background image

Stephen King 

Road Virus jedzie na północ 

 
www.StephenKing.one.pl 
 
Przełożył: ZBIGNIEW A. KRÓLICKI 
 
*** 
   Co  mogę  powiedzieć  o  Stephenie  Kingu?  Nie  będę  mówił  o  jego 
powieściach,  ponieważ  większość  z  was  już  czytała  je  wszystkie, 
większość  z  was  widziała  także  filmy  nakręcone  na  podstawie  jego 
książek,  słuchała  taśm,  a  może  nawet  ma  magnetyczne  ozdóbki  na 
lodówkę, podkoszulki i Bóg wie jakie jeszcze rekwizyty związane z 
jego twórczością. 
   Nie  będę  mówił  także  o  mniejszych  utworach,  jedynie  wspomnę, 
ż

e niektóre z nich (wymienię jedno, na przykład "Zdolny uczeń") w 

dalszym  ciągu  są  uważane  za  jedne  z  najlepszych  amerykańskich 
opowiadań, kropka. 
   Nie  będę  mówił  o  opracowaniach  krytycznych  Kinga,  takich  jak 
liczne  rzeczowe  i  obrazoburcze  wstępy,  eseje  i  autobiograficzna 
"Danse  Macabre".  Nie  będę  się  rozwodził  o  jego  zasługach  dla 
sztuki czytania, jak również dla wolności myśli i wyrazu. I w końcu, 
nie  zamierzam  udowadniać  oczywistego  faktu,  że  to  on  w  latach 
siedemdziesiątych dosłownie z niczego stworzył nowoczesny horror. 
   Cóż więc mogę rzec o tym facecie? 
   Właściwie  lepiej  po  prostu  się  zamknę  (bez  oklasków,  proszę)  i 
pozwolę  panu  Kingowi  robić  to,  co  umie  najlepiej:  niech  rozłoży 
przed  wami  swoje  przenośne  ognisko,  pochyli  się  nad  nim  tak,  by 
płomienie tańczyły na jego twarzy, i opowie wam piekielną historię. 
Al Sarrantonio 
 
*** 

background image

   Richard  Kinnell  nie  przestraszył  się,  kiedy  po  raz  pierwszy  ujrzał 
ten obraz na podwórkowej wyprzedaży w Rosewood.  
   Był  zafascynowany  i  uznał,  że  miał  szczęście  znaleźć  coś  bardzo 
ciekawego, ale czy przestraszony? Nie. Dopiero później ("kiedy było 
już  za  późno"  -  jak  mógłby  napisać  w  jednej  ze  swoich  cieszących 
się oszałamiającym powodzeniem powieści) uświadomił sobie, że w 
bardzo  podobny  sposób  podchodził  za  młodu  do  pewnych 
zakazanych narkotyków. 
   Pojechał  do  Bostonu,  by  wziąć  udział  w  organizowanym  przez 
nowoangielski  PEN  sympozjum  na  temat  "Groźba  popularności". 
Kinnell  przekonał  się,  że  PEN  zawsze  wymyślał  takie  tematy  -  co 
nawet  było  pocieszające.  Przejechał  trzysta  pięćdziesiąt  kilometrów 
z  Derry  zamiast  polecieć  samolotem,  ponieważ  utknął  z  intrygą 
swojej  najnowszej  powieści  i  potrzebował  trochę  czasu,  żeby  w 
spokoju nad nią popracować. 
   Na sympozjum wziął udział w dyskusji panelowej, podczas której 
ludzie,  co  to  powinni  mieć  więcej  oleju  w  głowie,  wypytywali  go 
skąd  bierze  pomysły  i  czy  kiedyś  sam  się  przestraszył.  Opuścił 
miasto,  jadąc  Tobin  Bridge,  a  potem  wjechał  na  Route  1.  Kiedy 
zastanawiał się nad jakimś problemem, nigdy nie podróżował pełną 
autostradą,  gdyż  wprowadzała  go  ona  w  rodzaj  snu  na  jawie. 
Relaksującego,  lecz  niezbyt  twórczego.  Natomiast  konieczność 
przystawania  i  ruszania  na  skrzyżowaniach  zwykłej  drogi  działała 
jak  ziarna  piasku  w  ostrydze,  wytwarzając  stan  aktywności 
umysłowej a czasem nawet perłę. 
   Podejrzewał,  że  recenzenci  nie  użyliby  tego  słowa.  W  jednym  z 
ubiegłorocznych  numerów  "Esquire"  Bradley  Simons  rozpoczął 
recenzję  "Koszmarnego  miasta"  w  taki  sposób:  "Richard  Kinnell, 
który  pisze  tak,  jak  Jeffery  Dahmer  gotuje  doznał  nowego  ataku 
twórczych  boleści.  Swój  ostatni  płód  zatytułował  >>Koszmarne 
miasto<<". 

background image

   Route 1 przejechał przez Revere, Malden, Everett i wybrzeżem do 
Newburyport.  Za  Newbury  trochę  na  południe  od  granicy  między 
Massachusetts  a  New  Hamphire  znajdowało  się  miasteczko 
Rosewood.  Mniej  więcej  dwa  kilometry  od  centrum  miasteczka 
zobaczył  tandetnie  wyglądające  przedmioty,  rozłożone  na  trawniku 
piętrowego domku. Oparta o piecyk elektryczny w kolorze awokado 
stała  tabliczka  z  napisem"  "Wyprzedaż  podwórkowa".  Po  obu 
stronach drogi stały zaparkowane samochody, tworząc jedno z tych 
przewężeń,  przeklinanych  przez  podróżnych,  na  których  nie  działa 
magia  podwórkowych  wyprzedaży.  Kinnell  lubił  podwórkowe 
wyprzedaże,  a  szczególnie  kartony  starych  książek,  jakie  czasem 
można  było  na  nich  znaleźć.  Przejechał  przez  przewężenie, 
zaparkował  audi  na  końcu  szeregu  samochodów  skierowanych  ku 
Maine i New Hampshire, a potem poszedł pieszo. 
   Mniej  więcej  tuzin  osób  kręciło  się  na  zagraconym  trawniku 
niebieskoszarego  domku.  Po  lewej  stronie  cementowego  chodnika 
stał  duży  telewizor  z  nóżkami  opartymi  na  papierowych 
popielniczkach,  które  wcale  nie  chroniły  trawnika.  Na  nim 
znajdowała  się  tabliczka  z  napisem:  ZAPYTAJ  O  CENĘ  -  MOŻE 
CIĘ  ZASKOCZY.  Z  tylnej  ścianki  odbiornika  odchodził  przewód 
elektryczny, połączony z przedłużaczem, który niknął w uchylonych 
frontowych  drzwiach.  Na  ogrodowym  fotelu  obok  telewizora 
siedziała gruba kobieta,  w cieniu parasola z napisem CINZANO na 
kolorowym, ząbkowanym pokryciu. Obok niej stał stolik karciany, z 
pudełkiem  cygar,  notesem  i  kolejną  ręcznie  pisaną  tabliczką.  Ta 
głosiła:  WSZYSTKIE  PŁATNOŚCI  GOTÓWKĄ.  ŻADNYCH 
ZWROTÓW. 

Telewizor 

był 

włączony 

nastawiony 

na 

popołudniową  operę  mydlaną,  w  której  dwoje  młodych  ludzi 
najwyraźniej 

nosiło 

się 

zamiarem 

uprawiania 

bardzo 

niebezpiecznego  seksu.  Gruba  kobieta  zerknęła  na  Kinnella  i  znów 
na telewizor. Patrzyła nań przez chwilę, a potem ponownie spojrzała 
na przybyłego. Tym razem lekko rozchyliła usta. 

background image

   Ach,  pomyślał  Kinnell,  rozglądając  się  za  kartonem  po  alkoholu, 
pełnym  starych  książek,  kartonem,  który  powinien  gdzieś  tu  być, 
wielbicielka. 
   Nie znalazł żadnych książek, ale zobaczył obraz, oparty o deskę do 
prasowania  i  przytrzymywany  przez  dwa  plastikowe  kosze  na 
bieliznę. Zaparło mu dech. Natychmiast zapragnął go mieć. 
   Podszedł  do  niego  z  przesadną  swobodą  i  przyklęknął.  Obraz  był 
akwarelą,  bardzo  dobrą  technicznie.  Kinnella  to  nie  obchodziło  - 
wcale  nie  interesował  się  techniką  (fakt  wciąż  zauważany  przez 
krytyków  jego  własnych  książek).  W  dziełach  sztuki  podobała  mu 
się mu się ich zawartość, im bardziej niepokojąca tym lepiej. A ten 
obraz w tej kategorii zasługiwał na najwyższą ocenę. Kinnell klęknął 
między  dwoma  koszami  na  bieliznę,  wypełnionymi  istną  dżunglą 
małych  przedmiotów,  po  czym  powiódł  palcami  po  szkle 
zasłaniającym  malowidło.  Przez  chwilę  rozglądał  się  wokół, 
szukając podobnych obrazów, ale nie znalazł - tylko zwyczajne graty 
z  podwórkowej  wyprzedaży,  figurki  postaci  ze  złożonymi  rękami  i 
grające w karty psy. 
   Ponownie popatrzył na oprawioną  w ramki  akwarelę i w myślach 
już  przenosił  walizkę  na  tylne  siedzenie  audi,  żeby  móc  swobodnie 
wsunąć obraz do bagażnika. 
   Akwarela  przedstawiała  młodego  człowieka  za  kierownicą 
sportowego  samochodu  -  może  marki  Grand  Am,  może  GTX,  w 
każdym  razie  ze  składanym  dachem  -  jadącego  o  zachodzie  słońca 
po  Tobin  Bridge.  Złożony  dach  zmienił  czarny  wóz  w  namiastkę 
kabrioletu.  Młodzieniec  oparł  lewą  rękę  na  drzwiach,  a  prawą 
niedbale trzymał kierownicę. Poprzecinane różowymi żyłkami niebo 
za jego plecami było masą żółci i szarości, jak siniak. Młodzian miał 
długie blond włosy, opadające mu na niskie czoło. Uśmiechał się, a 
jego rozchylone wargi nie ukazywały zębów, lecz kły. 
   A  może  są  spiłowane,  pomyślał  Kinnell.  Może  ma  to  być 
ludożerca. 

background image

   Spodobało  mu  się  to,  ten  pomysł  kanibala  jadącego  o  zachodzie 
słońca  po  Tobin  Bridge.  W  samochodzie  Grand  Am.  Wiedział,  co 
powiedziałaby  na  to  większość  jego  słuchaczy  podczas  panelowej 
dyskusji  PEN:  Och  tak,  idealne  zdjęcie  dla  Richa  Kinnella,  pewnie 
potrzebuje go dla inspiracji, jako piórka do połaskotania zmęczonej 
starej  gardzieli  i  wywołania  kolejnego  ataku  twórczej  aktywności. 
Lecz ci  goście to zwyczajni ignoranci, przynajmniej w kwestii jego 
twórczości.  Co  więcej,  oni  cenili  sobie  tą  ignorancję,  pielęgnowali 
ją,  jak  niektórzy  ludzie  z  niewiadomego  powodu  cenią  sobie  i 
rozpieszczają  głupie  złośliwe  pieski,  szczekające  na  gości  i  czasem 
gryzące po nogach gazeciarza. Ten obraz nie pociągał go dlatego, że 
był  pisarzem.  Wprost  przeciwnie,  pisał  opowiadania  grozy, 
ponieważ lubił takie rzeczy jak ten obraz. Wielbiciele przysyłali mu 
różne  upominki  -  przeważnie  obrazy  -  a  on  większość  z  nich 
wyrzucał,  nie  dlatego,  że  były  kiepskie,  lecz  dlatego,  że  okazywały 
się  męczące  i  nazbyt  dosłowne.  Jedna  wielbicielka  z  Omaha 
przysłała  mu  małą  ceramiczną  główkę  wrzeszczącej  z  przerażenia 
małpy,  wystającą  z  lodówki,  i  tę  zatrzymał.  Była  niezbyt  zręcznie 
wykonana,  ale  zestawienie  pobudzało  jego  wyobraźnię.  Ten  obraz 
również, nawet silniej. Znacznie silniej. 
   Gdy  wyciągnął  rękę,  chcąc  zaraz,  natychmiast,  pochwycić  go, 
wziąć pod pachę i zgłosić zamiar kupna , usłyszał za plecami głos: 
- Czy pan Richard Kinnell? 
   Drgnął  i  się  odwrócił.  Gruba  kobieta  stała  tuz za  nim, zasłaniając 
większość  krajobrazu.  Nim  podeszła,  umalowała  usta  i  teraz  jej 
wargi krzywiły się w krwawym uśmiechu. 
- Tak to ja - odparł, odwzajemniając uśmiech. 
Spojrzała na obraz. 
-  Powinnam  wiedzieć,  że  podejdzie  pan  prosto  do  niego  -  rzekła 
afektowanym tonem. - To takie do pana podobne. 
- Prawda? - odparł ze swym najszczerszym uśmiechem. - Ile pani za 
niego chce? 

background image

-  Czterdzieści  pięć  dolarów  -  odparła.  -  Będę  z  panem  szczera, 
zaczęłam od siedemdziesięciu, ale nikt się nim nie interesował, więc 
obniżyłam  cenę.  Jeśli  przyjdzie  pan  jutro,  pewnie  kupi  go  pan  za 
trzydzieści. 
   Uśmiech 

nabrał 

przerażających 

rozmiarów. 

kącikach 

rozciągniętych ust Kinnell dostrzegł maleńkie kropelki szarej śliny. 
- Nie sądzę, abym chciał tak ryzykować - rzekł. - Zaraz wypiszę pani 
czek. 
   Uśmiech  ciągle  się  poszerzał  i  kobieta  wyglądała  teraz    jak 
groteskowa parodia Johna Watersa. Boska Shirley Temple. 
-  Właściwie  nie  powinnam  przyjmować  czeków,  ale  dobrze  - 
powiedziała  tonem  nastolatki  zgadzającej  się  w  końcu  na  seks  z 
chłopakiem.  -  A  kiedy  wyjmie  pan  pióro,  czy  mógłby  pan  złożyć 
autograf dla mojej córki? Ma na imię Michela. 
- Jakie piękne imię - rzekł odruchowo Kinnell. Wziął obraz i poszedł 
za  grubą  kobietą  do  stolika  karcianego.  W  stojącym  obok 
telewizorze  namiętną  młodą  parę  chwilowo  zastąpiła  starsza  pani, 
opychająca się płatkami zbożowymi. 
- Michela czytała wszystkie pana książki - oznajmiła gruba kobieta. - 
Skąd do licha, bierze pan te swoje zwariowane pomysły? 
-  Nie  mam  pojęcia  -  odparł  Kinnell,  uśmiechając  się  szerzej  niż 
kiedykolwiek.  -  Po  prostu  przychodzą  mi  do  głowy.  Czy  to  nie 
dziwne? 
 
 
   Kobieta  prowadząca  ogrodową  wyprzedaż  nazywała  się  Judy 
Diment  i  mieszkała  w  sąsiednim  domu.  Kiedy  Kinnell  zapytał,  czy 
może przypadkiem wie, kim jest artysta, powiedziała, że oczywiście. 
Obraz  namalował  Bobby  Hastings,  i  właśnie  z  jego  powodu 
sprzedawała rzeczy Hastingsów. 
-  To  jedyny  obraz,  którego  nie  spalił  -  oznajmiła.  -  Biedna  Iris!  To 
jej  naprawdę  mi  żal.  Nie  sądzę,  żeby  George  specjalnie  się 

background image

przejmował.  Wiem  na  pewno,  że  nie  rozumiał,  dlaczego  chciała 
sprzedać  ten  dom.  -  Przewróciła  oczami  w  szerokiej,  spoconej 
twarzy, robiąc starą jak świat minę, typu "możesz sobie wyobrazić?". 
Wzięła czek Kinnella, kiedy wydarł go z książeczki, a potem podała 
mu  notatnik,  a  potem  podała  mu  notatnik,  w  którym  miała  spisane 
wszystkie sprzedawane przedmioty i ceny, jakie za nie uzyskała. 
-  Proszę  zrobić  to  dla  Micheli  -  powiedziała.  -  Gorący  i  ze 
ś

mietanką, dobrze? 

   Afektowany  uśmiech powrócił, jak stary znajomy, którego miałeś 
nadzieję już nigdy nie zobaczyć 
-  Uhm  -  mruknął  Kinnell  i  skreślił  swoją  standardową  wiadomość 
"dzięki  za  to,  że  jesteś  moją  wielbicielką".  Po  dwudziestu  pięciu 
latach  składania  autografów  nie  musiał  już  patrzeć  na  papier  ani 
myśleć,  o  tym  co  robi.  -  Proszę  opowiedzieć  mi  o  tym  obrazie  i  o 
Hastingsach. 
   Judy Diment złożyła pulchne ramiona na piersi, jak kobieta mająca 
zaprezentować swoją ulubioną historię. 
-  Bobby  miał  zaledwie  dwadzieścia  trzy  lata,  kiedy  zabił  się  tej 
wiosny.  Może  pan  w  to  uwierzyć?  No,  wie  pan,  był  typem 
zapoznanego  geniusza,  ale  wciąż  mieszkał  z  rodzicami.  - 
Przewróciła  oczami,  ponownie  pytając  Kinnella,  czy  może  w  to 
uwierzyć. - Miał chyba z siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt obrazów i 
mnóstwo  szkicowników.  Trzymał  je  w  piwnicy.  -  Podbródkiem 
wskazała  na  domek,  a  potem  spojrzała  na  obraz  wampirycznego 
młodzieńca,  jadącego  o  zachodzie  słońca  po  Tobin  Bridge.  -  Iris, 
mama  Bobby'ego,  mówiła,  że  przeważnie  były  okropne,  o  wiele 
gorsze  od  tego.  Na  sam  widok  włos  jeżył  się  na  głowie.  -  Zniżyła 
głos do szeptu, zerknąwszy na kobietę oglądającą zdekompletowane 
srebra  stołowe  Hastingsów  i  bogatą  kolekcję  starych  plastikowych 
kubków  z  McDonalda,  ozdobionych  motywami  z  filmu  "Kochanie 
zmniejszyłem  dzieciaki".  Większość  z  nich  zawierała  jakieś 
seksualne motywy. 

background image

- O, nie - rzekł Kinnell. 
-  Najgorsze  namalował  po  tym  jak  zaczął  się  narkotyzować  - 
ciągnęła Judy Diament. - Kiedy umarł... znaleźli ponad sto fiolek, w 
których sprzedaje się kokainę. Czy narkotyki to nie okropność, panie 
Kinnell? 
- Z całą pewnością. 
-  W  każdym  razie  podejrzewam,  że  po  prostu  osiągnął  kres  swoich 
możliwości... i nie mówię tego ironicznie. Wyniósł wszystkie swoje 
obrazy i szkice, chyba tylko oprócz tego jednego, na podwórze z tyłu 
domu  i  spalił.  A  potem  powiesił  się  w  piwnicy.  Do  koszuli 
przyczepił  sobie  kartkę  z  wiadomością.  Głosiła:  "Nie  mogę  już 
znieść  tego,  co  się  ze  mną  dzieje".  Czy  to  nie  straszne,  panie 
Kinnell? Czy to nie najstraszniejsza rzecz, o jakiej pan słyszał? 
- Tak - odparł Kinnell, w miarę szczerze. - Prawie. 
-  Jak  już  powiedziałam, moim  zdaniem,  gdyby  George  miał  coś  do 
powiedzenia, to w dalszym ciągu mieszkałby w tym domu - odrzekła 
Judy Diment. Wzięła kartkę papieru z autografem Kinnella, położyła 
ja  obok  czeku  i  pokręciła  głową,  jakby  zdumiona  podobieństwem 
podpisów. --Mężczyźni są dziwni. 
- Naprawdę? 
-  Och  tak,  znacznie  mniej  wrażliwi.  Pod  koniec  życia  z  Bobby'ego 
Hastingsa została tylko skóra i kości. I stale był brudny... śmierdział 
z  daleka...  bo  wciąż  nosił  tę  samą  koszulkę.  Z  obrazkiem  zespołu 
Led  Zeppelin.  Miał  przekrwione  oczy,  na  policzkach  szczecinę, 
którą  trudno  byłoby  nazwać  zarostem,  i  pryszcze  na  twarzy,  jakby 
znów  był  nastolatkiem.  A  jednak  ona  kochała  go,  bo  matczyna 
miłość nie zwraca uwagi na takie rzeczy. 
   Kobieta,  która  oglądała  srebra  i  szklanki,  podeszła  do  nas  z 
kompletem  serwetek  z  motywami  "Gwiezdnych  wojen".  Pani 
Diment  wzięła  od  niej  pięć  dolarów,  a  potem  starannie  odnotowała 
sumę  pod  pozycją:  JEDEN  TUZIN  RÓŻOWYCH  SERWETEK  i 
znów spojrzała na Kinnella. 

background image

-  Wyjechali  do  Arizony  -  ciągnęła  -  do  rodziców  Iris.  Wiem,  że 
George  szuka  tam  pracy  we  Flagstaff...  jest  rysownikiem...  ale  nie 
wiem,  czy  już  jakąś  znalazł.  Jeśli  tak,  to  pewnie  nigdy  nie 
zobaczymy  ich  w  Rosewood.  Ona...  Iris...  przygotowała  wszystkie 
rzeczy  na  sprzedaż  i  powiedziała  mi,  że  mogę  zatrzymać  sobie 
dwadzieścia  procent  za  fatygę.  Resztę  prześlę  jej  przekazem.  Nie 
będzie tego wiele. 
   Westchnęła. 
- Ten obraz jest świetny - rzekł Kinnell. 
- Taak, szkoda, że spalił inne, gdyż większość pozostałych rzeczy to 
typowy  syf  sprzedawany  na  wyprzedażach,  niech  mi  pan  wybaczy 
łacinę. Co to takiego? 
   Kinnell  odwrócił  obraz.  Z  tyłu  był  przyklejony  szeroki  pas  taśmy 
klejącej. 
- Myślę, że tytuł. 
- Jak brzmi? 
   Chwycił  obraz  za  boki  i  przytrzymał  tak,  żeby  sama  mogła 
przeczytać. W ten sposób płótno znalazło się na wysokości jego oczu 
i  przyjrzał  mu  się  uważnie.  Ponownie  ujęła  go  prostota  i 
niesamowita wymowa pomysłu: chłopiec za kierownicą sportowego 
wozu, chłopak z paskudnym, aroganckim uśmiechem, odsłaniającym 
jeszcze paskudniejsze zęby. 
   Pasuje, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek jakiś tytuł pasował do obrazu 
to na pewno ten. 
-  "Road  Virus  jedzie  na  północ"  -  przeczytała.  -  Jakoś  nie 
zauważyłam tego napisu, kiedy moi chłopcy wynosili rzeczy. Sądzi 
pan, że to tytuł? 
- Na pewno. 
   Kinnell  nie  mógł  oderwać  oczu  od  uśmiechniętego  blondyna.  Ja 
coś  wiem,  mówił  ten  uśmiech.  Wiem  coś,  o  czym  ty  nigdy  się  nie 
dowiesz. 

background image

- No, cóż, chyba nie mam wątpliwości, że ten kto go namalował, był 
naćpany  po  uszy  -  powiedziała  gniewnie.  Ze  szczerym  gniewem, 
pomyślał Kinnell. - Nic dziwnego, że się zabił i złamał matce serce. 
-  Ja  też  muszę  ruszać  na  północ  -  rzekł  Kinnell,  biorąc  obraz  pod 
pachę. - Dziękuję za... 
- Panie Kinnell? 
- Tak? 
-  Czy  mogę  zobaczyć  pańskie  prawo  jazdy?  -  Najwidoczniej  nie 
widziała  w  tym  żądaniu  niczego  niewłaściwego  ani  zabawnego.  - 
Powinnam zapisać jego numer na odwrocie pańskiego czeku.  
   Kinnell postawił obraz, żeby wyjąć portfel. 
- Jasne. Proszę. 
   Kobieta, która kupiła serwetki z motywami "Gwiezdnych wojen", 
przystanęła po drodze do samochodu, by popatrzeć na jakąś mydlaną 
operę w stojącym na trawniku telewizorze. Teraz zerknęła na obraz, 
który Kinnell oparł na swojej łydce. 
-  Uch  -  powiedziała.  -  Komu  potrzebne  takie  okropieństwo? 
Myślałabym o nim za każdym razem po zgaszeniu światła. 
- A co w tym złego? - zapytał Kinnell. 
 
 
   Trudy,  ciotka  Kinnella,  mieszkała  w  Wells,  leżącym  blisko 
dziesięć  kilometrów  na  północ  od  granicy  między  Maine  a  New 
Hampshire.  Kinnell  wybrał  zjazd  okrążający  jasnozieloną  wieżę 
wodociągową  Wells,  tę  z  zabawnym  napisem  czerwonymi  literami: 
CHROŃ  ZIELEŃ  MAINE,  PRZYJEDŹ  Z  PIENIĘDZMI,  i  pięć 
minut  później  skręcił  na  podjazd  prowadzący  do  ładnego  małego 
domku,  bez  żadnych  zapadających  się  w  trawnik  telewizorów  na 
papierowych  popielniczkach,  tylko  z  bujnym  gąszczem  kwiatów 
ciotki Trudy. Kinnell chciał się wysikać, a nie miał ochoty robić tego 
w przydrożnej toalecie, skoro mógł przyjechać tutaj, a ponadto miał  
zamiar  odświeżyć  rodzinne  plotki.  Ciotka  Tudy  znała  najświeższe. 

background image

Od  niej  można  się  było  dowiedzieć  wszystkiego.  Poza  tym,  rzecz 
jasna, chciał pokazać jej swój nowy nabytek.  
   Wyszła  mu  naprzeciw,  uścisnęła  i  obsypała  patentowymi  ptasimi 
całuskami,  po  których  otrząsał  się  tak  samo  jak  wtedy,  kiedy  był 
dzieckiem. 
- Chcesz coś zobaczyć? - zapytał. - Zaraz spadną ci kapcie. 
- Czarujący pomysł - powiedziała ciotka Trudy i zaplotła ramiona na 
piersi, spoglądając na niego z rozbawieniem. 
   Otworzył  bagażnik  i  wyjął  obraz.  Rzeczywiście  zrobił  na  niej 
wrażenie,  ale  nie  takie,  jakiego  oczekiwał.  Zbladła  jak  ściana  - 
jeszcze nigdy nie widział u nikogo takiej reakcji. 
-  Okropny  -  oświadczyła  napiętym,  opanowanym  głosem.  - 
Obrzydliwy.  Rozumiem,  co  ci  się  w  nim  podoba,  Richie,  ale  to, 
czym  ty  się  bawisz,  na  tym  obrazie  ukazane  jest  na  serio.  Bądź 
dobrym  chłopcem  i  schowaj  go  z  powrotem  do  bagażnika.  A  kiedy 
dojedziesz  do  rzeki  Saco,  może  zatrzymasz  się  w  jakimś  punkcie 
widokowym i ciśniesz go w przepaść? 
   Rozdziawił  usta.  Ciotka  Trudy  mocno  zaciskała  wargi,  żeby 
powstrzymać  ich  drżenie,  a  jej  długie  i  szczupłe  dłonie  teraz  nie 
tylko obejmowały łokcie, ale ściskały je kurczowo, jakby utrzymując 
w  miejscu.  W  tym  momencie  wyglądała  nie  na  sześćdziesiąt  jeden, 
lecz na dziewięćdziesiąt jeden lat. 
-  Ciociu?  -  powiedział  czule  Kinnell,  nie  wiedząc  co  się  dzieje.  - 
Ciociu co się stało? 
-  To  -  odparła,  wyciągając  prawą  rękę  i  wskazując  nią  na  obraz.  - 
Dziwię się, że taki wrażliwy człowiek jak ty sam tego nie wyczuwa. 
   No  cóż,  najwyraźniej  rzeczywiście  coś  czuł,  inaczej  nie 
wyciągnąłby  książeczki  czekowej.  Ciotka  Trudy  jednak  wyczuwała 
cos  innego...  albo  coś  więcej.  Odwrócił  płótno  żeby  je  obejrzeć 
(przedtem  pokazywał  je  ciotce,  więc  było  zwrócone  do  niego 
spodem,  z  przyklejoną  taśma)  i  ponownie  na  nie  spojrzał.  To,  co 
zobaczył, było niczym podwójny cios w pierś i w brzuch. 

background image

   Obraz  zmienił  się  -  to  był  cios  numer  jeden.  Nieznacznie,  ale 
wyraźnie  się  zmienił.  Uśmiech  jasnowłosego  młodzieńca  poszerzył 
się, ukazując więcej spiłowanych zębów kanibala. A oczy zmrużyły 
się  jeszcze  wyraźniej,  nadając  twarzy  paskudniejszy  i  bardziej 
arogancki wyraz. 
   Ten  szeroki  uśmiech,  ukazujący  mnóstwo  ostrych  kłów,  te 
zmrużone  i  zezujące  oczy...  same  subiektywne  odczucia.  W  takich 
sprawach  łatwo  można  się  pomylić,  a  przecież  nie  przyjrzał  się  aż 
tak  dokładnie  temu  obrazowi,  zanim  go  kupił.  Ponadto  rozpraszała 
go  pani  Diment,  która  zapewne  potrafiłaby  namówić  mosiężną 
małpę do zakupu prezerwatyw. 
   Był  jednak  jeszcze  cios  numer  dwa,  a  ten  nie  wydawał  się 
subiektywnym  odczuciem.  W  ciemnościach  bagażnika  audi  młody 
blondyn odwrócił lewą rękę, tę opartą o drzwiczki wozu, tak że teraz 
Kinnell widział na niej tatuaż, niemożliwy do zauważenia wcześniej. 
I owinięty pnączem sztylet z zakrwawionym końcem. Poniżej słowa. 
Kinnell  odczytał  "Śmierć  przed..."  i  doszedł  do  wniosku,  że  nie 
trzeba być wielkim powieściopisarzem, żeby się domyślić, jak brzmi 
trzecie,  niewidoczne  słowo.  "Śmierć  przed  niesławą"  to  w  końcu 
typowy  napis,  jaki  mógł  nosić  na  ramieniu  mężczyzna  w  takim 
samochodzie.  A  na  drugim  pikowego  asa  albo  palmę,  pomyślał 
Kinnell. 
- Nie podoba ci się, prawda, ciociu? - zapytał. 
-  Owszem  -  odparła  i  zrobiła  coś  dziwniejszego:  odwróciła  się 
udając,  że  spogląda  na  ulicę  (pustą  i  senną  w  gorącym 
popołudniowym  słońcu),  aby  nie  patrzeć  na  malowidło.  -  Prawdę 
mówiąc, ciocia go nienawidzi. A teraz schowaj go i wejdź do domu. 
Założę się, że chcesz skorzystać z łazienki. 
 
 
   Gdy  tylko  schował  obraz  do  bagażnika,  ciocia  Trudy  niemal 
natychmiast  odzyskała  dobry  humor.  Rozmawiali  o  matce  Kinnella 

background image

(w  Pasademie),  jego  siostrze  (w  Boston  Rouge)  i  byłej  żonie  Sally 
(w  Nashua).  Sally  była  ufologiem,  prowadziła  schronisko  dla 
zwierząt  w  ogromnej  przyczepie  kempingowej  i  co  miesiąc 
wydawała  dwie  gazetki.  Jedna  pod  tytułem  "Ocaleni"  zawierała 
horoskopy  i  podobno  prawdziwe  opowieści  o  zjawiskach 
parapsychologicznych,  a  w  drugiej,  zatytułowanej  "Goście", 
zamieszczała  relacje  ludzi,  którzy  spotkali  przybyszów  z  kosmosu. 
Kinnell  już  nie  jeździł  na  konwenty  miłośników  fantasy  i  horroru. 
Jak czasem mówił ludziom, jedna Sally wystarczy mu na całe życie. 
   Kiedy  cioteczka  Trudy  odprowadziła  go  do  samochodu  była 
czwarta trzydzieści; uprzejmie odrzucił nieuniknione zaproszenie na 
obiad. 
-  Jeśli  wyruszę  teraz,  większość  powrotnej  drogi  do  Derry  przejadę 
za dnia. 
-  W  porządku  -  powiedziała.  -  I  przepraszam,  że  tak  krytycznie 
wypowiedziałam  się  o  obrazie.  To  oczywiste,  że  ci  się  podoba. 
Zawsze lubiłeś takie... niezwykłe rzeczy. Po prostu wywarł na mnie 
dziwne wrażenie. Ta okropna twarz. - Wzdrygnęła się. - jakbym na 
niego patrzyła... a on na mnie. 
   Kinnell uśmiechnął się i pocałował ja w czubek nosa. 
- Ty też masz wybujałą wyobraźnię, kochana. 
-  Oczywiście,  to  rodzinne.  Na  pewno  nie  chcesz  przed  odjazdem 
jeszcze raz skorzystać z łazienki? 
Pokręcił głową. 
- Naprawdę nie dlatego tu wpadłem. 
- Ach tak? A dlaczego? 
Uśmiechnął się. 
- Ponieważ ty wiesz, kto jest grzeczny, a kto nie. I nie obawiasz się 
dzielić tą wiedza. 
-  No,  jedź  już  -  odrzekła,  lekko  go  popychając,  wyraźnie 
zadowolona. - Na twoim miejscu chciałabym jak najszybciej znaleźć 
się w domu. Wolałabym, żeby to paskudztwo nie jechało po ciemku 

background image

za  moimi  plecami,  nawet  zamknięte  w  bagażniku.  Widziałeś  jego 
zęby? Brr! 
 
   Wyjechał  na  autostradę,  rezygnują  z  widoków  na  rzecz  szybkości 
jazdy,  po  czym  dojechał  aż  do  restauracji  Graya  zanim  postanowił 
ponownie  spojrzeć  na  obraz.  W  pewien  sposób  udzielił  mu  się 
niepokój ciotki, jak zakaźna choroba, chociaż nie sądził, żeby w tym 
tkwił  problem.  Po  prostu  teraz  nieco  inaczej  odbierał  przesłanie 
obrazu. 
   Restauracja  oferowała  typowe  przysmaki  -  hamburgery  Roy 
Rogers i lody TCBY - a także małe zaśmiecone miejsce piknikowe i 
na tyłach wybieg dla piesków. Kinnell zaparkował obok furgonetki z 
rejestracją  z  Missouri,  zrobił  głęboki  wdech  i  wypuścił  powietrze  z 
płuc. Zabawne, że pojechał do Bostonu, aby znaleźć jakiś pomysł do 
swojej nowej książki o gremlinach. Przez całą drogę w tamtą stronę 
układał odpowiedzi na pewne trudne pytania, które mogły pod jego 
adresem  paść  podczas  dyskusji  panelowej,  ale  nie  padły.  Kiedy 
usłyszeli,  że  nie  ma  pojęcia,  skąd  biorą  się  jego  pomysły,  i  że 
owszem,  czasem  sam  siebie  przeraża,  chcieli  już  tylko  się 
dowiedzieć, jak zdobyć agenta. 
   A teraz wracając nie był w stanie myśleć o niczym innym jak tylko 
o tym przeklętym obrazie. 
   Czy on znów się zmienił? Jeśli tak... jeżeli blondyn przesunął rękę 
w taki sposób, że Kinnell zdoła odczytać cały wytatuowany napis, to 
może powinien napisać  artykuł do jednego z magazynów Sally. Do 
licha,  cztery  artykuły.  Jeśli  natomiast  się  nie  zmienił...  co  wtedy? 
Czyżby miał halucynacje? Załamanie nerwowe? Co za bzdury. Jego 
ż

ycie  było  całkowicie  uporządkowane  i  czuł  się  doskonale.  A 

przynajmniej  do  czasu,  kiedy  fascynacja  tym  obrazem  nie  zaczęła 
przeradzać się w coś innego, coś groźniejszego. 
-  Pieprzyć  to,  po  prostu  nie  przyjrzałeś  mu  się  dokładnie  za 
pierwszym razem - powiedział głośno, wysiadając z samochodu. No, 

background image

może.  Nie  byłby  to  pierwszy  raz,  gdy  jego  umysł  wypaczył 
percepcję. To również należało do specyfiki zawodu, który uprawiał. 
Czasem  wyobraźnia  stawała  się  trochę...  zbyt...  -  Bujna  -  rzekł 
Kinnell  i  otworzył  bagażnik.  Wyjął  obraz,  spojrzał  nań  i  w  ciągu 
tych  dziesięciu  sekund,  kiedy  przyglądał  mu  się  z  zapartym  tchem, 
naprawdę  zaczął  się  bać  --w  taki  sam  sposób,    w  jaki  obawiasz  się 
nagłego  grzechotu  w  chaszczach  albo  widoku  owada,  który  z 
pewnością cię użądli, jeśli go sprowokujesz. 
   Jasnowłosy  kierowca  złowrogo  uśmiechał  się  do  niego  -  tak, 
właśnie do niego, Kinnell był tego pewny - ukazując aż po dziąsła te 
swoje  spiłowane  zęby  ludożercy.  Oczy  miał  błyszczące  i 
rozbawione.  A  Tobin  Bridge  znikł.  Tak  samo  jak  bostońskie 
drapacze  chmur  na  drugim  planie.  I  zachód  słońca.  Obraz  był  teraz 
prawie  czarny,  a  samochód  i  niesamowitego  kierowcę  oświetlała 
tylko  jedna  latarnia,  rzucająca  żółtawą  poświatę  na  jezdnię  i 
chromowaną  maskę.  Kinnell  miał  wrażenie,  że  samochód  (był 
zupełnie  pewny,  że  to  marka  Grand  Am)  znajduje  się  na  skraju 
małego  miasteczka  przy  Route  1  i  był  przekonany,  że  zna  to 
miasteczko - sam przejechał przez nie kilka godzin temu. 
- Rosewood - mruknął. - To Rosewood. Jestem pewny. 
   "Road Virus" oczywiście zmierzał na północ, jadąc Route 1 tak jak 
on.  Lewa  ręka  blondyna  w  dalszym  ciągu  opierała  się  na 
drzwiczkach,  ale  znów  wróciła  do  poprzedniej  pozycji,  tak  że 
Kinnell  już  nie  widział  tatuażu.  Wiedział  jednak,  że  on  tam  jest... 
naprawdę? Tak, mógłby się założyć. 
   Blondyn  wyglądał  jak  wielbiciel  zespołu  Metallica,  zbiegły  z 
domu wariatów dla niebezpiecznych przestępców. 
-  Jezu  -  szepnął  Kinnell  i  wydawało  się,  że  to  słowo  wydobyło  się 
nie  z  jego  ust.  Nagle  opuściły  go  wszystkie  siły,  wyciekając  jak 
woda  z  dziurawego  wiadra,  i  ciężko  usiadł  na  krawężniku 
oddzielającym  parking  od  wybiegu  dla  piesków.  W  jednej  chwili 
zrozumiał,  czego  brakowało  całej  jego  twórczości:  prawdy  o  tym, 

background image

jak  ludzie  reagują,  stając  oko  w  oko  z  czymś,  czego  nie  daje  się 
racjonalnie wytłumaczyć. Wrażenie, że wykrwawiasz się na śmierć... 
tylko  w  wyobraźni.  -  Nic  dziwnego,  że  facet,  który  to  namalował, 
popełnił  samobójstwo  -  wykrztusił  gapiąc  się  na  obraz,  na  złośliwy 
uśmiech i to spojrzenie, zarazem bystre i tępe. 
   "Do  koszuli  przyczepił  sobie  kartę  z  wiadomością  -  powiedziała 
pani Diment. - Nie mogę już znieść tego co się ze mną dzieje. Czy to 
nie straszne, panie Kinnell?" 
   Tak, to rzeczywiście straszne. 
   Naprawdę straszne. 
   Wstał,  trzymając  obraz  za  górną  krawędź,  i  pomaszerował  przez 
wybieg  dla  psów.  Czujnie  spoglądał  pod  nogi,  wypatrując 
pozostawionych  przez  zwierzęta  min.  Nie  patrzył  na  malowidło. 
Nogi  trzęsły  mu  się  i  uginały,  ale  jakoś  utrzymywały  jego  ciężar. 
Tuż  przed  nim,  w  pobliżu  pasa  zieleni  i  tyłów  restauracji, 
przechadzała się ładna dziewczyna w białych szortach i czerwonym 
szopie.  Prowadziła  cocker-spaniela  na  smyczy.  Zaczęła  się 
uśmiechać  do  Kinnella,  gdy  nagle  coś  w  jego  twarzy  natychmiast 
starło  jej  uśmiech.  Pospiesznie  skręciła  w  lewo.  Spaniel  nie  chciał 
iść tak szybko, jak go ciągnęła, kaszlącego, za sobą. 
   Wątłe sosny za parkiem porastały zbocze opadające ku błotnistemu 
stawkowi,  cuchnącemu  butwiejącymi  roślinami  i  zwierzęcymi 
szczątkami. 

Dywan 

sosnowych 

igieł 

był 

strefą 

rażenia, 

bombardowaną  wszelkiego  rodzaju  śmieciami:  opakowaniami  po 
hamburgerach, 

papierowymi 

kubkami 

po 

napojach 

bezalkoholowych,  serwetkami  TCBY,  puszkami  po  piwie,  pustymi 
butelkami  po  winie,  niedopałkami  papierosów.  Zauważył  zużyty 
kondom,  leżący  jak  martwy  ślimak  obok  podartych  majteczek  z 
wyszytym na nich kaligraficzną kursywą słowem WTOREK. 
   Teraz,  kiedy  znalazł  się  tutaj,  zaryzykował  ponowny  rzut  oka  na 
obraz.  Przygotował  się  na  następną  zmianę  -  a  nawet  na  to,  że 
zobaczy samochód w ruchu, jak w filmie w telewizji - ale nie ujrzał 

background image

nic takiego. Bo też nie było to potrzebne, zrozumiał Kinnell. Twarz 
blondyna  zupełnie  wystarczała.  Ten  niesamowity  uśmiech.  Te  ostre 
kły. Ta twarz mówiła: Hej, stary, wiesz co? Mam dość tej pieprzonej 
cywilizacji.  Jestem  przedstawicielem  prawdziwego  pokolenia  X. 
Następne tysiąclecie siedzi tutaj, za kierownicą tej szybkiej czadowej 
fury. 
   Na widok tego obrazu cioteczka Trudy poradziła Kinnellowi, żeby 
cisnął go do rzeki Saco. Miała rację. Saco zostało prawie trzydzieści 
pięć kilometrów za nim, ale... 
- To wystarczy - rzekł. - Myślę, że tu będzie dobrze.  
   Podniósł  obraz  nad  głowę,  jak  facet  pokazujący  jakieś  sportowe 
trofeum  fotografom  prasowym,  a  potem  cisnął  nim  w  dół  zbocza. 
Akwarela  przekoziołkowała  dwukrotnie,  rama  zamigotała  w 
promieniach zamglonego słońca, a potem uderzyła w drzewo. Szkło 
się  rozbiło.  Obraz  upadł  na  ziemię  i  zsunął  się  jak  na  ślizgawce  po 
suchym,  usłanym  szpilkami  zboczu.  Wylądował  w  bajorze  i  tylko 
jeden jego róg sterczał z gęstej kępy trzcin. Pozostało po nim jedynie 
trochę  potłuczonego  szkła,  które  zdaniem  Kinnella  doskonale 
pasowało do reszty śmieci. 
   Odwrócił  się  i  poszedł  do  samochodu,  w  myślach  już  szukając 
kielni.  Postanowił  zamurować  ten  incydent  w  specjalnej  osobnej 
niszy... Nagle uświadomił sobie, że tak właśnie postępuje większość 
ludzi, którzy zetkną się z czymś takim. Łgarze i mitomani przesyłali 
swoje  wymysły  do  magazynów  w  rodzaju  "Ocaleni"  i  nazywali  je 
prawdą,  natomiast  ci,  którzy  rzeczywiście  zetknęli  się  z  jakimiś 
parapsychologicznymi fenomenami, siedzieli cicho i starali się o tym 
zapomnieć.  A  przecież  jeśli  w  twoim  życiu  zaczynają  pojawiać  się 
takie pęknięcia, musisz coś z tym zrobić. W przeciwnym razie będą 
się poszerzać i prędzej czy później wszystko runie. 
   Kinnell  rozejrzał  się  i  zobaczył  tę  ładną  dziewczynę,  która 
niespokojnie  przyglądała  mu  się  z  bezpiecznej  odległości.  Kiedy 
zobaczyła,  że  na  nią  patrzy,  odwróciła  się  i  ruszyła  w  kierunku 

background image

restauracji,  znów  ciągnąc  za  sobą  cocker-spaniela  i  usilnie  starając 
się nie kołysać biodrami. 
   Wydaje ci się, że jestem stuknięty, prawda ślicznotko? - pomyślał 
Kinnell.  Zauważył,  że  zostawił  otwarty  bagażnik,  który  ział  pustką 
niczym  otwarte  usta.  Zatrzasnął  klapę.  Ty  i  połowa  czytelników  w 
Ameryce.  Nie  jestem  jednak  stuknięty.  Wcale  nie.  Po  prostu 
popełniłem  błąd,  to  wszystko.  Zatrzymałem  się  przy  ogrodowej 
wyprzedaży, którą powinienem ominąć. Każdemu może się zdarzyć. 
Tobie też. A ten obraz? 
-  Jaki  obraz?  -  zapytał  sam  siebie  Rich  Kinnell  gorącego  letniego 
wieczoru  i  spróbował  się  uśmiechnąć.  -  Nie  widzę  tu  żadnego 
obrazu. 
   Wskoczył  za  kierownicę  audi  i  zapuścił  silnik.  Spojrzał  na 
wskaźnik  paliwa  i  zobaczył,  że  ma  mniej  niż  pół  baku.  Będzie 
musiał zatankować, zanim dojedzie do domu, ale pomyślał, że zrobi 
to gdzieś dalej. W tym  momencie chciał jak najszybciej oddalić się 
od miejsca, gdzie porzucił obraz. 
 
 
   Na  przedmieściach  Derry  Kansas  Street  staje  się  Kansas  Road. 
Zbliżając  się  do  granicy  miasta  (gdzie  krajobraz  jest  już  typowo 
wiejski), zmienia się w Kansas  Lane. Niedługo potem Kansas  Lane 
biegnie  między  dwoma  słupami  z  polnych  kamieni.  Asfalt 
przechodzi  w  żwir.  Jedna  z  najruchliwszych  ulic  Derry  dwanaście 
kilometrów  od  centrum  zmienia  się  w  drużkę  wiodącą  na  niewielki 
pagórek  i  w  księżycowe  letnie  noce  lśni  jak  coś  wzięte  z  poematu 
Alfreda  Noyesa.  Na  szczycie  wzgórza  stoi  kanciasty  budynek  ze 
zwykłych desek, z lustrzanymi oknami - stajnia zamieniona w garaż, 
z  anteną  satelitarną  wycelowana  w  gwiazdy.  Pewien  reporter  z 
"Derry  News"  kiedyś  żartobliwie  nazwał  go  "domem  wzniesionym 
ciężką krwawicą" - bynajmniej nie miał na myśli trudu włożonego w 
jego  budowę.  Richard  Kinnell  po  prostu  nazywał  ten  budynek 

background image

domem. Czuł się tak, jakby od chwili, gdy rano wstał i opuścił hotel 
w Bostonie, minął co najmniej tydzień. 
   Żadnych  ogrodowych  wyprzedaży,  pomyślał  spoglądając  na 
księżyc. Nigdy więcej żadnych ogrodowych wyprzedaży. 
-  Amen  -  powiedział  i  ruszył  w  kierunku  domu.  Pewnie  powinien 
wprowadzić  samochód  do  garażu,  ale  do  licha  z  tym.  Teraz 
potrzebował tylko drinka, lekkiego posiłku - czegoś z mikrofalówki - 
a potem snu. Najlepiej takiego bez żadnych snów. Nie mógł się już 
doczekać końca tego dnia. 
   Włożył kluczyk do zamka, przekręcił i wystukał 3817, by uciszyć 
ostrzegawcze  popiskiwanie  alarmu  przeciwwłamaniowego.  Zapalił 
ś

wiatło  w  przedpokoju,  przeszedł  przez  drzwi,  zamknął  je  za  sobą, 

zaczął się odwracać, i wtedy zobaczył, co wisi na ścianie w miejscu, 
gdzie  zaledwie  dwa  dni  temu  znajdował  się  zbiór  oprawionych  w 
ramki okładek jego powieści. 
   Wrzasnął tylko w myślach. A jego ust wydobył się jedynie głośny 
ś

wist wypuszczanego powietrza. Usłyszał stuknięcie i głośny brzęk, 

z  jakim  klucze  wypuszczone  z  jego  bezwładnej  ręki  upadły  na 
dywan. 
   "Road Virus jedzie na  północ" już nie leżał w  krzakach na tyłach 
restauracji Graya. 
   Wisiał na ścianie jego domu. 
   I znów się zmienił. Samochód stał teraz zaparkowany na podwórzu 
przed domem, przed którym trwała wyprzedaż ogrodowa. Wszędzie 
leżały różne przedmioty - szkło, meble, ceramiczne figurki(owczarki 
szkockie palące fajki, gołe niemowlęta, mrugające rybki), lecz teraz 
połyskiwały  w  świetle  tego  samego  trupio  bladego  księżyca,  który 
unosił  się  na  niebie  nad  domem  Kinnella.  Telewizor  też  tam  stał  i 
wciąż  był  włączony,  rzucając  własną  bladą  poświatę  na  trawę  oraz 
to,  co  leżało  dalej,  obok  przewróconego  ogrodowego  fotela.  Judy 
Diment była również, ale nie cała. Po chwili Kinnell zobaczył resztę. 

background image

Jej  głowa  leżała  na  desce  do  prasowania.  Martwe  oczy  lśniły  jak 
pięćdziesięcicentówki w księżycowym blasku. 
   Tylne  światła  samochodu  Grand  Am  były  smugą  czerwono 
różowej akwareli. Dopiero wtedy Kinnell spojrzał na tylną tabliczkę 
rejestracyjną  wozu.  Widniały  na  niej  dwa  słowa  wymalowane  w 
staroangielskim: ROAD VIRUS. 
   Doskonale  pasuje,  pomyślał  sennie  Kinnell.  To  nie  on,  lecz  jego 
samochód.  Chociaż  w  wypadku  takiego  faceta  zapewne  nie  ma 
ż

adnej różnicy. 

-  To  niemożliwe  -  szepnął,  wiedząc,  że  nie  ma  racji.  Może 
przytrafiłoby  się  to  komuś  mniej  podatnemu  na  takie  rzeczy,  ale 
jemu się zdarzyło. Gapiąc się na obraz, przypomniał sobie tabliczkę 
na  stoliku  karcianym  Judy  Diment.  WSZYSTKIE  PŁATNOŚCI 
GOTÓWKĄ - głosiła (chociaż od niego pani Diment przyjęła czek, 
na  wszelki  wypadek  spisując  tylko  numer  jego  prawa  jazdy).  Ale 
było tam napisane jeszcze coś. 
   ŻADNYCH ZWROTÓW 
   Kinnell  przeszedł  obok  obrazu  do  salonu.  Czuł  się  jak  obcy  we 
własnym  ciele  i  wydawało  mu  się,  że  część  jego  umysłu 
rozpaczliwie  szuka  tej  kielni,  z  której  skorzystał  wcześniej. 
Najwyraźniej gdzieś ją posiał. 
   Włączył telewizor, a potem stojący na odbiorniku tuner satelitarny 
Toshiby.  Przełączył  na  V-14,  lecz  przez  cały  czas  czuł  na  swych 
plecach spojrzenie młodzieńca z obrazu, który jakimś cudem zdołał 
dotrzeć tu pierwszy. 
- Pewnie znał skrót - rzekł Kinnell i się roześmiał. 
   Na tej wersji obrazu prawie nie widział blondyna, tylko tkwiącą za 
kierownicą  rozmazana  smugę,  którą  uznał  za  młodzieńca.  Road 
Virus zakończył swoje sprawy w Rosewood. Czas ruszać na północ. 
Następny przystanek... 
   Zamknął tę myśl za grubymi stalowymi drzwiami, zanim zdołał jej 
się przyjrzeć. 

background image

-  W  końcu  mogłem  sobie  to  wszystko  wyobrazić  -  powiedział  do 
pustego pokoju. Zamiast uspokoić, własny chrapliwy i lekko drżący 
głos jeszcze bardziej go wystraszył. - To może być... 
   Nie  mógł  dokończyć.  W  tym  momencie  miał  w  myślach  tylko 
stara  piosenkę,  imitującą  pseudohipisowski  styl  utworu  Sinatry  z 
początku  lat  pięćdziesiątych:  "To  może  być  początek  czegoś 
WIELKIEGO...". 
   Sącząca się za stereofonicznych głośników telewizora melodia nie 
była  śpiewana  przez  Sinatrę,  lecz  przez  Paula  Simona,  z 
akompaniamentem gitar. Białe komputerowe litery na niebieskim tle 
głosiły:  WITAJCIE  W  AMERYKAŃSKIEJ  SIECI  NEWSWIRE. 
Poniżej  widniała  instrukcja,  ale  Kinnell  nie  musiał  jej  czytać.  Od 
dawna  korzystał  z  Newswire  i  znał  procedury  na  pamięć.  Wybrał 
odpowiednią  opcję,  wystukał  numer  swojej  karty  kredytowej,  a 
potem 508. 
- Zamówiłeś Newswire dla (krótka pauza) środkowego i północnego 
Massachusetts - rozległ się elektroniczny głos. - Dziękujemy za... 
   Kinnell  z  powrotem  rzucił  słuchawkę  na  widełki  i  stał  patrząc  na 
symbol New England Newswire, nerwowo prztykając palcami. 
- No już - mamrotał. - Szybciej, szybciej. 
   Ekran  zamigotał  i  niebieskie  tło  zmieniło  się  w  zielone.  Zaczął 
przewijać  się  tekst-  coś  o  pożarze  domu  w  Taunton.  Potem  ostatni 
skandal na psich wyścigach i bieżąca prognoza pogody - pogodnie i 
ciepło.  Kinnell  zaczął  się  uspokajać  i  zastanawiać,  czy  wchodząc, 
naprawdę  widział  obraz  na  ścianie,  czy  też  było  to  złudzenie 
wywołane męczącą podróżą, kiedy telewizor przeraźliwie zapiszczał 
i  na  ekranie  pojawił  się  napis:  WIADOMOŚĆ  Z  OSTATNIEJ 
CHWILI. 
   Przyglądał się linijkom przesuwającego się tekstu. 
   NENphAUGI19/8:40P MIESZKANKA ROSEWOOD ZOSTAŁA 
BRUTALNIE 

ZAMORDOWANA, 

GDY 

POMAGAŁA 

NIEOBECNEJ PRZYJACIÓŁCE. TRZYDZIESTOOŚMIOLETNIA 

background image

JUDY DIMENT ZNALEZIONO OKRUTNIE OKALECZONĄ NA 
TRAWNIKU  PRZED  DOMEM  JEJ  SĄSIADÓW,  W  KTÓRYCH 
IMIENIU  PROWADZIŁA  OGRODOWĄ  WYPRZEDAŻ.  NIE 
SŁYSZANO  ŻADNYCH  KRZYKÓW  I  PANIĄ  DIMENT 
ZNALEZIONO  DOPIERO  O  ÓSMEJ,  KIEDY  SĄSIAD  Z 
NAPRZECIWKA  PRZYSZEDŁ  POSKARŻYĆ  SIĘ  NA  ZBYT 
GŁOŚNO  GRAJĄCY  TELEWIZOR.  SĄSIAD  DAVID  GRAVES 
POWIEDZIAŁ,  ŻE  PANI  DIMENT  ZOSTAŁA  ŚCIĘTA.  "JEJ 
GŁOWA  LEŻAŁA  NA  DESCE  DO  PRASOWANIA"  - 
OŚWIADCZYŁ.  "TO  BYŁA  NAJSTRASZNIEJSZA  RZECZ 
JAKĄ  WIDZIAŁEM  W  ŻYCIU.  GRAVES  MÓWI,  ŻE  NIE 
SŁYSZAŁ 

Ż

ADNYCH 

ODGŁOSÓW 

WALKI, 

TYLKO 

GRAJĄCY  TELEWIZOR  I  NIEDŁUGO  PRZED  TYM,  JAK 
MODKRYŁ  ZWŁOKI,  GŁOŚNY  WARKOT  SAMOCHODU, 
PRAWDOPODOBNIE WYPOSAŻONEGO W TŁUMIK Z WATY 
SZKLANEJ, POSPIESZNIE ODJEŻDŻAJĄCEGO W KIERUNKU 
ROUTE  1.  PODEJRZEWA  SIĘ,  IŻ  TEN  POJAZD  MÓGŁ 
NALEŻEĆ DO ZABÓJCY... 
   Nie ma co podejrzewać - to fakt. 
   Głośno  sapiąc,  prawie  dysząc,  Kinnell  wrócił  do  przedsionka. 
Obraz wciąż tam wisiał, ale ponownie się zmienił. Teraz pokazywał 
dwa  jasne  kręgi  -  światła  reflektorów  -  a  za  nimi  niewyraźny  zarys 
samochodu. 
   Jedzie  dalej,  przemknęło  przez  głowę  Kinnellowi  i  natychmiast 
zwrócił się myślami ku cioteczce Trudy - słodkiej cioci Trudy, która 
zawsze  wiedziała,  kto  był  grzeczny,  a  kto  nie.  Cioci  Trudy,  która 
mieszkała zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od Rosewood. 
- Boże, proszę, Boże, poślij go drogą wzdłuż brzegu - rzekł Kinnell, 
wyciągając  rękę  do  obrazu.  Czy  to  zadziałała  jego  wyobraźnia,  czy 
też  światła  lekko  oddaliły  się  od  siebie,  jakby  samochód  naprawdę 
jechał w jego kierunku? Powoli, jak minutowa wskazówka ręcznego 
zegarka? - Poślij go drogą wzdłuż wybrzeża. 

background image

   Zerwał  obraz  ze  ściany  i  wbiegł  z  nim  z  powrotem  do  salonu. 
Oczywiście, kominek był zasłonięty, gdyż miały upłynąć jeszcze co 
najmniej  dwa  miesiące,  zanim  zacznie  się  na  nim  palić.  Kinnell 
kopniakiem  odsunął  osłonę  i  rzucił  obraz  na  palenisko,  rozbijając 
szkło  -  które  raz  już  rozbił  koło  restauracji  Graya.  Potem  ruszył  do 
kuchni, zastanawiając się, co zrobi, jeśli i to nie poskutkuje. 
   Musi, pomyślał. Poskutkuje, bo musi, i nie ma o czym gadać.  
   Pootwierał  kuchenne  szafki  i  grzebał  w  nich,  rozsypując  płatki, 
rozrywając torebkę z solą, wywracając butelkę z octem. Rozbiła się 
na blacie, atakując ostrym zapachem jego oczy i nos. 
   Nie tutaj. Tutaj nie było tego, czego szukał. 
   Pobiegł  do  schowka,  zajrzał  do  środka  i  nie  znalazł  nic  poza 
plastikowym wiadrem i pojemnikiem "O Cedar". Potem spojrzał na 
półkę obok suszarki. Tam stał, obok brykietów. 
   Pojemnik z płynnym gazem. 
   Chwycił  go  i  pobiegł  z  powrotem,  zerknąwszy  na  wiszący  na 
ś

cianie w kuchni telefon. Chciał przystanąć i zadzwonić do cioteczki 

Trudy.  Ona  nie  zważałaby  na  wiarygodność  relacji,  gdyby  jej 
ulubiony  siostrzeniec  zatelefonował  i  kazał  jej  natychmiast  opuścić 
dom,  uczyniłaby  to...  a  jeśli  blondyn  ruszyłby  za  nią?  Zaczął  ją 
ś

cigać? 

   Zrobiłby to. Kinnell był tego pewny. 
   Przebiegł przez salon i przystanął przed kominkiem. 
- Jezu - szepnął. - Jezu, nie. 
   Na obrazie pod rozbitym szkłem nie było już świateł zbliżającego 
się  samochodu.  Grand  Am  znajdował  się  na  ostrym  zakręcie,  który 
mógł być tylko rampą zjazdu z autostrady.  Blask księżyca zmieniał 
czarny  bok  auta  w  płynną  satynę.  W  tle  wznosiła  się  wieża 
wodociągowa  i  w  świetle  księżyca  wyraźnie  można  było  odczytać 
słowa.  CHROŃ  ZIELEŃ  MAINE,  głosiły.  PRZYJEDŹ  Z 
PIENIĘDZMI. 

background image

   Kinnell nie trafił w obraz pierwszym strumieniem płynnego gazu. 
Ręce  mocno  mu  drżały  i  aromatyczny  płyn  tylko  spłynął  po  szkle, 
zamazując  czarną  maskę  "Road  Virusa".  Nabrał  tchu,  wycelował  i 
nacisnął  ponownie.  Tym  razem  płynny  gaz  trafił  w  poszarpana 
dziurę  wybitą  przez  ruszt  i  spłynął  do  akwareli,  wnikając  w  farbę, 
która spłynęła, zmieniając oponę goodyear w smolistą łzę. 
   Kinnell wyjął ozdobną zapałkę z dzbanuszka na gzymsie kominka,  
zapalił  ją  i  wetknął  w  dziurę  w  szkle.  Obraz  zajął  się  od  nich. 
Pozostałe  w  ramie  szkło  pociemniało  i  rozsypało  się  w  deszczu 
iskier. Kinnell zdusił je butem, zanim zajął się od nich dywan. 
 
 
   Podszedł  do  telefonu  i  wystukał  numer  ciotki  Trudy,  nie  zdając 
sobie  sprawy  z  tego,  że  płacze.  Po  trzecim  dzwonku  odezwała  się 
automatyczna sekretarka. 
-  Halo  -  powiedziała  cioteczka.  -  Wiem,  że  takie  teksty  zachęcają 
włamywaczy,  ale  pojechałam  do  Kennebunk,  obejrzeć  nowy  film  z 
Harrisonem  Fordem.  Jeśli  zamierzasz  się  włamać,  proszę,  nie 
zabieraj  moich  porcelanowych  świnek.  Jeśli  chcesz  zostawić 
wiadomość, zrób to po sygnale. 
Kinnell  zaczekał,  a  potem,  starając  się  mówić  pewnym  głosem, 
rzekł: 
-  Tu  Richie,  ciociu  Trudy.  Zadzwoń  do  mnie,  jak  wrócisz,  dobrze? 
Obojętnie o której godzinie. 
   Rozłączył się, spojrzał na telewizor i ponownie wezwał Newswire, 
tym razem wybierając kod rejonu Maine. Podczas gdy komputery na 
drugim  końcu  przetwarzały  jego  zamówienie,  znów  podszedł  do 
kominka i przegarnął pogrzebaczem poczerniały, poskręcany obraz. 
Wokół  unosił  się  okropny  smród,  w  porównaniu  z  którym  zapach 
octu  był  jak  perfumy,  ale  Kinnell  stwierdził,  że  to  mu  nie 
przeszkadza.  Obraz  spłonął,  rozsypał  się  w  proch,  a  to  było  tego 
warte. 

background image

   A jeśli wróci? 
-  Nie  wróci  -  powiedział,  odłożył  pogrzebacz  i  podszedł  do 
telewizora. - Na pewno nie wróci. 
 
 
   A  jednak  za  każdym  razem,  gdy  przygotowywana  była  nowa 
porcja  tekstu,  podchodził,  by  sprawdzić.  Obraz  był  tylko  kupką 
popiołu  na  kominku...  w  wiadomościach  zaś  nie  było  ani  słowa  o 
starszej  pani  zamordowanej  w  pobliżu  Wells,  Saco  i  Kennebunk. 
Kinnell  sprawdzał  dalej,  niemal  spodziewając  się  zobaczyć 
komunikat: JADĄCY Z  OGROMNĄ SZYBKOŚCIĄ GRAND AM 
WPADŁ  DZIŚ  WIECZOREM  DO  KINA  W  KENNEBUNK, 
ZABIJAJĄC CO NAJMNIEJ DZIESIĘĆ OSÓB, ale nie było takiej 
wiadomości. 
   Za  piętnaście  jedenasta  zadzwonił  telefon.  Kinnell  natychmiast 
podniósł słuchawkę. 
- Halo? 
- Tu Trudy, kochany. Wszystko w porządku? 
- Tak, świetnie. 
-  Mam  wrażenie,  że  nie  -  powiedziała.  -  Głos  ci  drży  i...  brzmi 
dziwnie.  Co  się  stało?  O  co  chodzi?  -  A  potem,  sprawiając,  że 
dreszcz  przebiegł  mu  po  plecach,  dodała:  -  To  przez  ten  obraz,  z 
którego się cieszyłeś, prawda? Ten przeklęty obraz! 
   Nie wiadomo dlaczego trochę uspokoiło  go to,  że odgadła... Poza 
tym, oczywiście, z ulgą usłyszał, że jest bezpieczna. 
-  No,  cóż,  może  -  rzekł.  -  Przez  całą  drogę  miałem  złe  przeczucia, 
więc spaliłem go. Na kominku. 
   Ona się dowie o Judy Diment, ostrzegał go wewnętrzny głos. Nie 
ma  anteny  satelitarnej  za  dwadzieścia  tysięcy  dolarów,  ale 
przenumeruje  "Union-Leader",  a  ta  wiadomość  będzie  na  pierwszej 
stronie. Doda dwa do dwóch. Nie jest głupia. 

background image

   Tak,  niewątpliwie  była  to  prawda,  ale  dalsze  wyjaśnienia  mogą 
poczekać do rana, kiedy będzie mniej wystraszony... Kiedy znajdzie 
sposób,  by  myśleć  o  "Road  Virusie",  nie  tracąc  głowy...  I  będzie 
miał pewność, że już jest po wszystkim. 
-  To  dobrze!  -  powiedziała  z  naciskiem.  -  I  powinieneś  rozrzucić 
popiół!  -  Zamilkła  na  chwilę,  a  kiedy  się  znów  odezwała,  mówiła 
ś

ciszonym  głosem.  -  Martwiłeś  się  o  mnie,  mam  rację?  Ponieważ 

pokazałeś mi go. 
- Tak, trochę. 
- Ale teraz już czujesz się lepiej? 
Oparł się wygodniej i zamknął oczy. To prawda, tak było. 
- Uhm. Jak film? 
- Dobry. Harrison Ford cudownie wygląda w mundurze.. no, gdyby 
tylko pozbył się tego dołka w brodzie... 
- Dobranoc, ciociu Trudy. Porozmawiamy jutro. 
- Naprawdę? 
- Tak - odparł. - Tak myślę. 
   Odłożył słuchawkę, znów podszedł do kominka i przegarnął popiół 
pogrzebaczem.  Zauważył  kawałek  zderzaka  i  poszarpany  fragment 
drogi, ale nic więcej. Najwidoczniej ogień zrobił swoje. Czy nie tak 
zwykle  zabija  się  wysłanników  zła?  Oczywiście.  Sam  kilkakrotnie 
wykorzystał  ten  sposób,  najbardziej  widowiskowo  w  "Odjeździe"  - 
powieści o nawiedzonej stacji kolejowej. 
- No właśnie - mruknął. - Płoń, mały, płoń. 
   Pomyślał  o  drinku,  który  sobie  obiecał,  ale  przypomniał  mu  się 
rozlany ocet (który do tej pory zapewne wsiąkł w rozsypane płatki - 
co za zestawienie). Postanowił po prostu pójść na górę. W książce - 
na przykład napisanej przez Richarda Kinnella - po czymś takim, co 
mu się zdarzyło, nie byłoby mowy o spaniu. 
Sądził, że w prawdziwym życiu nie będzie miał z tym problemu. 
 
 

background image

   Zdrzemnął  się  już  pod  prysznicem,  oparty  o  ścianę,  mając  włosy 
nasączone  szamponem,  w  strumieniach  wody  uderzającej  w  jego 
pierś.  Znów  był  na  ogrodowej  wyprzedaży,  a  w  stojącym  na 
papierowych  popielniczkach  telewizorze  pokazywali  Judy  Diment. 
Znowu miała głowę na ramionach, lecz Kinnell dostrzegł niezgrabne 
szwy  nałożone  przez  anatomopologa;  jak  okropny  naszyjnik 
okalający jej szyję. 
-  Ostatnie  wiadomości  z  Newswire  -  powiedziała  i  Kinnell,  który 
zawsze  miał  realistyczne  sny,  widział  jak  szwy  na  jej  szyi  napinają 
się i luzują, kiedy mówiła. - Bobby Hastings spalił wszystkie swoje 
obrazy, włącznie z pańskim, panie Kinnell... a on należy do pana, jak 
na  pewno  już  pan  wie.  Żadnych  zwrotów,  widział  pan  tabliczkę. 
Cóż, powinien pan się cieszyć, że przyjęłam czek. 
   Spalił  wszystkie  swoje  obrazy,  tak  na  pewno  to  zrobił,  pomyślał 
Kinnell w wodnym śnie. Nie mógł znieść tego, co się z nim działo, 
tak  napisał  w  liście,  a  kiedy  dochodzisz  do  takiego  punktu,  nic  cię 
nie powstrzyma przed wrzuceniem do ogniska wszystkich dzieł. Po 
prostu w "Road Virus jedzie na północ" zawarłeś coś szczególnego, 
prawda, 

Bobby? 

Zapewne 

zupełnie 

przypadkowo. 

Byłeś 

utalentowany,  od  razu  to  dostrzegłem,  ale  talent  nie  miał  nic 
wspólnego z tym, co się działo na tym obrazie 
- Niektóre rzeczy przetrwają wszystko - powiedziała Judy Diment w 
telewizji.  -  Wciąż  wracają,  obojętnie,  jak  usilnie  próbujesz  się  ich 
pozbyć. Wracają jak wirusy. 
   Kinnell  wyciągnął  rękę  i  zmienił  kanał,  ale  widocznie  na 
wszystkich nadawali na okrągło "Judy Diment Show". 
-  Można  powiedzieć,  że  zrobił  dziurę  w  piwnicy  wszechświata  - 
ciągnęła.  -  Mówię  o  Bobbym  Hastingsie.  I  właśnie  to  z  niej 
wyjechało. Ładne, no nie? 
   W  tym  momencie  Kinnell  poślizgnął  się,  nie  tak,  by  stracić 
równowagę, ale wystarczająco, by się ocknąć. 

background image

   Otworzył  oczy,  skrzywił  się,  gdy  natychmiast  zapiekły  go  od 
szamponu  ("Prell"  spłynął  mu  grubymi  smugami  po  twarzy,  kiedy 
drzemał),  i podstawił złożone dłonie pod strumienie wody, żeby go 
zmyć. Zrobił to raz i zamierzał zrobić ponownie, kiedy usłyszał coś.. 
głuchy przeciągły warkot. 
   Nie  bądź  głupi,  powiedział  sobie.  Słyszysz  szum  prysznica. 
Wyobraźnia płata ci figle. 
   A może nie. 
   Kinnell wyciągnął rękę i zakręcił  wodę. 
   Wciąż  słyszał  przeciągły  warkot.  Głuchy  i  donośny.  Dobiegał  z 
zewnątrz. 
   Wyszedł  spad  prysznica  i,  ociekając  wodą,  przeszedł  przez 
sypialnię na pierwszym piętrze. We włosach miał tyle szamponu, że 
wyglądał,  jakby  posiwiał,  drzemiąc...  jakby  osiwiał  pod  wpływem 
snu o Judy Diment. 
   Dlaczego  w  ogóle  zatrzymałem  się  przy  tej  ogrodowej 
wyprzedaży?  -  zadawał  sobie  pytanie,  ale  nie  znał  na  nie 
odpowiedzi. Pewnie nikt jej nie znał. 
   Głuchy  warkot  narastał,  gdy  Kinnell  podchodził  do  okna 
wychodzącego  na  podjazd  -  lśniący  w  blasku  letniego  księżyca  jak 
coś z wiersza Alfreda Noyesa. 
   Kiedy odchylił zasłonę i spojrzał, przyłapał się na tym, że myśli o 
swojej  byłej  żonie  Sally,  którą  poznał  na  Światowym  Konwencie 
Fantasy  w  1978  roku.  O  Sally,  która  w  przyczepie  kempingowej 
wydawała  teraz  dwa  pisemka,  jedno  zatytułowane  "Ocaleni",  a 
drugie "Goście". Gdy patrzył na podjazd, oba te tytuły połączyły się 
w umyśle Kinnella, jak podwójny obraz w stereoskopie. 
   Miał gościa, który najwidoczniej ocalał. 
   Grand  Am  stał  niedbale  zaparkowany  przed  domem,  a  w 
nieruchomym  nocnym  powietrzu  unosiła  się  biała  mgiełka  z  jego 
podwójnej chromowanej rury wydechowej. Ozdobny napis z tyłu był 
wyraźnie  widoczny.  Drzwi  od  strony  kierowcy  były  otwarte  i  nie 

background image

tylko:  plama  światła  na  schodach  wskazywała  na  to,  że  frontowe 
drzwi domu Kinnella również otwarto na oścież 
   Zapomniałem je zamknąć, pomyślał Kinnell, ocierając szampon z 
czoła dłonią, w której nagle stracił czucie. I zapomniałem zresetować 
alarm  przeciwwłamaniowy...  chociaż  jemu  i  tak  nie  sprawiłoby  to 
ż

adnej różnicy. 

   No, cóż, być może zmusił go, by ominął cioteczkę Trudy - to już 
coś - lecz w tym momencie ta myśl wcale go nie pocieszała. 
   Ocaleni. 
   Basowy warkot wielkiego silnika, co najmniej 442, cztery gaźniki, 
przeszlifowane  cylindry,  wtrysk  palowa.  Powoli  odwrócił  się  na 
zdrętwiałych nogach, nagi mężczyzna z namydloną głową i - tak jak 
się spodziewał - ujrzał obraz wiszący nad łóżkiem. Ukazywał stojący 
na podjeździe samochód z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy i 
dwie  chmury  dymu  unoszące  się  z  chromowanych  rur 
wydechowych.  Patrząc  pod  tym  kątem,  widział  także  frontowe 
drzwi,  stojące  otworem,  i  długi  cień  mężczyzny,  padający  na 
podłogę przedpokoju. 
   Ocaleni. 
   Ocaleni i goście. 
   Teraz  słyszał  głos  kroków  na  schodach.  Ciężkie  kroki,  które 
wyraźnie wskazywały na to, że przybysz nosi motocyklowe buciory. 
Ludzie  z  wytatuowanymi  na  przedramionach  napisami  ŚMIERĆ 
PRZED  NIESŁAWĄ  zawsze  nosili  motocyklowe  buciory  i  zawsze 
palili camele bez filtra. Tak nakazywało niepisane prawo 
   I  nóż.  Będzie  miał  długi  nóż,  ostry  nóż  -  właściwie  bardziej 
podobny  do  maczety  -  którym  jednym  zręcznym  ruchem  można 
obciąć komuś głowę. 
   I będzie się uśmiechał, pokazując te spiłowane zęby ludożercy. 
   Kinnell  wiedział  o  tym.  W  końcu  był  człowiekiem  obdarzonym 
wyobraźnią. 
   Nikt nie musi pokazywać mu tego czarno na białym. 

background image

- Nie - szepnął, nagle uświadamiając sobie swoją kompletną nagość i 
całym ciałem odczuwając lodowaty chłód. - Nie, proszę, odejdź. 
   Kroki  jednak  się  zbliżały,  oczywiście.  Takiemu  facetowi  nie 
można  powiedzieć,  żeby  sobie  poszedł.  Nie  usłucha:  nie  tak  miała 
zakończyć się ta historia. 
   Kinnell  usłyszał,  że  tamten  wchodzi  po  schodach.  Na  zewnątrz 
samochód Grand Am warczał w blasku księżyca. 
   Kroki  rozległy  się  na  korytarzu,  wciąż  się  zbliżając,  stare  obcasy 
szorowały po gładkim parkiecie. 
   Kinnell  stał  jak  sparaliżowany.  Otrząsnął  się  z  trudem  i  pomknął 
do  drzwi  łazienki,  zamierzając  zamknąć  się  w  niej,  zanim  to 
nadejdzie, ale poślizgnął się w kałuży mydlin i tym razem naprawdę 
upadł, rozciągnął się na plecach na dębowych deskach, a kiedy drzwi 
się  otworzyły  z  cichym  trzaskiem  i  motocyklowe  buciory  zaczęły 
zmierzać  przez  pokój  do  miejsca  gdzie  leżał,  nagi  i  z  włosami 
zmoczonymi szamponem "Prell", ujrzał wiszący na ścianie nad jego 
łóżkiem obraz, na którym widoczny był niedbale zaparkowany przed 
jego domem "Road Virus" z szeroko otwartymi drzwiami po stronie 
kierowcy. 
   Zobaczył,  że  boczne  kieszeń  w  drzwiach  samochodu  jest  pełna 
krwi. Chyba wyjdę na zewnątrz, pomyślał Kinnell i zamknął oczy. 
 
KONIEC