. Czasem i on potrafi swoje zrobić. A jak myślisz,
jak on się czuje, kiedy taka piła, jak ty, wpada, a tu robota nie zrobiona na czas?
- A ty mówisz z własnego doświadczenia?
- Owszem, i szczerze ci powiem, że bardzo mu współczuję.
Elizabeth musiała się roześmiać. W duchu jednak przepowiadała sobie, co powinna
wyjaśnić lensmanowi, kiedy ten w końcu uzna, że trzeba złożyć tę tak długo odkładaną
wizytę.
Zjedli kolację, ale wciąż wszyscy pozostawali przy stole i rozmawiali. Signe siedziała
na kolanach u Ane i oczka zaczynały jej się zamykać.
- Moje biedactwo, jesteś zmęczona? To twoja starsza siostra Ane ci pośpiewa -
mówiła Ane z czułością.
Spij, dziecinko, śpij, mama włóczkę zwija. Tata do miasta popłynął łódką, Kupić Signe
śliczne butki. Nagle Ane przerwała i popatrzyła na Jensa.
- A może ty byś pojechał do Danii i odwiedził Linę. Sam byś zobaczył, jak jej tam
jest, dowiedział się, czy jej się poprawiło. Jens wolno kręcił głową.
- Przecież mnie tam nie wpuszczą.
- Dlaczego nie?
- W takich miejscach panują surowe regulaminy, nawet listów nam do niej pisać nie
wolno. Poza tym taka daleka podróż to są duże koszty. A ja mam tu pracę, której powinienem
pilnować. Kristian oparł łokcie o blat stołu.
- I pieniądze na podróż, i sprawy pracy dałoby się oczywiście załatwić, ale masz rację,
oni cię tam nie wpuszczą. Słyszałem, że surowo przestrzegają zasad.
- Ale gdybyś ty pojechał, Kristian? - spytała Elizabeth z nadzieją.
On pokręcił głową.
- To żadna różnica.
- Chyba nie - przytaknął Jens, biorąc śpiącą córeczkę, którą podała mu Ane. Potem
długo przyglądał się dziecku. - Ja myślę o Linie każdego dnia - powiedział. - Najwięcej
zastanawiam się nad tym, czy jej się poprawiło, bo przecież nie mamy żadnych wiadomości.
Jeśli nie czuje się lepiej, to, gdyby wróciła na północ, mogłoby się jej jeszcze pogorszyć.
Elizabeth obracała swój kubek na stole z braku czego innego, czym mogłaby zająć
ręce. Szczerze współczuła Jensowi, zarazem jednak sprawił jej ból, mówiąc, że codziennie
myśli o Linie. Niegdyś to ona była główną jego myślą. Zaraz ogarnął ją wstyd. Nosi pod
sercem dziecko Kristiana, który od dawna jest jej mężem. Jens należy do innej niezależnie od
tego, co tyle razy jej mówił: że tylko ją kocha. To prawdziwe szaleństwo, jakkolwiek by na
sprawę patrzeć.
- Gdybym wiedział, że tak się sprawy potoczą, nigdy bym jej do tej Danii nie wysłał -
mówił dalej Jens.
- Naprawdę tak myślisz? - Lars spoglądał na niego spod oka.
- Naprawdę tak myślę. Kiedy była w domu, zawsze wiedziałem, jak się czuje. Teraz
nie wiem nic.
- Postąpiłeś słusznie - rzekła Ane, wstając. - Położę Signe do łóżka. - Wzięła dziecko i
uśmiechała się, patrząc na maleńką buzię. - Gdybyś nie pozwolił Linie jechać do Danii, to nie
wiadomo, jaka by ona była dzisiaj - powiedziała do Jensa.
- Ale i tak nie wiemy, jak się czuje - odparł cicho. Elizabeth położyła mu rękę na
ramieniu.
- Musimy ufać, że doktorzy wiedzą, co robią. Przecież uczą się tego przez wiele lat.
- A ja nie mogę przestać myśleć o tym, co będzie z Bergette i Sigvardem - zmieniła
temat Helenę, kiedy Ane wyszła z Signe do izby. - I jak się ta sprawa skończy.
Nikt jej nie odpowiedział, wszyscy siedzieli, jakby szukali dobrego wyjaśnienia.
Wróciła Ane.
- Teraz Signe będzie spać do rana, jestem tego pewna. Elizabeth popatrzyła w okno i
napotkała swoje odbicie w szybie.
- Jeden Bóg wie, co będzie z Sigvardem - rzekła zmęczonym głosem. Lars chrząknął.
- Przyszła mi do głowy pewna historia, którą słyszałem wiele lat temu. Moja matka mi
ją opowiedziała. Ane siedziała z podbródkiem opartym na rękach.
- Opowiadaj!
- No tak, wydarzyło się to w Nissedal, w roku tysiąc osiemset trzecim. Było tam
małżeństwo Tallef i Kari, ale życie razem nie za bardzo im się układało.
- Dlaczego? - spytała Ane.
- Bo Tallef miał niegdyś ukochaną, imieniem Torgierd. Była od niego młodsza o
jedenaście lat. Nie pochodziła jednak z takiej dobrej rodziny jak sam Tallef, więc o
małżeństwie nie mogło być mowy. Dlatego chłopak musiał się ożenić z Kari. Nigdy się z tym
nie pogodził, zrobił się z niego straszny pryk. Co tam, prawdziwy drań, jeśli miałbym
powiedzieć szczerze. Nie było dnia, żeby nie stłukł żony.
- Na świecie mnóstwo jest takich biedaczek, które mężowie biją - wtrąciła Elizabeth
cicho, zerkając na Helenę, która pod stołem trzymała rękę Larsa.
- Nie dość na tym - mówił dalej Lars. - Nasz Tallef nie chciał zerwać z Torgierd i
wydzielił jej ze swojego dworu komorniczą zagrodę. Od czasu do czasu Torgierd musiała dla
nich pracować, co oczywiście nie podobało się Kari. Pewnego razu wysłała służącą na górskie
pastwisko i kazała jej tam zostać przez kilka dni. Wieczorem Tallef przyszedł do łóżka Kari z
siekierą i groził, że jeśli służąca nie wróci z gór, to rozłupie żonie głowę. Ane krzyknęła ze
zgrozą.
- Biedaczka! A czy oni mieli dzieci?
- No, niestety, można powiedzieć. Mieli. Urodziło im się siedmioro, z czego sześcioro
zostało przy życiu, ale jeszcze jedno znajdowało się w brzuchu Kari. Jedna z córek była
świadkiem tego, że ojciec grozi matce siekierą.
- Chciałabym dostać takiego w swoje ręce! - oburzała się Ane. - Czy nikt nie mógł
pomóc biednej Kari?
- Chodziła na skargę do pastora, powiedziała, że chce się rozwieść, ale do rozwodu nie
doszło, bo Tallef się nie zgodził, a nieszczęsnej żonie pastor nie wierzył. Mówił, że za mało
jest dowodów, poza tym Tallef potrafił się znakomicie bronić. Sąsiedzi jednak wiedzieli, jak
przez szesnaście lat układało się to małżeństwo.
Któregoś dnia Tallef sfałszował jakieś papiery i poszedł do apteki kupić trutkę na
wilki. Aptekarz nabrał podejrzeń i odmówił. No to Tallef pojechał do innej apteki i trutkę
dostał. Tłumaczył, że wilki strasznie się rozmnożyły i musi porozkładać trutki w lesie. To
oczywiście nie była prawda. Rozpuścił trutkę w wódce i dał Kari do wypicia. Ona na
szczęście zorientowała się o co chodzi, kiedy zaczęła chorować, i piła mnóstwo świeżego
krowiego mleka. To uratowało jej życie, po krótkiej chorobie doszła do siebie.
Elizabeth słuchała tej okropnej opowieści ze złością i z rozpaczą. Wiedziała, że to nie
był wyjątkowy przypadek. Ile widywała w życiu takich komornic, które chodziły
posiniaczone przez porywczych mężów. Większość stara się ukryć ślady pod ubraniem tak,
jak to robiła Helenę. Na szczęście jej przyjaciółka została uratowana, bo miała przy sobie
ludzi, którzy się o nią troszczyli i mogli jej pomóc. Ale nie wszystkim kobietom się tak
poszczęściło.
- Zdarzyło się podczas sianokosów, na początku sierpnia, że Kari pojechała na górskie
pastwisko. W jakiś czas potem koń wrócił do domu sam, bez Kari. Domownicy chcieli iść jej
szukać, ale Tallef uważał, że to nie jest konieczne. Kari wkrótce wróci, zapewniał. A
ponieważ w domu jego słowo było prawem, to nikt nie protestował. Następnego dnia jednak
musieli mimo wszystko zacząć poszukiwania. No i znaleźli Kari na górskiej ścieżce z głową
rozbitą o kamień. Prawdopodobnie spadła z konia i się zabiła, uznali. Mimo to wezwano
lensmana i doktora, zrobiono nawet obdukcję.
- Co to jest od... obdukcja? - spytała Ane.
- Jak doktor bada zmarłego - odparł Kristian. - Niekiedy trzeba nawet kroić zwłoki.
Ane skrzywiła się boleśnie, ale milczała.
- Okazało się, że Kari została pobita na śmierć - opowiadał dalej Lars. - Doktor
odtworzył wszystko szczegółowo, mówił, że została odciągnięta z drogi i rzucona na ten
kamień.
- Tallef ją zabił? - wykrzyknęła Helenę. Lars pokręcił przecząco głową.
- Nie, on przez cały dzień pracował przy sianokosach. Miał na to wielu świadków.
- W takim razie to musiała być Torgierd - powiedziała Maria zdecydowanie.
- Nie, wszyscy uważali, że kobieta jest za mała i za słaba, żeby zrobić coś takiego. I na
tym sprawa utknęła.
- No to kto w końcu ją zabił? - spytała Ane bez tchu.
- Nikt prócz tych dwojga nie miał nic przeciwko Kari - powiedział Lars. - Minęło więc
parę miesięcy, a nie znaleziono ani podejrzanego, ani nikt sam się nie przyznał. Ale po jakimś
czasie Torgierd przyszła do lensmana i wyznała prawdę. To nie ona zabiła Kari, zrobił to
pewien mężczyzna. Miał na imię Giermund, był to biedak, który od lat pracował u Tallefa, i
którym gospodarz pomiatał. On dokonał przestępstwa za czterdzieści talarów i beczkę ziarna.
Tylko tyle zdaniem Tallefa warte było życie Kari. Elizabeth opuściła ramiona. O ile prościej
byłoby się rozwieść, myślała, nie doszłoby wtedy do strasznego przestępstwa.
- No i co stało się z nimi później? - spytała Maria.
- Torgierd spędziła trzy lata w więzieniu w Christiansand, a Tallef został skazany na
dożywocie w twierdzy w Akershus. W 1810 r. wspiął się na mur twierdzy, zeskoczył z niego i
zabił się.
- No a ten ubogi służący? - dopytywała się Maria.
- Giermund siedział przez osiem miesięcy w więzieniu, czekając na rozprawę. Był
zakuty w kajdany i łańcuchy. Pewnego wieczora powiedział, że musi wyjść za swoją
potrzebą, pilnowało go dwóch strażników. Zdjęli mu kajdany, jeden ze strażników stał za
drzwiami i czekał. Czekał bardzo długo, w końcu musiał zajrzeć do środka, ale tam
Giermunda już nie było. Ane zrobiła wielkie oczy.
- A gdzie się podział?
- Przecisnął się przez dziurę w wygódce i uciekł.
- O rany, pomyśleć, jak... ech! - Ane robiło się niedobrze na samą myśl o tym.
- W końcu go jednak złapali i Giermund poniósł odpowiednią karę. Obcięli mu głowę
i wbili na pal. Ludzie gadali, że to był okrutny widok patrzeć, jak jego długie włosy
powiewają na wietrze. Wokół stołu zaległa cisza. Elizabeth musiała myśleć o Sigyardzie. Czy
jego życie skończy się też tak, z głową na palu, jako postrach i przestroga dla innych? Ale
jakie przestępstwo musiałby popełnić, żeby do tego doszło, i kto miałby być jego ofiarą?
Poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Płomień łojowej świecy na stole chybotał. Trzaskający
w piecu ogień mącił ciszę. Może wszyscy siedzą obok niej i tworzą w wyobraźni ponure
obrazy tego, jak Giermund wyglądał po śmierci, zastanawiała się. No a biedna Kari, jaki
straszny los ją spotkał. Nie mówiąc już o dzieciach, które zostały sierotami i musiały iść na
służbę. Nagle drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie. W progu stanęła Bergette o
woskowożółtej twarzy. Dyszała ciężko, pierś podnosiła się i opadała, w wytrzeszczonych
oczach czaił się strach. Elizabeth zerwała się z miejsca. Z trudem wydobywała głos z gardła:
- Co się stało?
- To Sigvard - odparła Bergette, szlochając.
Rozdział 9
- Siadaj - komenderowała Elizabeth, podsuwając gościowi krzesło. - Co jest z
Sivgardem? Bergette opadła na krzesło, przyciskając jedną rękę do serca.
- Dostałam list od jego rodziny. Piszą mi, że Sigvard znowu wyruszył na północ.
Powiedział, że jedzie do domu. Elizabeth długo wpatrywała się w przyjaciółkę.
- Jesteś tego pewna? - spytała.
- Oczywiście, że jestem - Bergette zaczęła szukać czegoś w kieszeni spódnicy. - Nie,
list został w domu.
- Wierzę ci - zapewniła Elizabeth pośpiesznie. - Chodzi tylko o to, że... o, mój Boże.
Co my teraz zrobimy? Bergette spoglądała zrozpaczona na zebranych. Dolna warga jej drżała.
- Nie mam pojęcia. W liście nie ma ani słowa o tym, jak Sivgard zamierza się tu
dostać, więc nie wiadomo, kiedy moglibyśmy się go spodziewać. Elizabeth z uporem patrzyła
Kristianowi w oczy, szukała u niego wsparcia.
- Na razie wiemy niewiele - powiedział. - Tak czy inaczej musi potrwać, zanim tu
przyjedzie. Czy on dobrze znosi podróż morską? Bergette zaprzeczyła.
- Nie, on się morza boi. Nie wsiadłby do łodzi.
- W takim razie z drogi morskiej nie skorzysta. Natomiast podróż lądem o tej porze
wymaga dłuższego czasu.
- Tak uważasz? - Bergette ściskała w dłoniach chusteczkę do nosa.
- Jestem pewien. Musisz się po prostu uspokoić. Nie wychodźcie z domu i niech drzwi
zawsze będą zamknięte na klucz.
- Ja cię odprowadzę - zaproponował Jens, wstając. Bergette podnosiła się z miejsca
bardzo wolno, jakby spódnica przykleiła się jej do krzesła.
- Och, chciałbyś?
- Oczywiście. Przyszłaś tu piechotą?
- Nie, przyjechałam bryczką.
- No to ja wezmę konia i pojadę za tobą wierzchem. Dopiero kiedy oboje znaleźli się
przy drzwiach, Elizabeth zdołała nad sobą zapanować.
- Mój Boże, wychodzisz, a ja nawet nie dałam ci filiżanki kawy!
- To może innym razem - odparła Bergette, zmuszając się do uśmiechu. Elizabeth
westchnęła i z powrotem usiadła ciężko na krześle.
- Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? - spytała drżącym głosem. Kristian
pogłaskał ją po plecach.
- Trzeba myśleć tylko o tym, co jest teraz. Sprawy na pewno się ułożą. Elizabeth wbiła
w niego wzrok.
- Teraz mówisz, jakbyś coś wiedział!
- Lensman jest poinformowany. A my sami niewiele teraz możemy zrobić.
- Jeśli Sigvard jest w drodze, to wydaje mi się, że wkrótce o nim usłyszymy - wtrącił
Lars. - Ludzie od dawna dużo o nim gadają, ale plotkary wiedzą niewiele. Wiadomość, że jest
w drodze, bardzo wszystkich ożywi. To będzie wielka nowina.
- Tak uważasz? - spytała Helenę, wsuwając mu rękę pod ramię.
- Właśnie tak uważam.
Elizabeth zauważyła, że Ane siedzi i przysłuchuje się rozmowie, wytrzeszczając oczy.
Na miłość boską, nie można straszyć dziewcząt, pomyślała i wyprostowała się.
- Z pewnością masz rację, Lars - powiedziała spokojnie. - Sigvard to głupek. Jemu
chodzi tylko o to, żeby budzić zainteresowanie, nic więcej.
Wszyscy przytakiwali. Nie wiadomo, czy chcieli pocieszać innych, czy samych siebie.
Elizabeth nie wierzyła w ani jedno słowo, które sama wypowiedziała.
Lekki wiatr poruszał świeżo upranymi ubraniami na sznurze. To dobry dzień na
pranie, pomyślała Elizabeth zadowolona. Wszystko szybko wyschnie i będzie przyjemnie
pachnieć słońcem i wiatrem.
- Mamo, czy ty się boisz? - spytała Ane nieoczekiwanie.
Elizabeth najpierw udała, że nie słyszy. Oczywiście, że się boi, tak jak i wszyscy.
Poznawała to po rozbieganych oczach mężczyzn, po ich napiętych mięśniach. Wciąż mieli się
na baczności, i w domu, i w obejściu. Kobiety w każdym kącie dostrzegały poruszające się
cienie i niechętnie wychodziły z domu same nawet w jasny dzień.
Początkowo trochę o tej sprawie rozmawiali, ale później zapadło milczenie. Nie
chcieli się nawzajem straszyć, nikt nie chciał też pokazywać, jak bardzo się boi. Ale przez
cały czas strach unosił się nad dworem niczym gęsta, lepka mgła. Co odpowiedzieć córce,
która pyta tak bez ogródek? Ane nie należy do osób, które łatwo przestraszyć. Zawsze się
cieszy, kiedy do dworu przychodzi Mikkel, uważa, że jest straszny, ale i bardzo interesujący. I
niemal każdego wieczora prosi, żeby jej ktoś opowiedział jakąś okropną historię. Elizabeth
nigdy nie była całkiem pewna, czy jest zadowolona z takiego nastawienia córki. Przesadna
odwaga nie zawsze jest dobrą cechą, myślała. Dlatego teraz odparła: - Tak, Ane, boję się. I ty
też powinnaś się bać. Ane najwyraźniej zlekceważyła ostatnie słowa matki.
- A jak myślisz, jeśli Sigvard się tu pokaże, to co zrobi?
- Tego nie wiem i mam nadzieję, że się nie dowiem. Wzięła kolejną sztukę prania i
rozwiesiła na sznurze.
Równocześnie zauważyła, że Maria stoi koło obory i westchnęła zmęczona.
Najwyższy czas porozmawiać z siostrą na temat sprzedaży zagrody ojca. Odkłada to już zbyt
długo, głównie ze względu na własne obawy. Potrzebowała wiele czasu, żeby wyobrazić
sobie jak to będzie ze świadomością, że ten dom już do nich nie należy. Dorastały w nim obie
z siostrą, a teraz może ktoś inny miałby go przejąć na zawsze.
- Ale dlaczego ja miałabym się bać Sivgarda? - spytała Ane. - Nic mu przecież nie
zrobiłam. A poza tym, gdyby on tu przyszedł, to ja powiem mu parę słów do słuchu tak, że...
- Powieś resztę prania, Ane - przerwała jej Elizabeth.
- Ja muszę porozmawiać z Marią - odwróciła się, żeby odejść, ale jeszcze przystanęła.
- Źle mnie zrozumiałaś. Chciałam powiedzieć, że powinnaś być ostrożna -patrzyła córce w
oczy, dopóki tamta nie odwróciła się.
- Słyszałaś, co powiedziałam?
- Tak, mamo.
- No to dobrze - Elizabeth uniosła głowę i poszła w stronę Marii.
Elizabeth przyglądała się wiosce. Leżały tu małe szare zagrody. Niegdyś we
wszystkich czterech domach mieszkali ludzie, teraz zamieszkane są tylko dwa. Ogarnął ją
smutek. Miała nadzieję, że ktoś się w końcu sprowadzi do Neset, że i tam znowu będzie
więcej życia.
Rozmawiała z Marią o sprzedaży domu. Teraz trzeba zawiadomić Mathilde, która
czeka już naprawdę bardzo długo. Elizabeth zeskoczyła na ziemię i przywiązała konia do
płotu. Z komina w Nymark unosiła się cienka stróżka dymu. Widocznie Mathilde gotuje
obiad, pomyślała.
Pogodny głos Mathilde odpowiedział natychmiast, jak tylko zapukała i uchyliła drzwi.
Ma ręce ubrudzone mąką, stwierdziła Elizabeth i musiała się roześmiać.
- Dzień dobry i szczęść Boże. Widzę, że pieczesz chleb. Na policzkach Mathilde
pojawiły się gorączkowe rumieńce.
- Tak, uff, jaki tu bałagan. Ale nie spodziewałam się dzisiaj takich ważnych gości,
więc...
- Ważnych gości? - prychnęła Elizabeth. - Kończ swoją pracę, mną się nie przejmuj.
Przyjechałam tylko, aby ci powiedzieć, że rozmawiałam z Marią.
- No i co? - Mathilde nie spuszczała z niej wzroku.
- Najwięcej wspomnień z tego domu to mam ja. Maria mówi, że była za mała, kiedy
się stąd wyprowadziła. Jej wspomnienia z dzieciństwa pochodzą z Dalen i z Dalsrud.
- I to znaczy...?
- To znaczy, że sprzedamy ci ten dom ze wszystkim, co do niego należy. Mathilde
krzyknęła głośno z radości i rzuciła się Elizabeth na szyję, obsypując ją mąką.
- Stokrotne, serdeczne dzięki! Jesteś najmilszą osobą na świecie - śmiała się.
- Dobrze, dobrze, największe podziękowania należą się Marii - wyjęła arkusz papieru i
położyła go na kuchennym blacie. - Tu jest kontrakt. Niech Jakob uważnie przeczyta, zanim
go podpiszesz. Rozpytywałam się trochę wśród ludzi i myślę, że suma, jaką proponujemy,
odpowiada wartości gospodarstwa. Pieniądze dostanie Maria. To jej posag. Mathilde
pośpiesznie chwyciła papier.
- No to ja mam już wystarczająco dużo pieniędzy -oznajmiła, wybuchając radosnym
śmiechem. -Tkałam dla ludzi kilimy, Dorte i Elen robiły na drutach... pomyśleć, że... - białą
od mąki ręką otarła łzę z policzka.
- Stawiam tylko jeden warunek - rzekła Elizabeth z powagą. Uśmiech na twarzy
Mathilde zgasł.
- Musisz mi pozwolić, żebym od czasu do czasu mogła przyjeżdżać tu w odwiedziny.
- Oczywiście, że pozwolę! Jak w ogóle możesz o coś takiego pytać! O, jak się cieszę,
że opowiem o tym Sofie. Ona jest teraz w Heimly. A jak myślisz, co powiedzą moi rodzice? -
Mathilde tańczyła po kuchni z takim rozmachem, że jej długi warkocz fruwał.
- A mogłabym się trochę rozejrzeć? - spytała Elizabeth.
- No jasne. Rozglądaj się, ile chcesz.
Elizabeth pośpiesznie rzuciła okiem na izdebkę, która należała do jej rodziców. Teraz
stoi tam warsztat tkacki, który Jakob zrobił dla Mathilde. To kosztowny podarunek i chyba
najlepiej ze wszystkiego pomógł Mathilde zebrać pieniądze na dom, myślała Elizabeth.
W tej izdebce urodziła się i ona, i Maria. Krzyk matki wciąż dzwoni jej w uszach,
zapamiętała, że to ona została wysłana po akuszerkę, kiedy siostra przychodziła na świat. Na
szczęście wszystko poszło dobrze, a Elizabeth wiedziała, co ma robić. To ciekawe, zaczęła się
zastanawiać, że jestem jedyną w rodzinie posiadającą „dar", czy też przekleństwo, zależy, jak
się na to patrzy. Tylko ona ma zdolność „widzenia". Od maleńkości potrafiła przepowiadać
pogodę, „widziała" owce, które zabłądziły w górach. Rodzice nigdy nie przywiązywali wagi
do jej widzeń. Nikt inny zresztą też nie, jeśli już o to chodzi. Elizabeth uśmiechnęła się i
oparła o ścianę.
Mathilde wróciła do wyrabiania chleba, więc ona poszła do swojego starego pokoiku,
który dzieliła z Marią. W tamtych czasach nie było firanek w oknie o zielonkawych szybach z
nierównego, pełnego pęcherzyków szkła. Teraz, owszem, wisiały czyste, świeżo
wyprasowane zasłonki z białego płótna w niebieską kratkę. Dzięki nim pokój wydawał się i
ładniejszy, i bardziej przytulny. Oba łóżka były zaścielone, okryte narzutami z małych
gałganków. Pewnie Mathilde je uszyła.
Elizabeth usiadła ostrożnie na krawędzi jednego z łóżek. Tutaj leżała często i marzyła
o Jensie, w jasne letnie noce słyszała, że chłopak rzuca małe kamyki w jej okno. Wtedy
wykradała się z domu i spotykała z nim za szopą na siano. Albo wypływali na fiord i łowili
razem małe rybki. I tutaj walczyła o życie, chora na zapalenie płuc po zimnej kąpieli, kiedy
uratowała Marię, dryfującą na lodowej krze.
Tutaj też leżała jej umierająca matka.
Elizabeth otarła samotną łzę. Tyle wspomnień zarówno dobrych, jak i złych zostało w
tych ścianach.
W sąsiadującej z izbą kuchni umarł ojciec na zakażenie krwi.
Później ona siadywała tam i szyła maleńkie ubranka dla dziecka, które miało się
narodzić. Tam poczuła pierwsze ruchy i tam dowiedziała się, że to będzie dziewczynka,
podobna do niej. Jaka była wtedy szczęśliwa!
Przedtem często kłóciła się z Marią, albo razem z nią słuchała historii o huldrach i
upiorach, które opowiadał ojciec, przy naprawie sieci. Nie chciała wspominać wszystkich
swoich kłótni z matką...
Uśmiechnęła się do siebie. Czy ktoś w młodości nie kłócił się z rodzicami? Pewnie
takich nie ma.
A teraz przyszedł czas pożegnania. Nigdy już nie będzie tu mieszkać. Maria z
pewnością znajdzie sobie w końcu jakiegoś męża i stworzą własny dom, a może ów mąż
będzie miał dom już wcześniej.
Pieniądze trzeba dobrze schować. Pomogą młodemu małżeństwu na starcie.
Westchnęła cicho. Właściwie to szczęście od Boga, że Mathilde chciała kupić ich
małe obejście.
Przynajmniej wiadomo, że dom będzie dobrze utrzymany, i Mathilde, i Jakob o to
zadbają. Kiedy tylko tu weszła, od razu zauważyła, że Jakob ocieplił ściany i pomalował dom
na czerwono. Musi zapytać, ile to kosztowało i zwrócić pieniądze, tak jak to w swoim czasie
uzgodnili. Była wdzięczna Jakobowi, że o tym pomyślał.
Przez okno dostrzegła Dorte idącą drogą. Pewnie zobaczyła konia i domyśliła się, o co
chodzi.
Elizabeth wstała i rozejrzała się po izbie jeszcze raz. Jakby żegnała się z czasami
dzieciństwa.
Rozdział 10
Lina wiedziała, że jest ranek, bo słyszała hałasy na korytarzu i w sąsiednich pokojach.
Ludzie chodzili tam i z powrotem, pacjenci hałasowali metalowymi kubkami i talerzami.
Skuliła się w łóżku i przymknęła oczy. Chciała tamten świat zostawić na zewnątrz. Wiedziała
jednak, że to się na nic nie zda. Boże drogi, musi się stąd wydostać, wyjechać, zanim straci tę
odrobinę rozsądku, którą jeszcze zachowała. Były dni, że całkiem traciła nadzieję, niemal
przekonana, że nigdy nie opuści tych murów, że już jest taka sama, jak inni pacjenci. Jeśli
jeszcze nie ogarnęło jej kompletne szaleństwo, to długo na to nie trzeba czekać.
Boże najdroższy, daj mi siły, bym to wszystko wytrzymała. I pozwól mi w swojej
dobroci wrócić do domu. Amen.
Może Bóg jest już zmęczony tymi moimi modlitwami, przestraszyła się. Zresztą
wszystkie są do siebie podobne, więc może w ogóle Bóg ich nie słucha. Pomyślała o
wszystkich ludziach mieszkających na ziemi, z ich modlitwami Bóg musi sobie jakoś radzić.
Jak on to robi? Może od razu odrzuca prośby istot tak mało znaczących, jak ona?
Ciekawe, jak teraz wygląda Signe? Ile ma ząbków? A jakie włosy, długie? Jest maj, za
pięć miesięcy Signe skończy dwa lata. Na pewno zaczęła już chodzić, chyba coś mówi, a
przynajmniej rozumie, co do niej mówią. I ciekawe, do kogo jest podobna? Czy jest
grzecznym dzieckiem, nie płacze?
Łzy piekły pod powiekami. Suchy szloch wyrwał się z piersi. Lina wstrzymała dech,
próbując stłumić płacz. Nie powinna pozwalać sobie na łzy, w każdym razie doktor nie może
tego widzieć. Miała poczucie, że wszystko, co mówi albo robi, jest rozumiane na odwrót. Jeśli
płacze, to jest to znak, że powinna więcej odpoczywać. Jeśli jest posłuszna, to oni mówią, że
przeżywa jedną z „gwałtownych zmian nastroju". Jeśli nic nie mówi, stwierdzają, że jest
usposobiona melancholijnie i potrzebuje jeszcze więcej spokoju oraz odpoczynku.
A ja chcę tylko wrócić do domu, pomyślała z żalem, przecierając oczy. Jakiś czas
temu spytała Anichen, co powinna mówić doktorowi.
- Bądź sobą - poradziła pielęgniarka. - Tak z pewnością jest najlepiej, bo doktor i tak
cię przejrzy, jeśli nie powiesz prawdy.
- Ale on odwraca do góry nogami wszystko, co mówię! - jęknęła Lina. - Co trzeba
zrobić, żebym mogła pojechać do domu? Jeśli jesteś smutna i płaczesz albo wydaje ci się, że
jesteś radosna, to zamkną cię w pokoju, mówiąc, że jesteś szalona. To u nich normalne!
Anichen długo jej się przyglądała.
- Tak, Lina, chyba masz rację, ale przecież ja wiem, że szalona nie jesteś. Nigdy nie
wolno ci tak o sobie myśleć, obiecujesz mi? Lina kiwała potakująco głową.
Dla świętego spokoju. Bo w głębi duszy wcale taka pewna nie była.
Z zamyślenia wyrwał ją głośny stukot drewniaków po kamiennej posadzce, a zaraz
potem usłyszała głos Anichen.
- Jeszcze nie wstałaś, Lina?
- Zaraz, zaraz wstanę.
- To dobrze, przyniosłam ci śniadanie. Kaszę i herbatę. Lina odrzuciła kołdrę i
postawiła stopy na podłodze, przyglądając się jedzeniu na tacy. Przełykała ślinę, żeby pozbyć
się mdłości.
- Chyba nic nie zjem.
- Popatrz na swoje nogi, jakie zrobiły się cieniutkie - powiedziała Anichen. -
Dziewczyna powinna mieć kształty, nie wiesz o tym? Lina uznała to określenie za
nieprzyzwoite.
- Wyraziłaś się niezbyt ładnie. Anichen uśmiechnęła się.
- Przepraszam cię, Lina, nic złego nie miałam na myśli. Chciałabym tylko skłonić cię
do jedzenia, musisz zbierać siły, a bez jedzenia niczego nie osiągniesz, chyba to rozumiesz.
Lina wiedziała, że nie ma sensu z nią dyskutować, dlatego sięgnęła po swoje rzeczy i
zaczęła się ubierać. Dobrze jest ukryć ciało pod długą spódnicą i szeroką bluzką. Człowiek
znika, jest jakby schowany. Żal jej było pacjentów, którzy muszą chodzić w tych okropnych
szpitalnych koszulach.
- Kasza nie wygląda może zbyt apetycznie - przyznała Anichen - ale zimna smakuje
jeszcze gorzej. Lina nie odpowiadała, zaczęła zaplatać włosy. One też zrobiły się cieńsze,
uznała. Koniec warkocza zawiązała wstążeczką. Anichen westchnęła.
- Teraz muszę iść, pacjenci na mnie czekają, ale niedługo tu wrócę. Lina uśmiechnęła
się.
- Mimo wszystko dziękuję ci, jesteś taka dobra, obiecuję trochę zjeść.
- Znakomicie. - Anichen, zanim wyszła, pogłaskała ją delikatnie po policzku.
Lina z trudem przełykała gęstą, szarą kaszę. Smaku to nie ma, ale wypełnia żołądek.
Dziewczyna powinna mieć kształty, twierdzi Anichen. Wobec tego Lina będzie starała się
jeść więcej, żeby Jens nie musiał się krzywić na jej widok. Myśl, że mogłoby tak być,
wydawała się nie do zniesienia. Może powinna wytyczyć sobie taki cel: jeść tyle, żeby
przybrać na wadze, zanim spotka się z mężem? Z nim i z Signe.
Ostatnie łyżki przełknęła z trudem, a potem walczyła, żeby nie zwymiotować. Na
koniec wlała w siebie herbatę. Ta przynajmniej jest smaczna, pomyślała i stwierdziła, że
Anichen musiała po kryjomu dodać co najmniej dwie łyżeczki cukru do mdłego napoju.
Jakiś hałas przy drzwiach sprawił, że podskoczyła.
- Czego chcesz? - spytała kobietę stojącą w progu. Tamta miała na sobie długą,
pogniecioną szpitalną koszulę, tłuste włosy zwisały w strąkach wokół twarzy. Przyglądała się
Linie, mrużąc jedno oko, przytulała mocno do piersi zawiniątko zrobione z ubrań.
- Chciałabyś zobaczyć mojego małego chłopaczka? - spytała mieszaniną norweskiego
i duńskiego.
- Nie, dziękuję, nie dzisiaj - odparła Lina. Wiedziała, że kobieta chce jej pokazać ten
swój tobołek.
- A dlaczegóż to nie, jeśli wolno spytać?
- Jestem zmęczona i nie mam ochoty na wizyty. Bądź tak dobra i idź sobie. Kobieta
nuciła kołysankę, udając, że nie słyszy, co się do niej mówi.
- Masz dzieci? - spytała po chwili.
- Tak, córeczkę imieniem Signe.
- A ile ona ma lat?
- W październiku skończy dwa.
- No to jesteś szczęśliwa. Miejmy nadzieję, że dziecko dorośnie.
- A dlaczego miałoby nie dorosnąć? Kobieta przymknęła oczy i kołysała się w tył i w
przód.
- Źli przychodzą, źli odchodzą, a my zostajemy bardzo biedni - śpiewała.
Lina cofnęła się na łóżku pod ścianę.
- Kto to są źli?
- To ty nie wiesz? - kobieta roześmiała się ochryple, podchodząc bliżej. - W takim
razie musisz się dużo nauczyć panienko, bardzo dużo. Lina z trudem przełknęła ślinę.
- Idź już sobie, bo zawołam pielęgniarkę.
- Pozwól mi najpierw coś powiedzieć - kobieta przysiadła na krawędzi łóżka, wciąż
przyciskając swój tobołek do piersi, jakby trzymała dziecko. - Kiedyś byłam uznaną
akuszerką. Ale potem mój mąż się na mnie rozgniewał i zamknął mnie tutaj.
- Ach tak? A dlaczego się rozgniewał? - spytała Lina, zerkając na tamtą z
powątpiewaniem.
- Znalazł sobie inną kobietę, i to młodszą ode mnie. Kiedy odkryłam romans... -
umilkła i wbiła w Linę spojrzenie wielkich oczu. - Wtedy postarał się, żebym została
ubezwłasnowolniona i zamknął mnie tutaj do końca życia. Z tobą też tak może być - dodała,
patrząc Linie w twarz.
- Idź sobie stąd! - wrzasnęła Lina na całe gardło. -Wynoś się, mówię! Kobieta
podnosiła się wolno, z uśmiechem na wargach.
- Możesz mi wierzyć, moja kochana. Nikt, kto tutaj trafił, nie wyjdzie żywy. Źli
przychodzą, źli odchodzą, a my zostajemy bardzo biedni...
Lina słyszała śpiew, dopóki kobieta nie zniknęła w swoim pokoju. Wtedy rzuciła się
na łóżko z głośnym płaczem, szlochała tak, że serce o mało jej nie pękło. To nie jest hotel, do
którego się przyjeżdża, żeby odpocząć, ale dom wariatów, wypełniony po brzegi szaleńcami,
którzy nigdy nie wyzdrowieją. Teraz ma dowód: zostanie tutaj na wieki wieków. Nieszczęsna
akuszerka też została zamknięta, a w końcu rozum jej się pomieszał. Co to za lekarze pracują
w tym zakładzie?
Boże kochany, nie opuszczaj mnie nigdy...
Lina z płaczem wykrzykiwała fragmenty wszystkich modlitw, których się nauczyła, i
Ojcze nasz, i także te, które ułożyła sama. Może, jeśli będzie wystarczająco uparta, to Bóg
zechce w końcu na nią spojrzeć. Bóg jest ostatnim źdźbłem, którego może się chwycić.
W końcu musiała chyba zasnąć. Stwierdziła, że ktoś zabrał tacę z naczyniami.
Przetarła twarz. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, gardło suche. Może zbliża się obiad?
Wygładziła ubranie i poprawiła włosy. Nie chciała, żeby ktoś widział ją w takim stanie.
- Dzień dobry, pani Rask. Lina drgnęła i zerwała się z łóżka. Potem ukłoniła się
głęboko.
- Dzień dobry, doktorze.
- Słyszę, że jesteś... nie wiem, jak mam to wyrazić, odrobinę wzburzona dzisiaj od
rana.
- O co doktorowi chodzi? Uśmiechał się, nie otwierając ust i unosił brwi.
- Zdaje mi się, że cały oddział cię słyszał.
Lina popatrzyła na niego. Na gładką, czarną fryzurę, na wymyte czysto ręce, które
krzyżował na piersi, i w których trzymał jakieś papiery. Kołysał się na obcasach
wypolerowanych do połysku czarnych butów. Chyba nigdy nie wychodzi w nich na dwór,
pomyślała. Takie są czyste, bez jednej plamki.
- Przyszła tu do mnie jedna z pacjentek - bąknęła Lina.
- Ach tak? Zrobiła ci coś?
Lina nie wiedziała, co powiedzieć. Bo właściwie kobieta nic jej nie zrobiła. Teraz
trzeba bardzo uważać na to, co mówi, tak, by jej słowa nie zostały znowu przeinaczone.
- To chyba niewłaściwe powtarzać, co inni mówili...
Doktor uśmiechał się wyniośle.
- Pewnie, jeśli masz na myśli dotrzymywanie tajemnicy. Często masz takie wrażenie?
- Co doktor chce przez to powiedzieć?
- No, że ktoś opowiada ci o czymś, a ty starasz się dotrzymać tajemnicy i nie chcesz
nikomu innemu tego przekazać.
- To zależy, o co chodzi. No i jeśli ktoś prosi mnie, żeby wszystko zostało między
nami.
- A czy tamta pacjentka dzisiaj prosiła cię, żebyś nikomu nic nie mówiła? Lina
bezradnie przymknęła oczy. Dlaczego doktor jej to robi? Co on chce osiągnąć?
- Nie, niczego takiego nie powiedziała.
- Ale to, o czym rozmawiałyście, bardzo cię wzburzyło, prawda?
- Tak. - Lina zwijała w palcach materiał spódnicy. Czuła się nieswojo i chciała, żeby
doktor sobie poszedł. Zaczynała ją boleć głowa.
Na czole doktora pojawiło się kilka głębokich zmarszczek, w zamyśleniu poruszał
wargami. Lina zaczęła mówić, zanim zdecydował się na kolejne pytania.
- Czy doktor mógłby dać mi trochę papieru i jakieś pióro? Chciałabym napisać parę
słów do domu.
- Napisałaś już mnóstwo listów.
- Tak, ale na żaden nie dostałam odpowiedzi. Nie rozumiem tego...
- Najlepiej, żebyś się na jakiś czas uspokoiła. Potem będziesz mogła pisać, ile
zechcesz. Lina z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Potem kiwała głową, odwracając twarz.
- W takim razie do widzenia - pożegnał się doktor. Lina skinęła jeszcze raz, ledwo
dostrzegalnie. Potem siedziała i wygładzała swoją szarą spódnicę. Czuła, że uda pod nią są
wychudzone. Spojrzała na palce. Też zrobiły się cieniutkie. Wąską ślubną obrączkę, którą
dostała od Jensa, musiała teraz wkładać na środkowy palec. Nadejdzie dzień, że znowu włożę
ją na serdeczny, obiecała sobie w duchu. Zaraz jednak powróciło przygnębienie. Jeśli Jens
jeszcze mnie zechce, i jeśli kiedyś stąd wyjdę.
Dlaczego doktor nie chce dać jej przyborów do pisania? Prosiła o nie już wielokrotnie.
Gdyby tylko mogła napisać parę słów i poprosić, żeby jej odpowiedzieli, to z pewnością
poczułaby się lepiej. Mówiła o tym doktorowi, ale on tylko uśmiechał się wyniośle, albo
cmokał i kręcił głową. Podejrzewała go, że zależy mu na tym, aby ona czuła się głupia.
Czy naprawdę lekarz może coś takiego robić? Sama już nie wiedziała, czuła, że musi
przestać się nad tym zastanawiać. Najchętniej leżałaby przez całe dnie, nie myśląc, nie
przejmując się niczym. Jeść, spać i przytakiwać wszystkiemu, co do niej mówią. Zerwać z
marzeniem, że kiedykolwiek wróci do domu. Może tak byłoby najlepiej. Może naprawdę
trzeba skończyć z tą nieustanną wojną, i z sobą samą, i z doktorem?
Wstała i, rozglądając się czujnie, wyszła na korytarz. Kilkoro pacjentów stało wzdłuż
ścian i po kątach, zastygłych w najdziwniejszych pozach. Lina nie bardzo wiedziała, co im
dolega, ani dlaczego tak znieruchomieli. Już dawno przestała się dziwić. Niektórzy chodzili w
kółko, rwali sobie włosy z głowy, wydając dziwne dźwięki. To ją przerażało. Na końcu
korytarza dostrzegła Anichen. Pielęgniarka podeszła do niej z szerokim uśmiechem.
- Chodź, Lina, coś ci powiem! - Anichen popychała Linę w stronę jej pokoju. - Za
chwilę będzie obiad
- powiedziała. - Ryba z marchewką. Prawda, że brzmi smakowicie? -Tak.
- Jak wszystko zjesz, to potem zabiorę cię na spacer do parku.
- Na dwór? No nie wiem...
- Spacer jest częścią kuracji, Lino. Lina uniosła głowę. - Co?
- Znalazłam sposób na to, żebyś mogła odzyskać zdrowie i wyjść z tego zakładu.
- Więc uważasz, że jestem chora?
- Nie, chora nie, ale potrzeba ci sił. Jedzenie i świeże powietrze... a także oderwanie
się od tych ludzi tam na korytarzu. Czy to nie brzmi rozsądnie?
- Owszem, kiedy tak mówisz, to...
- No to chodź.
- A co doktor na to powie?
- Ugadałam parę życzliwych pielęgniarek. Wiedzą, co mają mówić, gdyby pytał.
Szły ramię w ramię, aż dotarły do ostatnich drzwi. Anichen nie miała wszystkich
potrzebnych kluczy, musiała prosić dozorcę, żeby im otworzył. W końcu jednak znalazły się
po drugiej stronie, na kamiennych schodach. Rozciągał się przed nimi wielki park z
zadbanymi trawnikami, pełen pięknych starych drzew.
- Nie wiem, czy mi wolno - rzekła Lina niepewnie i chciała wracać. Anichen chwyciła
ją za ramię.
- Głupstwa gadasz! Teraz ja się boję. Ty powinnaś być tą dzielniejszą z nas dwóch.
Teraz ty musisz opiekować się mną. Lina spojrzała na pielęgniarkę.
- A czego ty się boisz?
- Nie wiem, ale trzymaj mnie pod rękę. Dokąd pójdziemy?
Lina musiała się uśmiechnąć. Czy Anichen wierzy, że to naprawdę takie proste?
- A może wolałabyś wrócić tam, do tych wariatów, którzy płaczą i wyrywają sobie
włosy z głów? - spytała Anichen. - A może jednak chcesz posiedzieć parę minut na dworze w
moim towarzystwie?
- Tak, zostaniemy tutaj - zdecydowała Lina, wskazując głową ławkę. - Chodźmy tam.
Dopiero kiedy usiadły, poczuła, że słońce grzeje przez młode jeszcze listki drzew. Wysoko W
koronach ćwierkały małe ptaszki. Może mają już w gniazdach młode? Ciekawe, czy na
Lofotach też już wiosna? W górach z pewnością jeszcze leży śnieg. Powietrze też jest ostre,
Elizabeth na pewno upomina Ane, żeby nie wychodziła na dwór z gołą głową. Nie mówiąc
już o tym, żeby nie siadała na kamiennych schodach. Lina przymknęła oczy i uniosła twarz ku
słońcu. Wdychała zapachy ziemi, trawy i liści. Chciała objąć i przygarnąć do serca wszystko,
co ją tu otaczało.
- Czyż nie przyjemnie jest tak posiedzieć? - spytała Anichen.
- Oczywiście - Lina otworzyła oczy i popatrzyła na towarzyszkę. - Wiesz - zaczęła w
zamyśleniu - na naszym oddziale znajduje się pewna kobieta, która mówi, że była akuszerką.
Czy to prawda? Anichen przytaknęła.
- Tak. I podobno bardzo dobrą akuszerką.
- Dopóki mąż nie znalazł sobie innej i nie zamknął żony tutaj - dokończyła Lina.
Anichen energicznie potrząsnęła głową.
- Nie, nie, to ona ci tak powiedziała? Nie powinnaś słuchać tego, co mówią inni
pacjenci, Lino. Ta pani pochodzi z Norwegii. Wyszła za mąż za Duńczyka i osiedliła się tutaj.
Była naprawdę bardzo zdolną akuszerką, ale okazało się, że jest zanadto wrażliwa.
- Co masz na myśli?
- Ona po prostu nie była w stanie znieść widoku martwych noworodków. Źle
reagowała na brudne chaty, cierpiała, bo kobiety umierają w połogu. Tłumaczyła im, że
powinny na siebie uważać, nie zachodzić stale w ciążę. One jednak nie słuchały, wiele
umierało, niektóre razem ze swoimi dziećmi. W końcu akuszerka nie potrafiła już z tym żyć i,
no cóż... trafiła tutaj. Kiedyś słyszałam, jak lekarze rozmawiali o jej matce. Ona też miała
słabe nerwy. Odebrała sobie życie.
- Biedaczka - westchnęła Lina. - I jej matka też.
- Ale z tobą nie może tak być, Lina. Bo ty powinnaś odzyskać siły, musisz przebywać
na świeżym powietrzu i dużo jeść. Poza tym już ja zadbam, żebyś nie traciła odwagi ani
nadziei. A teraz mam dla ciebie niespodziankę.
- Co takiego? - spytała Lina ożywiona.
- No bo... ponieważ jesteś taka dzielna... nie zauważyłaś, że przestałaś się bać? Lina
rozejrzała się wokół.
- Owszem, kiedy ty mi to mówisz... Anichen pochyliła się ku niej i powiedziała cicho:
- Postanowiłam, że napiszę list do twojego męża. On ma na imię Jens, prawda? Lina
potwierdziła.
- Jens Rask.
- Dobrze. Ale musisz mi coś obiecać, Lino. Nikt w szpitalu nie może się o tym
dowiedzieć. Bo wtedy straciłabym pracę, a nowej pewnie nie znajdę. Pisanie listów za
pacjentów jest surowo zabronione. Lina raz jeszcze skinęła głową.
- Napiszę mu, jak się czujesz i poproszę, żeby postarał się zabrać cię do domu. Co ty
na to? Lina wpatrywała się w Anichen, dopóki tamta nie zniknęła jej za zasłoną łez. i
- Och, Anichen! Bóg musiał mnie wysłuchać - wyszeptała wzruszona.
Rozdział 11
Elizabeth siedziała przy warsztacie tkackim, ale jej wzrok raz po raz kierował się ku
skrzyni stojącej pod ścianą. Leżały tam starannie poskładane ubranka dla niemowlęcia.
Ostatnio uszyła ciemnoniebieską sukienkę. Można ją przeznaczyć i dla chłopca, i dla
dziewczynki. Jeśli urodzi się dziewczynka, wystarczy przyszyć wstążki lub koronki, które
ozdobią ubranko. Nigdy nie miała dość szycia tych maleńkich rzeczy. Koszulek z
koronkowymi kołnierzykami, kaftaników i bluzek. Zrobiła też na drutach kilka sweterków i
maciupeńkie skarpetki z białej jagnięcej wełny. Czego jak czego, ale ubrań temu dziecku nie
zabraknie.
Elizabeth westchnęła i wstała, masując ręką krzyż. Trudno tak siedzieć na twardym
stołku przy krosnach. Został jeszcze tylko miesiąc do porodu, pomyślała, zadowolona, że całą
ciążę przetrwała w zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Brzuch był już bardzo duży, ale w pracy
jej nie przeszkadzał. Tylko dźwiganie ciężkich rzeczy scedowała na innych. Nie chciała
ryzykować, że również to dziecko mogłaby utracić. Helenę wciąż ją upominała, Kristian
zachowywał się niewiele lepiej. Jens miał wyrzuty sumienia z powodu tamtego nieszczęścia,
uważał, że on jest winien, bo spowodował szok, pojawiając się po tylu latach w Dalsrud.
Elizabeth uważała jednak, że to przypadek. Takie rzeczy się zdarzają, nie trzeba żadnych
wstrząsów. Podeszła do okna i popatrzyła w dal ponad wsią.
Wysoko w górach, na skraju lasu widać jeszcze sporo śniegu. Pola natomiast są
ciemne od gnoju, który rozrzucono, żeby wszystko szybko rosło. Na drzewach pojawiły się
puchate bazie. Dalej na południu liście się już pewnie rozwinęły, pomyślała.
Niedługo wypuści się zwierzęta na zieloną paszę. Wszystkich to cieszy, bo wiosenna
bieda naprawdę dała się we znaki. Na paszę trzeba było ciąć wodorosty, gotowało się dla
zwierząt rybie odpady, i to wszędzie, i w biednych, i w bogatszych gospodarstwach.
Na dziedzińcu ukazała się Maria z koszem ubrań pod pachą. Jak ułoży się los siostry?
Skończyła już dwadzieścia jeden lat. Czyżby miała zostać starą panną i pośmiewiskiem całej
rodziny? Wyglądało na to, że jej wciąż mężczyźni nie interesują. Bez protestu zgodziła się,
żeby dom ojca sprzedać Mathilde, a pieniądze schować. Elizabeth powiedziała, że to
zabezpieczenie przyszłości siostry. Maria skinęła na to głową, ale nie powiedziała ani słowa.
Drzwi na dole zatrzasnęły się z hałasem i do Elizabeth dotarły głosy. Usłyszała
gniewne słowa Ane.
Elizabeth westchnęła wzburzona. Słyszała jeszcze, że Helenę krzyczy na dziewczęta.
One się nigdy nie nauczą. Jak tylko nadarzy się okazja, natychmiast skaczą sobie do oczu. Ale
to zwykle nic poważnego.
Na schodach rozległy się kroki. Elizabeth poznała, że to Maria. Jak najszybciej muszę
porozmawiać z Ane, pomyślała, krzyżując ręce na piersi. Ale jeszcze nie teraz. Nie przed
porodem. Teraz mam inne sprawy. Wiedziała jednak, że to tylko wymówka, jedna z wielu.
Później będzie zajęta dzieckiem, więc prawda o pochodzeniu Ane musi zaczekać. Jens
przestał narzekać, ale w jego oczach czytała wyraźnie, co sądzi. Poszła do sypialni. Najpierw
musi odbyć rozmowę z Marią.
Siostra szukała czegoś w szufladzie swojej komody.
- Co robisz? - spytała Elizabeth.
- Szukam czystego fartucha. Jestem pewna, że go tutaj włożyłam, ale widocznie Ane
sobie pożyczyła, to do niej podobne. Jak jej czegoś brakuje, po prostu sięga po moje.
Elizabeth usiadła na krawędzi łóżka.
- Ja mogę ci pożyczyć.
- Dziękuję. - Maria wyprostowała się, patrzyła na siostrę, przechylając głowę. - Czy
coś ci dolega? Chodzi o dziecko?
- Nie, myślałam o tobie.
- O mnie? - Maria usiadła obok.
- Wciąż jesteś zakochana w
Olavie? Maria długo przyglądała się swoim palcom.
- Tak. Z nami będzie tak, jak z tobą i z Jensem. Elizabeth zesztywniała.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Olav zawsze będzie zajmował wiele miejsca w moim sercu. Byliśmy przyjaciółmi od
najwcześniejszego dzieciństwa, ale teraz on należy do innej. Kiedyś pewnie ja też
będę mieć męża, ale nikt nigdy miejsca Olava nie zajmie.
A więc Maria to rozumie! Domyśliła się, że Jens wciąż wiele dla siostry znaczy. Nie
ma sensu protestować, pomyślała Elizabeth, tylko bym się wygłupiła. Ale roztrząsać tej
sprawy też nie chciała.
- A co czułaś do Torsteina? - spytała natomiast. Maria uśmiechnęła się.
- Byłam nim trochę zauroczona. Przyjechał tutaj, obcy mężczyzna, to podniecające.
No i taki urodziwy, dobrze wychowany, miły. To, że jest doktorem, też nie pozostawało bez
znaczenia. Ale zakochana w nim nigdy nie byłam.
- Więc nie zazdrościsz Indianne? Maria roześmiała się głośno.
- O nie, życzę Indianne szczęścia. Oni świetnie do siebie pasują, a Indianne zasługuje
na udane małżeństwo. Ten zdrajca... ten cały Benjamin, który... a zresztą, dobrze wiesz, co o
nim myślę. -Machnęła gniewnie ręką. - Niezależnie od tego, że próbowałam się zakochać w
Torsteinie, nic mi z tego nie wychodziło. Wciąż miałam w myślach obraz Olava. Czy z tobą
też tak było? Elizabeth zaczęła się zastanawiać.
- Nie, ze mną było trochę inaczej. Kochałam Kristiana, ale potrzebowałam też
opiekuna, kogoś, kto zapewni nam utrzymanie, żebyśmy nie pomarły z głodu. Nigdy jednak
nie zapomniałam o Jensie. Kristian jest dobrym człowiekiem i zapewnił nam godne życie.
Kocham każdego z nich na swój sposób. Maria kiwała głową.
- Zdaje mi się, że rozumiem. To daje mi nadzieję, że mnie też się jakoś w życiu
powiedzie. Elizabeth uścisnęła rękę siostry.
- Jestem pewna, że tak będzie, Mario. Musisz tylko wykazać trochę dobrej woli i zdać
się na czas. Maria znowu zaczęła przyglądać się swoim palcom.
- Jestem Bogu wdzięczna, że mam taką siostrę, jak ty, Elizabeth. Możemy
porozmawiać o wszystkim. -Pogłaskała sterczący brzuch. - I nie mogę się doczekać narodzin
maleństwa. Znowu zostanę ciotką! Bo Ane była dla mnie bardziej jak siostra, miałam ledwie
sześć lat, kiedy się urodziła. Elizabeth nie zdążyła odpowiedzieć, bo Jens zaczął ją wołać z
sieni. Wstała i zeszła po schodach.
- Co tu się dzieje, na miłość boską? - przystanęła na ostatnim stopniu, bo zobaczyła
Mikkela umazanego po pachy w błocie.
- Tkwił w bagnie, nie mógł się ruszyć - wyjaśnił Jens. - Ja szedłem obejrzeć, które
zagrody wymagają reperacji i usłyszałem wołanie. Szczęście, że miałem ze sobą sznur.
Przybiegły Helenę i Ane, obie wytrzeszczały oczy.
- Maria, napal w pralni - poleciła Elizabeth. - Jens, ty z Larsem i Kristianem nanoście
wody, ten biedak potrzebuje porządnej kąpieli. Znajdę mu jakieś czyste ubranie na zmianę, bo
to, co ma na sobie, musimy uprać. Mikkel stał zgarbiony, nie mówił nic. Kiedy Jens wyszedł,
ukłonił się wiele razy i poszedł za nim.
- Wytrzyjcie podłogę - rzuciła Elizabeth przez ramię, zanim poszła na strych. Mikkel
tymczasem dostanie rzeczy Kristiana. Wyjęła z szafy bieliznę, koszulę, spodnie i skarpety.
Potrzeba też kilka dużych ręczników. Odnalazła Jensa na dziedzińcu i podała mu rzeczy.
- Niech ubierze się w to. Ubłoconymi szmatami zajmie się Maria. I powiedz mu, że w
nocy może spać u nas. Całe to wydarzenie musiało dać mu się we znaki. A ubranie też tak od
razu nie wyschnie.
- Przekażę polecenia - odparł Jens z szerokim uśmiechem.
W kuchni pachniało świeżym chlebem. Cztery upieczone bochenki leżały na ławie,
przykryte lnianą serwetą.
- Niedługo będziemy mogli jeść - powiedziała Helenę, bo pewnie dostrzegła
wygłodniały wzrok Elizabeth. Gospodyni pochyliła się i wzięła na ręce Signe, która siedziała
na podłodze i popłakiwała.
- Co jej dolega? Ane składała świeżo uprasowaną poszewkę.
- Marudzi tak przez cały dzień, już same nie wiemy, co jej jest. Nie sądzę, żeby ją coś
bolało, przeziębiona też nie jest. Wygląda na to, że jest jej po prostu smutno.
- Czy dzieciom może dokuczać smutek? - spytała Helenę.
- Kto to wie? Mnie się zdaje, że jak byłam mała, to tęskniłam za tatą Jensem. Może
Signe brakuje matki...
- Biedny Mikkel - rzekła Elizabeth, wyglądając przez okno. Z komina pralni buchał
gęsty dym, przez dziedziniec Maria szła w stronę rzeki, dźwigając duże wiadro pełne
brudnych ubrań. Powinny poleżeć w wodzie, zanim będzie można je wyprać.
- Pomyślcie, umrzeć w ten sposób - jęknęła Ane ze zgrozą.
- Kto umarł? - Helenę wsadziła ostatnie bochenki chleba do pieca.
- Nikt nie umarł, ale gdyby Mikkel utonął w błocie...
- Uff, nawet o tym nie wspominaj - Elizabeth zaczęła nakrywać do stołu. - Doły na
torfowiskach są śmiertelnie niebezpieczne, wciąż to powtarzam. Nie mogę tylko pojąć, że to
Mikkel wpadł do jednego z nich, on, który wciąż żyje na pustkowiu. Helenę wyprostowała
się.
- To się może zdarzyć każdemu. Wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe.
Signe nie przestawała marudzić. Kiedy Elizabeth chciała dać jej trochę cukru,
dziewczynka odwróciła buzię.
- Rany boskie, jej chyba naprawdę coś jest, nie powinniśmy tego lekceważyć - jęknęła.
- Tęsknota naprawdę może dawać się we znaki - rzekła Ane, stawiając maselniczkę na
stole.
- Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma - powiedziała Helenę, zmieniając temat
rozmowy. Elizabeth była jej za to wdzięczna, ale nie mogła przestać myśleć o tym, co
powiedziała Ane. Mikkel był nie do poznania, kiedy w towarzystwie pozostałych mężczyzn
wszedł do kuchni, w normalnym ubraniu i taki wyszorowany, że aż lśnił.
- Pożyczyłem mu też przybory do golenia - oznajmił Lars i usiadł ciężko na swoim
miejscu.
- A po jedzeniu ja przystrzygę ci włosy - zaproponowała Elizabeth, zerkając spod oka
na Mikkela.
- To ja powiem dziękuję bardzo - rzekł i znowu się ukłonił. Elizabeth wskazała mu
krzesło.
- Siadaj, powinieneś coś zjeść.
- Mała nie jest dzisiaj w humorze - rzekł Mikkel, wskazując Signe.
- No właśnie, i nie wiemy, co może jej dolegać - westchnęła Elizabeth.
- A mogłaby przyjść do mnie? - Mikkel wyciągnął ręce do dziecka.
Signe popatrzyła na niego, uśmiechnęła się niepewnie i podała mu jedną rączkę.
Elizabeth oniemiała. Taka ufna to dziewczynka nigdy nie bywa, a już na pewno nie
wobec obcych. Spojrzała pytająco na Jensa. On skinął głową, więc z pewnym wahaniem
oddała dziecko Mikkelowi. Lapończyk uśmiechał się, a mała odpowiadała mu tym samym.
- Signe nie potrzebuje się mnie bać - powiedział łagodnie.
Elizabeth drgnęła. Skąd on wie, jak mała ma na imię. Mógł je naturalnie usłyszeć w
jakiejś rozmowie, ale czy ktoś tu wymieniał imię dziewczynki? Nie była taka pewna. W
każdym razie to niezwykłe, że mężczyzna zauważa takie rzeczy, myślała. Ale też Mikkel nie
jest taki, jak inni. Miała ochotę powiedzieć mu, że Bergette dostała list od rodziny Sigvarda.
Kiedy ostatnim razem rozmawiała z Mikkelem, on powiedział, że wie, co się stanie w
przyszłości, i dawał do zrozumienia, że Elizabeth spotka Sivgarda. Czy powinna jeszcze raz o
tym wspomnieć? Tak czy inaczej trzeba poczekać na okazję, żeby mogli porozmawiać w
cztery oczy...
Teraz Mikkel zaczął mamrotać jakieś niezrozumiałe słowa. Elizabeth domyślała się,
że to może być język fiński albo lapoński. A może język Kvenów, mieszanina fińskiego i
lapońskiego? Przestraszyła się i chciała mu przerwać, ale Jens uniósł rękę, żeby ją
powstrzymać. Siedziała więc i patrzyła bez słowa. Mikkel głaskał rudoblond włoski Signe,
ramiona małej i piersi. Na koniec zaczął odmawiać coś jakby modlitwę, a potem uniósł głowę
i popatrzył na zebranych.
- Signe tęskni za mamą - oznajmił z powagą. - Ale u taty też czuje się dobrze. - Wstał i
oddał dziecko Jensowi. Elizabeth nie miała odwagi spojrzeć na Ane, żeby nie wracać do tego,
co córka powiedziała jakiś czas temu. - Czy ktoś chciałby trochę kawy? - spytała dziwnie
głośno i sięgnęła po stojący na piecu dzbanek. Najpierw nalała Kristianowi, a potem
Mikkelowi. Lapończyk wylał odrobinę gorącego napoju na talerzyk i popijał, siorbiąc.
- Pusi - szczebiotała Signe, głaszcząc zwiniętą skórę, którą Mikkel położył przy sobie.
- Nie dotykaj - upomniał Jens i chciał odsunąć dziecko.
- To jest skóra z reniferowego cielaka - poinformował Mikkel. - Dostałem ją jako
zapłatę za pracę. Teraz otrzyma ją twoja córeczka. Jens spoglądał na niego zaskoczony.
- Chyba nie możesz dawać dziecku takiej cennej skóry?
- A dlaczego nie? Dam wam ją obojgu, po połowie. Tobie, bo pomogłeś mi wydostać
się z bagna, a jej, bo to takie ładne dziecko. Jens był najwyraźniej zakłopotany.
- W takim razie serdecznie ci dziękuję - bąknął, podając Lapończykowi rękę. - Ale to
naprawdę zbyt wiele. Pozwól, że przynajmniej za część ci zapłacę.
- Nie płaci się za dary.
- No tak, masz rację.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, wszyscy pochylali się nad jedzeniem. Słowa,
które padły, jakoś nie pomagały w kontynuowaniu rozmowy. W końcu ciszę przerwał Lars.
- A słyszeliście, co wymyślił Jendor?
Skierowały się ku niemu wszystkie spojrzenia.
- Niech mnie licho, on kupił sobie nową łódź i teraz będzie...
Elizabeth nie słuchała. Takie męskie rozmowy to najnudniejsza rzecz na świecie.
Mikkel został u nich do końca dnia. Pracował z mężczyznami i mówił niewiele.
Elizabeth przyglądała mu się ukradkiem. Trudno go było poznać z krótkimi włosami.
Stwierdziła, że zachowuje się też odmiennie. Zwykle nie milczy tak uparcie.
Na ogół miał do opowiedzenia jakieś historie. Co się właściwie dzieje? W końcu udało
jej się porozmawiać z nim na osobności. Mikkel rąbał dryfowe drewno, kiedy Elizabeth
wsunęła głowę do szopy. Nie podniósł wzroku, nawet nie drgnął, kiedy do niego zagadała.
Chyba usłyszał, że tu idę, pomyślała.
- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmiła, spoglądając niepewnie za siebie. Gdyby ktoś
przechodził obok, pewnie by się zastanawiał, co gospodyni robi w szopie.
- Czy ona obawia się tego listu, który przyszedł? -spytał, rozłupując na dwoje kawałek
deski.
- A skąd ty wiesz o liście? Wpatrywał się w nią swoimi czarnymi oczyma.
- Mikkel wie prawie wszystko. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją złość, a zarazem
skrępowanie. Mówiła szorstko:
- Skoro wiesz tak dużo, to może mi powiesz, co będzie później? Czy spotkam
Sigvarda? Czego on ode mnie chce i co ma zamiar zrobić? Mikkel słuchał z uwagą.
- Powiedziałem to już przedtem i chętnie powtórzę: nie o wszystkim musimy
wiedzieć. Elizabeth też widzi, kiedy ktoś ma umrzeć. Ale nie biega do tych ludzi, żeby im
powiedzieć.
- Myślisz, że mam umrzeć?
- Tego nie powiedziałem.
Odłożył na chwilę siekierę, potem ujął ją obiema rękami i wrócił do pracy. Elizabeth
stała bezradna i nie wiedziała, co powiedzieć. W końcu uznała, że nic z niego nie wyciągnie,
nawet gdyby stała tu całą wieczność.
- Twoje ubranie się suszy - rzekła w końcu. - Jutro z pewnością będziesz mógł je
włożyć. A to, co masz na sobie, zatrzymaj.
- Dziękuję - odparł po prostu.
Elizabeth nie była pewna, za co tak naprawdę Lapończyk dziękuje. Kiedy czas było
kłaść się spać, Mikkelowi zaproponowano posłanie w izdebce za kuchnią.
- Dziękuję, ale najchętniej spałbym w stodole, jeśli pozwolicie - odparł.
- Przecież mamy łóżka - protestowała Elizabeth.
- Ja lubię świeże powietrze, a noc majowa jest taka pogodna. Najlepiej sypiam na
sianie. Elizabeth dała mu dwie owcze skóry i wełniany koc.
- Żeby ci było ciepło w nocy - uśmiechnęła się. - A gdybyś zmarzł, to po prostu
zapukaj do drzwi. Mikkel nie odpowiedział, ukłonił się z uśmiechem i wyszedł.
Następnego ranka Kristian znalazł w pralni starannie ułożone ubrania. Rzeczy
Mikkela, które rozwieszono tu do suszenia, znikły.
- Co to za dziwne stworzenie - powiedział Jens, spoglądając na drogę. Elizabeth
przytakiwała w zamyśleniu.
- Tak, Mikkel to ktoś jedyny w swoim rodzaju.
- Jak myślisz, co on zrobił z Signe? Taka była marudna od wielu dni, a teraz jest
radosna niczym słoneczko.
- Chyba rzucił na nią jakieś zaklęcie.
Jens spoglądał na nią przerażony, aż musiała się roześmiać.
- Co ty, Jens, żartowałam! Zaraz jednak znowu spoważniała.
- Ale to jednak dziwne. Bo w chwilę przed przyjściem Mikkela Ane powiedziała
właśnie to, że Signe z pewnością tęskni za mamą. I twierdziła, że ona w dzieciństwie tęskniła
za tobą. Jens prychnął.
- Głupstwa, to niemożliwe.
- Niemożliwe?
- W każdym razie ja nie rozumiem.
- Więc po prostu odrzucasz to jako głupstwa. - Pokiwała głową. - Ja też tak kiedyś
robiłam, ale teraz wiem, że Mikkel ma rację. Jens nie miał ochoty dalej w ten sposób
rozmawiać.
- Może to znak, że Lina czuje się lepiej...
- Tak, tak może być.
Elizabeth uśmiechała się, chcąc dodać mu otuchy, ale w głębi duszy była pewna, że
Mikkel wie coś, czego nie chce powiedzieć.
Koło obiadu przyszła Ane z wiadomością, że mają gościa. Elizabeth wytarła ręce w
fartuch i wyszła na dziedziniec, by go powitać.
- Dzień dobry, lensmanie, długo cię u nas nie było.
- No właśnie, czasem muszę wyjechać. Obowiązki wzywają mnie też w inne miejsca.
Ale tym razem zabawiłem dłużej niż planowałem. - Wysiadł z bryczki, która pod jego
ciężarem wyraźnie przechyliła się na bok. Zaraz jednak wróciła do normalnej pozycji.
Elizabeth mogłaby przysiąc, że koń odetchnął z ulgą. W każdym razie parskał przez swoje
wielkie chrapy.
- Dostałem wiadomość, żeście mnie szukali - powiedział lensman, ocierając spocone
czoło.
- Tak, szukaliśmy cię, ale chodźmy do środka. Kristian zaraz będzie, Maria pobiegła
go zawiadomić. My wejdziemy do domu, a Lars tymczasem napoi twojego konia.
- Jaki gorący dzień - narzekał lensman, wchodząc po schodach.
Elizabeth zgadzała się z nim, chociaż właściwie wiosenne powietrze było dość ostre.
Wprowadziła gościa do salonu i poprosiła, by usiadł. Wkrótce dołączył do nich Kristian.
Wyciągnął rękę na powitanie, ale nie siadał.
Ane przyniosła kawę i ciasteczka, rozstawiła wszystko na stole i zniknęła. Kristian
wskazał gestem szafę z alkoholami.
- Chyba nie będę częstować lensmana koniakiem, bo i tak zawsze odmawia.
- Dzisiaj jednak przychodzę w prywatnej sprawie -uśmiechnął się tamten. - Więc tym
razem nie odmówię i chętnie wypiję kieliszeczek. Kristian nalał do dwóch kieliszków, jeden
podał lensmanowi. Przepili do siebie.
- Jak już powiedziałem, doniesiono mi, że mieliście do mnie jakąś sprawę - zaczął
lensman. - Co takiego leży wam na sercu? Wtrąciła się Elizabeth:
- Jakiś czas temu byłam w sklepie i Peder powiedział mi, że ukradziono mu
kieszonkowy zegarek.
- To się zgadza - potwierdził lensman. - Już prawie o tym zapomniałem.
- Ale złożyło się tak - podjął Kristian - że ten zegarek mam ja, podobny... bardzo
podobny do tego, który ukradziono Pederowi. Pamiętasz pewnie, że oglądaliśmy go, kiedy
byłeś u nas ostatnio? Lensman przytakiwał.
- Tak, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze o kradzieży.
- Ja mój kupiłem od pewnego człowieka w Kabelvaag - rzekł Kristian spokojnie.
- Rzecz jasna nie pytałem, skąd go wziął. Działałem przecież w dobrej wierze.
Lensman przytaknął znowu.
- Oczywiście. Czy mogę go teraz zobaczyć. Kristian wyjął zegarek z szuflady i podał
lensmanowi. Ostatnimi czasy przechowywał go pod zamknięciem. Elizabeth uznała, że skoro
zegarek pochodzi z kradzieży, to mąż nie może go używać. Lensman z wielką uwagą
przyglądał się zegarkowi.
- Tak, to z pewnością ten sam - rzekł w końcu. - Popatrzcie tutaj - stukał palcem w
kopertę. - Tutaj brak jednej części ozdoby. W zegarku Pedera też tak było.
Elizabeth miała wrażenie, że Kristian jakby się skurczył. Widocznie miał nadzieję, że
to się tak nie skończy. Przeniosła wzrok na lensmana.
- Pamiętasz, co powiedziałeś, kiedy rozmawiałeś z nami jakiś czas temu? Lensman
wzruszył swoimi potężnymi ramionami.
- Widuję wiele rzeczy, nie jestem w stanie wszystkiego wyjaśnić. Poza tym nigdy by
mi nie przyszło do głowy, że Kristian mógłby ukraść zegarek w sklepie. No i przecież tego
nie zrobił - dodał. Obracał zegarek na wszystkie strony. - Nie mogę tylko pojąć, jak to się
znalazło w Kabelvaag.
- No właśnie - rzekła Elizabeth, patrząc w oczy Kristianowi. - Widocznie ktoś go
zabrał, korzystając z nieuwagi Pedera, a potem sprzedał do Kabelvaag. A może złodziej
stamtąd pochodzi? Lensman wsunął zegarek do kieszeni.
- No to przynajmniej Peder będzie zadowolony -rzekł. - Jeśli chcecie, to nie powiem,
że właśnie od was go dostałem.
- Dziękuję. Tak byłoby najlepiej - rzekła Elizabeth z ulgą. - Sam wiesz, jak ludzie
gadają. Czy mu powiesz?
- Coś wymyślę - lensman opróżnił kieliszek. - No a teraz muszę ruszać dalej. - Już
chciał wstawać, ale Elizabeth go powstrzymała.
- Ja mam jeszcze coś na sercu. Otóż Bergette dostała list od rodziny Sivgarda.
- Słyszałem o tym - przyznał lensman. - Bergette przyszła, żeby mnie o tym
poinformować.
- Sivgard jest w drodze na północ - powiedziała Elizabeth.
- Jeśli to on... - lensman urwał nagle, jakby powiedział coś nie w porę.
- Jeśli on co? - Kristian marszczył czoło, wpatrując się w gościa. Lensman nagle
zaczął się śpieszyć, rozglądał się rozbieganym wzrokiem.
- Nie, nic, tylko się przejęzy... tak tylko głośno myślałem. No to dowidzenia i dziękuję
za poczęstunek. Znowu wymieniono uściski dłoni i zanim ktokolwiek zdążył odetchnąć,
lensman znalazł się za drzwiami. Elizabeth i Kristian też wyszli, stali na schodach i patrzyli w
ślad za nim.
- Jak myślisz, co on chciał powiedzieć? - spytała Elizabeth.
- Nie wiem, ale chodziło o Sigvarda, to jedno jest pewne. Po prostu nie chciał,
żebyśmy to wiedzieli, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Elizabeth zrobiło się zimno i weszła do środka. W tym ostrym wiosennym powietrzu
jest jeszcze powiew zimy.
Rozdział 12
Elizabeth brała produkty, które podawał jej Peder i układała w torbie.
- Widzę, że to już niedługo - powiedział, wskazując jej wielki brzuch.
- Teraz to już może się zacząć w każdej chwili - odparła. - I dobrze, bo muszę
przyznać, że zaczyna mnie to już męczyć. Peder uśmiechnął się.
- No, no, ale będzie radość w Dalsrud, jak urodzi się dziedzic. Może Kristian doczeka
się syna, który z czasem przejmie dwór.
- Kiedy rodziłam moje pierwsze dziecko, też była wielka radość - odpowiedziała
Elizabeth. - A czy to będzie chłopiec czy dziewczynka, to dla nas wszystko jedno. Żeby tylko
dziecko urodziło się żywe i zdrowe, to będziemy dziękować Bogu. Peder zaczerwienił się i
zaczął przestawiać jakieś słoiki na ladzie.
- No, naturalnie, to jasne, pewnie. Niech mnie Elizabeth źle nie rozumie. Elizabeth
uniosła brwi.
- A czy tu było coś niezrozumiałego? Peder najwyraźniej nie miał nic do powiedzenia,
nie wiedział, jak wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji.
- Dziękuję za zakupy - rzekła Elizabeth krótko. Uff, myślała ze złością. Ten głupek
wyobraża sobie, że nowe dziecko będzie ważniejsze od Ane dlatego, że ona urodziła się w
skromnych warunkach, a to przyjdzie na świat w bogatym domu. Żadna matka jednak tak nie
myśli. I to właśnie powinna była mu powiedzieć. Nagle przypomniała sobie o zegarku i
wróciła do sklepu.
- Mogłabym jeszcze przyjrzeć się ozdobom, które sprzedajesz? Usłużnie podsunął jej
tacę z precjozami i wzrok Elizabeth natychmiast padł na kieszonkowy zegarek.
- Nie tak dawno temu Elizabeth pytała o prezent dla męża. Może to by się nadało? -
spytał Peder, podając jej zegarek. Elizabeth wzięła go drżącą ręką. Obracała przez chwilę,
jakby widziała pierwszy raz.
- Jaki piękny - powiedziała. - Wyjątkowo piękny kieszonkowy zegarek.
- Prawda? - przytakiwał Peder. - To ten, który mi ukradziono.
- Co też ty mówisz? - próbowała wyglądać na zaskoczoną. - I co, złodziej postanowił
go zwrócić?
- Lensman - sprostował Peder.
- Jak to, lensman ukradł zegarek? Nie, teraz chyba przesadziłam.
- Nie, nie - protestował Peder wyraźnie zniecierpliwiony. - Lensman przyłapał tego,
który miał zegarek i przyszedł sprawdzić, czy to ten, który mi ukradziono.
- A kim był złodziej? Peder podrapał się po łysej czaszce.
- Cóż, myślę, że on tego nie powiedział. Chociaż tego dnia gadał tyle, że chyba nie
wszystko do mnie dotarło. Elizabeth wie, lensman używa tylu pięknych słów, że człowieka
może rozboleć głowa, a poza tym jego obowiązuje tajemnica służbowa.
- No człowiek twojej pozycji - rzekła Elizabeth. -Tyle masz na głowie.
- Co prawda, to prawda. Najważniejsze jednak, że zegarek wrócił na miejsce. Znalazła
Elizabeth cos ładnego?
- Nie, może innym razem. - Uśmiechnęła się i pożegnała.
Na okrągłej twarzy Pedera pojawiło się coś na kształt urazy. Najwyraźniej spodziewał
się, że ubije dobry interes. Opanował się jednak i uprzejmie ukłonił na pożegnanie.
Elizabeth podeszła do drzwi, ale przystanęła, bo usłyszała fragment rozmowy
prowadzonej w głębi sklepu.
- Tak, oni mówią, że Sivgard krąży po okolicy - zapewniała jakaś kobieta. - Jeden Bóg
raczy wiedzieć, co się dzieje. I co Bergette na to powie? Elizabeth cofnęła się ponownie i
udawała, że ogląda coś na półce.
- Czyż on nie pojechał na południe do jakiejś pracy? - pytała druga kobieta.
- No tak, tak było. W każdym razie Bergette tak mówiła. Ale dlaczego teraz zjawia się
tutaj jak ktoś wyjęty spod prawa?
- Chciałaby Elizabeth tę tabakierkę? - to Peder podszedł znowu, gotów do usług.
- Co? - Elizabeth dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyciska do piersi jakiś
przedmiot. - Nie, nie chcę jej kupić, bardzo żałuję. - Odłożyła pośpiesznie tabakierkę na
miejsce i zaczerwieniona wybiegła ze sklepu.
Koń na jej widok zarżał cicho. Elizabeth położyła mu rękę na karku i głaskała
zamyślona. To koń Ane. Córka jeździ wierzchem w każdej wolnej chwili, ale zwierzę trzeba
też układać do chodzenia w zaprzęgu. Elizabeth popatrzyła na mieniący się w słońcu fiord.
Wysoko nad górami świeciło słońce, zabarwiając nagie skały na czerwono, niczym miedź.
Czerwiec to wspaniały miesiąc, pomyślała, dopóki pogoda dopisuje. Żeby następny miesiąc
też był taki!
Kobiety wyszły ze sklepu. Najwyraźniej teraz rozmawiały o czymś innym. Elizabeth
włożyła zakupy do bryczki i uśmiechała się do nich przyjaźnie. One kłaniały się najwyraźniej
zdziwione, że Elizabeth w ogóle zwróciła na nie uwagę. Znają się przecież tylko z widzenia,
nawet nie zawsze mówią sobie dzień dobry.
- Jaka piękna pogoda - zaczęła. - Żeby się taka utrzymała przez całe sianokosy, to nie
będę narzekać. Kobiety kiwały głowami, ale wciąż były czujne.
- Tak, tak, czeka nas mnóstwo pracy - ciągnęła Elizabeth. - Na szczęście owce wyszły
już w góry, to można oszczędzić na paszy. Przednówek dla wszystkich był trudny. Kobiety
odtajały. To sprawy dotyczące wszystkich, zarówno biednych, jak i bogatych.
- Oj, tak, tak, nie ma co mówić - przytakiwała jedna. Elizabeth powiedziała jeszcze
coś o pogodzie, a potem skierowała rozmowę na Sivgarda.
- Nie wiem, czy to prawda, co ludzie gadają, że Sigvard wrócił w te okolice.
Słyszałyście może coś?
- No, to prawda, ludzie gadają - przytakiwała jedna z kobiet. - W każdym razie
pokazał się ktoś bardzo do niego podobny. Może to jakiś kuzyn.
- Phi - prychnęła ta druga. - Sivgard pochodzi z dobrej rodziny, a tacy nie chowają się
po lasach. Ale jeśli o to chodzi... ci, którzy go widzieli, mówią, że bardziej przypomina
upiora, obdarty, zarośnięty, z włosami do ramion. Elizabeth zesztywniała, udawała jednak
obojętność.
- Tak, ja też słyszałam, że jakoby ukrywa się w lesie. Ale gdzie dokładnie?
- Podobno ktoś go widział w zrujnowanym komorniczym obejściu. Tam została już
tylko chałupa, obora zawaliła się dawno temu. No i ta zagroda należy do niego, więc nie
popełnia przestępstwa. Ale dlaczego on tam mieszka? Czyżby Bergette nie chciała go
wpuścić do domu? - Obie kobiety zachichotały. Elizabeth stała zamyślona. Wiedziała, o
której komorniczej zagrodzie mówią. Naprawdę Sigvard tam siedzi?
- A ja to znowu słyszałam, że ludziom ginie żywność ze spichlerzy - dodała jedna z
kobiet.
- Uff - Elizabeth próbowała się uśmiechać. - Nie, powinnam już ruszać ku domowi.
Dziękuję za rozmowę.
Jedna z kobiet, jąkając się, wskazywała na brzuch Elizabeth. Pewnie ma jakieś
pytania, domyślała się Elizabeth, ale nie czekając, wsiadła do bryczki i cmoknęła na konia.
Nie mogła opanować przerażenia. Dlaczego Sivgard już teraz wrócił na północ? Od
jak dawna się ukrywa? Czy to on kradnie ludziom jedzenie ze spichlerzy?
- Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich - wyszeptała, czując, że mimo upału cała
drży.
- Sivgard wrócił - powiedziała natychmiast, jak tylko przekroczyła próg kuchni w
Dalsrud. - Kristian, zawiadom lensmana. Koń Ane jest gotowy do drogi.
- Co ty mówisz? - Kristian odstawił filiżankę z kawą i odłożył kostkę cukru, którą
zamierzał wsunąć do ust.
- W sklepie rozmawiałam z dwoma kobietami. Powiedziały mi, że wielu ludzi już go
widziało, a innym ginie jedzenie.
- No, ale gdzie on mieszka? - spytała Helenę, wycierając ręce w fartuch.
- To tu, to tam. Przeważnie w lesie. Trzyma się w ukryciu, o ile mi wiadomo. Idź już,
nie siedź tak!
- A moja kawa?
- Będziesz mógł wypić tyle kawy, ile zechcesz, ale później. Teraz idź już do lensmana!
A ja chyba pójdę do Bergette, żeby ją powiadomić. Kristian znalazł się za drzwiami, zanim
ktokolwiek zdążył odetchnąć. Obłok kurzu wzbił się nad dziedzińcem, kiedy galopem
wyjechał.
- A ty usiądź i odpocznij - powiedziała Helenę.
- Świeże powietrze też mi nie zaszkodzi - odparła Elizabeth.
- W każdym razie uważaj na siebie.
- O co ci chodzi?
- Nosisz dziecko w brzuchu. Do porodu już niedaleko. Elizabeth wiedziała, że nie
zniesie więcej dyskusji. Jest silna, czuje się dobrze i nic nie wskazuje na to, że dziecko
miałoby się urodzić właśnie dzisiaj. Akurat teraz, kiedy tyle innych rzeczy zajmuje jej myśli.
Bez słowa skinęła zebranym przy stole i wyszła. Szła szybko. Żeby tylko nie było za późno!
A co, jeśli Sigvard zdążył już odwiedzić dwór? Jedyna pociecha to to, że Bergette ma
rewolwer. Elizabeth przeniknął dreszcz. Gdyby była na miejscu tamtej, to by go użyła.
Rozmawiały o tym obie i zgadzały się, że każda matka zrobi wszystko, by ochraniać swoje
dziecko.
Na drodze za nią ukazał się wóz zaprzężony w jednego konia. Odwróciła się, żeby
zobaczyć kto to i rozpoznała parobka Bergette. To człowiek godny zaufania, ten, którego
spotkała ostatnio u przyjaciółki. Chłopak zatrzymał konia.
- Dzień dobry, dokąd pani idzie? A może gdzieś podwieźć? Elizabeth zastanawiała się
przez chwilę.
- Widzę, że wracasz do domu?
- Tak.
- A mógłbyś przekazać Bergette wiadomość ode mnie?
- Oczywiście.
- To powiedz jej, że Sivgard pojawił się w okolicy. Ogorzała twarz parobka zbladła,
ręce mocniej zacisnęły się na lejcach.
- Co też pani mówi?
- Ukrywa się tu gdzieś w pobliżu i kradnie jedzenie ze spichlerzy, tak przynajmniej
ludzie mówią. Kristian pojechał ostrzec lensmana.
- Natychmiast przekażę wiadomość - rzekł parobek z powagą.
- Znakomicie, to się pośpiesz.
Chłopak ściągnął lejce i cmoknął na konia. Wkrótce wóz zniknął w chmurze pyłu.
Elizabeth stała na drodze. Nagle przyszła jej do głowy szalona myśl, wpatrywała się
teraz w pewien konkretny punkt w lesie. W pobliżu znajduje się owa opuszczona komornicza
zagroda. Może mogłaby... ale co będzie, jeśli on tam jest? Rozejrzała się lękliwie wokół,
jednak podjęła decyzję i szybkim krokiem ruszyła przez las. Ścieżka była prawie
niewidoczna, zarośnięta. Elizabeth potykała się o korzenie drzew, ślizgała na zgniłych
liściach. Drzewa stały blisko jedno przy drugim, tylko cieniutkie promyki słońca przedzierały
się przez korony drzew. Śpiewały ptaki, poza tym jednak było cicho. Nawet jeden podmuch
wiatru nie poruszał liśćmi. Niemal słyszała bicie własnego serca. Obejrzała się, by ocenić
odległość od drogi. Może powinna zawrócić? Co spodziewa się znaleźć w chacie?
- Coś, co by świadczyło, że Sigvard tu bywa - powiedziała półgłosem.
Słowa zabrzmiały dziwnie w tej ciszy. Wilgotny chłód przenikał przez ubranie.
Rozcierając ramiona, szła dalej. Po prostu po to, żeby znaleźć się znowu w cieple słońca,
przekonywała sama siebie. Zrujnowana niewielka chata stała na skraju zagajnika. Dach się
zapadał, następnej zimy pewnie runie pod ciężarem śniegu. Ściany przegniłe, szyby w oknach
powybijane. Elizabeth wiedziała, że obora zawaliła się już dawno temu. Nigdzie
najmniejszego znaku życia.
Czubkiem buta podrapała w ziemi. Biedni ludzie, którzy tu niegdyś mieszkali,
pomyślała. Ziemia jest nieurodzajna, skalista, nie można się spodziewać dochodów z
gospodarstwa. Ale przynajmniej było tu nieco jaśniej, las wokół domu nie rozrósł się tak
gęsto.
Nasłuchiwała, ale docierała do niej jedynie cisza. Wciągała powietrze przez nos, żeby
stwierdzić, czy nie poczuje niedawnego dymu. Jeśli jednak Sivgard tu przychodzi, to z
pewnością nie rozpala ognia. To by wzbudziło zainteresowanie mieszkańców wsi.
Bezszelestnie skradała się w stronę chaty, przystawała raz po raz i nasłuchiwała, wciąż
czujna.
Drzwi były uchylone. Popchnęła je lekko stopą i podskoczyła, bo zawiasy skrzypnęły
żałośnie. Izba, do której weszła, pogrążona była w gęstym mroku. Zdrętwiała na myśl o tym,
że on może tu siedzieć. Stała, czekając, aż oczy przywykną do ciemności. Powoli zaczynała
rozróżniać kontury starej pryczy pod ścianą, stołu, któremu brakowało jednej nogi, i pieca.
Nic więcej nie było. Stanęła pośrodku pomieszczenia. Najpierw przyjrzała się palenisku, ale,
tak jak się spodziewała, nic nie wskazywało, że ostatnio ktoś go używał.
Szczur przemknął tuż przy jej stopach. Elizabeth odskoczyła przestraszona. Potrafi
jeszcze znieść mysz, często się je spotyka na sianie i w oborze, ale szczury są zbyt wielkie i
zbyt paskudne, budzą w niej dreszcz obrzydzenia. A poza tym te wszystkie historie, które
ludzie o nich opowiadają - słyszała na przykład, że szczur może się wdrapać do kołyski
niemowlęcia i przegryźć mu gardło. Elizabeth nie była pewna, czy w to wierzyć, ale opowieść
potęgowała jeszcze niechęć do szkodników. Na blacie stołu leżała gruba warstwa kurzu.
Widać było jednak, że ktoś go dotykał. Zdradzały to odciski palców. A co z pryczą? Podeszła
bliżej i macała ręką siano. Wyglądało na to, że nie leży ono tu zbyt długo, a nawet sprawia
wrażenie całkiem świeżego. Czyżby ostatnie wiązki zostały ukradzione ze stodoły w pobliżu?
Nagle poczuła pod palcami coś twardego, pomyślała o szczurze. Serce zabiło jak szalone.
- Szczur jest kosmaty i miękki - powiedziała sama do siebie i pomacała jeszcze raz.
Jest! Wzięła to, co znalazła i podeszła do drzwi. Metalowy guzik. Pewnie srebrny.
Przyglądała mu się uważnie. Nikt, kto niegdyś mieszkał w tym domu, z pewnością nie
posiadał takiego skarbu. Guzik musiał zgubić Sivgard!
Wróciła do izby. Nie jest to wystarczający dowód, nawet gdyby Bergette potwierdziła,
że Sivgard taki posiadał, a potem by się okazało, że go zgubił.
Nagle na dworze rozległ się trzask łamanej gałązki. Podskoczyła przerażona. Czuła
pulsowanie krwi w uszach, wyginała ciało niczym napięty łuk. Chciała uciekać, ale nie była w
stanie się ruszyć. Oddech miała krótki i urywany. On tu idzie!
Dlaczego ja to robię, zastanawiała się, ale było za późno, by żałować. Ściskała w ręce
guzik. Jeśli znajdą ją tu martwą, to na pewno połączą ten guzik z przestępcą, myślała. Drugą
ręką osłaniała brzuch. Jakiś cień przesunął się za brudnym oknem. Elizabeth wstrzymała
dech. Czy tak ma umrzeć? To przecież niesprawiedliwe! W dodatku nosi w sobie jeszcze inne
życie, niewinne, które wkrótce miało się pojawić na świecie. Dziecko Kristiana, na które on
czekał tak długo, i za którym tak tęsknił. No i Ane, biedactwo, która zostanie całkiem sama,
bez ojca i matki!
Łzy zaczęły spływać po policzkach. Jeszcze tylu rzeczy nie zrobiła, tyle chciałaby
przeżyć, zanim umrze. W końcu ma zaledwie trzydzieści jeden lat. Mogła ich mieć przed sobą
jeszcze bardzo dużo. Pragnęła patrzeć, jak dzieci dorastają, chciała niańczyć wnuki, zestarzeć
się, mieć siwe włosy, chciała...
Na dworze trzasnęła kolejna gałązka. Ten człowiek nawet nie próbuje zachowywać się
cicho. Jak długo ją obserwował? Pewnie sprawia mu przyjemność tak się z nią bawić. Złapał
ją niczym mysz w pułapkę, dobrze o tym wie i rozkoszuje się swoją przewagą.
Ale nie pójdzie mu łatwo, Elizabeth nie podda się bez walki. Znowu pojawiła się
złość. Chciała walczyć o swoje dzieci niczym lwica. Nie spuszczała wzroku z drzwi. Po
omacku szukała czegoś do obrony, palce natrafiły na jakiś twardy przedmiot... Bogu dzięki!
To gruby kij, który stał oparty o ścianę. Chwyciła go mocno, gotowa zadać cios.
Coś wypełniło drzwi i pokój pogrążył się w jeszcze większych ciemnościach. Nagle
cień wydał z siebie przeciągły ryk. Elizabeth opadła na ziemię i wypuściła kij z ręki. To
krowa! Elizabeth siedziała na podłodze wstrząsana mieszaniną śmiechu i płaczu. Ulga była
nieprawdopodobna. Żyje i będzie żyć.
Nie miała pojęcia, jak długo tak siedzi, czuła tylko, że krzyż jej zesztywniał, a twarz
jest mokra od łez.
W końcu jakoś wstała, kij odstawiła na miejsce pod ścianą, i wciąż ściskając w ręce
guzik, wyszła na dwór.
Kawałek dalej, na ścieżce, odwróciła się i długo przyglądała małej chacie. I wtedy
spostrzegła jakąś postać przemykającą między drzewami. Tym razem to nie było zwierzę. To
mężczyzna. Mężczyzna o długich włosach i gęstej brodzie. Sivgard.
Zebrała spódnicę i rzuciła się do ucieczki, biegła, aż poczuła w ustach smak krwi, nogi
się pod nią trzęsły, nie zatrzymała się jednak, dopóki nie znalazła się na drodze do Dalsrud.
Wtedy dopiero pozwoliła sobie odpocząć i trochę się ogarnąć. Nie ma powodu, żeby
domownicy dowiedzieli się, co zrobiła, nakrzyczeliby tylko na nią, zresztą jak najbardziej
słusznie, myślała ze wstydem. A srebrny guzik przy najbliższej okazji pokaże Bergette.
Ostatni raz spojrzała za siebie. Las trwał w ciszy i mroku.
Rozdział 13
- Muszę na chwilę wyjść - powiedziała Elizabeth, wstając pośpiesznie ze stołka do
dojenia. - Maria, zajmij się mlekiem. Siostra usiadła na jej miejscu.
- Boli cię brzuch?
- Tak - Elizabeth wybiegła za drzwi.
W wygódce usiadła i objęła ramionami brzuch. Zastanawiała się, co czuje. Zwyczajny
ból czy fałszywe skurcze. Ostatnio pojawiały się one dość często. Czasami bywały bolesne,
ale nie na tyle, by nie mogła ich ukryć. Czy teraz to się już zaczyna na serio? Zgodnie z
zapiskami w kalendarzu właśnie w tym czasie może spodziewać się rozwiązania. Posiedziała
jeszcze chwilę, potem wstała i uporządkowała ubranie. Teraz miała pewność: zaczynają się
skurcze. Wiedziała, że to musi potrwać, podobnie było, kiedy rodziła Ane. Chodziła z bólem
przez cały dzień, Ane przyszła na świat dopiero w nocy. Nie ma sensu jeszcze komuś mówić,
pomyślała. Natychmiast by ją zapakowali do łóżka, a wtedy dzień będzie nieznośnie długi.
Przypomniała sobie, że tamtego dnia, kiedy oczekiwała Ane, płukała pranie w rzece. Tak jest,
dzisiaj też będzie pracować jak wtedy, przynajmniej dopóki potrafi ukryć przed
domownikami, co się dzieje. Kiedy wróciła do obory, Maria cedziła mleko.
- Przeszło ci?
Elizabeth skinęła i zabrała się do pracy. Jeśli będę w ruchu, to przyśpieszę skurcze,
myślała, a wtedy może dziecko urodzi się przed wieczorem. Robienie masła przekazała
Helenę.
- Zmieniajcie się z Marią - powiedziała i wyszła. Spokojnie poszła na górę. Tam
wyjęła dziecięce ubranka, które przygotowała kilka dni wcześniej: małe koszulki, kaftaniki i
miękką kołderkę do owinięcia maleństwa. Położyła je na swojej skrzyni. Potem z szafy na
korytarzu wyjęła świeżą bieliznę pościelową. Wybrała rzeczy najstarsze, mocno sprane,
których nie szkoda będzie poplamić krwią. Zaniosła to wszystko do sypialni, dołożyła czystą
nocną koszulę, kilka szmat na podkłady i czystą bieliznę. Z szuflady komody wyjęła małe
nożyczki i dwie tasiemki do przewiązania pępowiny. Miednica stała na umywalce.
Najważniejsze rzeczy były więc gotowe, teraz trzeba tylko czekać. Najpierw w szyby
uderzyło kilka grubych kropel deszczu. Pierwsza zauważyła je Elizabeth.
- Musimy biec, zebrać pranie - zawołała, wstając. Na schodach jednak musiała się
zatrzymać, bo przeszył ją gwałtowny ból. Myślała, że nikt jej nie widzi, ale podbiegła Helenę.
- Co ci dolega? - spytała, chwytając ją za ramię.
- Nic takiego, brzuch mnie trochę boli. Zajmijmy się lepiej praniem, bo zmoknie -
Elizabeth wyprostowała się i zmusiła do uśmiechu, idąc w stronę sznura z bielizną. Obie
miały pełne naręcza ubrań, biegły do domu, a deszcz zacinał w plecy.
- Boże kochany, co za pogoda - westchnęła Maria, rozkładając powłoki i prześcieradła
na stole. - Zaraz wezmę się do prasowania. Trochę wilgoci nie zaszkodzi, pójdzie mi łatwiej.
Elizabeth skinęła głową i bez słowa wyszła z kuchni. Helenę ruszyła w ślad za nią. 153
- Co ty mi opowiadasz o bólu żołądka? Przecież widzę, że zaczęły się skurcze.
Elizabeth potwierdziła.
- Poprzednio też tak było, ale poród zaczął się dopiero w nocy. Nie chcę się jeszcze
kłaść.
- Nie, nie, tylko spokojnie. Przygotowałaś już wszystko, co trzeba? -Tak.
- Świetnie. To teraz posiedź sobie w salonie. Poczytaj książkę, albo rób na drutach,
zresztą co chcesz, tylko nie bierz się do ciężkiej pracy. Obiecaj mi to.
- Będziesz przy mnie, jak to się już zacznie?
- Oczywiście, że będę. Będę cię wspierać i pocieszać, jak tylko potrafię.
Elizabeth wzięła książkę i próbowała czytać, ale wpatrywała się w litery, nie
rozumiejąc, co czyta. Wobec tego wyjęła robótkę, ale też nie potrafiła się na niej
skoncentrować. Skurcze pojawiały się i znikały, wciąż były słabe. Wiedziała, że musi zbierać
siły na to, co jeszcze przed nią. Z Ane poród był lekki, ale nie ma pewności, czy tym razem
będzie podobnie.
Obserwowała deszcz, patrzyła na strumienie spływające po szybach. Westchnęła i
przymknęła oczy. Jak dobrze siedzieć w przytulnym pokoju w taką pogodę. Nieoczekiwanie
uśmiechnęła się szeroko. Za kilka godzin będzie matką dwojga dzieci. Cudowna myśl.
Wkrótce pozbędzie się wielkiego brzucha, a zamiast tego będzie tulić do piersi
nowonarodzone dziecko. Maleńką istotę, wymagającą jej obecności przez okrągłą dobę, ssącą
mleko z jej piersi, rozpoznającą zapach matki. Dziecko, które potrzebować będzie pociechy i
miłości, suchych pieluch wiele razy w ciągu dnia, niewinne i bezradne. Ale ona będzie się
nim opiekować i ochraniać, jak tylko potrafi. Ciekawe, czy to będzie chłopiec, czy
dziewczynka?
Położyła rękę na brzuchu i poczuła gniewne kopanie. A jeśli urodzi się dziewczynka
podobna do Kristiana? Mieliby w takim razie jedną jasnowłosą i jedną ciemnowłosą. Albo
może będzie to jasnowłosy chłopczyk? Uśmiechnęła się. Kto się ukrywa w jej wnętrzu?
Kristian otworzył drzwi i stanął na progu.
- Elizabeth, widziałaś... - przerwał w środku zdania i przyglądał się żonie badawczo. -
Co się dzieje?
- Zaczęło się - odparła, czując właśnie w tym momencie przeszywający ból.
- To muszę nagrzać wody, wezwać Helenę i doktora. Bardzo cię boli?
- Nie, no coś ty, nic się przecież jeszcze nie dzieje, Helenę o wszystkim wie, będziemy
długo czekać.
- A skąd ta pewność? - podszedł do żony.
- Bo czuję. Gdyby porody odbywały się tak szybko, to Biblia mówiłaby nieprawdę.
- Co masz na myśli?
- Przecież w Biblii napisano: W bólach rodzić będziesz dzieci swoje. Kristian
uśmiechnął się.
- A to dopiero! - Ukląkł przed nią i położył ręce na jej podołku. - Czy mogę z tobą
zostać? Czy może wolałabyś położyć się w sypialni?
- Kristian, proszę cię. Możesz powiedzieć wszystkim w domu, co się dzieje, ale nie
rób zamieszania. Ja sobie radzę, czas jeszcze nie nadszedł, a jakby co, to wiem, co robić. To
będzie dla mnie długi dzień, ale pozwól, żebym sama decydowała. Podniósł się niechętnie.
- Skoro tak uważasz... zawsze byłaś uparta. Poklepała go po dłoni.
- Bądź tak dobry i daj mi papier listowy a także coś do pisania. Zacznę pisać list do
Bertine. Oni też powinni wiedzieć, że nowy obywatel świata jest w drodze.
Nie śpieszyła się, pisała list wolno, z przerwami. A to pospacerowała trochę po
pokoju, a to porobiła na drutach, cały czas pogrążona w myślach. Raz po raz ktoś do niej
zaglądał, pytali, czy czegoś nie potrzebuje, czy nie jest głodna albo spragniona. W kuchni
szykowano podwieczorek, ale... Zjadła razem ze wszystkimi. Skurcze były teraz częstsze, a
ból coraz większy. Mimo to Elizabeth wciąż zwlekała. Żeby tylko wszystko poszło dobrze!
Dość się napatrzyła na porody, by sądzić, że to oczywistość, która dokonuje się bez
problemów. Jej wzrok padł na Jensa. Widziała w jego oczach zatroskanie. Czy on też myśli o
tamtym dniu, kiedy rodziła się Ane? Wtedy wszystko układało się jakby samo z siebie.
Chociaż Jens, biedak, nie wiedział, co robić.
Nadszedł wieczór, a ona wciąż siedziała w izbie. Z kuchni docierały do niej zwykłe,
domowe odgłosy. Dziewczyny zajęte były pracą, dom jest bezpieczny, myślała, wstrzymując
dech przy kolejnej fali bólu. Wydaje się to jakieś nierzeczywiste, uśmiechała się blado sama
do siebie, ktoś szykuje jedzenie, ktoś zmywa, a ktoś inny rodzi dziecko.
Kiedy ból był trudny do zniesienia, czuła się osamotniona, ale kiedy mijał, pragnęła
siedzieć tu w samotności, żeby nikt jej nie przeszkadzał. W końcu stwierdziła, że czas
nadszedł - dziecko nie może dłużej czekać. Otworzyła drzwi, żeby zawołać Kristiana i
drgnęła, kiedy mąż zerwał się z krzesełka na korytarzu.
- Tutaj siedzisz?
- Przegoniłaś mnie, kiedy ostatni raz próbowałem wejść, więc...
- Przepraszam cię, Kristian - pogłaskała go po policzku.
- Zdaje mi się, że to już niedługo. Możesz wezwać doktora.
- Zauważyłaś, że coś jest nie w porządku?
- Nie, ale boję się, żeby nie powstały komplikacje. Trzeba wykorzystać każdą szansę,
jeśli lekarz jest wolny, to niech do mnie przyjedzie. Ledwo Elizabeth zdążyła dokończyć
zdanie, Kristiana już nie było. Wpadł do kuchni.
- Helenę, idź do Elizabeth, trzeba ją zaprowadzić na górę.
Służąca pobiegła, ujęła Elizabeth pod pachy i wspierając, poprowadziła schodami na
górę. Pomogła jej włożyć czystą nocną koszulę, zaplotła na nowo warkocz, głaskała i
pocieszała, kiedy bóle stawały się nieznośne.
- Nie pamiętam, żeby tak mnie bolało, kiedy rodziłam Ane - zawodziła Elizabeth,
zginając się przy każdym kolejnym skurczu.
- Pewnie po prostu o tym zapomniałaś - tłumaczyła Helene. - Mam ci masować plecy?
Może to by pomogło.
- Tak, masuj, mocno! - Elizabeth chwyciła spódnicę Helenę i przywarła do niej.
Wiedziała, że powinna oddychać spokojnie dla dobra dziecka i własnego, ale nie była w
stanie. Za bardzo cierpiała. Łatwiej było oddychać, kiedy ból mijał.
- Nie, nie masuj już. Helenę przestała.
- Dobrze, masuj dalej! Boże kochany, czy ten doktor nigdy nie przyjedzie - jęczała.
- Przyjedzie, przyjedzie zaraz, próbuj tylko odpoczywać między skurczami. Łatwo jej
mówić, myślała Elizabeth ze złością. To nie ją boli.
- Ja już nie mogę, Helenę, nie wytrzymam...
- Oczywiście, że wytrzymasz! Nikt nie jest taki silny i taki wytrwały jak ty -
powtarzała Helenę, chcąc jej dodać otuchy. Wstała i przyniosła mokrą szmatkę. - Pozwól,
przemyję ci twarz, jesteś bardzo spocona.
Elizabeth pozwalała się pielęgnować, ale skurcze wstrząsały ciałem i pozbawiały ją
sił. Jęczała niemal nieprzerwanie. Jak można wytrzymać coś takiego? Boże, a jak będę
musiała zmagać się z tymi bólami przez całą noc?
- Dłużej tego nie zniosę. Może dziecko urodzi się dopiero jutro - w tym krzyku była
rozpacz.
- Urodzi się w nocy - rzekła Helenę spokojnie.
- A skąd ty możesz to wiedzieć?
-Tak czuję. I przy takich bólach powinno się to stać niedługo. Skurcze też są prawie
ciągłe. Elizabeth nie wiedziała, co o tym myśleć. Helenę nie ma przecież żadnego
doświadczenia, jeśli chodzi o porody, wie tyle, co usłyszała od innych kobiet. Ale może to
wystarcza. Może przyjaciółka ma rację. Trzeba uczepić się tej myśli, żeby wytrzymać.
Jeszcze troszkę, tylko troszkę.
Ile razy sama powtarzała te słowa, by uspokoić rodzące kobiety? Dorte, Ragna, Lina,
Bergette... Ale Bergette straciła jedno ze swoich dzieci. Teraz też się tak może zdarzyć.
Dziecko może się zaklinować. , Ona może stracić za dużo krwi, może dostać gorączki
połogowej. Tyle powodów do strachu. Przeszył ją kolejny skurcz, najmocniejszy ze
wszystkich. Elizabeth wrzasnęła, krzyczała z całych sił w nadziei, że to pomoże. Ale pomogło
tylko na moment. Potem chciało jej się pić, poprosiła o wodę.
- Proszę - Helenę przystawiła jej kubek do warg. Elizabeth piła łapczywie, a potem
odsunęła rękę przyjaciółki. Na korytarzu rozległy się głosy i tupot stóp, po czym do pokoju
wpadł Torstein. Za jego plecami mignęły twarze Kristiana i Ane. Co to, wszyscy stoją na
korytarzu i czekają, zdziwiła się Elizabeth. Zaraz jednak znowu chwyciły ją bóle.
- Witaj, Elizabeth - rzekł doktor z uśmiechem. - Jak ci idzie? Momencik, zaraz cię
zbadam. Muszę zobaczyć, jaki duży jest otwór. - Skinął jej głową i podszedł do umywalki.
Elizabeth krępowała się, że obcy mężczyzna ma ją oglądać i dotykać w ten sposób.
Przymknęła oczy. Nic się na to nie poradzi. Helenę stała obok i głaskała ją po policzku. To
bardzo przyjemne, dawało poczucie bezpieczeństwa. Torstein działał szybko, ale ręce miał
delikatne, ostrożne.
- Otwór nie jest wystarczająco duży - stwierdził. - Potrzebujemy jeszcze trochę czasu.
- Nie, nie mogę już czekać - wyszeptała Elizabeth. - Proszę cię! Teraz muszę przeć. -
Chwyciła garściami kołdrę, wygięła plecy i zaczęła przeć.
- Nie, jeszcze nie teraz - zaprotestował doktor. -Jeszcze za wcześnie.
- Ale ja muszę!
- Nie, powiedziałem! Wstań, Elizabeth, oprzyj się o łóżko, to dziecko zsunie się w dół.
To samo kiedyś Elizabeth mówiła do Dorte: wstań
1 chodź, tak jest najlepiej. A potem dziecko wypadło na kuchenną podłogę. Teraz
musiała się roześmiać. Doktor i Helenę popatrzyli na nią zdumieni, ale żadne się nie
odezwało. Przypomniała sobie teraz, że Bergette też chodziła na jej polecenie. A Sigvard się
na nią wściekł. Wiedziała jednak, że to pomaga i dlatego teraz zrobiła to, co Torstein kazał.
Poruszała biodrami tak, jak jej mówił, pozwalała, by Helenę masowała jej krzyż, bo to
łagodziło ból. Oddychaj spokojnie, oddychaj spokojnie, powtarzała sobie w duchu.
- Teraz muszę przeć - jęknęła.
- W takim razie kładź się! - krzyknął Torstein. - Albo lepiej uklęknij.
- Hę? - Elizabeth nie zrozumiała.
- Rób, co mówię. Bo w przeciwnym razie dziecko się zaklinuje. Elizabeth posłuchała
bez protestu.
- Zaraz wracam - powiedział i wybiegł z pokoju. Słychać było glosy na korytarzu,
potem czyjeś szybkie kroki na schodach. Elizabeth nie była w stanie się powstrzymać,
musiała znowu zacząć przeć.
- Nie rób tego! - rzekła Helenę surowo, kładąc jej rękę na plecach. Doktor wrócił.
- Muszę cię jeszcze raz zbadać. Elizabeth wciąż klęczała, ale musiała opaść na
czworaki, żeby doktor mógł sprawdzić rozwarcie.
- Teraz wszystko w porządku - oznajmił. - Połóż się na plecach i przyj, kiedy ci
powiem. Helenę wzięła Elizabeth za rękę i zaczęła ją ściskać z całej siły. Rodząca krzyknęła.
Przeciągłe wycie wypełniło pokój. Drzwi uchyliły się i w progu stanęła Ane. Podeszła do
łóżka i bez słowa wsunęła rękę pod kolano Elizabeth, tak samo, jak Helenę robiła z drugiej
strony. Elizabeth uścisnęła dłoń córki, a wtedy doktor dał sygnał.
- Wszystko idzie dobrze - powiedział. - Zbliża się rozwiązanie.
- Ja widzę główkę - rozpromieniła się Helenę. - Maleńką główkę.
- Rozedrze mnie na dwoje! - krzyczała Elizabeth. Ból był nie do wytrzymania.
- Główka wysuwa się coraz bardziej - donosiła Helenę. - Popatrzyła na Elizabeth. -
Pamiętaj, że tylko główka sprawia ból, reszta wyślizgnie się, a ty nawet tego nie zauważysz.
Dwoma palcami pokazała, ile główki już widać. - Naprawdę zostało niewiele.
- Nie, nie przyj między skurczami - prosił Torstein. - Odpocznij trochę. - Umilkł i
czekał. - Tak, teraz przyj.
- Rany boskie, czy wszyscy się na mnie gapią? - jęknęła Elizabeth.
- Wszystkie kobiety wyglądają tak samo - odparła Helenę cierpko. - A Torstein dobrze
wie, jak. O! Cała główka jest na zewnątrz! Najpiękniejsza na świecie główka - mówiła
ochrypłym głosem, a oczy jej się zaszkliły. Wkrótce całe dziecko znalazło się na zewnątrz.
- To chłopiec - oznajmił doktor, podnosząc noworodka w górę.
- Jaki on siny - jęknęła Elizabeth niespokojnie. Nikt jej nie odpowiedział. Torstein stał
odwrócony do niej plecami i zajmował się dzieckiem. Nagle rozległ się wściekły wrzask.
- Momencik - powiedział doktor, owijając dziecko w miękką kołderkę. - Kto przetnie
pępowinę?
- Helene - oparła Elizabeth. Nie miała siły mówić. Łzy płynęły jej z oczu, śmiała się i
płakała na przemian.
W końcu złożono jej dziecko w ramiona. Ostrożnie rozchyliła kołderkę. Cale ciałko
pokryte było białym śluzem, naturalnym kremem. Elizabeth przyglądała się dziecku uważnie.
Stwierdziła, że jest bardzo maleńkie i ma lekko przekrzywioną główkę. Torstein wyjaśniał, że
mały leżał długo w przekrzywionej pozycji, musiał odwracać buzię. Helenę stwierdziła
stanowczo, że wszystko wróci do normy jeszcze tej nocy.
- Która godzina? - spytała Elizabeth, nie odrywając oczu od maleństwa.
- Urodził się sześć minut po drugiej - odparł Torstein znad umywalki.
- Byłaś bardzo dzielna - powiedziała Ane. - Ja bym czegoś takiego nie wytrzymała.
Elizabeth uśmiechnęła się blado.
- Kiedy ty się rodziłaś, poród był łatwiejszy.
- Czy można odwołać obietnicę? - spytała Ane.
- Co masz na myśli?
- Zdaje mi się, że chyba mimo wszystko nie mam ochoty na rodzenie dzieci po tym, co
tu widziałam. Elizabeth roześmiała się.
- Człowiek nie zawsze sam może w tych sprawach decydować, Ane, ale powiem ci, że
wszystkie bóle zapomina się bardzo szybko.
- Ty może już zapomniałaś? - Ane wytrzeszczała oczy.
- Owszem, prawie. O, teraz idzie łożysko - stęknęła, czując słaby skurcz w brzuchu.
- Fe! - skrzywiła się Ane na widok zakrwawionej masy. Torstein zawinął to
pośpiesznie w szmatę i włożył do emaliowanej miski.
- Później trzeba je zakopać - powiedział. - To poprzez łożysko dziecko jest odżywiane
- dodał, zerkając spod oka na Ane. Dziewczyna się skrzywiła.
- Biedactwo - mruknęła.
Mały przestał płakać, popiskiwał tylko cichutko, „ szukając piersi. Kiedy ją znalazł,
zaczął ssać łapczywie. Helenę uklękła przy łóżku i ostrożnie wodziła palcem po jego
policzku.
- Boże, że też mogłam przy tym być - rzekła głosem nabrzmiałym ze wzruszenia.
Elizabeth widziała, że synek ma niebieskie oczka, podobnie jak wszystkie noworodki.
- Będzie miał na imię William - oznajmiła. - Po dziadku Kristiana. Zdecydowaliśmy o
tym już dawno.
- Jakie piękne imię - zachwycała się Helenę. - Czy mogę go wykąpać zanim woda
ostygnie? Ane stała, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.
- Czy mogę iść powiedzieć wszystkim?
- Tak, idź - uśmiechnęła się Elizabeth.
Torstein wytarł ręce i pozapinał rękawy koszuli.
- Byłaś dzielna - rzekł. - I wszystko poszło jak trzeba. Wprawdzie pępowina ułożyła
się na szyi dziecka, ale to nie jest nic groźnego. Po prostu ją zdjąłem. Byłoby gorzej, gdyby
się owinęła wokół szyjki.
Elizabeth słyszała, że dziecko protestuje przeciwko kąpieli. Biedny mały, pomyślała,
ale już się cieszyła, że za chwilę znowu będzie go trzymać w ramionach. Teraz jest matką
dwojga! To zupełnie nowe, bardzo dobre uczucie. Stała się bogatsza. Otrzymała dar. Parę łez
potoczyło się po policzkach i spłynęło na poduszkę. Popatrzyła na doktora.
- Idź teraz na dół, Maria zrobi ci kawy i coś do jedzenia. Myślę, że na kieliszeczek
czegoś mocniejszego też zasłużyłeś. Torstein uśmiechnął się.
- Najbardziej zasłużona jesteś ty, Elizabeth. Ty i twoje dwie pomocnic - dodał. Jaki to
dobry człowiek, pomyślała Elizabeth. Pamięta, żeby innych też pochwalić.
- Tak, to rzeczywiście była pomoc - uśmiechnęła się blado. Kiedy Torstein był już w
drzwiach, dodała:
- Honorarium zajmie się Kristian.
Doktor skinął głową, uśmiechnął się i wyszedł. Drzwi się za nim zamknęły.
W chwilę później wróciła Ane. Elizabeth słyszała, jak biegnie po schodach,
przeskakując po dwa stopnie naraz. Dziewczynka podbiegła do łóżka, roześmiana od ucha do
ucha.
- Powiedziałam Kristianowi. Przyjdzie tu, jak zostaniecie umyci. Dziecko zasnęło,
Helenę nuciła cicho jakąś kołysankę.
- Mamo... - zaczęła Ane z poważną miną.
- Tak, moje dziecko? - Elizabeth ujęła rękę córki.
- Myślisz, że ja byłam pomocna?
- Możesz być pewna, że tak myślę. Nie wiem, jak by to wszystko poszło bez ciebie i
bez Helenę.
- Miałaś doktora.
- To nie to samo. Wsparcie ze strony innych kobiet często znaczy więcej niż cała
medyczna wiedza doktorów. Ane spuściła wzrok, zwijała w palcach brzeg poszwy.
- Bo ja się tak zastanawiam... -Tak?
- Ane, teraz możesz go potrzymać, ja będę myć mamę - przerwała im Helenę. Ane
wzięła zawiniątko.
- Teraz wydaje mi się dużo większy - powiedziała, kołysząc brata w ramionach.
- Przyniosłam tu wrzątek, a teraz woda jest ledwo ciepła - narzekała Helenę,
wyżymając szmatę do mycia położnicy. - Może Maria powinna ją zagrzać?
- Nie trzeba, damy sobie radę. A Marię zostaw w spokoju, i tak ma na dole pełne ręce
roboty.
- Lars i Jens siedzą w kuchni i wznoszą za was toasty - powiedziała Ane. - Obaj
denerwowali się prawie tak samo jak Kristian. Jakby to oni mieli zostać ojcami! -
zachichotała, tańcząc z bratem w objęciach.
Helenę myła położnicę szybko i zdecydowanie, jakby to było jej codzienne zajęcie.
Najpierw twarz, ręce i górną część ciała, następnie włożyła jej czystą nocną koszulę,
dokończyła toalety i zmieniła bieliznę pościelową. Po wszystkim przyglądała się przyjaciółce
uważnie. Nie zapomniała o czymś? No tak, jeszcze fryzura! Rozwiązała warkocz, starannie
wyczesała włosy i zaplotła je od nowa.
- Teraz jesteś taka piękna, że Kristian gotów oświadczyć się jeszcze raz - stwierdziła,
cofając się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło. Ane oddała dziecko Elizabeth.
- No to idę go zawiadomić. Elizabeth mocno ściskała dłonie Helenę.
- Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś - mówiła wzruszona.
- Przecież nie zrobiłam nic takiego - protestowała Helenę nieśmiało.
- Po prostu byłaś przy mnie.
- Dobrze, dobrze. Patrz teraz, żeby mały się najadł. Później zabiorę go do kuchni,
niech wszyscy zobaczą, jaki to silny chłop. Myślę, Elizabeth, że on będzie podobny do ojca
jak dwie krople wody. Oczka już teraz ma takie ciemne, a włosy czarne. - Umilkła i
uśmiechała się przez chwilę. - No to masz córkę, która jest podobna do ciebie, i synka,
podobnego do ojca. Czego więcej można pragnąć? Elizabeth spoglądała na nią poważnie.
- Tak - potwierdziła cicho. - Bardzo bym chciała, żebyś ty też mogła przeżyć coś
takiego. Dolna warga Helenę zadrgała, a oczy napełniły się łzami. Chrząknęła raz i drugi.
- Ja... muszę tu posprzątać.
- Przepraszam, Helenę, nie chciałam sprawić ci przykrości. Helenę odwróciła się do
niej z emaliowaną miską w rękach. Uśmiechała się blado.
- Ja wiem. Wszystko będzie dobrze. Ale teraz słyszę już kroki Kristiana. - Nie mówiąc
nic więcej, wyszła z pokoju. Elizabeth słyszała, jak zbiega po schodach.
Zostali sami we trójkę. To ich chwila: dziecka, Elizabeth i Kristiana. Mąż wydał jej się
jakby kimś innym, kiedy po raz pierwszy wziął syna na ręce. Jakiś niezdarny, dumny i
wzruszony zarazem. Mamrotał coś niezrozumiale i raz po raz ocierał oczy wierzchem dłoni,
odwracając twarz. Elizabeth rozumiała, że nie chce okazywać wzruszenia, ale głos go
zdradzał za każdym razem, kiedy odpowiadał na jej pytania. Ogarnęły ją dawne wspomnienia,
pamięć tamtej nocy, kiedy urodziła się Ane. Jens biegał po domu w samej bieliźnie, z
potarganymi włosami, kompletnie nie wiedział, co robić. Nagrzał mnóstwo wody, a potem się
zastanawiał, do czego będzie jej aż tyle potrzebne. Bał się tego, co ma nastąpić, chciał
sprowadzić pomoc, ale Elizabeth protestowała. Mówiła, że to ich chwila, i że nikt nie
powinien się do tego mieszać. W gruncie rzeczy dręczył ją lęk, że urodzi się chłopiec
podobny do Leonarda. W głębi duszy miała nadzieje, że jednak będzie dziewczynka i na
zawsze zapamiętała tę wielką ulgę, kiedy mała przyszła na świat. Natychmiast zapomniała o
cierpieniu, przepełniało ją wielkie szczęście.
- To będzie William - rzekł Kristian ochryple. - Nowy spadkobierca Dalsrud. Nasz
dziedzic.
- No a co z Ane? - spytała Elizabeth cicho.
- O nią też się zatroszczę - odparł z uśmiechem. -Nie możesz myśleć inaczej,
Elizabeth. Ane dostanie tyle, że będzie sobie mogła dobrze radzić do końca życia. Nie może
jej niczego brakować. To pewne. Elizabeth przymknęła oczy na krótką chwilę, by uczucie
ulgi rozgościło się w jej sercu. Tyle razy odkładała tę sprawę, bo wydawała jej się zbyt
trudna, Ane jest w gruncie rzeczy przyrodnią siostrą Kristiana. Teraz może być spokojna,
skoro Kristian zapewnia, że zadba o jej przyszłość. Z piersi położnicy wyrwało się głębokie
westchnienie. Dopiero teraz poczuła, jaka jest zmęczona i wyczerpana.
- Chciałabyś się przespać? - spytał Kristian. Słabo skinęła głową. Nagle dziecko
zaczęło płakać. Kristian drgnął i oddał je matce z taką miną, jakby trzymał w ramionach
kruchą porcelanę. Typowy mężczyzna, pomyślała Elizabeth rozbawiona.
- Zostawiłem doktora samego - rzekł Kristian. -Wrócę tam. A może potrzebujesz
czegoś jeszcze?
- Nie, dziękuję. Pewnie zaraz przyjdzie Helenę. A w ogóle poproś Ane, żeby do mnie
zajrzała. Pocałował ją w policzek.
- Dziękuję ci, Elizabeth, moja kochana.
Nie umiała mu odpowiedzieć. Jego słowa zawierają coś więcej, była tego pewna.
Uśmiechnęła się czule do męża, on odpowiedział takim samym uśmiechem i wyszedł. Po
chwili przybiegła Ane i usiadła na krześle przy łóżku.
- Co takiego chciałaś mi przedtem powiedzieć? -spytała Elizabeth. Ane nagle wydała
się skrępowana.
- Ja się tak zastanawiam...
- Powiedz mi, nad czym.
- Zdaje mi się, że miałabym ochotę zostać akuszerką. Elizabeth uważnie przyjrzała się
córce.
- No to chyba możesz tak zrobić. Porozmawiaj z Torsteinem zanim wyjdzie, on wie,
gdzie trzeba się zwrócić i co załatwić.
- I dziecko też bym chciała urodzić mimo wszystko - oznajmiła Ane, zanim wybiegła z
pokoju. -Przecież muszę wiedzieć, jak to jest, jeśli mam pomagać innym. No i powinnam się
postarać, żeby miał kto po mnie odziedziczyć Biblię taty Jensa.
Elizabeth przymknęła oczy, by powstrzymać łzy. Mimo wszystko kilka stoczyło się w
dół na delikatną, pokrytą puszkiem główkę dziecka.
Rozdział 14
Deszcz bębnił w okna pokoju na strychu już dwunasty dzień z rzędu, tyle samo dni
Elizabeth przeleżała w łóżku. Lubiła ten uspokajający dźwięk, starała się nie dopuszczać do
siebie troski o powodzenie sianokosów.
W pokoju unosił się zapach noworodka, cudowny i czysty. Woń pełna słodyczy, znana
od tysięcy lat, wdychana przez miliony matek przed nią. Mimo wszystko czuła się, jakby
tylko ona jedna wydała dziecko na świat. Na dodatek Bóg pobłogosławił ją dwojgiem.
Najpierw Ane, teraz William.
Z kołyski nie docierał na razie żaden dźwięk, ale nie potrwa długo, a mały się obudzi i
zażąda jedzenia oraz suchej pieluchy. Przepełniała ją wielka czułość na myśl, że on tam leży,
tuż obok niej, otulony kołderką, wystrojony w koronki. Zupełnie inaczej było, kiedy Ane
przyszła na świat, pomyślała. Ale żadne dziecko na świecie nie było bardziej kochane niż ona.
Elizabeth pokręciła głową. Nie można w ten sposób porównywać własnych dzieci. Kocha ich
oboje, tyle że każde inaczej. Ale tak samo mocno.
Gdyby nawet urodziło jej się dziesięcioro, za nic żadnego nie chciałaby stracić.
Podobnie jest też z Kristianem i Jensem. Kocha ich obu. Odłożyła na bok robótkę.
Wciąż nad czymś pracowała, bo przecież musiała czymś zajmować ręce przez te czternaście
dni, które, zgodnie zażądaniem doktora, miała spędzić w łóżku. Kiedy Helenę przekazała jej
to polecenie, Elizabeth protestowała głośno.
Przecież po urodzeniu Ane nie leżała tygodniami, więc teraz też nie zamierza. Wtedy
jednak musiała wstać i zająć się gospodarstwem - odpowiadała Helenę, popychając ją
stanowczo z powrotem na poduszki. Zresztą Jens nawet nie wiedział, że powinnaś tak długo
leżeć. A teraz masz służące, które wszystkim się zajmą, więc leniuchuj dopóki możesz.
Z początku rzeczywiście było to rozkoszne, podawano jej jedzenie na tacy, mogła spać
i zbierać siły. Z czasem jednak dni zaczęły się dłużyć. Przychodziły różne kobiety z wizytą,
przynosiły tłuste ciasta, kaszę ze śmietaną i inne pyszności. Niektóre przesyłały pozdrowienia
i zawiadamiały, że przyjdą później, kiedy już będzie silniejsza. Wśród nich była też Bergette.
Elizabeth zastanawiała się czasami, jak też przyjaciółka będzie się zachowywać, kiedy
już przyjdzie. Czy zacznie wspominać swego zmarłego synka, tego, który żył tak krótko?
Pewnie jednak żal z latami przycichł. A może raczej Elizabeth ma nadzieję, że Bergette
nauczyła się żyć z tęsknotą i żałobą, podobnie jak ona, kiedy myślała, że Jens umarł. Mijają
dni, tygodnie i lata, człowiek zaczyna inaczej myśleć o tych, których kochał. Elizabeth
westchnęła i starała się otrząsnąć z ponurych myśli. Teraz w nocy sama już zajmowała się
dzieckiem. Protesty dziewcząt na nic się nie zdały.
- Chyba mam prawo sama pielęgnować swoje dziecko - odpowiadała im gniewnie. - A
na spanie mam całe dnie.
Kristian uważał, że on może pomagać, na co Elizabeth uśmiechnęła się tylko i
powiedziała, że nie trzeba. Poza tym akurat on powinien w nocy spać, bo za dnia ciężko
pracuje.
- Przecież i tak płacz dziecka mnie obudzi - upierał się. Ale chrapał spokojnie i
przesypiał całe noce, nie wiedząc co się wokół dzieje.
nocy zwykle brała Williama do swego łóżka i tam go karmiła. To wielka rozkosz czuć
małe paluszki na piersi. Czasami bywało, że synek się uśmiechał, Elizabeth jednak miała się
na baczności, żeby nikomu o tym nie mówić. Z pewnością zaczęliby ją przekonywać, że to
tylko grymas. Ale ona zna własne dziecko i jest pewna, że ją rozpoznaje, że lubi na nią
patrzeć.
Z kołyski dotarł do niej cichutki płacz. Elizabeth odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na
podłodze. Teraz, w lecie, podłoga jest ciepła.
- Czy to synek mamusi się złości? - spytała czule, biorąc dziecko na ręce. Przytulała
małe ciałko do siebie, całowała pokrytą puszkiem główkę, kiwającą się na cienkiej szyjce,
małe paluszki zakończone prawie niewidocznymi paznokietkami, po prostu cudo! Malec nie
był jednak cierpliwy. Zaczął wrzeszczeć i zanim Elizabeth zdołała cokolwiek zrobić, do
pokoju wpadła Ane.
- Biedne maleństwo, masz szczęście, że twoja starsza siostra nasłuchuje, czy czegoś ci
nie trzeba -mówiła, odstawiając dzbanek z ciepłą wodą na umywalkę. Elizabeth oddała jej
Williama i z powrotem położyła się do łóżka.
- Poćwicz sobie, poćwicz, skoro postanowiłaś mieć własne dzieci.
- Phi, będę mieć tylko jedno, na więcej chyba nie starczy mi czasu. Nie zapominaj, że
mam zostać akuszerką. Torstein mówi, że będę musiała pojechać do Christianii i skończyć
tam szkołę. Nie będzie mnie przez rok. Torstein obiecał, że załatwi potrzebne papiery. Ktoś
musi się mną zająć. Elizabeth uśmiechała się.
- Dobrze, dobrze, ale wprawa będzie ci potrzebna tak czy inaczej, więc korzystaj z
okazji i zajmuj się braciszkiem. Nigdy nic nie wiadomo, może będziesz się musiała
opiekować liczną gromadką.
- Czy ty słyszysz, jakie głupstwa wygaduje nasza mama? - szczebiotała Ane. - Czy
ona nie wie, że my, kobiety, rodzimy się z takimi umiejętnościami? Po prostu wiemy, jak to
się robi, dokładnie tak samo, jak mężczyźni znają się na swoich zajęciach. Na nudnej budowie
łodzi i w ogóle.
Elizabeth lubiła słuchać tego pogadywania Ane. William najwyraźniej też, bo nigdy
nie płacze, kiedy siostra tak z nim rozmawia.
- Jak ci już mówiłam, jesteś szczęściarzem, że masz mnie - nie przestawała Ane. - Jak
będziesz większy, to opowiem ci, jak pomagałam ci przyjść na świat. I w ogóle przez cały
czas będę cię uczyć mnóstwa rzeczy.
- Skąd weźmiesz na to czas, skoro będziesz miała gromadę własnych dzieci? - drażniła
się z nią Elizabeth.
- Przestań, mamo! Przeszkadzasz nam. Zobaczmy, może dzisiaj powinieneś włożyć na
siebie sukienkę -mówiła, unosząc bródkę dziecka. - Może tę ciemnoniebieską, którą mama dla
ciebie uszyła? Elizabeth pozwoliła jej na to, choć to bez sensu wkładać dziecku sukienkę,
kiedy ma iść spać.
- Świetnie, a teraz pójdziesz do mamy i zjesz podwieczorek.
- Tak, może napije się białej kawy - roześmiała się Elizabeth, przystawiając dziecko
do piersi. Ane usiadła w nogach łóżka.
- To ty pamiętasz, że nazywałam mleko białą kawą?
- Oczywiście, że pamiętam, nie jestem przecież staruszką. Ane uśmiechała się
zamyślona.
- Zawsze bardzo chciałam być taka duża jak Maria. Zawsze we wszystkim ją
naśladowałam. Jak będę duża, będę dokładnie taka sama jak ona, powtarzałam sobie
nieustannie. A czy ty też miałaś kogoś takiego, kiedy byłaś młoda?
Elizabeth wbiła w nią wzrok.
- Kiedy ja byłam młoda? Ane zachichotała.
- Nie, ja miałam Jensa, a on był chłopcem. Ale podziwiałam go i naśladowałam. W
moich oczach był najmilszy, najpiękniejszy, najmądrzejszy i najbardziej odważny ze
wszystkich.
- I nadal tak uważasz?
- Teraz to ja jestem ta najmądrzejsza, najmilsza...
- Mamo, potrafisz być irytująca! - Ane przewracała oczami, szturchając matkę w bok.
Elizabeth roześmiała się i cmoknęła córkę w policzek.
- A ty jesteś podobna do matki jak dwie krople wody, wszyscy to mówią. Ane
spoważniała.
- Teraz chciałabym być taka jak ty. Taka dzielna. I marzy mi się, żebym umiała
tamować krew i „widzieć". Elizabeth drgnęła. Przystawiła dziecko do drugiej piersi.
- Od dawna wiesz, że ja widzę rzeczy, których inni nie mogą dojrzeć?
- Tak, od dość dawna, może od kilku lat. Przecież ja też mam uszy, nie zapominaj.
- Mam nadzieję, że jesteś wystarczająco dorosła, żeby z nikim o tym nie rozmawiać.
- Choć mam dopiero szesnaście lat, to przecież głupia nie jestem - odparła Ane
urażona.
- Oczywiście, że nie jesteś. Ale wiek nie zawsze idzie w parze z rozsądkiem. Ane
znowu usiadła w nogach łóżka. Przez chwilę panowało milczenie, potem Elizabeth dodała:
- Jestem z ciebie strasznie dumna, Ane. Zawsze tak było. Jesteś osobą obdarzoną
bardzo silną wolą, a to się zawsze w życiu przydaje. I cieszę się bardzo, że nie odziedziczyłaś
mojej zdolności „widzenia". To najczęściej bywa przekleństwem, nie darem.
- Ale wielu ludziom pomagasz.
- To prawda. Choć ty też możesz pomagać, jeśli zostaniesz akuszerką. Osiągniesz to
dzięki książkowej wiedzy i własnemu rozsądkowi. Będziesz powszechnie znana, zobaczysz.
No, to nasz William zasnął. Ponoś go chwilę, żeby mu się odbiło, a potem połóż w kołysce.
Zapukano do drzwi i do środka wsunął głowę Jens.
- Czy ja mógłbym...
- Oczywiście, wejdź, wszyscy są przyzwoicie ubrani - zapraszała Ane, masując plecki
braciszka. Elizabeth zobaczyła, że Jens jest blady ze zdenerwowania. Usiadła na posłaniu.
- Źle się czujesz? - spytała przestraszona. Pokręcił przecząco głową.
- Byłem w sklepie i odebrałem pocztę, przyszedł... przyszedł list do mnie. - Spojrzał
pośpiesznie na Ane, która otulała kołderką Williama. Elizabeth domyśliła się, że nie chce
powiedzieć nic więcej, dopóki Ane tu jest. Mimo to musiała spytać:
- Skąd ten list?
- Z Danii.
- Od Liny.
- Nie. - Wsunął list do kieszeni spodni. Znowu rozległo się pukanie. W progu stanęła
Helenę.
- Lars rozmawiał z Bergette, będziesz miała gości, Elizabeth. Przyjdzie Bergette,
lensmanowa i jeszcze jakaś jedna baba. - Weszła i zaczęła otwierać szuflady komody.
Elizabeth chciała powiedzieć, że najpierw musi dokończyć rozmowę z Jensem, ale
zanim zdążyła otworzyć usta, on wycofał się za drzwi.
- Zaczekaj, Jens - zawołała. On jednak uniósł rękę jak do pozdrowienia.
- Później porozmawiamy. - Zniknął w głębi korytarza.
- Kim jest ta druga baba? - spytała Ane, towarzysząc Helenę przy komodzie.
- Jakaś paniusia, która mieszka gdzieś dalej. Zobaczymy... A gdzie twoja najładniejsza
nocna koszula? Włosy też trzeba rozczesać i zapleść od nowa, i...
- Tutaj! - Ane wyjęła koszulę ozdobioną haftem i mnóstwem koronek. - Dlaczego
paniusia? - nie przestawała wypytywać.
- Ta cała... nie pamiętam jak się nazywa... Jest przyjaciółką lensmanowej i uważa się
za dar Boga dla ludzkości. -O rany boskie - jęknęła Elizabeth. - Tylko nie ona.
- Nieszczęścia często chodzą parami - roześmiała się Ane. - Pójdę na dół zająć się
gośćmi, zanim wy tutaj wszystko przygotujecie. Czy mam podać kawę i ciasto?
- Zaparz kawę - odparła Elizabeth. - Ale z ciastem się wstrzymaj. One na pewno
przyniosą coś ze sobą i byłyby urażone, gdybyśmy tego nie zjedli.
Helenę pomogła jej się ogarnąć i włożyć czystą nocną koszulę. Skończyła zaplatać
warkocz, kiedy Ane wróciła.
- Proszę bardzo - mówiła ożywiona. - Użyj perfum, które dostałam na konfirmację.
Wszystko musi być w najlepszym gatunku, kiedy takie baby przychodzą z wizytą. Popękają z
zazdrości.
- Ane, nie wolno tak mówić - upomniała ją Elizabeth, ale perfumy wzięła.
- Powiedziałam tylko to, co ty myślisz - odparła Ane niezrażona. - I ciesz się, że
Bergette też się do nas wybiera. Będziesz miała przynajmniej jednego sympatycznego gościa.
A może chcesz, żebym ja też dotrzymała ci towarzystwa?
- Dziękuję, ale dam sobie radę sama. Idź na dół i dopilnuj tej kawy. Kiedy Ane
wyszła, Helenę roześmiała się głośno.
- Ona naprawdę zachowuje się tak, jak jej matka. Więc nie zaczynaj narzekać.
- Ale ja wcale nie narzekam. Poza tym nie jestem taka bezczelna jak ona.
- Nie, ty jesteś gorsza. No, to wszystko gotowe. Usiądź, to poprawię ci poduszki.
Elizabeth za późno przypomniała sobie o pudełeczku, które schowała pod poduszką.
- A to co znowu? - spytała Helenę, ujmując pudełko dwoma palcami.
- Coś, co mam od lat - kłamała Elizabeth. - Wierzę, że przynosi mi szczęście. Helenę
wzruszyła ramionami i odłożyła pudełeczko na miejsce.
- Tak, podobno stal w kołysce chroni dziecko przed nadprzyrodzonymi stworami.
- Nie istnieją żadne stwory - Elizabeth ucieszyła się, że rozmowa przeszła na coś
innego. Bo w pudełeczku leży srebrny należący, jej zdaniem, do Sigvarda guzik. Jak tylko
zostanie z Bergette sam na sam, zaraz ją zapyta. Dzięki temu dowie się, czy to on ukrywa się
w na wpół zawalonej chacie. Nikt prócz Bergette nie powinien wiedzieć, że Elizabeth
odwiedziła to miejsce, ani co się tam stało.
- Nie istnieją? - powtórzyła Helenę. - Tylko uważaj, żeby jakaś huldra nie zamieniła ci
małego Williama na swoje dziecko! Bo wtedy inaczej będziesz śpiewać.
- Najpierw musiałaby przejść koło mnie - odparła Elizabeth cierpko. - A ja już bym jej
dała. Helenę śmiała się, idąc do drzwi.
- Masz jeszcze trochę czasu, zanim panie się pojawią. Połóż się i odpoczywaj, dopóki
możesz. Elizabeth siedziała na posłaniu i patrzyła przed siebie. Od kogo to Jens dostał list?
Powiedział, że z Danii, ale nie od Liny. Może od doktora? Czy Jens już ten list przeczytał?
Wiele wskazywało na to, że tak, ale pewna nie była. Ciekawość i niepokój walczyły w jej
sercu o lepsze. Najwyraźniej Jens nikomu innemu o liście nie powiedział, bo coś by o tym
wspomniał. Kto mógłby...? Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, rozległy się liczne głosy.
Elizabeth poprawiła koronkowy kołnierzyk, na schodach słychać było kroki, ktoś popchnął i
otworzył drzwi.
- Oto twój gość - oznajmiła Maria, wpuszczając Bergette.
- Moje gratulacje! No i jak ty się czujesz? - spytała przyjaciółka, ściskając ręce
Elizabeth.
- Dziękuję, bardzo dobrze - uśmiechała się młoda mama. - A książę leży tam. Bergette
podbiegła do kołyski.
- O mój Boże, jaki śliczny! I duży! Kristian mówi, że będzie miał na imię William.
Pięknie, muszę przyznać. - Głaskała kołderkę dziecka. - Nie mam odwagi jeszcze go dotknąć,
zmarzły mi ręce. -Ukucnęła i wpatrywała się z czułością w maleństwo. Cień żalu przemknął
po jej twarzy i Elizabeth domyśliła się, że Bergette wspomina własnego synka. Ale po chwili
wstała znowu z uśmiechem na twarzy.
- Maria mi powiedziała, że miałaś świetnych pomocników w czasie porodu. Elizabeth
roześmiała się.
- Tak, i to nawet troje! Doktora, Ane i Helenę. Chwilami miałam wrażenie, że umrę,
ale teraz już o tym nie pamiętam, koniec końców był to całkiem zwyczajny poród. Mały
przyszedł na świat siny, bo leżał buzią do góry. Ale skończyło się dobrze. Bergette znalazła
sobie krzesło i usiadła.
- Szczęściara z ciebie, dwoje wspaniałych dzieci.
- Tak - szepnęła Elizabeth wzruszona. Poczuła ukłucie w sercu na wspomnienie tego
dziecka, które poroniła. Pocieszała się jednak, że gdyby tamto donosiła i wydała na świat, to
może William by się nie urodził. Chrząknęła głośno.
- A co u ciebie, Bergette? Wszystko dobrze? Tamta wzruszyła ramionami.
- Mam wrażenie, że widzę cień Sigvarda, gdzie tylko się obrócę - westchnęła. - Na
szczęście jest lato i widno, ale i tak z lękiem wychodzę na dwór. Karen-Louise nigdy nie
zostaje bez nadzoru. I to chyba jest najgorsze. W końcu kiedyś odkryje, że ktoś ją nieustannie
pilnuje, ale inaczej nie można.
- To dlatego zwlekałaś z przyjściem do mnie?
- Tak. - Bergette przyglądała się swoim dłoniom. -Wmawiałam sobie, że potrzebujesz
czasu, żeby dojść do siebie, a poza tym ciągle tak strasznie leje. Choć prawdę powiedziawszy
bałam się sama wyjść z domu.
- Jesteś dzielna - rzekła Elizabeth poważnie. Bergette uśmiechnęła się skrępowana.
- Możliwe, ale mam podniesiony dach w powozie, ze względu na deszcz i żeby mnie
nikt nie poznał. Poza tym bardzo chciałam zobaczyć małego - umilkła i nasłuchiwała. -
Spodziewasz się więcej gości? Elizabeth westchnęła.
- Tak, zapowiedziała się lensmanowa i jeszcze jakaś jedna.
- To może ja sobie pójdę.
- Nie, na Boga, zostań! Bądź tak dobra - dodała błagalnie. Bergette nadal siedziała na
krześle.
Ane wprowadziła gości i zaczęły się powitania. Elizabeth zauważyła, że lensmanowa
wymienia spojrzenia ze swoją przyjaciółką, a oczy plotkary nieustannie omiatają pokój. Na
szczęście nie mam się czego wstydzić, pomyślała, choć i tak ta wizyta w sypialni ją
krępowała.
- O, tu jest następca - szczebiotała lensmanowa, przyglądając się dziecku. - Jaki
podobny do swojego tatusia. Czarny niczym Cygan.
Elizabeth nie miała pojęcia, jak sobie tłumaczyć to określenie. Przyrównywanie kogoś
do Cygana nie jest raczej traktowane jako komplement. Zanim jednak zdążyła coś
powiedzieć, druga z kobiet zwróciła się do Bergette:
- Chodzą słuchy, że twój mąż wrócił. Czy to prawda? Bergette wydawała się całkiem
spokojna, kiedy odparła:
- Ludzie tak gadają, ale mojego progu jeszcze nie przekroczył. Kobieta sprawiała
wrażenie zaskoczonej.
- Twojego progu?
- To tylko takie powiedzenie - odparła Bergette swobodnie.
Elizabeth lustrowała przyjaciółkę lensmanowej. Była to kobieta chuda jak tyczka, ale
ubrana w elegancką suknię z kosztownej tkaniny, przy szyi i nadgarstkach wykończoną
jedwabnymi wstążkami. Ciemnobrązowe włosy zostały niezwykle starannie upięte.
Właściwie dlaczego ona tu przyszła? Przecież się nie znają, nawet nie mówią sobie dzień
dobry. Z pewnością przygnała ją ciekawość.
- Nie, Sigvard jest chyba jeszcze na południu - mówiła dalej Bergette.
Elizabeth przypomniała sobie srebrny guzik schowany pod poduszką. Miała nadzieję,
że przyjaciółka zostanie dłużej, i że po wyjściu tych dwóch będzie mogła pokazać jej, co
znalazła.
- Tak, tak - przytakiwała chuda kobieta, znowu wymieniając spojrzenia z lensmanową.
Ta kiwała głową ze zrozumieniem i zaciskała wargi, jakby obie ukrywały jakąś tajemnicę.
Elizabeth zastanawiała się, czy lensman nie wygadał się z czymś przed żoną. Wprawdzie
obowiązuje go tajemnica służbowa... ale może ona podsłuchuje pod drzwiami? Tej babie nie
można ufać.
- Raz jeszcze dzień dobry! - weszła Ane z wielką tacą. Postawiła ją na stole. - Oto
kawa, proszę się częstować.
- O, mój Boże! Dziękujemy, my przyniosłyśmy trochę ciasta - mówiła lensmanową,
wyjmując korzenny placek, który pachniał bardzo apetycznie.
- Jak to jest mieć przyrodniego brata? - spytała chuda kobieta, przyglądając się Ane
chłodno.
- Ja wolę nazywać Williama po prostu bratem - odparła Ane zuchwale. - Ale dziękuję,
to bardzo miłe uczucie. Zwłaszcza, że mogłam być przy jego narodzinach. Paniusia załamała
ręce.
- Byłaś przy tym? Wprost trudno mi uwierzyć. Tak, są tacy, którzy mówią, że... -
umilkła, jakby w ostatniej chwili przypomniała sobie, że powinna uważać. Ane uśmiechała
się równie słodziutko.
- To niezwykle piękne przeżycie, może mi pani wierzyć. Zresztą możliwe, że zostanę
akuszerką, jeszcze zobaczę.
- Akuszerką? Słyszane to rzeczy? Miejsce kobiety jest w domu - parsknęła
lensmanową. - Tylko tak może szanować swego męża, służyć mu, rodzić jego dzieci i... Ane
przerwała jej niegrzecznie.
- No właśnie, ale ktoś musi przyjmować te dzieci na świat! Elizabeth zauważyła, że
rozbawiona Bergette z całych sił stara się opanować śmiech.
- No to proszę - szczebiotała Ane. - Kawa stygnie. - Podeszła na chwilę do kołyski,
potem dygnęła i opuściła pokój.
- Jak już mówiłam wcześniej - rzekła Bergette - masz piękne dzieci, Elizabeth.
Powinnaś być dumna z obojga. O, jaka pyszna kawa.
Lensmanowa i jej przyjaciółka nie zabawiły długo. Wypiły po dwie filiżanki kawy,
zjadły po parę kęsów ciasta i zaczęły się żegnać.
- Wielka szkoda, że William spał przez cały czas -ubolewała Elizabeth. - Nie mogły
go panie wziąć na ręce.
- No to może innym razem - stwierdziła lensmanowa. Bergette też zaczęła zbierać się
do wyjścia.
- Nie, zostań jeszcze trochę, moja droga - prosiła Elizabeth. - Chciałabym z tobą
porozmawiać o pewnej sprawie.
Widziała ciekawość płonącą w oczach obu tamtych, ale skoro powiedziały, że muszą
już iść, to teraz nie wypadało im zostać i słuchać. Dopiero, kiedy była pewna, że naprawdę
wyszły z domu, wyjęła pudełeczko spod poduszki.
- Zanim ci pokażę, co tu mam, musimy porozmawiać o czymś innym. Bergette była
wyraźnie zbita z tropu.
- Mam nadzieję, że mnie wysłuchasz, Bergette, i nie będziesz się gniewać - zaczęła
Elizabeth z powagą. - Krótko mówiąc, byłam wtedy w sklepie i widziałam, jak brałaś zegarek
należący do Pedera. Ognisty rumieniec zdradził Bergette. Otworzyła usta, żeby
zaprotestować, ale Elizabeth ją ubiegła.
- Nie zaprzeczaj, Bergette, to się na nic nie zda. Lensman o tym nie wie i ja nie
zamierzam go o niczym informować, ale przede mną musisz wyznać prawdę. Tyle chyba
jesteś mi winna. Przecież przyjaźnimy się od dawna.
- Winna tobie? - powtórzyła Bergette. - Co masz na myśli? - jej głos brzmiał
niechętnie. Elizabeth odczuwała gniew, ale i żal.
- Wiem, że sprzedałaś ten zegarek, trafił do Kabelvaag, a tam kupił go Kristian.
Bergette otworzyła usta ze zdumienia.
- On... on go jeszcze ma?
- Nie, zegarek został w końcu przekazany lensmanowi, który obiecał oddać go
Pederowi. Powiedzieliśmy, że doszła do nas wiadomość, iż Pederowi ukradziono zegarek, i że
Kristian ten zegarek kupił w dobrej wierze. Twoje imię nigdy nie padło. Bergette wpatrywała
się w swoje dłonie.
- Kłóciłam się wielokrotnie z Kristianem z powodu tego zegarka - mówiła dalej
Elizabeth. - On się złościł, bo podejrzewałam, że wiedział, iż kupuje kradzione, w końcu
jednak rozsądek zwyciężył. Bergette podniosła na nią wzrok. Głos jej drżał.
- Dziękuję, że nie powiedzieliście lensmanowi całej prawdy. Spadłby na mnie wielki
wstyd, gdyby sprawa się wydała.
- My dochowamy tajemnicy, Bergette, ale mogłabyś mi wyjaśnić, dlaczego to
zrobiłaś? Przyjaciółka wzbraniała się.
- To takie głupie...
- Mimo to spróbuj. Bergette zaczerpnęła powietrza. Wzrok utkwiła w rękach
spoczywających na podołku.
- Było mi przykro z powodu zachowania Sivgarda. Wiesz, o czym mówię... - głos jej
się załamał, ale po chwili zdołała się opanować. - Kiedy... kiedy stałam z tym zegarkiem w
ręce, nie wiedziałam, co zrobić i wsunęłam go do kieszeni. Po chwili poczułam się znacznie
lepiej. Nie wiem dlaczego... - umilkła. Zaraz jednak zaczęłam żałować i pozbyłam się go.
- Co zrobiłaś?
- Później poszłam jeszcze raz do sklepu, właściwe chciałam odłożyć zegarek na
miejsce, ale nie było to łatwe. Peder wisiał nade mną niczym jastrząb, kiedy chciałam
obejrzeć ozdoby. To chyba normalne, przecież boi się kradzieży i nie może na nikim polegać.
Potem stanęłam za jakimś mężczyzną i wsunęłam mu zegarek do kieszeni kurtki.
- Nie zachowałaś się zbyt pięknie.
- To prawda, zrobiłam z niego złodzieja, i długo potem dręczyły mnie wyrzuty
sumienia. Ale mogę cię zapewnić, Elizabeth, ja nigdy jeszcze niczego nie ukradłam. Ani
przedtem, ani potem.
- Wierzę ci. - Elizabeth poklepała przyjaciółkę po ręce. - Postaraj się o tym zapomnieć.
Zegarek wrócił do Pedera i wszyscy są zadowoleni. A o tym człowieku z Kabelvaag nic nie
wiemy, nie znamy nawet jego nazwiska. Tylko Kristian stracił pieniądze, ale stać go na to.
Milczały przez chwilę. Potem Bergette wskazała głową pudełeczko.
- Mówiłaś, że chcesz mi coś pokazać?
- Tak. Znalazłam to w tej starej zagrodzie, która należy do waszego dworu -
powiedziała Elizabeth. Otworzyła pudełeczko i podała guzik Bergette. - Widziałaś to już
kiedyś? Bergette zbladła.
- To guzik Sivgarda - powiedziała ochryple. - Jest bardzo stary, po jego ojcu. Nie
mogę się mylić. -Popatrzyła na Elizabeth. - Leżał gdzieś tam?
- Tak. Znalazłam go jakiś czas temu, ale dotychczas nie było okazji, żeby ci pokazać.
- I był taki wypolerowany? Elizabeth przytaknęła.
- To by znaczyło, że on pojawił się tu tego lata.
Elizabeth zastanawiała się, czy powiedzieć jej o mężczyźnie, którego widziała w lesie,
ale milczała. Bergette już i tak jest wystarczająco przerażona.
- Rany boskie, więc to prawda, co ludzie gadają! -mówiła Bergette na wpół z płaczem.
Elizabeth nie wiedziała, co powiedzieć.
- Nie denerwuj się - uspokajała. - Może jest inne wytłumaczenie, dlaczego guzik tam
był.
- Jakie? Elizabeth zastanawiała się chwilę.
- Gdyby Sivgard naprawdę odwiedzał chatę, to już dawno przyszedłby do ciebie. Albo
do mnie, jeśli już o to chodzi. Bergette wolno kręciła głową.
- Nie byłabym tego taka pewna - podeszła do okna, stała tam długo i wyglądała na
dwór, obracając guzik w palcach. W końcu powiedziała cicho:
- Za dwa dni świętego Jana. Pamiętasz w ubiegłym roku... tacy byliśmy beztroscy i
radośni.
- Tak, pamiętam. Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma, żeby ludzie mogli palić
ogniska - bąkała Elizabeth.
- No to ja najlepiej już pójdę - postanowiła nagle Bergette. Elizabeth rozumiała, że
nieszczęsna kobieta chce zostać sama.
- Poproszę któregoś z mężczyzn, żeby odprowadził cię do domu.
- Dziękuję, ale dam sobie radę, to niedaleko, a ja mam powóz - głos jej się załamał i
odwróciła twarz.
- Dziękuję ci, że przyszłaś - powiedziała Elizabeth. - Przykro mi, że musiałam pokazać
ci ten guzik.
- Dobrze zrobiłaś, to ja powinnam ci dziękować -uśmiechała się skrępowana.
- Uważaj na siebie - szepnęła Elizabeth, ale drzwi już się za gościem zamknęły.
Rozdział 15
Weszła Helenę i właśnie wtedy William się obudził.
- I jak wizyta? Panie dokładnie obejrzały naszego królewicza? Elizabeth roześmiała
się krótko.
- Nie, on przez cały czas spał, ale przynajmniej mu się przyjrzały. Helenę wzięła
dziecko na ręce.
- Lensmanowa i ta druga nagadały wam dużo złośliwości? Elizabeth wzruszyła
ramionami.
- Sama wiesz, jacy ludzie mogą być, ale my też umiemy się odszczeknąć. I ja, i
Bergette, nie mówiąc już o Ane.
- Wiem, wiem - Helenę śmiała się i przemawiała czule - do Williama.
Mały popłakiwał, nie lubił mycia. Jest głodny, pomyślała Elizabeth, czując, że mleko
cieknie jej z piersi, jak tylko synek zaczął płakać. Na szczęście piersi jej nie bolą. Helenę
znalazła na brzegu specjalną muszlę, która chroni piersi karmiącej, ale ta niewykorzystana
wciąż leżała na nocnym stoliku.
- No to panie nie miały okazji podziwiać jego ślicznej sukienki - westchnęła Helenę,
unosząc dziecko.
- Tak, tak, ale to nie szkodzi, bo sam też jest śliczny. Wystarczyło, że popatrzyły na
jego buzię. Dobrze, mój kochany, teraz dostaniesz jeść - podała malca Elizabeth i zaczęła
sprzątać po gościach. -A ciasto pani lensmanowej smaczne?
- Bardzo, weź tę resztę, bo tu wyschnie. Lensmanowa naprawdę nie oszczędzała ani na
cukrze, ani na bakaliach. Nie, nie można powiedzieć, że ona jest skąpa. Elizabeth nakarmiła
chłopca i oddała go Helenę.
- Ponoś go, żeby mu się odbiło - potem odrzuciła kołdrę na bok i wstała.
- A ty co zamierzasz? - spytała Helenę.
- Wstaję. Ani minuty dłużej w łóżku. Od blisko dwóch tygodni nie robię nic, tylko
wpatruję się w sufit i ściany. Od tego można zwariować!
- Ale przecież to normalne - wtrąciła Helenę, układając Williama w kołysce.
- Możliwe, ale mnie się wydaje trochę nienormalne - odparła Elizabeth, wyjmując
ubranie z szafy. Helenę kręciła głową.
- No dobrze, rób, jak chcesz. Potrzebujesz czegoś? Może ci jakoś pomóc?
- Nie, dziękuję, poradzę sobie - odparła tamta, zdejmując nocną koszulę. Helenę
skinęła głową i wyszła. Po chwili zapukano do drzwi.
- Proszę.
- Masz chwileczkę? Helenę powiedziała mi, że wstałaś.
- Wejdź, Jens. Masz ten list?
Skinął głową i podał jej kopertę. Stwierdziła, że już ją otworzył i przeczytał list.
Zaciekawiona obracała kopertę w rękach, ale adresu nadawcy nie znalazła.
- To od doktora?
- Nie, od pielęgniarki imieniem Anichen. Elizabeth popatrzyła na niego zaskoczona,
potem wyjęła spory arkusz i zaczęła czytać.
Do Jensa
Piszę ten list w wielkim strachu, bo gdyby to zostało odkryte, stracę swoją pracę.
Mimo to chciałam wykorzystać szansę, bo chcę pomóc twojej małżonce Linie.
Przez cały czas, kiedy jest tutaj pacjentką, śledziłam jej zachowanie i samopoczucie.
Szczerze muszę przyznać, że kiedy tu przyjechała, była bardzo chora. Z czasem jednak jej stan
się poprawiał, a teraz obawiam się, że nie będzie dobrze, jeśli zostanie tu na dłużej. Pan
rozumie, panie Rask, że ona tęskni za swoją rodziną. I za wszystkimi w Dalsrud. Mówi o was
codziennie, i tęskni tak strasznie, że obawiam się, by dolegliwości nie wróciły.
Ja wiem, że Lina napisała do was wiele listów, ale doktor wszystkie przejął. Najpierw
je przeczytał, a potem wrzucił do ognia.
Lina powinna dużo odpoczywać, ale tutaj nie może, bo znajduje się wśród ludzi, którzy
krzyczą i hałasują po całych nocach, a ona bardzo się boi, że któryś chory wejdzie do niej i
coś jej zrobi.
Dzisiaj poszłyśmy razem do ogrodu, Lina poczuła się bardzo dobrze, dlatego nadal
będziemy wychodzić.
Ja nie jestem lekarzem, ale w swoim życiu wiele widziałam i doświadczyłam.
Wystarczająco dużo, żeby błagać pana na kolanach: niech pan pomoże Linie tak, żeby mogła
wrócić do Dalsrud i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Ona nie tutaj powinna być. Obawiam
się, że dłuższy pobyt w zakładzie mógłby nawet spowodować jej śmierć.
Z najlepszymi pozdrowieniami
Anichen Baaerdsdatter
Elizabeth przeczytała cały list, nie odrywając od niego wzroku. Teraz przerażona
spoglądała na Jensa.
- Mój drogi, czy to naprawdę tak źle się ułożyło? On pokiwał głową i wsunął ręce w
kieszenie spodni.
- Przypuszczalnie doktor przejmował też listy, które my pisaliśmy do niej. Elizabeth
znowu przyjrzała się listowi.
- Ona twierdzi, że jeśli Lina stamtąd nie wyjdzie, to umrze. Jens znowu pokiwał
głową, odwracając twarz.
- To ja postanowiłem, że ją tam poślemy.
- Nie powinieneś się oskarżać, Jens.
- Ale to prawda. Nie szukam współczucia, ani się nie oskarżam.
- Wiem o tym. O ile jednak pamiętam, to wszyscy popieraliśmy twoją decyzję, a
doktor mówił, że tak będzie najlepiej, więc co mieliśmy myśleć? Przecież się na tym nie
znamy. Jens zaklął.
- I wszystkie listy, które do nas pisała, ten cały doktor... - umilkł. - Potem je spalił. -
Odwrócił się i wzburzony patrzył na Elizabeth. - Ale dlaczego? Czy on nie widzi, że robi
Linie krzywdę? Czy to coś złego, że ona chce nam powiedzieć, jak jej tam jest? Elizabeth
obracała list w palcach.
- Może doktor nie chce, żebyśmy się dowiedzieli, jakie tam panują warunki.
- Prawdopodobnie.
- Chodź, musimy porozmawiać z Kristianem. On pomoże nam sprowadzić Linę z
powrotem do domu. Na korytarzu spotkali Marię.
- Widziałaś gdzieś Kristiana? - spytała Elizabeth i szła dalej, jakby nie miała czasu
czekać na odpowiedź.
- Jest w obejściu. Czyści wygódkę.
Elizabeth biegła pierwsza z listem w ręce. Na szczęście przestało padać, ale niebo
wciąż pozostawało szare, pokryte ciężkimi chmurami, a powietrze lepkie. Była
zaczerwieniona, kiedy dotarła na miejsce.
- Mam właśnie takie niezbyt przyjemne zajęcie - zachichotał Kristian na ich widok,
zaraz jednak spoważniał. - To ty wstałaś, Elizabeth? Czy to nie za wcześnie? - spoglądał na
nią zatroskany.
Elizabeth nie odpowiedziała.
- Spójrz na to - rzekła, podając mu list. - Fe, masz brudne ręce. To ja ci przeczytam:
- Do Jensa... Przerwała i rozejrzała się.
- Może przeniesiemy się gdzie indziej. Poszli wszyscy do spichlerza i usiedli na
schodach. Elizabeth przeczytała głośno cały list.
- No i co ty na to? - spytała męża. Kristian zastanawiał się długo.
- Nie do końca wiem, co zamierzasz z tym zrobić.
- Czego nie wiesz? - prychnęła Elizabeth. - Musimy oczywiście porozmawiać z
Torsteinem i sprowadzić Linę z powrotem do domu. Co innego moglibyśmy zrobić? Siedzieć
z założonymi rękami i czekać?
- Ale sprawa nie jest chyba taka prosta? Jens zwrócił się do Kristiana, oczy mu
pociemniały.
- To moja żona i ja będę decydował, gdzie ona ma mieszkać.
-To myśmy ją tam wysłali - wtrąciła Elizabeth nieco spokojniejsza. Ciążyły jej
wyrzuty sumienia. -W żadnym razie nie powinniśmy byli tego robić.
- A gdybyś to ty wysłał Elizabeth do takiego zakładu, to zrobiłbyś wszystko, żeby
wróciła, prawda, Kristian? - spytał Jens. Kristian przemilczał to pytanie.
- Posłuchajcie no - powiedział, spoglądając to na jedno, to na drugie. - Co, waszym
zdaniem, powie Torstein, kiedy go poinformujemy, że jedna posługaczka w Danii uważa, że
Lina jest na tyle zdrowa, by mogła wrócić do domu. Elizabeth poczuła, że złość znowu dławi
ją w gardle.
- A ja mam to gdzieś! Ta pielęgniarka ryzykowała utratą pracy, wysyłając do nas list.
Myślisz, że ona na coś takiego decyduje się każdego dnia?
- Nie, nie, ale doktor najwyraźniej widzi to inaczej.
- No to niech otworzy oczy! Dlaczego doktor w Danii pali wszystkie listy, które Lina
pisze?
- Bo może nie jest jeszcze na tyle zdrowa, żeby kontaktować się z nami.
Elizabeth dyszała gniewnie, spoglądała spod oka na Jensa. On wstał i niespokojnie
chodził tam i z powrotem. W końcu zatrzymał się i wbił wzrok w Kristiana.
- Nie często proszę cię o pomoc, Kristian. I mogę ci obiecać, że więcej prosił cię nie
będę. Ale jedno jest pewne: Lina powinna wrócić do domu, czy z pomocą twoją i doktora, czy
bez niej. Nawet gdybym sam miał tam jechać i odebrać ją.
- Ja cię popieram - wtrąciła Elizabeth i również wstała. Kristian oplótł kolana rękami.
- Ja ci pomogę, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Tylko że akurat teraz Torsteina nie
ma w domu. Pojechał na południe, żeby pogłębić swoje medyczne umiejętności czy coś
takiego. Poczekamy, aż wróci, a potem się zobaczy.
Elizabeth, wzburzona, potrząsała głową. I lensman, i doktor znikają ze wsi, kiedy są
najbardziej potrzebni. Ale niezależnie od tego, czy Torstein ich poprze, czy nie, Lina powinna
wrócić do domu, co do tego Elizabeth nigdy nie zmieni zdania.
- Strasznie jestem ciekawa, kiedy Lina wróci do domu - powiedziała Ane, nawijając na
palec kosmyk włosów. Helenę odłożyła na chwilę prasowanie.
- No cóż - powiedziała. - Chyba nie jest jeszcze całkiem zdrowa. Najpierw musimy się
dowiedzieć, co doktor o tym myśli. No i w ogóle władze w Danii.
- Czarno widzisz jej sprawę, a ja cieszę się, że ona znowu będzie z nami - mówiła
Ane.
- To nie ja czarno widzę, Ane, ale świat nie jest taki prosty, jakbyś chciała.
- Świat jest taki, jakim go czynimy - odparła Ane stanowczo. - Nie, Signe, przestań
szarpać dziecko! -zerwała się z miejsca i odciągnęła Signe od kołyski. W ciągu dnia malec
sypiał w kuchni. Tutaj łatwiej się nim opiekować, a poza tym on przyzwyczaja się do
domowych hałasów i nie będzie się budził przy lada stuknięciu. Helenę przyglądała się
świeżo uprasowanej spódnicy.
- Mam tylko nadzieję, że Lina jest zdrowa i potrafi zająć się Signe i Jensem. Bo
pewnie oboje bardzo za nią tęsknią.
Znowu Elizabeth poczuła to ukłucie w sercu, które przypominało zazdrość. Czy to
grzech z jej strony, że tak myśli? Wieczorem będzie prosić Boga o wybaczenie. Ale na co to
się zda, skoro nie jest gotowa obiecać poprawy? Może Pan Bóg mnie za to ukarze, myślała
ponuro.
-Jesteś pewna, że nie chcesz pójść z nami nad morze, skoro mamy dzisiaj świętego
Jana? - spytała Ane, spoglądając na matkę. Elizabeth potwierdziła.
- Najzupełniej pewna. Muszę zostać w domu i zająć się dziećmi. Poza tym nie jestem
jeszcze w formie na takie zabawy. Mleko cieknie mi z piersi, wciąż muszę odpoczywać.
Idźcie sami, wy, młodzi i zdrowi. Helenę posłała jej gniewne spojrzenie.
- Młodzi i młodzi - mruknęła. - Chyba się pomyliłaś w rachunkach - spojrzała w okno.
- Miejmy tylko nadzieję, że pogoda się utrzyma. Tak ładnie nie było od dawna.
- O to się nie martw - rzekła Elizabeth z przekonaniem. - Dziś wieczór będziecie mieć
piękną pogodę. Ale weźcie kurtki, noc może być chłodna.
Elizabeth miała rację. Kiedy Helenę, Lars, Jens, Ane i Maria szli na brzeg, Elizabeth i
Kristian siedzieli na schodach. Rozścielili sobie owcze skóry, zaparzyli pół dzbanka kawy, na
talerzu czekało ciasto. Drzwi do kuchni zostawili uchylone na wypadek, gdyby któreś z dzieci
się obudziło.
- Nie marzniesz? - spytał Kristian troskliwie.
- Wcale. Przytuliła się do jego ramienia i uśmiechnęła z czułością. Akurat teraz nie
odczuwała potrzeby towarzystwa innych. Bliskość Kristiana sprawiła, że poczuła się znowu
młoda i zakochana.
- A ty nie miałeś ochoty pójść nad morze? - spytała.
- Nie, dobrze mi tutaj.
- Na pewno? Miło byłoby chyba porozmawiać ze znajomymi, wypić coś mocniejszego
i może nawet trochę potańczyć.
- Nawet końmi nikt by mnie tam nie zaciągnął, skoro mogę siedzieć sobie z tobą.
Chcesz jeszcze kawy? Napełnił obie filiżanki.
- I przepraszam cię za to, że byłem taki nieprzyjemny, kiedy Jens dostał ten list z
Danii - powiedział Kristian, dmuchając na gorącą kawę.
- Pewno miałeś swoje powody.
- Chcę tylko powiedzieć ci jedno: robicie sobie zbyt wielkie nadzieje. - Umilkł i
uśmiechnął się blado.
- Jesteście trochę do siebie podobni, ty i Jens, nie potraficie czekać, kiedy już coś
wbijecie sobie do głowy. Wtedy nie ma żadnych przeszkód. Upór... - jakby smakował to
słowo - tak, jesteście uparci. Elizabeth ogarnęło dziwne uczucie wstydu. Nie lubiła, żeby
Kristian robił takie porównania. Chociaż chyba ma rację. Kiedy Jens przepadł na morzu,
żadne, ani on, ani ona, nie straciło nadziei, że jeszcze się kiedyś zobaczą.
- A myślisz, że uda nam się sprowadzić Linę do domu? - spytała. Kristian wziął
kawałek ciasta.
- Trudno powiedzieć, ale zrobię, co będę mógł. Jak tylko doktor wróci, zaprosimy go
tutaj i dowiemy się, co on myśli o sprawie.
Elizabeth przysunęła się bliżej. Znad brzegu docierały do nich śmiechy i krzyki,
muzyka i śpiew. Ludzie się bawią, pomyślała, ale zasłużyli sobie na to po długich dniach
ciężkiej pracy. Nie często mają okazję spotkać się w świątecznym nastroju, tylko na ślubach,
ale prawdę powiedziawszy najczęściej taką okazją są pogrzeby.
- Boże drogi, a tam co się dzieje? - zawołał Kristian, wyciągając szyję. - Co to za
wariat pali ognisko w lesie? Elizabeth popatrzyła w ślad za jego wzrokiem.
- O rany boskie, toż to przecież ta stara komornicza zagroda Bergette. - O mało nie
powiedziała, że to przecież tam ukrywa się Sivgard, ale w ostatniej chwili ugryzła się w
język. Kristian zacząłby tylko zadawać pytania, na które ona woli nie odpowiadać. A poza
tym wcale nie ma pewności, że Sigvard teraz jest w chacie, chociaż niedawno rzeczywiście
tam mieszkał.
- Dobrze, że to z dala od ludzi - stwierdził Kristian. Wstał i patrzył w stronę lasu.
Elizabeth poczuła lodowaty dreszcz na plecach, bo pomyślała sobie, że Sigvard może śpi w
chacie.
- A czy las się nie zapali? - spytała ochryple. - Musisz zawołać ludzi i spróbować
ugasić pożar. Boże drogi, to się może skończyć jakimś nieszczęściem!
- Zostań tu i spokojnie czekaj - rzekł Kristian.
- Powinnam ostrzec ludzi na brzegu.
- Ja to zrobię, ty pilnuj dziecka.
Kristian ma rację, pomyślała, wchodząc na najwyższy stopień schodów, żeby lepiej
widzieć. Kristian wyprowadził ze stajni czarnego ogiera bez uprzęży. Lekko wskoczył na
grzbiet i, trzymając się grzywy, pogalopował.
Elizabeth złożyła ręce. Czuła się taka bezsilna. Żeby tylko mogła porozumieć się jakoś
z Bergette. Czy tamta dostrzegła pożar? Biedaczka, ona nie ma odwagi wyjść nawet na próg.
Co sobie pomyśli, kiedy zobaczy, że się pali?
Muzyka na brzegu ucichła, Elizabeth zobaczyła ludzi idących w stronę dziedzińca. Na
przedzie Lars i Jens. Nie mieli czasu nic jej powiedzieć, biegli do zabudowań.
- Weźcie wiadra. Są w oborze i w pralni - wołała do nich Elizabeth. Czuła się głupio,
stojąc tak bezczynnie. Normalnie sama kierowałaby akcją gaśniczą. Ale teraz ledwie dwa
tygodnie po porodzie, z dwojgiem małych dzieci w domu, nie mogła. Helenę, Ane i Maria
biegły, unosząc wysoko spódnice.
- Podobno las się pali? - spytała Helenę zaczerwieniona i zdyszana. Elizabeth
przytaknęła.
- Miejmy nadzieję, że się bardzo nie rozprzestrzeni - mówiła. - Pali się stara
komornicza zagroda. Na dziedzińcu zaroiło się od ludzi. Kobiety wykrzykiwały coś
podniecone, mężczyźni chwytali wiadra i biegli do pożaru. Elizabeth wołała:
- Musicie skrzyknąć więcej ludzi i niech każdy przyniesie ze sobą wiadro! My już
więcej nie mamy. Trzeba uformować łańcuch i podawać sobie wodę z rąk do rąk, to uda wam
się szybko opanować sytuację!
- Tam na górze chyba nie ma wody - zawołała któraś z kobiet.
- Jest, przecież tam płynie głęboki strumień. Wkrótce dziedziniec opustoszał. Parę
ciekawskich osób przyszło, żeby popatrzeć, inni chcieli pomóc.
- Wejdźmy do domu - powiedziała Helenę - zimno tak stać na dworze. Poza tym
słyszę, że Signe się obudziła. Może słyszała te hałasy i się przestraszyła.
- Pozwoliłabyś mi pójść na trochę? - zaczęła Elizabeth.
- Mowy nie ma - odparła Helenę surowo. - Dopiero co rodziłaś, zostaniesz w domu. I
więcej nie będziemy o tym gadać. Więc po prostu wejdź do środka.
Władczym gestem złapała Elizabeth za ramię i wprowadziła do kuchni.
Długo musiały czekać w niepewności, ale z kuchennego okna widziały, że płomienie
powoli przygasają. Widocznie Pan Bóg celowo zsyłał ostatnio tyle deszczu, myślała
Elizabeth. Wszystko jest mokre, dzięki temu pożar nie mógł się tak szybko rozprzestrzeniać.
Chodziła niespokojnie po kuchni i myślała ze zgrozą, co by to było, gdyby mieli za sobą
długotrwałą suszę. Cała wieś momentalnie stanęłaby w płomieniach. Stare drewniane domy i
wyschnięty las płonęłyby niczym drzazgi.
Maria i Helenę wniosły kołyskę do sypialni, żeby Williamowi nikt w nocy nie
przeszkadzał. Na szczęście Signe też zasnęła w alkierzu. Kobiety mogły usiąść i czekać.
Ane pierwsza zauważyła mężczyzn.
- Wracają! - zawołała, biegnąc do drzwi. Wszystkie wyszły na schody.
- No i jak poszło? - spytała Elizabeth.
- W porządku - odparł Jens. - Zebrało się sporo ludzi, nie trwało długo, a
zapanowaliśmy nad ogniem.
- Bałam się, żeby pożar nie przeniósł się na las. A widzieliście kogoś od Bergette?
- Tak, byli jej parobcy - potwierdził Kristian, zeskakując z konia. - Straty nie są duże,
tylko stara komornicza chałupa. Tak jak powiedziałaś, skoro las się uratował, to nie ma na co
narzekać.
- A to dopiero wieczór świętojański - westchnęła Maria.
- Przyjdźcie zaraz do domu, jak tylko oporządzicie konie - zapraszała Elizabeth. -
Przygotujemy jedzenie i kawę, w tym roku noc świętojańską będziemy obchodzić pod
dachem.
Przy kolacji nie była w stanie oderwać oczu od okna. Daleko nad lasem unosiła się
gęsta smuga dymu, świadectwo pożaru.
Następnego dnia po południu Kristian wszedł do domu, ciężko usiadł na krześle, nic
nie mówiąc. Elizabeth o mało nie wypuściła z rąk talerza, który miała zamiar postawić na
stole, gdy zobaczyła, że mąż jest bardzo blady.
- Co się stało? - spytała przestraszona.
- Rozmawiałem z lensmanem. Powiedział mi, że... powiedział, że w popiele znaleźli
kości ludzkie.
- Kości? - powtórzyła Helenę niczym echo. Elizabeth poczuła, że podłoga ugina jej się
pod nogami. To jednak Sivgard zginął w pożarze.
- Ktoś spał w chacie, ale nikt nie wie kto.
- To Sigvard - szepnęła Elizabeth. A potem już musiała wyjawić tę tajemnicę, którą
nosiła tak długo.
- Jak w ogóle coś takiego mogło ci przyjść do głowy? - warknął Kristian. - Czy ty
wcale nie myślisz?
- Uspokój się - rzekła Helenę władczo.
- Czy wyście obie straciły rozum?
- Nie mów tak do Helenę! - syknęła Elizabeth. - Może i nie powinnam była tam
chodzić, ale teraz to już przeszłość. Zresztą wynika też z tego coś dobrego: wiemy, kto
spłonął w chacie i możemy poinformować lensmana oraz Bergette. Kristian podszedł do
okna.
- To już obowiązek pastora przekazywanie takich wiadomości. Elizabeth nie
odpowiedziała. Rozumiała, że mąż się złości, bo się o nią boi.
- Ale lensmanowi sam powiesz? - spytała cicho. - Powtórz mu tylko to, co ci
mówiłam. Uważam, że nie jest konieczne, żebym tam z tobą szła. Kristian potwierdził.
- Natychmiast jadę.
Elizabeth patrzyła przez okno, jak Kristian wyjeżdża z podwórza. Tym razem dał
sobie czas, żeby osiodłać konia. Jak wróci, to już pewnie nie będzie na mnie zły, myślała.
- No patrzcie, to Sigvard nie żyje - rzekła Helenę za jej plecami. - To straszne, ale z
drugiej strony... Sigvard nie był dobrym człowiekiem.
Elizabeth musiała przyjrzeć się przyjaciółce. Jak ona ładnie to wyraziła. Po wszystkich
groźbach, jakie Sigvard rzucał. Zastanawiała się, jak Bergette zareaguje, kiedy pastor
przyniesie jej wiadomość o śmierci. Najgorzej będzie pewnie z małą Karen-Louise, która nie
ma pojęcia, jaki w gruncie rzeczy był jej ojciec.
- Czy można pochować w grobie resztki kości? -spytała Ane znad wanienki do
zmywania. Elizabeth całkiem zapomniała o obecności córki.
- Tak, zdaje mi się, że można - znowu popatrzyła przez okno. - Miejmy nadzieję, że
zasnął i udusił się w dymie - rzekła.
- Z pewnością tak było - potwierdziła Helenę. - W przeciwnym razie zdołałby uciec,
chata była bardzo mała.
To właśnie cała pociecha, myślała Elizabeth, siadając przy stole. Podwieczorek
gotowy. Ludzie muszą jeść mimo wszystko.
Rozdział 16
Niebo było niebieskie i bezchmurne. Tylko kilka osób zebrało się na cmentarzu, by
wysłuchać modlitwy pastora nad grobem Sivgarda. Elizabeth rozglądała się ukradkiem.
Twarz Bergette była niczym maska, nie wyrażała żadnych uczuć. Pewnie jest wstrząśnięta i
rozżalona, myślała Elizabeth. Mimo wszystko była żoną Sivgarda, przeżyli wiele lat pod
jednym dachem, mają córeczkę. Kiedyś byli w sobie zakochani, cieszyli się, śmiali i
żartowali. On szeptał jej do ucha czułe słówka, chodzili, trzymając się za ręce i planowali
przyszłość. Rozmawiali ze sobą przy stole i wieczorami życzyli sobie dobrej nocy. Dopóki
nie przytrafiło się nieszczęście, dopóki on nie zaczął jej zdradzać, dopóki nie zniknął, żeby
później ukrywać się w lesie niczym człowiek wyjęty spod prawa. A teraz zwęglone resztki
jego kości spoczywają w trumnie.
Rozległ się głuchy łoskot, kiedy pastor rzucił garść ziemi do grobu.
- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Małe buzia Karen-Louise wydawała się
bardzo blada w otoczeniu jasnych włosów. Elizabeth przyszło na myśl, że dziewczynka w
czarnej sukience przypomina porcelanową lalkę. Musiała już słyszeć, jaki był ojciec, myślała
ze współczuciem. Co przeżywa dziecko słysząc coś takiego... Otrząsnęła się z zamyślenia.
Ane dotychczas nie wie, że jej ojcem jest Leonard. Czy to lepiej?
Stojący wokół ludzie zaczęli Śpiewać psalm. Elizabeth otworzyła psałterz i udawała,
że też śpiewa. Skuliła się na wspomnienie Leonarda. Niezależnie od tego jak bardzo chciałaby
uniknąć rozmowy, im dłużej zwleka, tym dla Ane gorzej. Na szczęście córka nie
odziedziczyła ani wyglądu, ani charakteru ojca, ma tylko ten krzywy ząb, taki sam jak
Kristian. Śpiew ucichł. Ludzie zaczynali się rozchodzić. Jeszcze przed pogrzebem było
wiadomo, że Bergette nie urządza stypy. I bardzo dobrze. Nieszczęsna kobieta i tak ma dość
zmartwień, trudno żeby jeszcze zapraszała do siebie tłum ciekawskich. Niektórzy są chyba
rozczarowani, taka lensmanowa na przykład i jej przyjaciółki chętnie by przyszły powęszyć
za szczegółami dotyczącymi śmierci Sigvarda.
Czekała, aż inni złożą Bergette kondolencje, dopiero potem sama podeszła. Pogłaskała
Karen-Louise po policzku.
- Przyjdź któregoś dnia do Dalsrud zobaczyć małego Williama. On wygląda jak lalka.
Dziewczynka uśmiechnęła się blado i skinęła głową. Elizabeth popatrzyła na Bergette.
- Mogłabym cię odwiedzić któregoś dnia, gdybyś chciała.
- Naprawdę? Mogłabyś?
- Oczywiście. - Poklepała ją po ramieniu i bez słowa odeszła. Nie miała zamiaru
wysłuchiwać tej niedzieli kazania. Helenę została w domu z Williamem, zatroszczy się z
pewnością, żeby miał sucho i da mu mleka rozprowadzonego wodą, mimo to Elizabeth
chciała jak najszybciej wracać. Już w powozie poczuła się nieskończenie bogata. Ma
wspaniałego męża, dwoje dzieci i bezpieczny, przytulny dom. Jeśli tylko Bóg pozwoli
zachować najbliższych, nigdy o nic więcej prosić nie będzie. W każdym razie o nic dla siebie.
Zbliżał się lipiec i ludzie zaczynali przygotowywać sianokosy. Wszędzie robiono
nowe widły i inne potrzebne narzędzia. Klepano kosy, żeby były ostre niczym brzytwy.
Kristian codziennie przyglądał się niebu i studiował przepowiednie pogody w domowym
kalendarzu. Wypatrywał chmur na błękitnym niebie, niespokojny jak zawsze o tej porze roku,
czy nie nadchodzi burza. Deszczowe lato oznacza głód i biedę i dla ludzi, i dla bydła.
Mieszkańcy Dalsrud siedzieli w kuchni. Elizabeth opowiadała, jak wyglądały
sianokosy, kiedy Ane była malutka.
- Zabieraliśmy ze sobą na łąkę kołyskę, ustawialiśmy w cieniu pod drzewami, i tam
sobie spała. Helenę podniosła wzrok.
- A dlaczego nie poprosisz Bergette, żeby ci pożyczyła swój dziecięcy wózek?
Elizabeth zamyślona przygryzała wargę. Powinna była odwiedzić przyjaciółkę już
dawno temu, ale zwlekała. Nie była pewna, czy to jeszcze nie za wcześnie, może Bergette
potrzebuje więcej czasu, żeby oswoić się z tym ponurym nieszczęściem, jakie ją spotkało.
- To dobra okazja, żeby się dowiedzieć, co u nie, słychać - wtrąciła Ane z powagą. -
Tak strasznie mi ich żal - dodała.
- Myślę, że wybiorę się zaraz - oznajmiła Elizabeth, wstając. - Może powinnam się
przebrać? -Oglądała swoją jasnozieloną letnią suknię z malutkim kołnierzykiem i koronkami,
zapinaną na obciągane białą tkaniną guziczki. - Niech będzie, jest jeszcze świeża, nadaje się
na taką wizytę -zdecydowała. Pośpiesznie przygładziła warkocz, nie zawsze go upina, ale
chyba może tak iść.
- A ja się zatroszczę o suche pieluchy i rozprowadzone wodą mleko dla Williama -
obiecała Helenę, zanim Elizabeth zdążyła otworzyć usta.
- My natomiast przypilnujemy, żeby robiła to jak trzeba - wtrąciła Ane ze śmiechem,
uskakując, bo Helenę zamachnęła się, żeby wymierzyć jej klapsa.
Elizabeth długo wpatrywała się w śpiącego synka. Jest taki pulchny, ma taką słodką
pyzatą buzię. Nikt nie mógłby powiedzieć, że matce brakuje mleka. A dziecku apetyt dopisuje
znakomicie. Pewnie wkrótce trzeba będzie dawać mu lekką, mleczną zupę, w każdym razie
wieczorami, żeby lepiej spał w nocy.
- Masz zamiar odwiedzić Bergette jeszcze tego lata? - spytała Maria, a Ane
zachichotała. Elizabeth wyprostowała się.
- No dobrze, w takim razie idę.
Miło jest się przejść przy takiej pięknej pogodzie, więc konia zostawiła w stajni. Niech
zbiera siły, bo wkrótce nastaną długie, pracowite dni. Teraz w Dalsrud są trzy konie, ale
podczas zwózki siana jednego pożyczą komornikom. Koń pozwala ludziom oszczędzać siły i
zdrowie.
Bergette siedziała na schodach, przymknęła oczy, twarz zwróciła do słońca,
wyglądało, jakby spała. Słysząc odgłos kroków na piasku, odwróciła się, przesłoniła ręką
oczy i patrzyła w stronę bramy. Gdy rozpoznała Elizabeth, jej twarz rozjaśniła się w szerokim
uśmiechu.
- To naprawdę ty do nas przyszłaś? - wstała, żeby powitać przyjaciółkę. - Jak dobrze
znowu cię widzieć.
- Dziękuję i nawzajem. Dzisiaj wyglądasz dużo lepiej niż ostatnio.
- Wiesz, ostatnio to było na pogrzebie - przypomniała Bergette cicho. Ale potem
znowu się uśmiechnęła. - Chodź, posiedzimy sobie w izbie. Idź przodem, ja zajmę się kawą.
Elizabeth znalazła sobie wygodne krzesło i czekając, rozglądała się po pokoju. Meble
miały zielone obicia z grubego aksamitu ozdobionego frędzlami zgodnie z panującą modą. Na
podłodze leżały puszyste dywany, w oknach wisiały zasłony z ciemnozielonego aksamitu.
Bujne rośliny pięły się ku światłu. Bergette zawsze miała dobrą rękę do kwiatów, pomyślała
Elizabeth, u niej wszystko pięknie rośnie. Przyjaciółka wróciła, podała kawę i usiadła.
- Bardzo proszę, jedz i pij. Elizabeth wzięła kawałek ciasta.
- No a co się z tobą działo w ostatnim czasie? - spytała.
- To był chyba najtrudniejszy okres w moim życiu, przynajmniej od śmierci Emila.
Chociaż to dwa różne przeżycia.
Elizabeth nie chciała jej przerywać, więc kiwała tylko głową, czekając na dalszą
opowieść.
- Rozmawiałam z pastorem. Był tu parę dni temu. - O?
- Musiałam z kimś pogadać, bo nie mogłam sama dźwigać dręczących mnie wyrzutów
sumienia. Opowiedziałam mu o wszystkim, i o tym, jaki Sigvard był, a także o tym, że nie
potrafię szczerze go opłakiwać.
- Świetnie cię rozumiem - rzekła Elizabeth cicho.
- Dobrze było się proboszczowi wyżalić. Już dokładnie nie pamiętam, co mi mówił,
ale była w jego słowach pociecha, i naprawdę mi ulżyło. Zapewnił mnie na przykład, że za to,
co zrobiłam, nie trafię do piekła. A ja się tego obawiałam.
- Ja też powiedziałabym ci to samo - oznajmiła Elizabeth stanowczo. Bergette
uśmiechnęła się lekko i wzięła ciastko.
- A co z Karen-Louise? Jak ona znosi sprawę ojca? Bergette ze smutkiem pokręciła
głową.
- Biedactwo, ona była ze mną, kiedy pastor przyszedł z wiadomością o śmierci.
Płakała niepocieszona, trzeba było czasu, żeby ją uspokoić. A potem dowiedziała się na wsi,
jaki Sigvard naprawdę był i co robił. Myślę, że powinnam była sama jej o tym powiedzieć w
jakiś delikatniejszy sposób i oszczędzić dziecku najgorszego, ale popełniłam błąd. Mówi się,
że dzieci są bezlitosne, ale dorośli zachowują się o wiele gorzej.
- Co? To dorośli opowiadali jej o ojcu? Bergette przytaknęła.
- Biedna mała! Ona ma przecież tylko osiem lat, naprawdę mogli to sobie darować.
- Prawda? Ja też tak uważam. - Bergette upiła parę łyków kawy. - Ale teraz jest już
lepiej. Karen-Louise jest wprawdzie przygaszona i zadaje masę pytań, ale uspokaja się, jak jej
odpowiem.
- A gdzie jest teraz?
- U mojej mamy. Bardzo dobrze się tam czuje, więc bywa, że od czasu do czasu
pozwalam jej nocować u babci. Przez chwilę siedziały w milczeniu, potem Bergette
chrząknęła i powiedziała:
- No nie, ja tu siedzę i gadam tylko o sobie! A co tam u was?
- Dziękuję, wszyscy zdrowi, mamy się dobrze. Tylko wiesz co? Dostaliśmy list z
Danii. Jedna pielęgniarka z zakładu leczniczego pisze i prosi, żebyśmy zabrali Linę do domu.
Bergette długo jej się przyglądała. -To ona nie jest u rodziny, tak jak ludzie mówią?
- Nie, ale ty chyba wiedziałaś?
- No tak, właściwie tak.
Elizabeth zaczęła opowiadać, co jest w liście. Mówiła, że wszyscy mieli wyrzuty
sumienia i zastanawiali się, dlaczego nie ma żadnej wiadomości od Liny. Zakończyła
informacją, że niestety Torstein wyjechał i trzeba czekać z decyzją.
- No tak, on często wyjeżdża - powiedziała Bergette z przekąsem.
- Przez tyle lat ludzie radzili sobie bez doktorów -rzekła Elizabeth. - Z pomocą
znachorek i modlitw leczyli się sami, ale tym razem to nie pomoże... - nagle wydało jej się, że
dostrzega jakiś ruch za grubą portierą.
- Coś się stało? - spytała Bergette.
- Zdawało mi się, że widziałam coś... Czy tu straszy? Bergette roześmiała się głośno.
- Nie, chyba ci się przywidziało. Żadnych upiorów u nas nie ma, mogę cię zapewnić.
Ale Elizabeth jakoś nie mogła się uspokoić. Jednym uchem słuchała tego, co mówi
Bergette. Strach ją dosłownie sparaliżował, przestała myśleć. Czy to było „widzenie", czy
też...
Nagle Bergette krzyknęła, blada jak ściana przyciskała dłonie do serca.
- Sivgard! Rany boskie, to ty nie...? Chudy, zaniedbany mężczyzna, powłócząc
nogami wyszedł na środek izby. Jasne włosy, które dawniej zawsze tak starannie czesał, teraz
były tłuste i potargane Elizabeth zwykle widywała go dokładnie wygolonego, ostatnio
zapuścił brodę. Ubranie było brudne zwisało z chudej sylwetki, ale to, od czego Elizabeth nie
mogła oderwać wzroku, to była strzelba, którą kierował w stronę kobiet, i od jego
przekrwionych, dzikich oczu.
- Pytasz, czy nie umarłem? - roześmiał się ordynarnie. - Muszę powiedzieć, że
urządziliście mi bardzo piękną ceremonię - zachichotał, szczerząc zęby, potem jednak
spoważniał. - Ale na twojej twarzy, Bergette, nie widziałem ani śladu łez. Czy tak się godzi?
Elizabeth zatrzęsła się z gniewu. To on stał gdzieś w ukryciu i obserwował ceremonię
żałobną? Swój własny pogrzeb? Czy też...
- Jeśli ty nie umarłeś, to kogo w takim razie pochowaliśmy? - głos brzmiał cichutko.
- No właśnie, chciałabyś wiedzieć, ty dziwko. -Wycelował teraz w nią. Elizabeth
wciąż patrzyła w jego oczy i na palec spoczywający na spuście. Nie wolno pokazać, jak
bardzo się boi.
- Sigvard - prosiła Bergette roztrzęsiona - odłóż tę strzelbę, bo jak nie, to zawołam
pomoc. Zaśmiał się szyderczo.
- Wołaj sobie, ile chcesz, w domu nie ma nikogo. Czy ty myślisz, że jestem
kompletnym idiotą? -wrzasnął nagle. - Wyobrażasz sobie, że nie wyczekiwałem po całych
dniach, aż się nadarzy okazja? Okazja, żebym w końcu mógł być z tobą sam na sam... A to, ze
ciebie też tu zastałem, to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności - zwrócił się do Elizabeth. -
Dwie muchy za jednym plaśnięciem.
- Powiedz, o co ci chodziło w tym liście, który przysłałeś - spytała Elizabeth, wciąż
patrząc mu w oczy. Sivgard zachichotał.
- To ty też czytałaś mój list? Świetnie, taką właśnie miałem nadzieję - szyderczy
uśmiech zgasł. - Mam zamiar zemścić się na tobie i ufam, że Bergette mi to wybaczy. I
wybaczy mi, że ona też będzie musiała umrzeć. Ale z nią znowu się spotkam. Głosy mi to
powiedziały. Elizabeth zaczerpnęła powietrza.
- A co miał znaczyć ten cytat z Biblii? - grała na zwłokę, szukała kolejnych pytań.
-Nie rozumiesz? - prychnął pogardliwie. - Obie na-grzeszyłyście. Bergette, bo
wyrzuciła mnie z domu. Zgrzeszyła, bo nie wspierała mnie, jak to przysięgała przed Bogiem i
ludźmi. A ty, ladacznico, dobrze wiesz, jaki grzech masz na sumieniu.
- Dlaczego ty nam to robisz? - spytała Bergette. Głos jej drżał od powstrzymywanego
płaczu.
- Dlaczego ty nam to robisz? - przedrzeźniał ją Sivgard z paskudnym grymasem. - Ty
się jeszcze pytasz! Czy to nie ty wyrzuciłaś mnie za drzwi? Nie ty zmusiłaś mnie do
opuszczenia wsi? Czy nie ośmieszyłaś mnie przed wszystkimi?
- Sam sobie możesz za to dziękować - wtrąciła Elizabeth. - Gdybyś zachowywał się
jak...
- Zamknij się i czekaj, aż cię zapytają! - wrzasnął Sivgard. Na jego ustach pojawiła się
piana.
- Zdradzałeś ją - zawołała Elizabeth w odpowiedzi. - Dostałeś to, na co zasłużyłeś, ty
podła gnido! Podszedł do niej i przyłożył lufę do czoła.
- Jeszcze słowo i jesteś martwa, czy to jasne?
- Jeżeli mnie zastrzelisz, sam będziesz musiał zapłacić życiem, zapamiętaj to sobie -
mówiła Elizabeth
lodowatym tonem, ale serce biło jak szalone. Bała się, że on to usłyszy.
- A co to ma za znaczenie? Moje życie i tak nie jest nic warte. - Cofnął się o krok i
spojrzał z nienawiścią na Bergette, ona siedziała pochylona i szlochała z twarzą ukrytą w
dłoniach.
- Czy ty wcale nie myślisz o Karen-Louise? Chcesz, żeby została sierotą bez ojca i
matki?
- U innych ludzi będzie jej na pewno lepiej - odparł obojętnie - i naprawdę nie ma
znaczenia, gdzie zamieszka.
Elizabeth zastanawiała się, czy on rzeczywiście jest taki zimny, czy też tylko udaje,
żeby dręczyć Bergette. Chciała cisnąć mu w twarz, że bez niego na pewno córce będzie lepiej,
ale się powstrzymała. Rozsądniej jest milczeć. Wkrótce przecież ktoś z domowników musi
wrócić. A swoją drogą ciekawe, gdzie oni się podziewa-ją? Jeśli wrócą, Sivgard z pewnością
ich usłyszy, jak tylko przekroczą próg. Może ich też chciałby pozabijać? Z trudem przełknęła
ślinę, zdrętwiała ze strachu. A jeśli to Karen-Louise przyjdzie pierwsza? Myśl była taka
straszna, że pociemniało jej w oczach. Sivgard szczerzył do niej zęby.
- No, Elizabeth, nie jesteś taka dzielna, jakbyś chciała? Wyraźnie to widzę - szydził.
Nic z tego, nie da mu tej radości, nie pokaże, jak bardzo się boi.
- A czego ty właściwie od nas chcesz? - spytała, sama zdumiona spokojnym
brzmieniem własnego głosu.
- Chcę się zemścić. Twoim zdaniem to takie dziwne?
- Zemścić się za co? Parskał niczym wściekły byk i mówił coraz głośniej:
- Już powiedziałem, za to, że ona wyrzuciła mnie z domu. A na tobie za to, że
odebrałaś życie mojemu synowi.
- Dobrze wiesz, że ona tego nie zrobiła - Bergette znowu zaniosła się szlochem.
Dosłownie tonęła we łzach i gorączkowo ocierała twarz skrajem spódnicy.
- Zamknij się!
Elizabeth przekrzywiła głowę. Nie była w stanie dłużej milczeć.
- I jak nas pozabijasz, to zemsta się dopełni? -Tak.
- Ale potem będziesz musiał za to zapłacić własnym życiem, już ci to mówiłam. Tak,
tacy jak ty będą się smażyć w siarce i ogniu piekielnym na wieki wieków. - Ostatnie słowa
niemal wypluwała.
- Idź do diabła! - burknął, ale na jego twarzy pojawiła się niepewność.
- Już my się o to postaramy.
- Ha, akurat ty pójdziesz do nieba! - Ręka trzymająca strzelbę zadrżała leciutko.
Przyłożył policzek do kolby i mierzył w Elizabeth. - Ty, która byłaś dziwką Leonarda
Dalsruda, która urodziłaś mu bękarta, a potem wmawiałaś wszystkim, że to dzieciak Jensa!
Nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię na ziemi, to postaram się, żeby wszyscy
wiedzieli, co masz na sumieniu. Odmów ostatnią modlitwę, zanim umrzesz!
Elizabeth usłyszała ciche kliknięcie, kiedy nacisnął spust. Przymknęła oczy,
przygotowując się na to, co ma nastąpić. Chciała powiedzieć, że ktoś powinien się
zaopiekować jej dziećmi. Ale tutaj nikogo takiego nie było. Wszyscy obecni w izbie umrą. Z
bardzo daleka dotarł do niej przeraźliwy krzyk Bergette. Huk wystrzału wypełnił pokój.