Redakcja wpisana przez Staszka Karwowskiego 29.06.08
Wojciech Kuczok
SennoϾ
1
Adam jest zmêczony, wci¹¿ niewiele miejsc siê zwalnia, ludzie cuchn¹ s³o
dko-kwaœnym potem, wchodz¹ i wychodz¹, Adam usiad³by, ale wie, ¿e wymian
a staruszek na przystankach nie pozwoli mu przysi¹œæ na d³u¿sz¹ chwilê w
spokoju, bêdzie musia³ ust¹piæ miejsca albo udawaæ, ¿e zasn¹³, wys³uchi
waæ pochrz¹kiwañ, stêkañ, westchnieñ, litanii do Jezusa Marii Boga Œwiêt
ego, wiêc woli poczekaæ, a¿ autobus wyjedzie za miasto, mo¿e sobie jeszc
ze trochê postaæ, och, dzisiaj mo¿e siê jeszcze pomêczyæ, dziœ wiele by
zniós³ w zwi¹zku z tym, co wreszcie siê uda³o definitywnie zakoñczyæ, do
pe³niæ, usankcjonowaæ: Adam przed godzin¹ przesta³ byæ studentem. Niby n
ic, formalnoœæ, a jednak wzruszy³ siê wag¹ tak zwanej chwili historyczne
j; gdyby¿ ¿ycie sk³ada³o siê wy³¹cznie z takich formalnoœci, gdyby¿ wzru
szenie towarzysz¹ce tak zwanym chwilom historycznym znane by³o wszystkim
ludziom, myœli Adam, œwiat by³by przyjazny, byæ mo¿e nawet nieznoœnie p
rzyjazny, byæ mo¿e nawet t³umy rozanielonych permanentnym wzruszeniem lu
dzi zadusi³yby siê w przyjaznym uœcisku, tymczasem jednak Adam czuje siê
z siebie zadowolony, przesta³ byæ studentem, a razem z nim tego dnia zd
a³o egzamin jeszcze kilkanaœcie osób z roku, Adam przyszed³ doœæ póŸno,
¿eby nie czekaæ godzinami, nie denerwowaæ siê, poza tym wola³ byæ sam, w
szed³, zda³, i przyj¹³ gratulacje. Jeden z profesorów, ten, który mia³ n
a niego oko przez ca³e studia (nie by³o to oko przyjazne), œcisn¹³ mu d³
oñ nieco mocniej ni¿ inni, œciska³ j¹ te¿ nieco d³u¿ej, w³aœciwie to wyr
aŸnie d³u¿ej, na tyle d³ugo, by Adam poczu³ siê zmieszany, zawstydzony,
profesor œciska³ tak d³ugo, a¿ Adam siê sp³oni³, zarumieni³, wtedy profe
sor, ten, co ³ypa³ na niego nieprzyjaznym okiem przez ca³e studia, zapyt
a³ (ale tak jakby na stronie, w kierunku profesorów): „A co pan taki nie
œmia³y?”, i wci¹¿ nie przestaj¹c mu d³oni œciskaæ, niby gratulacyjnie (A
dam czu³, ¿e to uœcisk wrogi, natrêtny, zbyt silny), doda³: „Wiêcej œmia
³oœci, drogi panie, bêdzie pan teraz leczy³ ludzi, nie mo¿e pan byæ taki
p³ochliwy”, i zachichota³ w stronê profesorów, wymuszaj¹c i na nich chichot, i wci¹¿ jeszcze trzymaj¹c
d³oñ Adama, czuj¹c nad nim w³adzê, bo Adam nie bardzo mia³ pomys³, jak
siê wyswobodziæ, profesor mrugn¹³ tym swoim okiem od wielu lat maj¹cym n
ieprzyjazne baczenie, mrugn¹³ do Adama tak obleœnie, tak wulgarnie, tak
antyporozumiewawczo, ¿e Adam, md³oœci powstrzymuj¹c, wyszarpn¹³ d³oñ nie
zgrabnie, a¿ komisji chichot zamar³ na ustach. Adam, wyswobodziwszy siê
od d³oni, oka i chichotu, uk³oni³ siê i wyszed³, i z ka¿dym kolejnym kro
kiem czu³ silniejsze zadowolenie, wszak wszystko dobieg³o koñca, po raz
ostatni wróci z akademii autobusem do domu, po raz pierwszy bêdzie nim j
echa³ jako dyplomowany naprawiacz cia³, a œciœlej mówi¹c, koœci, oto wiê
c pozostaj¹c w cudownej aurze namaszczenia uwiesi³ siê na uchwycie i cze
ka cierpliwie, a¿ autobus wyjedzie za miasto. Adam œmia³o spoziera na pa
sa¿erów, czuj¹c, ¿e jego nastrój uwznioœlony udzieliæ siê mo¿e temu i ow
emu, czuje, ¿e spogl¹daj¹c na ludzi œmia³o, pewnie i wznioœle (choæ nie
wynioœle), panuje nad ich spojrzeniami, postrzegaj¹c ich z perspektywy c
z³owieka œmia³ego, pewnego i uwznioœlonego, w³ada ich postrzeganiem; Ada
m rozwa¿a, na ile taka sugestia jest trwa³a, rozmyœla, o ile¿ ³atwiej je
st ¿yæ ludziom, którzy zachowuj¹ pe³niê kontroli nad tak zwanym pierwszy
m wra¿eniem, o ile l¿ej jest ¿yæ ludziom, którzy robi¹ dobre wra¿enie, o
dwzajemniaj¹ spojrzenia, uœmiechy, g³owê trzymaj¹ lekko zadart¹ do góry,
podbródek wysoko, odwa¿nie, wznioœle (choæ nie wynioœle); lecz oto do a
utobusu wchodzi ch³opiec, a nawet mê¿czyzna.
£adny, a nawet przystojny ch³opiec, a nawet mê¿czyzna siada pod oknem, o
t tak sobie, bezrefleksyjnie, zdrowo, normalnie siada, chocia¿ wci¹¿ jes
zcze wymiana staruszek i niewiele miejsc wolnych, on w ch³opiêcym swym r
oztargnieniu, a nawet mêskiej bezpardonowoœci klapie na siedzenie, jeszc
ze swoje klapniêcie wzmacniaj¹c westchnieniem, jak to mu dobrze siê zasi
ad³o, jaka to rozkosz dla jego ch³opiêco-mêskich nóg, zdrowych i silnych
, jednakowo¿ nie lubi¹cych staæ po pró¿nicy; Adam zauwa¿a w ch³opcu pewi
en rodzaj, jak by to nazwaæ, myœli, pragmatycznoœci, o tak, Adam jest za
uroczony pragmatyzmem ch³opca, a nawet mê¿czyzny, który sprawia wra¿enie
, jakby obliczy³ sobie, ¿e nie powinien marnotrawiæ energii na stanie w
autobusie, jeœli choæ jedno miejsce jest wolne, ch³opiec, a nawet mê¿czy
zna robi na Adamie dobre wra¿enie, jest w³adc¹ pierwszego wra¿enia, tym
swoim pewnym i wznios³ym niemal¿e zajêciem wolnego miejsca dowodzi, ¿e w
jego zdrowym ch³opiêco-mêskim umyœle nie ma miejsca na zbyteczne rozter
ki, przez jego ch³opiêc¹, a nawet mêsk¹ myœl nigdy nie przemkn¹³ dylemat
, czy mo¿na usi¹œæ, skoro staruszki, czy raczej mo¿liwoœæ staruszek, sta
ruszki potencjalne, czaj¹ siê i dybi¹ na siedzenie. Adam nie mo¿e siê op
rzeæ widokowi ch³opca, a nawet mê¿czyzny, wpatruje siê w niego ukradkiem
, póki nie napotyka wzroku ch³opca, a nawet mê¿czyzny odbitego w szybie,
spotkanie tego spojrzenia Adam uznaje za antycypacjê spotkania bardziej
bezpoœredniego, Adam wiedziony jest przeczuciem, ¿e ch³opiec, a nawet m
ê¿czyzna zaprosi³ go swoim odbitym spojrzeniem na miejsce obok siebie, a
mo¿e tylko da³ przyzwolenie, Adamowi to wystarcza, za przyzwoleniem prz
ysiada siê wiêc obok, mimo staruszek, których akurat nie ma, ale w ka¿de
j chwili mog¹ etc. Przysiada siê, ale nie wie, co dalej, ch³opiec jest o
bok i mê¿czyzna jest obok, Adam nie wie, do kogo zwróciæ siê najpierw, n
a kogo spojrzeæ w pierwszej kolejnoœci, na ch³opca w mê¿czyŸnie czy te¿
na mê¿czyznê w ch³opcu, nie mo¿e siê zdecydowaæ i wcale na nich nie patr
zy, rêkê tylko k³adzie na siedzeniu tu¿ obok mêskiej rêki ch³opca, k³adzie i czeka, czy ch³opiec w mê¿
czyŸnie drgnie, czy te¿ mê¿czyzna w ch³opcu siê wzdrygnie. Adam ³apie s
iê na myœli, która go nieco peszy i przestrasza, oto bowiem zdrowym sil
nym buhajowatym samczym i bóg wie na jakie jeszcze sposoby mêskim ch³op
cem zachwycony, chcia³by móc go leczyæ, chcia³by, ¿eby ten mocny, rzeœk
i i krzepki byczek mia³ jakieœ ma³e st³uczonko, drobne zwichni¹tko, ewe
ntualnie nieskomplikowane z³amanko, Adam móg³by wtedy dotykaæ go w spos
ób jawny i uprawniony, ch³opiec, a nawet mê¿czyzna powierzy³by mu wtedy
swoje koœci, a nawet cia³o, by³by mê¿czyzn¹ obdarzaj¹cym Adama ch³opiê
cym zaufaniem, Adam zaœ namacywa³by, opukiwa³by, nastawia³by, naprawia³
by ch³opiêcoœæ w mêskoœci, lecz mê¿czyzna o ch³opiêcej kondycji, m³odzi
eñczym zdrowiem promienny, pozostaje dla Adama nietykalny, mo¿na tylko,
siedz¹c u jego boku, napawaæ siê skrycie, rezonowaæ wewnêtrznie, pomru
kiwaæ ksobnie, gêsi¹ skórkê chowaj¹c pod rêkawem kurtki. Adam przymyka
oczy i czuje mêskoœæ ch³opca u swego boku, sam jest przybocznym, parobk
iem ch³opca, giermkiem mê¿czyzny, chcia³by us³yszeæ od niego jakiœ rozk
az wypowiedziany g³osem gromkim i nieznosz¹cym sprzeciwu, chcia³by spe³
niæ go nie doœæ szybko i zostaæ karnie uderzonym, albo wype³niæ go spra
wnie i otrzymaæ pochwa³ê; Adam roi sobie siebie u boku mêskiego ch³opca
i nawet nie zauwa¿a, kiedy porusza ma³ym palcem, dotykaj¹c jego d³oni.
Ch³opiec, a nawet mê¿czyzna reaguje natychmiast, spogl¹da na Adama z d
ezaprobat¹, wstaje i przechodzi na koniec autobusu, który ju¿ doje¿d¿a
do przystanku, tam ch³opiec wysiada i jako mê¿czyzna zza szyby pokazuje
Adamowi wyprostowany œrodkowy palec. Wchodz¹ staruszki, chrz¹kaj¹, stê
kaj¹, wzdychaj¹, sugeruj¹ litaniami, ¿e s³abe, zbola³e etc., Adam nie s
³yszy, rozsmakowuje siê w bólu, bezwiednie nieustêpliwy, nie dowie siê,
jaka jest dzisiejsza m³odzie¿ i czegó¿ to nie by³o za dawnych czasów.
Matka s³yszy autobus na koñcowym przystanku, opodal domu, kierowca w³aœni
e zgasi³ silnik, bêdzie czeka³ do piêtnaœcie po, ma czas na kanapki. Matk
a zwykle nie zwraca uwagi na autobus, có¿ tam, dwa razy dziennie przyje¿d
¿a z miasta, zabiera i oddaje ludzi, ha³asu przy tym nie ma ani sensacji
¿adnej, wci¹¿ ta sama obsada, Konopcyno i Bartoszkowo zajmuj¹ miejsca z p
rzodu, ¿eby mieæ kontrolê nad Skrzyposzkow¹, Skrzyposzkowo nawet nie siad
a, ¿eby im pokazaæ, jaka to ¿wawa, staje tu¿ za kierowc¹, lubi do niego z
agadaæ, lubi staæ i glêdziæ mu za plecami, czego tam siê naogl¹da³a nas³u
cha³a przy kasie. Œrodek autobusu zwykle pusty, bo m³odzi z ty³u zasiadaj
¹, nierozmowni, jakby próbowali sobie przypomnieæ, co im siê œni³o, a kie
dy uœwiadamiaj¹ sobie, ¿e œni³o im siê dok³adnie to samo, co im siê na ja
wie przytrafia, droga do roboty robota droga z roboty obiadokolacja dwa p
iwa i do wyra, staj¹ siê jeszcze bardziej nierozmowni, m³odzi, ale zmêcze
ni ¿yciem podwójnie, skoro sny im to zmêczenie potêguj¹. Ka¿da noc jest e
chem dnia, ka¿dy sen jest kopi¹ jawy, m³odzi jad¹ do huty, nie maj¹c pewn
oœci, czy w³aœnie im siê to nie œni, na wszelki wypadek nie odzywaj¹ siê
do siebie, mog³oby siê okazaæ, ¿e w ten sposób mówi¹ przez sen, a to troc
hê jednak wstyd. Kierowca te¿ prowadzi autobus przez sen, czasem rzuca si
ê w ³ó¿ku, przeklina i uderza ¿onê d³oni¹, przekonany, ¿e przyciska klaks
on, ¿ona budzi siê z³a, kiedyœ przytula³a go i uspokaja³a, szepcz¹c do uc
ha, teraz potrz¹sa nim i ruga go, wyzywaj¹c od durniów. Potrz¹sany przez
¿onê kierowca, nim siê obudzi, prze¿ywa wypadek, œni w³asn¹ œmieræ w auto
busie wypadaj¹cym z szosy, potem ju¿ do œwitu nie mo¿e zasn¹æ, siedzi prz
y lodówce, popija wodê i przeklina w myœlach swoje ma³¿eñstwo; nienawidzi
¿ony za to, ¿e j¹ kocha, choæ dawno ju¿ przesta³a do niego szeptaæ.
Matka dziœ zwróci³a szczególn¹ uwagê na punktualnoœæ autobusu, bo te¿ i s
zczególny to przypadek, kiedy syn wraca po ostatnim egzaminie, syn wraca
i jeœli zda³ (a przecie nie móg³ nie zdaæ, zawsze tak dobrze mu sz³o), ni
e jest ju¿ jej Adasiem studentem Akademii Medycznej, tylko jej synem pane
m doktorem Adamem, oj, duma¿ moja, duma, Matka wychodzi wiêc przed dom, ¿
eby spojrzeæ w stronê przystanku. Ojciec te¿ ju¿ stoi i wypatruje, jeszcz
e niepewny, jeszcze gotów siê sro¿yæ, ale ju¿ za plecami igristoje trzyma
, a korek ju¿ tylko palcem przytrzymuje, ¿eby Adasia oblaæ jak rajdowca p
o zwyciêskim wyœcigu. Adaœ nadchodzi, poznaj¹ go po kroczkach, takich roz
huœtanych, nikt tak nie chodzi jak on, jakby mia³ buty na sprê¿ynach, ka¿
dy krok tak stawia, jakby chcia³ siê wybiæ wzbiæ podskoczyæ, o tak, teraz
mu siê to wreszcie uda³o. Ojciec niby niepewny, ale duma¿ jego, duma ju¿
w przedsionku serca siê gnieŸdzi, syn jego, ze wsi prostego, zwyk³ego ch
³opa, Akademiê skoñczy³, ludziska, to¿ wy, g³upie, nie rozumiecie chyba,
jaka wielka to rzecz, kto niby studia ze wsi pokoñczy³, córka Jadaszki tu
rystykê, ale kto wie, co to za szko³a, a Akademia to Akademia.
Matka zauwa¿a, ¿e Adaœ coœ smutny, ostatni raz takim go widzia³a, jak by³
malutki i dowiedzia³ siê, ¿e Medor nie uciek³, tylko zdech³, Matka ¿egna s
iê i szepcze trwo¿liwie:
– Jezusie, a jak nie zda³…
Ojciec te¿ brwi marszczy, bo coœ mu siê ten Adaœ nie widzi dziœ jakiœ taki
, nigdy takiej miny nie mia³.
– Jak nie zda³, do domu nie wpuszczê.
Adaœ jednak w koñcu siê uœmiecha, urwis, tak sobie za¿artowaæ chcia³, myœ
li Matka, chcia³ przed nami do koñca udawaæ, ¿e nie zda³, ale uœmiecha si
ê, wreszcie siê uœmiecha, teraz jest ju¿ jasne, ¿e
– Zda³ – mówi Matka, otwieraj¹c ramiona do powitalnego przytulenia
– A co? Mój syn mia³by nie zdaæ?! – mówi Ojciec i wyjmuje zza pleców bute
lkê, Matka ju¿ ma Adasia w ramionach i obœciskuje, Ojciec nie wytrzymuje,
wstrz¹sa flaszk¹ i odkorkowuje, polewa syna jak zwyciêskiego rajdowca, M
atka te¿ moknie, piszczy, Adaœ jak zwykle zawstydzony, ¿e niby po co, nie
trzeba, w dodatku lepiej przed domem widowiska nie robiæ, lepiej wejœæ d
o domu, spokojnie siê nacieszyæ, rozwa¿nie, oj, Adasiu, ojca duma rozpier
a, daj¿e mu siê naradowaæ po swojemu, a jeszcze wszystkiego nie wiesz, Ad
asiu, nie wiesz jeszcze, jaki prezent rodzice ci przygotowali, na co siê
wykosztowali, jak siê dowiesz, to dopiero siê zdziwisz.
Adam siê dziwi. Dziwi i boi. Ca³e ¿ycie ba³ siê niespodziewanych prezen
tów, w wiêkszoœci rozmija³y siê z jego oczekiwaniami, bo nie mia³ œmia³
oœci prosiæ o coœ wymarzonego, nie œmia³ te¿ odmawiaæ przyjmowania prez
entów niechcianych. Teraz szczególnie ba³ siê powrotu do domu, bo przec
zuwa³, ¿e Ojciec przygotuje coœ ekstra na tê historyczn¹ chwilê, ta nie
w¹tpliwie jedyna w swoim rodzaju okazja obdarowania syna, który spe³ni³
ojcowskie ambicje, zapowiada³a jakiœ wyj¹tkowo k³opotliwy i niechciany
prezent. Adam, wracaj¹c do domu, próbowa³ wyobraziæ sobie najgorsze, n
a przyk³ad, ¿e Ojciec kupi³ mu samochód (Ojciec przez æwieræ wieku nie
zauwa¿y³, ¿e Adam nigdy nie bawi³ siê samochodami), albo konia (Adam w
dzieciñstwie musia³ siê nauczyæ jazdy na oklep, mimo panicznego lêku pr
zed koñmi, którego Ojciec nigdy nie rozumia³, wielokrotnie za to powtar
za³ Adamowi, ¿e z lêkami, zw³aszcza tymi panicznymi, nale¿y walczyæ), n
ie przychodzi³o mu do g³owy nic bardziej k³opotliwego, w dzieciñstwie w
szystkie autka i koniki chowa³ w szufladzie, ale w skali jeden do jeden
mog¹ siê nie zmieœciæ, Adam siê domyœla³, ¿e rodzice zdecydowali obdar
owaæ go w taki sposób, ¿e nie bêdzie móg³ siê k³opotliwego prezentu poz
byæ, domyœla³ siê, ¿e podaruj¹ mu coœ, co utrudni mu natychmiastow¹ wyp
rowadzkê do miasta, któr¹ postanowi³ przeprowadziæ bezwzglêdnie, za wsz
elk¹ cenê, wynajmuj¹c lokum blisko szpitala, w którym ma zamiar podj¹æ
pracê, a raczej odbyæ sta¿ na warunkach finansowych, o których nie mo¿e
powiedzieæ rodzicom, bo ich radoœæ z nominacji syna na Pana Doktora od
razu przeobrazi³aby siê w gniew, a potem w rozpacz. Oto wiêc choæ Adam
coœ tam mgliœcie przeczuwa³, czegoœ tam trwo¿liwie siê domyœla³, mimo
to dziwi siê i boi, stoj¹c przed gustownym, drewnianym domem wygl¹daj¹c
ym na œwie¿o postawiony, na ³¹czce pod lasem, w miejscu jego pierwszych
zabaw w lekarza z córk¹ s¹siadów, miejscu pierwszego rozczarowania ana
tomicznego, miejscu odkrycia, ¿e do braku zainteresowañ motoryzacyjnych
i hippicznych dochodzi jeszcze jeden zasadniczy brak, ró¿ni¹cy go od wszystkich innych wiejskich ch³opców. Adam zdezorientowany pat
rzy to na dom, to na okolicê, to na rodziców, wreszcie pyta Ojca:
– Czemu ten dom tu stoi?
– Podoba mi siê, synek, twoje pytanie. „Czemu ten dom tu stoi?” A co, ma l
e¿eæ? Stoi, bo ktoœ go postawi³, He, he!
– Ostatnim razem nic tu nie sta³o…
– Brawo, synek, spostrzegawczoœæ masz po mnie. Ale te¿, jak to mówi¹, nic
nie sta³o na przeszkodzie, ¿eby tu taki domek postawiæ.
– Tato, a czemu my… stoimy przed tym domem? – Adam zadaje pytania jak
Czerwony Kapturek, który rozpozna³ wilka w przebraniu babci i chce odw
lec chwilê nieuchronnego po¿arcia, które w³aœnie nastêpuje, nieodwo³al
nie, bo Matka wyjmuje pêk kluczy i podaje mu, mówi¹c:
– Dla pana doktora.
Ach, wiêc jednak, kupili mu dom, ba, zbudowali go, wybrali model, a pewn
ie i urz¹dzili dla swego syna jednorodzonego, który przecie¿ na pewno na
ojcowiznê wróci, o niczym innym nie marzy, myœli Adam i nie bierze kluc
zy, choæ Matka wyci¹ga rêkê i pyta zawiedziona, a raczej zmartwiona, ze
³zami w oczach:
– Nie podoba ci siê?
Matka prawie zawsze ma ³zy w oczach, jak siê œmieje, to do ³ez, jak siê z
czegoœ cieszy, to siê wzrusza i p³acze ze szczêœcia, jak j¹ coœ zmartwi,
te¿ ³zawi, a w dni powszednie, pozbawione szczególnych powodów, profilak
tycznie u¿ala siê nad sob¹, biadoli sobie i pop³akuje ot tak, ¿eby oczy p
rzeczyœciæ; Adam widzi, ¿e wiotka ³ody¿ka-Matka dr¿y, choæ jest bezwietrz
nie, i gotowa siê z³amaæ, jeœliby wyrazi³ swój sprzeciw wobec tych kluczy
, tego domu, tej idei, któr¹ w³aœnie sobie w pe³ni uœwiadomi³; ten dom to
pu³apka, myœli Adam i wie, ¿e przyjmuj¹c pêk kluczy z matczynej rêki, po
dpisze na siebie wyrok, za³o¿y sobie pêtlê z pêpowiny na szyjê, dokona ka
tastrofalnej regresji, a lata studiów, które uwa¿a³ za prolog do samodzie
lnoœci, stan¹ siê tylko pojedyncz¹ wyrw¹ w jego udomowieniu pod rodziciel
skim dachem; Adam krêci g³ow¹ patrz¹c w szkliste oczy Matki, jakby chcia³
jej powiedzieæ to, czego na g³os wypowiedzieæ siê nie odwa¿y: ¿e nie dla
nich skoñczy³ studia, lecz dla siebie!
Teraz Ojciec ratuje sytuacjê, zdecydowanym ruchem przejmuje klucze, otw
iera dom i wci¹ga Adama do œrodka, do ³ody¿ki mówi¹c z niecodzienn¹ ³ag
odnoœci¹:
– Ech, matka, ty ju¿ wystrachana. Co siê ma nie podobaæ, synek po prostu,
jak to mówi¹, oniemia³ z wra¿enia.
I ju¿ zaczyna oprowadzaæ Adama jak kustosz po muzeum, matka cz³apie krok
za nimi, zaczyna siê zwiedzanie, Ojciec ci¹gnie Adama za rêkê, trzymaj¹
c j¹ w przegubie, tak jak przed laty, kiedy Adam nie mia³ ochoty nauczyæ
siê p³ywaæ, kiedy nie chcia³ braæ udzia³u w œwiniobiciu, kiedy wstydzi³
siê zatañczyæ z dziewczyn¹ na weselu kuzyna – zawsze rêka Ojca ³apa³a g
o w przegubie i ci¹gnê³a, tym straszliwiej, ¿e bez brutalnoœci. Nie, Ojc
iec nigdy siê z Adamem nie szarpa³, spokojnie dopina³ swego, jego si³¹ b
y³a si³a spokoju i ¿elaznej konsekwencji, by³a te¿ udrêk¹ Adama; kiedy z
aci¹gniêty do jeziora, rzeŸni albo na parkiet nadal stawia³ opór, Ojciec
rezygnowa³ z przymuszania, nagle stawa³ siê ³agodny jak baranek, tapla³
siê w wodzie sam, osobiœcie wytacza³ krew z aorty knura, obraca³ w ¿art
taneczn¹ niesubordynacjê; i wszystko by³oby dobrze, gdyby po powrocie d
o domu nie zamyka³ Adama w specjalnie urz¹dzonej piwniczce, wyposa¿onej
w polowe ³ó¿ko, koc i krótk¹ œwieczkê, tak wymierzon¹, by œwieci³a godzi
nkê, mo¿e dwie, Ojciec nazywa³ to miejsce zastanawialni¹; zamyka³ tam sy
na na klucz, wiedz¹c, ¿e Adam niczego tak siê nie boi jak ciemnoœci, ¿e
Adam wyobra¿a sobie piek³o jako œwiat bez œwiat³a, ¿e nie wytrzyma tam d
³ugo, zamyka³ go wiêc i mówi³: „Synuœ, tu siê bêdziesz mia³ czas wyciszy
æ i trochê nad sob¹ pozastanawiaæ. Gdybyœ czegoœ potrzebowa³ albo zmieni
³ zdanie w jakiejœ sprawie, co do której siê nie zgadzamy, tylko zapukaj
od œrodka”. I Adam myœla³ godzinkê, mo¿e dwie, i t³umaczy³ sobie, ¿e pr
zecie¿ kiedy ju¿ nauczy siê p³ywaæ, nie bêdzie siê ba³ wody i w przysz³o
œci bêdzie móg³ przemierzaæ oceany, poznaj¹c nowe l¹dy i wysy³aj¹c z nic
h kartki do domu, kiedy ju¿ nauczy siê zarzynaæ œwiniaka, przestanie go
brzydziæ widok krwi i bêdzie móg³ naprawdê leczyæ ludzi, kiedy odwa¿y si
ê zatañczyæ z dziewczyn¹, bêdzie móg³ pójœæ na dyskotekê w mieœcie i poz
naæ jakiegoœ ch³opaka; Adam zastanawia³ siê przy dogasaj¹cym ogarku, jak
a jest ró¿nica miêdzy niechêci¹, lêkiem i groz¹, a kiedy p³omyk gas³, za
znawa³ tej ró¿nicy empirycznie, natychmiast podbiega³ do drzwi, puka³, potem wali³ piêœci¹, wreszcie ³o
mota³, wrzeszcz¹c, ¿eby go wypuszczono, ale Ojciec nader niespiesznie na
dchodzi³, z ka¿dym kolejnym pobytem w zastanawialni Adam czeka³ na oswob
odzenie d³u¿ej, Ojciec dba³ bowiem o to, by syn walczy³ z lêkiem, nawet
jeœli z ka¿dej kolejnej potyczki wychodzi³ jeszcze bardziej przegrany, r
oztrzêsiony i upokorzony; wa¿na by³a walka, nauka borykania siê z w³asn¹
s³aboœci¹, Ojciec nie szanowa³ ludzi s³abych, a przecie¿ nie móg³ sobie
pozwoliæ na to, by nie szanowaæ w³asnego syna, musia³ go wychowaæ na mê
¿czyznê walcz¹cego.
– Wszystkie papiery my ju¿ za ciebie poza³atwiali, z notariuszem mam dogada
ne, wystarczy ¿e siê podpiszesz synuœ i cha³upka jest twoja. Proszê ja cieb
ie, prosto z katalogu, domek jak siê patrzy, z drewna, trzy miesi¹ce i goto
we, proszê bardzo, kuchnia jest, ³azienki dwie, jedna na piêtrze, tu pokój
na gabinet jak ula³, tu sypialnia – o, z wyjœciem tajnym, he, he, synuœ…
Ojciec ju¿ go puœci³, z³agodnia³, zachwycony, jakby dogl¹da³ wnêtrz pa³aco
wych, nawija dalej do matki, przechodzi z ni¹ gdzieœ do kuchni, ³azienki,
kolejnego pokoju, zaaferowany ci¹gnie dalej:
– Tu se dla dzieci pokoik urz¹dzicie, jak ju¿ siê o¿enisz wreszcie nareszc
ie, a na razie mo¿e byæ goœcinny…
Adam zostaje w sypialni i sprawdza sprytnie pomyœlan¹ drogê ewakuacji,
tajne drzwiczki, wychodzi nimi przed dom, siada na schodkach, podpiera
g³owê jak przydro¿ny œwi¹tek i rozmyœla, czy Ojciec wie, ¿e od czasu po
bytów w zastanawialni Adam czuje siê bezpiecznie tylko w pomieszczeniac
h maj¹cych dodatkowe wyjœcie, co najmniej dwoje drzwi wyjœciowych, Adam
zastanawia siê, czy Ojciec okaza³ siê a¿ tak przewiduj¹cy i wspania³om
yœlny, czy te¿ to standardowe rozwi¹zanie z katalogu budowlanego.
Rosó³ we troje. Siedz¹ przy rosole. Jak œwiat œwiatem na czas roso³u wsz
ystkie swary, dzia³ania frontowe, nadchodz¹ce kataklizmy, domniemane cho
roby, kryzysy ma³¿eñskie ulegaj¹ zawieszeniu, rosó³ jest poza rzeczywist
oœci¹, rosó³, nawet jeœli nie brata, nawet kiedy nie jedna, ka¿e wzi¹æ w
cudzys³ów wszystko to, co siê powiedzia³o w gniewie, wszystko, ku czemu
siê pêdzi³o na z³amanie karku, wszelkie pochopnoœci, które siê uczyni³o
, rosó³ potrzebuje spokoju, wymaga pe³nego skupienia na sobie, stworzeni
a wspólnoty ciszy roso³owej, któr¹ przerwaæ mo¿e czasem tylko dŸwiêk szt
uæców uderzaj¹cych o talerz. Rosó³ rzecz jasna z kury szczêœliwej, co to
latami plotkowa³a z kokoszkami na okolicznych podwórkach, swobodnie dzi
obi¹c ziarno, t³uœciutki, z gór¹ warzyw i makaronu domowej roboty, takie
go roso³u nie mo¿na zjeœæ od razu, nie mo¿na go sprofanowaæ, pij¹c duszk
iem, to nie jest roso³ek b³yskawiczny, ten rosó³ musi daæ czas wszystkim
, których wokó³ siebie zebra³, by rozgrzewaj¹c nim ¿o³¹dki, ostudzili g³
owy, przy takim rosole siedzi Adam z rodzicami i czeka, co te¿ powie Ojc
iec, czy w ogóle coœ powie, czy te¿ gotów milczeæ do œmierci, obra¿ony n
a syna, który dopiero co oznajmi³, ¿e raczej nie myœla³ o powrocie na wi
eœ, bo najwa¿niejszy jest dla niego teraz sta¿ w szpitalu, i choæ miejsc
e w akademiku ju¿ mu nie przys³uguje, woli wynaj¹æ sobie coœ w mieœcie n
i¿ doje¿d¿aæ, musia³by wtedy wstawaæ godzinê wczeœniej, ponadto lepiej p
rzecie¿ byæ w pobli¿u, gdyby jakiœ nag³y wypadek, zastêpstwo na dy¿urze,
a poza tym poza tym (to jednak oznajmi³ pó³g³osem, tak ¿e Ojciec nie do
s³ysza³, prosi³, ¿eby mu powtórzyæ g³oœno i wyraŸnie, Adam powtórzy³ wiê
c niewiele g³oœniej), poza tym wszystkim on naprawdê chcia³by spróbowaæ
sam, znaczy, tego, samodzielnie.
Rosó³ ma siê ku koñcowi, a oni wci¹¿ milcz¹, wygl¹da to jak jakieœ posied
zenie rady plemiennej nad szamañskim wywarem, jakby czekali, a¿ halucynog
enne substancje wymoszcz¹ siê w ich krwi i wywo³aj¹ trans, Adam istotnie
zaczyna odczuwaæ roso³ow¹ sennoœæ, wspinaj¹c¹ siê od pe³nego ¿o³¹dka prze
z przeponê a¿ po skronie, ostatnie ³y¿ki dojada ju¿ du¿o wolniej, boj¹c s
iê, ¿e z koñcem roso³u zakoñczy siê rozejm i Ojciec zrobi coœ du¿o strasz
niejszego, ni¿ mog³oby Adamowi przyjœæ do g³owy, Ojciec, który nigdy siê
nie piekli, lecz spokój, który z pozoru zachowuje, jest piekielnie niebez
pieczny; Matka sama nie odwa¿y siê odezwaæ, zreszt¹ nie wiedzia³aby, co p
owiedzieæ, jak ogarn¹æ myœl¹ tê nag³¹ zmianê, Ojciec musi nadaæ kszta³t j
ej myœlom, dopiero kiedy on coœ powie, wszystko stanie siê jasne, Matka c
zeka wiêc na s³owa Ojca, dopiero wtedy zacznie mu wtórowaæ, a roso³ow¹ ci
szê zast¹pi rodzinny gwar, och, gdyby móg³ byæ gwarem beztroskim, Matka j
est krucha jak wydmuszka, pêka pod ciê¿arem trosk, i choæ zatroskanie jes
t jej specjalnoœci¹, by nie rzec: sposobem na ¿ycie, dziœ ju¿ wystarczaj¹
co du¿o musia³a unieœæ na swojej skorupce, czeka wiêc z nadziej¹ na s³owa
Ojca, doczekuje siê:
– No przecie nic siê nie sta³o. Domek poczeka, a¿ ci przyjdzie pora na sta
re œmieci wróciæ. To ju¿ i tak twoje, akt w³asnoœci podpisany, a klucze se
weŸmiesz, jak ci przyjdzie ochota tu zamieszkaæ.
Matka natychmiast podchwytuje dyskurs, jakby ba³a siê, ¿e Ojciec tak napr
awdê walczy ze sob¹ i zaraz wstanie od sto³u, powie: „Jednak nie, nie mog
ê siê z tym pogodziæ”, i zostawi ich samym sobie:
– A pewnie, ¿e tak. Niech se ch³opak trochê popracuje w mieœcie, pozarab
ia…
– Kobite se znajdzie…
– A jak¿eby inaczy…
– A z kobitami, he, he, to zasada jest jedna sprawdzona: piêkna kobita nie
musi byæ, piêkny to ma byæ koñ, jak go na targu kupujesz. Kobite se musis
z wybraæ rasow¹. Piêkne konie tu ju¿ na ciebie czekaj¹, rasow¹ kobitê nam
przywieŸ, co, matka, ni mom racji?
Ten niewyszukany dowcip Adam ju¿ sk¹dœ zna, Ojciec u¿ywa go w chwilach
zak³opotania jak magicznego zaklêcia, które oznacza, ¿e jest zmêczony n
iezrêczn¹ sytuacj¹ i chcia³by wróciæ na poziom prostych prawd, jasnych
podzia³ów, na poziom tak zwanego ch³opskiego rozumu.
Matka znowu siê wzrusza, wszak napiêcie opad³o, ³zawi na widok syna i oj
ca w zgodzie przy stole siedz¹cych, g³aska Adama po g³owie.
– Cacany jesteœ, wra¿liwy, taki Kazio dobroduszniak, oj, ¿ebyœ ty na dobr¹
kobietê trafi³, Adaœ, bo takich jak ty naj³atwiej skrzywdziæ…
I tu siê zagalopowa³a, bo wra¿liwoœæ i podatnoœæ na krzywdê to nie s¹ idea
lne mêskie cechy, Ojciec jest rozdra¿niony, Matka cofa rêkê przestraszona,
ojciec gromi:
– Ty go tam nie pieœæ, nie œciskoj go tak… Takie chechlanie to z dzieckie
m, nie z ch³opem.
Matka próbuje siê broniæ odwieczn¹ formu³k¹, kl¹tw¹ nieodpêpowionych:
– Dla mnie on zawsze bêdzie moim dzieckiem, dla matki syn dzieckiem zo
staje na zawsze…
– Dobra, synuœ, pojedlim, to ciê wezmê na mêski spacer, he, siê przejdz
iemy, pogadamy se jak ch³op z ch³opem, ¿e tak powiem, ju¿ cosi tam przy
gotowane mom, ¿eby nam siê dobrze gada³o…
Ojciec znajduje wyjœcie w wyjœciu, do którego kieruje Adama, ³api¹c go z
a przegub (wiêc Adam nie ma wyjœcia, tak na ch³opski rozum).
Mêski spacer nie jest zbyt odleg³y, chocia¿ mêczy jak ca³odzienna wspina
czka, Adam nie przywyk³ do mêskich spacerów, pije niechêtnie i od wielki
ego dzwonu, jeœli ju¿, to czerwone wino, Ojciec zaœ specjalnie na tê his
toryczn¹ chwilê wyj¹³ flaszkê litewskiego rumu, Adam ju¿ po pierwszym ³y
ku zaczyna ³apaæ powietrze, czuje, ¿e jego organizm prze¿ywa t¹pniêcie,
to siê nie mo¿e dobrze skoñczyæ, ale Adam stara siê nie okazywaæ zmêczen
ia, jeszcze tylko ten spacer, jutro skoro œwit wyjedzie, a co tam, w koñ
cu raz w ¿yciu koñczy siê studia, czy mo¿e byæ lepsza okazja, ¿eby siê u
piæ, poza tym to nie jest niedobre, tylko za mocne, mog³o byæ gorzej, oj
ciec móg³ go poczêstowaæ tak zwanym winem z czereœni, Ojciec jest dumny
ze swojego wyrobu, Adam nie œmia³by t³umaczyæ mu, ¿e wino, jak sama nazw
a wskazuje, robi siê z winogron, Ojciec wyœmia³by go, uzna³by, ¿e na tyc
h studiach we ³bie mu siê poprzewraca³o, z dziada pradziada na wsi pêdzi
li wino czereœniowe, tajniki przepisu sobie przekazuj¹c, bo to nie wysta
rczy, ¿eby owoce sfermentowa³y, trza wiedzieæ, jak wino pêdziæ, o tak, m
og³o byæ gorzej, czereœniowe wino Ojca zawsze wywo³ywa³o u Adama zgagê i
md³oœci, rum na szczêœcie wykonali profesjonaliœci, Ojciec przywióz³ go
z jakiejœ dawnej wycieczki, trzyma³ latami i oto nadarzy³o siê, mêski s
pacer z panem doktorem, krótki, bo do nadpro¿a nowego domu drewnianego,
tymczasowo niechcianego, sto piêædziesi¹t metrów, i to w poziomie, nie w
œcianie, choæ rozpoznawalnoœæ pionu i poziomu z wolna w Adamie zanika,
Adam patrzy na etykietê i próbuje odczytaæ liczbê procentów czystego eta
nolu, piêæ tysiêcy piêædziesi¹t procent, przecie¿ to niemo¿liwe, myœli A
dam i mru¿y jedno oko, piêædziesi¹t procent, mój Bo¿e, to mnie zabije, m
yœli Adam i s³ucha Ojca, który t³umaczy siê, t³umaczy sobie, poddaje syt
uacjê analizie.
– Bo my z matk¹ by chcieli ¿eby ty mio³ wszystko jak najlepi
Adam mimowolnie podejmuje dialog z Ojcem, próbuj¹c obliczyæ liczbê pu
stych kalorii w piêædziesiêciomiligramowym ³yku piêædziesiêcioprocent
owego rumu.
– Rozumiem, tato.
– Tylko my, durne, chcieliby mieæ ciê od razu przy sobie.
– Wiem tato…
– A to tak nie da siê.
– Tak, tato…
– Jak œwiat œwiatem, dzieci od rodziców odchodzo na swoje.
– Mhm…
– A przecie w Biblii powiedziane jest, zostawisz ojca i matkê, czy coœ ta
m…
– Mm…
– …i pójdziesz za ¿on¹… No jest coœ takiego, synuœ, nie?
– …
Adam próbuje utrzymaæ równowagê w pozycji siedz¹cej, myœli, czy aby nie
umrze z wyczerpania na tej przechadzce, czuje, ¿e musi wstaæ, bo im bard
ziej jest nieruchomy, tym szybciej rusza siê ziemia; nagle w pobli¿u zac
zynaj¹ wœciekle ujadaæ psy, s³ychaæ te¿ jakieœ wrzaski, prawdopodobnie p
ijackie, ale tego ju¿ Adam dok³adnie oszacowaæ nie mo¿e, nie jest te¿ pe
wien, czy naprawdê s³yszy psy, mo¿e to w jego mózgu rum szczeka; spogl¹d
a pytaj¹co na Ojców, mówi¹cych jednym g³osem.
– He, he, staremu Kubicy znowu psy przywieŸli. ChodŸ, zobaczysz kacapa
.
Teraz przyda³aby siê i d³oñ na przegubie, Adam nie nad¹¿a za Ojcami, nogi
gubi¹ trop, ale nic to, spacer dokoñczyæ nale¿y, szuka wzrokiem Ojców, p
rzymyka jedno oko, jeden Ojciec ukry³ siê za drzewem i daje mu znaæ, ¿eby
podszed³, popatrzy³. Adam mru¿y, patrzy, widzi, ¿e za p³otem Kubicy, s¹s
iada nie tak starego, jak durnego, biegaj¹ i ujadaj¹ niemi³osiernie dwa r
ottweilery. Chwiejny Kubica próbuje siê dostaæ do œrodka, ale kiedy tylko
trochê uchyla furtkê, psy natychmiast wpychaj¹ swoje wœciek³e pyski w sz
parê, próbuj¹c go ugryŸæ. Ojciec analizuje, t³umaczy;
– Od kiedy do partii sie zapiso³, odbi³o mu ca³kiem. Psy wynaj¹³. Na n
oc mu je przywo¿¹… Dobrze pies groŸny w ogrodzie wygl¹da… jakby siê kt
o zakrad³… Mówi, ¿e na pewnym poziomie psy trza mieæ…
Adam pyta Ojca, nie poznaj¹c w³asnego g³osu, próbuj¹c sobie przypomnieæ,
jakiego jêzyka u¿ywa na co dzieñ:
– Szemuonetakiez³es¹? Niepoznaj¹go?
– A bo to czasu ni mo, ¿eby bestie oswoiæ… A jak d³ugo z szynku nie wrac
a, stara mu dom zamyka i idzie spaæ.
Ojciec poci¹ga ³yk rumu, delektuj¹c siê trunkiem, po czym nachyla siê k
u Adamowi, jakby chcia³ mu wyjawiæ jak¹œ tajemnicê, ale zauwa¿a s³aboœæ
, nie, tak by tego nie nazwa³, widzi chwilowe os³abienie syna, w koñcu
rumisko mocne ¿e u-cha, jemu samemu ³zy do oczu podchodz¹, mo¿e trochê
przesadzi³, synek zdrowy tryb ¿ycia prowadzi, ludzi leczyæ bêdzie, mo¿e
niepotrzebnie w ogóle ten rum wyjmowa³, trzeba by³o wina czereœniowego
, d³u¿ej by sobie pogadali, a tak musi synka pod ramiê wzi¹æ, ¿eby nie
upad³, i do domu prowadziæ; Adam pow³óczy nogami, tato, zwolnij albo we
Ÿ mnie na barana, myœli i odp³ywa w nieprzytomnoœæ; w resztkach œwiadom
oœci lêgnie siê poczucie winy.
To z nim siê obudzi nastêpnego dnia o œwicie, tylko to nieokreœlone pocz
ucie winy pamiêtaæ bêdzie, jak równie¿ to, ¿e autobus odje¿d¿a o szóstej
czterdzieœci piêæ, czyli zaraz, czyli trzeba biec mimo zawrotów g³owy,
ko³kowatego jêzyka i rozstrojenia oœrodkowego uk³adu nerwowego. Dobiegni
e, autobus bêdzie ju¿ sta³ z w³¹czonym silnikiem; usi¹dzie, odetchnie i
zanim ponownie zaœnie, zd¹¿y sprawdziæ, czemu chlebak ma taki wypchany –
matka kanapki w³o¿y³a i herbatê w termosiku – i czu³oœci¹ uko³ysany, sp
okojnie przeœpi pierwsz¹ fazê kaca.
2
Robert wygl¹da niezdrowo, od pewnego czasu sam to zauwa¿a. ¯ona czêsto zw
raca³a mu uwagê, ¿eby zacz¹³ dbaæ o wygl¹d, bo ubiera siê byle jak, nie g
oli porz¹dnie, sprawia wra¿enie wiecznie skacowanego, co ludzie sobie o n
im pomyœl¹, powinien bardziej zwracaæ uwagê na to, jak go postrzegaj¹, w
koñcu nie jest byle kim, za byle kogo by nie wysz³a, przez pewien czas by
³ nawet osob¹ publiczn¹, gdyby nie przesta³ pisaæ, wci¹¿ by ni¹ by³, pism
a dla kobiet mia³yby na niego oko, by³by brany pod uwagê w rankingach naj
piêkniejszych ludzi roku, w koñcu jest przystojny, w koñcu nie jest taka
pewna, czy gdyby nie by³ przystojny, pozwoli³aby mu siê uwieœæ, nie jest
taka pewna, czy gdyby chodzi³o tylko o te jego piêkne s³ówka, pisane i mó
wione, o to jego s³ynne mistrzostwo s³ów i s³ówek, wysz³aby za niego za m
¹¿, prawdopodobnie zosta³a jego ¯on¹ dlatego, ¿e pozna³a go akurat w mome
ncie, kiedy jego mistrzostwo i jego przystojnoœæ osi¹gnê³y fazê szczytow¹
, zosta³a ¯on¹ przystojnego mistrza s³owa, trudno jej wiêc pogodziæ siê t
eraz z tym, ¿e przesta³ pisaæ, jak równie¿ dobrze wygl¹daæ, dlatego zaczê
³a mu zwracaæ uwagê, ¿e siê zaniedba³ na ciele i umyœle, owszem, czêsto m
u powtarza³a, ¿e wygl¹da Ÿle, ale jak dot¹d nie zauwa¿y³a tego, co zaniep
okoi³o samego Roberta, a mianowicie niezbitego faktu w niezbitym lustrze
objawionego: Robert zacz¹³ wygl¹daæ niezdrowo.
Lekarz odes³a³ go do innego lekarza, inny lekarz odes³a³ do specjalisty,
specjalista odes³a³ go na badania, a kiedy zobaczy³ wyniki, zapyta³, jak
du¿o Robert pali i od kiedy pije, dowiedzia³ siê, ¿e Robert co prawda tro
chê popala, ¿eby nie obgryzaæ paznokci, ale za to nie pije prawie wcale,
po pijaku nie móg³by pracowaæ, wtedy lekarz zapyta³ gdzie Robert pracuje
i w jakich warunkach, tylko niech nie owija w bawe³nê, bo wyniki nie s¹ z
byt ciekawe, Robert odpowiedzia³, ¿e normalnie pracowa³ w domu, ale od pe
wnego czasu w biurze, w s¹dowym archiwum, Teœæ mu to za³atwi³, ¿eby mia³
spokój, tam prawie nikt nie przychodzi ca³ymi dniami, mo¿e siê skupiæ na
pisaniu, lekarz zapyta³: „To czym pan siê w³aœciwie zajmuje?”, Robert odp
owiedzia³, ¿e teoretycznie jest pisarzem, poda³ mu tytu³ swojej ostatniej
ksi¹¿ki, lekarz przyzna³, ¿e coœ mu siê obi³o o uszy, ale Robert nie uwi
erzy³, ksi¹¿ka bowiem ukaza³a siê zbyt dawno, ludzie maj¹ krótk¹ pamiêæ,
lekarz zapyta³: „Dlaczego pan powiedzia³ «teoretycznie»?”, Robert odpar³,
¿e w praktyce nie jest ju¿ pisarzem, bo nie pisze, od pewnego czasu nie
mo¿e zebraæ myœli, a kiedy próbuje siê skupiæ, wysiliæ umys³ w twórczy sp
osób, robi siê senny, znu¿ony, nie wie, czy to mo¿e mieæ zwi¹zek z tym je
go niezdrowym wygl¹dem i nieciekawymi wynikami; „Wszystko mo¿liwe – odpow
iedzia³ lekarz – bêdziemy musieli pana jeszcze raz zbadaæ dok³adniej”; Ro
bert zbada³ siê jeszcze raz dok³adniej, dziœ ma odebraæ wyniki.
Robert spogl¹da przez okno swojego pokoiku w archiwum, mieszcz¹cym siê w
suterenie gmachu biblioteki s¹dowej, wokó³ niego piêtrz¹ siê rzêdy obro
s³ych kurzem skoroszytów, okno znajduje siê na wysokoœci trotuaru, Rober
t spogl¹da na przechodz¹cych ludzi z ¿abiej perspektywy, widzi tylko ich
nogi. Myœli o swoich poprzednikach, o tych wszystkich ludziach, którzy
wczeœniej od niego pracowali w tym miejscu, s¹d stoi tu od czasów miêdzy
wojnia, Robert próbuje policzyæ, ilu urzêdników nadzorowa³o s¹dowe zbior
y w tym archiwum z oknem na wysokoœci chodnika, na pozór ograniczaj¹cym
widok, ale te¿ ods³aniaj¹cym to, co ludzkim oczom zazwyczaj niedostêpne,
jaki to mia³o wp³yw na ich psychikê i œwiatopogl¹d, a raczej œwiatopodg
l¹d, si³¹ rzeczy nie sposób bowiem z tej perspektywy spojrzeæ ludziom w
oczy, mo¿na tylko popatrywaæ na ich nogi, przy odrobinie wysi³ku zerkaj¹
c nieco wy¿ej, Robert mia³ siê tu skupiæ na pisaniu, ale od kiedy zajrza
³ pod sukienkê zgrabnym m³odym nogom, nieukoronowanym ¿adn¹ koronk¹, od
kiedy ujrza³ niczym niechroniony równiutko wygolony paseczek nad cipk¹ (
nie móg³ znaleŸæ innego s³owa na tê œmia³¹ wiosenn¹ otwartoœæ), od kiedy
wiêc zaczê³a go rozpraszaæ œwiadomoœæ cipki raz ujrzanej, a zatem mo¿li
wej do zobaczenia powtórnego, nie móg³ ju¿ pisaæ, lecz rozlubowa³ siê be
z reszty w spogl¹daniu ludziom na nogi, czasem zaœ zagl¹daniu miêdzy nog
i, w oczekiwaniu na cipkê (w porach ciep³ych zdarza³y siê wcale czêsto),
domyœla³ sobie do nóg twarze, wyobra¿a³ sobie, jaka¿ twarz mo¿e pasowaæ
do nóg, czy nogi zgrabne oznaczaj¹ twarz piêkn¹, czy koœlawe giczo³y mu
sz¹ nale¿eæ do gêby kaprawej, przecie¿ nie wszystko na œwiecie jest tak
oczywiste, œwiatopodgl¹d ods³ania³ tylko czêœæ prawdy o ludziach, Robert
ca³ymi godzinami zajmowa³ siê wiêc rozwa¿aniem, jaka¿ to gêba lub twarz
kryje siê za danym chodem, butami, spodniami, rajstopami, majtkami, naj
bardziej zaœ siê g³owi³, czyje¿ to cipki tak odwa¿nie nad nim przemykaj¹
; z czasem spekulacje zast¹pi³a zimna analiza, Robert sta³ siê w tym ca³
kiem niez³y, teraz jest ju¿ naprawdê dobry, ca³e miasto rozpoznaje po chodzie, wie wiêcej, ni¿ powinien,
móg³by z tej wiedzy skorzystaæ, gdyby nie to, ¿e najbardziej interesuj¹
go cipki. Robert wygl¹da przez okno, dziœ jest niestety dzieñ ch³odny, tê
sknota za cipk¹ nie znajdzie ukojenia, mimo to Robert nie traci nadziei,
wykrzywia siê pod oknem, ¿eby zobaczyæ jak najwiêcej, musi wygl¹daæ napra
wdê dziwacznie; kiedy Praktykantka uchyla drzwi, Robert wygl¹da na tyle d
ziwacznie, ¿e sama nie wie, czy mo¿e wejœæ i przerwaæ to, co siê dzieje,
czy zaskakuj¹c Roberta, nie odkryje w nim wariata, czy nie zdemaskuje jak
iejœ jego tajemnicy, nara¿aj¹c siê tym samym na skutki niespodziewanego a
taku jego szaleñstwa; Praktykantka zamiera wiêc w uchylonych drzwiach i c
zeka, i patrzy, podgl¹da podgl¹daj¹cego, wpatruje siê, a mo¿e i zapatruje
na niego, bo a¿ drzwi od tych zapatrywañ szczêkaj¹, nie ma odwrotu, trze
ba wejœæ, zamarkowawszy wejœcie z marszu, ¿eby nie wzbudziæ podejrzeñ, ¿e
coœ zdo³a³a podejrzeæ; Robert natychmiast odpycha siê nogami od œciany i
doje¿d¿a na ruchomym krzeœle do biurka, przybieraj¹c urzêdnicz¹ postawê.
Praktykantka jest œliczna, w dodatku œlicznie udaje, ¿e niby z marszu, b
ez pukania, bez pardonu, jak do swego po swoje, ju¿ k³aœæ mu chce na biur
ku narêcze teczek:
– Gdyby mi pan to przygotowa³ na… – Dopiero teraz podnosi oczy œliczne i r
ozgl¹da siê wokó³ tak œlicznie, i urywa w pó³ zdania, ¿e niby zdezorientow
ana, ¿e siê pomyli³a: – Zaraz, a co to jest za pokój?
Robert nabra³ podejrzeñ pe³n¹ garœci¹, Praktykantka jest podejrzanie œliczn
a, zbyt œliczna na Praktykantkê, Robert spogl¹da na jej nogi i g³owê da³by
sobie uci¹æ, ¿e to nie nogi Praktykantki, mo¿e i ona praktykuje co nieco tu
i ówdzie, ale raczej nie w gmachu s¹du, to nie jest uroda s¹dowa, to nie j
est uroda gmaszysk ponurych i monotonnych, to jest uroda zjawiskowa, Robert
t³umaczy zjawisku fa³szywej Praktykantki, gdzie siê znajduj¹, nie dociekaj
¹c, sk¹d ona tu i co udaje:
– Archiwum, szanowna pani.
Praktykantka wychodzi przed drzwi, sprawdza tabliczkê, klepie siê w g³owê
, (czyni to œlicznie), a potem zaprzecza swemu gestowi:
– Bo¿e, ja dzisiaj jestem bez g³owy zupe³nie, no. Nie na to piêtro zjecha³a
m…
I wychodzi, tak œlicznie spogl¹daj¹c przepraszaj¹co. Robert wie ju¿, ¿e
absolutnie niczego dzisiaj nie napisze, zosta³ definitywnie rozproszon
y, co gorsza, domyœla siê, ¿e to sprawka Teœcia, Teœæ jako cz³owiek wp³
ywowy ma dostêp do urodziwych hostess, które ze znawstwem wy³awia i czy
ni sekretarkami w swoim biurze poselskim, TeϾ jest kolekcjonerem sekre
tarek, które z czasem zaczynaj¹ byæ wobec siebie nieuprzejme, kiedy wiê
c sekretariat Teœcia siê przeludni, Teœæ wysy³a wybrane sekretarki z za
daniami specjalnymi; owó¿ jednym z tych zadañ s¹ przeszpiegi w gmachu s
¹du, Teœæ chcia³by mieæ pewnoœæ, ¿e jego ziêæ nale¿ycie korzysta z komf
ortowych warunków, jakie mu zosta³y stworzone, na pañstwowej posadzie z
a œredni¹ krajow¹ ma prze³amywaæ pisarski kryzys, po to, ¿eby wreszcie
wróciæ do formy, a mianowicie staæ siê powszechnie uznawanym mistrzem s
³owa, tylko w ten bowiem sposób przysporzyæ mo¿e Teœciowi dodatkowej es
tymy; Teœæ, przyzwalaj¹c na ma³¿eñstwo córki z twórc¹ powszechnie uznaw
anym, nie bra³ pod uwagê, ¿e tym samym skazuje j¹ na ¿ycie z twórc¹ wyp
alonym, bo powszechne uznanie prêdzej czy póŸniej powoduje syndrom wypa
lenia, Teœæ chcia³by mieæ pewnoœæ, ¿e Robert robi coœ w kierunku w³aœci
wym, a mianowicie w kierunku przysparzania mu dodatkowej estymy, TeϾ w
ysy³a wiêc od czasu do czasu sekretarki w roli szpiegów, dyskretnie ins
truuj¹c je, jak czujnego i podejrzliwego Roberta sprawdzaæ, jakich sztu
czek u¿ywaæ, by sprawdzian okaza³ siê wiarygodny, a Robert nie wiedzia³
, ¿e zosta³ sprawdzony; có¿ st¹d, kiedy wszystkie sekretarki Teœcia s¹
nieuleczalnie œliczne, Robert demaskuje ka¿d¹ z nich od pierwszego wejrzenia.
Robert wzdycha, rozgl¹da siê smêtnie po pustym pokoju; Praktykantka po wyj
œciu sta³a siê jeszcze œliczniejsza.
Robert porzuca monotoniê ponurego gmaszyska, melancholizowa³ siê ju¿ wyst
arczaj¹co d³ugo, na fajrant bij¹ dzwony okoliczne, wychodzi o precyzyjnie
ustalonej porze, jak w ka¿dy dzieñ roboczy, niczego tu zmieniæ nie podob
na, Robert, od kiedy o¿eni³ siê z ¯on¹, ¿eni¹c siê tym samym z Teœciem i
Teœciow¹, w¿eniaj¹c siê w ich dom, jest cz³owiekiem kontrolowanym. Wczeœn
iej, kiedy by³ jeszcze pisarzem pisz¹cym i nie¿onatym, mia³ do siebie ¿al
o brak dyscypliny, rytmu, regu³y, wedle której ¿y³by i pisa³ w sposób up
orz¹dkowany. Zmêczony wolnoœci¹ pokocha³ wiêc kobietê, która wyda³a mu si
ê zdyscyplinowana i u³o¿ona, a potem o¿eni³ siê z ni¹, maj¹c nadziejê, ¿e
jako ¯ona zrobi w jego ¿yciu radykalne porz¹dki, ¿e dziêki ma³¿eñstwu Ro
bert stanie siê twórc¹ pisz¹cym rytmicznie i regularnie. Niestety, od kie
dy o¿eni³ siê z ¯on¹, Teœciem i Teœciow¹, sta³ siê pisarzem niepisz¹cym,
mimo ¿e jego ¿ycie nabra³o rytmu i regularnoœci, jakiej nie wyœni³by w ma
lignie. Robert wychodzi z gmachu s¹du rejonowego na parking, wsiada do sa
mochodu, dok³adnie w momencie w³o¿enia kluczyków do stacyjki s³yszy dzwon
ek telefonu, ¯ona dzwoni, pyta:
– Jesteœ ju¿ w aucie?
Robert jest ju¿ w aucie.
– W aptece by³eœ rano czy zapomnia³eœ?
Robert nie by³, zapomnia³, teraz podjedzie.
– Bo¿e, co za cz³owiek, to teraz nie jedŸ, bo znowu w korkach utkwisz, wr
acaj do domu, roboty pe³no, nie klucz po mieœcie.
Robert nie widzi potrzeby dalszej rozmowy, kontrola zosta³a przeprowadzo
na, mówi, ¿e wje¿d¿a pod mosty, ¿e mu zasiêg znika, przerywa po³¹czenie,
jedzie spokojnie ulic¹, kluczy po mieœcie, kieruj¹c siê zagêszczeniem a
ut, wreszcie pakuje siê w najbardziej zakorkowany odcinek i w³¹cza sobie
muzykê. Robert jest mi³oœnikiem stania w ulicznych korkach, prawdopodob
nie jedynym w mieœcie, które jest zapchane coraz bardziej przez coraz to
nowych nabywców aut, coraz bardziej nerwowych, bo przepustowoœæ ulic zm
niejsza siê tak prêdko, jak zwiêksza siê zdolnoœæ kredytowa obywateli. R
obert s³ucha muzyki i popatruje z zadowoleniem na kierowców, wierc¹cych
siê, odpalaj¹cych niecierpliwie papierosy, bêbni¹cych palcami po kierown
icy, tr¹bi¹cych beznadziejnie i bez sensu, wychylaj¹cych g³owy przez okn
a swoich nowych wozów, rozgl¹daj¹cych siê na wszystkie strony, jakby szu
kali mo¿liwoœci ucieczki, skrótu, bo przecie¿ kurwa nie po to kupowali n
owe auto ¿eby do chuja pana staæ w jebanym korku i wolniej siê poruszaæ
ni¿ kurwa na rowerze jakby se chcieli pojeŸdziæ na rowerze toby se kurwa
jego maæ kupili pierdolony rower zw³aszcza bior¹c pod uwagê ¿e za cenê
tej bryki toby mogli se kupiæ w chuj rowerów fabrykê ca³¹ no¿ kurrrrwa n
iech¿e siê coœ ruszy wreszcie bo ich kurwica weŸmie. Robert te¿ zapala p
apierosa, w biurze zakaz, w domu alergia ¯ony, tylko w samochodzie mo¿e
sobie zapaliæ spokojnie, niespiesznie, do samego filtra, w dodatku przy
muzyce, której ¯ona nie znios³aby, nie zrozumia³a, ¯ona dostaje migreny
od muzyki, ona odpoczywa przy muzyczce, Robert musia³ siê z tym pogodziæ
, jak i z wieloma innymi zasadami, ze skwaszon¹ min¹ musia³ przyj¹æ zasa
dy rz¹dz¹ce jego ¿yciem rodzinnym, sta³ siê cz³owiekiem kompromisu, koni
ecznego, by ¿ycie rodzinne nie sta³o siê rodzinnym piek³em; Robert pamiê
ta rodzinne piek³o z domu swoich rodziców, o których ani s³owa wiêcej. R
obert boi siê piek³a, wiêc wybiera kompromisy, co wcale nie jest takie u
ci¹¿liwe, przecie¿ mo¿e sobie paliæ i s³uchaæ muzyki w samochodzie, nie
musi siê nawet skupiaæ na prowadzeniu, bo stoi w korku. Salony samochodowe prosperuj¹ znakomicie, banki
ka¿dego dnia pas¹ siê na procentach, wiêkszoœæ samochodów stoj¹cych w k
orku jest w³asnoœci¹ banków, ich w³aœciciele, lichwiarze nieœni¹cy koszm
arów o siekierze narwañca, dawno ju¿ przesiedli siê do poci¹gów, marsz z
dworca do banku zastêpuje im poranny jogging, có¿ za ekonomia czasu, w³
aœciciele banków osobiœcie prowadz¹ samochody tylko za granic¹, lubi¹ si
ê rozpêdzaæ, w kraju o malej¹cej ka¿dego dnia przepustowoœci rozpêdziæ s
iê nie sposób, wystarczy jednak przekroczyæ granicê i mo¿na daæ wolne ki
erowcy, po³o¿yæ marynarkê na siedzeniu obok i rozpêdziæ siê po europejsk
u, w³aœciciele banków, pytani, sk¹d pochodz¹, odpowiadaj¹ ju¿ od dawna “
From Europe, sir, like all of us”, za granic¹ nie chc¹ sobie przypominaæ
kraju, w którym nie mo¿na siê rozpêdziæ, tak jak Robert nie lubi wspomi
naæ domu swoich rodziców.
Robert rozkoszuje siê dymem i muzyk¹, kierowcy nie znajduj¹ w nim towarz
ysza niedoli, nie odczytuj¹ dobrze jego rozpromienionej twarzy, jego ¿yc
zliwych uœmiechów, z czego ten skurwysyn jest taki zadowolony, nie przyc
hodzi im do g³owy, ¿e to uwiêzienie mo¿e smakowaæ wolnoœci¹; papieros si
ê koñczy, Robert przypomina sobie, ¿e musi odebraæ wyniki, zastanawia si
ê, czy wci¹¿ bêd¹ nieciekawe, czy ju¿ po prostu z³e.
Wyniki s¹ prawdopodobnie jeszcze mniej ciekawe, ale to trzeba bêdzie sko
nsultowaæ ze specjalist¹; nie dziœ, w laboratorium nie chcieli mu powied
zieæ niczego konkretnego, Robert musi odczekaæ, ma termin w przysz³ym ty
godniu, ciekawe, czy choroba zachowa siê wobec niego fair i zgodzi siê d
o tego czasu nie rozwijaæ, pewnie nie, bo przecie¿ Robert mo¿e w razie p
otrzeby skorzystaæ z mo¿liwoœci prywatnej wizyty, poza kolejnoœci¹, lecz
Robert ani myœli, nie po to odprowadza kilkaset z³otych miesiêcznie na
ubezpieczenie, co dla pisarza niepisz¹cego jest mimo wszystko zbyt powa¿
nym wydatkiem, Robert nie chce wspó³tworzyæ chorego i zak³amanego system
u, dla samej idei woli poczekaæ na swój termin, ma nadziejê, ¿e choroba
weŸmie to pod uwagê i nie skorzysta podstêpnie z tych kilku dni zw³oki,
zw³aszcza jeœli ma ju¿ nad nim wyraŸn¹ przewagê, czego Robert siê domyœl
a, ale wci¹¿ jeszcze tego nie wie na pewno; Robert woli tê pewnoœæ od³o¿
yæ na póŸniej, na razie tylko wygl¹da niezdrowo i ma nieciekawe wyniki,
mo¿e wiêc kluczyæ po mieœcie i zajechaæ pod ulubion¹ ksiêgarniê, gdzie u
lubiona ksiêgarka mia³a mu sprowadziæ i od³o¿yæ ksi¹¿kê (¯ona co prawda
dzwoni, niepokoi siê, no ale przecie¿ sta³ w korku, bo musia³ jeszcze do
apteki). Ksi¹¿ka jest gruba i droga, Robert nie ma skrupu³ów, lecz bêdz
ie musia³ zdrapaæ z niej cenê i schowaæ tom g³êboko do torby, pod jej dn
o, do specjalnego schowka na zakupy, które odkryte w domu mog³yby wywo³a
æ niepotrzebn¹ salwê k¹œliwych uwag, to kolejny kompromis, którego Rober
t siê nauczy³, z pewnymi drobiazgami lepiej siê nie ujawniaæ, skoro mog³
yby spowodowaæ wcale nie tak drobne nieprzyjemnoœci, wystarczy przecie¿
schowaæ nabytek pod dno, a na wierzchu u³o¿yæ swoje szparga³y, kupione l
ekarstwa, z takim kamufla¿em torba jest gotowa do domowej kontroli; ¯ona
cierpi na natrêctwo ruchów, lubi ukradkiem sprawdzaæ zawartoœæ torby Ro
berta, gdyby znalaz³a w niej œwie¿o kupion¹ ksi¹¿kê, zdenerwowa³aby siê,
¿e Robert, zamiast zarabiaæ na swojej literaturze, wyda³ pieni¹dze na c
udz¹, zamiast pisaæ, bêdzie czyta³, Robert i tak od niepamiêtnych czasów mia³ wyrzuty sumienia, ¿e wiêcej
czyta³, ni¿ pisa³, teraz zaœ, kiedy nie pisze wcale, wyrzut sumienia jest
szczególnie dotkliwy, nie trzeba mu o tym przypominaæ, nie trzeba dodatko
wo psuæ przyjemnoœci lektury; Robert chowa wiêc ksi¹¿kê tu¿ po wyjœciu z k
siêgarni, chce wejœæ do auta, ale zosta³ rozpoznany, nie obejdzie siê bez
rytualnego podpisiku, a tak¿e, co gorsza, bez pytania, którego ulubiona ks
iêgarka ju¿ od dawna nie zadaje (przesta³aby wtedy byæ ulubion¹ ksiêgark¹,
Robert zaopatrywa³by siê gdzie indziej), ale wci¹¿ ciœnie siê ono na usta
fanom, a przecie¿ nie mo¿na im odmówiæ prawa do niecierpliwoœci.
– Kiedy pan znowu coœ napisze? – pyta ch³opak zza pleców dziewczyny, któ
r¹ wypchn¹³ z ksi¹¿k¹, ¿eby uroczo dygn¹wszy, potwierdzi³a to¿samoœæ Rob
erta i z³owi³a autograf.
– Coœ mi siê tam ci¹gle pisze… chocia¿ siê nie wydaje – odpowiada Robert
i uœmiecha siê, zadowolony z tego, ¿e zachowa³ jeszcze resztki dawnej b³y
skotliwoœci, a zaraz potem posmutnia³y, ¿e znowu musia³ sk³amaæ: przecie¿
nic siê nie pisze, kiedyœ samo mu siê pisa³o, ksi¹¿ka, któr¹ w³aœnie zad
edykowa³ dziewczynie i ch³opakowi, te¿ napisa³a mu siê sama, dlatego wci¹
¿ jeszcze siê sprzedaje, choæ ju¿ raczej z rozpêdu. Kiedyœ pisa³o mu siê
samo, potem zacz¹³ zmuszaæ siê do pisania, teraz ju¿ tylko podpisuje swoj
e ksi¹¿ki.
Przychodzi pora, kiedy trzeba wróciæ, wejœæ do domu, zdj¹æ p³aszcz i bu
ty, przejœæ przez g³ówny salon, w którym œcie¿ki domowników przecinaj¹
siê najczêœciej, bo choæ tak zwana góra nale¿y do tak zwanych m³odych,
to na dole, nale¿¹cym do rodziców, czyli teœciów, mieœci siê wspólna ku
chnia, a tak¿e kominek i panoramiczna plazma, do których to ognisk domo
wych lgnie ¯ona, a tym samym i Robert unikaæ ich nie mo¿e; choæ góra na
le¿y do m³odych, do schodów przechodzi siê przez g³ówny salon, nale¿¹cy
do niem³odych ju¿, lecz przecie¿ zdrowo wygl¹daj¹cych, zdrowy tryb ¿yc
ia prowadz¹cych, jak¿e aktywnych i ¿wawych teœciów, czyli rodziców; œci
œlej mówi¹c, to Teœæ odpowiada za utrzymywanie wysokiego poziomu ¿wawoœ
ci w swoim ma³¿eñstwie, Teœæ jako wp³ywowy polityk jest ¿wawy za dwoje,
¿wawy i zmyœlny, jego zmyœlnoœæ wcale nie s³abnie z wiekiem, wszystko
robi zmyœlnie, zmyœlnie zaproponowa³ m³odym górê, wiedz¹c, ¿e z do³u bê
d¹ musieli korzystaæ, przeto nie straci kontaktu z córk¹, jako te¿ kont
roli nad jej ma³¿eñskim samopoczuciem sprawowaæ móg³ bêdzie. Robert wit
a siê z domownikami i zmierza do kuchni, Teœæ nie zwraca na niego uwagi
, przemierza salon z kaset¹ wideo w d³oni, otwiera szafkê, w której sto
j¹ rzêdy kaset, szuka wœród nich nowej, ¿eby móc zarejestrowaæ kolejne
ze swoich wyst¹pieñ telewizyjnych, Teœæ umiejêtnie udaje niechêæ do udz
ielania wywiadów, im czêœciej dziennikarze nêkaj¹ go proœbami o wywiad,
tym ³atwiej przychodzi mu udawaæ tê niechêæ, wci¹¿ jednak udaje, uwiel
bia siê ogl¹daæ w telewizji, dziennikarze nie mog¹ go przestaæ nêkaæ pr
oœbami, nie maj¹ wyboru, Teœæ wci¹¿ jest gwiazd¹, zrobiæ z nim wywiad t
o gratka, tyle lat, stary skurczybyk, utrzymuje siê u ¿³obu i wci¹¿ jes
zcze nikt mu porz¹dnie nie do³o¿y³, ale nawet ci, którzy spektakularnie
polegli, robi¹ potem karierê w telewizji, sama próba do³o¿enia Teœciow
i czyni dziennikarza gwiazd¹, wiêc wszyscy próbuj¹ siê do niego dobraæ,
ale Teœæ rzadko siê zgadza, zna swoj¹ wartoœæ, dlatego stawia warunki,
wybiera sobie rozmówców, no i nigdy, przenigdy nie wystêpuje na ¿ywo. Teœæ szuka pustej kasety i nie mo¿e znaleŸæ, wœcieka siê, b
o tym razem zjad³a na nim zêby szczególnie ostra i doœwiadczona w zagry
zaniu polityków dziennikarka, Teœæ jest cz³owiekiem czynu i porz¹dku, a
rchiwizuje wszystkie swoje publiczne wystêpy, nie rozumie, dlaczego nie
mo¿e znaleŸæ pustej kasety; nie musia³by nagrywaæ domowymi sposobami d
ebat ze swoim udzia³em, wystarczy³oby poprosiæ, ¿eby mu przes³ali p³ytê
z programem, ale wtedy Teœæ musia³by siê zdradziæ, przecie¿ udaje, ¿e
nie znosi wywiadów.
– Jasna cholera, jasna cholera. No nie ma, no. Pokoñczy³y siê kasety, a za
chwilê siê zacznie…
Mo¿e Teœciowa coœ wie na ten temat; od kiedy popad³a w szczególnego rod
zaju religijnoœæ, zrobi³a siê nagle jakaœ z³oœliwa, od kiedy zaczê³a uc
zêszczaæ na zebrania organizowane w salkach katechetycznych i utrwalaæ
nowe znaczenia s³ów: Moralnoœæ, Ojczyzna, Prawda, Rodzina, Historia, kt
óre wprowadzano w miejsce moralnoœci, ojczyzny, prawdy, rodziny i histo
rii, Teœæ zacz¹³ siê o ni¹ niepokoiæ, nigdy wczeœniej nie przejawia³a i
deologicznej aktywnoœci, w domu rodzinnym to on uosabia³ ideologiczn¹ ¿
wawoœæ, nigdy nie by³o miêdzy nimi konfliktów, Teœciowa zawsze w pe³ni
uto¿samia³a siê ze stanowiskiem mê¿a, od pewnego czasu jednak jej pogl¹
dy zradykalizowa³y siê, jej religijnoœæ i z³oœliwoœæ przybra³y na sile,
Teœæ przygl¹da³ siê temu z najwy¿szym niepokojem, ale nie wszczyna³ sp
orów, nie by³ przygotowany na debaty domowe, tym bardziej ¿e wszystkie
debaty telewizyjne wygrywa³ swoim zmyœlnie argumentowanym konserwatyzme
m, wygrywa³ swoimi radykalnie konserwatywnymi pogl¹dami, które, opanowa
wszy za m³odu sztukê erystyki, wyk³ada³ z niedoœcignion¹ zmyœlnoœci¹, n
ie by³ przygotowany na spór z kimœ, kto uznawa³by jego postawê za zbyt
kompromisow¹, a nawet zachowawcz¹, by nie rzec s³u¿alcz¹ wobec wrogich
wartoœci, tak zaœ mieli³a ozorem Teœciowa, albo mieli³o radyjko przy je
j uchu; Teœæ nie przyjmowa³ do wiadomoœci, ignorowa³, nie uznawa³, wa¿y
³ lekce mielenie Teœciowej z radyjkiem, gdyby bowiem zareagowa³ choæ ra
z gniewem, gdyby da³ siê wci¹gn¹æ w k³ótniê, tym samym uzna³by prawo Te
œciowej do indywidualnego, niezale¿nego rozwoju œwiatopogl¹du, a przeci
e¿ to nie Teœciowa mia³a œwiatopogl¹d, lecz radyjko, jak¿eby Teœæ mia³
siê wdawaæ w pyskówkê z radyjkiem, ignorowa³ wiêc ostentacyjnie, Teœcio
wa ostentacyjnie pog³aœnia³a; póki nie kompromituje go publicznie, nie
bêdzie interweniowa³, tak sobie postanowi³, ale coraz trudniej radzi so
bie z jej z³oœliwoœci¹. Znowu mu z³oœliwie przygaduje:
– I bardzo dobrze, ¿e nie ma na co nagraæ. To masz za karê, ¿eœ siê nie z
godzi³ u ojca dobrodzieja wyst¹piæ…
– A w³aœnie, ¿e siê nagra. I to na twojej kasecie, tam gdzie masz film z os
tatniej pielgrzymki. Na z³oœæ tobie, bo mnie wkurzasz ju¿ niemo¿liwie. Gdzi
e ona jest? Gdzie jest ta kaseta?
Teœciowa w ostatnich latach coraz czêœciej peregrynuje, to ju¿ nie s¹ wyc
ieczki kó³ka parafialnego do Lichenia, to powa¿ne wyprawy rodziny radyjka
pod auspicjami ojca dobrodzieja, Wilno, Medjugorje, Cork, Fatima, Santia
go de Compostela (Jerozolima w planie na ten rok; od kiedy ma w planie Je
rozolimê, wyjmuje Teœciowi po kryjomu z portfela pieni¹dze, wczeœniej nie
zdoby³aby siê na coœ takiego, ale teraz traktuje to jak dywersjê na ty³a
ch wroga, od kiedy wspomaga rodzinê radyjka skonfiskowanymi pieniêdzmi i
odk³ada na Jerozolimê, jej z³oœliwoœæ wzmog³a siê jak nigdy dot¹d), nagry
wa, kolekcjonuje, ma swoj¹ szufladkê, ksiêgi pielgrzymstwa polskiego opis
uje na paseczku, kaligrafuj¹c literki.
– A tej to na pewno nie znajdziesz. Po¿yczy³am, puszcza³yœmy sobie w par
afii ostatnio, proboszczowi siê tak spodoba³o…
– Jasna cholera, jasna cholera. No siê zaczyna ju¿, no…
Tym razem nagrania nie bêdzie, Teœæ zasiada w fotelu, widz¹c siebie w fot
elu witaj¹cego siê z publicznoœci¹ i pañstwem przed telewizorami, odrucho
wo sk³ada d³onie, stykaj¹c czubki palców, podstawy jêzyka gestów opanowa³
tak dawno i z tak dobrym skutkiem, ¿e sta³y siê jêzykiem jego odruchów;
Teœæ ogl¹da siebie i prze¿ywa debatê po raz drugi, mniej wiêcej pamiêta,
co mówi³, szepcze pod nosem te same kwestie, podoba siê sobie.
Teœciowa ogl¹da program po raz pierwszy, s³ucha pilniej od Teœcia, pozna
je aktualn¹ postawê polityczn¹ przeciwnika, przygl¹da siê jego metodom,
ws³uchuje siê w zmyœlnie prowadzony dyskurs i choæ reprezentowane wartoœ
ci s¹ jej obce, uczy siê, wyci¹ga wnioski.
¯ona nie mo¿e przestaæ siê ruszaæ, jej drobne kroczki s¹ wszêdobylskie,
drepcze ca³¹ powierzchni¹ stóp, jak Japonka, akcentuj¹c piêt¹ ka¿dy krok
, nie przestaje chodziæ, otwieraæ i zamykaæ szuflad, poprawiaæ zas³on, p
rzysuwaæ krzese³, przestawiaæ przedmiotów z miejsca na miejsce, bez prze
rwy trajkocze pod nosem, pokichuj¹c co kilka zdañ, taka jest, taka siê s
ta³a, nie ma rady, jej natrêctwo czynnoœci obejmuje te¿ Roberta, sama wc
i¹¿ bêd¹c w ruchu, Ÿle znosi widok bezczynnoœci; Robert coraz czêœciej o
dnosi wra¿enie, jakby ogl¹da³ ¯onê na filmie z przyspieszonymi obrotami,
na jeden jego krok przypadaj¹ cztery kroczki, zanim zd¹¿y jej odpowiedz
ieæ, s³yszy ju¿ dwa kolejne pytania, Robert mêczy siê przy ¯onie, odpocz
ywa w spokoju swej biurowej smutni. Kiedyœ pokocha³ w³aœnie ¿ywotnoœæ, e
nergiê, rozmownoœæ tej kobiety, ale czas jest wrogiem zauroczeñ, teraz d
robne kroki ¿ony szukaj¹cej dla niego kolejnych zajêæ wywo³uj¹ w nim tês
knotê za krokiem wolnym, dostojnym, spacerowym, jej szybko wypowiadane k
omendy wywo³uj¹ w nim g³ód mowy niespiesznej, spokojnej, a nawet wi¹zane
j. Robert lubi przesiadywaæ w szopce, markuj¹c pracê, postukuj¹c m³otkie
m, wkrêcaj¹c i wykrêcaj¹c œrubkê (gdyby ¯ona przysz³a sprawdziæ, czy siê
nie rozleniwi³, œrubka jest porêcznym alibi). Bywa³o, ¿e Robert sam na
sam ze œrubk¹ napawa³ siê chwilami wolnoœci, a nade wszystko powolnoœci,
bywa³o, ¿e mówi³ wolno do œrubki, radoœnie oddalony od tupotu stóp ma³¿
onki, „O, œrubko”, wo³acza u¿ywa³ w chwilach szczególnego rozmarzenia i
zadowolenia swoj¹ tymczasowo odzyskan¹ powolnoœci¹, nie przestaj¹c jedna
k nas³uchiwaæ, czy aby nie przyjdzie kontrola, czy nie bêdzie musia³ prz
ybraæ sugestywnej pozy mechanika, czy nie us³yszy, ¿e musi wynieœæ to ta
mto z góry na dó³, przestawiæ ten tamten stamt¹d gdzie indziej, dokrêciæ
, bo siê poluzowa³o, przeczyœciæ, bo siê przytka³o.
Robert spo¿ywa odgrzany obiad, ¯ona nadesz³a, wesz³a, rusza siê i przemawi
a:
– Znowu mnie z³apa³o kichanie tak strasznie. Czy ty aby odkurzy³eœ na pew
no wszystkie k¹ty? Trzeba meble poprzestawiaæ, bo mo¿e tam jest kurz jaki
œ niedostêpny, którego nie wessa³o i on teraz tak ukradkiem na mnie dzia³
a. Masz dla mnie te tabletki?
Robert wyjmuje z kieszeni paczkê pigu³ek z rachunkiem i k³adzie na stole p
rzed ¿on¹.
– Oj, no takie drogie, przecie¿ mog³eœ pomyœleæ, ¿eby nie kupowaæ. S³uch
aj, a mo¿e to o pierze chodzi? Wiem, poœciel zmieniona, ale te poszwy ch
yba jakoœ tak przesi¹k³y… Z szopki trzeba przynieœæ brykiety i drewno do
kominka, znowu id¹ wieczory ch³odne, zapowiadali, s³ysza³am, tylko pami
êtaj, ¿ebyœ i na tym kurzu nie wniós³, bo siê rozkicham do reszty.
Robert koñczy jeœæ, wk³ada naczynia do zmywarki, przechodzi przez salon
, schodami na piêtro, ¯ona tupocze krok w krok za nim, tzw. m³odzi id¹
na tzw. górê, która wedle niepisanej umowy nale¿y do nich, z treœci spi
sanych i udokumentowanych wynika, ¿e w praktyce i tak wszystko nale¿y d
o Teœciów, obecnie bardzo zaanga¿owanych w telewizyjn¹ debatê. Teœæ kom
entuje, Teœciowa wykrzywia usta, minami wyra¿a dystans, w có¿ tu siê an
ga¿owaæ, na có¿ te wszystkie emocje, skoro Boga w tym nie ma, Honoru an
i Ojczyzny, z dala od Prawdy te swary, oj z dala; Teœæ prze¿ywa:
– O, teraz jej przywali³em trochê, co? To i tak ³agodnie jak na mnie. Ty, p
atrz, jak mi siê nogawka podwinê³a. Patrz, jak to pokazuj¹ z³oœliwie teraz,
specjalnie kamera naje¿d¿a. Jak tylko jej przy³o¿y³em, jak wyczuli, ¿e daj
¹ sobie radê z t¹ siks¹, zaraz nogawkê krêc¹. Nogawk¹ chc¹ os³abiæ mnie, ta
k manipuluj¹ sprytnie…
Krok w krok za Robertem. ¯ona ca³y dzieñ nie mia³a za kim chodziæ, to ter
az nadrabia, nudzi³a siê, od kiedy jest na urlopie zdrowotnym, nie wie, c
o z sob¹ pocz¹æ, od kiedy nie wie, co z sob¹ pocz¹æ, jest na urlopie zdro
wotnym, alergia, migrena, stany lêkowe, wszystko naraz. Pracowa³a w biurz
e poselskim ojca jako sekretarka, ale kiedy wysz³a za m¹¿ za powszechnie
uznanego pisarza, uzna³a, ¿e to dobry moment, ¿eby przejœæ na jego utrzym
anie, tak przynajmniej utrzymuje, k³amczucha, ¿e to by³a jej decyzja, nie
ojca. Teœæ da³ wolne swojej córce; wydaj¹c j¹ za powszechnie uznanego pi
sarza, zasugerowa³, ¿e powinna zacz¹æ korzystaæ z ¿ycia, zwiedzaæ œwiat,
poznawaæ ludzi; uwierzy³a i tym samym zwolni³a miejsce dla kolekcji œlicz
nych sekretarek, które mo¿na czasem nieco poemablowaæ, troszeczkê sobie z
nimi poflirtowaæ, po¿artowaæ, czasem wzi¹æ na kolana, to zupe³nie co inn
ego ni¿ wzi¹æ na kolana w³asn¹ córkê. Kiedy okaza³o siê, ¿e Robert mimo p
owszechnego uznania (które uwa¿a³ za przypadkowe, tymczasowe i zgubne) pr
zesta³ pisaæ, kiedy powsta³o powa¿ne zagro¿enie, ¿e w zwi¹zku z tym w kró
tkim czasie przejd¹ na wikt i opierunek Teœciów, ¯ona spróbowa³a wróciæ d
o pracy, ale w biurze poselskim Ojca niestety zrobi³o siê doœæ t³oczno, z
nalaz³a wiêc stanowisko sekretarki w innym biurze, gdzie pan dyrektor ju¿
po kilku dniach upar³ siê, by j¹ emablowaæ, troszeczkê sobie z ni¹ pofli
rtowaæ, po¿artowaæ, a kiedy spróbowa³ j¹ sobie posadziæ na kolanach (wsza
k nie by³ z ni¹ w ¿aden sposób spowinowacony), Ÿle siê poczu³a; niby tylk
o stany lêkowe, ale zaraz potem do³¹czy³a do nich migrena, no i ta okropn
a alergia, wziê³a wiêc urlop, teraz przesiaduje ca³ymi dniami w domu, cze
kaj¹c na mê¿a, a potem nie opuszcza go na krok.
Robert ma na piêterku swój gabinet, dawn¹ bibliotekê Teœciów wzbogaci³ sw
oimi zapasami, od tej pory gabinet skurczy³ siê do wymiarów gabineciku, w
iêkszoœæ miejsca zajê³y w nim ksi¹¿ki, ca³y pokój jest zastawiony dwoma r
zêdami rega³ów, nadmiary ksi¹¿ek piêtrz¹ siê na wygiêtych pó³kach, tworz¹
kolumny na pod³odze, blat sto³u-biurka po³o¿ony jest na czterech ksi¹¿ko
wych kolumienkach; Robert lubi to miejsce, lubi otaczaæ siê ksi¹¿kami, na
wet jeœli nigdy nie zd¹¿y ich wszystkich przeczytaæ (a w³aœciwie czemu mi
a³by ich nie doczytaæ po œmierci, oczami œlepca Robert widzi idealnie dla
siebie dobrane zaœwiaty jako bibliotekê w kszta³cie labiryntu z nieskoñc
zon¹ liczb¹ niewielkich pokoików, w których móg³by, wymoœciwszy siê w fot
elu, czytaæ wiecznie, nieustannie, bez zmêczenia, bez snu, b³¹dz¹c miêdzy
ksi¹¿kami, b³¹kaj¹c siê od ksi¹¿ki do ksi¹¿ki, bez wyrzutów sumienia, ¿e
czyta, zamiast pisaæ, bo po œmierci pisaæ ju¿ nie bêdzie musia³), ksi¹¿e
k wci¹¿ przybywa, nied³ugo trudno bêdzie siê z nimi pomieœciæ, ju¿ teraz
ksi¹¿ki wypychaj¹ z pó³ek statuetki nagród literackich, najciê¿sz¹ ze sta
tuetek Robert niedawno str¹ci³ sobie na stopê, kontuzja by³a doœæ powa¿na
i to w³aœciwie z jej powodu w koñcu zdecydowa³ siê pójœæ do lekarza, taj
emnicê niezdrowego wygl¹du badaj¹c niejako przy okazji.
¯ona bardzo tego miejsca nie lubi.
– O, a tu ju¿ w ogóle wchodziæ nie powinnam, ksi¹¿ki siê kurz¹, ten twój pok
ój to jest prawdziwe siedlisko mojej alergii, mole tu maj¹ raj, i roztocza;
po co ci te wszystkie ksi¹¿ki, mo¿e byœ chocia¿ tych przeczytanych siê pozby
³?
– Nikt ci nie ka¿e tu wchodziæ, to jest moja pracownia.
¯ona cofa siê na korytarz, zas³ania twarz chusteczk¹, Robert szybko wyjmu
je z teczki wyniki badañ i chowa w zamykanej na klucz szafce, potem wyci¹
ga z torby kupion¹ ksi¹¿kê i uk³ada na regale obok innych, starszych, wsu
wa j¹ tak, ¿eby nie rzuca³a siê w oczy; choroba i niepotrzebne wydatki, t
o by dopiero by³o zamieszanie, tego by nie znios³a, dla œwiêtego spokoju
lepiej uprawiaæ sztukê kompromisów, a w tym wypadku jej szczególny podgat
unek: kamufla¿.
¯ona nawet nie patrzy w stronê uchylonych drzwi, przez nie móg³by w jej
stronê zawiaæ jakiœ kurzowy podmuch, o zapalenie spojówek nietrudno, mów
i do Roberta, stoj¹c bokiem, przez chusteczkê, niezadowolona, ¿e znów st
raci³a go z oczu.
– Pracownia to by³a, kiedy pisa³eœ. Teraz to jest nie wiem co, izba pamiêc
i co najwy¿ej. Pieni¹dze topniej¹, nied³ugo od rodziców bêdziemy musieli p
o¿yczaæ, jak tak dalej pójdzie. Nie piszesz, to tu nie siedŸ, ju¿ lepiej p
rzynieœ te brykiety, poza tym w szopce moim zdaniem przecieka dach.
Puka w uchylone drzwi, szkoda czasu, Robert w swojej pracowni mo¿e tyl
ko marnowaæ czas, a przecie¿ czeka tyle zadañ domowych do odrobienia,
lenistwo jest najciê¿szym z grzechów g³ównych, czy jej m¹¿ ma tego œwi
adomoϾ?
– Wychodzisz wreszcie?
Robert wychodzi, ¯ona krok w krok, nagle kicha potê¿nie.
– A mo¿e ja mam alergiê na ciebie? Mo¿e ty coœ szkodliwego wydzielasz,
papierochy potajemnie popalasz…
Robert nie wytrzymuje, nie ma a¿ tyle cierpliwoœci, min¹³ kwadrans od pow
rotu do domu i ju¿ chcia³by z niego uciec, po piêtnastu minutach ma dosyæ
tej kobiety na ca³y dzieñ; kiedy jest poza domem, wydaje mu siê, ¿e mo¿e
byæ inaczej, ¿e przecie¿ wci¹¿ w g³êbi duszy j¹ kocha, tylko musi byæ ba
rdziej wyrozumia³y, silniejszy, w domu wystarczy kwadrans, ¿eby mia³ jej
doœæ, ilu takich kwadransów jeszcze potrzeba, ¿eby wreszcie podj¹æ decyzj
ê o wyprowadzce, zastanawia siê Robert i natychmiast przypomina sobie, ¿e
teraz ju¿ trochê za póŸno, jest kompletnie sp³ukany, tak naprawdê od daw
na ju¿ ¿yj¹ wy³¹cznie na koszt Teœcia; Robert nie ma dok¹d siê wyprowadzi
æ, wiêc tkwi tutaj, zaciskaj¹c zêby, czasem odszczekuj¹c:
– Myœlê, ¿e ty masz alergiê na sam¹ siebie.
Dach w szopce przecieka, bo Robert dba o to, by dziura siê nie zmniejszy³
a, ¿eby popo³udniami mieæ zajêcie z dala od ¯ony, alergia nie pozwala jej
wejœæ do œrodka, szopka jest królestwem kurzu, szopek siê nie sprz¹ta, s
tawia siê je po to, ¿eby wykonywaæ ha³aœliwe i nieeleganckie prace fizycz
ne, dla których nie ma miejsca w eleganckich domostwach, zasadniczo maj¹
wiêc s³u¿yæ jako warsztaty, a z czasem wszystkie upodabniaj¹ siê do siebi
e jako lamusy, przytu³ki dla wys³u¿onych sprzêtów, strzêpów dawnej œwietn
oœci, przedmiotów, które sta³y siê bezu¿yteczne i niemodne, ale jakoœ ¿al
je wyrzucaæ, a nawet jeœli nie ¿al, to jest k³opot z wywózk¹, tymczasem
wiêc l¹duj¹ w szopce i obrastaj¹ kurzem, kurz jest sprzymierzeñcem Robert
a, dziêki niemu Robert mo¿e przez osobiœcie wyd³uban¹ w dachu dziurê dogl
¹daæ chmur, a ¯ona nie mo¿e tego sprawdziæ, choæ nawo³uje, zbli¿a siê, ch
cia³aby go mieæ przy sobie, przecie¿ tyle, co wyszed³, a ju¿ go nie ma. Z
ebra³a siê na odwagê, zagl¹da do wewn¹trz.
– Ale kurzu w tej szopie, zobacz, jak widaæ pod s³oñce… To kiedy przyjdz
iesz do domu?
– O co ci chodzi, widzisz przecie¿, ¿e dach trzeba naprawiæ, pewnie do wi
eczora zejdzie…
– Aha… No bo… Mo¿e sobie to podzielisz… ¯ebyœ nie by³ tu za d³ugo, bo
w domu jest roboty doœæ. U rodziców siê odp³yw zatka³, tata nie bêdzie
siê z tym grzeba³, bo musi przygotowaæ przemówienie… Tak, ¿e… Nie za
d³ugo tutaj… Poza tym… chyba znowu te lêki mi siê zaczynaj¹.
Chyba naprawdê siê zaczynaj¹, skoro tak stanê³a u wejœcia do szopki i kurz
u siê nie boi tak jak samotnoœci, te lêki, jak je nazywa, czasem doprowadz
aj¹ j¹ do powa¿nych ataków histerii, tak powa¿nych, ¿e Robert nie chcia³by
ju¿ byæ ich œwiadkiem, boi siê ich tak samo jak jego ¯ona, która teraz ki
cha, czerwienieje, ³zawi, ale stoi i patrzy na niego b³agalnie, zaraz mu s
iê tu udusi, dostanie ataku astmy i padnie, Robert wzdycha, bo znowu wygra
³a, znowu zrobi³o mu siê jej ¿al, przerywa d³ubanie w dachu, musi wracaæ,
musi siê zaj¹æ byciem-ku-¯onie.
3
Pies wierci siê, k³adzie i wstaje, nerwowo popiskuje, boi siê, bo pani le
¿y na pod³odze i wygl¹da na to, ¿e nie chce siê bawiæ, chyba umar³a, choæ
kiedy li¿e jej twarz, czuje, ¿e w œrodku jest ¿ycie, ciep³a pani powinna
siê obudziæ, ale pies nigdy niczego nie mo¿e byæ pewien, póki nie spojrz
y pytaj¹co na cz³owieka; pani upad³a i umar³a, na szczêœcie jest jeszcze
pan gdzieœ tam u siebie, mo¿e zaraz przyjdzie, pies pobieg³by po pana, al
e wci¹¿ wierzy, ¿e pani za chwilê siê obudzi, dopóki le¿y martwa na pod³o
dze, jest bezbronna, ludzie s¹ silni tylko na dwóch nogach, sprowadzeni d
o poziomu pod³ogi przestaj¹ byæ ludŸmi, przestrzeñ przypod³ogowa nale¿y d
o zwierz¹t domowych, one nie lubi¹ takiego zaburzenia, wtargniêcia, cz³ow
iek nie powinien le¿eæ na pod³odze zbyt d³ugo, martwy czy ¿ywy zaburza od
wieczny porz¹dek, pies nie wie, jak siê zachowaæ: skoro cz³owiek le¿y, to
mo¿e on powinien wstaæ na dwie ³apy, nie chcia³by, ¿eby odt¹d wszystko s
iê tak zmieni³o, zw³aszcza ¿e nigdy dot¹d nie uda³o mu siê chodziæ na dwó
ch ³apach, poza tym pies w ogóle nie lubi jakichkolwiek zmian, ¿yje w wie
cznej teraŸniejszoœci; jeszcze raz li¿e twarz pani, no niech¿e ona wreszc
ie o¿yje, mo¿e szczekanie pomo¿e, szczekanie przywo³a pana, niech sam zob
aczy, ¿e pani umar³a, znowu.
Pan jest Mê¿em pani, która ma na imiê Ró¿a; Pan M¹¿ obecnie przegl¹da pap
iery w swoim pokoju, coœ mu siê tam od rana nie zgadza w bilansach. Pan M
¹¿ za³o¿y³ sobie kiedyœ, ¿e najwa¿niejsze w ¿yciu, to ¿eby bilans siê zga
dza³, od tej pory ustala³ sobie takie biznesplany, ¿eby przy wykorzystani
u wrodzonego talentu i wyuczonej pracowitoœci staæ siê wybitnym specjalis
t¹ od bilansowania, Pan M¹¿ tak sobie wszystko pouk³ada³, ¿e a¿ mu siê ¿y
cie u³o¿y³o, Szko³a G³ówna Handlowa z wyró¿nieniem, sta¿ w zachodnim bank
u, szybka wspinaczka, dyrektorskie stanowisko, wreszcie wspó³w³asnoœæ ban
ku, którego akcje wci¹¿ rosn¹ – a wszystko tylko dlatego, ¿e nigdy nie pr
zesta³ dbaæ o bilanse. Kiedy z nich wynik³o, ¿e osi¹gn¹³ najlepszy moment
na za³o¿enie rodziny, obliczy³, ¿e mo¿e sobie pozwoliæ na zdobycie kobie
ty ekskluzywnej, nastêpnie po dokonaniu szczegó³owego rachunku sumienia p
rzyzna³, ¿e poœwiêcaj¹c siê bez reszty swojej bran¿y, zaniedba³ edukacji
kulturalnej, i tu, przeœwietlaj¹c duszê swoj¹, dostrzeg³ zal¹¿ek kompleks
u, który móg³by z czasem zacz¹æ siê rozrastaæ i wp³ywaæ na jego samopoczu
cie, a co za tym idzie na prosperowanie banku, wzrost akcji etc. Zacz¹³ w
iêc przegl¹daæ rubryki towarzyskie w pismach dla eleganckich kobiet, foto
reporta¿e z premierowych bankietów, na które nie by³ zapraszany, blask gw
iazd bran¿y finansowej dociera³ bowiem do galaktyki scenicznej i ekranowe
j tylko wtedy, kiedy gwiazdy bran¿y finansowej chêtne by³y do przelania s
tosownej kwoty na sztukê, Pan M¹¿ zaœ trzyma³ siê z dala od wysoce niepew
nych i nierentownych inwestycji, przegl¹da³ jednak rubryki towarzyskie ba
rdzo uwa¿nie, bo obliczy³, ¿e inwestycja w sztukê mo¿e mu siê op³aciæ tyl
ko w jeden sposób: jeœli o¿eni siê ze s³awn¹ artystk¹, nie bêdzie musia³
nikogo dofinansowywaæ, ¿eby znaleŸæ swoje sta³e miejsce w rubrykach towar
zyskich, w ten sposób jego wizerunek siê wzbogaci, akcje wzrosn¹, a bilan
se nie ulegn¹ dezorganizacji. Pan M¹¿ szybko zmêczy³ siê analiz¹ fotorepo
rta¿y; powa¿nie studiuj¹c wiarygodny materia³, którego dostarcza³y mu pis
ma eleganckie, próbuj¹c obliczyæ, która z gwiazd pojawia siê w nich najczêœ
ciej w najbardziej pozytywnym kontekœcie, zrozumia³, ¿e obra³ b³êdn¹ met
odê – najczêœciej fotografowane uczestniczki bankietów by³y bowiem tak z
wanymi celebrities bankietowymi, artystkami zmuszonymi do bywania, gdy¿
ich rzeczywista wartoœæ na rynku sztuki drastycznie spada³a, aktorki not
orycznie bywaj¹ce na bankietach wcale nie by³y prawdziwymi gwiazdami, te
bowiem niczego ju¿ nie musia³y, Pan M¹¿ zrozumia³ wreszcie, ¿e rubryki
bankietowe wype³nione s¹ fotografiami zbyt ma³ego formatu, prawdziwa gwi
azda nie pozwoli³aby sobie na tak niewielki format; Pan M¹¿ wyszed³ wiêc
w miasto szukaæ dla siebie kobiety wiêkszego formatu, stan¹³ w bezruchu
przed najwiêkszym billboardem w mieœcie, po raz pierwszy w ¿yciu trac¹c
rachubê czasu (a przecie¿ czas to pieni¹dz, bêdzie to póŸniej musia³ na
drobiæ). Albowiem zaprawdê powiadam wam, zobaczy³ twarz Ró¿y i poj¹³ nat
ychmiast, ¿e dot¹d ogl¹da³ w ¿yciu tylko gêby. Zobaczy³ w najwiêkszym z
mo¿liwych formatów najpiêkniejsz¹ z mo¿liwych twarzy i przyst¹pi³ do dzi
a³ania. Wyliczy³ sobie, ¿e jako cz³owiek zamo¿ny i urodziwy, do tego kor
zystaj¹cy w pe³ni z analitycznego umys³u, którym zosta³ obdarowany, jest
mo¿e na co dzieñ nieco zbyt spiêty i powa¿ny, brak mu mo¿e nieco szarmu
i poczucia humoru, nie przywyk³ do u¿ywania tych cech w warunkach biuro
wych, bankowoœæ nie jest dziedzin¹ zachowañ spontanicznych, nakazuje mie
æ siê na bacznoœci i trzymaæ dystans; Pan M¹¿ przez ca³e ¿ycie doskonali
³ sztukê trzymania ludzi na dystans i zupe³nie nie wiedzia³, jak sukcesy
wnie zmniejszaæ gradient odleg³oœci miêdzy sob¹ i kobiet¹ najwiêkszego f
ormatu. Pan M¹¿ do tej pory korzysta³ z kobiet, za¿ywa³ ich, kiedy poczu
³, ¿e organizm domaga siê endorfin, by³y to jednak kobiety lekkie, ³atwe
i przyjemne tak¿e przez to, ¿e nie musia³ ich zdobywaæ, to by³y kobiety
przeznaczone do natychmiastowej konsumpcji, zamawia³ je z dostaw¹ do do
mu, jeden jego napiwek równa³ siê ich miesiêcznym zarobkom, przeto dosko
nale wiedzia³y, jak siê nim zajmowaæ, od mistrzowskiego za³o¿enia prezerwatywy ustami na umiejêtnie pob
udzony cz³onek, a¿ po maestriê udawanego orgazmu. Pan M¹¿ zrozumia³, ¿e
jakkolwiek by siê zabra³ do zdobywania kobiety jakiegokolwiek formatu, b
êdzie to czyni³ z nieznan¹ sobie dot¹d nieporadnoœci¹, straci wszystkie
swoje atuty, zanim zd¹¿y je ujawniæ, uzna³ wiêc, ¿e najlepiej bêdzie zac
z¹æ od przedstawienia oferty, potem zaœ, stosuj¹c techniki negocjacyjne,
którymi biegle w³ada³ na co dzieñ w swojej bran¿y, sposobnie uargumento
waæ korzyœci z niej dla obu stron tak, by logika wyklucza³a odmowê.
Ró¿a, najpiêkniejsza twarz miasta, byæ mo¿e w ogóle najpiêkniejsza twarz
kraju, twarz najwiêkszych koncernów kosmetycznych, nigdy nie by³a dobra
w rachunkach, poddawa³a siê przygodnoœci ¿ycia, czuj¹c siê w nim bezpie
cznie dziêki jednej kategorycznej i niez³omnej wierze: w to, ¿e ludzie z
natury s¹ dobrzy, mo¿e tylko nie zawsze bezinteresowni. Improwizuj¹c ¿y
cie z wdziêkiem i talentem, osi¹ga³a wszystkie cele niejako mimochodem,
niechc¹cy, bez szczególnych starañ, i to w³aœnie mia³o najwiêkszy urok,
owa niekoniecznoœæ; Ró¿a nie musia³a koniecznie zostawaæ aktork¹, po pro
stu dobrze czu³a siê w teatrze, zw³aszcza w repertuarze klasycznym, w ty
m azylu stylu wysokiego znajdowa³a antidotum na plebejsk¹ bylejakoœæ mie
szkañców metropolii, na ich ubogi i wulgarny jêzyk, zredukowany do termi
nów przydatnych w firmie i w ³ó¿ku, teatr by³ dobrym schowkiem przed roj
owiskiem ludzi duchowo zaniedbanych, jak te¿ szlachetnym panaceum na jej
wci¹¿ nieoswojon¹ samotnoœæ. Nie stara³a siê tak¿e o karierê w kinie, t
ym bardziej w telewizji, to kino i telewizja postara³y siê o ni¹, podda³
a siê tym przygodom z czystej ciekawoœci, ostro¿nie dobieraj¹c role, tak
, by nie wspó³uczestniczyæ w terrorze powszechnej pospolitoœci, kino spr
awia³o jej mniejsz¹ przyjemnoœæ ni¿ teatr, ale dawa³o wiêcej zarobków, R
ó¿a jako urodzona improwizatorka nigdy nie mia³a oszczêdnoœci, w trosce
o niezale¿noœæ finansow¹ przygodê z kinem zakoñczy³a dla przygody z tele
wizj¹, która pozwala³a zarabiaæ wiêcej i szybciej, ostatecznie zaœ, zapr
oszona przez wielki koncern kosmetyczny do u¿yczenia swojej twarzy, uzna
³a, ¿e dopiero przygoda z reklam¹ pozwoli jej na posiadanie oszczêdnoœci
mimo ca³kowitej nieumiejêtnoœci oszczêdzania, sta³a siê wiêc twarz¹ naj
wiêkszego formatu i wróci³a do teatru. Przygody z telewizj¹ i reklam¹ sp
rawi³y, ¿e nieoswojona samotnoœæ zaczê³a jej doskwieraæ bardziej ni¿ kie
dykolwiek wczeœniej, najsilniejsze przyjacielskie wiêzy siê poluzowa³y,
gotowe by³y rozsup³aæ siê do koñca, nagle poczu³a, ¿e nawet najdawniejsz
ym, sprawdzonym znajomym i odwiecznym przyjació³kom rozmowa z ni¹ zaczê³a sprawiaæ k³opot, wydawa³o siê
, ¿e nagle stracili zdolnoœæ rozmowy bezinteresownej, dlatego Ró¿a posta
nowi³a wróciæ do teatru, do scenicznej wspólnoty schowaæ siê w rolach kl
asycznych heroin, mówi¹cych wierszem; zbyt d³ugo przebywaj¹c w œrodowisk
u ludzi telewizji i reklamy stêskni³a siê za jêzykiem dawnych mistrzów,
ludzie telewizji i reklamy pos³ugiwali siê jêzykiem tak bardzo zredukowa
nym, niskim i pozbawionym urody, ¿e Ró¿a po powrocie do teatru przez d³u
¿szy czas mówi³a wy³¹cznie kwestiami ze starych sztuk, tak¿e poza scen¹,
w celu jak najszybszego pozbycia siê z umys³u pamiêci o jêzyku ludzi zr
edukowanych, niskich i pozbawionych urody, mówi³a wy³¹cznie cytatami z t
eatralnego kanonu; dawni przyjaciele i przyjació³ki woleli rozmawiaæ miê
dzy sob¹ o jej zdziwaczeniu, egzaltacji i gwiazdorskich odchy³ach ni¿ z
ni¹ sam¹. Mniej wiêcej wtedy zaczê³a zasypiaæ czêœciej ni¿ zwykle. Dokto
r rozpozna³ przemêczenie: to jest ulubiona diagnoza pacjentów i lekarzy,
przepisuje siê wtedy odpoczynek, jedno z niewielu lekarstw, które napra
wdê smakuj¹, o ile siê go nie przedawkuje; Ró¿a zrozumia³a, ¿e powinna p
rzenieœæ siê w krainê szeptów niescenicznych, zadbaæ o tak zwan¹ wewnêtr
zn¹ harmoniê, dawne niebezinteresowne kole¿anki sugerowa³y, ¿e powinna z
naleŸæ sobie wreszcie kogoœ na sta³e, niebezinteresowni koledzy doradzal
i to samo, tylko bardziej osobiœcie.
Ró¿a mia³a pecha, ¿e akurat wtedy Pan M¹¿ zacz¹³ z ni¹ znajomoœæ od oœwia
dczyn, Pan M¹¿ jako pierwszy z tysiêcy jej wielbicieli oœmieli³ siê po pr
ostu przedstawiæ i poprosiæ o rêkê, by³o to co najmniej mi³e, co najmniej
interesuj¹ce, g³odna nowej przygody zgodzi³a siê dopuœciæ go do g³osu; m
ia³a pecha, bo Pan M¹¿ potrafi³ byæ przekonywaj¹cy. S³uchaj¹c jego argume
ntów, w¹cha³a bukiet, który jej przyniós³, i nie mog³a powstrzymaæ œmiech
u, co go wcale nie peszy³o, Pan M¹¿ zna³ siê na ludzkich reakcjach, nieko
ntrolowany œmiech by³ dobrze bit¹ monet¹, Pan M¹¿ mia³ szczêœcie, któremu
dodatkowo pomóg³, stosuj¹c na Ró¿y perfekcyjnie opanowane techniki persw
azyjne, a kiedy skoñczy³, mimo ¿e zrobi³o siê póŸno, wcale nie mia³a ocho
ty wracaæ do domu, zrozumia³a, ¿e logika nakazuje jej przyj¹æ oœwiadczyny
, tylko rozs¹dek podpowiada, ¿eby nie robiæ tego od razu. Po œlubie, ach,
po œlubie przeprowadzili siê w góry, tam gdzie zdrowiej, œwie¿ej, leœnie
j, ptasiej, trawiej i strumyczej.
Przerwijmy tê love story, Ró¿a nie powinna tak d³ugo le¿eæ na pod³odze, p
ozwólmy jej siê obudziæ, doprawdy zasypia stanowczo zbyt czêsto, ma³¿eñst
wo wyraŸnie jej nie s³u¿y. Pan M¹¿ wreszcie zwraca uwagê na szczekanie ps
a, skoro ju¿ przybieg³ mu do nóg, Pan M¹¿ g³aszcze go, nie przestaj¹c spr
awdzaæ rachunków, wo³a Ró¿ê, bez odzewu, wo³a powtórnie, w koñcu idzie sp
rawdziæ, czy coœ siê nie sta³o, widzi j¹ nieprzytomn¹, musia³a nagle zasn
¹æ i upaœæ, ale dlaczego, czy¿by coœ j¹ zdenerwowa³o, przestraszy³o, zauw
a¿a w jej d³oni bransoletkê na nogê, acha, no tak, niedopatrzenie, ktoœ m
u znowu chce utrudniæ ¿ycie; delikatnie odgina Ró¿y palce, wyjmuje branso
letkê i chowa do kieszeni, dopiero teraz uderza j¹ lekko po twarzy, próbu
j¹c obudziæ, nic z tego, œpi, podk³ada jej wiêc poduszkê pod g³owê i mówi
do skoml¹cego psa:
– No, popilnuj pañci.
Odchodzi, wraca myœlami do tego, co policzalne, bêdzie musia³ jeszcze ra
z dok³adnie zbilansowaæ ostatnie operacje, coœ mu siê w tym wszystkim ni
e zgadza.
– Jesteœ tu?
O nie, w ty³ zwrot, jednak siê obudzi³a, wstaje z pod³ogi wymiêta.
– Znowu spa³am…
– Mogê umówiæ doktora na jutro, od ostatniej wizyty ju¿ chyba doœæ czas
u minê³o, myœlê, ¿e powinien ciê zobaczyæ.
Pan M¹¿ jest cz³owiekiem zasadniczym, a zatem jest równie¿ zasadniczo cz
u³y i opiekuñczy, jest wyznawc¹ altruegoizmu, œwiêcie wierzy, ¿e dobro c
zynione drugiemu cz³owiekowi musi siê kiedyœ zwróciæ, jest wiêc z zasady
dobry dla Ró¿y, ale ona potrzebuje pomocy fachowca, Pan M¹¿ musi siê po
œwiêciæ pracy, poza tym jest ju¿ bardzo zmêczony parti¹ symultany, któr¹
prowadzi, zw³aszcza ¿e ktoœ tu najwyraŸniej ³amie zasady gry, trzeba bê
dzie zadzwoniæ, albo najlepiej zaesemesowaæ, bo Ró¿a siê obudzi³a, a kie
dy nie œpi, jest podejrzliwa.
Ma³¿eñstwo okaza³o siê niezupe³nie to¿same z odpoczynkiem, Ró¿a zakocha³a
siê w Panu Mê¿u doœæ g³êboko, niektórzy mogliby powiedzieæ, ¿e go pokoch
a³a, pewnie mieliby racjê, Ró¿a wziê³a sobie urlop w teatrze po to, ¿eby
siê zaanga¿owaæ w mi³oœæ, do utraty przytomnoœci, niestety coraz czêstsze
j. Zaczê³a traciæ przytomnoœæ po kilka razy dziennie, i to zwykle w³aœnie
wtedy, kiedy Pan M¹¿ stawa³ siê na d³u¿sz¹ chwilê raczej czu³y ni¿ zasad
niczy, rozpoczynaj¹c wprawnie i cieleœnie nak³aniaæ Ró¿ê, by jej urlop ni
eco wyd³u¿yæ o macierzyñstwo (nie myœla³ o dzieciach, dopóki nie obliczy³
œredniej wœród trzystu piêædziesiêciu najbardziej wp³ywowych ludzi bizne
su, z której wynika³o, ¿e statystyczny idea³ wp³ywowego biznesmena ma jed
n¹ ¿onê i 2,27 dziecka). Im by³a szczêœliwsza, tym czêœciej zasypia³a, co
by³o doœæ upiorne i denerwuj¹ce, a przestraszona i zdenerwowana traci³a
przytomnoœæ, nagle na kwadrans, czasem na nieco d³u¿ej osuwaj¹c siê bez ¿
ycia na ziemiê; Pan M¹¿ by³ tym wszystkim zdezorientowany, nie wiedzia³,
co robiæ, tego nie przewidzia³, nie wyczyta³ z rachunków, nie mia³ pojêci
a, czy w tej sytuacji jego maria¿ nadal jest op³acalny, ktoœ musia³ pomóc
to wyjaœniæ, przekalkulowaæ, tu ju¿ nie wystarczy³a formu³ka o przemêcze
niu, trzeba by³o specjalisty. Specjalista zdiagnozowa³ narkolepsjê. Ró¿a
przypomnia³a sobie tê nazwê, jej babcia lubi³a sobie pospaæ za dnia, czês
to przysypia³a podczas rodzinnych imprez, przy jedzeniu, czasem w trakcie
rozmowy, nazywali j¹ babci¹ Ziewann¹, chocia¿ po prawdzie, nim zd¹¿y³a z
iewn¹æ, ju¿ spa³a, wszyscy lekarze mówili, ¿e to z powodu cukrzycy, nikom
u nie przeszkadza³o, ¿e babcia Ziewanna sobie drzemie, czasem tylko pomag
ano jej przenieœæ siê na fotel, ¿eby nie zrobi³a dziêcio³a prosto w tatar
, dopiero kiedy nowy i m³ody pandoktór nadgorliwie rozpozna³ sennoœæ nark
oleptyczn¹, babcia Ziewanna tak siê przestraszy³a, ¿e umar³a, zanim pando
któr zdo³a³ przekonaæ j¹, ¿e od tego siê nie umiera. Ró¿a dowiedzia³a siê
, ¿e jest chora, a Pan M¹¿ nie móg³ siê nadziwiæ, ¿e to musia³o spotkaæ w
³aœnie jego. Pan M¹¿ wzi¹³ specjalistê na stronê, przeprowadzi³ z nim dok³a
dny wywiad i dowiedzia³ siê, ¿e przede wszystkim musi dbaæ o to, ¿eby je
j siê wyrówna³ rytm snu i czuwania – ¿eby siê nie budzi³a w nocy, Pan M¹
¿ zaproponowa³, ¿e wieczorem bêdzie jej podawa³ pigu³ki nasenne, specjal
ista powiedzia³, ¿e pigu³ki to powinna raczej braæ w dzieñ, i to takie n
a pobudzenie, i ¿e w ogóle trzeba uwa¿aæ, bo narkolepsja wci¹¿ jest s³ab
o poznan¹ przypad³oœci¹. „Na domiar z³ego specyfika tego przypadku poleg
a na tym, ¿e pañska ¿ona nigdy nie pamiêta chwil sprzed zaœniêcia. Takie
dziury w pamiêci dzia³aj¹ bardzo deprymuj¹co. Rozumie pan: strach, podn
iecenie, silne emocje – ona to prze¿ywa, ale po przebudzeniu nic nie pam
iêta. Dlatego mo¿e j¹ drêczyæ niedobór intensywnych wra¿eñ. Zaczyna ich
szukaæ, a kiedy znajduje, zasypia, i tak ko³o siê zamyka”. Pan M¹¿ zapyt
a³, jak w takim razie mo¿e jej pomóc. „Cierpliwoœci¹”, odrzek³ specjalis
ta. Pan M¹¿ nie by³ cz³owiekiem cierpliwym, choæ doskonale umia³ przekon
ywaæ do cierpliwoœci swoich klientów, ze zdumiewaj¹c¹ zrêcznoœci¹ przeko
nuj¹c ich do tak zwanego myœlenia d³ugofalowego, dalekowzrocznego, do lo
kowania du¿ych kwot w jego banku z myœl¹ o wzbogaceniu swoich dzieci, a
mo¿e i wnuków, w ka¿dym razie najlepiej na piêtnaœcie, dwadzieœcia lat,
przez najbli¿sze piêtnaœcie, dwadzieœcia lat bank Pana Mê¿a bêdzie siê z
asadniczo czule opiekowa³ pieni¹¿kami pana/pani, a po up³yniêciu umówion
ego terminu wyp³aci du¿o, du¿o wiêksz¹ kwotê wprost na pana/pani konto,
oczywiœcie, je¿eli do tej pory nie wybuchnie wojna, zaraza, krach na gie
³dzie etc., bo gdyby pan/pani mia³(a) nieszczêœliwie nie do¿yæ terminu w
yp³aty, to dzieci pana/pani kwotê odziedzicz¹; pomyœlmy zatem przez chwi
lê w zadumie o naszych dzieciach, o tym, co im zostawimy poza chorobami
dziedzicznymi, przecie¿ nie chcielibyœmy, ¿eby dosta³y po nas w spadku d³ugi.
Pan M¹¿ szybko siê zniecierpliwi³, myœl¹c o tym, ¿e pojawi³y siê nieoczek
iwane komplikacje i bêdzie musia³ cierpliwie opiekowaæ siê Ró¿¹, nie licz
¹c na to, ¿e w najbli¿szym czasie urodzi im siê dziecko, sytuacja by³a zb
yt skomplikowana nawet na 0,27 dziecka, a zatem Pan M¹¿ odt¹d zasadniczo
opiekowa³ siê ¿on¹, jednak obowi¹zki pozadomowe poch³ania³y go na tyle, ¿
e nie mia³ ju¿ si³ na czu³oœæ. Ró¿a poczu³a, ¿e Pan M¹¿ ostyg³, temperatu
ra jego cia³a gwa³townie spad³a, przytulaj¹c siê do niego w ³ó¿ku, marz³a
, kiedy do niej mówi³, z jego ust wykrusza³y siê kawa³ki lodu, Ró¿a przec
zuwa³a, ¿e Pan M¹¿ rozgrzewa siê gdzie indziej, pozadomowo, postanowi³a t
o sprawdziæ i wtedy w³aœnie zasnê³a za kierownic¹. Mia³a szczêœcie, ale s
amochód nadawa³ siê na z³om, brukowce skrzêtnie skorzysta³y z okazji i za
czê³y niewybrednie dociekaæ, z jakiego¿ to powodu kobieta takiego formatu
zasnê³a za kierownic¹, czy¿by siê zmêczy³a ma³¿eñstwem; Pana Mê¿a bardzo
to zmartwi³o, Ró¿a zaczê³a przynosiæ straty, w dodatku przedstawiono go
tu i ówdzie w niekorzystnym œwietle, odt¹d interpretuj¹c po swojemu rady
specjalisty, pilnowa³, ¿eby przez jakiœ nieokreœlony czas Ró¿a nie wychod
zi³a z domu, nieokreœlony czas zacz¹³ siê wyd³u¿aæ; ¿ycie Ró¿y toczy³o si
ê miêdzy snem a podejrzliwoœci¹, nic przyjemnego, doprawdy.
Spójrzmy zatem na modelow¹ sytuacjê, która ilustruje interesuj¹cy nas pr
oblem: Ró¿a w koszuli nocnej wchodzi wieczorem do sypialni, widzi, ¿e Pa
n M¹¿ pospiesznie koñczy gmeraæ przy komórce, jakby dopisywa³ SMS-a, wy³
¹cza telefon i odk³ada. Ró¿a wchodzi do ³ó¿ka, przytula siê uwodzicielsk
o, odwraca uwagê Pana Mê¿a i siêga po telefon, po czym siada na ³ó¿ku i
próbuje go odblokowaæ.
– Do kogo pisa³eœ?
– No przecie¿ budzik nastawia³em, daj spokój.
– Zmieni³eœ has³o? Odblokuj mi to.
– Kochanie, oddaj mi telefon.
– Chcê tylko sprawdziæ, do kogo wysy³a³eœ wiadomoœæ.
– Powinnaœ za¿yæ pigu³ki.
Pan M¹¿ nauczy³ siê ju¿ pozbywaæ k³opotu: zaczyna j¹ pieœciæ, ca³owaæ, gr
yŸæ w ucho. Ró¿a miêknie, poddaje siê zabiegom mi³osnym, nie wie, ¿e Pan
M¹¿ zabiega tylko o to, ¿eby szybko zasnê³a; odpowiada na jego pieszczoty
, przejmuje inicjatywê, a kiedy czuje, ¿e frêdzel Pana Mê¿a osi¹gn¹³ w je
j d³oni swój maksymalny rozmiar, kiedy widzi, ¿e Pan M¹¿ ca³y skutasia³,
dosiada go, porusza rytmicznie biodrami i widz¹c, jak niepomiernie siê dz
iwi, ¿e dziœ a¿ tak daleko zasz³o i jest wcale przyjemnie, pyta:
– No i po co mnie zdradzasz? •le ci ze mn¹?
Pan M¹¿ chcia³by zaprotestowaæ, obruszyæ siê, odpowiedzieæ coœ stanowczo
, ale nie potrafi siê skupiæ, mówi:
– Powinnaœ za¿yæ pigu³ki…
– Nie chce mi siê spaæ – mówi Ró¿a i opada na niego, zamieraj¹c w bezruch
u; Pan M¹¿ wie, co to oznacza, próbuje jeszcze szybko siê w niej poruszaæ
, ale przecie¿ nie jest nekrofilem, Ró¿a kompletnie nieprzytomna przydusz
a go ca³ym ciê¿arem cia³a, przed chwil¹ by³a lekka jak piórko, a teraz do
ci¹¿ona bezw³adem przygniata go, Pan M¹¿ wydostaje siê spod Ró¿y, k³adzie
j¹ obok na ³ó¿ku, wyjmuje strzykawkê i ampu³kê z szafki, przygotowuje za
strzyk, robi go Ró¿y w poœladek (nie zd¹¿y³a po³kn¹æ pigu³ek, przez sen n
ie mo¿e ich po³kn¹æ, boby siê ud³awi³a; Pan M¹¿ musi uregulowaæ jej rytm
snu, przecie¿ sam specjalista kaza³), przykrywa j¹ ko³dr¹, sam zdejmuje p
i¿amê i ubiera siê do wyjœcia, bierze kluczyki, w³¹cza telefon i zaczyna
wybieraæ numer, gasi œwiat³o, wychodzi z sypialni. Pan M¹¿ wie, ¿e coitus
interruptus prowadzi skrótem do nerwicy seksualnej, nie mo¿e sobie na to
pozwoliæ, wsiada do auta i jedzie dokoñczyæ pozadomowo to, co zacz¹³ w r
amach obowi¹zków ma³¿eñskich.
Ró¿a œpi nieprzytomnie, œrodek nasenny powoli przenika przez miêœnie do
krwi, nie pozwoli jej siê obudziæ przed œwitem; bêdzie siê wtedy mog³a
przytuliæ do Pana Mê¿a, patrzeæ, jak g³êboko œpi, taki bezbronny, zd¹¿
y mu przygotowaæ œniadanie, a nawet trochê poczekaæ, bo Pan M¹¿ bêdzie
zmêczony jak wó³, wszak d³ugo nie móg³ zasn¹æ.
•renica siê zwê¿a, powieka dr¿y, chcia³aby siê zmru¿yæ, zas³oniæ, uchroni
æ oko Ró¿y przed œwietlnym punktem, ale specjalista przytrzymuje, sprawdz
a reakcjê, œwieci latareczk¹; cyt, latarka zgas³a, teraz prosimy o kolank
o, zgi¹æ, o tak, stukniemy m³oteczkiem, nawiasem mówi¹c, ma pani bardzo p
iêkne nogi, pani Ró¿o. Pan M¹¿ wezwa³ specjalistê, od czasu do czasu go w
zywa, chcia³by mieæ pewnoœæ, ¿e z Ró¿¹ tak naprawdê nic z³ego siê nie dzi
eje, ¿e jego metody regulowania rytmu s¹ w³aœciwe, poza tym ¿ona musi siê
komuœ poskar¿yæ, specjalista rozumie, jest przecie¿ Psychiatr¹, kub³em b
ez dna, w którym l¹duj¹ codziennie setki skarg i za¿aleñ, czasem ledwie z
rozumia³ych, czasem zupe³nie absurdalnych, ale on musi traktowaæ je z nie
zmienn¹ powag¹, sprawiaæ wra¿enie zas³uchanego i zatroskanego, rozmowa z
Ró¿¹ to dla niego rzadki przywilej, Ró¿a jest piêknoœci¹ najwiêkszego for
matu, gwiazd¹ mo¿e teraz nieco bledsz¹ ni¿ na billboardach, ale tym wiêks
za gratka, ¿e to on mo¿e jej pomóc odzyskaæ dawny blask, Ró¿a mówi dorzec
znie i rozs¹dnie, Psychiatra bardzo lubi jej g³os, móg³by go s³uchaæ znac
znie d³u¿ej i czêœciej, ni¿ mu to przys³uguje; Psychiatra na co dzieñ zaw
odowo s³ucha wielu pacjentów, ale ws³uchuje siê tylko w g³os Ró¿y.
– Nigdy nie pamiêtam, kiedy zasypiam. Czasem mam tak, ¿e… ju¿ siê obud
zi³am, ale jeszcze przez jakiœ czas nie mogê siê poruszyæ, nawet otwor
zyæ oczu, jakbym by³a sparali¿owana, to jest potworne uczucie… Poza ty
m ju¿ wymiotujê tym… spokojem. Siedzê tu ca³ymi dniami… Chcê wróciæ do
pracy, do ludzi… Do ¿ycia… Ju¿ od tej ciszy tutaj mózg mi pêka.
– Trzeba jeszcze troszeczkê poczekaæ. Pani przypadek wymaga sta³ej obs
erwacji, moglibyœmy pani¹ przenieœæ do szpitala, ale tam naprawdê nie
bêdzie takich dobrych warunków. Ma pani troskliwego mê¿a, wspania³y do
m…
Psychiatra biczuje siê wspomnieniem troski Pana Mê¿a, chcia³by byæ na jeg
o miejscu, chcia³by zabraæ st¹d Ró¿ê i samemu staæ siê jej domem, Psychia
tra wie, ¿e ludzie tak naprawdê mog¹ mieszkaæ tylko w innych ludziach, wi
e, ¿e depresja to nic innego, jak bezdomnoœæ, na depresjê cierpi¹ ludzie,
którzy nie maj¹ w kim mieszkaæ, Psychiatra ma nadziejê, ¿e Ró¿a sama to
zrozumie, stara siê j¹ naprowadzaæ, delikatnie, ostro¿nie; uwaga, uda³o s
iê, Ró¿a s³ysz¹c o Panu Mê¿u wstaje, przechadza siê, ale¿ jest piêkna, Ps
ychiatra chcia³by j¹ zaprosiæ do siebie, mogliby wtedy zamieszkaæ w sobie
nawzajem, ubolewa nad tym, ¿e pozna³ j¹ dopiero jako pacjentkê; cicho, R
ó¿a chce coœ powiedzieæ:
– Panie doktorze… Czy to jest normalne, kiedy ktoœ ma sen, który siê powta
rza, ci¹gle ten sam, chocia¿ siê go nie chce?… I wszystko w nim jest takie
… realne.
– Mhm, to jest mo¿liwe… A jaki¿ to sen pani¹ przeœladuje?
– Œni mi siê, ¿e mój m¹¿ jest… cholernym sukinsynem.
4
Dyrektorowie banków nie s¹ do koñca zadowoleni, ¿e musz¹ podró¿owaæ kole
j¹, choæ to jedyny rozs¹dny sposób unikniêcia korków na wiecznie remonto
wanych drogach. W tym kraju nigdy nie bêdzie mo¿na nabraæ rozpêdu, bo tu
siê remontuje drogi, zamiast budowaæ autostrady; raz sfuszerowane drogi
wymagaj¹ ci¹g³ej naprawy, inaczej ca³kowicie zatka³by siê krwiobieg, pr
zecie¿ ludzie musz¹ mieæ choæ jedn¹ w¹ziuteñk¹ ¿y³kê przebudowywanej aut
ostrady, ¿eby im siê wydawa³o, ¿e maj¹ po czym jeŸdziæ w oczekiwaniu na
budowê sieci autostrad; raz sfuszerowane drogi wymagaj¹ nieustaj¹cej nap
rawy, a to wymaga czasu i pieniêdzy, najlepiej œci¹gaæ je na bramkach z
kierowców wiernych ulubionej starej autostradzie (nie mog¹ jej zdradziæ
z inn¹, bo innej nie ma), dbaæ o to, by choæ jedna jej ¿y³ka by³a dro¿na
, tak by wierni kierowcy pozostawali w ruchu i wydawa³o im siê, ¿e jad¹,
tak by, jad¹c, mieli nadziejê, ¿e dojad¹ na czas; musz¹ mieæ utrzymywan
y sta³y poziom nadziei, inaczej nie godziliby siê p³aciæ, omijaliby star
¹, wys³u¿on¹ autostradê albo zje¿d¿ali z niej przed kolejnym punktem p³a
tniczym; na wszelki wypadek tablicê z elektroniczn¹ informacj¹ o korku u
stawiono tu¿ za zjazdem z autostrady, tak, by pêdz¹cy ku rozpêdzeniu kie
rowca nie móg³ odczytaæ ostrze¿enia zbyt wczeœnie i ewakuowaæ siê na inn
¹ drogê; zaraz, kto powiedzia³, ¿e to tablica ostrzegawcza, ona wy³¹czni
e informuje: drogi kierowco, nie rozpêdzaj siê, za dwa i pó³ kilometra b
êdziesz musia³ zwolniæ, a nawet przystan¹æ, niestety w³aœnie min¹³eœ ost
atni zjazd przed korkiem, jeœli siê spieszysz, to masz przejebane, mog³e
œ jechaæ poci¹giem, wszyscy rozs¹dni ludzie w tym kraju tak robi¹. Rozs¹
dni ludzie, a zw³aszcza dyrektorowie banków, nie s¹ do koñca zadowoleni
z warunków podró¿owania kolej¹, przyczyn jest wiele i stale ich przybywa
, weŸmy na ten przyk³ad ulubione przez dyrektorów banków wagony restaura
cyjne, w których z niewiadomych przyczyn od pewnego czasu wprowadzono pr
ohibicjê, mo¿na sobie wypiæ ma³e bezalkoholowe piwo w cenie zwyk³ego du¿
ego, i to na stoj¹co, bo przy sto³ach dla oœmiu osób s¹ tylko dwa na sta³e przymocowane taborety przy o
knie, zawsze zajête, na domiar z³ego przez wiêksz¹ czêœæ roku panuje tu
nieznoœny skwar, wagon restauracyjny jest wagonem specjalnej troski grze
wczej, trzeba wiêc zdj¹æ nie tylko p³aszcz, ale i marynarkê, i nie bardz
o wiadomo, co z tym wszystkim zrobiæ, bo w wagonach restauracyjnych wies
zaków nie ma, ale zostawmy to, rozs¹dni ludzie niebawem w ogóle przestan
¹ podró¿owaæ po tym kraju, s¹ bowiem inne, du¿o ³atwiejsze i mniej mêcz¹
ce, do których nic ju¿ nie ogranicza dostêpu, rozs¹dni ludzie zadadz¹ so
bie pytanie, co ka¿e im wybieraæ ¿ycie i du¿o mniejsze zarobki w pañstwi
e, które nie jest im pomocne, w pañstwie, które zamiast im s³u¿yæ, czyni
wstrêty i trudnoœci wszêdzie, gdzie to tylko mo¿liwe, w pañstwie, które
jest jak zapijaczony i bij¹cy m¹¿, który raz w tygodniu idzie siê wyspo
wiadaæ, z¿era op³atek i czuje siê oczyszczony z grzechów, a potem wymaga
spe³niania ma³¿eñskich obowi¹zków; dyrektorowie banków poczekaj¹, a¿ ws
zyscy rozs¹dni ludzie wyprowadz¹ siê do przyjaŸniejszych krajów, wtedy b
êd¹ mogli zaj¹æ zwolnione miejsce na taborecie przy oknie dyrektorowie b
anków s¹ z tym mêcz¹cym krajem zwi¹zani interesami i kapita³em, który zb
ijaj¹ na ludziach nierozs¹dnych, ci zostan¹ tu a¿ do œmierci, czêsto prz
edwczesnej, ich sfrustrowane serca popruj¹ siê przed wyp³at¹ d³ugofalowe
j lokaty, bêd¹ musieli j¹ zlikwidowaæ przed czasem, trac¹c szansê na wyc
zekiwane wzbogacenie, ale trudno, na zdrowiu siê nie oszczêdza, operacjê
trzeba przeprowadziæ w najlepszej klinice, oczywiœcie prywatnie, poprut
ym sercom nale¿y zapewniæ najlepszego krawca. Ludzie nierozs¹dni te¿ cza
sem je¿d¿¹ kolej¹, ³atwo ich odró¿niæ ju¿ na dworcu, kiedy pokonuj¹ wiec
znie nieruchome schody ruchome i wcale ich to nie dziwi; jeœli przesta³a
im przeszkadzaæ wieczna nieruchomoœæ ruchomych schodów, to znaczy, ¿e n
igdy st¹d nie wyjad¹, bêd¹ œpiewaæ patriotyczne pieœni ku pokrzepieniu d
usz, wszak trzeba nadaæ jakiœ sens cierpieniu. Nierozs¹dni ludzie w prze
ciwieñstwie do dyrektorów banków nosz¹ przy sobie gotówkê, na dworcu s¹ zatem najbardziej nara¿eni, dyr
ektorowie banków w ogóle nie interesuj¹ m³odziaków z foliowymi reklamówk
ami, którzy rozproszeni w dworcowym t³umie selekcjonuj¹ ofiary kradzie¿y
; dyrektorowie banków maj¹ w portfelach tylko karty kredytowe, razem z k
art¹ trzeba by by³o ukraœæ samego dyrektora i zmusiæ go do podania kodu,
takie przedsiêwziêcie jest raczej niewykonalne, w dodatku grozi³by im z
a to powa¿ny paragraf; dworcowi z³odzieje maj¹ znakomicie przemyœlan¹ st
rategiê dzia³ania, doskonale rozpoznaj¹ ludzi nierozs¹dnych, którzy maj¹
przy sobie gotówkê, zespo³owo dzia³aj¹ tylko w szczególnych przypadkach
, kiedy wyj¹tkowo nierozs¹dny cz³owiek, kupuj¹c gazetê i gumy do ¿ucia,
okaza³ wyj¹tkowo cenn¹ zawartoœæ portfela, dworcowi z³odzieje wspó³pracu
j¹ z kilkoma straganiarzami i jednym kioskarzem, jak ktoœ kupuje gazetê
i gumê, rozmieniaj¹c stówkê, mówi mu siê, ¿e nie bêdzie z czego wydaæ, n
iech dobrze poszuka, nierozs¹dny cz³owiek pos³usznie wykonuje polecenie,
grzebie w poszukiwaniu drobnych, tymczasem kioskarz daje znaæ ch³opakom
, ¿e szykuje siê grubszy numer, wyj¹tkowo nierozs¹dny cz³owiek nie musi
ju¿ nawet pokazywaæ wnêtrza portfela, licz¹c na zrozumienie: „No nie mam
, widzi pan, dzisiaj jakoœ same grube”, kioskarz, udaj¹c niezadowolenie,
wydaje mu resztê, wyj¹tkowo nierozs¹dny cz³owiek jest zadowolony, ¿e ud
a³o mu siê kupiæ gazetê i gumê do ¿ucia mimo wszystko bez jakichœ wiêksz
ych problemów, cz³owiek nierozs¹dny jest z siebie zadowolony, ilekroæ co
kolwiek uda mu siê zrobiæ bez wiêkszych problemów w kraju nader problema
tycznym, wyj¹tkowo nierozs¹dny cz³owiek czeka ju¿ na peronie, ch³opcy po
rozumiewaj¹ siê dyskretnie, poci¹g przyje¿d¿a, ludzie t³ocz¹ siê przy we
jœciu, ch³opcy s¹ wœród nich, cz³owiek nierozs¹dny musi siê przepychaæ,
chcia³by jak najprêdzej znaleŸæ wolne miejsce w przedziale, wreszcie mu
siê udaje, siada, wiesza p³aszcz, czuje ulgê, znowu siê uda³o, jest z si
ebie bardzo zadowolony, zaraz sobie wygodnie pojedzie, o, poci¹g ju¿ rus
zy³, teraz musi zadzwoniæ do ¿ony i powiedzieæ, ¿e zd¹¿y³, znalaz³ miejsce, zaraz, gdzie jest komórka, B
o¿e, gdzie jest portfel, przecie¿ tam by³y wszystkie dokumenty; portfel i
dokumenty le¿¹ ju¿ w koszu na œmieci, szukaj¹ nowych przyjació³ wœród pa
pierków, puszek i skórek od bananów, pieni¹dze i telefon komórkowy ju¿ za
sili³y dniówkê ch³opców z reklamówkami, kioskarz dosta³ prowizjê, to by³a
piêkna, finezyjnie przeprowadzona akcja ca³ego zespo³u, zobaczmy sobie p
owtórkê. Jakaœ mamuœka spieszy siê na poci¹g, ale chyba nie tak bardzo, b
o zagl¹da do straganów z kosmetykami, firmowe, ale jakoœ du¿o tañsze, mam
uœka widaæ wyj¹tkowo rzadko bywa na dworcu, raczej zwyk³a u¿ywaæ auta, al
e mo¿e ostatnio nie najzgrabniej parkowa³a i ktoœ jej teraz wyklepuje bla
chê na warsztacie, a tu akurat podró¿ wypad³a, mamuœka ma torebkê, która
wygl¹da naprawdê nieŸle, modna ale bardzo niepraktyczna, portfel ledwie s
iê mieœci, a zatrzask wiecznie odpina, mamuœka co prawda ci¹gnie za sob¹
dziewczynkê, a dzieci bywaj¹ spostrzegawcze, ale i ten problem jakoœ uda
siê rozwi¹zaæ; dziewczynka bardzo chcia³aby, ¿eby jej coœ kupiæ, to znacz
y przede wszystkim tego misia, bierze do rêki, pan zachêca, mamuœka szarp
ie za rêkê i szczeka do córki: „Zostaw to!”, mamuœka chcia³aby przed podr
ó¿¹ zajrzeæ jeszcze do kilku straganów z kosmetykami, bo a¿ jej siê wierz
yæ nie chce, ¿e takie okazyjne ceny, czy to aby nie podróbka, ale¿ sk¹d,
pszepani, co te¿ pani mówi, orygina³ki, jak boga kocham, niech pani sobie
skropi, pow¹cha, no, ale czemu takie tanie, promocja psze pani (stragani
arz chêtnie by wyt³umaczy³ mamuœce, jak siê robi biznes, do tego trzeba m
ieæ smyka³kê, smyka³ka pomog³a mu za³atwiæ sta³y dostêp do darmowych test
erów, potem ju¿ posz³o z górki, w biznesie liczy siê pomys³ wyjœciowy i s
myka³ka, chêtnie by o tym pogada³ z mamuœk¹ gdzieœ poza dworcem, nawet mu
siê ona podoba, ale niestety ch³opaki dali znaæ, ¿e siê ni¹ zajm¹, no tr
udno), dziewczynka zerwa³a siê z uwiêzi i wróci³a do misia, to tylko s¹si
edni stragan, mamuœka zaraz j¹ stamt¹d zabierze i nawet klepnie w ty³ek,
wszak powiedzia³a, ¿eby misia zostawiæ, ju¿ zaraz za ni¹ popêdzi, jeszcze tyl
ko sobie pow¹cha ten tam flakonik, nie ten, no przecie¿ pokazuje, ¿e ten d
rugi; teraz jest idealny moment, jeden z ch³opaków odpina torebkê, wyjmuje
portfel, dziewczynka w³aœnie siê odwróci³a, ¿eby pokazaæ innego misia, kt
órego jej zaproponowano, widzi, ¿e jakiœ pan okrada mamê, piszczy, krzyczy
, có¿ za pech, mamuœka zauwa¿a, co jest grane, ³apie ch³opaka za rêkê, wo³
a policjê, ch³opiec siê wyrywa i ucieka, ludzie próbuj¹ mu zagrodziæ drogê
, psiarnia gwi¿d¿e, zbiega siê, goni¹ go, ch³opiec biegnie szybko, ale w s
tronê wysokiego muru, policjanci czuj¹, ¿e im nie umknie, g³upek, co on ro
bi, ano wie, co robi, bo wybija siê, skacze saltem przez betonowy parkan i
ju¿ go nie ma, jak ten gnojek to przeskoczy³, policjanci próbuj¹ siê wspi
¹æ, jeden staje na drugim i gramoli siê, strata roœnie, ten wyœcig zosta³
przegrany, ch³opiec jest wolny, chocia¿ kontuzjowany, tyle lat treningów i
taki frajerski upadek, mo¿e trochê przeszar¿owa³, to nie by³y zawody, ter
az trudniej mu biec, bo nie wiadomo, czy ¿ebra bardziej bol¹, czy rêka, al
e jeszcze tylko przechodnia klatka schodowa i mo¿na siê wmieszaæ w uliczny
t³um, tu go nikt nie wy³owi, zwalnia, uda³o siê, chocia¿ ch³opak wykrzywi
a twarz z bólu; zaraz, ale¿ tak, przecie¿ to ch³opiec, a nawet mê¿czyzna.
(Gdzie w takim razie jest Adam? Spróbujmy mu daæ drug¹ szansê.)
Adam zmienia obuwie, wk³ada swoje nowe tenisówki, domyka szafkê, dopina k
itel, przechodz¹c przez gabinet, zauwa¿a na stole niedopit¹ przez którego
œ z lekarzy herbatê, rozgl¹da siê, czy nikogo nie ma, szybko wypija ³yk,
jeszcze nie ca³kiem wystyg³a; Adam, od kiedy wynaj¹³ mieszkanie niedaleko
miejskiego szpitala, utrzymuje siê tylko z pensji sta¿ysty, co wymusza b
ardzo przemyœlan¹ strategiê oszczêdnoœci, rzecz jasna, krótkofalowej, Ada
m oszczêdza tak, ¿eby mu nie zabrak³o do pierwszego, dyrektorowie banków
nie maj¹ tu czego szukaæ, dla dyrektorów banków Adam nie istnieje, chyba
¿e stanie siê coœ, czego w swoich biznesplanach nie przewidzieli, i nagle
zostan¹ przywiezieni na oddzia³, tylko w takim przypadku Adam bêdzie móg
³ dla nich zaistnieæ jako ten m³ody lekarz, który akurat mia³ dy¿ur i ura
towa³ im ¿ycie, zostawi¹ mu wtedy kopertê z zapasem wdziêcznoœci i przeni
os¹ siê do prywatnej klinki, wróæmy jednak na ziemiê, na razie ¿aden doda
tkowy zapas wdziêcznoœci nie zasili³ konta Adama, wobec czego musi ¿yæ ta
nio i oszczêdnie, taka jest kolej rzeczy, w koñcu to dopiero pocz¹tek, ka
¿dy kiedyœ zaczyna³ jako sta¿ysta i goni³ w piêtkê, ¿eby przetrwaæ, w prz
ysz³oœci kariera Adama bêdzie mog³a siê rozwin¹æ, zacznie zarabiaæ wiêcej
, zrozumie, ¿e medycyna to te¿ ca³kiem niez³y biznes, choæ na razie wcale
siê na to nie zanosi; jakkolwiek to brzmi naiwnie, Adam powtarza, ¿e to
dla niego szczêœcie móc leczyæ ludzi, s³u¿ba i misja, Adam jest idealist¹
, istnieje powa¿ne zagro¿enie, ¿e z takim podejœciem nigdy siê nie dorobi
, zawsze bêdzie dopija³ herbatê po kolegach, a w domu wypije lurê z powtó
rnie zalanej torebki; Adam nauczy³ siê ¿yæ tanio i oszczêdnie. Ojciec by³
by z niego dumny, choæ tak po prawdzie, kiedy postanowi³ ca³kowicie wstrz
ymaæ mu jak¹kolwiek pomoc finansow¹, kiedy zabroni³ Matce wysy³aæ paczki,
a nawet udzielaæ przez telefon praktycznych informacji, myœla³, ¿e wypro
wadzka Adama do miasta potrwa niewiele d³u¿ej ni¿ jego pobyty w zastanawi
alni, mia³ cich¹ nadziejê, ¿e syn skruszony zrozumie wagê i sens ojcowskiego wsparcia, dziêki czemu bêdzie móg³ doceniæ to, co dla niego zrobili, Ojc
iec wci¹¿ nie pojmuje, jak mo¿na by³o wzgardziæ jego gestem, Matka co pra
wda przeczuwa³a, przestrzega³a, ¿e dom to trochê za du¿o na niespodziankê
, ale Ojciec siê upiera³, ¿e jego gest musi byæ zamaszysty, no i có¿, dom
pusty stoi, sobie a wiatrom wyj¹cym w szczelinach zamkniêtych okiennic,
a Adam na razie jakoœ sobie radzi, usamodzielni³ siê, to ma swoje plusy,
w zasadzie Ojciec móg³by byæ z niego dumny, gdyby zobaczy³, jak zaradny i
oszczêdny sta³ siê jego syn, byæ mo¿e nawet w koñcu zmiêknie i przyjedzi
e go odwiedziæ, wszak Matka ci¹gle nak³ania, ¿eby siê wybrali z wizyt¹. T
ymczasem Adam idzie przez szpitalny korytarz, dziœ ma dy¿ur w izbie przyj
êæ, ale zosta³o jeszcze parê chwil, wiêc zagl¹da do pokoju lekarskiego, s
tarsi koledzy w³aœnie studiuj¹ jakieœ zdjêcie rentgenowskie, Adam przygl¹
da mu siê uwa¿nie, marszczy brwi, pyta, czyj to szpiczak, starsi koledzy
jeszcze czasem z niego sobie dworuj¹, przecie¿ jest nowy, nowy, a ju¿ par
ê razy b³ysn¹³ wiedz¹ i intuicj¹, to siê nie mo¿e podobaæ, no, w ka¿dym r
azie nie od razu, starszy ze starszych kolegów rozumie niepokój w g³osie
Adama, nowotwór jest ewidentny, a sytuacja terminalna, starszy ze starszy
ch kolegów zdaje sobie sprawê, ¿e to naprawdê szpetny przypadek, trzeba b
êdzie jakoœ to powiedzieæ pacjentowi, to nie³atwe i bardzo wyczerpuj¹ce d
oœwiadczenie, starsi koledzy nie przespali ju¿ w ¿yciu wielu nocy, myœl¹c
o tym, jak przygotowaæ cz³owieka na œmieræ, Adam jest nowy, bêdzie siê m
usia³ tego nauczyæ, w szpitalu nie wystarczy wiedza i intuicja, trzeba mi
eæ odporn¹ psychikê, Adam musi siê sprawdziæ, w najbli¿szym czasie przezn
acz¹ mu kilka zadañ specjalnych, skoro taki szczêœliwy glêdzi o s³u¿bie i
misji; tymczasem jednak Adam musi iœæ na izbê przyjêæ, bo roœnie kolejka.
Czas na cudowny zbieg okolicznoœci. Na ³awce siedzi ch³opiec, a nawet mê¿
czyzna, wygl¹da na to, ¿e siê zdrowo poobija³. Adam natychmiast go rozpoz
naje, zapamiêta³ go jako ³adnego ch³opca, a nawet mê¿czyznê, rozpoczynaj¹
c szpitalny sta¿ na urazówce, myœla³, ¿e przecie¿ tacy ³adni ch³opcy lubi
¹ sobie po mêsku pobrykaæ, i tak brykaj¹c, mog¹ sobie coœ z³amaæ, to ca³k
iem logiczne, jeszcze siê taki nie uchowa³, co by, brykaj¹c, niczego nie
z³ama³, nie zwichn¹³, a przynajmniej nie skrêci³, dlatego Adam bra³ dy¿ur
y na urazówce, jak leci, tak¿e zamiast kolegów, wyczekuj¹c dnia, w którym
trafi do niego ten ³adny ch³opiec, a nawet mê¿czyzna, nazywa³ go w myœla
ch swoim Piêknisiem, skorzystajmy wiêc z okazji, by sobie uproœciæ sprawê
, odt¹d ch³opiec, a nawet mê¿czyzna bêdzie po prostu Piêknisiem, zw³aszcz
a ¿e Piêkniœ mo¿e odegraæ w tej historii znacz¹c¹ rolê, jeœli tylko nie p
rzypomni sobie, ¿e Adam to ten peda³ z autobusu, który siê do niego dosta
wia³. Tak siê jednak sk³ada, ¿e Piêkniœ prowadzi doœæ intensywny tryb ¿yc
ia, obfituj¹cy w stresy i wydarzenia du¿o bardziej zapadaj¹ce w pamiêæ ni
¿ rêka peda³a w autobusie, Piêkniœ jest ch³opcem po przejœciach, dlatego
czasem widaæ w nim mê¿czyznê. Nie ma obaw, Piêkniœ nie rozpozna Adama, ma
na g³owie powa¿niejsze k³opoty, zarabia na chleb, wykonuj¹c zawód wysoki
ego ryzyka, ostatnio omal nie da³ siê z³apaæ psiarni, to wcale nie takie
proste ³oiæ frajerów po dworcach tak, ¿eby psiarni nie wpaœæ w oko, poza
tym trzeba uwa¿aæ, ¿eby nie przedobrzyæ, najlepiej kraœæ czêsto, ale ma³e
kwoty, w razie czego niska szkodliwoœæ spo³eczna bêdzie po jego stronie,
wykroczenie to zupe³nie inna para kaloszy ni¿ przestêpstwo, to naprawdê
nie³atwe tak kraœæ, ¿eby nie pope³niaæ przestêpstw, tylko wykroczenia. Po
godzinach Piêkniœ æwiczy z kumplami na dzielni brejkdens, s¹ w tym napra
wdê nieŸli, niektórzy nawet definitywnie porzucili ³obuzerkê, ¿eby mieæ w
iêcej czasu na trening, od kiedy zaczêli wygrywaæ zawody, to siê op³aca,
Piêkniœ ma talent, chocia¿ trochê siê leni, na zawodach wci¹¿ pozostaje w cieniu kumpli, ale trening przydaje siê w innych okolicznoœciach, biboje s
¹ bardzo gibcy, uciekanie przed psami na zat³oczonym dworcu, kiedy wszys
cy chc¹ ci podstawiæ nogê to naprawdê sport ekstremalny, Piêkniœ imponuj
e gibkoœci¹ kumplom z dworca, czêsto szar¿uje i po prostu wyrywa mamuœko
m torebki, ¿eby móc zrobiæ ucieczkow¹ pokazówkê. No i po³ama³ siê, ale h
ardy jest, nie poszed³ na pogotowie, dopiero jak mu rêka spuch³a i nie m
óg³ tak siê po³o¿yæ, ¿eby ¿ebra nie bola³y, przyszed³ do lekarza, proszê
bardzo, siedzi, czeka na swoj¹ kolej, nie wie, ¿e Adam te¿ ju¿ nie mo¿e
siê na niego doczekaæ, choæ sumiennie sprawdza wszystkich pacjentów, ni
e mo¿e sobie pozwoliæ na niedok³adnoœæ, bo przecie¿ s³u¿ba, misja, on na
prawdê tak myœli, pacjenci ju¿ go polubili, nied³ugo zaczn¹ przynosiæ koperty.
Cud siê ziœci³, krzepki byczek siedzi przed nim pó³nagi na kozetce, Adam
mo¿e, a nawet powinien go teraz dotkn¹æ, namacaæ, nastawiæ, naprawiæ, m
o¿e to robiæ jawnie, to jego prawo, a nawet obowi¹zek, Adam jest przecie
¿ lekarzem, w tej oto cudownej sytuacji jest lekarzem i tylko lekarzem,
ale jak tu dotkn¹æ Piêknisia, na którego tak d³ugo czeka³, i nie straciæ
kontroli nad sob¹, jak go zbadaæ i siê nie przytuliæ, Piêkniœ czeka, by
powierzyæ mu koœci, a nawet cia³o, pó³nagi Piêkniœ nie ma na torsie ani
jednego w³oska, Adam nawet nie œmia³ marzyæ o takiej ch³opiêcoœci w mê¿
czyŸnie, naga i g³adka klatka piersiowa Piêknisia jest pos¹gowo umiêœnio
na i miarowo porusza siê w rytm zdrowego oddechu, brodawki mu stwardnia³
y, przez uchylone okno wpada œwie¿e powietrze i gwarne chichoty z placu
zabaw, bo¿e, jaki¿ twardy musi byæ ka¿dy jego miêsieñ, myœli Adam i wk³a
da cienkie gumowe rêkawiczki, choæ wola³by je przed Piêknisiem œci¹gaæ j
ak Rita Hayworth w Gildzie, wola³by uzmys³owiæ ch³opcu zmys³owoœæ, wola³
by dotkn¹æ jego ch³opiêcej mêskoœci go³¹ rêk¹, wie jednak, ¿e wtedy rozk
lei³by siê, da³by po sobie poznaæ s³aboœæ do Piêknisia i straci³ jego za
ufanie, tylko jako lekarz mo¿e obserwowaæ to ufne oddanie, powierzenie k
oœci i cia³a; Adam chcia³by oblizaæ wszystkie rany ch³opca.
Zaczyna go dotykaæ, uciskaæ, ¿eby sprawdziæ miejsca ewentualnych z³amañ, t
u ciê boli i tu, i tu, mój biedny bolesny Piêknisiu, któryœ cierpia³ rany,
zmi³uj siê nade mn¹, daj siê pomi³owaæ, czy kiedykolwiek ktoœ dotyka³ ciê
tak delikatnie, czy zazna³eœ takiej czu³oœci, chyba nie, Piêknisiu, bo mr
u¿ysz oczy, zadr¿a³eœ, lecz przecie¿ nie z bólu, moje d³onie z³agodz¹ twoj
e boleœci, znam siê na cudzym bólu tak, jak ty na w³asnym, ca³y jesteœ w b
liznach, pe³no na tobie œladów pól bitewnych, po¿ogi, klêski i sromoty, cz
ytam z twoich blizn jak z naskalnych rytów, jesteœ Piêknisiem z histori¹,
tyle bólu ci zadali niedobrzy ludzie, ¿e siê od niego uzale¿ni³eœ, jak ciê
nie boli, to nie czujesz, ¿e ¿yjesz, prawda, mój Piêknisiu, ty siê bólu n
ie boisz, ty siê boisz pieszczot, boisz siê, bo ich nie znasz, przyjemnoœæ
os³abia czujnoœæ, odwraca uwagê, ktoœ móg³by siê do ciebie w³amaæ, okraœæ
z ciebie samego, to niebezpieczne, ty jesteœ swój, swój ch³opak, a nawet
mê¿czyzna, swój, a nawet mój Piêkniœ, jesteœ teraz jak piesek z azylu, któ
ry nie wiedzia³, ¿e ludzka rêka mo¿e nie biæ, tylko g³askaæ, ug³aska³em ci
ê, Piêknisiu, domyœlasz siê chyba, ¿e ju¿ dawno ustali³em, co ci jest, ju¿
dawno powinienem ciê odes³aæ na gipsowniê, ju¿ od kilku minut jesteœ ³ask
aw dawaæ siê g³askaæ, popatrz, zdj¹³em ju¿ rêkawiczki. Adam zauwa¿a, ¿e ni
e zauwa¿y³, kiedy mu siê zdjê³y rêkawiczki, och, trzeba to natychmiast prz
erwaæ, przywo³aæ do porz¹dku lekarza, gdzie siê zapodzia³ lekarz w Adamie?
Nale¿y teraz przemówiæ po lekarsku, bo Piêkniœ gotów sobie pomyœleæ, ¿e d
okona³o siê tu coœ wiêcej ni¿ rutynowe badanie. Trzeba ³agodnie zaprzestaæ
, ¿eby nie zbudziæ w Piêknisiu psa wœciek³ego, ¿e uleg³ podstêpnie czu³ej
rêce, Adam boi siê, ¿e kiedy przestanie g³askaæ, bêdzie ugryziony, w Piêkn
isiu drzemie straszliwa si³a, Adam wyczuwa j¹ przez skórê, chcia³by tej si
³y zaznaæ, o Matko Boska Otworna, zagrzewna i o¿ywiaj¹ca, chcia³by, jakkol
wiek jeszcze nie teraz, teraz trzeba ch³opca posk³adaæ, posklejaæ, zabliŸn
iæ.
– Nie ma rady, rêka pójdzie do gipsu, klatkê piersiow¹ zabanda¿ujemy, racze
j nie poszalejesz w najbli¿szym czasie.
Piêkniœ jest z³y, ale udaje jeszcze gorszego; domyœla³ siê przecie¿, ¿e t
o coœ powa¿nego, z byle skaleczeniem do lekarza by nie przyszed³. Piêkniœ
jest z³y, bo ten doktorek, w którym peda³a czuæ na kilometr, dotyka³ go
jakoœ tak nieobleœnie, pozytywnie, tak by sobie jeszcze móg³ posiedzieæ n
a tej kozetce, teraz ju¿ wie, czemu Dziara lubi chodziæ na masa¿e, Piêkni
œ myœla³, ¿e to czyste szpanerstwo; tylko ¿e ten doktorek zrobi³ mu racze
j maca¿ ni¿ masa¿, Piêkniœ da³ mu siê zmacaæ i na domiar z³ego poczu³ siê
z tym dobrze, mê¿czyzna szamocze siê w ch³opcu, Piêkniœ musi teraz okaza
æ gniew, uwa¿aj, doktorku, pos³uchaj brutalnej kwestii, któr¹ wyg³asza mê
¿czyzna przez megafon ch³opca:
– Kurwa, do gipsu? W przysz³ym tygodniu mia³em jechaæ na zawody…
Ale chyba nie doœæ groŸnie to zabrzmia³o, w dodatku doktorek mo¿e zapyta
æ, o jakie zawody chodzi, to dobry pretekst, ¿eby rozpocz¹æ d³u¿sz¹ rozm
owê, nawi¹zaæ znajomoœæ, Piêkniœ sam sobie nie wierzy, ¿e taki siê zrobi
³ przy doktorku niebrutalny, w³aœciwie mu siê pod³o¿y³, lepiej ju¿ wyjœæ
st¹d ze skierowaniem, na wszelki wypadek zamykaj¹c drzwi mocniej, trzas
kaj¹c nimi w³aœciwie, a¿ kobity w poczekalni ³ypn¹ na niego niesympatycz
nie.
– I co sie gapisz, stara rozklapicho?!
Piêkniœ poza gabinetem Adama znów jest swój, uda³o mu siê do siebie wró
ciæ.
Magnetofon daje czadu na pe³ny regulator, ch³opaki tañcz¹ do pokahontas, a
Piêkniœ stoi jak ten chuj i mo¿e siê tylko przygl¹daæ, dla niego ju¿ jest
po zawodach, a niechby mu który coœ g³upiego powiedzia³, jebnie mu z gips
u i nos po³amie. Piêkniœ wygl¹da na z³ego, a jest jeszcze gorszy: ani zawo
dów, ani jumy, do niczego siê nie nadaje, ch³opaki wol¹ go nie prowokowaæ,
pocieszyæ te¿ siê nie da za bardzo, bo nie rêka z³amana go boli najbardzi
ej, nie ¿ebra pot³uczone, kontuzje to normalka, Piêknisia coœ gryzie g³êbi
ej, ch³opaki nie wnikaj¹, ch³opaki tañcz¹. Piêkniœ jest bardziej ni¿ z³y,
i to na siebie, ¿ebra go bol¹ przy g³êbokich wdechach, akurat teraz musia³
o mu siê zebraæ na wzdychanie, nie mo¿e d³u¿ej wytrzymaæ tych akrobacji, c
h³opaki jad¹ po mistrzostwo, nigdy jeszcze nie byli tacy dobrzy, Kolo, od
kiedy zapuœci³ dredy, krêci siê na g³owie jak pojebany; Piêkniœ zostawia s
woj¹ kompaniê, wychodzi na ulicê, patrzy na ludzi, rozgl¹da siê, szuka (ko
go szukasz, Piêknisiu, nie wstydŸ siê, powiedz); Piêkniœ zaczyna siê siebi
e baæ, bo jego skóra têskni (za kim têskni, nie bój siê, odpowiedz), tward
y to Piêkniœ jest ju¿ tylko w gipsie, rozko³ata³ siê, rozpulsowa³, rozszam
ota³, mnie w kieszeni karteczkê z adresem i telefonem, któr¹ zostawi³ mu n
a wypadek, gdyby coœ (kto ci j¹ zostawi³, Piêknisiu, wyci¹gnij, poka¿ nam,
przeczytajmy), doktorek, który ma na imiê Adam; Piêkniœ jeszcze raz sprawdza adres.
Adam wraca po dy¿urze, nie jest zbyt spostrzegawczy, gdzie spojrzy, widzi
poœciel, w niej, umêczony, niebawem siê zagrzebie, ju¿ nawet po pieczywo
nie zachodzi, ju¿ nawet o Piêknisiu nie ma si³y myœleæ, w³aœnie o to cho
dzi³o: tak siê zaharowaæ, ¿eby nie mieæ si³y myœleæ o ch³opcu, o mê¿czyŸn
ie, którego opatuli³ raczej, ni¿ opatrzy³, osobiœcie, cia³osiernie i mi³o
œciowo owijaj¹c banda¿em tors hardy i uleg³y zarazem, i choæ ¿egnaj¹c siê
z ch³opcem, pozwoli³ sobie zostawiæ mu adres i telefon, w razie gdyby co
œ, znaczy, siê dzia³o, wie, ¿e póki Piêkniœ siê nie zroœnie, Adam nie bêd
zie mia³ okazji, ¿eby go spotkaæ. Móg³by jeszcze liczyæ na ³ut szczêœcia,
po to przecie¿ wynaj¹³ mieszkanie w dzielnicy nies³awnej, w tym nie bard
zo pod³ym mieœcie wyszuka³ najbardziej parszywy dystrykt, dzielnicê pe³n¹
rozbrykanych ch³opców i nieprzytomnie pijanych mê¿czyzn, wcale nie tak b
lisko szpitala, ale tanio i z wiêkszym ni¿ gdzie indziej prawdopodobieñst
wem natkniêcia siê na ch³opca, a nawet mê¿czyznê, teraz ju¿ zwanego przez
nas Piêknisiem. Oto i natkn¹³by siê, ³ut szczêœcia dziœ mu dopisuje, nat
kn¹³by siê, gdyby zauwa¿y³, ¿e Piêkniœ z wymiêt¹ karteczk¹ w kieszeni nie
tak znów doskonale siê schowa³ w bramie s¹siedniej kamienicy, wpasowa³ s
iê po prostu doœæ sprytnie we wnêkê, zdolnoœæ mimikry jest jedn¹ z przyda
tniejszych umiejêtnoœci w jego profesji, Piêkniœ jest zdolnym z³odziejem,
ale to na co dzieñ, dzisiaj jest nieœmia³ym ch³opcem, a nawet mê¿czyzn¹,
który zaczai³ siê po to, ¿eby niby przypadkiem wpaœæ na doktorka wracaj¹
cego z pracy, zagadaæ, a potem sam nie wie, co dalej, jeszcze nic nie wym
yœli³, ciê¿ko mu siê myœli, przez ten gorsecik z banda¿y nie mo¿e nabraæ
g³êbszego oddechu, o w³aœnie, zapyta go, czy mo¿e to zdj¹æ albo chocia¿ p
oluzowaæ; zapyta³by, gdyby zosta³ zauwa¿ony. Adam mija go i dochodzi do s
wojej kamienicy, nie ma nawet si³y pogadaæ z s¹siadem, który uparapeciwsz
y siê, na dobre czeka s³owo; s¹siad ca³e dnie spêdza na parapetingu, aktu
alnie na bezrobociu ma du¿o czasu, ¿eby obserwowaæ ulicê, moœci sobie pod
uchê i patrzy, czasem zmienia go ¿ona obecnie bezrobotna, bywa, ¿e razem siê
w oknie usadawiaj¹, kiedy m³ody w szkole i nie ma przy nim roboty, wol¹ ta
k z okna ni¿ przy telewizorze, w telewizji nic ciekawego nie leci, same po
wtórki, kiepskie seriale, w których nieprawdziwi policjanci goni¹ nieprawd
ziwych z³odziei, bandytów i morderców, oni to maj¹ z okna na ¿ywo i bez ab
onamentu, policja jest jak najbardziej prawdziwa, zapuszcza siê tu z rzadk
a i niechêtnie, a ju¿ w ¿yciu nikt nie widzia³ policjanta biegaj¹cego, bie
gaj¹cy policjant to jest amerykañskie kino, w tej dzielnicy policjanci boj
¹ siê wysi¹œæ z auta, patrol polega na tym, by tak kluczyæ ulicami, ¿eby n
ie wpaœæ na jakieœ wykroczenie, a ju¿ uchowaj bo¿e przestêpstwo, w tej dzi
elnicy policjanci reaguj¹ na zg³oszenia niechêtnie i niespiesznie, z jedyn
ki na dwójkê i bez koguta, mo¿e tymczasem wszystko siê u³o¿y, ten pan jedn
ak nie wyrzuci tamtej pani z okna, wrzaski dziecka za œcian¹ ucichn¹, ci,
którzy kogoœ tam bili na skwerze przestan¹ w porê kopaæ i rozejd¹ siê, ten
, którego skopano, zd¹¿y siê pozbieraæ i wróciæ do domu, a jeœli straci³ p
rzytomnoœæ, to przede wszystkim sprawa pogotowia, przecie¿ nieprzytomnego
nie bêd¹ przes³uchiwaæ; gdyby policjanci reagowali w porê na ka¿de zg³osze
nie w tej dzielnicy, drastycznie spad³yby im statystyki wykrywalnoœci, rea
gowaæ pospiesznie tym bardziej nie maj¹ zamiaru, kto by chcia³ za takie pi
eni¹dze nara¿aæ ¿ycie. S¹siad zwraca uwagê na kilku tymczasowo trzeŸwych i
przytomnych mê¿czyzn, wtaczaj¹cych w³az ze studzienki kanalizacyjnej na w
ózek i uciekaj¹cych z nim pospiesznie:
– Tera ju¿ nawet w bio³y dziyñ guliki kradnom, pierony. Potym cz³owiek by
dzie szo³ po æmoku do dom i jeszcze sz³apa z³amie.
Kiedy ¿ona s¹siada jest akurat czymœ zajêta wewn¹trz mieszkania, s¹siad rela
cjonuje jej na bie¿¹co wszystkie uliczne atrakcje. Brak atrakcji tak¿e.
– Pitli. Tyn m³ody doktór ju¿ prziszo³ do dom. Jo go nawet lubia, ty wiys,
¿e ³on nie kurzy, ale cygarety nosi, jakby fto ³od niego chcio³. Terozki ni
ma nikogo, ino tyn pies zaœ loto, tyn œlepy na jedne oko. Wonio nom w bram
ie, zaœ musieli najscaæ te bajtle. Synek ³od Majzlów z balom idzie bez ulic
a, chyba do nos, po modego. Niy, poszo³ kaj indzij.
¯ona s¹siada akurat pomaga synkowi w zadaniu z matematyki, no dobrze, nie
pomaga, tylko nadzoruje wykonanie, sama nie ma zielonego pojêcia, o co cho
dzi w trygonometrii, synek ju¿ skoñczy³ dwie klasy wiêcej od niej, i bardz
o dobrze, chodzi do szko³y, ¿eby z niej wyjœæ na ludzi, trzeba go pilnowaæ
, na razie dobrze mu idzie, ¿ona s¹siada lubi chodziæ na wywiadówki, bo ch
ocia¿ te wszystkie mamunie lalunie przychodz¹ prosto z galerii handlowej w
ysztafirowane na zicher, to jej synek ma lepsze oceny od ich pociech, nawe
t doucza s³abszych, jak pani kaza³a, nied³ugo bêdzie zarabia³ na korepetyc
jach wiêcej, ni¿ oni maj¹ z zasi³ku; teraz siê rozproszy³, bo ten od Majzl
ów z pi³k¹
– Mamo, moga iœ naplac?
– Zadanie mosz, zrobisz, to pódziesz.
– Mama, potym ³odrobia…
– Ty pieroñski podciepie, niy rozumiesz, co sie do ciebie godo?! £odrabiej
to bez godki, bo bydziesz mio³ tygodniowo sztuba!
Syn zaczyna chlipaæ, przecie¿ dopiero co wróci³ ze szko³y, przyda³oby mu si
ê trochê odpoczynku, matka siedzi ca³y dzieñ i siê nudzi, wiêc nie zna zmêc
zenia, ojciec okazuje siê pojêtniejszy:
– Dej mu pokój. Jak bydziesz po nim ryceæ, to nic nie zrozumi. Puæ sam, s
ynek.
Ma³y natychmiast z g³oœnym szurniêciem odsuwa krzes³o i podbiega do ojca
; a ten nie opuszczaj¹c stanowiska obserwacyjnego, wyjmuje z kieszeni pa
rê monet.
– Kopnij mi sie po fajranty, za reszta kup bombony.
Dzieciakowi nie trzeba dwa razy powtarzaæ, biegiem omija matkê, która pró
buje go z³apaæ, a potem wrzeszczy na mê¿a (jej imponuj¹cy sopran marnuje
siê w tej norze; ca³a ulica w jednej chwili zamyka okna):
– Kaj ty go do sklepu wysy³osz, jak ³on zadanie mo na jutro i nic ta ³amaga
nie umi!!!
Doœæ ju¿ tej drugoplanowej sceny, w monta¿u i tak siê to zetnie, dodajmy t
ylko, ¿e dzieciak w drodze do sklepu wpada na okropnie rozeŸlonego Piêknis
ia (doktorek ciê min¹³, Piêknisiu, i nawet nie skin¹³ g³ow¹, nie przywita³
siê, jesteœ zmartwiony, próbujesz dociec, czy zrobi³ to specjalnie, czy p
o prostu ciê nie zauwa¿y³, na wszelki wypadek siê gniewasz). Piêkniœ demon
struje ¿elazny uœcisk zdrowej rêki, podnosi dzieciaka za ko³nierz i trzyma
nad ziemi¹ majtaj¹cego nogami, próbuj¹cego siê wyswobodziæ:
– £ostow mie, leca po cygarety starymu!
(Piêknisiu, nie wy¿ywaj siê na nieletnich, marnujesz czas, Adam dopiero ws
zed³ do domu, mo¿e jeszcze nie zasn¹³.)
– Jak charkniesz dalej ode mnie, to cie puszcza.
Piêkniœ stawia ch³opaka na chodnik, poci¹ga nosem i odkrztusza ciê¿k¹ fle
gmê z najodleglejszych g³êbi zatok, wreszcie z impetem wypluwa j¹ na drug
¹ stronê ulicy, prawie siêgaj¹c przeciwleg³ego krawê¿nika; dzieciak jest
sprytniejszy, ¿aden glut nie mo¿e siê równaæ ze star¹ gum¹ do ¿ucia, dzie
ciak chomikuje po kieszeniach ró¿ne nieprzydatne œwiñstwa, guma ju¿ dawno
zasch³a w tward¹ kulkê, no i proszê, teraz wystrzeli³a z jego ust jak po
cisk armatni, przeciwleg³y chodnik zosta³ zdobyty, wolnoœæ odzyskana, mo¿
na biec do sklepu po tanie papierosy i kupiæ now¹ gumê.
Piêkniœ wychodzi z ukrycia, s¹siad zajêty jest uciszaniem ¿ony, zamkn¹³ o
kno, a mimo to jazgot s³ychaæ wyraŸnie, potok wyzwisk jest upierdliwy jak
freejazzowe solo nieudolnego saksofonisty, który przedêciami nadrabia br
aki techniczne, wrzask wydostaje siê przez rozedrgane szyby, s¹siad odszc
zekuje itd., w ka¿dym razie Piêkniœ mo¿e przez chwilê niepostrze¿enie sta
n¹æ pod kamienic¹ Adama i spojrzeæ w stronê okien na piêtrze, w których n
iczego nie widaæ; zagwizda³by, ale nie chce zwracaæ na siebie uwagi, lepi
ej od razu wejdzie do œrodka.
Adam spa³by ju¿, gdyby nie Matka, która zadzwoni³a, dopytuje siê, uspoka
ja, mówi o têsknocie. Adam przysypia ze s³uchawk¹ przy uchu, ju¿ bez but
ów, bez skarpet, spodnie œci¹gaj¹c, niech¿e ju¿ mama wygada siê do koñca
i da mu wreszcie zasn¹æ po dy¿urze, ale ona jeszcze tylko to, acha i je
szcze o tamtym zapomnia³a, no i koniecznie musi mu powiedzieæ, ¿e ju¿ wy
t³umaczy³a Ojcu, ju¿ go udobrucha³a, on siê nie gniewa wcale, wie, ¿e tr
zeba ambicje syna uszanowaæ, domek przecie siê nie zmarnuje, czeka³ bêdz
ie, no wiêc, Adasiu, ty nam powiedz, kiedy najlepiej do ciebie przyjecha
æ, przywieŸliby my tobie co dobrego i posprz¹ta³abym ci, wyprasowa³a, ty
takimi rzeczami na pewno zajmowaæ siê czasu nie masz, to kiedy mo¿em od
wiedziæ ciê w tym mieœcie… Adam mówi, ¿e mu wszystko jedno, ale mówi to
ju¿ w³aœciwie przez sen, Matka pyta, ale wszystko jedno to znaczy kiedy,
lepiej rano czy po po³udniu, a mo¿e w niedzielê, Adamowi naprawdê jest
ju¿ wszystko jedno, nie wie nawet, czy rzeczywiœcie s³yszy pukanie do dr
zwi, czy tylko mu siê to œni³o, nie ma ju¿ si³ rozmawiaæ (pukanie siê po
wtarza, wyraŸniejsze od snu), Adam wstaje, lunatycznie do drzwi podchodz
i, otwiera, staje twarz¹ w twarz z Piêknisiem.
Ju¿ nie jest œpi¹cy.
5
Dopóki ¯onie nie zachce siê wyjœæ z ³ó¿ka, zapukaæ do drzwi i upomnieæ o
Roberta, ³azienka jest jednym z niewielu miejsc niezak³óconego odosobni
enia na terenie domu. Prysznic s³ychaæ przez drzwi; Robert ju¿ dawno siê
umy³, teraz po prostu siedzi, zbiera i przegl¹da myœli z ostatnich kilk
unastu godzin, z niepokojem zauwa¿a, ¿e wszystkie skupiaj¹ siê wokó³ jeg
o stanu zdrowia, s¹ ciê¿kie, bo obros³y niedobrymi przeczuciami. Pryszni
c marnuje wodê, Robert próbuje myœleæ o zmarnowanym ¿yciu, w³aœnie przyp
omnia³ sobie, ¿e jest œmiertelny; œmieræ te¿ o nim myœli. Robert nie boi
siê œmierci, tylko choroby, szpitala, smrodu œrodków dezynfekcyjnych w
pokoju zabiegowym, na bloku operacyjnym, w ambulatorium, boi siê sinobia
³ej i sztywnej poszwy na szpitalnym kocu, s³oika z kompotem, którego nie
bêdzie móg³ wypiæ; najbardziej boi siê bólu. Ból ju¿ siê zapowiada³, da
wa³ mu sygna³y, ostrzega³, wysy³a³ forpocztê, sprawdza³ jego wytrzyma³oœ
æ, za ka¿dym razem pozwalaj¹c sobie na wiêcej, nawet przed chwil¹ pod pr
ysznicem wykona³ próbn¹ eksplozjê gdzieœ w krêgos³upie, ale co tam, prze
cie¿ ka¿dego czasem trochê w krzy¿u ³amie. Robert pozna³ ju¿ pierwiosnki
bólu, boi siê, ¿e lada moment wszystko w nim boleœnie zakwitnie. Próbuj
e sobie wyobraziæ siebie we w³adaniu cierpienia, swoj¹ walkê o prawo do
bezbolesnoœci; czy do tego mo¿na siê przyzwyczaiæ? Czy ból oka¿e siê sta
³y, nieznoœny, dyktatorski, nieznosz¹cy sprzeciwu, czy zemnie go do szcz
êtu w kilka chwil na ³o¿u boleœci? Robert boi siê guzików przy ³ó¿ku, kt
órych u¿ywaj¹ cierpi¹cy, ¿eby zadzwoniæ po pielêgniarkê; dzwoni¹, a pote
m modl¹ siê, ¿eby przysz³a od razu z zastrzykiem, wiedz¹c o co im chodzi
, bo dy¿ur mo¿e mieæ jedna z tych m³odych, która najpierw przyjdzie i za
pyta „Co panu jest? Ach, boli? Dobrze, zaraz panu dam zastrzyk”, a potem
bêdzie musia³a jeszcze raz pokonaæ drogê od ³ó¿ka do dy¿urki, znaleŸæ l
ek, przygotowaæ iniekcjê i wróciæ, a to wszystko przecie¿ trwa minutami,
minutami spazmatycznego miêtoszenia przeœcierad³a; Robert boi siê minut
, podczas których ca³y bêdzie oddany bólowi, tak ¿e nawet nie jêknie, bo bêdzie siê ba³, ¿e bólowi siê je
go jêki nie spodobaj¹, ¿e siê za karê nasili; jêczeæ mo¿na dopiero wtedy,
kiedy zastrzyk zaczyna dzia³aæ i czuje siê, ¿e ból mówi „tymczasem” (to je
st w³aœnie najgorsze, œmiertelnie chorzy nie jêcz¹ z bólu, tylko z ¿alu, ¿
e ból nigdy nie mówi „¿egnaj”, zawsze „tymczasem”, „na razie”, „bywaj”; „b
ywaj” to najperfidniejsze z po¿egnañ, ból wie, ¿e œmiertelnie chorzy ju¿ n
ie s¹, tylko bywaj¹; zdrowi ¿yj¹ ci¹gle, chorzy tylko w czasie przejaœnieñ
, ich ¿ycie pêk³o, czas przejaœnieñ jest czasem zbierania coraz drobniejsz
ych fragmentów, prób ich sklejenia; œmiertelnie chorzy s¹ zdrowi tylko we
fragmentach, w kawa³kach, ju¿ siê nie zdarzy, ¿eby wszystkie ich fragmenty
by³y jednoczeœnie gotowe do ¿ycia, ale zdarz¹ siê chwile, w których przyp
adkiem wiêkszoœæ z nich jest jednoczeœnie zmobilizowana – wtedy czuj¹ coœ
na kszta³t ulgi). Robert szuka wyjœcia z celi z³ych przeczuæ, w koñcu wyro
k jeszcze nie zapad³, ostateczna konsultacja ze specjalist¹ ma nast¹piæ za
kilkadziesi¹t godzin, przez tych kilkadziesi¹t godzin, jakkolwiek czu³by
siê niezdrowo, chorowicie, a nawet œmiertelnie s³abo, wci¹¿ jeszcze jest p
o stronie œwiata zdrowych; dopóki nie wie niczego na pewno, póki ostatni z
nieciekawych wyników nie zosta³ dok³adnie przeanalizowany i do³¹czony jak
o dowód przeciwko niemu, jest jeszcze po stronie ¿ycia. Nawet jeœli jest n
ieuleczalnie chory, ¯ona czeka na niego w ³ó¿ku – i byæ mo¿e w³aœnie teraz
nadarza siê jedyna w swoim rodzaju okazja, by zosta³ szczêœliwym ojcem, a
raczej, by istota, której da ¿ycie, otrzyma³a te¿ gwarancjê szczêœliwego
dzieciñstwa. Od kiedy opuœci³ piekielny dom rodziców (o których sza), Robe
rt nie rozmawia³ ze swoim ojcem, dopóki ten nie umar³; martwy ojciec nie p
rzerywa, nie wchodzi w s³owo po to, ¿eby je podeptaæ, martwy ojciec s³ucha
i milczy jak grób, w którym go z³o¿ono; od kiedy opuœci³ piekielny dom (s
za), Robert jest przekonany, ¿e najlepiej ze swymi ojcami dogaduj¹ siê pog
robowcy.
¯ona le¿y w ³ó¿ku i nie wygl¹da na tak¹, co to siê mê¿a doczekaæ nie mog³
a, czyta kolorowy magazyn dla nowoczesnych kobiet, rzeczywiœcie czyta, ni
e tylko przegl¹da, najgorsze jest to, ¿e wczytuje siê w rzêdy liter udaj¹
cych wyrazy, w kolumny wyrazów udaj¹cych zdania i zdañ udaj¹cych teksty,
i robi to przekonana, ¿e w ten sposób zalicza dzienn¹ dawkê lektury niezb
êdn¹ do prawid³owego rozwoju duchowego i utrzymywania umys³u w stanie akt
ywnoœci. Po ksi¹¿ki siêga rzadko, a kiedy je czyta, niemal natychmiast za
sypia, le¿¹c, siedz¹c, wieczorem, w œrodku dnia, niewa¿ne – literatura j¹
usypia, a nowoczesne magazyny nie; Robert zastanawia siê, czy strony tyc
h pism nie s¹ nas¹czane jakimœ pobudzaj¹cym œrodkiem zapachowym. ¯ona twi
erdzi, ¿e nie czyta ksi¹¿ek, od kiedy Robert przesta³ pisaæ, w ten sprytn
y sposób nadaje swojemu umys³owemu lenistwu wymiar manifestacyjnego postu
, protestacyjnej g³odówki; to Robert jest winien, by³ jej ulubionym pisar
zem, przy jego ksi¹¿ce nigdy by nie zasnê³a, inni j¹ nudz¹, niech jej wiê
cej nie przynosi ksi¹¿ek innych pisarzy. ¯ona le¿y i czyta, poœciel zsunê
³a siê z jej podkurczonej nogi ods³aniaj¹c j¹ a¿ po… tak, a¿ po sam¹ cipk
ê, ¯ona ma cipkê bezgrzesznie rozwart¹ miêdzy udami, i mo¿e sama o tym ni
e wie, bo cipka drzemie poza zasiêgiem jej wzroku, a raczej symuluje drze
mkê, flirtownie ku oczom Roberta skierowana, jego spojrzeniem siê wzrusza
j¹ca, oto bowiem cipka wcale nie wydaje siê napiêta, wilgotnieje porozumi
ewawczo, nie ulega wiêc w¹tpliwoœci, ¿e ¯ona jednak zdaje sobie sprawê z
cipki, a przypadkowoœæ zsuniêcia poœcieli i przykurczenia nogi by³a udana
, ¯ona misternie przygotowa³a tê pozycjê i nada³a jej pozory przypadkowoœ
ci; ¯ona jest mistrzyni¹ pozorów przypadkowoœci, jej ma³e piersi nie znos
z¹ stanika, za to doskonale nadaj¹ siê do pozornie przypadkowych ods³oniê
æ miêdzy brzegami niedopiêtej bluzki, w dekolcie podczas stosownie niesto
sownego nachylenia, w pozornie Ÿle dobranej, zbyt przeœwituj¹cej sukience
; ¯ona lubi graæ z mêskimi zmys³ami, bo zawsze wygrywa. Robert zaczyna ceremonia³ wêdrówki jêzyka od stopy do cipki. ¯ona jeszcze nie protestuje, lub
i tê niespiesznoœæ, cipka czeka rozgor¹czkowana na swoj¹ kolej, teoretycz
nie siê niecierpliwi, ale w³aœnie to jest najprzyjemniejsze; gdyby Robert
zbyt szybko dotar³ na miejsce, zepsu³by ca³¹ zabawê, musi kr¹¿yæ dooko³a
cipki, delikatnie lizaæ pachwiny, zbli¿aæ siê po g³adko wydepilowanych o
kolicach, a¿ ¯ona poczuje, ¿e jest gotowa lewitowaæ, dopiero wtedy wolno
mu delikatnie zapukaæ do drzwi, królewicz jêzyk mo¿e zacz¹æ podrywaæ król
ewnê ³echtaczkê, a potem ju¿ mocniej, p³ynnie, ¿wawo, obustronnie, wszerz
nie i wzd³u¿nie ustami ca³ymi, warga w wargê, jednak na królewnê bacz¹c n
ajszczególniej, nie wolno mu straciæ jej z jêzyka, zreszt¹ nie ma po co,
bramy zamku i tak pozostan¹ zamkniête, zw³aszcza jeœli siê je szturmuje t
aranem. Kiedy tylko Robert przestaje ca³owaæ cipkê i próbuje w³o¿yæ obola
³y z niewsadzenia cz³onek tam, gdzie mu bêdzie najcieplej, ¯ona œci¹ga go
za w³osy do poprzedniej pozycji albo po prostu odpycha, t³umacz¹c jak zwykle:
– Przecie¿ wiesz, ¿e nie mo¿emy tego zrobiæ.
– Znowu coœ sobie uroi³aœ.
– Nie mo¿emy, ci¹¿a by mnie zabi³a, jestem chora.
– Nie jesteœ na nic chora, poza tym ludzkoœæ ju¿ wymyœli³a parê sposobó
w antykoncepcji.
– Ale ¿aden nie jest pewny na sto procent!
I tak siê koñczy próba sp³odzenia pogrobowca. Robert próbuje jeszcze raz,
ale nie mo¿e dopasowaæ pieszczot ani poca³unków, ¯ona jest obra¿ona, szt
ywna, zamkniêta. Robert próbuje mimo to, desperacko, si³¹ (od wielu miesi
êcy ¯ona nazywa seksem najprostsze rozwi¹zanie wêz³owiska jego namiêtnoœc
i, zwykle w takich okolicznoœciach przejmuje ster i po chwili idzie do ³a
zienki umyæ rêce, podczas gdy Robert zasypia zdjêty ulg¹), dziœ po prostu
chce siê z ni¹ kochaæ za wszelk¹ cenê, ostatecznie mo¿e ju¿ nie mieæ oka
zji, kiedy ból w nim zamieszka.
– Przestañ¿e mnie dziobaæ tym swoim chujem, powiedzia³am: nie!
¯ona wstaje, poprawia koszulê nocn¹, nie daje mu szansy:
– Uspokoisz siê albo idê spaæ do rodziców.
– Chryste, ja z tob¹ d³u¿ej nie wytrzymam.
– Potrafisz tylko gderaæ i straszyæ. Mocny jesteœ w gêbie.
Robert siêga po ksi¹¿kê, sytuacja siê stabilizuje, ¯ona wraca do ³ó¿ka i d
o magazynu nowoczesnych kolorów, ale tylko na chwilê, zdenerwowa³a siê, li
tery przesta³y udawaæ s³owa, nie mo¿e czytaæ, chce zgasiæ lampkê i zasn¹æ,
no ale ten tu znowu teraz bêdzie przy œwietle zatapia³ siê w lekturze, tr
zeba coœ zrobiæ, ¿eby go wy³¹czyæ.
– Napisa³eœ coœ dzisiaj?
Robert nie odpowiada, zawzi¹³ siê i chyba naprawdê ma zamiar czytaæ mimo
wyrzutów sumienia, ¿e nie pisze; nic nie napisa³, przecie¿ ¯ona o tym dob
rze wie, inaczej by go nie zapyta³a. Odnajduje pod ko³dr¹ jego kutasa, je
st jeszcze ciep³y, taki odrzucony, wykluczony, pochylmy siê nad nim. ¯ona
pochyla siê, bierze go do ust i nie zamierza wypuœciæ, zanim odszkodowan
ie nie zostanie uiszczone, zwykle to nie trwa d³ugo, mo¿na przyspieszyæ,
skrobi¹c paznokciami j¹dra, tak jest wygodniej, nie trzeba iœæ do ³azienk
i, wystarczy po³kn¹æ, potem odwróciæ siê plecami, spaæ. Ostatni zgasi œwiat³o.
– Od kiedy z tob¹ sypiam, nic mi siê nie œni, s³yszysz? – Robert k³amie,
nigdy nic mu siê nie œni³o, próbowa³ sobie t³umaczyæ, ¿e ma sny, tylko ni
e mo¿e ich spamiêtaæ, w ka¿dym razie nigdy nie mia³ dostêpu do snów i zaw
sze czu³ siê przez to kaleki, ale kiedy go pytano, czy spa³ dobrze, nie m
óg³ siê poskar¿yæ, przecie¿ nie niepokoi³y go ¿adne mary, sypia³ miarowo,
nieprzytomnie, œlepo. „Nawet zwierzêta maj¹ sny”, myœla³, „Jestem nieszc
zêœnikiem. ¯ycie bezsenne jest ¿yciem bez sensu”, myœla³, „Pomyœleæ, ¿e n
iektórzy mówi¹ do siebie przez sen, ba, mówi¹ jêzykami, których nie znaj¹
”, ¿ali³ siê w myœlach. Wysnuwa³ ze swojego nieœnienia wnioski natury met
afizycznej, lêka³ siê, ¿e brak snów jest oznak¹ braku duszy, ba³ siê wiêc
, ¿e ¿ycie po œmierci – nieskoñczony sen nieœmiertelnej duszy – go ominie
; modlitwy o sen tak¿e nie przynosi³y skutku. „Bóg mnie nie s³yszy, bo mo
dlê siê tylko umys³em. Jestem cz³owiekiem bezdusznym”, takimi myœlami siê
pogr¹¿a³.
– S³yszysz? – ¯ona nie s³yszy, mruczy i wije siê we œnie, Robert mówi do
niej, bo domyœla siê, ¿e ¯ona ma sen erotyczny, patrzy na ni¹ zazdroœni
e, czuje siê zdradzany z samym sob¹ (zak³ada, ¿e ¯ona nie œni o kimœ inn
ym). Zza œciany dobiega transmisja godzinek, po chwili zbli¿a siê w prze
noœnym radyjku przy uchu Teœciowej, która jak co dzieñ o œwicie przychod
zi dopilnowaæ, ¿eby ziêæ nie zaspa³. Teœciowa ponad wszystko ceni sobie
rodzinn¹ harmoniê, a tak¿e porz¹dek, wierzy, ¿e cz³owiek porz¹dny podpor
z¹dkowuje siê œciœle okreœlonym zasadom harmonijnego ¿ycia; Teœciowa dba
w domu o porz¹dek, jak równie¿ o œniadanie dla mê¿czyzn. Jest wyznawczy
ni¹ tradycyjnych wartoœci, do których nale¿y stanie na stra¿y rodzinnej
harmonii, a zatem krz¹ta siê po kuchni w szlafroku, zaparza herbatê, pod
aje talerz z kanapkami do sto³u; mê¿czyŸni schodz¹ siê w strojach wyjœci
owych. Teœæ otwiera laptopa i czyta przy kawie aktualn¹ wersjê e-gazety,
potem wpisuje swoje nazwisko w wyszukiwarce i sprawdza, gdzie te¿ o nim
co nowego powiedziano w ci¹gu minionych dwudziestu czterech godzin, nie
wa¿ne: dobrze, czy Ÿle, tak naprawdê najgorzej bêdzie, jeœli któregoœ dn
ia nic nowego siê nie pojawi, Teœæ nie chcia³by do¿yæ dnia, w którym nie
znajdzie na swój temat ¿adnej nowej informacji; Teœæ nie boi siê œmierc
i, tylko nieistnienia, boi siê, ¿e móg³by popaœæ w nieistotnoœæ, boi siê
panicznie dnia, w którym jego dzia³ania, przemówienia, wszystko, co zro
bi, stanie siê nieistotne, w mediach nie bêdzie o tym ¿adnej wzmianki; n
ieistotnoœæ to nieistnienie. Teœæ jeszcze w dzieciñstwie zapragn¹³, by m
ieæ kiedyœ ulicê swojego imienia, od tej pory dopytywa³ siê o ka¿dego pa
trona ulicy w mieœcie, w jakimkolwiek nowym miejscu siê pojawi³, czyta³
nazwiska na tabliczkach z patronami ulic i sprawdza³, kim te¿ by³, czym
siê ws³awi³ dany patron; dzieciñstwo Teœcia przypad³o na czas, w którym
najczêœciej patronami ulic zostawali tak zwani dzia³acze; kiedy nie mo¿n
a by³o nigdzie znaleŸæ ¿adnej informacji na temat patrona niewielkiej ul
icy w ma³ym miasteczku, doroœli mówili: „To na pewno by³ jakiœ dzia³acz”, Teœæ postanowi³ wiêc, ¿e w pr
zysz³oœci zostanie dzia³aczem, cokolwiek by to mia³o znaczyæ. Z czasem z
rozumia³, ¿e dzia³acz to cz³owiek, którego dzia³ania s¹ istotne, zauwa¿a
ne, odnotowywane i zapamiêtywane, najczêœciej dlatego, ¿e jest przedstaw
icielem w³adz, a wiêc jego dzia³ania wp³ywaj¹ na bieg rzeczy, a kto wie,
mo¿e i historii. Teœæ pozostaje u w³adzy od tak dawna, ¿e prawdopodobni
e nie zniós³by, gdyby go jej pozbawiono, móg³by sobie wtedy dzia³aæ ile
wlezie i nikt by na to nie zwróci³ uwagi, Teœæ panicznie boi siê dnia, w
którym nie bêdzie móg³ o sobie niczego nowego przeczytaæ. Jest jeszcze
jeden istotny przywilej, od którego odzwyczaiæ siê nie sposób w mieœcie
o niskiej przepustowoœci: Teœciowi, jako wysoko postawionemu dzia³aczowi
z immunitetem poselskim, przys³uguje kogut, dziêki któremu wiecznie zak
orkowane ulice nie s¹ dla niego problemem; kiedy jedzie na sygnale w lim
uzynie rz¹dowej samochody rozstêpuj¹ siê jak Morze Czerwone przed Moj¿es
zem, nie ma takiego korka, którego kogut by nie móg³ odetkaæ; Teœæ jeszc
ze nigdy nie sta³ w korku, nie wie, jakie to mo¿e byæ przyjemne, Robert
z nim o tym nie rozmawia³.
– Znowu mnie cytuj¹ – dziœ Teœæ jest bardzo zadowolony, wczoraj by³ w d
obrej formie, nie doœæ, ¿e wyj¹tkowo b³yskotliwie przemawia³ w sejmie (
wiêkszoœæ pos³ów z jego ugrupowania ma k³opoty z wdziêcznym formu³owani
em myœli, wiêc uciekaj¹ siê do jego wrodzonych zdolnoœci oratorskich, T
eœæ jest etatowym wykonawc¹ przemówieñ, g³osem swojej partii, dobrze wy
pada w mediach, nie da siê go wytr¹ciæ z równowagi), to jeszcze doda³ t
rzy grosze w kuluarach, tam zawsze mówi to, czego mu nie wypada powiedz
ieæ z trybuny, ale dziennikarze w³aœnie na te jego nieoficjalne wypowie
dzi licz¹ najbardziej, cytuj¹ go jako pos³a, który zastrzeg³ sobie anon
imowoœæ, ale i tak wszystkim wiadomo, o kogo chodzi, Teœæ jako pose³, k
tóry zastrzeg³ sobie anonimowoœæ, jest ulubieñcem mediów, dosta³ ju¿ pr
opozycjê od kilku powa¿nych wydawnictw, ¿eby jego wypowiedzi ukaza³y si
ê jako ksi¹¿ka pod tytu³em Pose³, który zastrzeg³ sobie anonimowoœæ, al
e Teœæ na razie siê nie zgadza, jeszcze poczeka, nie chce stwarzaæ konk
urencji ziêciowi, w koñcu to Robert jest pisarzem. Tymczasem wiêc Teœæ
czyta swoj¹ wyj¹tkowo b³yskotliw¹ anonimow¹ wypowiedŸ na g³os, a Teœcio
wa, która ju¿ dopilnowa³a porannej harmonii, poda³a œniadanie i poprawi
³a mê¿owi krawat, zaczyna byæ z³oœliwa:
– No ale dlaczego znowu tylko nieoficjalnie, czemu nie po nazwisku? To j
est brak odwagi osobistej. To jest dowód na nieczyste sumienie. To jest
najgorszy rodzaj tchórzostwa i konformizmu. Ojciec dobrodziej zawsze mów
i wprost i bez ogródek, nie boi siê, ¿e ktoœ bêdzie krêci³ nosem. Wystar
czy zacz¹æ s³u¿yæ Prawdzie i cz³owiek od razu przestaje siê czegokolwiek
baæ; mo¿e byœ tak kiedyœ spróbowa³?
Teœæ i te bzdety wprost z radyjka przejête puœci³by mimo uszu i nie skom
entowa³, ale Robert siedzi przy stole, w³aœnie dojada œniadanie i przys³
uchuje siê, Teœæ przy Robercie musi pozostaæ panem sytuacji, dlatego odp
owiada:
– Moja droga, dyplomatyka wymaga, ¿eby pewne treœci do pewnego czasu
wyg³aszaæ anonimowo. Chodzi o to, ¿eby spo³eczeñstwo pierwsze siê pod
nimi podpisa³o.
I zanim Teœciowa zd¹¿y coœ znowu paln¹æ, Teœæ zmienia temat, pyta Rober
ta uprzejmie, ale stanowczo (jak powiada, nigdy by do niczego nie dosze
d³ w ¿yciu, a zw³aszcza polityce, gdyby nie uprzejma stanowczoœæ):
– No a jak tam idzie pisanie?
– Nijak. Nie mam natchnienia.
– Natchnienie to jest potrzebne poetom. Gdyby ci brakowa³o pomys³ów, m
óg³bym pomóc...
– Nie mówiê, ¿e nie mam pomys³ów. Po prostu nie mogê pisaæ.
– Co to znaczy? Co to za jakieœ ciamkanie, cackanie siê ze sob¹? WeŸ siê
w garœæ, przysi¹dŸ fa³du; przecie¿ masz talent…
– Przykro mi. Nie mogê. S³owa mi siê zmêczy³y.
Robert odchrz¹kuje, nie koñczy œniadania, dopija kawê, dziêkuje, wstaje
od sto³u i zmierza do wyjœcia. Teœæ jest wœciek³y, nie znosi takiego roz
mem³ania, aktywny polityk nie mo¿e poj¹æ artysty w stanie spoczynku, czy
nny dzia³acz jest rozdra¿niony bezczynnoœci¹ twórcy, wszak twórca powini
en byæ wytwórc¹. Teœæ ma jeszcze nadziejê, ¿e to tylko taka kokieteria,
mo¿e Robert sobie niespiesznie skrobie jak¹œ wielk¹ powieœæ, ale j¹ chom
ikuje, woli to utrzymaæ w tajemnicy, tak, na pewno tak w³aœnie siê dziej
e, przecie¿ córka go przekonywa³a, ¿e Robert jest geniuszem i na pewno w
nied³ugim czasie dostanie Nagrodê Nobla, co przysporzy Teœciowi nadzwyc
zajnej estymy, wyhodowaæ pod w³asnym dachem noblistê to nie przelewki, t
rzeba tylko cierpliwie czekaæ, dogl¹daæ, stworzyæ cieplarniane warunki,
po to przecie¿ za³atwi³ mu tê ciep³¹ i niewymagaj¹c¹ posadkê, ¿eby Rober
t mia³ kilka godzin œwiêtego spokoju dziennie, geniusze s¹ trudni, kapry
œni i chimeryczni, Robert na pewno coœ pisze, tylko nie chce zapeszyæ; d
oœæ spekulacji, trzeba to sprawdziæ, jeszcze raz wyœle do niego dziewuch
ê na przeszpiegi, i niech nie wraca z pustymi rêkami, bo j¹ zwolni.
Robert jest bezradny, siedzi w suterenie, gapi siê w ekran komputera i ni
e chce zacz¹æ pisaæ, bo jedyne, co przychodzi mu do g³owy, to powieœæ o p
isarzu, który nie mo¿e napisaæ powieœci; pisanie o niemo¿noœci pisania to
najczêœciej ostatni gwóŸdŸ do trumny pisarza niemog¹cego pisaæ. Robert n
ie chce byæ pisarzem w kryzysie, w ogóle nie chce byæ pisarzem, chce, ¿eb
y pisa³o mu siê samo, jak kiedyœ, niezauwa¿alnie, bez wysi³ku; kiedy tylk
o zauwa¿a, ¿e napisa³ kilka zdañ powieœci, której bohaterem uczyni³ pisar
za w kryzysie, natychmiast kasuje ca³y tekst (zawsze backspace, nigdy del
ete, Robert podœwiadomie kieruje siê za strza³k¹ w lewo, przeczuwa, ¿e to
dobry kierunek; niech no tylko Teœæ siê o tym dowie).
Robert patrzy w okno z widokiem na nogi i przypomina sobie, co powiedzia³
mu stary mistrz, kiedy jeszcze œcie¿ki Roberta nie by³y sprawdzane z dom
owej wie¿y kontrolnej, kiedy jeszcze nie musia³ ubiegaæ siê o zezwolenie
na zmianê trasy, kiedy jeszcze zachodzi³ do ludzi, z którymi móg³ sobie p
orozmawiaæ, nie tylko pogadaæ; Robert jest wyg³odnia³y rozmowy, na co dzi
eñ s³yszy wokó³ siebie tylko gadkê. Niestety, w suterenie s¹dowego archiw
um nie ma z kim porozmawiaæ, jest za to na co popatrzeæ, jeœli siê przytr
afi dzieñ ciep³y, taki jak dziœ. Robert przypomina sobie s³owa starego mi
strza, które us³ysza³ w odpowiedzi na pytanie, co robiæ, ¿eby siê samo pi
sa³o. „Genius loci, ch³opcze, potrzebny ci genius loci, artysta musi znal
eŸæ swoje miejsce, takie, w którym zawrze przymierze z duchami, w którym
zrozumie siê bez s³ów z duchem sto³u, duchem krzes³a, duchem fili¿anki z
porann¹ kaw¹; powinieneœ, ch³opcze, unikaæ miejsc bezdusznych. Z tego, co
mi opowiedzia³eœ, wynika, ¿e mieszkasz w miejscu bezdusznym; choæbyœ nat
ê¿a³ wszystkie zmys³y, zawsze bêdziesz czu³, jakby ci kto g³owê opasa³ tu
rbanem t³umi¹cym myœli, wszystkie one zdadz¹ ci siê p³ytkie, ¿adna nie bê
dzie godna utrwalenia. Musisz unikaæ takich miejsc, takie miejsca s¹ wrog
ie intelektowi, nawet jeœli uda ci siê wykraœæ niezapisane historie innym
miejscom, kiedy je przyniesiesz ze sob¹ w miejsce bezduszne, natychmiast
wywietrzeje z nich genius loci, stan¹ siê nijakie, bezwartoœciowe, bêdzi
esz z nich próbowa³ budowaæ swoj¹ opowieœæ i tylko poczujesz niemoc. Ty m
usisz siê, ch³opcze, przeprowadziæ; s¹ takie miejsca, w których duchy nie
ustannie biesiaduj¹, do których lubi¹ przychodziæ w goœci, i kiedy zasiad
asz do tworzenia, one siê przekrzykuj¹ w podpowiedziach, ka¿dy z nich chc
e pierwszy wyszeptaæ ci prosto w duszê swoj¹ opowieœæ. To miejsca, w któr
ych kiedyœ mieszka³ twórczy intelekt; nawet jeœli ju¿ dawno zosta³y opusz
czone przez twórczych ludzi, nawet jeœli ci twórczy ludzie dawno pomarli,
ich twórczy intelekt przenikn¹³ ka¿dy metr kwadratowy tych miejsc, one tylk
o czekaj¹ na nowego lokatora, by tchn¹æ w niego twórcze impulsy. Musisz
wiêc, ch³opcze, porzuciæ swoje bezduszne miejsce, poszukaj dla siebie mi
ejsca z genius loci, rozejrzyj siê dok³adnie, znajdŸ swój k¹t i dostosuj
do niego widok z okna, to bardzo wa¿ne, ka¿dy cz³owiek powinien mieæ co
dzienny kontakt z natur¹ chocia¿ przez okno. Ka¿dy cz³owiek powinien mie
æ za oknem choæby jedno drzewo, chocia¿ czêœæ drzewa, choæ parê ga³êzi,
¿eby widzieæ, jak inny ¿ywy organizm reaguje na wiatr i s³otê, ka¿dy pow
inien mieæ swoje drzewo w zasiêgu wzroku, swoje drzewo dostêpne ca³odobo
wo w ekranie okna, zmienne, ruchliwe na wietrze, rozszczebiotane w porze
ptasich sejmików, kwitn¹ce albo trac¹ce liœcie, spokojnie przyjmuj¹ce k
a¿d¹ porê roku, d³ugowieczne. Ludzie powinni siê uczyæ od drzew, nie pow
inni godziæ siê na mieszkania, z których okien nie widaæ ¿adnego drzewa,
a ju¿ w ¿adnym razie nie wolno godziæ siê na mieszkania, których okna w
ychodz¹ na inne okna, okna w okna w studziennych podwórkach starych kami
enic, okna na odrapane i œmierdz¹ce, zawsze zacienione podwórza starych
kamienic, takie okna te¿ s¹ bezduszne, to bezduszne oczodo³y bezdusznych
mieszkañ, z okien w takich podwórzach najczêœciej wyskakuj¹ ludzie, w t
akich podwórzach ludzie myœl¹cy o samobójstwie si³¹ woli urywaj¹ balkony
i spadaj¹ razem z nimi w dó³, na w¹t³e trawniczki obsrane przez ratlery
s¹siadów. Ludzie musz¹ widzieæ ze swoich okien kawa³ek nieba i kawa³ek
drzewa; nie mówiê o oknach z widokiem na morze ani tarasach u podnó¿a gó
r, mówiê o prawie ka¿dego cz³owieka do niczym nieprzes³oniêtego widoku n
a kolory nieba, chmur, liœci i kory; cz³owiek, który takiego widoku siê
dobrowolnie pozbawia, jest cz³owiekiem bezdusznym; cz³owiek, którego tak
iego widoku pozbawiono wbrew jego woli, którego skazano na brak widoków,
jest samobójc¹; cz³owiek duchowy, który mêczy siê w bezdusznym miejscu,
pozbawiony mo¿liwoœci codziennego kontaktu z natur¹ choæby przez okno,
taki cz³owiek, nawet jeœli tymczasowo nie pope³nia samobójstwa, jest sam
obójc¹, on nie ¿yje, lecz odwleka samobójstwo, nie myœli, lecz rozwa¿a samobójstwo; jest zgubiony”. Robe
rt jeszcze wtedy nie pracowa³ w suterenie, nie zd¹¿y³ zapytaæ starego mis
trza, co s¹dzi o oknie z widokiem na ludzkie nogi, nie zd¹¿y³ z nim poroz
mawiaæ o tym, czego mo¿na siê nauczyæ od ludzkich nóg; mistrz nied³ugo pó
Ÿniej wyskoczy³ z okna swojego mieszkania w starej kamienicy, jego cia³o
spad³o na zawsze zacienione studzienne podwórko, które ogl¹da³ przez osta
tnie lata ¿ycia.
Nagle nagie nogi, sk¹din¹d znane, ukazuj¹ siê za oknem, w przycupniêciu z
myœlnym, majteczkowym, a nad nimi œliczna szpiegini w spódniczce mini, ta
, co siê za Praktykantkê podaje, œlicznie przys³ania oczy d³oni¹, zagl¹da
, wytê¿a wzrok. Robert jest speszony, nigdy dot¹d nie zazna³ takiego odwr
ócenia porz¹dku, to zmienia postaæ rzeczy, ca³y œwiato-podgl¹d run¹³, bo
œwiat podgl¹da teraz Roberta oczami œlicznej Praktykantki, Robert nie wie
, jak siê schowaæ, gdzie siê zachowaæ w postaci niezdemaskowanej; sk¹din¹
d nagle nagie nogi znikaj¹, co mo¿e oznaczaæ, ¿e zmierzaj¹ teraz do jego
sutereny, co mo¿e oznaczaæ, ¿e bêdzie mia³ okazjê porozmawiaæ, no mo¿e ch
ocia¿ pomówiæ do dziewczêcia, które, jeœli nawet jest zdolne tylko do gad
ki, na pewno umie œlicznie s³uchaæ. Robert usadawia siê przy biurku, przy
jmuj¹c pozycjê robocz¹, wyczekuje, ju¿ s³ychaæ, oto nadchodzi, nogi j¹ po
nios³y, obcasy stukotem zapowiadaj¹ zjawisko. Jest, puka, wchodzi, uœmiec
ha siê przymilnie a œlicznie, tak ¿e Robert po raz pierwszy w ¿yciu zauwa
¿a, ¿e ma jednak jakieœ w³osy na rêkach, teraz dopiero, kiedy mu dêba sta
nê³y; œci¹ga rêkawy.
– Znowu pani zab³¹dzi³a?
– Nie… Ja… chcia³am tylko powiedzieæ, ¿e znam pana ksi¹¿ki… Czyta-a
m…
A to ci dopiero, Teœæ musia³ bardzo stanowczo i na granicy uprzejmoœci
za¿¹daæ natychmiastowych postêpów w œledztwie, skoro Praktykantka idzie
na ca³oœæ, niemrawo zaczynaj¹c udawaæ Mi³oœniczkê Twórczoœci; Robert t
ak bardzo chcia³by wierzyæ, ¿e to dziewczê œlicznie sypia z jego ksi¹¿k
ami pod poduszk¹, ¿e postanawia rozwiaæ z³udzenia od razu:
– Tak? Które konkretnie pani czyta³a?
Praktykantka teraz siê rumieni (chyba nie trzeba dodawaæ, ¿e robi to œlic
znie), wypina biuœcik, trzepocze rzêsami (na studiach to zawsze skutkowa³
o), g³osik sobie ustawia o ton wy¿ej, bezbronna jest jak embrion, Teœæ mu
si w takich chwilach odczuwaæ przemo¿n¹ potrzebê ochrony jej eterycznego
jestestwa i braæ j¹ na kolana.
– Znaczy… Znaczy siê… Naczysie… Czyta-am, ale nie osobiœcie…
– S³ucham?!
– Po prostu… czyta-am o panu… Du¿o pisali, w gazetach. A co pan tu w³aœ
ciwie robi? Ca³ymi dniami w tej suterenie? Czy pan coœ pisze?
Praktykantka bardzo, ale to bardzo nie chce zostaæ zwolniona z sekretaria
tu Teœcia, nie wdaje siê w subtelnoœci, nie ma ochoty z tym tu niezdrowo
wygl¹daj¹cym, trupiobladym dyskutowaæ, nigdy siê nie zna³a na dyskutowani
u, milcza³a, rzêsyma trzepota³a, a potem jeszcze rzêsoma, to wystarcza³o,
i tak wszyscy zawsze szukali zrozumienia w³aœnie w jej oczach, a ten tu
nieciekawy wydaje siê traktowaæ j¹ z góry; daj se na luz, koleœ, na mnie
siê tak nie patrzy odgórnie. Praktykantka zaczyna siê krêciæ po pokoju, r
ozgl¹daæ, szukaæ szczegó³ów; kiedy podchodzi do okna, do ulubionego punkt
u obserwacyjnego Roberta, i zaczyna przedrzeŸniaæ jego œwiatopodgl¹d, zos
taje ostatecznie zdekonspirowana:
– Zap³aci³ ci chocia¿, powiedz?
– Co? Kto? O czym pan mówi?
– Nie udawaj. Nie ciebie pierwsz¹ tu przys³a³.
Podstawia jej krzes³o, niech sobie usi¹dzie, Robert nie pozwoli jej wyjœæ z
niczym; jest taka œliczna, w czasie pokoju to naprawdê przydatna cecha.
– Najwa¿niejsze, obraæ sobie w³aœciwy punkt widzenia. No? Co widzisz?
Praktykantka nie cieszy siê wcale, ¿e ten tu przykurzony niemodny w³asnorê
cznie j¹ na krzeœle posadzi³, to, ¿e Teœæ j¹ sobie sadza na kolanach i tak
dalej, jest wpisane w podatek, to siê op³aca, w biurze poselskim Praktyka
ntka po raz pierwszy w ¿yciu zarabia powy¿ej œredniej krajowej, to se j¹ s
tary satyr czasem mo¿e na kolana i tak dalej, zw³aszcza, ¿e cz³owiek wp³yw
owy, dobrze ubrany i drogo pachn¹cy, nie ¿aden koñski zalotnik ze s³om¹ w
butach, prawdziwy pose³ z dystynkcj¹, ale ten tu niedystyngowany jest wcal
e, w dodatku niepisarz, ³apy niech lepiej przy sobie trzyma, bêdzie j¹ sad
za³, kurde, jak dziecko, na krzeœle, i jeszcze kobiety od spodu jej ka¿e o
gl¹daæ, o, w³aœnie jakaœ przesz³a; oczy Roberta od razu wyda³y jej siê jak
ieœ nieprzyjemne, od pierwszego wejrzenia, jakieœ takie niezrozumia³e, tak
ie… zboczone, o tak, wszystko jasne, zboczonymi oczami gapi siê na kobiety
, ¿aden to pisarz, tylko zbok, psychol, konus, walikoñ; czego on chce od n
iej, czemu ka¿e siê gapiæ?
– A co mam widzieæ? Nic, czyjeœ nogi.
– Nic? Widzia³aœ, kto teraz przechodzi³?
– Sk¹d niby mam wiedzieæ?
– Ta dziewczyna idzie na sesjê poprawkow¹. Mia³a granatow¹ spódniczkê z
matury. To ju¿ trzeci raz, wiêkszoœæ jej kole¿anek z roku ju¿ zda³a, po
raz pierwszy idzie sama. Zwykle stawia stopy tak jak teraz, mocno, troch
ê po mêsku, g³oœno stukaj¹c obcasami o chodnik. Po oblanym egzaminie mia
³a niepewny krok, byæ mo¿e coœ wypi³a ze smutku… No, a ten tu, kto to?
Id¹ nogi w spodniach od garnituru i czarnych mokasynach, Praktykantka przy
bli¿a siê, zadziera g³owê, widaæ jeszcze neseserek u boku; teraz ju¿ nic n
ie widaæ, nogi przesz³y.
– Jakiœ facet idzie… do pracy?
– Za wolno. Szeœæ sekund. To jest tempo bezrobotnych i studentów.
– Ale przecie¿ mia³ aktówkê, oficjalny strój.
– Zgadza siê. Straci³ pracê niedawno. Kiedy pracowa³, chodzi³ dwa razy szyb
ciej. Mokasyny b³yszcza³y mu jak lakierki, teraz zmatowia³y, pastuje je nie
dbale, za³o¿ê siê, ¿e dziœ znowu siê nie goli³.
Robert ma racjê, wiêkszoœæ nóg w mieœcie rozpoznaje bezb³êdnie; poza sute
ren¹, na powierzchni, zawsze chodzi ze spuszczon¹ g³ow¹, od kiedy zacz¹³
wypracowywaæ siê jego œwiato-podgl¹d, od kiedy umie patrzyæ ludziom prost
o w nogi, czyta z nich wszystko to, co chcieliby ukryæ; wiêkszoœæ ludzi n
a co dzieñ robi dobr¹ minê do z³ej gry, ale wobec Roberta s¹ bezbronni, p
otrafi¹ zak³adaæ maski tylko na twarze, nogi pozostaj¹ niezamaskowane, ch
odzi³oby o to, ¿eby chodziæ dyskretnie, nieznacz¹co, niewielu jednakowo¿
posiad³o tê umiejêtnoœæ, ludzie od czasu dzieciêcych katechez przeczuwaj¹
, ¿e jeœli ktoœ im siê przygl¹da, to z góry, z lotu ptaka, anio³ki zapusz
czaj¹ ¿urawia, pan Bóg lornetkuje ich z okna, potem bêdzie ferowa³ odgórn
e wyroki, i najwa¿niejsze decyzje zawsze zapadaj¹ odgórnie, nogi s¹ niewa
¿ne, pozostaj¹ w ukryciu, przecie¿ ziemia nie jest lustrem weneckim, pers
pektywa oddolnej perspektywy jest marginalna i nie warto siê ni¹ przejmowaæ.
– Wystarczy obserwowaæ i wysnuwaæ wnioski. Wszystko ma swoje znaczeni
e, stan zaniedbania butów, czêstoœæ zmieniania spodni, szerokoœæ ocze
k w rajstopach.
Robert przez pewien czas nawet próbowa³ sporz¹dzaæ notatki, fiszki, kiedy
okaza³o siê, ¿e z tego chaosu wy³ania siê powtarzalnoœæ ludzkich losów;
¿eby sobie u³atwiæ zapis i nie przeoczyæ w okreœlonych porach ¿adnej pary
nóg, litery zast¹pi³ cyframi, s³owa symbolami, zdania wykresami graficzn
ymi. Myœla³, ¿e musi z³apaæ na gor¹co jak najwiêcej informacji, potem sob
ie to wszystko przet³umaczy, przepisze, a¿ przysz³a wiosna i powietrze za
roi³o siê od cipek, jakaœ gwiazdka muzyczki raz zapomnia³a w³o¿yæ majtki
na koncert i w ten sposób wykreowa³a modê, Robert uzale¿ni³ siê od korzys
tania ze swojej uprzywilejowanej pozycji w podziemiu; dopóki siê przys³uc
hiwa³, a nawet pods³uchiwa³ ludzi, ³atwo mu by³o prze³o¿yæ to na literatu
rê: o tym i owym chodzi³y s³uchy, a on je zapisywa³; od kiedy zacz¹³ podg
l¹daæ, s³uch o ludziach zagin¹³; Robert sta³ siê skopofilem, zamiast pisa
æ, rysowa³ w zeszycie waginy, wszystkie znaczki, symbole i wykresy grafic
zne okaza³y siê cipki warte. Brulion w piêknej skórzanej oprawie, który o
trzyma³ jeszcze w czasach piœmiennoœci, w blasku fleszy, od jednej z zamo
¿nych fanek, kiedy jeszcze pisa³ i nie zd¹¿y³ nabraæ niechêci do salonów,
kiedy jeszcze schlebia³a mu adoracja egzaltowanych kokot (niechêci do sa
lonów nabra³ z czasem g³ównie wskutek uci¹¿liwie drapie¿nej aktywnoœci ta
k zwanych lwów salonowych, przed któr¹ nie umia³ siê broniæ; ci salonowi
bywalcy prê¿yli na jego widok mózgi i bicepsy jednoczeœnie, szepcz¹c znac
z¹co: „Kalos kagathos, proszê pana, jak¿e pan uwa¿a, czy¿ ten grecki idea
³ nieco w naszych czasach nie podupad³?”, on zaœ wycofywa³ siê, jego wklê
s³oœæ próbowa³a umkn¹æ ich wypuk³oœci i trafia³a wtedy na salonowe bywalc
zynie, rozochocone kokoty, które badawczo mu siê przygl¹daj¹c, nieodmienn
ie stwierdza³y: „Zupe³nie inaczej sobie pana wyobra¿a³am, ach, pan jest j
eszcze taki m³ody”, kiedy zaœ wzrusza³ pokornie ramionami, nie znajduj¹c
s³ów, by przeprosiæ za ten rozziew realnego i wyobra¿onego, nadchodzi³ in
ny bywalec, odci¹ga³ go na bok i usi³uj¹c zniewoliæ do salonowej rozmowy
niby to po przyjacielsku wrêczon¹ lampk¹ pod³ego merlota, mówi³: „Proszê ich
nie s³uchaæ, to strasznie pró¿ne osoby”, a kiedy ju¿ Robert z nadziej¹ w
ietrzy³ w nim alianta w wyobcowaniu, r¹ba³ na odlew: „Dostojewski, proszê
pana, na nim literatura siê koñczy, nieprawda¿?”, kiedy zaœ i z tej opre
sji uda³o mu siê wyratowaæ, okazywa³o siê, ¿e zagarn¹æ go pragnie do swoj
ej gromadki jeszcze inna lwica, któr¹ najwyraŸniej jego nieobycie podniec
i³o, „Niech¿e pan nie pije tego œwiñstwa”, mówi³a, ci¹gn¹c Roberta za rêk
ê, „Porywam pana”; i zaczyna³a go przedstawiaæ swojej kompanii, z³o¿onej
z bywalców i bywalczyñ innego salonu, do którego chy³kiem w³aœnie siê zam
ierzano wymkn¹æ; lwica zaspokoiwszy swoj¹ potrzebê przedstawienia nowo pr
zyby³ego, a raczej zab³¹kanego w tych okolicznoœciach pisarza, zostawia³a
go na pastwê nowych konwersacji, lecz po pierwszych: „Ach, to pan”, „Jak
¿e mi³o poznaæ”, „Gratulujê ksi¹¿ki, choæ przyznam, ¿e nie czyta³em jeszc
ze”, wszyscy oni odwracali ku sobie, prê¿yli siê i giêli i naprê¿ali i pr
zeginali i hohotali i zachichowywali siê, niuchali szyje swoje, delikatni
e dotykali siê tak etykietowo i tr¹cali dykteryjkami i nalewali sobie plo
teczek i ju¿ Roberta poœród nich nie by³o, byæ nie mog³o, wycofywa³ siê,
cofa³, zamyka³ drzwi i poœród ulic ch³odnych owiewaj¹cych mu kark p³aszcz
dopina³, stawia³ ko³nierz i pierwsze kroki ku wolnoœci); lecz dawno, daw
no minê³y te czasy, brulion pe³en waginalnych obliczeñ jest ostatecznym d
owodem w sprawie zaniku wiary w s³owo pisane, jest zapisem jego bezmiaru
niewiary, Robert mo¿e siê go pozbyæ, ale wiary od tego nie odzyska, zresz
t¹, brulion i tak do niego wróci, prawdopodobnie jeszcze dzisiaj.
– Proszê bardzo, zanieœ to mojemu teœciowi, powiedz mu, ¿e to jest moja
powieϾ.
Praktykantka ostro¿nie g³adzi ok³adkê brulionu, ok³adka jest szczegó³em z
rozumia³ym i niezwykle istotnym, Praktykantka nie czyta ksi¹¿ek, które mi
a³yby niechlujne ok³adki, twarda oprawa i obwoluta to absolutna podstawa,
ksi¹¿ka musi wygl¹daæ, nie zawsze przecie¿ doczytuje siê j¹ do koñca, w³
aœciwie to najczêœciej nie doczytuje siê nawet do koñca pierwszej strony,
a bywa i tak, ¿e lektura ksi¹¿ki koñczy siê na przeczytaniu ok³adki i st
ron tytu³owych, dlatego Praktykantka, pieszcz¹c gustown¹, skórzan¹ oprawê
brulionu, czuje, ¿e otrzyma³a powa¿n¹ literaturê, nie spodziewa³a siê ta
kiego sukcesu, mia³a nadziejê, ¿e uda jej siê wyci¹gn¹æ od tego dziwaka c
oœ, co zadowoli³oby Teœcia, ale nie spodziewa³a siê ca³ej powieœci, i to
w tak piêkniej ok³adce; Praktykantka wodzi palcami po t³oczeniach w skórz
anej oprawie i czyni to z bezwiedn¹ œlicznoœci¹, a¿ Robert zaczyna boleæ
nad tym, ¿e to nie jego skóra, od tego bolenia dostaje boleœci w krêgos³u
pie, silniejszej ni¿ kiedykolwiek wczeœniej, nie wie, jak¹ pozycjê przyj¹
æ, ¿eby mniej bola³o, to na pewno nerwoból, zaraz przejdzie, t³umaczy sob
ie kolejne uk³ucia; Praktykantka niczego nie zauwa¿a, w³aœnie marszczy œl
iczne czó³ko nad otwartym brulionem pe³nym kartek zabazgranych z obrzydli
w¹ gêstoœci¹, no to rzeczywiœcie zboczeniec prawdziwy, taki piêkny zeszyt
tak zniszczyæ, co za cz³owiek, i jeszcze j¹ teraz przegania, niegrzeczni
e, najwyraŸniej nie nauczy³ siê uprzejmej stanowczoœci od swojego Teœcia;
Robert ka¿e Praktykantce wyjœæ, d³u¿ej nie utrzyma bólu w ukryciu, zaczy
na jêczeæ tak, jakby sobie podœpiewywa³, no wychodŸ¿e szybciej; zamyka za
ni¹ drzwi, zostaje sam na sam z bólem, nie zna go, nigdy wczeœniej go ni
e czu³, ten ból jeszcze mu siê nie przedstawia³, Robert czuje, ¿e w³aœnie
zaczê³o siê coœ nieodwo³alnego; ju¿ jutro dowie siê od specjalisty, czy
to okresowe dolegliwoœci, czy te¿ stra¿ przednia œmierci wyrównuje w nim
grunt pod obozowisko.
Dariusz Szpakowski, proszê pañstwa, Dariusz Szpakowski we w³asnej osob
ie próbuje zrozumieæ sennoœæ w grze Polaków, analizuje jeden jedyny b³
¹d, który wywo³a³ nastêpne i w konsekwencji doprowadzi³ do utraty bram
ki, przegraliœmy bowiem z du¿o ni¿ej notowanym rywalem, nasi pi³karze
nie wykazali takiego zaanga¿owania w grê, jakiego byœmy oczekiwali po
buñczycznych zapowiedziach, Dariusz Szpakowski og³asza koniec marzeñ,
koniec snów, przygoda z pucharami skoñczy³a siê dla nas jak zwykle prz
edwczeœnie; Teœæ irytuje siê przed telewizorem, tym razem bez czapeczk
i w narodowych barwach, nie ma go na stadionie, bo dru¿yna gra na wyje
Ÿdzie równie odleg³ym jak nastêpne wybory:
– Przecie¿ to paralitycy s¹. Biali, ¿ó³ci, czarni, czerwoni, wszyscy dymaj
¹ nas prosto w polsk¹ myœl szkoleniow¹. My mamy, kurwa, antyfutbol w genac
h!
Dariusz Szpakowski pyta wspó³komentuj¹cego fachowca, czy zgadza siê, ¿e
przespaliœmy pierwsz¹ po³owê, fachowiec siê zgadza i dodaje, ¿e mecz s
iê naszym nie u³o¿y³, gdyby siê u³o¿y³, wynik móg³by byæ wrêcz przeciwn
y; Teœæ nie wytrzymuje, wy³¹cza telewizor, mówi wœciekle:
– W³aœnie o to chodzi, ¿e nasi dzielni ch³opcy wychodz¹ na boisko, ¿eby staæ
i przygl¹daæ siê, jak te¿ dziœ mecz siê u³o¿y; w tym czasie rywale graj¹ i
strzelaj¹ bramki.
Teœciowa jest bardzo zaprasowana (¿elazko w jej d³oni jest jednym z symb
oli rodzinnej harmonii), od pewnego czasu planuje jednak kolejn¹ akcjê d
ywersyjn¹; zastanawia siê, jak te¿ wp³ynê³yby na medialny wizerunek Teœc
ia Ÿle wyprasowane spodnie.
– Te ³amagi nie s¹ warte funta k³aków, a ty siê pieklisz. Szkoda, ¿e ludzie
nie s³ysz¹, jakich wyrazów w domu u¿ywasz.
¯ona przeszukuje parter, m¹¿ jej gdzieœ zagin¹³, truchcik wzmaga siê, bo R
obert jest coraz bardziej nieobecny, no proszê, w du¿ym pokoju te¿ go nie
ma, mo¿e rodzice widzieli, mo¿e mecz ogl¹da³:
– Nie by³o tu Roberta?
Teœæ jest dziœ wœciek³y podwójnie, paralitykom nie uda³o siê go udobrucha
æ, po tym, jak ziêæ go ostatecznie wystrychn¹³ na dudka, zakpi³ sobie z n
iego w ¿ywe oczy jego osobistej sekretarki.
– Twój m¹¿ siê nie interesuje sportem.
– A co to za sport? Dwudziestu dwóch facetów potykaj¹cych siê o w³asne no
gi. I tysi¹ce naiwniaków przed telewizorami.
– Przynajmniej s¹ tak cwani, ¿e za to potykanie bior¹ pieni¹dze. A ten twój
?…
Teœæ wskazuje z wyrzutem le¿¹cy na stoliku brulion w grubej, gustownej
oprawie, z wyj¹tkowo niegustownym wnêtrzem. Teœæ do samego koñca wierzy
³, ¿e te zapiski to zaszyfrowany tekst genialnej powieœci przysz³ego no
blisty, da³ analitykom do sprawdzenia, najtê¿sze g³owy kontrwywiadu zma
rnowa³y dniówkê na to, ¿eby wyt³umaczyæ Teœciowi, ¿e ktoœ sobie z niego
robi jaja.
– Przejrzyj to, bardzo pouczaj¹ce. Ja mu posadkê za³atwiam, ¿eby mia³ cie
plarniane warunki, a pan literat sobie miesi¹cami z nudów znaczki w zeszy
cie stawia, œwiñskimi rysunkami siê zajmuje! Pyta³aœ go, jak ma was zamia
r utrzymaæ z niepisania?!
– Chcia³eœ ziêcia artystê, to masz. Kto gada³, ¿e na koci¹ ³apê mieszkaæ na
m nie pozwoli?!
Teœciowa, ¿elazkowa dama, wyprasza sobie podniesione g³osy, musi stan¹æ
w obronie harmonii rodzinnej; ojciec i córka zachowuj¹ siê zbyt emocjona
lnie, emocje i namiêtnoœci wykluczaj¹ mo¿liwoœæ osi¹gniêcia pe³nej rodzi
nnej harmonii; tam, gdzie zaczynaj¹ braæ górê emocje, przestaje graæ har
monia; w ¿yciu, tak¿e rodzinnym, przede wszystkim nale¿y kierowaæ siê ro
zumem; gdzie rozum œpi, budz¹ siê upiory:
– No wiesz? Takim tonem siê do ojca nie mówi!
¯ona zwiedzi³a ju¿ ka¿dy zakamarek domu, najwyraŸniej Robert samowolnie
go opuœci³, Teœæ musia³ go strofowaæ stanowczo i nieuprzejmie, byæ mo¿e
siê obrazi³ i wyszed³, ¯ona zaczyna siê lêkaæ lêku, który móg³by j¹ znow
u dopaœæ, tyle dni uda³o siê wytrzymaæ, ju¿ siê tak dobrze czu³a, ¿e a¿
j¹ to zaniepokoi³o, lêk na pewno gdzieœ siê przyczai³ i szuka tylko pret
ekstu, ¿eby zaatakowaæ; nag³e znikniêcie Roberta mog³oby byæ tym preteks
tem, mo¿e nie odszed³ daleko, mo¿e tylko schowa³ siê w szopce, ¿eby spok
ojnie w czymœ pod³ubaæ, sprawdŸmy, tymczasem zagl¹daj¹c do zeszyciku, kt
óry tak zdenerwowa³ tatusia; o Mateczko Œwiêta, co to jest? (lêk wali w
taraban) Te wszystkie okropnoœci, jak to w ogóle wygl¹da, co to ma znacz
yæ? (lêk zaczyna wciskaæ piêœæ w mostek) Bo¿e, spraw, ¿eby Robert by³ w
szopce, ¿eby potrafi³ to wyt³umaczyæ ³agodnie i rozs¹dnie (lêk zaczyna r
waæ oddech). Jest? Czy go nie ma? Trzeba wejœæ g³êbiej, z chusteczk¹ prz
y nosie, bo to królestwo kurzu, a katar ledwo co min¹³.
– Robert? Jesteœ tu?
Jest. Siedzi na pod³odze oparty o œcianê. Ból go bardzo boi. Straszny ból.
Nie ma si³y siê podnieœæ, trudno, w³aœnie da³ siê przy³apaæ na cierpieniu.
¯ona nie wie, co powiedzieæ, Robert wygl¹da, jakby siê zepsu³; gdyby chod
zi³o o œwiat³o w sypialni albo sp³uczkê, byæ mo¿e sama potrafi³aby temu z
aradziæ, gdyby przesta³a dzia³aæ pralka, zawo³a³aby do pomocy Roberta; al
e zepsuty Robert to problem, którego nie bra³a pod uwagê; lêk podpowiada
¯onie, ¿e Roberta mo¿e ju¿ siê nie da naprawiæ.
– Chyba bêdziesz musia³ iœæ do lekarza.
6
Dzisiaj graj¹ wznowienie Calderona, Ró¿a ci¹gle jeszcze oficjalnie figuru
je w obsadzie, to przyci¹ga widzów, ale przy jej roli w programach stawia
na jest piecz¹tka z nazwiskiem aktorki zastêpuj¹cej; ludzie dzwoni¹ przed
spektaklem, dopytuj¹ siê, czy Ró¿a dziœ zagra, s³ysz¹ w odpowiedzi niezm
iennie: „Proszê pañstwa, tego naprawdê nie sposób przewidzieæ; ale mog¹ b
yæ pañstwo pewni, ¿e gdyby wróci³a nawet piêæ minut przed podniesieniem k
urtyny, zagra”, dlatego sala jest zawsze pe³na, widownia czeka, ale dziœ
jeszcze raz spotka j¹ zawód; Ró¿a siedzi w ogrodowym fotelu przed domem i
przypomina sobie tekst sztuki, wie, o której zaczynaj¹, dok³adnie o tej
porze rozpocznie w³asny spektakl w domu, bêdzie wypowiadaæ swoje kwestie
w tych samych momentach co jej zastêpczyni na scenie, z t¹ ró¿nic¹, ¿e w
warunkach domowych widownia sk³adaæ siê bêdzie z psa i zajêtego w³asnymi
sprawami Pana Mê¿a; stres i trema, jak równie¿ ryzyko nag³ego zaœniêcia i
zerwania przedstawienia s¹ w tych warunkach ca³kowicie wyeliminowane.
Ciep³e popo³udnie, rzeœkie powietrze, woda mineralna w potoczku za p³otem
, ¿yæ, nie umieraæ, pani Ró¿o; paparazzi nie maj¹ czego fotografowaæ, zaz
droœnie spogl¹daj¹ ze swoich ambon myœliwskich na pani¹ owiniêt¹ kocykiem
, siedz¹c¹ na werandzie, spokojnie sobie czytaj¹c¹, wszystko w pani i wok
ó³ pani jest takie nieskandaliczne, ludzie tego nie kupi¹, paparazzi zara
z z nudów zasn¹ i pospadaj¹ z drzew, nawet pani pies zasn¹³, choæ teraz,
w takiej ciszy, tak ucho natê¿a ciekawie, jakby coœ us³ysza³, o tak, ktoœ
nadje¿d¿a, czy¿by mia³o siê coœ wydarzyæ, teleskopowe obiektywy s¹ w sta
nie gotowoœci, uwaga, kto to, ach, to Pan M¹¿ wraca z pracy, pies zrywa s
iê i biegnie w stronê bramy, Pan M¹¿ otwiera j¹ pilotem, wje¿d¿a na teren
posesji, zaczyna siê witaæ z psem, dra¿niæ go, tarmosiæ, jak co dzieñ. P
ana Mê¿a z psem ju¿ mieliœmy, pani¹ witaj¹c¹ siê z Panem Mê¿em na werandz
ie te¿, mo¿e by tak jakaœ awantura rodzinna, prosimy, niech pani nie znik
a nam jeszcze w domu, stracimy przez pani¹ pracê; wesz³a, a jak ju¿ wesz³
a, to nie wyjdzie, przez szyby nic nie widaæ, nocy przez ni¹ zarywaæ nie
bêd¹, paparazzi maj¹ fajrant, po drodze pojad¹ jeszcze sprawdziæ, czy coœ
siê dzieje u Ma³yszów.
– Jak siê dzisiaj czujesz? – Pan M¹¿ jak zwykle zasadniczo czule dopytuje
siê o samopoczucie ¿ony; chodzi o to, ¿e jeœli Ró¿a czu³a siê dzisiaj do
brze, to upichci³a coœ dobrego, kiedy miewa te swoje humory chimery i inn
e takie, œpi, zamiast pichciæ; Pan M¹¿ próbuje coœ wyw¹chaæ, tymczasem Ró
¿a w¹cha jego, przytrzymuje za ko³nierz i niucha, zna ten zapach, tylko n
ie mo¿e sobie przypomnieæ sk¹d.
– Zg³odnia³em jak pies… – Pan M¹¿ wyswobadza siê, idzie do ³azienki niby
to umyæ rêce przed jedzeniem, ale za zamkniêtymi drzwiami sam siê obw¹chu
je; psiakrew, nic nie czuæ, a ta coœ jakby zwietrzy³a, ma suczy wêch, lep
iej siê przebraæ.
Ró¿a lubi siê przygl¹daæ jedz¹cemu Panu Mê¿owi, ma w nim wiernego fana
swojej sztuki kucharskiej, Pan M¹¿ nigdy nie oœmieli³by siê zjeœæ w mie
œcie, przynajmniej pod tym wzglêdem ma³¿eñstwo okaza³o siê udan¹ inwest
ycj¹, ca³a kariera na pizzach z mikrofalówki, a tu nagle codzienne rozk
osze podniebienia, nigdy wczeœniej nie wiedzia³, ¿e jedzenie mo¿e tak s
makowaæ, boi siê, ¿e trudno mu siê bêdzie odzwyczaiæ, to jeden z powodó
w, dla których Pan M¹¿ nie dopuszcza myœli o rozwodzie. Ró¿a, jeœli dzi
edzictwo babci Ziewanny jej nie opuœci i bêdzie musia³a zmieniæ zawód,
otworzy restauracjê; przyrz¹dzanie wyszukanych dañ poprawia jej samopoc
zucie, ma w sobie coœ z sypania mandali: misterne i d³ugotrwa³e przygot
owania koñcz¹ siê zawsze tak samo, puste talerze l¹duj¹ w zmywarce, a P
an M¹¿ myszkuje po lodówce, ¿eby znaleŸæ coœ do przegryzienia, choæby k
abanosa, przecie¿ nie jest degustatorem, docenia starania ¿ony, to wszy
stko jest bardzo smaczne, tylko czasem mo¿e zbyt dietetyczne; rytua³ po
obiedniego przegryzania kabanosem za³atwia sprawê. Co my tu dzisiaj mam
y, jakaœ zupka na dobry pocz¹tek, wcale nieŸle pachnie, smakuje te¿ nie
zgorzej, choæ trochê cienka, Pan M¹¿ najchêtniej wych³epta³by j¹ pospie
sznie, ¿eby od razu dostaæ drugie danie (wypi³ dziœ sporo kaw i czuje s
sanie w ¿o³¹dku, który na zupkê zareagowa³ gniewnymi pomrukami), ale na
jpierw musi siê pozachwycaæ; Ró¿a lubi siê przygl¹daæ jedz¹cemu Panu Mê
¿owi, testuje na nim nowe pomys³y, wie, ¿e jego zmys³ smaku jest ograni
czony, a przyzwyczajenia kulinarne prymitywne, pod tym wzglêdem Pan M¹¿
jest modelowym przyk³adem typowego klienta restauracji, Ró¿a jest na e
tapie uk³adania menu doskona³ego, potrawy zbyt awangardowe dla Pana Mê¿
a znikaj¹ z listy; Ró¿a nie chce jednak rezygnowaæ z eksperymentów. Na
przyk³ad dziœ: zupa niczego sobie, co nie znaczy, ¿e kiedykolwiek ktoœ
zechce j¹ zamówiæ, do tego trzeba odwagi; sprawdŸmy, czy modelowy przyk
³ad typowego klienta bêdzie w stanie prze³amaæ uprzedzenia:
– Smakuje ci?
– Wyœmienite. A co to takiego?
– Krem z muchomorów czerwonawych.
Pan M¹¿ trochê siê zakrztusi³, ju¿ nie je, zastyg³ nad talerzem; wygl¹da, jakb
y liczy³, ile minut ¿ycia mu zosta³o.
– Czy czasem one nie s¹ truj¹ce?
– Czasem tak. Po przegotowaniu nie.
– To znaczy, ¿e gdyby siê nie dogotowa³y porz¹dnie…
Typowy klient prze¿ywa silny stres, byæ mo¿e nawet zupe³nie straci³ apety
t, krem z muchomorów nie nadaje siê do menu idealnego, raczej do listy da
ñ na specjalne zamówienie.
– Nie bój siê. Czy kiedykolwiek któraœ z moich potraw ci zaszkodzi³a?
Pan M¹¿ wci¹¿ boi siê poruszyæ, wpatruje siê w niedojedzon¹ zupê, „Tak m
a wygl¹daæ moja œmieræ?”, myœli, „Zawsze wyobra¿a³em j¹ sobie jako kobie
tê”, myœli, „Kostucha, szkielet z kos¹, bia³a dama w woalce, owszem, ale
zupa?!”, myœli i dopytuje siê:
– To s¹ te czerwone z kropkami? One naprawdê nie truj¹?
– To nie te, kochanie, nie znasz siê. Myœlisz o muchomorach czerwonych, k
tóre rzeczywiœcie s¹ lekko truj¹ce, ale silnie halucynogenne, w dawnych p
lemionach szamani wprowadzali siê po ich zjedzeniu w trans, dlatego by³y
objête tabu i to w nas zosta³o, byæ mo¿e jako atawizm; od dziecka rysujem
y truj¹ce grzyby jako muchomory z kropkami.
Zupa znów jest tylko zup¹, ale Pan M¹¿ ju¿ jej nie chce, zjad³by coœ kon
kretnego, mo¿e jakieœ miêsko dzisiaj, zagl¹da do garów, o, s¹ kotleciki,
niestety, sojowe, trudno, zagryzie kabanosem; Pan M¹¿ nad kotlecikami w
ci¹¿ jednak o grzybach rozmyœla, nie daj¹ mu spokoju, tyle gatunków, ³at
wo siê pomyliæ, musia³by nauczyæ siê rozpoznawania, ale taka nauka siê n
ie kalkuluje, nawet jeœli grzybobrania bywaj¹ przyjemne, jaki ma sens pr
zyjemnoœæ, na któr¹ mo¿na sobie pozwoliæ tylko przez parê tygodni w roku
, tyle trwaj¹ jesienne wysypy grzybów, to ju¿ lepiej ryby ³owiæ, oczywiœ
cie morskie, przygoda mêska i ca³orocznie dostêpna. Pan M¹¿ zna siê na r
ybach, marzy mu siê merlin; Pan M¹¿ jeszcze za ¿ycia kawalerskiego w chw
ilach wolnych od wszelkich bilansów zabiera³ siê do Hemingwaya, to dobra
, sprawdzona, mêska literatura, mówi³ Pan M¹¿ pytany, dlaczego akurat He
mingway, zasiada³ do Hemingwaya po hemingwayowsku, w starym we³nianym sw
etrze pamiêtaj¹cym jeszcze czasy liceum, przy szklaneczce whisky zaczyna
³ wodziæ wzrokiem po kolejnych stronach, dumaj¹c o merlinie, zasiadanie
do Hemingwaya w zupe³noœci mu wystarcza³o, by³o przyjemniejsze od samej
lektury, nigdy nie przeczyta³ do koñca ¿adnej z jego ksi¹¿ek, no, w ka¿d
ym razie nie osobiœcie, mo¿e to i lepiej, przy tej podatnoœci na hemingw
ayszczyznê móg³by siêgn¹æ po bardziej niebezpieczne rekwizyty, Pan M¹¿ m
usia³ mieæ przeczucie, ¿e dalej ni¿ sweter, whisky i dumanie o merlinach
posuwaæ siê nie powinien, owó¿, chadza³ czasem na komercyjne ³owisko ³a
paæ pstr¹gi na spinning i obiecywa³ sobie, ¿e nied³ugo wygospodaruje cza
s na prawdziwie mêsk¹, œródziemnomorsk¹, a mo¿e i oceaniczn¹ przygodê; t
ymczasem jednak Ró¿a ma problemy ze zdrowiem, Pan M¹¿ ma problemy z ¿on¹
, choæ ta gotuje œwietnie, zna siê na grzybach i innych zielskach jak wi
edŸma, chadza po skrawku lasu wokó³ domu i zawsze czegoœ nazbiera, a pot
em robi z tego kulinarne cuda, mo¿e trochê nazbyt dietetyczne; o tak, Ró
¿a jest wiedŸm¹: wie, ¿e kawa³ek lasu wystarczy³by ¿eby wykarmiæ kompani
ê. I ¿eby otruæ armiê.
Pan M¹¿ od jakiegoœ czasu gubi siê w rachunkach, liczy³ na dyskrecjê i s
iê przeliczy³, musi kolejny raz t³umaczyæ, ¿e kiedy jest w domu, nie wol
no do niego dzwoniæ, bo ¿ona kr¹¿y i nas³uchuje, Pan M¹¿ mówi do s³uchaw
ki, ¿eby siê uspokoi³a, bo zajmuje w jego sercu pierwsze miejsce, ale zo
staje wyœmiany, Pan M¹¿ piastuje odpowiedzialne stanowisko i jako taki n
ie mo¿e sobie pozwoliæ na tolerowanie zachowañ nieodpowiedzialnych, mówi
do s³uchawki, ¿eby to sobie wybi³a z g³owy, niestety, jego s³owa nie ma
j¹ tej mocy, co zwykle w finansowych negocjacjach, Pan M¹¿ jest zdenerwo
wany, zawsze stroni³ od ludzi nieobliczalnych, w biznesie najwa¿niejsze
jest wzajemne zaufanie, mówi do s³uchawki, ¿eby mu zaufa³a, obieca³ jej
przecie¿, ¿e wniesie sprawê o rozwód, tylko chcia³by unikn¹æ skandalu; P
an M¹¿ nieostro¿nie podnosi g³os. Ró¿a stoi za drzwiami i nas³uchuje; do
brze jej idzie, od kiedy podejrzewa Pana Mê¿a o coœ bardzo, bardzo nieuc
zciwego, udoskonala cha³upnicze sposoby pods³uchiwania, wie ju¿, która z
e szklanek najlepiej przewodzi dŸwiêki, kiedy j¹ przy³o¿yæ do œciany. Pa
n M¹¿ w³aœnie g³oœno i wyraŸnie u¿y³ przekleñstwa, Ró¿y siê to nie podob
a, przy niej nigdy nie przeklina³, w rozmowach zawodowych u¿ywa jêzyka b
ardzo oficjalnego, Ró¿a chcia³aby wiedzieæ, kto te¿ tak Pana Mê¿a wyprow
adzi³ z równowagi, dok¹d to teraz zmierza taki wœciek³y, ¿e a¿ drzwiami
gabinetu trzasn¹³; zachodzi mu drogê.
– Z kim rozmawia³eœ? Z ni¹?
Pan M¹¿ próbuje wymin¹æ Ró¿ê, odpycha j¹ lekko, jak zwykle u¿ywa wymija
j¹cej odpowiedzi, to odpychaj¹ce.
– Nie wiem, o kim mówisz, rozmawia³em w sprawach zawodowych.
– Co noc œni mi siê, ¿e mnie zdradzasz...
– No i co? Mam ciê przepraszaæ za twoje sny? Mam robotê, proszê ciê, daj
mi teraz spokój.
Pan M¹¿ patrzy na ni¹ martwo, Ró¿a boi siê tego spojrzenia, wie, co ono
oznacza, tak martwo patrz¹ ludzie, którzy k³ami¹ w ¿ywe oczy; jej oczy w
³aœnie siê o¿ywi³y, nabieg³y ³zami, Ró¿a wiêdnie od k³amstw Pana Mê¿a. S
ama nigdy nie potrafi³a k³amaæ, kiedy tylko próbowa³a kogoœ o³gaæ, rumie
niec j¹ zdradza³, nawet kiedy chodzi³o o drobne ³garstwa dla œwiêtego sp
okoju, przychodzi³o jej to z najwy¿szym trudem i natychmiast tak zniesma
cza³o, ¿e nie mog¹c k³amstwa w ustach utrzymaæ, p¹sowia³a, martwi³a siê,
czy ok³amywany rzeczywiœcie jej uwierzy³, sprawdza³a, patrz¹c mu w oczy
, a z tego sprawdzania l¹g³ siê od razu pó³uœmiech i demaskacja; takie t
o by³o jej k³amanie na niby. Ró¿a nie jest naiwna, tylko dobroduszna: pr
zyjmuje, ¿e w ludzkiej naturze nie ma miejsca dla bezinteresownego z³a,
myœli, ¿e z³o zaczyna siê tam, gdzie koñczy siê bezinteresownoœæ; Ró¿a n
ie wierzy, ¿e cz³owiek mo¿e krzywdziæ drugiego cz³owieka bez powodu, pod
obnie nigdy nie mog³a zrozumieæ ludzi, którzy bezprzyczynnie k³ami¹.
Pan M¹¿ na przyk³ad k³amie po to, ¿eby nie wyjœæ z wprawy, w jego zawo
dzie to bardzo wa¿ne, systematyczna k³amstwomównoœæ czyni mistrza; Pan
M¹¿ kilka razy mierzy³ siê z wykrywaczem k³amstw i wygrywa³ pokaŸne s
umy na zak³adach z zaprzyjaŸnionym detektywem; zaprzyjaŸniony detektyw
po tym, jak dwa razy sam przegra³ pokaŸn¹ sumê, zwo³a³ innych detekty
wów, którzy obstawili maszynê i przegrali jeszcze pokaŸniejsze sumy; P
an M¹¿ móg³by zarabiaæ na ¿ycie wy³¹cznie k³amstwem, detektyw proponow
a³ spó³kê: bra³by na siebie organizacjê wystêpów, a Pan M¹¿ raz, mo¿e
dwa razy w miesi¹cu mia³ k³amaæ jak z nut, nie wymyœlono bowiem takieg
o wykrywacza, który by w nim zdo³a³ k³amstwo wykryæ; jak ju¿ wiemy, Pa
n M¹¿ nie sta³ siê cz³owiekiem k³amstewek i drobnych interesów, woli k
³amaæ globalnie, nazywa to przekonywaniem ludzi. Pan M¹¿ wie, ¿e geniu
sz k³amstwa musi byæ przekonywaj¹cy, a do tego trzeba spe³niaæ dwa war
unki: zawsze mówiæ to, w co ludzie chc¹ uwierzyæ, i zawsze k³amaæ tak,
¿eby wierzyæ sobie samemu. Pan M¹¿ nie czuje siê winny krzywoprzysiês
twu, czy¿ bowiem nieodpowiedzialna przysiêga nie jest ju¿ k³amstwem w
zarodku? Ludzie nie powinni przyrzekaæ sobie wiernoœci a¿ do œmierci,
bo nie przysz³oœæ do nich nale¿y, tylko sumienia; Pan M¹¿ sumiennie ok
³amuje Ró¿ê dla jej w³asnego dobra, nie powinna siê denerwowaæ.
Ró¿a patrzy w oczy Pana Mê¿a, k³amstwo nie mieœci siê jej w g³owie, ma n
adziejê, ¿e w g³owie Pana Mê¿a te¿ siê ca³e nie zmieœci, wodzi wzrokiem
po jego twarzy i szuka k³amstwa w drgnieniu powiek, w k¹ciku ust, niekoc
hane oczy patrz¹ na Pana Mê¿a z bardzo bliska i nie widz¹ nic ¿ywego; Ró
¿a nie da mu przejœæ, ³apie go za krocze, œciska tak, ¿eby bola³o, domag
a siê jeszcze jednego k³amstwa:
– Przysiêgnij, ¿e mnie nie zdradzasz…
Pan M¹¿ by³by przysi¹g³, ¿e jest wierny, ale w³aœnie mu dzwoni komórka,
Ró¿a zaciska d³oñ na jego j¹drach i wyjmuje mu telefon z kieszeni; Pan M
¹¿ naprawdê cierpi. Numer siê nie wyœwietla, w s³uchawce ktoœ odpowiada
na g³os Ró¿y milczeniem i zaraz siê roz³¹cza; Pan M¹¿ wyswobadza siê z u
œcisku, wykrêca Ró¿y rêkê i odbiera telefon, cedz¹c przez zêby groŸbê:
– Nie rób tego wiêcej.
Rachunek cierpienia te¿ musi siê zgadzaæ, Pan M¹¿ przytrzymuje w bolesnym
wygiêciu rêkê Ró¿y dok³adnie tak d³ugo, jak ona trzyma³a go za jaja, nie
, jeszcze d³u¿ej, Pan M¹¿ nie chce byæ sprawiedliwy, chce daæ jej nauczkê
; Ró¿a go zawiod³a, niech teraz trochê pozawodzi z bólu. Pan M¹¿ wspó³czu
je Ró¿y, ale nie mo¿e jej pomóc, chce, ¿eby pamiêta³a ten ból d³ugo, tak
jak on do dziœ pamiêta, jak to w szkolnych czasach klasowy osi³ek uwielbi
a³ mu wykrêcaæ rêkê na przerwach, a kiedy Pan M¹¿ zwraca³ uwagê, ¿e to bo
li, osi³ek zaczyna³ filozofowaæ: „Ma boleæ, musi boleæ, ból jest pouczaj¹
cy, im wczeœniej nauczysz siê go doœwiadczaæ, tym l¿ej ci bêdzie iœæ prze
z ¿ycie”; osi³ek by³ prymusem i absolutnym pupilkiem nauczycieli, wiêc ni
e sposób by³o na niego skutecznie naskar¿yæ, du¿o póŸniej Pan M¹¿ siê dow
iedzia³, ¿e ten ch³opak toczka w toczkê powtarza³ nauki, które mu szepta³
do ucha ojciec, bezkarnie molestuj¹cy go przez jedenaœcie lat; zanim ch³
opak powiesi³ siê w swojej skrytce na poddaszu, zd¹¿y³ wys³aæ listy do ki
lku osób, co do których by³ pewien, ¿e nie zatuszuj¹ jego cierpieñ; pan M
¹¿ wybaczy³ mu wiêc lekcje bólu miêdzy lekcjami, zreszt¹, wszyscy byli uc
zniami osi³ka, mia³ wystarczaj¹c¹ przewagê wzrostu i kilogramów, nie uzna
wa³ lizusostwa, nikt nie móg³ znaæ dnia ani godziny, w której zostanie za
ci¹gniêty na bolesne nauki, wszyscy mu wybaczyli, choæ nie ka¿dy zdoby³ s
iê na to, ¿eby zasiliæ klasow¹ wycieczkê na jego pogrzeb, niektórzy nigdy
nie przynieœli usprawiedliwieñ, ale wybaczyli mu, to pewne; Pan M¹¿, zad
aj¹c ból Ró¿y, nie musi liczyæ na jej przebaczenie, bo w³aœnie zasnê³a, b
idulka, i niczego nie bêdzie pamiêtaæ, jaka szkoda, ca³a lekcja na marne.
Pan M¹¿ dzisiejszej nocy bardzo ciê¿ko pracuje, w pocie czo³a produkuje
rozkosz, rozpêdzi³ siê jak szalona lokomotywa, lecz kogó¿ to ³omocze w r
ytmie fabrycznych t³oków tak udatnie, ¿e oklaski s³ychaæ w ca³ym domu, k
tó¿ to poddaje siê posapuj¹cemu przodownikowi tak ochoczo, kto pozwala s
iê fedrowaæ ile wlezie, poczekajmy, z tej pozycji nie widaæ dok³adnie; P
an M¹¿ ju¿ zaczyna fina³owe odliczanie, w³aœnie zapowiedzia³, ¿e zaraz s
iê spuœci, ale s³yszy wymamrotan¹ proœbê, ¿eby jeszcze nie, nie teraz, z
a chwilê, ale Pan M¹¿ ju¿ nie mo¿e zwolniæ, wy³adowuje ca³y zapas amunic
ji w kilku ratach, wszystko do œrodka, jak pan bóg przykaza³, Pan M¹¿ mu
si wreszcie kogoœ zap³odniæ, idzie wy¿ demograficzny, wp³ywowi biznesmen
i pozwalaj¹ sobie na trzeci¹ pociechê, podczas gdy on nawet nie zacz¹³ s
iê rozmna¿aæ. Niestety nie dowiemy siê, czyje¿ to cia³o by³o dla Pana Mê
¿a takie goœcinne, bo w³aœnie na nie oklap³ wyczerpany, wszystkie szczeg
ó³y nam zas³oni³, zaraz, spójrzmy na ³ydkê smuk³¹ z bransoletk¹ ca³kiem
zmys³owo dobran¹, popatrzmy na palce u stopy kurcz¹ce siê rytmicznie, ja
kby próbowa³y z³apaæ uciekaj¹cy orgazm, przyjrzyjmy siê tym wypielêgnowa
nym i pomalowanym na czarno paznokciom, to bez w¹tpienia m³oda i atrakcy
jna kobieta. Ró¿a, która œpi w s¹siednim pokoju snem spokojnym i osobiœc
ie przez Pana Mê¿a uregulowanym, te¿ jest m³oda i atrakcyjna; Pan M¹¿ ma
dobry gust.
7
Adam w³asnorêcznie rozci¹³ gips na przedramieniu Piêknisia, wygl¹da na
to, ¿e koœæ siê zros³a prawid³owo, trzeba tylko odbudowaæ miêœnie, Adam
bêdzie kontrolowa³ przebieg rehabilitacji, jeœli Piêkniœ pos³usznie si
ê do niej zastosuje, niebawem znów sobie pobryka. Adam moczy szmatkê w
misce i przemywa jego skórê; lubi myæ ca³ego Piêknisia, obmywaæ go z za
pachu ulicy, lubi mieæ go przy sobie mokrego, ale i wycieraæ go potem r
êcznikiem, obcinaæ mu paznokcie u nóg (u r¹k Piêkniœ sam sobie obgryza)
, œcieraæ odciski, balsamowaæ pachn¹cym kremem, pielêgnowaæ, depilowaæ;
Adam lubi wszystko, na co mu Piêkniœ pozwala, jest dla niego najczulsz
ym i najostro¿niejszym pielêgniarzem, bo choæ Piêkniœ do p³ochliwych ni
e nale¿y, wci¹¿ nie mo¿e sobie poradziæ z tym, co siê sta³o, co siê dzi
eje ka¿dego dnia, nie oswoi³ jeszcze nieznanej dot¹d przyjemnoœci, któr
¹ czerpie z posiadania bezgranicznie i bezwarunkowo oddanego kochanka,
s³u¿¹cego mu wiernopoddañczo na ka¿de zawo³anie.
Pêkniête ¿ebra te¿ siê zros³y, Piêkniœ mo¿e oddychaæ pe³n¹ piersi¹, bezbol
eœnie przewracaæ siê na boki, kiedy œni jakiœ koszmar, to wa¿ne, bo sypia
niespokojnie, co noc siê miota i wykrzykuje serie wyzwisk pod adresem senn
ych przeœladowców; od kiedy pomieszkuje u Adama, ma siê czego baæ. Pomiesz
kuje chy³kiem i pok¹tnie, nikt, ale to przenikt nigdy nie mo¿e siê o tym d
owiedzieæ; na wypadek niekontrolowanego przecieku Piêkniœ ma gotow¹ odpowi
edŸ, w ka¿dym razie tak mu siê wydaje: wkrêca³ jelenia, ¿eby siê dobraæ do
jego pieniêdzy, doktorek bogaty, tylko udaje zabiedzonego, starzy kapi¹ f
ors¹, przysy³aj¹ mu, dobrze mieæ swojego jelenia, ch³opaki (Piêkniœ wie, ¿
e kumple w tej historyjce nie kupi¹ tego, co najistotniejsze, jeden szczeg
ó³ bêdzie ich k³u³ w oczy: czemu jeleñ, a nie sarna, czy¿byœ by³ ciot¹?).
Piêkniœ nie jest ¿adn¹ ciot¹, co to to nie, nigdy nikomu nie da³ dupy, pan
owie, zrozumcie, on sobie tylko pozwala obci¹gaæ, doktorek ma klasa obci¹g
, panny mog³yby siê od niego uczyæ, dajcie spokój, co z tego, ¿e razem œpi
¹, nigdy nie spaliœcie w jednym ³ó¿ku z facetem? Jak w nocy zi¹b, to mo¿e
i przytul¹ siê, pobawi¹ ptakami dla rozgrzewki, jeœli dla was to jest peda
lstwo, to walcie siê na ryj, pedalstwo to odchodzi pod cel¹, ale tego nie
wiecie, boœcie, kurwy, nigdy nie siedzieli.
– Mam dzisiaj d³ugi dy¿ur. Nie zapomnij wzi¹æ kluczy, gdybyœ chcia³ wyj
œæ z domu – mówi Adam i dopina kurtkê; jeszcze stoi u drzwi, chcia³by p
oca³unku na po¿egnanie, chcia³by doczekaæ poranka, w którym Piêkniœ po
prostu poca³uje go i bêdzie ¿yczy³ dobrego dnia, tymczasem jednak musi
siê jeszcze trochê ze sob¹ pogryŸæ, nie ma na to rady, na poca³unki jes
t stanowczo za wczeœnie; Adam wychodzi, Piêkniœ dziœ nawet na niego nie
spojrza³, znowu musia³ siê siebie przestraszyæ. Adam wie, ¿e Piêkniœ w
ie o jego skrytce na oszczêdnoœci; Matka zaczê³a przysy³aæ pieni¹dze, A
dam zrezygnowa³ z pierwotnego zamys³u, ¿eby je odsy³aæ z powrotem, pora
dzi³by sobie bez tej pomocy, a mimo to chowa zaskórniaki do starego wyd
ania Vademecum Lekarza Ogólnego, miêdzy strony z Neoplasmata ossium et
articulationum a Myeloma multiplet Plasmocytoma, po to, ¿eby Piêkniœ mi
a³ go z czego okradaæ. Adam dba o swojego z³odzieja, wystawia mu ³atwy
³up, wci¹¿ uzupe³niaj¹c zapasy, napisa³ nawet w tej sprawie list dziêkc
zynny do Matki, zmyœlnie sugeruj¹c wiêksz¹ czêstotliwoœæ zapomogi; Adam
chce, ¿eby Piêkniœ krad³ sobie w domu, skoro ju¿ musi, zamiast siê szl
ajaæ z kole¿kami, lepiej niech wznowi treningi; Adam nie rozumie, ¿e kr
aœæ samotnie w pustym domu to jak piæ do lustra, Piêkniœ go nie okrada,
po prostu pobiera swoje honorarium, ukraœæ coœ to on lubi w mieœcie.
Adam ju¿ nie jest taki skory do brania zastêpstw na dy¿urach, nie zostaje
po godzinach, choæ pacjenci przywykli, ¿e ten m³ody doktór bada najdok³a
dniej i ka¿dego zawsze zd¹¿y przyj¹æ, starsi koledzy s¹ zaskoczeni, ¿e ta
k szybko siê do nich upodobni³, spryciarz, zakoñczy³ okres promocji, tera
z pewnie chorzy smaruj¹ mu jak opêtani. Owszem, smaruj¹; Adam nie odmawia
, nauczy³ siê ju¿ zgarniaæ kopertê do szuflady jakby od niechcenia, mimoc
hodem, nie przestaj¹c rozmawiaæ z pacjentem, tak jakby wrêczenie i przyjê
cie odbywa³o siê gdzieœ poza nimi, s¹ przecie¿ w ¿yciu takie chwile, w kt
órych dwóch ludzi ³¹czy milcz¹ce porozumienie, wyobraŸmy sobie na przyk³a
d dwa wybitne autorytety moralne, profesorów filozofii i literatury, pows
zechnie szanowanych i szanuj¹cych siê wzajem obywateli, odbywaj¹cych co k
ilka dni w ulubionej kawiarni dysputy rozs³awiaj¹ce na ca³y kraj stolik,
przy którym zasiadaj¹, wyobraŸmy sobie zatem, ¿e przypadkiem natykaj¹ siê
na siebie w zamtuzie: milcz¹ce porozumienie nie pozwala im siê rozpoznaæ
, skala wzajemnego zawstydzenia by³aby zbyt olbrzymia, straciliby od tego
potencjê, mijaj¹ siê wiêc, jakby siê nie znali, a nastêpnego dnia jakby
nigdy nic prowadz¹ przy kawie spór o uniwersalia, nie wspominaj¹c s³owem
o nocnym spotkaniu; jeœli dwaj ludzie w tym samym momencie uznaj¹, ¿e jes
t raczej nic ni¿ coœ, nie maj¹ siê czego wstydziæ, wszak do niczego nie d
osz³o; pacjenci wrêczaj¹ Adamowi koperty tak, jakby tego nie robili, Adam
przyjmuje je tak, jakby ich nie przyjmowa³; przyjmuje oczywiœcie po to,
¿eby Piêkniœ go nie zostawi³, boi siê, ¿e kiedy ju¿ nie bêdzie go z czego
okraœæ, zostanie sam. Adam boi siê osamotnienia; Piêkniœ, kiedy po raz p
ierwszy zosta³ na noc, na zawsze okrad³ Adama z samotnoœci, jeœli odejdzi
e, zostawi mu tylko osamotnienie. Adam nie odmawia pacjentom dok³adnoœci,
bada ich jeszcze staranniej ni¿ dot¹d, niestety, nie mo¿e im poœwiêciæ w
iêcej czasu, ni¿ to ma zapisane w kontrakcie. Adam koñczy teraz pracê pun
ktualniutko i biegiem wraca do domu, z nadziej¹, ¿e Piêkniœ tam ju¿ bêdzie czeka³ na s³u¿¹cego swego, Adam pe³ni teraz po godzinach prywatn¹ s³u¿bê,
na myœl o niej mrowi go w podbrzuszu. Proszê, dopiero co wyszed³ ze szpit
ala, a ju¿ jest na swojej ulicy, musia³ biec, i to przez wiêksz¹ czêœæ dy
stansu, dlatego jest taki zdyszany, zaraz wbiegnie po trzy stopnie na piê
tro, sprawdŸmy, czy coœ mo¿e go powstrzymaæ.
– Te! Synek!
Z jakiegoœ profunda³u g³os ów dudni, pog³osem wzmocniony i brzmi¹cy, jak
by sam bóg siê obrazi³, ¿e Adam przez ma³e „b” o nim myœli; owó¿ Adam pr
zystaje, jak na medyka przysta³o: kiedy ktoœ wo³a, to mo¿e wo³aæ o pomoc
, nawet jeœli to sam b(B)óg. Tyle, ¿e g³os jest samoswój, s³yszalny, a n
iewidzialny, Adam nie wie nawet, w któr¹ stronê ma patrzeæ, myœli: a jeœ
li b(B)óg istnieje, jeœli w³aœnie zaistnia³, czy¿by móg³ mieæ za z³e, ¿e
Adam kocha ch³opca w mê¿czyŸnie, nie, nawet Bóg przez du¿e B nie ma pra
wa mieæ do niego o to pretensji, póki mi³oœæ bezgrzeszna ku dobru wiedzi
e; Adam chce dobra dla Piêknisia, chce go przecie¿ wydostaæ ku œwiat³u,
zb³¹kan¹ owieczkê do stada przyprowadziæ. Czegó¿ chcesz ode mnie, b(B)o¿
e, myœli Adam, a jeœliœ to nie t(T)y, wiêc kto mnie wo³a³, czego chcia³?
– Te!
Adam s³yszy wyraŸnie, idzie za g³osem tam, gdzie nikogo nie ma, choæ g³o
s serca nakazywa³by w przeciwnym kierunku pod¹¿aæ, tam gdzie Piêkniœ ju¿
pewnie w samych bokserkach, ach ile siê bêd¹ musieli naprzekomarzaæ, ¿e
by mu je pozwoli³ zdj¹æ, a potem pobawiæ siê podotykaæ wzi¹æ do buzi; Ad
am niepewnie zbli¿a siê do Nikogoœ, dopiero na œrodku ulicy widzi cz³owi
eka w studzience kanalizacyjnej, no tak, przecie¿ kradn¹ w³azy, zdarza³o
siê, ¿e pijak wpad³ i przesiedzia³ zaklinowany metr pod ziemi¹ ca³¹ noc
, ale ten tu wygl¹da, jakby wczeœniej wpad³ do wszystkich innych studzie
nek w mieœcie, i to g³ow¹ w dó³, w ka¿dym razie krew go zalewa, ¿e nie m
o¿e wyjœæ; Adam patrzy ze zgroz¹ na pokiereszowan¹ twarz: oba ³uki brwio
we puœci³y, lewe oko potwornie opuchniête, obrzêk nosa; gdzie by³ bóg, k
iedy temu cz³owiekowi dzia³a siê krzywda?
– Co siê sta³o?
– Takie bajtle mi szmary spuœcili… I za co to.. Wiela jo mio³ w portmany
ju, same klepoki… Za dwajœcia z³oty mi nos po³omali… I zygorek wziyli, c
o i tak wancki ciœli…
Adam pomaga mu siê wygramoliæ, facet próbuje wstaæ i noga wygina mu siê w
kolanie do przodu, upada i tylko dlatego nie mdleje z bólu, ¿e jest komple
tnie pijany; Adam dzwoni po karetkê, pytaj¹, czy przys³aæ lekarza, czy sam
sobie poradzi (Piêkniœ czeka… A jeœli nie czeka? Jeœli ju¿ mu siê znudzi³
? Jeœli jest, to bêdzie i potem; jeœli ju¿ go nie ma, lepiej dowiedzieæ si
ê o tym jak najpóŸniej), nie, nie trzeba lekarza, Adam sam siê tym zajmie.
Piêkniœ ju¿ œpi, nagi, porozrzuca³ ciuchy na pod³odze, musia³ byæ zmêczon
y, czy¿by zacz¹³ brykaæ na dobre? Œpi na boku, g³êboko, za to jego ptasio
r czuwa na ca³ego; ciekawe, co mu siê œni. Adam jest wykoñczony zamieszan
iem z pobitym pijaczyn¹, obdukcj¹, zeznaniami i ca³¹ reszt¹, zaraz sam si
ê rozbierze i przylgnie do gor¹cego Piêknisia na tak zwane krzese³ko, ³y¿
eczkê, jak zwa³, tak zwa³, z³apie go delikatnie za pa³kê i zaœnie z ni¹ w
rêku, chyba, ¿e Piêkniœ siê przebudzi i bêdzie chcia³ czegoœ wiêcej. Ada
m zbiera z pod³ogi jego spodnie i koszulkê, sk³ada je na krzeœle i zauwa¿
a w kilku miejscach krwawe plamy. Natychmiast dokonuje oglêdzin, Piêkniœ
jest piêkny w ca³oœci i bez uszczerbku, nic mu nie jest, nigdzie ¿adnego
draœniêcia, coœ tam be³kocze przez sen i z powrotem owija siê ko³dr¹. Ada
m zanosi ubrania Piêknisia do ³azienki i wrzuca do pralki. Nawet jeœli b(
B)óg nie istnieje, nie wszystko wolno: Adam wie, ¿e jutro bêdzie musia³ z
adaæ kilka niewygodnych pytañ, a Piêkniœ bardzo ceni sobie wygodê; o, pro
szê, jak to siê roz³o¿y³ na ca³ym ³ó¿ku. Adam k³adzie siê obok, dotyka go
i myœli, ¿e musi teraz robiæ wszystko tak, jakby mia³ jutro umrzeæ.
Ojciec ju¿ zaparkowa³, ale oboje z matk¹ nie wysiadaj¹ z samochodu, z nie
dowierzaniem sprawdzaj¹ adres na karteczce i porównuj¹ z numerem na kamie
nicy, niestety, wszystko siê zgadza; znaleŸli ulicê, znaleŸli dom, ale œp
iewaæ im siê odechcia³o, choæ Matka z radoœci, ¿e Ojciec wreszcie da³ siê
nak³oniæ na odwiedziny u syna, nuci³a po drodze wszystkie przeboje m³odo
œci. Ojciec w koñcu wychodzi z auta, bierze siê pod boki i patrz¹c na dom
, w którym mieszka jego syn jednorodzony, a¿ puchnie od gniewu i hañby (c
ha³upka nowiutka pachn¹ca we wsi stoi, a ten tu mieszka w norze ³objscane
j rozwalaj¹cej siê ruderze psia jucha, ¿e po¿al siê Bo¿e, ale nic nie pow
iem, nic nie powiem, nie warto siê denerwowaæ, rozepne se tylko guzik pod
szyj¹, bo a¿ mi siê duszno zrobi³o). Matka te¿ wychodzi z auta opieszale
, nie wie, czy ju¿ wyjmowaæ torby ze s³oikami kompotami bigosami grzybkam
i, wszystkim, co synuœ lubi, czy te¿ poczekaæ, niech Ojciec wejdzie na gó
rê i sprawdzi, mo¿e z³y adres dostali. Z okna na parterze s¹siad parapeci
ak patrzy to na przyjezdnych, to na limuzynê, w koñcu zagaduje do Ojca, k
tóry ju¿ przemóg³ obrzydzenie i chce daæ nura w klatkê schodow¹ œmierdz¹c
¹ kocim moczem.
– Ciñdobry. Fajne auto. Jo by go sam tak niy ³ostawio³. Moga pofilowaæ,
coby sie nic niy sta³o… Dwa z³ote ³od godziny…
Ojciec spoziera pogardliwie i wynioœle, co to za kundel cz³owieczy, myœli
sobie, jak on wygl¹da, jak on mówi, co to w ogóle za dzielnica jest, wcale
nie odpowiada na ofertê ochrony ruchomoœci (b³¹d, widaæ, ¿e nie jest z mi
asta).
– Nie, to nie… – mówi s¹siad, ale Ojciec ju¿ go nie s³yszy, wchodzi na ko
rytarz stary, zapuszczony, œmierdz¹cy stêchlizn¹, wdrapuje siê po schodac
h drewnianych z przeœwitami widocznymi od spodu, stara siê iœæ z godnoœci
¹ w tym niegodziwym miejscu, a¿ piesek obszczymurek przekrzywia g³owê ze
zdziwienia, có¿ to za dziwny goœæ tak dostojnie wnosi zapach wiejskiego p
odwórka, na wszelki wypadek szczeka raz i drugi, ale bez przekonania; Mat
ka zosta³a daleko w tyle, zasapuje siê na pó³piêtrach, myœla³a, ¿e gdzie
jak gdzie, ale w mieœcie wind¹ sobie wjedzie do synka, wcale jej siê tu n
ie podoba, nie wiadomo, czy to dom w trakcie remontu, budowy czy rozbiórk
i, w ka¿dym razie jest to niespe³na dom; pies jakieœ siki obw¹chuje w rog
u korytarza, na œcianach same przekleñstwa powydrapywane, och, synek zas³
u¿y³ sobie na lepsze miejsce, w tym siê Matka z Ojcem ca³kowicie zgadza,
no ale gdzie¿ on, czemu na ni¹ nie poczeka, ³ojessu, ale siê zmacha³a, il
e¿ to jeszcze tych schodów i dlaczego tak skrzypi¹, jakby siê mia³y pod n
i¹ oberwaæ.
Adam s³yszy pukanie i budzi siê, która¿ to, któ¿ to, zaspa³, jak zwykle d
zieñ po dy¿urze, gdzie Piêkniœ, myje siê, wodê w ³azience s³ychaæ; znowu
pukanie, niech¿e Adam wreszcie otworzy, sprawdzi, sp³awi, kogo tam diabli
przygnali. Wk³ada spodnie i pospiesznie je zapinaj¹c, kaleczy sobie fiut
ka zamkiem b³yskawicznym, syczy z bólu, otwiera drzwi i w niedopiêtych ga
ciach staje przed Ojcem we w³asnej osobie.
– Tato! – mówi g³oœno, tak ¿eby Piêkniœ w ³azience us³ysza³, mo¿e jakoœ
przeczeka, albo ubierze siê i przedstawi jako kolega z pracy, Adam ma sp
ory k³opot, bo Ojciec ju¿ próg przestêpuje, a gdzieœ tam za nim musi kol
ebaæ siê Matka; czemu¿ na œmieræ zapomnia³, przecie¿ mu siê zapowiadali,
wystarczy³o wstaæ wczeœniej i wyt³umaczyæ Piêknisiowi, ¿e nie chce go w
yganiaæ, ale akurat dziœ móg³by sobie pohasaæ w mieœcie przez tych parê
godzin...
– Adam, synuœ! W szpitalu powiedzieli, ¿e dzisiaj wolne masz, niespodzia
nkê chcielimy ci zrobiæ…
Ojciec ju¿ go ob³apia po ch³opsku, mocno, serdecznie, d³ugo, do utraty t
chu, stêskni³ siê, mia³ prawo, niech go sobie poœciska; chleba i soli ni
kt mu nie poda³, ale Ojciec ³atwo siê nie zra¿a, ju¿ siê wtarabania, wkr
acza do wnêtrza ³ypie lustruje zagl¹da do pokoju. Widzi poœciel w nie³ad
zie i nijak uwadze jego ujœæ nie mog¹ dwie poduszki obok siebie, jako te
¿ dwie ko³dry i przeœcierad³o w dwu miejscach wygniecione, œwie¿e œlady
podwójnoœci intymnej, prywatnej, domowej. Odwraca siê ku synusiowi radoœ
nie, ju¿ go nie trapi¹ okolicznoœci, rudera niech se bêdzie ruder¹, mies
zkanko te¿ trochê zapuszczone, ale nic to, nic to, wszystko niewa¿ne wob
ec wieœci cudownej, która, choæ Adamowi w gardle uwiêz³a najwyraŸniej, b
o stoi blady jakiœ, niemrawy i bezmowny, wieœci¹ jest dla Ojca fundament
aln¹, wa¿niejsz¹ mo¿e i od tej, któr¹ ca³kiem niedawno przecie œwiêtowal
i; oto synuœ sam nie sypia, jest w tym mieszkanku z nim jakaœ obecnoœæ t
owarzysz¹ca, gdzieœ siê schowa³a, mo¿e po zakupy wysz³a, ¿eby œniadanie
panu doktorowi przyrz¹dziæ, a mo¿e sama pracuje od œwitu i w robocie aku
ratnie przebywa, no, ale ukryæ ju¿ nie uda siê synusiowi, ¿e kobita jest
; wreszcie nareszcie kobita jest. Ojciec wpatruje siê w wygniecenia prze
œcieradlane, próbuje na ich podstawie wyczytaæ odtworzyæ wyobraziæ sobie
, jaka¿ to, smuk³a czy kurdupelek, pe³nokszta³tna krasawica czy jakieœ c
huderlawe dziewcz¹tko, wpatruje siê w poœciel, jakby ogl¹dania ca³unu tu
ryñskiego dost¹pi³, gotów paœæ przed tym ³ó¿kiem na kolana i Panubogu dz
iêkowaæ, ¿e syn kobite ma, kobite, psiokrew, kobieciche se tu chêdo¿y, a
nic siê nie chwali³, nie piso³, ale co tam; w ³azience ktoœ wodê puszcz
a, a wiêc jest w domu, jest pani synusiowa i ju¿ im nie umknie, ju¿ nieb
awem uka¿e siê, pewnie w³aœnie przygotowuje siê maluje wypachnia, teœcio
m przysz³ym pokazaæ siê chce z dobrej strony; Ojciec umiera z ciekawoœci
, przyg³adza sobie w³osy na czole i mruga do Adama, pokazuj¹c na drzwi ³
azienki. Matka dociera do drzwi z powitalnym uœmiechem w tym samym momen
cie, w którym Piêkniœ ukazuje siê go³y, a zaraz potem p³ochliwie przepasany przykrótkim rêczniczkiem; n
ie bardzo potrafi przyj¹æ pozycjê, w której by³by z obu stron jednoczeœn
ie os³oniêty, chc¹c siê Ojcu uk³oniæ z obyczajnie przykrytym przyrodzeni
em, go³¹ dupê w stronê Matki wypina, w ka¿dym razie starannie obojgu mów
i „dzieñ dobry”, potem dopiero pozwala sobie zapytaæ Adama niby takim pó
³szeptem zak³opotanie wyra¿aj¹cym t¹ oto niezrêcznoœci¹:
– Nie wiesz, gdzie moje ³achy s¹?
No, ale jak to, myœli Ojciec.
Jak se nie siedne, to sie przewróce, myœli Matka.
Jak to mo¿liwe, myœli Ojciec.
Bo¿e Bo¿e mój Bo¿e, myœli Matka.
Wracaj¹ w ciszy, tylko s³oiki dzwoni¹ w baga¿niku. Kompoty bigosy grzybk
i. Dopiero wysiadaj¹c pod domem, zauwa¿¹, ¿e ktoœ im ukrad³ wszystkie ko
³paki.
To siê nazywa milczenie. Adam i Piêkniœ siedz¹ przy stole i milcz¹ do si
ebie. Zasiedli, ¿eby powa¿nie pomilczeæ. Pewnych spraw nie mo¿na po pros
tu przegadaæ, trzeba je sobie raz na zawsze wymilczeæ, ¿eby unikn¹æ niep
orozumieñ. W³aœciwie to Adam milczy, Piêkniœ go s³ucha. Adam jeszcze nig
dy na nikogo nie podniós³ g³osu, dlatego czeka, a¿ ucichnie mu tam wszys
tko w œrodku, ¿eby móg³ zacz¹æ mówiæ spokojnie. Piêkniœ nie czuje siê wi
nny, to by³ przypadek, nie s³ysza³, k¹pa³ siê, gdyby wiedzia³, ¿e ktoœ w
szed³ do domu, nie wylaz³by przecie¿; Piêkniœ milczy, czeka, a¿ Adam coœ
powie, to napiêcie jest nieznoœne, wiêc bawi siê zegarkiem.
– Sk¹d go masz? – pyta Adam w tak doskonale cichy i spokojny sposób, ¿e w
ola³by nie musieæ siê powtarzaæ, drugi raz mog³oby siê nie udaæ. Piêkniœ
nie kuma bazy, kogo, co, czego dotycz¹ pretensje w g³osie tak nienaturaln
ie zimnym; Piêkniœ taki g³os zna z przes³uchañ na mendowni i bardzo go ni
e lubi.
– Co sk¹d mam?
– Sk¹d masz zegarek?
Ach, o ten bibelocik œwie¿o skrojony mu biega, stary ruski szmelc, który
Piêkniœ zdj¹³ z rêki obitego goœcia tylko dlatego, ¿e taki sam da³ mu kie
dyœ dziadek na komuniê; dziadek by³ jedynym ludzkim cz³owiekiem w jego po
pierdolonej rodzince, tylko po nim Piêkniœ p³aka³ na pogrzebie, na ojca,
chuja jebanego, grobie nie by³ i nie bêdzie, wystarczy, ¿e matka tam gêst
o gorzkie ¿ale przy czystej odprawia, a potem zarzygana zasypia na p³ycie
nagrobnej i w nocy, jak j¹ kac zbudzi, ryczy na pó³ miasta, bo wyjœæ z c
mentarza nie umie; potem ludzie mówi¹, ¿e tam straszy, dzieci nawet na Ws
zystkich Œwiêtych siê boj¹ chodziæ. Piêkniœ ju¿ zapomnia³ o wczorajszym,
te¿ mu numer, zawsze jak spotyka z kumplami jakiegoœ nawalonego frajera,
to mu daj¹ wycisk, dla zasady, nie dla zarobku, chodzi o to, ¿eby porz¹de
k by³ w mieœcie, ¿eby ludzie siê nie bali po ulicach chodziæ; chwasty trz
eba pieliæ, dostanie taki ze szpica, ³omotnie ryjem o chodnik, to nie bêd
zie wiêcej po pijaku ³azi³ ludziom pod oknami, lajer wyœpiewywa³. Zegarek
; kurwa, o co mu chodzi z tym zegarkiem?
– Jak to sk¹d? Kupi³em oczywiœcie.
– Dlaczego k³amiesz?
– Ty weŸ siê, kurwa, odpierdol, zadajesz mi pytania jak pies, co to ma byæ
? Gdzie ja jestem? Z kim ja gadam?
Piêkniœ wstaje i chodziæ zaczyna, ale mieszkanko ciasne, tylko w kó³ko m
o¿na, g³upio tak, lepiej wyjœæ albo usi¹œæ z powrotem, niezadowolenie, a
nawet gniew srogi uprzednio wyraziwszy na przyk³ad… na przyk³ad… o, szk
lankê str¹ciæ, st³uc mo¿na, proszê, jak groŸnie, szk³o, ha³as; mo¿e wyst
arczy, ¿eby ten tu doktorek zacz¹³ zachowywaæ siê jak nale¿y.
– Bra³eœ udzia³ w ciê¿kim pobiciu. Powinienem z tym pójœæ na policjê, z
amiast praæ ci zakrwawione szmaty.
Czy Piêkniœ siê przes³ysza³? Ta ciota go straszy policj¹? (Piêknisiu, tyl
ko spokojnie, nie zaciskaj tak piêœci, chyba nie chcesz zrobiæ niczego z³
ego.) Piêkniœ ³apie Adama obiema rêkami za ko³nierz i podnosi sobie na wy
sokoœæ twarzy, Adam przez chwilê myœli, ¿e w³aœnie nadesz³a chwila poca³u
nku, có¿, ¿e w niestosownej chwili, ale nie, Piêkniœ po prostu chcia³ go
z bardzo bliska opluæ, tak ¿eby trafiæ prosto w usta, przydusza go przy t
ym, jeszcze silniej zaciskaj¹c d³onie na ko³nierzu; Adamowi ³zy podchodz¹
do oczu, czuje ból, brak tchu i dokonuje odkrycia, ¿e przemoc, której za
zna³ tak wyraŸnie po raz pierwszy, tak¿e jest zbli¿eniem, to fizyczne upo
korzenie sprawia mu przyjemnoœæ, w³aœciwie chcia³by, ¿eby Piêkniœ nie roz
luŸni³ uœcisku, ¿eby go udusi³; Adam czuje, ¿e nie tylko ze strachu w³aœn
ie siê trochê zmoczy³.
– To jest koniec, rozumiesz? – cedzi Piêkniœ przez zêby, puszcza Adama i
wychodzi, trzaskaj¹c drzwiami tak, ¿e siê kruszy kawa³ek tynku przy futry
nie. Jeszcze s³ychaæ jego zbieganie po schodach, jeszcze widaæ, jak idzie
szybkim krokiem pod domem, ale znika za zakrêtem; a wiêc to ju¿. Odszed³
. Nie, to niezupe³nie koniec. Adam czuje jego œlinê na swoich wargach, ko
niec nadejdzie dopiero wtedy, kiedy ona wyschnie.
8
Ju¿ wszystko zbadano, choæ nie wszystko jeszcze powiedziano; Robert prosi
³ g³oœno, wyraŸnie i wielokrotnie, ¿eby w razie czego mówiæ mu prawdê bez
fa³szywej litoœci, teraz czeka w gabinecie, a¿ ten lekarz coœ powie, ca³
¹ historiê choroby ma przed sob¹, wszystkie wyniki, wiêc niech przestanie
je uk³adaæ przek³adaæ szeleœciæ chrz¹kaæ wzdychaæ, niech siê skupi, bo t
o nie jest najprzyjemniejszy moment, móg³by go ³askawie nie przed³u¿aæ; R
obert jest przygotowany na werdykt, trzy litery, jedna sylaba, jak ostatn
ie uderzenie m³otka zbijaj¹cego trumnê: rak.
Adam nie powinien by³ przychodziæ do pracy w takim stanie, ale ba³ siê mi
eszkania pustego, opustosza³ego, opuszczonego; Adam nie mo¿e uporaæ siê z
Piêknisiem, którego brak wype³nia go szczelnie, Piêkniœ jest dotkliwie n
ieobecny, nie tylko mieszkanie go pamiêta, szpital te¿ i ten gabinet, naw
et to krzes³o, na którym teraz siedzi pacjent przestraszony i wyczekuj¹cy
; to na Adamie spoczywa dziœ po raz pierwszy w ¿yciu obowi¹zek poinformow
ania chorego o tym, ¿e ju¿ nie wyzdrowieje, Adam wiedzia³, ¿e kiedyœ go t
o czeka, teoretycznie by³ przygotowany, ale w praktyce ten oto pacjent ma
imiê, nazwisko i historiê ¿ycia poza chorob¹, ten oto pacjent siedzi prz
ed nim osobiœcie i patrzy na niego cz³owiekiem; chce wiedzieæ, mo¿e uda m
u siê to powiedzieæ bezg³oœnie, zamilkn¹æ wymownie; mo¿e sam sobie to pow
ie?
Robert obserwuje pantomimê lekarza i przybywa mu nadziei, ¿e równie¿ ty
m razem wyjdzie z ulg¹ na powietrze, jak w czasach m³odzieñczej hipocho
ndrii, kiedy od kolejnych orzeczeñ lekarskich znika³y fantomy dolegliwo
œci, pob³a¿liwie kwitowane przez lekarzy maksym¹ w rodzaju: „Znowu pana
coœ pobolewa, a wyniki ma pan takie, ¿e pozazdroœciæ; pan to siê powin
ien nazywaæ Pobolewski”. Robert wci¹¿ ma nadziejê, nie ubywa mu jej od
milczenia lekarza; Robert, wchodz¹c do szpitalnego budynku, by³ ¿ywym c
z³owiekiem, nie wyobra¿a sobie, ¿e mia³by z niego wyjœæ jako umieraj¹cy
. Odezwij¿e siê, lekarczyku; spróbuj chocia¿.
Adam próbuje (przestaæ myœleæ o Piêknisiu):
– No wiêc… No nie jest dobrze… Siê rozwinê³o nie³adnie paskudztwo...
Ja ju¿ pana ostatnio ostrzega³em, ¿e tego nie mo¿na lekcewa¿yæ… Teraz
musielibyœmy przeprowadziæ bardzo intensywn¹ chemioterapiê… Nigdy ni
e ma gwarancji, a pana organizm jest ju¿ os³abiony… Ale pan musi chci
eæ walczyæ… Wszystko trzeba temu podporz¹dkowaæ…
W jednej chwili cia³o Roberta staje siê workiem wyczuwalnych wnêtrznoœci
, wszystkie ignorowane dot¹d uk³ucia, wzdêcia, napiêcia i drobne uci¹¿li
woœci, które co dzieñ przypomina³y mu o tym, ¿e siê sk³ada z materii s³a
bej, œmiertelnej i podatnej na rozk³ad, zaczynaj¹ do niego mówiæ boleœni
e, gazy kit³asz¹ce siê w jelitach, soki trawienne skwiercz¹ce w ¿o³¹dku,
te wszystkie bulgoty podskórne nagle zgodnym i jednoczesnym œpiewem wyk
onuj¹ uporczywe memento na chór mieszany: „Zdechnieszsz, zdechnieszsz…”.
– Wie pan, ja nie chcê, ¿eby rodzina wiedzia³a. Dot¹d udawa³o mi siê uk
rywaæ chorobê… A to naœwietlanie… To ja bym musia³ przychodziæ czy le¿e
æ tu?
– Ja pana w³aœciwie nie powinienem ju¿ st¹d wypuœciæ.
– Ale… Czy w ogóle pan widzi sens? Przecie¿ to jest loteria. Ile mogê na ni
ej wygraæ: kilka miesiêcy, parê lat?
– Nie wolno panu tak mówiæ…
Robert wie, jakiego pytania teraz nie chce zadaæ; przypomnia³o mu siê w³a
œnie, jak przed laty o zmierzchu ledwie zd¹¿y³ zejœæ z Sza³asisk do Palen
icy na ostatni pekaes i omin¹wszy tratuj¹cy siê t³um turystów w przednich
drzwiach, jedynych, które kierowca raczy³ otworzyæ, lada moment maj¹cych
siê zamkn¹æ i odci¹æ spóŸnialskich od tej szczêœliwej miazgi ludzkiej we
wn¹trz pojazdu, obszed³ szoferkê, zapuka³ w szybê i zapyta³: „Panie, s¹ j
eszcze w ogóle jakieœ szanse, ¿eby siê st¹d dzisiaj wydostaæ?”, na co kie
rowca po chwili namys³u odpar³: „Szanse s¹ zawsze”, zasun¹³ szybê i odjec
ha³, ociê¿ale, przepe³niony spocon¹ ceperi¹, marz¹c¹ jeszcze o tym, ¿eby
w zakopiañskim koktajlbarze przedyskutowaæ majestat gór widzianych z okna
w jadalni schroniska. Robert wie, ¿e od pytania, którego nie chce teraz
zadaæ uroœnie przepaœæ miêdzy œwiatem zdrowych, do którego przynale¿y lek
arz, a œwiatem œmiertelnie chorych, którego reprezentantem Robert w³aœnie
zosta³ mianowany; pyta wiêc niechc¹cy:
– Czy mam jeszcze w ogóle jakieœ szanse, ¿eby siê z tego wydostaæ?
Adam wie, ¿e w tym przypadku rokowanie jest bardzo z³e, pacjent umrze n
ajpóŸniej w ci¹gu oœmiu miesiêcy, a i to przy za³o¿eniu, ¿e jego organi
zm zechce mierzyæ siê z odnotowanymi w klinicznych anna³ach rekordzista
mi, ewentualna operacja jest obarczona du¿ym ryzykiem, jak równie¿ praw
dopodobieñstwem komplikacji; Adam wie, ¿e z tego cz³owieka wycieka ¿yci
e i medycyna nie zna sposobu, ¿eby temu zaradziæ; Adam wie, ¿e ok³amywa
nie pacjenta w takiej sytuacji odbiera mu czas na pogodzenie siê ze œmi
erci¹ i na tak zwane ostateczne uporz¹dkowanie swoich spraw, Adam zna p
rzypadki ludzi, którzy umierali ok³amywani i wcale im nie by³o od tego
l¿ej; Adam próbuje (przestaæ myœleæ o Piêknisiu), chce to jakoœ wypowie
dzieæ, ale (Piêkniœ) odbiera mu mowê; rozk³ada tylko bezradnie rêce. Ni
e powinien by³ w takim stanie przychodziæ do pracy. Chcia³by sobie tera
z polamentowaæ lakrimoziæ doloryzowaæ mizererzyæ z rozpaczy siê powiæ p
owyæ poskowyczeæ pozawodziæ, puœciæ sobie jakiegoœ smutnego kontratenor
a, gor¹c¹ wodê do wanny, a potem krew, ale teraz nie mo¿e, jego ³zy s¹
niczym wobec tych, które w³aœnie ciekn¹ po policzku œwie¿o skazanego pa
cjenta; teraz trzeba go wys³uchaæ.
Robert jeszcze nie wierzy œmierci, a ju¿ siê jej boi; ach, gdyby tak mo¿n
a by³o umrzeæ bez umierania, od razu, zgasiæ siê, wyci¹gaj¹c wtyczkê z ko
ntaktu, wy³¹czyæ myœli, myœli. Bardzo nie chce zadaæ lekarzowi kolejnych
pytañ, które siê w nim t³ocz¹: czy wyrok jest prawomocny, dlaczego odebra
no mu prawo do ¿ycia, czy to naprawdê nieodwo³alna diagnoza, czy aby siê
lekarz nie pomyli³, czy nie ¿artuje, czy rzeczywiœcie grozi mu bezlitosna
, kostniczo zimna, nieprzekupna œmieræ, taka, co to nie przyjdzie, ¿eby p
ogadaæ o ¿yciu, tylko od razu zabiera siê do dzie³a, czy chodzi o tak¹ œm
ieræ prawdziwie œmiercionoœn¹ i zabójcz¹, czy na pewno chodzi w³aœnie o n
iego, czy rzeczywiœcie nie pomo¿e mu nic, nawet jeœliby da³ siê zahiberno
waæ jak Walt Disney, czy naprawdê nie ma ratunku, czy nie da siê cofn¹æ c
zasu, czy zd¹¿y objechaæ œwiat dooko³a, co lekarz zrobi³by na jego miejsc
u, czy to naprawdê prawda, czy bêdzie bola³o bardzo, czy jeszcze bardziej
? Robert nie chce pytaæ, bo nie ma ju¿ dla niego dobrych odpowiedzi; nie
ma ju¿ dok¹d uciec przed czasem.
– Czujê, ¿e coœ przespa³em. Lekkomyœlnie wpakowa³em siê w bardzo niezdro
we ma³¿eñstwo z kobiet¹, której prawdopodobnie nigdy nie kocha³em. Byæ m
o¿e zrobi³em to dla pieniêdzy, ale siê przeliczy³em. Ci¹gle mi siê wydaw
a³o, ¿e przynajmniej po³owê ¿ycia wci¹¿ mam przed sob¹. ¯e przyjdzie jes
zcze czas, ¿eby wszystko zmieniæ. A tu proszê, taka niespodzianka.
Adam s³ucha uwa¿nie, przynajmniej próbuje (przestaæ myœleæ o Piêknisiu),
ale czuje, ¿e jego ¿a³oba po Piêknisiu jest silna i nader niestosowna wob
ec ¿a³oby pacjenta po sobie samym; otwiera szufladê, wyjmuje cloranxen i
zamiast za¿yæ tabletkê, podaje pude³ko pacjentowi:
– Te pigu³ki niech pan sobie za¿ywa, gdyby siê robi³o smutno.
Robert bierze je bez przekonania i chowa do kieszeni; nie jest mu smutno,
¿e bêdzie musia³ umrzeæ, ¿al mu raczej, ¿e tak niewiele ¿y³ za ¿ycia, zawa
rtoœæ ¿ycia w jego ¿yciu by³a stanowczo zbyt niska, ¿eby mia³ do czego tês
kniæ.
– Wie pan, pomyœla³o mi siê teraz: skoro nie ¿y³em tak, jak bym chcia³, t
o mo¿e chocia¿ umrê po swojemu… Ile mi pan daje czasu, jeœli nie podejmê
leczenia?
– Niewiele. W ka¿dym razie niewiele tego, co mo¿na znieœæ bez morfiny.
Adam chcia³ powiedzieæ to uroczyœciej, patrz¹c w oczy pacjentowi, ale nie
ma si³y, spuœci³ wzrok jak uczniak na dywaniku u dyrektorki; nie chce, ¿eb
y ³zy w jego oczach zosta³y mylnie rozpoznane, tylko jednej osobie (Piêkni
siowi) te ³zy siê nale¿¹.
– W takim razie muszê j¹ jakoœ przygotowaæ na moje odejœcie.
– Kogo?
– Moj¹ ¿onê… Ona cierpi na histeriê, bardzo Ÿle znosi moj¹ nieobecnoœæ.
Adam widzi w pacjencie tê sam¹ g³uch¹ rozpacz, która i w nim wzbiera, w
jednym czarnym jeziorze s¹ sk¹pani; taka rozpacz wymaga odosobnienia,
nie lubi œwiadków; Adam mówi przez pacjenta do samego siebie:
– Pan musi mieæ ochotê do ¿ycia… a ja w panu widzê siln¹ wolê œmierci.
– Raczej ciekawoœæ… W koñcu to bêdzie moje ostatnie wielkie prze¿ycie.
Robert patrzy przez okno: chwiej¹ siê ga³êzie, wiatr przywiewa jakieœ niew
czesne p³atki œniegu, które krêc¹ siê w powietrzu, jakby chcia³y opaœæ na
wiosenny grunt jak najpóŸniej, ¿eby nie stopnieæ od razu.
– Panie Robercie… Œmierci siê nie prze¿ywa.
Korek jest gigantyczny, wszystko trwa w ekstatycznym unieruchomieniu, na
wet kierowcy ju¿ przestali kl¹æ, wysiedli z aut, pal¹ papierosy, rozmawi
aj¹, graj¹ w karty; Robert siê zastanawia, ile czasu musi up³yn¹æ, ¿eby
wrócili pieszo do domów, zostawiaj¹c samochody tak, jak stoj¹, ile czasu
trzeba tkwiæ w korku, ¿eby zrozumieæ, ¿e tym razem ju¿ siê z niego wydo
staæ nie uda, oto bowiem nadszed³ dzieñ korka ostatecznego, w którym sto
j¹ rzêdami ¿ywi i umarli, a œciœlej: umieraj¹cy, wszak Robert jeszcze no
n omnis, „jeszcze” sta³o siê teraz kluczowym wyrazem w jego s³owniku, dz
iœ jeszcze ¿yje, jeszcze ma sporo si³, jeszcze mo¿e staæ w ulicznym zato
rze i rozmyœlaæ, na przyk³ad o w³asnym pogrzebie. Jeszcze go bawi w³asna
pró¿noœæ: próbuje obliczyæ, ile¿ to stanie osób nad jego grobem, kilkun
astu, mo¿e kilkudziesiêciu dalszych krewnych, kto wie, mo¿e i bêd¹ tam j
akieœ oficjalne delegacje urzêdników miejskich, którzy œmieræ jego stoso
wnie oszacuj¹ i uznaj¹ za godn¹ krótkiego przemówienia, dajmy na to, zas
têpcy wydzia³u kultury. Tylko zastêpcy, bo w gazecie ogólnopolskiej poja
wi siê wiadomoœæ o zgonie Roberta wraz z jednozdaniow¹ informacj¹ o wybr
anych tytu³ach jego najg³oœniejszych ksi¹¿ek, a szef wydzia³u kultury os
obiœcie zwyk³ siê stawiaæ tylko na pogrzebach ludzi, którym po œmierci o
gólnopolskie gazety poœwiêcaj¹ co najmniej kolumnê; sam prezydent miasta
pojawia siê osobiœcie w konduktach odprowadzaj¹cych na cmentarz zw³oki
najwybitniejszych przedstawicieli œrodowisk kulturalnych, takich, którzy
zas³u¿yli na ca³y dodatek w gazecie ogólnopolskiej, dodatek specjalny,
który czeka³ na ich œmieræ ju¿ za ich ¿ycia, w ¿argonie dziennikarskim o
kreœlany jako „zimne nó¿ki”. Od kiedy popularnoœæ Roberta spad³a, na jeg
o w³asne ¿yczenie, choæ wci¹¿ pozostawa³ bodaj najpopularniejszym w kraj
u pisarzem niepisz¹cym, znaczenie jego ewentualnej œmierci jest, by tak
rzec, umiarkowane; Robert mo¿e liczyæ co najwy¿ej na wzmiankê w gazecie
ogólnopolskiej i kolumnê w dzienniku regionalnym, spreparowan¹ zreszt¹ n
iejako po znajomoœci, bo w redakcji ma kilku przyjació³, z którymi dawniej lubi³ alkoholizowaæ siê fren
etycznie, jak równie¿ jedn¹ zaprzyjaŸnion¹ sekretarkê, z któr¹ cielesne
pobratymstwo odczuwa³ regularnie w okresie wiosennym, ka¿dego roku by³a
jedn¹ z pierwszych znajomych kobiet widzianych przez niego w stroju wios
ennym, kiedy ju¿ marcowe œniegi topnia³y i ods³ania³y beton chodników. S
tukot jej butów na obcasie wita³ nadejœcie ocieplenia, Robert rokrocznie
z nies³abn¹cym podziwem przygl¹da³ siê jej nogom ods³oniêtym a¿ po stos
ownie, acz nieprzyzwoicie wysokie partie ud, zawsze wtedy impuls nag³y i
krwisty kaza³ mu wybieraæ numer jej telefonu komórkowego i sprawdzaæ, c
zy nie zechcia³aby z nim tradycyjnie potopiæ Marzanny, i choæ nigdy nie
chcia³a, b³ogos³awi³ j¹ za to, ¿e przywraca³a mu poczucie odwiecznoœci c
zasu cyklicznego. Na jej szczere poruszenie swoj¹ œmierci¹ Robert wci¹¿
wiêc móg³ liczyæ, jak równie¿ na kilka wynurzeñ dawnych wspó³towarzyszy
bachicznych, jednak¿e œmieræ jego nie mog³aby wywo³aæ ¿a³oby narodowej a
ni te¿ nie spowodowa³aby debaty biurokratów rozwa¿aj¹cych jego kandydatu
rê na patrona szkó³, ulic tudzie¿ bibliotek; jego odejœcie, mimo prawdop
odobnej obecnoœci kilkudziesiêciu osób na pogrzebie, by³oby w gruncie rz
eczy odejœciem niedostrzegalnym, nieistotnym, nieznacz¹cym. Chyba ¿e ¯on
a zapewni regionalnym szmat³awcom atrakcyjny materia³, doznaj¹c apokalip
tycznego ataku histerii nad jego trumn¹; lepiej by³oby tego unikn¹æ. Rob
ert chcia³by siê wyprowadziæ ze zu¿ytego cia³a, nie rozumie, dlaczego mu
si umieraæ razem z nim, dlaczego nie mo¿e po prostu wyjœæ, tak jak teraz
wychodzi z bezu¿ytecznego samochodu, przeciska siê miêdzy autami, ju¿ n
a chodniku wyrzuca kluczyki do œmietnika i nie przejmuje siê, ¿e w³aœnie
zatamowa³ bezruch. Idzie przed siebie, mija; minie tak¿e cmentarz. Ju¿
wie, ¿e zrobi wszystko, ¿eby pogrzeb go omin¹³.
Robert przeczuwa, ¿e w przypadku wiecznego i nieodwracalnego oddzielenia
, dusza, nawet jeœli za cia³em têskniæ nie bêdzie, to wróciæ do niego pe
wnie czasem jej siê zachce, wszak nawet zbrodniarz wraca na miejsce prze
stêpstwa. Wydaje mu siê niemo¿liwe, by nieœmiertelna dusza mog³a okazaæ
siê tak bezduszna, ¿eby zapomnieæ o przyjemnoœciach i udrêkach, dzielony
ch z cia³em po równo przez dziesi¹tki lat; rozbrat zgonem czyniony musi
pozostawiaæ w duszy ¿al za jej ziemsk¹ pow³ok¹, nawet jeœliby cia³o mia³
o okazaæ siê wy³¹cznie znoszonym kombinezonem, nawet jeœliby mia³o byæ t
ylko przeznaczon¹ do rozbiórki ruin¹, to przecie stroju, który siê nosi³
o ca³e ¿ycie, domu, w którym siê przez ca³e ¿ycie mieszka³o, nie sposób
porzuciæ beznamiêtnie, nie sposób nie œniæ o nim nostalgicznie. Jeœli du
sza œniæ bêdzie o ciele, z którego siê uwolni³a, lepiej, by to cia³o w g
odnym miejscu porzucone zosta³o, nie upchane w rodzinnym grobowcu na prz
ykoœcielnym wysypisku œmierci, nie w cmentarnym t³umie innych dusz zdmuc
huj¹cych znicze nad swoimi trumnami, lecz w przestrzeni szerokiej i bezl
udnej, cisz¹ wyœcie³anej, mg³ami dopieszczanej, w wodzie kamiennej, na p
astwie wiatru; w znoœnej lekkoœci niebytu.
Robert nie chce siê wtapiaæ, woli siê rozwiaæ. Wchodzi na cmentarz, ¿eby
rozwiaæ w¹tpliwoœci.
Na ilu¿ to w ¿yciu by³ pogrzebach, czterech, mo¿e piêciu, na wszystkich z
a m³odu, potem ju¿ nie móg³ nie chcia³ nie potrafi³, ba³ siê cudzej ¿a³ob
y i niestosownoœci kondolencji, czczych obietnic wspó³czucia, sk³adanych
tylko po to, ¿eby jak najszybciej móc siê oddaliæ, broñ Bo¿e nie spotkaws
zy dotkniêtych œmierci¹ oczu ¿a³obnika. Cmentarz to z³omowisko pamiêci; R
obert nigdy nie rozumia³, dlaczego ludzie przychodz¹ rozmawiaæ ze swoimi
umar³ymi na cmentarz, czy¿by wydawa³o im siê, ¿e dusza nie potrafi przeni
kn¹æ przez resztki truch³a, butwiej¹ce drewno i ziemiê, czy naprawdê myœl
¹, ¿e staj¹c przy nagrobku, korzystaj¹ z jedynej dostêpnej rozmównicy, cz
y naprawdê wierz¹, ¿e ich ukochani zmarli le¿¹ tam wiecznym pokotem i rad
oœnie sobie gwarz¹ z s¹siadami, czekaj¹c, a¿ ktoœ bliski umrze, ¿eby siê
po³o¿yæ obok; czemu pozwalaj¹ ksiê¿om ¿egnaæ ich s³owami o prochu, a pote
m ka¿¹ gniæ w wilgoci i ciemnoœci? Robert nie znosi³ katolickich tradycji
funeralnych pospo³u ze œwieck¹ egzaltacj¹ tanatologów, bredz¹cych o jedn
aniu siê z pramatk¹, pokornym zajêciu swojego miejsca w ³añcuchu pokarmow
ym; nawet jeœli niechêæ do stania siê karm¹ larw much plujek, trupnic, œc
ierwic, nicieni, wijów i innych boskich stworzeñ jest egoizmem, Robert ni
e ma wyrzutów sumienia. Jeœli jest w nim coœ na tyle zdrowego, ¿e mog³oby
go prze¿yæ na ziemi, u¿yŸniaj¹c cudze ¿ycie, chêtnie siê rozda; reszty w
ola³by nikomu nie zostawiaæ.
Robert nie ma jasnych wspomnieñ z domu rodziców (o którym lepiej zmilczeæ
), najjaœniejsze z jego dzieciêcych wspomnieñ wi¹¿e siê z nadmorskimi wcz
asami, by³ tam tylko z matk¹, a kiedy odwiedzi³ ich ojciec, zanim jak zwy
kle zd¹¿y³ rozpêtaæ piek³o (cisza!!), poszli razem na pla¿ê; Robert pamiê
ta piaszczysty brzeg szczelnie wypchany stadem ludzkich fok i bezradnoϾ
ojca, który objuczony sk³adanymi le¿akami rozgl¹da³ siê za wolnym miejsce
m i pyta³ „No, to gdzie siê rozk³adamy?”. Robert przystaje nad miejscem,
w którym roz³o¿y³ siê jego ojciec, babcia mu go taktownie ust¹pi³a po dwu
dziestu latach, dziwne, ¿e pogrzeb babci Robert zapamiêta³ jako dzieciak
du¿o lepiej ni¿ pogrzeb ojca, mo¿e dlatego, ¿e na pogrzebie ojca Robert b
y³, jak to siê mówi, nieobecny, myœla³ bowiem o matce, o tym, jak odnalaz
³aby siê w tym t³umie obcych ludzi, wœród tak zwanej nowej rodziny ojca,
myœla³ wtedy: dobrze, ¿e matka tego nie do¿y³a, choæ mo¿e poczu³aby ulgê
(doœæ! niedoczekanie wasze!). Babci zmar³o siê kiedyœ tam srog¹ zim¹; Rob
ert pamiêta przera¿enie, tylko nie pamiêta ju¿ czyje, w ka¿dym razie kogo
œ, kto widzia³, ¿e grób siê pali: „Myœlê, Jezusku, co to ju¿ ognie piekie
lne upominaj¹ siê o tê star¹, lecê sprawdziæ, a to grabarze nie mogli roz
kopaæ stwardnia³ej od mrozu ziemi, wiêc ¿eby roztopiæ, palili szczapy po
trumnach na dziadku, znaczy, tam gdzie le¿a³”. I wszyscy tak jeden po dru
gim, jeden na drugim, choæ za ¿ycia nie zawsze by³o im po drodze; nieopod
al jest grób wujka i ciotki, to co innego, ci le¿¹ razem na w³asne ¿yczenie.
Robert pamiêta, ¿e ciotki zawsze ubywa³o: kiedy nauczy³a siê ¿yæ bez jedn
ej nogi, rak przeniós³ siê na drug¹, potem amputowano jej pierœ, a nim zd
¹¿y³a zapytaæ wujka, czy nie przestanie jej kochaæ, jeœli w ogóle nie bêd
zie mia³a piersi, nowotwór zjad³ jej mózg. Wujek kocha³by j¹ nawet, gdyby
zosta³ z niej tylko g³os, zawsze powtarza³, ¿e mi³oœæ poznaje siê po tym
, ¿e czyjegoœ g³osu pragniesz bardziej ni¿ ciszy, mówi³, ¿e kochaæ to zgo
dnie przerywaæ rozmowê, ¿eby pos³uchaæ deszczu. Deszcz pada³ tak¿e podcza
s pogrzebu ciotki, na którym wujka byæ nie mog³o, czeka³ ju¿ w ch³odni, a
¿ siê kapelan da przekonaæ, ¿e samobójstwo pope³ni³ z rozpaczy po zmar³ej
¿onie, wiêc musi zostaæ pochowany razem z ni¹, nawet jeœli koœció³ katol
icki wyra¿a sprzeciw, nawet jeœli ksi¹dz proboszcz wyra¿a w¹tpliwoœci; wu
jek bowiem powiesi³ siê na klamce (Roberta zawsze zdumiewa³a techniczna s
trona tego przedsiêwziêcia, ale zrozumia³, ¿e si³a nieukojonej ¿a³oby poc
i¹gnê³a wujka za nogi), kiedy nieopatrznie dzieci zostawi³y go na kilka g
odzin samego, dzieñ po œmierci cioci, przekonane, ¿e po³kn¹³ przy nich œr
odki uspokajaj¹ce (wyplu³, znaleŸli je potem w jego kieszeni). Ostateczni
e ksiêdza uda³o siê nak³oniæ, tylko grabarze trochê marudzili, po co by³o
w ogóle zasypywaæ.
Niektóre z p³yt nagrobnych s¹ upiornie przechylone, akurat pod zachodnim
skrzyd³em cmentarza odkryto pok³ad, który o parê lat przed³u¿y³ ¿ywot k
opalni, do pierwszego t¹pniêcia; górników pochowano ju¿ we wschodniej cz
êœci. Robert wœród czêœciowo zapadniêtych nagrobków odnajduje ten, z któ
rego zawsze zsuwa³y siê znicze zapalane przez szkolne delegacje; pogrzeb
nauczycielki by³ pierwszym, w którym uczestniczy³, i tym najlepiej zapa
miêtanym, byæ mo¿e z powodu widoku trupa wystawionego przed pochówkiem w
otwartej trumnie. Frekwencjê w kondukcie zapewni³ jej zawód, ale poza w
szystkimi klasami (parami, parami) i gronem pedagogicznym nie ¿egna³ jej
nikt; to by³ pogrzeb bardzo starej panny. Uczy³a geografii, o której ni
e mia³a wiêkszego pojêcia, œwiat jej nauczycielskiego staropanieñstwa ni
e mia³ zbyt szerokich horyzontów, rozleg³oœæ globu niemal jej ur¹ga³a, d
ra¿ni³a iloœci¹ niedostêpnych krajów; w gruncie rzeczy geografia by³a na
jbardziej niestosownym przedmiotem wobec jej nieznosz¹cej zboczeñ dró¿ki
z domu do szko³y i z powrotem. Czasem, kiedy siê pochorowa³a, delegacja
klasowa sz³a do niej z odwiedzinami, raz czy dwa wyznaczano do tej wizy
ty Roberta, który zapamiêta³ ziej¹c¹ z ka¿dego k¹ta samotnoœæ kobiety pe
rmanentnie skrêpowanej wszystkim, co nieoficjalne i spontaniczne; by³a w
stanie jakoœ egzystowaæ jedynie w uniformie, jedynie w roli, któr¹ gra³
a jako belfer, prywatnie zdawa³a siê kompletnie pogubiona, zmieszana, te
same dzieciaki, które dr¿a³y przed ni¹ pomiêdzy dzwonkami, poza murami
szko³y by³y dla niej postrachem; kiedy nie mog³a ich strofowaæ, oceniaæ,
kiedy nie mog³a nimi zarz¹dzaæ, okazywa³a siê zupe³nie bezradna. Ich wi
zyty wprawia³y j¹ w konfuzjê, mia³a za z³e, ¿e ktoœ naruszy³ intymn¹ prz
estrzeñ jej pojedynczoœci, ale te¿ nie mog³a tego im tak po prostu daæ d
o zrozumienia, przecie¿ byli w pewnym sensie oficjaln¹ delegacj¹, wiedzi
a³a, ¿e to taka niepisana zasada, jak przynoszenie cukierków dla ca³ej k
lasy w dniu urodzin; pozostaj¹c na chorobowym, musia³a siê liczyæ z wizy
t¹ klasowej delegacji, zreszt¹, zawsze zapowiadali j¹ telefonicznie, mog³a siê jakoœ wystroiæ, podmalo
waæ, uprz¹tn¹æ wstydliwe œlady staropanieñskich tajemnic – a jednak nie
potrafi³a w ¿aden sposób zakamuflowaæ smutku, który l¹g³ siê we wszyst
kich sprzêtach, w doniczkach z kar³owatymi fikusami przygarniêtymi z po
koju nauczycielskiego, w œcianach pomalowanych wa³kiem w obrzydliwy wzo
rek, w makatce z papie¿em – jedynym mêskim wizerunkiem widzialnym w ca³
ym mieszkaniu, w kanapie wype³nionej kasztanami, ¿eby choróbsko nie wzi
ê³o. A jednak bra³o, coraz czêœciej bra³o; uczy³a prawie do samej œmier
ci, jeszcze po naœwietlaniach, nigdy nie zdejmuj¹c beretu.
Robert dochodzi do rzêdu wielkich pomnikowych grobowców rodzinnych, wœró
d których straszy masywna bry³a pustej wci¹¿ jeszcze, ale ju¿ najdostojn
iej siê pr꿹cej krypty Teœciów; ten domek wci¹¿ jeszcze czeka na swoich
lokatorów, ale ju¿ jest dogl¹dany i czczony jak najcenniejsza rodzinna
pami¹tka, Teœciowie wykupili sobie miejsce niezagro¿one szkodami górnicz
ymi, w strefie przeznaczonej dla najszacowniejszych obywateli, i ju¿ za
¿ycia maj¹ swój grób z wykutymi nazwiskami, datami urodzenia i miejscem
na datê œmierci, ju¿ przychodz¹ go czyœciæ, polerowaæ marmur, przemywaæ
litery z tak¹ czci¹ i pietyzmem, jakby nie kamieñ pieœcili, tylko mumifi
kowali zw³oki, co tydzieñ od nowa, po ka¿dym kwaœnym deszczu, po ka¿dej
wichurze zasypuj¹cej cmentarz liœæmi. Moszcz¹ sobie gniazdko na ostatnie
odpoczywanie, dumni z tego, ¿e nikogo z ich rodziny nie pochowa siê w g
robie, lecz w grobowcu (zw³aszcza Teœæ zawsze by³ czu³y na punkcie s³ów,
którymi mo¿na by³o jego ¿ycie wyolbrzymiæ, uszlachetniæ), przyje¿d¿aj¹
na cmentarz jak do letniej willi, g³upio im tylko, ¿e wci¹¿ jeszcze nie
mog¹ oficjalnie przychodziæ tu we Wszystkich Œwiêtych, kiedy na cmentarz
u jest najwiêkszy t³ok, nie mog¹ z³o¿yæ wieñców i zapaliæ zniczy, ludzie
wziêliby ich za idiotów, wszyscy wiedz¹, ¿e tymczasem grobowiec jest pu
sty, jakie to nieszczêœcie w szczêœciu, ale có¿, i tak mo¿na przespacero
waæ siê, niby to mimochodem pods³uchaæ, co te¿ ludzie mówi¹, jak zazdros
zcz¹, jak przyt³oczeni ogromem i wystawnoœci¹ grobowca wyra¿aj¹ podziw i
szepcz¹ sobie o tym, jak to musi siê dobrze le¿eæ w takim piêknym grobi
e, pañski to grób, królewski, tu siê nikogo ziemi¹ nie przysypuje, tylko
sk³ada na kamiennym katafalku, takiego grobowca nie da siê przeoczyæ, n
ie mo¿na go podeptaæ, w jego cieniu mo¿na siê schowaæ przed upa³em, wiel
gi on, a ile musio³ kosztowaæ, lepi nie pytaæ; Teœciowie lubi¹ siê ukrad
kiem przys³uchiwaæ, ale woleliby mieæ komu sk³adaæ poœmiertne honory w b
³ysku fleszy, có¿, kiedy oboje pochodz¹ z rodzin d³ugowiecznych, w dodat
ku babcie i dziadziusiowie, upa
rciuchy, ju¿ sobie zastrzegli, ¿e zalec chc¹ na swoich cmentarzykach gdzi
eœ tam daleko od miasta, zw³aszcza rodzice Teœcia, niezupe³nie dumni z ka
riery politycznej syna, nie chcieliby z nim le¿eæ w jednym grobowcu, matk
a Teœcia, choæ ledwie zipie, potrafi siê odgryŸæ, lepiej jej nie ruszaæ,
mo¿e narozrabiaæ, media tylko czekaj¹ na smaczny k¹sek, zaraz, jak ona to
ostatnio powiedzia³a, ¿e brzydzi siê sarmackim teatrzykiem syna przy kru
cjatowo-katolickim akompaniamencie synowej, gdyby ktoœ z mediów siê do ni
ej dorwa³, gotowa skompromitowaæ Teœcia jedn¹ z tych swoich historyjek o
Miêdzynarodówce œpiewanej do ko³yski, o ³adnej czerwonej chustce, któr¹ m
u wi¹za³a, kiedy szed³ w poczcie sztandarowym na pierwszego maja, dajmy s
pokój rodzicom Teœciów, niech sobie ¿yj¹, jak chc¹, i grzebi¹ siê, gdzie
zechc¹, byle siedzieli cicho.
Robert przygl¹da siê œcianie grobowca i nie wierzy w³asnym oczom: obok im
ienia i nazwiska ¯ony widzi te¿ swoje imiê i nazwisko. Musieli siê d³ugo
zastanawiaæ, litery wygl¹daj¹ na œwie¿sze, wykute inn¹ rêk¹, poza tym tyl
ko na Robercie oprócz gwiazdki i daty urodzenia zd¹¿yli ju¿ postawiæ krzy
¿yk.
9
¯eby mu to by³o ostatni raz, to jest niedopuszczalne, taka sytuacja nie m
o¿e siê wiêcej powtórzyæ, Pan M¹¿ nalega, perswaduje, t³umaczy, ¿e dom je
st obserwowany przez fotoreporterów, ¿e Ró¿a jest chora i nie mo¿na w ten
sposób wykorzystywaæ jej s³aboœci, ¿e absolutnie nie mog¹ ze sob¹ tutaj
sypiaæ; w takim razie niech sypiaj¹ gdzie indziej, s³yszy, niech siê wres
zcie wyprowadzi i przestanie wszystkich oszukiwaæ, s³yszy, ale oczywiœcie
tego nie zrobi, bo jest wygodnickim skurwielem, s³yszy; Pan M¹¿ nie ¿ycz
y sobie takiego tonu we w³asnym domu, zw³aszcza ¿e ¿ona jeszcze œpi; Pan
M¹¿ s³yszy, ¿e nie powinien przy kochance nazywaæ ¿ony ¿on¹, teraz ju¿ ja
sne, ¿e nigdy siê nie rozwiedzie, s³yszy te¿ trzaœniêcie drzwiami i silni
k odje¿d¿aj¹cego samochodu. Za du¿o ha³asu; zagl¹da do sypialni, Ró¿a œpi
, Pan M¹¿ chêtnie po³o¿y³by siê obok niej, jest naprawdê wykoñczony, musi
tylko siê trochê odœwie¿yæ. Ustawia w ³azience lustra pod takim k¹tem, ¿
eby obejrzeæ sobie plecy, no s¹ œlady, na poœladkach te¿, ale Pan M¹¿ nie
mo¿e mieæ pretensji, sam siê tego domaga, nie ma grzmocenia bez drapania
, pazury musz¹ pracowaæ, a niechby i do krwi, œwietnie jest doprawiæ mi³o
œæ szczypt¹ bólu, ona go drapie, on j¹ ci¹gnie za w³osy, podczas gdy ich
genitalia mlaszcz¹, Pan M¹¿ lubi sobie poswawoliæ, nazywaj¹c rzeczy po im
ieniu, lubi byæ w ³ó¿ku wulgarny, przy Ró¿y musi liczyæ siê ze s³owami, a
le kochanka pozwala na rozrzutnoœæ: ka¿e jej pytaæ, co z ni¹ robi, a pote
m odpowiada zgodnie z prawd¹, ¿e w³aœnie naplu³ sobie na rêkê i przeci¹gn
¹³ jej po piŸdzie, ¿eby ³atwiej mu by³o w³o¿yæ, przekleñstwa to te¿ przyp
rawy, lubi w chwilach namiêtnej wspó³pracy pieszczotliwie nazywaæ j¹ kurw
¹, dziwk¹, suk¹ czy kim tam jeszcze (im bardziej zapamiêtale przeklina, t
ym mniejszy ma zasób wyzwisk), ile¿ w tym pikanterii; kochanka jest dumna
, ¿e to w³aœnie z ni¹ pan dyrektor banku uprawia tak zwany drapie¿ny seks.
Ró¿a stoi w drzwiach ³azienki i przygl¹da siê wnikliwie Panu Mê¿owi, któr
y prezentuje swoje zadrapania, jakby nowymi tatua¿ami siê zachwyca³; Ró¿a
nie rozumie tego, co widzi, denerwuje siê, dopiero co siê obudzi³a, a ju
¿ ma nowy powód do zaœniêcia.
– Jezus Maria, skradasz siê jak upiór! – Pan M¹¿ zauwa¿a, ¿e zosta³ zauwa
¿ony, przestraszy³a go, w dodatku przy³apa³a na œladach, ca³y jest pokryt
y tropami jak œwie¿o spad³y œnieg, wszystkie œcie¿ki wiod¹ do kochanki, n
ie ma jak siê ukryæ, nie mo¿na nic wyt³umaczyæ; Pan M¹¿ wie, ¿e musi zrob
iæ ¿onie twardy reset ju¿ z samego rana, no trudno, obudzi³a siê wczeœnie
j ni¿ zwykle, to przez te podniesione g³osy, jednak. I znowu go obw¹chuje:
– Czyj to zapach? Kto tu by³? Co tu siê dzieje?
– Uspokój siê. Nie psuj nam dnia od samego rana.
– Przecie¿ czujê … Kim ty cuchniesz… Kto ciê tak podrapa³…
– S³uchaj, spóŸniê siê przez ciebie do pracy, nie rób scen, bo zaraz znowu m
i tu padniesz, a ja nie mam czasu siê tob¹ zaj¹æ.
– Dlaczego mi to robisz? Ty ³ajdaku…
– Obra¿asz mnie, a potem nawet tego nie pamiêtasz.
I ju¿, Pan M¹¿ podtrzymuje j¹, ¿eby nie uderzy³a g³ow¹ o kafelki, bierze R
ó¿ê na rêce i przenosi przez próg w stronê sypialni. K³adzie j¹ do ³ó¿ka,
przykrywa; za jakiœ kwadrans Ró¿a bêdzie mia³a szansê wstaæ jeszcze raz, t
ym razem praw¹ nog¹, Pan M¹¿ w tym czasie weŸmie prysznic i siê ubierze (g
olf, konieczny bêdzie golf, na szyi te¿ ma œlady).
Có¿ za szczêœliwe przebudzenie, promienie s³oñca wdzieraj¹ siê przez szpa
ry w ¿aluzjach, drobinki kurzu tañcz¹ w powietrzu, Pan M¹¿ pogwizduje w ³
azience, Ró¿a przeci¹ga siê i wstaje, trzeba przygotowaæ œniadanko. Pan M
¹¿ po chwili ju¿ w garniturze, dopina teczkê, znowu przesadzi³ z Hugo Bos
sem, tyle razy mu t³umaczy³a, ¿e wystarczy kilka kropel na szyjê, Ró¿a po
prawia mu krawat, Pan M¹¿ pyta, jak siê jej spa³o (lepiej, ¿eby siê w jêz
yk ugryz³), buziaczek, dobrze, buziaczek, jak zwykle dobrze, kochanie, Pa
n M¹¿ ju¿ siê spieszy, taki robotny, ostatnio mówi o kilku wa¿nych transa
kcjach, od których wiele zale¿y, dlatego wychodzi wczeœniej i wraca nieco
póŸniej, dziœ te¿ mo¿e siê tak przytrafiæ, wiêc gdyby co, niech Ró¿a siê
nie martwi, potem sobie to wszystko odbij¹, wyjad¹, ¿adnego palmtopa, ¿a
dnych s³u¿bowych komórek, Pan M¹¿ obiecuje, domek w Toskanii, chianti w c
ieniu cyprysów, d³ugie rozmowy i g³êbokie poca³unki, ale teraz musi ju¿ l
ecieæ, buziaczki, pa, a kanapki, nie trzeba, kupi jakiœ drobiazg w bufeci
e albo zrobi sobie g³odówkê, ¿eby lepiej mu smakowa³a kolacja, nie, niech
Ró¿a nie mówi, co ma w planie na dzisiaj, niech to bêdzie niespodzianka.
Dziœ w planie jest szczególnego rodzaju test konsumencki; Ró¿a od pewneg
o czasu wzbogaca menu w sposób, by tak rzec, nacechowany, przyrz¹dza pot
rawy z afrodyzjaków, wierz¹c, ¿e Pan M¹¿ od tego siê w niej zadurzy na u
mór, owszem, Pan M¹¿ co dzieñ dostaje w ¿arciu kardamon, galgant, lulecz
nicê, ¿eñszeñ i inne duperele, lecz przecie¿ nie z ich powodu czasem cho
dzi jak ocipia³y i czuje, ¿e jego przekrwiony bolec nie ustaje w wysy³an
iu do mózgu sygna³ów, fakt, Pan M¹¿ miewa dni, w których w³asnorêcznie m
usi spuszczaæ nadmiar adrenaliny w ³azience, miêdzy biznesowymi spotkani
ami, ale nie lubczyk to sprawia, Pan M¹¿ po prostu pudruje sobie kinol (
spokojna g³owa, staæ go na koks klasy luks), nie codziennie, no bez prze
sady, w zdrowotnych odstêpach, Pan M¹¿ w³aœciwie dziwi siê, ¿e œwiatowa
organizacja zdrowia nie zaleca wci¹gania porcyjki œniegu raz na parê dni
; bywa przecie¿, ¿e cz³owiek jest przymulony o poranku, a kontrahenci cz
ekaj¹ w kolejce, Pan M¹¿ nie mo¿e sobie pozwoliæ na pusty przelot, przed
rozpoczêciem dnia roboczego nakrêca w sobie wszystkie trybiki, czasem p
odwójna espresso nie wystarczy, kiedy nieco d³u¿ej trzeba byæ na chodzie.
Dziœ jako dodatek bêdzie galaretka ze szpiku; taksówkarz przywióz³ worek
koœci, myœl¹c, ¿e szykuje siê uczta dla pieska, nie, proszê pana, to dl
a mê¿a, no co pan tak dziwnie patrzy. Ró¿a wysypuje na stó³ koœci, trzeb
a je poci¹æ tasakiem, ¿eby wyj¹æ szpik, Ró¿a wie, jak sobie poradziæ, to
nie zajmie wiele czasu, chyba, ¿eby zadaæ sobie pytanie: w³aœciwie czem
u tak? Czemu to ma s³u¿yæ? Doktor nakaza³ skupiaæ siê na jakiejœ czynnoœ
ci, ¿eby odganiaæ ciê¿kie myœli, ale co robiæ, jeœli ruchy zaczyna spowa
lniaæ pytanie „po co?”. Ró¿a odk³ada koœci i zabiera siê do czegoœ inneg
o, chce poszatkowaæ, zetrzeæ, wyklepaæ t³uczkiem do kotletów pytanie „w
imiê czego?”. Nie daje rady, dolewa wina do wody w garnku, stawia na wol
nym ogniu, ale odpowiedzi na pytanie o sens te¿ tam nie ma.
Ró¿a zasiada na zydelku i patrzy na kuchenny rozgardiasz, coraz mniej widz¹c
; nie wie, gdzie siê podzia³o jej ¿ycie. Nie wie nawet, kiedy je zgubi³a.
Pan M¹¿ stara siê znaleŸæ w³aœciwe okreœlenie dla stanu, w którym siê zn
alaz³, jest zdeprymowany, nie, to za s³abe, skonfundowany te¿ nie brzmi
dobrze, mo¿e zbity z panta³yku, czy ktoœ wie, co to jest panta³yk, zdezo
rientowany: o, lepiej, bli¿ej, ale poszukajmy jeszcze, patrz¹c razem z P
anem Mê¿em, jak ch³opcy na linach zdejmuj¹ najwiêkszy billboard w mieœci
e. Twarz wielkiego formatu wykrzywia siê w nie³adnych grymasach, kiedy w
ielka p³achta nierównomiernie powyginana zsuwa siê w dó³, jeszcze chwila
i Ró¿a zwiniêta w rulon zalegnie na betonie. Pan M¹¿ nie wie nic o przy
czynach; ch³opcy te¿ nie wiedz¹, dostali fuchê, to siê ciesz¹, p³ac¹ im
od powierzchni, dzisiaj zdejmuj¹, jutro bêd¹ naklejaæ, te¿ jak¹œ gêbê, a
le nawet nie sprawdzali, co to za reklama. Pan M¹¿ jest zmartwiony, jak
równie¿ przestraszony, chcia³by o tym porozmawiaæ, wyjaœniæ, czy Ró¿a na
trwa³e przesta³a byæ twarz¹ wielkiego formatu, czy to wynika ze spadku
jej popularnoœci, czy to aby nie znak tak zwanego za³amania kariery, ale
z kim, gdzie, kogo zapytaæ, ludzie, moja ¿ona znika z plakatów, nie wie
cie, co to mo¿e oznaczaæ? Pan M¹¿ musi sobie daæ czas, ¿eby to przemyœle
æ, przeanalizowaæ, czy do wiadomoœci spo³ecznej przeniknê³y jakieœ odstr
êczaj¹ce informacje na temat Ró¿y, czy jej chorobie nadano jakiœ negatyw
ny kontekst i spo³eczeñstwo przesta³o wspó³czuæ, czy wycofanie z serialo
wego obiegu wp³ynê³o na os³abienie wizerunku, czy oczywiste ograniczenie
pojawialnoœci siê w mediach i bywalnoœci na bankietach wp³ynê³o na spad
ek rozpoznawalnoœci, a co za tym idzie, zani¿y³o wspó³czynnik promowalno
œci produktu; to dziwne, ale Pan M¹¿ czuje siê nieswojo w³aœnie teraz, k
iedy Ró¿a przestaje na niego patrzeæ we wszystkich kluczowych i strategi
cznych punktach miasta, choæ wczeœniej koledzy z kurtuazyjn¹ ¿yczliwoœci
¹ dowcipkowali, jak te¿ czuje siê m¹¿, którego ¿ona ma oko na tyle miejs
c jednoczeœnie. Pan M¹¿ czuje siê okaleczony, zdegradowany, jakby mu obc
iêto pagony, to go dotyka osobiœcie, jak¿e ma skutecznie prowadziæ negoc
jacje wœród z³oœliwych uœmieszków i szepcików, nawet nie wie, co odpowiedzieæ, jeœli ktoœ zechce zapyta
æ, niby to dla rozluŸnienia atmosfery, tak dygresyjnie, ¿eby odetchn¹æ o
d napiêcia biznesowych rozgrywek: „A jak zdrowie szanownej ma³¿onki? Wid
zieliœmy, ¿e plakaty zniknê³y… To pewnie wymiana na œwie¿sze, jakaœ nowa
kampania z jej udzia³em siê szykuje, tak?” Pan M¹¿ wyobra¿a sobie dzies
i¹tki ró¿nych sposobów, na jakie potencjalni kontrahenci mog¹ nawi¹zaæ d
o znikniêcia twarzy najwiêkszego formatu z miejskich œcian, przygotowuje
dziesi¹tki odpowiedzi, które mog³yby mu pozwoliæ utrzymaæ nerwy na wodz
y i zachowaæ siln¹ pozycjê w rozmowie, ale wie, ¿e nie ma na to szans, t
ym biznesem rz¹dzi diabe³, ten interes ¿ywi siê szczegó³ami, twarz Ró¿y
spogl¹daj¹ca z billboardów by³a powa¿nym atrybutem, naprzeciw biurowca P
ana Mê¿a tak¿e wisia³a jej podobizna, kiedy negocjacje nie uk³ada³y siê
po jego myœli, przerywa³ rozmowê, niby to dla rozprostowania koœci wstaw
a³, otwiera³ okno i tak dygresyjnie, dla rozluŸnienia atmosfery, omiataj
¹c wzrokiem miasto, wskazywa³ na billboard, o, to moja ¿ona, przepraszam
pañstwa, ale w³aœnie sobie przypomnia³em, ¿e mia³em do niej zatelefonow
aæ, no tak, to robi³o wra¿enie, Pan M¹¿ wychodzi³ na chwilkê niby to zad
zwoniæ do domu, a potencjalni kontrahenci doskakiwali do okna i kiwali z
uznaniem g³ow¹; zdjêcia zdjêcia Pan M¹¿ tak ³atwo nie wyt³umaczy, zw³as
zcza ¿e wci¹¿ nie bardzo umie to wyt³umaczyæ sobie.
– Ach, to ju¿ dziœ? No rzeczywiœcie… Nie, nic siê nie sta³o, po prostu
up³yn¹³ termin umowy, kontrakt siê skoñczy³, przecie¿ wiesz, ¿e nie p
odpisywa³am nowego… Bêdziesz dzisiaj normalnie czy du¿o póŸniej? A¿ ta
k Ÿle? Jak to nie czekaæ z kolacj¹… Mhm… rozumiem… Tak, oczywiœcie, ¿e
wszystko rozumiem, ale…
Ró¿a ok³ada s³uchawkê piêœci¹, Pan M¹¿ dziœ zastrzeg³ sobie prawo do niez
wykle póŸnego powrotu i roz³¹czy³ siê, nim zd¹¿y³a zaprotestowaæ. Przed R
ó¿¹ jeszcze jedno wolne popo³udnie, fauna domowa przygl¹da siê jej znu¿en
iu i wzdychaj¹c, z powrotem k³adzie ³eb na ³apach, z pani¹ w takim stanie
nie ma szans na szalony spacer po lesie, pani w takim stanie co najwy¿ej
podrapie za uchem i zacznie siê uskar¿aæ, o, w³aœnie zaczê³a:
– Znowu nas panek zostawi³… I co my teraz zrobimy… Kochana psina… T
y to masz dobrze…
Ró¿a wie, ¿e nie ma niczego bardziej przygnêbiaj¹cego dla cz³owieka ni¿
przywykn¹æ do bycia niekochanym, wzi¹æ to za stan naturalny, oczywisty,
za regu³ê, potwierdzan¹ czasem wyj¹tkami. Bywa, ¿e trzeba wtedy ka¿dego
poranka przekonywaæ siê do sensownoœci rzeczy najprostszych, zaraz po pr
zebudzeniu, samotnie w ³ó¿ku o wiele za du¿ym mówiæ do siebie jak pielêg
niarka do niedo³ê¿nego pacjenta: „A teraz wstaniemy, otworzymy okna, wyw
ietrzymy mieszkanko, umyjemy siê”; Ró¿a siê boi, bo z czasem mo¿e dojœæ
do tego, ¿e przestraszona nag³ym bezdechem bêdzie musia³a sobie po kilka
razy dziennie przypominaæ: „Oj, musimy oddychaæ, jeœli przestaniemy odd
ychaæ, to ju¿ nie po¿yjemy, a przecie¿ chcemy sobie jeszcze trochê po¿yæ
, mimo wszystko, prawda?” Niekochanym niewiele siê przytrafia, ich nie¿y
we ¿ycia porastaj¹ pleœni¹, ich dusze siê dusz¹. Ró¿a bywa³a uwielbiana,
podziwiana, adorowana, ¿e te¿ siêgaj¹c po mi³oœæ musia³a trafiæ na Pana
Mê¿a, tak niemi³osiernie nieobecnego; teraz ma wiêcej czasu ni¿ ¿ycia.
Nada³a imiona wszystkim kwiatom, rozmawia z nimi codziennie, a mimo to z
dychaj¹; Ró¿a nie wie, co siê z nimi dzieje, uparcie podlewa, nie rozumi
e, po co ten strajk g³odowy, jaki maj¹ interes w wiêdniêciu (œmieræ zaws
ze znosi pierwsze jaja w doniczkach, potem przychodzi czas wylêgu, wiatr
otwiera noc¹ okna, pêkaj¹ lustra, kogoœ ubywa). Wró¿y sobie z opad³ych
p³atków: nie dba, to oczywiste, ale czy kocha? Chce jej siê czytaæ, ale
jej siê nie chce. Jest obola³a od snów. Jak siê œpi samotnie, ostrze dni samo tnie.
Pan M¹¿ wraca przed œwitem, te¿ ch³op nie ma lekko, jedna pilnuje, ¿eby z
ni¹ zasypia³, druga, ¿eby siê przy niej budzi³. Zdejmuje buty, g³aszcze zi
ewaj¹cego psa, który przyszed³ powitalnie zamachaæ ogonem i teraz siê prze
ci¹ga; w kuchni pali siê œwiat³o, Ró¿a zapomnia³a zgasiæ? Nie, siedzi przy
stole, pewnie zasnê³a, wygl¹da, jakby siê doczeka³a z obiadem na œmieræ;
nad potrawami b³¹ka siê jakaœ mucha. Pan M¹¿ podnosi talerz z galaretk¹, w
¹cha i wzdryga siê, spogl¹da na Ro¿ê; bo¿e, dlaczego ona ma otwarte oczy,
nie œpi? Przesuwa jej d³oñ tu¿ przy twarzy, nic, nawet nie mrugnê³a; Pan M
¹¿ boi siê jej dotkn¹æ, mo¿e jest zimna, to by dopiero by³o, gdyby umar³a.
Zaraz, patrzy na niego czy nie, mo¿e œpi z otwartymi oczami, nie takie rz
eczy siê zdarzaj¹; Pan M¹¿ robi kilka kroków w lewo i w prawo i wci¹¿ nie
jest pewny, czy Ró¿a na niego patrzy, czy to tylko z³udzenie optyczne, jak
w muzeum, kiedy iluzjonistyczny portret zdaje siê wodziæ wzrokiem za zwie
dzaj¹cym.
– Nie spa³am przez ciebie ca³¹ noc – mówi Ró¿a i po raz pierwszy s³yszy do
wodnie, ¿e przera¿eni mê¿czyŸni s¹ jak ch³opcy: krzycz¹ ze strachu falsete
m.
10
Piêknisiu, mój Piêknisiu, czemuœ mnie opuœci³.
Adam jest wygnany z siebie; jego cia³o le¿y i l¿y go za to, ¿e do opuszcz
enia dopuœci³, nie ma si³y, ¿eby podnieœæ rêkê, oddycha ciê¿ko na wznak i
czeka, a¿ ciê¿ar zel¿eje (nale¿y le¿eæ: czekanie ma kamieñ u szyi i garb
od niego roœnie). Znieruchomia³ na dobre, jest teraz czu³y jak sejsmogra
f, zauwa¿a ka¿de drgnienie, duchy boj¹ siê przemykaæ po k¹tach, bo ka¿de
stêkniêcie pod³ogi zwraca jego uwagê. Ca³y dom dr¿y w posadach regularnie
dwa razy na godzinê, kiedy autobus przeje¿d¿a po dziurawym asfalcie, kie
liszki i szyby w kredensie dzwoni¹ o siebie, fajansowa fili¿anka za ka¿dy
m razem przesuwa siê o kilka milimetrów w stronê krawêdzi. Ka¿dego dnia A
dam wracaj¹c z pracy nastawia³ budzik i przesuwa³ fili¿ankê w g³¹b kreden
su; teraz ju¿ ¿aden zegar nie odmierza czasu, a fajans jest niebezpieczni
e bliski upadku (a¿ tyle siê dzieje, kiedy nic siê nie dzieje; wci¹¿ istn
iej¹ zagadnienia, które tymczasowo odwracaj¹ uwagê: ile autobusów musi je
szcze przejechaæ, ¿eby fili¿anka przechyli³a siê przez brzeg pó³ki i runê
³a; rozbije siê w drobny mak czy w kilka kawa³ków, a mo¿e tak szczêœliwie
uderzy o ziemiê, ¿e przetrwa bez uszczerbku; poczekajmy – jeœli w mak, A
dam ju¿ nigdy nie zobaczy Piêknisia, jeœli w kawa³ki, bêdzie go widywa³ i
niczego mu to nie da oprócz cierpienia, jeœli fili¿anka ocaleje, Piêkniœ
wróci). Jedynym powodem, dla którego Adam nie chce umrzeæ, jest lêk prze
d tym, ¿e mo¿e rzeczywiœcie cz³owiek przed œmierci¹ widzi jeszcze raz ca³
e swoje ¿ycie; jakie¿ to musi byæ przykre dla samobójców: chc¹c wyjœæ z m
êcz¹cego filmu przed zakoñczeniem, musisz go zobaczyæ od pocz¹tku, kto wy
myœli³ tê torturê? Cicho, za oknem szczekanie, za œcian¹ szczêkanie, gada
nie, ktoœ talerze zmywa, nad sufitem szumy, stuki, œpiewy, myd³o wyœlizgn
ê³o siê; ¿ycie siê k³êbi wszêdzie wokó³ tak niedelikatnie. Czemuœ, Piêkni
siu, odst¹pi³? Tak dolegliwie odleg³y, czemuœ twarz swoj¹ odwróci³? Trzew
ia te¿ nie szanuj¹ bezg³oœnej rozpaczy; jak tu ze smutku umieraæ, kiedy w
brzuchu burczy, Adam chcia³by siê samym sob¹ wzruszyæ, na œmieræ zag³odziæ wznioœle, a tu burczenie swojskie takie, ha³aœliwe, bezczelne; Adam próbu
je wznieœæ siê ponad pomruki pustego ¿o³¹dka, ponad tê pieœñ ¿a³osn¹, wsz
ak bezruch i bezg³oœnoœæ sobie poprzysi¹g³; autobus przeje¿d¿a, fili¿anka
spada, Adam zrywa siê z ³ó¿ka i patrzy: spad³a p³asko, pozornie ocalona,
pêk³a w kilku miejscach, jeœli j¹ tylko ruszyæ, niechybnie siê rozpadnie
na kawa³ki. Adam jest poruszony, wprawiony w ruch, tego siê ju¿ nie da p
owstrzymaæ, Piêkniœ gdzieœ przecie¿ jest, jeœli wiêc mo¿na go choæ raz je
szcze zobaczyæ, us³yszeæ, dotkn¹æ, nie ma takiej ceny, której by nie wart
o za to zap³aciæ. Zagl¹da do kuchni, w zlewie piêtrzy siê sterta nieumyty
ch naczyñ, podnosi jedn¹ ze szklanek po soku i patrzy na mrówki, które bu
szuj¹ w œrodku. W¹cha siê i nie poznaje w³asnego zapachu; wiêc to prawda,
¿e po kilku dniach bez mycia wraca do cz³owieka cuch pierwotnie mu przyp
isany, to nie jest smród spoconego cia³a, lecz odór zwierzêcy, stajenny,
nieco pi¿mowy, teraz ju¿ wie, co w nim zabijaj¹ myd³o i dezodoranty; naty
chmiast przypomina sobie zapach Piêknisia, któremu zdarza³o siê zwaliæ do
³ó¿ka prosto ze swoich ulicznych wêdrówek, i wtedy w³aœnie ulic¹ pachnia
³, jakby skóra przechwytywa³a i zatrzymywa³a wszystko, czym w ci¹gu dnia
zd¹¿y³a nasi¹kn¹æ: koks, hasiok, ha³dy, stêch³e podwórka, szlugi jarane n
a skurwido³kach, stary materac, na którym tañcz¹ ch³opaki, skórkê od poma
rañczy skradzionej na dworcowym stoisku, smród œcieków z oczyszczalni pob
liskiej. Nie ma go, nie ma nigdzie, noc ciemna zapad³a w samo po³udnie; b
r¹zowa woda p³ynie z rur. Adam s³yszy dzwonek, dopada telefonu, odbiera,
ale to tylko ktoœ ze szpitala niepokoi siê, dopytuje, ¿¹da wyjaœnieñ i us
prawiedliwienia nieobecnoœci. Adam nie reaguje. Przygl¹da siê mrówkom.
Matka zawsze powtarza³a: jak ciê coœ gnêbi, zacznij od tego, ¿eby zrobiæ w
okó³ siebie porz¹dek, mo¿e ci siê wydawaæ, ¿e wszystko jest czyste i pospr
z¹tane, ale przyjrzyj siê dok³adnie, zawsze znajdziesz jakieœ niewytarte p
ó³ki, k³êbki kurzu na szafach, pajêczyny pod obiciami krzese³, a jeœliœ na
wet wczoraj ostatniego paj¹ka wessa³ do odkurzacza, pod³oga b³yszczy od pa
sty, okna s¹ tak czyste, ¿e ptaki siê od nich odbijaj¹, a mimo to smutek c
i nie odpuszcza, bierz siê do porz¹dkowania porz¹dku, nawet gdybyœ mia³ pr
zestawiaæ krzes³a z miejsca na miejsce, zmieniaæ kolejnoœæ ksi¹¿ek u³o¿ony
ch na rega³ach, w koñcu natkniesz siê na przeoczony kawa³ek brudu i powita
sz go z radoœci¹, wierz mi, synuœ, jak ciê co trapi, bierz siê do sprz¹tan
ia, zanim bêdziesz gotów zrobiæ porz¹dki w sobie samym. Adam omiata wzroki
em rozgardiasz, nie wie, od czego zacz¹æ; buty daj¹ mu znaki, ¿eby je napa
stowa³, ale nie ma œmia³oœci. Tak d³ugo le¿a³, nawet siê stêskni³ do siedz
enia, przysiad³ na taborecie, i ju¿ mu siê przesiad³o. Wie, ¿e musi siê za
braæ do roboty, ale brak mu zapa³u, czuje tylko stan przedzapa³owy. Dobre
i to; zaczyna od zbierania œmieci. (Wygl¹da nietêgo, nêdzarz z urobkiem bu
telek wyjêtych ze œmietników bierze go za konkurencjê, kiedy Adam wynosi k
ube³ na podwórko: „Pitej stond synek, to je mój rewir. I tak ju¿ wszystko
wyzbierane”).
Serce mu spuch³o; do czegokolwiek by siê zabra³, uwiera go, jakby zajmowa
³o w ciele kolejne po³acie, zak³adaj¹c strefy okupacyjne na wszystkich na
rz¹dach: w¹troba, nerki, jelita, p³uca s¹ teraz sercami, w ka¿dym zak¹tku
cia³a gnieŸdzi siê serce i ci¹¿y jak diabli, spowalnia kroki, sp³yca odd
ech, odbiera apetyt, wszystkie wnêtrznoœci, zamiast pe³niæ swoje pierwotn
e funkcje, pulsuj¹, krew têskni, zamiast têtniæ; do diab³a z takim sercem
, które zamiast biæ, wybija rytm niepowetowanej straty. Coœ w nim siê nie
odwo³alnie przesunê³o, powsta³a jakaœ fatalna nieœcis³oœæ tektoniczna, pê
kniêcie, po którym Adam przesta³ pasowaæ do siebie samego. Wychodzi z sie
bie, ¿eby nie wyjœæ na poszukiwanie Piêknisia, ale ka¿da nieudana próba o
dwrócenia uwagi wyprowadza go z równowagi. Jak to przetrwaæ. Jak to przer
waæ. Adam nie ma si³ na porz¹dki, przywraca sobie tylko pozór ³adu, w sam
raz tyle, ¿eby móc wyjœæ z domu (na spotkanie Piêknisia), ¿eby móc znowu
byæ (ku Piêknisiowi) wœród ¿ywych.
Piêkniœ siê krêci zapamiêtale, ziomale ³ypi¹ na niego z podziwem, w takiej
formie go dawno nie widzieli, bejsbolówki z g³ów, to coœ nowego, niez³y u
k³ad, i ten podk³ad latino, czy to ma jak¹œ nazwê?
– Yerva Cubana – odpowiada Piêkniœ i wraca do pionu, chêtnie by komuœ obi³
ryja, bo od tañca mu nie przechodzi zmu³a, która go dopad³a od czasu wypr
owadzki. U doktorka jednak by³y przynajmniej jakieœ warunki i spokój, u ma
tki ju¿ na wejœciu o puste butelki siê potkn¹³ i wypierdoli³ jak d³ugi, cu
d, ¿e go nie pociê³o, w kuchni syf, wszystko siê klei, gdzie¿by tam kto zm
ywa³, nawet kieliszki ju¿ niepotrzebne, bo stara z gwinta ci¹gnie, ze zlew
u jebie moczem, bo kibel na pó³piêtrze i jak siê ekipa napierdoli, to dla
nich za daleko, poza tym i tak ju¿ bywa³o, ¿e jak siê matka albo któryœ z
jej wiecznie naprutych absztyfikantów do sracza wybierali, to nie umieli t
rafiæ kluczami do zamka i lali na schody, s¹siedzi siê poskar¿yli w admini
stracji, Piêkniœ jeszcze wtedy siê wstawia³, zarêcza³, mówi³, co wy chceci
e babê wyeksmitowaæ, poczekajcie jeszcze, nied³ugo jej nerki wysi¹d¹ i w o
góle przestanie laæ, a nawet oddychaæ, ale matka jest twarda sztuka, ¿ywi
siê czyœcioch¹ najgorszego sortu, ale bryny ani brzozówki nie tknie, jest
królow¹ skurwia³ej dzielnicy, najgorsza menelnia siê do niej schodzi, ¿eby
se cyce pomacaæ za flaszkê, drzwi zawsze otwarte, ka¿dy mo¿e wejœæ, ukraœ
æ ju¿ nie ma czego, matka rozche³stana zachêca do udzia³u w najd³u¿szej im
prezie œwiata, chlej¹ rechocz¹ rzygaj¹ zasypiaj¹, budz¹ siê, coœ przegryz¹
, do sklepu siê wymkn¹ (niechêtnie, od picia maj¹ œwiat³owstrêt) i apiaæ o
d nowa; czasem któryœ wyjmie flaka i stara go mêczy, naci¹ga, ale nic z te
go, na tej melinie dokonuje siê kurewstwo agonalne, alkoholicy w stanie ze
jœciowym przyg³askuj¹ sobie nawzajem zu¿yte organy, bo wci¹¿ jak przez mg³
ê pamiêtaj¹ czasy sprzed marskoœci, w których popijawie towarzyszy³y mêsko
-damskie harce, czasy, w których byli zdolni do prze¿ywania tak¿e innych n
i¿ pospieszne zabijanie kaca rodzajów przyjemnoœci. Piêkniœ ma swój osobny
pokoik s¹siaduj¹cy przez œcianê z mieszkaniem matki, co rano jakieœ widma
od niej wychodz¹ i stukaj¹, ¿eby po¿yczy³ parê z³otych, Piêkniœ ich niena
widzi, dlatego nie po¿ycza, tylko daje zarobiæ: jak pójdziesz do sklepu na czworakach, dostaniesz pi¹tkê, jak dasz siê do
tego zapi¹æ na smycz, dycha; znaj¹ te jego zwyczaje, czasem przychodz¹ po
dwóch naraz, ¿eby od razu starczy³o na pó³ litra, Piêkniœ prowadzi wtedy
do sklepiku na rogu parkê ludzkich psów, ale te zabawy przestaj¹ go cies
zyæ, bo oni ju¿ dawno zapomnieli, co to upokorzenie, godnoœæ przepili wcz
eœniej ni¿ zdrowie, w dzieñ dorabiaj¹ sobie na ró¿ne pijackie sposoby, ki
edy upatrz¹ kogoœ nowego w barze, pytaj¹, czy postawi im piwo, jeœli zjed
z¹ jego kufel, albo, kiedy zêby s¹ ju¿ tylko wspomnieniem, przechadzaj¹ s
iê pod tras¹ kolejki krzese³kowej, ludziom zawsze coœ wypada, czasem drob
ne z kieszeni, czasem ca³y portfel, ale to zarobek niepewny, sezonowy i c
zasoch³onny, lepiej jednak wyci¹gn¹æ coœ od ch³opaka, Piêkniœ to dobry z³
odziej, niepij¹cy, zawsze coœ ma przy sobie, czasem tylko chce, ¿eby siê
trochê powyg³upiaæ, zanim dorzuci do butelki. Piêknisiowi nie bardzo siê
chce wracaæ do tego syfu, u doktorka móg³ siê przynajmniej porz¹dnie wyk¹
paæ, u matki w nocy karaluchy z rur wy³a¿¹, a rano przebudzone niedopitki
go zauwa¿aj¹ i jêcz¹ o parê groszy, Piêkniœ nie chce ju¿ tam wchodziæ, s
mród pijackiego potu, tanich papierosów, alkoholi porozlewanych na linole
um zaczyna byæ wypierany przez smród œmierci, która chyba zamiast zabraæ
st¹d któryœ z tych ludzkich wraków, da³a siê wci¹gn¹æ do nieustaj¹cej lib
acji, lada chwila wyœl¹ j¹ do sklepu po be³ta, Piêkniœ nie wie, co mia³by
powiedzieæ œmierci pukaj¹cej do jego drzwi, ¿eby po¿yczyæ piêæ z³otych;
woli siê tymczasem myæ w swoim pokoiku, przy zlewie z kranem, z którego c
iurka tylko zimna woda, znowu bêdzie musia³ zgoliæ w³osy na g³owie, bo ni
emyte swêdz¹ i w nocy drapanie, spaæ nie mo¿na; no, jest zmu³a ciê¿ka, ni
by doktorek tylko frajer ciota wsiok, ale dawa³ Piêknisiowi takie to, no,
poczucie potrzebnoœci, a teraz chujnia, w œrodku, wokó³ i w ogóle, i wyt
añczyæ siê tego nie da, Yerva Cubana; mo¿e jakaœ juma z kompanami temu zaradzi.
(Adam widzi, ¿e Piêkniœ skoñczy³ taniec i od niechcenia z kumplami siê ¿
egna, a wiêc trzeba pospiesznie siê wycofaæ, schowaæ; Adam tymczasem nie
jest gotowy, ¿eby do Piêknisia przemówiæ, na razie tylko wyœledzi³ go i
podgl¹da z ukrycia, próbuje wypatrzeæ swoj¹ szansê).
– Dziara godo³, ¿e ni ma co sie rozdrabniaæ, jakby tak zajebaæ krzy¿ z Gi
ewontu, toby by³o z³omu… – kompan Piêknisia, ksywka Zwyrol (jak ju¿ zaczn
ie, nie umie przestaæ biæ, a ³apê ma ciê¿k¹, Piêkniœ obstawia, ¿e on pier
wszy z ca³ej paki dostanie do¿ywocie, artyku³ sto czterdzieœci osiem para
graf dwa punkt pierwszy, szczególne okrucieñstwo przychodzi Zwyrolowi szc
zególnie ³atwo, wystarczy, ¿e kiedyœ nie zd¹¿¹ go od kogoœ odci¹gn¹æ), ni
e zosta³ doceniony za brawurow¹ kradzie¿ szabli komendanta ze œwie¿o post
awionego pomnika; Dziara, szef i pó³œwiatkowej s³awy autorytet w dziedzin
ie tego, jak kraœæ, ¿eby siê op³aca³o, wci¹¿ gardzi bran¿¹ z³omiarsk¹, ni
by to ¿artem wspomnia³ o tym Giewoncie, ale w umyœle Zwyrola poczucie hum
oru siê nie wykszta³ci³o, on nie zna pojêcia dowcipu, kilku funflom boleœ
nie o tym przypominaj¹ przestawione nosy i z³amane ¿uchwy, nie ma rady, n
apali³ siê, ju¿ nawet sprawdzi³ na mapie, gdzie le¿y Zakopane. Piêkniœ ni
e wie, w jaki sposób mu wyt³umaczyæ, ¿e sprawa jest nierealna, lepiej pom
yœleæ, jak skutecznie kroiæ goœci na peronach teraz, kiedy dworcowa psiar
nia wymieni³a kadrê i zaostrzy³a kontrole, a wszystko przez to, ¿e wojewo
da zagro¿ony dymisj¹ z³apa³ siê ostatniej brzytwy ratunku i zacz¹³ d¿ulia
niæ, akcja zero tolerancji czy coœ tam, no wiêc z³odziejstwo to teraz wym
agaj¹cy proceder, ale ucieczka do z³omu nie przystoi, z³om to mog¹ zbiera
æ na emeryturze; Zwyrol, daj se siana z tym Giewontem.
Adam ju¿ dojrza³, jeszcze nie do rozmowy, ale do staniêcia oko w oko, do
spojrzenia bezpoœredniego, badawczego, sprawdzaj¹cego, czy w Piêknisiu
jeszcze tli siê coœ, co mo¿na by roznieciæ, czy w nim ju¿ tylko popió³;
trzeba siê przekonaæ, tym bardziej ¿e Piêkniœ z jakimœ grillowanym karcz
kiem nieokrzesañcem obleœnym t³ustoszem ³ysym wstrêtnawym siê pokazuje o
d d³u¿szego czasu, Adam nie przypuszcza, ¿eby Piêkniœ mia³ dokonaæ nag³e
go i spektakularnego transferu uczuæ, ale ma przeczucie, ¿e ten ³otrowsk
o postawny buhaj w dresie resztki ch³opiêctwa w Piêknisiu z rzeŸnick¹ gr
acj¹ ubije, ¿e z Piêknisia ostanie siê jeno mê¿czyzna grubo w ch³opcu wy
ciosany i bêdzie sobie bia³e adidasy past¹ do zêbów doczyszcza³, g³owê z
e skór¹ równo goli³, sterydami siê szprycowa³, a¿ mu fujarka definitywni
e zmiêknie, nie, do Piêknisia nie mo¿na dopuszczaæ takich osobników. Ada
m wychodzi im naprzeciwko, zauwa¿ony przez Piêknisia nie ucieka wzrokiem
, mijaj¹c nawet go lekko potr¹ca, a¿ Zwyrol odzywa siê zdumiony, ¿e Piêk
niœ nie zareagowa³ na dyshonor potr¹cenia przez jakiegoœ parcha:
– Stary, no co to by³o? Znasz goœcia? Kto to jest?
– Nie wiem, jakaœ ³achudra. Co, mam go goniæ? Ty siê lepiej skup, Zwyrol
, ty siê za ³atwo dajesz, ¿e tak, kurwa, powiem, ponieœæ emocjom.
Adam jeszcze siê za nimi ogl¹da, ale tylko ten okropny napakowany mu³ pan
cerny ³ypie na niego wrogo, Piêkniœ przyspiesza kroku, ale przez chwilê n
a Adama spojrza³, i spojrza³ na niego ch³opcem, a nawet mê¿czyzn¹, jak da
wniej, Adam da³by sobie rêce uci¹æ, ¿e nie by³o w jego spojrzeniu gniewu
ani pogardy, tylko zdziwienie i strach, Adam ju¿ wszystko rozumie, to nie
pora ani miejsce, ale na pewno siê spotkaj¹ raz jeszcze, ¿eby porozmawia
æ, a co za tym idzie, pos³uchaæ, ws³uchaæ siê w siebie nawzajem; Piêkniœ
istnieje, nie wszystko stracone, to jeszcze nie popió³, choæ raczej dym n
i¿ p³omieñ.
Zwyrol nie mo¿e od¿a³owaæ, ¿e Piêkniœ odebra³ mu okazjê do ma³ej napier
dalanki, przecie¿ to by³a wyraŸna prowokacja, mo¿na by³o frajera nauczy
æ, jak siê chodzi po ulicach i komu w pierwszej kolejnoœci nale¿y ustêp
owaæ, nauczy³by go, kurwa, kodeksu chodnikowego, praw pierwszeñstwa prz
ejœcia, Piêkniœ coœ siê zrobi³ za ³agodny ostatnimi czasy, mo¿e trzeba
bêdzie zmieniæ kompaniê.
Piêkniœ siê boi; Adam znowu go dotkn¹³, to siê obudzi³o, to jest dok³adnie
w pó³ drogi od Adama do Piêknisia i tam siê powiêksza, najprzyjemniej wyc
zuwalne, kiedy s¹ blisko siebie, Piêkniœ wie, ¿e od tego nie ma ucieczki.
Piêkniœ nie chce byæ d³u¿ej drobnym rabusiem, ma doœæ bycia p³otk¹, pionk
iem, je¿d¿enia tramwajami na gapê, skoro bardziej obrotni koledzy wo¿¹ t³
uste dupy w orszakach porszaków, ma doœæ wiecznego lawirowania miêdzy psa
mi, skoro zaradnym kumplom stra¿ miejska siê k³ania, dosyæ mieszkania prz
ez œcianê z matk¹, której siê, kurwa, wstydzi, skoro niektóre ch³opaki ju
¿ maj¹ domki z basenem; dosyæ, czas na jakiœ numer, który pozwoli mu siê
wybiæ na niepodleg³oœæ (no, chyba ¿e znów go wbije pod celê, ale tej myœl
i Piêkniœ woli do siebie nie dopuszczaæ). Tymczasem dochody dramatycznie
spad³y, bo wszystkie ekspresy obstawiaj¹ czujni tajniacy, nowa metoda, ni
e wiadomo, gdzie siê pies kryje, mo¿na go przez pomy³kê wzi¹æ za frajera
i w³o¿yæ rêkê do niew³aœciwej kieszeni, wtedy zamiast kasy kajdanki i na
mendowniê, a sukinsyny siê nie cackaj¹, jak kogo z³api¹, rêce zapinaj¹ z
ty³u i tak ciasno, ¿e ch³opaki potem maj¹ parali¿, szklanki nie mog¹ utrz
ymaæ, do tego prowokacje przysrywania, ¿e niby u Arabów rêce z³odziejom u
cinaj¹ wiêc nie ma co narzekaæ; no nic, intercity trzeba se na jakiœ czas
odpuœciæ, pokombinowaæ w osobowych na przywieszkê, ale te¿ ostro¿nie, bo
ochrona porozkleja³a plakaty ostrzegawcze, ludzie siê naczytali i spanik
owani chodz¹, ka¿dy ³apê na portfelu trzyma, wê¿e ma w kieszeni; wygl¹da
na to, ¿e nadchodzi koniec dworcowej roboty, ³za siê w oku krêci, tyle cz
asu taki ³atwy pieni¹dz, dla wszystkich starczy³o, a ilu kole¿ków siê poz
na³o, teraz ferajna siê rozproszy po przystankach, marketach, stadionach,
ka¿dy bêdzie kroi³ coœ dla siebie; Dziara te¿ jest z³y, bo mu rewir pada
, ale on jest kuty na cztery ³apy, ma ekipê œci¹gaj¹c¹ z knajp w centrum
haracz za opiekê i otworzy³ przytulny burdelik pod miastem, na razie same
Ukrainki, ale zrobione na Tajki, po pijaku i w pó³mroku wszyscy siê daj¹
nabieraæ, a jak ju¿ pójd¹ z dziewczyn¹ na pokój, nie ma odwrotu, sto piê
ædziesi¹t za godzinê p³atne z góry za wjazd, tak ¿e Dziara to se dworzec
nadzorowa³ tylko przez sentyment i w imiê zasad, ¿eby mieæ kilka ró¿nych Ÿróde³ utrzymania, co racja, to racja, takie czasy, trzeba byæ wszechstronn
ym. Piêkniœ zg³osi³ siê na ochotnika, ¿eby gdyby jakby co, to Dziara móg
³by o nim pamiêtaæ, a tymczasem szykuje siê zupe³nie osobny numer: Zwyro
l, psychofan Zielonych, wierny i powa¿any bywalec m³yna, jeden z najzadz
iorniejszych hulsów, robi¹cy sobie sznytê po ka¿dej zwyciêskiej ustawce,
przekona³ naczalstwo swojej bojówki, ¿e nie mo¿e tak byæ, ¿eby Czerwoni
, ich odwieczny rywal zza miedzy, mieli bogatego sponsora, a w³aœnie na
najbli¿szy mecz derbowy przyjechaæ ma kilku biznesmeneli zainteresowanyc
h inwestycj¹ w klub; Zwyrol wzi¹³ na siebie organizacjê takiej zadymy, ¿
eby wszyscy sponsorzy ze strachu zrobili pod siebie i na zawsze wybili s
obie z g³owy futbolowe inwestycje, Czerwonym trzeba za³atwiæ zamkniêcie
stadionu i odstraszenie biznesmeneli, nie mo¿na dopuœciæ do tego, ¿eby Z
ielone barwy wspania³e po drugiej lidze siê tu³a³y, a Czerwoñce jebane b
êd¹ sobie budowaæ ekipê na puchary, co to to nie; oto wiêc Zwyrol szuka
goœci do rozróby, plan jest taki: przed meczem amfa za darmo dla ka¿dego
na rozgrzewkê, pod koniec pierwszej po³owy zbiórka w dole sektora, niby
¿eby flagê wywiesiæ, podpalamy na p³ocie szale Czerwonej kurwiarni, wci
¹gamy kominiary i wbiegamy na murawê, w stronê m³ynu wroga, jak psiarnia
wejdzie do akcji, napierdalamy ich i czekamy na wsparcie, na has³o „zos
taw kibica” druga czêœæ bojówy uderza w kordon od strony trybuny krytej,
wa¿ne, ¿eby siê przedrzeæ jak najbli¿ej, ¿eby wszystkie vipy mia³y mokr
e cipy, po drodze totalna demolka, wyrywanie krzese³ek, wywracanie toito
jów, a, i wa¿ne, ¿eby ekipa na boisku, zanim siê wycofa, podpali³a muraw
ê, rozpierducha musi byæ bardzo widowiskowa, tak ¿eby Czerwoñce musia³y
zbieraæ na remont stadionu, a nie na, kurwa, pucharowy sk³ad. Piêkniœ ni
e pyta, co z tego bêdzie mia³, przecie¿ to jasne: rzecz siê rozgrywa dla
idei, po pierwsze chawudepe, po drugie jebaæ pezetpeen, po trzecie Czer
wo to stara kurwa, po czwarte moja jedyna mi³oœæ to Zieloni, a poza tym,
gdyby co, dla niego ryzyko jest niewielkie, pod cel¹ przyjemniej ni¿ na melinie u matki i posi³ki regul
arne za darmo, i tak nie mog¹ ich zamkn¹æ d³u¿ej ni¿ na czterdzieœci osie
m, a tylko wyj¹tkowi frajerzy daj¹ siê z³apaæ, monitoring te¿ mu niestras
zny, nawet jeœli Piêkniœ dostanie do¿ywotni zakaz stadionowy, jest tylko
najemnikiem na goœcinnych wystêpach, na mecze nie chadza, to go nie rajcu
je, Zwyrol to co innego, za³ama³by siê, powiesi³ na szaliku; w razie czeg
o zrobi siê bojkot ligi, zero dopingu przez ca³¹ rundê, tylko sektorówa z
napisem „Zieloni to my, a nie wy”, zarz¹d tego nie wytrzyma, zmiêknie, o
dwo³a zakazy, jak mo¿na karaæ swoich najwierniejszych fanów, chcecie mieæ
puste trybuny czy co? Zwyrol jest wyj¹tkowo czujny, bo dosta³ przeciek,
¿e w m³ynie Zielonych s¹ konfidenci, a nawet psy w przebraniu, trzeba do
tej akcji dobraæ najbardziej zaufanych ludzi, co do Piêknisia nie ma w¹tp
liwoœci, dlatego na niego liczy. Spoko spoko, mówi Piêkniœ bez przekonani
a, zgadza siê na udzia³ w zadymie dla œwiêtego spokoju, co mia³by lepszeg
o do roboty, tym bardziej ¿e nie wie, jak siê zachowaæ wobec faktu, ¿e Ad
am wci¹¿ kr¹¿y chodzi œledzi, jego œcie¿kami pod¹¿a, jego œlady obw¹chuje
, okruchy po nim zbiera, pojawia siê tu i tam, niby to przypadkiem, ¿eby
mu w oczy spojrzeæ, stara siê byæ dyskretny, ¿eby nie nara¿aæ na niepotrz
ebne komplikacje ch³opca w mê¿czyŸnie schowanego; Adam jest jak Pan Cieñ,
móg³by tak chodziæ za Piêknisiem do koñca œwiata, tropami jego peryferyj
nych perypetii.
Na mecz te¿ gotów za nim pojechaæ; trzeba z tym coœ zrobiæ, nie mo¿na d
³u¿ej udawaæ, ¿e siê niczego nie zauwa¿a, lada moment Zwyrol wywêszy, ¿
e Piêkniœ ci¹gnie za sob¹ ogon, trzeba Adama ostrzec, wyt³umaczyæ, prze
pêdziæ go jakoœ (Ale jak? T o wci¹¿ siê powiêksza.)
Najbezpieczniej przez telefon, wieczorem, przerywaj¹c milczenie, ale zacho
wuj¹c twarz, a raczej jedyn¹ w tym uk³adzie dopuszczaln¹ pozycjê (tego, kt
óry decyduje; tego, któremu w³aœciwie nie zale¿y; tego, który ma przewagê,
bo lepiej udaje, ¿e nic nie czuje), odgórnie zarz¹dziæ przez telefon nowe
zasady, a raczej jedn¹ zasadê naczeln¹:
– Przestañ za mn¹ ³aziæ.
Adam nawet nie jest zaskoczony; rodzice przestali siê odzywaæ od czasu o
statnich odwiedzin, ze szpitala te¿ ju¿ nie dzwoni¹, bo wyprosi³ sobie k
rótki urlop, o tej porze telefon powinien milczeæ, o tej porze Adam zwyk
le œni dzwonek telefonu i budzi siê po kilkanaœcie razy, chc¹c go odebra
æ, gdyby spa³ g³êbiej, byæ mo¿e zdo³a³by wyœniæ rozmowê z Piêknisiem, al
e nic z tego, sen mu siê zapêtli³, nigdy nie zd¹¿y przed przebudzeniem p
odnieœæ s³uchawki, choæ we œnie wie, ¿e musi byæ szybki, we œnie wie o œ
nie, œni siebie œwiadomego, ¿e jest œniony, i mo¿e w³aœnie dlatego zawsz
e budzi siê przed czasem; dziœ jednak telefon zadzwoni³ naprawdê, Adam r
zuci³ siê do s³uchawki i zdo³a³ us³yszeæ g³os Piêknisia, a nawet natychm
iast kategorycznie mu odpowiedzieæ:
– Nie przestanê.
– Facet, nawet nie wiesz, w co siê wpier… pakujesz. Oni ciê zaje… zrobi¹
ci krzywdê, cz³owieku.
Jaka¿ piêkna walka ch³opca z mê¿czyzn¹ dokonuje siê w Piêknisiu, Adam je
st zachwycony tymi zd³awionymi przekleñstwami, tymi powstrzymanymi grubi
añstwami, oto Dawidek Goliatowi jêzyk odebra³, szala zwyciêstwa siê prze
chyli³a, Piêkniœ sam siebie zdradzi³ w pó³ s³owa, Adam teraz ju¿ wie, ¿e
cokolwiek bêdzie musia³ jeszcze znieœæ, doczeka, a¿ ch³opiec siê w Piêk
nisiu przez mê¿czyznê przegryzie i wróci do niego, ju¿ odcedzony z chama
, ju¿ jako ekstrakt ch³opaka, któremu drogê nale¿y wyprostowaæ i opiekê
nad nim czu³¹ jak najczulsz¹ sprawowaæ.
– Nie bój siê do mnie wróciæ. Wszystko siê u³o¿y. Sami sobie u³o¿ymy.
Piêkniœ ju¿ nic nie umie odpowiedzieæ, chcia³by wrzasn¹æ okrutnie i odstrê
czaj¹co, lecz sk³onny jest raczej strêczyæ sam siebie Adamowi, otwiera ust
a, ¿eby zaprotestowaæ w barbarzyñskim dialekcie, ale s³owa pêkaj¹ mu w ust
ach jak bañki mydlane, Piêkniœ nie znajduje w sobie si³, by siê sprzeciwiæ
, t o ju¿ go ca³ego ukrwi³o, chce do Adama, teraz, zaraz, lepiej wiêc odwi
esiæ s³uchawkê. Czy to dobre chêci, czy z³e, Piêknisiu, wiod¹ ciê na pokus
zenie, lepiej daj siê uwieœæ, ni¿byœ mia³ daæ siê uwieŸæ na stadionowe man
owce, idŸ¿e do niego, tam gdzie ciê czeka przytulnoœæ poœcielna, tam gdzie
siê wyœpisz b³ogo, dobrym s³owem nakarmiony, dok¹d idziesz, Piêknisiu, ni
e têdy droga, zimno, zawróæ, o, têdy cieplej, ciep³o, jeszcze tylko zakrêt
, ulic¹ do koñca prosto i ju¿ bêdzie gor¹co.
Bêdzie gor¹co; Adam otworzy³, bo myœla³, ¿e to Piêkniœ puka do niego, ¿e
wreszcie ch³opiec nadszed³, mêsk¹ wylinkê porzuciwszy ju¿ gdzieœ na zawsz
e, no któ¿by inny o tej porze i po takiej rozmowie nadejœæ móg³, jeœli ni
e Piêkniœ we w³asnej osobie, no któ¿ to – taki niepiêkny i obcy, jeden zz
a drugiego siê wy³aniaj¹cy, i ten trzeci, o gêbie nies³awnej i zakazanej
sk¹din¹d znanej, kim jest ten okrutnik o g³owie ³ysej i g³adkiej jak gnat
– có¿ oni, po có¿, czegó¿ chc¹? O chwilê za d³ugo siê Adam g³owi, nie zd
¹¿y³ przed nimi drzwi zamkn¹æ zaryglowaæ, czo³o g³adkie i ciê¿kie jak mac
zuga gruchocze mu nos na powitanie, i mo¿e to lepiej nawet, bo ten pierws
zy ból skupia na sobie ca³¹ uwagê, Adam nie czuje ju¿ kopniaków, które mu
wymierza Zwyrol, a robi to boleœnie dla kruchych ¿eber, Adam nawet nie j
êczy, jeszcze nie wie, co siê sta³o, a ju¿ ma tyle z³amañ, od kopniaka w
splot s³oneczny przed oczyma mu ciemnieje…
(jak¿e delikatnej struktury jest cz³owiek, jakie¿ w¹t³e s¹ cz³onki jego, a przy
tym tak wzruszaj¹co cierpliwe, kiedy siê zrastaj¹)
… przytomnoœæ wraca, kiedy Zwyrol go podnosi, stawia przed sob¹ i obija
mu otwart¹ d³oni¹ twarz, ¿eby siê upewniæ, ¿e bêdzie wyraŸnie s³yszany:
– No i co teraz?
Tak, to jest akuratne pytanie, Adam sam chcia³by wiedzieæ, czy jeszcze m
u coœ po³ami¹, czy proces wylizywania siê z ran mo¿na uznaæ za rozpoczêt
y.
– Czemu wêszysz? Komu donosisz?
Adam nawet nie próbuje siê broniæ, prosiæ o litoœæ, patrzy na Zwyrola zup
e³nie bez lêku, có¿ jeszcze mog¹ mu zrobiæ, poszerzyæ promocyjny zestaw u
razów o kilka dodatkowych, poci¹æ go tu i tam, przecie¿ rany to larwy bli
zn, im wiêcej ich bêdzie na jego ciele, tym bardziej siê do Piêknisia upo
dobni, no dalej, uderz jeszcze, proszê bardzo, policzków mi ju¿ brakuje d
o nadstawiania, myœli Adam, a Zwyrol czuje, ¿e rozlewa siê w nim ten rodz
aj wœciek³oœci, któremu swój przydomek zawdziêcza, zw¹cha³ cudzy ból i ju
¿ teraz nie widzi ani nie czuje niczego poza tym, uderza Adama raz po raz
, coraz silniej, rozjuszony brakiem oporu ³omocze go jak worek treningowy
i domaga siê walki:
– No broñ siê, cioto! Walcz, konfidencie! Broñ siê, kurwa, broñ siê, broñ siê
!!!
Cierpienie siê mno¿y. Piêkniœ te¿ cierpi; ju¿ by³ w ogródku, ale z g¹sk¹ n
ie zd¹¿y³ siê przywitaæ, bo szybsze od niego lisy j¹ dopad³y, zawróci³ na
pó³piêtrze, teraz czeka w bramie, modl¹c siê o to, ¿eby ch³opaki odci¹gnê³
y Zwyrola na czas; nie mo¿e interweniowaæ, boby siê zdemaskowa³, niby co t
u robi o tej porze, namierza³ donosiciela na w³asn¹ rêkê czy mo¿e jednak z
e sob¹ wspó³pracuj¹; Piêkniœ czeka w bramie i pierwszy raz w ¿yciu p³acze
z bezsilnoœci, to nie jest film ze stiwenem sigalem, nie pospieszy z pomoc
¹ i nie rozwali intruzów ciosami karate, nie dostanie medalu za ofiarnoœæ
i odwagê, mo¿e tylko czekaæ wyczekiwaæ nas³uchiwaæ, a¿ wszystko ucichnie,
dopiero kiedy Zwyrol z asyst¹ siê ulotni¹, Piêkniœ pobiegnie na górê; ¿eby
tylko nie by³o za póŸno.
Zbiegli po schodach szybko i cicho, ¿aden siê nawet nie zaœmia³, to nie je
st dobry znak; Piêkniœ odczekuje chwilê i wygl¹da za nimi na ulicê, ju¿ zn
iknêli, nale¿y za³o¿yæ, ¿e nie wróc¹; rusza na górê. Drzwi uchylone. Jest
krew. Adam siedzi na pod³odze, tam gdzie go zostawili. Lepiej odwróciæ wzr
ok.
¯yje, choæ ju¿ do koñca ¿ycia jego twarz bêdzie przypomina³a o tym wieczo
rze. Byæ mo¿e nawet siê uœmiecha; zaraz bêdzie to lepiej widaæ, Piêkniœ z
moczy³ rêcznik i jak renowator ods³aniaj¹cy polichromiê zmywa z Adama kre
w; tak, teraz widaæ lepiej, Adam naprawdê siê uœmiecha. Kto wie, czy nie
bêdzie mia³ teraz bardziej ³otrowskiej gêby od Piêknisia: nos jest zdefor
mowany, to pewne, co do reszty, oka¿e siê, kiedy opuchlizna zejdzie, ale
s¹dz¹c po innych twarzach naznaczonych przez Zwyrola, zmiany bêd¹ zasadni
cze; Zwyrol ma swój styl, jest jak artysta wœród psychopatów, bij¹c, rzeŸ
bi w ludzkich twarzach, gdyby jego ofiary ustawiæ obok siebie, oko konese
ra ³atwo rozpozna³oby wspólne cechy charakterystyczne (lecz czyj¹ twarz p
ragnie w innych wy³upaæ? kto odwa¿y siê zadaæ mu to pytanie? na razie nie
widaæ chêtnych). To jest prawdziwie filmowa scena, Piêkniœ przemywa okal
eczon¹ twarz Adama, nigdy w ¿yciu nie by³ tak delikatny; Piêkniœ wie te¿
z filmów, ¿e przemywanie ran bohatera zwykle poprzedza scenê poca³unku i
jego ³ó¿kowych kontynuacji, dobrze by³oby wiêc zastosowaæ siê do tej regu
³y, tym bardziej ¿e Piêknisiowy rozum nie znajduje na tê chwilê lepszego
œrodka odurzaj¹co-uœmierzaj¹cego, ale jak go tu poca³owaæ w tê juchê z no
sa i z wargi, ale niech tam, krwawy to bêdzie poca³unek, przeto mêski, br
aterstwo krwi w ten sposób przyjm¹, jak facet z facetem, nie ciota z ciot
¹ (co to to nie, jak nam wiadomo); Piêkniœ ca³uje Adama g³êboko, zlizuje
mu krew z jêzyka, po³yka j¹ jak swoj¹.
Urlop mu siê przed³u¿y, teraz ju¿ p³atny; a ile siê musia³ nagadaæ w szpi
talu, ¿eby go do domu puœcili: oni, ¿e ciê¿kie pobicie, on, gdzie tam, ju
¿ go nie boli, oni, stary, jeszcze nie czujesz, bo jesteœ w szoku, on, ¿e
jest lekarzem i potrafi siê sob¹ zaj¹æ, oni – do Piêknisia – to niech ko
lega odprowadzi chocia¿ Adama do domu, a najlepiej gdyby z nim zosta³, je
œli mo¿e, on, rumieni¹c siê pod tymi wszystkimi plastrami, ¿e tak w³aœnie
zrobi¹. No dobrze, jest ju¿ po wszystkim, le¿¹ obaj przytuleni, Adam jes
t ca³y w opatrunkach. Obola³y ze szczêœcia, przys³uchuje siê mowie ch³opc
a ocalonego: to wzruszaj¹ce, jak Piêkniœ próbuje ³adnie mówiæ, nigdy wcze
œniej tego nie robi³, wszystko siê w nim zmienia, nieco od tego og³upia³;
mówi z twardym, surowym akcentem, poprawna wymowa jeszcze siê w nim nie
zadomowi³a, jeszcze pobrzmiewa w jego ustach nienaturalnie, jeszcze siê m
usi gdzieniegdzie przedzieraæ przez stare przyzwyczajenia, ale to piêkne,
to teraz najpiêkniejsze w Piêknisiu: ¿e cham z chamów mê¿czyzn¹ zas³oniê
ty w nim siê podda³, ¿e ch³opiec zwyciê¿y³ i nie ogarniaj¹c jeszcze do ko
ñca tego zjawiska umys³em, instynktownie ju¿ próbuje pos³ugiwaæ siê jêzyk
iem nieuzbrojonym, miêkkim, u¿ywaæ w³aœciwych form (Adam mu pomaga).
– Mówi³em, ¿e ci spuszcz¹ wp… ¿e siê doigrasz, jak bêdziesz za mn¹ ³azi
³ (chodzi³)… Dobrze chocia¿, ¿e przysz³em (przyszed³em) po nich, kur…cz
ê, no gdyby zaczli (zaczêli) coœ podejrzewaæ, ¿e ja z tob¹… ¿e my… Cz³o
wieku, jak se (sobie) o tym pomyœlê…
Ju¿ wystarczy; Adam zamyka mu usta rêk¹. Nie trzeba mówiæ; trzeba pomy
œleæ, gdzie bêdzie mo¿na ¿yæ.
11
Robert d³ugo twierdzi³, ¿e wszyscy czekaj¹ na jego nieudan¹ powieœæ, dla
tego zwleka³ z jej rozpoczêciem; mo¿na by to uznaæ za szczególny przypad
ek grafomanii: cierpia³ na obsesjê niepisania. Przez d³ugi czas ¿y³ w mi
arê dostatnio ze swojej ostatniej, najs³ynniejszej powieœci, uznanej pow
szechnie za wybitnie udan¹; w tym czasie uwierzy³ w to, ¿e musi sobie zr
obiæ d³u¿sz¹ przerwê, nabraæ si³ i dystansu; sukces powieœci nada³ mu ro
zpêdu, Robert nie potrzebowa³ ju¿ pisania dla dobrego samopoczucia, tym
bardziej ¿e w³aœnie wtedy pozna³ ¯onê i rozpocz¹³ ¿ycie rodzinne, w otoc
zeniu ¿yczliwych ludzi i w bliskoœci atrakcyjnej kobiety osobistej zupe³
nie przesta³ siê przejmowaæ tym, ¿e nie pisze, mo¿na by rzec: konsumowa³
sukces, który zreszt¹ by³ niepodwa¿alny, przychylni krytycy nie szczêdz
ili zachwytów, krytyczni krytycy stwierdzali, ¿e powieœæ po prostu ideal
nie trafi³a w swój czas, tak czy owak nie sposób by³o odmówiæ jego ostat
niej ksi¹¿ce trafnoœci. Z czasem zacz¹³ siê uskar¿aæ, ¿e wszyscy czekaj¹
na jego nieudan¹ powieœæ, tak pocz¹tkowo t³umaczy³ ¯onie i Teœciom to,
¿e w³aœciwie wcale nie pisze, owszem, podpisywa³ ksi¹¿ki, popisywa³ siê
b³yskotliwymi komentarzami dotycz¹cymi ¿ycia literackiego i pozaliterack
iego, ale pisania swojej nowej, tym razem nieudanej, koniecznie nieudane
j, jak mówi³, powieœci konsekwentnie odmawia³. Pytany przez ¯onê, dlacze
go „koniecznie nieudanej”, jak móg³ sobie ubzduraæ podobn¹ niedorzecznoœ
æ, stwierdza³, ¿e to dlatego, i¿ jego ostatnia powieœæ zosta³a przecenio
na, ca³e nieszczêœcie polega³o na jej powszechnym przecenieniu, wszyscy
ci, którzy siê ni¹ bezwstydnie zachwycali, teraz mieli siê czuæ w obowi¹
zku niedocenienia jego nowej powieœci, mieli czekaæ na jego nieudan¹ pow
ieœæ, bo aby móg³ w przysz³oœci staæ siê pisarzem cenionym, musi daæ w o
fierze powieœæ z³¹, mówi³, musi przyj¹æ powszechn¹ krytykê, prze³kn¹æ sm
ak klêski, musi pozwoliæ tym wszystkim, którzy poniewczasie zaczêli siê
wstydziæ swoich ha³aœliwych pochwa³, by teraz mogli go publicznie wybato
¿yæ za jego now¹ nieudan¹ powieœæ, za literackie nieporozumienie, jakim musi byæ ta powieœæ, mówi³, ni
e do przyjêcia by³aby bowiem powieœæ udana, choæby z tego wzglêdu, ¿e j
ego ostatnia, niezwykle udana powieœæ traktowa³a o cierpieniu, wskutek
czego przez przychylnych krytyków zosta³a uznana za powieœæ przejmuj¹c¹
, a przez krytyków krytycznych uznana za cynicznie ¿eruj¹c¹ na ludzkich
emocjach, choæ nie sposób by³o jej odmówiæ sugestywnoœci w opisie cier
pieñ g³ównego bohatera; Robert nie pisa³ wiêc swojej drugiej powieœci,
bo musia³aby równie¿ traktowaæ o cierpieniu. Problem polega³ na tym, ¿e
on nie potrafi³ szczerze pisaæ o czymkolwiek innym ni¿ cierpienie, nie
chcia³ zaœ w ¿adnym razie pisaæ powieœci o niemo¿noœci napisania powie
œci o czymkolwiek innym ni¿ cierpienie; jego nowa powieœæ, gdyby j¹ wre
szcie zacz¹³ pisaæ, musia³aby wiêc podobnie jak poprzednia traktowaæ o
cierpieniu, jej bohater podobnie jak bohater poprzedniej powieœci musia
³by zajmowaæ siê przede wszystkim cierpieniem, prawdopodobnie cierpia³b
y w taki sam sposób jak bohater poprzedniej powieœci, wobec czego kryty
cy przychylni pierwszej powieœci musieliby uznaæ tê drug¹ za próbê wyko
rzystania sprawdzonej receptury na powieœæ przejmuj¹c¹, krytyczni kryty
cy zaœ musieliby uznaæ tê ksi¹¿kê za efekt twórczego uwi¹du i autoplagi
at; dlatego d³ugo odmawia³ napisania swojej nowej powieœci, a kiedy Teœ
æ za³atwi³ mu posadkê w suterenie s¹du, ¿eby móg³ siê wyciszyæ z dala o
d domu i mimo wszystko spróbowaæ coœ napisaæ, zaczê³y siê nogi za oknem
i to wszystko, co mu, jak powiada³, zmêczy³o s³owa. T³umaczy³, ¿e nie
mo¿e napisaæ kolejnej ksi¹¿ki o cierpieniu, nie ma na to najmniejszej o
choty, ale nie potrafi szczerze pisaæ o czymkolwiek innym ni¿ cierpieni
e, móg³by wiêc co najwy¿ej napisaæ nieszczer¹ powieœæ, co mija³o siê z
celem (jego celem by³a literacka szczeroœæ), móg³by zatem napisaæ szcze
r¹ powieœæ o niemo¿noœci napisania powieœci o czymkolwiek innym ni¿ cie
rpienie, ale na to ju¿ zupe³nie nie mia³ ochoty, to by³aby dopiero spek
takularna wywrotka, mówi³, tabuny krytynów mia³yby po¿ywkê, mówi³, pisanie o niemo¿noœci pisania to literackie samobójstwo, mówi³ i
konsekwentnie nie rozpoczyna³ pracy nad now¹ ksi¹¿k¹. Kiedy ¯ona zastaw
a³a go przy pracy w gabinecie, jeszcze zanim definitywnie sta³ siê, jak
to z³oœliwie nazywa³a, izb¹ pamiêci, jeszcze kiedy s³u¿y³ Robertowi jako
pisarska pracownia, kiedy wiêc przy³apywa³a go na pisaniu, mówi³, ¿e to
niewa¿ne, bez wiary pisane, poza tym i tak za ma³o, ¿eby u³o¿yæ z tego
kiedyœ nieszczer¹ powieœæ o cieple i radoœci ¿ycia, spe³niaj¹c¹ oczekiwa
nia wydawców, jak równie¿ mecenasów, redaktorów naczelnych, ministrów, w
szystkich tych nadzorców od kultury, jak ich nazywa³, którzy niczego nie
rozumiej¹, ale maj¹ w³adzê dysponowania pieniêdzmi na kulturê, maj¹ mo¿
liwoœæ zamawiania dzie³ sztuki, od których wymagaj¹ tylko tyle, ¿eby mog
³y ich pieni¹dze pomno¿yæ. Mówi³, ¿e i tak nic nie bêdzie z tych bezwiar
ów, dokumentuj¹cych bezmiar nieszczeroœci, na jaki musia³ siê zdobyæ pis
z¹c powieœæ o czymkolwiek innym ni¿ cierpienie, nie wierzy³, ¿e mo¿e pow
staæ z nich kiedyœ powieœæ zaspokajaj¹ca tych wszystkich kulturalnych na
dzorców, nieustannie powtarzaj¹cych mu, ¿e „mo¿e teraz napisa³by coœ cie
p³ego, pozytywnego”, bo „kraj jest ju¿ wystarczaj¹co zmêczony tym wszyst
kim wokó³”, a zatem „oczekujemy, ¿e choæ artyœci przenios¹ nas w jakiœ i
nny œwiat”, a mianowicie „w œwiat ciep³y i pozytywny”; nie wierzy³, ale
przynajmniej raz dziennie zasiada³ przy biurku i próbowa³ myœleæ o œwiec
ie ciep³o i pozytywnie, nie potrafi³ jednak, nie umia³, cierpia³ z powod
u tej nieumiejêtnoœci, rezygnowa³ z pisania i przywo³ywa³ ¯onê, jeszcze
wtedy ochoczo wczuwaj¹c¹ siê w rolê atrakcyjnej kobiety osobistej, jeszc
ze wtedy ³asej na doczesne przyjemnoœci, przywo³ywa³ j¹, a potem wszystk
o ju¿ przebiega³o wed³ug podobnego schematu: ¯ona pyta³a, czy wreszcie u
da³o mu siê cokolwiek napisaæ, Robert odpowiada³, ¿e wci¹¿ nie doœæ poja
œnia³y mroki jego duszy, ¯ona pyta³a, czy mo¿e mu jakoœ pomoc, Robert od
powiada³, ¿e i owszem, mo¿e wspólnie z nim dokonaæ wielkiej afirmacji œw
iata, która zapewne zainspiruje go do twórczego spêdzenia reszty dnia, mówi¹c to, próbowa³ j¹ za wszelk
¹ cenê zwabiæ w okolice biurka, a kiedy ¯ona zaczyna³a siê wycofywaæ, py
taj¹c, czy aby pan pisarz nie traktuje jej nazbyt przedmiotowo, odcina³
jej drogê do drzwi, przekrêca³ klucz w zamku i chowa³ go do kieszeni spo
dni, ¯ona zaczyna³a nerwowo chichotaæ, mówi³a, ¿e powinien przysi¹œæ fa³
du i zacz¹æ wreszcie pracowaæ, Robert odpowiada³, ¿e nie mo¿e znaleŸæ na
tchnienia, przesuwa³ komputer na krawêdŸ blatu, ¿eby zrobiæ miejsce i na
lega³, ¿eby ¯ona po³o¿y³a siê na biurku, ¯ona zdawa³a siê bezbronna i ul
ega³a jego zabiegom, jak równie¿ w³asnym namiêtnoœciom, zastrzegaj¹c tyl
ko: „¯ebyœ mi siê nie wa¿y³ kiedykolwiek opisaæ tego, jak mnie posuwasz
na biurku”, po czym, ju¿ po rozpoczêciu wspólnej, rytmicznej afirmacji,
raz na jakiœ czas dodawa³a os³abionym g³osem „Ty mój pisarzu…”.
Robert jest z siebie zadowolony, uda³o mu siê doczekaæ stosownej chwili;
dopiero teraz nadszed³ czas powieœci. ¯eby nie wiadomo jak z³a by³a, œmie
ræ skutecznie zadba o jej promocjê; jako autor nie¿yj¹cy bêdzie mia³ te¿
z ca³¹ pewnoœci¹ lepsze notowania u krytyków; i co najwa¿niejsze: sam nad
a sobie ostateczny kontekst. Robert œmiertelnie powa¿nie myœli o tym, ¿eb
y zacz¹æ pisaæ; tymczasem jednak musi siê ulotniæ.
Wszystko zmala³o. Jako dziecko przyje¿d¿a³ tu ka¿dego roku na kolonie i
zimowiska; teraz, po æwieræ wieku przerwy, ma to dziwne uczucie, którego
powinien by³ siê spodziewaæ: p³oty, barierki, ograniczenia chodników, s
kwerów, wreszcie sam murek przy bulwarze nad rzek¹ – wszystko zmala³o, s
kurczy³o siê; pamiêæ Roberta zatrzyma³a siê na poziomie wzrostu dziesiêc
iolatka, teraz musi siê zmierzyæ z pomniejszeniem wszystkiego o czterdzi
eœci centymetrów. Mo¿e to nie on urós³, tylko œwiat zmala³; mo¿e to nie
on niknie, choæ go uwiera umieranie przepowiedziane, tylko œwiat wokó³ n
iego wiêdnie; mo¿e nie tego siê boi, ¿e go zabraknie, lecz ¿e mu zabrakn
ie œwiata, ¿e œwiat siê skurczy poza zasiêg zmys³ów, i Robert zostanie s
am, bez dekoracji, bez publicznoœci, z dusz¹ tyle¿ nieœmierteln¹, co bez
u¿yteczn¹ na pustkowiu wiecznoœci. Prosto z porannego autobusu, jeszcze
przed pe³ni¹ upa³u, jeszcze przed pe³ni¹ sezonu, w to chwilowe uœpienie,
w tymczasow¹ opiesza³oœæ opustosza³ych ulic idzie ku dolnej stacji wyci
¹gu, wchodzi po schodkach, które kiedyœ by³y schodami, i choæ w przesz³o
œci by³y du¿o wy¿sze i bardziej strome, pamiêta, ¿e biega³ po nich, szyb
szy od rozleniwionych nóg doros³ych, l¿ejszy na ciele i duszy, bo wtedy
nie myœla³ o tym, ¿e ka¿dy jego krok policzony, ¿e z ka¿dym krokiem bli¿
ej jest nie pana lodziarza, nie kiosku z nowym ¯bikiem, ale tego, co wed
le vademeców medycyny ogólnej mia³o dla niego w najbli¿szej przysz³oœci
oznaczaæ nieuœwiêcone mêczeñstwo, bez fanfar anielskich, bez kronik hagi
ografów, bez docelowego wniebowst¹pienia.
Siada na krzese³ku kolejki jako jeden z pierwszych w tym dniu pasa¿erów,
obs³uga przestrzega go, ¿e na górze jest jeszcze bardzo zimno, radz¹ doda
tkowo coœ na siebie w³o¿yæ; jedzie, zbocza s¹ wyludnione, niebo czyste, d
opiero za parê godzin zaroi siê od paralotniarzy, jeœli wiatr bêdzie im s
przyja³, a nie zapowiada siê, ¿eby mia³o byæ inaczej; na razie nie wieje,
wysokie œwierki stoj¹ nieruchomo, Robert czuje, ¿e twarz owiewa mu tylko
ch³odne powietrze z niespiesznego pêdu kolejki linowej; takie rzeœkie to
przedwietrze. Przypomina sobie jedn¹ z nieœwie¿ych maksym Teœciowej, str
ofuj¹cej Teœcia za sk³onnoœæ do drogich garniturów: „Kto ¿yje rozrzutnie,
tego i po œmierci na cztery wiatry rozrzuci”, czy coœ takiego, w ka¿dym
razie musia³o chodziæ o rodzaj przestrogi, ¿e zw³oki rozrzutnika psy po b
ezdro¿ach roztarmosz¹ (a mo¿e lepiej „psowie”, od pewnego czasu w dyskurs
ie mediów katolickich, który zaw³adn¹³ bez reszty umys³em Teœciowej, zapa
nowa³a moda na biblijne archaizmy, „psowie rozwlok¹ twe koœci niepochowan
e”, tak musia³aby brzmieæ najnowsza wersja kl¹twy na tych, co siê z grosz
em nie licz¹), jak dobrze, ¿e nied³ugo nie bêdzie ju¿ musia³ tego s³uchaæ
; i w ogóle niczego poza wiatrem, zaraz, kto œpiewa³, ¿e wiatr przychodzi
, ¿eby nas st¹d wymieœæ, ¿eby zatrzeæ œlady naszych stóp, i zasypuje œlad
y, które by³y, gdzie¿eœmy chodzili, bo inaczej by³oby tak, jak gdybyœmy d
alej wci¹¿ jeszcze ¿yli... To chyba jednak pretensjonalne, myœli Robert;
jak wiêc myœleæ o œmierci bezpretensjonalnie, jak bezpretensjonalnie umrz
eæ, co zrobiæ, ¿eby odwaliæ kitê ot, tak sobie, bez nadêtych uwznioœleñ,
a jednoczeœnie nie daæ siê pogrzebaæ, nie pozwoliæ tej bandzie katoli dys
ponowaæ jego truch³em, och, jak¹¿ mieliby uciechê wk³adaj¹c mu w splecion
e d³onie gromnicê, a wczeœniej przywo³uj¹c klechê z ostatnim sakramentem,
lepszy ju¿ bêdzie wiatr, nawet jeœli ktoœ móg³by pomyœleæ, ¿e to napuszo
ne, kiczowate, zwyczajnie niedobre, nawet jeœliby kto pomyœla³, ¿e takiem
u, b¹dŸ co b¹dŸ, twórczemu umys³owi nie przystoi tak banalna puenta, niech sobie tam grymasz¹, be³kocz¹ trzy po trzy, w koñcu to jego œmieræ, tego j
eszcze brakowa³o, ¿eby mu ktoœ doradza³, jak wypada siê przenieœæ na tam
ten œwiat. Nawet jeœli tamtego œwiata nie ma, jest wiatr; Robert wierzy
w wianie, chce, by mu je œmieræ da³a w wianie, wieczne odpoczywanie i œw
iat³oœæ wiekuist¹ mo¿e sobie darowaæ, a skoro duch wieje, kêdy chce, Rob
ert chcia³by st¹d zwiaæ jak najszybciej.
W³aœnie nadesz³o Kiedyœ i nic siê nie zgadza: gdzie jest chatka drewniana
pod Dzianiszem (obiecywa³ sobie przecie¿, ¿e kiedyœ j¹ kupi), gdzie s¹ p
iersi góralki (zarzeka³ siê, ¿e kiedyœ znajdzie sobie czerstwe dziewczê o
licu promiennym, ¿eby je wielbiæ i zap³adniaæ po bo¿emu), gdzie jest gra
niówka Tatr Wysokich (kiedyœ mia³ j¹ wreszcie zrobiæ w ca³oœci). Czemu ¿y
cie mu zesz³o na nizinach, skoro tylko w górach czu³ siê ze sob¹ dobrze?
Lament: lada moment bêdzie w rozsypce, musi dotrzymaæ danej sobie obietni
cy.
Wielu spoœród jego dawnych partnerów z drugiego koñca liny porzuci³o wspi
naczkê dla tak zwanego glajciarstwa; ci, którym zawsze by³o za ma³o powie
trza, którym kontakt ze ska³¹ nie sprawia³ takiej przyjemnoœci jak d³ugi,
wolny zjazd do podstawy œciany po skoñczonej akcji, teraz po prostu fruw
ali nad górami na paralotniach, rozkrêcaj¹c podniebny biznesik dziêki lot
om komercyjnym, p³atnym zastrzykom adrenaliny dla turystów niedzielnych,
lecz dzielnych i ¿¹dnych wra¿eñ, a tak¿e dziêki ma³pim gajom zak³adanym n
a drzewach dla firmowego narybku podczas imprez integracyjnych (mniej prz
y tym wszystkim roboty ni¿ w sezonie z ceprami chc¹cymi daæ siê zanieœæ n
a Mnicha). Z taterników stali siê wiêc nadtaternikami, górom siê przygl¹d
aj¹ z lotu ptaka; swoboda czêstych lotów wyzwoli³a ich z ziemskich lêków,
to w³aœnie paralotniarze, wol¹cy siê nazywaæ glajciarzami (bo jaki¿ to p
ara-lot, skoro w³aœnie oni lataj¹ najczyœciej, bez silnika, bez sztywnych
skrzyde³, ptasimi sposobami wyszukuj¹c najkorzystniejsz¹ termikê, z wiat
rem spoufaleni jak nikt inny), w³aœnie oni wydawali siê Robertowi jedynym
i ludŸmi, którzy nie nadu¿ywaj¹ pojêcia wolnoœci. St¹pali po ziemi lekko,
tak jakby tylko czekali, ¿eby siê odbiæ i znów polecieæ; na³ogowcy, œwia
domi, ¿e jeœli siê raz uda oderwaæ od ziemi i bezpiecznie wyl¹dowaæ, nie
ma odwrotu, ju¿ nic innego w ¿yciu nie da im takiej satysfakcji; glajciar
stwo jest jak heroina, powiadali, to lepsze ni¿ seks, mawiali, a przy tym
, co dla Roberta najwa¿niejsze, we wszystkim byli bezpretensjonalni: nawe
t kiedy mówili, ¿e tam, w górze, s¹ jak ptaki zniewolone wiatrem, mieli c
holern¹, literaln¹ racjê. Dlatego na jednego z nich pad³ wybór: Robert mu
si siê z kimœ podzieliæ ciê¿arem i potrzebuje gwarancji, ¿e jego hiobowa
tajemnica nie rozniesie siê wœród bliskich i dalekich znajomych; by³oby t
o obustronnie k³opotliwe, Robert sta³by siê osob¹ unikan¹, niby czemu lud
zie mieliby chcieæ patrzeæ w oczy œmierci, oni s¹ jeszcze po stronie dale
kosiê¿nych biznesplanów, dylematów kredytowych, przysz³orocznych wakacji i troski o efekt cieplarniany, a on ju¿ ze œmierci¹ chodzi minutami, godzinam
i, dni jeszcze licz¹c, tygodnie nieœmia³o zaliczaj¹c, choæ ona ju¿ w nim o
dlicza ka¿d¹ sekundê. Oni s¹ jeszcze w œrodku karnawa³u ¿ycia; Robert jest
ju¿ chodz¹c¹ Œrod¹ Popielcow¹.
Tylko glajciarzowi mo¿na uwierzyæ i powierzyæ proœbê poufn¹; glajciarz ni
gdy nie odmówi, jeœli tylko nie zechcesz go powstrzymaæ przed startem, gl
ajciarzy interesuje wy³¹cznie szukanie kominów powietrznych, ¿agli nad gó
rami, unikanie rotorów, ¿eby klapy nie by³o, s³uchanie wariometru; dla gl
ajciarzy ¿ycie sk³ada siê wy³¹cznie z przygotowañ do przelotu. Oni tylko
pozoruj¹ zainteresowanie sprawami ziemskimi, dlatego glajciarz spotkany p
o latach wyœciska ciê, powie, ¿e wszelki duch Pana Boga chwali, ¿e góra z
gór¹ siê nie zejdzie, zapyta, co u ciebie, a potem, zanim zd¹¿ysz odpowi
edzieæ, dopyta, czy mo¿e chcia³byœ siê przelecieæ na tandemie.
Robert w³aœnie w tej sprawie, przyjecha³ siê umówiæ na przelot, bez ceregie
li, nie dziœ i nie nad tymi górami, w okolicznoœciach, których specyfikê mu
si wyjaœniæ, ale to na spokojnie, najlepiej w schronisku przy herbacie z ru
mem. Nie, lepiej przed schroniskiem, glajciarz musi mieæ oko na ga³êzie, ja
k siê zaczynaj¹ ruszaæ, znaczy: jest termika, bêdzie noszenie, czas startow
aæ, zrywaj¹ siê jeden po drugim i piêknie ich ci¹gnie w górê.
– Stary, jak by to powiedzieæ – odpowiada mu tamten – no jestem z tob¹, a ja
k ju¿ przyjdzie pora, to wiesz, w ogóle nie ma sprawy, dla mnie to bêdzie za
szczyt, tymczasem trzymaj siê, grabula, muszê lecieæ, zajebista terma siê zr
obi³a, patrz, jak ich niesie.
No i za³atwione.
Zasch³o mu w gardle; na jêzyku odk³ada siê wszystko to, co odk³ada³ na p
otem. Coraz bardziej boli i ju¿ raczej mu nie przejdzie ¿al za drogami,
których ju¿ nie przejdzie. Kobiety nie jego ¿ycia m¹c¹ pamiêæ (inni szcz
êœliwiej wybrali): Robert zboczy³ ze szlaku, zaleg³ w trawie i mœci siê
na sobie za niewykorzystane okazje, wykonuj¹c czynnoœæ p³ciow¹ odludnie.
Æwieræ wieku wstecz w tym samym miejscu równie rozpaczliwie trzepa³ kap
ucyna; wtedy posi³kowa³ siê wyobraŸni¹, teraz wspomnieniami. Niby nic w
tym zdro¿nego, ale samieñstwo zawziête na tej wysokoœci trochê wyczerpuj
e, Robert za chwilê bêdzie zbyt zdro¿ony, ¿eby zejœæ o w³asnych si³ach n
a przystanek; wody te¿ nie ma sk¹d zaczerpn¹æ, pokie³basi³y mu siê kieru
nki, Ÿróde³ka s¹ po drugiej stronie zbocza. Wykopyrtnie siê na osuwisku,
zapl¹cze w kolczaste chaszcze albo po prostu zas³abnie w lesie i nie pr
zetrwa nocnego przymrozku; jeœli wyobra¿a³ sobie œmieræ w górach jako he
roiczn¹, zd¹¿y zmieniæ zdanie. Trzeba mu pomóc, gotowiœmy straciæ do nie
go resztki szacunku. A gdyby tak w Ró¿ê go zapl¹taæ? To¿ nieopodal jej d
omek stoi, wysoko ponad dolin¹, w odosobnieniu, w g³uchym uboczu, ³owcy
sensacji ju¿ nie dybi¹ z ukrycia, bo wspó³czynnik medialnoœci ostateczni
e opad³ razem z p³achtami reklamowymi, na których widnia³o jej oblicze;
czemu nie po³¹czyæ tych dwóch samotnoœci? Robert wiedziony instynktem i
si³¹ woli dojdzie do tak zwanych pierwszych zabudowañ, niech¿e to bêdzie
p³ot znanej nam posesji; popatrzmy, czy coœ z tego wyniknie.
– Mój Bo¿e, co siê panu sta³o?
Rozszczekany pies przywabi³ cz³owieka p³ci ¿eñskiej, Robert ma szczêœcie,
ledwo zdo³a³ przycisn¹æ dzwonek przy bramie i przysiad³ u p³otu, zes³ab³
, ból atakuje coraz czêœciej i na coraz d³u¿ej, coraz trudniej go przecze
kiwaæ. Jeszcze niedawno roi³ sobie, ¿e byæ mo¿e przyzwyczai siê do niego,
narzucaj¹c sobie trening wytrzyma³oœci, tak, jak za ¿ycia po ka¿dym cykl
u æwiczeñ zwiêksza³, dajmy na to, liczbê pompek, tak teraz, za gnicia, ka
¿dego dnia bêdzie siê stara³ za¿ywaæ lek przeciwbólowy nieco póŸniej, prz
ynajmniej o kilka minut, konsekwentnie przestrzegaj¹c narzuconego sobie r
ygoru; jeszcze niedawno ból wydawa³ siê do opanowania, ale teraz sprowadz
a go do parteru coraz ³atwiej; rachunek jest prosty: ból roœnie w si³ê, a
Robert s³abnie. Z trudem doszed³ do pierwszych zabudowañ, przycisn¹³ dzw
onek z nadziej¹, ¿e ktoœ otworzy, i zwin¹³ siê w k³êbek, ¿eby przetrwaæ a
tak; przygwo¿d¿ony boleœci¹ nie ma na razie si³ siê podnieœæ, nie mówi¹c
o powitalnych uprzejmoœciach i wyjaœnieniach; czeka, a¿ mu przejdzie (fal
a zdaje siê opadaæ, jeszcze chwila i bêdzie znoœnie, ale tabletkê koniecz
nie trzeba za¿yæ, tyle, ¿e w gardle sucho, bez œliny nie prze³knie, musi popiæ).
– Przepraszam… To zaraz minie. Gdybym tylko móg³ pani¹ prosiæ o szklan
kê wody.
Robert nie ma jeszcze si³, ¿eby podnieœæ g³owê, widzi do pasa cz³owieka
p³ci ¿eñskiej, widzi nieszczeln¹ podomkê, która ods³ania nogi kusz¹ce i
s³awetne; Robert je rozpoznaje, po nich zaœ poznaje kobietê, nierzadko z
wiewnie chadzaj¹c¹ œcie¿k¹ obok jego piwniczki; nogi ongi wiele mówi¹ce,
wielu wymownych kroków u¿ywaj¹ce do opowiadania historii najrozmaitszyc
h, w³asnych i cudzych, nogi aktorki, które z ka¿d¹ premier¹ sz³y inaczej
, czasem tragicznie, czasem komediowo, niesione przymierzanymi rolami, c
zasem zaœ uginaj¹ce siê pod ciê¿arem Ÿle napisanego ¿ycia.
– Tak, oczywiœcie, zaraz panu przyniosê – s³yszy znad nóg i widzi, ¿e ch
y¿o po pomoc siê udaj¹, dostojeñstwa nie trac¹c nawet na chwilê; Robert
pamiêta, ¿e zawsze, niezmiennie, bez wzglêdu na to, jak¹ by opowieœæ prz
ed jego okienkiem nios³y, niezale¿nie od nastroju i warunków pogodowych,
te nogi wyró¿nia³ chód dostojny, cechuj¹cy kobietê szlachetn¹, znaj¹c¹
wartoœæ swoj¹ i nieprzywyk³¹ do nieustannego szukania jej potwierdzeñ; w
dostojeñstwie tego chodu by³o jakieœ pogodzenie, jakieœ niewymuszone by
cie, jakaœ niekoniecznoœæ istnienia, której Robert nie móg³ siê oprzeæ,
sam bowiem, spêtany wyrzutami sumienia i wêz³owiskiem niespe³nionych pow
innoœci, cz³apa³ ociê¿ale, melancholijnie, gubi¹c rytm, jakby do w³asnyc
h nóg nie by³ dobrze dopasowany.
Ból odpuszcza, Robert mo¿e siê podnieœæ; wsparty o p³ot patrzy w stronê,
z której nadchodzi, wy³ania siê, objawia w okaza³ej ca³oœci, w dostojny
m piêknie Ró¿a, co do której w innej sytuacji ¿yciowej Robert powzi¹³by
szereg nag³ych, pierwszowejrzennych i radykalnych postanowieñ, bo zdaje
mu siê iluminowana tak¹ wstrzemiêŸliw¹ rozwi¹z³oœci¹, niewinnym wyuzdani
em, dziewczêc¹ dojrza³oœci¹, m¹dr¹ naiwnoœci¹, kruch¹ twardoœci¹, szorst
k¹ delikatnoœci¹, otwart¹ skrytoœci¹, ekstrawertyczn¹ nieœmia³oœci¹, prz
ychyln¹ niedostêpnoœci¹, jakich nigdy jeszcze nie widzia³; jawi mu siê j
ako kobieta emanuj¹ca obfitoœci¹ paradoksów, ale wewnêtrznie symetryczna
, mo¿liwa, lecz nieprawdopodobna; przyjmuj¹c od niej szklankê, Robert cz
uje, ¿e dla takiej kobiety móg³by odebraæ sobie ¿ycie (i natychmiast prz
ywo³uje siê do porz¹dku, wszak niewiele mu zosta³o do odebrania). Pije,
patrz¹c na jej nogi; „takimi nogami mo¿na daleko zajœæ, niewiele chodz¹c
”, rozbrzmiewa w nim z ¿o³dack¹ gracj¹ myœl samcza i zawstydzaj¹ca, „chê
tnie siê pani zwierzê, jakie we mnie œpi zwierzê”, dodaje zapomniany bar
yton z okolic przysadki mózgowej; Robert zbyt pospiesznie wsta³, we ³bie
mu siê krêci, znowu musi usi¹œæ, bo nie wie ju¿, co mu siê myœli, a co
na g³os wypowiada, Ró¿a dopytuje, czy nie trzeba wezwaæ pogotowia, Rober
t kategorycznie zaprzecza, po czym b³yskawicznie s³abnie, osuwa siê, Ró¿
a próbuje go podtrzymaæ, po³y wdzianka rozchylaj¹ siê tak szczêœliwie, ¿
e na mgnienie oka b³yska pierœ wolna i dostojna, och, niewiele ju¿ mu tr
zeba, ¿eby zemdleæ z wra¿enia, jeszcze raz przeprasza, na wpó³ id¹c i bê
d¹c przez Ró¿ê dŸwiganym, dope³za do fotela ogrodowego, by w nim do za¿e
gnywania niepokoju siê zabraæ.
– Bardzo pani dziêkujê, zaraz poczujê siê lepiej… Po prostu zas³ab³em, wi
e pani, wybra³em siê w góry bez prowiantu i trochê pob³¹dzi³em…
– Pan chyba jest chory? Nied³ugo m¹¿ przyjedzie z pracy, to móg³by panu
pomóc siê dostaæ do miasta…
– Naprawdê nie ma takiej potrzeby, tylko chwilê tu sobie odpocznê, oczywiœ
cie jeœli pani pozwoli. Nic powa¿nego siê nie dzieje, proszê siê nie obawi
aæ.
– To dobrze… Wie pan, bo ja nie bardzo mogê siê denerwowaæ. A gdyby p
an mi tu zemdla³…
Co to ma byæ za paplanina, kto mu pisze te dialogi, do jasnej anielki, c
zy po to w œmiertelnej chorobie anio³y stró¿e popchnê³y go w stronê rami
on kobiety doskona³ej, ¿eby z ni¹ wymienia³ uprzejmoœci bez wdziêku? Co
to za telenowelowe pierdu-pierdu, nie staæ go na u³añsk¹ szar¿ê? Kiedy,
jeœli nie teraz? Czemu¿ nie zdobêdzie siê na ostatni podryg dawnego mist
rza podrywów? Ech, gdyby tylko odzyska³ doœæ si³, ¿eby zainicjowaæ pogwa
rki ba³amutne w dawnym stylu, ech, gdyby ju¿ na powitanie nie objawi³ si
ê jako przybysz cherlawy, jako tajemniczy zdechlak, rachityczny umarlak,
po którym nie znaæ œladów dawnej si³y, po którym nie sposób rozpoznaæ,
¿e drzemi¹ w nim moce, które przed nie tak znów wielu laty pozwala³y sku
tecznie emablowaæ najbardziej nawet ch³odne i zasadnicze kobiety; Robert
przypomina sobie, jak to by³o, kiedy po pierwszych sukcesach swoich lek
k¹ rêk¹ pisanych zbiorów opowiadañ mi³osnych rwa³ panny pojedyncz¹ fraz¹
, rwa³ „na siebie”, ¿ongluj¹c autocytatami, biegle sk³adaj¹c s³owa eroge
nne, ze sprawnoœci¹ sztukmistrza wydobywaj¹c utajone pok³ady bezwstydu n
awet z najbardziej kostycznych dam, by³ czas, kiedy Robert rozochoca³ pa
nny i mê¿atki samym pojawieniem siê, albowiem jego niepozorny wygl¹d i d
yskretne usposobienie niejako zaprzecza³y seksualnym breweriom, które po
mistrzowsku opisywa³ w krótkich i celnych prozach, ka¿da wiêc chcia³a s
prawdziæ, jak¿e to w³aœciwie jest, ¿e osobnik stwarzaj¹cy tak nieefektow
ne pozory potrafi jak nikt inny rozpalaæ zmys³y samym s³owem; wystarczy³
o, ¿e zadawa³y mu pytanie: „Sk¹d pan czerpie pomys³y, jeœli mo¿na spytaæ
?”, i ju¿ nie musia³ odpowiadaæ inaczej ni¿ zawstydzonym uœmieszkiem, ni
e musia³ niczego mówiæ, jako zawodowy bezecnik wiedzia³, ¿e jego zmyœlne
podszepty i tak gnie¿d¿¹ siê w umyœle ka¿dej z tych, która choæ raz siê
gnê³a po jego pikantne kawa³ki.
Robert wie, ¿e dzisiaj nic z tego, nie mo¿e ju¿ rwaæ „na siebie”, bo od p
ewnego czasu nie wygl¹da na siebie, rzek³by, ¿e od d³u¿szego czasu nie je
st sob¹ (có¿ bowiem znaczy „byæ sob¹”, o którego „siebie” chodzi – tego,
w którym siê ¿y³o lekko, ³atwo i przyjemnie, z którym siê by³o w zgodzie,
czy te¿ tego, którym z czasem siê sta³o, przywiêd³ego, zniechêconego i t
êskni¹cego za przesz³oœci¹, ka¿d¹ przesz³oœci¹, nawet t¹ najbardziej wybl
ak³¹ i ponur¹, bo w przesz³oœci siê ¿y³o, w przesz³oœci siê zdrowia³o, w
najbli¿szej przysz³oœci zaœ bêdzie siê ju¿ tylko dogorywaæ); wygl¹da niez
drowo i tako¿ myœli, cokolwiek by powiedzia³, zabrzmi to niezdrowo, podry
w wanitatywny nie wchodzi w grê, nie wie, jak mia³by uwodziæ na marnienie
w oczach, jakkolwiek by do Ró¿y próbowa³ przemówiæ uwodzicielsko, parodi
¹ samego siebie siê wyda, bo czas niepostrze¿enie zapêdzi³ go w przedœmie
rtny zau³ek, a w takich zau³kach nie ma ju¿ miejsca na ogniste romanse, n
ie ma ju¿ czasu na start do mi³oœci ¿ycia, tam jest zbyt ciasno, tylko st
rach i cierpienie wydzieraj¹ sobie resztki przestrzeni. Ró¿a przysiad³a o
bok i przypatruje mu siê szczerze zatroskana, widaæ, ¿e nie przywyk³a do
podejmowania goœci, obecnoœæ obcego mê¿czyzny naturalnie j¹ krêpuje; Robe
rt wie, ¿e zosta³a mu tylko jedna karta, któr¹ mo¿e zagraæ – zna przecie¿
z ¿abiej perspektywy okruchy jej ¿ycia, jeœli je przemyœlnie posk³ada, m
o¿e siê okazaæ, ¿e wie o niej wiêcej, ni¿ sama wie o sobie; niech wiêc sp
róbuje opowiedzieæ jej o niej, przynajmniej przez kilka chwil bêdzie siê
delektowa³ faktem, ¿e s³ucha go kobieta najurodziwiej paradoksalna, najfe
nomenalniej zbudowana ze sprzecznoœci, bêdzie jej mówi³, sk¹d j¹ zna, i p
rzeklina³ w duchu niewczesnoœæ; niewczesny to bowiem ¿art losu, kobiecoœæ
takiej skali podsun¹æ jego podupad³ej mêskoœci na odchodnym z ¿ycia.
Ró¿a s³ucha. W tym, ¿e zosta³a rozpoznana, nie ma niczego szczególnego,
w ostatnich latach nie rozpoznawali jej tylko ludzie, których dawno nie
by³o w kraju, albo piêknoduchy, których ¿ycie przebiega w bibliotecznej
alienacji, ci, którzy programowo uprawiaj¹ intelektualny wegetarianizm i
nie interesuje ich nic, co pokazane, ¿ywi¹ siê wy³¹cznie tekstem, obnos
z¹ z brakiem telewizora, pogard¹ dla repertuaru kin, sztuki teatralne te
¿ wol¹ czytaæ, ni¿ ogl¹daæ, s³uchaj¹ tylko ulubionej radiostacji, której
ramówka poœwiêcona jest wy³¹cznie muzyce powa¿nej, literaturze powa¿nej
i powa¿nym informacjom, sk¹d¿e, u licha, mieliby braæ czas na niepowa¿n
e zainteresowania, niby dlaczego mieliby znaæ twarze ikon popkultury, na
samo zderzenie s³ów „ikona” i „popkultura” dostaj¹ torsji, na samo zder
zenie przedrostka „pop” ze s³owem „kultura” robi im siê niedobrze (kultu
ra masowa nie istnieje, co najwy¿ej masa kulturowa, drodzy pañstwo, miaz
ga kulturowa, miazmat wydzielany przez masy, które o kulturze wysokiej p
ojêcia nie maj¹, tako¿ wiêc prosimy nie zawracaæ nam g³owy bzdurami, ows
zem, nazwisko pani Ró¿y byæ mo¿e obi³o nam siê o uszy, doceniamy szlache
tnoœæ jej zawodowych wyborów, jeœli pani Ró¿a bêdzie kiedyœ mówiæ powa¿n
ym tekstem, gotowiœmy nawet jej pos³uchaæ, tymczasem jednak nie widzimy
powodów, dla których nie nale¿a³oby nam wierzyæ w to, ¿e jest dla nas os
ob¹ nierozpoznawaln¹, to nas, proszê pañstwa, wcale nie dyskwalifikuje,
tak jak w naszych oczach nie dyskwalifikuje pañstwa fakt, ¿e nie rozpozn
ajecie cytatów, Wo man Buecher verbrennt, verbrennt man am Ende Menschen
, obi³o wam siê o uszy, prawda, chocia¿ mo¿ecie nie wiedzieæ, kto i w ja
kich okolicznoœciach to wypowiedzia³; ¿e co? nie, to nie by³o na Bebelpl
atz w trzydziestym trzecim, pozory myl¹, wci¹¿ jednak nie uwa¿amy pañstw
a za zdyskwalifikowanych); oto wiêc jako ikona popkultury Ró¿a przywyk³a
do uci¹¿liwej rozpoznawalnoœci, przez lata doskonali³a sztukê mimikry,
zak³adaj¹c nawet w dni pochmurne ciemne okulary, czapkê z daszkiem i nie
dba³e ubranie, a i tak prawie nigdy nie udawa³o jej siê przemkn¹æ niepostrze¿enie do spo¿ywczego czy cho
æby po gazetê, pal licho ³owców autografów, ci zadowalali siê jej podpise
m, najgorsi byli ci, którzy korzystaj¹c z jedynej w swoim rodzaju okazji
napotkania gwiazdy u szczytu blasku, zatrzymywali j¹ niby tylko na momenc
ik i niby to ¿yczliwie gratulowali ostatniej roli, a potem niepostrze¿eni
e zbaczali na temat ostatnich doniesieñ brukowców i wysondowaæ próbowali,
czy to prawda, co pisz¹, jeœli zaœ wymknê³o jej siê, ¿e nie wie, co o ni
ej pisz¹ brukowce, zanim zd¹¿y³a dodaæ, ¿e jej to w ogóle nie interesuje,
poczuwali siê do obowi¹zku zrelacjonowania jej toczka w toczkê i co do j
oty tego, jak jej ¿ycie wygl¹da z perspektywy czytelników brukowców; Ró¿a
w g³êbi ducha zaczyna³a pomstowaæ na wyniesione z domu maniery, z któryc
h powodu nigdy nie nauczy³a siê skutecznie zniechêcaæ do siebie ludzi, ni
e umia³a zbywaæ nawet tych ewidentnie namolnych, nie przechodzi³o jej prz
ez gard³o zwyk³e „Przepraszam, ale bardzo siê spieszê”, bo nauczono j¹ w
dzieciñstwie, ¿e nie nale¿y nikomu przerywaæ w pó³ zdania, a ju¿ w ¿adnym
razie nie wolno wchodziæ w s³owo starszym; traf chcia³, ¿e najbardziej n
amolne i dysponuj¹ce najbogatszym zestawem œwie¿o wyssanych z palca infor
macji na temat Ró¿y by³y w³aœnie starsze panie, uwielbiaj¹ce zatrzymywaæ
j¹ na momencik i zdawaæ relacjê z prasówki w przekonaniu, ¿e czyni¹ jej w
ten sposób przys³ugê, przecie¿ nie czyta tanich kolorówek, wiêc nie mo¿e
wiedzieæ, co siê z ni¹ wyprawia; o tak, starsze panie dobrze siê na jej
¿yciu zna³y, zna³y siê na nim lepiej ni¿ ona sama, Ró¿a kawa³ ¿ycia spêdz
i³a, przystaj¹c tylko na chwilê w drodze do sklepu i wys³uchuj¹c plotek n
a w³asny temat. Rozpoznawalnoœæ w po³¹czeniu z nieuleczalnie dobrymi mani
erami powoduje, ¿e cena p³acona ka¿dego dnia za s³awê roœnie; kto wie, cz
y w pierwsze przemêczenie, w póŸniejsz¹ sennoœæ i w obecn¹ narkolepsjê ni
e wpêdzi³y Ró¿y w³aœnie ¿yczliwe staruszki.
Ró¿a s³ucha; ten cz³owiek ma niew¹tpliwego bzika, chocia¿ jest dorzeczny,
nie bajdurzy, rozumuje logicznie i obiektywnie, a wiêc to wariat diablo in
teligentny; mimo to nie wydaje siê niebezpieczny, dobrze siê go s³ucha, bo
nie stara siê udawaæ, ¿e wie i rozumie wiêcej, ni¿ naprawdê zdo³a³ poj¹æ
(tym ró¿ni siê od sprowadzanego przez Pana Mê¿a psychiatry). W tym, ¿e Rob
ert j¹ rozpozna³, nie ma nic dziwnego, zdumiewaj¹ca jest perspektywa, z kt
órej podgl¹da³ jej ¿ycie; wiedza, jak¹ o niej posiad³, spozieraj¹c ze swoj
ego piwnicznego okna, j¹ zawstydza, sprawnoœæ, z jak¹ zszywa skrawki jej ¿
ycia w ca³oœæ, niepokoi, a jednoczeœnie trudno jej oprzeæ siê ciekawoœci.
Sprytnie zastawi³ tê pu³apkê: o ile przywyk³a do ogl¹dania fotografii, któ
re jej robiono z ukrycia (niezast¹piona ¿yczliwoœæ staruszek z bulwarówkam
i na podorêdziu), to s³uchanie historii w³asnono¿nie przez ni¹ wychodzonej
jest czymœ zupe³nie nowym; s³ucha wiêc cierpliwie.
– ...ostatnia premiera musia³a byæ bardzo udana. Wraca³a pani z teatru ra
dosnym krokiem, boso, szpilki nios¹c w rêku, pod rêkê szed³ z pani¹ ten s
am mê¿czyzna, co zawsze. PóŸniej ju¿ nigdy pani nie widzia³em. To znaczy,
pani nóg…
– Przeprowadziliœmy siê tutaj… Potem mia³am wypadek, zasnê³am za kiero
wnic¹, wie pan, teraz mam takie… d³u¿sze wakacje. Muszê dojœæ do siebi
e.
Robert urwa³ opowieœæ w stosownym momencie, tak, ¿eby daæ Ró¿y odczuæ, ¿
e nie powiedzia³ wszystkiego, ¿e s¹ jeszcze szczegó³y, które nie usz³y j
ego uwagi, a diabe³ siê w nich gnieŸdzi (przekonany o tym, ¿e dobrze siê
schowa³). Ten-sam-mê¿czyzna-co-zawsze, czyli Pan M¹¿ co prawda dba³ o t
o, by nie pozwoliæ sobie na nieostro¿noœæ, stara³ siê nie pokazywaæ w mi
ejscach publicznych z kochank¹, ba, wspólnie uradzili, by nie wychodziæ
o tej samej porze z pracy, razem wiêc ich nie widywano, ale ich nogi tê
sam¹ trasê w ten sam pospieszny i arytmiczny sposób pokonywa³y, Robert n
ie móg³ nie zauwa¿yæ, ¿e te nogi maj¹ siê ku sobie, do siebie siê spiesz
¹, bliŸniaczo zniecierpliwione, w typologii kroków sporz¹dzonej przez Ro
berta mia³y swoje osobne miejsce, nietrudno je by³o do siebie dopasowaæ,
kroki dwojga kochanków s¹ jak kotyliony, choæby na siebie nigdy nie spo
jrzeli, doskonale ukryci przed ciekawych wzrokiem, ich tajn¹ wspólnotê z
dradzaj¹ kroki wystêpkiem naznaczone; Robert nie ma najmniejszych w¹tpli
woœci – Ró¿a i Pan M¹¿ ju¿ ze sob¹ nie chodz¹; Pan M¹¿ teraz nie chodzi,
lecz chadza, niby to sam, a tak po prawdzie z inn¹, nawiasem mówi¹c, wc
ale apetyczn¹, par¹ nóg. Robert wietrzy szansê na to, by podryg jednak w
podryw siê przeobrazi³; z dawien dawna bowiem wiadomo, ¿e jednym z najs
kuteczniejszych sposobów jest rwanie „na zemstê” – kobieta œwie¿o poinfo
rmowana o tym, ¿e jest zdradzana, ³aknie odwetu, kto siê naonczas znajdz
ie w jej pobli¿u, okazjê bêdzie mia³, jak to siê mówi, stuprocentow¹, je
dynie niewiarygodny kiks móg³by spowodowaæ, ¿e jej nie wykorzysta, kiks
lub chêæ bycia fair, czyli w tym przypadku zwyk³e frajerstwo, g³ód zrówn
owa¿enia zniewagi jest bowiem tak silny, ¿e zdrady odwetowej nie stosuj¹
tylko kobiety o prawdziwie i dozgonnie z³amanych sercach, najbardziej b
eznadziejne przypadki, resztê swoich dni spêdzaj¹ce na rozpamiêtywaniu u
traconego szczêœcia i nieszporach. Bycie fair jest w tym przypadku kwest
i¹ umown¹: umówmy siê wiêc, ¿e Robert sam z siebie nie odkryje przed Ró¿
¹ sekretu Pana Mê¿a, bêdzie milcza³ jak grób, jeœli tylko sama nie zechce z niego wyci¹gn¹æ informacji, p
rzyznajmy, ¿e to uczciwe postawienie sprawy, proszê bardzo, Robert stosuje
nawet ryzykown¹ zagrywkê, sugeruj¹c, ¿e jego czas ju¿ min¹³:
– Przepraszam, ¿e tak pani¹ zagada³em. Ju¿ mi lepiej, myœlê, ¿e powinie
nem spróbowaæ zejœæ do wioski.
– Nie nie, proszê zostaæ, dopóki m¹¿ nie przyjedzie. Ja tu ci¹gle jestem
sama, w³aœciwie nie mam kontaktu z ludŸmi, tak mi siê przyjemnie pana s³u
cha³o…
(Czy¿by rybka skusi³a siê na d¿d¿owniczkê?)
– Niech mnie pan Ÿle nie zrozumie, ale… skoro pan tyle zauwa¿a…
(Taka t³uœciutka, tak ¿wawo siê wije, w ogóle nie widaæ haczyka.)
– Byæ mo¿e móg³by mi pan jeszcze powiedzieæ…
(Sp³awik siê rusza.)
– Czy widywa³ pan mojego mê¿a… no, wie pan…nie ze mn¹?
(Jest branie!)
Robert przestrzega zasad. Ró¿a s³ucha. Dowiaduje siê. Nie zasypia.
Pan M¹¿ dziœ jest punktualny jak dawniej; mo¿e nawet tak ju¿ mu zostanie,
bo stosunki pozadomowe uleg³y niespodziewanej zmianie, jakowaœ wolta nie
zrozumia³a nast¹pi³a, sprawy przybra³y niezrozumia³y obrót etc., Pan M¹¿
ju¿ trzykrotnie us³ysza³ od kochanki, ¿e nie ma go w jej planach na kolej
ny dzieñ; za pierwszym razem nie zrobi³o to na nim wra¿enia, wzi¹³ to za
¿art, próbê przekomarzania czy co tam jeszcze, babski humorek i tyle; za
drugim razem poczu³ siê ura¿ony, nie uda³o mu siê zachowaæ zimnej krwi, w
arkn¹³ do s³uchawki coœ niemi³ego, trzeciego dnia próbowa³ wzi¹æ j¹ na mi
lczenie, nie dopraszaæ siê schadzki, nie wysy³aæ esemesów, czekaæ, a¿ pie
rwsza siê odezwie, ale oczywiœcie nie wytrzyma³, zadzwoni³, no i dupa, mi
a³a wy³¹czon¹ komórkê, i to o tej porze, któr¹ uzurpatorsko zwyk³ nazywaæ
i c h por¹, o tej porze zazwyczaj mia³a wy³¹czon¹ komórkê z tej prostej
przyczyny, ¿e akurat siê z nim bzyka³a; Pan M¹¿ wydzwania³ bezskutecznie
przez dwie godziny, zanim kochanka w³¹czy³a telefon i niemal natychmiast
oddzwoni³a z irytuj¹c¹ pewnoœci¹ siebie pytaj¹c, czy coœ mu odbi³o, bo je
j siê wyœwietli³y czterdzieœci cztery nieodebrane po³¹czenia; Pan M¹¿ zap
yta³, co robi³a, a potem sam zacz¹³ sobie g³oœno odpowiadaæ, kiedy zaœ ko
chanka dowiedzia³a siê ju¿, co i z kim na pewno wyczynia³a, powiedzia³a,
¿e w³aœciwie wszystko siê zgadza, z t¹ ró¿nic¹, ¿e nie nazywaj¹ tego pier
doleniem, tylko mi³oœci¹, i roz³¹czy³a siê definitywnie, over, bez odbior
u. Naprêdce dokonany bilans przekona³ Pana Mê¿a, ¿e chc¹c mimo wszystko k
ontynuowaæ ten zwi¹zek pozama³¿eñski, bêdzie musia³ ponieœæ stanowczo zby
t wysokie koszty emocjonalne. Nadszed³ czas pokory; Pan M¹¿ dziœ przyje¿d
¿a pod dom punktualnie, ciekaw, jakie¿ to czekaj¹ nañ kulinaria.
Lecz có¿ to za niespodziewany goœæ, co tu robi, jak to siê sta³o, ¿e Ró¿
a wpuœci³a jakiegoœ faceta, coœ to wszystko fa³szywym akordem pobrzmiewa
.
– Kochanie… Pan Robert schodzi³ z gór i poczu³ siê s³abo, zaprosi³am go
, ¿eby poczeka³ na ciebie – myœlê, ¿e powinniœmy go odwieŸæ do domu.
Robert naprawdê nie chcia³by pañstwa k³opotaæ; Ró¿a pyta retorycznie, co
bêdzie, jeœli znowu zas³abnie, poza tym ju¿ siê zmierzcha, gdzie¿by cz³
owieka wypuszczaæ w ciemnoœci; Pan M¹¿ ochoczo podchwytuje pomys³ jazdy
do miasta, powiada, ¿e ¿ona ma racjê, powinien go odwieŸæ, akcentuje lic
zbê pojedyncz¹, ¿eby Ró¿a zrozumia³a, ¿e ma zostaæ w domu; Robert siê za
stanawia, kiedy ostatnio us³ysza³ z ust kobiety s³owo „zmierzch”, zastan
awia siê, jaki sens maj¹ jego resztki ¿ycia, jeœli nie bêdzie ich móg³ s
pêdziæ u boku tej kobiety i s³uchaæ ró¿nych form s³owa „zmierzchanie”, z
astanawia siê, co zrobiæ, ¿eby móc przez resztê ¿ycia nadstawiaæ ucha i
s³uchaæ, jak Ró¿a ³agodzi jego lêk przed nieuniknionym zmierzchem; Ró¿a
idzie coœ na siebie narzuciæ, zaraz mog¹ jechaæ; Pan M¹¿ stoi przez chwi
lê przy Robercie i nieudolnie próbuje do niego zagadaæ, ¿e niby wszyscy
teraz s³abn¹, pogoda taka niestabilna, ciœnienie spada, ale nie koñczy z
dania, przeprasza na moment i daje susa w œlad za Ró¿¹, ¿eby wyperswadow
aæ jej tê przeja¿d¿kê, bo po co, on sam pojedzie tam i z powrotem, a ona
przez ten czas mog³aby przygotowaæ coœ do jedzenia, jest w najwy¿szym s
topniu zaniepokojony, ¿e dot¹d tego nie zrobi³a, przecie¿ ju¿ j¹ przepra
sza³ za ostatnie spóŸnienie, od tamtej pory wraca punktualnie, wszystko
wróci³o do normy, wiêc, do diab³a, dlaczego nie ma dziœ obiadu, co robi³
a przez tyle godzin, gada³a z tym tam powsinog¹, z jakiej choinki on siê
urwa³, czy Ró¿a nie zdaje sobie sprawy, jak lekkomyœlne jest wpuszczani
e nieznajomych na teren posesji? Robert myœli, jak by tu zdobyæ numer te
lefonu Ró¿y, biegaj¹ mu po g³owie pomys³y na pierwszy esemes mi³osny, kt
órym móg³by wywabiæ j¹ z gniazdka i nak³oniæ do wspólnego rozgarniania c
iemnoœci, przy³apuje siê na tym, ¿e po raz pierwszy od wizyty w gabineci
e Adama zapomnia³, ¿e niebawem umrze; Ró¿a myœli, jak by tu dyskretnie d
aæ Robertowi swój numer telefonu, tak, ¿eby nie poczu³ siê skonfundowany
, nie chodzi jej wcale o to, ¿eby Pan M¹¿ niczego nie zauwa¿y³, przeciwn
ie, najchêtniej demonstracyjnie wrêczy³aby swoj¹ wizytówkê, Ró¿a jest spragniona spontanicznej, nielega
lnej demonstracji przeciw Panu Mê¿owi, na dobry pocz¹tek bierze Roberta
pod rêkê i prowadzi go w stronê auta, patrz¹c na Pana Kierowcê wymownie;
Pan M¹¿ jeszcze nie wie, ¿e zosta³ zdegradowany i przemianowany, ale ju
¿ podejrzewa, ¿e i w domu sytuacja zmieni³a siê radykalnie, jak tu nie w
ierzyæ, ¿e nieszczêœcia chodz¹ parami, no dobrze, podprowadzi³a faceta d
o auta, bo niby os³abiony i w ogóle, ale ju¿ sadowiæ siê obok niego na t
ylnym siedzeniu to lekka przesada, Pan M¹¿ bêdzie siê gniewa³, tymczasem
rusza ze wœciek³ym piskiem opon. Robert siê nie spodziewa³, ¿e podryw n
a zemstê bêdzie mia³ tak podrêcznikowy przebieg; Ró¿a prowokacyjnie opie
ra g³owê na jego ramieniu; Pan M¹¿ widzi to w lusterku i zwalnia, jakby
siê chcia³ zatrzymaæ, najwyraŸniej Ró¿a haniebnie rozemocjonowana pierws
zym poznanym po d³u¿szej przerwie mê¿czyzn¹ zaraz przyœnie. Robert boi s
iê tylko, ¿eby nie rozpêta³a siê tu jakaœ awantura ma³¿eñska, nie prze¿y
³ niczego bardziej ¿enuj¹cego i wyczerpuj¹cego ni¿ bierne uczestnictwo w
cudzej awanturze ma³¿eñskiej, awantura z w³asn¹ ¯on¹ to przy tym fraszk
a, pocz¹wszy od dzieciñstwa, w którym czêsto zupe³nie niechc¹cy pakowa³
siê na liniê ognia miêdzy rodzicami (ale o nich sza), panicznie boi siê
znaleŸæ na polu bitwy miêdzy ma³¿onkami; Ró¿a mówi do tego pana za kiero
wnic¹, ¿eby siê nie martwi³, nie ma zamiaru zasypiaæ, w tym czasie wk³ad
a do kieszeni Roberta wizytówkê z napisan¹ na odwrocie magiczn¹ komend¹
„Zadzwoñ”; Pan M¹¿ nie wierzy w³asnym oczom, a to doœæ niebezpieczne, ki
edy jest siê kierowc¹, postanawia wiêc skupiæ siê na prowadzeniu, ju¿ on
sobie z ni¹ pogada w drodze powrotnej.
Na dŸwiêk nadje¿d¿aj¹cego samochodu przed domem Roberta ju¿ siê formuje
powitalny komitecik, kobiety domowe wysz³y na przedpro¿e i niemal sync
hronicznie wspar³y siê pod boki; dla Teœciowej to gest naturalny, pozyc
ja wyjœciowa do ogarniania zjawisk ziemskiego pado³u, wsparta pod boki
Teœciowa wyra¿a na co dzieñ dezaprobatê wobec tego, jak siê sprawy maj¹
(co dzieñ od œwitu wsparta pod boki wys³uchuje, jak ojciec dobrodziej
na swojej czêstotliwoœci uczula na czêstotliwoœæ œwiêtokradztw, niemora
lnych postêpków, polako¿ertsw i ¿yd³aczych rozpanoszeñ, które siê dokon
uj¹ w ojczyŸnie gorej¹cej, Teœciowa wsparta pod boki i kiwaj¹ca g³ow¹ c
odziennie od œwitu s³ucha i zgadza siê, ¿e orze³ piastowski cierniow¹ m
a teraz koronê, Teœciowa czeka na instrukcje, jakimi sposobami wspieraæ
mo¿na walkê o ratunek dla deprawowanego i rozgrabianego kraju, jak dot
¹d chodzi wy³¹cznie o wsparcie finansowe dla ojca dobrodzieja, który ta
k¿e w imieniu Teœciowej, jak i wszystkich przyjació³ radyjka zbiera œro
dki, by broniæ krzy¿a przed pogañstwem), sprawy siê maj¹ tak, ¿e jej có
rka, a tego co-on-sobie-w-ogóle-wyobra¿a ¯ona odchodzi od zmys³ów; do p
racy przesta³ przychodziæ, znika na ca³e dnie i nie czuje siê nawet zob
owi¹zany do tego, ¿eby ³askawie poinformowaæ rodzinê, gdzie siê wybiera
, kiedy ma zamiar wróciæ, taka niesubordynacja wprowadza dysharmoniê w
stosunki rodzinne, Teœciowa oczywiœcie rozumie, ¿e Robert prze¿ywa trud
ny okres, chêtnie z nim sobie porozmawia, ale jeœli Robert ma zamiar do
prowadzaæ jej córkê do za³amania nerwowego, to ona czuje siê w obowi¹zk
u interweniowaæ; szczêœcie, ¿e Teœæ o niczym nie wie, ostatnio ma swoje
k³opoty i lepiej go dodatkowo nie dra¿niæ; Teœciowa wsparta pod boki u
k³ada sobie w myœlach przemówienie, ma do tego prawo, w koñcu to jej do
m, Robert musi siê podporz¹dkowaæ zasadom ¿ycia rodzinnego, ¿ycia, doda
jmy koniecznie: harmonijnego – uk³ada sobie w myœlach i natychmiast roz
sypuje, bo przychodzi jej do g³owy pomys³ znacznie przebieglejszy. Robe
rt ¿egna siê z kimœ tam w samochodzie i zmierza do domu krokiem pewnym, z min¹ absolutnie poczucia winy wyzbyt¹, och, jaki to z sie
bie zadowolony, a ¯ona ledwie oddech ze zdenerwowania ³apie; Teœciowa wi
e, jak mu zm¹ciæ nastrój, swego czasu by³a dyrektork¹ gimnazjum, lata pr
aktyki uczyni³y j¹ mistrzyni¹ upupieñ, Roberta w tej sytuacji nie ma sen
su karciæ, nale¿y go upupiæ, mówi wiêc w imieniu komitetu powitalnego g³
oœno i wyraŸnie, tak ¿eby smarkacza zasarkaæ w obecnoœci tych tam, co go
odwieŸli, komitywê wiêc niejak¹ z nim tworz¹, ktoœ tam mu nawet macha r
êk¹ na po¿egnanie przez opuszczon¹ szybê, nie widaæ wyraŸnie, ale chyba
kobieta, tym bardziej wiêc upupienia dokonaæ trzeba (g³oœno, wyraŸnie):
– Oo, nareszcie wróci³ nasz buntownik!
12
Nie by³o obiadu, bêdzie za to wspania³a kolacja; Pan M¹¿ na pewno bardzo
zg³odnia³, ale teraz ma fazê twardziela, honornie zamkn¹³ siê u siebie, w
czeœniej przegrzeba³ hemingwayowsk¹ biblioteczkê i wra¿o nala³ sobie dwun
astoletniej whisky z Islay – na taki aperitif trzeba przygotowaæ jak¹œ ek
stra odpowiedŸ, Ró¿a nie ma zbyt wiele czasu na eksperymenty, na szczêœci
e bieluñ roœnie pod domem; zrobi mu z niego sa³atkê. Ró¿a jest pewna: to
bêdzie najbardziej niezapomniana kolacja w ¿yciu tego pana.
Pan M¹¿ nie mo¿e siê skupiæ na ksi¹¿ce, woli poprzegl¹daæ stare bilanse,
czytanie list wydatków sprzed lat to wiêcej ni¿ ogl¹danie starych fotogra
fii, to jak lektura w³asnych dzienników; wszystko ma zanotowane, miesi¹c
po miesi¹cu, dzieñ po dniu, w osobnych kategoriach: materia³y biurowe, u¿
ywki, artyku³y spo¿ywcze, us³ugi prostytutek (te figuruj¹ jako „ciasteczk
a”) etc., dok³adnie, bez przeoczeñ, w s³upkach, tabelkach, wykresikach, P
an M¹¿ wertuje dawne bilanse i têskni do ¿ycia policzalnego, przewidywaln
ego, kontrolowanego; ma³¿eñstwo zdecydowanie zmieni³o charakter wykresów,
zdezorganizowa³o tabelki, zniekszta³ci³o s³upki, zapiski straci³y na sym
etrii i powtarzalnoœci; kategoria nieprzewidzianych wydatków, w ¿yciu kaw
alerskim Pana Mê¿a tylko awaryjna, w ma³¿eñstwie sta³a siê jedn¹ z podsta
wowych. Pan M¹¿ poci¹ga ³yk szkockiej i wzrusza siê nad losem wszystkich
Panów Mê¿ów tego œwiata, którym kobiety bezpowrotnie dezorganizuj¹ bilans
e. (Gdzie jest sweter? Stary dobry hemingwayowski sweter jest w tej sytua
cji nieodzowny, w starym swetrze najprzyjemniej zanurza siê w fotelu i my
œli o œwiecie bez kobiet.)
Jednak lepszy bêdzie wywar, Ró¿a doleje mu go do wina, liœcie bielunia m
aj¹ nieprzyjemny posmak, móg³by nie zjeœæ wystarczaj¹cej iloœci. Za to m
iêso przyprawi szczypt¹ lulka.
Pan M¹¿ mimo zamkniêtych drzwi czuje z kuchni jakieœ zapachy; g³ód jest s
ilniejszy ni¿ honor, chêtnie by spojrza³, co mu tam znowu wypichci³a, nie
musi z ni¹ przecie¿ rozmawiaæ.
Podano do sto³u.
Pan M¹¿ nie mo¿e siê oprzeæ.
Pan M¹¿ wtran¿ala, a¿ mi³o; Ró¿a dolewa mu wina, pogryza bagietkê, przyg
l¹da siê, pilnuje, ¿eby nie otru³ psa – Pan M¹¿ lubi rzucaæ mu kilka och
³apów z obiadu, potem mo¿e z nim robiæ, co chce, na przyk³ad odbywaæ d³u
gie samcze rozmowy po³¹czone z czochraniem, drapaniem, tarzaniem siê po
dywanie; dziœ psa lepiej trzymaæ z dala od sto³u, instynkt móg³by mu nie
podpowiedzieæ, ¿e Pan je coœ bardzo fe, lepiej tego nawet nie w¹chaæ, a
¿ dziw bierze, ¿e mu tak smakuje, czy Ró¿a jest tak doskona³¹ kuchmistrz
yni¹, czy mo¿e Pan M¹¿ ma tak prymitywne podniebienie, ziarna lulka w sz
tuce miêsa bierze za ostr¹ przyprawê, a po whisky kubeczki smakowe mu œc
iê³o i wyci¹g z bielunia w czerwonym winie daje efekt solidnych garbnikó
w, nie ma co siê krzywiæ, trzeba piæ i szamaæ, kiedy ¿ona karmi, prawdzi
wy mê¿czyzna lubi pikantne ¿arcie; Ró¿a siê dziœ naprawdê postara³a, sze
wczyk Dratewka móg³by u niej pobieraæ nauki.
Czy jej go nie ¿al? Oczywiœcie, ¿e tak, przecie¿ Ró¿a dobrze wie, ile siê
bêdzie musia³ nacierpieæ, ¿eby przestaæ k³amaæ; serum prawdy dla na³ogoweg
o oszusta to najwy¿szy wymiar kary, có¿ jej jednak pozosta³o, skoro Pan M¹
¿ tyle razy siê zapiera³, Ró¿a czuje siê utyt³ana jego k³amstwami, po pros
tu chce wzi¹æ k¹piel.
Zaczyna siê.
Pan M¹¿ ju¿ ma pierwszy tik, nawet go nie zauwa¿a, czyœci talerz bu³k¹;
musia³ byæ wyg³odnia³y, nawet nie próbowa³ podzieliæ siê z psem. Skóra z
aczyna mu pulsowaæ pod okiem; Pan M¹¿ wykonuje gest, jakby chcia³ str¹ci
æ muchê z twarzy; ramiê te¿ mu podryguje.
– Mamy coœ zimnego do picia?
No przecie¿ mia³ siê do niej nie odzywaæ, ale coœ strasznie go pali po tym
daniu, a¿ do nosa posz³o i oddech taki nierówny, jakby siê j¹ka³ przy nab
ieraniu powietrza, strasznie sucho w tym nosie, œluzówki wysch³y, co ona m
u poda³a, co siê dzieje. Pan M¹¿ zaczyna rechotaæ, wcale mu nie jest do œm
iechu, a mimo to zanosi siê chichotem i nie mo¿e przestaæ, jakby cia³o go
wyœmiewa³o, nie jego cia³o, bo co te¿ ono wyprawia, rêce siê ruszaj¹, jak
chc¹; ten œmiech jest jak koszmarna czkawka, której nie mo¿na przerwaæ, za
raz, jak to by³o, ¿eby przesz³a czkawka, trzeba kogoœ przestraszyæ, nie, i
naczej,
– …chyba samemu siê przestraszyæ, hehehehehehehehehehehehehehehe, zar
az, czy ja to powiedzia³em na g³os? heheheheheheheheheheheheheheheheh
ehehehehe.
– Widzê, ¿e ci smakowa³o.
To Ró¿a, ale nie ma pewnoœci, w chwili obecnej nie ma ¿adnej pewnoœci, P
an M¹¿ nie potrafi nawet odró¿niæ s³ów od myœli, wydaje mu siê, ¿e jej o
dpowiada, œmiech usta³ równie nagle, jak siê pojawi³ (ale nie ma pewnoœc
i)
– Uwielbiam twoj¹ kuchniê. Gdyby Hanka umia³a tak gotowaæ…
Ró¿a w³¹cza dyktafon na wypadek, gdyby mia³a zasn¹æ, to jednak doœæ em
ocjonuj¹ce widowisko: skopolamina ju¿ dzia³a, Pan M¹¿ jest bardzo siln
ie podniecony, chodzi w kó³ko, wygina siê w ro¿ne strony, ma bogaty ze
staw tików, zaczyna wpadaæ w s³owotok. Ró¿a musi mieæ pewnoœæ.
– Hanka?
Znowu ten œmiech, samo mu siê œmieje, przeciw niemu, œmiech zabiera mu
oddech, to wcale nie jest œmieszne; Pan M¹¿ siê dusi.
– Heheheheheheheheheheheheheheheheh. Yhhhyy.. Co ty mi poda³aœ? Hanka,
moja Hanka, kochanka, eheheheheheheheheheh. Ju¿ j¹ pozna³aœ, tylko nie
pamiêtasz. Ona nerwowa jest, strasznie zazdrosna o ciebie, nie chce wie
rzyæ, ¿e hehehehehehehehehehehehehe jak siê podniecisz, to zaraz yhhhyy
yy zasypiasz, heheheheh.
Pan M¹¿ kaszle œmiechem, próbuje usi¹œæ i wstaæ jednoczeœnie; w³aœnie zau
wa¿y³, ¿e ma dwie pary nóg, zaczyna nimi stepowaæ, Astair nie mia³by szan
s; stepuje i nie przestaje mówiæ (przesta³ siê œmiaæ, chocia¿ œmiech nie
usta³, wiêc kto siê œmieje, co siê teraz œmieje, byæ mo¿e to stadko gawro
nów, które przysiad³o na pó³kach i ¿yrandolu; przylecia³y, ¿eby popatrzeæ
na jego taniec)
– Ona tu przychodzi³a czasem Taka bywa³a bezczelna W ogóle siê tob¹ nie p
rzejmowa³a Mówi³a ¿e ci robi twardy reset Wiesz ¿e tak masz nigdy nie pam
iêtasz dlaczego zasnê³aœ Lepiej ¿e nie wiesz wierz mi Ale ju¿ wszystko sk
oñczone nie przejmuj siê Podoba ci siê jak tañczê?
Ró¿a ju¿ nie musi na to patrzeæ, mo¿e sobie nawet zasn¹æ – najbardziej us
ypiaj¹ca okazuje siê uporczywa myœl o tym, ¿eby nie spaæ za wszelk¹ cenê,
wystarczy przestaæ siê tym przejmowaæ: dyktafon pracuje, Pan M¹¿ jest ta
k wzruszaj¹co szczery; to bêdzie naprawdê przebojowe nagranie.
Oczy mu poczernia³y od powiêkszenia Ÿrenic; lepiej ¿eby nie zobaczy³ swoj
ego odbicia, po czarcim zielu do wszystkich luster diabe³ siê wprowadza.
Pan M¹¿ w³aœnie przechodzi etap paranoiczny; nawet tu okazuje siê banalny
, jaka wyobraŸnia, taka paranoja:
– umêczon i pogrzeban zmartwychwstanê jak oznajmia pismo chocia¿ siê nie
nadajê najchêtniej bym wyjecha³ gdzieœ ryby po³owiæ ja w ogóle nie mam
chwil dla siebie ci¹gle tylko uzdrawianie nauczanie i jeszcze trzeba uwa
¿aæ ¿ebyœ siê nie zdenerwowa³a mia³em rozmowê z judaszem znowu prosi³ o
zastêpstwo nie wyobra¿asz sobie jaki to nieszczêœliwy cz³owiek no proszê
ja do ciebie mówiê a ty zasypiasz jaki ja ciê¿ar muszê dŸwigaæ chcia³by
m ¿eby mnie ukrzy¿owali w moim swetrze nie œpij chcê ¿ebyœ robi³a zdjêci
a jak mnie bêd¹ przybijaæ specjalnie na³adowa³em baterie gdyby siê pojaw
i³ bóg olej go na nim siê zawsze film przeœwietla trzeba by mieæ jakieœ
specjalne filtry nie œpij proszê sprawdŸ czy nie maj¹ zardzewia³ych gwoŸ
dzi zawsze siê ba³em tê¿ca jestem taki wielki a ty œpisz chyba muszê na
powietrze muszê
Pan M¹¿ roœnie w zastraszaj¹cym tempie, jeœli natychmiast nie wyjdzie z do
mu, zaklinuje siê miêdzy œcianami, zakleszczy miêdzy pod³og¹ i sufitem, oj
, trzeba uciekaæ na zewn¹trz; ju¿ w ogrodzie wymachuje rêkami na wszystkie
strony, próbuj¹c zerwaæ siê do lotu, jaka szkoda, ¿e Ró¿a przespa³a ten m
oment. Dotar³ do granicy lasu, potr¹ci³ kilka œwierków, ale je przeprosi³;
chyba ju¿ nie poleci. Pan M¹¿ znika w t³umie drzew.
Za kilka godzin las spospolicieje. Pan M¹¿ obudzi siê ze snu, którego ni
e by³o, w paprociach, z igliwiem we w³osach, z kawa³kami mchu w ustach,
brudny, odrapany i bardzo przestraszony. Zobaczy wokó³ siebie gêst¹ œwie
rczynê, us³yszy g³osy nocnych zwierz¹t i poczuje, ¿e zmarz³ (gdyby nie s
tary, wierny sweter, móg³by nie przetrwaæ tej nocy). Poszczêœci mu siê:
ksiê¿yc w pe³ni zas³u¿y na miano sprzymierzeñca, Pan M¹¿ bêdzie móg³ siê
przedzieraæ przez pó³mrok, w koñcu znajdzie stary szlak i trafi do domu
o œwicie. Zastanie Ró¿ê ods³uchuj¹c¹ nagranie jego g³osu, choæ nie bêdz
ie móg³ zrozumieæ, jak móg³ wygadywaæ takie rzeczy; zw³aszcza zaœ wyda m
u siê nieprawdopodobne, ¿e ot tak przyzna³ siê do zdrady.
– Ty wiedŸmo, chcia³aœ mnie zabiæ.
– Za ma³a dawka. Chcia³am tylko, ¿ebyœ nie móg³ k³amaæ.
– Jak mo¿esz tego s³uchaæ?
– Jak mog³eœ mi to zrobiæ?
– Wiesz wszystko i… nie denerwujesz siê? Nie jesteœ senna?
– Nie.
– Jak to mo¿liwe?
– Widocznie ju¿ ciê nie kocham. Chcia³abym, ¿ebyœ siê wyprowadzi³.
– Nie powinnaœ zostawaæ sama.
– Nie powinnam zostawaæ z tob¹.
– Pewnie nie zas³ugujê na przebaczenie, ale… Chcia³bym, ¿ebyœ wiedzia³a,
¿e ¿a³ujê.
– Wybaczam ci zdradê, ale nie umiem wybaczyæ k³amstwa.
Jest ju¿ jutro. Ró¿a sama wezwa³a psychiatrê; Pan M¹¿ nie ma czasu, pakuj
e manatki, ca³kiem sporo mu siê ich zebra³o (dom jej zostawi, reszta jest
jego). Psychiatra m¹drze prawi, w ka¿dym razie uspokajaj¹co, chwali jej
decyzjê, kobieta tego formatu nie powinna marnowaæ sobie ¿ycia z cz³owiek
iem nieuczciwym, powiada pó³oficjalnie, tak miêdzy nimi mówi¹c, tak bardz
iej jako psycholog, kobieta tego formatu powinna rych³o odzyskaæ si³y dzi
êki podjêciu odwa¿nej, ale, musi to przyznaæ, jedynej mo¿liwej decyzji, n
ieudane zwi¹zki nale¿y przerywaæ ju¿ po pierwszych niepokoj¹cych objawach
, potem tumor siê rozrasta i spija ca³¹ pozytywn¹ energiê, ¿yæ siê cz³owi
ekowi odechciewa, psychiatra musi przyznaæ, ¿e wie coœ o tym dziêki osobi
stym doœwiadczeniom i szczerze musi pani powiedzieæ, pani Ró¿o, ¿e jest z
pani¹ ca³ym sercem, zobaczy pani, znowu polubi pani ¿ycie, nie trzeba si
ê baæ samotnoœci; Ró¿a siê nie boi (myœli o Robercie), wola³aby, ¿eby psy
chiatra mniej psychologizowa³, chcia³aby us³yszeæ now¹ diagnozê, œpieszy
jej siê do ¿ycia.
– Wszystko wskazuje na to, ¿e przyczyn¹ ataków by³o silne wyparcie, które
go pani dokona³a. Wyparcie, nie amnezja. Pani nie chcia³a przyj¹æ do wiad
omoœci tego, ¿e jest zdradzana… i st¹d ucieczka w chorobê. Podœwiadomie c
zu³a pani, ¿e to mo¿e zatrzymaæ mê¿a na d³u¿ej. Pêtla siê zaczê³a zaciska
æ… Wspó³czujê pani, a jednoczeœnie siê cieszê, bo wygl¹da na to, ¿e najgo
rsze mamy za sob¹. Jak siê pani czuje w tej chwili?
– L¿ej. Jakbym wyplu³a kamieñ.
13
– Drogi panie doktorze, proszê mi powiedzieæ, jak d³ugo jeszcze mój stan
pozostanie bez wp³ywu na… te sprawy?
Adam nie ma wiele do powiedzenia Robertowi, w ka¿dym razie nic z tych rz
eczy, które mog³yby go usatysfakcjonowaæ; w Robercie szamocze siê teraz
energia zdrowego cz³owieka. Adam pamiêta, jak listopadowe s³oñce budzi³o
w wiejskim domu motyle na poddaszu; szala³y na strychu, wylatywa³y prze
z szpary, niektóre trafia³y do jego pokoju i trzepota³y przy szybach, do
magaj¹c siê wolnoœci, nawet tej kilkugodzinnej, do pierwszego zabójczego
ch³odu; zawsze otwiera³ im okna, wszystkie wybiera³y kilkanaœcie minut
swobodnego lotu nad jesiennym œcierniskiem zamiast zimowania za szaf¹. R
obert jest bardzo pobudzony, wygl¹da na to, ¿e w³aœnie przechodzi jedn¹
z remisji, zwykle poprzedzaj¹cych fazê terminaln¹; Adam nie mo¿e siê nad
ziwiæ, ten cz³owiek nigdy nie mia³ w sobie tyle ¿ycia, s³owem siê nie za
j¹kn¹³ o strachu i umieraniu, opowiada mu o kobiecie, któr¹ pozna³, któr
¹ koniecznie chcia³by mu kiedyœ przedstawiæ, której fenomen próbuje mu w
yt³umaczyæ niepowstrzyman¹ seri¹ porównañ, spoœród których Adam kojarzy
tylko Allegretto z Siódmej symfonii Beethovena i bramkê Maradony na meks
ykañskim mundialu. To s¹ typowe objawy mi³osnej szajby, Adam coœ o tym w
ie, sam na ni¹ zapad³, od kiedy Piêkniœ jest ch³opcem, a nawet ch³opakie
m, od kiedy pilnie szlifuje pod jego uchem jêdrnoœæ fraz, od kiedy karni
e doskonali gibkoœæ i tanecznoœæ swoj¹, mimochodem (lecz pod okiem Adama
) jêdrnoœæ ty³eczka udoskonalaj¹c – a trzeba powiedzieæ, ¿e nigdy nie ta
ñczy³ tak dobrze, biboje z podwórka s¹ pod wra¿eniem, Piêkniœ uchodzi za
faworyta przed najbli¿szymi zawodami, zawsze by³ œwietnie wytrenowany,
ale jednak doœæ sztywny, mê¿czyzna go krêpowa³, teraz nie mo¿na siê na P
iêknisia napatrzeæ, ma takie kocie ruchy, trzyma rytm, z akrobaty sta³ s
iê tancerzem; ch³opaki mówi¹, ¿e jeœli nie zgubi formy, mo¿e wreszcie wy
tañczy sobie jakiœ hajs, zamiast grzebaæ ludziom po kieszeniach.
Robert zdecydowa³ siê na terapiê; problem polega na tym, ¿e jest ju¿ o w
iele za póŸno, ¿eby wyniknê³o z niej coœ pozytywnego, Adam o tym wie, al
e Robert nagle kurczowo z³apa³ siê krawêdzi ¿ycia i si³¹ woli napêdzan¹
mi³osnym otumanieniem gotów siê tak jeszcze d³ugo utrzymywaæ. Nie ma ju¿
sensu podtruwaæ tego cz³owieka, ale wobec jego stanowczej chêci walki z
chorob¹ Adam zaordynowa³ placebo, trochê œrodków przeciwbólowych i lekk
i antydepresant, na razie to wystarczy; pacjent przychodzi na zastrzyki
i nie myœli o œmierci, to najwa¿niejsze. Œmiertelnie chorzy maj¹ jednako
wo¿ tê przenikliwoœæ, dan¹ dziêki ostatecznej perspektywie, widz¹ wiêcej
, a waga ich s³ów zdaje siê precyzyjnie odmierzona; Robert nagle powa¿ni
eje, nie tyle sam mówiæ zaczyna, co jakaœ poœmiertna ju¿ roztropnoœæ prz
emawia przez niego:
– Powiem ci coœ, doktorze, boœ m³ody i jeszcze nie zd¹¿y³eœ sobie ¿ycia
zmarnowaæ. S³uchaj i zapamiêtaj: siedem jest grzechów g³ównych, a najciê
¿szym z nich lenistwo. Pod wieloma imionami bêdzie siê ono przed tob¹ ma
skowaæ; jako posêpnica albo melancholia bêdzie wystêpowaæ naj³acniej. Ni
e poddawaj siê gnuœnoœci, jak raz ciê dopadnie, nigdy nie odpuœci. Noce
przeœpisz, dnie przeziewasz, trudnoœciom umykaj¹c, wysi³ku unikaj¹c, oœl
epniesz i og³uchniesz na ¿ywio³y wszelkie. Robak roztoczy nad tob¹ opiek
ê. Zamiast radoœci poczujesz zazdroœæ wobec wszystkich, którym ¿ycie sma
kuje. Nie bêdziesz ¿y³, tylko pleœnia³, z pleœni¹ na ustach drepta³ w mi
ejscu, cudzym pieœniom wrogi.
Tako rzek³ by³ Robert, jako siê mu rzek³o. Teraz idzie na zastrzyk. Ma pi
etra; œmieræ mu niestraszna, ale zastrzyki jak najbardziej, odwiecznie, o
d czasu pierwszych szczepieñ szkolnych i omdleñ w gabinecie higienistki.
Pielêgniarki zmieniaj¹ siê na dy¿urach, ka¿da robi zastrzyk inaczej: ta s
ama zawartoœæ strzykawki, ta sama gruboœæ ig³y, a ile¿ ró¿nych sposobów.
Te z obr¹czkami s¹ zawsze nieobecne, dobieraj¹ siê w parki albo stadka i
ponad pacjentami wymieniaj¹ doœwiadczenia m³odych ¿on i matek, ich rozmow
y wznosz¹ je ponad kozetkê, m¹¿ przyniós³ trzynastkê, toœmy w kerfurze za
szaleli trochê, promocja ³ososia by³a, ja w ¿yciu ³ososia nie jad³am, pro
szê rozluŸniæ miêsieñ, nawet myœla³am, ¿e nie lubiê, bo tuñczyka nie lubi
ê na przyk³ad, zgi¹æ i przytrzymaæ parê minut, a wiesz, co mój Jasio osta
tnio, no mówiê ci, chwilê mia³am wolnego, a on misia nie chce, chce piesk
a, dajê mu, siedzê sobie trochê przy krzy¿ówce, ten znowu pieska nie chce
, nie ten piesek, to ju¿ lepiej misia, dajê mu misia, ten znowu ¿e nie, w
iêc mówiê, to czego w koñcu chcesz, a on, mamusiu, ja chcê, ¿ebyœ mnie ko
cha³a, w który poœladek dzisiaj, wyobra¿asz to sobie, szkrab przem¹drza³y
; ta ruda jest wiecznie zniechêcona, musi dorabiaæ na pogotowiu, wbija st
rzykawkê ruchem mistrza darta, jakby pó³dupek Roberta by³ tarcz¹, w któr¹
nale¿y trafiæ, co prawda z najbli¿szej odleg³oœci, ale na wszelki wypade
k æwicz¹c sprawnoœæ przegubu: wbija ig³ê, a potem b³yskawicznie wstrzykuj
e ca³y mililitra¿, przecie¿ musi wiedzieæ, ¿e tak bardziej boli, zw³aszcz
a bolesny lek (bo bywaj¹ bezbolesne, Robert dziwi siê, ¿e najboleœniejsze
zawsze s¹ zastrzyki przeciwbólowe), pomno¿ony w bólu przez natychmiastow
oœæ wstrzykniêcia, byæ mo¿e tej rudej o to w³aœnie chodzi, ¿eby by³ ból,
kiedy Robert jej mówi, ¿e go boli trochê, jak tak szybko, ona ju¿ zajêta
czymœ innym, ju¿ go odfajkowawszy, odpowiada: „No, jak pana tylko trochê
boli, to co pan narzeka?”, nie zmiêk³a nawet wtedy, kiedy Robert za³o¿y³
czerwone bokserki w miko³aje, najbardziej ¿enuj¹cy okaz bielizny mêskiej, na jaki móg³ siê odwa¿yæ, z nadziej¹, ¿e j¹ chocia¿ rozœmieszy, ale gdzie¿b
y tam ona mia³a zwracaæ uwagê, co kto z ty³ka œci¹ga, kiedy ju¿ chcia³a s
prawdziæ giêtkoœæ przegubu, kiedy ju¿ zniecierpliwiona strzykawka tryska³
a kropelk¹ w powietrze, daj¹c sygna³ do ataku; z kolei ta m³odziutka ofer
mowata przejêta pocz¹tkuj¹ca tak bardzo siê stara, ¿eby nie poczu³ uk³uci
a, ¿e Robert zwykle czuje uk³ucie w trzy dupy, a ju¿ najbardziej nie do w
ytrzymania jest to, ¿e bez przerwy trajkocz¹c, jakby to mia³o ból z³agodz
iæ, zdrabnia absolutnie wszystkie s³owa, które siê da zdrobniæ, ka¿e mu p
rzycupn¹æ na taboreciku, dopóki ona nie przygotuje lekarstewka, a kiedy p
ada has³o „Uwaga, teraz bêdzie uk³ucie, mo¿e troszeczkê zaboleæ”, Robert
modli siê w duchu, ¿eby nie z³ama³a ig³y, kiedy mu siê niechc¹cy napn¹ po
œladki. Dziœ ma szczêœcie: dy¿uruje Panna Zwiewna, o d³oniach, które w de
likatnoœci dotyku wacika dezynfekuj¹cego miejsce iniekcji równych sobie n
ie maj¹; d³oniach, które czu³oœci¹, z jak¹ ig³ê niepostrze¿enie w miêsieñ
mu wprowadzaj¹, rywalizowaæ mog³yby z najlepiej wychowan¹ komarzyc¹; ost
ro¿noœci¹, któr¹ d³oñmi kieruje, gdy z wolna wt³acza do tkanek Roberta me
dykament, przypomina ratownika pe³zn¹cego po cienkiej warstwie lodu ku pr
zerêbli z niedosz³ym topielcem. Panna Zwiewna jest dobrym duchem hospicjó
w, wszyscy chc¹ przy niej umieraæ, wieœæ niesie, ¿e œmieræ na jej widok ³
agodnieje (prawd¹ jest, ¿e Panna Zwiewna nie uwa¿a cierpienia za uszlache
tniaj¹ce, przeto litoœciwie wstrzykuje pacjentom œmierteln¹ dawkê morfiny
; w przysz³oœci, w zupe³niej innej, smutnej bajce, odpowie za to przed s¹
dem nieostatecznym, lecz bezwzglêdnym: w tym kraju skracanie ludzkich cie
rpieñ jest przestêpstwem).
Adam chce z Piêknisiem, Piêkniœ chce z Adamem; ambaras jest gdzie indziej
: chcieliby móc chcieæ jawnie, w œwietle dnia i prawa, a to ju¿ nie takie
³atwe. Nie s¹ gejami paradnymi; w tej okolicy wyjœæ z ukrycia to jak wyc
hyn¹æ z okopu pod lufê snajpera, no weŸmy pierwszy z brzegu przyk³ad: tyl
e, co sobie zrobili kilka zdjêæ razem, niewinnych zupe³nie, a ju¿ Adam us
³ysza³ przy odbieraniu odbitek, ¿eby wiêcej do tego zak³adu nie przychodz
i³, a w drzwiach jeszcze mu zafurkota³o za plecami s¹¿niste spluniêcie z
serdecznymi wyrazami obrzydzenia po³¹czone. No nie da siê, ch³opaki musz¹
wiaæ; ale ¿eby na wieœ? Niby domek wci¹¿ stoi pusty, klucze czekaj¹, tak
mu siê matka zwierzy³a potajemnie przez telefon, choæ doda³a, ¿e jeœliby
Adam chcia³ siê wprowadziæ z tym… (nie wiedzia³a, jak Piêknisia nazwaæ,
w jej s³owniku zabrak³o stosownego okreœlenia, zawiesi³a wiêc g³os i tak
jej ju¿ zostanie na d³ugo; Piêkniœ to dla Matki ten… i na razie nie mo¿na
liczyæ na wiêcej), jeœliby mia³ zamiar sprowadziæ ze sob¹ tego…, to ona
za Ojca porêczyæ nie mo¿e, ju¿ chyba spaliæ by domek wola³ albo na sieroc
iniec przeznaczyæ, chocia¿ co na Adama przepisane, to jego, niby racja. M
o¿e byæ sierociniec, Piêkniœ to ju¿ prawie sierota, Adama te¿ rodzice siê
wyrzekli, choæ Matka teraz siê zarzeka, ¿e nigdy czegoœ podobnego nie po
wiedzia³a, ona tylko nie mo¿e przeboleæ, pogodziæ siê, zrozumieæ, za jaki
e grzechy takie skaranie, przecie Bogu nie ubli¿a³a, synek chrzczony, bie
rzmowany, tak ³adnie w komunijnym ubranku wygl¹da³, teraz jak sobie spojr
zy na to jego zdjêcie, serce jej siê kraje na plasterki, rzewnymi ³zami o
p³akuje bezpowrotn¹ utratê, Matka jest œwiêcie przekonana, ¿e nie ma ju¿
po co ¿yæ, skoro œlubu koœcielnego syna nie doczeka, gdyby mog³a mieæ nad
ziejê, ¿e to siê zmieni, gdyby Adaœ chcia³ siê daæ leczyæ, bo to przecie¿
choroba jest, on niczemu nie winien, na to na pewno s¹ jakieœ sposoby… A
dam nie zastanawia siê, czy sio³o przaœne polskie zechce przygarn¹æ dwóch
zakochanych ch³opców, okien im nie wybijaj¹c, ognia pod nich nie podk³adaj¹c, psami ich nie szczuj¹c, proboszczem ich nie przeklinaj¹c, Adam wyobra¿a
sobie nawet i gorsze szykany, ale jednego jest pewien: obaj chc¹ móc chci
eæ siebie jawnie, w œwietle dnia i prawa, a tej dzielnicy ciemna gwiazda p
rzyœwieca, Piêkniœ dopiero co spod niej wyszed³, im dalej poza jej zasiêgi
em siê znajdzie, tym bêdzie lepiej, mimo wszystko i wbrew wszystkiemu lepi
ej.
Pora na zawody, to powa¿na sprawa, ch³opaki mówili o zajebistych nagrodach
: firmowa bluza z kapturem i spodnie z krokiem w kolanach, szyk prosty i e
legancki; Piêkniœ dopina torbê i przybija Adamowi pi¹teczkê, palce im siê
splataj¹, chcieliby razem, ale teraz jeszcze nie mog¹; Adam przyjedzie pok
ibicowaæ incognito. Busik czeka i ch³opaki siê schodz¹ na placyku przed dw
orcem, Piêkniœ ju¿ biegnie przez skwerek, nie szanuj¹c zieleni, miêdzy psi
mi kupami na chodnikach lawiruje, jeszcze tylko uliczka i ostatni sprint,
¿eby siê nie spóŸniæ; oj, chyba siê spóŸni: Zwyrol z kompani¹, co za spotk
anie, chyba nie pozwol¹ siê wymin¹æ.
– No czeœæ, przepuœæ mnie, nie mam czasu, jadê na zawody.
– Na jakie, kurwa, zawody? Co te¿ ty pierdolisz? Na mecz z nami mia³eœ je
chaæ i skrewi³eœ.
Piêkniœ siê nie wymknie; ju¿ go mêskoœæ otacza dresiarska, ju¿ go sam
czoœæ bycza w sile czterech asystentów Zwyrola, zawodowych przytrzymy
waczy ma³omównych, do muru przypiera.
– Ktoœ doniós³ psiarni i nas w ogóle nie wpuœcili na stadion. Rozjebali
œmy im radiowóz, dosta³em, kurwa, gumow¹ kul¹, ch³opaków potraktowali z
armatek wodnych i wiesz, co potem napisa³y gazety? „Mimo drobnych incy
dentów przed stadionem z udzia³em niewielkich grup przyjezdnych chuliga
nów na boisku i trybunach panowa³a wspania³a atmosfera”. Czerwoñce nas
wydymali. I jak myœlisz, kogo teraz wszyscy podejrzewaj¹? Kto, kurwa, n
a dzielnicy uchodzi za konfidenta? Mo¿esz nam powiedzieæ, gdzie siê ost
atnio podziewa³eœ? Przyznasz siê bez bicia, czy mam ci od razu poprawiæ
ten szczurzy ryjek?
W Piêknisiu nie ma ju¿ mê¿czyzny, któremu na tak¹ obrazê testosteron zasz
umia³by w skroniach, oczy by krwi¹ nabieg³y, z nosa para wœciekle buchnê³
a i piêœci w gniewie zabójczym siê zacisnê³y – ten mê¿czyzna zosta³ z nie
go wygnany, ale instynkt podpowiada, ¿e najlepsz¹ obron¹ jest atak, a prz
ynajmniej jego symulacja:
– No teraz przesadzi³eœ. Jak masz jaja, to poproœ kolegów, ¿eby zrobili mi
ejsce i chodŸ na solo.
Piêkniœ wci¹¿ myœli o tym, ¿eby zd¹¿yæ na busik, gdyby siê odrobinê rozst
¹pili, wystartowa³by do ucieczki, w tym akurat jest dobry. Liczy na mêsko
-mêski honor Zwyrola, tê ociê¿a³¹ rytualnoœæ mordobicia, ca³y ten prasamc
zy kodeks, co to nakazuje podj¹æ wyzwanie, bo inaczej dyshonor wielki i w
ogóle chuj w dupê; Piêknisiowi od pewnego czasu nie czyni to wielkiej ró
¿nicy. Czêœciowo siê uda³o, ferajna zakapiorów przestaje napieraæ, wycofu
j¹ siê, skoro ma byæ widowisko, szkoda tylko, ¿e nie mog¹ obstawiæ u buka
wyniku. Zwyrol niestety krêci g³ow¹; no jak to, odmawia pojedynku, czy¿b
y nie mia³ jaj?
– Nie, koleœ, tak dobrze nie bêdzie. Z konfidentami siê nie bije. Konfidentó
w siê karze.
Zwyrol bierze zamach, ¿eby rozpocz¹æ kolejn¹ operacjê plastyczn¹, jego ³
apa ma moc niew¹tpliwie niszczycielsk¹, pod warunkiem, ¿e trafi do celu;
Piêkniœ robi unik, jeden, drugi, trzeci, Zwyrol macha ³ap¹ i nie mo¿e t
rafiæ, jego kompanom wydaje siê to nawet zabawne, Piêkniœ w³aœciwie ju¿
tañczy, to jest taniec uników, z tym uk³adem mo¿e i wygra³by zawody, ale
tu stawka jest znacznie wiêksza; Zwyrol siê wœcieka, bo pozwoli³ siê oœ
mieszyæ w obecnoœci swojej œwity, poza tym w³aœnie siê ziszcza jego najk
oszmarniejszy sen o niemocy: wszystkie jego ciosy chybiaj¹, nie mo¿e dos
iêgn¹æ gêby, któr¹ tak bardzo chcia³by zmia¿d¿yæ zmasakrowaæ zgruchotaæ,
im bardziej nie mo¿e dosiêgn¹æ, tym wiêksz¹ krzywdê jej poprzysiêga, no
œmiej¹ siê z niego, a Piêkniœ sobie tañczy, tañczy tañczy tañczy; Zwyro
l ma doœæ, wyjmuje nó¿. Wobec no¿a tañczyæ w obronie w³asnej jest trudni
ej. Zwyrol pragnie Piêknisia o¿eniæ z kos¹, jakby nie wiedzia³, ¿e on ju
¿ z kim innym zarêczony. Czas najwy¿szy oznajmiæ to oficjalnie:
– Schowaj scyzoryk, bo mnie skaleczysz. Móg³bym ciê zaraziæ gejowsk¹ krw
i¹. Jestem ciot¹, kolego. Widzisz, nie mog³em jechaæ na zadymê, bo mój f
acet nie chcia³ mnie wypuœciæ z ³ó¿ka. Nie odpuszczaliœmy sobie, takiego
bzykanka jeszcze ta pipidówa nie widzia³a. Jak chcesz sprawdziæ moje al
ibi, bêdziesz siê musia³ pospieszyæ, bo nied³ugo siê wyprowadzamy. A ter
az zrób mi przyjemnoœæ i poca³uj mnie w pupê.
Bóg, honor, ojczyzna i œmieræ dewiantom seksualnym dŸwiêcz¹ w jednym uch
u Zwyrola, w drugim zaœ hipochondryczna homofobia szepcze mu, ¿eby uwa¿a
æ, nie dziabaæ, krwi nie puszczaæ, ¿eby siê hifskiem nie zbrukaæ, Zwyrol
nie ma broni na takie dictum; jak móg³ tego wczeœniej nie zauwa¿yæ, tyl
e lat kroi³ frajerów z gejem, tyle razy pili z jednej butelki, tyle razy
te same komary ich rypa³y… Jest powa¿nie spanikowany, rêce mu opad³y; P
iêkniœ wykorzystuje tê chwilê i daje strza³ê miêdzy osi³kami. Nikt rozs¹
dny nawet nie próbowa³by go goniæ. Stoj¹ i przygl¹daj¹ siê, jak znika.
– Spierdala jak Zatopek – szemrze starszawy przechodzieñ.
– Co to jest zatopek? – chc¹ wiedzieæ m³odsi.
Za miastem autobus pustoszeje, z ty³u nierozmowni robotnicy zmêczeni fabry
czn¹ zmian¹, z przodu Skrzyposzkowo z Bartoszkow¹ i Konopcyno na dok³adkê,
tym razem milcz¹, nagadaj¹ siê póŸniej, na razie patrz¹ sobie ³ypi¹ spozi
eraj¹, jak Adam z Piêknisiem razem jad¹, torby wioz¹, a d³onie ich dotykaj
¹ siê zbyt czêsto, ¿eby móc to wzi¹æ za przypadek; a wiêc prawda, co ludzi
e mówili, teraz to i kury o wszystkim rozgdacz¹, psy rozszczekaj¹, koty ro
zmiaucz¹, w ci¹gu godziny ca³a wieœ siê dowie, kto z kim przyjecha³, i zec
hce siê wywiedzieæ, po co i na jak d³ugo.
– Bo co w mieœcie uchodzi, to na wsi nie przejdzie – pierwsza przerywa mi
lczenie Skrzyposzkowo, nie wiadomo do kogo, ale tak, ¿eby s³ysza³, kto tr
zeba:
– A pewnie, miasto jest miasto, a wieœ to wieœ – podchwytuje Konopcyno i
patrzy wymownie na tych, co trzeba.
– Niech siê nikomu nie wydaje, ¿e se na wieœ przywiezie miastowe obyczaje
– rymuje niechc¹cy, ale na temat Bartoszkowo, tak, ¿eby dotar³o, do kogo
trzeba.
– A zamknijta sie, baby, i dejta ludziom spokój, do pioruna! – jak nie wr
zaœnie kierowca, ostatnio dra¿liwy, bo rozwód mu siê ci¹gnie jak smród po
gaciach. I Skrzyposzkowej, która jak zwykle za jego plecami ustawiona, n
apis na œcianie szoferki pokazuje, a napisane jest, ¿e kierowcy przeszkad
zaæ w trakcie prowadzenia pojazdu nie wolno. – Czytaæ umieta? To wiœta-wi
o na miejsce dla pasa¿era przeznaczone. I nie gderaæ mi za plecami, bo w
polu wysadzê.
Do ostatniego przystanku jest ju¿ cicho, choæ siê w babach a¿ gotuje, k
iedy kierowca pod sam dom Adamowych rodziców podje¿d¿a, nadplanowo.
– ¯ebyœta, ch³opoki, tyle dŸwigaæ nie musieli
I jeszcze ch³opcom macha na po¿egnanie, a co, niech stare kwoki zbuki ze
z³oœci znios¹; kierowca jest tak poharatany nieszczêsnym ma³¿eñstwem z ko
biet¹ katastrofaln¹, ¿e jakby mia³ drugi raz wybieraæ, te¿ by siê wola³ z
ch³opem zwi¹zaæ, wiedz¹, co robi¹, ci homo, m¹drze myœl¹, myœli i zawrac
a na w³aœciwy przystanek. Owó¿ Adam i Piêkniœ staj¹ u furtki i maj¹ zamia
r j¹ przekroczyæ, nie porzucaj¹c nadziei.
W domu akurat rosó³ spóŸniony, bo roboty dziœ du¿o by³o; Ojciec je i mówi
, Matka siê przys³uchuje, choæ temat ju¿ jej obmierz³, od ostatniej wizyt
y u syna Ojciec wci¹¿ nie mo¿e po prostu o sianiu, pogodzie czy koniach,
zawsze jakoœ pogardliwie nawi¹¿e do tego-co-siê-sta³o:
– ¯e te¿ u zwierzyny to siê nie zdarza, nie widzia³em, ¿eby koñ na konia w
skakiwo³, zamiast na koby³e. Jo tego poj¹æ ni moge. Ale roso³ek dobry, do³
ó¿¿e mi.
Dok³adka w chochli zamiera w pó³ drogi do talerza, bo oto goœcie niespodz
iewani w drzwiach stoj¹, syn jednorodzony i partner jego, tym razem ubran
y, prosto i elegancko, w bluzê i spodnie po mistrzowsku na zawodach wytañ
czone.
– Won mi st¹d – mówi Ojciec na dzieñ dobry, wstaje i wskazuje rêk¹ drzwi. –
Spieprzaæ, obydwaj, ale to ju¿. To jest m ó j dom.
I ju¿ by³by z³apa³ syna za nadgarstek i si³¹ wyprowadzi³, jak w dawnych do
brych czasach, w których nie dzia³o siê nic, czego by ch³opski rozum obj¹æ
nie zdo³a³ – ale przegub Adama jest obecnie zajêty, Piêkniœ go trzyma za
d³oñ i si³ dodaje; choæby siê Ojciec nie wiadomo jak rozjuszy³, Adam nie u
st¹pi, póki nie dostanie tego, po co przyszed³:
– W takim razie poproszê o klucze do mojego domu.
Ojciec staje przed nimi i patrzy Adamowi prosto w oczy, jakby go samym w
zrokiem chcia³ za drzwi wypchn¹æ, dot¹d syn nigdy tej próby spojrzenia n
ie wytrzyma³, zawsze kornie spuszcza³ g³owê, nawet kiedy próbowa³ zaprot
estowaæ, nie œmia³ Ojcu w oczy niczego powiedzieæ, mêskie to, ch³opskie
spojrzenie na surowo podane by³o nie do wytrzymania, teraz jednak Adam,
choæ oczy go rozbola³y, choæ je zmru¿y³ zamruga³, wci¹¿ wytrzymuje, nie
ustêpuje ojcowskiemu spojrzeniu, choæ wzrok to têpy wsiocki zaciek³y i ¿
adnych œladów szansy na zrozumienie w nim ni ma, spojrzenie to zajad³e i
bazyliszkowe, twarde i tak nienawistne, ¿e Adamowi na œmiech siê zbiera
, ojciec tak strasznie chce byæ straszny, ¿e groteskowy siê staje, balon
wrogoœci przesadnie siê nad¹³, Adam nie mo¿e powstrzymaæ uœmiechu, to n
ie jest uœmieszek z³oœliwy, tylko zdziwienie, ¿e tak ³atwo groza ¿a³oœni
eje, to jest uœmiech radosny, bo po raz pierwszy mo¿na powiedzieæ g³oœno
i wyraŸnie to, na co siê przez ca³e ¿ycie czeka³o; tak ³atwo to przycho
dzi, kiedy Piêkniœ trzyma za rêkê:
– Ju¿ siê ciebie nie bojê, tato.
14
Œwiat³o w sypialni jest zapalone, ¯ona stoi przy ³ó¿ku i patrzy na Roberta,
powoli dociera do niej, co siê dzieje, co j¹ zbudzi³o: Robert coœ szepcze,
mruczy, usta w dziubek uk³ada, wszystko to wydaje jej siê nader obleœne; ¯
ona œci¹ga z niego ko³drê, szarpie, Robert siada na ³ó¿ku i patrzy na ni¹ z
dezorientowany.
– Mówi³eœ przez sen.
Robert rozgl¹da siê po sypialni; gdzie¿ to siê znalaz³, co to za kobieta, o c
o tu w ogóle chodzi, dlaczego jest œrodek nocy.
– Mówi³eœ przez sen – powtarza ¯ona, jakby mu bezspornie dowiod³a zbrod
niê z premedytacj¹ pope³nion¹, jakby ostatecznie og³asza³a go k³amc¹ lu
stracyjnym, jakby mu odczytywa³a bezlitosny wyrok ³awników, jakby od dz
iœ jego nazwisko w gazetach mia³o mieæ tylko jedn¹ literê; czy oskar¿on
y ma coœ do powiedzenia na swoj¹ obronê?
– Rzeczywiœcie, œni³o mi siê coœ.
– Przecie¿ nigdy nic ci siê nie œni.
– No w³aœnie, sam siê dziwiê.
– Mo¿esz mi powiedzieæ, kto ci siê przyœni³?
Robertowi przyœni³a siê pani, która niczego od niego nie wymaga³a. Z któr¹
pi³ z jednego kubeczka, jad³ z jednego talerzyka, spa³ w jednym ³ó¿eczku,
czu³ ten sam s³odki pop³och pod skór¹ i mówi³ jednym g³osem. Z któr¹ rozm
owy by³y tak gêste i po¿ywne, ¿e ¿al im by³o milczeæ nawet, kiedy siê koch
ali. Pani, któr¹ chcia³by mieæ przy sobie, kiedy bêdzie umiera³.
– Oczywiœcie, ¿e ty – k³amie Robert. – Któ¿ inny móg³by mi siê œniæ?
– Ja nie mam na imiê Ró¿a
– Widocznie œni³aœ mi siê jako inna kobieta.
Ju¿ pora. Zbli¿a siê koniec œwiat³a. S³owem: cia³u siê wsta³o i myszkowa³
o miêdzy wami, lat bez ma³a czterdzieœci, doœæ by³o czasu na marnoœæ i po
¿ytek, teraz ju¿ pora zasn¹æ, nic wiêcej, wyœcig dobiega koñca, czas zaj¹
æ ostatnie miejsce; Robert ju¿ je dla siebie znalaz³. Poza domem. Dopakow
uje torbê.
¯ona kr¹¿y po domu, dotyka krzese³, porêczy, wazonów, sprawdza, czy pozo
staj¹ na swoich miejscach, czy aby nie straci³y na krzes³owatoœci, porêc
znoœci i wazonowoœci; skoro Robert odzyska³ sny, wszystko jest mo¿liwe,
dozwolone, nawet to, ¿e Boga nie ma. By³aby poskar¿y³a siê mamie i ojcu,
zwo³aliby rodzinne konsylium celem ostatecznego przemówienia Robertowi
do rozs¹dku, ale teraz inne zajmuj¹ ich sprawy, nie mo¿na Teœciowi g³owy
zawracaæ, kiedy jacyœ polityczni awanturnicy, jak ich nazywa, zagiêli n
a niego parol. Teœæ chcia³by wiedzieæ, kto za tym stoi, komu zale¿a³o, ¿
eby przekonaæ kilka z jego by³ych sekretarek, ¿e klepanie w ty³ek i sadz
anie na kolanach jak najbardziej podchodzi pod molestowanie seksualne, k
to poprosi³ je, ¿eby koniecznie sobie przypomnia³y, na jakie¿ to jeszcze
nibyspontaniczne czynnoœci powitalne mu przyzwala³y i czy aby pewne s¹,
¿e przyzwolenie to nie by³o w jakiœ sposób wymuszone; Teœæ niczego sobi
e nie mo¿e zarzuciæ, ale partia ju¿ mu z³o¿y³a propozycjê nie do odrzuce
nia: albo siê zrzeknie immunitetu i oczyœci z zarzutów, albo go dyscypli
narnie wyklucz¹. Niczego siê nie zrzeknie, nie bêd¹ mu lewackie smarki t
³umaczyæ, jak siê kobiety traktowaæ powinno, za chwilê siê oka¿e, ¿e ca³
owanie w rêkê te¿ molestacja, ¿e kwiaty to ³apówka, ¿e komplementy to pr
zemoc s³owna – tak siê broniæ Teœæ próbuje w obliczu mediów i domowników
, zw³aszcza zaœ Teœciowej, która tryumfalnie i wynioœle ciche dni kontyn
uuje, upadkowi kariery mê¿a przypatruj¹c siê bez wspó³czucia. Ksi¹dz dob
rodziej by³by z niej dumny. Jej osobisty udzia³ w znalezieniu haka na na
jbardziej niezatapialnego przedstawiciela wrogiego ugrupowania trudno pr
zeceniæ. Wystarczy³o z prywatnego kajeciku mê¿a spisaæ telefony praktyka
ntek, sta¿ystek i sekretarek, które przez jego biuro poselskie siê w ost
atnich latach przewinê³y, wcale pokaŸna to kolekcja. Teœciowa raz tylko
zwróci³a mu w przesz³oœci uwagê, ¿e nie musi trzymaæ numerów telefonów,
z których, jak twierdzi, i tak od dawna nie korzysta; Teœæ raz tylko obi
eca³ jej w odpowiedzi, ¿e wyrzuci je podczas najbli¿szego porz¹dkowania domowego biura; Teœciowa jeden j
edyny raz zaoferowa³a mu swoj¹ pomoc w tych porz¹dkach; Teœæ raz tylko, z
e stanowcz¹ uprzejmoœci¹, odpar³, ¿e sam sobie poradzi. No nie poradzi³ s
obie; Teœciowa przekaza³a listê telefonów, ca³kiem zreszt¹ anonimowo, dzi
ennikarzom gazety, któr¹ co prawda gardzi, jak ojciec dobrodziej przykaza
³, ale przecie cel uœwiêca œrodki, a cel by³ ze wszech miar szlachetny: s
kasowaæ polityka, którego dzia³añ radyjko ju¿ dawno nie wspiera, a nawet
z lekka je potêpia, bo ugrupowanie jego na œcie¿kach Prawdy pob³¹dzi³o, a
przy okazji, jak to siê mówi, odzyskaæ mê¿a, niech sobie na stare lata r
yby po³owi, przed telewizorem posiedzi, puzzle pouk³ada; polityk¹ to Teœc
iowa sama chêtnie siê teraz zajmie, z Bo¿¹ i Madonny Licheñskiej pomoc¹.
¯ona kr¹¿y, zagl¹da do gabineciku Roberta, widzi, jak walczy z zamkiem, k
tóry ju¿ dawno by³ do wymiany, bêdzie musia³ torbê spi¹æ agrafkami.
– A có¿ to? Znowu siê gdzieœ wybierasz?
– Na tamten œwiat.
– Myœlisz, ¿e jesteœ dowcipny?
– Nie wiem, za to staram siê byæ szczery.
Migreny i histerie, nie nadchodŸcie jeszcze, bo oto piêkny okaz prawdziwi
e kobiecego gniewu kie³kuje, p¹ki puszcza, pe³n¹ piersi¹ powietrza nabier
a i z impetem donoœnym wy³aduje siê wprost w Roberta:
– O czym ty mówisz?! Co siê z tob¹ dzieje ostatnio?! Znikasz gdzieœ, nawe
t mnie nie pytaj¹c o zdanie, teraz znowu walizkê pakowan¹ widzê, wyt³umac
z mi, o co ci chodzi?!
– Odchodzê.
– Ty? Ty… Ty debilu!! Odchodzisz?! Se tak myœlisz, ¿e tak se mo¿esz od
ejœæ?! Wzi¹æ manatki i siê wynieœæ? Uwa¿asz, ¿e na to zas³u¿y³am?!
– Nie mówiê, ¿e odchodzê od ciebie. Jak by ci to wyt³umaczyæ: odchodzê o
d was wszystkich, ca³kiem, znikam, po prostu.
– Po prostu?! Co ty do mnie mówisz?! Ty jesteœ nienormalny!! Ciebie trzeb
a leczyæ!!
– Niestety, na to ju¿ jest za póŸno.
– Ty draniu!! Ty durniu!! Ty… grafomanie!!!
– Niejeden by ci przyklasn¹³, ale to ju¿ niczego nie zmieni. Widzisz, ja o
dk³ada³em tê chwilê od lat, mówi³em sobie – w przysz³ym tygodniu, najdalej
za miesi¹c spakujê siê i wyniosê, zacznê inaczej ¿yæ; i tak przek³ada³em
to swoje ¿ycie z dnia na dzieñ. No skoñczy³o siê. Teraz bêdziesz musia³a n
auczyæ siê ¿yæ beze mnie.
– To siê tak nie skoñczy!! Nie masz prawa!! Jestem twoj¹ ¿on¹!!
– To prawda, kilka lat temu wzi¹³em sobie ciebie za… kogoœ innego.
Robert dopina torbê i mija os³upia³¹ ¯onê, kieruj¹c siê w stronê wyjœcia
. Lecz ju¿ na schodach wrzask go dogania i p³acz i zgrzytanie zêbami; ¯o
na próbuje go z³apaæ, ale odepchniêta (stanowczo, ale uprzejmie, wreszci
e siê nauczy³) pada na ziemiê i odgrywa atak padaczki, Robert wie, ¿e ni
e wolno mu na to zwracaæ uwagi, ¯ona nie pozwala mu siê oddaliæ, chwyta
go za nogawkê i daje siê ci¹gn¹æ, bo Robert niewzruszony zmierza w stron
ê salonu, wola³by, ¿eby przynajmniej tam ominê³a go przeprawa; nic z teg
o, Teœciowa zwabiona krzykiem przybiega i widzi, jak jej córka uczepiona
nogi mê¿a zsuwa siê za nim po schodach, Robert siê wyswobadza, ale ¯ona
œci¹ga mu but i wo³a do Teœciowej, ¿eby nie pozwoli³a mu przejœæ; Teœci
owa zastawia drogê, Robert musi siê przepychaæ, traci si³y, ¯ona znowu g
o dopada, wszyscy troje przewracaj¹ siê na ziemiê i k³êbi¹ piszcz¹ jêcz¹
parskaj¹. Teœæ wchodzi do salonu powa¿nie otumaniony alkoholem i œrodka
mi uspokajaj¹cymi; czuje, ¿e najlepiej by³oby poci¹æ na kawa³ki to k³êbo
wisko ¿mij, tê rodzinn¹ grupê Laokoona, zdejmuje ze œciany reprezentacyj
n¹ sarmack¹ karabelê, podkrêca w¹sa i w imiê bo¿e ci¹æ zaczyna powietrze
, Teœciowa odpuszcza Robertowi i próbuje zapobiec tragedii, b³aga mê¿a o
opamiêtanie, Teœæ jednakowo¿ zbyt siê ju¿ zapali³ do fechtunku, ma powa
¿nego pypcia na szermierkê, musi coœ natychmiast uci¹æ, Teœciowa jest zd
ania, ¿e powinien sobie uci¹æ drzemkê, ale Teœæ woli zacz¹æ od œwiec, fo
teli, krzese³, obrazów; tnie, co mu siê nawinie. Teœciowa wniebog³osy o
litoœæ dla pami¹tek rodzinnych zaklina; ¯ona wpada w stupor z mokasynem
w rêku; Robert o jednym bucie bierze nogi za pas. Nie ma daleko; Ró¿a ju
¿ czeka pod domem, na w³¹czonym silniku.
-------------------------------------------------------------------------------------------
--------
Niech sobie chwilê po¿yj¹ razem, nie spieszmy siê. Krótko i szczêœliwie. Bo
potem i tak.
-------------------------------------------------------------------------------------------
--------
Robert ju¿ nie chce. Prosi Ró¿ê, ¿eby zadzwoni³a po Pannê Zwiewn¹, a pot
em niech usi¹dzie przy nim na ³ó¿ku i trzyma go za rêkê. Do samego koñca
. Kiedy wszystko siê tak p³ynnie i bezboleœnie przeniesie do jego dzieci
êcego pokoju. Mama w³aœnie poca³owa³a go na dobranoc, choæ wcale nie chc
e mu siê spaæ tu¿ po Wieczorynce. Dlaczego inni mog¹ o tej porze ogl¹daæ
telewizjê, a on ma przytuliæ zaj¹czka i zasn¹æ na komendê. Sam w pustym
pokoju. Nie chce nie chce nie chce. Gdyby tak mo¿na by³o zamkn¹æ oczy,
otworzyæ je i od razu zobaczyæ poranne œwiat³o, znowu mieæ dzieñ do dysp
ozycji, gry, resoraki, huœtawki i zje¿d¿alnie. Nie gaœcie jeszcze œwiat³
a. Czy ktoœ tu jest?
Hej, ¿ycie! Chyba nie zostawisz mnie samego?
15
Ró¿a wychodzi z budynku teatru, grupka wielbicieli prosi j¹ o autografy,
jakiœ m³ody mê¿czyzna wrêcza jej bukiet kwiatów; radosna idzie dalej ulic
¹, mija gmach s¹du i uchylone okienko sutereny, w której ukszta³towa³ siê
œwiatopodgl¹d Roberta; któ¿ tam teraz przebywa, jakiœ smutny pan, przest
awi³ sobie biurko tak, ¿eby siedzieæ ty³em do okna, wygl¹da na zapracowan
ego.
Pan M¹¿ daje w³aœnie napiwek pokalanej panience, mo¿e sobie na to pozwol
iæ, znowu mu siê zgadzaj¹ bilanse.
Piêkniœ przybija tabliczkê z numerem na domu Adama; Adam pyta Matkê, któr
a im w³aœnie przynios³a kanapki, czy Ojciec ju¿ wyszed³ z zastanawialni,
w której siê zamkn¹³ na znak protestu; Matka krêci g³ow¹, ale twierdzi, ¿
e ju¿ z ni¹ zacz¹³ rozmawiaæ i wszystko wskazuje na to, ¿e nied³ugo mu pr
zejdzie.
Teœciowa udziela pierwszego w ¿yciu wywiadu jako samodzielny polityk i jes
t bardzo niezadowolona, ¿e zamiast o jej program, pytaj¹ j¹ o mê¿a; Teœæ w
tym czasie sprawdza, ile razy w ci¹gu ostatniej doby jego nazwisko pojawi
³o siê w internecie, i wœcieka siê, ¿e a¿ tyle, bo to za spraw¹ jego ¿ony.
¯ona pod opiek¹ Psychiatry wyj¹tkowo sprawnie dochodzi do siebie, zw³aszc
za od kiedy jej wyt³umaczy³, ¿e ludzie tak naprawdê mog¹ mieszkaæ tylko w
innych ludziach, depresja to nic innego, jak bezdomnoœæ, na depresjê cie
rpi¹ ludzie, którzy nie maj¹ w kim mieszkaæ, a potem zaproponowa³, ¿e otw
orzy przed ni¹ swoje drzwi.
Robert patrzy ³apczywie; wci¹¿ jeszcze nie przywyk³, ¿e mo¿e widzieæ wsz
ystko jednoczeœnie.
Chorzów 2005–2008, Krems–Stein 2008
Dziêkujê z ca³ego serca tym, bez których nie wydoby³bym siê z sennoœci:
Urszuli Kuczok za nadzór i chwa³ê Matczyzny,
Rados³awowi Kobierskiemu za œwiatopodgl¹d i ca³¹ resztê,
Wolfgangowi Kuhnowi za pokój 22,
Grzegorzowi Olszañskiemu za twórcze degustacje,
Magdalenie Piekorz za myœlenie fotogeniczne i wspó³pracê bezcenn¹,
Karinie Przew³oce za pierwsze redakcje i wspó³pracê bezecn¹
i panu Krzysztofowi Zanussiemu za pierwsze tchnienie.
Wojciech Kuczok