background image

Erich Segal  

OPOWIEŚĆ OLIVERA   

OLIVER’S STORY  

Tłumaczył Jarosław Sokół  

 

Dla Karen Amor mi mosse  

 

„Śmierć  to  koniec  życia,  lecz  nie  koniec  związku  dwojga  ludzi,  który  trwa  nadal  w 

ocalałym umyśle i zmierza do rozwiązania, które być może nie istnieje”. 

Robert Anderson, 

Nigdy nie śpiewałem dla swojego ojca 

 

background image

1. 

 

Czerwiec 1969 

Oliver, jesteś chory. 

- Co takiego? 

Jesteś ciężko chory. 

Ekspert, który postawił tę zaskakującą diagnozę, zetknął się z medycyną w dość późnym 

wieku. Tak naprawdę, to do dzisiejszego dnia uważałem go za mistrza cukierniczego. Nazywał 
się  Philip  Cavilleri.  Kiedyś  jego  córka  Jenny  była  moją  żoną,  ale  umarła.  My  pozostaliśmy 
razem, niczym strażnicy jej dziedzictwa. Raz na miesiąc odwiedzam go w Cranston, gdzie gramy 
w kręgle, upijamy się i obżeramy wymyślnymi rodzajami pizzy. Czasem Philip odwiedza mnie w 
Nowym Jorku i wtedy oddajemy się równie bogatemu wachlarzowi rozrywek. Lecz dzisiaj, kiedy 
wysiadł  z  pociągu,  zamiast  powitać  mnie  jak  zwykle  jakimś  pieszczotliwym  wulgaryzmem, 
zawołał: 

Oliver, jesteś chory. 

Naprawdę? A co, zdaniem uczonego eksperta, mi dolega? 

Potrzebujesz żony. 

Nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, z walizką ze 

s

ztucznej skóry w ręku. 

W porannym świetle miasto ze szkła i stali wyglądało niemal przyjaźnie. Postanowiliśmy 

więc, że przejdziemy dwadzieścia przecznic do mojego mieszkania, które nazywałem w żartach 
„kawalerskim dołem”. Na skrzyżowaniu Czterdziestej Siódmej i Park Avenue Phil obrócił się i 
zapytał: 

- Co porabiasz wieczorami? 

- Ach, mnóstwo rzeczy. 

- Mnóstwo rzeczy, co? To dobrze. A z kim? 

Z Jeźdźcami Północy. 

- Co za jedni, gang uliczny czy grupa rockowa? 

Nie zgadłeś. Kilku prawników, którzy pracują ochotniczo w Harlemie. 

- Ile razy w tygodniu? 

- Trzy - 

odparłem. 

background image

Szliśmy dalej w milczeniu. 
Na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Trzeciej i Park Avenue Phil odezwał się ponownie: 

No to zostają ci jeszcze cztery wieczory. 

Mam też mnóstwo papierów do przejrzenia. 

- Tak, tak, pewnie. Papiery przede wszystkim. - 

Phil nie miał zbyt wysokiego mniemania 

o wielu sprawach, którymi się zajmowałem (takimi jak na przykład karty powołania do wojska). 
Musiałem więc dać mu pewne pojęcie o ich wadze. 

Często  jeżdżę  teraz  do  Waszyngtonu.  W  przyszłym  miesiącu  mam  tam  rozprawę  z 

zakresu Pierwszej Poprawki. Bronię jednego nauczyciela z liceum... 

To dobrze, że bronisz nauczycieli - skwitował Phil. Po chwili rzucił niby od niechcenia: 

- Jak tam dziewczyny w Waszyngtonie? 

- Nie wiem. - 

Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem przed siebie. 

Na  skrzyżowaniu  Sześćdziesiątej  Pierwszej  i  Park  Avenue  Phil  Cavilleri  przystanął  i 

spojrzał mi w oczy. 

Cholera, kiedy wreszcie zamierzasz włączyć się do życia? 

Upłynęło za mało czasu - odparłem. I pomyślałem: ten wielki filozof, który powiedział, 

że czas leczy rany, zapomniał dodać, ile czasu. 

- Dwa lata - 

powiedział Philip Cavilleri. 

Osiemnaście miesięcy - poprawiłem go. 

- No tak - 

odparł zbolałym głosem. 

Najwyraźniej on też nadal czuł chłód tamtego grudniowego poranka. 
Przez resztę drogi wychwalałem zalety mieszkania, które wynajmowałem od czasu jego 

ostatniej wizyty. 

- To tutaj? 

Phil  rozejrzał  się  wokół,  podnosząc  brwi.  W  mieszkaniu  panował  ład.  Tego  ranka 

specjalnie wezwałem sprzątaczkę. 

- Co to za styl? - 

spytał. - Współczesny Bajzel? 

Słuchaj - zaprotestowałem. - Nie mam wielkich potrzeb. 

To  widać.  Większość  szczurów  w  Cranston  żyje  na  takim  poziomie.  A  niektóre  na 

wyższym. Po co ci, do cholery, tyle tych książek? 

- To komentarze prawnicze. 

background image

-  Jasne  - 

odparł.  -  No  to  co  właściwie  robisz  w  wolnych  chwilach,  macasz  skórzane 

okładki? 

Wydało mi się to oczywistym naruszeniem sfery prywatności. 

Słuchaj, Philip, co robię wolnych chwilach, to moja sprawa. 

Nikt nie mówi, że nie. Ale dzisiaj nie jesteś sam. Wkraczasz ze mną do akcji. 

- Co takiego? 

Przecież  nie  kupiłem  tej  szałowej  marynarki  -  której,  nawiasem  mówiąc,  nawet  nie 

pochwaliłeś - żeby iść do jakiegoś zasranego kina. Nie po to ostrzygłem się na amanta, żebyś 
stwierdził, jaki jestem przystojny. Wkraczamy do akcji. Poznamy kilka nowych osób... 

- Jakich osób? 

Rodzaju żeńskiego. Dalej, przygotuj się trochę. 

Ja idę do kina, Phil. 

Uważaj, bo pójdziesz. Słuchaj, wiem, że chcesz dostać Nobla w dziedzinie cierpienia, 

aleja na to nie po

zwolę. Słyszysz mnie? Nie pozwolę. 

Kipiał teraz z gniewu. 

-  Ohver.  - 

Philip  Cavilleri  przemówił  po  chwili  tonem  kaznodziei  z  Towarzystwa 

Jezusowego. - 

Przybyłem, aby zbawić twą duszę i ocalić twój tyłek. Nakazuję ci posłuszeństwo. 

Czy będziesz mi posłuszny? 

Będę, ojcze Philipie. Co właściwie mam zrobić? 

Ożeń się, OHver. 

background image

2. 

 

Pochowaliśmy  Jenny  w  grudniu,  wczesnym  rankiem.  W  samą  porę,  bo  zanim  minęło 

południe, potężna nowoangielska śnieżyca zasypała świat białymi hałdami. 

Rodzice  spytali  mnie,  czy  wrócę  z  nimi  do  Bostonu  pociągiem.  Odmówiłem, 

najuprzejmiej  jak  umiałem,  twierdząc,  że  beze mnie  Phil  może  się  załamać.  W  rzeczywistości 
było  akurat  odwrotnie.  Całe  życie  odgradzałem  się  od  ludzkich  nieszczęść  i  bólu,  więc  teraz 
potrzebowałem Phila, żeby nauczyć się żałoby. 

Proszę, odezwij się czasem - powiedział ojciec. 

Tak,  oczywiście.  -  Uścisnąłem  mu  dłoń  i  pocałowałem  matkę  w  policzek.  Pociąg 

odjechał na północ. 

Z początku w domu Cavillerich panował rwetes. Krewni uparli się, żeby  nie zostawiać 

nas samyc

h.  Potem  jednak  zaczęli  się  stopniowo  wykruszać;  wszyscy  mieli  przecież  własne 

rodziny,  do  których  musieli  wrócić.  Na  odchodnym  Phil  musiał  obiecać  każdemu,  że  otworzy 
sklep i wróci do pracy. To wszystko, co można zrobić. 

Za każdym razem kiwał głową, jakby na znak zgody. 
W końcu znaleźliśmy się sami, tylko we dwóch. Nie było potrzeby ruszać się z domu, bo 

krewni zaopatrzyli kuchnię w wielomiesięczne zapasy wszelkiej żywności. 

Kiedy  znikły  rozpraszające  uwagę  głosy  kuzynów  i  ciotek,  poczułem,  że  morfina 

pogr

zebowych obrzędów przestaje działać. 

Do  tej  pory  wydawało  mi  się,  że  czuję  ból.  Teraz  przekonałem  się,  że  było  to  tylko 

odrętwienie. Agonia dopiero się zaczynała. 

Słuchaj,  powinieneś  wrócić  do  Nowego  Jorku  -  powiedział  Phil  bez  większego 

przekonania. Osz

czędziłem mu przytyku, że jego piekarnia wygląda raczej na zamkniętą. 

Nie mogę - odparłem. - Muszę się z kimś spotkać w Nowy Rok tu, w Cranston. 

- Z kim? - 

spytał. 

Z tobą - rzekłem. 

To dopiero będzie ubaw - powiedział - ale obiecaj mi coś: rano w Nowy Rok pojedziesz 

do domu. 

- Dobra - 

odparłem. 

- Dobra - 

skwitował. 

background image

Co wieczór dzwonili moi rodzice. 

Nie, dziękuję, pani Barrett - mówi do niej Phil. 

Najwyraźniej pytała, czy może jakoś pomóc. 

Nie, dziękuję - mówiłem, kiedy przychodziła moja kolej. - Dziękuję. 

Phil  pokazał  mi  zakazane  zdjęcia.  Fotografie  ukryte  kiedyś  przede  mną  najsurowszym 

nakazem Jenny. 

Cholera jasna, Phil, nie chcę, żeby Oliver oglądał mnie z klamerkami na zębach! 

Ależ, Jenny, byłaś wtedy taka ładniutka. 

Teraz jestem ładniejsza - odparła w swoim stylu. Po chwili dodała: - I żadnych zdjęć z 

bobasami, Phil. 

- Ale dlaczego? Dlaczego nie? 

Oliver nie może zobaczyć mnie tłustej. 

Przyglądałem się tej beztroskiej potyczce szczerze ubawiony. 
Byliśmy  już  wtedy  małżeństwem  i  nie  mógłbym  rozwieść  się  z  Jenny  z  powodu 

pozamałżeńskich klamerek. 

Kto tu właściwie rządzi? - podjudzałem Philipa, żeby podtrzymać utarczkę. 

Spróbuj zgadnąć. - Uśmiechnął się. A potem odłożył albumy, nie otwierając ich. 

Dzisiaj  zajrzeliśmy  do  środka.  Było  w  nich  mnóstwo  fotografii.  Wśród  najstarszych 

wyróżniało się zdjęcie Tresy Cavilleri, żony Philipa. 

- Podobna do Jenny. 

Była piękna - westchnął. 

W  pewnym  miejscu,  po  zdjęciach  Jenny  w  roli  tłustego  bobasa,  ale  przed  okresem 

klamerek, Tresa zniknęła zupełnie z albumu. 

Nie powinienem pozwolić jej prowadzić w nocy - powiedział Phil, jakby wypadek, w 

którym zginęła, zdarzył się dopiero wczoraj. 

Jak sobie z tym poradziłeś? - spytałem. - Jak udało ci się to znieść? 

Zadałem to pytanie trochę z egoizmu, żeby dowiedzieć się, czy nie ma dla mnie jakiegoś 

środka kojącego. 

A kto mówi, że to znosiłem? - odparł Philip. - Ale przynajmniej miałem córeczkę... 

Którą musiałeś się zająć... 

background image

Która zajęła się mną - odparł. 

Potem usłyszałem opowieści, które za życia Jennifer były objęte ścisłą tajemnicą. O tym, 

jak mu we wszystkim pomagała. Jak łagodziła jego ból. Zmusiła go, żeby pozwolił jej zająć się 
gotowaniem.  Co  gorsza,  kazała  mu  też  jeść  rezultaty  swych  pierwszych  kulinarnych  prób, 

opartych na przepisach wy

szperanych w ilustrowanych pismach. Nie pozwoliła mu zrezygnować 

ze środowych spotkań z kumplami w kręgielni. Robiła, co mogła, żeby był szczęśliwy. 

To dlatego nie ożeniłeś się, Phil? 

- Dlaczego? 

No, ze względu na Jenny? 

Chryste, nie. Ona wierciła mi tym dziurę w brzuchu, sama nawet mnie swatała! 

Naprawdę? 

Skinął głową. 

Jezu, chyba próbowała mnie ożenić z każdą możliwą Włoszką w Ameryce, od Cranston 

po Pawtucket. 

Same czupiradła, co? 

Nie,  niektóre  były  bardzo  miłe  -  odparł,  wprawiając  mnie  tym w zdumienie. -  Na 

przykład taka pani Rinaldi, która uczyła Jenny angielskiego w szkole średniej... 

- Tak? 

Bardzo  miła  kobieta.  Spotykaliśmy  się  przez  jakiś  czas.  Wyszła  za  mąż.  Ma  dzisiaj 

trójkę dzieci. 

Może nie byłeś jeszcze gotowy, Phil. 

Spojrza

ł na mnie i potrząsnął głową. 

Słuchaj, Oliver, już raz to miałem. A kim ja, u diaska, jestem, żeby Bóg miał dawać mi 

dwa razy to, czego inni nie dostają nigdy? 

W Nowy Rok dosłownie wepchnął mnie do powrotnego pociągu. 

Pamiętaj, że obiecałeś wrócić do pracy - przypomniał mi. 

Ty też - odwzajemniłem się. 

To pomaga. Wierz mi, Oliver, to naprawdę pomaga. Pociąg ruszył z miejsca. 

Phil miał rację. Rzucając się w wir cudzych problemów prawnych, znalazłem ujście dla 

gniewu,  który  zacząłem  odczuwać.  Uważałem,  że  ktoś  gdzieś  zrobił  mnie  w  balona.  Ktoś  z 
administracji  świata,  z  niebiańskich  notabli.  Czułem,  że  muszę  się  jakoś  temu  przeciwstawić. 

background image

Coraz bardziej zaczęły pociągać mnie „omyłki wymiaru sprawiedliwości”. A trzeba wiedzieć, że 

wtedy nasz prawniczy ogró

dek był porządnie zachwaszczony. 

Dzięki  sprawie  „Miranda  przeciw  Arizonie”  (sygnatura  akt:  384  U.S.  436)  miałem 

mnóstwo  roboty.  Sąd  Najwyższy  zawyrokował  wtedy,  że  podejrzany  ma  prawo  do  odmowy 
złożenia  zeznań  przed  kontaktem  z  adwokatem.  Nie  wiedziałem,  ilu  ludzi  zostało  przedtem 
pośpiesznie osądzonych, ale nagle poczułem w ich imieniu wściekłość. Jednym z nich był LeRoy 
Seeger, który siedział już w więzieniu w Attyce, kiedy wniosłem o ponowne rozpatrzenie jego 

sprawy. 

Człowiek ten został skazany na podstawie przyznania się do winy, które zręcznie (tylko 

czy legalnie?) wydobyto z niego po 

długim przesłuchaniu. Kiedy składał podpis, nie wiedział już, 

co robi, oprócz tego, że może teraz pozwolą mu się przespać. Jego powtórny proces należał do 
najważniejszych  nowojorskich  spraw  sądowych  powołujących  się  na  precedens  Mirandy. 
Wyciągnęliśmy go z więzienia. Sprawiedliwość zadziałała trochę wstecz. 

Dziękuję, bracie - powiedział do mnie i odwrócił się, żeby ucałować swoją zapłakaną 

żonę. 

Trzymaj się - rzuciłem na odchodnym, niezdolny do dzielenia radości LeRoya Seegera. 

Zresztą, miał do tego żonę. 

W  każdym  razie,  na  świecie  nie  brakowało  ludzi,  których  nazywaliśmy  „wrobionymi”. 

Należał  do  nich  też  Sandy  Webber,  który  walczył  ze  swoją  komisją  poborową,  żeby  uzyskać 
zwolnienie  ze  względu  na  przekonania.  Komisja  miała  wątpliwości.  Sandy  nie  był  kwakrem, 
więc  nie  wiedzieli,  czy  uznać  jego  niechęć  do  noszenia  broni  za  wynik  „głębokich  przekonań 
religijnych”  czy  zwykłego  tchórzostwa.  Choć  sprawa  nie  wyglądała  najlepiej,  nie  zamierzał 
uciekać do Kanady. Chciał, żeby potwierdzono jego prawo do własnego sumienia. Miał wrażliwą 
naturę.  Jego  dziewczyna  była  porządnie  wystraszona.  Jeden  z  kolegów  Sandy’ego  służył  w 
Lewisburgu i wcale mu się to nie podobało. 

- Zwiewajmy do Montrealu - 

zaproponowała dziewczyna. 

Chcę zostać i walczyć - odparł Sandy. Walczyliśmy. Przegraliśmy. Potem złożyliśmy 

odwołanie i wygraliśmy. Uszczęśliwiony chłopak dostał trzy lata zmywania naczyń w szpitalu. 

Był  pan fantastyczny -  piali  z  zachwytu  Sandy  i  jego  wybranka,  ściskając  mnie  w 

ramionach. 

Nie  trać  swojej  wiary  -  odparłem  i  odszedłem,  żeby  ruszyć  na  poszukiwanie  nowych 

background image

smoków. Tylko raz spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że tańczą na  chodniku. Szkoda, że nie 
potrafiłem się uśmiechnąć. 

Mój gniew wciąż nie słabł. 
Pracowałem do późnej nocy. Nie lubiłem opuszczać biura. Każdy przedmiot w naszym 

mieszkaniu  jakby  promieniował  obecnością  Jenny.  Pianino.  Jej  książki.  Meble,  które  razem 
kupowaliśmy. Owszem, chyba zaświtała mi myśl o przeprowadzce. Ale wracałem do domu tak 
późno, że nie miało to większego znaczenia. Powoli przyzwyczaiłem się do samotnych obiadów 
w naszej cichej kuchni, przy włączonym w nocy magnetofonie, chociaż nigdy nie siadałem na 
krześle Jenny. Nawet nauczyłem się zasypiać w naszym opustoszałym łóżku. Nie myślałem więc 
poważnie o przeprowadzce. 

Dopóki nie otworzyłem pewnych drzwi. 
Były  to  drzwi  od  szafy  Jenny,  której  unikałem  aż  do  tamtego  dnia.  Otworzyłem  je 

bezmyślnie.  I  wtedy  zobaczyłem  jej  ubrania. Sukienki, bluzki, szaliki. Jej swetry -  nawet ten 
obszarpany,  ze  szkolnych  czasów,  którego  nie  chciała  wyrzucić  i  który  nosiła  po  domu. 
Wszystko to istniało nadal, wszystko oprócz Jenny. Nie potrafię powiedzieć, o czym myślałem, 
stojąc tak wpatrzony w jedwabne i wełniane pamiątki. Może wydawało mi się, że jeśli dotknę 
sędziwego swetra, poczuję jakąś cząstkę żywej Jenny. 

Zamknąłem szafę i nie otworzyłem jej nigdy więcej. 
Dwa tygodnie później Philip Cavilleri cichcem spakował wszystkie jej rzeczy i zabrał z 

mieszkania. Wymamrotał coś o jakiejś katolickiej organizacji, która pomaga biednym. A zanim 
pojechał z powrotem do Cranston pożyczoną ciężarówką, powiedział na pożegnanie: 

Więcej do ciebie nie przyjadę, jeśli się nie przeprowadzisz. 

Dziwne. Kiedy 

Phil ogołocił dom ze wszystkiego, co przywodziło mi na myśl Jenny, w 

ciągu tygodnia znalazłem nowe mieszkanie. Była to przypominająca więzienie klitka (w Nowym 
Jorku okna na parterze są okratowane) w kamienicy z czerwonego piaskowca, w której mieszkał 

boga

ty producent filmowy. Ozdobne drzwi do mieszkania właściciela, opatrzone złotą klamką, 

znajdowały  się  o  piętro  wyżej,  ale  goście  śpieszący  na  orgie  nigdy  mi  nie  przeszkadzali. Stąd 
było  też  bliżej  do  mojego  biura,  a  od  Central  Park  dzieliła  mnie  teraz  niecała  przecznica. 
Najwyraźniej pojawiły się oznaki wskazujące na mój bliski powrót do życia. 

Muszę jednak coś wyznać. 
Chociaż mam nowe mieszkanie, nowe plakaty na ścianach i całkiem nowe łóżko, a moi 

background image

przyjaciele coraz częściej mówią: 

Dobrze wyglądasz, stary - nadal przechowuję pewną rzecz po Jenny. 

W  dolnej  szufladzie  mojego  biurka  w  domu  leżą  dwie  pary  okularów  Jenny.  Tak. 

Obydwie pary. Zachowałem je, bo ilekroć na nie spojrzę, przypominam sobie te cudowne oczy, 
które spoglądały przez ich szkła i przenikały mnie na wylot. 

Poza tym, jak bez wahania mówią na mój widok wszyscy znajomi, trzymam się świetnie. 

background image

3. 

 

Cześć, jestem Phil. Robię w branży cukierniczej. 

Nie do wiary! Powiedział to tak, jakby pieczenie babek było jego hobby, a nie źródłem 

utrzymania. 

Cześć, Phil. Ja jestem Jan. Masz przystojnego kolegę. 

A ty koleżankę - odparł Phil, jakby był mistrzem w tego rodzaju gadkach. 

Ta  błyskotliwa  wymiana  zdań  odbywała  się  w  „Robaczywce  Maxwella”,  bardzo 

szykownym  barze  dla  samotnych,  na  rogu  Sześćdziesiątej Czwartej i Pierwszej Ulicy. W 
rzeczywistości  bar  nosi  nazwę  „Śliwka  Maxwella”,  ale  mój  cynizm  lubi  psuć  owoce  cudzego 
optymizmu.  Krótko  mówiąc,  nie  cierpię  tego  miejsca.  Nie  znoszę  tych  samozwańczych 
księżniczek, które paplają zalotnie w nieustannej euforii. I narzucają się, jakby były milionerkami 
lub krytykami literackimi. Albo naprawdę samotnymi dziewczętami. 

-  To jest Oliver - 

przedstawił  mnie  Philip  Cavilleri  w  garniturze  od  Roberta  Halla,  z 

fryzurą zrobioną przez zakład Dom of Cranston i w kaszmirowym swetrze od Pierre’a Cardina 
(wyciągniętym z piwnicy Filene). 

Cześć, Ol - powiedziała Jan. - Jesteś bardzo przystojny. Ty też pieczesz ciasteczka? 

Możliwe,  że  była  modelką.  W  żurnalach  nazywają  takie  jak  ona  strzelistymi.  Moim 

zdaniem, przypominała żyrafę. No i oczywiście miała pulchniutką koleżankę, która chichotała, 
kiedy ją przedstawiano. 

Często tu przychodzisz? - wypytywała mnie strzelista żyrafa, Jan. 

- Nigdy - 

odparłem. 

Wszyscy tak mówią. Ja przychodzę tylko w weekendy. Jestem nietutejsza. 

Co za zbieg okoliczności - zawołał Phil. - Ja też jestem nietutejszy. 

- A ty? - 

zwróciła się do mnie Jan. 

Ja wyszedłem właśnie na lunch. 

- Pieprzysz - 

nie dowierzała. 

On chce powiedzieć - wtrącił się mój kolega Philip - że zapraszamy was na obiad. 

- Super - 

stwierdziła Jan. 

Zjedliśmy w pobliskiej restauracji o nazwie „Klatka Piersiowa Flory”. 

- Szykownie tu - 

uznała Jan. Mogłem też dodać, że wcale nie tanio. Phil wyrwał mi z rąk 

background image

rachunek  (choć  nie  mógł  ukryć  szoku,  jakiego  doznał  przy  bliższym  zapoznaniu  się  z  nim). 
Zapłacił  po  wielkopańsku  kartą  kredytową  Master  Charge.  Zastanawiałem  się,  ile  ciasteczek 
musiał sprzedać, żeby zarobić na ten gest... 

Jesteś bardzo bogaty? - spytała Philipa chichotka Margc. 

Powiedzmy, że jestem dobrze sytuowany - odparł Książę Cranston i dodał: - Choć nie 

mam tyle ogłady, co mój zięć. 

Na chwilę zapadło milczenie. Niezłą gafę strzelił Phil. 

Zięć?  -  wykrztusiła  Jan.  -  Więc  wy  dwaj  jesteście...  ten,  no?...  -  I  zatoczyła  swoją 

kościstą ręką z długimi paznokciami pytające koło. 

Phil nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć, więc pomogłem mu, kiwając głową. 

O kurczę - powiedziała Jan. - Ładny gips. Ale gdzie są wasze żony? 

- One... - 

zająknął się Phil. 

Znów zapadło milczenie, podczas którego Phil próbował trzymać fason. 

Nie ma ich w mieście - stwierdziłem, żeby oszczędzić mu zakłopotania. 

Kolejna chwila milczenia, w której Jan starała się zrozumieć sytuację. 

- To super - 

powiedziała w końcu. 

Phil wodził wzrokiem po malowidłach na ścianach, a moja cierpliwość się wyczerpywała. 

- No, dziewczyny - 

oznajmiłem - muszę lecieć. 

- Dlaczego? - 

spytała Jan. 

Muszę iść na jeden film porno. - I oddaliłem się czym prędzej. 

Jakiś zboczony - usłyszałem z dala smukłą Jan. - Sam ogląda filmy porno. 

Ja ich nie oglądam - zawołałem z drugiego końca zatłoczonej sali. - Ja w nich gram. 

Kilka sekund później Phil dogonił mnie na ulicy. 

Słuchaj - wysapał - jakoś trzeba zacząć. 

Dobra, zaczęliśmy. 

No to dlaczego wyszedłeś? 

Nie mogłem już wytrzymać z rozkoszy. 

Szliśmy w milczeniu. 

To miał być sposób, żeby wrócić do normalnego życia - odezwał się w końcu Phil. 

Musi być jakiś lepszy sposób. 

Na przykład? 

background image

- A bo ja wiem? - 

zawołałem wesoło. - Dam ogłoszenie do gazety. 

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - Już dałeś. 

- Co? - 

Zatrzymałem się i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? 

Pamiętasz  to  pismo  literackie,  które  czytała  Jenny?  Dałem  tam  ogłoszenie  na  twoje 

nazwisko. Nie martw się. Pełna dyskrecja. Ogłoszenie z klasą. W dobrym stylu. 

- Ech - westchn

ąłem. - Można wiedzieć, jak brzmiała treść? 

Jakoś tak: „Prawnik z Nowego Jorku, pasjonujący się sportem i antropologią...” 

Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś tę antropologię? Wzruszył ramionami. - Wydawało mi się, 

że to mądrze brzmi. 

Wspaniale. Nie mogę się doczekać. 

- Masz - 

powiedział. I wyjął z kieszeni trzy różne koperty. 

- Co w nich jest? 

-  Nie czytam cudzej poczty - 

żachnął  się  Philip  Cavilleri  tonem  zagorzałego  obrońcy 

prawa do intymności. 

Stojąc  więc  w  pomarańczowym  świetle  wolframowej  lampy  ulicznej, w rozbawieniu 

pomieszanym z lękiem, zapoznałem się zjedna z ofert. 

O cholera! - 

pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Philip, który udawał, że nie 

czyta, wysapał tylko: 

Mój Boże! 

Autorka  była  rzeczywiście  osobą  zainteresowaną  antropologią.  Leczjej  list  proponował 

jakieś pogańskie obrzędy, tak barbarzyńskie i dziwaczne, że Philipowi zrobiło się słabo. 

To jakiś żart - wymamrotał cicho. 

- Tak. Z ciebie - 

odparłem. 

Ale, OHver, kto może naprawdę lubić takie dziwactwa? 

Żyjemy przecież w nowym wspaniałym świecie, Phil - powiedziałem i uśmiechnąłem 

się, żeby ukryć osłupienie. Wyrzuciłem pozostałe listy do kosza. 

 

Przepraszam  cię  -  bąknął  Philip,  kiedy  przeszliśmy  przecznicę  lub  dwie  w  zupełnym 

milczeniu. - 

Naprawdę nie wiedziałem... 

Otoczyłem go ramieniem i roześmiałem się. On też zarechotał Z ulgą. 
Sunęliśmy w stronę domu w ten kojący nowojorski wieczór. Tylko my dwaj. Bo naszych 

background image

żon nie było... w mieście. 

background image

4. 

Bieganie pomaga. 

Rozjaśnia umysł. Łagodzi napięcia. Poza tym, można biegać w samotności, nie zwracając 

na siebie powszechnej uwagi. Toteż nawet jeśli pracuję nad ważną sprawą albo po całym dniu w 
sądzie,  bez  względu  na  to,  czy  jestem  w  Waszyngtonie,  czy  gdzieś  indziej,  wkładam  dres  i 

biegam. 

Kiedyś grywałem w sąuasha. Ale ta gra wymaga także innych umiejętności. Na przykład 

elokwencji, żeby powiedzieć: „Świetna piłka” albo „Jak myślisz, dołożymy w tym roku Yale?” 
Przekracza to jednak moje obecne możliwości. Więc biegam. W Central Park nigdy nie muszę do 
nikogo się odzywać. 

- Oliver, ty skurczybyku! 

Któregoś  popołudnia  wydało  mi  się,  że  ktoś  woła  mnie  po  imieniu.  Musiałem  się 

przesłyszeć. Kto mógł przywoływać mnie w parku? Pobiegłem dalej. 

- Ty cholerny snobie z Harvardu! 

Chociaż na świecie nie brakuje facetów, którzy pasują do tego opisu, miałem wrażenie, że 

naprawdę  ktoś  mnie  woła.  Obejrzałem  się  i  zobaczyłem  swojego  współlokatora  z  college’  u, 
Stephena Simpsona, absolwenta z roku 1964, który właśnie mijał mnie na motorze. 

No, co z tobą jest, do cholery? - burknął na przywitanie. 

- Simpso

n, jakim prawem sugerujesz, że coś mi dolega? 

Po  pierwsze:  jestem  dyplomowanym  lekarzem.  Po  drugie:  uważasz  mnie  podobno  za 

przyjaciela, a po trzecie: ciągle zostawiam ci wiadomości, a ty nie odpowiadasz. 

Myślałem, że studenci medycyny nie mają czasu... 

Słuchaj, Barrett, byłem zajęty, ale znalazłem czas, żeby ożenić się z Gwen. Dzwoniłem 

do ciebie, nawet przesłałem ci do biura telegram z zaproszeniem, a ty nie raczyłeś się zjawić. 

O rany, przepraszam, Steve, ale nic takiego nie dostałem - łgałem. > 

Nie? To jakim cudem wysłałeś nam prezent ślubny dwa tygodnie później? 

Chryste Panie, ten Simpson powinien zostać prawnikiem! Ale jak mu wytłumaczyć, że w 

rzeczywistości potrzebowałem tylko okresowego zwolnienia od kontaktów z ludzką rasą? 

- Przykro mi, Steve - 

odpowiedziałem w nadziei, że odjedzie. 

Nie jest ci przykro, tylko głupio, żałosny typie. 

Dzięki za komplement. Pozdrów Gwen. - Wcale nie zamierzał odjechać. 

background image

Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale Gwen bardzo chciałaby się z tobą spotkać - powiedział 

Simpson. 

Straszna masochistka. Była u lekarza? 

Tak, u mnie. Powiedziałem jej, że ma nierówno pod sufitem. Ale nie stać nas na bilet do 

teatru, a ty to najtańszy ubaw. Piątek wieczorem? 

Jestem zajęty, Simpson. 

Tak, wiem. Zawsze jest jakaś wieczorna rozprawa. W każdym razie, o ósmej u nas. 

Wyminął  mnie,  odwracając  się  jeszcze  raz,  żeby  powtórzyć,  jakby  zwracał  się  do 

ograniczonego osobnika: 

Ósma wieczorem, w ten piątek. Znajdziesz nas w książce telefonicznej, więc żadnych 

wymówek. 

- Nic z 

tego, Steve. Nie przyjdę. 

Udał, że nie słyszy mojej stanowczej odmowy. Cholerny arogant, myśli, że można mną 

dyrygować. 

Tak czy inaczej, sprzedawca w sklepie Sherry-

Lehmann  twierdził,  że  Chateau  Lynch-

Bages,  choć  pochodzi  tylko  z  piątego  zbioru,  jest  niedocenione  i  należy  do  najlepszych  win  z 
gatunku  Bordeaux  (powabne,  klarowne,  nastrojowe).  Kupiłem  więc  dwie  butelki,  rocznik  64. 
Jeśli Simpsonowie zanudzą się na śmierć, będą mieli przynajmniej niezłe wino na pociechę. 

Udawali, że cieszą się na mój widok. 

Oliver, nic się nie zmieniłeś. 

Ty też nie, Gwen. 

Zauważyłem, że wiszą u nich te same plakaty co dawniej. Andy Warhol u szczytu swoich 

pop-dziwactw. (- 

Kiedy byłam mała, zjadłam tyle zupy Campbella, że nigdy nie powiesiłabym jej 

na ścianie - zauważyła kiedyś moja żona, gdy byliśmy u ich z wizytą). 

Usiedliśmy  na  podłodze.  Paul  i  Art  pytali  łagodnie  z  narożnych  głośników,  czy  nie 

wybieramy się na targ do Scarborough*. Stephen otworzył butelkę białego Mondavi. Chrupałem 
niezliczone  precelki,  poruszając  głębokie,  metafizyczne  tematy.  Na  przykład,  jak  nędzne  jest 
życie szpitalnego lekarza, jak rzadko Gwen i Steve mieli spokojne wieczory. No i oczywiście, 
czy według mnie Harvard ma szansę dołożyć w tym roku Yale? Gwen nie sprecyzowała w jakiej 

dyscyplinie. Równi

e  dobrze  mogła  spytać,  czy  Ying  dołoży  Yang.  Ale  nieważne.  Po  prostu 

robili,  co  mogli,  żebym  się  rozluźnił.  Nawet  nie  było  to  takie  trudne  do  zniesienia,  jak  się 

background image

obawiałem. 

Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Zamarłem. 

- Co to? - 

spytałem. 

- Spokojnie - odp

arł Steve. - To tylko reszta gości. 

* OHver ma zapewne na myśli piosenkę Targ w Scarborough autorstwa popularnego w 

latach  sześćdziesiątych  duetu  Simon  and  Garfunkel  (Paul  Simon  i  Art  Garfunkel).  (Wszystkie 
przypisy pochodzą od tłumacza.) 

Nie myliłem się, wyczuwając w dźwięku dzwonka spiskową nutę. 

Jakich gości? - spytałem. 

Prawdę mówiąc - przyznała Gwen - to tylko jeden gość. 

Jeden niezamężny gość, co? - powiedziałem, czując się jak zaszczute zwierzę. 

Tak się składa - potwierdził Steve i poszedł otworzyć drzwi. 

Cholera,  dlatego  właśnie  nigdy  nie  chodzę  w  odwiedziny!  Nie  cierpię  tych  przyjaciół, 

którzy  starają  się  mi  pomóc.  Dobrze  znałem  już  cały  scenariusz.  Zaraz  przyjdzie  jakaś  była 
współlokatorka albo starsza siostra, albo koleżanka z klasy, która właśnie się rozwodzi! Znów 
wpadłem w zasadzkę! 

Kipiąc  z  wściekłości,  miałem  ochotę  powiedzieć:  „Kurwamać!”,  ale  nie  byłem  aż  tak 

zaprzyjaźniony z Gwen, więc syknąłem tylko: 

- Psiakrew! 

To miła osoba, Oliver. 

Przepraszam, Gwen. Wiem, że chciałaś dobrze, ale... 

W tym momencie Steve przywiódł ofiarę, przeznaczoną na ten wieczór. 

Okulary w drucianych oprawkach. 

Najpierw zauważyłem jej okrągłe okulary  w drucianych oprawkach. Rozbierała się.  To 

znaczy zdejmowała kurtkę białego koloru. 

Simpson przedstawił ją jako Joannę Stein, lekarza pediatrę, koleżankę, z którą studiował 

medycynę. Teraz byli niewolnikami w tym samym szpitalu. Nawet nie przyjrzałem się jej na tyle 
dokładnie, żeby stwierdzić, czy jest ładna. Ktoś zaproponował, żeby usiąść i napić się czegoś. 

Bzdurne rozmówki ciągnęły się bez końca. 
Po jakimś czasie zauważyłem, że Joanna Stein, lekarz medycyny, ma oprócz okrągłych, 

drucianych okularów przyjemny głos. Jeszcze później stwierdziłem, że myśli wypowiadane tym 

background image

głosem  zdradzają  wrażliwość  i  wdzięk.  Na  szczęście,  nie  padła  żadna  wzmianka  o  mojej 
„sprawie”. Simpsonowie musieli ją chyba uprzedzić. 

Pieskie życie - usłyszałem głos Steve’a Simpsona. 

Wypiję  za  to  -  powiedziałem.  Potem  uświadomiłem  sobie,  że  on  i  Gwen  po  prostu 

psioczą z Joannąna życie lekarza szpitalnego. 

- Co porabiasz w wolnych chwilach, Jo? - 

spytałem. Chryste, chyba nie weźmie tego za 

zaproszenie na randkę. 

Śpię - odparła. 

- Ach, tak? 

Nic na to nie poradzę - ciągnęła dalej. - Wracam do domu tak zmęczona, że zwalam się 

z nóg i 

zasypiam na dwadzieścia godzin. 

- Ach, tak. 

Chwila  milczenia.  Kto  teraz  przejmie  pałeczkę  konwersacji  i  przekaże  następnej 

sztafecie? Cisza musiała trwać całe wieki. W końcu Gwen Simpson zaprosiła nas do stołu. 

Muszę  szczerze  powiedzieć,  że  chociaż  Gwen  jest  wspaniałym  człowiekiem,  to  sztuka 

kulinarna nie należy do jej mocnych stron. Nawet ugotowana przez nią woda smakuje czasem, 
jakby  była  przypalona.  Obiad  tamtego  wieczoru  nie  okazał  się  wyjątkiem.  Można  nawet 
powiedzieć,  że  przeszła  samą  siebie...  Ale  jadłem,  żeby  nie  rozmawiać.  W  pobliżu  było 
przynajmniej  dwóch  lekarzy  na  wypadek,  gdyby  w  moim  żołądku zaczęło  się  nagle  dziać  coś 

niedobrego. 

W miarę rozwoju sytuacji, kiedy kosztowaliśmy - wprost trudno w to uwierzyć - sernika, 

który był chyba pieczony na węglach, Joanna zagadnęła mnie naraz: - Oliver? 

Dzięki swojemu doświadczeniu w przesłuchaniach, odpowiedziałem szybko: 

- Tak? 

Lubisz operę? 

O  cholera,  podstępne  pytanie,  pomyślałem  w  duchu,  zastanawiając  się  gorączkowo,  co 

teraz  knuje.  Może  zamierza  mówić  o  takich  operach  jak  Cyganeria  lub  Traviata,  w których 
przypadkiem bohaterka umiera w finale? Czyżby chciała mi zafundować katharsis*! 

* Katharsis (gr.)  - 

oczyszczenie,  rozładowanie  emocjonalne  i  dramatyczne,  tradycyjny 

element antycznej tragedii greckiej. 

Nie, nie mogła być aż tak nietaktowna. Ale cisza w pokoju zdradzała oczekiwanie na moją 

background image

odpowiedź. 

Średnio - odparłem, przezornie zabezpieczając się na wszystkich frontach. - Nie kapuję 

tylko tych włoskich, francuskich i niemieckich. 

- To dobrze - pow

iedziała nie zrażona. Może miała na myśli chińską operę? 

We wtorek wieczorem Merritt występuje w operze Purcella*. 

Cholera, zapomniałem zabezpieczyć się też przed Anglikami! Teraz pewnie każą mi iść z 

nią na jakąś wyspiarską nudę. 

- Sheila Merritt to najlepszy sopran tego sezonu - 

powiedział Stephen Simpson, rzucając 

do ataku dodatkowe siły. 

- A ta opera to Dydona i Eneasz** 

dorzuciła Gwen, dołączając do pojedynku jako mój 

trzeci przeciwnik. (Dydona -  jeszcze jedna dziewczyna, która umiera, bo facet, z którym 

chodziła, okazał się egoistycznym draniem!) 

To świetnie - skapitulowałem. W głębi duszy przeklinałem Steve’a i Gwen. A przede 

wszystkim  -  Chateau Lynch-

Bages,  które  osłabiło  mój  pierwotny  zamiar,  żeby  powiedzieć,  iż 

każdy rodzaj muzyki przyprawia mnie o mdłości. 

Och, tak się cieszę - powiedziała Joanna. - Mam właśnie dwa bilety... 

Aha, teraz uwaga. 

...ale  Steve  i  ja  mamy  oboje  dyżur.  Pomyślałam  więc  sobie,  że  ty  i  Gwen  z  nich 

skorzystacie. 

Gwen naprawdę to lubi, Oliver - powiedział Steve tonem, który sugerował, że jego żona 

zasługuje na trochę rozrywki. 

Dobra,  świetnie  -  powiedziałem.  Po  chwili  uświadomiłem  sobie,  że  powinienem 

wykazać trochę więcej entuzjazmu i dodałem: - Serdeczne dzięki. 

* Henry Purcell -  kompozytor angielski z XVII wieku. ** Dydona i Eneasz -  opera H. 

Purcella, uznawana za angielską operę narodową. 

Cieszę  się,  że  możesz  iść  -  odparła  Joanna.  -  Powiedz  moim  rodzicom,  że  mnie 

spotkałeś i że jeszcze żyję. 

A to co znowu? Serce zamarło mi na myśl o tym, że będę siedział obok zaborczej matki 

(jaka córka, taka matka?) Joanny Stein. 

Siedzą w sekcji smyczków - rzuciła, wybiegając ze Steve’em z mieszkania. 

Kiedy zostałem sam z Gwen, pomyślałem, że muszę się jakoś ukarać za swoje absurdalne 

background image

zachowanie. Zacząłem więc przeżuwać następny kawałek zwęglonego sernika. 

Gdzie, u diabła, jest sekcja smyczków? - spytałem. 

Zwykle po prawej stronie od instrumentów drewnianych. Matka Joanny jest alcistką, a 

jej ojciec - 

wiolonczelistą w Orkiestrze Nowojorskiej. 

- Aha - 

skwitowałem i ugryzłem jeszcze jeden pokutny kęs. 

Milczenie. 

Naprawdę spotkanie z Jo było dla ciebie takie trudne? - spytała. 

Spojrzałem na nią. 
I odpowiedziałem: - Naprawdę. 

background image

5. 

 

Gdy mnie złożą... 

Tak  zaczyna  się  piosenka,  która  była przebojem roku 1689. W angielskiej operze 

najgorsze jest to, że czasem można zrozumieć słowa. 

Gdy mnie złożą, Złożą w ziemi, Niech me grzechy Twemu sercu Troski nie przysporzą... 
Dydona,  królowa  Kartaginy,  właśnie  miała  zamiar  poddać  się  samozniszczeniu  i 

odczuwała  potrzebę,  żeby  opowiedzieć  o  tym  światu  w  arii.  Muzyka  była  świetna,  a  libretto 
archaiczne. Sheila Merritt zaśpiewała błyskotliwie i zasłużyła na wszystkie późniejsze owacje. W 
końcu Dydona umarła nieodwołalnie, tańczący kupidyni rozrzucili róże i zapadła kurtyna. 

Wiesz,  Gwen,  cieszę  się,  że  tu  przyszedłem  -  powiedziałem,  kiedy  wstawaliśmy  z 

miejsc. 

Podziękujmy naszym dobroczyńcom - odparła. Przebiliśmy się przez wychodzący tłum i 

dobrnęliśmy do orkiestry. 

-  Gdzie Steve? - 

zapytał  pan  Stein,  chowając  wiolonczelę  do  futerału.  Miał  długie, 

siwiejące włosy, które nie znały chyba ‘ bliżej grzebienia. 

Ma dyżur z Joanną - odpowiedziała Gwen. - To jest Oliver, jej przyjaciel. (Naprawdę, 

nie musiała tak tego określać!) W tej chwili nadeszła pani Stein z altówką w ręku. Była raczej 
niska i krępa, choć dzięki swojej tryskającej energii mogła się podobać. 

- Król Stein udziela audiencji? 

- Jak zwykle, kochanie - 

odparłi dodał – Gwen już znasz. A to jest Oliver, przyjaciel Jo. 

Miło pana poznać. Co słychać u naszej córki? 

- Wszystko dobrze - 

odparował pan Stein, zanim zdążyłem odpowiedzieć. 

Przecież nie ciebie pytam, Stein - skarciła go pani Stein. 

-  U Jo wszystko dobrze - 

oświadczyłem,  wprowadzając  pewien  dysonans  do  ich 

żartobliwego tonu. 

Podobało się panu przedstawienie? - zapytała pani Stein. 

Oczywiście. Było świetne! - zawołał jej mąż. 

Pyta cię ktoś? 

Odpowiadam  za  niego,  bo  jestenrprofesjonalistą.  I  powiem  jeszcze,  że  Merritt  była 

nadzwyczajna. 

background image

Potem zwrócił się do mnie: - Stary Purcell umiał komponować, co? Ten finał, te cudowne 

chromatyczne zmiany w schodzącym tetrakordzie! 

Może on tego nie zauważył, Stein - upomniała go małżonka. 

Musiał zauważyć. Merritt śpiewała to cztery razy. 

- Niech pan mu wybaczy, Oliver - 

powiedziała do mnie pani Stein. - Ma fioła na punkcie 

muzyki. 

A co innego się liczy? - odciął się Stein i dodał: - Zapraszam wszystkich na niedzielę. 

Do nas. Wpół do szóstej. Wtedy dopiero pogramy. 

My nie możemy - powiedziała Gwen, włączając się wreszcie do rozmowy. - Rodzice 

Stephena obchodzą rocznicę ślubu. 

- Dobra - 

powiedział pan Stein. - W takim razie Oliver... 

Pan może mieć inne plany - pośpieszyła mi z pomocą pani Stein. 

-  Jakim prawem mówisz za niego? - 

Stein  zwrócił  się  do  małżonki,  pałając  słusznym 

oburzeniem. A 

potem  do  mnie  powiedział:  -  Przyjdź  koło  wpół  do  szóstej.  Przynieś  swój 

instrument. 

- Gram tylko w hokeja - 

odparłem z nadzieją, że zrażę go tym do siebie. 

No, to przynieś swój kij - powiedział pan Stein. - Postawimy cię koło kostek lodu. Do 

niedzieli, Oliver. 

Jak było? - spytał Steve, kiedy dostarczyłem mu żonę. 

- Cudownie - 

odparła z zachwytem Gwen. - Straciłeś wspaniałe przedstawienie. 

A Barrettowi się podobało? - spytał, chociaż stałem tuż obok. Chciałem odesłać go do 

mojego nowego rzecznika, pan

a Steina, ale bąknąłem tylko: - Dobre było. 

- To dobrze - 

skwitował Steve. 

Lecz  w  głębi  duszy  pomyślałem,  parafrazując  zmarłą  królową  Dydonę:  Nieźle  mnie 

wrobili. 

background image

6. 

 

Nadeszła niedziela. Oczywiście, nie miałem ochoty tam iść. Ale los nie przyszedł mi na 

ratunek.  Nie  dostałem  żadnej  pilnej  wiadomości  ani  pilnej  sprawy  do  prowadzenia.  Phil  nie 
zadzwonił. Nawet nie złapałem grypy. W rezultacie, z braku wymówki, znalazłem się z wielkim 
bukietem  w  dłoni  na  skrzyżowaniu  Riverside  i  Dziewięćdziesiątej  Pierwszej. Przed drzwiami 

Louisa Steina. 

-  Ho, ho - 

wykrzyknął  mój  gospodarz,  kiedy  spostrzegł  mój  roślinny  podarunek.  - 

Naprawdę nie powinieneś. - I zawołał do pani Stein: - To Oliver, przyniósł mi kwiaty! 

Pani Stein przydreptała natychmiast i pocałowała mnie w policzek. 

Wejdź i poznaj muzyczną mafię - rozkazał pan Stein. I objął mnie ramieniem. 

W pokoju było dziesięciu, może dwunastu muzyków przy pulpitach. Gawędzili i stroili 

instrumenty. Stroili i gawędzili. Nastrój był podniosły, tonacja głośna. Jedyny ozdobny mebel w 
pokoju  stanowiło  wielkie,  błyszczące,  czarne  pianino.  Przez  solidne  okno  zobaczyłem  rzekę 

Hudson i urwisty brzeg po drugiej stronie. 

Podałem każdemu rękę. Większość stanowili hipisi. Oczywiście oprócz tych młodszych, 

którzy wyglądali na młodych hipisów. Po co ja nakładałem krawat? 

- Gdzie Jo? - 

spytałem z grzeczności. 

- Pracuje do ósmej - 

odpowiedział pan Stein - ale poznaj jej braci. Marty gra na rogu, a 

David na dętych i na flecie. Jak widzisz, zbuntowali się przeciw rodzicom. Tylko Jo została przy 

strunach. 

Obaj bracia byli wysocy i nieśmiali. David machnął nieśmiało klarnetem na przywitanie. 

Marty uścisnął mi dłoń. 

- Witaj w muzycznym zoo - 

powiedział. 

Zupełnie  się  na  tym  nie  znam,  Marty  -  zwierzyłem  się  niepewnie.  -  Kiedy  ktoś  mówi 

pizzicato, 

dla mnie to znaczy tyle, co cielęcina z serem. 

Tak  właśnie  jest  -  powiedział  pan  Stein.  -  Przestań  przepraszać.  Nie  jesteś  pierwszy, 

który przyszedł tu tylko posłuchać. 

- Nie? - 

upewniłem się. 

Oczywiście, że nie. Mój zmarły ojciec nie znał ani jednej nuty. 

Oliver, proszę mu powiedzieć, że na niego czekamy - zawołała pani Stein - chyba że pan 

background image

chce tu przyjść i zagrać na wiolonczeli. 

Cierpliwości, kochanie - odparł gospodarz. - Chcę, żeby nasz gość dobrze się u nas czuł. 

O, czuję się tu dobrze - powiedziałem uprzejmie. Posadził mnie na jakimś rozwalonym 

krześle, a sam pośpieszył z powrotem do orkiestry. 

Było to fantastyczne. Patrzyłem w milczeniu na przedstawienie, które moi snobistyczni 

przyjaciele  mogliby  określić  mianem  kupy  dziwaków  grających  świetną  muzykę.  Najpierw 
Mozart, potem Vivaldi, a potem jakiś Lully, o którym nigdy nie słyszałem. 

Po Lullym zagrali Monteverdiego, a potem podali najlepsze pastrami*, jakie 

kiedykolwiek jadłem. Podczas przerwy na przekąskę wysoki, nieśmiały David szepnął do mnie 

ukradkiem: 

To prawda, że grasz w hokeja? 

Grałem - odparłem. 

Mogę cię o coś zapytać? 

- Jasne. 

Jak dzisiaj poszło Rangersom? 

Kurczę,  nie  pamiętam  -  odparłem,  najwyraźniej  rozczarowując  go.  Jak  miałem  mu 

wyjaśnić, że dawny Oliver, maniak hokeja, tak bardzo zagrzebał się w książkach prawniczych, że 
przestał  śledzić,  czy  drużyna  Rangers  wygrywa  czy  przegrywa  z  ubóstwianymi  kiedyś  przez 
niego kąśliwymi Niedźwiedziami z Bostonu? 

* Pastrami - 

rodzaj mocno wędzonej, pikantnej kiełbasy z mięsa wołowego. 

Potem przyszła Joanna i pocałowała go w policzek. Musiał to być jakiś rytuał. Całowała 

każdego. 

Doprowadzili cię już do obłędu? 

- Nie - 

odparłem. - Naprawdę dobrze się bawię. 

Wtedy nagle uderzyła mnie myśl, że wcale nie kłamię. Harmonia, której zaznałem tego 

wieczoru,  nie  panowała  tylko  w  muzyce.  Była  wszędzie.  W  ich  rozmowach.  We  wzajemnych 
pochwałach,  które  padały,  ilekroć  komuś  udał  się  jakiś  trudny  technicznie  fragment.  Z  czymś 
trochę podobnym spotkałem się tylko w szatni hokejowej, gdy gracze z Harvardu ładowali się 
psychicznie, żeby stratować przeciwnika. 

Tyle że tutaj ludzie ładowali się po to, by razem grać muzykę. Wszędzie wyczuwało się 

tyle... miłości. 

background image

Nigdy nie byłem w podobnym świecie. Chyba tylko z Jenny. 

Weź swoje skrzypce, Jo - powiedział pan Stein. 

Oszalałeś? - odparła Joanna. - Nie jestem w formie... 

Za bardzo oddajesz się medycynie - skwitował. - Powinnaś tyle samo czasu poświęcać 

muzyce. Poza tym, czekałem z Bachem specjalnie na ciebie. 

- Nie - odpowie

działa stanowczo Joanna. 

No, dalej. Oliver chce usłyszeć, jak grasz. - Zarumieniła się. Usiłowałem zaprotestować, 

ale na próżno. 

Pan  Stein  zwrócił  się  do  mnie.  -  Powiedz  swojej  przyjaciółce,  a  mojej  córce,  żeby 

nastroiła swoje skrzypce. 

Zanim zdążyłem zareagować, Joanna, czerwona jak burak, przestała się opierać. 

Dobra, tato, niech ci będzie. Ale nie wyjdzie to najlepiej. 

- Wyjdzie, wyjdzie - 

odpowiedział. A kiedy odeszła, zwrócił się znów do mnie: - Lubisz 

koncerty brandenburskie? 

Zesztywniałem. Koncerty brandenburskie Bacha należały do nielicznych utworów, które 

rzeczywiście znałem. Przecież oświadczyłem się Jenny po tym, jak zagrała Piąty Koncert, gdy 
wracaliśmy brzegiem rzeki w stronę uniwersytetu. Ta muzyka była czymś w rodzaju preludium 

do naszego 

małżeństwa. Na samą myśl, że znowu ją usłyszę, poczułem ból. 

Więc  jak?  -  spytał  pan  Stein.  Przypomniałem  sobie,  że  nie  odpowiedziałem  na  jego 

przyjazne pytanie. 

- Tak - 

odparłem. - Lubię koncerty brandenburskie. Który zagracie? 

Wszystkie! Po co być stronniczym? 

-  Ja gram tylko jeden - 

zawołała  jego  córka,  udając  urażoną.  Siedziała  teraz  między 

skrzypkami, zajęta rozmową z jakimś starszym panem, z którym dzieliła pulpit. Orkiestra znów 
zabrała się do strojenia instrumentów. Ale ponieważ w przerwie nikt nie żałował sobie drinków, 
tonacja była teraz znacznie głośniejsza niż przedtem. 

Pan Stein postanowił wystąpić w roli dyrygenta. 

Dlaczego  Lenny  Bernstein jest lepszy ode mnie? Bo ma lepszą fryzurę! - Zastukał w 

pulpit, to znaczy w telewizor. 

- Und jetzt - 

zawołał, przyjmując nagle niemiecki akcent. - Fsziscy gracz ostro. Slyszicie? 

Ostro! 

background image

Orkiestra zamilkła w oczekiwaniu. Uniósł w górę ołówek, żeby rozpocząć takt. 
Wstrzymałem oddech w nadziei, że jakoś to przeżyję. 
W tej samej chwili zabrzmiała kanonada. 
To znaczy kanonada pięści walących w drzwi. Była jednak za głośna dla naszej muzyki i, 

moim skromnym zdaniem, nie pasowała do rytmu. 

Otwierać! - ryknął nieludzki głos. 

- Policja? - 

spytałem Jo, która nagle znalazła się przy mnie. 

Oni się tu nigdy nie kręcą. - Uśmiechnęła się. - To ktoś bardziej niebezpieczny. Godzilla 

z mieszkania na górze. Naprawdę nazywa się Tempie i nie lubi życia. 

Otwierać! 

Rozejrzałem  się.  Było  nas  w  pokoju  ze  dwudziestu,  ale  orkiestra  wyglądała  na 

zastraszoną.  Ten  Godzilla  musiał  być  naprawdę  niebezpieczny.  W  każdym  razie  Lou  Stein 
otworzył zamek u drzwi. 

Jasna  cholera,  skurwiele  jedne,  powtarzam  wam  co  niedziela,  żebyście  przestali 

hałasować! 

Wrzeszczał, górując nad panem Steinem. Imię Godzilla całkiem do niego pasowało. Był 

wielką, owłosioną bestią. 

Ależ, panie Tempie - odparł pan Stein - zawsze kończymy nasze niedzielne spotkania 

punktualnie o dziewiątej. 

- Gówno! - 

warknął potwór. 

A tak, zauważyłem, że pan jeszcze tego nie powiedział - zareplikował pan Stein. 

Tempie  wbił  w  niego  wzrok.  -  Nie  prowokuj  mnie,  pętaku.  Mojacierpliwośćjuż  się 

wyczerpuje! - 

W głosie Godzilli kipiała nienawiść. Czułem, że jego życiowym celem była czynna 

napaść na swojego sąsiada, pana Steina. Właśnie miał zamiar zrealizować to marzenie. 

Dwaj synowie Steina, choć wyraźnie przerażeni, przyłączyli się do ojca. 
Tempie  wrzeszczał  dalej.  Teraz,  kiedy  pani  Stein  stała  już  u  boku  męża,  Joanna  nagle 

oderwała  się  ode  mnie  i  ruszyła  w  stronę  drzwi.  (Miała  zamiar  walczyć?  Opatrywać  rany?) 

Wszystko 

to działo się bardzo szybko. I uderzało do głowy. 

Cholera,  zasrańcy  jedni,  nie  wiecie,  że  prawo  zabrania  przeszkadzać  ludziom  w 

odpoczynku? 

Przepraszam, panie Tempie, ale sądzę, że to pan łamie cudze prawa. 

background image

Po prostu wypowiedziałem te słowa! Zanim jeszcze uświadomiłem sobie, że mam zamiar 

je  powiedzieć.  Jeszcze  bardziej  zdziwiło  mnie  to,  że  wstałem  już  i  zbliżałem  się  w  stronę 
nieproszonego gościa. Ten z kolei obrócił się w moją stronę. 

Masz jakiś problem, blondasku? - ryknął stwór. 

Był o kilka cali wyższy ode mnie i przynajmniej o czterdzieści funtów cięższy. Miałem 

jednak nadzieję, że nie składał się z samych mięśni. 

Dałem znak Steinom, że ja to załatwię. Stali w miejscu jak wryci. 

-  Panie Tempie - 

ciągnąłem  dalej  -  czy  słyszał  pan  kiedyś  o  ustępie czterdziestym 

Kodeksu karnego? Jest w nim mowa 

o wchodzeniu na cudzy teren. A o ustępie siedemnastym, 

czyli o grożeniu przemocą fizyczną? Albo o... 

Coś ty za jeden, gliniarz? - warknął. Najwyraźniej miał już do czynienia z policją. 

- Tylko prawnik - 

odparłem - ale mogę wsadzić pana do pudła na długi odpoczynek. 

- Gadanie - 

nie dowierzał Tempie. 

Nie  tylko.  Ale  jeśli  chce  pan  rozstrzygnąć  tę  sprawę  szybciej,  to  jest  jeszcze  inny 

sposób. 

Naprawdę, chłopczyku? 

Napiął  swoją  górę  mięśni.  Z  tyłu  usłyszałem  poruszenie  w  orkiestrze.  A  w  duszy  nutę 

przerażenia.  Spokojnie  zdjąłem  jednak  marynarkę  i  powiedziałem  półgłosem  z  przesadną 
uprzejmością: 

Panie Tempie, jeśli zaraz pan stąd nie zniknie, będę po prostu zmuszony, jak to się mówi 

między inteligentami, nauczyć pana rozumu. 

Po  dość  pośpiesznym  odejściu  natręta  pan  Stein  otworzył  butelkę  szampana  (import 

prosto z Kalifornii). Orkiestra postanowiła zagrać najgłośniejszy ze znanych utworów i w bardzo 
żywym tempie wykonała Uwerturę z roku 1812 Czajkowskiego. Nawet ja wziąłem w tym udział: 
zagrałem partię kotłów na pustym koszu do śmieci. 

Kilka godzin później - zbyt szybko - przyjęcie się skończyło. 

Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić - zapraszała pani Stein. 

Pewnie, że odwiedzi - powiedział pan Stein. 

Skąd jesteś taki pewny? - spytała. 

- On nas uwielbia - 

odparł Louis Stern. 

I rozstaliśmy się. 

background image

Nikt  nie  musiał  mi  przypominać,  że  moim  obowiązkiem  było  odprowadzić  Joannę  do 

domu.  Choć  zrobiło  się  już  późno,  nalegała,  żebyśmy  pojechali  autobusem  numer  pięć,  który 
przejeżdża  przez  całą  Riverside  i  dopiero  później  dociera  zygzakami  do  Piątej.  Wyglądała  na 
zmęczoną dyżurem w szpitalu. Była jednak w świetnym nastroju. 

Mój Boże, Ohver, byłeś fantastyczny - powiedziała. 

I położyła swoją dłoń na mojej. 
Próbowałem odpowiedzieć sobie, jakie wrażenie robi na mnie jej dotyk. 
Nie potrafiłem. 
Joanna wciąż szczebiotała. 

Tempie nie odważy się pokazać więcej pyska. 

Słuchaj, Jo, nie trzeba specjalnej inteligencji, żeby postawić się tchórzliwemu drabowi. 

Oderwałem od niej rękę, żeby gestykulować. (Ulga?) 

- No tak, ale... 

Nie dokończyła. Może zaczęło ją dziwić, że ciągle pozuję na tępego hokeistę. Chciałem 

tylko dać jej do zrozumienia, że naprawdę nie jestem wart jej czasu. Była taka miła. I niebrzydka. 
Tak przynajmniej uważałby każdy normalny facet z normalnymi uczuciami. 

Mieszkała na czwartym  piętrze, w pobliżu szpitala. Kiedy staliśmy przed jej drzwiami, 

stwierdziłem, że jest niższa, niż mi się z początku wydawało. Musiała zadzierać głowę do góry, 
żeby patrzeć mi w oczy. 

Za

uważyłem  też,  że  z  trudem  łapię  oddech.  Nie  mógł  to  być  wynik  wchodzenia  po 

schodach  (przecież  dużo  biegam).  Rozmawiając  z  tą  inteligentną,  wrażliwą  panią  doktor, 
poczułem pierwsze oznaki paniki. 

Może uznała, że żywię do niej uczucia niezupełnie platoniczne. Co robić, jeśli... 

- Oliver - 

powiedziała Joanna. - Chciałabym zaprosić cię do środka. Ale idę jutro do pracy 

na szóstą rano. 

- Innym razem - 

odparłem. I nagle poczułem więcej tlenu w płucach. 

Mam nadzieję, Oliver. 

Pocałowała mnie. W policzek. (Ci to lubili się całować, cała rodzina). 

- Dobranoc - 

powiedziała. 

Zadzwonię do ciebie - odparłem. 

Świetnie się dziś bawiłam. 

background image

Ja też. 

A jednak czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy. 
Wracając w nocy do domu, doszedłem do wniosku, że potrzebuję pomocy psychiatry. 

background image

7. 

 

Zacznijmy od tego, że pominiemy zupełnie króla Edypa. 

Tak zaczynał się mój starannie przygotowany wstęp w gabinecie psychiatry. Żeby znaleźć 

dobrego psychiatrę, trzeba wykonać serię prostych czynności. Najpierw dzwoni się do przyjaciół, 

którz

y są lekarzami, i mówi im, że pewien nasz znajomy potrzebuje pomocy. Wtedy oni polecają 

lekarza dla tego nieszczęśliwego znajomego. Na końcu okrąża się telefon dwieście razy, wykręca 
numer i umawia na pierwszą wizytę. 

Proszę posłuchać - chrzaniłem dalej - zaliczyłem swój kurs psychologii i znam tę gadkę, 

której moglibyśmy używać. Wiem, jak nazwać swoje zachowanie w stosunku do ojca, po ślubie z 
Jenny. To znaczy, nie interesuje mnie nic, co powiedziałby na mój temat Freud. 

Doktor Edwin London, choć według faceta, który mi go polecił, wybitny specjalista, nie 

okazał się zbyt skory do wypowiadania dłuższych kwestii. 

Dlaczego pan tu przyszedł? - zapytał beznamiętnie. Obleciał mnie strach. Wstęp poszedł 

mi gładko, ale teraz zaczynało się prawdziwe przesłuchanie. 

Właściwie  dlaczego  tu  przyszedłem?  Co  chciałem  usłyszeć?  Przełknąłem  ślinę  i 

odpowiedziałem tak cicho, że sam ledwo słyszałem swoje słowa. 

Bo nic nie czuję. 

Czekał w milczeniu. 

Od śmierci Jenny po prostu nic nie czuję. Chyba tylko głód, od czasu do czasu. Kupuję 

wtedy  mrożony  obiad  w  sklepie  i  załatwione.  Ale  poza  tym...  przez  osiemnaście  miesięcy... 

kompletnie nic. 

Słuchał, jak próbuję wyłowić z zamętu swoje myśli. Wylewały się bezładnym, bolesnym 

strumieniem.  Czuję  się  strasznie.  Poprawka:  nic  nie  czuję.  To  jeszcze  gorsze.  Bez  niej  jestem 
zagubiony. Philip pomaga mi. Nie, Phil nie potrafi mi naprawdę pomóc. Ale próbuje. Żadnych 
uczuć. Przez prawie dwa lata. Nie potrafię nawiązać kontaktu z normalnymi ludźmi. 

Chwila milczenia. Pociłem się. 

Pożądanie seksualne? - spytał doktor. 

Ani trochę - odpowiedziałem. I dodałem dla zupełnej jasności: - Kompletnie nic. 

Żadnej reakcji. Może go zaszokowałem? Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego twarzy. Po 

chwili, ponieważ było to tak oczywiste dla nas obu, powiedziałem: 

background image

Nikt nie musi mi mówić, że to poczucie winy. 

Wtedy doktor Edwin London wypowiedział najdłuższe zdanie tego dnia: 

Czuje się pan... odpowiedzialny za śmierć Jenny? 

Czy  czułem  się  odpowiedzialny  za  śmierć  Jenny?  Od  razu  pomyślałem  o  moim 

przemożnym pragnieniu, żeby umrzeć tego samego dnia co ona. Ale to minęło. Wiem, że to nie 
ja podarowałem swojej żonie białaczkę. A jednak... 

Może.Chyba przez jakiś czas tak było. Ale przede wszystkim jestem na siebie wściekły. 

Za wszystko, co mogłem zrobić, kiedy jeszcze żyła. 

Po chwili milczenia doktor London spytał: - Na przykład? 
Znów  mówiłem  o  swoim  wyobcowaniu  z  rodziny.  O  tym,  jak  zrobiłem  ze  swojego 

małżeństwa  z  dziewczyną  o  nieco  odmiennym  (jeszcze  jak  odmiennym!)  pochodzeniu 
społecznym swoją deklarację niepodległości. Ja ci pokażę, Nadziany Dolcami Tatusiu, poradzę 

sobie bez ciebie. 

Ale zapomniałem o jednej rzeczy. Było to trudne dla Jenny. Nie tylko dla jej psychiki. 

Choć  to  też  ważne,  zważywszy  jej  silne  przekonania  o  konieczności  szacunku  dla rodziców. 
Jeszcze gorsze było jednak moje dążenie do samodzielności. Dla mnie stanowiło to źródło dumy. 
Ale, cholera, dla Jenny, która wychowała się w biedzie, cóż mogło być nowego i cudownego w 
tym, że nie mamy pieniędzy w banku? 

Ciągle musiała się poświęcać dla mojej arogancji. 

Myśli  pan,  że  ona  uważała  to  za  poświęcenie?  -  spytał  London,  chyba  wyczuwając 

intuicyjnie, że Jenny ani razu się nie poskarżyła. 

Panie doktorze, to już nieważne, co ona mogła uważać. 

Spojrzał na mnie. 
Przez ułamek sekundy ogarnął mnie lęk, że się... rozpłaczę. 

Jenny nie żyje i dopiero teraz widzę, jakim byłem egoistą. Nastąpiła cisza. 

- Dlaczego? - 

spytał. 

Kiedy  kończyliśmy  college,  Jenny  dostała  stypendium  z  Francji.  Ten  temat  w  ogóle 

przestał  istnieć,  gdy  postanowiliśmy  się  pobrać.  Po  prostu  stało  się  jasne,  że  zostaniemy  w 
Cambridge, a ja pójdę na studia prawnicze. Dlaczego? 

Znów chwila ciszy. Doktor London się nie odezwał. Przemawiałem dalej. 

Dlaczego,  do  diabła,  miało  to  być  jedyne  logiczne  rozwiązanie? Ta moja cholerna 

background image

arogancja! Z góry zakładałem, że moje życie jest ważniejsze! 

Nie  wiedział  pan  wtedy  wszystkiego  -  wyjaśnił  psychiatra.  Była  to  niezręczna  próba 

wymazania mojej winy. 

Ale wiedziałem jedno: ona nigdy nie była w Europie. Przecież mogłem pojechać tam z 

nią i zostać prawnikiem rok później. 

Może  myślał,  że  było  to  jakieś  wtórne  poczucie  winy,  nabyte  później  przy  czytaniu 

feministycznej  literatury.  Nie  było.  Nie  bolałem  tak  bardzo  nad  tym,  że  przerwałem  wyższą 
edukację  Jenny,  jak  nad  faktem,  że  przeze  mnie  nie  zakosztowała  Paryża.  Nie  zobaczyła 
Londynu. Nie poczuła Włoch. 

- Rozumie pan? - 

spytałem. 

Jeszcze jedna chwila milczenia. 

Czy jest pan gotów poświęcić na to trochę czasu? - zapytał. 

Po to tu przyszedłem. 

Jutro, o piątej? 

Skin

ąłem głową. On też skinął. Wyszedłem. 

Spacerowałem  wzdłuż  Park  Avenue,  żeby  się  pozbierać.  I  przygotować  na  to,  co  mnie 

czekało. Jutro zacznie się operacja. Wiedziałem, że nacięcia na duszy okażą się bolesne. Byłem 

na to przygotowany. 

Zastanawiałem się tylko, co on znajdzie w środku. 

background image

8. 

 

Minął tydzień, zanim dotarliśmy do Edypa. To znaczy do pałacu na terenie Harvardu o 

nazwie Barrett Hall. 

Moja rodzina dała pieniądze na jego budowę, żeby kupić sobie szacunek. 

- Dlaczego? - 

spytał doktor London. 

-  Bo nas

ze  pieniądze  nie  są  czyste.  Bo  nasi  przodkowie  dorobili  się  na  cudzej  nędzy. 

Nasza filantropia to całkiem nowe hobby. 

Najciekawsze,  że  nie  dowiedziałem  się  tego  z  żadnej  książki  o  Barrettach,  ale  w... 

Harvardzie. 

Pod  koniec  college’u  brakowało  mi  do  kompletu  kilku  zaliczeń.  Razem  z  całą  hordą 

innych  studentów  zapisałem  się  więc  na  kurs  „Nauki  społeczne  nr  108,  rozwój  przemysłu 
amerykanskiego”.  Prowadził  go  tak  zwany  ekonomista-radykał  o  nazwisku  Donald  Vogel. 
Wykładowca  ten  zdobył  już  sobie  miejsce  w  historii  Harvardu  dzięki  ciągłemu  przeplataniu 
faktów wulgarnymi słowami. Poza tym jego kurs był sławny, bo uchodził za łatwiznę. 

(- 

Nie wierzę w sens takich siakich egzaminów - oznajmił Vogel. Tłum wiwatował). 

Sala nie była zwyczajnie zatłoczona. Wręcz roiło się na niej od leniwych sportowców i 

kujonów z pierwszych lat medycyny, poszukujących kursu, na którym nie trzeba się wysilać. 

Zwykle,  pomimo  barwnego  słownictwa  Don  Vogla,  większość  z  nas  zażywała 

dodatkowej  drzemki  lub  czytała  na  jego  zajęciach uniwersyteckie pismo „Crimson”. Na moje 
nieszczęście pewnego dnia włączyłem się w wykład. Temat brzmiał jak nazwa środka nasennego: 
„Przemysł włókienniczy w USA”. 

Siak.  Jeśli  chodzi  o  przemysł  włókienniczy,  to  wiele  takich  owakich  szacownych 

harwar

dzkich  figur  odegrało  w  nim  paskudną  rolę.  Na  przykład  Amos  Brewster  Barrett, 

absolwent Harvardu z roku 1794... 

O jasna cholera, to moja rodzina! Czyżby Vogel wiedział, że go słucham? A może mówił 

o tym swojej zgrai studentów co roku? Skurczyłem się w ławce, podczas gdy on ciągnął dalej: 

W 1814 Amos i kilku jego kumpli z Harvardu razem postanowili rozpocząć rewolucję 

przemysłową  w  Fali  River,  w  stanie  Massachusetts.  Zbudowali  pierwsze  duże  fabryki 
włókiennicze. I zadbali o swoich robotników. Nazywamy to paternalizmem. Z dbałości o zasady 
moralne  umieścili  dziewczęta,  pochodzące  z  odległych  farm,  w  bursach.  Oczywiście  firma 

background image

potrącała połowę ich nędznych zarobków na koszty mieszkania i wyżywienia. 

Te panienki pracowały osiemdziesiąt godzin na tydzień. A Barrettowie, rzecz oczywista, 

uczyli je oszczędności. - Trzymajcie pieniądze w bankach, dziewczęta - mówili. Zgadnijcie, do 
kogo należały banki? 

Miałem ochotę zamienić się w komara, żeby po prostu wyfrunąć. 
Don  Vogel  przedstawiał  kronikę  rozwoju  fortuny  Barrettów,  okraszając  ją  obfitszą  niż 

zwykle kaskadą epitetów. Zatrzymał się na tym prawie godzinę. 

Na  początku  dziewiętnastego  wieku  połowę  robotników  w  Fali  River  stanowiły  dzieci. 

Część z nich nie miała więcej niż pięć lat. Dzieciaki dostawały dwa dolce na tydzień, kobiety 
trzy, a mężczyźni królewską zapłatę w wysokości siedem i pół dolara. 

Ale,  rzecz  jasna,  nie  wszystko  gotówką.  Część  wypłacano  im  w  kuponach.  Ważnych 

tylko w sklepach Barrettów. To oczywiste. 

Vogel  obrazowo  pokazywał,  jak  podłe  były  warunki  pracy.  Dla  przykładu:  ponieważ 

wilgoć w tkalni poprawiała jakość materiałów, właściciele specjalnie wtłaczali do środka więcej 
pary.  A  w  środku  lata  nigdy  nie  otwierano  okien,  żeby  utrzymać  osnowę  i  wątek  włókien  w 
wilgoci. Nie przysporzyło to Barrettom popularności wśród robotników. 

- A dodajcie do tego jeszcze taki siaki fakt - 

uniósł się Don Vogel. - Jakby nie dość było 

tej  nędzy  i  brudu,  no  i  tych  wszystkich  wypadków,  za  które  nie  dostawali  najmniejszego 
odszkodowania, to jeszcze obcięto im te takie siakie pensje! Zyski Barrettów rosły, a jednak, tacy 
siacy, obcięli swoim robotnikom pensje! Bo każdej nowej fali imigrantów można było zapłacić 

jeszcze mniej! 

- Tak siak, tacy siacy siak. 

Po jakimś czasie zakuwałem w tamtym semestrze w bibliotece Radcliff. Spotkałem tam 

pewną  dziewczynę.  Jenny  Cavilleri,  absolwentkę  roku  1964.  Jej  ojciec  był  mistrzem 
cukierniczym  z  Cranston.  Jej  zmarła  matka,  T’resa  Verna  Cavilleri  pochodziła  z  rodziny 
sycylijskich imigrantów, którzy osiedlili się w... Fall River. w stanie Massachusetts. 

Teraz rozumie pan, dlaczego nie cierpię swojej rodziny? Chwila milczenia. 

Jutro o piątej - powiedział doktor London. 

background image

9. 

 

Biegłem. 
Kiedy wyszedłem z gabinetu doktora, poczułem jeszcze większą wściekłość i zamęt, niż 

przedtem, zanim zacząłem do niego przychodzić. Jedyną kuracją na psychiatryczną kurację był 
więc  chyba  tylko  ostry  bieg  przez  Central  Park.  Odkąd  przypadkiem  spotkałem  Simpsona, 
uprawialiśmy  czasem  wspólny  jogging.  Ilekroć  pozwalały  mu  na  to  obowiązki  w  szpitalu, 
robiliśmy razem kilka rund dookoła stawu. 

Na  szczęście  nigdy  nie  spytał,  czy  moja  znajomość  z  panną  Joanną  Stein  miała  dalszy 

ciąg. Czyżby mu opowiedziała? Może ona też postawiła mi diagnozę? W każdym razie ten temat 
był wyraźnie nieobecny w naszych rozmowach. Muszę szczerze przyznać, że Steve chyba cieszył 
się z mojego powrotu na łono ludzkości. Nigdy nie bajeruję przyjaciół, więc powiedziałem mu, 
że zacząłem chodzić do psychiatry. Nie wdawałem się w szczegóły, a on nie pytał o nic. 

Tego popołudnia byłem bardzo ożywiony po kolejnej wizycie i, chcąc nie chcąc, biegłem 

za szybko, żeby Steve mógł za mną nadążyć. Ledwo zrobiliśmy jedno okrążenie, zatrzymał się. 

Następne zrób sam - wysapał. - Dołączę do ciebie przy trzecim. 

Też byłem trochę zmęczony i zwolniłem tempo, żeby złapać oddech. Ale i tak minąłem 

wielu biegaczy, których różnokolorowe rzesze pojawiają się wieczorami w różnych kształtach i 
suną z różną prędkością. Oczywiście faceci z nowojorskiego klubu zostawiliby mnie w tyle w 

mgnieniu oka. Z dryblasami z liceum tak s

amo  nie  miałbym  szans.  Ale  biegnąc  truchtem,  też 

trochę po wyprzedzałem: głównie emerytów, grubaski i większość dzieci poniżej dwunastu lat. 

Oklapłem w końcu, a wzrok zamglił mi się trochę. Pot spływał mi do oczu i widziałem 

tylko kształt, rozmiar i kolor mijanych po drodze dresów. Nie wiedziałem więc dokładnie, kto 
biega wokół mnie tam i z powrotem. Aż zdarzyło się coś, o czym zaraz opowiem. 

Jakieś osiemdziesiąt jardów przede mną majaczyła sylwetka w niebieskim dresie firmy 

Adidas (tzn. drogi ciuch), porus

zająca  się  w  godnym  szacunku  tempie.  Zaraz  dodam  gazu  i 

wyprzedzę tę... babkę? A może był to szczupły blondyn z długimi włosami? 

Ruszyłem w pogoń za niebieskim dresem. Zbliżyłem się do niego dopiero po dwudziestu 

sekundach. Faktycznie, była to dziewczyna. Albo facet ze zgrabnym tyłkiem, a wtedy miałbym 
kolejny  temat  do  przedyskutowania  z  doktorem  Londonem.  Kiedy  jednak  podbiegłem  jeszcze 
bliżej, wyraźnie zobaczyłem szczupłą białogłowę, której złoty włos powiewał na wietrze. Dobra, 

background image

Barrett, a teraz niby nic 

wyprzedzisz  ją  jak  sam  Bob  Hayes.  Podkręciłem  obroty,  wrzuciłem 

niższy bieg i przemknąłem obok niej jak strzała. Naprzód, kogo jeszcze wyprzedzić? Przed sobą 
zobaczyłem znanego mi z widzenia krzepkiego śpiewaka operowego, z którym zawsze radziłem 

sobie bez trudu. No, kolego Baryton, teraz twoja kolej. 

Nagle koło mnie mignęła jakaś niebieska postać. Pewnie sprinter z klubu Millrose. Ale 

nie. Błękitna sylwetka była tą samą odzianą w nylon niewiastą, która, według moich obliczeń, 
miała znajdować się dwadzieścia jardów w tyle. A teraz znów znalazła się przede mną. Może 
była to jakaś wschodząca gwiazda, o której pewnie czytałem w gazetach. Znów zmieniłem biegi, 
żeby przyjrzeć się jej z bliska. Nie przyszło mi to łatwo. Byłem zmęczony, a óna biegła naprawdę 
nieźle. W końcu ją dopadłem. Z przodu była jeszcze ciekawsza niż z tyłu. 

Jesteś jakąś mistrzynią, czy co? - spytałem. 

- Dlaczego? - 

zdziwiła się, niezbyt zmęczona. 

Minęłaś mnie jak rakieta... 

Wcale tak szybko nie biegłeś - odparła. 

Czy to miała być zniewaga? Co ona sobie wyobraża? 

Chcesz mnie obrazić? 

A co, jesteś zakompleksiony? - odcięła się. 

Choć moja pewność siebie nie ulega łatwo wstrząsom, wkurzyłem się. 

Masz niezły tupecik - stwierdziłem. 

Teraz ty chcesz mnie obrazić? - spytała. 

- Tak - odpar

łem. Bez ogródek, w odróżnieniu od niej. 

Może wolałbyś pobiegać sam? - zaproponowała. 

- Owszem - 

zgodziłem się. 

- Dobra - 

powiedziała. I pomknęła nagle do przodu. Niech mnie szlag, pomyślałem, jeśli 

dam się wykiwać tej blagierce. Zebrałem resztę sił, żeby przyśpieszyć. Ale dopadłem ją. 

Cześć. 

Myślałam, że szukasz samotności - powiedziała. Brakowało nam tchu, toteż rozmowa 

nie była zbyt błyskotliwa. 

- W jakim klubie biegasz? 

W żadnym - odpowiedziała. - Poprawiam sobie tylko kondycję do tenisa. 

- Ach, sportowiec totalny - 

rzuciłem, celowo ujmując jej kobiecości. 

background image

- I owszem - 

odparła, tracąc pewność siebie. - A ty co, totalny palant? 

Jak sobie z nią poradzić, jednocześnie dotrzymując jej tempa? 

- Owszem - 

wydobyłem z siebie. Z perspektywy czasu widzę, że była to najprawdziwsza 

odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. - Dobra jesteś w tym tenisie? 

Wątpię, czy odważyłbyś się ze mną zagrać. 

Odważyłbym się. 

Naprawdę? - spytała. I, chwała Bogu, zwolniła do marszu. 

- Jutro? 

Proszę bardzo - wysapałem. 

O  szóstej?  W  klubie  tenisowym  Gotham  na  rogu  Dziewięćdziesiątej  Czwartej  i 

Pierwszej. 

Pracuję do szóstej - powiedziałem. - Może być o siódmej? 

Miałam na myśli szóstą rano - odparła. 

- Szósta rano? Kto gra o szóstej rano w tenisa? 

My. Chyba że stchórzysz - odparła. 

Ależ nic podobnego - powiedziałem, odzyskując jednocześnie dech i dowcip. 

Uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby. 

No to świetnie. Kort jest zarezerwowany na nazwisko Marcie Nash, czyli na mnie. 

A potem podała mi rękę. Miałem ją uścisnąć, nie pocałować, rzecz j asna. Spodziewałem 

się miażdżącego, sportowego uści sku. Ale jej uścisk był normalny. Wręcz delikatny. 

Mogę wiedzieć, jak ty się nazywasz? - spytała. Postanowiłem zdobyć się na oklepany 

żart. 

- Gonzales, panienko. Pancho Gonzales. 

- O - 

odparła - już myślałam, że Speedy Gonzales. 

-  Nie  - 

powiedziałem,  zaskoczony,  że  słyszała  o  legendarnym  Speedy  Gonzalesie, 

bohaterze  wielu  sprośnych  dowcipów  opowiadanych  w  męskich  szatniach  przez  sprośnych 

sportowców. 

- Dobra, Pancho, szó

sta rano. Nie zapomnij zabrać ze sobą tyłka. 

- Po co? - 

zaciekawiłem się. 

Żebym mogła go złoić. Znalazłem na to odpowiedź. 

Tylko dobrze naciągnij rakietę. 

background image

Kobieta w Nowym Jorku musi dobrze naciągać, żeby nie zginąć. 

Z tymi słowami oddaliła się z prędkością, której pozazdrościłaby jej Jesse Owens. 

background image

10. 

 

O piątej rano Nowy Jork pogrążony jest w mroku, dosłownie i w przenośni. Z oddali klub 

tenisowy, oświetlony na pierwszym piętrze, wyglądał jak światełko przy uśpionej kołysce miasta. 
Wszedłem, wpisałem się do książki i skierowałem do szatni. Ziewając bez przerwy, przebrałem 
się  i  wyszedłem  na  teren  kortów.  Światła  jupiterów  niemal  mnie  oślepiły.  Każdy  kort  był  już 
zajęty.  Waleczni  Gothamici  mieli  wkrótce  rozpocząć  kolejny  dzień  szaleńczych  podbojów  i 

wyg

lądało na to, że potrzebują szaleńczej partii tenisa, żeby przygotować się do Prawdziwej Gry. 

Przewidując,  że  panna  Marcie  Nash  stawi  się  w  najlepszych  ciuchach  tenisowych, 

odziałem się najnędzniej, jak tylko mogłem. W żurnalach mody pewnie określono by mój strój 
jako  „wpadający  w  szarość”.  W  rzeczywistości  był  to  końcowy  wynik  przypadkowego 
zmieszania  różnokolorowych  ubrań  w  pralce.  Ponadto  włożyłem  coś,  co  nazywam  „koszulką 
Staną  Kowalskiego”*.  Nie  sądzę  jednak,  żeby  Marlon  Brando  kiedykolwiek  miał  na  sobie 
podobną szmatę. Pod względem tekstylnym wyglądałem więc wyrafinowanie. Inaczej mówiąc, 

niechlujnie. 

Tak jak się spodziewałem, przyniosła ze sobą neonowe piłki. Żółte i fosforyzujące, takie, 

jakich używają zawodowi gracze. 

Dzień dobry, Wesołe Słoneczko. Była już na miejscu i ćwiczyła serwis. 

Wiesz, że na zewnątrz jest zupełnie ciemno? - spytałem. 

Właśnie dlatego będziemy grali wewnątrz, Sancho. 

- Pancho - 

poprawiłem ją - panienko Narci Mash... W grze półsłówek też dawałem sobie 

radę. 

Człowieka można złamać, ale żaden człowiek nie złamie mojego serwisu - oznajmiła, 

wciąż  bombardując  siatkę.  Włosy  Marcie,  które  w  parku  unosiły  się  na  wietrze,  teraz  były 
związane  w  koński  ogon.  (Trzeba  będzie  sypnąć  na  ten  temat  dowcipem).  Jak  każdy  snob 

tenisowy, mia

ła na obu nadgarstkach opaski. 

Nazywaj mnie, jak sobie życzysz, drogi Pancho. Możemy zaczynać? 

- O co gramy? - 

spytałem. 

Proszę? - zdziwiła się Marcie. 

- O co gramy? - 

powtórzyłem. - O jaką stawkę? 

* Stan Kowalski - 

postać  z  dramatu  Tennessee  Williamsa  pt.  Tramwaj zwany 

background image

pożądaniem. Pamiętna rola teatralna słynnego Marlona Brando. 

Och, nie wystarczy sama przyjemność? - zażartowała Marcie z udawaną skromnością. 

O szóstej rano nic nie jest przyjemnością - odparłem. - Potrzebuję konkretnej motywacji. 

Pół Waszyngtona - zaproponowała. 

To aluzja do mojej osobowości? - spytałem. 

Dowcipny jesteś. Nie, mam na myśli pół dolara. 

-  E, tam - 

potrząsnąłem głową, dając jej do zrozumienia, że chodzi mi o poważniejszą 

sumę.  Skoro  należała  do  klubu  Gotham,  nie  mogło  jej  brakować  środków  do  życia.  Chyba  że 
zapisała się z wyrachowania. To znaczy w nadziei, że forsa, którą wyda na opłaty członkowskie, 
zwróci się, gdy upoluje tu nadzianego małżonka. 

Jesteś bogaty? - spytała mnie. 

-  Jakie to ma znaczenie? - 

odparłem,  wiecznie  cofnięty  do  defensywy,  ponieważ  los 

związał mnie z workami pieniędzy Barrettów. 

Chcę się dowiedzieć, ile możesz przegrać - wyjaśniła. Ale chytre pytanko! Ja z kolei 

musiałem  dowiedzieć  się,  jaką  sumę  ona  może  stracić.  W  końcu  wpadłem  na  pomysł,  który 
powinien ocalić uśmiechy na naszych twarzach. 

Słuchaj - zaproponowałem - powiedzmy, że ten kto przegra, stawia obiad. A zwycięzca 

wybiera lokal. 

- Ja wybieram „21” - 

oświadczyła. 

- Nie mów „hop” - 

odparłem. - Ponieważ ja też wybiorę tę knajpę, muszę cię ostrzec: jem 

jak słoń. 

Nie  wątpię  -  skwitowała.  -  Biegasz  też.  Miałem  dość  tego  przekomarzania.  Cholera, 

zaczynajmy!  Pozwoliłem  jej  pograć.  Chciałem  upokorzyć  ją  pod  koniec  i dlatego nie 
przykładałem  się  od  razu  do  gry.  Puściłem  kilka  łatwych  piłek.  Poruszałem  się  wolno.  Nie 
atakowałem przy siatce. Natomiast Marcie grała zawzięcie, pełną parą. 

Była nawet niezła. Reagowała szybko. Prawie zawsze posyłała celne piłki. Miała silny, 

trochę podkręcony serwis. Faktycznie dużo ćwiczyła i była całkiem dobra. 

Jesteś całkiem niezły! 

Marcie  Nash  krzyknęła  to  do  mnie  po  długiej,  wyrównanej  grze.  Starałem  się,  jak 

mogłem,  żeby  każdy  wygrywał  na  zmianę  po  jednym  gemie.  Swoje  zabójcze  piłki  wciąż 
chowałem na koniec. Kilka razy pozwoliłem jej nawet przełamać mój serwis. 

background image

Chyba będziemy musieli niedługo kończyć - powiedziała. - Muszę być w pracy o wpół 

do dziewiątej. 

-  O rany - 

stropiłem  się  (niezłe  maskowanie,  co?)  -  jeszcze tylko jeden, ostatni gem, 

dobrze? Dla przyjemności. Nazwiemy go „nagła śmierć”. Kto przegra, stawia obiad. 

- No, dobra - 

zgodziła się Marcie Nash, trochę zmartwiona, czy nie spóźni się do pracy. 

Wielkie  mi  rzeczy.  Szef  będzie  niezadowolony  i  nie  da  jej  awansu.  Człowiek  powinien  mieć 
poważniejsze ambicje. - Tylko jeden krótki gem - przystała niechętnie. 

-  Panienko Nash - 

oznajmiłem  -  obiecuję  panience,  że  będzie  to  najkrótszy  gem  w  jej 

życiu. 

Tak  się  stało.  Pozwoliłem  jej  serwować.  Lecz  tym  razem  nie  tylko  atakowałem  przy 

siatce, szarżowałem jak bawół! Bang, bang i po wszystkim. Marcie Nash odebrało mowę. Nie 
zdobyła ani jednego punktu. 

- Jasna cholera! - 

wykrztusiła. - Nabrałeś mnie! 

Powiedzmy, że potrzebowałem trochę  czasu, żeby  się rozgrzać - odparłem. - O rany, 

chyba nie spóźnisz się przez to do pracy? 

Nie przejmuj się, to nic takiego - wyjąkała, nie mogąc wyjść z szoku. - O ósmej w „21”? 

Skinąłem głową. 

Mam zarezerwować stolik na nazwisko Gonzales? - dopytywała się. 

Nie,  to  tylko  mój  tenisowy  pseudonim.  Poza  kortem  nazywam  się  Barrett.  Wielki 

Pretendent Oliver Barrett. 

-  Och  - 

powiedziała.  -  Bardziej  podobało  mi  się  Gonzales.  -  I  pomknęła  do  damskiej 

szatni. Z jakiegoś dziwnego powodu uśmiechnąłem się. 

- Co pana tak bawi? 

Słucham? 

Uśmiecha się pan - powiedział doktor London. 

To długa i nieciekawa historia - odparłem. Wyjaśniłem mu jednak, co było powodem, że 

ponury, przygnębiony Barrett zrzucił na chwilę swoją tragiczną maskę. 

Nie  chodzi  o  samą  dziewczynę  -  podsumowałem  na  koniec  -  lecz  o  zasadę.  Lubię 

upokarzać agresywne kobiety. 

I nic więcej? - upewnił się doktor. 

- Nic - 

odparłem. - Poza tym, ona ma marny backhand. 

background image

11. 

 

Pachniała pieniędzmi. 
Nie znaczy to wcale, że była ubrana ekstrawagancko. Wręcz przeciwnie. Promieniowała 

absolutną  prostotą  najwyższego  rzędu.  Jej  włosy  były  jednocześnie  rozpuszczone  i  spięte. Jak 
gdyby fotograf od ładnych babek uchwycił ją szybkostrzelnym obiektywem. 

Wprawiało  mnie  to  w  zakłopotanie.  Schludność  panny  Marcie  Nash,  jej  doskonała 

sylwetka i opanowanie sprawiały, że czułem się jak resztki obiadu z zeszłego tygodnia. 

Na pewno jes

t modelką. Albo przynajmniej ma do czynienia ze światem mody. 

Podszedłem do jej stolika. Siedziała na uboczu. 

Cześć - przywitała mnie. 

Mam nadzieję, że nie czekałaś długo. 

Właściwie przyszedłeś za wcześnie - odparła. 

To znaczy, że ty musiałaś przyjść jeszcze wcześniej - powiedziałem. 

-  Tak, to logiczny wniosek, panie Barrett. - 

Uśmiechnęła się. - Usiądziesz czy będziesz 

czekał na pozwolenie? 

Usiadłem. 

- Co pijesz? - 

spytałem, wskazując na pomarańczowy płyn w jej szklance. 

Sok pomarańczowy - odpowiedziała. 

- Z czym? 

- Z lodem. 

- Sam sok? 

Skinęła głową. Zanim zdążyłem zapytać o powód jej wstrzemięźliwości, zjawił się kelner 

i powitał nas, jakbyśmy byli stały mi gośćmi. 

Jak się dzisiaj czujemy? 

Świetnie. Co macie dobrego? - uciąłem, żeby nie podtrzymywać tej drętwej gadki. 

Małże są wyśmienite... 

Specjalność Bostonu - powiedziałem tonem gastronomicznego szowinisty. 

Nasze pochodzą z Long Island - odparł. 

- Dobra, zobaczymy. - 

Zwróciłem się do Marcie. - Spróbujemy miejscowej podróbki? 

Marcie zgo

dziła się uśmiechem. 

background image

Co na początek? - Kelner spojrzał na nią. 

Młode listki sałaty skropione sokiem cytrynowym. 

Teraz nie miałem już wątpliwości, że jest modelką. W przeciwnym razie to zagładzanie 

się nie miałoby sensu. Tymczasem zamówiłem fettucini. (- Nie żałujcie masła - rzuciłem). Nasz 
gospodarz ukłonił się i zniknął bez śladu. 

Zostaliśmy sami. 

-  No i tak sobie siedzimy - 

powiedziałem.  (Przyznaję,  że  ćwiczyłem  ten  wstęp  całe 

popołudnie). 

Zanim zgodziła się, że istotnie siedzimy, przerwano nam znowu. 

Wina, monsieur? Spojrzałem pytająco na Marcie. 

- Zamów dla siebie - 

odparła. 

- Nie chcesz nawet wina? 

Staram się zachować w tym względzie cnotę - powiedziała. - Ale polecam ci doskonałe 

Mersault. Bez toastu twoje zwycięstwo będzie niepełne. 

- Mersault - 

powiedziałem do drugiego kelnera. 

Rocznik 66, jeśli można - dorzuciła po przyjacielsku Marcie. Kelner zniknął bez śladu i 

znów znaleźliśmy się sami. 

- Dlaczego w ogóle nie pijesz? - 

spytałem. 

- To nie z powodu zasad moralnych. Po prostu lubi

ę panować nad swoimi zmysłami. 

Co to miało, u diabła, znaczyć? Niby nad którymi zmysłami? 

Więc  jesteś  z  Bostonu?  -  spytała  Marcie.  (Jak  widać,  nie  była  to  zupełnie  swobodna 

rozmowa). 

- Tak - 

przyznałem. - A ty? 

- Ja nie jestem z Bostonu - 

odparła. Lekka zniewaga? 

Zajmujesz się modą? - pytałem dalej. 

- W pewnym sensie. A ty? 

Mój biznes to prawa człowieka - odpowiedziałem. 

-  Odbierasz je czy przyznajesz? - 

Uśmiechnęła  się  i  zapomniałem  już,  czy  było  to 

sarkastyczne pytanie. 

Próbuję nauczyć rząd posłuszeństwa - powiedziałem. 

To nie takie łatwe - zauważyła Marcie. 

background image

Jeszcze mi się nie udało. 

Nadszedł kelner od win i napełnił rytualnie mój kieliszek. Zamieniłem się w prawdziwą 

duszę towarzystwa. Można powiedzieć - strumień opowieści. O tym, jakimi sprawami zajmują 
się teraz postępowi prawnicy. 

Przyznaję, że nie bardzo potrafiłem rozmawiać z... kobietami. 
Chcę powiedzieć, że upłynęło już wiele lat, odkąd ostatni raz byłem na tak zwanej randce. 

Przeczuwałem jednak, że lepiej nie rozprawiać wtedy na swój temat. (- Ale egocentryk! - mówi 
potem dziewczyna do koleżanki z pokoju). 

Rozmawialiśmy więc lub raczej wykładałem na temat wyroków Sądu Warrena w zakresie 

praw jednostki. Czy ludzie Burgera ciągle będą powoływać się na Czwartą Poprawkę? To zależy, 

kogo wybi

orą na miejsce Fortasa. Zatrzymaj swój egzemplarz Konstytucji, Marcie. Kto wie, czy 

nie przestaną jej wkrótce drukować*. 

Właśnie zaczynałem mówić o Pierwszej Poprawce, gdy opadli nas kelnerzy z małżami z 

Long Island. Owszem, były całkiem niezłe. Choć nie takie jak w Bostonie. W każdym razie, co 
do Pierwszej Poprawki, rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego nie brzmiały jednoznacznie! 

Jak to możliwe, żeby w sprawie „O’Brien przeciwko Stanom Zjednoczonym” zasądzić, że 

spalenie karty powołania do wojska nie jest aktem symbolicznym, a potem odwrócić wszystko do 
góry  nogami  i  w  sprawie  „Tinker  przeciwko  miastu  Des  Moines”  zawyrokować,  że  noszenie 
opasek na ręku po to, żeby zaprotestować przeciw wojnie, to oczywisty akt symboliczny. Więc 

jakie 

właściwie jest ich stanowisko? 

- Nie wiesz? - 

spytała Marcie. Zanim zdążyłem ocenić, czy chce mi dać w ten sposób do 

zrozumienia, że powiedziałem już o wiele za dużo, zjawił się znów starszy kelner, żeby zapytać, 
czy chcemy coś na zakończenie. Zamówiłem pot de creme au chocolat i kawę. Marcie piła tylko 
herbatę. Zrobiło mi się trochę nieswojo. Może powinienem ją spytać, czy nie gadałem za dużo? 
Albo przeprosić? Przecież mogła mi przerwać, gdyby chciała. 

Broniłeś we wszystkich tych rozprawach? - spytała Marcie (z kpiną w głosie?). 

Oczywiście, że nie. Ale właśnie mam być obrońcą posiłkowym w pewnym odwołaniu. 

Chodzi o zdefiniowanie kategorii: zwolnienie ze służby wojskowej ze względu na przekonania 
religijne. Jako precedens służy sprawa „Webber przeciwko służ* Aluzja do rzeczywistej sprawy 
rozpalającej amerykańską opinię publiczną pod koniec lat sześćdziesiątych. Liberalna ekipa Sądu 
Najwyższego  pod  przewodnictwem  sędziego  Earla  Warrena,  często  stojącego  po  stronie 

background image

skrzywdzonych  i  niepopularnych  mniejszości,  została  w  roku  1969  wymieniona  przez 
konserwatystów z kręgu sędziego Warrena Burgera, postrzeganych przez część opinii publicznej 
jako „twardogłowi”. 

bie przymusowej”, którą prowadziłem. Poza tym, pracuję jeszcze społecznie... 

- Chyba nigdy nie odpoczywasz - 

powiedziała. 

No cóż, jak powiedział Jimmy Hendrix w Woodstock: „Świat lepi się od brudu i trzeba 

go wyszorować”. 

Byłeś tam? 

Nie, po prostu czytam „Time”, żeby szybciej zasnąć. 

- Ach, tak - 

powiedziała Marcie. 

Czyżby dawała mi znać, że ją rozczarowałem? Może byłem nudny? Teraz uświadomiłem 

sobie, że przez ostatnią godzinę (albo półtorej!) nie dałem jej dojść do głosu. 

Co właściwie masz wspólnego z modą? - zapytałem. 

Nic społecznie użytecznego. Pracuję w jednym ze sklepów Binnendale’a. Znasz tę sieć? 

Któż nie słyszało tych wytwornych sklepach! O tym czterdziestokaratowym klejnocie dla 

wybitnych konsumentów! W każdym razie ten szczegół sporo wyjaśniał. Panna Nash znakomicie 
pasowała  do  tego  szpanerskiego  interesu:  atrakcyjna,  stanowcza,  jasnowłosa, wygadanajak 
absolwentka  Bryn  Mawr*,  prawdopodobnie  potrafiła  swoim  słodkim  głosem  sprzedać  damską 
torebkę krokodylowi. 

Nie  zajmuję  się  tak  bardzo  sprzedażą  -  odparła  na  moje  kolejne,  niezręczne  pytanie. 

Uznałem ją za początkującą adeptkę sztuki sprzedawania, o wielkich ambicjach. 

No  to  co  właściwie  robisz?  -  rąbnąłem  prosto  z  mostu.  W  ten  sposób  łamie  się 

przesłuchiwanych świadków. Powtarzaniem tych samych pytań w innej formie. 

Słuchaj,  jeszcze  się  nie  połapałeś?  -  zniecierpliwiła  się,  trzymając  rękę  na  swoim 

smukłym gardle. - Nie nudzi cię rozmowa o cudzych interesach? 

Najwyraźniej chciała przez to powiedzieć, że jestem cholernie nudny. 

Mam nadzieję, że mój wykład prawniczy cię nie zmęczył? 

* Bryn Mawr -  ekskluzywny college w stanie Pensylwania dl

a dziewcząt z zamożnych 

rodzin. 

Nie, poważnie, ciekawie mówiłeś. Szkoda tylko, że nie powiedziałeś więcej o sobie. 

Co ja miałem niby powiedzieć? Najlepszym ratunkiem była chyba prawda. 

background image

Nie miałbym ci wtedy nic przyjemnego do powiedzenia. 

- Dlaczego? 

Cisza. Zajrzałem do swojej filiżanki z kawą. 

Byłem żonaty - powiedziałem. 

To nic niezwykłego - odparła. Choć raczej delikatnie. 

Moja żona zmarła. Chwila milczenia. 

Przepraszam cię - powiedziała Marcie. 

W porządku - odparłem. Nie było innej odpowiedzi. Przez jakiś czas siedzieliśmy bez 

słowa. 

Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej, Oliver. 

- To nie takie proste. 

- Nie pomaga ci mówienie o tym? 

- Jezu, gadasz prawie jak mój psychiatra - 

stwierdziłem. 

Naprawdę? - spytała. - Chciałam zagadać tak jak mój. 

- A tobie po co psychiatra? - 

spytałem zaskoczony, że ktoś tak opanowany jak ona może 

mieć coś wspólnego z lekarzami. - Ty nie straciłaś żony. 

Był to dość ponury żart. I nieudany. 

Straciłam męża - odparła Marcie. 

Barrett, masz rzeczywiście tyle delikatności co słoń! 

- Jezu, Marcie - 

wykrztusiłem tylko. 

Nie zrozum mnie źle - dodała szybko. - To był tylko rozwód. Ale przy podziale majątku 

Michael zyskał wolność, a mnie dostały się wszystkie frustracje. 

Kim był pan Nash? - zapytałem niezmiernie zaciekawiony, jaki facet mógł usidlić taką 

dziewczynę jak ona. 

Proszę,  zmieńmy  temat  -  zaproponowała.  Wydało  mi  się,  że  w  jej  głosie  zabrzmiał 

smutek. 

Dziwne, ale poczułem ulgę na myśl, że pod chłodną powłoką Marcie Nash tkwi coś, o 

czym nie mog

ła  mówić.  Może  nawet  były  to  bolesne  wspomnienia.  Wydała  mi  się  przez  to 

bardziej ludzka, nie tak niedosiężna na swoim piedestale. Ale wciąż nie wiedziałem, o czym dalej 
rozmawiać. Marcie wiedziała: 

O kurczę, późno się robi. 

background image

Mój zegarek rzeczywiście pokazywał kwadrans przed jedenastą. Nadal jednak uważałem, 

że chce mi dać do zrozumienia, jak bardzo ją zawiodłem. 

Proszę o rachunek - rzuciła w stronę przechodzącego kelnera. 

- Nie, zaczekaj - 

powiedziałem. - Ja chcę zapłacić. 

- Nic podobnego. Umowa 

jest umową. 

Prawda,  z  początku  chciałem,  żeby  ona  zapłaciła.  Ale  teraz  czułem  się  winny  i 

zamierzałem odpokutować za swoją gruboskórność, płacąc rachunek. 

Ja zapłacę - oświadczył wasz bohater, odrzucając jej protest. 

-  Czekaj tylko - 

zawołała  Marcie.  -  Moglibyśmy  spróbować  się  w  zapasach,  ale  w 

ubraniach nie byłoby to zbyt zabawne. Więc daj sobie spokój, dobrze? - A potem zawołała:  - 

Dmitri! 

Znała imię kelnera! 

Słucham panią? - odparł Dmitri. 

Proszę dodać to do mojego rachunku i doliczyć napiwek. 

-  O

czywiście,  proszę  pani  -  powiedział  i  zniknął  bezgłośnie.  Czułem  się  nieswojo. 

Najpierw zirytowały mnie te zwierzenia przy obiedzie. A potem jeszcze ta aluzja do miłosnych 
zapasów:  co  robić,  jeśli  naprawdę  zacznie  mnie  napastować?  No  i  na  dodatek  miała  własny 
rachunek w „21”! Kim była ta dziewczyna? 

- Oliver - 

powiedziała, ukazując doskonałą biel swoich zębów. - Podrzucę cię do domu. 

Naprawdę? 

- To po drodze - 

wyjaśniła. 

Dłużej nie mogłem tego przed sobą ukrywać -  niepotrzebnie głowiłem  się nad tym,  co 

by

ło... oczywiste. 

-  Ale, OHver - 

dodała z powagą i chyba lekką nutą ironii - to, że postawiłam ci obiad, 

wcale nie oznacza, że musisz iść ze mną do łóżka. 

- Och, co za ulga! - 

powiedziałem, udając, że udaję. - Nie chcę, żebyś odniosła wrażenie, 

że jestem podrywaczem. 

- O, nie - 

odparła. - Podrywaczem na pewno nie jesteś. 

Kiedy pruliśmy taksówką do mojej siedziby, nagle przyszło mi coś do głowy. 

Słuchaj, Marcie - powiedziałem najnaturalniej w świecie. 

- Tak? 

background image

Powiedziałaś, że jest ci po drodze, a przecież nie wiesz, gdzie mieszkam. 

Och, po prostu wyglądasz na gościa z Manhattanu. 

- A ty gdzie mieszkasz? 

- Niedaleko ciebie - 

odparła. 

Dość niejasny adres. Twojego telefonu też pewnie nie ma w książce. 

-  Nie  - 

przyznała. Ale nie dodała ani słowa wyjaśnienia. Nie zostawiła mi też swojego 

numeru. 

- Marcie? 

- Tak? - 

W jej głosie wciąż brzmiała niezmącona pewność siebie. 

- Po co te wszystkie tajemnice? 

Wyciągnęła ramię i położyła dłoń w skórzanej rękawiczce na mojej rozdygotanej pięści. 

Jedną chwileczkę, dobrze? 

Cholera! O tej godzinie był niewielki ruch i taksówkarz dotarł z niezwykłą szybkością do 

mojego mieszkania - 

wcale nie byłem mu za to wdzięczny. 

Proszę chwilę zaczekać - poprosiła Marcie kierowcę. Nadstawiłem uszu, żeby usłyszeć, 

czy nie poda mu 

następnego  adresu.  Ale  była  na  to  za  cwana.  Uśmiechnęła  się  do  mnie  i 

mruknęła zalotnie: - Serdeczne dzięki! 

Ależ nie - odparłem z natarczywą uprzejmością. - To ja powinienem ci podziękować. 

Znów zapadło milczenie. Niech mnie szlag trafi, jeśli mam błagać o dalsze informacje. 

Wyszedłem z taksówki. 

- OHver! - 

zawołała. - Zagramy znów w następny wtorek? 

Ucieszyłem  się,  że  to  zaproponowała.  Za  bardzo  jednak  dałem  to  po  sobie  poznać, 

odpowiadając: 

Ale to dopiero za tydzień. Dlaczego nie wcześniej? 

Bo będę w Cleveland - odpowiedziała Marcie. 

Przez  cały  czas?  -  spytałem  z  niedowierzaniem.  -  Jeszcze  nie  słyszałem,  żeby  ktoś 

spędził w Cleveland cały tydzień. 

Porzuć swoje wschodnie uprzedzenia, przyjacielu. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek 

wieczorem, żeby to potwierdzić. Dobrej nocy, słodki książę! 

W  tej  samej  chwili  taksówkarz,  który,  widać,  znał  dobrze  tekst  Hamleta,  wyrwał  z 

miejsca. 

background image

Otwierając  trzeci  zamek  do  drzwi,  zacząłem  wpadać  w  złość.  Co  tu,  do  diabła,  było 

grane?! 

I co to, do diabła, za jedna?! 

background image

12. 

 

Niech to szlag, ona coś ukrywa. 

Ma  pan  na  ten  temat  jakieś  podejrzenia?  -  spytał  doktor  London.  Ciągle,  ilekroć 

wygłosiłem prosty, realistyczny sąd, domagał się, żebym puścił wodze fantazji. Przecież nawet 
Freud opisywał pojęcie zwane rzeczywistością! 

Panie doktorze, to nie żadne majaki. Marcie Nash mnie nabiera. 

- Hmm. 

Nie zapytał, dlaczego tak bardzo zajmuję się ledwo co poznaną osobą. Ja natomiast często 

zadawałem sobie to pytanie i odpowładałem, że lubię konkurencję i po prostu nie chcę przegrać 

w dziwnej grze prowadzonej przez Marcie. 

Zdobyłem się na cierpliwość i opowiedziałem doktorowi dokładnie o swoich odkryciach. 

Poprosiłem  Anitę,  moją  niezawodną  sekretarkę,  żeby  połączyła  mnie  z  Marcie.  (-  Cześć, 
chciałem  się  tylko  przywitać  -  powiedziałbym  do  słuchawki).  Oczywiście,  moja  ofiara  nie 
zdradziła mi, gdzie można ją znaleźć. Ale Anita była geniuszem w odnajdywaniu ludzi. 

W  biurze  sieci  Binnendale,  gdzie  zadzwoniła  najpierw,  twierdzili,  że  wśród  ich 

pracowników nie ma żadnej Marcie Nash. Nie zraziło to Anity. Zadzwoniła potem do wszystkich 
możliwych  hoteli  na  terenie  Cleveland,  łącznie  z  modnymi  przedmieściami.  Kiedy  to  nie  dało 
rezultatu,  przypuściła  atak  na  motele  i  skromniejsze  hoteliki.  Wciąż  bez  powodzenia.  W  całej 

okolicy Cleveland 

nie było żadnego śladu panny lub pani Marcie Nash. 

No tak, 

ąuod erat demonstrandum*. Niech ją szlag, skłamała. Wniosek - musi być gdzieś 

indziej. 

- A zatem - 

spytał bez pośpiechu doktor - do jakich wniosków pan doszedł? 

-  Ale to wnioski, nie podejrzenia! - 

dodałem  szybko.  Nie  złożył  protestu.  Sprawa  była 

nadal w toku, a ja zdobyłem sobie silną pozycję. Rozmyślałem nad tym cały dzień. 

Przede  wszystkim  nie  ulega  wątpliwości,  że  z  kimś  mieszka.  Tylko  to  wyjaśnia, 

dlaczego nie dała mi swojego adresu ani numeru telefonu. Możliwe nawet, że nadal jest mężatką. 

To po co się z panem spotyka? 

Chryste, ale ten doktor London był naiwny! Albo zacofany. A może ironizował. 

Nie  wiem.  W  artykułach,  które  czytam,  piszą,  że  żyjemy  w  wyzwolonych  czasach. 

Może więc postanowili oboje, że uatrakcyjnią swój związek. 

background image

Ale jeśli ona jest taka wyzwolona, jak pan mówi, to dlaczego panu tego po prostu nie 

powie? 

 

Quod erat demonstrandum 

(łac.) - Co było do dowiedzenia. 

To właśnie cały paradoks. Zdaje się, że Marcie ma już trzydziestkę, choć wygląda na 

znacznie młodszą. Znaczy to, że jest wytworem wczesnych lat sześćdziesiątych, tak jak ja. Wtedy 
wcale nie panowała tak wielka swoboda. Kobiety z jej rocznika wciąż nie mogą uwolnić się od 
pewnych zasad, więc mówią, że jadą do Cleveland, kiedy zamierzają się pieprzyć na Bermudach. 

To są te podejrzenia? 

Albo na Barbados, na litość boską! - krzyknąłem. - Ale na pewno jest na wakacjach z 

facetem, z którym mieszka. Może to jej mąż, a może nie. 

- A w panu wzbudza to gniew... 

Nie trz

eba było kończyć studiów psychiatrycznych, żeby dostrzec, że jestem wściekły! 

Bo nie była ze mną szczera, do cholery! 

Ciekawe, czy pacjent w poczekalni, przeglądający stare numery „New Yorkera”, słyszał 

mój wrzask? 

Zamknąłem  się  na  chwilę.  Dlaczego  tak  się  wysilam,  żeby  przekonać  go,  jaki  jestem 

spokojny? 

Chryste, żal mi każdego faceta, który angażuje się w związek z taką wredną hipokrytką. 

Angażuje się? - podchwycił doktor London, zwracając to określenie przeciwko mnie. 

-  No, nie -  ro

ześmiałem  się.  -  Ja  się  zupełnie  nie  angażuję.  Mam  zamiar  nie  tylko  ją 

skreślić. Wyślę tej dziwce telegram, żeby poszła do diabła. 

Znów milczenie. 

Tylko że nie mogę tego zrobić - przyznałem po chwili. - Nie znam jej adresu. 

background image

13. 

 

Właśnie śniło mi się, że śpię, kiedy, niech to szlag, obudził mnie czyjś telefon. 

Cześć.  Przeszkadzam,  przerywam  czy  niepokoję?  -  Telefonicznym  wesołkiem  była 

Marcie Nash. Inaczej mówiąc, chciała zapytać, czy dobrze się bawię, czy też czekam wiernie jak 

pies na jej telefon. 

To, co robię, jest objęte ścisłą tajemnicą - odparłem, dając jej do zrozumienia, że oddaję 

się jakimś lubieżnym praktykom. - Skąd, u diabla, dzwonisz? 

- Z lotniska - 

odparła, jak gdyby była to prawda. 

Z kim tam jesteś? - spytałem od niechcenia, w nadziei, że ją zaskoczę. 

Z  kilkoma  zmęczonymi  biznesmenami  -  powiedziała.  Jasne,  musieli  się  porządnie 

zmęczyć nad swoimi interesami. 

Opaliłaś się? - spytałem. 

-  Co takiego? - 

zdziwiła się. - Co ty,  Barrett, ćpasz? Otrzeźwiej i powiedz, czy  gramy 

rano w tenisa. 

Zerknąłem na zegarek na stoliku. Była prawie pierwsza w nocy. 

Już jest „rano” - odparłem zirytowany myślą o tym, co robiła przez cały tydzień, i jej 

nagłym telefonem. No i tym, że nie mogłem jej na niczym przy łapać. I całą tą przedłużaj ącą się 

zag

adką. 

- Zagramy o szóstej rano? - 

dopytywała się. - Tak czy nie? Przez kilka ułamków sekundy 

w głowie zaroiło mi się od różnych myśli. Skoro wracała z tropikalnych rozrywek, to dlaczego, 
do cholery, chciała grać ze mną w tenisa o tak wczesnej porze? Nie wystarczyłby jej do tego ten 
współlokator? Czy miałem być tylko jej partnerem do tenisa? A może tamten musiał wracać na 
śniadanie do swojej żony? Powinienem powiedzieć jej, żeby się odczepiła, i wracać do łóżka. 

Dobra, będę tam - potwierdziłem. Nie było to dokładnie to, co miałem na myśli. 

Starłem ją na proch. 
Rano na korcie nie miałem dla niej cienia litości. Nie wypowiedziałem ani słowa (oprócz: 

Możemy  zaczynać?)  i  grałem  bardzo  złośliwie.  Do  tego  trzeba  dodać  fakt,  że  Marcie  nieco 

wypadła z formy. Była trochę blada. Czyżby padało na Bermudach? A może spędziła za dużo 
czasu w zamkniętych pomieszczeniach? Tak czy inaczej, nic mnie to nie obchodziło. 

background image

-  Ho, ho - 

powiedziała,  oddychając z trudem, kiedy  rozgromiłem ją po  krótkiej grze. - 

Pancho coś dzisiaj w złym nastroju. 

Miałem cały tydzień, żeby stracić dobry nastrój, Marcie. 

Co się stało? 

Uznałem, że trochę przesadziłaś z tym dowcipem o Cleveland. 

Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała niewinnym tonem. 

Słuchaj,  jestem  za  bardzo  wkurzony,  żeby  o  tym  mówić.  Marcie  wyglądała  na 

zakłopotaną.  To  znaczy,  zachowywała  się  tak,  jakby  zupełnie  nie  miała  pojęcia,  co  mam  na 
myśli. 

Jesteśmy przecież dorośli - powiedziała. - Chyba możesz mi wyjawić, co cię gryzie? 

Szkoda gadać, Marcie. 

- Dobra - 

zgodziła się z nutą rozczarowania w głosie. - Pewnie nie chcesz iść na obiad? 

Nie wiedziałem, że obiad też jest przewidziany. 

To nagroda dla zwycięzcy, zapomniałeś? Zastanawiałem się przez chwilę. Powiedzieć 

jej  teraz?  A  może  naciągnąć  ją  najpierw  na  wystawny  obiad  i  dopiero  potem  posłać  ją  do 
wszystkich diabłów? 

- No, dobra, postaw mi obiad - 

zgodziłem się trochę gburowatym tonem. 

- Gdzie i kiedy? - 

spytała, najwyraźniej nie zrażona moim brakiem dobrych manier. 

Przyjadę po ciebie - powiedziałem ostro. 

- Nie 

będzie mnie w domu - odpowiedziała. Tak, tak, znana śpiewka. 

Marcie, przyjadę po ciebie, nawet jeśli będziesz w Timbuktu. 

Zgoda, Oliver. Zadzwonię do ciebie około wpół do siódmej i powiem ci wtedy, gdzie 

jestem. 

A jeśli mnie nie będzie w domu? - odparłem. Całkiem niezła riposta, pogratulowałem 

sobie. I dodałem: - Czasem zdarzają mi się klienci, którzy mają biura w kosmosie. 

No to będę dzwonić, dopóki twoja rakieta nie wyląduje. 

Ruszyła w stronę damskiej szatni i odwróciła się. 

Wiesz, Oliver, zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś stuknięty. 

 

background image

14. 

 

No, wygrałem dużą sprawę! 

Doktor London nie pośpieszył z gratulacjami. Wiedział jednak, że była to naprawdę duża 

sprawa,  bo  mówiłem  o  niej  podczas  poprzednich  wizyt.  Jeszcze  raz  streściłem  mu  casus 
„Channing przeciwko Riverbank”. Ostatni człon pochodzi od nazwy wytwornych apartamentów 

na East End Avenue, a pierwszy od nazwiska Charlesa F. Channinga, Jr., prezesa firmy 

Magnitex, byłego członka drużyny narodowej ze stanu Pensylwania, wybitnego republikanina, o 
rzucającym się w oczy czarnym kolorze skóry. Jego podanie o kupno luksusowego mieszkania 
zostało z jakiegoś dziwnego powodu odrzucone. Zaczął więc szukać pomocy prawnej. Wybrał 
biuro J & M, ze względu na nasz prestiż. Stary Jonas przekazał sprawę mnie. 

Wygraliśmy bez trudu, nie odwołując się do ustanowionych niedawno praw lokalowych, 

w których były pewne dwuznaczności, lecz do precedensu sprawy „Jonas przeciwko Mayerowi”, 
rozstrzygniętej  poprzedniego  roku  przez  Sąd  Najwyższy  (sygnatura akt: 392, U.S., 409). 
Sędziowie orzekli wtedy, że ustawa o prawach obywatelskich z 1866 roku gwarantuje każdemu 
nieskrępowane prawo do zakupu nieruchomości. Było to solidnie poparte przez treść Pierwszej 
Poprawki. Toteż firma Riverbank dostała porządne cięgi. A mój klient wprowadza się do nowego 
mieszkania pod koniec tego miesiąca. 

Przynajmniej raz udało mi się zarobić trochę  pieniędzy dla naszej firmy - dodałem. - 

Channing jest milionerem. 

London jednak nadal powstrzymywał się od komentarza. 

-  Stary 

Jonas  zaprosił  mnie  na  lunch.  Marsh,  druga  połowa  firmy,  wpadł  do  mnie  na 

kawę. Przebąkiwali coś o spółce... 

Wciąż ani słowa. Czym można poruszyć takiego faceta? 

Mam zamiar uwieść dziś Marcie Nash! 

Aha. Chrząknął. 

- Nie pyta pan dlaczego? - 

spytałem tonem, który domagał się odpowiedzi. 

Podoba się panu - odparł cicho. 

Wybuchnąłem śmiechem. Nic nie rozumiał. Wyjaśniłem mu więc, że to jedyny sposób, 

żeby  ją  rozszyfrować.  Może  prymitywny  (i  cyniczny),  ale  doskonały,  żeby  poznać  prawdę.  A 
kiedy dowiem się już, co Marcie ukrywa, po prostu zostawię ją, odejdę i poczuję się świetnie. 

background image

Jeśli London znów ośmieli się zapytać o moje podejrzenia, po prostu wyjdę z gabinetu. 
Nie  zapytał.  Zamiast  tego,  kazał  mi  zastanowić  się,  dlaczego  popadam  w  takie 

samouwielbienie. D

laczego  pysznię  się  w  rozmowie  jak  jakiś  cholerny  paw?  Czy  prawnicze 

triumfy miały odciągnąć moją uwagę od jakichś innych... niepewności? 

Oczywiście, że nie. Dlaczego miałbym czuć się niepewnie? 

To tylko dziewczyna. 

A może nie o to chodziło? 

 

- Marcie, jestem nagi. 

Co chcesz przez to powiedzieć? 

Właśnie biorę prysznic. 

Mam zadzwonić później? Nie chcę przeszkadzać w twoim comiesięcznym obrzędzie. 

- Nic nie szkodzi - 

burknąłem, puszczając mimo uszu jej docinek. - Powiedz tylko, gdzie 

jesteś. 

- Centrum handlowe White Plains. W sklepie Binnendale. 

Wyjdź na zewnątrz za dwadzieścia minut, przyjadę po ciebie. 

- Oliver - 

powiedziała - to piętnaście mil od ciebie! 

- No dobrze - 

odparłem naturalnym głosem. - Przyjadę za piętnaście minut. 

- Oliver, 

zrób mi jedną małą przysługę. 

Jaką? - spytałem. 

Włóż na siebie ubranie. 

 

Dzięki  technicznej  doskonałości  mojego  wozu  Targa  911S  oraz  dzięki  mojej 

pomysłowości  za  kierownicą  (wyprzedzam  nawet  na  ciągłej  linii  -  gliniarzom do tego stopnia 
odbiera mowę, że nawet mnie nie zatrzymują), zajechałem pod centrum handlowe dwadzieścia 
siedem minut później. 

Marcie Nash czekała (albo pozowała) dokładnie tam, gdzie jej kazałem. W ręku trzymała 

pakunek. Miała jeszcze lepszą - jeśli to możliwe - figurę niż tamtego wieczoru. 

- Witaj! - 

zawołała. Kiedy wyskoczyłem z wozu, podeszła i pocałowała mnie w policzek. 

I  wcisnęła  mi  do  ręki  swój  pakunek.  -  Masz  tu  mały  prezencik,  który  cię  udobrucha.  A  przy 
okazji, podoba mi się twój samochód. 

background image

Ty mu się też podobasz. 

- No to po

zwól mi prowadzić. 

O nie, tylko nie mojego małego porsche! Nie mógłbym... 

- Innym razem, Marcie - 

odmówiłem. 

Proszę cię, znam drogę - nalegała. 

Dokąd? 

Tam, dokąd jedziemy. Proszę cię... 

- Nie, Marcie. To zbyt delikatna maszyna. 

Spokojna  głowa  -  powiedziała,  siadając  za  kierownicą.  -  Twoja  maszyna  będzie  w 

rękach eksperta. 

Przyznaję, że nie przesadziła. Prowadziła jak Jackie Stewart. Tylko że on nigdy nie brałby 

ostrych zakrętów z taką prędkością jak Marcie. Szczerze przyznaję się do kilku napadów lęku. I 
do paru chwil całkowitej paniki. 

Podoba ci się? - spytała Marcie. 

- Co takiego? - 

zdziwiłem się, udając, że nie patrzę na szybkościomierz. 

- Twój prezent - 

odpowiedziała. 

Ach, prawda, całkiem zapomniałem o próbie udobruchania mnie. Moje przerażone palce 

zaciskały się kurczowo na wciąż zapakowanym podarunku. 

Nie ściskaj go tak paluchami. Rozpakuj i obejrzyj. 

Był to miękki, czarny, kaszmirowy sweter z wyhaftowanym z przodu logo Alfa Romeo. 

W żywej czerwieni. 

- To od Emilio Ascarellego, tego 

przebojowego projektanta z Włoch... 

Widocznie  Marcie  mogła  pozwolić  sobie  na  taki  prezent.  Ale  dlaczego  mi  go  kupiła? 

Pewnie z poczucia winy. 

Świetny prezent, Marcie. Bardzo dziękuję. 

Cieszę się, że ty się cieszysz - powiedziała. - Odgadywanie cudzych  gustów to część 

mojej pracy. 

Ach, więc zajmujesz się prostytucją - odparłem z lekkim uśmieszkiem dla okraszenia 

swojego dowcipu. 

Tak jak każdy - powiedziała Marcie. Z wdziękiem. Urokliwie. I może szczerze? 

 

background image

Ktoś może zapytać, skąd wiedziałem, że uda mi się uwieść pannę Marcie Nash. Przecież 

nie byłem ostatnio zbyt pewny siebie. 

Odpowiadam:  To  nic  trudnego,  kiedy  człowiek  nie  jest  emocjonalnie  zaangażowany. 

Samo  określenie  „kochać  się”  sugeruje,  że  w  grę  wchodzą  uczucia.  Dzisiaj  jednak  często 

sprowadza 

się  ten  akt  do  rangi  sportowego  wyczynu.  A  w  tej  dziedzinie  czułem  się  na  tyle 

pewnie, aby poradzić sobie z Marcie Nash - co prawda, był to wynik psychicznego treningu. 

A jednak im bardziej przyglądałem się nadobnemu kierowcy, zapominając o patrzeniu na 

deskę rozdzielczą, tym wyraźniej powracały do mnie myśli rozbudzone przez doktora Londona. 
Czy  naprawdę,  pomimo  całej  mojej  chęci  rozwiązania  tajemnicy  i  okazywanej  wrogości,  nie 
podobała  mi  się  choć  trochę  ta  dziewczyna?  Może  oszukiwałem  sam  siebie,  żeby  zatuszować 
niepokój? Ale czy naprawdę było możliwe, przeżywszy tak piękną miłość z Jenny Cavilleri, żeby 
teraz się rozdwoić? Jak podzielić akt miłosny, kochać się z pasją i jednocześnie nieszczerze? 

Ludzie to potrafią. Ja pewnie też. 
W swoim obecnym stanie uważałem, że mogę to robić wyłącznie bez udziału uczuć. 

background image

15. 

 

Przewodniki dają zajazdowi Le Mechant Loup w Bedford Hills trzy gwiazdki za kuchnię. 

Natomiast za hotel i wiejską atmosferę - pełne pięć. Położony pośród kojącej zieleni drzew (jak 
piszą), zajazd ten stanowi doskonałe schronienie przed frustracjami miejskiego życia. 

Przewodniki  nie  wspominają  jednak,  że  Le  Mechant  Loup  doskonale  nadaje  się  na 

schadzki.  Obiad  może  być  ledwo  znośny,  najważniejsze,  że  w  pokojach  na  górze  panuje 
atmosfera,  którą  tak  chwalą  recenzenci.  Kiedy  dowiedziałem  się,  że  tam  właśnie  jedziemy, 
oceniłem swoje szanse na pięć gwiazdek. 

A jednak byłem trochę poirytowany. 
Kto wybrał to miejsce? Kto dokonał rezerwacji bez pytania się kogokolwiek o zdanie? I 

kto 

przyprowadził tu na pełnym gazie moje ukochane porsche? 

Zjechaliśmy z autostrady, wjeżdżając na wąską, leśną drogę, która ciągnęła się nieznośnie 

długo. W końcu przed nami ukazało się światło. Lampa. I szyld: Zajazd Le Mechant Loup. 

Marcie  zwolniła  (wreszcie!)  i  wjechała  na  podwórze.  W  świetle  księżyca  mogłem 

dostrzec  tylko  zarysy  szwajcarskiej  architektury.  W  środku  płonęły  dwa  wielkie  kominki, 
oświetlając  salon  i  jadalnię.  Na  piętrach  panowała  ciemność.  Przechodząc  przez  parking, 
zauważyłem  tylko  jeden  samochód  -  biały  mercedes.  W  środku  też  pewnie  nie  było  tłumów. 

Dobra atmosfera dla intymnej... rozmowy. 

Mam nadzieję, że kuchnia okaże się warta naszej podróży - wypaliłem (niezłe, co?)... 

Mam  nadzieję,  że  się  nie  rozczarujesz  -  powiedziała  Marcie.  I  wzięła  mnie  pod  ramię,  gdy 
wchodziliśmy do środka. 

Posadzono nas przy kominku. Zamówiłem coś do picia. 

Jeden  sok  pomarańczowy  i  karafkę  jakiegoś  taniego  kalifornijskiego  wina,  byle  nie 

Galio. 

Cesar  Chavez*  byłby  z  ciebie  dumny  -  oceniła  Marcie,  kiedy  zniknęła  kelnerka.  - 

Dlaczego  nie  kazałeś  jej  sprawdzić,  czy  pomarańcze  na  sok  były  zbierane  przez  związek 

zawodowy? 

Ja nie wtrącam się do twoich zasad, Marcie. Rozejrzałem się. Byliśmy jedynymi gośćmi. 

Może  przyjechaliśmy  za  wcześnie?  -  powiedziałem,  To  jest  tak  daleko,  że  większość 

chyba przyjeżdża tu głównie na weekendy. 

background image

- Ach, tak - 

skwitowałem. I choć obiecałem sobie, że nie zapytam, zapytałem: - Byłaś tu 

przedtem? 

- Nie - 

odparła Marcie. Uznałem jednak, że kłamie. 

Dlaczego wybrałaś takie odludzie? 

Słyszałam, że jest tu romantycznie. No i jest, nie uważasz? 

O tak... pięciogwiazdkowo - odparłem. I wziąłem ją za rękę. 

W każdym pokoju na górze jest osobny kominek - oznajmiła. 

To świetnie - powiedziałem. 

Przede wszystkim ciepło - uśmiechnęła się. 

 

* Cesar Chavez - 

działacz związkowy, przywódca meksykańskich robotników rolnych w 

Kalifornii w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 

Cisza. Zapytałem najnaturalniej w świecie: 

Na górze też mamy rezerwację? Skinęła głową. I dodała: 

- Na wszelki wypadek. 

Zastanawiałem  się,  dlaczego  nie  jestem  tak  podniecony,  jak  to  sobie  przedtem 

wyobrażałem. 

- Na wypadek czego? 

Śnieżycy - odparła. I uścisnęła moją dłoń. 

Kelnerka przyniosła szklankę Marcie i moją karafkę. Ogień w połączeniu z winem znów 

rozbudził we mnie instynkt poszukiwacza prawdy. 

Marcie, na jakie nazwisko zrobiłaś rezerwację? 

- Kaczor Donald - 

odparła z pokerową twarzą. 

Pytam poważnie, Marcie. Chcę wiedzieć, jakie nazwiska podajesz w różnych hotelach. 

Co proszę? 

Na przykład w Cleveland. 

- Znowu wracamy do tematu „Cleveland”? - 

zniecierpliwiła się Marcie. 

Powiedz tylko, pod jakim nazwiskiem występowałaś w Cleveland? - wtrącił się prawnik 

Barrett. 

Prawdę mówiąc, pod żadnym - odparła. Bez wahania. I bez zająknięcia. 

Mam cię! 

background image

- To znacz

y, nie spałam w hotelu - dodała zwyczajnie. Aha! 

W ogóle tam nie byłaś, co? Nachmurzyła się. 

Oliver  - 

powiedziała  po  chwili.  -  Po  co  to  przesłuchanie?  Uśmiechnąłem  się.  Nalałem 

sobie znowu, nie stawiając nawet kieliszka na stole. Zmieniłem linię przesłuchania. 

Marcie,  przyjaciele  powinni  być  ze  sobą  szczerzy,  nie  sądzisz?  -  Chyba  zadziałało. 

Słowo „przyjaciele” wyraźnie ją poruszyło. 

Oczywiście - odparła. 

Może  udało  mi  sieją  udobruchać  tym  łagodnym,  przymilnym  tonem  głosu.  Rąbnąłem 

więc wprost, bez cienia emocji: 

Marcie, czy ukrywasz przede mpą niektóre fakty na swój temat? 

Naprawdę byłam w Cleveland, OHver - zapewniła. 

- Dobra, ale czy ukrywasz inne rzeczy? 

Chwila milczenia. 

A potem skinienie głową. 
Więc miałem rację. Atmosfera wreszcie się oczyściła. W każdym razie oczyszczała się. 
Reszta była jednak milczeniem. Marcie po prostu siedziała i nie kwapiła się do żadnych 

wyjaśnień.  Ale  coś  najwyraźniej  pękło  w  jej  niezmąconej  pewności  siebie.  Sprawiała  niemal 
wrażenie bezbronnej. Poczułem do niej przypływ sympatii. Lecz odepchnąłem go od siebie. 

No więc...? - nalegałem. 

Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni. 

Słuchaj, wiem, że ostatnio zachowywałam się dziwnie. Ale daj mi czas. Dojdę do siebie. 

Co to miało znaczyć? Jej ręka wciąż leżała na mojej. 

- Zamówimy obiad? - 

spytała Marcie. 

Co teraz? - 

zastanawiałem się. Zgodzić się na drobne odroczenie sprawy? Zaryzykować, 

że nigdy nie wrócimy do tego miejsca - progu prawdy? 

Marcie, czy moglibyśmy najpierw poruszyć jeden lub dwa tematy? 

Zawahała się. Po chwili odparła: 

- Skoro nalegasz. 

Proszę,  pomóż mi  rozwiązać  tę  łamigłówkę,  dobrze?  Skinęła  zwyczajnie  głową.  A  ja 

zacząłem przedstawiać długą listę dowodów obciążających. 

Co można sądzić o kobiecie, która odmawia podania swojego adresu i telefonu? Która 

background image

podróżuje i przebywa incognito w tajemniczych miejscach? Która nigdy dokładnie nie określiła 

swojego zawodu i konsekwentnie unika rozmów na ten temat? 

Marcie nie podsunęła żadnego wyjaśnienia. 

Jaki wyciągasz wniosek? - spytała. 

Że żyjesz z kimś - odparłem spokojnie, bez oskarżycielskiego tonu. 

Uśmiechnęła się, lekko zdenerwowana. I potrząsnęła głową. 

Możliwe też, że jesteś mężatką. Albo że on jest żonaty. Spojrzała na mnie. 

Czy mam zakreślić właściwą odpowiedź na twojej ankiecie? 

- Tak. 

Żadna. 

Zaraz w to uwierzę, pomyślałem. 

Po co bym się umawiała z tobą? - spytała. 

Wasza umowa tego nie wyklucza. Nie pochlebiło jej to. 

- Oliver, nie jestem taka. 

W porządku, a jaka jesteś? 

- Nie wiem - 

powiedziała. - Trochę zagubiona. 

- Gówno prawda! 

Wyrwa

ło mi się to mimo woli. I natychmiast tego pożałowałem. 

Czy to próbka pańskich manier z sali sądowej, panie Barrett? 

- Nie - 

odparłem już uprzejmie. - Tylko trudno przygwoździć cię za krzywoprzysięstwo. 

Ohver,  przestań  być  takim  durniem!  Rzuca  się  na  ciebie wcale nie najgorsza i nie 

najbrzydsza kobieta! A ty, zamiast zachować się jak normalny mężczyzna, odgrywasz przed nią 

Wielkiego Inkwizytora! 

Ten przycinek o normalności naprawdę mi dopiekł. Ale dziwka. 

Słuchaj, Marcie, jeśli ci się to nie podoba, możemy dać sobie spokój. 

Nie zauważyłam, żebyś chciał mi dać coś innego. Ale jeśli odczuwasz nagłą potrzebę 

pójścia do sądu, do kościoła albo do klasztoru - proszę bardzo! 

Z przyjemnością! - syknąłem i wstałem z miejsca. 

- Do widzenia - 

powiedziała. 

- Do widzenia - 

odparłem. Ale żadne z nas ani drgnęło. 

Idź, ja zapłacę - ponagliła mnie. I machnęła ręką, jakby odganiała muchę. 

background image

Nie miałem zamiaru dać się tak przepędzić. 

Słuchaj, nie jestem skończonym draniem. Nie zostawię cię samej na tym odludziu. 

Daruj  sobie  tę  szlachetność.  Mam  na  zewnątrz  samochód.  Znów  puścił  mi  kolejny 

wentyl! Jeszcze jedno kłamstwo, na którym przyłapałem tę dziwkę! 

Podobno nigdy przedtem tu nie byłaś, Marcie. Skąd wziął się ten twój samochód, może 

jest zdalnie sterowany? 

-  Nie twój cholerny interes - 

warknęła  ze  złością  -  ty  paranoiku!  Ale  żeby  ci  ułatwić 

rozważania zostawił go tu facet, z którym pracuję. Bez względu na koniec naszego rendez-vous 
muszę być rano w Hartford. 

-  Dlaczego w Hartford? - 

dopytywałem  się,  choć  rzeczywiście  nie  był  to  wcale  mój 

interes. 

Mój tajemniczy kochanek chce mi wykupić kilka ubezpieczeń! - wrzasnęła Marcie. - Idź 

teraz pomoczyć sobie głowę. 

Naprawdę posunąłem się za daleko i za szybko. Czułem zamęt. To znaczy wiedziałem, że 

pow

inniśmy  przestać  krzyczeć  na  siebie  i  usiąść.  Ale  zamiast  tego,  po  prostu  wysłaliśmy  się 

nawzajem do wszystkich diabłów. I musiałem odejść. 

 

Kropił letni deszczyk, kiedy mocowałem się z drzwiami samochodu. 

Zrobimy rundkę po okolicy? 

Marcie stała za mną z bardzo poważną miną. Wyszła z zajazdu bez żadnego okrycia. 

-  Nie, Marcie - 

odmówiłem.  -  I  tak  za  bardzo  kręcimy  się  w  kółko.  -  Udało  mi  się 

otworzyć drzwi. 

- Mam powody, Oliver. 

O, nie wątpię. 

Nie dałeś mi nawet cienia szansy. 

A  ty  nie  powiedziałaś  nawet  słowa  prawdy.  Wsiadłem  i  zatrzasnąłem  drzwi.  Marcie 

nadal  stała  w  miejscu,  kiedy  zapalałem  silnik.  Nieruchoma,  wpatrzona  we  mnie.  Mijając  ją 
powoli, opuściłem szybę. 

- Zadzwonisz do mnie? - 

spytała cicho. 

- Zapominasz - 

odparłem bez cienia ironii - że nie znam twojego numeru. Pomyśl o tym. 

Z tymi słowami zmieniłem biegi i wyrwałem z podwórza na drogę. 

background image

A teraz do Nowego Jorku, zapomnieć na zawsze o pannie Marcie Nash. 

 

background image

16. 

 

Czego się pan przestraszył? 

Był  to  jedyny  komentarz,  na  jaki  zdobył  się  doktor  London,  kiedy  zdałem  mu  ze 

wszystkiego sprawę. 

Wcale nie powiedziałem, że się przestraszyłem. 

Ale uciekł pan. 

Proszę posłuchać, przecież to jasne jak słońce, że Marcie chce mnie usidlić. 

To znaczy uwieść? 

Naprawdę był naiwny. 

- Chce mnie usidl

ić - wyjaśniłem, siląc się na cierpliwość - bo nazywam się Barrett i nie 

trzeba długo węszyć, żeby dowiedzieć się, że pochodzę z nadzianej rodziny. 

Wreszcie wyrzuciłem to z siebie. Na sali rozpraw zapadła cisza. 

-  Sam pan w to nie wierzy - 

przemówił  w  końcu  doktor  London.  Pewność,  z  jaką  to 

powiedział, zbiła mnie z tropu. 

- Chyba nie - 

zgodziłem się. 

Znowu chwila milczenia. 

No, dobrze, pan tu jest lekarzem. To co takiego właściwie czułem? 

Jest  pan  tu  właśnie  po  to,  by  poprawić  komunikowanie  się  z  samym  sobą.  -  Spytał 

jeszcze raz: - 

Więc jak się pan czuł? 

Byłem trochę bezradny. 

- A poza tym? 

- Lekko przestraszony. 

- Czym? 

Nie potrafiłem od razu odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mogłem wydusić tego z siebie 

na głos. Tak, bałem się. Ale nie tego, że powie mi: - Zgadza się, żyję ze słynnym futbolistą, który 

ma doktorat z astrofizyki i który mnie podnieca. 

Nie. Myślę raczej, że bałem się usłyszeć coś w rodzaju: - Podobasz mi się, Oliver. 
Wstrząsnęłoby to mną o wiele bardziej. 
Załóżmy, że Marcie rzeczywiście coś ukrywa. Ale przecież nie jest ani Matą Hari*, ani 

dziwką babilońską. Jedyną jej wadą było w gruncie rzeczy to, że nie miała jakiejś oczywistej, 

background image

łatwej do wytknięcia wady. (Usiłowałem ją znaleźć!) A jej kłamstwa, cokolwiek za nimi stało, 

wcale nie uspra

wiedliwiały oszustwa, którym sam się karmiłem. Że nie jestem... zaangażowany. 

W rzeczywistości chyba byłem. Raczej na pewno byłem. 
To  dlatego  wpadłem  w  panikę  i  uciekłem.  Obdarzając  kogoś  nawet  najsłabszym 

uczuciem, miałem wrażenie, że zdradzam jedyną dziewczynę, którą kochałem. 

Lecz jak długo jeszcze mogłem żyć w ten sposób, ciągle uważając, żeby ludzkie uczucia 

nie wymknęły mi się spod kontroli! Prawdę mówiąc, mój zamęt jeszcze bardziej się pogorszył. 
Zaczęły mnie teraz nękać dwa pytania. 

Pierwsze: Jak ra

dzić sobie ze wspomnieniami o Jenny? 

Drugie: Jak odnaleźć Marcie Nash? 

 

* Mata Hari - 

tancerka  holenderska  z  początku  XX  stulecia.  Zasłynęła  jako  szpieg 

niemiecki  w  czasie  pierwszej  wojny  światowej.  Aresztowana  i  stracona  w  1917  roku  przez 

Francuzów. 

background image

17. 

 

- Barrett, ty pieprzony wariacie! 

Uspokój się, Simpson! - odszczeknąłem, ruszając na niego gwałtownie, żeby się uciszył. 

O co chodzi, boisz się, że obudzę piłeczki do tenisa? - warknął. Był oburzony i nic nie 

rozumiał. 

Miał  do  tego  prawo.  Właśnie  minęła  szósta  rano.  Wyciągnąłem  go  ze  szpitala,  żeby 

zagrać z nim w tenisa w klubie Gotham. 

- Ech, Barrett - 

jęknął Simpson, przebierając się z bieli szpitalnej w biel tenisową, którą 

mu dostarczyłem. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego to takie ważne? 

- Zrób to dla mnie, Steve - 

prosiłem. - Potrzebuję partnera, któremu mogę zaufać. 

Nie rozumiał. Nie powiedziałem mu wszystkiego. 

Słuchaj, kiedy tylko mogę się wyrwać, biegam z tobą. Nie mogę poświęcić życia, żebyś 

ty mógł pogłębiać swój masochizm. Dlaczego, do cholery, o świcie? 

Proszę  cię  -  powtórzyłem.  Tak  żarliwie,  że  wzbudziłem  chyba  jego  współczucie. 

Przynajmniej zamknął się. 

Wyszliśmy z szatni powolnym krokiem. On ociągał się ze zmęczenia, ja z wyrachowania. 

Mamy kort numer sześć - oświadczył Steve. I ziewnął. 

- Wiem - 

powiedziałem. Kiedy szliśmy na miejsce, przyglądałem się badawczo graczom 

na kortach od pierwszego do piątego. Żadnej znajomej twarzy. 

Odbijaliśmy piłki do ósmej rano, aż Simpson zaczął padać z nóg. Błagał mnie, żeby już 

skończyć. Ja też nie byłem w najlepszej formie. 

Grałeś jak baba - wysapał. - Też musisz być przemęczony. 

- Tak, tak - 

rzuciłem na odczepnego. Ciekawe, gdzie ona była? Może w Cleveland? 

Steve, mam do ciebie ogromną prośbę. 

Jaką? - spytał, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie. 

- Zagrajmy jeszcze raz. Jutro. 

W moim błagalnym tonie słychać było palącą potrzebę. 

- Dobra. Ale nie o szóstej rano. 

W tym właśnie rzecz - powiedziałem. - To musi być znów o szóstej rano! 

Nie,  cholera,  są  pewne  granice!  -  parsknął  Simpson.  I  walnął  w  szafkę  ze 

background image

zdenerwowania. 

Proszę cię - nalegałem. A potem wyznałem: - Steve, tu chodzi o dziewczynę. 

Jego znużone oczy otworzyły się szerzej. 

O dziewczynę? 

Skinąłem głową. Powiedziałem, że spotkałem ją tutaj, w klubie, i że nie wiem, jak inaczej 

j

ą odnaleźć. 

Simpsonowi  wyraźnie  ulżyło,  gdy  usłyszał,  że  zainteresowałem  się  kimś.  Zgodził  się 

zagrać. Dopiero potem przyszło mu do głowy: - A co będzie, jeśli ona jutro też nie przyjdzie? 

Będziemy musieli próbować aż do skutku. 

Wzruszył  tylko  ramionami.  Prawdziwy przyjaciel -  nawet  jeśli  ledwo  trzyma  się  na 

nogach - nie zawiedzie w potrzebie. 

 

W  pracy  bez  przerwy  zadręczałem  Anitę.  Nawet  gdy  odchodziłem  od  biurka  tylko  na 

chwilę, żeby załatwić naturalną potrzebę, wracałem czym prędzej, wołając od progu: 

Dzwonił ktoś? 

A  kiedy  Anita  wychodziła  na  lunch,  zostawałem  na  miejscu  i  kazałem  sobie  przynieść 

kanapkę.  W  ten  sposób  mogłem  stale  czuwać  przy  telefonie  (nie  miałem  zaufania  do  tego 
nowego chłopaka w centrali) na wypadek, gdyby zadzwoniła Marcie. 

Tylko 

że nie zadzwoniła. 

W środę po południu musiałem iść do sądu, żeby złożyć wniosek w sprawie czynności 

przygotowawczych.  Zajęło  mi  to  całe  dwie  godziny.  Wróciłem  do  biura  jakiś  kwadrans  przed 
piątą. 

Dzwonił ktoś, Anita? 

- Tak. 

- Kto...? 

Twój lekarz. Będzie w domu po ósmej wieczorem. 

O co tu chodziło? Czyżby London, z którym nie mogłem się zobaczyć tego dnia, uznał, że 

wpadam w depresję? 

Co dokładnie miałaś mi przekazać? 

Jezu, Oliver, przecież ci mówię. Prosiła tylko... 

- Ona? 

background image

Pozwól mi dokończyć, dobrze? Prosiła tylko, żeby ci powiedzieć: „Doktor Stein będzie 

wieczorem w domu!” 

- Doktor Stein... - 

powtórzyłem, wyraźnie rozczarowany. Więc to Joanna. 

A kogo się spodziewałeś, doktora Jonasa Salka*? - spytała Anita. 

Przemknęła  mi  błyskawiczna  myśl:  może  potrzebowałem  przyjacielskiej  pogawędki  z 

kimś takim jak Joanna. Nie, to nie byłoby w porządku. Ona jest za bardzo... towarzyska dla mnie. 

I nic więcej? - burknąłem. 

Kilka notatek służbowych. Mogę już iść? 

- Tak, tak. 

Rzuciłem  się  do  biurka.  Łatwo  się  domyślić,  że  notatki  służbowe  w  firmie  prawniczej 

dotyczą rozmaitych prowadzonych przez nią spraw. Ani słowa od Marcie. 

Dwa dni później stary Jonas zaprosił mnie do swojego gabinetu na spotkanie. Niech to 

szlag. Obiecałem Anicie, że postawię jej lunch, jeśli będzie czuwać przy telefonie. Szef wezwał 

mnie - znów w porozumieniu z panem Marshem - 

żeby porozmawiać o sprawie Harolda Baye’ a, 

który zakładał podsłuchy  dla FBI  i pewnego dnia zorientował się, że sam jest podsłuchiwany. 
Tego  typu  spraw  było  coraz  więcej.  Harold  opowiadał  przerażające  rzeczy  o  inwigilowaniu 
niektórych pracowników Białego Domu. 

 

* Jonas Salk - 

lekarz  amerykański,  wynalazca  szczepionki  przeciwko  chorobie  Heine-

Medina. 

Oczywiście, nie śmierdział groszem. Ale Jonas uznał, że powinniśmy wziąć tę sprawę, 

żeby nadać jej publiczny rozgłos. 

Ledwo spotkanie się skończyło, pognałem z powrotem do swojego biura. 

Dzwonił ktoś, Anita? 

-  Tak, z Waszyngtonu - 

odparła,  jakby  wciąż  była  pod  wrażeniem  tego  telefonu.  - 

Dyrektor OEO*. 

- Och - powie

działem bez wielkiego entuzjazmu. - Nikt więcej? 

- Czekasz na telefon od Jacqueline Onassis? 

Słuchaj, Anita, nie wymądrzaj się, dobrze? - odparłem oziębłym tonem. I wkroczyłem 

do swojego gabinetu. 

Po drodze usłyszałem, jak Anita mruczy pod nosem, szczerze zakłopotana: 

background image

Co go ugryzło? 

 

Oczywiście,  nie  ograniczałem  się  do  biernego  czekania  na  telefon.  Co  rano  grałem  w 

tenisa.  Kiedy  biedny  Simpson  nie  mógł  przyjść,  brałem  lekcje  u  starego  Petiego  Clarka, 
zasłużonego weterana klubu. 

Mówię ci, synu. Stary Petie wszystkich uczył. Stąd jedzie się naWimbledon. 

Uczył pan kiedyś Marcie Nash? 

Mówisz o tej ładnej dziewczynie... 

Tak, właśnie. 

-

..;która wygrała finał debla razem z tym rudym gościem w 1948? 

Nieważne. To nic takiego, panie Petie. 

Prawdę mówiąc, nie pamiętam już, czy ją uczyłem. 

 

A  codziennie  po  południu  biegałem.  W  przeciwną  stronę  niż  wszyscy,  żeby  lepiej 

przyjrzeć się twarzom. Wciąż bez powodzenia. Czymkolwiek zajmowała się Marcie, musiało ją 

to wy* OEO, Office of Economic Opportunity - Biur

o do spraw Ekonomicznych, agenda rządu 

federalnego. 

gnać z miasta na kilka ładnych dni. Ale nie zamierzałem się poddać. 
Choć  natychmiast  zapisałem  się  do  klubu  tenisowego  Gotham  (jedynym  warunkiem 

przyjęcia  są  pieniądze),  nie  chcieli  mi  tam  pomóc.  To  znaczy,  biuro  nie  chciało  udzielić  mi 
jakiejkolwiek informacji na temat moich kolegów i koleżanek klubowych. 

Nie macie listy członków? 

Tylko do użytku wewnętrznego. Przykro mi, panie Barrett. 

Pod  wpływem  chwilowego  stresu  zastanowiłem  się,  czy  nie  poprosić  Harolda Baye’a, 

żeby  założyć  im  podsłuch.  Ale  rozmyśliłem  się.  Niech  to  będzie  dowód,  w  jaką  popadłem 
desperację. 

Rozważałem nawet, w jaki sposób przeprowadzić kontrolę rachunków w restauracji „21”. 

Kiedy  bowiem  spytałem  Dmitriego,  z  kim  jadłem  obiad,  wykazał  się  niewytłumaczalnym 
zanikiem pamięci. 

Oczywiście,  pytałem  w  sieci  Binnendale.  Za  pomocą  podejrzanej  historii  o  ciotce  i 

spadku  dowiedziałem  się,  że  rzeczywiście  pracują  u  nich  trzy  osoby  o  nazwisku  Nash. 

background image

Sprawdziłem je osobiście. 

Najpierw w dziale ob

uwia  damskiego  poznałem  Priscillę  Nash.  Była  to  przyjaźnie 

nastawiona kobieta, która przepracowała tam ponad czterdzieści lat. Nigdy nie wyszła za mąż. Jej 
jedyny  krewny,  wuj  Hank,  mieszkał  w  Georgii,  a  jej  jedynym  przyjacielem  był  kot  o  imieniu 

Agamemnon. 

Zdobycie  tych  informacji  kosztowało  mnie  osiemdziesiąt  siedem  dolarów. 

Prowadząc przyjacielską pogawędkę z panną Nash, musiałem kupić buty, na prezent dla mojej 
siostry. (Kupiłem rozmiar Anity; ten prezent tylko pogłębił jej schizofrenię). 

Potem do szpane

rskiego działu męskiego - Mr B. Na spotkanie z panną Elvy Nash. 

Dzień dobry - zawołała Elvy z niezwykłą elegancją i wdziękiem. Była czarna i bardzo 

piękna. - W czym mogę panu pomóc? - spytała z uśmiechem. Właśnie, w czym? 

Panna  Elvy  Nash  przekonała  mnie,  że  bardzo  modne  jest  teraz  noszenie koszuli pod 

sweter. Zanim się zorientowałem, trzymałem w ręku sześć zestawów. Tymczasem kasa wybijała 
już - aż trudno w to uwierzyć - ponad trzysta dolarów. 

Nie  opędzi  się  pan  teraz  od  kobiet.  Szałowy  wygląd  -  zapewniła  panna  Ełvy  Nash. 

Odszedłem, wyglądając szałowo. Lecz, niestety, wciąż wyglądałem też za Marcie. 

Na szczęście dla mojego budżetu trzecia osoba o nazwisku Nash, Rodney P., pracowała w 

dziale zakupów i od sześciu tygodni przebywała w Europie. 

- Do czego wi

ęc doszedłeś? - spytał Steve, który bohatersko towarzyszył mi w porannych 

meczach. 

- Do niczego - 

odparłem. 

 

Męczył mnie też pewien powracający koszmar. 
Wci  ąż  przypominała  mi  się  od  nowa  ta  piekielna  kłótnia,  którą  mieliśmy  z  Jenny  na 

początku małżeństwa. Chciała, żebym spotkał się z ojcem albo przynajmniej pogodził się z nim 
przez  telefon.  Wciąż  robi  mi  się  smutno,  gdy  przypomnę  sobie,  jak  na  nią  wtedy 
nawrzeszczałem. Wpadłem w szał. Jenny przeraziła się i uciekła nie wiadomo dokąd. Pognałem 
za nią i przetrząsnąłem do góry nogami całe Cambridge. Ale nie mogłem jej znaleźć. W końcu, 
sztywny ze strachu, wróciłem do domu i zobaczyłem ją na naszych schodach. 

To  właśnie  śniło  mi  się  po  nocach,  zjedna  małą  różnicą:  Jenny  nie  wracała  na  samym 

końcu. 

Za  każdym  razem  szukałem  jej  jak  szalony.  I  wracałem  z  przerażeniem  do  domu.  Ale 

background image

Jenny nie było tam nigdy. 

Co miał znaczyć ten sen? 
Że jestem przerażony utratą Jenny? 
Że chciałem (!) stracić Jenny? 
Doktor London zgłosił własną propozycję - czyż nie szukałem ostatnio innej kobiety, po 

innym wybuchu gniewu? 

Tak. Szukałem Marcie Nash. 
Ale co Marcie może mieć wspólnego z Jenny? 
Oczywiście, że nic. 

background image

18. 

 

Trzy  tygodnie  później  dałem  za  wygraną.  Uznałem,  że  Marcie  o  nieznanym  nazwisku 

nigdy  nie  zadzwoni.  Czy  można  mieć  do  niej  o  to  pretensje?  Tymczasem  byłem  bliski 
wycieńczenia z powodu wzmożonej aktywności sportowej. Poranny tenis, bieganie, nie mówiąc 
już o godzinach spędzonych na bębnieniu palcami w oczekiwaniu na telefon. Rzecz jasna, praca 
szła mi opornie - jeśli w ogóle się do niej zabierałem. Wszystko się rozsypywało. Oprócz mojej 
psychiki, która i tak nie mogła już być w gorszym stanie. Postanowiłem położyć temu kres. Gdy 
więc  minęły  trzy  tygodnie  od  pamiętnej  masakry  pod  Mechant  Loup,  powiedziałem  sobie: 

Wystarcz

y,  sprawa  zamknięta.  Jutro  wracam  do  normalnego  życia.  A  dla  uczczenia  tego 

wielkiego święta postanowiłem wziąć wolne popołudnie. 

Oliver, gdzie cię znaleźć, jeśli ktoś cię będzie szukał? - spytała Anita, również bliska 

załamania z powodu mojego nieustannego, dziwacznego dopytywania się o telefon, który nigdy 
nie dzwonił. 

- Nikt mnie nie szuka! - 

odparłem i wyszedłem z biura. 

 

Koniec  z  halucynacjami,  przyrzekałem  sobie,  idąc  przez  miasto.  Dość  ciągłego 

zauważania  Marcie  na  ulicach.  Oczywiście,  za  każdym  razem  okazywało  się,  że  to  jakaś 
nieznajoma, szczupła blondynka. Kiedyś nawet zauważyłem ją z rakietą. Rzuciłem się w pogoń 
(byłem  przecież  w  świetnej  formie),  ale  czekało  mnie  kolejne  rozczarowanie.  Jeszcze  jedna 
wykapana Marcie. W Nowym Jorku roiło się od jej sobowtórów. 

Kiedy  numery  ulic  doszły  do  pięćdziesiątki,  postanowiłem,  że  przejdę  obok  domu 

towarowego Binnendale dokładnie tak samo jak trzy tygodnie wcześniej, zanim zaczęła się moja 
gorączka. Bez emocji, pogrążony w ważkich rozmyślaniach o precedensach prawniczych lub o 
tym, co zjeść na obiad. Dość kosztownych poszukiwań, dość kręcenia się po różnych piętrach w 
nadziei,  że  spotkam  Marcie  w  dziale  ze  sprzętem  tenisowym  albo  z  seksowną  bielizną.  Tym 
razem tylko rzucę okiem na wystawę i pójdę dalej. 

Ale, 

ale! Od mojej ostatniej wizyty (czyli od wczoraj) sporo się tu zmieniło! Zwłaszcza 

jedna  nowa  dekoracja  przyciągała  uwagę:  NOWOŚĆ!  PROSTO  Z  WŁOCH  -  NAJNOWSZE 

PROJEKTY EMILIO ASCARELLEGO. 

A  na  zgrabnych  ramionach  manekina  o  wyglądzie  absolwenta  Yale  wisiał  kaszmirowy 

background image

sweter. Czarny. Z wyhaftowanym logo Alfa Romeo. Jednak twierdzenie, że ta szykowna część 
garderoby właśnie nadeszła prosto z Włoch, było fałszywe. Mógłbym je w każdej chwili obalić 
za  pomocą  swojego  ciała.  Przypadkiem  (a  może  wcale  nieprzypadkowo)  właśnie  miałem  ten 
sweter na sobie. A dostałem go kilka tygodni temu. Dokładnie mówiąc, trzy tygodnie temu. 

Wreszcie  jakaś  konkretna  poszlaka!  Ten,  kto  zajmuje  się  importem,  musiał  już  dawno 

sprzedać  lub  podarować  sweter  Marcie.  Może  teraz  powinienem  przypuścić  szturm  na  jej 
cytadelę, bogato odziany w materiał dowodowy, i wydobyć z niej wszystkie odpowiedzi. 

Wolnego,  Oliver!  Powiedziałeś,  że  już  po  wszystkim,  więc  niech  tak  będzie.  Sprawa 

kaszmirowego swetra jest zamknięta, do cholery. 

 

Wkrótce potem pr

zeglądałem w domu swój bogaty zestaw ubiorów sportowych, z myślą, 

że  chyba  pójdę  pobiegać  do  parku.  Znalazłem  trzy  lub  cztery  względnie  czyste  skarpetki  i 
zastanawiałem się, które wybrać, kiedy zadzwonił telefon. 

Niech dzwoni. Mam ważniejsze rzeczy na głowie. 
Dzwonienie nie ustawało. Pewnie Anita w sprawie jakichś bzdur z Waszyngtonu. 
Podniosłem z wściekłością słuchawkę. 

- Barretta nie ma w domu! - 

warknąłem. 

O, czyżby był ze swoimi klientami w kosmosie? Marcie. 

- Aaa... - 

odparłem elokwentnie. 

- Co porabiasz, Oliver? - 

spytała. Całkiem łagodnie. 

Właśnie miałem pobiegać w Central Park - odpowiedziałem. 

Szkoda.  Poszłabym  z  tobą.  Ale  biegałam  rano.  Tłumaczyło  to,  dlaczego  ostatnio  nie 

mogłem jej tam spotkać popołudniu. 

- Ach - 

powiedziałem. I dodałem zaraz: - To szkoda. 

Dzwoniłam  do  twojego  biura,  żeby  spytać,  czy  jadłeś  już  lunch.  Ale  skoro  idziesz 

pobiegać... 

- Nie, nie - 

zareagowałem natychmiast. - Właściwie jestem trochę głodny. 

Chwila ciszy. 

- To dobrze - 

powiedziała. 

Gdzie się spotkamy? - spytałem. 

Może przyjedziesz po mnie? Co takiego?! 

background image

Gdzie jesteś, Marcie? 

- W Binnendale. Biura na samej górze. Spytaj tylko o... 

- Dobra. O której? 

Nie śpiesz się. Jak ci pasuje. Będę czekać. 

- Dobra. 

Odwiesiliśmy jednocześnie słuchawki. 

Dylemat: 

Pędzić natychmiast? Czy może najpierw ogolić się i wziąć prysznic? 

Rozwiązanie kompromisowe - dokonać ablucji, a dla nadrobienia straconego czasu wziąć 

taksówkę. 

Po piętnastu minutach byłem z powrotem w domu towarowym Binnendale. 
Chciałem pognać schodami, ale pomyślałem, że nie wypadnie to najlepiej, jeśli zjawię się 

w drzwiach pożarowych. Pojechałem więc windą. Na samą górę. 

Na  ostatnim  piętrze  moim  oczom  ukazał  się  prawdziwy  raj.  Dywany  jak  połacie 

dziewiczych plaż, miękkie niczym piasek. Na wydmie siedziała sekretarka. Za nią rozciągała się 

Ameryka. 

To  znaczy  mapa  Stanów  Zjednoczonych,  z  małym  chorągiewkami  oznaczającymi 

terytoria podbite przez sieć Binnendale. 

Czym mogę panu służyć? - spytała sekretarka. 

Aa... tak. Nazywam się Barrett... 

- Wiem. Pan szuka Marcie - 

odparła. 

Aa... zgadza się. 

Proszę  pójść  tym  korytarzem  –  wskazała  prosto.  Można  powiedzieć,  że  jest  pan  na 

właściwym szlaku. 

Ruszyłem  szybko  korytarzem,  lecz  po  chwili  przyszło  mi  do  głowy,  że  powinienem 

zwolnić. Idź, nie biegnij. Powoli, bez pośpiechu. (Szkoda tylko, że nie mogłem zwolnić pracy 

serca). 

Wymoszczony  miękko  korytarz  przypominał  kokon.  Dokąd  on  prowadzi?  W  każdym 

razie otoczenie sprawiało dość przyjazne wrażenie. 

Najpierw minąłem gabinet Williama Ashwortha (dyrektor handlowy). 

Potem gabinet Arnolda H. Sundela (skarbnik). 

Potem gabinet Stephena Nicholsa, Jr. (wiceprezes). 

background image

Na samym końcu wszedłem do przestronnego holu. Przede mną siedziały dwie sekretarki. 
Za nimi stały otworem wielkie drzwi. 
Byłem na miejscu. 

Zatrzy

małem się. 

Marcie spojrzała na mnie, a ja na nią. Nie przychodziło mi do głowy nic stosownego. 

Wejdź - powiedziała. (Naprawdę należała się jej nagroda za opanowanie). 

Wszedłem za nią. Gabinet był wielki i elegancki. 
Siedziała w nim sama. 

Dopiero wtedy do

ceniłem jej samotność. 

W końcu odezwała się: 

Paskudne były te trzy tygodnie. 

Nie pod względem handlowym - odparłem. - Spłukałem się do cna, przychodząc tu na 

zakupy, żeby cię znaleźć. 

Marcie uśmiechnęła się lekko. 

- Wiesz - 

szukałem usprawiedliwienia - chyba byłem trochę zbyt porywczy. 

Mam w tym swój udział - odparła. - Byłam trochę zbyt tajemnicza. 

Lecz teraz tajemnica była już rozwiązana. 

Więc  to  niezupełnie  prawda,  że  pracujesz  dla  Binnendale  -  stwierdziłem.  -  Raczej 

odwrotnie. 

Skinęła głową. Prawie z zażenowaniem. 

Powinnam powiedzieć ci wcześniej - uznała Marcie. 

W porządku. Teraz rozumiem. - Poczuła chyba ogromną ulgę. 

Nawet  sobie  nie  wyobrażasz,  Marcie,  jak  dobrze  rozumiem  to  uczucie.  Kiedy 

człowiekjest bogaty, ciągle kusi go, żeby zadać sobie pytanie: „Lubią mnie czy moją forsę?” O to 

chodzi? 

Spojrzałem na nią. 

Coś w tym rodzaju - odpowiedziała. 

Chciałem  powiedzieć  więcej.  Na  przykład:  -  Słuchaj,  jesteś  naprawdę  piękna.  I 

inteligentna. Masz tysiące zalet, na które lecą wszyscy faceci. 

Ale nie potrafiłem. Jeszcze nie. 
Ktoś z nas musiał wreszcie zdobyć się najakiś ruch. Wypadło na mnie. 

background image

Idziemy stąd - zdecydowałem. 

Skinęła głową, wyszperała z górnej szuflady biurka jakiś klucz i rzuciła go mnie. 

- Wóz mam na dole - 

powiedziała. 

Czy to znaczy, że dasz mi poprowadzić? - spytałem mile zaskoczony. Uśmiechnęła się i 

skinęła głową. 

Tylko, proszę, ostrożnie, OHver. Moja maszyna jest tak samo delikatna jak twoja. 

background image

19. 

 

Chyba czytałem coś na ten temat kilka lat temu. Nagła śmierć ojca założyciela Waltera 

Binnendale’a.  Wielkie  królestwo  o  jedenastu  miastach  przekazane  w  spadku  córce,  która  była 
wtedy śmiesznie młoda. 

Pewnego  razu  był  sobie  też  starszy  brat.  Ale  jak  pamiętają  kibice  wyścigów 

samochodowych, w roku 1965 „Bin” 

Binnendale wypadł z toru w Zandvoort i rozbił się kilka 

sekund  po  tym,  jak  objął  prowadzenie,  wyprzedzając  Boissiera.  I  tak  Marcie  stała  się  jedyną 
spadkobierczynią. Dobrze poinformowana prasa pisała, że dziewczynka wkrótce sprzeda sklepy i 
będzie  prowadzić  życie  godne  wielkiej  dziedziczki.  Zamiast  tego  dwudziestoczterolatka 
zasmakowała w wielkim biznesie i przejęła pałeczkę po tatusiu. 

Eksperci podśmiewali się. Z nią w roli prezesa interes szybko popadnie w ruinę. Ajednak 

wcale nie stało się to tak szybko. Dwa lata później sieć zaczęła prowadzić ekspansję na zachód. I 
znów  zawodowcy  uznali  to  za  kolejny  młodzieńczy  kaprys.  Kiedy  w  Los  Angeles  powstał 
siedemnasty oddział, kapitał firmy był już dwukrotnie wyższy. Może to tylko łut szczęścia, ale ci, 
którzy teraz się nim cieszą, kiedyś śmiali się Marcie w twarz. 

Od czasu do czasu napotykałem różne wzmianki o finansowym rozwoju sieci Binnendale. 

Jeśli w ogóle wspominano o pani prezes, to nigdy na czołowym miejscu. W gazetach nigdy nie 
było jej zdjęć. W dziale „Biznes” nigdy nie opiewano jej triumfów. A na stronie „Ludzie” nie 
rozpisywano się o historii jej małżeństw. Żadna gazeta nie odnotowała jej rozwodu. Utrzymanie 
takiej anonimowości jest wręcz niemożliwe dla człowieka, który należy do najbogatszych ludzi w 
Ameryce.  Zwłaszcza  jeśli  jest  piękną  blondynką.  Wcale  mnie  więc  nie  zdziwiło,  gdy 
dowiedziałem się, że Marcie wynajmuje specjalną agencję, która trzyma od niej prasę z daleka. 

Wszystkich  tych  informacji  wysłuchałem,  prowadząc  jej  białego  mercedesa po Merritt 

Parkway  na  północ.  Najpierw  zadzwoniłem  z  jej  telefonu,  żeby  odwołać  wizytę  u  doktora 
Londona. Potem ona zadzwoniła do swojego biura i powiedziała: 

Wypieprzcie mój rozkład dnia. - (Dokładnie tymi słowami). A potem wyrwałem sznur z 

gniazdka. 

Marcie  uśmiechnęła  się  dobrodusznie,  kiedy  z  rozmysłem  zniszczyłem  jej  prywatną 

własność. 

Z jakiegoś nie znanego mi powodu lubię cię, Oliver. Choć jesteś nieznośnie porywczy. 

background image

Ty też nie jesteś zbyt znośna - odparłem. - Pomyśl, ile zaoszczędziłabyś mi rozterek, 

mówiąc od razu prosto z mostu: „Nazywam się Binnendale”. Powiedziałbym wtedy: „No to co? 
Bardziej ciekawi mnie twój tyłek”. 

Błysk w jej oku zdradził, że wierzy mi. 

Wiem, że trochę przesadzam. Ale pamiętaj, że raz już się sparzyłam. 

Co właściwie zrobił twój mąż? 

Mnie? Innym kobietom? Spytaj dokładniej. 

No, na przykład, co on teraz robi? 

- Nic. 

- Nic? 

Powiedzmy, że jest bardzo dobrze... „urządzony”. 

Jej  głos  zmienił  się  dziwnie.  Nie  mogła  chyba  mieć  na  myśli  tego,  co  przyszło  mi  do 

głowy. 

Marcie, chyba nie sugerujesz, że musiałaś mu... zapłacić? 

-  Nie  - 

powiedziała.  -  Nic  nie  sugeruję.  Stwierdzam  fakt.  Jest  teraz  zamożnym 

rozwodnikiem. 

Zamurowało mnie. Dlaczego Marcie dała się tak wykiwać? Nie spytałem. Sama chciała 

mi 

o tym powiedzieć. 

- Widzisz - 

zaczęła - kończyłam wtedy college i zastanawiałam się, co ze sobą zrobić w 

życiu. I nagle, proszę bardzo! Pojawia się ten silny, strasznie przystojny facet... 

Mogłaby tak nie podkreślać jego przystojności! 

- ...i mówi mi wszy

stko to, co chciałam usłyszeć. 

Urwała na chwilę. 

Byłam dzieciakiem - stwierdziła. - Beznadziejnie się zakochałam. 

- I co potem? 

Cóż, ojciec wciąż miał nadzieję, że Bin zdejmie swój kask i zajmie się interesami. A 

mój brat, rzecz jasna, tylko dodawał gazu w przeciwnym kierunku. Więc kiedy zjawiłam się ze 
swoim przystojniakiem, ojciec był wniebowzięty. Uznał Mikę’ a za Jezusa Chrystusa i Einsteina 
w  jednej  osobie,  tylko  z  modniejszą  fryzurą.  Zresztą  ja  sama,  gdybym  nawet  chciała,  nie 
potrafiłabym  znaleźć  żadnej  skazy  w  doskonałości  Michaela.  W  każdym  razie  mój  ojciec 
ubóstwiał  mnie  za  to,  że  znalazłam  mu  takiego  drugiego  syna.  Bałam  się,  że  na  ślubie  to  on 

background image

powie za mnie „tak”. 

- A co na to Bin? 

Och, to była nienawiść od pierwszego spojrzenia. Nie znosili się nawzajem. Bin ciągle 

mi powtarzał, że Michael to „barakuda w garniturze od J. Pressa”. 

Co, jak podejrzewam, okazało się prawdą? 

No, to może trochę niesprawiedliwe określenie. Wobec b araku d. 

Najwyraźniej  nie  pierwszy  raz  próbowała  tych  gorzkich  żartów.  I  nie  udało  się  jej 

wywołać powszechnej wesołości. 

Ale dlaczego się w końcu rozstaliście? 

Michael mnie nie chciał. 

Marcie starała się mówić obojętnym głosem. 

A dokładniej? 

Chyba zdał sobie sprawę, że chociaż Walter go lubił, to i tak Bin któregoś dnia zostanie 

jego szefem. A ponieważ nie nadawał się na drugie skrzypce, po prostu się poddał. 

- Jaka szkoda! - 

rzuciłem z przekąsem. 

Tak. Gdyby tylko poczekał pięć miesięcy... 

Jej opowiadanie urwało się w tym miejscu. Bez słowa komentarza. Nawet bez wysłania 

Michaela Nasha do wszystkich diabłów. 

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. (Może coś w rodzaju: - Kurczę, przykro mi, że cię tak 

wykiwano). Po prostu jechałem dalej. Słuchaliśmy kasety z Joan Baez. 

Naraz przyszło mi coś do głowy. 

Marcie, właściwie skąd wiesz, że ja okażę się inny? 

Nie wiem. Po prostu mam taką nadzieję. 

Dotknęła  mojego  ramienia,  sprawiając,  że  po  krzyżu  przebiegł  mi  bardzo  przyjemny 

dreszczyk.  A  więc  od  spraw  czysto  duchowych  przechodzimy  dalej.  Dobra,  czas  się  całkiem 
odsłonić! 

Marcie, zastanawiałaś się kiedyś nad moim nazwiskiem? 

- Nie. A powinnam? - 

I wtedy doznała olśnienia. 

- Barrett... Bank Inwestycyjny? Fabryki? To firma twojej rodziny? 

-  Dalekiego krewnego - 

powiedziałem.  -  Mojego  ojca.  Przez  chwilę  jechaliśmy  w 

mi

lczeniu. Potem szepnęła cicho: 

background image

Nie wiedziałam. 

Muszę przyznać, że sprawiło mi to przyjemność. 

 

Jechaliśmy wciąż naprzód, w aksamitną ciemność Nowej Anglii. 
Nie dlatego, że chciałem odwlec tę chwilę. Po prostu szukałem naprawdę wyjątkowego 

miejsca. 

Przydałoby się ognisko, Marcie. 

- Tak, Oliver. 

W  poszukiwaniu  odpowiedniego  otoczenia  dotarliśmy  aż  do  stanu  Vermont,  do  Chaty 

Wuja Abnera. Na małym jeziorze o nazwie Kenawaukee. Szesnaście pięćdziesiąt za jedną noc. 
Drewno  na  opał  wliczone  w  cenę.  Najbliższa  restauracja  -  przydrożny  bar  o  nazwie  Howard 

Johnson’s. 

Zanim więc zaczęliśmy się przytulać przy kominku, zabrałem Marcie na wystawny obiad 

do lokalu HoJo. 

 

Przy obiedzie wymieniliśmy wspomnienia z dzieciństwa. 
Najpierw ja zanudzałem ją swoim pełnym podziwu i współzawodnictwa stosunkiem do 

ojca.  Potem  ona  dokończyła  drugą  zwrotkę  tej  śpiewki.  Wszystko,  co  kiedykolwiek  zrobiła  w 
życiu, było zawsze albo wyzwaniem, albo przesłaniem dla jej własnego Wielkiego Taty. 

Słowo daję, dopiero kiedy zginął mój brat, Walter zaczął mnie naprawdę zauważać. 

Przypominaliśmy parę aktorów, którzy analizują swoją grę w różnych przedstawieniach 

Hamleta. Zdziwiło mnie tylko, że Marcie wcale nie grała Ofelii. Tak samo jak ja występowała w 
roli  Smętnego  Księcia.  Zawsze  sądziłem,  że  kobiety  rywalizują  przede  wszystkim  ze  swoimi 

matkami. A propos - 

o mamusi nie wspomniała ani razu. 

Miałaś matkę? - dopytywałem się. 

- Tak - 

odpowiedziała. Bez emocji. 

Żyje jeszcze? - pytałem dalej. Skinęła głową. 

Rozwiedli  się  z  Walterem  w  1956.  Nie  prosiła  nikogo  o  opiekę.  Wyszła  za  jakiegoś 

architekta z San Diego. 

Widujesz się z nią? 

Była na moim ślubie. 

background image

Uśmieszek Marcie nie przekonał mnie, że jest jej to obojętne. 

Przepraszam, że spytałem. 

I tak bym ci powiedziała - odparła. - Teraz twoja kolej. 

- Na co? 

Opowiedz mi coś strasznego ze swojej przeszłości. Pomyślałem chwilę i wyznałem: 

Byłem zażartym hokeistą. 

Naprawdę? - zapaliła się Marcie. 

- Aha. 

- Opowiadaj, Oliver. 

Naprawdę ją to interesowało. Minęło pół godziny, aona wciąż chciała słuchać o hokeju. 
Lecz wtedy zamknąłem jej delikatnie usta ręką. 

- Jutro, Marcie. 

Kiedy płaciłem rachunek, oświadczyła: 

Wiesz, OHver, to był najlepszy obiad w moim życiu. 

Coś mi podpowiadało, że nie miała na myśli klusek ani deseru. 

Chwilę później wracaliśmy do Wuja Abnera, trzymając się za ręce. 
Rozpaliliśmy ognisko. 
I ośmielaliśmy się nawzajem, gdy brakło nam odwagi. 
Jeszcze później tego wieczoru robiliśmy inne, przyjemne rzeczy, już bez skrępowania. 
A potem zasnęliśmy przytuleni do siebie. 

 

Marcie zbudziła się o świcie. Byłem już na zewnątrz, siedziałem nad jeziorem i patrzyłem 

na  wschód  słońca.  Usiadła  obok  mnie,  owinięta  płaszczem,  z  rozczochranymi  włosami,  i 
szepnęła (choć w promieniu kilku mil nie było nikogo): 

Jak się czujesz? 

-  W porz

ądku  -  odparłem,  szukając  jej  dłoni.  Wiedziałem  jednak,  że  moje  oczy  i  głos 

zdradzają lekki smutek. 

Jesteś... niespokojny, Oliver? Skinąłem głową na znak, że coś w tym rodzaju. 

Dlatego, że myślałeś o... Jenny? 

- Nie - 

powiedziałem i spojrzałem w stronę jeziora. - Dlatego, że nie myślałem. 

background image

A  potem,  porzucając  zwyczaj  porozumiewania  się  słowami,  wstaliśmy  i  wróciliśmy  do 

baru Howard Johnson’s na obfite śniadanie. 

 

background image

20. 

 

- Co pan czuje? 

Jezu, to chyba widać! 

Szczerzyłem zęby jak idiota. Jakie jeszcze objawy mogą potwierdzić diagnozę, że jestem 

szczęśliwy - mam wywijać piruety po jego gabinecie? 

Trudno  to  nazwać  językiem  medycyny.  Pańska  dyscyplina,  zdaje  się,  nie  ma 

odpowiedniego terminu na określenie radości. 

Doktor London wciąż milczał. Mógłby przynajmniej powiedzieć: - Moje gratulacje. 

Panie, doktorze, czuję się jak flaga amerykańska czwartego lipca. 

Wiedziałem,  że  sypię  banałami.  Ale  byłem  tak  rozanielony,  że  aż  paliłem  się  do 

rozmowy. No, może niezupełnie do rozmowy - chciałem po prostu krzyczeć z radości. Po długich 
miesiącach odrętwienia wreszcie zaczynałem chłonąć życie jak normalny człowiek. Jak ująć to w 
słowa zrozumiałe dla psychiatry? 

Wie pan, my się naprawdę lubimy. Coś się z tego wykluwa. Krew znów mi krąży w 

żyłach. 

To są ogólniki - odezwał się doktor London. 

To są fakty - upierałem się. - Nie pojmuje pan, że jest mi dobrze? 

Chwila milczenia. Jak to możliwe, że tak dobrze rozumiał moje poprzednie cierpienia, a 

teraz był całkiem ślepy na moją euforię? Spojrzałem mu w oczy, domagając się odpowiedzi. 

A on powiedział tylko: 

Jutro o piątej. 

Zerwałem się na równe nogi i wyniosłem z gabinetu. 

 

Wyjechaliśmy z Vermont za kwadrans ósma. Zatrzymaliśmy się dwa razy, żeby napić się 

kawy, pocałować i nabrać benzyny. O wpół do  dwunastej byliśmy przed jej barokową  fortecą 
mieszkalną.  Odźwierny  zajął  się  samochodem,  aja  chwyciłem  jej  rękę  i  przysunąłem  ją  w 
przyjemną bliskość swojego ciała. 

Ludzie patrzą! - zaprotestowała. Ale niezbyt ostro. 

Jesteśmy  w  Nowym  Jorku.  Tutaj  każdy  ma  to  gdzieś.  Pocałowaliśmy  się.  I  tak  jak 

przewidywałem, nikt się tym nie przejął. Oprócz nas. 

background image

Spotkajmy się w przerwie na lunch - zaproponowałem. 

Już jest czas na lunch. 

Świetnie. Przyjechaliśmy w samą porę. 

Muszę iść do pracy - powiedziała Marcie. 

To da się załatwić, znam twojego szefa. 

Ale ty też masz obowiązki. Kto pilnował przestrzegania swobód obywatelskich, kiedy 

nie było cię w mieście? 

Nieźle. Ale tak łatwo się nie poddam. 

Marcie, właśnie egzekwuję swoje podstawowe prawo do szukania szczęścia. 

- Musi

sz to robić na ulicy? 

Pójdziemy na górę i... napijemy się gorącej czekolady. 

Panie Barrett, idź pan, cholera, do swojego biura, zrób sobie jakiś proces, a potem wróć 

tu na obiad. 

- O której? - 

dopytywałem się niecierpliwie. 

- Jak przyjdzie czas - powie

działa, ruszając do środka. Ale wciąż trzymałem jej rękę. 

Już jestem głodny. 

Będziesz musiał poczekać do dziewiątej. 

Wpół do ósmej - rzuciłem. 

Wpół do dziewiątej - odparowała. 

- Siódma - 

nie poddawałem się. 

- Ósma wieczorem i kropka. 

- Targujesz si

ę bez litości - odparłem pogodzony z losem. 

Jestem  bezlitosną  dziwką  -  powiedziała.  Potem  uśmiechnęła  się  i  pomknęła  przez 

żelazną bramę swojego ogromnego zamku. 

 

Jadąc  windą  do  biura,  zacząłem  ziewać.  Niewiele  spaliśmy  w  nocy  i  dopiero  teraz 

zacząłem  to  odczuwać.  Wyglądałem  też  jak  kawał  nieszczęścia.  Kiedy  zatrzymaliśmy  się  po 
drodze na kawę. kupiłem tandetną maszynkę i  usiłowałem się ogolić.  Koszuli nie można było 
jednak kupić w automacie. W rezultacie wyglądałem tak, jakbym robił to, co robiłem. 

- O, pan Romeo! - 

zawołała Anita. Kto, u diabła, jej powiedział? 

No co, przecież masz napisane na swetrze: „Alfa Romeo”. 

background image

To  musi  być  twoje  nazwisko.  Przecież  nie  możesz  nazywać  się  Barrett.  Ten  zawsze 

przychodzi do pracy o świcie. 

Zaspałem - mruknąłem, szukając schronienia w swoim gabinecie. 

Oliver, przygotuj się na szok. Zatrzymałem się. 

Co się stało? 

- Ludzie-

kwiaty zaczęli atakować. 

- Kogo? 

- Nic nie czujesz? 

Wszedłem do pomieszczenia, które było kiedyś moim gabinetem, a teraz przypominało 

wielką  wystawę  botaniczną.  Morze  wzburzonej  flory.  Nawet  moje  biurko  zmieniło  się  w... 
grządkę róż. 

Ktoś cię kocha - podsumowała Anita, rozkoszując się zapachem przy drzwiach. 

Była jakaś kartka? - spytałem nerwowo, bojąc się, że już ją przeczytała. 

Tam, na różach, to znaczy, na twoim biurku. Sięgnąłem po kartkę. Chwała Bogu, była w 

zaklejonej kopercie z dopiskiem „Poufne”. 

- Bardzo gruby papier - 

powiedziała Anita. - Nic nie mogłam przeczytać pod światło. 

Możesz iść na lunch - powiedziałem, częstując ją niskokalorycznym uśmiechem. 

Co się stało, Oliver? - spytała, przyglądając się mi badawczo. (Moja wymięta koszula 

była jedyną widoczną wskazówką. Sprawdziłem to). 

Co masz na myśli, Anita? 

Zupełnie  zapomniałeś  zapytać  mnie,  czy  ktoś  dzwonił.  Jeszcze  raz  powiedziałem  jej, 

żeby  poszła  sobie  i  pośmiała  się  ze  mnie  do  woli  podczas  lunchu.  I  powiesiłem  na  drzwiach 
kartonik z napisem: „Nie przeszkadzać”. 

Gdzie widziałeś, żeby ktoś to robił? Tu nie jest motel. - Wyszła, trzaskając drzwiami. 

W pośpiechu prawie rozszarpałem kopertę na strzępy. Wiadomość brzmiała: 

 

Nie wiedziałam, jakie lubisz najbardziej, a nie chciałam cię rozczarować. 

Całuję, M. 

 

Uśmiechnąłem się i chwyciłem za telefon. 

 

background image

Jest na konferencji. Czy mogę wiedzieć, kto mówi? 

-  Jej wuj Abner -  p

owiedziałem,  starając  się  przybrać  dobroduszny  ton.  Chwila  ciszy, 

kliknięcie, a potem nagle głos prezesa: 

Słucham. 

Głos Marcie brzmiał bardzo szorstko. 

Coś taka opryskliwa? 

Mam  spotkanie  z  dyrektorami,  z  Zachodniego  Wybrzeża.  Ach,  sama  śmietanka! 

Pie

rwsza liga! A ona odgrywała przed nimi Lodowatą Damę. 

Zadzwonię do ciebie później - powiedziała Marcie, najwyraźniej starając się utrzymać 

swój wizerunek zimnego szefa. 

Chciałem  tylko  powiedzieć  -  dodałem  szybko  -  że  kwiaty  były  wspaniałym 

dopełnieniem... 

- To dobrze - 

ucięła. - Zadzwonię do ciebie... 

I jeszcze jedno. Masz taki fantastyczny tyłek, że... 

Nagłe kliknięcie. Odłożyła słuchawkę, dziwka! 
Coś zakłuło mnie w sercu i zapadłem w senne odrętwienie. 

 

Nie żyje? 

Powoli na horyzoncie mojej świadomości zaczęło majaczyć coraz więcej słów. Słyszałem 

chyba  głos  Barry’ego  Pollacka,  świeżo  upieczonego  prawnika,  który  niedawno  dołączył  do 

naszej firmy. 

Dziś rano wyglądał tak zdrowo. 

A to pewnie Anita, kandydująca do Oskara za rolę zrozpaczonej krewnej. 

Skąd on się wziął na biurku? - pytał Barry. 

Usiadłem. Chryste, zasnąłem na swojej grządce róż! 

Czołem - ziewnąłem, udając, że zawsze ucinam sobie drzemkę na biurku. - Następnym 

razem zapukajcie, dobra? 

Pukaliśmy - zaprzeczył nerwowo Barry - wiele razy. Dopiero potem otworzyliśmy, żeby 

sprawdzić, czy nic ci... no wiesz... czy wszystko w porządku. 

Czuję się świetnie - odparłem, strącając nonszalancko płatki róż z koszuli. 

Zrobię ci kawę - ożywiła się Anita. 

background image

- No, co tam, Barry? - 

spytałem. 

- A

a... wiesz, ta sprawa Komitetu Szkolnego. Składamy ją do kupy. 

-  Ach, tak - 

powiedziałem,  gdy  zaczęło  mi  świtać,  że  w  innym  świecie  byłem  kiedyś 

prawnikiem. - 

Zdaje się, że mieliśmy się w tej sprawie spotkać? 

Zgadza  się.  Dzisiaj  o  trzeciej  -  odparł  Barry,  przekładając  papiery  i  przestępując  z 

prawej nogi na lewą. 

- Dobra, to do zobaczenia o trzeciej. 

Tak, ale... już prawie wpół do piątej - oznajmił Barry ze szczerą nadzieją, że nie obrażę 

się za taką drobiazgowość. 

Wpół do piątej? Jasna cholera! - Skoczyłem na równe nogi. 

Mam tutaj sporo materiałów - zaczął Barry, uważając, że spotkanie właśnie się zaczęło. 

Wiesz co, Barry? Spotkajmy się jutro, dobra? - Ruszyłem do drzwi. 

- O której? 

- O której chcesz, z samego rana. 

Wpół do dziewiątej? 

Zawahałem  się.  Sprawa  Komitetu  Szkolnego  nie  bardzo  mieściła  się  w  planach  moich 

porannych działań. 

Nie. Umówiłem się z... jednym biznesmenem. Lepiej o dziesiątej. 

- Dobra. 

A jeszcze lepiej o wpół do jedenastej, Bar. 

- Dobra. 

Kiedy wyla

tywałem przez drzwi, słyszałem, jak mruczy pod nosem: 

Tyle się narobiłem... 

 

Przyszedłem do doktora Londona przed umówioną godziną, ale z ochotą opuściłem jego 

gabinet. Był nastrojony na inną częstotliwość, a poza tym czekały na mnie poważniejsze sprawy. 
Na przykład wizyta u fryzjera. Albo wybór odpowiedniej garderoby. Nałożyć krawat? 

A może wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów? 
Cholera,  jeszcze  tyle  godzin  czekania.  Postanowiłem  pobiegać  w  parku,  żeby  czas 

szybciej minął. 

No i żeby minąć jej dom. 

background image

 

background image

21. 

 

Zamek  księżniczki  broniony  jest  przez  cały  legion.  Najpierw  odźwierny  gorliwie 

sprawdza,  czy  przybysz  ma  prawo  przebywać  na  królewskich  włościach.  Jeśli  uzna,  że  tak, 
kieruje  go  do  sieni,  gdzie  lokaj  przy  konsoli  stara  się  uzyskać  potwierdzenie,  czy  ów 

prz

edstawiciel gminu rzeczywiście uzyskał audiencję u jej książęcej mości. 

-  Tak, panie Barrett - 

uznał umundurowany cerber - może pan wejść. - Chciał przez to 

powiedzieć, że jego zdaniem ujdę w tłoku. 

To cudowna wiadomość - odpowiedziałem z galanterią. - Czy może mi pan powiedzieć, 

którędy do mieszkania pani Binnendale? 

Przez podwórze, prawym wejściem na końcu, a potem windą na sam szczyt. 

- Który numer? - 

zapytałem. 

- Tam jest tylko jedno mieszkanie, panie Barrett. 

Dzięki. Jestem szczerze zobowiązany (ty nadęty pajacu!). 

Na żadnych drzwiach nie było numeru. Ani żadnej wskazówki, kto zamieszkuje te zacne 

siedziby. Ściskając bukiecik kwiatów kupiony na rogu ulicy, nacisnąłem dzwonek wytwornym 

gestem. 

Chwilę później Marcie otworzyła drzwi. Miała na sobie jedwabną narzutkę, jaką noszą po 

domu kobiety pokroju królowej Saby. Najbardziej jednak podobały mi się te części, których szata 
nie zakrywała. 

Czy my się znamy? - spytała Marcie. 

Jeszcze jak. Przekonasz się, kiedy wejdę do środka - odparłem. 

- Na co czekasz? 

Nie zwlekałem. Moje ręce natychmiast zajęły się pokrytą jedwabiem Marcie. Po chwili 

wręczyłem jej kwiaty. 

To wszystko, co udało się mi znaleźć - powiedziałem. - Jakiś wariat wykupił resztę w 

całym mieście. 

Marcie wzięła mnie pod ramię i poprowadziła dalej. 

A potem jeszcze dalej i dalej. 

Mieszkanie  było  tak  ogromne,  że  poczułem  się  nieswojo.  Nagromadzenie  w  jednym 

miejscu  tylu  mebli,  choć  bardzo  gustownych,  strasznie  mnie  raziło.  Ale  najbardziej 

background image

przytłaczający był ogrom przestrzeni. 

Na  ścianach  wisiały  te  same  dzieła  sztuki,  które  zdobiły  mój  pokój  w  akademiku  na 

Harvardzie. Z tą różnicą, rzecz jasna, że nie były reprodukcjami. 

Masz bardzo interesujące muzeum - zauważyłem. 

A ty bardzo interesujące zwyczaje telefoniczne - ucięła, zręcznie unikając rozmowy o 

skłonnościach do zbytku. 

Nagle znaleźliśmy się we wnętrzu koloseum. 
Podejrzewam, że miejsce to służyło za salon. Jeśli tak, był to naprawdę kolosalny salon. 

Ściany wznosiły się na wysokość przynajmniej dwudziestu stóp. Ogromne okna wychodziły na 
Central Park. Widok ten zakłócił mi właściwą ocenę płócien malarskich. Zauważyłem tylko, że 
niektóre  są  surrealistyczne.  Podobnie  jak  wrażenie,  które  na  mnie  sprawiały.  Marcie  była 
rozbawiona moim oszołomieniem. 

Ciasne, ale własne - zażartowała. 

Jezu, Marcie, mogłabyś tu urządzić kort tenisowy. 

Tak  zrobię  –  odpowiedziała  -  jeśli  będziesz  ze  mną  grał.  Przemierzenie  mieszkalnej 

połaci zabrało nam sporą chwilę. 

Nasze kroki stukały stereofonicznie po parkiecie. 

Dokąd idziemy? - spytałem. - Do Pensylwanii? 

- Do znacznie przyjemniejszego miejsca - 

powiedziała. I ścisnęła mnie za ramię. 

Kilka  chwil  później  dotarliśmy  do  biblioteki.  Ogień  buzował  w  kominku.  Napełnione 

kieliszki czekały na nas. 

- Wypijemy toast? - 

spytała Marcie. 

Za tyłek Marcie - powiedziałem, wznosząc swój kielich. 

- Nie - 

skrzywiła się Marcie. 

- Za cycki Marcie - 

zaproponowałem. 

- Daj spokój - 

zaprotestowała. 

No dobra, za umysł Marcie... 

To już lepiej. 

...który wcale nie ustępuje jej cyckom i tyłkowi. 

Jesteś strasznie prymitywny - uznała. 

Błagam o wybaczenie - przeprosiłem podniosłym tonem. - Od tej pory będę trzymał na 

background image

wodzy swój bezecny język. 

- Nie, Oliver - 

powiedziała - proszę. Uwielbiam to. 

Wznieśliśmy więc toast. 
Po  kilku  kieliszkach  nie  mogłem  już  oprzeć  się  pokusie wydania opinii na temat jej 

domostwa. 

Marcie,  w  jaki  sposób  ktoś  tak  pełen  życia  jak  ty  może  -  wytrzymać  w  takim 

mauzoleum?  Wiesz,  moja  rodzina  miała  duży  dom,  ale  przynajmniej  mogłem  bawić  się  na 
trawnikach. A u ciebie są tylko pokoje. Stare, stęchłe pokoje. Wzruszyła ramionami. 

Gdzie mieszkałaś z Michaelem? - spytałem. 

Mieliśmy duże mieszkanie na Park Avenue. 

Które teraz należy do niego? Skinęła głową i dodała: 

Ale oddał mi moje kolce do biegania. 

Pański gest - powiedziałem. - Ale potem wprowadziłaś się do tatusia? 

Przykro mi, panie doktorze, ale nie jestem aż tak stuknięta. Po rozwodzie ojciec wysłał 

mnie roztropnie w objazd po odległych oddziałach firmy. Harowałam jak wół. Była to terapia z 

przyuczeniem do zawodu. Nagl

e  ojciec  zmarł.  Wróciłam  na  pogrzeb  i  zamieszkałam  tutaj. 

Obiecałam sobie, że tylko na jakiś  czas. Wiedziałam, że powinnam zamknąć ten dom. Ale co 
rano, kiedy siedziałam przy biurku ojca, nachodziło mnie atawistyczne pragnienie, żeby wrócić... 

do domu. 

- Nawet do tak nieskromnego jak ten - 

dokończyłem. Potem wstałem, podszedłem do jej 

krzesła i położyłem rękę na jednej z prześlicznych części jej anatomii. 

Ledwo ją dotknąłem, zjawił się duch! 
A  może  była  to  tylko  zwyczajna  starucha,  cała  w  czerni,  przystrojonej  białym 

kołnierzykiem i fartuszkiem. 

Zjawa przemówiła: 

Pukałam. 

Słucham, Mildred? - powiedziała bez zmieszania Marcie, gdy tymczasem ja usiłowałem 

schować swoje palce w rękawie. 

- Obiad podany - 

zaskrzeczała starucha i zniknęła. Marcie uśmiechnęła się do mnie. 

Ajadoniej. 

Pomimo  całej  niesamowitości  otoczenia,  czułem  się  dziwnie  szczęśliwy.  Choćby  z 

background image

powodu  obecności...  drugiego  człowieka.  Zapomniałem  już,  co  można  czuć  dzięki  zwyczajnej 
bliskości kogoś innego. 

Jesteś głodny, Oliver? 

Na  pewno  zgłodnieję,  zanim  dotrzemy  do  stołówki.  Ruszyliśmy  więc.  Przez  jeszcze 

jeden pasaż, poprzez plac, na którym miał powstać kort tenisowy, do mahoniowo-kryształowej 

jadalni. 

Nie  daj  się  zwieść  -  powiedziała  Marcie,  kiedy  usiedliśmy  przy  ogromnym  stole.  - 

Obiad t

o mój projekt, ale jego wykonanie zleciłam komuś innemu. 

- To znaczy kucharzowi? 

Zgadza się. Nie jestem domatorką, Oliver. 

Bez obaw, Marcie. Ostatnio jadałem potrawy nie lepsze od karmy dla psów. 

Obiad  pod  żadnym  względem  nie  przypominał  tego,  który  jedliśmy  poprzedniego 

wieczoru. 

Jedzenie było, oczywiście, lepsze, ale rozmowa szła nam znacznie gorzej. 

O, rany, jakie wyśmienite vichyssoise... i ta wołowina a la Wellington... ach, Chateau 

Margaux, rocznik pięćdziesiąty dziewiąty... ten suflet jest wprost fantastyczny. 

Tyle o moich kulinarnych zachwytach. Poza tym po prostu jadłem. 

Jesteś jakiś milczący, Oliver. 

Po prostu zatkały mnie te gastronomiczne cuda - odparłem. Wyczuła moją ironię. 

Przesadziłam, co? 

Marcie, niepotrzebnie się tak starałaś. Nie dbam o to, co jemy. Ważne tylko, że jemy 

razem. 

- Tak - 

zgodziła się. 

Ale najwyraźniej uznała, że ją krytykuję. Może i była to krytyka. Choć nie zamierzona. 

Miałem nadzieję, że nie sprawiłem jej przykrości. 

Na wszelki wypadek spróbowałem ją pocieszyć. 

Wcale nie mówię, że mi się to nie podoba. Naprawdę. Przypomniałaś mi dom moich 

rodziców. 

Którym gardziłeś. 

Kto ci to powiedział? 

- Ty sam. Wczoraj. 

background image

- Ach, tak. 

Chyba wymknęło mi się to w barze HoJo. (Naprawdę było to zaledwie wczoraj?) 

Słuchaj - powiedziałem - przepraszam, jeśli cię uraziłem. Kiedy moi rodzice jedzą w ten 

sposób, jest w tym coś artretycznego. Ale z tobą czuję się inaczej, tak... elegancko. 

- Mówisz szczerze? 

Odpowiedź na to pytanie wymagała nie lada dyplomacji. 

- Nie - 

odparłem otwarcie. 

Wcale  mnie  nie  uraziłeś  -  powiedziała  wyraźnie  urażona.  -  Chciałam  zrobić  na  tobie 

wrażenie. Rzadko jadam w ten sposób. 

Ulżyło mi, kiedy to usłyszałem. 

- Jak rzadko? 

- Dwa razy - 

przyznała. 

Na tydzień? 

Dwa razy od śmierci mojego ojca. (Czyli od sześciu lat). Podłe były te moje pytania. 

Przeniesiemy się gdzieś na kawę? - zaproponowała gospodyni. 

Mogę wybrać pokój? - spytałem z oczywistą aluzją. 

- Nie - 

odparła Marcie. - Na moich włościach musisz podążać za mną. 

Po

dążałem. Z powrotem do biblioteki. Kawa czekała już na nas, a z ukrytych głośników 

płynęła muzyka Mozarta. 

Naprawdę wydawałaś tu obiad tylko dwa razy? - spytałem. 

Skinęła głową. 

Za każdym razem chodziło o interesy. 

A jak twoje życie towarzyskie? - spytałem, siląc się na delikatność. 

Ostatnio się poprawiło - odparła. 

Nie, poważnie, Marcie. Co zwykle robisz wieczorem w Nowym Jorku? 

No, cóż - powiedziała - różne fascynujące rzeczy. Wracam do domu i idę pobiegać, jeśli 

jest jes

zcze  widno.  Potem  znów  pracuję.  Jestem  tu  podłączona  do  konsoli  na  dole,  więc 

załatwiam rozmowy z Kalifornią... 

Założę się, że dłużej niż do północy. 

- Nie zawsze. 

- A co potem? 

background image

Życie towarzyskie. 

Więc jednak. To znaczy, co? 

- Och, piwo imbirowe, kanapki i Johnny. 

Johnny? (Nie potrafię ukrywać zazdrości). 

Carson*. Rozśmiesza mnie przy jedzeniu. 

- Ach - 

westchnąłem z ulgą. Po chwili przeszedłem znów do ataku. 

Naprawdę zajmujesz się tylko pracą? 

Marshall  MacLuhan**  twierdzi,  że  jeśli  człowiek  angażuje  się  w  coś  całkowicie, 

przestaje to być pracą. 

On  gówno  wie,  tak  samo  jak  ty.  Nie,  Marcie.  Wmawiasz  sobie,  że  tak  bardzo  się 

angażujesz w pracę, a w rzeczywistości jest to tylko środek przeciw samotności. 

-  Jezu, Oliver - 

zawołała, trochę zaskoczona. - Skąd możesz wiedzieć tyle o kimś, kogo 

dopiero co poznałeś? 

-  Nie wiem - 

odparłem. - Mówiłem o sobie. Dziwne. Oboje wiedzieliśmy, na co mamy 

teraz  ochotę,  ale  żadne  z  nas  nie  odważyło  się  przerwać  rozmowy.  W  końcu  postanowiłem 
sprowadzić nas na ziemię. 

Wiesz, Marcie, już wpół do dwunastej. 

- Czekasz na capstrzyk? 

No, nie. Ale nie wziąłem nic ze sobą. Na przykład ubrań. 

Mówiłam nieśmiało czy niewyraźnie? 

Powiedzmy, że nie najwyraźniej - stwierdziłem - a ja nie miałem ochoty zjawiać się u 

ciebie z torbą wypchaną rzeczami na jedną noc. 

Marcie uśmiechnęła się. 

 

* Johnny Carson -  twórca niezwykle popularnej serii telewizyjnych programów 

rozrywkowych. 

** Marshall MacLuhan - 

słynny,  zwłaszcza  w  latach  sześćdziesiątych,  kanadyjski 

teoretyk środków masowego przekazu. 

Zrobiłam to z rozmysłem. 

Dlaczego? Wstała i podała mi rękę. 

Na łóżku leżało kilkanaście jedwabnych koszul. W moim rozmiarze. 

background image

No, a jeśli będę chciał zostać tu przez cały rok? 

Może  to  zabrzmi  dziwnie,  przyjacielu,  ale  mam  wszystkie  niezbędne  koszule  na 

wypadek, gdyby przyszła ci taka ochota. 

- Marcie? 

- Tak? 

Przyszła mi wielka... ochota. 

Kochaliśmy się potem tak, jakby poprzednia noc była tylko próbą generalną. 

 

Ranek nadszedł zbyt szybko. Wydawało mi się, że jest dopiero piąta rano, lecz budzik po 

stronie Marcie ogłaszał już pobudkę. 

- Która godzina? - 

wychrapałem. 

Piąta rano - odpowiedziała Marcie. - Czas wstawać. - Pocałowała mnie w czoło. 

Oszalałaś? 

Mam rezerwację na szóstą. 

- Daj spokój, zjemy w domu... - Nagle dota

rły do mnie jej słowa. - Masz w planie tenisa? 

Kort jest zarezerwowany od szóstej do ósmej. Chyba szkoda to zmarnować... 

Lepiej zagrajmy w coś innego. 

- W co? - 

zapytała niewinnie Marcie, choć już zacząłem ją dotykać. - W siatkówkę? 

Możesz tak to sobie nazwać. 

Bez względu na nazwę, Marcie zagrała z ochotą. 

 

W łazience dokonałem pewnego odkrycia. 
Biorąc prysznic, zastanawiałem się, co odróżnia siedzibę Waltera Binnendale’a od Dover 

House, domu moich starych w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

Na pewno n

ie dzieła sztuki. My też je mieliśmy. Choć raczej pochodzące z poprzedniego 

stulecia, stosownie do starszych korzeni naszego majątku. Umeblowanie było też dość podobne. 
Określenie „antyki” znaczy dla mnie tyle, co stare meble; nie znam się na historycznych gratach. 

Co  innego  łazienki!  W  tej  dziedzinie  Barrettowie  okazywali  się  spadkobiercami 

purytańskiej tradycji: u nas pomieszczenia te były proste i funkcjonalne. Wszędzie białe kafelki, 
można by powiedzieć - spartańska surowość. Z pewnością nie były to miejsca, gdzie miałoby się 
ochotę  przebywać  dłużej.  Inaczej  u  Binnendalów.  Ich  łazienek  nie  powstydziłby  się  rzymski 

background image

cesarz.  Z pewnością były  też powodem do dumy  współczesnego możnowładcy, który kazał je 
zbudować.  Już  sama  myśl  o  projektowaniu  tych  miejsc  rozsierdziłaby  nawet  największego 
liberała wśród Barrettów. 

 

W lustrze widziałem przez nie domknięte wejście sypialnię. 
Właśnie wjeżdżała tam istna platforma na kółkach. 
Pchała ją Mildred. 
Ładunek: śniadanie. 
Kiedy  wytarłem  twarz,  Marcie  siedziała  już  przy  stole,  odziana  w  coś,  w  czym  nie 

zamierzała chyba pójść do pracy (oby!). Usiadłem owinięty samym ręcznikiem. 

- Kawa, bekon, jajka? 

Jezu, to jakiś cholerny hotel! 

Nadal się uskarżasz, Barrett? 

Nie,  fajnie  było  -  odparłem,  smarując  bułkę  masłem.  -  Śmiesznie.  Jeszcze  kiedyś 

przyjdę. - Urwałem na chwilę. I potem dodałem: - Za jakieś trzydzieści lat. 

Wyglądała na zaniepokojoną. 

-  Marcie  - 

powiedziałem - to miejsce jest dobre dla paleontologów. Pełno tu uśpionych 

dinozaurów. 

Spojrzała na mnie. 

- Nie tego 

chcesz naprawdę - dodałem. Jej twarz była jakby zmieniona. 

Chcę być z tobą - odparła. 

Nie była nieśmiała. Ani nie owijała rzeczy w bawełnę, tak jak ja przedtem. 

-  Dobra  - 

powiedziałem. Chciałem zyskać na czasie, żeby zastanowić się nad właściwą 

odpowied

zią. 

Kiedy chcesz iść? - spytała. 

Dzisiaj. Marcie ani drgnęła. 

Powiedz tylko, jak się spotkamy. 

Bądź o piątej w Central Park. Przy wschodnim wejściu, koło stawu. 

Co mam wziąć ze sobą? - spytała. 

- Kolce do biegania - 

odparłem. 

background image

22. 

 

Runąłem na ziemię z wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Wpadłem w straszną depresję. 

Nie potrafię tego wytrzymać - powiedziałem doktorowi. - Mógł pan mnie ostrzec. 

Już po południu moja dzika euforia zaczęła się przeobrażać w niewysłowiony smutek. 

Właściwie  wszystko  układa  się  dobrze...  -  zacząłem.  Nagle  uświadomiłem  sobie,  jak 

śmiesznie  to  zabrzmiało.  -  To  znaczy  między  mną  a  Marcie.  Chodzi  o  mnie.  Jestem  jak 
sparaliżowany. Nie daję już rady. 

Zapadło milczenie. Nie powiedziałem wyraźnie, z czym nie daję sobie rady. 
Trudno było nazwać to głośno. 

Mówię o wspólnym mieszkaniu u mnie. Rozumie pan? Znów postąpiłem pochopnie. Po 

co na gwałt wyciągałem Marcie z jej domu? Po co wywołuję te oznaki... zaangażowania? 

Może po prostu wykorzystuję Marcie, żeby... wypełnić swoją pustkę. - Zastanowiłem się 

nad tą hipotezą. - A może wciąż chodzi o Jenny? Po dwóch latach chyba potrafię już zdobyć się 
na romans i wytłumaczyć się z tego przed sobą. Ale dom to co innego! Dzielić swój własny dom 
i łóżko z kimś innym? Jasne, to jest inny dom i inne łóżko. Gdybym myślał trzeźwo, nie powinno 
mnie to gryźć. Ale gryzie, cholera! 

Muszę tu wyjaśnić, że dom to dla mnie takie miejsce, gdzie wciąż mieszkam z Jenny. 

Paradoks - 

podobno wszyscy mężowie fantazjują, że są kawalerami. 

Ja s

tanowię dziwaczny przypadek. Często wyobrażam sobie, że jestem żonaty. 

Dobrze  mieć  własny  schron.  Norę,  do  której  nikt  nie  przychodzi.  Nic  nie  burzy  wtedy 

pocieszającego złudzenia, że dzielę z kimś swoje życie. 

Od czasu do czasu przychodzi jakiś list zaadresowany do nas obojga. A college Radcliffe 

regularnie  przysyła  uprzejme  prośby  o  wsparcie  finansowe.  To  moja  dywidenda  za  to,  że 
powiedziałem o śmierci Jenny tylko najbliższym przyjaciołom. 

Jedyna cudza szczoteczka do zębów, która gościła w mojej łazience, należała do Philipa 

Cavilleriego. 

Jak widać, stoję przed wyborem: albo postępować nieuczciwie wobec jednej... 
Albo zdradzać drugą. 

A obie możliwości są  tak samo złe - odezwał  się doktor  London, ale  nieoczekiwanie 

tylko pogorszył tym sytuację. - Czy to musi być zawsze albo, albo? - zapytał, robiąc aluzję do 

background image

Kierkegaarda. - 

Czy nie można inaczej opisać pańskiego problemu? 

- Jak? - 

Naprawdę nie wiedziałem. Milczenie. 

Lubi ją pan - podsunął cicho doktor London. Zastanowiłem się. 

Którą? - spytałem. - Nie wymienił pan imienia. 

background image

23. 

 

Musiałem odłożyć spotkanie z Marcie. Dziwnym zbiegiem okoliczności umówiliśmy się 

na piątą po południu. Dopiero w biurze zdałem sobie sprawę, że o tej godzinie mam wizytę u 
psychiatry. Zadzwoniłem do Marcie. 

-  Co jest,  przyjacielu, tchórzysz? - 

Tym  razem  nie  było  u  niej  zebrania.  Mogła  sobie 

pozwolić na żarty. 

Spóźnię się tylko godzinę. Sześćdziesiąt minut. 

Można ci wierzyć? 

To już twój problem. 

W każdym razie musieliśmy biegać o zmroku. Ma to swój urok, bo w stawie odbijają się 

wtedy światła miasta. 

Kiedy zobaczyłem ją znowu, moje całodzienne rozterki ucichły. Była naprawdę piękna. 

Zdążyłem już zapomnieć jak bardzo. Pocałowaliśmy się i zaczęliśmy biec. 

- Co u ciebie ciekawego? - 

spytałem. 

-  Ach, z

wyczajne  katastrofy,  nadmierne  zapasy,  niedobory,  drobne  trudności  z 

transportem, panika w biurze. Ale przede wszystkim myślę o tobie - dodała pieszczotliwie. 

Przez  chwilę  układałem  w  myślach  rozmaite  odpowiedzi.  Byłem  jednak  niezdolny  do 

prowadzenia towar

zyskich pogawędek i przeszedłem od razu do rzeczy. 

Zastanawiałaś się, dokąd pójdziemy? 

Myślałam, że ty wiesz. 

Wzięłaś jakieś ciuchy? 

Chyba nie pójdziemy na obiad w dresach. Chciałem się dowiedzieć, ile ubrań wzięła ze 

sobą. 

- Gdzie masz rzeczy? 

-  W  samochodzie.  - 

Pokazała  w  stronę  Piątej  Ulicy.  -  Jedna  podręczna  torba.  Do 

szybkiego przenoszenia. Bardzo praktyczna. 

Wygodna przy nagłych wyjazdach. 

Zgadza się - powiedziała, udając, że nie rozumie, co mam na myśli. Zrobiliśmy jeszcze 

jedno okrążenie. 

- Pójdziemy do mnie - 

powiedziałem bez wahania. 

background image

- Dobrze. 

Mam małe mieszkanie... 

- To nic. 

...zjemy  u  mnie.  Przygotujemy  coś  sami.  Stanowimy  cały  personel  kuchni.  Biorę  na 

siebie to cholerne zmywanie naczyń. 

Świetnie - przystała. Kiedy przebiegliśmy kolejne sto jardów, przerwała naszą sportową 

zadumę. 

-  Oliver  - 

wtrąciła  lekko  płaczliwym  tonem  -  ale  kto  weźmie  na  siebie  to  cholerne 

gotowanie? 

Spojrzałem na nią. 

Coś w żołądku podpowiada mi, że nie żartujesz. 

Nie  żartowała.  Podczas  ostatniego  okrążenia  opowiedziała  mi  o  swoich  kulinarnych 

umiejętnościach.  Równały  się  zeru.  Kiedyś  chciała  się  zapisać  na  kursy  do  Cordon  Bleu*,  ale 
Mikę zaprotestował. Zawsze można przecież sprowadzić nauczyciela do własnej kuchni. Prawie 
mnie  to  ucieszyło.  Opanowałem  gotowanie  makaronu,  smażenie  jajecznicy  i  kilku  innych 
wymyślnych  potraw.  Czyniło  mnie  to  ekspertem,  który  mógł  wprowadzić  ją  teraz  w  arkana 

kulinarnej sztuki. 

Po  drodze  do  mnie,  którą  pokonuje  się  szybciej  truchtem  niż  samochodem  - 

zatrzymaliśmy się, żeby kupić chiński obiad na wynos. Miałem poważne trudności z dokonaniem 

wyboru. 

Jakiś problem? - spytała Marcie, przyglądając się, jak uważnie studiuję kartę dań. 

Tak. Nie mogę się zdecydować. 

-  To tylko obiad - 

powiedziała  Marcie.  Nigdy  nie  dowiem  się,  czy  była  to  aluzja,  czy 

odkrycie jakiejś prawdy. 

 

Siedzę  w  swoim  salonie,  staram  się  czytać  „Timesa”  z  zeszłego  tygodnia  i  udaję,  że 

kobieta biorąca prysznic w mojej łazience to nic nadzwyczajnego. 

 

* Cordon Bleu - 

prestiżowa szkoła kulinarna w Paryżu. 

- OHver - 

dobiega jej głos - te ręczniki są jakieś... przegniłe. 

Zgadza się. 

background image

- Masz czyste? 

- Nie - 

odparłem. Chwila milczenia. 

Dobra, jakoś sobie poradzę - powiedziała. Łazienka wypełniła się kobiecymi zapachami. 

Chciałem  wziąć  tylko  krótki  prysznic  (w  końcu  miałem  tylko  jedną  gębę!),  ale  woń  perfum 
zatrzymała mnie dłużej. A może bałem się opuścić azyl bezpiecznego ciepła? 

Byłem spięty. I rozdrażniony nieco. Ale, co dziwniejsze, przygotowując się do wieczoru z 

kobietą, która chciała bawić się ze mną w dom według moich dziwacznych reguł, nie potrafiłem 
powiedzieć, czy jestem szczęśliwy czy smutny. 

Wiedziałem tylko, że miotają mną jakieś uczucia. 

 

Marcie Binnendale stała w kuchni, udając, że potrafi zapalić piecyk. 

Musisz użyć zapałek, Marcie - zakasłałem, otwierając szybko okno. - Pokażę ci. 

- Przykro mi, przyjacielu - 

powiedziała niezmiernie zakłopotana. - Zupełnie się na tym nie 

znam. 

Podgrzałem chiński obiad, wyjąłem piwo z lodówki i nalałem jej soku pomarańczowego. 

Marcie nakryła do stołu (kuchennego). 

- S

kąd wziąłeś te noże i widelce? - spytała. 

Och, z różnych miejsc. 

Na to wygląda. Każdy jest inny. 

Lubię różnorodność. (Tak. Kiedyś mieliśmy całą zastawę. Ukryłem ją razem z innymi 

rzeczami, które przypominały mi o małżeństwie). 

Usiedliśmy  na  podłodze  i  zjedliśmy  obiad.  Starałem  się  być  zupełnie  swobodny. 

Zastanawiałem się, czy mój gość w tym zagraconym, klaustrofobicznym mieszkaniu nie zaczął 
tęsknić za swoim normalnym życiem. 

Miło tu - powiedziała Marcie. I dotknęła mojej dłoni. - Masz jakąś muzykę? 

Nie. (Pozbyłem się gramofonu Jenny). 

- Nic? 

- Tylko radio, które mnie budzi. 

Mogę nastawić na stację QXR? - spytała. 

Skinąłem głową, próbując się uśmiechnąć. Marcie wstała i podeszła do radia przy łóżku. 

Było to cztery, może pięć kroków od naszego obozowiska. Zastanawiałem się, czy przyjdzie z 

background image

powrotem, czy zaczeka tam na mnie. Czyżby zauważyła moją depresję? A może uznała, że mój 
miłosny zapał już osłabł? 

Nagle zadzwonił telefon. 
Marcie stanęła przy aparacie. 

Mam odebrać, OHver? 

- Dlaczego nie? 

Może to jakaś przyjaciółeczka - uśmiechnęła się. 

- Pochlebiasz mi. Ale to wykluczone. Odbierz. 

Wzruszyła ramionami i podniosła słuchawkę. 

- Dobry wieczór... Tak, to ten numer... Mieszkanie pana Barretta. Kim ja jestem? A jaki to 

ma związek? 

Kto,  u  diabła,  mógł  być  taki  bezczelny,  żeby  przesłuchiwać  moich  gości?  Wstałem  i 

chwyciłem słuchawkę z surową miną. 

Słucham. Kto mówi? 

Ciszę po drugiej stronie przerwał szorstki okrzyk: 

- Gratulacje! 

- Ach, Phil. 

No, chwała Najwyższemu - zawołał święty Cavilleri. 

- Co u ciebie, Phil? - 

spytałem jakby nigdy nic. Całkiem zignorował moje pytanie i zadał 

własne: 

Miła jest? 

- Kto taki? - 

zgasiłem go oziębłym tonem. 

Ona, dziewczyna, która odebrała telefon. 

- Och, to tylko pomoc domowa. 

O dziesiątej wieczorem? Daj spokój, przestań mnie bajerować. Gadaj, jak jest. 

Chciałem  powiedzieć:  sekretarka.  Pamiętasz  Anitę,  tę,  co  ma  tak  dużo  włosów  na 

głowie. Dyktuję jej swoje uwagi w sprawie Komitetu Szkolnego. 

Przestań pieprzyć. Jeśli to jest Anita, to ja jestem kardynał Cranston. 

- Nie mam czasu, Phil. 

Jasne,  rozumie  się.  Zaraz  się  wyłączę.  Tylko  nie  wmawiaj  mi,  że  zaraz  zaczniesz 

dyktować listy. 

background image

Philip,  który  nie  lubił  szeptać,  mówił  tak  głośno,  że  jego  głos  rozbrzmiewał  w  całym 

mieszkaniu. Marcie była szczerze rozbawiona. 

Słuchaj - spytałem go tak opanowanym tonem, że sam sobie zaimponowałem - no to 

kiedy się zobaczymy? 

- Na weselu - 

odparł Philip. 

- Co takiego? 

Powiedz mi, jest wysoka czy niska? Gruba czy szczupła? Blondynka czy szatynka? 

- Przypomina pumpernikiel. 

-  Aha  - 

zatriumfował  Philip,  chwytając  się  mojego  żartu  -  a  więc  przyznajesz  się. 

Podobasz się jej? 

- Nie wiem. 

Głupie pytanie. Jasne, że jej się podobasz. Jesteś świetny. Jeśli potrzebujesz reklamy, 

powiem jej kilka słów. Daj ją do telefonu. 

- Nie trzeba. 

Więc już ją złapałeś? Leci na ciebie? 

- Nie wiem. 

No to co ona robi w twoim mieszkaniu o dziesiątej wieczorem? 

Marcie popłakała się ze śmiechu. Śmiała się ze mnie. Tak słabo grałem purytanina. 

Oliver,  wiem,  że  przeszkadzam,  więc  zadam  ci  tylko  jedno  pytanie  i  potem  możesz 

robić, co dusza zapragnie. 

Jeśli chodzi o nasze spotkanie, Phil... 

- Oliver, to nie jest moje pytanie. 

- A jakie jest twoje pytanie, Philip? 

- Kiedy wesele, Oliver? 

Odwiesił głośno słuchawkę. Słyszałem, jak jego śmiech rozlega się po Cranston. 

Kto to był? - spytała Marcie, choć na pewno zdążyła już odgadnąć. - On chyba bardzo 

cię lubi. 

Spojrzałem na nią z wdzięcznością za to, że potrafiła zrozumieć. 

- Tak. To wzajemne uczucie. 

Marcie podeszła i usiadła na łóżku. Wzięła mnie za rękę. 

Wiem, że nie czujesz się swobodnie. 

background image

Zrobił się tutaj tłok. 

W twojej głowie też. I w mojej. 

Siedzieliśmy w milczeniu. Co jeszcze podpowiadała jej intuicja? 

Nigdy nie spałam z Michaelem w tamtym wielkim mieszkaniu - odezwała się pierwsza. 

Ja też nie spałem tutaj z Jenny. 

-  Rozumiem  - 

powiedziała.  -  Ale  gdybym  spotkała  jego  rodziców,  pewnie  dostałabym 

bólu głowy albo mdłości. Wszystko, co przypomina ci o Jenny, jest wciąż dla ciebie bolesne. 

Nie mogłem zaprzeczyć żadnemu słowu. 

Mam  iść  do  siebie?  -  spytała.  -  Naprawdę  to  zrozumiem.  Zaprzeczyłem  bez  chwili 

wahania. Było to jedyne sensowne rozwiązanie. 

Chodźmy na spacer. Napijemy się czegoś... 

Cała Marcie - lubiła przewodzić. Podziwiałem jej siłę. I ten jej talent do radzenia sobie w 

każdej sytuacji. 

 

Zamówiłem dla siebie wino, a dla niej sok pomarańczowy. 
Wyczuwała, że mam ochotę posiedzieć, więc zabawiała mnie błahą rozmową. Mówiliśmy 

ojej pracy. 

Niewielu ludzi wie, na czym dokładnie polega praca prezesów wielkich sieci handlowych. 

Nie  ma  w  niej  nic  fascynującego.  Muszą  odwiedzać  każdy  sklep  z  osobna  i  przechadzać  się 
między stoiskami. 

Jak często? 

Bez  przerwy.  Poza  tym  śledzę  pokazy  mody  w  Europie  i  w  Azji.  Muszę  wiedzieć,  co 

stanie się seksowne w najbliższym czasie. 

Co to właściwie znaczy „seksowne” w tej branży, Marcie? 

Kiedy  masz  na  sobie  ten  kaszmirowy  ciuch,  który  ci  dałam,  reklamujesz  nasz 

„seksowny”  albo  „fantazyjny”  zestaw.  Widzisz,  sprzedać  zwykły  sweter  potrafi  dwadzieścia 
różnych  sklepów.  Ale  my  szukamy  zawsze  tego,  co  działa  na  wyobraźnię,  rzeczy,  o  których 
ludzie nie wiedzieli dotąd, że ich potrzebują. Jeśli trafimy w cel, klienci zauważają to w naszych 
reklamach i przepychają się w kolejkach. Kapujesz? 

Czyli  używając  terminów  ekonomicznych  -  skwitowałem  pompatycznym  tonem 

absolwenta Ivy League* - 

tworzycie sztuczny popyt na towary pozbawione naturalnej wartości. 

background image

- Zawile powiedziane, ale prawdziwe. - 

Skinęła głową. 

Mówiąc prościej, jeśli ogłaszacie „Gówno o modzie!”, wszyscy rzucają się, żeby kupić 

nawóz. 

Dokładnie  tak.  Problem  polega  tylko  na  tym,  jak  przekonać  pierwszą  osobę  do  tego 

błyskotliwego pomysłu! 

 

Samochód Marcie stał przed moim mieszkaniem (w niedozwolonym miejscu). Było już 

późno,  kiedy  wróciliśmy.  Ale  czułem  się  lepiej.  Albo  tak  mi  się  tylko  wydawało  po  wypitym 

winie. 

No to jesteś na miejscu - powiedziała Marcie. 

Co  za  takt!  Miałem  dwie  możliwości.  Wiedziałem  też,  która  jest  teraz  bardziej... 

pociągająca. 

Marcie, jeśli pójdziesz, oboje będziemy spali sami. Używając terminów ekonomicznych, 

jest to przykład nieefektywnego wykorzystania przestrzeni sypialnej. Zgadzasz się ze mną? 

- Zgadzam - 

odparła. 

Poza tym bardzo chciałbym cię objąć. 

Przyznała się do podobnej ciągoty. 

 

* Ivy League - 

grupa ośmiu najbardziej prestiżowych uniwersytetów amerykańskich. 

Marcie obudziła mnie, trzymając kawę w ręku. Ale dlaczego w styropianowym kubku? - 

Nie mogłam zapalić gazu w kuchni - wyjaśniła. - Poszłam do baru na rogu. 

background image

24. 

 

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Niezupełnie „mieszkamy razem”. 
Choć lato tego roku było pasjonujące. 
Co prawda, jemy razem posiłki, rozmawiamy, śmiejemy się (i sprzeczamy), śpimy pod 

jednym  dachem  (tzn.  pod  moim  niskim  sufitem).  Ale  żadne  z  nas  nie  określiło  zasad  tego 
związku. Z pewnością nie mamy wobec siebie zobowiązań. Wszystko toczy się z dnia na dzień. 
Choć  staramy  się  być  ze  sobą  jak  najczęściej.  Myślę,  że  jest  między  nami  coś  rzadkiego. 
Rodzaj... przyjaźni. Tym bardziej niezwykłej, że nie tylko duchowej. 

 

Marcie chodzi po ubrania do swojego za

mku i odbiera wtedy pocztę. Czasami przynosi 

też posiłki przygotowane przez jej cierpiącą na bezczynność służbę. Pałaszujemy je z apetytem 
własnymi  łyżkami  przy  stole  kuchennym  i  omawiamy  wszystko,  co  się  nawinie.  Czy  L.B.J.* 
pozostanie w histoni? (Prędzej jego * L.B.J. - Lyndon Baines Johnson, wiceprezydent w rządzie 
J.F.  Kennedyego,  a  po  jego  tragicznej  śmierci  prezydent  Stanów  Zjednoczonych.  Polityk 
oceniany  przez  opinię  publiczną  niejednoznacznie:  ostro  krytykowany  za  parcie  do 
amerykańskiego  zaangażowania  militarnego  w  Azji  Południowo-Wschodniej, chwalony za 
wewnętrzną politykę gospodarczą. 

Doktor Spock - 

Benjamin Spock, lekarz, autor słynnej książki o liberalnym wychowaniu 

dzieci, przetłumaczonej na ponad trzydzieści języków. 

James Earl Ray -  zabójca Martina Luthera Kinga, charyzmatycznego przywódcy 

murzyńskiego. 

wielkie  buty).  Co  znów  za  horror  wymyślił  Nixon  w  Wietnamie?  Wysyłają  rakiety  na 

księżyc, gdy w miastach panuje nędza. Doktor Spock. James Earl Ray. Chappaquiddick. Green 

Bay Packers. Spiro T. 

Jackie  O.  Czy  nie  byłoby  lepiej  dla  świata,  gdyby  Cosell  i  Kissinger 

zamienili się miejscami? 

Czasem Marcie musi zostać w pracy prawie do północy. Jadę wtedy po nią, idziemy coś 

przekąsić i wracamy spacerkiem do domu - to znaczy do mojego mieszkania. 

Czase

m ja wyjeżdżam do Waszyngtonu i ona zostaje wtedy sama, choć nigdy nie brakuje 

jej rozmaitych zajęć. Potem przyjeżdża po mnie na lotnisko La Guardia. Najczęściej jednak to ja 
organizuję transport z lotniska. 

background image

 

Jej praca polega między innymi na podróżowaniu. Musi odwiedzać wszystkie oddziały. 

W praktyce oznacza to, że poświęca tydzień na zbadanie wschodniego pasa, a część następnego 

tygodnia na Cleveland, Cincinnati i Chicago. No i jeszcze  Chappaquiddick  - 

nazwa  małej 

miejscowości  w  Stanach  Zjednoczonych,  kojarzona z wypadkiem samochodowym Edwarda 
Kennedy’ego,  w  którym  zginęła  jego  pasażerka.  Opinia  publiczna  była  wzburzona  faktem,  że 
Kennedy  zgłosił  wypadek  policji  dopiero  dziewięć  godzin  później,  jak  gdyby  starał  się  z 
początku  zatuszować  śmierć  Mary  Jo  Kopechne,  swojej  współpracowniczki  i 

najprawdopodobniej kochanki. 

Green Bay Packers - 

słynna drużyna futbolowa z lat sześćdziesiątych, której nieprzerwane 

pasmo zwycięstw śledziła cała Ameryka. 

Spiro T. - Spiro T. Agnew, gubernator stanu Maryland, wiceprezyden

t w rządzie Richarda 

Nixona, znany ze swoich ultrakonserwatywnych poglądów i rasistowskich wypowiedzi. 

Jackie O. - 

Jacąueline Onassis, żona prezydenta J.F. Kennedy’ego, która zbulwersowała 

opinię  publiczną  cztery  miesiące  po  zabójstwie  męża,  poślubiając  greckiego multimiliardera 

Arystotelesa Onassisa. 

Cosell  - 

Howard Cosell, popularny w latach sześćdziesiątych komentator sportowy sieci 

telewizyjnej ABC. 

Kissinger  - 

Henry  Kissinger,  sekretarz  stanu  w  rządzie  Richarda  Nixona.  Postać 

kontrowersyjna: laureat Na

grody  Nobla,  jednocześnie  uważany  przez  swoich  przeciwników  za 

jednego  z  głównych  architektów  amerykańskiej  interwencji  w  Azji  Południowo-Wschodniej i 
nazywany przez nich „kambodżańskim rzeźnikiem”. 

trasa zachodnia: Denver, L.A., San Francisco. Nie jeździ, rzecz jasna, przez cały czas. Po 

pierwsze, Nowy Jork stanowi jej bazę operacyjną, gdzie ładuje swoje baterie. A po drugie, od 
pewnego czasu to także miejsce ładowania moich baterii. Spędzamy zatem razem sporo czasu. 
Zdarza się, że za jednym zamachem cały tydzień. 

Oczywiście, chciałbym widywać jączęściej, ale rozumiem jej zobowiązania. W gazetach 

dużo  się  ostatnio  pisze  o  tak  zwanym  dławieniu  osobowości  partnerki  przez  męskich 
szowinistów. Ale drugi raz nie dam się na to nabrać. Poza tym widzę, że nie wszyscy mają tyle 
szczęścia co my. Taka Luci Danziger, na przykład, jest profesorem w Instytucie Psychologii w 
Princeton, a jej mąż Peter wykłada matematykę w Bostonie. Nawet dwie uniwersyteckie pensje 

background image

nie  pozwalają  im  na  luksusy,  których  my  z  Marcie  sobie  nie  odmawiamy:  tysiące  rozmów 
telefonicznych  czy  weekendy  w  odludnych  miejscach  (mógłbym  napisać  balladę  o  naszej 

ostatniej sielance w Cincinnati). 

Przyznaję,  że  czuję  się  samotny,  kiedy  Marcie  wyjeżdża.  Zwłaszcza  latem,  widząc 

zakochanych w parku. Telefon to 

dość nędzny substytut. Kiedy odłoży się słuchawkę, nic w ręku 

nie pozostaje. 

Jesteśmy chyba, jak to nazywają w gazetach, nowoczesną parą. On pracuje. Ona pracuje. 

Dzielą się obowiązkami - albo ich brakiem. Okazują sobie nawzajem szacunek. Prawdopodobnie 

ni

e chcą mieć dzieci. 

Właściwie  to  chciałbym  mieć  kiedyś  dzieci.  I  nie  uważam  małżeństwa  za  aż  taki 

przeżytek. Ale nie ma potrzeby nad tym dyskutować. Marcie nigdy nie proponowała małżeństwa 
ani  macierzyństwa.  Chyba  jest  zadowolona  z  tego,  co  ma.  To  znaczy  ze  związku  nie 
skrępowanego czasem lub definicją. 

O  tych  sprawach  nie  rozmawiamy,  gdy  jesteśmy  razem.  Za  bardzo  pochłania  nas 

działanie.  Dzięki  ciągłemu  ruchowi  możemy  pozostawać  z  dala  od  mojej  nory  (choć  Marcie 
nigdy nie uskarżała się na klaustrofobię). Biegamy. Gramy dużo w tenisa (lecz już nie o szóstej 
rano:  poddałem  się).  Chodzimy  często  do  kina  i  na  każde  przedstawienie  teatralne,  które 

pochwali Walter 

Kerr*.  Mamy  podobną  niechęć  do  przyjęć;  jesteśmy  nawzajem  zazdrośni  o 

swoje towarzystwo i lubimy być sami. Choć od czasu do czasu wpadamy razem do przyjaciół. 

A  właśnie,  przy  pierwszej  tego  typu  wizycie,  Steve  Simpson  stworzył  pewien  moralny 

dylemat.  Gwen  zapaliła  się,  żeby  ugotować  coś  w  domu,  ale  lęk  przed  niestrawnością  skłonił 

mnie do zaproponowania restauracji „Giamatti” w Greenich Village. Dobra, nie ma sprawy, 

zobaczymy się tam o ósmej. 

 

Z Marcie jest pewien kłopot w towarzystwie. Rozmowa jakoś nie klei się przy niej. Na 

pewno  nie  o  tym  marzą  nastoletnie  dziewczyny.  Po  pierwsze,  nie  można tak po prostu 
zignorować jej wyglądu (w gruncie rzeczy, to właśnie jest główny problem). Na przykład taki 

Steve - 

normalny, szczęśliwy małżonek. Już z daleka jednak zaczyna przyglądać się Marcie i to 

niezupełnie chłodnym wzrokiem. Może nie jest to gapienie się, ale na pewno więcej niż zwykłe 
spojrzenia. W ten sposób Marcie już raz zraziła sobie na samym początku czyjąś żonę. I chociaż 
ubiera się zawsze z podkreśloną prostotą, inne kobiety chyba wyczuwają jej klasę. No i nie są z 

background image

tego zbyt zadowolone. 

Idz

iemy po posypanej trocinami podłodze w restauracji „Giamatti”. Steve czeka już na 

stojąco (dobre maniery czy lepszy punkt obserwacyjny?). Gwen z kolei uśmiecha się na stronie. 
Pewnie  w  nadziei,  że  pomimo  pewności  siebie  i  wyzywającego  wyglądu,  moja  towarzyszka 
okaże się tanią błyskotką. 

Prezentacje  to  kolejna  przeszkoda.  Na  dźwięk  nazwiska  „Binnendale”  nawet 

intelektualista  musi  drgnąć.  Przy  spotkaniu  z  większością  sławnych  osobistości  od  razu 
uruchamia  się  specjalny  język  (Fajnie  pan  napisał  o  boksie,  panie Mailer!; Jak tam narodowe 
bezpieczeństwo, profesorze Kissinger? itp.). Zawsze jest jakiś punkt odniesienia, którego można 
się uczepić. Ale co powiedzieć do Marcie: - Podobają mi się wasze nowe wystawy? 

 

* Walter Kerr - 

krytyk  teatralny  zamieszczający  swoje  recenzje  w  tak  prestiżowych 

pismach, jak „Herald Tribune” i „New York Times”. 

Oczywiście,  Marcie  potrafi  z  tego  wybrnąć.  Jej  strategia  polega  na  tym,  że  pierwsza 

rozpoczyna rozmowę, choć kończy się to tak, że zaczyna mówić sama. Trudno więc ją dobrze 

po

znać. Dlatego ludzie często uważają, że wieje od niej chłodem. 

W każdym razie zaczęliśmy od tego, jak trudno znaleźć lokal „Giamatti”. (- Wy też się 

zgubiliście?) Przychodzi tu John Lennon, kiedy jest w Nowym Jorku. Typowe chrzanienie. 

Potem  Marcie  przejmuje  pałeczkę.  Bardzo  stara  się  być  miła  dla  moich  przyjaciół. 

Bombarduje Steve’a pytaniami z dziedziny neurologii, wykazując się przy tym wcale niezgorszą 
wiedzą. 

Słysząc,  że  Gwen  uczy  historii  w  Dalton,  zaczyna  rozprawiać  o  stanie  prywatnego 

szkolnictwa w Nowym Jorku. Za jej szkolnych czasów w Brearley wszystko było takie sztywne, 
ujęte w reguły i zakazy. Potem opowiada z entuzjazmem o ostatnich zmianach w tej dziedzinie, 
zwłaszcza w programie matematyki, zgodnie z którym przyzwyczaja się dzieci od najmłodszych 

lat do pracy z komputerem. 

Gwen już gdzieś o tym wszystkim słyszała. Oczywiście, przy takim obciążeniu lekcjami 

brakuje  jej  czasu  na  poszerzanie  wiedzy  z  innych  dziedzin.  Zauważa  jednak,  że  Marcie  jest 
świetnie zorientowana w sprawach nowojorskiego szkolnictwa. Marcie zaś odpowiada, że czyta 

mnóstwo pism w samolotach. 

W każdym razie często odczuwam ciarki na grzbiecie. I współczucie dla Marcie. Nikomu 

background image

nie przyjdzie nigdy do głowy, że pod pięknym łabędziem kryje się brzydkie kaczątko. Nikt nie 
ma pojęcia, że ta ostentacyjna pewność siebie to tylko środek maskujący wewnętrzne rozterki. Ja 
to rozumiem. Ale nie potrafię przewodniczyć rozmowom. 

W każdym razie próbuję. Kieruję rozmowę w stronę sportu. Steve rozpala się, a Gwen 

oddycha z ul

gą.  Wkrótce  zagłębiamy  się  we  wszystkie  bieżące  tematy  sportowe  -  Puchar 

Stanleya,  Puchar  Davisa,  Phil  Esposito,  Derek  Sanderson,  Bill  Russell,  czy  drużyna  Yankees 
przeniesie  się  do  Jersey?  -  i  przestaję  zauważać  cokolwiek,  oprócz  tego,  że  lody  zostały 

prz

ełamane. Wszyscy zachowują się swobodnie. Zaczynamy nawet kląć jak sportowcy w szatni. 

Dopiero kiedy zjawia się kelner, zauważam, że rozmawialiśmy tylko w trójkę. I wtedy do 

konwersacji włącza się Gwen ze słowami: 

Poproszę scallopine alla minorese. 

 

- Co 

jest, do diabła, z tą Marcie? 

Powiedział  to  Steve  kilka  dni  później,  kiedy  skończyliśmy  biegać.  (Był  to  tydzień,  w 

którym Marcie objeżdżała pas wschodni). Skierowałem rozmowę na jej temat, żeby dowiedzieć 
się, co on i Gwen o niej sądzili. Kiedy opuściliśmy park i przeszliśmy przez Piątą Ulicę, Steve 
spytał ponownie: 

Co z nią jest? 

O co ci chodzi, do cholery? Nic z nią nie jest. 

Steve spojrzał na mnie i potrząsnął gową. Nie zrozumiałem go. 

O to właśnie mi chodzi - odparł. - Jest taka cholernie doskonała. 

 

background image

25. 

 

Co mi, do diabła, dolega? 
Dopiero co przyjęto mnie z powrotem do ludzkiej rasy. Moja dusza zaczęła się otwierać. 

Powinienem  kipieć  radością.  A  jednak  z  jakiegoś  dziwnego  powodu  czuję  się  raczej  średnio. 
Może to tylko przejściowy nastrój. 

Nie mó

wię, że jestem przygnębiony. 

Jaki miałbym powód? Wszystko idzie świetnie. W pracy układa się dobrze. Tak dobrze, 

że mogę teraz poświęcić więcej czasu na pracę w Harlemie i na obronę swobód obywatelskich. 

Co  do  mojego  związku  z  Marcie,  to  posługując  się  słowami Stephena Simpsona, jest 

cholernie doskonały. Uzupełniamy się niemal we wszystkim. 

Tworzymy  naprawdę  zgraną  drużynę.  Ściślej  mówiąc,  debel  mieszany.  Występujemy 

razem w turnieju tenisowym. Bez trudu pokonaliśmy cały klub Gotham i stawiliśmy czoło parom 
z innych miast. Z umiarkowanym sukcesem (co znaczy, że nie zostaliśmy pokonani). 

To jej zasługa. Więcej niż połowa naszych męskich przeciwników jest ode mnie o klasę 

lepsza, ale Marcie po prostu wykańcza kondycyjnie każdą kobietę z przeciwnego debla. Nigdy 
nie podejrzewałem, że zostanę sportową miernotą. Ale choć na korcie robię za statystę, dzięki 
Marcie  zdobyliśmy  medale  i  dyplomy  i  jesteśmy  na  najlepszej  drodze  do  naszego  pierwszego 
złotego trofeum. 

Podczas turnieju Marcie jest w pełni sobą. Oboje jako ofiary terminarza spotkań musimy 

czasem  grać  w  nocy,  pod  groźbą  walkowera.  Finał  rozgrywek  wewnątrzklubowych  przypadł 
kiedyś na dziewiątą wieczorem w środę. 

Marcie spędziła cały ten dzień w Cleveland, wsiadła do wieczornego samolotu, przebrała 

się na pokładzie i zjawiła kwadrans po dziewiątej, podczas gdy ja wciskałem jakiś kit sędziemu. 
Po trudnym zwycięstwie wróciliśmy do domu i zwaliliśmy się z nóg. Następnego dnia, o siódmej 
rano, Marcie poleciała do Chicago. Na szczęście, nie było żadnych rozgrywek, kiedy objeżdżała 
Zachodnie Wybrzeże. 

Podsumowując:  oto  mężczyzna  i  kobieta  doskonale  dostrojeni  i  dopasowani  do  siebie. 

Udany związek. 

Dlaczego więc, do diabła, nie zachłystuję się szczęściem, tak jak powinienem? 
Oczywiście był to główny temat w gabinecie doktora Londona. 

background image

To nie jest depresja, panie doktorze. Czuję się świetnie. Nie brak mi optymizmu. Ja i 

Marcie... my dwoje... 

Urwałem.  Chciałem  powiedzieć,  że  zawsze  potrafimy  się  porozumieć.  Ale  trudno  się 

samemu oszukiwać. 

...nie rozmawiamy ze sobą. 

Tak

, wykrztusiłem to. Naprawdę tak sądziłem, choć brzmiało to jak paradoks. Przecież 

rozmawialiśmy - świadczyły o tym nasze rachunki za telefon - gadaliśmy całymi godzinami w 

nocy. 

Owszem. Ale nie mówiliśmy sobie zbyt wiele. 
Zdanie typu: „Jestem szczęśliwa, Oliver”, to nie rozmowa. To drobny upominek. 
Oczywiście mogłem się mylić. 
Cóż  ja  takiego  wiem  o  związkach  z  kobietami?  Tyle  tylko,  że  byłem  żonaty.  A 

porównania  do  małżeństwa  z Jenny  nie  są  chyba  odpowiednie.  Wiem  tylko,  że  oboje  byliśmy 

bardzo w sobie zako

chani.  Wtedy,  rzecz  jasna,  nie  zastanawiałem  się  nad  tym  specjalnie.  Nie 

oglądałem swoich uczuć przez lupę psychiatry. Nie potrafię więc dokładnie wyrazić, dlaczego z 
Jenny byłem tak bezgranicznie szczęśliwy. 

Najciekawsze,  że  Jen  i  ja  wcale  nie  mieliśmy  ze  sobą  wiele  wspólnego.  Sport  darzyła 

głębokim brakiem zainteresowania. Kiedy ja oglądałem mecz futbolowy, ona czytała książkę w 
drugim końcu pokoju. 

Nauczyłem ją pływać. 
Nigdy nie udało mi się nauczyć jej prowadzenia samochodu. 
Ale co, u diabła - czy mąż i żona są ze sobą po to, żeby się czegoś uczyć? 
Jasne jak cholera, że tak. 
Ale nie pływania, prowadzenia samochodu czy odczytywania map. Ani nawet zapalania 

kuchenki gazowej - 

tak jak ostatnio usiłowałem zrobić, żeby powtórzyć znaną sytuację. 

Ludzie uczą się różnych rzeczy na swój temat poprzez ciągły dialog ze sobą. Budująnowe 

obwody w satelitarnym przekaźniku swoich uczuć. 

Jenny  budziła  mnie  w  nocy,  gdy  nawiedzały  ją  koszmary.  Nie  wiedzieliśmy  jeszcze 

wtedy, że jest chora. Pytała mnie z prawdziwym przerażeniem: 

OHver,  czy  będziesz  czuł  do  mnie  to  samo,  jeśli  okaże  się,  że  nie  możemy  mieć 

dziecka? 

background image

Nie poddałem się pierwszemu odruchowi, żeby ją uspokoić. Zagrała za to we mnie cała 

gama nowych uczuć, o istnieniu których nie miałem pojęcia. Jasne, Jen, że nie przeszedłbym do 
porządku dziennego nad tym, że nie mogę mieć dziecka z tobą, z kobietą, którą kocham. 

Nie popsuło to nic między nami. Przeciwnie, jej szczery niepokój, który kazał jej zadać to 

szczere  pytanie,  sprawił,  iż  zdałem  sobie  sprawę,  że  nie  jestem  żadnym  bohaterem.  Że  nie 
dojrzałem  jeszcze  do  tego,  żeby  dzielnnie  stawić  czoło  bezdzietności.  Powiedziałem  jej,  że 
będzie musiała mi pomóc. Wyznając wprost swoje wątpliwości, poznaliśmy się o wiele, wiele 

lepiej. 

Staliśmy się sobie jeszcze bliżsi. 

Jezu, OHver, nie bajerowałeś. 

Przeraziła cię ta nieheroiczna prawda? 

Nie, cieszę się, że to powiedziałeś. 

- Jak to? 

Bo teraz wiem, że nigdy mnie nie bajerujesz, Oliver. 

Nigdy jeszcze nie przeprowadziliśmy z Marcie podobnej rozmowy. To znaczy, mówi mi, 

kiedy  jest  przygnębiona  albo  zdenerwowana.  Albo  że  czasem  w  podróży  martwi  się,  czy  nie 
znajdę sobie jakiejś rozrywki. Właściwie ja też martwię się o to samo. A jednak, dziwna rzecz, 
choć potrafimy znaleźć w rozmowie ze sobą właściwe słowa, mam wrażenie, jakby wsiąkały one 
zbyt szybko w język. 

Może dzieje się tak dlatego, że mam zbyt wygórowane oczekiwania. Jestem niecierpliwy. 

Ludzie,  którzy  mają  za  sobą  szczęśliwe  małżeństwo,  dokładnie  wiedzą,  czego  im  potrzeba.  I 
czego  im  brak.  Nie  powinno  się  jednak  stawiać  ostrych  żądań  komuś,  kto  nigdy  nie  miał... 

zaufanego przyjaciela. 

Ale wciąż wierzę, że któregoś dnia stanę się jej bardziej potrzebny. Że może obudzi mnie 

kiedyś w nocy i zapyta: 

Czy będziesz czuł do mnie to samo, jeśli okaże się, że nie możemy mieć dziecka? 

background image

26. 

 

Marcie, w tym tygodniu mogę dużo płakać. 

Była szósta rano i staliśmy na lotnisku. 

Jedenaście dni - powiedziała. - Nigdy jeszcze nie rozstawaliśmy się na tak długo. 

-  Tak  - 

odparłem z uśmiechem. - Ale  chciałem powiedzieć, że mogę dostać po oczach 

gazem łzawiącym na demonstracji. 

Mówisz,  jakbyś  nie  mógł  się  tego  doczekać,  Oliver.  Punkt  dla  niej.  W  niektórych 

kręgach dostać gazem to męska rzecz. Przyłapała mnie z obwisłym ego. 

Tylko nie daj się sprowokować gliniarzom - dodała. 

Obiecuję. Będę grzeczny. 

Zapowiedzieli  jej  lot.  Szybki  pocałunek  i  po  chwili  znów  dreptałem  na  autobus  do 

Waszyngtonu, ziewając po drodze. 

Przyznaję  otwarcie:  lubię  pomagać  w  ważnych  sprawach.  W  tę  sobotę  New  Mobe* 

organizowało  w  Waszyngtonie  wielki  listopadowy  marsz  antywojenny.  Trzy  dni  wcześniej 
organizatorzy  zadzwonili  do  mnie  z  prośbą,  żebym  przyszedł  i  pomógł  im  dogadać  się  z 
wymiarem sprawiedliwości. 

Naprawdę jesteś nam potrzebny, stary - powiedział Freddie Gardner. 

Byłem dumny jak paw, dopóki nie wyjawili mi, że zwrócili się do mnie nie ze względu 

namojąwiedzę prawniczą, ale przede wszystkim dlatego, że chodzę do fryzjera i wyglądam jak 

republikanin. 

Chodziło  o  to,  jaką  trasę  wybrać.  Zazwyczaj  marsze  w  Waszyngtonie  szły  wzdłuż 

Pennsylvania Avenue 

do pałacu prezydenckiego. Zastępy rządowych prawników uparły się, że 

ten marsz musi przejść trasą położoną bardziej na południu. (Jak bardzo? - pomyślałem. - Przy 

Kanale Panamskim?) 

 

* New Mobe -  „New Mobilization”, Nowa Mobilizacja -  jedna z wielu organizacji tego 

typu starająca się zmobilizować amerykańską opinię publiczną lat sześćdziesiątych do czynnego 

protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. 

Marcie co noc wysłuchiwała moich świeżych sprawozdań. 

Kleindienst ciągle powtarza: „Będzie bijatyka, będzie bijatyka”. 

background image

Skąd on to może, do diabła, wiedzieć? - spytała Marcie. 

Właśnie. Zapytałem go: „Skąd ty to, kurwa, wiesz?” 

Dokładnie tymi słowami? 

No... oprócz jednego. W każdym razie odpowiedział: „Mitchell tak mówi”. 

A skąd znowu Mitchell to wie? 

- Spy

tałem. Nie chciał powiedzieć. Miałem ochotę poczęstować go sierpowym. 

Co za dojrzałość! Miałeś być grzeczny, OHver. 

Gdyby zbereźne myśli były przestępstwem, dostałbym dożywocie. 

Cieszę się - powiedziała. 

Nasze rachunki za telefon były niewiarygodne. 

 

W  czwartek  wieczorem  dwaj  biskupi  wraz  z  całą  rzeszą  księży  zorganizowali  mszę  o 

pokój przed siedzibą Pentagonu. Ostrzeżono nas, że zostaną aresztowani, więc zadbaliśmy o to, 
by wśród wiernych nie zabrakło prawników. 

I co, była bijatyka? - spytała tego wieczoru Marcie. 

Nie. Gliniarze byli nawet uprzejmi. Ale ten tłum, Boże! Niewiarygodne. Wrzeszczeli do 

księży takie słowa, jakich wstyd używać w najgorszej spelunie! Chryste, świerzbiło mnie, żeby 
komuś przyłożyć. 

Zrobiłeś to? 

Tylko w myślach. 

- To dobrze. 

Tęskniłem za tobą, Marcie. Ręce rwą mi się do ciebie. 

Mam nadzieję, że głowa też. Co się stało z księżmi? 

Musieliśmy pojechać do sądu w Aleksandrii, żeby załatwić zwolnienie za kaucją. Ale 

dlaczego, do diabła, zmieniasz temat? Nie mogę powiedzieć, że za tobą tęskniłem? 

Rząd zemścił się, zanim minął piątek. Waszyngton pogrążył się w zimnie i deszczu, bez 

wątpienia dzięki modlitwom Nixona (wypowiadanym przez Billy’ego Grahama). A jednak nie 
powstrzymało to marszu ze świecami, prowadzonego przez Billa Coffina, niezwykłego kapelana 
Yale. Cholera, jeden taki facet mógłby mnie nawrócić na religię. I faktycznie, poszedłem potem 
posłuchać  jego  kazania  w  katedrze  narodowej.  Stanąłem  sobie  z  tyłu  (były  tłumy  ludzi)  i 

background image

napawałem się uczuciem solidarności. Oddałbym wtedy wszystko, żeby wziąć Marcie za rękę. 

Kiedy  ja  składałem  swoją  bezprecedensową  wizytę  w  domu  bożym,  na  placu  Du  Pont 

watahy  Jippisów,  Czubków,  Weathermanów*  i  innych  bezmyślnych  kretynów  rozpętały 
paskudną rozróbę. Potwierdzili w ten sposób to, czemu ja zaprzeczałem przez cały tydzień. 

-  Co za sukinsyny! - 

wrzasnąłem  do  Marcie  przez  telefon.  -  Nawet  nie  robią  tego  z 

przekonania. Chcą się tylko zareklamować. 

To im powinieneś dołożyć - odparła. 

A żebyś wiedziała! - zawołałem lekko rozczarowany. 

Gdzie byłeś? 

W kościele - odparłem. 

Marcie  wyraziła  swoje  zdziwienie  dość  barwnym  językiem.  Zacytowałem  kazanie 

Coffina, żeby ją przekonać. 

-  Wiesz co - 

powiedziała  -  jutro  w  gazetach  będzie  mała  wzmianka  o  tej  mszy  i  trzy 

strony na temat rozróby. 

Smutne to, ale miała rację. 

 

Nie mogłem zasnąć. Miałem poczucie  winy, że  kiedy ja leżę sobie w  ciepełku mojego 

taniego pokoju w motelu, tysiące uczestników marszu koczuje na zimnych podłogach i ławkach. 

 

* Jippisi, Czubki, Weathermani - 

nazwy radykalnych ugrupowań z lat sześćdziesiątych. 

Jippisi  - 

członkowie  tzw.  Młodzieżowej  Międzynarodówki  (Youth  International  Party), 

buntującej  się  przeciwko  utrwalonemu  porządkowi  społecznemu  i  nawołującej  do  uprawiania 
wolnej  miłości,  używania  narkotyków  i  słuchania  muzyki  rockowej.  Czubki  (Crazies), 

Weathermani  - 

radykalne  ugrupowania  młodzieżowe  z  tego  okresu,  nie  stroniące  od  starć  z 

policją. 

W sobotę wiał chłodny wiatr, ale przynajmniej przestało padać. Ponieważ nie pomagałem 

w załatwieniu niczyjego zwolnienia za kaucją ani nie prowadziłem żadnej sprawy, wszedłem do 
kościoła św. Marka, który służył jako punkt kontaktowy. 

W środku roiło się od ludzi, którzy spali na ławkach, pili kawę albo siedzieli cierpliwie, 

czekaj

ąc  na  dalsze  wskazówki.  Wszystko  było  świetnie  zorganizowane,  wyznaczono  nawet 

członków ochrony, którzy mieli trzymać protestujących z dala od gliniarzy (i odwrotnie). Byli też 

background image

lekarze  na  wypadek  nieprzewidzianych  sytuacji.  Zauważyłem  tylko  parę  osób  powyżej 

trzydziestki. 

Obok kotła z kawą kilku lekarzy wyjaśniało grupie ochotników, co robić, kiedy poczują 

gaz łzawiący. 

Czasem,  gdy  człowiek  jest  samotny,  wyobraża  sobie,  że  widzi  znajomą  twarz.  Jedna  z 

lekarek wyglądała jak wykapana Joanna Stein. 

Cześć - powiedziała, gdy nalewałem sobie kawy. To naprawdę była Joanna. 

Nie chcę ci przerywać seminarium na temat pierwszej pomocy. 

- Nic nie szkodzi - 

odparła. - Cieszę się, że cię tu widzę. Co u ciebie? 

- Zimno - 

powiedziałem. 

Zastanawiałem  się,  czy  powinienem  ją  przeprosić  za  to,  że  nie  odpowiedziałem  na  jej 

telefon. Nie była to chyba odpowiednia chwila, chociaż w jej delikatnej twarzy widziałem nieme 

pytanie. 

Wyglądasz na zmęczoną, Jo - stwierdziłem. 

Jechaliśmy całą noc. 

Ciężka sprawa - skwitowałem, proponując jej łyk kawy. 

Jesteś sam? - spytała. 

Co chciała przez to powiedzieć? 

Mam nadzieję, że będzie ze mną jakieś pół miliona ludzi - odparłem. I pomyślałem, że 

teraz jestem zabezpieczony na wszystkich frontach. 

- Jasne - 

przytaknęła. 

Cisza. 

- Ach, a propos, jak tam twoja rodzina? 

Moi  bracia  gdzieś  się  tu  kręcą.  Mama  i  tato  musieli  zostać  na  koncercie  w  Nowym 

Jorku. 

Po chwili dodała: 

Jesteś z jakąś grupą? 

-  O tak, jasne - 

powiedziałem  najnaturalniej  w  świecie.  I  natychmiast  pożałowałem 

kłamstwa. Teraz na pewno zaprosi mnie, żeby przyłączyć się do jej przyjaciół. 

Dobrze wyglądasz - powiedziała Jo. Wyraźnie starała się zyskać na czasie w nadziei, że 

wykażę więcej inicjatywy. 

background image

Czułem się zakłopotany, stercząc tak i zmuszając się do towarzyskiej pogawędki. 

Przepraszam cię, Jo - wypaliłem - ale czeka na mnie kilku kumpli na mrozie. 

- Och, pewnie - 

odparła. - Nie chcę cię zatrzymywać. 

- Nie, nie, ja tylko... 

Zauważyła, że się niecierpliwię, i dała mi spokój. 

Baw się dobrze. 

Zawahałem się, a potem ruszyłem do wyjścia. 

- Pozdrów ode mnie wszystkich zwariowanych muzyków - 

zawołałem. 

Chętnie cię znów zobaczą, Oliver. Przyjdź w którąś niedzielę. 

Byłem już daleko od niej. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak podchodzi do jakiejś kobiety 

i dwóch m

ężczyzn.  Pewnie  ci,  z  którymi  tu  przyjechała.  Koledzy  lekarze?  A  może  chodzi  z 

którymś? 

Nie twój cholerny interes, Oliver. 

Wziąłem  udział  w  marszu.  Nie  śpiewałem,  bo  to  nie  w  moim  stylu.  Jak  jedna  wielka 

stonoga  przeszliśmy  obok  sądu  rejonowego,  siedziby  FBI  i  Departamentu  Sprawiedliwości, 
Głównego  Urzędu  Podatkowego  i  skręciliśmy  tuż  przy  Ministerstwie  Skarbu.  W  końcu 
dotarliśmy do fallicznego pomnika wzniesionego w hołdzie Ojcu Naszego Kraju*. 

 

* Chodzi o George’a Washingtona. 

Omal nie odmroziłem sobie tyłka od siedzenia na ziemi. Zdrzemnąłem się trochę między 

przemówieniami.  Ale  wzięło  mnie,  kiedy  ta  ogromna  masa  ludzi  zaśpiewała  jednym  głosem: 
Dajcie szansę pokojowi! 

Nie  śpiewałem.  Nie  mam  zdolności  wokalnych.  Może  zresztą  bym  śpiewał,  gdybym 

przyłączył się do Joanny i jej przyjaciół. Ale samotnie śpiewa się w tłumie jakoś dziwnie. 

 

Byłem porządnie zmęczony, kiedy otwarłem drzwi swojej sutereny w Nowym Jorku. W 

tej samej chwili zadzwonił telefon. Resztką sił poderwałem się do słuchawki. 

Ze zmęczenia nie bardzo wiedziałem, co plotę. 

Cześć - zaskrzeczałem falsetem. - Tu Abbie Hoffman*, szczęśliwego Nowego Roku! 

Całkiem niezłe, uznałem. Ale Marcie nie zaśmiała się. To nie była Marcie. 

- Ee... OHver? 

background image

Mój żarcik troszeczkę minął się z adresatem. 

- Dobry wiecz

ór, ojcze. Myślałem, że to ten... ee... ktoś inny. 

- Ee... no, tak. Cisza. 

- Co u ciebie, synu? 

- Doskonale. Jak matka? 

Doskonale. Jest tu ze mną. Ee... Oliver, co do przyszłej soboty... 

- Tak, ojcze? 

Spotykamy się w New Haven, prawda? 

Całkiem zapomniałem - umówiliśmy się przecież w czerwcu. 

Ee... jasne. Oczywiście. 

- To doskonale. Przyjedziesz samochodem? 

- Tak. 

 

* Abbie Hoffman -  twórca, przywódca i ideolog Jippisów, autor wydanej w 1968 roku 

książki Rewolucja jako frajda. 

Wobec tego spotkajmy się przed bramą Wiejskiej Rezydencji. W południe? 

- Dobrze. 

A potem na obiad, mam nadzieję? 

Dalej, zgódź się. On chce cię zobaczyć. Słychać to w jego głosie. 

- Tak, ojcze. 

To doskonale. Ee... matka chciała się z tobą przywitać. 

I  tak  oto  tydzień  moich  demonstracji  skończył  się  na  demonstracyjnie  przyjacielskiej 

pogawędce z rodzicami. 

 

Marcie zadzwoniła o północy. 

Mówili w wiadomościach, że podczas waszego marszu Nixon oglądał mecz futbolowy - 

zeznała. 

W tej chwili nie miało to dla mnie znaczenia. 

- Cholernie tu pusto - 

odparłem. 

Jeszcze tylko tydzień... 

Ta pieprzona separacja musi się wreszcie skończyć. 

background image

Skończy się, przyjacielu. Za siedem dni. 

background image

27. 

 

W mojej rodzinie tradycja jest substytutem miłości. Nie okazujemy sobie uczuć. Zamiast 

tego od

grywamy  swoje  „plemienne”  role,  dając  wyraz  naszej...  przynależności.  W  ciągu  roku 

odbywamy  cztery  obrzędy:  Boże  Narodzenie,  Wielkanoc,  Święto  Dziękczynienia  oraz  stały 
obrządek  jesieni  -  Święty  Tydzień.  Do  tego  dochodzi  jeszcze,  ma  się  rozumieć,  nasz  moralny 
Armageddon,  dzień,  w  którym  dobro  tego  świata  zmaga  się  ze  złem,  światło  z  ciemnością. 
Innymi słowy: dzień meczu. Zacny Harvard przeciwko Yale. 

Jest  to  czas  śmiechu  i  czas  łez.  Ale  przede  wszystkim  to  czas  ryku,  wrzasku, 

szczeniackiego obłędu i picia. 

W  mojej  rodzinie  świętuje  się  jednak  w  nieco  bardziej  stateczny  sposób.  Kiedy  wielu 

uczniów urządza przedmeczowe popijawy na parkingach, rodzina Barrettów oczekuje na sukces 
harwardzkiego sportu z powagą. 

Kiedy  byłem  chłopcem,  ojciec  zabierał  mnie  na  każdy  mecz rozgrywany na Soldiers 

Field.  Nie  był  niedzielnym  kibicem,  chodziliśmy  tam  bardzo  często.  Częstował  mnie  obfitymi 
wyjaśnieniami.  W  wieku  dziesięciu  lat  biegle  orientowałem  się  w  najbardziej  zagadkowych 
gestach sędziów. Co więcej, nauczyłem się głośnego kibicowania. Mój ojciec nigdy nie krzyczał. 
Mówił  tylko  półgłosem,  niemal  do  siebie,  po  każdym  dobrym  zagraniu  Purpurowych:  „Dobra 
robota!”  albo  „O,  świetnie!”  A  jeśli  przypadkiem  nasi  gladiatorzy  nie  sprawili  się  dobrze,  na 
przykład gdy przegraliśmy pięćdziesiąt pięć do zera, komentował krótko: „Szkoda”. 

Sam  był  kiedyś  sportowcem  -  tak,  on.  Mój  ojciec!  A  konkretnie  wioślarzem  w 

reprezentacji  Harvardu  (kandydował  nawet  do  drużyny  olimpijskiej  w  jedynkach).  Nosił 

czcigodny krawat w purpurowo-czarne pasy, 

który  oznaczał,  że  jest  zasłużonym  posiadaczem 

litery  „H”*.  Dawało  mu  to  prawo  darmowego  wstępu  do  najlepszego  sektora  na  meczach 
futbolowych. Po prawej ręce rektora. 

Upływ czasu nie przyćmił ani nie zmienił rytuału spotkań Harvardu z Yale. Zmienił się 

tyl

ko mój status. Mając już za sobą okres inicjacji, sam byłem teraz posiadaczem litery „H” (za 

osiągnięcia  w  hokeju).  Też  mogę  więc  zasiadać  w  uprzywilejowanym  sektorze.  Teoretycznie, 
mógłbym przyprowadzić nawet swojego syna i uczyć go, czym jest kara za przytrzymywanie. 

 

A jednak, nie licząc okresu studiów i małżeństwa, ciągle chodzę na mecz Harvard-Yale z 

background image

moim ojcem. Matka wyrzekła się tego obrzędu wiele lat temu i był to jedyny stanowczy krok w 

jej  

*  Prawo  do  noszenia  litery  „H”  nie  przysługuje  automatycznie  każdemu  studentowi 

Harvardu, lecz jest przyznawane za osiągnięcia w nauce lub sporcie. 

życiu. „Nic z tego nie rozumiem - powiedziała do mojego ojca - i zimno mi w nogi”. 
Gdy  mecz  odbywa  się  w  Cambridge,  chodzimy  na  obiad  do  szacownej  bostońskiej 

jadłodajni Locke-Ober.  Jeśli  zaś  bój  toczony  jest  w  New  Haven,  ojciec  prowadzi  mnie  do 

restauracji Kayseya - 

nie tak staromodnej, z lepszą kuchnią. Tam też znaleźliśmy się tym razem, 

obejrzawszy  klęskę  naszej  Alma  Mater,  która  przegrała  7:0.  Gra  była  nieciekawa  i nie 
dostarczyła wielu tematów do rozmowy. Pojawiła się więc możliwość, że zaczniemy poruszać 
kwestie pozasportowe. Postanowiłem, że nie powiem nic o Marcie. 

- Szkoda - 

rzekł ojciec. 

- To tylko futbol - 

odparłem, całkiem odruchowo obierając przeciwny punkt widzenia. 

Miałem nadzieję, że Massey będzie lepszy - powiedział ojciec. 

- Harvard jest dobry tylko w defensywie - 

podsunąłem. 

Tak. Chyba masz rację. 

Zamówiliśmy homara. Zawsze trochę to trwa, a co dopiero, gdy jest tłok. W lokalu roiło 

się od zachlanych bubków z Yale. Przypominali ujadające triumfalnie buldogi. Gęby mieli pełne 
heroicznych hymnów do jajowatej piłki. W każdym razie, nasz stolik stał w dość cichym kącie i 
słyszeliśmy się nawzajem. Co prawda, nie było czego słuchać. 

- Co u ciebie nowego? - 

spytał ojciec. 

- Wszystko po staremu - 

odparłem. (Przyznaję, nie ułatwiam naszych rozmów). 

Wychodzisz trochę... po pracy? - Próbował wskrzesić w sobie zainteresowanie. Muszę 

przyznać, że faktycznie czasem to robił. 

Trochę - odpowiedziałem. 

- To doskonale - 

stwierdził. 

Czułem jednak, że ojciec jest bardziej zakłopotany niż rok temu. Bardziej nawet niż przy 

obiedzie w Nowym Jorku, poprzedniej wiosny. 

- Oliver - 

zaczął złowieszczo brzmiącym głosem - czy mogę mówić szczerze? 

Chyba żartuje? 

- O

czywiście - odpowiedziałem. 

background image

Chciałbym porozmawiać z tobą na temat przyszłości. 

Mojej przyszłości? - spytałem, przechodząc do defensywy. 

Niezupełnie twojej, Oliver. Przyszłości rodziny. Przyszło mi nagle do głowy, że on lub 

matka  mogą  być  chorzv  czy coś  w  tym  rodzaju.  Oznajmiliby  mi  to  w  taki  sam  beznamiętri, 
sposób. Może nawet napisaliby do mnie list (matka na pewno by napisała). 

Mam sześćdziesiąt pięć lat - oświadczył ojciec. 

- Jeszcze nie, dopiero w marcu - 

odpowiedziałem. Chciałem w ten sposób pokazać, że nie 

jest mi zupełnie obcy. 

Niemniej muszę myśleć tak, jak gdybym już skończył sześćdziesiąt pięć lat. - Czyżby 

mój ojciec chciał wydębić dla siebie rentę? 

- Zgodnie z zasadami partnerstwa... 

Ledwo zaczął mówić, odwróciłem się. Słyszałem już tę mowę przy tej samej okazji rok 

wcześniej. Wiedziałem, o co chodzi. 

Inna  była  tylko  pomeczowa  scenografia.  W  zeszłym  roku,  po  kilku  rozmowach  ze 

śmietanką  Purpurowych,  udaliśmy  się  do  obranej  z  góry  restauracji  w  Bostonie.  Ojciec 
zaparkował  tuż  przy  swoim biurze na State Street, siedzibie jedynej instytucji, której nazwa 
zawierała otwarcie nasze nazwisko: Barrett, Ward & Seymour, Inc., Bank Inwestycyjny. 

Kiedy sunęliśmy za zapachem jadła, ojciec pokazał palcem zaciemnione okna na górze i 

zauważył: 

- Strasznie tu cicho wieczorem, prawda? 

- W twoim gabinecie jest zawsze cicho - 

odparłem. 

- To cisza w oku cyklonu, synu. 

- Ale ty to lubisz. 

Lubię - potwierdził. - Lubię, Oliver. 

Na  pewno  nie  chodziło  mu  o  pieniądze.  Ani  o  władzę  związaną  z  gigantycznymi 

przedsięwzięciami  na  rzecz  rozwoju  miasta,  przedsiębiorstw  czy  korporacji.  Lubił  chyba 
obowiązek. Gdyby pasowało do niego to określenie, powiedziałbym, że mój ojciec podniecał się 
obowiązkiem.  Wobec  zakładów,  które  stworzyły  firmę,  wobec  samej  firmy,  wobec  świętego 
instytutu opieki moralnej, czyli Harvardu. No i oczywiście wobec rodziny. 

Mam  sześćdziesiąt  cztery  lata  -  ogłosił  mój  ojciec  tamtego  wieczoru  w  Bostonie,  w 

poprzednim sezonie piłkarskim. 

background image

- Dopiero w marcu - 

odparłem, pokazując jak zwykłe, że znam datę jego urodzin. 

...a  zgodnie  z  zasadami  partnerstwa  muszę  przejść  na  emeryturę,  gdy  skończę 

sześćdziesiąt osiem lat. 

Chwila milczenia. Szliśmy cichymi, statecznymi ulicami w centrum Bostonu. 

Powinniśmy o tym pomówić, Oliver. 

- O czym? 

- O tym, kto zajmie moje miejsce... 

- Pan Seymour - 

zaproponowałem. W końcu, jak zapewniał papier firmowy i wizytówki 

na drzwiach, w firmie było jeszcze dwóch wspólników. 

Seymour i jego rodzina mają dwanaście procent udziałów - powiedział ojciec - a Ward 

ma dzies

ięć. 

Nie prosiłem o te szczegóły. 

Kilka udziałów ma też ciotka, którymi zajmuję się w jej imieniu. - Zaczerpnął powietrza 

i dodał: - Reszta należy do nas... 

Chciałem zaprotestować, żeby nie dokończył swojego wywodu. 

- ...czyli w ostatecznym rozrachunku do ciebie. 

Miałem wielką ochotę zmienić temat, ale zbyt dobrze wiedziałem, ile wysiłku kosztuje go 

ta rozmowa. Najwyraźniej przygotowywał się do niej starannie. 

Czy jednak Seymour nie mógłby cię zastąpić? - spytałem. 

Owszem.  Gdyby  nikt  nie  wziął...  bezpośredniej  odpowiedzialności  za  interesy 

Barrettów. 

- Co wtedy? 

Dawałem mu do zrozumienia, że ja nie mam ochoty na tę odpowiedzialność. 

Zgodnie z zasadami partnerstwa, miałby prawo wykupić nasze udziały. 

Zawahał się. 

Ale to, oczywiście, zmieniłoby sytuację. Ostatnie zdanie nie było wyjaśnieniem. Raczej 

prośbą. 

- Tak, ojcze? - 

spytałem. 

Chodzi mi o rodzinę - podsumował. 

Wiedział, że go rozumiem. Wiedział, że domyślam się, dlaI czego idziemy tak wolnym 

krokiem.  Choć  temat  i  tak  wymagał  więcej  czasu  niż  spacer  do  restauracji  Locke-Ober, gdzie 

background image

właśnie dotarliśmy. 

Przed wejściem zdążył jeszcze dodać: 

Zastanów się nad tym. 

Skinąłem  głową,  choć  jednocześnie  wiedziałem,  że  nie  będę  zastanawiać  się  ani  przez 

chwilę. 

Tego  wieczoru  atmosfera  w  środku  nie  była  bynajmniej  sztywna.  Purpurowi  dokonali 

przecież cudów na boisku. Pan zesłał swój gniew na bubków z Yale w ostatniej minucie przez 
swego  posłańca,  gracza  o  nazwisku  Chiampi.  Zdobył  szesnaście  punktów  pięćdziesiąt  sekund 
przed  końcem  i  wyrównał  wynik  meczu.  Niewiarygodny  remis.  Sukces,  który  trzeba  uczcić. 
Słodkie pieśni rozbrzmiewały w powietrzu. 

 

Niezwyciężeni synowie Harvardu, Do celu mkną niczym strzała, Walczą jak lwy, od Unii 

startu Do końca, gdzie meta lśni biała. 

 

Nie mówiliśmy więcej o rodzinnej tradycji. Wszystko przesłonił futbol. Wychwalaliśmy 

Chiampiego,  Gattiego  i  innych  graczy  Purpurowych.  Wznosiliśmy  toasty  za  pierwszy  sezon 
Harvardu bez porażki - od studenckich czasów mojego ojca(!). 

Tym razem, czyli rok później, wszystko było inaczej. Śmiertelnie poważnie. Nie dlatego, 

że przegraliśmy mecz. Po prostu dlatego, że upiynąłjuż cały rok. A problem pozostawał nadal nie 
rozwiązany. Właściwie stał się jeszcze trudniejszy do rozwiązania. 

Ojcze, jestem prawnikiem i mam własne zobowiązania. Albo, jeśli wolisz, obowiązki. 

Rozumiem. Ale gdybyś przeniósł się do Bostonu, wcale nie musiałbyś zrezygnować ze 

swojego  społecznego  zaangażowania.  Wręcz  przeciwnie,  mógłbyś  potraktować  pracę  w  firmie 
jako podobną działalność, tyle że prowadzoną po drugiej stronie barykady. 

Nie chciałem go zranić. Nie powiedziałem więc, że moim głównym przeciwnikiem jest 

właśnie ta druga strona barykady. 

Rozumiem, co masz na myśli - odparłem - ale szczerze mówiąc... 

Urwałem na chwilę, żeby opanować swój ostry sprzeciw i uniknąć szorstkich słów. 

Ojcze,  pochlebia  mi  twoja  propozycja.  Ale  naprawdę  muszę  ją  zdecydowanie... 

odrzucić. 

- Rozumiem - 

powiedział. - Jestem rozczarowany, ale rozumiem. 

background image

 

Wracając autostradą do domu, byłem na tyle odprężony, że nawet żartowałem w duchu. 

- Jeden magnat w rodzinie wystarczy. 

Miałem nadzieję, że Marcie czeka już na mnie w mieszkaniu. 

 

background image

28. 

 

Jesteś pewien, OHver? 

- Absolutnie, Marcie. 

Czekała już na mnie, gdy wróciłem z New Haven. Wyglądała jak świeży suflet. Nikt nie 

zgadłby, że przez cały dzień leciała, samolotem z jednego końca Ameryki na drugi. 

Choć rozmowa z moim ojcem tonęła w gąszczu tematów, to właśnie ona zainteresowała 

ją szczególnie. 

Odmówiłeś tak od razu? 

-  Bez wahania - 

odparłem.  -  Iz  przekonaniem.  Przypomniałem  sobie  zaraz,  do kogo 

mówię. 

Oczywiście,  ty  na  moim  miejscu  przejęłabyś  ten  cholerny  interes.  Zdaje  się,  że  tak 

właśnie postąpiłaś. 

Byłam wtedy wściekła - odpowiedziała szczerze Marcie. - Chciałam udowodnić wiele 

rzeczy. 

Ja też. I dokładnie dlatego odmówiłem. 

- Poz

wolisz więc, żeby dziedzictwo twojej rodziny... poszło na marne? 

Ładne mi dziedzictwo - początki wyzysku w Ameryce! 

Oliver, to już historia. Dzisiaj robotnik ze związku zawodowego zarabia... 

- Nie o to mi chodzi. 

Spójrz tylko, ile dobrego zrobiła twoja rodzina! Szpital, budynek Harvardu, datki... 

Słuchaj, nie mówmy o tym, co? 

Dlaczego nie? Zachowujesz się jak smarkacz! Podstarzały radykał! 

Dlaczego z taką werwą popychała mnie w objęcia establishmentu? 

- Jasna cholera, Marcie! 

Nagle  rozległ  się  telefon.  Zabrzmiał  jak  gong  na  ringu  odsyłający  pięściarzy  do 

narożników. 

Mam odebrać? - spytała Marcie. 

Niech dzwoni, już prawie północ. 

Może to coś ważnego. 

- Nie dla mnie - 

powiedziałem. 

background image

Ja też tu mieszkam - zauważyła. 

- No to odbierz - 

warknąłem wkurzony, że zjazd stęsknionych kochanków zamienił się w 

przykrą awanturę. 

Marcie podniosła słuchawkę. 

- Do ciebie - 

powiedziała. 

- Czego tam? - 

burknąłem w słuchawkę. 

No, świetnie! Ona ciągle tam jest! - usłyszałem czyjś głos. Philip Cavilleri. Zmusiłem 

się do uśmiechu. 

- Sprawdzasz mnie? 

Mam powiedzieć szczerze? Tak. Jak leci? 

- O co ci chodzi, Phil? 

- No, wiesz: bing bang, bing bang! 

Co to ma być, twój zegar z kukułką? 

Dzwony weselne! Kiedy je usłyszymy, do cholery? 

- Ty 

wiesz się w pierwszej kolejności, Phil. 

No to powiedz mi teraz, żebym mógł spokojnie zasnąć. 

-  Philip  - 

odparłem,  udając  rozdrażnienie  -  dzwonisz,  żeby  prowadzić  małżeńską 

propagandę, czy chciałeś coś jeszcze powiedzieć? 

Jasne. Myślał indyk o weselu... 

Phil, powiedziałem ci już... 

Mówię  o  prawdziwym  indyku.  Faszerowanym.  Wiesz,  do  żarcia  w  Święto 

Dziękczynienia. 

Ach, tak. Racja, przecież to w przyszłym tygodniu. 

Chciałbym,  żebyś  zjawił  się  u  mnie  na  zjeździe  rodzinnym  w  Dzień  Łaski  z  tym 

kulturalnym, kobiecym głosem. 

Kto będzie na tym zjeździe? - spytałem. 

Ojcowie Pielgrzymi! Co to za różnica? 

Kogo  zaprosiłeś,  Philip?  -  nalegałem,  wyobrażając  już  sobie  watahy  nadgorliwych 

mieszkańców Cranston. 

Jak dotąd, tylko siebie - odparł. 

- Ach, tak - 

skwitowałem. Przypomniało mi się, że Philip nie znosi świąt z krewnymi. (- 

background image

Do diabła z tą zapłakaną dzieciarnią - skarżył się. A ja przyjmowałem jego wymówki z ulgą). 

Dobrze. W takim razie ty możesz przyjść do nas... Rzuciłem okiem w stronę Marcie, 

która  kiwała  głową  na  zgodę,  pytając  jednocześnie  rękami:  „Tylko  kto  będzie,  do  diabła, 
gotował?” 

Marcie chce cię poznać - nalegałem. 

Och, może lepiej nie - opierał się Philip. 

Nie daj się prosić. 

- No, dobra. O której? 

Koło południa - powiedziałem. - Daj tylko znać, kiedy wyjs’ć po ciebie na dworzec. 

Mogę przynieść trochę żarcia? Pamiętaj, że to ja dostarczam Rhode Island najlepszego 

placka z dyni. 

Świetnie. 

I robię najlepszy farsz. 

Świetnie. 

Marcie gestykulowała gwałtownie: „Idź na całość!” 

- Ee... Phil, jeszcz

e jedna sprawa. Wiesz, jak się piecze indyka? 

- Jak stary piekarz! - 

zawołał. - Mógłbym załatwić jedną sztukę u mojego kumpla Angelo. 

Jesteś pewny, że ona nie będzie miała nic przeciwko? 

- Kto, Phil? 

No,  twoja  piękna  narzeczona.  Niektóre  panie  nie  lubią,  jak  facet  wtrąca  się  im  do 

kuchni. 

- Marcie nie jest z tych - 

odparłem. 

Podskakiwała teraz z radości. 

Świetnie. W takim razie to na pewno piękna dziewczyna. „Marcie”, co? Myślisz, że się 

jej spodobam? 

- Na pewno. 

No to wyjdź po mnie na dworzec o wpół do jedenastej, dobra? 

- Dobra. 

Już chciałem odłożyć słuchawkę, kiedy zawołał: 

- Oliver? 

- Tak, Phil? 

background image

Święto Dziękczynienia to dobry czas na plany małżeńskie. 

- Dobranoc, Phil. 

Rozłączyliśmy się w końcu. Spojrzałem na Marcie. 

Cieszysz się, że przyjdzie? 

Jeśli uważasz, że mu się spodobam. 

- Jak amen w pacierzu. 

Lepiej wypadnę, jeśli nie będę gotować. 

Uśmiechnęliśmy się. Było w tym ziarnko prawdy. 

Zaczekaj chwilę, Oliver - przypomniała sobie. - Czy nie miałeś jechać do Ipswich? 

Racja. Dziękczynienie to święty dzień Barrettów. Cóż, siła wyższa. 

Zadzwonię i powiem, że zatrz’.iała mnie sprawa Komitetu Szkolnego, która wchodzi w 

poniedziałek na wokandę. 

Marcie też musiała trochę zmienić swoje plany. 

Powinnam być w Chicago, ale przylecę tu na obiad i wrócę tam ostatnim samolotem. 

Święto Dziękczynienia to ważna data w handlu. W piątek zaczyna się wyprzedaż. 

- Dobrze. Phil to doceni. 

Cieszę się - powiedziała. 

Dobra,  a  teraz,  kiedy  wszystko  jest  już  zorganizowane  -  powiedziałem  żartobliwym 

tonem - 

czy mogę wyrazić swoje uczucia? 

Proszę bardzo. Jakiego rodzaju? 

Cóż... smutek. Harvard przegrał z Yale. To był paskudny dzień. Czy przychodzi ci do 

głowy jakiś sposób, żeby mnie pocieszyć? 

- Potrzebna ci terapia - 

oceniła. - Czy zechciałbyś położyć się wygodnie na łóżku? 

Zechciałbym - przystałem na jej propozycję. Usiadła obok mnie. 

A teraz możesz robić wszystko, na co masz ochotę - powiedziała. 

Posłuchałem jej. 
A potem spaliśmy długo i szczęśliwie. 

 

Przez  cały  ten  tydzień  Phil  Cavilleri  pracował  w  pocie  czoła  nad  świątecznymi 

smakołykami. Wydał fortunę na ciągłe telefony z pytaniami. 

- Czy ona lubi farsz z orzechami? 

background image

- Nie ma jej teraz, Phil, pracuje. 

- O ósmej wieczorem? 

W środę pracuje dłużej - powiedziałem wymijająco. 

- Jaki do niej numer? - 

podchwycił skwapliwie, pragnąc poznać jej stosunek do orzechów. 

Jest zajęta, Phil. Ale, wiesz co? Właśnie sobie przypomniałem, uwielbia orzechy. 

To świetnie! 

I wyłączył się. Na chwilę. 
Przez następne dni dzwonił w sprawie grzybów, gatunku dyni, żurawin (w całości czy w 

galaretce?) oraz rozmaitych warzyw. 

Wszystko  będzie  prosto  z  ziemi  -  zapewniał  mnie,  zamówiwszy  rozmowę  z  Rhode 

Island. - 

Wy tam, w Nowym Jorku, kupujecie tylko mrożone świństwa. 

Oczywiście,  wymyślałem  wszystkie  odpowiedzi  za  Marcie.  W  tym  tygodniu  była  na 

trasie Cincinnati - Cleveland - 

Chicago. Choć rozmawialiśmy co wieczór przynajmniej godzinę, 

świąteczny jadłospis nie należał do naszych głównych tematów. 

- Jak idzie sprawa Komitetu Szkolnego, przyjacielu? 

Wszystko gotowe. Barry zebrał świetne materiały. Muszę je tylko dobrze wykorzystać. 

Tymczasem  przypominam  sobie  wszystkie  zabronione  książki.  Wiesz,  że  nie  pozwalają 
dzieciakom w liceum czytać Vonneguta? Ani nawet Buszującego w zbożu*

-  Och, to smutna k

siążka - powiedziała Marcie.  - Biedaczek ten Holden Caulfield, taki 

samotny. 

A mi nie współczujesz? Też jestem samotny. 

Och, Oliver, co mam powiedzieć o sobie? Wariuję z samotności! 

Jeśli mój telefon był przypadkiem na podsłuchu, facet, który podsłuchiwał, musiał mieć 

co wieczór niezły ubaw, kiedy dzwoniła Marcie. 

 

* Rozmowa toczy się na temat współczesnych pisarzy amerykańskich. Kurta Vonneguta i 

Jerome’a Salingera. Holden Caulfield to bohater głośnej powieści Salingera Buszujący w zbożu. 

W  świąteczny  ranek  obudził  mnie  indyk  u  drzwi.  Za  nim  stał  Philip  Cavilleri,  który 

zdecydował, że musi przyjechać naprawdę wczesnym pociągiem. Potrzebował więcej czasu na 

przygotowanie odpowiedniej uczty. (- 

Znam ten twój piecyk, przypomina toster z przepukliną). 

background image

-  A  gdzie ona jest? - 

spytał Philip, ledwo wyładował swój transport przysmaków. (Nie 

przestawał rozglądać się po całym mieszkaniu). 

- Ona tu nie mieszka, Phil. Poza tym jest teraz w Chicago. 

- Po co? 

- W interesach. 

- Och. Robi interesy? 

- Tak. 

Zaniemówił z wrażenia. Po chwili dodał szybko: 

Czy ona ciebie docenia, Oliver? Jezu, ten ciągle swoje! 

Daj spokój, Phil, weźmy się do roboty. 

 

Ja sprzątałem. On gotował. Ja nakryłem do stołu. On zastawił go wszystkim, co można 

zjeść na zimno. Około południa uczta była prawie gotowa. Oprócz indyka, który miał kruszeć w 
piekarniku aż do wpół do piątej. O wpół do czwartej samolot Marcie wyląduje na lotnisku La 
Guardia.  Ponieważ  w  święta  nie  będzie  ruchu  na  drogach,  powinniśmy  bez  przeszkód  zacząć 
obiad przed piątą. Skracaliśmy sobie z Philem oczekiwanie, gapiąc się na futbol w telewizji. Nie 
chciał się ruszyć z domu nawet na krótki spacer, choć świeciło słońce i był rześki, listopadowy 
dzień. Stary kibic nie chciał przepuścić chwili, w której piłka wpadnie do bramki. 

 

Tu

ż po drugiej zadzwonił telefon. 

- Oliver? 

Gdzie jesteś, Marcie? 

Na lotnisku. W Chicago. Nie mogę przylecieć. 

Coś się stało? 

Nie tutaj. Ale mamy problem w Denver. Lecę tam za dwadzieścia minut. Wyjaśnię ci 

wieczorem. 

Coś poważnego? 

- Raczej tak. M

oże to potrwać kilka dni, ale przy odrobinie szczęścia uda się z tego wyjść. 

Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem. 

Tak...  Proszę  cię,  wytłumacz  mnie  przed  Philipem.  Powiedz  mu,  że  naprawdę  mi 

przykro. 

background image

Dobra. Ale nie będzie to łatwe. 

Sekunda milczenia. Pew

nie trwałaby dłużej, gdyby Marcie nie spieszyła się na samolot. 

Jesteś trochę wkurzony, co? 

Ważyłem w myślach słowa. Nie chciałem pogarszać jej zmartwień. 

Tylko rozczarowany, Marcie. Ale obaj cię rozumiemy. 

Proszę cię, zaczekaj, aż dotrę do Denver. To długa historia. 

- Na pewno - 

mruknąłem. 

OHver, powiedz mi coś miłego, proszę. 

Mam nadzieję, że podadzą ci indyka w samolocie. 

 

Samotna uczta z Philipem miała swoją dobrą stronę. 
Było jak za dawnych czasów. Znów siedzieliśmy razem, tylko we dwóch. 

Jed

zenie  było  wyśmienite.  Niestrawne  były  tylko  moje  myśli.  Philip  próbował  mnie 

pocieszyć. 

Słuchaj  -  powiedział  -  takie  rzeczy  zdarzają  się  w  świecie  biznesu.  Ludzie  biznesu 

muszą podróżować. Taka już natura... biznesu. 

- Tak. 

Poza tym nie wszyscy mogą spędzać święta w domu. Na przykład żołnierze... 

Świetne porównanie! 

No, a jeśli musiała zostać, to znaczy, że jest dla nich ważna, zgadza się? 

Nie odpowiedziałem. 

Jest jakimś kierownikiem? 

Coś w tym rodzaju. 

-  No, jeszcze lepiej. To nowoczesna dziew

czyna. Chryste, powinieneś być dumny. Ona 

coś osiągnie w życiu. Stara się o awans? 

- W pewnym sensie. 

To dobrze. Ambitna sztuka. Powinieneś być dumny, Oliver. 

Kiwnąłem głową. Chciałem tylko pokazać, że nie śpię. 

Kiedy  byłem  dzieckiem  -  zaczął  Phil  -  każda  rodzina  lubiła  się  szczycić  ambitnym 

dzieciakiem.  Oczywiście,  przeważnie  chłopakami.  Ale  dzisiaj  te  nowoczesne  dziewczyny  są 
naprawdę ambitne, no nie? 

background image

- Bardzo - 

odparłem. 

W końcu przekonałem go, że nie da rady uśmierzyć mojego rozczarowania. 

-  Wiesz co...  - 

zaczął  od  nowa,  zmieniając  taktykę.  -  Gdybyś  się  z  nią  ożenił,  byłoby 

inaczej. 

- Niby dlaczego? - 

Starałem się powiedzieć to bez ironii. 

Bo  kobieta  to  kobieta.  Żona  musi  być  w  domu,  ze  swoją  rodziną.  Świat  jest  tak 

urządzony. 

Nie chciałem podważać jego poglądów na temat świata. 

Pomyśl  tylko  -  powiedział  -  przecież  to  twoja  wina.  Gdybyś  chciał  zrobić  z  niej 

normalną kobietę... 

- Phil! 

- Co prawda to prawda - 

warknął w obronie nic nanej sobie kobiety. - Te feministyczne 

dzikuski mogą mnie obrzucać jajami, aleja wiem, co mówi Biblia. Mąż i żona będą, ten, no... 
jako jedno ciało. Zgadza się? 

-  Zgadza  - 

odparłem  w  nadziei,  że  to  go  uspokoi.  Miałem  rację.  Ale  tylko  przez  kilka 

sekund. 

Słuchaj, co to właściwie znaczy „jako jedno ciało”? - spytał. 

Że mają trzymać się razem - wyjaśniłem. 

Czy ona zna Biblię, Oliver? 

- Chyba tak. 

Zadzwoń do niej. Może ma w hotelu jakiegoś Gedeona*. 

Zadzwonię - obiecałem. 

background image

29. 

 

- Co pan czuje? 

Doktorze London, tym razem naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy. Co czuję? 

Gniew. Złość. Wściekłość. 

I coś jeszcze. 

Zamęt. Nie wiem, co mam czuć. Ten nasz związek... sam nie wiem. 

Dobrze wiedziałem, ale nie potrafiłem tego powiedzieć głośno. 

To  znaczy...  rozwija  się.  Choć  są  pewne  przeszkody.  Skąd  mamy  wiedzieć, czy na 

pewno potrafimy żyć razem, skoro spędzamy ze sobą tak mało czasu? Rozmowy przez telefon 
tego  nie  zastąpią.  Nie  jestem  ani  trochę  religijny,  ale  gdybym  wiedział,  że  Wigilię  spędzimy 

oddzielnie... 

Może  bym  się  rozpłakał?  Jestem  pewny,  że  nawet  Kuba  Rozpruwacz  spędzał  Boże 

Narodzenie z przyjaciółmi. 

Wiem,  to  naprawdę  była  poważna  sprawa.  Widzi  pan,  sklep  w  Denver  ma  nieudolne 

kierownictwo. Marcie musiała tam pojechać i zostać. Nie mogła tego nikomu zlecić. Zresztą, po 
jaką cholerę miałaby to zlecać? Żeby trzymać mnie za rękę? Przyrządzić mi śniadanie?... 

 

* Gedeon - 

postać biblijna. Bohater, który poprowadził lud Izraela w zwycięskiej wojnie 

przeciw  Madianitom.  W  żarcie  Phila  kryje  się  także  aluzja  do  Towarzystwa  Gedeona, 

charytatywnej organizacji, k

tóra zajmuje się rozprowadzaniem Biblii po amerykańskich hotelach. 

Cholera, to jej praca! Muszę się z tym pogodzić. Nie mam pretensji. No, dobrze... mam. 

Ale to jajestem niedojrzały, nie ona... 

Może nie tylko niedojrzały. Samolubny. Niewyrozumiały. Marcie i ja jesteśmy przecież... 

no...  razem.  Ma  niezłe  piekło  w  tym  Denver.  Naprawdę.  Robi  to,  co  należy  do  szefa,  ale  te 
miejscowe mądrale uważają, że ma ciężką rękę. Tak, to wszystko nie jest takie proste. 

Tymczasem ja obijam się z kąta w kąt i użalam nad sobą. Może powinienem być tam z 

nią i dodawać otuchy. Pocieszać ją. Chryste, ja na pewno bym tego potrzebował. Przekonałaby 
się wtedy... 

Urwałem. Co właściwie zrozumiał doktor London z moich nie dokończonych zdań? 

Chyba powinienem polecieć do Denver. 

background image

Cisza. Byłem zadowolony ze swojej decyzji. Nagle uświadomiłem sobie, że jest piątek. 

Z  drugiej  strony,  w  przyszły  poniedziałek  mam  prowadzić  sprawę  przeciwko  temu 

Komitetowi Szkolnemu. Nie mogłem doczekać się, kiedy dopadnę tych chamów... 

Chwila ciszy na 

zastanowienie. Namyśl się dobrze, Oliver. 

Dobrze, Barry Pollack może przejąć pałeczkę. Właściwie orientuje się w tym lepiej ode 

mnie. Sęk w tym, że jest młodszy. Mogą go wyprowadzić z równowagi. Cholera, ja bym się nie 
dał! To naprawdę ważna sprawa! 

Chr

yste,  straszny  był  ten  psychiczny  ping-pong!  W  głowie  mi  huczało  od  własnych 

argumentów. 

A niech to! Marcie jest ważniejsza! Choćby była nie wiem jak twarda, jest tam teraz 

sama i potrzebuje przyjaciela. Raz w życiu mógłbym zrobić coś dla innego człowieka, a nie tylko 

dla siebie! 

Chyba przekonał mnie ten ostatni argument. 

No to lecę do Denver. 

Spojrzałem  na  doktora  Londona.  Zastanawiał  się  nad  czymś  przez  chwilę,  a  potem 

powiedział: 

Jeśli nie, zobaczymy się w poniedziałek o piątej. 

background image

30. 

 

- Oliver, nie 

zostawiaj mnie na lodzie, załamię się. 

Spokojnie,  wszystko  będzie  w  porządku.  Trzymaj  się.  Podczas  gdy  taksówka 

podskakiwała  na  wybojach  w  drodze  nalotnisko,  uspokajałem  Barry’ego  Pollacka  przed  jego 
rozprawą w sądzie. 

- Ale dlaczego, Ollie? Dlaczego tak mnie nagle zostawiasz? 

Dasz sobie radę. Znasz tę sprawę na wylot. 

Może  i  znam.  Ale  nie  umiem  tak  kluczyć  i  bajerować  jak  ty,  Oliver.  Załatwią  mnie. 

Przegramy! 

Pocieszałem go i wyjaśniałem, jak odeprzeć ataki przeciwników. 

Pamiętaj, mów wyraźnie. Bardzo powoli. Najlepiej barytonem. I zawsze zwracaj się do 

naszego biegłego: panie doktorze, to robi wrażenie. 

Jezu, trzęsę się. Dlaczego musisz lecieć do Denver? 

To konieczne, Bar. Nie mogę nic więcej powiedzieć. Na jedną wyboistą milę zapadła 

niespokojna cisza. 

- Ol? 

- Co, Bar? 

Powiesz mi, jeśli zgadnę? 

Tak. Może. 

Chodzi  o  ofertę.  Fantastyczna  oferta  pracy.  Zgadza  się?  Właśnie  dojechaliśmy  do 

lotniska. Zanim taksówka stanęła, byłem już jedną nogą na zewnątrz. 

Więc  jak?  -  dopytywał  się  Barrie.  -  Chodzi  o  ofertę?  Z  lisim  uśmieszkiem  podałem 

młodszemu koledze rękę przez okno taksówki. 

- Powodzenia, nam obu! 

Odwróciłem  się  i  ruszyłem  nadać  swój  bagaż.  Bóg  z  tobą.  Barry,  tak  się  trzęsiesz, 

chłopcze, że nawet nie zauważyłeś, jaki ja jestem rozdygotany. 

Nie powiedziałem jej, że przyjeżdżam. 

Ledwo  wylądowaliśmy  w  Podniebnym  Mieście  (jak  bez  przerwy  nazywał  je  pilot 

wesołek),  chwyciłem  swoją  małą  walizkę,  wybrałem  taksówkarza,  który  wyglądał  na  faceta 

background image

lubiącego bardzo szybką jazdę, i rzuciłem: 

Brunatny Pałac. Gaz do dechy, proszę. 

- No to przytrzymaj se sombrero, stary - 

odparł kierowca. Dobrze wybrałem. 

 

O  dziewiątej  wieczorem  (jedenaście  minut  później)  byliśmy  przed  Pałacem, 

najzacniejszym hotelem Denver. Jest tam wielki hol, który przypomina 

kosmiczne lądowisko dla 

dekadentów.  Wokół  wznoszą  się  niezliczone  piętra,  a  pośrodku  rośnie  ogromny  ogród.  Od 
spoglądania w pustą przestrzeń w górze można dostać zawrotu głowy. 

Znałem numer jej pokoju z naszych rozmów przez telefon. Zostawiłem bagaż w recepcji i 

puściłem się biegiem na siódme piętro. Nawet jej nie uprzedziłem z dołu. 

Odczekałem sekundę, żeby złapać oddech (siódme piętro!). Potem zapukałem. 
Odpowiedziała mi cisza. 
Po  chwili  otworzył  jakiś  mężczyzna.  Muszę  przyznać  -  bardzo  przystojny  mężczyzna. 

Prawdziwy goguś. 

Słucham pana? 

Co to, do diabła, za jeden? Nie miał miejscowego akcentu. Mówił tak, jakby nauczył się 

angielskiego na Marsie. 

Chciałbym się widzieć z Marcie - odparłem. 

Obawiam się, że jest w tej chwili zajęta. 

Niby czym? Na co ja tu trafiłem? Nie podobał mi się ten piękniś. W taką gębę ma się 

ochotę walnąć dla zasady. 

Jednak chciałbym się z nią zobaczyć - powiedziałem. Miał nade mną dwa cale wzrostu 

przewagi, a jego garnitur był tak dobrze skrojony, że prawie przyrastał mu do tyłka. 

-  Hm  - 

zaczął  -  czy  jest  pan  umówiony  z  panną  Binnendale?  -  To  wstępne  „hm” 

zabrzmiało jak zapowiedź złamanej szczęki. 

Zanim  zdecydowałem  się,  czy  polemizować  dalej,  czy  przejść  do  ciosów,  z  wnętrza 

pokoju dobiegł kobiecy głos. 

- O co chodzi, Jeremy? 

O nic, Marcie. To pomyłka. Znów odwrócił się do mnie. 

To nie pomyłka, Jeremy - powiedziałem. - Rodzice mnie zaplanowali. 

Albo moje poczucie humoru, albo groźba w głosie sprawiły, że Jeremy cofnął się jednak i 

background image

wpuścił mnie do środka. 

W krótkim korytarzu zastanawiałem się, jak Marcie zareaguje na mój widok. I czym, do 

diabła, mogła się teraz zajmować. 

Salon wypełniony był po brzegi szarą flanelą. 
To  znaczy  biznesmenami  przy  popielniczkach,  kopcącymi  nerwowo  papierosy  albo 

żującymi zeschłe kanapki. 

Przy  jednym  biurku  siedziała  Marcie  Binnendale.  Nie  paliła,  nie  jadła  (i  nie  była  nie 

ubrana, czego się obawiałem). Przyłapałem ją na gorącym... zebraniu biznesmenów. 

- Znasz tego pana? - 

spytał Jeremy. 

- Owszem - 

odparła z uśmiechem Marcie. Ale nie rzuciła mi się na szyję, jak marzyłem 

po drodze. 

Cześć - zawołałem. 

Przepraszam jeśli przeszkodziłem. 

Marcie rozejrzała się i powiedziała do swojego plutonu: 

Przepraszam na chwilę. 

Wyszliśmy na korytarz. Wziąłem ją za rękę, ale oparła się delikatnie. 

- Co ty tutaj robisz? 

Pomyślałem  sobie,  że  potrzebujesz  przyjaciela.  Zostanę,  dopóki  nie  uporządkujesz 

swoich spraw. 

A co z twoją rozprawą? 

Mam to gdzieś. Ty jesteś ważniejsza. - Iobjąłemjąwtalii. 

Oszalałeś? - szepnęła, choć bez cienia złości. 

Tak. Oszalałem od samotnych i bezsennych nocy w podwójnym łóżku. Z tęsknoty za 

tobą przy spalonych grzankach i nie dogotowanych jajkach. Od... 

- Wolnego, przyjacielu - 

przerwała mi, wskazując drugi pokój. - Mam zebranie. 

Flanelowe bractwo mogło podsłuchiwać, ale miałem to gdzieś. Ciągnąłem dalej: 

...i  pomyślałem  sobie,  że  może  ty  też  w  swoim  dyrektorskim  amoku  mogłaś  trochę 

oszaleć i że... 

- Palant - 

szepnęła surowo. - Mam zebranie. 

Widzę,  że  jesteś  zajęta,  Marcie.  Ale  nie  śpiesz  się,  kiedy  skończysz,  będę  na  ciebie 

czekał w swoim pokoju. 

background image

To może potrwać wieczność. 

To będę czekał całą wieczność... Marcie przypadło to do gustu. 

- Dobra, przyjacielu. 

Pocałowała mnie w policzek. A potem wróciła do swoich spraw. 

 

- Ach, moja ukochana Afrodyto, rozkoszna rapsodio... 

Słowa  te  wypowiadał  Jean-Pierre  Aumont,  oficer  Legii  Cudzoziemskiej,  do  jakiejś 

uduchowionej pustynnej księżniczki, która sapała ciągle: „Non, non, non, strzeż się, mon pere!” 

Minęła  już  północ,  a  ten  stary  film  był  jedyną  rozrywką  na  wszystkich  kanałach  w 

Denver. 

Siedziałem wśród topniejących zapasów piwa Coors. Byłem taki otępiały, że gadałem do 

ekranu. 

- Rany boskie, Jean-Pierre, zerwij z niej ten kostium! 

Nie zwracał na mnie uwagi i chrzanił dalej, gestykulując jak pajac. 
Aż rozległo się pukanie. Bogu niech będą dzięki. 

Cześć, mały - powiedziała Marcie. 

Wyglądała na zmęczoną i miała częściowo rozpuszczone włosy. Lubiłem ją taką. 

- Jak leci? 

Wysłałam wszystkich do domu. 

Załatwiliście wszystko? 

- Och, nie. To beznadziejny 

galimatias. Mogę wejść? 

Z wyczerpania słaniałem się przy drzwiach, blokując jej przejście. 
Weszła. Zdjęła pantofle. Opadła na łóżko. A potem spojrzała na mnie ze znużeniem. 

Ty romantyczny palancie. Naprawdę olałeś tę rozprawę? 

Uśmiechnąłem się. 

Miałem  inne priorytety -  odparłem.  -  Ty  wpadłaś  w  tarapaty  w  Denver.  Pomyślałem 

sobie, że przyda ci się towarzystwo. 

To miłe - powiedziała. - Trochę zwariowane, ale strasznie miłe. 

Wszedłem na łóżko i objąłem ją. 
Po  jakichś  piętnastu  sekundach  oboje  spaliśmy  beztrosko.  Śniło  mi  się,  że  Marcie 

wśliznęła się do namiotu, w którym drzemałem, i szepnęła: 

background image

Oliver, spędzimy razem cały dzień. Tylko we dwoje. Zapomnimy o bożym świecie. 

Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że sen stał się rzeczywistością. Marcie stała przede mną 

w narciarskim stroju. W ręku trzymała drugi kombinezon, który mógł pasować na mnie. 

- Wstawaj - 

powiedziała. - Idziemy w góry. 

- A twoje zebranie? 

Dzisiaj mam zebranie z tobą. Z resztą spotykam się po obiedzie. 

Jezus, Marcie, co cię napadło? 

- Priorytety. - 

Uśmiechnęła się. 

 

Z Marcie nie można było wygrać. 
Ofiarą był bałwan, a przyczyną śmierci - skrócenie o głowę rzutem śnieżki. 

W co teraz się zabawimy? - spytałem. 

- Powiem ci po lunchu - 

odparła. 

Nie  miałem  pojęcia,  w  którym  miejscu  wielkiego  rezerwatu  Gór  Skalistych  się 

znaleźliśmy.  Wokół,  jak  okiem  sięgnąć,  ani  śladu  życia.  A  jedynym  odgłosem  był  chrzęst 

naszych stóp na 

śniegu. Wszędzie rozciągała się niezmącona biel. Jak ogromny tort weselny. 

W mieście Marcie nie potrafiła zapalić piecyka gazowego, ale z maszynką turystyczną 

radziła sobie doskonale. Posilaliśmy się zupą i kanapkami w Górach Skalistych. Po cholerę nam 
szykowne restauracje! Niech szlag trafi obowiązki prawnicze. I telefony. 

I miejskie tłumy, większe niż nas dwoje., Gdzie właściwie jesteśmy?  
Marcie miała kompas. 

Trochę na wschód od Nigdzie. 

- Fajna okolica. 

Gdybyś  nie  wyciął  tego  swojego  numeru  ze  słoniem  w  składzie  porcelany,  nadal 

siedziałabym w Denver w zadymionym pokoju. 

Zaparzyła kawę na maszynce.  Znawca mógłby  określić jąjako niezbyt dobrą lub ledwo 

nadającą się do picia, choć ja uważałem, że był to rozgrzewający napój. 

- Marcie - 

powiedziałem na poły żartobliwie - masz utajony talent kulinarny. 

- Ale tylko w dziczy... 

No to znalazłaś swoje miejsce w życiu. 

Spojrzała na mnie. Potem rozejrzała się wokół, promieniejąc ze szczęścia. 

background image

Chciałabym, żebyśmy nigdzie nie musieli się stąd ruszać - westchnęła. 

- Nie musimy - 

powiedziałem. 

Mój głos zabrzmiał poważnie. 

Marcie, możemy zostać tu, aż stopnieją lodowce albo aż przyjdzie nam ochota poleżeć 

na plaży. Albo popływać łódką po Amazonce. Mówię serio. 

Zawahała  się.  Nie  wiedziała,  jak  zareagować  na  moje  słowa  -  co  to  właściwie  było? 

Pomysł? Propozycja? 

Sprawdzasz mnie czy mówisz poważnie? - spytała. 

Jedno i drugie. Ja na pewno mógłbym rzucić ten bezsensowny wyścig, a ty? Niewielu 

ludzi ma nasze możliwości... 

-  Daj spokój, Barrett - 

zaprotestowała.  -  Jesteś  najbardziej  ambitnym  typem,  jakiego 

znam. Nie liczę siebie samej. Założę się, że widzisz się nawet w roli prezydenta. 

Uśmiechnąłem się. Ale materiał na prezydenta nie może kłamać. 

Zgoda. Tak było. Ale ostatnio wolałbym raczej uczyć swoje dzieci jazdy na łyżwach. 

Naprawdę? 

Spytała bez cienia ironii, szczerze zdziwiona. 

Jeśli chciałyby się uczyć - dodałem. - A ty nie potrafiłabyś żyć bez konkurencji? 

Zastanowiła się chwilę. 

Na  pewno  byłoby  to  dla  mnie  coś  nowego  -  odpowiedziała.  -  Zanim  ty  się  zjawiłeś, 

żyłam tylko zwycięstwami na pokaz... 

A czego teraz potrzeba ci do szczęścia? 

- Faceta - 

odparła. 

- Jakiego? 

Chyba  takiego,  który  nie  da  się  całkiem  nabrać  na  pozory.  Który  rozumie,  że  tak 

naprawdę nie chcę... zawsze być szefową. 

Milczałem, podobnie jak góry, które trwały w ciszy. 

- Ciebie - 

powiedziała w końcu. 

Cieszę się - odparłem. 

Co powinniśmy zrobić, Oliver? 

Milczeliśmy coraz częściej. Nawet nasze zdania były teraz przerywane okresami ciszy. 

Chcesz wiedzieć, co zrobić? - spytałem. 

background image

- Tak. 

Wziąłem głęboki wdech i wypaliłem: 

- Sprzedaj sklepy. 

Omal nie upuściła kubka z kawą. 

- Co takiego? 

Posłuchaj, Marcie, mógłbym napisać pracę magisterską o życiu prezesa sieci handlowej. 

To ciągły ruch, ciągłe zmiany, stała gotowość do drogi. 

Święta prawda. 

Może to dobrze dla interesów, ale dla osobistego życia wręcz przeciwnie. Tu potrzeba 

mnóstwa czasu i bardzo mało ruchu. 

Marcie nie odpowiedziała. Ciągnąłem więc dalej swój wykład: 

- Dlatego - 

podsumowałem pogodnie - sprzedaj swoje sklepy. Dostaniesz ciepłą posadkę 

konsultanta,  gdzie  tylko  zechcesz.  Ja  mogę  wszędzie  prowadzić  drobne  sprawy.  Może  wtedy 
zapuścimy korzenie. I naprawdę zostawimy coś po sobie. 

- Marzyciel - 

zaśmiała się Marcie. 

- A ty, gówniany prezes - 

odparłem. - Ciągle upajasz się swoją władzą. 

Nie powiedziałem tego oskarżycielskim tonem, choć była to szczera prawda. 

Więc jednak to był sprawdzian - stwierdziła. 

- Tak - 

przyznałem. - Nie zdałaś go. 

- Arogancki, samolubny typ - 

powiedziała żartobliwie. Skinąłem głową. 

- I ludzki. 

Marcie spojrzała na mnie. 

Ale zostaniesz ze mną?... 

Śnieg  musi  kiedyś  stopnieć  -  powiedziałem.  Wstaliśmy  i  powędrowaliśmy  ramię  w 

ramię do samochodu. Pojechaliśmy do Denver. Nie było tam ani śladu śniegu. 

background image

31. 

 

Do  Nowego  Jorku  wróciliśmy  w  środę  wieczorem.  Rano  tego  samego  dnia  Marcie 

ostatecznie uporządkowała swoje interesy w Denver i nawet przyszło nam do głowy, żeby znów 
porzucać się śnieżkami. Ale rozsądek zwyciężył. Czas wrócić do pracy. 

Mógłbym  nawet  pomóc  Barry’emu  Pollackowi  na  finiszu  (byliśmy  w  kontakcie 

telefonicznym). 

Odmroziliśmy  sobie  pięty,  czekając  na  taksówkę  w  tasiemcowej  kolejce.  W  końcu 

przesunęliśmy  się  na  czoło.  Przed  nami  stanął  żółty  kawał  pogiętej  blachy.  Inaczej  mówiąc  - 

nowojorska taksówka. 

Do Queens nie jadę - warknął kierowca na powitanie. 

Ja  też  nie  -  odparłem,  szarpiąc  pokracznymi drzwiami. -  Pojedźmy  w  zamian  na 

Wschodnią Sześćdziesiątą Czwartą, numer dwadzieścia trzy. 

Oboje siedzieliśmy już w środku. Kierowca był teraz prawnie zobowiązany zawieźć nas 

pod wskazany adres. 

Lepiej pojedźmy na Wschodnią Osiemdziesiątą Szóstą, numer pięćset cztery. 

- Gdzie? 

Ta zaskakująca propozycja wyszła od Marcie. 

Czyj to, do diabła, adres? - spytałem. 

- Nasz. - 

Uśmiechnęła się. 

- Nasz? 

- Co ty, stary - 

powiedział taksówkarz - masz amnezję? 

- A ty co? - 

odciąłem się. - Jesteś Woody Allen? 

- P

rzynajmniej pamiętam swój adres - odparł w samoobronie. 

Tymczasem  bracia  taryfiarze  zaczęli  popędzać  go  głośną  kakofonią  klaksonów  i 

przekleństw do niezwłocznego odjazdu. 

No, dobra, dokąd?... - zażądał. 

Wschodnia Osiemdziesiąta Szósta - powiedziała Marcie. I szepnęła do mnie, że wyjaśni 

po drodze. Łagodnie mówiąc, zaskoczyło mnie to wszystko. 

W  języku  wojskowym  takie  miejsce  określa  się  skrótem  DMZ*  -  oznacza on teren, na 

którym żadna z walczących stron nie może rozmieścić swoich sił. Tą właśnie myślą kierowała się 

background image

Marcie przy wyborze mieszkania, które nie było ani jej, ani moje, ani nawet nasze, lecz stanowiło 

raczej neutralny teren. 

 

* DMZ, 

demilitarized zonę (ang.) - strefa zdemilitaryzowana. 

Dobrze. Brzmiało to rozsądnie. Moja nora trochę przekroczyła jej wytrzymałość na brud. 

Ale ten sprawdzian zniosła dzielnie. 

 

- I co? - 

spytała Marcie. 

Bezsprzecznie było to wspaniałe mieszkanie. Wyglądało dokładnie jak jedna z propozycji 

doskonałego  umeblowania,  pokazywanych  na  górnych  piętrach  sklepów  Binnendale.  Często 
widziałem, jak młode pary patrzyły na te modele i wzdychały: 

Rany, żebyśmy my tak mieszkali! 

Marcie pokazała mi salon, naszpikowaną różnymi urządzeniami kuchnię (pójdę na kurs 

gotowania,  Oliver),  jej  przyszły  gabinet,  sypialnię  królewskich  rozmiarów  i  na  końcu  - 

niespodzianka - mój gabinet. 

Tak. On i ona mieli oddawać się swym profesjom w oddzielnych pomieszczeniach. Moje 

było wyścielone skórą z całego stada byków. Przy ścianach - półki z chromowej stali i szkła na 
moje książki prawnicze. Doskonałe oświetlenie. Wszystko, co trzeba. 

-  I co? - 

powtórzyła  Marcie,  wyraźnie  czekając,  aż  wpadnę  w  zachwyt.,  -  To  jakieś 

nieprawdziwe - 

powiedziałem.  

Zastanawiałem  się,  dlaczego  mam  wrażenie,  że  jesteśmy  na  scenie i czytamy swoje 

kwestie z maszynopisu. Pod jej kierownictwem. 

I dlaczego ma to mi w czymkolwiek przeszkadzać. 

 

- Co pan czuje? 

Doktor London nie zmienił swoich metod w stosunku do mnie. 

Wie pan, płacimy czynsz po połowie. 

Daj spokój, powiedziałem do siebie, to nie jest żadne uczucie. Nie to nawet miałem na 

myśli. 

Nie  chodzi  mi  o  zranione  ego,  panie  doktorze.  Ale  o  sposób,  w  jaki  ona...  zarządza 

naszym życiem. 

background image

Milczenie. 

Mnie  niepotrzebny  jest  dekorator  wnętrz.  Ani  romantyczne  oświetlenie.  Czy  ona  nie 

rozumie, że to wszystko jest gówno warte? Jenny kupiła rozwalone meble - skrzypiące łóżko i 
rozchwiany stół - za jedyne dziewięćdziesiąt siedem dolców! Na obiad przychodziły do nas tylko 
karaluchy. Zimą wiało w całym mieszkaniu. Czuliśmy, co nasi sąsiedzi jedzą na obiad. To była 

okropna nora! 

Znów milczenie. 

Ale byliśmy tam szczęśliwi, a ja niczego nie zauważałem. Raz tylko zauważyłem, że 

łóżko załamało się pod nami. Śmialiśmy się z tego. 

I znów milczenie. O co mi właściwie chodzi? Chyba o to, że nie lubię nowego mieszkania 

Marcie. 

 

Ta

k, mój najnowszy gabinet to prawdziwe cacko. Ale kiedy chcę pomyśleć, idę do swojej 

sutereny.  Wciąż  trzymam  tam  książki.  I  wciąż  przychodzą  tam  rachunki.  A  kiedy  Marcie 
wyjeżdża z miasta, chodzę tam spać. 

Choć  zaczęło  się  już  odliczanie  dni  do  Bożego  Narodzenia,  Marcie  często  nie  ma  w 

domu. Obecnie przebywa w Chicago. 

A ja nie czuję się najlepiej. 
Dlatego, że muszę pracować wieczorami. I nie mogę tego robić w naszym gniazdku na 

Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. Dlatego, że Nowy Jork jest przystrojony świątecznymi gałązkami. 
A ja czuję się podle, choć mam aż dwa mieszkania, w których mogę być samotny. I wstydzę się 
zadzwonić ot, tak sobie, do Phila. Boję się przyznać, że jestem sam. 

Mamy  więc  12  grudnia.  Barrett  pracuje  w  swojej  podziemnej  kryjówce,  wertując 

zmurszałe tomiska w poszukiwaniu precedensów prawniczych. I tęskni do dni, które nigdy nie 
wrócą. 

To znaczy do czasu, kiedy praca potrafiła mnie naprawdę pochłonąć, przynieść ulgę lub 

odrętwienie.  Nabyta  niedawno  skłonność  do  introspekcji  zawładnęła  mną  zupełnie.  Analizuję 
własne myśli zamiast sprawę „Meister przeciwko Georgii”. 

Od  kolęd  rozbrzmiewających  stale  w  windzie,  gdy  jadę  do  biura,  nabawiłem  się 

bożonarodzeniowej schizofrenii. 

Tu właśnie tkwi cały problem, panie doktorze. (Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię 

background image

swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora). 

Bóg - 

jako sędzia Sądu Niebiańskiego - ustanowił następujące prawo: 

„W Boże Narodzenie będziesz zawsze w domu”. 
Pozostałe  uchwały  Naszego  Pana,  być  może,  interpretuję  dość  swobodnie,  ale  tej 

prz

estrzegam bezwzględnie. 

Barrett, tęsknisz za domem, przeto zacznij lepiej robić, do cholery, jakieś plany. 

Mam jednak pewien problem, panie doktorze. 

Gdzie jest dom? 

(Tam, gdzie twoje serce, rzecz jasna. Należy się pięćdziesiąt dolarów). 
Dziękuję, panie doktorze. Chciałbym spytać za następną pięćdziesiątkę: 

A gdzie jest moje serce? 

Wcale nie mówię, że nigdy tego nie wiedziałem. 
Kiedyś byłem przecież dzieciakiem. Lubiłem dostawać prezenty i ubierać choinkę. 
Byłem przecież mężem i chociaż miałem żonę agnostyczkę (- Wiesz, OHver, nie chcę Go 

zranić, mówiąc o sobie „ateistka”), to jednak urządzaliśmy dla siebie świąteczne przyjęcie, kiedy 
wracała do domu z drugiego etatu. I śpiewaliśmy sprośne wersje świątecznych kolęd. 

Wszystko  to  przemawia  za  Bożym  Narodzeniem.  Tego  wieczoru  stawaliśmy  się  sobie 

jeszcze bliżsi. 

Tymczasem jest wpół do dziewiątej, do świąt zostało tylko kilkanaście dni, lecz mnie to 

wszystko już nie dotyczy. Tak jak powiedziałem, mam pewien problem. 

Tym  razem  nie  mogę  spędzić  świąt  w  Cranston.  Mój przyjaciel, który tam mieszka, 

zapisał się na wycieczkę morską dla ludzi w średnim wieku. (Kto wie, co z tego wyniknie?) Jego 

zdaniem 

upraszcza to sprawę. W każdym razie odjeżdża, a ja zostaję sam ze swoim problemem. 

Do miana mojego domu pretenduje też Ipswich, w stanie Massachusetts, gdzie mieszkają 

moi rodzice. 

Z  kolei  Marcie  Binnendale,  z  którą  mieszkam,  gdy  przebywa  w  mojej  bezpośredniej 

bliskości, twierdzi, że pończochy należy powiesić na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. 

Chciałbym  być  tam,  gdzie  nie  będę  samotny.  I  jednocześnie  czuję,  że  każda  z  tych 

możliwości jest tylko połowicznym rozwiązaniem. 

Ale  zaraz!  Jeśli  idzie  o  połowiczne  rozwiązania,  to  istnieje  tu  niezły  precedens!  A 

mianowicie,  sprawa  prowadzona  przez  sędziego  Salomona,  zdaje  się  o  przydomku król. Jego 

background image

kompromisowy wyrok mógł być moim rozwiązaniem. 

Boże Narodzenie z Marcie. 

Ale w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

La la la la la la la. 

 

- Mama? 

- Oliver, co u ciebie? 

- Doskonale. Jak ojciec? 

fc

 Doskonale. 

To doskonale. Ee... ja w sprawie... ee... Bożego Narodzenia. 

Och, mam nadzieję, że tym razem... 

- Tak - 

zapewniłem ją bez zwłoki - przyjedziemy. To znaczy, ee... czy mogę przyjechać z 

gościem, mamo? Ee... jeśli jest dość miejsca. 

Co za idiotyczne pytanie! 

Tak, oczywiście, kochanie. 

To przyjaciółka. 

Wspaniale,  Oliver.  Mogłaby  przecież  pomyśleć,  że  przywieziesz  swojego  śmiertelnego 

wroga. 

- Ach, tak - 

powiedziała matka, nie potrafiąc ukryć emocji (nie mówiąc już o ciekawości). 

- To doskonale. 

- Nie je

st z naszych stron. Musimy ją przenocować. 

-  Doskonale  - 

nie zrażała się matka. - Czy to ktoś, kogo znamy?  Innymi słowy, ktoś z 

naszej rodziny? 

Nikt,  kogo  musielibyśmy  podejmować  z  pompą,  mamo.  Nieźle  ją  wyprowadziłem  w 

pole! 

- To doskonale - 

powiedziała. 

Przyjadę rano w Wigilię. Marcie przyleci z Zachodniego Wybrzeża. 

- Ach, tak. 

Znając mnie, moja matka bez wątpienia pomyślała, że mówię o wybrzeżu Timbuktu. 

No to czekamy na ciebie i na pannę... 

- Nash. Marcie Nash. 

Cieszymy się, że przyjedziecie. 

background image

J

a też. A to, jak może zaświadczyć doktor London, bardzo istotne uczucie. 

background image

32. 

 

Dlaczego? 

Łatwo mogłem sobie wyobrazić, nad czym rozmyślała Marcie w odrzutowcu lecącym z 

Los Angeles do Bostonu 24 grudnia. Jej głównym pytaniem było na pewno „dlaczego”. 

Dlaczego zaprosił mnie do swoich rodziców? I to w Boże Narodzenie. Czy to oznacza, że 

zaczyna mieć poważne... zamiary? 

Nigdy  nie  poruszaliśmy  podobnych  tematów.  Ale  jestem  prawie  pewny,  że  wysoko  w 

stratosferze pewna absolwentka Bryn Mawr stawia rozmaite h

ipotezy  dotyczące  motywów 

działania swojego nowojorskiego współlokatora. 

Nie zapytała mnie jednak wprost: 

- OHver, dlaczego mnie zapraszasz? 

I nawet się z tego cieszę, bo szczerze mówiąc, musiałbym odpowiedzieć: 

- Nie wiem. 

Zrobiłem to pod wpływem nagłego impulsu - to typowe dla mnie. Zadzwoniłem do domu 

bez pytania Marcie o zdanie. Ani bez pytania samego siebie. (Choć Marcie od razu zapaliła się 
do tego pomysłu). 

Bez  zastanowienia  ułożyłem  też  na  własny  użytek  fałszywe  wyjaśnienie:  Po  prostu 

przychodzą święta Bożego Narodzenia, a ty zwyczajnie zapraszasz na nie swoją przyjaciółkę. To 
nic wielkiego, nie ma w tym żadnych ukrytych „zamiarów”. 

Gówno prawda. 

OHver,  dobrze  wiesz,  że  zaproszenie  dziewczyny  do  swoich  rodziców  jest  całkiem 

jednoznaczne. I to jes

zcze na Boże Narodzenie. 

Stary, przecież to nie bal maturzystów. 
Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Dopiero po tygodniu. Teraz, gdy kołowałem już 

po lotnisku Logan jak jej samolot. 

Więc co zwykle oznacza taki gest, Oliver? 
Po  kilku  dniach  rozmyślań  potrafiłem  wreszcie  zdobyć  się  na  świadomą  odpowiedź. 

Małżeństwo. Ślub. Barrett, czy bierzesz obecną tutaj...? 

A zatem podróż do Ipswich była czymś, co odpowiadało na moją głęboko ukrytą potrzebę 

aprobaty rodziców. Dlaczego wciąż przejmuję się, co powie mama i tatuś? 

background image

 

Kochasz ją, Oliver? 
Jezu, ale zadaję sobie głupie pytania! 
Naprawdę?  -  wrzeszczy  mi  do  ucha  inny  głos.  Nadszedł  czas,  żeby  zadać  sobie  to 

pytanie! 

Czy ją kocham? 
To zbyt skomplikowana sprawa, żeby odpowiedzieć tak po prostu. 
No to skąd ta cholerna pewność, że chcę się z nią ożenić? 

Bo... 

Niełatwo  to  wytłumaczyć  racjonalnie.  Chyba  wierzę  podświadomie,  że  prawdziwe 

zaangażowanie  jakoś  scementuje  nasz  związek.  Że  w  obrzędowym  majestacie  zrodzi  się 
„miłość”. 

 

- Oliver! 

W  pierwszej  kolejności  z  samolotu  wysiadł  obiekt  moich  rozważań.  Wyglądał 

fantastycznie. 

Strasznie  mi  ciebie  brakowało,  przyjacielu  -  powiedziała  Marcie,  wsuwając  rękę  pod 

moją  kurtkę.  Choć  obejmowałem  ją  równie  mocno,  nie  potrafiłem  zdobyć  się  na  anatomiczne 

wycieczki. W k

ońcu byliśmy w Bostonie. No, ale później... 

- Gdzie twoja walizka? - 

spytałem. 

Tym razem mam walizę. Nadałam ją na bagaż. 

Ho, ho. Czyżby czekał nas pokaz mody? 

-  Bez zbytniej przesady - 

odpowiedziała.  Uznałem  to  za  potwierdzenie,  że  ma  ze  sobą 

staranni

e wybraną garderobę. 

Niosła w ręku podłużny pakunek. 

Ja to wezmę - zaproponowałem. 

Uwaga, szkło! - zawołała. 

- Ach, to twoje serce - 

zażartowałem. 

Niezupełnie - powiedziała. - Tylko prezent dla twojego ojca. 

- Ach, tak. 

Denerwuję się, Oliver. 

background image

Przej

echaliśmy  przez  most  Mystic  River  i  zanurzyliśmy  się  w  świątecznym  ruchu  na 

autostradzie nr 1. 

- Bzdury gadasz - 

stwierdziłem. 

A jeśli im się nie spodobam? - ciągnęła dalej. 

No to wymienimy cię na inną po świętach - odparłem. Marcie zrobiła kwaśną minę. Ale 

i tak jej twarz była piękna. 

Pociesz mnie jakoś, Oliver - poprosiła. 

Ja też się denerwuję - przyznałem. 

 

Ulica  Groton.  Brama.  Wjazd  na  nasze  włości.  Długi  podjazd  do  domu.  Drzewa  były 

nagie, lecz w powietrzu utrzymywał się nastrój leśnej ciszy. 

-  Jaka tu cisza! - 

szepnęła  Marcie.  (Mogłaby  powiedzieć:  paskudny  ogrom,  jak 

nazywałem jej mieszkanie, ale nie była taka małostkowa). 

 

- Mamo, to jest Marcie Nash. 

Jej  były  mąż  miał  doskonałe  nazwisko,  nawet  jeśli  nic  poza  tym.  Takie  łagodne  i 

dźwięczne jak zero. 

Cieszymy  się,  Marcie,  że  mogła  pani  do  nas  przyjechać  -  powiedziała  matka.  - 

Czekaliśmy na panią z niecierpliwością. 

Jestem  państwu  wdzięczna  za  zaproszenie.  Mistrzowskie  pieprzenie  głupot!  Dwie 

dobrze urodzone damy z przyklejonymi do tw

arzy uśmiechami bez mrugnięcia okiem częstowały 

siębanałami,  które  są  podwaliną  całej  naszej  struktury  towarzyskiej.  Pani  zmęczona  długą 
podróżą dzielnie stawiała czoło pani zmęczonej świątecznymi przygotowaniami. 

Wszedł ojciec i włączył się do rozmowy w tym samym tonie. Nie potrafił jednak ukryć, 

że jej uroda zrobiła na nim wrażenie. Po chwili, zgodnie z regułami gry, zmęczona Marcie udała 
się do pokoju gościnnego, żeby się odświeżyć. 

Zostaliśmy sami. Ojciec, matka i ja. Zapytaliśmy się nawzajem o zdrowie i okazało się, że 

wszyscy czują się doskonale. Była to, oczywiście, doskonała wiadomość. Czy Marcie (czarująca 

‘ dziewczyna - 

powiedziała  matka)  nie  jest  zbyt  zmęczona,  żeby  iść  na  śpiewanie  kolęd? 

Strasznie zimno na dworze. 

-  Marcie to twarda sztuka -  odp

arłem,  mając  chyba  na  myśli  nie  tylko  jej  fizyczną 

background image

kondycję. - Może śpiewać kolędy nawet w środku śnieżycy. 

Najchętniej  -  wtrąciła  Marcie,  wchodząc  do  pokoju  w  stroju,  który  będą  w  tym  roku 

nosić wszyscy narciarze w St. Moritz. - Przynajmniej nie byłoby wtedy słychać, że fałszuję. 

To nieważne, Marcie - powiedziała moja matka, biorąc to trochę zbyt dosłownie. - Liczy 

się esprit*. 

 

Matka nigdy nie przegapiła okazji, żeby wtrącić jakieś fran* Esprit (franc.) - tutaj: duch, 

chęć. 

cuskie słowo. Spędziła dwa lata w college’u Smith i było to po niej widać. 

Świetny  strój,  Marcie  -  orzekł  ojciec.  Jestem  pewien,  że  napawał  się  nie  tyle 

doskonałością kroju, co... jej sylwetki. 

- Dobry podczas wiatru - 

powiedziała Marcie. 

- O tej porze roku bywa bardzo zimno - dod

ała moja matka. 

Ciekawe, że niektórzy mogą żyć długo i szczęśliwie, rozmawiając wyłącznie o pogodzie. 

Oliver mnie uprzedził - wtrąciła Marcie. 

Jej  odporność  na  towarzyską  gadkę  była  godna  podziwu.  Mnie  przypomniało  to 

oblewanie się miodem. 

 

O  wpół  do  ósmej  spotkaliśmy  się  przed  kościołem  z  całą  gromadą  arystokratycznej 

hałastry  z  Ipswich.  Najstarszym  kolędnikiem  był  Lyman  Nichols,  absolwent  Harvardu  z  1910 
(wiek: siedemdziesiąt dziewięć lat). Najmłodsza w grupie, Amy Harris, miała zaledwie pięć lat. 
Była córką mojego kolegi z college’u, Stuarta. 

Stuart okazał się jedynym facetem, jakiego znam, na którym moja dziewczyna nie zrobiła 

żadnego wrażenia. Co on sobie pomyślał o Marcie? Najwyraźniej był bardzo zakochany w swojej 
małej  Amy  (z  wielką  wzajemnością)  i  w  Sarze,  która  została  w  domu  z  nowo  narodzonym 

Benjaminem. 

Nagle zdałem sobie dotkliwie sprawę ze zmian w moim życiu. Poczułem upływ czasu. I 

ciężar w sercu. 

Stuart  przyjechał  dużym  combi,  więc  zabraliśmy  się  razem  z  nim.  Amy  usiadła  mi  na 

kolanach. 

Szczęściarz z ciebie, Oliver - powiedział Stu. 

background image

- Wiem - 

odpowiedziałem. 

Marcie, zgodnie z zasadami, udała, że jest zazdrosna. 

 

Aniołowie się radują... 
Nasz repertuar był równie stary jak nasza publika, składająca się z niebieskokrwi stych 

parafi an, którzy nagradzali nasze wokalne popisy uprzejmymi oklaskami i przyjaznymi 

kuksańcami, a śpiewające dzieci częstowali mlekiem i ciasteczkami. Marcie szybko połapała się 

w czym rzecz. 

To są wiejskie tradycje, Oliver - powiedziała. 

Do wpół do dziesiątej skończyliśmy nasze kolędowanie i, jak nakazuje tradycja, na końcu 

udaliśmy się do książęcej rezydencji Dover House. 

Przybywajcie, wszyscy wierni... 

Zauważyłem, że ojciec i matka przypatrują się nam. Ciekawe, dlaczego się uśmiechają? 

Dlatego, że stoję tak blisko Marcie? A może dlatego, że mała Amy Harris też przypadła im do 

serca? 

U moich rodziców poczęstunek był o  wiele lepszy niż w poprzednich domach. Oprócz 

krowiego napoju przewidziano też poncz dla zmarzniętych dorosłych członków ekipy. (- To ty 

je

steś naszym Zbawicielem - powiedział Nichols, rocznik 1910, do mojego ojca, poklepując go 

po plecach). 

Wkrótce wszyscy rozeszli się do swoich domów. 
Napełniłem swój wielki kieliszek ponczem. 
Marcie wypiła trochę likieru jajecznego. 

Wspaniale było, Oliver - powiedziała, biorąc mnie za rękę. 

Matka chyba to zauważyła. Ale nie wydawała się poruszona. 
Najwyżej mój ojciec mógł być trochę zazdrosny. 
Zaczęliśmy ubierać choinkę i Marcie nie omieszkała skomplementować matki za piękne 

ozdoby. Rozpoznała pochodzenie kryształowej gwiazdy. 

(- 

To jest śliczne, pani Barrett. Wygląda jak czeski kryształ. 

Zgadza się. Moja matka kupiła to tuż przed wojną). 

Potem przyszła kolej na resztę szacownych błyskotek (niektóre pochodziły z czasów, o 

których moja rodzina powinna racz

ej zapomnieć). Kiedy panie zawieszały girlandy na gałęziach, 

background image

Marcie zauważyła nieśmiało: 

Ktoś musiał się strasznie napracować przy tych girlandach. Na co wtrącił się ochoczo 

mój ojciec: 

Moja żona przez cały tydzień nie robiła nic innego. 

- Och, doprawdy - 

zaczerwieniła się matka. 

Nie paliłem się do ubierania choinki, więc usiadłem sobie naprzeciwko, popijałem ciepły, 

kojący napój i myślałem: Marcie stara się ich oczarować. 

O  wpół  do  dwunastej  drzewko  było  ubrane,  prezenty  leżały  na  podłodze, a moja 

odwieczna  wełniana  pończocha  wisiała  tuż  obok  nowej,  zrobionej  dla  mojego  gościa.  Czas 
powiedzieć  sobie  dobranoc  i  na  znak  mamusi  -  marsz  do  łóżka.  Rozstając  się  na  schodach, 
życzyliśmy sobie nawzajem słodkich snów. 

- Dobranoc, Marcie - powiedzia

ła matka. 

Dobranoc i dziękuję - odpowiedziało jej echo. 

- Dobranoc, kochanie - 

powtórzyła matka. I pocałowała mnie w policzek. Odczytałem to 

jako znak, że Marcie ujdzie w tłoku. 

Oliver Barrett III wraz z małżonką udali się na spoczynek. Marcie odwróciła się do mnie. 

Zakradnę się do twojego pokoju - powiedziałem. 

Chyba kompletnie oszalałeś. 

Nie, kompletnie się napaliłem - odparłem. - Przecież jest Wigilia, Marcie. 

- Twoi rodzice umarliby ze zgrozy - 

powiedziała Marcie. I może mówiła poważnie. 

- Marci

e, założę się, że nawet oni się dzisiaj kochają. 

Oni są małżeństwem - odparła Marcie. Pocałowała mnie przelotnie w usta i zniknęła. 

Co jest, do diabła! 
Powlokłem  się  do  swojej  komnaty,  której  młodzieńczy  wystrój  (proporczyki  i  zdjęcia 

mojej  drużyny)  był  nietknięty  jak  w  muzeum.  Miałem  ochotę  zadzwonić  na  pewien  statek  i 
powiedzieć: Phil, mam nadzieję, że przynajmniej ty się dobrze bawisz. 

Nie zrobiłem tego. 
Poszedłem do łóżka niepewny, co chcę dostać pod choinkę. 

 

Dzień dobry! Wesołych Świąt! A to prezent specjalnie dlaciebie! Matka dała ojcu kolejną 

partię krawatów i bawełnianych chusteczek z Wysp Morskich. Wszystkie wyglądały co roku tak 

background image

samo. No, ale to samo można powiedzieć o szlafroku, który ojciec dał znów matce. 

Ja dostałem pół tuzina krawatów, których noszenie firma Brooks* zaleca młodzieńcom. 
Marcie dostała od matki najnowszą powieść Daphne Du Maurier. 
Prezenty ode mnie zdradzały, że, jak co roku, poświęciłem na ich wybranie pięć minut. 

Matce  dostało  się  kilka  chusteczek,  ojcu  jeszcze  kilka  krawatów,  a  Marcie  książka  Radość 

gotowania (zobaczymy, jak zareaguje). 

Oczekiwanie wszystkich skupiło się głównie na tym, co przywiózł ze sobą nasz gość. 
Po  pierwsze,  dary  Marcie  nie  były,  tak  jak  nasze,  pakowane  w  domu.  Zawinięto  je  z 

zawodową wprawą w Kalifornii (wiadomo gdzie). ‘ 

Matka dostała błękitny, kaszmirowy szal. (-Nie powinna pani). 
Ojciec  dostał  podłużny  pakunek,  który  okazał  się  butelką  Chateau  Haut-Brion, rocznik 

59. 

Jakie wyśmienite wino - powiedział. W rzeczywistości nie był żadnym koneserem. W 

naszej piwnicy było trochę szkockiej dla jego gości, trochę sherry dla matki i jedna albo dwie 
skrzynki niezłego szampana na wyjątkowe okazje. 

Ja  dostałem  parę  rękawiczek.  Choć  były  eleganckie,  odmówiłem  potem  ich  noszenia. 

Prezent Marci

e nie miał w sobie nic intymnego. 

(Wolałbyś prezerwatywę z norek? - spytała później. 

Tak, tam mi było najzimniej). 

Na sam koniec, albo raczej na nowy początek, dostałem od ojca to, co zawsze. Czek. 

 

Raduje się świat... 

 

Przy  dźwiękach  tego  hymnu,  granego  z  animuszem  przez  organistę  pana  Weeksa, 

weszliśmy do kościoła i skierowaliśmy się do swojej ławki. Kościół był pełen sąsiadów, którzy 

dyskretnie * Brooks Brothers - 

sieć drogich sklepów z męską odzieżą, niezmiennie opowiadająca 

się za tradycyjną elegancją. 

spoglądali na naszego gościa. (Jestem pewien, że szeptali: - Ona nie jest stąd). Nikt nie 

odwrócił  się,  żeby  spojrzeć  wprost,  oprócz  pani  Rhodes,  damy,  która  dawno  przekroczyła 
dziewięćdziesiątkę i mogła już sobie pozwolić na takie zachowanie. 

Wszyscy p

arafianie patrzyli za to wprost na panią Rhodes. I nie mogli nie zauważyć, że 

background image

uśmiechnęła się po dokładnym obejrzeniu Marcie. Aha, starają akceptuje. 

Śpiewaliśmy  posłusznie  (nie  tak  głośno  jak  poprzedniego  wieczoru)  i  wysłuchaliśmy 

mruczenia wielebnego Lin

dleya.  Ojciec  odczytał  cytat  z  Pisma  i,  trzeba  przyznać,  zrobił  to 

dobrze. Zatrzymywał się na przecinkach, a nie tak jak Lindley - na każdym słowie. 

W swoim kazaniu (Panie, zmiłuj się nad nami) wielebny udowodnił, że jest na bieżąco z 

doczesnym  światem.  Wspomniał  o  konflikcie  w  Azji  Południowo-Wschodniej  i  kazał  nam  się 
zadumać przy świątecznym stole nad tym, jak bardzo potrzebny jest Książę Pokoju w świecie 

wojny. 

Chwała  Bogu,  Lindley  jest  astmatykiem  i  jego  sapiące  kazania  kończą  się  litościwie 

szybko. 

Po

błogosławieni, zaczęliśmy wychodzić z kościoła. Na schodach trwał taki sam zgiełk jak 

po  kolejnym  meczu  Harvardu  z  Yale.  Z  tą  różnicą,  że  wszyscy  byli  trzeźwi.  „Jackson!”, 

„Mason!”, „Harris!”, „Barrett!”, „Cabot!”, „Lowell!” 

Boże! 
Pomiędzy  głośnymi  nawoływaniami  mamrotano  o  mało  istotnych  sprawach.  Matka  też 

musiała przywitać się z kilkoma przyjaciółkami. Ale po cichu, rzecz jasna. 

Wtem znienacka ryknął jakiś głos: 

- Marcie, kochaanie! 

Odwróciłem się i zobaczyłem, że moja dziewczyna obejmuje się z kimś. 
Lepiej, żeby był to jakiś starowina, bo w przeciwnym razie - mimo bliskości kościoła - 

wbiję mu zęby do gardła. 

Moi rodzice wyrośli jak spod ziemi, żeby zobaczyć, kto tak serdecznie wita się z Marcie. 
Stary poczciwina Standish Farnham wciąż trzymał Marcie w ramionach. 

Och, wujku, jaka miła niespodzianka! 

Matka wyglądała na wniebowziętą. Czyżby Marcie była siostrzenicą zasłużonego członka 

naszej sfery? 

-  Maaarcie, co taka miastowa dziewczyna robi na tym odludziu? - 

spytał  Standish  z 

bostonskim akce

ntem, przeciągając samogłoski jak gumę. 

- Ona jest z nami - 

wtrąciła się matka. 

-  Ach, tak, Alison? To doskonale - 

powiedział Standish i łypnął na mnie. - Pilnujcie jej 

przed tym waszym chwatem. 

background image

Trzymamy ją pod szkłem - odparłem cierpko. A stary Standish uśmiechnął się. 

Jesteście spokrewnieni? - spytałem, czekając, aż Standish przestanie obejmować Marcie 

w talii. 

Tylko bardzo zaprzyjaźnieni. Pan Farnham i mój ojciec byli wspólnikami - wyjaśniła. 

- Nie wspólnikami - 

zaprzeczył stary - braćmi. 

- Och - z

awołała matka, najwyraźniej z nadzieją na jakiś kolejny pikantny szczegół. 

Miałem kilka udziałów - powiedział Standish. - Sprzedałem je, kiedy zmarł jej ojciec. 

To już nie było to samo. 

-  Doprawdy?  - 

powiedziała  moja  matka,  kipiąc  z  ciekawości  pod  swoim  świątecznym 

kapeluszem jak Wezuwiusz. (Standish po prostu uznał za rzecz oczywistą, że wszyscy wiedzą, 
kim był ojciec Marcie). 

Jeśli znajdziesz czas, wpadnij do nas po południu - rzucił na pożegnanie stary Farnham. 

Muszę jechać do Nowego Jorku, wujku. 

-  Ach, ty zapracowana dziewczynko - 

zapiał.  -  Wstydź  się,  wpadasz  do  Bostonu 

cichaczem jak przestępca. 

Przesłał jej ręką całusa i zawołał do nas: 

Dopilnujcie, żeby jadła. Odkąd pamiętam, mała Marcie jest zawsze na diecie. Wesołych 

Świąt!  -  Po  namyśle  dodał  jeszcze:  -  Staraj  się  tak  dalej,  Marcie.  Wszyscy  jesteśmy  z  ciebie 

dumni. 

Ojciec odwiózł nas z powrotem samochodem matki. W brzemiennej ciszy. 
Na przedświąteczny obiad ojciec otworzył butelkę szampana. 

- Za zdrowie Marcie - 

powiedziała matka. Wznieśliśmy kieliszki. Marcie tylko umoczyła 

usta. Zaproponowałem wtedy zupełnie niestosowny toast za zdrowie Jezusa. 

Było nas sześcioro. Do czwórki, która obudziła się rano, dołączył jeszcze Geoff, kuzyn 

matki  z  Wirginii  oraz  ciotka  Helen,  niezamężna  siostra  ojca  mojego  ojca,  który  z  pewnością 
pamiętał Matuzalema z czasów, gdy studiowali razem na Harvardzie. Ciotka Helen jest głucha, a 
Geoff je tak dużo, jakby miał tasiemca. Ton konwersacji nie uległ więc istotnej zmianie. 

Zachwalaliśmy imponującą pieczeń. 

-  Powiedzcie to Florence, nie mnie - 

odparła skromnie matka. - Pracowała w kuchni od 

świtu. 

Ten farsz jest wręcz wyśmienity - zachwycała się moja nowojorska współlokatorka. 

background image

W końcu to ostrygi z Ipswich - powiedziała matka, mrucząc z zadowolenia. 

Ucztowaliśmy przy pełnym stole. Geoff współzawodniczył ze mną o tytuł największego 

żarłoka. 

Ze zdziwieniem zauważyłem, że otwarto już drugą butelkę szampana.  Miałem niejasne 

wrażenie, że żłopał tylko ojciec i ja. Prawdę mówiąc, mój brak jasności wynikał z tego, że to ja 
żłopałem najwięcej. 

Potem przyszła kolej na nieśmiertelną leguminową babkę Florence. Kiedy skończyliśmy 

pić kawę w salonie, była trzecia po południu. 

Musiałem  odpocząć  chwilę  przed  podróżą  do  Nowego  Jorku,  żeby  strawić  pokarm  i 

otrzeźwieć. 

- Marcie, m

a pani ochotę się przejść? - spytała moja matka. 

Z przyjemnością, pani Barrett. 

I poszły. 
Tymczasem ciotka Helen zapadła w drzemkę, a Geoff poszedł oglądać futbol w telewizji. 
Zostałem sam na sam z ojcem. 

Ja też zaczerpnąłbym świeżego powietrza - powiedziałem. 

Możemy się przejść - zgodził się ojciec. 

Kiedy  włożyliśmy  płaszcze  i  wyszliśmy  na  mróz,  zdałem  sobie  sprawę,  że  to  ja 

poprosiłem go o tę przechadzkę. Mogłem dołączyć do Geoffa i ukryć się przed telewizorem. Ale 
nie, chciałem rozmawiać. Z moim ojcem. 

Wspaniała  dziewczyna  -  stwierdził.  Bez  pytania.  Chyba  jednak  właśnie  ten  temat 

chciałem poruszyć. 

Dziękuję, ojcze - odparłem. - Ja też tak uważam. 

Zdaje się, że cię... lubi. 

Byliśmy teraz w lesie. Osaczeni przez nagie drzewa. 

Ja też ją... lubię - wykrztusiłem wreszcie. 

Mój ojciec ważył w myślach każde słowo. Nie był przyzwyczajony do mojej otwartości. 

Zaprawiony  przez  lata  wzajemnej  wrogości,  bez  wątpienia  myślał,  że  zaraz  go  odtrącę.  Ale 
stopniowo zdał sobie sprawę, że nie mam takiego zamiaru. Dlatego ośmielił się wreszcie zapytać: 

Czy to coś poważnego? 

Spacerowaliśmy bez słowa. W końcu spojrzałem na niego i odpowiedziałem cicho: 

background image

Sam chciałbym to wiedzieć. 

Choć  zabrzmiało  to  niejasno,  prawie  tajemniczo,  ojciec  odgadł,  że  powiedziałem 

szczerze, co czuję. To znaczy - mętlik. 

Czy jest jakiś... problem? - spytał. Spojrzałem na niego i bez słowa skinąłem głową. 

- Chyba rozumiem - 

powiedział. 

Jak to? Przecież nic mu nie powiedziałem. 

Oliver, nie ma w tym nic nienaturalnego, że wciąż jesteś w żałobie. - Zaskoczyła mnie 

jego przenikliwość. A może po prostu odgadł, że ta uwaga mnie zrani? 

- Nie, nie chodzi o Jenny - 

odparłem. - To znaczy, chyba mogę już... 

Dlaczego ja mu to wszystko mówiłem? Nie nalegał. Czekał, aż pozbieram myśli. 
Po dłuższej chwili powtórzył łagodnie: 

Ale jest jakiś problem? 

Chodzi o jej rodzinę - odparłem. 

- Ach - 

powiedział. - Mają coś... przeciwko? 

- Ja mam - 

wyjaśniłem. - Jej ojciec... 

- Tak? 

- ...to Walter Binnendale. 

- Rozumiem - 

powiedział. 

Tymi prostymi słowami zakończyła się najbardziej intymna rozmowa, jaką kiedykolwiek 

odbyłem ze swoim ojcem. 

background image

33. 

 

Myślisz, że im się spodobałam? 

Myślę, że owinęłaś ich sobie wokół palca. Wjechaliśmy na autostradę do Massachusetts. 

Było ciemno. 

Wokół żywej duszy. 

Jesteś zadowolony? - spytała. 

Nie odpowiedziałem. Marcie oczekiwała ode mnie poklasku. Zamiast tego skupiłem całą 

uwagę na pustej drodze. 

- O co ci chodzi, OHver? - 

spytała w końcu. 

Nadskakiwałaś im. 

Wydawała się zaskoczona, że mam coś przeciwko temu. 

- No to 

co z tego? Pozwoliłem sobie na lekki wybuch: 

Ale po jaką cholerę? Po co? Milczenie. 

Bo chcę wyjść za ciebie - odparła. 

Na szczęście to ona prowadziła. Jej słowa były  tak bezpośrednie, że aż zaniemówiłem. 

Choć z drugiej strony, zawsze waliła prosto z mostu. 

No to zacznij się do  mnie zalecać!  - powiedziałem. Prowadziła bez słowa, a w  ciszy 

słychać było tylko wycie wiatru. W końcu odpowiedziała: 

Więc ciągle jesteśmy na etapie zalotów? Myślałam, że to mamy już dawno za sobą. 

- Hmm - 

mruknąłem w miarę niejasno. Bałem się, że zupełna cisza może oznaczać zgodę. 

W jakim właściwie miejscu jesteśmy, Oliver? 

Na drodze, około trzy godziny od Nowego Jorku - odparłem. 

 

Co ja takiego właściwie zrobiłam? 

Po minięciu Sturbridge zatrzymaliśmy się na kawę w barze HoJo. 
Miałem ochotę powiedzieć: 

O to chodzi, że właściwie nic. 

Na szczęście potrafiłem jeszcze powstrzymać słowa, które tylko zaogniłyby sytuację. 
Jej  ogłoszenie  matrymonialne  zupełnie  mną  wstrząsnęło.  Nie  byłem  w  stanie  ułożyć 

gładkiej odpowiedzi. 

background image

No, czym cię tak wkurzyłam? - spytała jeszcze raz. Cisnęło mi się na usta: 

Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. 

Nieważne, Marcie. Jesteśmy oboje zmęczeni. 

Oliver, jesteś na mnie zły. Powiedz to, zamiast dławić w sobie! 

Tym razem miała rację. 

- Dobra - 

zacząłem, rysując palcem kółka na blacie stołu. - Niedawno rozstaliśmy się na 

dwa tygodnie. Choć oboje byliśmy zajęci, przez cały czas myślałem o tobie... 

- Oliver... 

Nie mówię tylko o łóżku. Tęskniłem za twoim towarzystwem. Tylko my dwoje... 

- Daj spokój - 

przerwała - te święta w Ipswich były zupełnie zwariowane. 

Nie chodzi mi o ten weekend. Mówię o tym, jak jest zawsze. Spojrzała na mnie. Nie 

podniosłem głosu, ale słychać w nim było wściekłość. 

A więc znów wracamy do tematu ostatnich tygodni. 

Nie wracamy. Tu chodzi o następne dziesięć tysięcy tygodni. 

-  Oliver  - 

powiedziała.  -  Myślałam,  że  między  nami  układa  się  dlatego,  że  szanujemy 

nawzajem swoje sprawy zawodowe. 

Miała rację. Lecz tylko w teorii. 

Spróbuj przytulić się do „spraw zawodowych”, kiedy jesteś sama o trzeciej rano. 

Czułem, że zaraz walnie mnie feministyczną pałką. Ale pomyliłem się. 

Próbowałam - szepnęła łagodnie. - Nie raz. 

Dotknęła mojej dłoni. 

Tak? I jak się czujesz, kiedy w łóżku są tylko poduszki hotelowe? - spytałem. 

- Paskudnie - 

przyznała. 

Akcja  przeniosła  się  tuż  pod  bramkę,  ale  nikt  nie  decydował  się  na  strzał.  Powinna 

wreszcie zaproponować, żebyśmy zagrali w coś innego. 

Godzisz się na te samotne noce? - ciągnąłem dalej. 

Mówię sobie, że nie mam wyboru. 

- I wierzysz w to? 

Czułem, że lada moment rozgorzeje walka, wielka bitwa na style życia. 

- Czego ty chcesz od kobiety, Oliver? 

Jej głos był łagodny, ale w pytaniu brzmiała pretensja. 

background image

Miłości - odparłem. 

Innymi słowy - pnącego bluszczu? 

Wystarczą mi częste wspólne wieczory w tym samym mieszkaniu. 

Nie chciałem wdawać się w filozoficzną dysputę na temat sensu życia. Ani pozwolić jej 

na jakikolwiek komentarz dotyczący mojego małżeństwa. Jenny też pracowała, do cholery. 

Myślałam, że dobrze nam razem. 

-  Tak

,  kiedy  jesteśmy  razem.  Ale  ty,  Marcie,  traktujesz  ten  związek  jak  jakiś  cholerny 

magazyn, którego stan można uzupełnić przez telefon. 

Ironia zawarta w mojej handlowej metaforze nie została właściwie doceniona. 

Więc, twoim zdaniem, powinniśmy nie odstępować się na krok i niańczyć nawzajem? 

Tak właśnie bym robił, gdybyś mnie potrzebowała. 

Jezu Chryste! Przecież dopiero co powiedziałam, że chcę za ciebie wyjść! 

Wyglądała na zmęczoną i rozdrażnioną. Chwila też nie była odpowiednia. 

Chodźmy - rozkazałem. 

Zapłaciłem rachunek. Wyszliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy do samochodu. 

- Oliver - 

powiedziała Marcie. 

- Tak? 

A może ty po prostu wściekasz się z powodu swoich wspomnień? Dlatego, że ja im się 

spodobałam. A nie skakali z radości, kiedy przywiozłeś do domu Jenny. 

- Nie - 

zaprzeczyłem. I pogrzebałem tę uwagę głęboko na dnie serca. 

 

Marcie,  trzeba  jej  to  oddać,  umie  walczyć.  Przez  cały  nasz  gwiazdkowo-noworoczny 

rozejm czułem, że w głębi duszy przygotowuje się do nowej kampanii. Za przeciwnika obrała 

sobie s

woją własną nieufność wobec świata. 

I moją nieufność wobec niej. 
W każdym razie starała się spędzać jak najwięcej czasu w domu i kierować całą tą szopką 

przez telefon. Nie była to łatwa sztuczka, zważywszy, jakie szaleństwo zapanowało w firmie po 
Bożym  Narodzeniu.  Jakoś  jednak  to  robiła.  Ciągle  zamawiała  międzymiastową.  Dzięki  temu 
spędzaliśmy razem noce. A nawet, zadziwiająca rzecz, niektóre popołudnia. 

W Sylwestra zastrzeliła mnie zupełnie. 
Właśnie  szykowaliśmy  się  na  przyjęcie  do  Simpsonów  (owszem,  wziąłem  ze  sobą  na 

background image

wszelki wypadek Alka-

Seltzer). Goliłem się, kiedy Marcie stanęła obok mnie w lustrze i w kilku 

słowach naświetliła całą sprawę. 

Masz ochotę na wspólną wyprawę, OHver? 

Jaką wyprawę? - spytałem ostrożnie. 

Taka mała wycieczka. W lutym. 

Przypuszczam, że zdecydowałaś już dokąd. - Niepotrzebny ten sarkazm, Oliver, ona się 

naprawdę stara. 

Rozluźnij się i wysłuchaj do końca - powiedziała. - Muszę pojechać na pokaz mody do 

Hongkongu i... 

- Do Hongkongu! 

Złapała mnie za marchewkę Dalekiego Wschodu! Odpowiedziałem uśmiechem szerokim 

jak kula ziemska. 

- Kupujesz to, przyjacielu? 

Powiedziałaś, że musisz pracować - zauważyłem podejrzliwie. 

Mam się tam tylko pokazać, a to jeszcze nie praca. Poza tym będzie to akurat tydzień 

przed  chińskim  Nowym  Rokiem.  Moglibyśmy  uczcić  go  we  dwójkę.  A  po  drodze  do  domu 
wpadlibyśmy na Hawaje. 

- No... - 

bąknąłem. Ale wyraz mojej twarzy wołał: O, jasna cholera! Po chwili spytałem, 

wciąż nieufnie: - Maszjakieś interesy na Hawajach? 

Żadnych. Oprócz zbierania kokosów. To się nazywa noworoczna propozycja! 

Więc jak? 

Dobry  pomysł,  Marcie.  Zwłaszcza  te  Hawaje.  Ciche  plaże...  przechadzki  w  świetle 

księżyca... 

Taki nasz miesiąc miodowy - powiedziała. 

Intrygujące porównanie. Ciekawe, czy przypadkowe. 
Nie odwróciłem się, ale spojrzałem w lustro, żeby sprawdzić wyraz jej twarzy. Jej odbicie 

zniknęło jednak pod bladą mgłą. 

Nie dostałem urlopu od szefa. 
Dostałem zachętę do urlopu. 
Nie dlatego, że chciał się mnie pozbyć. Po prostu od dnia, kiedy przyszedłem do firmy, 

background image

n

ie wziąłem jeszcze ani jednego wolnego dnia. 

Trzeba było jednak ponieść pewne ofiary. Musiałem zrezygnować z prowadzenia kilku 

spraw. Na przykład, z dwóch w Waszyngtonie, w których chodziło o odmowę służby wojskowej 
i  które  odwoływały  się  do  moich  wyników  z  rozprawy  „Webber  przeciwko  służbie 
przymusowej”.  I  nie  mogłem  być  na  miejscu  w  lutym,  kiedy  Kongres  miał  zadecydować,  jak 
rozstrzygnąć sprawę nieoficjalnej segregacji rasowej. Z góry czułem więc wyrzuty sumienia. 

Martwisz się, że świat zostanie naprawiony w czasie twojej nieobecności - uśmiechnął 

się pan Jonas. - Obiecuję, że zostawimy dla ciebie kilka niesprawiedliwości. 

Dziękuję panu. 

Okaż trochę egoizmu, Oliver. Zasłużyłeś na to. 

Nawet w czasie przygotowań do podróży (w biurze podróży zarzucili mnie prospektami), 

prowadziłem kilka spraw dla Jeźdźców Północy. I wykryłem pewien szwindel handlowy. Barry 
Pollack (opromieniony zwycięstwem w sprawie Komitetu Szkolnego) miał pociągnąć to dalej. 

 

Marcie, słyszałaś kiedyś o traktacie z Nanking? 

Brzmi jak tytuł opery - odparła. 

Nie przestawałem jej kształcić - przy śniadaniu, przy obiedzie, przy myciu zębów, nawet 

w jej biurze. 

Traktat z Nanking, jak trzeba ci wiedzieć... 

- Och, koniecznie trzeba? 

Tak. Po zwycięstwie Anglików w wojnie opiumowej... 

- Ach, opium. - 

Oczy błysnęły jej pożądliwie. Zignorowałem brak powagi u słuchacza i 

ciągnąłem dalej swój wykład: 

...Chiny musiały oddać Anglii Hongkong. 

- Ach, tak - 

powiedziała. 

To dopiero początek - odparłem. 

- Rozumiem - 

skwitowała Marcie - a koniec będzie taki, że mecenas Barrett każe im go 

zwrócić. Zgadza się? 

Od jej uśmiechu świeczka w pokoju zaczęła jaśniej świecić. 

A ty jak przygotowujesz się do naszej wycieczki? - spytałem. 

Byłam już tam kilka razy - odparła. 

background image

Naprawdę? No to powiedz mi, o czym myślisz, kiedy mówię „Hongkong”. 

-  O orchideach - 

odpowiedziała Marcie. - Wszystkie kwiaty  są wspaniałe, ale orchidee 

występują w dziewięćdziesięciu odmianach. 

Dobra znajomość flory. Wrażliwy ten rekin biznesu. 

Marcie, kupię ci po jednej z każdej odmiany. 

Trzymam cię za słowo. 

Możesz mnie zawsze trzymać, za co chcesz - odparłem. 

 

Nowy Rok zawitał nam, niech się święci kung-fu! Tańczyłem po swoim biurze, zamykając 

teczki z papierami i ściskając na pożegnanie dłonie. Jutro wyruszamy za wschodni horyzont! 

Nie martw się - powiedziała Anita. - Zapalę za ciebie świeczkę w twoim pudełku na 

ołówki. Aloha, OHver! 

Nie,  nie,  Anita,  naucz  się  tego  poprawnie  -  powiedział  świeżo  upieczony  ekspert  od 

chińskiej kultury. - Kung heifat choy. 

Chcesz mi ubliżyć? 

Ależ nie, Anita - odparł chiński mędrzec. - To było nasze chińskie życzenie na Nowy 

Rok: szczęścia i pomyślności. Żegnaj. 

Żegnaj, ty skubany szczęściarzu! 

I wyruszyliśmy w naszą podróż. 

background image

34. 

 

Nie  pamiętam  wiele  z  Hongkongu.  Poza  tym,  że  ostatni  raz  widziałem  tam  Marcie 

Binnendale. 

Wylecieliśmy z Nowego Jorku we wtorek rano. Po drodze było tylko jedno lądowanie - w 

Fairbanks, na Alasce. Marcie chciała wysiąść i porzucać śnieżkami. Zanim coś postanowiliśmy, 
trzeba było wracać do samolotu. 

Rozłożyliśmy  się  wygodnie  na  trzech  fotelach.  Rozochoceni  świątecznym  nastrojem 

zaczęliśmy  uprawiać  „praktyki  odrzutowe”,  jak  określają  to  znawcy  tematu.  Inaczej  mówiąc, 
kochaliśmy  się  ukradkiem,  podczas  gdy  pozostali  pasażerowie  patrzyli,  jak  Clint  Eastwood 
powala z rewolweru niezliczonych bandziorów za garść dolarów*. 

Wczesnym wieczorem, w środę(!) wylądowaliśmy w Tokio. Mieliśmy cztery godziny na 

przesiadkę. Po dwudziestu godzinach nieprzerwanego lotu byłem tak otępiały, że bez ceregieli 
runąłem  na  kanapę  w  biurze  Pan  Arnu.  Tymczasem  Marcie,  świeża  jak  zawsze,  poszła  na 
spotkanie  z  jakimiś  facetami,  którzy  przyjechali  specjalnie  po  to  z  miasta.  (Taka  była  nasza 

umowa: cztery dni pracy, a potem pieprzymy wszystko i jedziemy na dwa tygodnie wakacji). 

Kiedy  obudziła  mnie  przed  ostatnim  odcinkiem  podróży,  miała  już  opracowane  wszystkie 
szczegóły umowy z siecią butików Takashimaya, japońskim dostawcą tekstylnej elegancji. 

Nie mogłem dłużej spać. Byłem za bardzo podniecony oczekiwaniem na światła portu w 

Hongkongu.  Rozbłysły  w  końcu,  gdy  podchodziliśmy  do  lądowania  około  północy.  Był  to 
jeszcze piękniejszy widok niż na zdjęciach, które widziałem. 

 

Przywitał  nas  John  Alexander  Hsiang.  Najwyraźniej  człowiek  * Chodzi tu zapewne o 

s

łynny western z Clintem Eastwoodem pt. A Fistful ofDollars (Garść dolarów). 

numer jeden od interesów Marcie w kolonii.  Zbliżał się do czterdziestki, ubrany był w 

angielskim stylu, lecz mówił z amerykańskim akcentem. (- Studiowałem w Stanach). Co drugie 
słowo mówił „Okay”. Co prawda, trudno lepiej opisać sposób, w jaki wszystko zorganizował. 

Nie zdążyło upłynąć dwadzieścia minut od naszego lądowania, gdy zostawialiśmy już za 

sobą port Hongkongu, w drodze z lotniska do willi Victoria. Środkiem transportu był helikopter. 
Pod  nami,  w  dole  roztaczał  się  wspaniały  widok.  Miasto  przypominało  diament  zatopiony  w 
ciemnym Morzu Chińskim. 

background image

Jak w miejscowym przysłowiu - powiedział John Hsiang. 

Rozbłyśnie milion świateł. 

Dlaczego jeszcze się palą o tej porze? 

- To nasz Nowy Rok. 

Barrett, ty baranie! Zapomniałeś, po co tutaj jesteś! A niedawno wiedziałeś nawet, że to 

Rok Psa! 

Kiedy oni wszyscy pójdą spać? 

Och, może za jakieś dwa, trzy dni. - Hsiang uśmiechnął się. 

Ja wytrzymam jeszcze tylko piętnaście sekund - westchnęła Marcie. 

Chcesz  powiedzieć,  że  jesteś  zmęczona?  -  zauważyłem  zaskoczony,  że  superkobieta 

przyznaje się do czegoś podobnego. 

Na tyle, żeby odwołać porannego tenisa - odparła. I pocałowała mnie w ucho. 

 

W ciemności nie mogłem zobaczyć naszej willi z zewnątrz. Ale w środku był komfort jak 

w Hollywood. Budynek stał w połowie drogi na najwyższy szczyt, czyli prawie milę nad portem 
(wyżej niż mógł polecieć nasz helikopter). Widok z okien był wręcz niewiarygodny. 

Szkoda,  że  jest  zima.  Trochę  za  chłodno,  żeby  popływać  -  powiedział  John.  Dopiero 

teraz zauważyłem, że w ogrodzie jest basen. 

Wystarczy, że mózg mi pływa, John - odparłem. 

Dlaczego nie zrobią tego pokazu latem? - spytała Marcie. Gawędziliśmy sobie, kiedy 

służba  (amah  i  dwóch  pokojowych)  przynosiła  nasze  bagaże,  rozpakowywała  je  i  wieszała 

ubrania w szafach. 

- Lato w Hongkongu nie jest przyjemne - 

wyjaśnił John. - Wilgotność powietrza daje się 

we znaki. 

Tak,  ponad  osiemdziesiąt  pięć  procent  -  wtrącił  Barrett,  przypominając  sobie  swoje 

lektury. Otrzeźwiał przynajmniej na tyle, żeby z nich cytować. 

Tak. Tak jak sierpień w Nowym Jorku. Najwyraźniej John niechętnie przyznawał, że nie 

wszystko w Hongkongu jest „okay”. 

Dobranoc. Mam nadzieję, że spodoba ci się miasto. 

Och, bez wątpienia - odparłem dyplomatycznie. - Hongkong niejedno ma imię*. 

Wyszedł. Bez wątpienia pokrzepiony moją literacką aluzją. 

background image

 

Marcie i ja siedzieliśmy bez słowa, zbyt zmęczeni, żeby ruszyć się do łóżka. Pokojowy 

numer jeden zaopatrzył nas w wino i sok pomarańczowy. 

Czyj jest ten pałac? - spytałem. 

Prywatnego właściciela. Wynajmujemy go tylko, ale na rok z góry. Mnóstwo naszych 

ludzi tu przyjeżdża. Wygodniej jest nam mieć własny kąt. 

- Co robimy jutro? - 

spytałem. 

Za  około  pięć  godzin  samochód zabierze mnie do naszego biura. Potem zjem 

orzeźwiający lunch z finansowymi magnatami. Mógłbyś się do nas przyłączyć... 

Dzięki. Daruję to sobie. 

John będzie do twojej dyspozycji. Możesz obejrzeć z nim atrakcje turystyczne. Tygrysie 

Ogrody, bazary. Mó

głbyś też spędzić popołudnie na wyspie. 

 

* Prawdopodobnie aluzja do amerykańskiego filmu z 1955 roku pt. Miłość niejedno ma 

imię. 

Sam na sam z Johnem? Uśmiechnęła się. 

Powiem mu, żeby pokazał ci Shatin. 

O, to ten klasztor dziesięciu tysięcy wcieleń Buddy, prawda? 

- Prawda - 

przytaknęła. - Ale na wyspę Lan Tao pojedziemy sami. Spędzimy tam noc w 

klasztorze Polin. 

Ty naprawdę znasz to miejsce. 

Byłam tu wiele razy - przypomniała mi. 

- Sama? - 

spytałem, nie potrafiąc ukryć zazdrości. Chciałem, żeby cała ta wycieczka była 

wyłącznie naszą własnością. 

Niezupełnie sama - odparła - ale strasznie samotna. Zwłaszcza o wschodzie słońca. 

Dobrze. Przekonała się do wspólnego spędzania wschodów słońca. Nauczę ją tego. Jutro. 

 

Oczywiście, kupiłem aparat. 

John zaw

iózł mnie następnego ranka do Kowloon, gdzie na ogromnym Dworcu Morskim 

dostałem masę sprzętu fotograficznego za naprawdę psie pieniądze. 

Jak  oni  to  robią,  John?  -  spytałem.  -  Japoński  sprzęt  jest  tu  tańszy  niż  w  Japonii,  a 

background image

francuskie perfumy tańsze niż w Paryżu! (Kupiłem flakon dla Marcie). 

- To tajemnica Hongkongu. - 

Uśmiechnął się. - Jesteśmy w zaczarowanym mieście. 

Najpierw musiałem zobaczyć kwiaty na bazarach w ich noworocznym przepychu. Rynek 

Choy Hung Chuen pełen był chryzantem, owoców i ozdób ze złotego papieru. Prawdziwa uczta 
w technicolorze dla mojego nowego obiektywu. (Poza tym kupiłem duży bukiet dla Marcie). 

I  z  powrotem  do  willi  Victoria.  Strome  uliczki.  Mała  makieta  San  Francisco  i  bazar 

przypominający wielkiego pająka. Na Cat Street handlarze w czerwonych budkach sprzedawali 
dosłownie wszystko - najbardziej niesamowite towary, jakie można sobie wyobrazić. 

Zjadłem  stuletnie  jajko.  (Żułem  i  połykałem,  starając  się  nie  wciągać  powietrza  przez 

nos). 

John wyjaśnił mi, że w rzeczywistości te jajka przyrządza się tylko kilka tygodni. 

Posypują je arszenikiem, a potem pokrywają błotem. 

Powiedział  to  dopiero,  kiedy  przełknąłem  ostatni  kęs!  Minęliśmy  stoiska  zielarzy.  Nie 

dałem się namówić na wodorosty, grzyby ani suszone koniki morskie. 

W winiarniach zobaczyłem... marynowane węże. 

Niemożliwe, John - powiedziałem. - Marynowane węże? 

Bardzo  pożyteczna  rzecz  -  odparł  rozbawiony  moim  przerażeniem  tą  egzotyką.  -  Jad 

zmieszany z winem jest tu bardzo popularny. Taka mikstura potr

afi czynić cuda. 

Na przykład...? 

- To dobre lekarstwo na reumatyzm. Albo afrodyzjak. 

Na szczęście nie było mi potrzebne ani jedno, ani drugie. 

Zapamiętam to sobie - powiedziałem - ale na dzisiaj mam już dosyć. 

John odwiózł mnie do willi. 

Jeśli  wstaniesz  jutro  wcześnie  rano  -  powiedział  John,  parkując  samochód  -  możemy 

pojechać w pewne interesujące miejsce. Taka sportowa atrakcja. 

Bardzo lubię sport. 

W takim razie przyjadę po ciebie o siódmej, okay? W Ogrodach Botanicznych będzie 

pokaz walki z cien

iem. Fascynujące widowisko. 

- Okay - 

odparłem. 

- Przyjemnego wieczoru - 

rzucił na pożegnanie. 

Dzięki. 

background image

Choć właściwie każdy wieczór w Hongkongu jest przyjemny - dodał. 

 

- Cholera, Marcie, to jest jak sen - 

powiedziałem. 

Pół godziny później unosiliśmy się na wodzie. Słońce zachodziło. Płynęliśmy dżonką do 

Aberdeen, „restauracji na wodzie”. Wszędzie wokół błyszczały światła. 

Zupełnie jak w porzekadle: milion świateł - powiedziała panna Binnendale. - Zabawa 

dopiero się zaczęła, Oliver. - Przy świetle lampionów jedliśmy rybę, która pływała w wodzie aż 
do chwili, gdy wskazaliśmy na nią palcem w karcie. Zamówiłem też dla siebie kieliszek wina z 
(mam nadzieję, że CIA nie podsłuchuje) komunistycznych Chin. Było całkiem niezłe. 

W tym filmowym otoczeniu nasza roz

mowa  nie  mogła  nie  być  banalna.  Mówiliśmy 

głównie o zajęciach Marcie w ciągu dnia. (Ja wołałem tylko raz po raz: - O rany! - albo - Co ty 

powiesz!) 

Jednym z tematów był na przykład jej lunch z biurokratami z Departamentu Finansów. 

Oni są tacy cholernie angielscy - powiedziała Marcie. 

Nie zapominaj, że to brytyjska kolonia. 

To nic, wiesz, że ich największym marzeniem jest, żeby Jej Wysokość zjawiła się na 

otwarciu nowego boiska do krykieta? 

Coś ty! A to dobre. Założę się, że tak się stanie! Podano nam deser. Zaczęliśmy mówić o 

naszej wielkiej ucieczce, która trwała już dwa dni. 

Miły gość z tego Johna Hsianga - powiedziałem. - I świetny przewodnik. Ale bez ciebie 

nie wracam do Victorii. 

Wiesz co? Wpadnę tam jutro, żeby obejrzeć z tobą wschód słońca. 

Świetnie. 

O piątej rano - dodała - na samym szczycie góry. 

- Wypijmy za nasze zdrowie to komunistyczne wino - 

zaproponowałem. 

Pocałowaliśmy się w rozkołysanej restauracji. 

 

Czym wypełnić cały dzień na szczycie góry Victoria? 
A  więc  najpierw  walka  z  cieniem.  John  był  prawdziwym  ekspertem  w  tej  dziedzinie. 

Pokaz  skumulowanej  siły  był  wprost  niezwykły.  Potem  mój  gospodarz  zaproponował,  żeby 
zobaczyć 1 OO kolekcję drogocennych kamieni w Ogrodach Tygrysich i zjeść na lunch dim sum. 

background image

Zgodziłem się pod warunkiem, że nie będą to węże. Pięćdziesiąt siedem klatek filmu Kodacolor, 
później piliśmy herbatę. 

-  Co dzisiaj robi Marcie? - 

spytałem.  Chciałem  ułatwić  zadanie  Johnowi,  który  był 

przecież biznesmenem, a nie zawodowym przewodnikiem. 

- Ma spotkanie z dyrektorami fabryk - 

odparł. 

Firma Binnendale ma własne fabryki? 

Niezupełnie własne. Po prostu mamy kilka kontraktów na wyłączność. To zasadniczy 

elementnaszej działalności. Nazywamy go atutem Hongkongu. 

- Co to za atut? 

Ludzie. Albo, jak to nazywacie w Stanach, czynnik ludzki. Amerykański robotnik ma 

wyższą  dniówkę,  niż  człowiek  z  Hongkongu  dostaje  za  tydzień  pracy.  A  część  z  nich  zarabia 

nawet mniej... 

Jaka część? 

Młodociani nie mogą liczyć na takie same zarobki jak dorośli. Wystarcza im połowa. W 

rezultacie dostajemy szykowny strój, którego cena bez kosztów transportu do Nowego Jorku jest 

ułamkiem ceny amerykańskiej czy europejskiej. 

- Rozumiem. To super. 

John był chyba zadowolony, że połapałem się w zawiłościach ich atutu. Szczerze mówiąc, 

broszury turystyczne nie wspominały ani słowem o czynniku ludzkim, toteż słuchałem z ochotą. 

Na przykład - ciągnął dalej John - kiedy na to samo miejsce pracy jest dwóch chętnych, 

umawiają się między sobą, że podzielą się zarobkiem. W ten sposób obaj dostają pracę. 

- Zalewasz - 

powiedziałem. 

-  Nie zalewam. - 

Uśmiechnął  się,  doceniając  moje  opanowanie  potocznej 

amerykańszczyzny. 

Ale to znaczy, że obaj pracują cały dzień za połowę dniówki - powiedziałem. 

Żaden z nich się nie skarży - odparł John Hsiang, płacąc rachunek. - Przejedziemy się 

teraz na wieś? 

Wiesz co, John, chciałbym zobaczyć fabrykę. Czy to możliwe? 

Przy trzydziestu tysiącach fabryk w Hongkongu bardzo możliwe. Wolisz spory zakład 

czy małą firmę? 

Może zobaczymy te, które pracują dla Marcie? 

background image

- Okay - 

zgodził się. 

 

Najpierw  zatrzymaliśmy  się  w  Kowloon.  Tej  dzielnicy  nie  znajdzie  się  na  żadnej 

pocztówce  w  Hongkongu.  Jest  zatłoczona.  Mroczna.  Niemal  pozbawiona  słońca.  Musieliśmy 
przez cały czas trąbić na tłumy blokujące ulicę. 

- Przystanek pierwszy - 

oznajmił John, kiedy zaparkowaliśmy na jakimś podwórzu. - Jak 

szyje się koszule. 

Weszliśmy do środka. 
Nagle cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. Do Fali River, w stanie Massachusetts. 
Była to manufaktura. 

Trudno to in

aczej nazwać. Manufaktura. 

Wilgotna, duszna, ciemna. 

Kilkadziesiąt kobiet zgarbionych nad maszynami do szycia pracowało gorączkowo. 
W ciszy słychać było tylko stukot i mruczenie maszyn - oznaki wydajności. 
Dokładnie tak jak w manufakturach Amosa Barretta. 
Kierownik pośpieszył, żeby przywitać Johna i mnie, gościa z Zachodu. Oprowadził nas 

po zakładzie. Było tam sporo do zobaczenia. Maksimum wrażeń na minimalnej przestrzeni. 

Kierownik paplał coś po chińsku. John wyjaśnił mi, że były to wyrazy dumy z powodu 

wy

dajności pań przy maszynach. 

Szyją  tutaj  doskonałe  koszule  -  zauważył  John.  Zatrzymał  się,  wskazując  na 

dziewczynę, która szybko podsuwała rękawy koszul pod igły maszyny. 

Spójrz. Świetny, podwójny ścieg. Najwyższa jakość. W Stanach już tak nie szyją. 

S

pojrzałem. 

Szkoda tylko, że John wybrał zły przykład. Nie pracy, lecz pracownika. 

- Ile ona ma lat? - 

spytałem. 

Dziewczyna  szyła  zręcznie  dalej,  nie  zwracając  na  nas  uwagi.  Co  najwyżej,  podkręciła 

trochę tempo. 

Ona czternaście lat - wtrącił kierownik. 

Na

jwyraźniej mówił trochę po angielsku. 

John, przecież on pieprzy głupoty - szepnąłem. - Ten dzieciak ma najwyżej dziesięć lat. 

Czternaście - powtórzył kierownik. A John stanął po jego stronie. 

background image

- Oliver, to minimalny wiek przewidziany przez prawo. 

- Nie 

chcę dyskutować o prawie. Mówię tylko, że ta dziewczynka ma dziesięć lat! 

Ona mieć karta - zapewnił kierownik. Faktycznie opanował wystarczająco angielski. 

Chciałbym ją zobaczyć - powiedziałem. Uprzejmym tonem. Choć nie  dodałem słowa 

„proszę”. John ani drgnął, kiedy kierownik zwrócił się do dzieciaka o legitymację. Dziewczyna 
podniosła  przerażone  oczy.  Chryste,  nie  miałem  pojęcia,  jak  jej  powiedzieć,  że  to  nie  żadna 

kontrola. 

Bardzo proszę. 

Szef machnął mi przed oczami legitymacją. Nie było tam zdjęcia. 

John, tu nie ma zdjęcia - stwierdziłem. 

Młodociani poniżej siedemnastu lat nie muszą mieć zdjęcia - wyjaśnił. 

- Rozumiem - 

skwitowałem. 

Spojrzeli obaj na mnie, czekając, aż ruszymy dalej. 

Inaczej mówiąc - dodałem po namyśle - dzieciak ma legitymację starszej siostry. 

Czternaście! - wrzasnął kierownik. Oddał legitymację dziewczynie, która odwróciła się 

z wyraźną ulgą i zaczęła pracować jeszcze szybciej niż przedtem. Co chwilę rzucała mi jednak 

ukradkowe spojrzenia. Choler

a, jeszcze się skaleczy! 

Powiedz jej, żeby się uspokoiła - poprosiłem Johna. 

Mój  przewodnik  rzucił  do  niej  coś  po  chińsku.  Przestała  spoglądać  na  mnie  znad 

maszyny. 

Proszę na herbata - powiedział kierownik, zapraszając nas uniżenie do komórki służącej 

mu za biuro. 

John wiedział, że nie dałem się nabrać. 

Słuchaj - powiedział - ona wykonuje pracę czternastoletniej dziewczyny. 

A ile za to dostaje? Powiedziałeś, że młodociani zarabiają połowę. 

-  Oliver  - 

tłumaczył  niewzruszenie  John  -  ona przynosi codziennie  do  domu  dziesięć 

dolarów. 

Och,  świetnie  -  zawołałem  -  miejscowych dolarów. Czyli w przeliczeniu na 

amerykańskie pieniądze - dolar osiemdziesiąt, zgadza się? 

Kierownik podał mi koszulę. 

On chce, żebyś sprawdził szwy - powiedział John. 

background image

-  Och, nie trzeba  - 

odparłem. - Te wasze „podwójne szwy”, cokolwiek to znaczy, sana 

pewno pierwsza klasa. Prawdę mówiąc, sam mam kilka takich koszul. 

Wszystkie koszule miały wyhaftowane litery Mr B. Zdaje się, że w tym roku nosiło sieje 

pod sweter. 

Popijając herbatę, zastanawiałem się, czy tysiące mil stąd, w Nowym Jorku, panna Elvy 

Nash wiedziała, w jaki sposób powstają te fantastyczne kreacje, którymi handluje. 

- Idziemy - 

powiedziałem do Johna. 

Musiałem zaczerpnąć powietrza. 

 

Zmieniłem temat. 

Latem musi tu być okropnie - zauważyłem. 

- Bardzo wilgotno - 

odparł John. 

Już raz to przerabialiśmy, więc znałem właściwą ripostę. 

- Jak w sierpniu w Nowym Jorku, co? 

Coś w tym rodzaju - przytaknął. 

Panienki chyba... wolniej wtedy pracują? 

Słucham? 

Nie zauważyłem tam klimatyzacji - powiedziałem. Spojrzał na mnie. 

Jesteśmy w Azji, a nie w Kalifornii, Oliver. Jechaliśmy przed siebie. 

Też nie masz klimatyzacji w mieszkaniu? - dopytywałem się. 

John Hsiang spojrzał na mnie jeszcze raz. 

Słuchaj, Oliver - zaczął spokojnym głosem - tutaj, na Wschodzie, robotnicy mają inne 

oczekiwania. 

Naprawdę? 

Naprawdę. 

Nie sądzisz, że nawet tutaj, w Azji, robotnik chce zarobić na życie? 

Nie odpowiedział. 

- A zatem - 

ciągnąłem dalej - zgodzisz się, że dolar osiemdziesiąt to za mało na życie? 

Wiedziałem, że w myślach poszatkował mnie już ciosami karate na śmierć. 

Tutaj ludzie pracują ciężej - oznajmił przekonany o własnej słuszności. - Kobiety nie 

czytają tu pism ilustrowanych w salonach fryzjerskich. 

background image

Czułem, że John wyobraża sobie moją matkę ziewającą pod suszarką. 

Na  przykład  -  dodał  po  chwili  -  ta  dziewczyna,  którą  widziałeś.  Cała  jej  rodzina  tu 

pracuje. A jej matka dodatkowo szyje dla nas wieczorami. 

- U siebie w domu? 

- Tak - 

odparł John. 

- Oo! - 

zawołałem. - W ustawach o pracy nazywa się to pracą domową, nieprawda? 

Zamilkłem na chwilę. 

Johnny,  studiowałeś  w  Stanach  -  powiedziałem.  -  Chyba  pamiętasz,  dlaczego  praca 

domowa jest tam uznawana za nielegalną? 

Uśmiechnął się. 

Tutaj obowiązuje prawo Hongkongu. 

Daj już spokój, ty pierdolony hipokryto! 

Nacisnął na hamulce i zatrzymał samochód z piskiem opon. 

Nie muszę znosić obelg - powiedział. 

Masz  rację  -  odparłem  i  otworzyłem  drzwi.  Najpierw  jednak  musiał  drań  wysłuchać 

mojej odpowiedzi. - Praca domowa jest nielegalna - 

powiedziałem spokojnie - bo nie liczy się ze 

stawkami ustalonymi przez związki zawodowe. Ci, co pracują w ten sposób, dostają tyle, ile ma 
ochotę zapłacić im pracodawca. Czyli przeważnie trochę więcej niż nic. 

John Hsiang patrzył na mnie z wściekłością. 

Przemówienie skończone, panie socjalisto? - zapytał. 

- Tak. 

No to teraz posłuchaj i naucz się czegoś o życiu tutaj. Nikt tu nie wstępuje do związków 

zawodowych, bo wszyscy chcą dzielić się płacami, chcą, żeby ich dzieci pracowały, chcą zarobić 

tro

chę forsy. Kapujesz? 

Nie miałem zamiaru odpowiedzieć. 

Dla twojej wiadomości, cholerny prawniku - zakończył John - w kolonii Hongkong nie 

ma czegoś takiego jak minimalna płaca. A teraz idź do diabła! 

Wyrwał do przodu, zanim zdążyłem poinformować go, że już tam byłem. 

 

background image

35. 

 

To, co robimy w życiu, można tłumaczyć na wiele różnych sposobów. Dojrzały człowiek 

powinien kierować się logiką, słuchać głosu rozsądku. Pomyśleć, zanim zacznie działać. 

Choć  z  drugiej  strony  kłóci  się  to  z  tym,  co  powiedział  mi  doktor  London.  Kiedy  już 

dawno było po wszystkim. 

 

Sam Freud stwierdził kiedyś, że w małych sprawach powinniśmy, rzecz jasna, kierować 

się rozsądkiem. 

Ale  przy  naprawdę  poważnych  decyzjach  lepiej  posłuchać  tego,  co  podpowiada  nam 

podświadomość. 

 

Marcie  Binnendale  stała  tysiąc  osiemset  stóp  nad  portem  Hongkongu.  Był  zmierzch. 

Światła miasta zapalały się jedno po drugim jak świeczki. 

Zimny wiatr rozwiewał włosy na jej czole. Zawsze wydawała mi się wtedy piękna. 

Cześć, przyjacielu - powiedziała. - Popatrz na te światła. Stąd wszystko widać. 

Nie odpowiedziałem. 

Mam ci pokazać turystyczne atrakcje? 

Już je dzisiaj widziałem. Z Johnnym. 

- Ach, tak. 

Zauważyła, że nie uśmiechnąłem się do niej na powitanie. Patrząc na nią, zastanawiałem 

się, czy to rzeczywiście kobieta, którą prawie... pokochałem? 

Coś nie w porządku? 

- Wszystko - 

odparłem. 

Na przykład? Odpowiedziałem szeptem: 

W twoich fabrykach harują małe dzieci. Marcie zawahała się przez chwilę. 

- Nie tylko w moich. 

Marcie, to żadne wytłumaczenie. 

-  I kto to mówi! - 

zawołała, nie tracąc panowania nad sobą. - Pan Barrett z tekstylnego 

imperium w Massachusetts! 

Byłem na to przygotowany. 

background image

- Nie o to chodzi. 

Jasne, że nie! Twoja rodzina wykorzystała sytuację tak samo, jak robi się to tutaj. 

- Sto lat temu - 

odparłem - nie było mnie tam, żebym mógł zaprotestować. 

Ale świętoszek! - zaśmiała się. - Kazał ci ktoś zmieniać świat? 

Posłuchaj,  Marcie,  nie  mogę  zmienić  świata.  Ale  na  pewno  nie  muszę  się  do  niego 

przyłączyć. 

Potrząsnęła głową. 

Oliver, ten numer z zapłakanym socjalistą to tylko pretekst. 

Spojrzałem na nią, nie odpowiadając. 

Chcesz zerwać. Szukasz dobrej wymówki. 

Mógłbym powiedzieć, że znalazłem całkiem niezłą. 

Sam siebie okłamujesz - powiedziała. - Gdybym oddała wszystko na dobroczynność i 

została nauczycielką gdzieś w Appalachach, znalazłbyś inny powód. 

Zastanowiłem się nad jej słowami. Ale wiedziałem tylko, że chcę natychmiast odejść. 

Może - przyznałem. 

To dlaczego boisz się powiedzieć, że po prostu mnie nie znosisz? 

M

arcie powoli traciła równowagę. Nie była zdenerwowana. Ani zła. Po prostu, nie tak 

świetnie opanowana jak zazwyczaj. 

Nieprawda, Marcie, lubię cię - zaprzeczyłem. - Po prostu nie mogę być z tobą. 

- Oliver - 

odparła po cichu - ty nie możesz być z nikim. Wciąż jesteś tak sfiksowany na 

punkcie Jenny, że z nikim nie chcesz się związać. 

Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Naprawdę dotknęła mnie tym przypomnieniem Jenny. 

Dobrze  cię  poznałam  -  ciągnęła  dalej.  -  Całe  to  twoje  „społeczne  zaangażowanie”  to 

tylko pr

zykrywka. Tak naprawdę szukasz wymówki, żeby mocją dalej opłakiwać. 

- Marcie? 

- Tak? 

Jesteś zimną, pozbawioną serca dziwką. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. 

- Oliver, zaczekaj. 

Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Stała w miejscu. Płakała. Po cichu. 

- Oliver... potrzebujecie. 

Nie odpowiedziałem. 

background image

I myślę, że ty mnie też potrzebujesz - dodała. Przez chwilę nie wiedziałem, co zrobić. 

Patrzyłem na nią. Wiedziałem, że czuje się teraz beznadziejnie samotna. 
Ale na tym polegał cały problem. 
Ja czułem się tak samo. 
Odwróciłem się i odszedłem Austin Road. Nie oglądałem się więcej za siebie. 
Zapadła noc. 
Pragnąłem tylko, żeby pochłonęła mnie ciemność. 

 

background image

36. 

 

- No i co, pani doktor? 

Chyba wezmę cytrynową bezę. 

Joanna Stein, lekarz medycyny, wyciągnęła rękę nad ladą i postawiła bezę na swojej tacy. 

Razem z dwoma selerami miał to być jej lunch. Przed chwilą wyjaśniła mi, że jest na diecie. 

- Dziwna kombinacja - 

zauważyłem. 

Nic  na  to  nie  poradzę  -  odparła.  -  Uwielbiam  łakocie.  A  seler  ma  uspokoić  moje 

sumienie. 

Minęły już dwa tygodnie od mojego powrotu. Przez pierwsze kilka dni byłem zmęczony, 

a  przez  następne  zły.  W  końcu,  jakby  wracając  do  punktu  wyjścia,  poczułem  się  przede 

wszystkim samotny. 

Choć inaczej niż przedtem. 
Dwa  lata  temu  mój  smutek  całkowicie  paraliżował  inne  uczucia.  Teraz  wiedziałem,  że 

potrzebuję  tylko  czyjegoś  towarzystwa.  Jakiejś  miłej  osoby.  Nie  miałem  zamiaru  czekać  ani 
rozpamiętywać. 

Jeśli  wahałem  się,  czy  zatelefonować  do  Joanny  Stein,  to  tylko  dlatego,  że  musiałem 

wymyślić jakieś bzdurne wytłumaczenie, dlaczego tak długo nie dawałem znaku życia. 

Wcale nie spytała. 
Kiedy zadzwoniłem, była zwyczajnie zadowolona, że się odezwałem.  Zaprosiłem ją na 

obiad. Zaproponowała lunch w szpitalnej stołówce. Popędziłem tam bez zwłoki. 

Kiedy się zjawiłem, pocałowała mnie w policzek. Tym razem zrewanżowałem się jej tym 

samym. Spytaliśmy się nawzajem, co każde z nas ostatnio porabiało, i oboje udzieliliśmy sobie 
wymijających odpowiedzi. Mnóstwo pracy, dużo obowiązków. I tak dalej. Ona zapytała o moją 

kari

erę prawniczą. Ja opowiedziałem jej kawał o Spiro Agnew. Śmiała się. Dobrze nam było w 

swoim towarzystwie. 

Potem spytałem o jej karierę medyczną. 

Chwała Bogu, kończę tę pracę w czerwcu. 

- I co potem? 

Jadę na dwa lata do San Francisco. Będę tam pracować w szpitalu za godziwą zapłatę. 

Szybko obliczyłem, że Kalifornia leży kilka tysięcy mil od Nowego Jorku. Dalej, Oliver, 

background image

ty baranie, nie zmarnuj tej szansy. 

W Kalifornii jest świetnie - powiedziałem, żeby zyskać na czasie. 

W tym tygodniu miałem spędzić weekend w Cranston. Może uda mi się ją namówić, żeby 

pojechała tam ze mną - ot, taka przyjacielska wizyta. Na pewno dogadaliby się z Philem. Mógł to 
być niezły początek. 

W tej samej chwili dotarła do mnie jej odpowiedź na moją ostatnią uwagę. 

- Nie chodzi ty

lko o Kalifornię - odparła Jo. - Jest w to zamieszany pewien facet. 

Och, facet. No, tak, to logiczne. Zycie toczy się bez ciebie, Oliver. A może myślałeś, że 

będzie siedzieć i wzdychać? 

Miałem nadzieję, że na mojej twarzy nie widać rozczarowania. 

- O, cies

zę się - odparłem. - Lekarz? 

- Jasne - 

uśmiechnęła się. - Kogo innego mogłabym poznać w tej pracy? 

Gra na czymś? 

- Z trudem radzi sobie z obojem. 

Musi jednak nieźle sobie radzić z Joanną. 
Dosyć tych wścibskich pytań, Oliver. Weź się w garść i zmień temat. 

- Jak tam król Louis? 

Jeszcze bardziej pomylony niż kiedyś - odparła. - Wszyscy cię pozdrawiają i zapraszają 

na którąś z niedziel... 

Nie. Nie chciałem spotkać się z oboistą. 

Świetnie. Wpadnę kiedyś - skłamałem. 

Krótka chwila milczenia. Popijałem kawę. 

Mogę być z tobą szczera, Ołiver? - spytała tajemniczym szeptem. 

- Jasne, Jo. 

To  żenujące,  ale...  zjadłabym  jeszcze  jedną  bezę.  Podniosłem  się  szarmancko  i 

przyniosłem jej ciastko, udając, że biorę je dla siebie. Joanna Stein, lekarz medycyny, wyraziła 
mi dozgonną wdzięczność. 

Nasz wspólny lunch wkrótce dobiegł końca. 

- Powodzenia w San Francisco, Jo - 

powiedziałem na pożegnanie. 

Nie traćmy kontaktu. 

- Jasne - 

powiedziałem. 

background image

I poszedłem do swojego biura bardzo wolnym krokiem. 

 

Trzy tygodnie później nastąpił punkt zwrotny. 
Po  latach  czczych  pogróżek  ojciec  naprawdę  skończył  sześćdziesiąt  pięć  lat.  Przyjęcie 

wyprawiono w jego gabinecie. 

Mój samolot spóźnił się o godzinę z powodu padającego śniegu. Kiedy zjawiłem się na 

miejscu, wielu gości zdążyło już porządnie zaczerpnąć z waz wypełnionych ponczem. Znalazłem 
się  w  środku  falującego  gąszczu  tweedowych  marynarek.  Wszyscy  powtarzali,  jakim  to 
wspaniałym gościem jest mój ojciec. A wkrótce mieli zacząć o tym śpiewać. 

Zachowywałem  się  poprawnie.  Rozmawiałem  ze  wspólnikami  ojca  i  z  ich  rodzinami. 

Najpierw z panem Wardem, sympatycznym drętwusem, i z jego dziećmi, przyszłymi drętwusami. 
Potem z Seymourami, którzy kiedyś byli ciekawą parą, ale teraz kręcili się smętnie tylko wokół 

jednego tematu: Everetta, i

ch jedynego syna, który służył w Wietnamie jako pilot helikoptera. 

Matka  stała  u  boku  ojca  i  przyjmowała  emisariuszy  z  krańców  imperium  Barrettów. 

Przyszedł nawet ktoś z włókienniczych związków zawodowych. 

Jeden  z  gości  wyraźnie  odróżniał  się  od  reszty.  Tylko  Jamie  Francis  nie  miał  na  sobie 

garnituru od Brooksa ani od J. Pressa. 

Szkoda,  że  się  spóźniłeś  -  powiedział  Jamie.  -  Powinieneś  posłuchać  mojego 

przemówienia. Popatrz, jak członkowie zarządu się wykosztowali. 

Wskazał na stół konferencyjny, na którym złoty zegar wyświetlał godzinę 18.15. 

Twój  ojciec  to  dobry  człowiek.  Powinieneś  być  dumny  -  ciągnął  dalej  Jamie.  - 

Siedziałem z nim przy jednym stole prawie trzydzieści pięć lat i mogę ci przysiąc, że lepszego 

nie znajdziesz. 

Skinąłem zdawkowo głową. Jamie najwyraźniej uparł się, żeby jeszcze raz zaświadczyć o 

dobroci ojca. 

W  latach  pięćdziesiątych  wszyscy  właściciele  pouciekali  jak  szczury  i  pobudowali 

fabryki na południu. Zostawili swoich robotników na lodzie. 

To nie była przesada. Miasta fabryczne Nowej Anglii są dzisiaj niemal całkiem wymarłe. 

Ale  twój  tata  tylko  usiadł  i  powiedział:  „Zostajemy.  Musimy  tylko  stać  się  bardziej 

konkurencyjni”. 

- I co dalej? - 

ponagliłem, jakby było to potrzebne. 

background image

Zamówiliśmy nowe maszyny. Jeśli pamiętam, żaden bank nie był tak szalony, żeby dać 

mu kredyt... 

Zaczerpnął powietrza. 

Więc pan Barrett zrobił użytek z własnych pieniędzy. Trzy miliony dolców, żeby ocalić 

nasze miejsca pracy. 

Ojciec nigdy mi o tym nie opowiadał. Ale przecież nigdy nie pytałem. 

Oczywiście, nie idzie mu teraz lekko - powiedział Jamie. 

- Dlaczego? 

Spojrzał na mnie i wypowiedział dwie sylaby: 

- Hongkong. 

Kiwnąłem głową. 
Mówił dalej. - I Formosa. No, a niedługo rusza produkcja w Południowej Korei. Ale co 

tam! 

- Tak, panie Francis - 

odparłem. - To nieuczciwa konkurencja. 

Ja też to wiedziałem. 

Użyłbym  mocniejszego  języka,  gdybyśmy  nie  byli  w  gabinecie  twojego  ojca.  To 

naprawdę dobry człowiek, OHver. Nie taki jak - wybacz mi te słowa - niektórzy inni z rodziny 

Barrettów. 

- Tak - 

zgodziłem się. 

Prawdę mówiąc - powiedział Jamie - sądzę, że to dlatego starał się być wobec nas taki 

uczciwy. 

Spojrzałem  nagle  na  drugi  koniec  pokoju  i  zamiast  mojego  ojca  zobaczyłem  kogoś 

zupełnie innego. Kogoś, kto dzielił ze mną przekonania, o które nigdy go nie posądzałem. 

Lecz w odróżnieniu ode mnie, nie tylko gadał na ten temat. 

 

Sprawiedliwość zatriumfowała w listopadzie. 
Po  kilku  gorzkich  latach  futboliści  Harvardu  złoili  tyłek  drużynie  Yale.  Czternaście  do 

dwunastu. O wszystkim zadecydował Pan Bóg i nasza linia obrony. Ten pierwszy zesłał wiatry, 
które utrudniły Masseyowi rzuty. Natomiast linia obrony powstrzymała w końcowych minutach 
decydujący atak. Wszyscy zgromadzeni na Soldiers Field uśmiechali się radośnie. 

To było doskonałe - ocenił ojciec, kiedy wracaliśmy samochodem do Bostonu. 

background image

Jakie tam doskonałe, fantastyczne! - zawołałem. 

Kiedy  człowiek  zaczyna  się  przejmować  wynikami  meczu  Harvard  -  Yale, jest to 

najpewniejsza oznaka, że zaczął się starzeć. 

Ale jak już powiedziałem, najważniejsze, że wygraliśmy. 

 

Ojciec zaparkował samochód na State Street, na służbowym parkingu. 
Ruszyliśmy w stronę restauracji, żeby porozmawiać o bzdurach przy homarze. 
Kroczył nadal z werwą. Pomimo swojego wieku wciąż wiosłował na rzece Charles pięć 

razy w tygodniu. Był w dobrej formie. 

Nasza  rozmowa  w  podejrzany  sposób  krążyła  wokół  futbolu.  Ojciec  nigdy  nie  zapytał 

mnie - 

i czułem, że tego nie zrobi - o dalsze losy mojego związku z Marcie. Stronił też od innych 

tematów, które uważał za tabu. 

Przejąłem więc inicjatywę. 
Kiedy mijaliśmy biuro firmy Barrett, Ward & Seymour, powiedziałem: 

- Ojcze? 

- Tak? 

Chciałbym porozmawiać z tobą o... firmie. 

Spojrzał na mnie przelotnie. Nie uśmiechnął się. Ale musiał napiąć każdy mięsień ciała, 

żeby  się  powstrzymać.  Jak  prawdziwy  sportowiec  nie  chciał  wypaść  z  rytmu,  dopóki  nie 

przekroczy linii mety. 

 

Nie  był  to  żaden  nagły  kaprys.  Choć  nigdy  nie  powiedziałem  ojcu,  jakie  kręte  ścieżki 

doprowadziły mnie do decyzji, żeby zająć swoje miejsce w firmie. Zabrało mi to sporo czasu. 

Inaczej niż zwykle zastanawiałem się nad tą sprawą dzień w dzień (i w nocy) od ponad 

półtora roku, odkąd wróciłem z urodzin ojca. 

Przede wszystkim nie potrafiłem pokochać znów Nowego Jorku. 
W tym mieście nie można wyleczyć się z samotności. A ja odczuwałem teraz potrzebę, 

żeby być częścią czegoś. Gdzieś należeć. 

I może wcale nie chodziło o to, że zobaczyłem swoją rodzinę w innym świetle. Może po 

prostu chciałem wrócić do domu. 

Miałem tak wiele różnych ambicji, w tak dalekim świecie, a wszystko po to, żeby uciec 

background image

od pyt

ania: kim naprawdę jestem. 

Jestem Oliver Barrett. Czwarty. 

background image

37. 

 

Grudzień 1976 
Mieszkam w Bostonie już od pięciu lat. Pracowałem razem z ojcem, dopóki nie opuścił 

firmy. Przyznaję, że z początku tęskniłem trochę do zawodu prawnika. Z biegiem czasu jednak 

c

oraz  bardziej  przekonywałem  się,  że  to,  co  robimy  w  firmie  Barrett,  Ward  &  Seymour,  jest 

również  ważne.  Przedsiębiorstwa,  którym  pomagamy,  tworzą  nowe  miejsca  pracy.  Dla  mnie 

stanowi to powód do dumy. 

Skoro już mówię o miejscach pracy - wszystkie nasze zakłady w Fali River rozwijają się. 

Nieszczęścia dotykają naszych pracowników tylko na boiskach piłkarskich. 

Każdego  lata  urządzamy  piknik,  podczas  którego  dział  kadr  gra  z  zarządem  w 

minibaseball.  Kiedy  przyszedłem  do  firmy,  fala  zwycięstw  kadrowców  została  powstrzymana. 
Jestem prawdziwym asem. Chyba nie mogą się doczekać, kiedy pójdę na emeryturę. 

W  „Wall  Street  Journal”  nie  piszą  o  wszystkich  przedsięwzięciach,  które 

sfinansowaliśmy.  Pominęli,  na  przykład,  piekarnię  Phila  w  miejscowości...  Fort  Lauderdale. 
Chłód i szarzyzna Cranston sprzykrzyły się Philowi, który nie mógł się oprzeć pokusie wyjazdu 
na Florydę. 

Dzwoni do mnie raz w miesiącu. Pytam o jego życie towarzyskie, wiedząc, że w swoim 

otoczeniu ma teraz wiele odpowiednich kandydatek. Uchyla się od odpowiedzi, mówiąc: „Czas 
pokaże”. I szybko zmienia temat na moje życie towarzyskie. 

Nie uskarżam się. Mieszkam w dzielnicy Beacon Hill, tym legendarnym rogu obfitości, 

gdzie  nietrudno  nawiązuje  się  nowe  przyjaźnie.  Nie  tylko  z  innymi  biznesmenami.  Często 

spo

tykam się przy lampce wina ze Stanleyem Newmanem, pianistą jazzowym. Albo z Giannim 

Barnea, malarzem, który wkrótce stanie się sławny. 

No i oczywiście nie tracę kontaktu ze swoimi starymi przyjaciółmi. Simpsonowie mają 

już  synka,  a  Gwen  spodziewa  się  właśnie  drugiego  dziecka.  Zatrzymują  się  u  mnie,  gdy 
przyjeżdżają do Bostonu na mecz lub przy innej okazji. (W moim domu jest mnóstwo miejsca). 

Steve doniósł mi, że Joanna Stein poślubiła Martina Jaffe, który, jak sądzę, jest nie tylko 

oboistą, lecz także okulistą. Mieszkają na Zachodnim Wybrzeżu. 

Według małej notatki, którą znalazłem w magazynie „Time”, panna Binnendale wyszła 

ponownie  za  mąż.  Za  faceta  o  nazwisku  Preston  Elder  („trzydzieści  siedem  lat,  prawnik  z 

background image

Waszyngtonu”). 

Podejrzewam,  żetamatrymonialnaepidemiadosięgnie  w  końcu  i  mnie.  Ostatnio  często 

widuję  Annie  Gilbert,  swoją  daleką  kuzynkę.  Nie  potrafię  jeszcze  powiedzieć,  czy  to  coś 
poważnego. 

Tymczasem,  dzięki  głosom  kibiców  hokejowych,  zostałem  wybrany  na  opiekuna 

harwardzkiego. Daje mi to dob

rą wymówkę, żeby jeździć do Cambridge i udawać wciąż kogoś, 

kim  już  nie  jestem.  Studenci  młodszych  lat  wydają  mi  się  bardziej  niedojrzali  i  niechlujni  niż 
kiedyś.  Ale  kim  ja  jestem,  żeby  ich  osądzać?  Moja  funkcja  zobowiązuje  mnie  do  noszenia 

krawata. 

Prowa

dzę  więc  ciekawe  życie.  Jestem  całymi  dniami  zajęty.  Praca  daje  mi  mnóstwo 

satysfakcji. Jak każdy rasowy Barrett upijam się poczuciem obowiązku. 

 

Nadal trzymam siew formie. Co wieczór biegam wzdłuż rzeki Charles. 
Kiedy wypuszczę się na pięć mil, widzę światła Harvardu na drugim brzegu. I wszystkie 

miejsca, po których chodziłem, kiedy byłem szczęśliwy. 

Potem  biegnę  z  powrotem  w  ciemności,  przypominając  sobie  różne  rzeczy  dla  zabicia 

czasu. 

 

Czasem zadaję sobie pytanie, co byłoby ze mną, gdyby żyła Jenny. 

I odpowiadam: 

Ja też bym żył. 

 


Document Outline