Le Guin Ursula K Świat Rocannona

background image

Tytuł oryginału: Rocaannon’s World

Copyright ©1966 by ACE BOOKS INC.

Copyright © by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Pozna 1990

Prolog

NASZYJNIK SEMLEY

Jak odró ni legend od prawdy na tych wiatach oddalonych o tyle lat? - na bezimiennych

planetach, zwanych przez swoich mieszka ców po prostu wiatami, planetach bez historii, gdzie

przeszło to sprawa mitu, gdzie powracaj cy badacz stwierdza, e jego własne czyny sprzed kilku

lat stały si gestem boga. Irracjonalizm wypełnia przepa czasu, której dwa brzegi ł cz nasze

wiatłowce, a w jego mroku pleni si jak zielsko niepewno i niewspółmierno .

Kto , kto chce opowiedzie histori człowieka, zwykłego uczonego Ligi, który udał si przed

niewielu laty na jeden z takich bezimiennych, na wpół poznanych wiatów, czuje si jak archeolog

w ród tysi cletnich ruin, przeciskaj cych si przez g szcz li ci, kwiatów, gał zi i pn czy, by nagle

natkn si na przejrzyst geometri koła lub polerowanego naro nika; a potem wchodzi w jakie

zwyczajne, o wietlone sło cem drzwi, by w ciemnym wn trzu ujrze nieoczekiwan iskierk ognia,

błysk klejnotu, ledwie widoczny ruch kobiecej r ki.

Jak odró ni fakt od legendy, prawd od prawdy?

W powie ci Rocannona powracaj bł kitne błyski klejnotu. Zacznijmy j od tego:

8 Strefa Galaktyczna, N. 62: Fomalhaut II. Istoty rozumne (gatunki poznane): Gatunek I.

A. Gdemiar (l.poj. Gdem): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni jaskiniowcy. Wzrost 120-135 cm, skóra

jasna, włosy ciemne. W momencie kontaktu ci troglodyci posiadali wyra nie rozwarstwione oligarchiczne

społecze stwo typu miejskiego, zmodyfikowane zjawiskiem kolonii telepatycznych, oraz technologicznie

nastawion kultur okresu wczesnej stali.

Skok technologiczny od kultury przemysłowej, poziom C na skutek wypraw Ligi w latach 252-254. W r. 254

oligarchowie okr gu Kirien otrzymali automatyczny statek zapewniaj cy poł czenie z Now Południow

Georgi . Status C'.

B. Fiia (l.poj. Fian): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni, tryb ycia dzienny, r. wys. ok. 130 cm.

W ród obserwowanych osobników przewa ał typ jasnoskóry i jasnowłosy. Sporadyczne kontakty wskazywały na

społecze stwo typu osiadłej i koczowniczej wspólnoty, cz ciowo telepati kolonialn z pewnymi oznakami

krótkodystansowej telekinezy. Rasa sprawia wra enie antytechnologicznej, o minimalnych, płynnych wzorcach

kulturowych. Kontakt bardzo utrudniony. Nie opodatkowani. Status E?

Gatunek II.

Liuar (l.poj. Liu): Wysoce inteligentni, człekokształtni, tryb ycia nocny, r. wys. ok. 170 cm. Mieszkaj w

grodach obronnych, społecze stwo typu klanowego, technologia zablokowana na epoce br zu, kultura rycerska.

Horyzontalny podział społecze stwa na dwie pseudorasy: a) Olgyior - ludzie redni - jasnoskórzy i ciemnowłosi;

b) Angyar - panowie - bardzo wysocy, ciemnoskórzy i jasnowłosi...

- To ona - powiedział Rocannon spogl daj c znad Małego Kieszonkowego Przewodnika po

Istotach Rozumnych na bardzo wysok , ciemnoskór i jasnowłos kobiet , która stała w gł bi

długiego korytarza muzeum. Stała nieruchomo, wyprostowana, w koronie złotych włosów,

wpatrzona w gablot . Wokół niej kr ciło si czterech niespokojnych brzydkich karłów.

- Nie wiedziałem, e Fomalhaut II ma oprócz troglodytów tyle tych ludów - powiedział Ketho,

Kurator. - Ja te . Tu s nawet wymienione „nie potwierdzone" gatunki, z którymi nie doszło do

kontaktu. Czas chyba na jak gruntowniejsz ekspedycj do nich. Dobrze, e przynajmniej wiemy,

kim ona jest.

- Du o bym dał, eby si dowiedzie , kim ona jest naprawd ...

Pochodziła ze starego rodu pierwszych królów angyarskich i mimo ubóstwa włosy jej błyszczały

czystymi szczerym złotem jej dziedzictwa. Mali ludzie, Fiia, kłaniali si na jej widok, nawet gdy

jeszcze jako dziecko biegała boso po polach z jasn , płomienn komet włosów rozja niaj c

mroczn atmosfer Kirien.

background image

Była wci jeszcze bardzo młoda, kiedy Durhal z Hallan ujrzał j , poprosił o jej r k i zabrał j ze

zrujnowanych wie yc i pełnych przeci gu komnat dzieci stwa do swego własnego wysokiego

domu. W Hallan na zboczu góry te nie było wygód, cho zachowało si bogactwo. Okna nie miały

szyb, kamienne podłogi były nagie; w zimnej porze roku mo na si było rano obudzi i ujrze

długie j zyki nawianego w nocy niegu pod ka dym oknem. Młoda ona Durhala stawała w skimi

bosymi stopami na za nie onej podłodze zaplataj c po ar swoich włosów i miej c si do młodego

mał onka w srebrnym lustrze zdobi cym cian jej pokoju. To lustro i lubna suknia jego matki

wyszyta tysi cem drobniutkich kryształków stanowiły cały jego maj tek. Niektórzy z pomniejszych

krewniaków nadal posiadali całe skrzynie brokatowych szat, pozłacane meble, srebrne rz dy dla

swoich wierzchowców, srebrem zdobione zbroje i miecze, drogie kamienie i bi uteri , na któr

młoda mał onka Durhala zerkała z zazdro ci , ogl daj c si za wysadzanym kamieniami diademem

lub złot brosz , nawet gdy jej wła cicielka przystawała, by przepu ci Semley z szacunku dla jej

urodzenia i pozycji m a.

Durhal i jego ona Semley zasiadali podczas Wielkiej Uczty na czwartym miejscu, tak blisko

Pana na Hallan, e starzec cz sto własnor cznie nalewał wina Semley oraz rozmawiał o łowach ze

swoim bratankiem i nast pc Durhalem, spogl daj c na młod par z ponur , pozbawion nadziei

miło ci . Nadzieja była wielk rzadko ci w ród Angyarów z Hallan i całej Zachodniej Krainy od

czasu, kiedy pojawili si Władcy Gwiazd ze swymi domami skacz cymi na kolumnach ognia i

straszliw broni mog c rozbija góry. Naruszyli oni stare obyczaje czasów pokoju i czasów

wojny i cho sumy były niewielkie, honor Angyarów cierpiał wielce, e musieli płaci podatki,

danin na wojn , jak Władcy Gwiazd mieli stoczy z jakim dziwnym wrogiem, gdzie w pustych

przestrzeniach mi dzy gwiazdami, kiedy na ko cu czasu. „To b dzie tak e wasza wojna" mówili,

ale ju całe pokolenie Angyarów siedziało w daremnym wstydzie w swoich wielkich komnatach,

patrz c, jak rdzewiej ich długie miecze, jak ich synowie dorastaj nie zadawszy ciosu w bitwie, a

córki wychodz za biedaków lub nawet ludzi rednich, nie maj c w posagu bogatego łupu godnego

m a szlachetnego rodu. Pan na Hallan z zas pion twarz spogl dał na jasnowłos par słuchaj c

ich miechu, kiedy pili cierpkie wino i weselili si w zimnej, zrujnowanej, okazałej fortecy swojej

rasy.

Twarz Semley te twardniała, gdy rozgl dała si po sali i widziała na miejscach znacznie

poni ej swego, nawet daleko w ród miesza ców i ludzi rednich, na tle białej skóry i czarnych

włosów l nienia i blaski drogocennych kamieni. Ona nic nie wniosła m owi w posagu, ani jednej

srebrnej szpilki. Sukni z tysi cem kryształków schowała do skrzyni na lub córki, je eli b d mie

córk .

Miała córk i nazwali j Haldre, a kiedy jej mała br zowa główka porosła nieco ju dłu szym

włosem, zabłysło na niej szczere złoto; dziedzictwo wielkopa skich przodków, jedyne złoto, jakie

kiedykolwiek b dzie jej własno ci ...

Semley nie wspominała m owi o tym, co jej doskwiera. Przy całej dobroci, jak miał dla niej,

Durhal w swojej dumie ywił tylko pogard dla zawi ci i dla pró nych zachcianek, a Semley bała

si jego pogardy. Zdradziła si jednak przed siostr Durhala, Duross .

- Moja rodzina miała kiedy wielki skarb - powiedziała. - Był to szczerozłoty naszyjnik z

bł kitnym kamieniem, to si chyba nazywa szafir, po rodku.

Durossa potrz sn ła głow i u miechn ła si , równie niepewna nazwy. Była pó na ciepła pora,

jak północni Angyarowie nazywaj lato swego osiemsetdniowego roku, licz c cykl miesi cy na

nowo od ka dego zrównania, co Semley uwa ała za dziwaczy kalendarz, dobry chyba tylko dla

rednich ludzi. Jej rodzina do ywała kresu, ale była starsza i miała czystsz krew ni wszystkie te

rody z północno-zachodnich kresów, które zbyt cz sto mieszały si z Olgyiorami. Siedziała z

Duross w sło cu na kamiennej ławie podokiennej, wysoko w Wielkiej Wie y, gdzie mieszkała

starsza kobieta. Młodo owdowiała i bezdzietna, Durossa została po raz drugi za lubiona panu na

Hallan, swemu stryjowi. Poniewa było to drugie mał e stwo dla nich obojga i byli spokrewnieni,

Durossa nie miała tytułu pani na Hallan, który pewnego dnia otrzyma Semley, ale zasiadała ze

starym panem na wysokim krze le i rz dziła wraz z nim jego wło ciami. Starsza od swego brata

Durhala, lubiła jego młod on i uwielbiała ich jasnowłos córeczk Haldre.

background image

- Kupiono go - opowiadała Semley - za cały okup, który mój przodek Leynen dostał po

zwyci stwie nad Ksi stwami Południa - pomy l tylko, wszystkie pieni dze z całego królestwa za

jeden klejnot! Na pewno za miłby wszystkie klejnoty Hallan, nawet te kryształy jak jaja kooba,

które nosi twoja kuzynka Issar. Był tak pi kny, e dostał własne imi ; nazywano go Oko Morza.

Nosiła go moja prababka.

- A ty nigdy go nie widziała ? - spytała starsza kobieta leniwie, spogl daj c w dół na zielone

zbocza, gdzie długie lato wysyłało swoje gor ce, wiecznie niespokojne wiatry na lasy i białe drogi

ci gn ce si hen, a na brzeg morza.

- Zagin ł przed moim urodzeniem.

- Nie, mój ojciec powiedział, e klejnot został ukradziony przed przybyciem Władców Gwiazd

na nasze ziemie. Nie chciał mówi na ten temat, ale pewna stara kobieta ze rednich ludzi znaj ca

mnóstwo opowie ci powtarzała mi nieraz, e Fiia wiedz , gdzie jest klejnot.

- Ach, chciałabym zobaczy tych Fiia! - westchn ła Durossa. - Tyle si o nich słyszy w

pie niach i opowie ciach, dlaczego nigdy nie zagl daj w nasze strony?

- Zbyt wysoko i zbyt chłodno zim , jak s dz . Oni lubi słoneczne doliny południa.

- Czy s podobni do Gliniaków?

- Gliniaków nigdy nie widziałam; trzymaj si od nas z daleka tam, na południu. Podobno s

nieforemni i biali jak ludzie redni. Fiia s pi kni, wygl daj jak dzieci, tylko szczuplejsze i

m drzejsze. Tak, ciekawe, czy wiedz gdzie jest naszyjnik, kto go ukradł i gdzie schował! Pomy l,

Durossa, gdybym tak mogła wej do Wielkiej Sali Hallan i usi

obok mojego m a z cen

królestwa na szyi, za miłabym inne kobiety tak, jak on za miewa wszystkich m czyzn!

Durossa pochyliła głow nad dzieckiem, które ogl dało z zainteresowaniem swoje br zowe

stópki siedz c na skórze mi dzy matk a ciotk . - Semley jest niem dra - szepn ła do dziecka. -

Semley, która błyszczy jak spadaj ca gwiazda, Semley, której m nie kocha innego złota poza

złotem jej włosów...

A Semley, zapatrzona ponad zielonymi wzgórzami w stron dalekiego morza, milczała.

Min ła zimna pora i Władcy Gwiazd znowu przybyli po danin na wojn z ko cem wiata - tym

razem u ywaj c jako tłumaczy pary karłowatych Gliniaków i obra aj c w ten sposób wszystkich

Angyarów do granic rebelii - potem min ła nast pna pora ciepła, Haldre wyrosła na urocz ,

rozgadan dziewuszk i Semley przyniosła j którego ranka do słonecznego pokoju Durossy w

wie y. Semley miała na sobie stary bł kitny płaszcz, jej włosy przykrywał kaptur.

- Zaopiekuj si Haldre przez kilka dni - powiedziała szybko i spokojnie. - Jad na południe do

Kirien.

- Chcesz odwiedzi ojca?

- Chc odnale swoje dziedzictwo. Twoi kuzyni z Hagret pokpiwali z Durhala. Nawet ten

mieszaniec Parna mo e mu dokucza , bo jego ona, ta kluchowata, czarnowłosa fl dra, ma

aksamitn kap na ło e, diamentowy kolczyk i trzy szaty, a ona Durhala musi chodzi w łatanej

sukni...

- Durhal jest dumny ze swojej ony, nie z jej sukien.

Ale Semley była niewzruszona.

- Panowie na Hallan staj si biedakami w swoim własnym zamku. Przywioz swojemu panu

posag godny moich przodków.

- Semley! Czy Durhal wie, e wyje d asz?

- Mój powrót b dzie szcz liwy, to mo esz mu powiedzie - odparła młoda Semley wybuchaj c

beztroskim miechem, potem schyliła si , eby pocałowa córk , odwróciła si i zanim Durossa

zd yła si odezwa , znikła jakby podmuch wiatru przemkn ł po zalanej sło cem kamiennej

podłodze.

Zam ne kobiety angyarskie nie je d wierzchem dla zabawy i Semley nie opuszczała Hallan

od czasu zam pój cia, tote teraz, sadowi c si w wysokim siodle swojego wiatrogona poczuła si

znowu jak panna, jak szalona dziewczyna, która na skrzydłach północnego wiatru uje d ała

półdzikie wierzchowce nad polami Kirien. Zwierz unosz ce j teraz ze wzgórz Hallan było

szlachetnej krwi: pasiasta skóra ciasno obci gała puste, lekkie ko ci, zielone oczy mru yły si od

background image

wiatru, lekkie, ale pot ne skrzydła biły powietrze po obu stronach Semley, na przemian

odsłaniaj c i przesłaniaj c chmury nad głow i wzgórza pod stopami.

Na trzeci dzie rano przybyła do Kirien i stan ła na zrujnowanym dziedzi cu. Jej ojciec pił cał

noc i tak jak dawniej poranne sło ce wpadaj ce przez dziurawy dach dra niło go, a widok córki

rozdra nił go jeszcze bardziej.

- Po co wróciła ? - warkn ł nie patrz c na ni zapuchni tymi oczami. Płomie jego włosów

przygasł, siwe kosmyki wiły si na czaszce. - Czy młody Halla nie o enił si z tob i wracasz

chyłkiem do domu?

- Jestem on Durhala. Przyjechałam, eby odzyska mój posag, ojcze.

Stary pijak warkn ł z irytacj , ale Semley roze miała si tak łagodnie, e krzywi c si musiał

znowu na ni spojrze . - Czy to prawda, ojcze, e Fiia ukradli naszyjnik Oko Morza?

- Sk d mog wiedzie ? Stare bajdy. Ta rzecz zgin ła chyba przed moim urodzeniem. Lepiej bym

si wcale nie rodził. Spytaj Fiia, jak chcesz wiedzie . Id do nich, albo wracaj do m a, ale zostaw

mnie w spokoju. Kirien nie jest najlepszym miejscem dla kobiet, złota i innych takich rzeczy.

Kirien jest sko czone, to ruina, puste mury. Synowie Leynena nie yj , a ich bogactwa znikły. Id

swoj drog , dziewczyno.

Szary i spuchni ty jak paj k gnie d cy si w ruinach poszedł niepewnym krokiem do piwnic,

by ukry si przed blaskiem dnia.

Prowadz c pasiastego wiatrogona z Hallan Semley opu ciła swój dawny dom i zjechała ze

stromego wzgórza, przez wie rednich ludzi, którzy pozdrawiali j z pos pnym szacunkiem, w ród

pól i pastwisk, gdzie pasły si ogromne, półdzikie herilory z podci tymi skrzydłami, a do doliny

zielonej jak malowana miska i wypełnionej po brzegi słonecznym blaskiem. W gł bi doliny le ała

wioska Fiia i kiedy Semley zsiadła ze swego wierzchowca, mali drobni ludzie wybiegli do niej ze

swych chat i ogrodów, i w ród miechu wołali cichymi, wysokimi głosami:

- Witaj ono Halla, pani Kirien, uje d aj ca wiatr pi kna Semley!

Nazywali j miłymi słowami i słuchała ich z przyjemno ci nie zwracaj c uwagi na ich miech,

bo miali si ze wszystkiego co mówili. Ona te tak robiła, mówiła i miała si . Stała wysoka, w

długim bł kitnym płaszczu w ród zam tu ich powitania.

- Witajcie słoneczni Fiia, przyjaciele ludzi! Zaprowadzili j do wsi i zaprosili do jednego ze

swoich przewiewnych domów, a wsz dzie towarzyszyła im gromadka małych dzieci. Wieku

dorosłego Fiana nie sposób okre li , trudno ich w ogóle rozró ni , a e kr yli nieustannie niczym

my wokół wiecy, nie wiadomo było, czy mówi si do tego samego osobnika. Wydawało si

jednak, e jeden z nich rozmawiał z Semley, podczas gdy inni karmili i głaskali jej wierzchowca

oraz przynosili jej wod do picia i naczynia z owocami z ich karłowatych sadów.

- To nie Fiia ukradli naszyjnik panów Kirien! - krzykn ł człowieczek. - Co Fiia robiliby ze

złotem, pani? My mamy sło ce w ciepłej porze, a w zimnej porze wspomnienie sło ca, mamy złote

owoce, złote li cie przy zmianie pór, złote włosy naszej pani z Kirien; nie trzeba nam innego złota.

- Wi c to jaki redni człowiek ukradł klejnot? Odpowiedzi był długi, zwiewny miech.

- Jaki redni człowiek miałby odwag ? O, pani na Kirien, jak skradziono wielki klejnot nie wie

aden miertelnik, ani człowiek, ani redni człowiek, ani Fian, ani nikt spo ród siedmiu ludów.

Tylko zmarli wiedz , jak on przepadł dawno temu, kiedy Kireley Dumny, twój pradziad, w drował

samotnie do jaski nad morzem. Ale mo e znajdzie si on u Wrogów Sło ca.

- U Gliniaków?

Nieco gło niejszy, nerwowy wybuch miechu.

- Usi d w ród nas, Semley słonecznowłosa, która wróciła z północy.

Usiadła z nimi do posiłku i cieszyła si ich wdzi kiem równie, jak oni jej obecno ci . Kiedy

jednak usłyszeli jak powtarza, e pójdzie do Gliniaków, eby odzyska swój posag, ich miech

ucichł i stopniowo robiło si wokół niej coraz pu ciej. Wkrótce została sam na sam z jednym,

zapewne z tym, z którym rozmawiała przed posiłkiem.

- Nie chod do Gliniaków, Semley - powiedział i przez chwil odwaga j opu ciła.

Fian przesun ł powoli dło mi po oczach i powietrze wokół nich nagle pociemniało. Owoce na

talerzu nabrały barwy popielatej, woda znikła ze wszystkich naczy .

background image

- W dalekich górach dawno temu Fiia i Gdemiarowie rozdzielili si - mówił drobny cichy Fian. -

Przedtem byli my jednym ludem. Oni s tym, czym my nie jeste my. My jeste my tym, czym oni

nie s . Pomy l o sło cu, trawie i drzewach rodz cych owoce. Pomy l, e nie wszystkie drogi, które

prowadz w dół, prowadz równie w gór .

- Moja nie prowadzi ani w dół, ani w gór , mój miły gospodarzu, ale prosto do mojego posagu.

Pójd tam, gdzie on jest i wróc z nim.

Fian skłonił si ze miechem.

Za wiosk Semley dosiadła swego wiatrogona i odpowiedziawszy okrzykiem na po egnania

wzniosła si na przedwieczornym wietrze i odleciała na południowy zachód w stron jaski na

skalistych brzegach morza Kirien.

Obawiała si , e b dzie musiała w drowa daleko w gł b jaski -tuneli, eby znale tych,

których szukała, gdy mówiono, e Gliniacy nigdy nie wychodz ze swoich podziemi na wiatło

dzienne, e boj si Wielkiej Gwiazdy i ksi yców. Była to daleka droga i wyl dowała raz, eby jej

wierzchowiec mógł zapolowa na szczury drzewne, a ona zje troch chleby ze swojej torby.

Chleb był ju twardy i suchy, i przeszedł zapachem skóry, ale zachował co ze swego smaku i przez

chwil jedz c go samotnie w cieniu południowego lasu, usłyszała cichy głos Durhala i ujrzała jego

twarz zwrócon ku niej w blasku wiec Hallan. Przez chwil siedziała wyobra aj c sobie t surow

i yw młod twarz, i co mu powie, kiedy wróci do domu z cen królestwa na szyi: „Chciałam mie

dar godny mego m a, o panie..." Wkrótce ruszyła dalej, ale kiedy dotarła do wybrze a, sło ce ju

zaszło i Wielka Gwiazda szła w jego lady. Zło liwy wiatr przybiegł z zachodu, gwałtowny i

niestały, i wiatrogon walcz c z nim opadł z sił. Pozwoliła mu wyl dowa na piasku. Natychmiast

zło ył skrzydła i podwin ł pod siebie grube, lekkie łapy z pomrukiem zadowolenia. Semley stała

otulaj c si ciasno płaszczem i głaszcz c szyj wierzchowca, który poło ył uszy i nie przestawał

mrucze . Jego ciepłe futro było przyjemne w dotyku, ale wokół jak okiem si gn było tylko szare

niebo ze strz pami chmur, szare morze, ciemny piasek. Nagle nad samym piaskiem przebiegło

jakie niskie, ciemne stworzenie, potem drugie, cała grupka, przysiadaj c, biegn c, przystaj c.

Przywołała ich okrzykiem. Chocia poprzednio jakby jej nie dostrzegli, teraz w jednej chwili

znale li si wokół niej. Trzymali si na dystans od wiatrogona, który przestał mrucze , a sier

zje yła mu si lekko pod dłoni Semley. Chwyciła go za uzd ciesz c si z obrony, lecz i boj c si

wybuchu w ciekło ci zdenerwowanego zwierz cia. Dziwne istoty stały patrz c w milczeniu, ich

masywne bose stopy jakby wrosły w piasek. Nie było w tpliwo ci: byli wzrostu Fiia i we

wszystkim innym stanowili ich cie , czarny obraz tamtych roze mianych istot. Nadzy, przysadzi ci,

niezgrabni, mieli proste włosy i białoszar skór , wilgotnaw jak skóra robaków; oczy jak

kamienie.

- Czy jeste cie Gliniakami?

- Jeste my Gdemiarami, lud mi panów Królestwa Nocy. - Nieoczekiwanie dono ny i niski głos

zabrzmiał pompatycznie w ród słonego wiatru i mroku, ale podobnie jak z Fiia, Semley nie

potrafiła okre li , który si odezwał.

- Pozdrawiam was, panowie nocy. Jestem Semley z Kirien, ona Durhala z Hallan. Przybyłam

do was w poszukiwaniu mojego posagu, naszyjnika zwanego Okiem Morza, który zagin ł dawno

temu.

- Dlaczego szukasz go tutaj, o pani? Tutaj jest tylko piasek, sól i noc.

- Szukam go tutaj, bo w gł bokich miejscach wiedz o rzeczach zaginionych - odparła Semley

nie l kaj c si pojedynku na słowa - i dlatego e złoto, które pochodzi z ziemi, ci gnie do ziemi z

powrotem. A czasem, powiadaj , rzecz wraca do tego, kto j zrobił.

Z tym ostatnim strzeliła na chybił trafił i trafiła w dziesi tk .

- To prawda, e znamy naszyjnik Oko Morza z imienia. Był zrobiony w naszych jaskiniach

dawno temu i sprzedany Angyarom. Bł kitny kamie pochodził z kopalni naszych krewniaków ze

wschodu. Ale to s bardzo dawne opowie ci, o pani.

- Czy mog ich posłucha w miejscach, gdzie s opowiadane?

background image

Przysadziste ludziki milczały przez chwil , jakby si zastanawiały. Szary wiatr d ł nad

piaskiem, ciemniej c jeszcze, poniewa zaszła Wielka Gwiazda; odgłos morza to cichł, to narastał.

Wreszcie gł boki głos znów si odezwał:

- Tak, pani, mo esz wej do Gł bokich Komnat. Chod z nami teraz.

Głos był zmieniony, jakby udobruchany, ale Semley nie zwróciła na to uwagi. Poszła za

Gliniakami po piasku trzymaj c krótko za uzd swego pazurzastego wierzchowca.

U wej cia do jaskini, bezz bnej, ziej cej paszczy, dysz cej ciepłem i st chlizn , jeden z

Gliniaków powiedział:

- Lataj ce zwierz nie wejdzie. - Wejdzie - powiedziała Semley. - Nie - powiedzieli

przysadzi ci.

- Tak. Nie zostawi go tutaj. Nie mam prawa go zostawi . Nie zrobi wam krzywdy, dopóki go

trzymam za uzd .

- Nie - powtórzyły niskie głosy, ale inne wtr ciły: - Jak chcesz - i po chwili wahania ruszyli

dalej. Ogarn ły ich takie ciemno ci, jakby paszcza jaskini zatrzasn ła si za nimi. Posuwali si

g siego.

Wkrótce mrok si rozja nił i zbli yli si do wisz cej pod stropem kuli słabego białego ognia.

Dalej była nast pna i jeszcze nast pna, mi dzy nimi ci gn ły si po cianach długie czarne robaki.

Im dalej szli, tym wi cej było kul ognistych, a wreszcie cały tunel wypełniło jasne, zimne wiatło.

Przewodnicy Semley zatrzymali si u zbiegu trzech korytarzy zamkni tych elaznymi wrotami.

- Tu zaczekamy, pani - powiedzieli, i o miu pozostało z ni , a trójka otworzyła jedne drzwi i

weszła do rodka. Wrota zatrzasn ły si za nimi z hukiem.

Nieruchoma, wyprostowana stała córa Angyarów pod białym, ostrym wiatłem lamp; jej

wierzchowiec przysiadł obok bij c ko cem pasiastego ogona, a jego wielkie zwini te skrzydła

drgały raz po raz zdradzaj c hamowan ch ucieczki. Za plecami Semley o miu Gliniaków

przysiadło na pi tach mamrocz c niskimi głosami w swoim j zyku.

Ze zgrzytem otworzyły si rodkowe wrota.

- Wprowad cie Angyark do Królestwa Nocy! - zawołał nowy głos, dudni cy i napuszony.

Stoj cy we wrotach Gliniak miał co na kształt odzie y na kr pym, szarym ciele.

- Wejd i podziwiaj cuda naszej krainy, dzieła r k panów Nocy! - powiedział zapraszaj c gestem.

Semley bez słowa szarpn ła za uzd swego wierzchowca i poszła schylaj c głow w drzwiach

zrobionych dla karłowatego ludu. Otworzył si przed ni nowy rozjarzony korytarz z wilgotnymi

cianami sk panymi w białym wietle, tylko tym razem na podłodze zamiast chodnika le ały dwie

l ni ce elazne belki ci gn ce si równoległ lini jak okiem si gn . Na belkach stał jaki wózek

na metalowych kołach. Posłuszna gestom swego nowego przewodnika Semley bez wahania i bez

cienia zdziwienia na twarzy weszła do wózka i skłoniła wiatrogona, eby przysiadł koło niej.

Gliniak usiadł z przodu, gdzie manipulował jakimi d wigniami i kółkami. Rozległ si gło ny

hałas, metal zazgrzytał o metal i ciany korytarza zacz ły ucieka do tyłu. Umykały tak coraz

szybciej, a wreszcie ogniste kule nad głow zlały si w jedno pasmo, a ciepłe, st chłe powietrze

zmieniło si w cuchn cy wiatr, który odrzucił jej kaptur z głowy.

Wózek zatrzymał si . Semley weszła za przewodnikiem po bazaltowych schodach do rozległego

przedpokoju, a stamt d do jeszcze wi kszej sali wy łobionej przed wiekami przez wod , a mo e

wykutej w skale przez Gliniaków. Mrok, którego nigdy nie naruszyło wiatło dzienne, rozja niał

niesamowity, zimny blask ognistych kul. W otworach wyci tych w cianach obracały si wielkie

migła wyci gaj c st chłe powietrze. Rozległa zamkni ta przestrze huczała i wibrowała hałasem:

dono nymi głosami Gliniaków, zgrzytem, piskiem i szumem pracuj cych wentylatorów i kół,

wielokrotnym echem tych d wi ków odbitym od skał. Tutaj wszyscy przysadzi ci Gliniacy mieli na

sobie stroje na laduj ce Władców Gwiazd; spodnie, mi kkie buty i bluzy z kapturami, chocia

nieliczne kobiety, po piesznie przemykaj ce si karlice, były nagie. W ród m czyzn przewa ali

ołnierze nosz cy przy boku bro wygl daj c jak straszne miotacze wiatła Władców Gwiazd, ale

Semley zauwa yła, e s to tylko elazne pałki. Wszystko to widziała nie patrz c. Szła, dok d j

prowadzono, nie zwracaj c głowy w lewo ani w prawo. Kiedy doszła do grupki Gliniaków

nosz cych na czarnych włosach elazne obr cze, jej przewodnik stan ł, skłonił si i zahuczał:

background image

- Panowie Gdemiaru!

Było ich siedmiu i wszyscy spojrzeli na ni z tak but na swoich z gruba ciosanych szarych

twarzach, e miała ochot roze mia im si w nos.

- Przybywam do was w poszukiwaniu zaginionego skarbu mojej rodziny, o władcy królestwa

mroku - powiedziała powa nie. - Szukam nagrody Leynena, Oka Morza. - Jej głos zabrzmiał słabo

w hałasie wielkiej krypty.

- Tak nam donie li posła cy, o pani Semley. - Tym razem zauwa yła, kto mówi; Gliniak ni szy

jeszcze od pozostałych, si gaj cy jej ledwie do piersi, z biał , srog twarz . - Nie mamy rzeczy,

której szukasz.

- Mówi , e kiedy była w waszym posiadaniu.

- Ró ne rzeczy mówi na górze, tam gdzie pali sło ce. - A wiatr roznosi słowa wsz dzie, dok d

dociera. Nie pytam, w jaki sposób naszyjnik zgin ł i wrócił do was, którzy go kiedy zrobili cie. To

dawne opowie ci, dawne pretensje. Chc tylko znale go teraz. Nie macie go, ale mo e wiecie,

gdzie jest.

- Tutaj go nie ma.

- Zatem jest gdzie indziej.

- Jest tam, dok d nigdy nie dotrzesz. Chyba e my ci pomo emy.

- Wi c pomó cie mi. Prosz o to jako wasz go .

- Powiedziane jest: Angyarowie bior , Fiia daj , Gdemiarowie daj i bior . Je eli zrobimy to dla

ciebie, co za to dostaniemy?

- Moje podzi kowanie, panie nocy.

Stała w ród nich wysoka i jasna, u miechni ta. Wpatrywali si w ni wszyscy z zazdro ci i

podziwem, z ponur t sknot .

- Posłuchaj, Angyarko, prosisz nas o wielk rzecz. Sama nie wiesz, jak wielk . Nie potrafisz tego

zrozumie . Nale ysz do rasy, która nie chce rozumie , która umie tylko uje d a wiatrogony,

uprawia zbo e, macha mieczem i krzycze chórem. Ale kto robi wasze miecze z jasnej stali? My,

Gdemiarowie! Wasi panowie przychodz do nas, kupuj miecze i odchodz nie ogl daj c si za

siebie, nie rozumiej c. Ale ty jeste tutaj, ty b dziesz patrze , mo esz zobaczy kilka z naszych

niezliczonych cudów, wiatła, które pal si wiecznie, wóz, który sam jedzie, maszyny, które robi

nam ubrania, gotuj nam po ywienie, od wie aj nam powietrze i słu nam we wszystkim. Wiedz,

e wszystkie te rzeczy s dla ciebie nie do poj cia. I wiedz, e my, Gdemiarowie, yjemy w

przyja ni z tymi, których wy nazywacie Władcami Gwiazd! Byli my z nimi w Hallan, w Reohan, w

Hul-Orren, we wszystkich waszych zamkach, eby pomóc im w rozmowach z wami. Ksi

ta,

którym wy, dumni Angyarowie, płacicie danin , s naszymi przyjaciółmi. wiadczymy sobie

nawzajem przysługi! Có jest dla nas twoje podzi kowanie?

- To wy musicie odpowiedzie na to pytanie, a nie ja - odparła Semley. - Ja zadałam pytanie.

Odpowiedz mi, panie.

Siedmiu Gliniaków naradzało si przez chwil słowami i w milczeniu. Spogl dali na ni ,

odwracali si , mamrotali co i milkli. Powoli, w milczeniu zbierał si wokół nich tłum, a wreszcie

Semley stała otoczona setkami czarnych kudłatych głów i cała wielka hucz ca grota z wyj tkiem

w skiego kr gu wokół niej była zapełniona Gliniakami. Wiatrogon dr ał ze strachu i zbyt długo

powstrzymywanego gniewu, a jego oczy zrobiły si wielkie i jasne, jak oczy zwierz cia

zmuszonego do lotu w nocy. Semley pogłaskała ciepłe futerko na jego głowie szepcz c:

- Spokojnie, mój dzielny, m dry pogromco wiatru... - Pani, zabierzemy ci do miejsca, gdzie jest

skarb - zwrócił si do niej Gliniak z biał twarz i elazn koron na skroniach. - Wi cej nie

mo emy nic dla ciebie zrobi . Musisz uda si z nami tam, gdzie jest naszyjnik, i za da go od

tych, którzy go przechowuj . Lataj ce zwierz musi tu zosta , pojedziesz sama.

- Jak daleka b dzie podró , panie?

Jego wargi rozci gn ły si w u miechu. - To bardzo daleka podró , o pani. Ale potrwa tylko

jedn dług noc.

- Dzi kuj wam za wasz grzeczno . Czy zaopiekujecie si moim wierzchowcem przez t noc?

Nie chc , eby mu si zdarzyło co złego.

background image

- B dzie spał do twojego powrotu. Kiedy znowu zobaczysz to zwierz , b dziesz miała za sob

jazd na pot niejszym wiatrogonie! Czy nie spytasz, dok d ci zabieramy?

- Czy pr dko wyruszymy? Nie chc by zbyt długo z dala od domu.

- Wyruszamy wkrótce. - I znów szare wargi rozci gn ły si w u miechu.

Tego, co si działo przez kilka nast pnych godzin, S mley nie potrafiłaby opowiedzie :

po piech, hałas, niezrozumiała krz tanina. Podczas gdy trzymała głow swego wiatrogona, jeden z

Gliniaków wbił w jego pasiasty zad dług igł . Omal nie krzykn ła na ten widok, ale jej

wierzchowiec tylko drgn ł, po czym mrucz c zasn ł. Zabrała go grupa Gliniaków, którzy wyra nie

musieli zmobilizowa cał swoj odwag , eby dotkn jego ciepłego futra. Pó niej musiała znie

widok igły wbijanej we własne rami - pomy lała, e mo e po to, eby wystawi na prób jej

odwag , gdy zdawało jej si , e nie zasn ła; pewno ci nie miała. Były chwile, e musiała jecha

wózkami na szynach mijaj c setki elaznych wrót i sklepionych pieczar; raz wózek przejechał przez

jaskini , która ci gn ła si po obu stronach toru bez ko ca i cały jej mrok wypełniały ogromne

stada herilorów. Słyszała ich ochrypłe nawoływania i widziała jak migały w blasku lamp na

przedzie wozu; potem zobaczyła je wyra niej w białym wietle i zauwa yła, e wszystkie s

bezskrzydłe i lepe. Na ten widok zamkn ła oczy. Ale dalej były znów tunele i wci nowe groty,

nowe szare, niekształtne ciała, srogie twarze i hucz ce chełpliwie głosy, a wreszcie wyprowadzono

j nagle na otwart przestrze . Była noc; z rado ci uniosła oczy ku gwiazdom i ksi ycowi,

małemu Heliki, ja niej cemu na zachodzie. Nadal jednak otaczali j Gliniacy, którzy kazali jej

wej po schodkach do innego wozu czy jaskini - nie umiała okre li , co to jest. Wn trze było małe,

pełne małych, mrugaj cych jak wieczki wiatełek, bardzo w skie i l ni ce po wielkich, wilgotnych

grotach i gwia dzistej nocy. Znów ukłuto j igł i powiedziano, e musi zosta przywi zana do

czego w rodzaju płaskiego fotela.

- Nie dam si zwi za - powiedziała Semley.

Kiedy jednak zobaczyła, e czterej Gliniacy, którzy mieli by jej przewodnikami, pozwalaj si

przywi za , zgodziła si i ona. Wszyscy inni wyszli. Rozległ si ryk, potem zapanowała cisza i

przygniótł j wielki, niewidoczny ci ar. A potem nie było ci aru, nie było d wi ków, nic.

- Czy ja umarłam? - spytała Semley.

- O nie, pani - odpowiedział głos, który si jej nie spodobał.

Otworzyła oczy i ujrzała schylon nad sob biał twarz, grube wargi rozci gni te w u miechu,

oczy jak kamyki. Wi zy opadły z niej, zerwała si z miejsca. Czuła si niewa ka, bezcielesna, czuła

si jak obłoczek strachu na wietrze.

- Nie zrobimy ci krzywdy - odezwał si ponury głos czy te głosy - ale pozwól nam si dotkn .

Chcieliby my dotkn twoich włosów. Pozwól nam, pani, dotkn twoich włosów...

Okr gły wóz, w którym si znajdowali, zadr ał lekko. Za jego jedynym oknem panowała czarna

noc, a mo e była to mgła albo w ogóle nic? Jedna długa noc, powiedzieli. Bardzo długa. Siedziała

bez ruchu znosz c dotyk ci kich szarych dłoni na włosach. Pó niej dotykali jej dłoni, stóp i

ramion, a raz dotkn li jej szyi: wówczas zacisn ła z by i wstała. Gliniacy odst pili.

- Nie zrobimy ci krzywdy, pani - powiedzieli. Potrz sn ła głow .

Kiedy dali jej znak, poło yła si z powrotem w fotelu, a kiedy za oknem błysn ło złociste

wiatło, zapłakałaby, gdyby nie to, e wcze niej zemdlała.

- Dobrze - powiedział Rocannon - e przynajmniej wiemy, kim ona jest.

- Du o bym dał, eby si dowiedzie , kim ona jest naprawd - mrukn ł kustosz. - Ona chce co ,

co mamy w muzeum, je eli dobrze zrozumiałem tych troglodytów.

- Nie nazywaj ich troglodytami - powiedział Rocannon pedantycznie; jako etnograf kosmiczny

miał obowi zek przeciwstawia si podobnym okre leniom. - Nie s pi kni, ale to nasi sojusznicy

klasy C... Ciekawe, czemu Komisja wytypowała do rozwoju wła nie ich? I to jeszcze przed

nawi zaniem kontaktu ze wszystkimi istotami rozumnymi? Zało si , e Komisja była z Centaura;

oni zawsze popieraj istoty prowadz ce nocny tryb ycia i jaskiniowców. Ja bym raczej postawił na

gatunek II.

- Wygl da na to, e ci troglodyci s ni zachwyceni. - A ty nie?

Ketho rzucił spojrzenie na wysok kobiet , zaczerwienił si i wybuchn ł miechem.

background image

- W pewien sposób, niew tpliwie. Przez te osiemna cie lat tutaj, na Nowej Południowej Georgii,

nie widziałem tak pi knej rasy. Prawd mówi c nigdy w yciu nie widziałem tak pi knej kobiety.

Wygl da jak boginka.

Rumieniec doszedł do czubka jego łysej głowy, gdy Ketho był nie miałym kustoszem i rzadko

si gał do hiperboli. Ale Rocannon skin ł głow powa nie, wyra aj c zgod .

- Szkoda, e nie mo emy z ni porozmawia bez tych trog... Gdemiarów jako tłumaczy. Ale nic

na to nie poradzimy. - Rocannon podszedł do go cia, a kiedy zwróciła ku niemu swoj wspaniał

twarz, skłonił si bardzo nisko przykl kaj c na jedno kolano z opuszczon głow i przymkni tymi

oczami. Nazywał to interkulturalnym dygiem na ka d okazj i wykonywał go nie bez pewnego

wdzi ku. Kiedy wstał, pi kna kobieta u miechn ła si i przemówiła.

- Ona mówi powitanie, Władco Gwiazd - zadudnił jeden z jej przysadzistych przewodników w

uproszczonym j zyku galaktycznym.

- Witaj, pani - odpowiedział Rocannon. - Co nasze muzeum mo e dla ciebie zrobi ?

Jej głos wzniósł si ponad dudnienie troglodytów jak powiew srebrzystego wiatru.

- Ona mówi , bardzo prosi da z powrotem naszyjnik, własno ojców, jej ojców, dawno -

dawno.

- Który naszyjnik? - spytał Rocannon, a ona zrozumiała i wskazała eksponat w centrum gabloty,

przed któr stali. Była to wspaniała sztuka, ła cuch z ółtego złota, masywny, ale bardzo misternej

roboty, ozdobiony wielkim, pojedynczym, jaskrawobł kitnym szafirem. Rocannon uniósł brwi a

Ketho za jego plecami szepn ł:

- Ma dobry gust. To jest naszyjnik z Fomalhauta, słynne dzieło sztuki.

Semley u miechn ła si do dwóch ludzi i znów przemówiła do nich ponad głowami troglodytów.

- Ona mówi , o Władcy Gwiazd, starszy i młodszy opiekunowie Domu Skarbów, ten skarb jej

własno . Długi - długi czas. Dzi kuj .

- Jak ta rzecz do nas trafiła, Ketho?

- Poczekaj, sprawdz w katalogu. Mam go tutaj. Dostali my to od tych troglo... trollów czy jak

im tam. Tu jest napisane, e maj obsesj handlow ; musieli my pozwoli im „kupi " ten statek,

AD-4, na którym przybyli. Klejnot był cz ci zapłaty. To ich własna robota.

- Zało si , e nie potrafi ju robi takich rzeczy, odk d skierowano ich na drog przemysłow .

- Wygl da, e uwa aj t rzecz za jej własno , a nie swoj lub nasz . To musi by wa ne, skoro

po wi cili tyle czasu, eby zaj si jej spraw . Przecie obiektywna ró nica mi dzy nami a

Fomalhautem musi by niemała!

- Niew tpliwie wynosi kilka lat - powiedział etnograf, któremu nieobce były po lizgi czasowe. -

Nie tak wiele. Niestety, ani Podr cznik, ani Przewodnik nie podaj cyfr pozwalaj cych na

dokładniejsz ocen tej ró nicy. Te gatunki ludzi nie były w ogóle porz dnie zbadane. Mo e ci mali

faceci wy wiadczaj jej zwykł grzeczno , a mo e od tego cholernego klejnotu zale y wybuch

wojny mi dzy gatunkami. Mo e spełniaj jej zachcianki, bo uznaj jej wy szo . Albo mimo

pozorów ona jest ich wi niem i u ywaj jej na wabia. Co my o nich wiemy?... Czy mo esz odda

t rzecz, Ketho?

- Tak. Wszystkie exotica s teoretycznie wypo yczone, gdy czasem wypływaj podobne

roszczenia. Zwykle ust pujemy. Pokój ponad wszystko, dopóki nie wybuchnie wojna...

- Proponuj wi c, eby jej to odda .

- Z przyjemno ci - u miechn ł si Ketho. Otworzywszy gablot wyj ł złoty ła cuch i w swojej

nie miało ci podał go Rocannonowi mówi c:

- Ty jej to daj.

I w ten sposób bł kitny klejnot znalazł si najpierw przez chwil w dłoni Rocannona.

Nie my lał o nim; zwrócił si z dłoni pełn bł kitnego ognia i złota wprost do pi knej,

nieziemskiej kobiety. Semley nie wyci gn ła do niego r k, tylko pochyliła głow i Rocannon

zało ył jej naszyjnik, który zabłysn ł ogniem na jej złotobr zowej szyi. Posłała znad niego

spojrzenie tak przepełnione dum , rado ci i wdzi czno ci , e Rocannon stał bez słowa, mały

kustosz za szeptał po piesznie w swoim j zyku:

- Bardzo prosz , bardzo prosz .

background image

Semley skłoniła złot głow przed nim i Rocannonem, potem odwróciła si , skin ła swoim

przysadzistym przewodnikom - a mo e stra nikom? - i otuliwszy si znoszonym bł kitnym

płaszczem odeszła nikn c w perspektywie długiego korytarza. Ketho i Rocannon odprowadzali j

wzrokiem. - Mam uczucie... - zacz ł Rocannon.

- Jakie? - spytał zdławionym głosem Ketho po dłu szej chwili.

- Mam czasami uczucie... wiesz, przy spotkaniach z mieszka cami wiatów, o których wiemy tak

niewiele... uczucie, e natkn łem si na strz p legendy albo tragicznego mitu, których nie

rozumiem...

- Tak - odezwał si kustosz odchrz kn wszy - ciekawe... ciekawe, jak ona ma na imi .

Pi kna Semley, Semley złotowłosa, Semley z naszyjnikiem. Narzuciła swoj wol Gliniakom a

nawet Władcom Gwiazd w tym okropnym miejscu, do którego zabrali j Gliniacy, w tym mie cie

na kra cu nocy. Nawet oni ust pili i ch tnie oddali ze swego skarbca jej klejnot rodzinny.

Ale wci jeszcze nie mogła si otrz sn z nastroju tych jaski , gdzie skały nawisały nad głow ,

gdzie nie wiedziało si , kto mówi, ani co si dzieje wokół, gdzie dudniły głosy i wyci gały si szare

r ce... Do tego. Zapłaciła za swój naszyjnik, bardzo dobrze. Teraz jest jej. Cena została

zapłacona, co przeszło, min ło.

Jej wiatrogon wyczołgał si z jakiej zagrody z m tnym okiem, z futrem pokrytym szronem i

pocz tkowo, kiedy ju wyszli z gdemiarskich jaski , nie chciał wzlecie . Teraz jakby doszedł do

siebie i płyn ł przez jasne niebo na łagodnym południowym wietrze ku Hallan.

- Szybciej, szybciej -przynaglała go Semley zaczynaj c si mia w miar jak wiatr oczyszczał

jej umysł z ciemno ci. - Chc jak najszybciej zobaczy Durhala...

Lecieli szybko i przybyli do Hallan o zmierzchu drugiego dnia. Jaskinie Gliniaków wydawały jej

si zeszłorocznym złym snem, kiedy jej wiatrogon pokonywał tysi c stopni Hallanu i Most Nad

Przepa ci , gdzie las zapadał si nagle na setki metrów. W złotym wietle wieczoru zsiadła ze

swego wierzchowca na dziedzi cu i reszt schodów przeszła mi dzy sztywnymi, rze bionymi

postaciami bohaterów i dwoma stra nikami, którzy skłonili si przed ni nie mog c oderwa

wzroku od pi knego ognistego przedmiotu na jej szyi.

W sieni zatrzymała przechodz c dziewczyn , bardzo pi kn dziewczyn , z wygl du jedn z

krewniaczek Durhala, chocia Semley nie mogła sobie przypomnie jej imienia.

- Czy znasz mnie, panienko? Jestem Semley, ona Durhala. Czy nie zechciałaby pój do pani

Durossy i powiedzie jej, e wróciłam?

Dziewczyna spojrzała na ni z dziwnym wyrazem twarzy, ale wyj kała:

- Tak, pani - i pobiegła do wie y.

Semley stała czekaj c w pozłacanej zrujnowanej sali. Ani ywego ducha: czy by wszyscy byli

przy stole w Wielkiej Sali? Panowała niepokoj ca cisza. Po chwili Semley ruszyła w kierunku

Wie y. Naprzeciwko niej spieszyła po kamiennej posadzce stara zapłakana kobieta i wyci gaj c

ramiona wołała:

- Semley, Semley!

Semley cofn ła si , gdy nigdy nie widziała tej siwowłosej kobiety.

- Kim jeste , pani? - Jestem Durossa.

Stała w milczeniu, bez ruchu, podczas gdy Durossa obejmowała j z płaczem i pytała, czy to

prawda, e Gliniacy schwytali j i trzymali przez tyle długich lat pod zakl ciem, czy te mo e były

to sztuczki Fiia? Potem, odsun wszy si na krok, Durossa przestała łka .

- Jeste nadal młoda, Semley. Jak w dniu, kiedy odjechała . I masz na szyi naszyjnik...

- Przywiozłam posag mojemu m owi Durhalowi. Gdzie on jest?

- Durhal nie yje. Semley znieruchomiała.

- Twój m a mój brat Durhal, pan na Hallan, zgin ł w bitwie siedem lat temu. Władcy Gwiazd

nie przyje d aj ju wi cej. Wdali my si w wojn ze Wschodnimi Zamkami, z Angyarami z Log i

Hul-Orren. Durhal zgin ł w walce przeszyty włóczni redniaka, gdy miał marn zbroj dla ciała i

adnej dla ducha. Le y pochowany na polach koło orre skich bagien.

Semley odwróciła si .

background image

- Pójd zatem do niego - powiedziała dotykaj c r k ła cucha ci

cego jej na szyi. - Zanios mu

mój dar.

- Zaczekaj, Semley! To córka Durhala, twoja córka, Pi kna Haldre!

Była to dziewczyna, któr zatrzymała i posłała po Duross , lat około dziewi tnastu, z oczami

ciemnoniebieskimi, jak oczy Durhala. Stała obok Durossy wpatruj c si tymi oczami w kobiet ,

która była jej matk i rówie niczk . Były w tym samym wieku, miały takie same złote włosy i były

równie pi kne. Tylko Semley była nieco wy sza i miała bł kitny klejnot na piersi.

- We to, we to. Przywiozłam to z kra ca długiej nocy dla Durhala i dla ciebie! - krzykn ła

Semley schylaj c głow , eby zdj ci ki ła cuch i upu ciła go na kamienie z zimnym, płynnym

szcz kiem. - We go, Haldre! krzykn ła jeszcze raz, a potem z gło nym płaczem odwróciła si i

wybiegła z Hallan. Przebyła most, potem długie, szerokie schody i jak uciekaj ce dzikie stworzenie

rzuciła si ku lasom porastaj cym zbocza gór. I znikła.

background image

Cz

pierwsza

WŁADCA GWIAZD

I

Tak ko czy si pierwsza cz

legendy; wszystko to jest prawd . A teraz kilka równie

prawdziwych faktów, zaczerpni tych z „Podr cznika Strefy Galaktycznej 8":

Numer 62: Fomalhaut II.

Typ AE - formy ycia oparte na w glu. Planeta z elaznym j drem rednica 6600 mil, atmosfera bogata w tlen.

Czas obiegu: 800 ziemskich dni 8 godz. 11 min. 42 sek. Czas obrotu: 29 godz. 51 min. 02 sek. rednia odległo

od Sło ca: 3,2 JA*, odchylenie orbity niewielkie. Nachylenie ekliptyki 27°20'20", powoduj ce wyra nie

zaznaczone pory roku. Grawitacja: 0,86 standardowej.

Cztery główne kontynenty: Północno-zachodni, Południowo-zachodni, Wschodni i Antarktyczny, zajmuj

38% powierzchni planety. Cztery satelity (typy: Perner, Loklik, R-2 i Fobos). Gromada Fomalhaut widoczna

jako superjasna gwiazda.

Najbli sza planeta Ligi: Nowa Południowa Georgia, stolica Kerguelen (7,88 lat wietln.).

Historia: Planeta odkryta przez Ekspedycj Ełiesona w 202, zbadana przez sondy bezzałogowe w 218.

Pierwsza Wyprawa Geograficzna: 235-6. Kierownik: J. Kiolaf. Główne kontynenty zostały zbadane z

powietrza (patrz mapy 3114-a, b, c, 3115-a, b.). L dowanie, badania geologiczne i biologiczne oraz kontakt z

Inteligentnymi Gatunkami przeprowadzono jedynie na Wschodnim i Północno-zachodnim Kontynentach (patrz

opis inteligentnych gatunków poni ej).

Misja Rozwoju Technologicznego dla Gatunku I-A 252-4. Kierownik: J. Kiolaf (tylko kontynent Północno-

zachodni).

* JA -- Jednostka Astronomiczna

Misje Kontrolne i Podatkowe dla Gatunków I-A i II prowadzone pod auspicjami Fundacji Strefy Fomalhaut

w Kerguelen, N.Pd. Georgia, w 254, 258, 262, 266, 270; w 275 planeta została obło ona interdyktem przez

Wszech wiatowy Zarz d d/s Inteligentnych Form ycia do czasu przeprowadzenia bardziej szczegółowych

bada wszystkich inteligentnych gatunków.

Pierwsza Misja Etnograficzna: 321. Kierownik: G. Rocannon.

Wysoki słup o lepiaj cej bieli wystrzelił bezgło nie w niebo spoza Południowej Grani. Stra nicy

na wie ach zamku Hallan zakrzykn li, uderzaj c br zem o br z. Ich w tłe głosy i ostrzegawczy

brz k metalu pochłon ł ogłuszaj cy ryk, huraganowy podmuch wiatru, skrzypienie drzew w lesie.

Mogien z Hallan spotkał swego go cia, Władc Gwiazd, gdy ten biegł do zamkowego l dowiska.

- Czy to twój statek był za Południow Grani , Władco Gwiazd?

Władca Gwiazd, cho bardzo blady, odpowiedział głosem spokojnym jak zawsze:

- Tak.

- Chod ze mn .

Mogien posadził swego go cia na grzbiecie pocztowego wiatrogona, który ju osiodłany czekał

na l dowisku. Wiatrogon wzbił si w niebo i sfrun ł ponad tysi cem stopni, ponad Mostem

Otchłani, ponad zalesionymi wzgórzami Hallan niczym zielony li unoszony wiatrem.

Kiedy przeleciał nad Południow Grani , je d cy ujrzeli bł kitny dym wzbijaj cy si w gór w

pierwszych, poziomych, złotych promieniach wstaj cego sło ca. W lesie na zboczu góry ogie z

sykiem przedzierał si przez wilgotne zaro la porastaj ce ło ysko strumienia.

W dole, na stoku zapadł si nagle grunt tworz c wielk , czarn jam wypełnion dymi cym

czarnym pyłem. Kr g anihilacji otaczały powalone drzewa, spalone na w giel, z wierzchołkami

rozrzuconymi promieni cie od centrum wybuchu.

Młody władca Hallan zatrzymał swojego szarego wiatrogona we wst puj cym pr dzie powietrza

ponad zniszczon dolin i w milczeniu spogl dał w dół. Dawne opowie ci z czasów jego dziadka i

pradziadka mówiły o pierwszym przybyciu Władców Gwiazd, o tym, jak płon ły wzgórza i

gotowała si woda w morzu, kiedy u yli swej straszliwej broni, i jak pod gro b owej broni zmusili

panów z Angien do zło enia przysi gi na wierno i płacenia daniny. Dopiero teraz Mogien

uwierzył w te opowie ci. Przez chwil nie mógł złapa tchu.

background image

- Twój statek był...

- Statek był tutaj. Miałem si dzisiaj spotka z innymi. Ksi

Mogienie, rozka swoim ludziom,

eby unikali tego miejsca. Przez jaki czas. Do nast pnej zimnej pory, dopóki nie przejd deszcze.

- Zakl cie?

- Trucizna. Deszcze wypłucz j z ziemi.

Głos Władcy Gwiazd nadal był spokojny, ale jego oczy spogl dały w dół i nagle przemówił

ponownie, zwracaj c si nie do Mogiena, lecz do tej czarnej jamy w ziemi, roz wietlonej teraz

jasnymi promieniami sło ca. Mogien nie zrozumiał ani słowa, poniewa Władca Gwiazd

przemawiał w swoim własnym j zyku, j zyku Władców Gwiazd; a aden człowiek w Angien ani

na całym wiecie nie znał tej mowy.

Młody Angya ci gn ł wodze swego nerwowego wierzchowca. Za nim Władca Gwiazd

odetchn ł gł boko i odezwał si :

- Wracajmy do Hallan. Tu nic nie ma...

Wiatrogon zatoczył koło ponad dymi cymi wzgórzami. - Ksi

Rokananie, je li twoi ludzie

walcz teraz w ród gwiazd, lubuj wznie miecze Hallan w twojej obronie!

- Dzi kuj ci, ksi

Mogienie - odparł Władca Gwiazd, mocniej przytrzymuj c si siodła,

podczas gdy p d powietrza uderzał w jego pochylon , siwiej c głow .

Długi dzie si sko czył. Porywiste podmuchy nocnego wiatru wpadały przez okno pokoju

Rocannona na wie y zamku Hallan, przygaszaj c ogie płon cy w wielkim kominku. Zimna pora

zbli ała si ku ko cowi, wiatr niósł ze sob niecierpliw zapowied wiosny. Kiedy Rocannon

podniósł głow , czuł st chły, słodki zapach butwiej cych gobelinów z trawy, zawieszonych na

cianach, i wie y, słodki zapach nocnego lasu. Ponownie przemówił do nadajnika:

- Tu Rocannon. Mówi Rocannon. Czy mnie słyszycie? Przez dług chwil słuchał ciszy płyn cej

z odbiornika, a potem spróbował jeszcze raz na cz stotliwo ci statku:

- Tu Rocannon... - i spostrzegł si , e mówi bardzo cicho, niemal szeptem.

Wył czył nadajnik. Nie yli, wszyscy nie yli, czternastu ludzi, jego towarzysze i przyjaciele.

Wszyscy znajdowali si na pokładzie statku, poniewa on ich tam wezwał. Przebywali na

Fomalhaut II przez połow długiego planetarnego roku i nadszedł ju czas na wymian pogl dów

oraz porównanie notatek. Wi c Smate i jego załoga przylecieli ze Wschodniego Kontynentu,

zabieraj c po drodze załog z Antarktyki, i wyl dowali tutaj, eby si spotka z Rocannonem,

kierownikiem Pierwszej Misji Etnograficznej, człowiekiem, który ich tu sprowadził. A teraz

wszyscy byli martwi.

I cała ich praca - wszystkie notatki, ta my, zdj cia, wszystko, co mogłoby usprawiedliwi ich

mier - wszystko to równie zostało zniszczone, zamienione w pył wraz z nimi, utracone

bezpowrotnie wraz z nimi.

Rocannon jeszcze raz wł czył radio nastawiaj c je na cz stotliwo alarmow , ale nawet nie

podniósł nadajnika. Wezwa pomocy znaczyło powiadomi wroga, e kto prze ył. Siedział bez

ruchu. Kiedy rozległo si pukanie do drzwi, powiedział w dziwnym j zyku, którego od tej chwili

b dzie musiał u ywa :

- Prosz wej !

Do komnaty wkroczył Mogien, młody władca Hallan, który dot d był głównym informatorem

Rocannona w sprawach kultury i obyczajów Gatunku II i od którego obecnie zale ał jego los.

Mogien był bardzo wysoki, ciemnoskóry i jasnowłosy jak wszyscy Angyarowie. Na jego

przystojnej twarzy malował si wystudiowany wyraz surowego spokoju, spod którego od czasu do

czasu przebłyskiwały silne emocje: gniew, rado , ambicja. Za nim post pował Rano, słu cy;

postawił na skrzyni ółt flaszk i dwa puchary, napełnił je i wycofał si za drzwi. Dziedzic Hallan

przemówił:

- Wypijmy ze sob , Władco Gwiazd.

- Niech b dzie przyja mi dzy naszymi rodami, a synowie nasi niech si stan bra mi - odparł

etnograf, który mieszkaj c na dziewi ciu rozmaitych planetach nauczył si docenia warto

dobrych manier.

background image

Obaj wznie li drewniane, okute srebrem puchary i wypili. - Mówi ca skrzynka - powiedział

Mogien, patrz c na radio - nie przemówi ju nigdy.

- Nie przemówi głosami moich przyjaciół.

Ciemna jak orzech twarz Mogiena nie wyra ała adnych uczu , kiedy stwierdził:

- Ksi

Rokananie, ta bro , która ich zabiła, przechodzi ludzk wyobra ni .

- Liga Wszystkich wiatów zachowuje t bro na Wojn Która Nadejdzie. Nie u ywa jej

przeciwko własnym wiatom.

- Wi c wojna nadeszła?

- Nie s dz . Yaddam, którego znałe , był przez cały czas na statku; usłyszałby wiadomo przez

przeno nik i natychmiast zawiadomiłby mnie przez radio. Na pewno zostaliby my ostrze eni. To

musi by jakie powstanie przeciwko Lidze. Kiedy opuszczałem Kerguelen, na wiecie zwanym

Faraday zanosiło si na wybuch powstania, a według czasu słonecznego było to dziewi lat temu.

- Ta mała mówi ca skrzynka nie mo e przemówi do miasta Kerguelen?

- Nie. Nawet gdyby to było mo liwe, słowa w drowałyby tam przez osiem lat, a drugie osiem lat

musiałbym czeka na odpowied . - Rocannon mówił swoim zwykłym, spokojnym, uprzejmym

tonem, ale w jego głosie pobrzmiewały głuche nuty, kiedy wyja niał przyczyny swego wygnania. -

Pami tasz przesyłacz, t wielk maszyn , któr ci pokazałem na statku, maszyn , która mo e

rozmawia z innymi wiatami natychmiast, nie trac c czasu - przypuszczam, e o ni wła nie im

chodziło. To zwykły pech, e wszyscy moi przyjaciele byli wtedy na pokładzie. Bez tej maszyny

nic nie mog zrobi .

- Ale je li twoi ludzie, twoi przyjaciele w mie cie Kerguelen wezw ci przez przesyłacz i nie

otrzymaj odpowiedzi, czy nie przylec sprawdzi ... - Mogien dostrzegł odpowied w tej samej

chwili, kiedy Rocannon odparł:

- Za osiem lat...

Kiedy w swoim czasie Rocannon oprowadzał Mogiena po statku Misji i pokazywał mu

natychmiastowy nadajnik -przesyłacz - opowiedział mu równie o statkach nowego typu, które

przelatuj od gwiazdy do gwiazdy w zerowym czasie.

- Czy statek, który zabił twoich przyjaciół, był statkiem nad wietlnym? - spytał teraz angyarski

wojownik.

- Nie. To był statek załogowy. Tutaj, na tej planecie jest teraz wróg.

To si stało jasne dla Mogiena, kiedy przypomniał sobie, co mu powiedział Rocannon - e ywe

istoty nie mog podró owa na nad wietlnych statkach; statki te u ywane były jedynie jako

automatyczna bro - bombowce, które w mgnieniu oka pojawiaj si , zrzucaj ładunek i znikaj bez

ladu. To było bardzo dziwne, ale Mogien znał jeszcze dziwniejsz , a mimo to prawdziw histori :

mówiono, e chocia statek, na którym tu przyleciał Rocannon, potrzebował wielu lat, eby przeby

noc pomi dzy gwiazdami, to dla ludzi na statku wszystkie te lata trwały zaledwie par godzin. W

mie cie Kerguelen na gwie dzie Forrosul ten człowiek, Rocannon, rozmawiał z Semley z Hallan i

dał jej naszyjnik Oko Morza, prawie pół wieku temu. Semley, która w ci gu jednej nocy prze yła

szesna cie lat, nie yła od dawna, jej córka Haldre była star kobiet , jej wnuk Mogien - dorosłym

m czyzn ; a jednak oto siedział tu Rocannon, który nie był stary. Dla niego te lata upłyn ły na

mi dzygwiezdnych podró ach. To było bardzo dziwne, ale istniały te inne, jeszcze dziwniejsze

opowie ci.

- Kiedy matka mojej matki, Semley, jechała przez noc... - zacz ł Mogien i urwał.

- Nigdy na adnym ze wiatów nie było tak pi knej istoty - stwierdził Władca Gwiazd. Na chwil

smutek pierzchn ł z jego twarzy.

- Tego, kto okazał jej przyja , z rado ci witamy w ród nas - o wiadczył Mogien. - Ale

chciałem zapyta ci , panie, jakim statkiem jechała. Czy ten statek został kiedykolwiek odebrany

Gliniakom? Je li jest na nim przesyłacz, mógłby powiedzie swoim rodakom o wrogu.

Przez chwil Rocannon wygl dał jak ogłuszony, ale zaraz ochłon ł. - Nie - odparł - to

niemo liwe. Statek został podarowany Gliniakom siedemdziesi t lat temu; wtedy nie było jeszcze

natychmiastowych nadajników. I nie zainstalowano ich pó niej, poniewa ta planeta znajduje si

pod interdyktem od czterdziestu pi ciu lat. Dzi ki mnie. Poniewa ja w to wkroczyłem. Poniewa

background image

kiedy ujrzałem pani Semley, poszedłem do moich ludzi i powiedziałem: Co my robimy z tym

wiatem, o którym nie wiemy nic? Dlaczego zabieramy im pieni dze i wtr camy si w ich ycie?

Jakie mamy do tego prawo? Ale gdyby nie moja interwencja, przynajmniej kto by tu przyje d ał

co par lat i nie byliby cie całkowicie zdani na łask wroga.

- Czego oni od nas chc ? - zapytał Mogien, po prostu z ciekawo ci.

- My l , e chc mie wasz planet . Wasz wiat. Wasz ziemi . Mo e was samych jako

niewolników. Nie wiem. - Je li Gliniaki nadal maj ten statek, Rokananie, i je li ten statek jedzie do

miasta, mo esz nim powróci do swoich ludzi.

Władca Gwiazd patrzył na niego przez chwil . - Chyba mógłbym - przyznał.

Jego głos ponownie przybrał głuche brzmienie. Na moment zaległo mi dzy nimi milczenie, a

potem Rocannon o wiadczył z pasj :

- Zostawiłem swoich ludzi bezbronnych. Sprowadziłem tu moich ludzi, a teraz wszyscy nie yj .

Nie b d uciekał osiem lat w przyszło , eby si potem dowiadywa , co si tu wydarzyło!

Posłuchaj, Mogienie, je li pomo esz mi dotrze na południe do Gliniaków, mog zabra statek i

u ywa go tutaj, na planecie, przeprowadzi zwiad. A je li nie b d umiał zmieni

zaprogramowanej trasy lotu, mógłbym przynajmniej wysła go do Kerguelen z wiadomo ci . Ale

sam zostan tutaj.

- Opowie mówi, e Semley znalazła go w jaskiniach Gdemiarów nad morzem Kirien.

- Czy po yczysz mi wiatrogona, panie?

- Ofiaruj ci go wraz ze swoim towarzystwem, je li je przyjmiesz.

- Z wdzi czno ci !

- Gliniaki niezbyt uprzejmie traktuj samotnych przybyszów - oznajmił Mogien.

Wydawał si zadowolony. Nawet wspomnienie tej okropnej czarnej jamy wypalonej w górskim

zboczu nie mogło u mierzy jego ch ci walki. R ce go sw działy, eby u y dwóch wielkich

mieczów wisz cych mu u pasa. Du o czasu ju upłyn ło od ostatniego najazdu.

- Oby nasi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów - uroczy cie zaintonował Angya, ponownie

wznosz c napełniony puchar.

Rocannon, którego przyjaciele zostali zabici bez ostrze enia, kiedy znajdowali si w nie

uzbrojonym statku, nie zawahał si .

- Oby zmarli nie spłodziwszy synów - powtórzył i spełnił toast, tutaj, w ółtym wietle wiec i

podwójnego ksi yca, na wysokiej wie y Hallan.

II

Wieczorem drugiego dnia Rocannon był cały zesztywniały i twarz go paliła od wiatru, ale

nauczył si swobodnie siedzie na wysokim siodle i do zr cznie kierowa wielk , skrzydlat

besti ze stadniny Hallan. Teraz unosił si w ró owych blaskach długiego, powolnego zachodu,

omywany przez krystalicznie czyste powietrze. Wiatrogony wzlatywały wysoko, eby jak najdłu ej

wygrzewa si w blasku sło ca, poniewa podobnie jak wielkie koty uwielbiały ciepło. Mogien na

swoim czarnym rumaku - czy to jest ogier, zastanawiał si Rocannon, czy te kocur? - rozgl dał si

szukaj c miejsca na obozowisko, jako e wiatrogony nie latały po ciemku. Dwóch rednich ludzi

leciało z tyłu na mniejszych, białych wierzchowcach, których skrzydła zabarwiły si ró owo ci w

ostatnich promieniach wielkiego sło ca Fomalhaut.

- Spójrz tutaj, Władco Gwiazd!

Wiatrogon Rocannona wstrzymał lot i zawarczał dostrzegłszy to, co wskazywał Mogien: mały,

czarny obiekt przelatuj cy nisko w dole przed nimi, za którym w wieczornej ciszy ci gn ł si słaby

terkocz cy odgłos. Rocannon na migi pokazał, e maj l dowa natychmiast. Na le nej polanie,

gdzie zsiedli na ziemi , Mogien zapytał:

- Czy to był taki statek jak twój, Władco Gwiazd?

- Nie. To był pojazd planetarny, helikopter. Mógł by tutaj przywieziony tylko na statku o wiele

wi kszym ni mój, na fregacie kosmicznej lub na transportowcu. Musieli zgromadzi tu wielkie

siły. I musieli zacz , zanim tu przybyłem. A swoj drog chciałbym wiedzie , co oni maj zamiar

background image

zrobi z tymi bombowcami i helikopterami?... Mogliby powystrzela nas z powietrza. B dziemy

musieli si ich wystrzega , ksi

Mogienie.

- Ta rzecz przyleciała z terenów Gliniaków. Mam nadziej , e nas nie uprzedzili.

Rocannon tylko kiwn ł głow , przepełniony gniewem na widok tej czarnej plamy na jasnym

niebie, tej skazy na pi knym krajobrazie. Kimkolwiek byli ci ludzie, którzy bez ostrze enia

zbombardowali nie uzbrojony statek badawczy, najwyra niej mieli zamiar podbi t planet i

skolonizowa j lub wykorzysta do celów militarnych. Istoty rozumne, których na planecie yły co

najmniej trzy gatunki, wszystkie znajduj ce si na niskim stopniu rozwoju technicznego, zostan

albo zignorowane, albo wyt pione, albo zmienione w niewolników - zale nie od tego, która

mo liwo oka e si najdogodniejsza. Poniewa dla naje d ców liczyła si tylko technologia.

I mo e w tym wła nie, powiedział sobie Rocannon przygl daj c si , jak redni ludzie zdejmuj

uprz z wiatrogonów i wypuszczaj je na nocne polowanie, mo e w tym wła nie tkwiła słabo

Ligi. Liczyła si tylko technologia. W minionym stuleciu dwie wyprawy rozpocz ły na tej planecie

akcj kierowania jednego z gatunków na drog rozwoju technologii przedatomowej, zanim jeszcze

zbadały pozostałe kontynenty i zanim nawi zały kontakt z wszystkimi rasami obdarzonymi

inteligencj . Rocannon za dał, eby z tym sko czyli, i udało mu si nawet zorganizowa Misj

Etnograficzn , ale nie miał adnych złudze co do jej rezultatów. Wiedział, e jego praca w

ostatecznym rozrachunku posłu y najwy ej za materiał informacyjny ułatwiaj cy wdra anie

post pu technicznego dla najbardziej odpowiedniego gatunku czy kultury. W taki sposób liga

Wszystkich wiatów przygotowywała si na spotkanie ze swym ostatecznym wrogiem. Setki

wiatów zostały wy wiczone i uzbrojone, tysi ce innych uczono u ywa stali i metali, traktorów i

reaktorów. Ale Rocannon, kosmiczny etnograf, którego zaj cie polegało na uczeniu si , a nie

nauczaniu innych, Rocannon, który mieszkał na wielu zacofanych wiatach, pow tpiewał w

m dro opart na maszynach i broni. Albowiem Liga, zdominowana przez agresywne,

wytwarzaj ce narz dzia, humanoidalne rasy z Centaura, Ziemi i Ceti, lekcewa yła rozliczne

umiej tno ci, zdolno ci i mo liwo ci rozwoju inteligentnego ycia i oceniała je zbyt jednostronnie.

Ten wiat, nie posiadaj cy nawet innej nazwy poza Fomalhaut II, nigdy prawdopodobnie nie

zwróci na siebie uwagi, poniewa przed przybyciem Ligi aden z zamieszkuj cych go gatunków nie

znał innej technologii prócz narz dzi prostych. Inne rasy, na innych wiatach, mo na było szybciej

skierowa na drog rozwoju, eby uzyska od nich pomoc, kiedy w ko cu powróci

pozagalaktyczny wróg. A to nast pi z pewno ci . Pomy lał o Mogienie, ofiaruj cym miecze

Hallanu do; walki z flot pod wietlnych bombowców. Ale je li w porównaniu z broni

Nieprzyjaciela pod wietlne czy nawet nad wietlne bombowce b d nie wi cej warte ni miecze z

br zu? Je li broni Nieprzyjaciela była pot ga umysłu? Czy nie byłoby wskazane nauczy si co

nieco o rozmaitych wła ciwo ciach umysłu i siłach w nim zawartych? Polityka Ligi była zbyt

krótkowzroczni, zbyt cz sto prowadziła do marnotrawstwa, a teraz widocznie doprowadziła do

wybuchu powstania. Je li burza zbieraj ca si na Faraday dziesi lat temu w ko cu wybuchła,

znaczyło to, e nowy wiat Ligi, dobrze uzbrojony i przygotowany do walki, próbował teraz

wyrze bi sobie po ród gwiazd własne imperium.

Rocannon, Mogien i dwóch ciemnowłosych słu cych gry li kromki twardego, smacznego

chleba z kuchni Hallan, popijali ółtym vaskanem ze skórzanej flaszki i wcze nie poło yli si spa .

Wokół ich małego ogniska stały ciemne, wyniosłe drzewa o gał ziach uginaj cych si od ciemnych,

kanciastych, niedojrzałych szyszek. W nocy chłodny, o ywczy deszcz szeptał w ród gał zi.

Rocannon naci gn ł na głow mi kkie, lekkie jak puch futro herilora i zasn ł słuchaj c szepcz cych

kropel. Wiatrogony powróciły o wicie i przed wschodem sło ca znowu wznie li si w powietrze,

mkn c na skrzydłach wiatru ku płaskim wybrze om zatoki, gdzie mieszkały Gliniaki.

Około południa wyl dowali na spłachetku surowej gliny. Rocannon i dwóch słu cych, Raho i

Yahan, rozgl dali si bezmy lnie dookoła, nie dostrzegaj c adnych ladów ycia. Mogien,

pokładaj cy absolutn wiar w wy szo swojej kasty, zapewnił ich:

- Przyjd .

I przyszli, sze ciu ludzi, niskie, niezgrabne hominidy, jakie Rocannon widział niegdy w muzeum

wiele lat temu, si gaj ce Rocannonowi do piersi, a Mogienowi zaledwie do pasa. Byli nadzy, o

background image

białoszarej skórze koloru gliny - dziwaczne podziemne stwory. Niesamowite było, kiedy

przemówili, poniewa nie wiadomo było, który z nich si odezwał; wydawało si , e mówi

wszyscy jednocze nie, jednym zgrzytliwym głosem. Zjawisko kolonii telepatycznych -

przypomniał sobie Rocannon słowa „Podr cznika" i z wi kszym szacunkiem popatrzył na małych,

brzydkich ludzików posiadaj cych ów rzadki dar. Jego trzej wysocy towarzysze nie podzielali tych

uczu . Wygl dali ponuro.

- Czego szukaj Angyarowie i słudzy Angyarów na ziemi Panów Nocy? - zapytał jeden z

Gliniaków czy te zapytały Gliniaki we Wspólnej Mowie, dialekcie angyarskim u ywanym przez

wszystkie gatunki.

- Jestem ksi

Hallan - odparł Mogien. Przy małych ludzikach wydawał si gigantem. - Obok

mnie stoi Rokanan, władca gwiazd i dróg prowadz cych przez noc, poddany Ligi Wszystkich

Swiatów, go i przyjaciel Rodu Hallan. Wielkim zaszczytam jest go go ci ! Zaprowad cie nas do

tych, którzy s godni z nami rozmawia . S słowa, które wypowiedzie trzeba, albowiem wkrótce

nieg zacznie pada w ciepłej porze, wiatry wia b d do tyłu, a drzewa rosn b d korzeniami do

góry!

Słuchanie angyarskiej przemowy było prawdziw przyjemno ci , pomy lał Rocannon, chocia

mówca nie odznaczał si szczególnym taktem.

Gliniaki stały przez chwil w niepewnym milczeniu.

- Czy to prawda? - zapytał w ko cu jeden z nich albo zapytali wszyscy.

- Tak, a morze zmieni si w piasek, a kamieniom wyrosn palce! Zaprowad cie nas do waszych

przywódców, którzy wiedz , kim jest Władca Gwiazd, i nie marnujcie wi cej czasu!

Znowu milczenie. Stoj c w ród niskich troglodytów Rocannon miał niemiłe uczucie, e

skrzydełka my muskaj mu uszy. Podejmowano decyzj .

- Chod cie - powiedziały gło no Gliniaki i ruszyły przez grz skie pole.

Pospiesznie podeszły do jakiego miejsca, zatrzymały si ,

a potem odst piły na bok, odsłaniaj c

dziur w ziemi i wystaj c z niej drabin : wej cie do Królestwa Nocy.

Podczas gdy redni ludzie czekali z wiatrogonami na powierzchni, Mogien i Rocannon zeszli po

drabinie w podziemny wiat krzy uj cych si , rozgał zionych tuneli wydr onych w glinie,

wyło onych szorstkim cementem, o wietlonych elektryczno ci , wypełnionych odorem potu i

st chłego po ywienia. Przewodnicy, drepcz c na przodzie na swoich płaskich, szarych stopach,

zaprowadzili ich do okr głej, słabo o wietlonej komnaty, przypominaj cej b bel powietrza

uwi ziony w skale, i zostawili ich samych.

Czekali. Czekali długo.

Dlaczego, u diabła, pierwsze wyprawy wybrały wła nie tych ludzi na członków Ligi? Rocannon

miał na to gotow odpowied : dwie pierwsze misje przyleciały z zimnego Centaura i odkrywcy z

rado ci zagł biali si w jaskinie Gliniaków uciekaj c przed arem i potokami jaskrawego wiatła,

buchaj cego z wielkiego Sło ca typu A-3. Dla nich ten wiat nie nadawał si do zamieszkania;

rozs dni ludzie yli tu pod ziemi . Dla Rocannona natomiast to wszystko - gor ce, białe sło ce,

jasne noce roz wietlone blaskiem czterech ksi yców, gwałtowne zmiany pogody i nieustanny

wiatr, g sta atmosfera i słaba grawitacja umo liwiaj ca powstanie tych lataj cych gatunków - były

nie tylko zno ne, ale wr cz rozkoszne. A jednak, napomniał si w my li, wła nie z tego powodu

Centauryjczycy lepiej od niego potrafili oceni ten podziemny naród. Ci troglodyci niew tpliwie

byli utalentowani. Posiadali równie zdolno ci telepatyczne - zjawisko o wiele rzadsze i o wiele

bardziej niezrozumiałe ni elektryczno - ale pierwsi odkrywcy niczego specjalnego si w tym nie

dopatrzyli. Podarowali Gliniakom generator i zautomatyzowany statek, nauczyli ich podstaw

matematyki, poklepali po ramieniu i pozostawili samym sobie. Co robiły od tego czasu małe

ludziki? Zapytał o to Mogiena.

Młody ksi

, który nigdy w yciu nie widział adnych urz dze do o wietlania prócz wiec i

ywicznych pochodni, bez odrobiny zainteresowania patrzył na elektryczn arówk wisz c mu

nad głow .

- Gliniaki zawsze umiały robi ró ne rzeczy - powiedział swoim zwykłym, królewsko wyniosłym

tonem.

background image

- Czy ostatnio robiły jakie nowe rzeczy?

- Kupujemy od nich nasze stalowe miecze; za czasów mojego dziadka mieli kowali, którzy

potrafili obrabia stal; ale co było przedtem - nie wiem. Moi ludzie przez długi czas yli obok

Gliniaków, pozwalali im dr y tunele w granicach swoich posiadło ci, płacili im srebrem za

stalowe miecze. Podobno Gliniaki maj wielkie bogactwo, ale dla nas stanowi tabu. Wojny

plemion to złe sprawy. Nawet kiedy mój dziad Durhal szukał u nich swojej ony, podejrzewaj c, e

j porwali, nie odwa ył si złama tabu i zmusi ich do mówienia. Gliniaki nie powiedz ci ani

prawdy, ani kłamstwa, je li mog tego unikn . Nie lubimy ich, a one nie lubi nas; my l , e

wci pami taj dawne czasy, zanim wprowadzono tabu. Nie s dzielni.

Dono ny głos zahuczał za ich plecami:

- Pochylcie głowy w obecno ci Panów Nocy! Odwracaj c si Rocannon ciskał swój laserowy

pistolet, a Mogien chwycił r koje ci mieczów; ale Rocannon od razu zauwa ył gło nik

umieszczony na wkl słej cianie i mrukn ł do Mogiena:

- Nie odpowiadaj.

- Mówcie, o przybysze w Jaskiniach Nocy! - Pot ny ryk brzmiał zastraszaj co, ale Mogien stał

niewzruszony, z lekka unosz c wysokie łuki brwi. Na koniec odezwał si :

- Teraz, kiedy przez trzy dni uje d ałe wiatrogony, powiedz, panie, czy zaczynasz odnajdywa

w tym przyjemno ?

- Mówcie, a b dziecie wysłuchani!

- O tak. Mój pasiasty wierzchowiec frunie lekko jak zachodni wiatr w ciepłej porze - odparł

Rocannon, cytuj c komplement podsłuchany przy stole w sali biesiadnej.

- Pochodzi z bardzo dobrej rasy. - Mówcie! Słuchamy was!

Rozpocz li dyskusj o hodowli wiatrogonów, podczas gdy ciana dalej wrzeszczała i nalegała.

Wreszcie w tunelu pojawiło si dwóch Gliniaków.

- Chod cie - powiedzieli bez entuzjazmu. Zaprowadzili go ci przez skomplikowany labirynt

korytarzy do małej, czy ciutkiej elektrycznej kolejki, przypominaj cej zabawk , ale zabawk

doskonale funkcjonuj c . Przejechali ni kilka mil z zawrotn szybko ci ; po jakim czasie

pozostawili za sob wy łobione w glinie tunele i wygl dało na to, e wjechali do wapiennych

jaski . Ko cowy przystanek znajdował si u wej cia do rz si cie o wietlonej sali; na jej odległym

kra cu czekali trzej troglodyci, stoj cy na niewielkim podium. W pierwszej chwili, ku

zawstydzeniu Rocannona jako etnografa, wszyscy trzej wygl dali dla niego jednakowo. Jak

Chi czycy dla białego człowieka, jak Rosjanie dla Centauryjczyka... Potem dostrzegł wyró niaj c

si indywidualno rodkowego Gliniaka, którego biała, pobru d ona twarz pod elazn koron

tchn ła poczuciem siły.

- Czego szuka Władca Gwiazd w Jaskiniach Nocy? Sztywne formułki Wspólnej Mowy

znakomicie pasowały do tego, co chciał wyrazi Rocannon, kiedy odpowiadał:

- Pragn łbym przyj do tych jaski jako go , pozna drogi, którymi chadzaj Panowie Nocy, i

ujrze cuda przez nich stworzone. Nadal tego pragn . Ale zło czai si o krok i dlatego przybywam

w po piechu i potrzebie. Jestem oficerem Ligi Wszystkich wiatów. Prosz was, by cie

zaprowadzili mnie do statku, który otrzymali cie od Ligi jako r kojmi wzajemnego zaufania.

Trzej troglodyci spogl dali na niego beznami tnie. Dzi ki podium ich twarze znajdowały si w

jednym poziomie z twarz Rocannona. Ogl dane z tej pozycji owe płaskie, pozbawione wyrazu

twarze i twarde, kamienne spojrzenia wywierały gł bokie wra enie. Potem ten, który stał po lewej,

odezwał si w łamanym j zyku galaktycznym:

- Nie mie statek. - Macie statek.

Po chwili Gliniak powtórzył niejasno: - Nie mie statek.

- Mówcie we Wspólnej Mowie. Potrzebuj waszej pomocy. Na tej planecie przebywaj

wrogowie Ligi. Je li pozwolicie im tu pozosta , ten wiat przestanie do was nale e .

- Nie mie statek -powtórzył Gliniak stoj cy po lewej. Pozostali dwaj stali nieruchomo jak

stalagmity.

- A wi c mam powiedzie innym ksi

tom Ligi, e Gliniaki zawiodły ich zaufanie i nie warto o

nie walczy w Wojnie Która Nadejdzie?

background image

Milczenie. - Zaufanie mo e by tylko obustronne - powiedział we Wspólnej Mowie rodkowy

Gliniak w elaznej koronie.

- Czy prosiłbym was o pomoc, gdybym wam nie ufał? Zróbcie przynajmniej jedno: wy lijcie

statek z wiadomo ci do Kerguelen. Nikt nie musi nim lecie i traci lat; statek poleci sam.

Znowu milczenie.

- Nie mie statek - powtórzył zgrzytliwym głosem ten, który stał z lewej strony.

- Chod my, ksi

- mrukn ł Rocannon do Mogiena, odwracaj c si do nich plecami.

- Ci, którzy zdradzaj Władców Gwiazd - oznajmił Mogien swoim czystym, aroganckim głosem

- łami stare przysi gi. Dawno temu zrobiły cie dla nas miecze, Gliniaki. Te miecze jeszcze nie

zardzewiały. - I dumnie krocz c obok Rocannona wyszedł wraz z nim za niskimi przewodnikami,

którzy w milczeniu poprowadzili ich z powrotem do kolejki, a potem przez labirynt jaskrawo

o wietlonych, ociekaj cych wilgoci korytarzy, i wreszcie w gór , w wiatło dnia.

Dosiadłszy wiatrogonów przelecieli kilka mil na zachód, eby wydosta si z terytorium

Gliniaków. Wyl dowali w lesie nad brzegiem rzeki i odbyli narad .

Mogien czuł, e zawiódł swego go cia; nie przywykł do tego, eby co stawało na drodze jego

wielkoduszno ci, i stracił nieco ze swego opanowania.

- N dzne kreatury! - o wiadczył. - Tchórzliwe robaki! Nigdy nie powiedz wprost, o co im

chodzi. Wszyscy Mali Ludzie s tacy, nawet Fiia. Ale Fiia mo na wierzy . My lisz, e Gliniaki

oddały statek wrogom?

- Sk d mamy to wiedzie ?

- Wiem jedno: nie oddaliby go nikomu, dopóki nie otrzymaliby za niego podwójnej ceny.

Rzeczy, rzeczy - nie my l o niczym innym, tylko o gromadzeniu rzeczy. Co miał na my li ten stary

mówi c, e zaufanie musi by obustronne?

- Chyba chciał nam da do zrozumienia, e jego ludzie uwa aj , i my - Liga-zawiedli my ich.

Najpierw udzielamy im poparcia, a potem nagle porzucamy ich na czterdzie ci pi lat, nie

kontaktujemy si z nimi, zniech camy ich do składania wizyt, ka emy im samym si o siebie

troszczy . A to wszystko stało si przeze mnie, chocia oni o tym nie wiedz . I wła ciwie dlaczego

mieliby robi mi przysługi? W tpi , czy zd yli si ju porozumie z wrogiem - ale nawet gdyby

przehandlowali swój statek, to nie miałoby adnego znaczenia. Wróg miałby z niego jeszcze mniej

po ytku ni ja. - Rocannon stał na brzegu, zgarbiony, i wpatrywał si w przejrzyst wod .

- Rokananie - odezwał si Mogien, po raz pierwszy zwracaj c si do niego jak do przyjaciela - za

tym lasem, w twierdzy Kyodor mieszka mój kuzyn. To silna twierdza, trzydziestu angyarskich

wojowników i trzy wioski rednich ludzi. Pomog nam ukara Gliniaków za ich zuchwało ...

- Nie - sprzeciwił si ostro Rocannon. - Powiedz swoim ludziom, eby mieli oko na Gliniaków;

wróg mo e próbowa ich przekupi . Ale nie b dzie adnego łamania tabu ani prowadzenia wojen z

mojego powodu. Nie ma takiej potrzeby. W tych czasach, Mogienie, los jednego człowieka si nie

liczy.

- Có w takim razie si liczy?-zapytał Mogien unosz c swoj ciemn twarz.

- Panie - odezwał si szczupły, młody redni człowiek imieniem Yahan - kto tam jest w

krzakach. - Pokazał im

kolorowy błysk w ród ciemnych, iglastych zaro li na drugim brzegu.

- Fiia! - zawołał Mogien. - Spójrzcie na wiatrogony! - Wszystkie cztery zwierz ta wpatrywały si

w drugi brzeg z postawionymi uszami.

- Mogien, ksi

Hallan, wkracza na drogi Fiia jako przyjaciel! - Głos Mogiena zad wi czał

dono nie ponad płytk , szeroko rozlan , szemrz c wod i natychmiast na drugim brzegu, w

pl taninie blasków i cieni zalegaj cej pod drzewami, pojawiła si mała figurka.

Dr ce, migotliwe wiatło sprawiało, e figurka wydawała si ta czy , a trudno było na ni

patrze . Kiedy zacz ła si zbli a , Rocannon miał wra enie, e jej stopy zaledwie muskaj

powierzchni wody, tak lekko biegła, nie m c c rozsłonecznionych płycin. Pasiasty wiatrogon

podniósł si i bezszelestnie podkradł na sam brzeg na swoich grubych, lekkich łapach. Kiedy Fian

wyszedł z wody, wielka bestia pochyliła łeb, a człowiek wyci gn ł r k i podrapał j za uszami

poro ni tymi pasiastym futrem. Potem podszedł do nich.

background image

- Witaj, Mogienie, słonecznowłosy dziedzicu Hallan, nosz cy miecz! - Głos był wysoki i słodki

jak głos dziecka, ciało drobne i lekkie jak ciało dziecka; ale twarz nie była dzieci c twarz . - Witaj,

go ciu Halla, Władco Gwiazd, W drowcze! - Du e, jasne oczy o dziwnym spojrzeniu przez chwil

spocz ły na twarzy Rocannona.

- Fiia znaj wszystkie wie ci i imiona - u miechn ł si Mogien, ale mały Fian nie odpowiedział

mu u miechem. Nawet Rocannon, który wcze niej zd ył zaledwie zło y krótk wizyt w wiosce

Fiia wraz ze swym zespołem, był tym zaskoczony.

- O Władco Gwiazd-powiedział słodki, dr cy głos - kto prowadzi powietrzne statki, które nios

mier ?

- Nios mier ... twoim ludziom?

- Całej wiosce - odparł mały człowiek. - Byłem ze stadem na wzgórzach. Usłyszałem w my lach

krzyk moich ludzi i wróciłem, i widziałem, jak płon li w ogniu. Były tam dwa statki z wiruj cymi

skrzydłami. Wypluwały z siebie ogie . Teraz jestem sam i musz mówi słowami. Tam gdzie w

moich my lach byli moi ludzie, teraz jest tylko ogie i milczenie. Dlaczego tak si stało, o panie?

Przeniósł spojrzenie z Rocannona na Mogiena. Obaj milczeli. Fian zgi ł si wpół jak miertelnie

ranny człowiek, przypadł do ziemi i ukrył twarz w dłoniach.

Mogien stan ł nad nim oparłszy r ce na r koje ciach mieczy, trz s c si z gniewu.

- Przysi gam zemst tym, którzy skrzywdzili Fiia! Rokananie, jak to mo liwe? Fiia nie nosz

mieczy, nie gromadz bogactw, nie maj wrogów! Popatrz, jego ludzie nie yj , wszyscy ci, z

którymi rozmawiał bez słów, jego współplemie cy. aden Fian nie mo e y samotnie. On umrze.

Dlaczego pozabijali jego ludzi?

- eby pokaza swoj sił - odpowiedział szorstko Rocannon. - Zabierzmy go ze sob do Hallan.

Wysoki ksi

ukl kł obok małej, skulonej postaci.

- Fian, przyjacielu ludzi, jed ze mn . Nie potrafi rozmawia z tob w my lach jak twoi

krewniacy, ale słowa d wi cz ce w powietrzu równie mog co znaczy .

W milczeniu dosiedli wiatrogonów. Fian usiadł na wysokim siodle przed Mogienem jak dziecko.

Cztery wiatrogony wzbiły si w powietrze. Wiatr z południa, nios cy deszcze, popychał ich od tyłu;

o schyłku drugiego dnia Rocannon ujrzał marmurowe schody wyłaniaj ce si spo ród drzew, Most

Otchłani przerzucony nad zielon przepa ci i wie e Hallan o wietlone długimi promieniami

zachodz cego sło ca.

Mieszka cy zamku, jasnowłosi panowie i ciemnowłosi słudzy, zgromadzili si wokół nich na

l dowisku, pragn c jak najszybciej podzieli si wie ci o spaleniu zamku Reohan poło onego

najbli ej na wschód i wymordowaniu wszystkich ludzi. Znowu dokonały tego dwa helikoptery i

kilku m czyzn uzbrojonych w laserow bro ; wojownicy i wie niacy z Reohan zostali

zaszlachtowani bez adnej mo liwo ci obrony. Ludzie z Hallan znajdowali si na granicy

szale stwa wywołanego bólem i w ciekło ci , do których przył czyło si uczucie zgrozy, kiedy

zobaczyli Fiana siedz cego przed ich młodym ksi ciem i usłyszeli jego opowie . Wielu spo ród

nich, mieszkaj c w tej najdalej na północ wysuni tej fortecy Angien, nigdy przedtem nie widziało

adnego z Fiia, ale wszyscy słyszeli o nich jako o legendarnych istotach, chronionych pot nym

tabu. Zaatakowanie jednego z ich zamków, cho zako czyło si krwawo, pasowało do ich

wyobra e o wojnie; ale zaatakowanie Fiia było wi tokradztwem. Owładn ła nimi groza

pomieszana z w ciekło ci . Tego wieczoru Rocannon siedz c w swoim pokoju na wie y słyszał

tumult dochodz cy z dołu, z sali biesiadnej, gdzie zebrali si wszyscy Angyarowie z Hallan,

lubuj c wrogom mier i zniszczenie w przemowach pełnych potoczystych metafor i grzmi cych

hiperboli. Dumn ras byli ci Angyarowie: m ciwi, aroganccy, nieprzejednani, nie znaj cy pisma i

nie posiadaj cy w swoim j zyku formy czasownika „nie móc" w pierwszej osobie. W ich legendach

nie było bogów, tylko bohaterzy.

W odległy gwar wmieszał si nagle jaki zaskakuj co bliski głos. R ka Rocannona sama

skoczyła do odbiornika. Nareszcie trafił na cz stotliwo wroga. Trzeszcz cy głos mówił w j zyku,

którego Rocannon nie znał. Byłoby to nazbyt szcz liwym zbiegiem okoliczno ci, gdyby wróg

u ywał j zyka galaktycznego; w ród planet Ligi istniały setki tysi cy narzeczy, nie licz c tych

wiatów, które dot d nie zostały odkryte. Głos zacz ł czyta list numerów, któr Rocannon

background image

zrozumiał, poniewa były wymienione po cetia sku - w j zyku rasy, której matematyczne

osi gni cia sprawiły, e w całej Lidze zacz to stosowa cetia sk matematyk , a co za tym idzie,

cetia skie liczby. Słuchał z napi t uwag , ale to nic nie znaczyło - zwykła seria liczb.

Głos zamilkł nagle i słycha było tylko szum zakłóce . Rocannon popatrzył na małego Fiana,

który prosił, eby mu pozwolono z nim zosta , a teraz siedział bez ruchu, ze skrzy owanymi

nogami, na podłodze przy oknie.

- To był wróg, Kyo.

Twarz Fiana była bardzo spokojna.

- Kyo - zacz ł Rocannon (zwracaj c si do Fiana u ywano zazwyczaj angyarskiej nazwy jego

wioski, poniewa nikt nie wiedział, czy poszczególni Fiia maj własne imiona) - Kyo, czy mógłby

usłysze w my lach naszych wrogów, gdyby spróbował?

W swoich notatkach, sporz dzonych podczas krótkiego pobytu w wiosce Fiia, Rocannon

zaznaczył, e przedstawiciele gatunku I-B rzadko odpowiadaj wprost na zadane pytanie; dobrze

zapami tał ich u miechni te wykr ty. Ale Kyo, osamotniony w obcym wiecie słów, posłusznie

odpowiedział:

- Nie, panie.

- A czy potrafiłby rozmawia w my lach z innymi lud mi twojego gatunku, w innych

wioskach?

- Troch . Gdybym ył pomi dzy nimi, by mo e... Fiia czasami odchodz , eby zamieszka w

innych wioskach. Powiedziane jest nawet, e niegdy Fiia i Gdemiarowie rozmawiali ze sob w

my lach jak jeden lud, ale to było bardzo dawno temu. Powiedziane jest... - urwał.

- Twoi ludzie i Gliniaki rzeczywi cie stanowi jedn ras , chocia teraz wasze drogi si rozeszły.

Co jeszcze, Kyo? - Powiedziane jest, e bardzo dawno temu na południu, w wysokich miejscach,

w ród skał, yli ci, którzy rozmawiali w my lach z ka d istot . Słyszeli wszystkie my li, ci

Najstarsi, Najdawniejsi... Ale potem zeszli my z gór, zamieszkali my w dolinach i w jaskiniach, i

droga została zapomniana.

Rocannon zamy lił si na chwil . Na południe od Hallan nie było adnych gór na tym

kontynencie. Wstał i si gn ł po swój „Podr cznik Strefy Galaktycznej 8", zawieraj cy mapy, kiedy

z radia, szumi cego wci na tej samej cz stotliwo ci, dobiegł d wi k, który go powstrzymał. Przez

zakłócenia przebijał si jaki głos, słaby, odległy, nasilaj cy si i zanikaj cy na przemian, ale

przemawiaj cy w j zyku galaktycznym: - Numer Sze , zgło si . Numer Sze , zgło si . Tu Foyer.

Zgło si , Numer Sze . - Wezwanie powtarzało si bez ko ca. Po przerwie głos kontynuował: - Tu

Pi tek. Nie, tu Pi tek... Tu Foyer; czy mnie słyszysz, Numer Sze ? Nad wietlne przylatuj jutro i

chc mie pełny raport o rozlokowaniu Siedem Sze i o ł czno ci. Zostawcie plan uderzenia dla

Oddziału Wschodniego. Słyszysz mnie, Numer Sze ? Jutro b dziemy mieli poł czenie z Baz przez

przesyłacz. Natychmiast przeka mi informacje o rozlokowaniu. Rozlokowanie Siedem Sze . Nie

trzeba... - Nagły wybuch gwiezdnych wyładowa zagłuszył reszt zdania, a kiedy głos powrócił,

mo na było wyłowi jedynie strz pki słów. Przez dziesi długich minut słycha było tylko cisz ,

szum i urywki zda , a potem wł czył si bli szy głos i zacz ł co szybko mówi w tym samym co

poprzednio obcym j zyku. Mówił i mówił; minuty mijały, a Rocannon słuchał, zastygły w

bezruchu, z dłoni na okładce „Podr cznika". Równie nieruchomo Fian siedział w półmroku na

drugim ko cu pokoju. Głos wymienił i powtórzył dwie pary liczb; za drugim razem Rocannon

pochwycił cetia skie słowo oznaczaj ce „stopnie". Szybko otworzył notes i zapisał podane cyfry;

potem, nie przerywaj c nadsłuchiwania, otworzył „Podr cznik" na mapach Fomalhaut II.

Liczby, które zanotował, brzmiały: 28°28 i 121°40. Je li to oznaczało współrz dne szeroko ci i

długo ci geograficznej... Przez chwil pochylał si nad map , szukaj c ołówkiem wła ciwego

punktu i trafiaj c za ka dym razem na puste morze. Wreszcie, kiedy spróbował 28° szeroko ci

północnej i 121 ° długo ci zachodniej, ołówek sun cy na południe zatrzymał si tu za pasmem

górskim, po rodku Kontynentu Południowo-Zachodniego. Rocannon usiadł wpatruj c si w map .

Głos w radiu zamilkł.

- Władco Gwiazd?

background image

- Chyba powiedzieli mi, gdzie si ukrywaj . Nie jestem pewien. I maj tam przesyłacz. -

Popatrzył na Kyo niewidz cym wzrokiem, potem znów pochylił si nad map . - Gdyby tam byli..,

gdybym mógł si tam dosta i pokrzy owa im plany, gdybym mógł wysła z ich przesyłacza

chocia jedn wiadomo do Ligi, gdybym mógł...

Kontynent Południowo-Zachodni został zbadany tylko z powietrza, dlatego na mapie

zaznaczono jedynie lini brzegow , góry i główne rzeki; pozostawały setki kilometrów niezb dnej

pustki - i nieznany cel.

- Ale przecie nie mog tu siedzie z zało onymi r kami - mrukn ł Rocannon. Podniósł wzrok i

napotkał czyste, nieodgadnione spojrzenie Kyo.

Przespacerował si po kamiennej podłodze tam i z powrotem. Radio szumiało i trzeszczało.

Jedna rzecz przemawiała na jego korzy : wróg nie b dzie si go spodziewał. Wróg był

przekonany, e ma cał planet dla siebie. Ale była to jedyna przewaga Rocannona.

- Chciałbym u y przeciwko nim ich własnej broni wyznał. - My l , e spróbuj ich odnale .

Na południu... Posłuchaj, Kyo, obcy zabili moich ludzi, podobnie jak twoich. Obaj - ty i ja -

jeste my tu samotni, i obaj musimy mówi obcym j zykiem. Chciałbym, eby mi towarzyszył.

Sam nie bardzo wiedział, co popchn ło go do zło enia tej propozycji.

Przez twarz Fiana przemkn ł cie u miechu. Mały człowiek wyci gn ł r ce przed siebie,

rozkładaj c dłonie. Płomyki wiec tkwi cych w ciennych lichtarzach drgn ły, pochyliły si i

zamigotały.

- Przepowiedziane było, e W drowiec b dzie sobie wybierał towarzyszy - powiedział Kyo. - Na

jaki czas. - W drowiec? - powtórzył Rocannon, lecz tym razem Fian nie odpowiedział na jego

pytanie.

III

Pani zamku powoli przeszła przez wysoko sklepion komnat , szeleszcz c spódnicami po

kamiennej podłodze. Jej ciemna twarz z wiekiem pociemniała jeszcze bardziej, jak na starych

ikonach, jasne włosy stały si białe; ale jej rysy zachowały pi kno wiadcz ce o pochodzeniu ze

starego rodu. Rocannon skłonił si i pozdrowił j na sposób jej ludzi:

- Witaj, pani na Hallan, córko Durhala, Pi kna Haldre! - Witaj, Rokananie, mój go ciu -

odpowiedziała, spogl daj c na niego z góry spokojnym wzrokiem. Podobnie jak wi kszo

angyarskich kobiet i wszyscy m czy ni, była od niego znacznie wy sza. - Powiedz mi, dlaczego

wyruszasz na południe.

Powoli szła przed siebie, a Roccanon szedł obok niej. Otaczał ich półmrok i kamie , na

wyniosłych cianach wisiały ciemne gobeliny; zimne wiatło poranka, wpadaj ce przez rz d okiem

w głównej nawie, załamywało si po ród czarnych krokwi nad głowami.

- Jad , eby odnale swych wrogów, pani. - A kiedy ju ich znajdziesz?

- Mam nadziej , e zdołam wej do ich... ich zamku i skorzysta z ich... urz dzenia do

wysyłania wiadomo ci, eby zawiadomi Lig , e s tu, na tym wiecie. Ukrywaj si tutaj i mała

jest szansa, e kto ich odnajdzie: wiatów jest tyle, ile ziarenek piasku na morskim brzegu. A

jednak trzeba, eby ich odnaleziono. Wyrz dzili wam krzywd i b d robi jeszcze gorsze rzeczy

na innych wiatach. Haldre skin ła głow .

- Czy naprawd chcesz jecha tylko z kilkoma lud mi? - Tak, pani. To długa droga. Musimy

przepłyn morze. A wobec ich przewagi jedyn moj szans jest chytro , nie siła.

- B dziesz potrzebował nie tylko chytro ci, Władco Gwiazd - powiedziała stara kobieta. - Zatem

dam ci czterech lojalnych rednich ludzi, je li to ci wystarczy, dwa juczne wiatrogony i sze pod

siodło, jeden czy dwa kawałki srebra na wypadek, gdyby jacy barbarzy cy w obcych krajach

dali od was zapłaty za nocleg... a tak e mojego syna, Mogiena.

- Mogien pojedzie ze mn ? Obdarowała mnie hojnie, pani, ale to jest najwi kszy dar!

Przez chwil patrzyła na niego jasnym, pos pnym, nieugi tym wzrokiem.

- Ciesz si , e jeste zadowolony, Władco Gwiazd.

background image

Podj ła na nowo przerwan przechadzk z Rocannonem u boku. - Mogien pragnie tej wyprawy z

miło ci do ciebie i powodowany dz przygód; a ty, wielki ksi

, podejmuj cy ryzykown misj ,

pragniesz jego towarzystwa. S dz zatem, e jego droga jest twoj drog . Ale chc , eby

zapami tał, co ci teraz powiem, i nie obawiał si mego gniewu, je li powrócisz: nie przypuszczam,

aby Mogien powrócił wraz z tob .

- Ale , pani, on jest dziedzicem Hallan.

Haldre szła przez jaki czas w milczeniu. Przy ko cu komnaty, pod pociemniałym ze staro ci

gobelinem przedstawiaj cym walk uskrzydlonych gigantów z jasnowłosymi lud mi, zawróciła i

dopiero wtedy odezwała si ponownie:

- Hallan znajdzie innych dziedziców. - Jej głos był spokojny, zimny i pełen goryczy. - Wy,

Władcy Gwiazd, znowu pojawili cie si w ród nas, przynosz c nowe drogi i nowe wojny. Reohan

zmienił si w proch; jak długo b dzie stał Hallan? Nasz wiat jest zaledwie ziarnkiem piasku na

brzegach nocy. Wszystko si teraz zmienia. Ale jednego jestem pewna: nad naszym rodem zawisła

ciemno . Moja matka, któr znałe , w swym szale stwie zabł dziła w lesie; mój ojciec został

zabity w bitwie, mój m -zdrad : a kiedy urodziłam syna, moja dusza rozpaczała w ród rado ci

przeczuwaj c, e jego ycie b dzie krótkie. Nie rozpaczam dlatego, e musi umrze : on jest Angya,

nosi podwójne miecze. Ale moim ciemnym przeznaczeniem jest rz dzi samotnie tym upadaj cym

królestwem, y i y , i prze y was wszystkich...

Ponownie zamilkła na chwil .

- B dziesz potrzebował wi kszego skarbu, ni mog ci da , eby okupi swoje ycie lub swoj

drog . We to. Daj to tobie, Rokanonie, nie Mogienowi. Ciemno , która nad tym ci y, nie jest

zwi zana z tob . Czy nie nale ał niegdy do ciebie w mie cie na kra cu nocy? Dla nas był tylko

ci arem i cieniem. Zabierz to z powrotem, Władco Gwiazd, i u yj jako okup lub podarek.

Zdj ła z szyi złoty ła cuch z wielkim, bł kitnym kamieniem - naszyjnik, który kosztował ycie

jej matki - i podała go Rocannonowi w wyci gni tej dłoni. Wzi ł go, niemal ze zgroz rejestruj c

cichy, zimny brz k złotych ogniw, i podniósł oczy na Haldre. Stała naprzeciw niego, bardzo

wysoka; jej bł kitne oczy wydawały si ciemne w ciemno ciach zalegaj cych komnat .

- Teraz zabierz ze sob mojego syna, Władco Gwiazd, i id swoj drog . Oby twoi wrogowie

zmarli nie spłodziwszy synów.

wiatło pochodni, dym i po pieszna krz tanina cieni na zamkowym l dowisku, głosy zwierz t i

ludzi, gwar i zamieszanie - wszystko to pasiasty wiatrogon Rocannona pozostawił za sob jednym

uderzeniem skrzydeł. Hallan le ał teraz w dole, pod nimi - mała plamka jasno ci na ciemnym

kolisku wzgórz; jedynym d wi kiem był szum powietrza, kiedy wielkie, ledwo widoczne skrzydła

wznosiły si i opadały miarowo. Z tyłu, na wschodzie, niebo pobladło, a Wielka Gwiazda płon ła

jak jasny kryształ, obwieszczaj c nadej cie sło ca; ale do witu było jeszcze daleko. Dzie i noc

nast powały po sobie statecznie i bez po piechu na tej planecie, której obrót trwał trzydzie ci

godzin. Pory roku równie zmieniały si powoli; wła nie zbli ało si wiosenne zrównanie dnia z

noc , po którym nast pi miało czterysta dni wiosny i lata.

- B d piewa o nas pie ni w zamkach - powiedział Kyo, siedz cy za Rocannonem na grzbiecie

pasiastego wiatrogona. - B d piewa o tym, jak W drowiec i jego towarzysze jechali po niebie w

ciemno ciach, na południe, zanim nastała wiosna... - Za miał si z cicha.

Wzgórza i yzne pola Angien rozwijały si pod nimi jak pejza namalowany na szarym

jedwabiu; po trochu zaczynały si rozja nia , a wreszcie rozkwitły jaskrawymi barwami, kiedy za

ich plecami majestatycznie wzeszło sło ce.

W południe przez par godzin odpoczywali nad rzek płyn c na południowy zachód, której

bieg miał ich doprowadzi do morza. O zmierzchu wyl dowali w niewielkim zamku, zbudowanym

na szczycie wzgórza jak wszystkie zamki Angyarów, w zakolu tej samej rzeki. Zostali tu go cinnie

przyj ci przez pana zamku i jego domowników. Niew tpliwie dr czyła go ciekawo na widok

Fiana jad cego na jednym wierzchowcu z Rocannonem, czterech rednich ludzi i jednego obcego,

który mówił z dziwnym akcentem, był ubrany jak ksi

, ale nie nosił mieczów i miał twarz biał

jak redni człowiek. Wiadomo było, e kasty Angyarów i Olgyiorów mieszały si ze sob cz ciej,

ni wi kszo Angyarów chciała przyzna ; zdarzali si jasnoskórzy wojownicy i złotowłosi

background image

słu cy; jednak e ten W drowiec był czym niepoj tym. Rocannon, nie chc c rozpuszcza

pogłosek o swojej obecno ci na planecie, prawie si nie odzywał, a ich gospodarz nie o mielił si

wypytywa dziedzica Hallan; dopiero wi c wiele lat pó niej, z pie ni piewanych przez minstreli,

dowiedział si , kim był jego dziwny go .

Nast pny dzie upłyn ł podobnie dla siedmiu podró ników, jad cych na wietrze ponad pi kn

krain . Noc sp dzili w wiosce Olgyiorów nad rzek , a trzeciego dnia znale li si w okolicy, której

nie znał nawet Mogien. Rzeka, skr ciwszy na południe, tworzyła p tle i zakola, wzgórza

przechodziły w rozległe równiny, a ponad dalekim horyzontem niebo ja niało bladym, odbitym

wiatłem. Pó niej tego dnia dotarli do samotnego zamku stoj cego na białym, urwistym cyplu, za

którym rozci gały si gł bokie laguny, szare piaski pla y i otwarte morze.

Zsiadaj c ze swojego wierzchowca, sztywny, zm czony i z szumem w głowie od wiatru i

szybko ci, Rocannon pomy lał, e była to najbardziej ałosna twierdza Angyarów, jak

kiedykolwiek widział. Małe chatki skupiły si jak zmokłe kurcz ta pod skrzydłami nisko

przykucni tej, rozsypuj cej si budowli. redni ludzie, bladzi i wyn dzniali, wał sali si tu i tam,

zerkaj c na nich ukradkiem.

- Wygl daj tak, jakby wychowali si w ród Gliniaków - zauwa ył Mogien. - Tu jest brama, a

je li wiatr nie sprowadził nas na manowce, trafili my do miejsca zwanego Tolen.

- Ho! Panowie Tolen, przed wasz bram czeka go ! Z zamku nie dobiegł aden d wi k.

- Brama Tolen chwieje si na wietrze - odezwał si Kyo, a wtedy spostrzegli, e drewniane, okute

br zem wierzeje kołysz si lu no na zawiasach w ostrych podmuchach zimnego, morskiego

wiatru.

Mogien pchn ł je ko cem miecza. Wewn trz była ciemno , łopot pierzchaj cych skrzydeł i

przejmuj co wilgotny zapach.

- Panowie Tolen nie spodziewali si go ci - stwierdził Mogien. - Ano, Yahanie, pogadaj z tymi

szpetnymi ludziskami i znajd dla nas schronienie na noc.

Młody Olgyia przemówił do miejscowych, którzy zgromadzili si na odległym kra cu

zamkowego dziedzi ca, eby si pogapi . Jeden z nich zdobył si na odwag i wyst pił do przodu,

kłaniaj c si i przemykaj c bokiem jak jaki morski krab. Uni onym tonem zwrócił si do Yahana.

Rocannon, który cz ciowo rozumiał dialekt Olgyiorów, dosłyszał, e staruszek przeprasza, i w

wiosce nie ma odpowiednich pomieszcze dla pedana, cokolwiek by to miało znaczy . Wysoki

redni człowiek Raho przył czył si do Yahana i powiedział co ostrym tonem, ale staruszek tylko

kłaniał si , kulił i mamrotał, a w ko cu Mogien post pił krok do przodu. Według kodeksu

Angyarów nie wolno mu było rozmawia z poddanymi z innych maj tków, wyci gn ł wi c z

pochwy jeden ze swoich mieczy i wzniósł go nad głow . Klinga rozbłysła w zimnym wietle.

Starzec zaskomlał, wyci gn ł r ce przed siebie, odwrócił si i poczłapał przez ciemniej ce uliczki

wioski. Podró ni ruszyli za nim prowadz c wiatrogony, których zwini te skrzydła ocierały si o

niskie, czerwone dachy po obu stronach w skiego przej cia.

- Kyo, kto to jest pedan?

Mały człowiek u miechn ł si bez słowa. - Yahanie, co oznacza słowo pedan?

Młody Olgyia, dobroduszny, szczery chłopiec, wygl dał nieswojo.

- Có , panie, pedan to... ten, który chodzi pomi dzy lud mi...

Rocannon kiwn ł głow , zadowolony z ka dego strz pka informacji. Podczas swoich studiów

nad tym gatunkiem próbował dowiedzie si czego o ich religii. Wydawali si nie wyznawa

adnej wiary, a jednak byli zadziwiaj co łatwowierni i przes dni. Traktowali powa nie istnienie

czarów, zakl i magii, przejawiali skrajnie animistyczny stosunek do sił przyrody; ale nie mieli

bogów. To słowo - pedan - emanowało czym nadnaturalnym. Jeszcze nie podejrzewał, e dziwne

okre lenie miało zwi zek z jego osob .

Trzy n dzne chaty zaledwie zdołały pomie ci cał siódemk , wiatrogony za musieli uwi za na

dworze, gdy w całej wiosce nie było do du ego domu. Zwierz ta stłoczyły si razem, strosz c

futro na przejmuj cym morskim wietrze. Pasiasty wiatrogon Rocannona skrobał w cian , warczał i

pomiaukiwał ało nie, skar c si na swój los, dopóki Kyo nie wyszedł na dwór i nie podrapał go

za uszami.

background image

- Biedne zwierzaki, wkrótce czekaj ich gorsze przej cia - westchn ł Mogien, siedz cy obok

Rocannona przy ogniu płon cym w zimnej jamie. - Nie znosz wody.

- W Hallan mówiłe , e wiatrogony nie polec nad morzem, a ci wie niacy z pewno ci nie maj

statków do du ych, eby je uniosły. W jaki sposób przedostaniemy si na drugi brzeg?

- Czy masz swój obraz ziemi? - spytał Mogien. Angyarowie nie znali map i Mogien był

zafascynowany mapami Misji Geograficznej znajduj cymi si w „Podr czniku". Rocannon wyj ł

ksi k ze starej skórzanej torby, która towarzyszyła mu we wszystkich podró ach i któr miał ze

sob w Hallan, kiedy jego statek został zniszczony. Torba zawierała skromny ekwipunek -

„Podr cznik" i notesy, bro i narz dzia, zestaw medyczny i radio, komplet ziemskich szachów i

sczytany tom hai skiej poezji. Pocz tkowo trzymał tu równie naszyjnik z szafirem, ale poprzedniej

nocy, dr czony my l o warto ci klejnotu, ukrył szafir w niewielkim, zaszytym woreczku z

mi kkiej skóry herilora - tak e wygl dał jak amulet - i owin ł ła cuch wokół szyi, pod koszul i

płaszczem. Teraz nie mógł go zgubi , chyba e razem z własn głow .

Mogien przesun ł długim, twardym palcem wzdłu konturów oznaczaj cych poło one

naprzeciwko siebie wybrze a dwóch Zachodnich Kontynentów: odległy, południowy brzeg Angien

z dwiema gł bokimi zatokami i rozdzielaj cym je wielkim cyplem skierowanym na południe - a po

drugiej stronie kanału najbardziej na północ wysuni ty przyl dek Kontynentu Południowo-

Zachodniego, który Mogien nazywał „Fiern".

- Tutaj jeste my - powiedział Rocannon, kład c na czubku przyl dka rybi o pozostał z

kolacji.

- A tutaj, je li ci tchórzliwi zjadacze ryb nie kłami , jest zamek Plenot. - Mogien umie cił drug

rybi o pół cala na prawo od pierwszej i przyjrzał si jej. - Z góry wie a wygl da bardzo

podobnie. Kiedy wróc do Hallan, wy l setk ludzi na wiatrogonach nad cały kraj, a potem według

ich wskazówek wyrze bimy w kamieniu wielki obraz Angien. A wi c w Plenot b d statki - pewnie

nie tylko ich własne, ale równie statki st d, z Tolen. Była wojna pomi dzy tymi ksi

tami i to

dlatego w Tolen włada teraz wiatr i noc. Tak powiedział Yahanowi ten stary człowiek.

- Czy w Plenot po ycz nam statki?

- W Plenot nie po ycz nam niczego. Ksi

Plenot jest Wygna cem. - W skomplikowanym

systemie powi za pomi dzy rodami Angyarów oznaczało to ksi cia banit , stoj cego poza

prawem, którego nie dotyczyły obowi zuj ce wsz dzie zasady go cinno ci, honoru i poszanowania

dla cudzej własno ci.

- Ma tylko dwa wiatrogony - dodał Mogien, odpasuj c na noc swoje miecze. - A jego zamek, jak

mówi , jest zbudowany z drewna.

Nast pnego ranka, kiedy wiatr zaniósł ich nad ten drewniany zamek, stra e spostrzegły ich

niemal natychmiast. Dwa wiatrogony wzbiły si wkrótce w powietrze i okr ały wie ; niebawem

mogli tak e rozró ni małe, uzbrojone w łuki figurki, wychylaj ce si ze szczelin okiennych.

Ksi

Wygnaniec wyra nie nie oczekiwał przyjaciół. Rocannon zrozumiał teraz, dlaczego zamki

Angyarów miały tak szerokie dachy, nie dopuszczaj ce wiatła do wn trza, ale chroni ce przed

atakiem z powietrza. Plenot był niewielk osad , jeszcze bardziej prymitywn ni Tolen,

przycupni t na wrzynaj cym si w morze rumowisku czarnych głazów; nie było tu nawet wioski

rednich ludzi. Jednak mimo całej tej n dzy pewno Mogiena, e sze ciu ludzi zdoła podbi

zamek, wydawała si przesadna. Rocannon sprawdził pasy udowe przy siodle, mocniej uchwycił

dług lanc do walki w powietrzu, któr dał mu Mogien, i przeklinał swojego pecha. Nie było to

odpowiednie miejsce dla czterdziestotrzyletniego etnografa.

Mogien, który wysun ł si znacznie do przodu na swoim czarnym rumaku, uniósł lanc i

krzykn ł. Wierzchowiec Rocannona pochylił łeb i run ł do przodu. Czarno-szare skrzydła tylko

migały w powietrzu łopocz c jak chor gwie, długie, silne, lekkie ciało było napi te jak struna, serce

biło gło no. W uszach mieli gwizd wiatru; kryta słom wie a Plenot, okr ana przez dwa rycz ce

gryfy, wydawała si p dzi im naprzeciw. Rocannon przywarł do grzbietu wiatrogona, pochylaj c

do uderzenia dług lanc . Kipiała w nim rado , dawno zapomniane uczucie szcz cia; miał si

p dz c na wietrze. Coraz bli ej i bli ej była okr gła wie a i jej dwaj skrzydlaci stra nicy. Nagle z

przeszywaj cym okrzykiem Mogien cisn ł swoj lanc w powietrze jak strzał ze srebra. Lanca

background image

trafiła jednego z je d ców prosto w pier . Uderzenie było tak silne, e p kły pasy na udach;

je dziec jak w zwolnionym tempie pi knym łukiem przeleciał nad zadem wierzchowca i spadł

tysi c stóp w dół, pomi dzy przybrze ne fale rozbijaj ce si bezgło nie o skały. Mogien przemkn ł

obok pozbawionego je d ca wiatrogona i zaatakował z bliska drugiego stra nika, usiłuj c

dosi gn go mieczem, podczas gdy tamten d gał i parował ciosy swoj lanc , której nie wypu cił z

r ki.

Czterej redni ludzie na swoich biało-szarych wiatrogonach kr yli w pobli u jak stado goł bi,

nie wtr caj c si na razie do pojedynku swego ksi cia, ale gotowi pomóc w ka dej chwili. Wznie li

si tak wysoko, eby strzały łuczników w dole nie mogły przebi skórzanych kolczug na brzuchach

wiatrogonów. Nagle wszyscy czterej z tym samym wysokim, szarpi cym nerwy krzykiem

przył czyli si do pojedynku. Przez chwil w górze kotłowało si kł bisko białych skrzydeł i

połyskuj cej stali. Potem oderwała si od niego pojedyncza figurka, która jakby próbowała poło y

si w powietrzu, obracaj c si na wszystkie strony i wymachuj c bezwładnymi ko czynami, a

wreszcie uderzyła o dach zamku i ze lizgn ła si po nim w dół, na twarde kamienie.

Rocannon zobaczył teraz, dlaczego tamci wmieszali si do pojedynku: stra nik złamał reguły

walki i zranił wiatrogona zamiast je d ca. Wierzchowiec Mogiena, z jednym czarnym skrzydłem

splamionym purpurow krwi , opuszczał si z wysiłkiem na wydmy. Nad nim p dzili redni ludzie

w po cigu za dwoma uwolnionymi od je d ców wiatrogonami, które wci próbowały zawraca do

swoich bezpiecznych stajni na zamku. Rocannon wyprzedził ich, podrywaj c swego wierzchowca

wy ej, nad dachy zamku. Zobaczył, e Raho łapie na sznur jedno ze zwierz t, i w tej chwili poczuł,

e co u dliło go w nog . Nagły ruch je d ca zdezorientował wierzchowca; Rocannon szarpn ł

wodze zbyt mocno, a wtedy wiatrogon wygi ł grzbiet w łuk i po raz pierwszy od pocz tku drogi

stan ł d ba, ta cz c i wiruj c na wietrze ponad wie . Strzały migały wokół jak deszcz. redni

ludzie i Mogien, dosiadaj cy ółtego wiatrogona o dzikim spojrzeniu, przemkn li obok w ród

miechu i nawoływa . Wierzchowiec Rocannona otrz sn ł si i ruszył za nimi.

- Trzymaj, Władco Gwiazd! - wrzasn ł Yahan. Rocannon ujrzał nadlatuj c wprost na niego

komet z czarnym warkoczem. Złapał j w odruchu samoobrony. Była to płon ca ywiczna

pochodnia. Pozostali okr yli ju wie z bliska, usiłuj c podpali słomiany dach i drewniane

ciany. Rocannon przył czył si do nich.

- Masz strzał w lewej nodze - zawołał do niego Mogien, przelatuj c obok.

Rocannon za miał si rado nie i cisn ł swoj pochodni prosto w w sk szczelin okienn , z

której wychylał si łucznik.

- Dobry rzut! - krzykn ł Mogien i spadł jak kamie na dach wie y, eby po chwili wznie si w

rozbłysku płomienia.

Yahan i Raho powrócili z nowymi wi zkami dymi cych pochodni, które zebrali na wydmach, i

rzucali je wsz dzie, gdzie dostrzegli słom lub drewno, które mogły si zapali . Wie a wyrzucała

ju z siebie sycz ce fontanny iskier, a wiatrogony, doprowadzone do szału przez piek ce uk szenia

iskier na skórze i ustawiczne szarpanie cugli, pikowały na dachy zamku z przera aj cym,

kaszl cym rykiem. Skierowany ku górze deszcz strzał przerzedził si , a po chwili na dziedziniec

zamku wyskoczył m czyzna. Na głowie miał co , co przypominało drewnian misk na sałat . W

r kach trzymał przedmiot, który Rocannon w pierwszej chwili wzi ł za lustro, a który okazał si

mis pełn wody. ci gaj c z całych sił wodze ółtego wierzchowca, który wci usiłował zawróci

do stajni, Mogien przeleciał nad głow m czyzny i krzykn ł:

- Mów szybko! Moi ludzie ju zapalaj nowe pochodnie!

- Z jakich wło ci, ksi

? - Hallan!

- Władco Hallan, Ksi

Wygnaniec z Plenot błaga o czas na ugaszenie ognia!

- Zgadzam si w zamian za ycie i maj tek ludzi z Tolen. - Niech tak b dzie - odkrzykn ł

m czyzna i nie wypuszczaj c z r k misy z wod schronił si do budynku.

Atakuj cy wycofali si na wydmy i stamt d przygl dali si , jak mieszka cy Plenot po piesznie

przygotowuj pomp i organizuj brygad z wiadrami, czerpi c wod z morza.

Było ich zaledwie par tuzinów, wliczaj c w to kilka kobiet. Wie a si spaliła, ale zdołali ocali

ciany i główny budynek. Kiedy ogie został ugaszony, grupka ludzi wyszła pieszo przez bram i

background image

zeszła ze skalnej ostrogi na wydmy. Na czele szedł wysoki, szczupły m czyzna z ciemn jak

orzech skór i płomienistymi włosami Angyarów; za nim post powało dwóch ołnierzy, wci

jeszcze nosz cych swoje drewniane hełmy, a z tyłu dreptała grupka sze ciu obdartych m czyzn i

kobiet, patrz cych boja liwym wzrokiem. Wysoki m czyzna uniósł w obu dłoniach glinian mis

pełn wody.

- Jestem Ogoren z Plenot, Ksi

-Wygnaniec tych wło ci.

- Jestem Mogien, dziedzic Hallan.

- ycie mieszka ców Tolen nale y do ciebie, panie - Ogoren kiwn ł głow w stron grupki

obdartusów. - Nie było adnych skarbów w Tolen.

- Były dwa statki, Wygna cze.

- Z północy nadlatuje smok i widzi wszystko - powiedział Ogoren kwa no. - Statki z Tolen s

twoje.

- A ty otrzymasz z powrotem swoje wiatrogony, kiedy statki znajd si na przystani w Tolen -

przyrzekł wspaniałomy lnie Mogien.

- Kim jest ten drugi ksi

, z którym miałem honor walczy ? - zapytał Ogoren, zerkaj c na

Rocannona, który miał na sobie kompletn br zow zbroj angyarsk z wyj tkiem mieczów.

Mogien równie spojrzał na swego przyjaciela, a Rocannon odpowiedział pierwszym imieniem,

które mu przyszło na my l, imieniem, którym nazwał go Kyo - „Olhor"; W drowiec.

Ogoren przyjrzał mu si ciekawie, potem skłonił si przed nimi i rzekł:

- Misa jest pełna, panowie.

- Niech ta woda nie b dzie rozlana, a przymierze niech nie b dzie złamane!

Władca Plenot odwrócił si i wielkimi krokami pod ył do swego dopalaj cego si zamku, nie

spojrzawszy nawet na uwolnionych wi niów, stłoczonych na wydmie. Mogien powiedział do nich

tylko:

- Zaprowad cie do domu mojego wiatrogona, ma zranione skrzydło - i dosiadłszy ponownie

ółtego rumaka z Plenot, wzbił si w powietrze.

Rocannon ruszył za nim, ogl daj c si do tyłu, na mał ałosn gromadk , która rozpoczynała

mozoln w drówk do swoich zrujnowanych domostw.

Zanim dotarł do Tolen, jego duch bojowy osłabł i ponownie zacz ł w duchu kl swoj głupot .

Opu ciwszy si na wydm przekonał si , e w jego łydce rzeczywi cie tkwiła strzała. Nie czuł bólu,

dopóki jej nie wyci gn ł; dopiero wtedy zobaczył, e grot był haczykowato zagi ty. Angyarowie

nie u ywali oczywi cie trucizny, ale istniało niebezpiecze stwo zaka enia krwi. Porwany

autentyczn odwag swoich towarzyszy wstydził si nakłada do tej bitwy swój ochronny

kombinezon. Posiadaj c tak zbroj , niemal niewidoczn , a jednak zdoln wytrzyma strzał z

lasera-mógł umrze w tej przekl tej ruderze od dra ni cia strzał z br zu. Chciał ratowa t planet ,

a nie potrafił nawet uratowa własnej skóry.

Najstarszy ze rednich ludzi z Hallan, kr py, milkliwy m czyzna imieniem Iot, zbli ył si bez

słowa, ukl kł i delikatnie przemył oraz opatrzył ran Rocannona. Potem nadszedł Mogien, jeszcze

w pełnej zbroi; w swoim hełmie z pióropuszem i wielkich, sztywnych, przypominaj cych skrzydła

naramiennikach przyczepionych do płaszcza wydawał si mierzy dziesi stóp wzrostu i pi stóp

szeroko ci w ramionach. Za nim szedł Kyo, milcz cy jak dziecko zabł kane po ród wojowników z

silniejszej rasy. Potem zjawili si Yahan i Raho, i młody Bien; chata p kała w szwach, kiedy

wszyscy przykucn li przy palenisku. Yahan napełnił siedem okutych srebrem pucharów, które

Mogien podawał im uroczy cie. Wypili i Rocannon poczuł si lepiej. Mogien zapytał o jego nog .

Rocannon poczuł si o wiele lepiej. Wypili jeszcze troch vaskanu, podczas gdy zal knione, pełne

podziwu twarze wie niaków ukazywały si co chwila w drzwiach, zagl daj c do rodka i

natychmiast znikaj c w zapadaj cym zmierzchu. Rocannon był w nastroju bohaterskim i łaskawym.

Zjedli i znowu wypili, a potem w dusznej chacie, cuchn cej dymem, potem, sma on ryb i smarem

z uprz y, Yahan wstał trzymaj c lir z br zu o srebrnych strunach i za piewał. Spiewał o Durhalu

z Hallan, który uwolnił wi niów z Korhalt w czasach Czerwonego Ksi cia, na moczarach Born; a

kiedy ju opisał rodowód ka dego wojownika bior cego udział w tej bitwie i ka dy zadany cios,

bez adnego przej cia zacz ł piewa o uwolnieniu ludzi z Tolen i spaleniu Wie y Plenot, o

background image

pochodni W drowca płon cej jasno w deszczu strzał, o wspaniałym rzucie Mogiena, dziedzica

Hallan, o tym, jak lanca ci ni ta w powietrze odnalazła swój cel niczym niechybiaj ca lanca

Hendina w dawnych dniach. Rocannon, pijany i szcz liwy, pozwalał si unosi pie ni, czuj c, e

teraz w pełni tu przynale y, e własn krwi przypiecz tował swój zwi zek z tym wiatem, do

którego przybył jako obcy przez ocean nocy. A obok siebie wyczuwał nieustann obecno małego

Fiana, samotn , u miechni t , pogodn .

IV

Morze przelewało wielkie, spokojne fale w si pi cym deszczu. wiat był wyprany z barw. Dwa

wiatrogony ze sp tanymi skrzydłami, uwi zane do ła cucha na rufie, skomlały i rozpaczały gło no,

a z drugiej łódki poprzez deszcz i mgł dobiegało ponad falami ałosne echo.

Sp dzili w Tolen wiele dni czekaj c, a zagoi si noga Rocannona, a czarny wiatrogon znowu

b dzie mógł lata . Chocia były to wa ne powody zwłoki, prawd było równie , e Mogien

wzdragał si przed dalsz w drówk , przed wypłyni ciem na morze, które musieli przeby .

Włóczył si samotnie w ród szarych piasków otaczaj cych laguny poni ej Tolen, próbuj c

zwalczy w sobie to samo przeczucie, które nawiedziło jego matk , Haldre. Wszystko, co potrafił

powiedzie Rocannonowi, to e widok i głos morza kład mu si ci arem na sercu. Kiedy ju

czarny wiatrogon całkowicie wyzdrowiał, Mogien nagle postanowił odesła go z powrotem do

Hallan pod opiek Biena, jakby chciał ocali cho jedn cenn rzecz od zagłady. Zgodzili si

równie pozostawi dwa juczne wiatrogony i wi kszo baga y staremu ksi ciu Tolen i jego

siostrze com, którzy wci kr cili si przy nich, usiłuj c połata swoj dziuraw siedzib . Dlatego

te w dwóch łodziach o smoczych łbach znajdowało si teraz tylko sze ciu podró nych i pi

wiatrogonów; wszyscy byli przemoczeni, a wi kszo narzekała.

Łód prowadziło dwóch pos pnych rybaków z Tolen. Yahan próbował uspokoi uwi zane

wiatrogony piewaj c dług , monotonn , ałobn pie o dawno nie yj cym ksi ciu; Rocannon i

Fian, zakutani w płaszcze, z kapturami naci gni tymi na głowy, siedzieli na dziobie.

- Kyo, kiedy wspomniałe o górach na południu.

- O, tak - potwierdził mały człowiek, rzucaj c szybkie spojrzenie za siebie, w stron

niewidocznych wybrze y Angien.

- Czy wiesz cokolwiek o ludziach, którzy yj na południu, na l dzie Fiern?

„Podr cznik" nie okazał si w tym wypadku zbyt pomocny; poza tym Rocannon po to przecie

zorganizował swoj Misj , eby wypełni luki w informacjach. „Podr cznik" podawał, e na

planecie wyst puje pi rozumnych gatunków, ale opisywał tylko trzy z nich:

Angyarów/Olgyiorów, Fiia i Gdemiarów oraz niehumanoidalne gatunki odkryte na wielkim

Wschodnim Kontynencie po drugiej stronie planety. Zapiski geografów dotycz ce Kontynentu

Południowo-Zachodniego były zwykłymi pogłoskami: Gatunek 4? (nie potwierdzony): Rasa

wielkich humanoidów, rzekomo zamieszkuj cych ogromne miasta (?). Gatunek 5? (nie

potwierdzony): Skrzydlate torbacze. Ogółem bior c było to równie pomocne jak informacje

uzyskane od Kyo, który chyba czasem my lał, e Rocannon zna odpowiedzi na wszystkie pytania,

które zadaje, i odpowiadał wówczas jak ucze w szkole.

- Na Fiern yj Stare Rasy, prawda?

Rocannon musiał si kontentowa widokiem mgły, za któr na południu skrywał si tajemniczy

l d. Słuchał skomlenia wielkich, zwi zanych bestii, podczas gdy przejmuj co zimna wilgo

spływała mu po szyi.

Raz wydawało mu si , e słyszy w górze warkot helikoptera, i ucieszył si , e mgła ich kryje; po

chwili jednak wzruszył ramionami. Po co si kry ? Armia, która przeznaczyła t planet na swoj

baz w mi dzygwiezdnej wojnie, z pewno ci niezbyt si przerazi widokiem dziesi ciu ludzi i

pi ciu przero ni tych kotów mokn cych na deszczu w dwóch dziurawych łódkach...

Płyn li dalej w nieustaj cym deszczu. Z morza podnosiła si mglista ciemno . Min ła długa,

zimna noc, zaja niał szary wit i ponownie ujrzeli fale, deszcz i mgł . Naraz czterej pos pni

eglarze w dwóch łodziach powrócili do ycia. Dwaj z nich pochwycili stery i wpatrywali si z

background image

niepokojem przed siebie. Po chwili spo ród kł bi cych si w górze tumanów mgły wynurzyła si

nieoczekiwanie skalna ciana. Płyn li u jej podnó a, a głazy i karłowate, przygi te wiatrem drzewa

przesuwały si wysoko nad ich głowami.

Yahan wypytywał jednego z eglarzy.

- Mówi, e b dziemy teraz mijali uj cie wielkiej rzeki, a po drugiej stronie jest jedyne nadaj ce

si do l dowania miejsce na wiele mil dookoła.

W tej samej chwili pi trz ca si nad nimi skała ponownie znikła we mgle, g sty tuman

zawirował wokół nich, łódka zaskrzypiała, kiedy silny pr d uderzył w kil. Wyszczerzona smocza

głowa w dziobie zachybotała si i obróciła. Powietrze było białe i m tne; woda kotłuj ca si za

burt była m tna i czerwona. eglarze na dwóch łodziach krzyczeli co do siebie.

- Rzeka przybiera! - zawołał Yahan. - Próbuj zawróci ... Trzymajcie si !

Rocannon złapał Kyo za rami ; łódka zboczyła z kursu, zatrz sła si i przechyliła porwana

wirem, wykonuj c jaki szale czy taniec, podczas gdy eglarze walczyli, eby utrzyma j prosto.

O lepiaj ca mgła zakryła wod , a wiatrogony szarpały si na uwi zi i warczały z przera enia.

Smocza głowa przez chwil wydawała si płyn prosto; naraz w podmuchu wiatru nios cego

kolejny tuman mgły niezgrabna łód stan ła d ba i przechyliła si na bok. agiel z kla ni ciem

uderzył o powierzchni wody i przykleił si do niej, jeszcze mocniej przechylaj c łód . Ciepła,

czerwona fala zalała twarz Rocannona, bezgło nie wypełniła mu usta i oczy. Walczył o dost p do

powietrza ciskaj c co w r kach ze wszystkich sił. To było rami Kyo. Obaj szamotali si we

wzburzonym morzu, ciepłym jak krew, które miotało nimi na wszystkie strony i znosiło coraz dalej

od przewróconej łódki. Rocannon krzykn ł o pomoc, ale jego głos rozpłyn ł si w g stych,

dławi cych oparach, unosz cych si nad powierzchni wody. Gdzie był brzeg - w której stronie, jak

daleko? Płyn ł za rozmazanym kształtem łodzi holuj c Kyo, uczepionego jego ramienia.

- Rokananie!

Smoczy łeb szczerz c z by wychyn ł z bi łego chaosu. Mogien płyn ł za burt , walcz c z

pr dem, który go znosił. W r kach miał lin , któr opasał pier Kyo. Rocannon wyra nie widział

jego twarz; wysokie łuki brwi i ółte włosy, pociemniałe od wody. Po kolei wci gni to ich na

łódk , Mogiena na ko cu.

Yahan i jeden z rybaków z Tolen zostali wyłowieni w nast pnej kolejno ci. Drugi eglarz i dwa

wiatrogony uton li, wci gni ci pod przewrócon łód . Odpłyn li do daleko na zatok , tam gdzie

pr d przepływu i wiatr z uj cia rzeki stały si słabsze. Łódka, wypełniona milcz cymi,

przemoczonymi lud mi, kołysała si na czerwonych falach, otoczona przez kł bi ce si tumany

mgły.

- Rokananie, jak to si stało, e nie jeste mokry? Rocannon, wci oszołomiony, popatrzył na

swoje przemoczone ubranie i nie zrozumiał. Kyo, u miechni ty, dygocz cy z zimna, odpowiedział

za niego:

- W drowiec nosi drug skór .

Dopiero wtedy Rocannon zrozumiał i pokazał Mogienowi „skór " swojego ochronnego

kombinezonu, który nało ył dla ciepła poprzedniej deszczowej nocy, pozostawiaj c jedynie głow i

r ce odkryte. Nadal miał go na sobie, wi c Oko Morza nadal spoczywało bezpiecznie na jego piersi,

ale radio, mapy, bro - wszystko, co jeszcze ł czyło go z cywilizacj - było stracone.

- Yahanie, wrócisz do Hallan.

Pan i sługa stali naprzeciwko siebie na mglistym wybrze u nieznanego l du. Fale przyboju

syczały u ich stóp. Yahan nie odpowiadał.

Było ich sze ciu, a mieli teraz tylko trzy wiatrogony. Kyo mógł jecha z jednym ze rednich

ludzi, a Rocannon z drugim, ale Mogien był za ci ki, eby na dłu szy dystans zabiera

dodatkowego pasa era; w tej sytuacji który ze rednich ludzi musiał wróci razem z łódk do

Tolen. Mogien zdecydował, e pojedzie Yahan, najmłodszy.

- Nie odsyłam ci z powodu twojego post powania, Yahanie. Teraz id ju - eglarze czekaj .

Słu cy stał bez ruchu. Za jego plecami eglarze rozrzucali kopniakami ognisko, przy którym

wcze niej jedli. Iskry wzlatywały w gór i znikały we mgle.

- Panie - wyszeptał Yahan - ode lij Iota.

background image

Twarz Mogiena pociemniała, jego dło spocz ła na r koje ci miecza.

- Ruszaj, Yahan! - Nie pójd , panie.

Miecz ze wistem wysun ł si z pochwy. Yahan z okrzykiem przera enia cofn ł si , odwrócił i

zanurkował we mgł . - Zaczekajcie jaki czas na niego, a potem pły cie swoj drog - polecił

Mogien rybakom z twarz bez wyrazu. - My musimy teraz odnale własn drog . Mały panie, czy

zechcesz dosi

mego wiatrogona?

- Kyo siedział skulony, jakby mu było bardzo zimno; odk d wyl dowali na wybrze u Fiern, nie

wzi ł nic do ust i nie odezwał si ani słowem. Mogien posadził go na grzbiecie szarego wiatrogona,

uj ł wodze i ruszył w gł b l du prowadz c za sob wielk besti . Rocannon szedł za nim, ogl daj c

si co chwila do tyłu, gdzie został Yahan, i popatruj c na Mogiena. Zastanawiał si , kim był

naprawd ten dziwny człowiek, jego przyjaciel, który dopiero co zamierzał z zimn krwi zabi

człowieka, a w nast pnej chwili przemawiał z niewymuszon uprzejmo ci . Arogancki i lojalny,

bezlitosny i uprzejmy, pełen nie daj cych si pogodzi sprzeczno ci - Mogien był prawdziwym

ksi ciem.

Rybacy powiedzieli im, e na wschód od zatoczki znajduje si osada; ruszyli wi c na wschód,

brodz c w białej mgle, która otaczała ich zewsz d i tworzyła niskie sklepienie nad głowami. Na

wiatrogonach mogliby wznie si ponad mgł , ale zwierz ta, wyczerpane i rozdra nione po dwóch

dniach niewoli na łódkach, nie chciały lecie . Mogien, Iot i Raho prowadzili je, a Rocannon szedł

za nimi, rozgl daj c si ukradkiem za Yahanem, którego zd ył polubi . Nadal miał na sobie

kombinezon dla ochrony przed zimnem, nie zało ył tylko kaptura, który całkowicie odizolowałby

go od wiata. Mimo to czuł si nieswojo w druj c po nieznanej okolicy w o lepiaj cej mgle, patrzył

wi c pod nogi szukaj c jakiego kija czy laski. Mi dzy koleinami wy łobionymi przez ci gn ce si

po ziemi skrzydła wiatrogonów; po ród festonów wodorostów pokrytych nalotem soli zauwa ył

długi, biały kij wyrzucony przez fale; wydobył go z piasku i tak uzbrojony poczuł si pewniej. Ale

zatrzymuj c si stracił z oczu towarzyszy. Pospieszył ich ladem przez mgł . Po jego prawej r ce

wyrosła jaka posta . Zauwa ył natychmiast, e nie był to aden z jego przyjaciół, i podniósł kij w

gór jak szermiercz pałk , ale kto złapał go od tyłu i przewrócił na wznak. Co przypominaj cego

zimn , mokr skór opadło mu na twarz. Uwolnił si mocnym szarpni ciem i został nagrodzony

uderzeniem w głow , po którym stracił przytomno .

Stopniowo wiadomo powróciła, poprzedzona fal bólu. Le ał na plecach na piasku. Wysoko

nad jego głow dwie ogromne, niewyra ne postacie sprzeczały si niemrawo.

Tylko cz ciowo rozumiał dialekt Olgyiorów, którego u ywały.

- Zostawmy to tutaj - powiedziała jedna, a druga odpowiedziała co w rodzaju:

- Zabijmy to tutaj, to nie ma nic.

- Po tych słowach Rocannon przekr cił si na bok, naci gn ł kaptur swego ochronnego

kombinezonu na głow i zapi ł go. Jeden z gigantów odwrócił si , eby mu si przyjrze , a wtedy

Rocannon przekonał si , e był to tylko masywnie zbudowany redni człowiek, zakutany w futra.

- Zabierzmy to do Zgamy, mo e Zgama chce to mie - powiedział drugi.

Po krótkiej dyskusji złapali Rocannona za ramiona i zacz li go wlec po ziemi. Poruszali si

szybkim truchtem. Rocannon opierał si , ale zakr ciło mu si w głowie i mgła ogarn ła jego umysł.

Niejasno u wiadamiał sobie nagły półmrok, głosy, cian z drewnianych kołków przeplecionych

wodorostami i umocnionych glin , pochodni płon c w uchwycie na tej cianie. Pó niej był dach

nad głow , wi cej głosów i ciemno . Kiedy wreszcie doszedł do siebie, zorientował si , e le y

twarz ku ziemi na kamiennej podłodze. Podniósł głow .

Obok niego, na kominku wielkim jak dom, płon ły kłody drzewa. Gołe nogi, wystaj ce spod

wystrz pionych zwierz cych skór, otaczały go zwartym szeregiem. Podniósł wzrok wy ej i

zobaczył twarz jakiego m czyzny: redni człowiek, białoskóry i czarnowłosy, z g st brod ,

odziany w pasiaste, czarno-zielone futra, w kwadratowej futrzanej czapce na głowie.

- Czym ty jeste ? - zapytał ów człowiek niskim, szorstkim głosem, spogl daj c w dół na

Rocannona.

- Ja... oddaj si pod opiek gospodarzom tego miejsca - odparł Rocannon podnosz c si na

kolana. W tym momencie nie było go sta na nic wi cej.

background image

- Ju si tob zaopiekowali my - oznajmił brodacz przygl daj c si , jak Rocannon obmacuje guz

na potylicy. - Chcesz wi cej? - Brudne nogi i obszarpane futra zata czyły w miejscu, ciemne oczy

rozbłysły, białe twarze wykrzywiły si szyderczo.

Rocannon wstał i wyprostował si . Stał bez ruchu, nie mówi c nic, dopóki nie ust pił

łomocz cy ból pod czaszk . Kiedy poczuł, e całkowicie odzyskał władz w nogach, podniósł

głow i spojrzał w błyszcz ce oczy swego prze ladowcy.

- Ty jeste Zgama - powiedział.

Brodaty m czyzna cofn ł si o krok, zal kniony. Rocannon, który bywał w trudnych sytuacjach

na wielu wiatach, postarał si jak najlepiej wykorzysta swoj przewag .

- Jestem Olhor, W drowiec. Przychodz z północy i z morza, z kraju, który le y poza sło cem.

Przychodz w pokoju i odchodz w pokoju. Id na południe przez ziemie Zgamy. Niech nikt nie

próbuje mnie zatrzyma !

- Aaach - j kn ły jednocze nie wszystkie białe twarze, gapi ce si na niego z otwartymi ustami.

On sam nie spuszczał oczu z twarzy Zgamy.

- Ja tu jestem panem - o wiadczył ostrym, napastliwym tonem krzepki m czyzna. -Nikt nie

przechodzi przez moje ziemie!

Rocannon nie odpowiedział i dalej wpatrywał si w niego nieruchomym wzrokiem. Zgama

zorientował si , e nie wygra w tym pojedynku spojrze ; jego ludzie nadal wytrzeszczali oczy na

obcego.

- Przesta si tak gapi ! - rozkazał.

Rocannon ani drgn ł. Wiedział, e trafił na przeciwnika o twardym charakterze; ale teraz było

ju za pó no, eby zmienia taktyk .

- Nie gap si ! - rykn ł ponownie Zgama, po czym wyszarpn ł spod futrzanego płaszcza swój

miecz, zakr cił nim w powietrzu i pot nym zamachem spróbował ci obcemu głow .

Ale głowa nie spadła; obcy zachwiał si wprawdzie od ciosu, ale miecz Zgamy odbił si od niego

jak od skały. Ludzie zgromadzeni przy ogniu ponownie wyszeptali:

- Aaach!

Obcy złapał równowag i stan ł nieruchomo, wbijaj c spojrzenie w Zgam .

Zgama zadr ał; ju miał si cofn i rozkaza , eby uwolniono tego niesamowitego przybysza.

Ale upór wła ciwy jego rasie zwyci ył nad strachem i niepewno ci .

- Trzymajcie go... złapcie go za r ce! - wrzasn ł, a kiedy jego ludzie nie poruszyli si , sam złapał

Rocannona za ramiona i obrócił dookoła.

Dopiero wtedy pozostali przył czyli si do akcji. Rocannon nie stawiał oporu. Kombinezon

chronił go przed obcymi ciałami, wahaniami temperatury, radioaktywno ci , wstrz sami oraz

niezbyt mocnymi uderzeniami, jak ciosy mieczem lub trafienie kul ; ale nie mógł go uwolni z r k

dziesi ciu czy pi tnastu silnych m czyzn.

- aden człowiek nie przejdzie przez ziemie Zgamy, Władcy Długiej Zatoki! - Brodacz dał upust

swojej w ciekło ci, kiedy co dzielniejsi z jego ludzi zwi zali Rocannonowi r ce. -Jeste szpiegiem

ółtogłowych z Angien! Ju ja ci znam! Przychodzisz z t swoj angyarsk mow , czarami i

zakl ciami, a za tob przypłyn z północy łodzie o smoczych łbach. Ale nie tutaj! Jestem panem

tych, co nie maj panów. Niech e przyjd ółtogłowi ze swoimi płaszcz cymi si niewolnikami -

damy im posmakowa naszych mieczy! Wypełzłe z morza i prosisz o miejsce przy ogniu, tak?

Ogrzejemy ci , szpiegu. Nakarmimy ci pieczonym mi sem, szpiegu. Przywi za go tam do pala!

Chełpliwe, brutalne pogró ki dodały ducha jego ludziom, którzy hurmem rzucili si , eby

przywi za obcego do jednego ze słupów podtrzymuj cych ogromny ro en zawieszony nad ogniem

i zgromadzi stert drewna wokół jego nóg.

Potem zapadła cisza. Zgama wyst pił naprzód, ponury i masywny w swoich futrach, podniósł z

paleniska gał i potrz sn ł ni przed twarz Rocannona, a potem podpalił stos. Stos zapłon ł z

trzaskiem. Ubranie Rocannona, br zowy płaszcz i tunika z Hallan, natychmiast zaj ło si

płomieniem, który obj ł jego twarz i wzniósł si nad głow .

- Aaach - po raz trzeci j kn li ludzie Zgamy. Naraz jeden z nich krzykn ł:

- Patrzcie!

background image

Ogie opadł i poprzez dym ujrzeli nieruchom posta patrz c prosto na Zgam . Płomienie

lizały jej nogi, a na nagiej piersi błyszczał jak otwarte oko wielki klejnot, zawieszony na złotym

ła cuchu.

- Pedan, pedan - zapiszczały kobiety kryj ce si po ciemnych k tach.

Zgama swoim grzmi cym głosem przełamał narastaj c fal paniki:

- On si spali! Niech si pali! Deho, dorzu do ognia, szpieg piecze si wolno!

Zaci gn ł młodego chłopca przed kominek, mi dzy skacz ce odblaski płomieni, i zmusił go,

eby dorzucił drew do stosu.

- Czy nie mamy nic do jedzenia? Przynie cie mi so, kobiety! Widzisz nasz go cinno ,

Olhorze, widzisz, jak jemy?

Porwał płat mi sa z drewnianego półmiska, który podawała mu jaka kobieta, i stan wszy przed

Rocannonem szarpał mi so z bami pozwalaj c, eby sok ciekał mu po brodzie. Paru jego zbirów

na ladowało go, trzymaj c si troch dalej. Wi kszo z nich wolała nie zbli a si do kominka; ale

Zgama kazał im je i pi , i krzycze , a wreszcie kilku chłopców odwa yło si podej bli ej i do-

rzuci jaki patyk do stosu, gdzie milcz cy, nieruchomy człowiek stał w ród płomieni muskaj cych

jego dziwnie błyszcz c skór czerwonym odblaskiem:

Wreszcie ogie wypalił si , a hałas przycichł. M czy ni i kobiety zasn li zwini ci w kł bki pod

podartymi futrami, na podłodze, po k tach, w ciepłym popiele. Kilku m czyzn zasiadło na stra y

trzymaj c miecze na kolanach i flaszki w dłoniach.

Rocannon pozwolił opa powiekom. Skrzy owawszy dwa palce rozpi ł kaptur kombinezonu i

odetchn ł wie ym powietrzem. Długa noc mijała powoli i powoli zaja niał wit.

W szarym wietle poranka, s cz cym si przez tumany mgły, nadszedł Zgama lizgaj c si po

plamach tłuszczu na podłodze i przest puj c przez chrapi ce ciała. Popatrzył na swoj ofiar .

Ofiara patrzyła ponuro i nieust pliwie, prze ladowca z bezsiln zło ci .

- Spali , spali ! - warkn ł Zgama i odszedł.

Gdzie z zewn trz, spoza cian prymitywnej budowli, dobiegło Rocannona gruchaj ce

pomrukiwanie herilorów, tłustych, puchatych zwierz t domowych, które Angyarowie hodowali na

mi so, przycinaj c im skrzydła. Tutaj pasły si one prawdopodobnie na nadmorskich urwiskach. W

budynku poza Rocannonem pozostało tylko kilkoro dzieci i kobiet, które trzymały si od niego z

dala nawet wtedy, kiedy przyszła pora pieczenia mi sa na kolacj .

Rocannon stał przykuty do pala ju od trzydziestu godzin i oprócz bólu dr czyło go pragnienie.

Pragnienie wyznaczało granice jego mo liwo ci. Mógł oby si bez jedzenia przez dłu szy czas i

przypuszczalnie mógłby wytrzyma w ła cuchach co najmniej równie długo, chocia ju zaczynało

mu si kr ci w głowie; ale bez wody mógł prze y najwy ej jeszcze jeden z tych długich dni.

Był całkowicie bezsilny; gdyby spróbował odezwa si do Zgamy, ka de jego słowo - czy

byłaby to gro ba, czy próba przekupstwa - umocniłoby tylko upór barbarzy cy.

Tej nocy kiedy płomienie ta czyły mu przed oczami, a pomi dzy nimi widział biał , masywn ,

brodat twarz Zgamy, oczyma duszy ujrzał inn twarz, ciemn i jasnowłos : twarz Mogiena,

którego pokochał jak przyjaciela i troch jak syna. A gdy noc i ogie dopalały si z wolna,

pomy lał o małym Kyo, milcz cym i tajemniczym, z którym zwi zany był w jaki niepoj tny

sposób; usłyszał, jak Yahan piewa o bohaterach, a Iot i Raho narzekaj i miej si pospołu,

czyszcz c zgrzebłem wielkie, skrzydlate wiatrogony; i ujrzał Haldre zdejmuj c złoty ła cuch z

szyi. Nie nawiedziły go adne obrazy z jego poprzedniego ycia, chocia prze ył wiele lat na wielu

wiatach, wiele si nauczył i wiele dokonał. To wszystko spłon ło jak gar trawy. Zdawało mu si ,

e jest w Hallan, e stoi w długiej sali obwieszonej gobelinami przedstawiaj cymi walk ludzi i

gigantów, a Yahan podaje mu puchar pełen wody.

- Wypij to, Władco Gwiazd. Wypij. Wi c wypił.

V

Feni i Feli, dwa najwi ksze ksi yce, rzucały białe blaski na rozta czon powierzchni wody,

kiedy Yahan podawał mu nast pny puchar. Na palenisku arzyło si zaledwie par w gielków. W

background image

ciemno ciach wida było wyra ne smu ki i plamki ksi ycowej po wiaty, cisz m ciły jedynie

poruszenia i oddechy pi cych ludzi.

Yahan ostro nie rozlu nił ła cuchy, a Rocannon oparł si całym ci arem o słup, gdy nogi tak

mu zdr twiały, e nie mógł usta o własnych siłach.

- Pilnuj zewn trznej bramy przez cał noc - szeptał mu Yahan do ucha - a ci stra nicy nie pi .

Jutro wyprowadz stada...

- Jutro wieczorem. Nie mog biec. B d musiał u y podst pu. Zapnij ła cuch, Yahanie, ebym

mógł si na nim oprze . Przyczep hak tutaj, obok mojej r ki.

Który ze pi cych usiadł ziewaj c; Yahan zanurkował w ciemno i zanim rozpłyn ł si w ród

cieni, w wietle ksi yca przez chwil zaja niał jego u miech.

Rocannon ujrzał go ponownie o wicie. Yahan wraz z innymi wyp dzał herilory na pastwisko.

Podobnie jak tamci odziany był w obszarpane futra, a jego czarne włosy sterczały jak szczotka.

Nadszedł Zgama i obrzucił swoj ofiar ponurym spojrzeniem. Rocannon wiedział, e ten człowiek

oddałby połow swoich stad i wszystkie ony, eby tylko si pozby swojego go cia nie z tej ziemi,

ale własne okrucie stwo wp dziło go w pułapk bez wyj cia: dozorca jest wi niem swojego

wi nia. Zgama spał w ciepłym popiele i miał włosy tak wysmarowane sadz , e wydawał si

bardziej ucierpie od ognia ni Rocannon, którego naga, błyszcz ca skóra ja niała biel . Wyszedł

tupi c gło no i znowu przez cały dzie budynek był pusty z wyj tkiem stra ników pilnuj cych

drzwi. Rocannon wykorzystywał ten czas na ukradkowe wiczenia gimnastyczne. Kiedy

przechodz ca kobieta zauwa yła, e si prostuje i przeci ga, wyprostował si jeszcze bardziej,

kołysz c si i zawodz c j kliwie niskim, niesamowitym głosem. Kobieta przypadła do ziemi i z

piskiem umkn ła na czworakach.

Mglisty zmierzch zapadał za oknami, pos pne kobiety gotowały gulasz z mi sa i morskich

wodorostów, powracaj ce stada odzywały si setk głosów na zewn trz, a potem wszedł Zgama ze

swoimi lud mi. Kropelki wilgoci połyskiwały w ich brodach i futrach. Zasiedli na podłodze do

posiłku. Izba wypełniła si hałasem, zaduchem i paruj cym smrodem. Nieustanna obecno

tajemniczego go cia powodowała widoczn atmosfer napi cia: twarze były ponure, głosy brzmiały

kłótliwie.

- Dołó cie do ognia, trzeba go upiec! - krzykn ł Zgama i zerwał si na nogi, eby wepchn na

stos płon c kłod .

Nikt z jego ludzi si nie poruszył.

- Zjem twoje serce, Olhorze, kiedy usma y ci si w piersi! B d nosił ten bł kitny kamie

zamiast kolczyka! - Zgama trz sł si w furii, doprowadzony do szału przez to milcz ce, uporczywe

spojrzenie, które musiał znosi od dwóch dni. Ju ja ci zmusz , eby zamkn ł oczy! - wrzasn ł,

chwycił ci ki dr g le cy na podłodze i z trzaskiem opu cił go na głow Rocannona, jednocze nie

odskakuj c do tyłu, jakby obawiał si jakiegokolwiek kontaktu z dziwnym przybyszem. Dr g spadł

pomi dzy płon ce kłody i utkn ł jednym ko cem w jakiej szparze.

Rocannon powoli wyci gn ł praw r k , zacisn ł palce na kiju i wyszarpn ł go z ognia.

Wymierzył płon cy koniec w twarz Zgamy, a potem z wolna post pił krok do przodu. Kr puj ce go

ła cuchy opadły. Płomie strzelił do góry, sypn ł iskrami i rozst pił si wokół jego nagich stóp.

- Precz! - wyrzekł Rocannon. Szedł prosto na Zgam , a Zgama cofał si krok po kroku. - Nie

jeste ju tu panem. Człowiek łami cy prawo jest niewolnikiem, człowiek okrutny jest

niewolnikiem, człowiek nie maj cy rozumu jest niewolnikiem. Jeste moim niewolnikiem, a ja

wyp dz ci jak dzik besti . Precz!

Zgama obur cz chwycił si framugi drzwi, ale płon ca gał mign ła mu przed nosem, a

przypadł do ziemi. Stra nicy skulili si i zamarli w bezruchu. Pochodnie z sitowia, umieszczone

przy zewn trznej bramie, roz wietlały mrok; nie słycha było adnego d wi ku prócz mamrotania

herilorów w zagrodach i sum morskich fal, rozbijaj cych si o skały. Krok po kroku Zgama cofał

si przez podwórze, a dotarł do bramy. Jego ciemne oczy w białej, nieruchomej jak maska twarzy

wpatrywały si w zbli aj cy si płomie . Ogłupiały ze strachu, przywarł kurczowo do jednego ze

słupów bramy, wypełniaj c wej cie swym masywnym ciałem. Rocannon, wyczerpany i

doprowadzony do ostateczno ci, w odruchu zemsty mocno pchn ł go w pier płon cym ko cem

background image

kija, zwalaj c go z nóg, i przest pił nad jego ciałem. Za bram otoczył go skł biony tuman mgły.

Przeszedł w ciemno ci około pi dziesi ciu kroków, potkn ł si , upadł i nie zdołał ju wsta .

Nikt go nie cigał. Nikt nie wyszedł z twierdzy. Le ał na poro ni tej traw wydmie, chwilami

trac c przytomno . Po jakim czasie pochodnie przy bramie wypaliły si lub zostały zgaszone i

pozostała tylko ciemno . Wiatr zawodził wieloma głosami w ród traw, a w dole szumiało morze.

Kiedy mgła rozproszyła si przepuszczaj c wiatło ksi yca, Yahan znalazł go w tym miejscu,

opodal kraw dzi skały. Z jego pomoc Rocannon zdołał wsta . Wymacuj c drog przed sob ,

potykaj c si i pełzn c na czworakach, kiedy trafili na trudniejszy odcinek, posuwali si z trudem

na południowy wschód, byle dalej od wybrze a. Zatrzymywali si kilka razy, eby odetchn i

zorientowa si w terenie, a wtedy Rocannon natychmiast zasypiał. Yahan budził go i zmuszał do

dalszego marszu. Tu przed witem dotarli do doliny o stromych zboczach, poro ni tych lasem,

który w mglistej ciemno ci wydawał si czarny. Yahan i Rocannon zagł bili si we id c z biegiem

strumienia, ale nie zaszli daleko. Rocannon zatrzymał si i powiedział w swoim własnym j zyku:

- Nie mog ju i .

Yahan wyszukał piaszczyst łach pod wysokim, podmytym brzegiem, który zakrywał ich

przynajmniej od góry. Rocannon wczołgał si tam jak zwierz do swojej kryjówki i zasn ł.

Kiedy obudził si po pi tnastu godzinach, zapadał zmierzch, a obok Yahana le ała niewielka

kupka zielonych p dów i jadalnych korzeni.

- Za wcze nie jeszcze na owoce - tłumaczył si Olgyia - a te wyrzutki z twierdzy zabrały mój

łuk. Zastawiłem par sideł, ale przed zmrokiem nic si w nie nie złapie.

Rocannon arłocznie pochłon ł jarzyny, popił je wod ze strumienia, przeci gn ł si , a kiedy

poczuł, e odzyskał jasno my li, zapytał:

- Yahanie, jak tam trafiłe - do tej twierdzy wyrzutków?

Młody Olgyia, ze spuszczon głow , przysypywał piaskiem niejadalne ko cówki korzeni.

- Có , panie, sam wiesz, e... zdradziłem mojego pana, Mogiena. Wi c po tym wszystkim

pomy lałem sobie, e mógłbym przył czy si do tych, co nie maj panów.

- Słyszałe ju o nich wcze niej?

- W moim kraju opowiadaj o miejscach, gdzie my, Olgyiorowie, jeste my i panami, i sługami.

Mówi si nawet, e w dawnych czasach w Angien mieszkali my tylko my, redni ludzie;

polowali my w lasach i nie mieli my panów, a potem Angyarowie przybyli z południa na łodziach

o smoczych łbach... No wi c znalazłem twierdz , a ludzie Zgamy zabrali mnie ze sob uciekaj c z

jakiego innego miejsca na wybrze u. Odebrali mi łuk, zagonili mnie do pracy i nie zadawali

adnych pyta . I tak odnalazłem ciebie. Ale uciekłbym stamt d nawet wtedy, gdybym ci ie

znalazł. Nie chc by panem pomi dzy takimi wyrzutkami!

- Czy wiesz, gdzie s nasi towarzysze? - Nie. B dziesz ich szukał, panie?

- Mów mi po imieniu, Yahanie. Tak, b d ich szukał, je li jest jaka szansa, eby ich odnale .

Nie zdołamy przej przez cały kontynent na piechot , sami, bez broni i ubra .

Yahan w milczeniu wygładzał piasek, patrz c na strumie , który płyn ł, ciemny i czysty, pod

nisko zwieszonymi gał ziami iglastych drzew.

- Nie zgadzasz si ?

- Je li mój pan Mogien mnie znajdzie, zabije mnie. To jego prawo.

Według kodeksu Angyarów była to prawda; a je li kto przestrzegał kodeksu, tym kim był

wła nie Mogien.

- Gdyby znalazł nowego pana, twój dawny pan nie miałby prawa ci tkn ; czy nie tak,

Yahanie?

Chłopiec przytakn ł.

- Ale ten, kto si buntuje, nie znajduje nowego pana. - To zale y. Złó mi przysi g wierno ci, a

ja obroni ci przed Mogienem... o ile go znajdziemy. Nie wiem, jakie słowa wymawiacie.

- Powiadamy - Yahan mówił bardzo cicho - mojemu panu oddaj całe moje ycie wraz ze

mierci .

- Zwróciłe mi moje ycie, a teraz ofiarowujesz mi swoje. Przyjmuj .

background image

Woda z dono nym szumem przelewała si przez skalny próg w górze strumienia, a niebo

pociemniało złowrogo. W zapadaj cym zmierzchu Rocannon wy lizgn ł si ze swego

kombinezonu i zanurzył si cały w strumieniu, pozwalaj c, eby chłodna woda obmywała jego

ciało, spłukiwała brud, zm czenie i strach, i wspomnienie ognia li cego mu twarz. Pusty

kombinezon składał si zaledwie z garstki przezroczystych strz pków materii, cieniutkich jak włos,

ledwie widocznych drucików i przewodów oraz kilku półprzezroczystych sze cianów wielko ci

paznokcia. Yahan przygl dał si niespokojnym wzrokiem, jak Rocannon nakłada kombinezon z

powrotem, poniewa nie miał adnego innego ubrania, a Yahan zmuszony był zamieni swój

angyarski strój na par brudnych skór herilorów.

- Ksi

Olhorze - zapytał w ko cu - czy to... czy to ta skóra chroniła ci przed ogniem? Czy

te ... ten klejnot? Naszyjnik, o który Yahan pytał, schowany był teraz w jego własnym woreczku na

amulety, zawieszonym na szyi Rocannona. Rocannon odpowiedział łagodnie:

- To ta skóra, a nie adne czary. To rodzaj bardzo silnej broni.

- A ta biała rzecz?

Rocannon popatrzył na swój kij wydobyty z piasku, z jednym ko cem mocno nadpalonym;

Yahan znalazł go w trawie na wydmach zeszłej nocy. Ludzie Zgamy przynie li ten kawałek drewna

do twierdzy razem z wła cicielem, uwa aj c widocznie, e nie powinno si ich rozł cza . Czym

byłby czarodziej bez swojej laski?

- Có - odparł Rocannon - laska mo e si przyda , je li b dziemy musieli i piechot .

Przeci gn ł si i zamiast kolacji napił si jeszcze raz z ciemnego, bystrego, chłodnego

strumienia.

Nast pnego ranka obudził si wypocz ty i z wilczym apetytem. Yahan odszedł o wicie, eby

sprawdzi sidła, a tak e dlatego, e w nocy zmarzł i nie mógł ju dłu ej le e na wilgotnym piasku.

Wrócił przynosz c tylko troch ziół i niezbyt dobre wiadomo ci. Wdrapał si na zalesion gra ,

która biegła równolegle do wybrze a, i z jej szczytu ujrzał nast pn szerok morsk odnog ,

zagradzaj c im drog na południe.

- Czy by ci n dzni zjadacze ryb z Tolen wysadzili nas na wyspie? - j kn ł. Jego zwykły

optymizm został pokonany przez głód, zimno i zm czenie.

Rocannon spróbował przypomnie sobie zarys linii brzegowej na utopionej mapie. Rzeka

wpadaj ca do morza z zachodu brała pocz tek z północy, z długiego j zyka l du, stanowi cego

cz

górskiego ła cucha, który ci gn ł si wzdłu wybrze a z zachodu na wschód; pomi dzy tym

j zykiem a głównym l dem znajdowała si cie nina dostatecznie szeroka, eby wyra nie zaznaczy

si na mapach i w jego pami ci.

- Jak szeroka? - zapytał Yahana, który odparł pos pnie: .

- Bardzo szeroka. Nie umiem pływa , panie.

- Mo emy i pieszo. Ta gra ł czy si z głównym l dem na zachodzie. Mogien pewnie b dzie

nas szukał w tej stronie. Wiedział, e powinien teraz obj dowodzenie – Yahan zrobił ju wi cej,

ni do niego nale ało - ale na my l o czekaj cej ich w drówce przez nieznane, wrogie okolice duch

w nim upadł. Yahan nie spotkał nikogo, ale widział wydeptane cie ki; w tych lasach musieli y

jacy ludzie, co stanowiło dodatkowe niebezpiecze stwo.

Je li jednak chcieli, eby Mogien ich znalazł - o ile on sam jeszcze ył, był wolny i nie stracił

wiatrogonów - musieli i na południe, i to w miar mo liwo ci po otwartym terenie. Mogien

b dzie ich szukał na południu, jako e był to główny kierunek ich podró y.

- Chod my - powiedział Rocannon i ruszyli w drog . Wczesnym popołudniem spogl dali z grani

w dół, na szerok zatok , ołowianoszar pod niskim niebem, ci gn cym si na wschód i zachód tak

daleko, jak si gał wzrok. Południowy brzeg wida było tylko jako niewyra n lini niskich,

ciemnych wzgórz. Zimny wiatr wiej cy znad cie niny przenikał ich do szpiku ko ci, kiedy zeszli na

brzeg i ruszyli wzdłu niego na zachód. Yahan popatrzył na chmury, wci gn ł głow w ramiona i

złowró bnym tonem oznajmił:

- B dzie nieg.

I rzeczywi cie nieg zacz ł pada , mokry, wiosenny nieg, mieciony wiatrem, znikaj cy równie

szybko w zetkni ciu z wilgotn ziemi jak z ciemnymi wodami zatoki. Kombinezon Rocannona

background image

chronił go przed zimnem, ale głód i m cz cy niepokój dawały mu si we znaki; Yahan równie był

zm czony i bardzo zmarzni ty. Wlekli si dalej, bo nie pozostało im nic innego. Przeszli w bród

strumyk, wdrapali si na stromy brzeg brn c przez szorstk traw w zacinaj cym niegu i na

szczycie wzniesienia stan li twarz w twarz z jakim człowiekiem.

- Huf! - parskn ł nieznajomy, przygl daj c im si ze zdziwieniem i ciekawo ci . Widział

bowiem dwóch m czyzn brn cych przez nie n zamie , z których jeden, trz s cy si z zimna i z

posiniałymi ustami, ubrany był w wystrz pione futra, a drugi był całkiem nagi.

- Ha, huf! - powtórzył obcy. Był wysokim, ko cistym, zgarbionym m czyzn , brodatym, z

dzikim wejrzeniem ciemnych oczu. - Ha, wy tam! - powiedział w mowie Olgyiorów - zamarzniecie

na mier !

- Musieli my płyn ... nasza łód zaton ła... - pospiesznie improwizował Yahan. - Czy masz

dom i ogie , łowco pelliunarów?

- Płyn li cie przez cie nin z południa?

M czyzna wygl dał na zaniepokojonego. Yahan odpowiedział wymijaj cym gestem.

- Jeste my ze wschodu... Chcieli my kupi futra pelliunarów, ale wszystkie nasze towary

popłyn ły z wod .

- Ha, hm - mrukn ł dziki człowiek; nadal był zaniepokojony, ale jego dobroduszna natura

wydawała si przezwyci a strach.

- Chod cie, mam ogie i jedzenie - powiedział i odwróciwszy si zanurkował w rzadki,

porywisty nieg. Id c za nim dotarli wkrótce do chaty, usadowionej na zboczu pomi dzy zalesion

grani a brzegiem zatoki. Z zewn trz i od wewn trz wygl dała jak zwyczajna zimowa chata

rednich ludzi z lasów i wzgórz Angien. Yahan czuł si w niej jak w domu. Od razu przykucn ł

przy ogniu z westchnieniem prawdziwej ulgi. To uspokoiło ich gospodarza skuteczniej ni

najbardziej pomysłowe wyja nienia.

- Dorzu no do ognia, chłopcze - powiedział i podał Rocannonowi grubo tkany płaszcz, eby go

mógł si czym okry .

Zrzuciwszy swój własny płaszcz, postawił w ciepłym popiele gliniany garnek z gulaszem i

przysiadł poufale mi dzy nimi, przewracaj c oczami to na jednego, to na drugiego.

- Zawsze pada nieg o tej porze roku, a wkrótce b dzie jeszcze wi cej niegu. Znajdzie si dla

was du o miejsca; jest nas tu trzech tej zimy. Tamci wróc wieczorem albo jutro, albo za jaki czas;

przeczekaj zamie wysoko na grani, tam gdzie poluj . Jeste my łowcami pelliunarów, jak to

zauwa yłe po moich piszczałkach, co, chłopcze?

Dotkn ł szeregu ci kich, drewnianych fujarek dyndaj cych mu u pasa i wyszczerzył z by.

Wprawdzie wygl dał jak nieokrzesany, nierozgarni ty dzikus, ale o jego go cinno ci wiadczyły

namacalne fakty. Dał im po pełnej misce mi snego gulaszu, a kiedy zapadł zmrok, zaproponował,

eby si poło yli. Rocannon nie trac c czasu zawin ł si w cuchn ce futra, le ce w k cie do

spania, i zasn ł jak dziecko.

Rano nadal padał nieg, a wiat był biały i pozbawiony konturów. Towarzysze gospodarza

jeszcze nie wrócili.

- Musieli zosta na noc w wiosce Timash, po drugiej stronie Grzbietu.

- Grzbiet... to jest ta morska odnoga?

- Nie, to jest cie nina, a po drugiej stronie nie ma adnych wsi! Grzbiet to jest ta gra , te wzgórza

nad nami. Sk d wy w ogóle jeste cie? Ty mówisz prawie tak samo jak ludzie st d, ale twój wuj -

nie.

Yahan rzucił przepraszaj ce spojrzenie Rocannonowi, który dot d nie wiedział, e kiedy spał,

przybył mu siostrzeniec.

- Och... on jest z Rubie y; oni tam mówi inaczej. My równie nazywamy t wod cie nin .

Dobrze by było znale kogo , kto ma łódk , eby nas przewie na drug stron . - Chcecie jecha

na południe?

- Có , teraz, kiedy wszystkie nasze towary przepadły, stali my si ebrakami. Musimy wraca do

domu.

background image

- Jest łódka na brzegu, kawałek drogi st d. Kiedy si przeja ni, zobaczymy, co dalej. Powiem ci,

chłopcze, e kiedy tak spokojnie mówisz o podró y na południe, krew si we mnie cina. aden

człowiek nie mieszka mi dzy cie nin a wielkimi górami, nigdy o czym takim nie słyszałem.

Chyba e masz na my li tych, o których si nie mówi. A to s tylko stare opowie ci. Sk d

wiadomo, czy tam w ogóle s jakie góry? Byłem tam, po drugiej stronie cie niny - niewielu ludzi

mogłoby ci to powiedzie . Byłem tam. Polowałem na wzgórzach. Jest tam mnóstwo pelliunarów, w

pobli u wody. Ale nie ma adnych osad. adnych ludzi. Nikogo. I nie chciałbym zosta tam na noc.

- My tylko pójdziemy południowym brzegiem na wschód - odparł Yahan oboj tnym tonem, ale

wygl dał na zmieszanego; z ka dym pytaniem zmuszony był ucieka si do coraz bardziej

skomplikowanych kłamstw.

Ale jego pierwsze, instynktowne kłamstwo okazało si słuszne, kiedy Piai, gospodarz, zmienił

temat.

- Przynajmniej nie przypłyn li cie z północy! - rzucił, ostrz c na osełce swój długi nó z kling

w kształcie li cia. - Nie ma adnych ludzi za cie nin , a za morzem yj tylko n dzne kreatury, co

to słu ółtogłowym jak niewolnicy. Czy twoi ludzie o nich nie słyszeli? Za morzem, w północnej

krainie jest rasa ludzi z ółtymi głowami. To prawda. Powiadaj , e ci ludzie mieszkaj w domach

wysokich jak drzewa, nosz miecze ze srebra i je d na grzbietach wiatrogonów! Uwierz w to,

jak to zobacz . Za futra wiatrogonów dostaje si dobr cen na wybrze u, ale na te bestie

niebezpiecznie jest nawet polowa , a co dopiero oswaja je i na nich je dzi . Nie mo na wierzy

we wszystkie bajki, jakie ludzie opowiadaj . Zarabiam dosy na futrach pelliunarów. Mog je

przywoła w ka dej chwili. Posłuchaj!

Przytkn ł fujarki do swoich włochatych ust i dmuchn ł, najpierw bardzo leciutko, ledwie

słyszalna, nie miała skarga, która wzbierała i opadała, uderzała i załamywała si w pół d wi ku,

wznosz c si w niemal melodyjnej frazie, brzmi cej jak krzyk dzikiej bestii. Rocannonowi mróz

przeszedł po plecach: słyszał ju t melodi w lasach Hallan. Yahan, który był szkolony na

my liwego, wyszczerzył z by w podnieceniu i krzykn ł jak na widok zdobyczy:

- piewaj! piewaj! nadlatuje!

Przez reszt popołudnia on i Piai opowiadali sobie my liwskie historyjki. Wiatr ucichł, ale nieg

padał wci , cicho i spokojnie.

Nast pnego dnia o wicie niebo było czyste. Jak zwykle w zimnej porze okryte białym niegiem

wzgórza skrzyły si o lepiaj co w ró owo-białych promieniach sło ca. Przed południem zjawili si

dwaj towarzysze Piaia nios c kilka szarych, puszystych futer pelliunarów. Czarnobrewi i yla ci jak

wszyscy Olgyiorowie z południa, wydawali si jeszcze bardziej dzicy ni Piai; nieufni wobec

obcych jak zwierz ta, obchodzili ich z daleka i tylko ukradkiem zerkali na nich spode łba.

- Nazywaj moich ludzi niewolnikami - powiedział Yahan do Rocannona, kiedy tamci wyszli z

chaty. - Lepiej jednak by człowiekiem słu cym innym ludziom, ni besti poluj c na inne bestie,

jak oni. - Rocannon podniósł ostrzegawczo r k i Yahan zamilkł, kiedy jeden z południowców

wszedł do rodka, przypatruj c im si z ukosa i nie mówi c ani słowa.

- Chod my-mrukn ł Rocannon w j zyku Olgyiorów, którego troch si poduczył przez ostatnie

dwa dni. ałował, e czekali do powrotu towarzyszy Piaia. Yahan równie czuł si nieswojo.

- Pójdziemy ju - zwrócił si do Piaia, który wła nie nadszedł. - Pogoda powinna si utrzyma ,

dopóki nie obejdziemy zatoki. Gdyby nie udzielił nam schronienia, nie prze yliby my tych dwóch

mro nych dni. Oby twoje łowy zawsze były szcz liwe!

Ale Piai stał bez ruchu i nie mówił nic. Na koniec odchrz kn ł, splun ł do ognia, przewrócił

oczami i warkn ł: - Obejdziecie zatok ? Przecie chcieli cie płyn łodzi .

Jest łód na brzegu. To moja łód . Mo emy ni popłyn . Przewieziemy was przez wod .

- To wam oszcz dzi sze dni drogi - wtr cił Karmik, ni szy z przybyszów.

- Zaoszcz dzicie sze dni drogi - powtórzył Piai. - Przewieziemy was łodzi na drug stron .

Mo emy ju i .

- Zgoda - odparł Yahan spojrzawszy szybko na Rocannona: nic nie mogli zrobi .

- No to chod my - mrukn ł Piai i jako tak nagle, nie proponuj c nawet go ciom zapasów na

drog , wyszedł z chaty, a za nim pozostali. Wiał ostry wiatr, sło ce wieciło jasno; chocia

background image

gdzieniegdzie w zagł bieniach gruntu le ał jeszcze nieg, rozmi kła od wilgoci ziemia chlupotała

pod nogami. Ruszyli wzdłu brzegu kieruj c si na zachód. Sło ce ju zachodziło, kiedy po długim

marszu dotarli do niewielkiej zatoczki, gdzie na skalistym brzegu po ród trzcin le ała wyci gni ta z

wody łódka. Wody zatoki i niebo na zachodzie powlokły si czerwieni ; ponad czerwon po wiat

ja niał mały ksi yc Heliki zbli aj cy si do pełni, a we wschodniej stronie nieba Wielka Gwiazda -

odległa gromada Fomalhaut - l niła jak opal. Woda i niebo odbijały ten sam blask, a pomi dzy nimi

ci gn ł si długi, pagórkowaty brzeg, ciemny i niewyra ny.

- To ta łódka - oznajmił Piai zatrzymuj c si i spogl daj c na nich. Na twarz padał mu czerwony

odblask zachodu. Dwaj jego towarzysze stan li w milczeniu pomi dzy Yahanem a Rocannonem.

- Z powrotem b dziecie wiosłowa po ciemku - zauwa ył Yahan.

- wieci Wielka Gwiazda; b dzie jasna noc. A teraz, chłopcze, chodzi o to, czym nam zapłacicie

za wiosłowanie. - Ach - powiedział Yahan.

- Piai wie, e nie mamy nic. Nawet ten płaszcz dostali my od niego - odezwał si Rocannon,

który widz c, sk d wiatr wieje, ju przestał si martwi , e jego akcent mo e ich zdradzi .

- Jeste my biednymi my liwymi. Nie sta nas na robienie prezentów - o wiadczył Karmik, ten

który miał łagodniejszy głos i wygl dał bardziej rozs dnie i cywilizowanie od Piaia i trzeciego

my liwca.

- Nie mamy nic - powtórzył Rocannon. - Nie mamy czym zapłaci za wiosłowanie. Zostawcie

nas tutaj.

Yahan zacz ł bardziej obszernie wyja nia to po raz trzeci, ale Karmik mu przerwał.

- Nosisz na szyi woreczek, obcy człowieku. Co w nim jest?

- Moja dusza - szybko odpowiedział Rocannon. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy, nawet

Yahan. Ale blef w tej sytuacji nie był najlepszym wyj ciem. My liwi szybko otrz sn li si z

zaskoczenia. Karmik poło ył r k na swoim my liwskim no u z kling w kształcie li cia i

przysun ł si bli ej; Piai i drugi łowca zrobili to samo.

- Byli cie w twierdzy Zgamy - stwierdził Karmik. - W wiosce Timash wiele o tym mówiono.

Podobno nagi człowiek stał w płon cym ogniu, a potem spalił Zgam ogniem wylatuj cym z jego

białej laski i wyszedł z twierdzy. Na szyi miał wielki klejnot na złotym ła cuchu. W wiosce mówili,

e to były czary, ale ja my l , e to głupcy. Mo e ciebie nie mo na zrani , ale jego...

Z szybko ci błyskawicy złapał Yahana za długie włosy, przegi ł mu głow do tyłu i przyło ył

mu nó do gardła. - Chłopcze, powiedz temu obcemu, z którym podró ujesz, eby zapłacił za

nocleg, dobrze?

Wszyscy zamarli w bezruchu. Czerwony poblask na wodzie przygasł, Wielka Gwiazda ja niała

na niebie, zimny wiatr owiewał im twarze.

- Nie skrzywdzimy go - warkn ł Piai. Jego dzik twarz wykrzywiał skurcz. - Zrobimy tak, jak

powiedziałem, przewieziemy was przez cie nin - tylko nam zapła cie. Nie mówili cie, e macie

złoto, eby nam zapłaci . Mówili cie, e stracili cie całe swoje złoto. Spali cie pod moim dachem.

Dajcie nam t rzecz, a przewieziemy was na drug stron .

- Dostaniecie to... po tamtej stronie - o wiadczył Rocannon, wskazuj c na drugi brzeg.

- Nie - powiedział Karmik.

Yahan, bezsilny w jego r kach, nie mógł nawet drgn ; Rocannon widział pulsuj c arteri na

jego szyi i przyło one do niej ostrze no a.

- Po tamtej stronie - powtórzył z pos pnym uporem i potrz sn ł swoj biał lask próbuj c zrobi

na nich wra enie. - Przewieziecie nas na drug stron ; dam wam t rzecz. Obiecuj wam to. Ale

je li go skrzywdzicie, umrzecie tutaj, zaraz. Obiecuj wam to!

- Karmik, on jest pedan - mrukn ł Piai. - Rób, co ci mówi. Mieszkali ze mn pod jednym

dachem, przez dwie noce. Pu chłopca. On ci obiecuje to, czego chciałe .

Karmik popatrzył spode łba na niego, na Rocannona i w ko cu powiedział:

- Wyrzu t biał lask . Wtedy was przewieziemy.

- Najpierw pu chłopca - odparł Rocannon, a kiedy Karmik uwolnił Yahana, roze miał mu si w

twarz, zakr cił kijem nad głow i cisn ł go z rozmachem w wod .

background image

Z obna onymi no ami w dłoniach trzej my liwi poprowadzili podró nych do łódki; musieli

brn przez wod , po liskich skałach, na których łamały si drobne, czerwone fale. Piai i trzeci

my liwiec wiosłował, a Karmik usiadł mi dzy pasa erami z no em w r ku.

- Czy oddasz im klejnot? - szepn ł Yahan we Wspólnej Mowie, której ci Olgyiorowie z

półwyspu nie znali. Rocannon kiwn ł głow .

Yahan szeptał dalej, ochryple, trz s cym si głosem:

- Skacz i pły do brzegu, panie, kiedy si zbli ymy. Zabierz klejnot. Puszcz mnie wolno, jak

zobacz ...

- Poder n ci gardło. Szsz.

- Oni rzucaj czary, Karmik - odezwał si trzeci m czyzna. - Chc zatopi łód ...

- Wiosłuj, ty mierdz cy rybi flaku. A wy sied cie cicho, bo poder n gardło chłopcu.

Rocannon siedział cierpliwie na ławce wio larza, patrz c na wod , która powlekała si mglist

szaro ci w miar , jak oba odległe brzegi ogarniała noc. No e my liwych nie mogły go zrani , ale

nie zdołałby im przeszkodzi , gdyby chcieli zabi Yahana. Mógł z łatwo ci uciec wpław, ale

Yahan nie umiał pływa . Nie było wyj cia. Przynajmniej dostan si na drugi brzeg i zapłata nie

pójdzie na marne.

Zamglone kontury wzgórz na południowym brzegu z wolna przybli ały si i nabrały ostro ci.

Niewyra ne szare cienie przesun ły si na zachód, a na szarym niebie pojawiło si kilka gwiazd;

wiatło odległych sło c Wielkiej Gwiazdy zdominowało nawet blask ksi yca Heliki, którego teraz

ubywało. Słyszeli ju szum fal rozbijaj cych si o brzeg.

- Przesta cie wiosłowa - rozkazał Karmik i odwrócił si do Rocannona. - Daj mi teraz t rzecz.

- Bli ej do brzegu - odparł beznami tnie Rocannon. - Poradz sobie od tego miejsca, panie -

wymamrotał Yahan dr cym głosem. - Z brzegu wystaje sitowie...

Łódka przesun ła si do przodu o kilka uderze wioseł i zatrzymała si ponownie.

- Skacz, kiedy ja skocz - rzucił Rocannon w stron Yahana, a sam powoli podniósł si i stan ł

na ławce. Rozpi ł od góry kombinezon, który nosił tak długo, jednym szarpni ciem zerwał z szyi

skórzany rzemie , cisn ł na dno łodzi woreczek zawieraj cy szafir na złotym ła cuchu, zapi ł

kombinezon i w tej samej chwili skoczył.

W par minut pó niej stał obok Yahana na skalistym brzegu i patrzył, jak czerniej ca na wodzie

plama łodzi maleje w szarym półmroku.

- A eby cie zgnili, eby robaki z erały wam wn trzno ci, eby ko ci zmieniły wam si w

próchno! - zawołał Yahan i rozpłakał si .

Najadł si porz dnie strachu, ale nie tylko reakcja po gwałtownych wzruszeniach była powodem

jego załamania. Widział co , co nie mie ciło mu si w głowie - widział, jak „ksi

" składa w

okupie klejnot warto ci królestwa, eby uratowa ycie zwykłego Olgyiora, jego ycie - i ta

wiadomo zwaliła si na niego ci arem nie do zniesienia.

- Nie miałe racji, panie! - wykrzykn ł. - Nie miałe racji!

- Kupuj c twoje ycie za kawałek kamienia? Przesta , Yahanie, we si w gar . Zamarzniesz na

mier , je li nie rozpalimy ognia. Masz swoje krzesiwo? Tam w zaro lach jest du o gał zi. Rusz

si !

Udało im si rozpali ognisko na brzegu, a potem dorzucali do ognia tak długo, a odp dzili

ciemno i przejmuj cy chłód. Rocannon oddał Yahanowi futrzany płaszcz my liwych i

młodzieniec zawin wszy si we wkrótce zasn ł. Rocannon siedział pilnuj c ognia. Nie chciało mu

si spa . Czuł si nieswojo. Martwił si , e musiał odda naszyjnik, nie z powodu jego wielkiej

warto ci, ale dlatego, e niegdy dał go Semley, której pi kno , nie daj ca si zapomnie ,

przywiodła go po wielu latach na t planet ; dlatego, e go dostał od Haldre, która - jak wiedział -

miała nadziej przekupi tym los, odwróci cie przedwczesnej mierci ci

cy na jej synu. Mo e

wraz ze mierci Mogiena miała znikn równie ta rzecz, tak niebezpiecznie pi kna. I mo e, co

najgorsze, Mogien nigdy si nie dowie o utracie naszyjnika, poniewa nigdy si nie spotkaj ; mo e

Mogien ju nie yje... Odsun ł od siebie t my l. Mogien szukał jego i Yahana; na tym musiał si

oprze . B dzie ich szukał na szlaku prowadz cym na południe. Có bowiem mogli zrobi innego,

background image

ni i na południe, aby znale tam wroga lub - je li wszystkie jego przypuszczenia były bł dne -

nie znale tam wroga. W ka dym razie, z Mogienem czy bez Mogiena, on pójdzie na południe.

Wyruszyli o wicie. W szarym brzasku wspi li si na nadbrze ne wzgórza, a kiedy dotarli na

szczyt, w blaskach wschodz cego sło ca rozpostarł si przed nimi a po horyzont pusty, rozległy

płaskowy , pokre lony przez długie cienie padaj ce od zaro li. Okazało si , e Piai miał racj ,

kiedy mówił, e na południe od cie niny nie ma ludzi. Przynajmniej Mogien b dzie mógł ich

dostrzec z odległo ci wielu mil. Ruszyli wi c na południe.

Było zimno, lecz pogodnie. Yahan nało ył na siebie wszystkie ubrania, jakie mieli, a Rocannon

- swój kombinezon. Co jaki czas przechodzili przez strumyki wpadaj ce do zatoki, dostatecznie

cz sto, eby nie groziło im pragnienie. Szli przez cały dzie i przez dzie nast pny, ywi c si

korzeniami ro liny zwanej peya. Schwytali tak e kilka stworze podobnych do królików z małymi

skrzydełkami, które poruszały si na przemian podskakuj c i podlatuj c w powietrzu. Yahan str cał

je kijem na ziemi i piekł na ogniu z gał zek, który rozniecał swoim krzesiwem. Nie widzieli

adnych innych ywych stworze . Płaska, trawiasta, bezdrzewna równina rozpo cierała si szeroko

pod czystym niebem, pusta i milcz ca.

Przytłoczeni jej bezmiarem dwaj w drowcy siedzieli przy ogniu w zapadaj cym z wolna

zmierzchu, nie mówi c nic. Gdzie z góry, z wysoka dobiegał ich w regularnych odst pach czasu

odległy krzyk, niczym powolne pulsowanie ogromnego serca nocy. To były barilory, wielcy, dzicy

kuzyni udomowionych herilorów, odbywaj cy wiosenn migracj na północ. Od czasu do czasu

lec ce stada przesłaniały gwiazdy na szeroko dłoni, ale za ka dym razem rozlegał si tylko

pojedynczy krzyk, jak uderzenie pulsu.

- Z której gwiazdy przybyłe , Olhorze? - zapytał cicho Yahan, wpatruj c si w niebo.

- Urodziłem si na planecie zwanej Hain przez ludzi mojej matki, a Devenant przez ludzi mojego

ojca. Nazywacie jej sło ce Zimow Koron . Ale opu ciłem j dawno temu...

- A wi c wy, Władcy Gwiazd, nie jeste cie jednym plemieniem?

- S w ród nas setki plemion. Z urodzenia nale całkowicie do rasy mojej matki; mój ojciec,

który był Ziemianinem, zaadoptował mnie. Taki jest zwyczaj, kiedy pobieraj si ludzie ró nych

ras, którzy nie mog mie dzieci. To tak, jakby kto z twego plemienia po lubił kobiet Fiia.

- To si nie zdarza - o wiadczył sztywno Yahan.

- Wiem. Ale Ziemianie i Devenantanie s tak do siebie podobni, jak ty i ja. Niewiele jest wiatów

zamieszkanych przez tak wiele ró nych ras jak wasz. Najcz ciej na planecie yje jedna rasa,

bardzo podobna do nas, a prócz niej s tylko zwierz ta pozbawione mowy.

- Widziałe wiele wiatów - powiedział z rozmarzeniem chłopiec, próbuj c to sobie wyobrazi .

- Zbyt wiele - odparł starszy m czyzna. – Według waszej rachuby mam czterdzie ci lat, ale

urodziłem si sto czterdzie ci lat temu. Nie prze yłem tych stu lat; straciłem je podró uj c z

jednego wiata na drugi. Gdybym wrócił na Devenant albo na Ziemi , m czy ni i kobiety, których

znałem, nie yliby od stu lat. Mog tylko i dalej lub zatrzyma si gdzie ... Co to jest?

wiadomo czyjej obecno ci wydawała si ucisza nawet szept wiatru po ród traw. Co

poruszyło si na samej granicy wiatła - wielki cie , plama czerni. Rocannon ukl kł w napi ciu;

Yahan odskoczył od ogniska.

Nic si nie poruszyło. Wiatr nadal szeptał po ród traw w słabej po wiacie gwiazd. Nad

horyzontem na czystym niebie wieciły gwiazdy, nie przesłoni te adnym cieniem. Dwaj

w drowcy wrócili do ogniska.

- Co to było? - zapytał Rocannon. Yahan potrz sn ł głow .

- Piai mówił... o czym ...

Spali po kolei, zmieniaj c si na stra y. Kiedy nadszedł długi wit, byli bardzo zm czeni.

Szukali jakich ladów w miejscu, gdzie - jak im si wydawało - stał w nocy cie , ale wie a trawa

była nietkni ta. Zadeptali wi c ogie , kieruj c si na południe według sło ca.

Spodziewali si , e wkrótce znowu natkn si na strumie , ale si przeliczyli. Albo strumienie

płyn ły tutaj z północy na południe, albo po prostu ich zabrakło. W miar , jak posuwali si

naprzód, równina czy te pampa, pozornie niezmienna, stawała si coraz bardziej sucha, coraz

background image

bardziej szara. Tego ranka nie widzieli ju krzaków peya, a tylko szorstk , szarozielon traw

ci gn c si dalej i dalej, a po horyzont.

W południe Rocannon przystan ł.

- To nie ma sensu, Yahanie - powiedział.

Yahan poskrobał si po karku, rozejrzał si dookoła, a potem zwrócił ku niemu swoj młod ,

mizern , zm czon twarz.

- Je li chcesz i dalej, panie, pójd z tob .

- Nie poradzimy sobie be wody i ywno ci. Wracajmy.

Ukradniemy łód na wybrze u i wrócimy do Hallan. To nie ma sensu. Chod .

Odwrócił si i ruszył na północ. Yahan poszedł za nim. Czyste niebo jarzyło si bł kitem,

odwieczny wiatr szeptał w ród bezkresnych traw. Rocannon przygarbiwszy plecy szedł naprzód

uparcie, krok po kroku, z ka dym krokiem pokonuj c ogarniaj ce go zm czenie i zniech cenie.

Nawet si nie odwrócił, kiedy Yahan nagle stan ł.

-- Wiatrogony!

Dopiero wtedy podniósł wzrok i ujrzał je, trzy wielkie gryfy, zataczaj ce koła nad ich głowami z

pazurami wysuni tymi do l dowania, czarne na tle bł kitnego, rozpalonego nieba.

background image

Cz

druga

W DROWIEC

VI

Mogien zeskoczył ze swego wiatrogonu, zanim ten zd ył dotkn łapami ziemi. Młody ksi

podbiegł do Rocannona i u ciskał go jak brata. W jego głosie d wi czała rado i ulga.

- Na lanc Hendina, Władco Gwiazd! Dlaczego w drujesz nago przez t pustyni ? W jaki sposób

dotarłe tak daleko na południe, skoro idziesz na północ? Czy jeste ... - napotkał spojrzenie Yahana

i urwał.

- Yahan jest moim sług - oznajmił Rocannon. Mogien nic nie odpowiedział. Wida było, e

walczy ze sob , po chwili jednak zacz ł si u miecha , a wreszcie wybuchn ł gło nym miechem.

- Czy po to nauczyłe si naszych zwyczajów, eby kra mi słu cych, Rokananie? A kto tobie

ukradł ubranie?

- Olhor ma podwójn skór - odezwał si Kyo zbli aj c si swoim lekkim krokiem. - Witaj,

Władco Ognia! Poprzedniej nocy słyszałem ci w swoich my lach.

- Kyo zaprowadził nas do ciebie - potwierdził Mogien. - Odk d postawili my stop na wybrze u

Fiern dziesi dni temu, nie wyrzekł ani słowa, ale zeszłej nocy na brzegu zatoki, kiedy wzeszedł

Lioka, Kyo wysłuchał blasku ksi yca i powiedział: „Tam!" Kiedy si rozwidniło, polecieli my w

tym kierunku i tak was znale li my.

- Gdzie jest Iot? - zapytał Rocannon widz c tylko Raho trzymaj cego uzdy wiatrogonów.

Mogien nie zmieniaj c wyrazu twarzy wyja nił:

- Nie yje. Olgyiorowie napadli na nas we mgle na pla y. Nie mieli innej broni prócz kamieni,

ale było ich wielu. Iot został zabity, a ciebie stracili my z oczu. Kryli my si w jaskini w ród

nadbrze nych skał, dopóki wiatrogony nie mogły znowu lata . Raho poszedł na zwiady i usłyszał

opowie o obcym, który stał w ogniu i nie spalił si , i nosił bł kitny klejnot. A wi c kiedy

wiatrogony mogły ju lata , polecieli my do twierdzy Zgamy, a nie znalazłszy tam ciebie

podpalili my dach jego plugawego domu i rozp dzili my jego stada, a potem zacz li my ci szuka

wzdłu brzegów cie niny.

- Ten klejnot, Mogienie - przerwał mu Rocannon - naszyjnik Oko Morza... musiałem go odda

jako okup za nasze ycie. Straciłem go.

- Klejnot? - powtórzył Mogien pr ygl daj c si mu uwa nie. - Naszyjnik Semley? Oddałe go?

Nie po to, eby ratowa swoje ycie - któ mógłby ci zrani ? Kupiłe za niego bezwarto ciowe

ycie tego pół-człowieka! Tanio cenisz moje dziedzictwo! Masz, we to; tego si nie traci tak

łatwo! - podrzucił co w powietrze ze miechem, złapał i cisn ł Rocannonowi, który patrzył w

osłupieniu na złoty ła cuch i klejnot-płon cy bł kitnym blaskiem w jego dłoni.

- Wczoraj napotkali my na drugim brzegu zatoki dwóch Olgyiorów i trzeciego martwego.

Zatrzymali my si , eby ich zapyta , czy nie widzieli nagiego człowieka w druj cego ze swoim

sług nicponiem. Jeden z nich upadł przed nami na twarz i opowiedział nam wszystko, wi c

zabrałem drugiemu klejnot, a wraz z nim ycie, poniewa walczył. W ten sposób dowiedzieli my

si , e dostałe si na drugi brzeg; a Kyo doprowadził nas prosto do ciebie. Ale dlaczego szli cie na

północ, Rokananie?

- eby... eby znale wod .

- Jest strumie na zachodzie - wtr cił Raho. - Widzieli my go tu przedtem, zanim was

dostrzegli my. - Ruszajmy wi c. Yahan i ja nie pili my od zeszłej nocy. Dosiedli wiatrogonów,

Yahan razem z Raho, Kyo na swoim dawnym miejscu za Rocannon~m. Faluj ce na wietrze trawy

umkn ły spod nich, kiedy wzbili si ku sło cu lec c na południowy zachód nad rozległ równin .

Rozbili obóz nad strumieniem, który płyn ł, czysty i powolny, w ród bezkwietnych traw.

Rocannon nareszcie mógł zdj swój kombinezon i wło y na siebie zapasow koszul i płaszcz

Mogiena. Zjedli twardy chleb z Tolen, korzenie peya i cztery skoczki ustrzelone przez Yahana,

który cieszył si jak dziecko, e znowu dostał łuk w r ce. Tutaj, na płaskowy u, zwierz ta same

background image

ustawiały si do strzału i pozwalały si wiatrogonom chwyta w locie nie okazuj c strachu. Nawet

małe stworzonka zwane kilar, zielone, ółte i fioletowe, przypominaj ce owady swoimi

przezroczystymi, brz cz cymi skrzydełkami, cho w rzeczywisto ci były male kimi torbaczami,

tutaj zbli ały si do ludzi ciekawie i bez l ku unosiły si nad czyj głow , przygl daj c si

wszystkiemu okr głymi, złotymi oczami; to znów przysiadały na czyjej dłoni lub kolanie, eby po

chwili znowu wzbi si w powietrze. Wydawało si , e cała ta niezmierzona kraina nie zna

człowieka. Mogien opowiadał, e kiedy lecieli nad płaskowy em, nie widzieli ani ludzi, ani

zwierz t.

- Zeszłej nocy przy ognisku zdawało nam si , e widzieli my jakie stworzenie - powiedział

Rocannon z wahaniem, jako e sam nie był pewien, co wła ciwie widzieli.

Kyo obejrzał si na niego od ogniska; Mogien, rozpinaj cy swój pas z dwoma mieczami, nie

powiedział nic.

O pierwszym brzasku zwin li obóz i przez cały dzie p dzili na wietrze pomi dzy ziemi a

sło cem. Lot nad równin był równie przyjemny jak ci ka była poprzednia w drówka. W ten sam

sposób min ł im nast pny dzie , a pod wieczór, kiedy rozgl dali si ju za jednym z tych małych

strumieni, które z rzadka przecinały krain traw, Yahan obrócił si naraz na siodle i zawołał:

- Olhorze! Spójrz przed siebie!

Hen, daleko na południu niewielka zmarszczka szaro ci przecinała prosty horyzont.

- Góry! - krzykn ł Rocannon i poczuł, jak za jego plecami Kyo gwałtownie wci gn ł powietrze,

jakby przestraszony.

Nast pnego dnia płaska preria pod nimi stopniowo uniosła si i pofałdowała, tworz c niskie

pagórki i hałdy - ogromne fale na nieruchomym morzu. Wysoko spi trzone chmury płyn ły wci

na północ ponad ich głowami, a daleko przed sob widzieli poszarpane, ciemne, wyniosłe zbocza.

Przed wieczorem zarysy gór stały si wyra ne; chocia równin zakryła ciemno , odległe szczyty

na południu jeszcze przez długi czas wieciły jasnym, złotym blaskiem. Kiedy wreszcie znikły,

wychyn ł zza nich ksi yc Lioka i po eglował spiesznie po niebie niby wielka, ółta gwiazda. Feni

i Feli wzeszły wcze niej i poruszały si bardziej statecznie ze wschodu na zachód. Ostatni z

czwórki wzeszedł Heliki i cigał pozostałe, przybieraj c i zmniejszaj c si w półgodzinnych

cyklach. Rocannon le ał na plecach, obserwuj c spomi dzy wysokich, ciemnych łodyg trawy

powolny, skomplikowany, wietlisty taniec ksi yców.

Nast pnego ranka, kiedy razem z Kyo mieli wsi

na szarego pasiastego wiatrogona, stoj cy

przy pysku zwierz cia Yahan ostrzegł go:

- Jed na nim dzisiaj ostro nie, Olhorze.

Wiatrogon zgodził si z nim przeci głym, kaszl cym warczeniem, a wierzchowiec Mogiena

zawtórował mu jak echo.

- Co im dolega?

- Głód! - odparł Raho, mocno ci gaj c cugle swojego białego wierzchowca. - Najadły si , kiedy

znale li my herilory Zgamy, ale odk d lecimy nad t równin , nie dostały porz dnego posiłku, a te

lataj ce skoczki wystarcz im ledwie na jeden k s. ci gnij porz dnie pasem swój płaszcz, ksi

Olhorze - je li twój wiatrogon dosi gnie go z bami, sko czysz w jego oł dku.

Raho, którego br zowa skóra i włosy wiadczyły o tym, e jego babk musiał si zainteresowa

jaki szlachetnie urodzony Angya, był bardziej szorstki w obej ciu i skłonny do kpin od wi kszo ci

rednich ludzi. Mogien nigdy go nie karcił, a sam Raho mimo ostrego j zyka nie krył swego

arliwego przywi zania do młodego ksi cia. Był to człowiek w rednim wieku; wida było, e

uwa a cał t wypraw za głupot , i równie widoczne było, e nigdy nie przyszłoby mu do głowy

opu ci swojego ksi cia w niebezpiecze stwie.

Yahan rzucił wodze Rocannonowi i cofn ł si po piesznie, kiedy uwolniony wiatrogon skoczył w

powietrze jak puszczona spr yna. Przez cały dzie trzy wiatrogony ostro, niezmordowanie p dziły

ku my liwskim terenom, które wyczuwały czy te zw szyły na południu, a północny wiatr

popychał je od tyłu. Zalesione wzgórza, coraz wy sze i ciemniejsze, wznosiły si ku płynnym

zarysom gór. Na równinie rosły teraz drzewa, tworz ce k py i zagajniki, jak wyspy na faluj cym

morzu traw. Zagajniki przechodziły w las, przerywany gdzieniegdzie zielonym pasem trawy. Przed

background image

zmierzchem wyl dowali przy małym, zaro ni tym turzyc jeziorku po ród wzgórz. Pracuj c

sprawnie i z po piechem, redni ludzie zdj li z wiatrogonów wszystkie pakunki i uprz , odst pili i

pu cili je wolno. Trzy bestie z rykiem wystrzeliły w gór , bij c wielkimi skrzydłami, rozleciały si

nad wzgórzami w trzech ró nych kierunkach i znikn ły.

- Wróc , kiedy si najedz - wyja nił Yahan Rocannonowi - albo kiedy ksi

Mogien na nie

zagwi d e.

- Czasami przyprowadzaj ze sob kolegów, dzikie wiatrogony - dorzucił Raho, zawsze gotów

zakpi z nowicjusza.

Mogien i jego ludzie rozeszli si , eby zapolowa na lataj ce skoczki czy te w innych celach.

Rocannon wyci gn ł z ziemi kilka grubych korzeni peya, zawin ł je we własne li cie i wsadził do

gor cego popiołu, eby si upiekły. Był ekspertem od wykorzystywania tego, co dana okolica mo e

ofiarowa , i uwielbiał to; owe długie loty od witu do zmierzchu, ci gły, z ledwo ci zaspokajany

głód i noce przesypiane na gołej ziemi w podmuchach wiosennego wiatru pozbawiły go nadmiaru

ciała, uczyniły wra liwym i otwartym na wszelkie doznania. Podniósłszy si zobaczył, e Kyo

zaw drował nad sam brzeg jeziora i stał tam - w tła figurka, nie wy sza od sitowia, które zarastało

brzegi i szeroki pas wody. Mały Fian patrzył na góry, pi trz ce si szarym masywem na południu,

które gromadziły wokół swych wierzchołków wszystkie barwy i cał cisz nieba. Rocannon

podchodz c do niego ujrzał w jego oczach strach pomieszany z t sknot . Nie odwracaj c si Kyo

powiedział cichym, niepewnym głosem:

- Olhorze, znowu masz swój klejnot.

- Wci próbuj si go pozby - rzucił Rocapnon z u miechem.

- Tam w górze - mówił dalej Fian - b dziesz musiał ofiarowa wi cej ni tylko złoto i kamienie...

Co tam utracisz, Olhorze, tam w górze, gdzie jest szaro i zimno? Przez ogie w mróz...

Rocannon słyszał go i widział, ale zauwa ył, e jego usta si nie poruszały. Przenikn ł go chłód i

pospiesznie zamkn ł swój umysł, cofaj c si przed tym niesamowitym uczuciem przenikaj cym w

jego my li, w jego osobowo . Po jakiej minucie Kyo odwrócił si , spokojny i u miechni ty jak

zwykle, i odezwał si swoim zwykłym głosem:

- Za tymi wzgórzami i lasami, w zielonych dolinach mieszkaj Fiia. Moi ludzie ch tnie osiedlaj

si w dolinach, nawet tutaj; lubi blask sło ca i ziele ł k. Znajdziemy ich wioski za kilka dni.

Była to radosna wiadomo dla pozostałych, kiedy Rocannon im j powtórzył.

- My lałem ju , e nie znajdziemy tu adnych stworze obdarzonych mow . Taki pi kny kraj, a

taki pusty - stwierdził Raho.

- Nie zawsze był pusty -sprzeciwił si Mogien, obserwuj c par kilarów o ametystowych

skrzydełkach, ta cz cych jak wa ki nad powierzchni jeziora. - Moi ludzie przemierzali go dawno

temu, w czasach, kiedy nie było jeszcze bohaterów, zanim zbudowano Hallan i wyniosły Oynhall,

zanim Hendin zadał swój cios i Kirfiel zgin ł na wzgórzu Orren. Przybyli my z południa w

łodziach o smoczych głowach i znale li my w Angien dziki lud, kryj cy si po lasach i w

nadmorskich jaskiniach, lud o białych twarzach. Znasz t pie , Yahanie, Pie Orgohien:

Jechali na wietrze,

kroczyli po ziemi,

płyn li przez morze,

ku gwie dzie Brehen,

na cie ce Lioki...

- cie ka Lioki prowadzi z południa na północ. A pie opowiada o tym, jak my, Angyarowie,

walczyli my i pokonali my dzikich my liwców, Olgyiorów, jedynych z naszej rasy w Angien;

poniewa wszyscy jeste my jedn ras , Liuarami. Ale pie nie wspomina o tych górach. To stara

pie ; by mo e pocz tek został zapomniany. A mo e moi ludzie pochodz z tych wzgórz. To

dobra ziemia - lasy do polowania i ł ki do wypasania stad, i wzgórza, eby na nich budowa

fortece. A jednak wydaje si , e teraz nikt tu nie mieszka...

background image

Yahan nie grał na swojej srebrnostrunnej lutni tej nocy; wszyscy spali niespokojnie, mo e

dlatego, e wiatrogony odleciały, a w ród wzgórz panowała tak martwa cisza, jakby adne

stworzenie nie odwa yło si poruszy w ciemno ci.

Nast pnego dnia, zgodziwszy si , e ich obóz znajdował si w zbyt wilgotnym miejscu, ruszyli

bez po piechu w drog , zatrzymuj c si cz sto, eby zapolowa i zebra wie e zioła. O zmierzchu

dotarli do pagórka, którego wierzchołek był płaski i zapadni ty, jak gdyby pod ziemi spoczywały

fundamenty zwalonego budynku. Nic nie pozostało, ale mo na było si domy li , gdzie niegdy - w

tych czasach tak odległych, e adna legenda o nich nie wspominała - znajdowało si l dowisko

małej fortecy. Rozbili tu obóz, eby wiatrogony mogły łatwo ich znale , kiedy powróc .

Pó n noc Rocannon przebudził si i usiadł. wiecił tylko jeden ksi yc Lioka, a ogie wygasł.

Nie wystawiali adnej warty; a jednak Mogien stał jakie pi tna cie stóp dalej - nieruchoma,

wysoka sylwetka, ledwie widoczna w wietle gwiazd. Rocannon przygl dał mu si sennie,

zastanawiaj c si , dlaczego płaszcz sprawia, e Mogien wydaje si taki wysoki i w ski w

ramionach. Co tu było nie w porz dku. Angyarski płaszcz rozszerzał si w górze jak dach pagody,

a poza tym Mogien nawet bez płaszcza był postawny i barczysty. Dlaczego tam stoi, taki wysoki,

cienki i zgarbiony?

Posta powoli odwróciła twarz. To nie była twarz Mogiena.

- Kto to?! - zawołał Rocannon zrywaj c si z ziemi. W martwej ciszy jego głos zad wi czał

głucho.

Raho usiadł, rozejrzał si , złapał swój łuk i zacz ł gramoli si na nogi. Za wysok sylwetk co

si lekko poruszyło: druga taka sama. Wsz dzie wokół nich, w ród porosłych traw ruin, stały w

wietle gwiazd wysokie, chude milcz ce postacie, zakutane w płaszcze, z pochylonymi głowami.

Obok wystygłego ogniska stał tylko on i Raho.

- Ksi

Mogienie! - krzykn ł Raho. Nie było odpowiedzi.

- Gdzie jest Mogien? Kim jeste cie? Odpowiadajcie... Nie odezwali si , tylko zacz li powoli

przesuwa si do przodu. Raho wypu cił strzał . Nadal nie wydali z siebie adnego d wi ku, ale

nagle rozpostarli swoje płaszcze niesamowicie szeroko, zamiataj c nimi po ziemi, i zaatakowali

wszyscy razem. Nadbiegali w wielkich, powolnych susach. Rocannon walcz c z nimi walczył

jednocze nie, eby otrz sn si ze snu - to musiał by sen: ta cisza, te powolne ruchy, to wszystko

było jakie nierealne. Nawet nie czuł ich ciosów. Ale przecie miał na sobie swój kombinezon.

Słyszał, e Raho krzyczy w desperacji: - Mogienie!

Atakuj cy przygnietli Rocannona do ziemi cał swoj liczb i ci arem, a zanim zdołał si

wyswobodzi , został uniesiony w powietrze głow w dół; towarzyszył temu kołysz cy,

przyprawiaj cy o mdło ci ruch. Wykr caj c si , eby uwolni si z u cisku trzymaj cych go r k,

ujrzał w wietle gwiazd wzgórza i lasy przesuwaj ce si daleko w dole. Poczuł zawrót głowy i

wczepił si obiema r kami w chude ramiona stworze , które go porwały. Otaczali go zewsz d, ich

dłonie podtrzymywały go, powietrze wypełniał łopot czarnych skrzydeł.

To trwało bez ko ca; co jaki czas Rocannon ponawiał wysiłki, eby przebudzi si z tego

monotonnego koszmaru strachu, cichych, sycz cych głosów, łopotania wielkich skrzydeł, z ka dym

uderzeniem unosz cych go coraz dalej i dalej. Potem lot przeszedł nieoczekiwanie w długi,

szybuj cy ze lizg. Poja niały na wschodzie horyzont przemkn ł obok z przera aj c szybko ci ,

ziemia przechyliła si pod Rocannonem, niezliczone silne, mi kkie dłonie zwolniły swój u cisk i

Rocannon upadł. Nic mu si nie stało, ale był zbyt oszołomiony i obolały, eby si podnie , le ał

wi c i rozgl dał si dookoła.

Pod sob czuł chodnik z płaskich, wypolerowanych płyt. Z prawej i z lewej wznosiły si ciany,

osrebrzone brzaskiem, wysokie, proste i gładkie, jak wykute z metalu. Z tyłu wznosiła si ku niebu

pot na budowla, a patrz c przed siebie, przez bram pozbawion szczytu, widział ulic - idealnie

równy rz d srebrzystych, identycznych domów bez okien, czysta, geometryczna perspektywa

ja niej ca w czystym wietle poranka. To było miasto, nie wioska z epoki kamiennej ani twierdza z

epoki br zu, ale wielkie miasto, surowe i majestatyczne, pot ne i doskonałe, produkt wysoko

rozwini tej technologii. Rocannon usiadł, wci jeszcze czuj c zawrót głowy.

background image

W miar , jak si rozja niało, dostrzegał w mroku dziedzi ca jakie kształty, jakby wielkie

toboły; koniec jednego z nich połyskiwał ółtawo. Ze wstrz sem, który przełamał jego trans,

Rocannon rozpoznał ciemn twarz pod grzyw ółtych włosów. Oczy Mogiena były otwarte,

wpatrywały si w niebo bez mrugni cia.

Wszyscy jego czterej towarzysze wygl dali tak samo, sztywni, z otwartymi ustami. Twarz Raho

była szkaradnie wykrzywiona. Nawet Kyo, który w swojej krucho ci wydawał si tak odporny,

le ał nieruchomo, a w jego wielkich oczach odbijało si blade niebo.

A jednak oddychali, powoli, bezgło nie, w parosekundowych odst pach czasu; Rocannon

przyło ył ucho do piersi Mogiena i usłyszał słabe, powolne uderzenia serca, jakby dochodz ce z

wielkiej odległo ci.

Szum powietrza za plecami sprawił, e instynktownie przypadł do ziemi i zamarł w takim samym

bezruchu, jak sparali owane ciała dookoła. Jakie r ce chwyciły go za nogi i ramiona. Przewrócono

go na plecy i ujrzał pochylon nad sob twarz: dług , w sk twarz, mroczn i pi kn . Ciemna

głowa pozbawiona była włosów i brwi. Spod szerokich, bezrz sych powiek spogl dały oczy z

czystego złota. Małe, delikatnie rze bione usta były zamkni te. Mi kkie, silne dłonie uj ły jego

szcz k i nacisn ły, przemoc otwieraj c mu usta. Nast pna wysoka sylwetka pochyliła si nad

nim; po chwili kaszlał i krztusił si , kiedy wlewano mu do gardła jaki płyn - ciepł wod , st chł i

mdł . Potem dwie wielkie istoty pu ciły go. Rocannon zerwał si na nogi, wypluł wod i zawołał:

- Nic mi nie jest, zostawcie mnie!

Ale stworzenia ju odwróciły si do niego plecami. Pochyliły si nad Yahanem i podczas gdy

jedna naciskała mu szcz k , druga wlewała mu do ust wod z długiej, srebrzystej wazy.

Były bardzo wysokie, bardzo chude, semi-humanoidalne; po ziemi, która nie była ich ywiołem,

poruszały si powoli i do niezgrabnie. Miały w skie klatki piersiowe i muskularne ramiona;

długie, mi kkie skrzydła spływały im z pleców jak szare opo cze. Nogi były cienkie i krótkie, a

ciemne, szlachetne głowy wydawały si wychyla do przodu spod stercz cych w gór zako cze

skrzydeł.

„Podr cznik" Rocannona spoczywał w gł bi zasnutych mgł wód kanału, ale pami podsun ła

mu natychmiast: Istoty rozumne, Gatunek 4? (nie potwierdzony): Wielkie humanoidy, rzekomo

zamieszkuj ce ogromne miasta (?). A jemu udało si potwierdzi te domysły, nawi za pierwszy

kontakt z nowym gatunkiem, now , wysoce rozwini t kultur , nowymi członkami Ligi. Czyste,

precyzyjne pi kno budynków, bezosobowe miłosierdzie dwóch wielkich, anielskich istot, które

przyniosły wod , ich królewskie milczenie - wszystko to budziło w nim groz . Na adnym ze

wiatów nie spotkał podobnej rasy.

Zbli ył si do dwóch istot, które wła nie poiły wod Kyo, i zwrócił si do nich uprzejmie, cho

bez wiary w pomy lny rezultat:

- Czy znacie Wspóln Mow , skrzydlaci panowie? Nie zwróciły na niego adnej uwagi.

Mi kkim, cichym, jakby kalekim chodem zbli yły si do Raho i wlały wod w jego skrzywione

usta. Woda wypłyn ła i ciekła po policzku. Podeszły z kolei do Mogiena, a Rocannon ruszył za

nimi.

- Wysłuchajcie mnie! - krzykn ł i nagle zamarł w bezruchu; z mdl cym uczuciem zrozumiał, e

owe wielkie, złote oczy były lepe, e te istoty były lepe i głuche. Nie odezwały si ani nie

spojrzały na niego, tylko szły dalej, wysokie, smukłe, eteryczne, okryte mi kkimi skrzydłami od

stóp do głów. A potem drzwi cicho zamkn ły si za nimi.

Rocannon, wzi wszy si w gar , podchodził po kolei do ka dego z towarzyszy w nadziei, e

antidotum na parali zaczyna działa . Nie było adnej zmiany. Ponownie upewnił si , e u

wszystkich słycha jeszcze powolny oddech i słabe bicie serca - u wszystkich prócz Raho. Pier

Raho nie poruszała si , jego ało nie wykrzywiona twarz była zimna. Policzki nadal mokre od

wody, któr poiły go obce stworzenia.

Rocannon czuł, jak obok pełnego zgrozy niedowierzania narasta w nim gniew. Dlaczego te

anielskie istoty traktowały ich jak schwytane dzikie zwierz ta? Zostawił swoich przyjaciół i

pospieszył przez dziedziniec i bram pozbawion szczytu na ulic nieprawdopodobnego miasta.

background image

Nic si nie poruszało. Wszystkie drzwi były zamkni te. Wysokie, pozbawione okien, srebrzyste

fasady domów stały ciche w pierwszych promieniach sło ca.

Rocannon naliczył sze skrzy owa , zanim dotarł do ko ca ulicy. Zamykał j mur wysoki na

pi metrów, ci gn cy si nieprzerwanie w obu kierunkach. Rocannon nawet nie próbował i

wzdłu niego domy laj c si , e nie było w nim adnej bramy. Po co bramy istotom posiadaj cym

skrzydła? Ulice zbiegały si promieni cie w centrum miasta; Rocannon zawrócił do głównego

gmachu, jedynego budynku w mie cie wyró niaj cego si kształtem i wielko ci po ród

geometrycznych szeregów jednakowych, srebrzystych domów. Ponownie znalazł si na dziedzi cu.

Wszystkie drzwi były zamkni te, czyste, puste ulice rozci gały si pod czystym, pustym niebem;

jedynym d wi kiem był odgłos jego kroków.

Załomotał do drzwi zamykaj cych dziedziniec. Nie było odpowiedzi. Pchn ł - i drzwi stan ły

otworem. Wewn trz panowała ciepła ciemno ; odbierał szmery i szelesty, wra enie wysoko ci i

rozległej przestrzeni. Wysoka sylwetka chwiejnie przeszła obok, zatrzymała si i znieruchomiała.

W smudze wiatła wpadaj cej przez otwarte drzwi Rocannon widział, jak ółte oczy skrzydlatej

istoty zamkn ły si i otworzyły powoli. To wiatło sło ca je o lepiało. Tylko w nocy mogły

spacerowa po swoich srebrzystych ulicach i wylatywa na zewn trz.

Patrz c w t nieodgadnion twarz Rocannon przybrał postaw , któr etnografowie nazywali

NOK - Nawi zanie Ogólnego Kontaktu, dramatyczna, wyra aj ca ch porozumienia poza - i

zapytał w j zyku galaktycznym:

- Kto jest waszym przywódc ?

Wypowiedziane sugestywnym tonem, pytanie to zazwyczaj wywoływało jak reakcj . Ale nie

tym razem. Skrzydlaty spojrzał wprost na Rocannona z oboj tno ci gorsz od lekcewa enia,

zamrugał, zamkn ł oczy i najwyra niej zasn ł na stoj co.

Oczy Rocannona przyzwyczaiły si ju do ciemno ci i w ciepłym mroku wypełniaj cym

pomieszczenie dostrzegł teraz całe setki wyprostowanych, skrzydlatych sylwetek, stoj cych w

rz dach, nieruchomo, z zamkni tymi oczami.

Przeszedł pomi dzy nimi, a one nawet nie drgn ły. Dawno temu, na swojej ojczystej planecie

Davenant, zwiedzał jako dziecko muzeum pełne rze b i tak samo przechodził mi dzy nimi,

podnosz c wzrok na nieruchome twarze staro ytnych hai skich bogów.

Zbieraj c cał odwag , podszedł do jednej z istot i dotkn ł jej - jego? - ramienia. Złociste oczy

otwarły si , pi kna twarz zwróciła si ku niemu, ciemna w g stniej cym mroku.

- Hassa! - powiedział skrzydlaty, nachylił si szybko, dotkn ł ramienia ustami, potem cofn ł si

trzy kroki, ponownie otulił si skrzydłami jak peleryn i znieruchomiał z zamkni tymi oczami.

Rocannon zostawił go w spokoju i poszedł dalej, po omacku odnajduj c drog w ciepłym,

miodowym półmroku zalegaj cym wielk sal . W gł bi trafił na drugie drzwi, si gaj ce od podłogi

a do wysokiego stropu. Za drzwiami było nieco ja niej, niewielkie otwory w dachu przepuszczały

rozproszone, złociste wiatło. ciany zakrzywiały si po obu stronach, tworz c w górze w skie,

łukowate sklepienie. Wygl dało to na korytarz okr aj cy rodkowe pomieszczenie - serce całego

miasta. Wewn trzna ciana była przepi knie udekorowana skomplikowanym deseniem z

przeplataj cych si trójk tów i sze ciok tów, si gaj cym a do sufitu. Rocannon poczuł nawrót

zawodowego entuzjazmu. Ci ludzie byli wspaniałymi budowniczymi. Wszystkie powierzchnie w

ogromnym gmachu były gładkie, wszystkie kraw dzie precyzyjnie wyko czone; koncepcja była

ol niewaj ca, a wykonanie bezbł dne. Tylko wysoko rozwini ta kultura mogła tego dokona . Ale

nigdy dot d nie spotkali inteligentnej rasy, której przedstawiciele zachowywali si tak oboj tnie.

Poza tym dlaczego wła ciwie sprowadzili tu Rocannona i jego przyjaciół? Czy by z wła ciw sobie

milcz c arogancj ratowali w drowców przed jakim nocnym niebezpiecze stwem? A mo e inne

rasy słu yły im za niewolników? Ale w takim razie powinni byli zauwa y , e Rocannon okazał si

odporny na ich parali uj cy rodek, i jako zareagowa . By mo e w ogóle nie u ywali słów;

jednak e Rocannon, maj c przed oczami ten niewiarygodny pałac, skłonny był przypuszcza , i

zetkn ł si z inteligencj całkowicie wykraczaj c poza zasi g ludzkiego rozumienia. Id c dalej

odnalazł w wewn trznej cianie toroidalnego korytarza trzecie drzwi, tak niskie, e musiał si

pochyli . Skrzydlaci chyba wczołgiwali si tu na czworakach.

background image

Pomieszczenie wypełniał ten sam ciepły, ółtawy, słodko pachn cy mrok, zewsz d dobiegały

jakie szmery, wywoływane lekkimi poruszeniami wielu skrzydlatych ciał, i ciche mamrotanie

wielu głosów. Wysoko w górze błyszczało złociste oko wiatła. Długa, spiralna, łagodnie

nachylona rampa wspinała si ku niemu, wij c si wokół okr głych cian. Tu i ówdzie na rampie

wida było jakie poruszenie, a dwukrotnie jaka posta , wydaj ca si z dołu male ka, rozkładała

skrzydła i bezgło nie przelatywała przez wielki cylinder wypełniony złocistym pyłem. Kiedy

Rocannon zbli ył si do podnó a rampy, co oderwało si od ciany w połowie jej wysoko ci i z

suchym trzaskiem wyl dowało na podłodze. Podszedł bli ej. To było ciało jednego ze

Skrzydlatych. Chocia czaszka roztrzaskała si przy upadku, nie było wida krwi. Ciało było

drobne, z nie uformowanymi do ko ca skrzydłami.

Rocannon zacisn ł z by i zacz ł si wspina na ramp . Jakie dziesi metrów ponad ziemi

natkn ł si na trójk tn nisz w cianie. W niszy kuliło si dziewi ciu Skrzydlatych, po trzech w

ka dym k cie - małe, drobne istotki z pomarszczonymi skrzydłami. Otaczali kr giem jak wielk ,

blad mas ; Rocannon przygl dał si jej przez chwil , zanim dostrzegł pysk i otwarte puste oczy.

To był wiatrogon, ywy, lecz sparali owany. Małe, subtelnie wyrze bione usta dziewi ciu

Skrzydlatych pochylały si nad nim bezustannie i całowały, całowały...

Nast pny trzask zm cił cisz . Rocannon zerkn ł na to w przelocie, kiedy wycofywał si

pospiesznie, najciszej jak mógł. To było martwe, wysuszone do cna ciało herilora.

Przemkn ł przez toroidalny, ozdobiony ornamentem korytarz, cichutko przekradł si pomi dzy

pi cymi postaciami w wielkiej sali i wyskoczył na dziedziniec. Dziedziniec był pusty. Białe,

uko ne promienie sło ca padały na gładkie płyty. Jego przyjaciele znikn li. Skrzydlaci zawlekli ich

do swego pałacu i oddali larwom, eby wyssały z nich krew.

VII

Rocannon poczuł, e uginaj si pod nim kolana. Usiadł na czerwonym, wypolerowanym

chodniku i próbował opanowa mdl cy strach. Gor czkowo zastanawiał si , co robi . Co robi ?!

Musi wróci do pałacu, musi ratowa Mogiena, Yahana i Kyo. Na sam my l o powrocie pomi dzy

te wysmukłe, anielskie postacie, których szlachetne głowy zawierały mózgi zdegenerowane do

poziomu owadów, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach; ale musiał to zrobi . Tam byli jego

przyjaciele, a on musiał ich ratowa . Czy larwy i ich opiekunowie spali dostatecznie mocno? Czy

nie rzuc si na niego? Zdusił w sobie w tpliwo ci. Najpierw jednak powinien sprawdzi , czy w

otaczaj cym miasto murze nie ma jakiej bramy. Od tego zale ało wszystko. Nikt nie mógł si

wspi na gładk , mierz c pi tna cie stóp cian .

Skrzydlaci dzielili si prawdopodobnie na trzy kasty, rozmy lał id c cich , idealnie pust ulic :

opiekunowie larw w pałacu, budowniczy i my liwi w zewn trznych pomieszczeniach, a w tych

domach - osobniki płodne, królowe matki składaj ce jajka. Dwie istoty, które przyniosły wod ,

były na pewno opiekunami, utrzymuj cymi sparali owane ofiary przy yciu, eby larwy mogły

wyssa z nich krew. Próbowały napoi martwego Raho. Ju to samo wiadczyło, e były

bezrozumnymi zwierz tami. Jak to si stało, e tego nie zauwa ył? Wolał my le o nich jako o

istotach obdarzonych, inteligencj , poniewa miały tak bardzo ludzki, a nawet anielski wygl d.

Odkryty Gatunek 4 (?) - pomy lał z furi pod adresem „Podr cznika". W tej samej chwili co

przebiegło p dem przez ulic na najbli szym skrzy owaniu - jakie małe, br zowe stworzenie. W

myl cej perspektywie identycznych fasad domów nie potrafił okre li jego rozmiarów. To

stworzenie wyra nie tu nie pasowało. A wi c w pi knym ulu zal gły si paso yty. Rocannon

szybko i bez przeszkód, w kompletnej ciszy, dotarł do zewn trznego muru i skierował si w lewo.

Kilka kroków przed nim, w załomie gładkiej, srebrzystej ciany, kuliło si br zowe zwierz tko.

Na czworakach si gało mu zaledwie do kolan. W przeciwie stwie do wi kszo ci zwierz cych

gatunków na tej planecie nie miało skrzydeł. Wygl dało na przera one, wi c Rocannon obszedł je

dookoła, nie chc c go skrzywdzi , i ruszył dalej. W zasi gu wzroku w koli cie biegn cym murze

nie było adnych otworów.

- Panie! - zawołał cichy głos, zdaj cy si dochodzi znik d. - Panie!

background image

- Kyo! - krzykn ł Rocannon, odwracaj c si gwałtownie. Jego głos odbił si od cian i powrócił

echem. Nic si nie poruszyło. Proste, białe ciany, proste, czarne cienie. Cisza.

Małe br zowe zwierz tko skacz c zbli ało si ku niemu. - Panie! - zapiszczało. - Panie, o pójd ,

pójd . O pójd , panie!

Rocannon wytrzeszczył oczy. Małe stworzonko przysiadło przed nim na spr ystych po ladkach.

Dyszało, przyciskaj c małe, czarne r czki do futerka na piersi; niemal wida było, jak wali mu

serce. Czarne, przera one oczy spojrzały na Rocannona. Stworzonko powtórzyło dr cym głosem

we Wspólnej Mowie:

- Panie...

Rocannon ukl kł. My li wirowały mu w głowie, kiedy przygl dał si temu stworzeniu; w ko cu

powiedział bardzo łagodnie:

- Nie wiem, jak mam ci nazywa .

- O pójd - powtórzyło dr ce małe stworzonko. - Panowie... panowie. Pójd !

- Panowie - moi przyjaciele?

- Przyjaciele - powtórzyło br zowe stworzonko. - Przyjaciele. Zamek. Przyjaciele, zamek, ogie ,

wiatrogon, dzie , noc, ogie . O pójd !

- Pójd - powiedział Rocannon.

Natychmiast skoczyło do przodu, a Rocannon ruszył za nim. Stworzenie biegło jedn z

promieni cie rozgał ziaj cych si ulic, potem skr ciło w boczn uliczk , kieruj c si na północ, i

wpadło do jednej z dwunastu bram pałacu. Tam, na wyło onym czerwonymi płytami dziedzi cu,

le eli jego czterej przyjaciele, tak jak ich zostawił. Pó niej, kiedy miał czas pomy le , zrozumiał, e

wyszedł z pałacu na inny dziedziniec i dlatego nie mógł ich znale .

Czekało tu jeszcze pi br zowych stworze , zebranych w do ceremonialn grupk wokół

Yahana. Rocannon ponownie ukl kł, eby dostosowa si do nich wzrostem, i ukłonił si najlepiej,

jak potracił.

- Witajcie, mali panowie - powiedział.

- Witaj, witaj - zapiszczeli wszyscy mali, futrza ci ludzie. Potem jeden z nich, z czarnym

futerkiem na pyszczku, powiedział:

- Kiemhrir.

- Nazywacie si Kiemhrir? - Ukłonił si pospiesznie na laduj c jego ukłon. - Ja nazywam si

Rocannon Olhor. Jeste my z północy, z Angien, z zamku Hallan.

- Zamek - powtórzył Czarna Twarz. Jego cienki, piskliwy głosik trz sł si z przej cia. Zamy lił

si i poskrobał w głow . - Dzie , noc, rok, rok - odezwał si . - Panowie i . Rok, rok, rok...

Kiemhrir nie i . - Spojrzał z nadziej na Rocannona.

--- Kiemhirirowie... zostali tutaj? - upewnił si Rocannon.

- Zosta ! - zawołał zadziwiaj co gło no Czarna Twarz - zosta ! Zosta ! - A inni zamruczeli

jakby w upojeniu: - Zosta ...

- Dzie - oznajmił stanowczym tonem Czarna Twarz, pokazuj c na sło ce - panowie przyj .

I ?

- Tak, chcemy i . Mo ecie nam pomóc?

- Pomóc! - zawołał Kiemher, podchwyciwszy skwapliwie to słowo i smakuj c je z rozkosz . -

Pomóc i . Panie, zosta !

Wi c Rocannon został; usiadł i przygl dał si , jak Kiemhrirowie zabieraj si do dzieła. Czarna

Twarz zagwizdał i wpr dce pojawił si jeszcze tuzin kicaj cych ostro nie stworze . Rocannon

zastanawiał si , jak zdołali sobie znale kryjówki w tym mie cie-ulu, odznaczaj cym si

matematyczn schludno ci ; niew tpliwie jednak jako sobie radzili, a nawet mieli magazyny, gdy

jeden z nich niósł w swoich czarnych łapkach biały, owalny przedmiot przypominaj cy jajo. Była

to skorupa jaja słu ca za naczynie. Czarna Twarz uj ł j w łapki i ostro nie zdj ł czubek.

Wewn trz znajdował si g sty, przejrzysty płyn. Czarna Twarz kapn ł troch płynu na lady ukłu

widoczne na ramionach nieprzytomnych ludzi, a potem, podczas gdy inni ostro nie i z obaw

podtrzymywali im głowy, wlał ka demu odrobin w usta. Raho nie dotykał. Kiemhrirowie nie

background image

rozmawiali mi dzy sob , ograniczaj c si do gestów i cichute kich gwizdów, a mimo to sprawiali

wra enie uprzejmych i dobrze wychowanych.

Czarna Twarz zbli ył si do Rocannona i odezwał si uspokajaj cym tonem:

- Panie, zosta .

- Czeka ? Oczywi cie.

- Panie - zaczał Kiemher wskazuj c na ciało Raho i urwał.

- Umarł - wyja nił Rocannon.

- Umarł, umarł - powtórzył mały człowieczek. Dotkn ł nasady swojej szyi, a Rocannon

przytakn ł. Dziedziniec otoczony srebrnymi cianami powoli nagrzewał si od sło ca. Yahan,

le cy nie opodal Rocannona, odetchn ł gł boko.

Kiemhrirowie przysiedli półkolem ze swoim przywódc . Rocannon zwrócił si do niego:

- Mały panie, czy mógłbym pozna twoje imi ?

- Imi - wyszeptał Czarna Twarz. Pozostali siedzieli bardzo cicho. - Liuar - wymówił stare słowo,

którym Mogien nazywał wszystkich przedstawicieli swojej rasy, zarówno szlachetnie urodzonych,

jak i rednich ludzi, słowo wymienione w „Podr czniku" jako nazwa Gatunku II. Liuar, Fiia,

Gdemiar: imi . Kiemhrir: nie imi .

Rocannon kiwn ł głow , zastanawiaj c si , co to miało znaczy . Słowo „kiemher; kiemhrir" było

widocznie, jak si zorientował, tylko przymiotnikiem, oznaczaj cym „zwinny, szybki".

Za jego plecami Kyo złapał oddech, poruszył si i usiadł. Rocannon podszedł do niego. Mali

ludzie bez imienia przygl dali si temu uwa nie i spokojnie swoimi czarnymi oczami. Potem

obudził si Yahan, a na ko cu Mogien, który musiał otrzyma najwi ksz dawk parali uj cego

rodka, gdy z pocz tku nie mógł nawet podnie r ki. Jeden z Kiemhrirów nie miało pokazał

Rocannonowi, jak mo na pomóc Mogienowi rozcieraj c mu r ce i nogi. Rocannon zastosował si

do jego wskazówek, w mi dzyczasie wyja niaj c, co si stało i gdzie si znale li.

- Gobelin - wyszeptał Mogien.

- Jaki gobelin? - zapytał łagodnie Rocannon przypuszczaj c, e Mogien jest jeszcze

oszołomiony.

- Gobelin w domu... skrzydlaci giganci... - szepn ł młodzieniec.

Wtedy Rocannon przypomniał sobie, jak stał obok Haldre w Długiej Sali, pod arrasem

przedstawiaj cym jasnowłosych wojowników walcz cych ze skrzydlatymi gigantami.

Kyo, który przez cały czas przypatrywał si Kiemhrirom, wyci gn ł przed siebie r k . Czarna

Twarz podszedł do niego i poło ył swoj mał , czarn , pozbawion kciuka łapk na długiej,

smukłej dłoni małego Fiana.

- Mistrzowie Słów - powiedział cicho Kyo. - Zjadacze słów, kochaj cy słowa, szybcy i

bezimienni, długo pami taj cy. Nadal pami tacie słowa Wysokich Ludzi, o Kiemhrirowie?

Nadal - odparł Czarna Twarz.

Z pomoc Rocannona Mogien podniósł si na nogi.

Wygl dał mizernie i smutno. Postał przez chwil obok Raho, którego twarz w jasnym

słonecznym wietle wygl dała przera aj co. Potem przywitał si z Kiemhrirami i odpowiadaj c na

pytanie Rocannona o wiadczył, e czuje si ju dobrze.

- Je li nie znajdziemy bramy, mo emy wyci stopnie w murze i wspi si po nich -

zaproponował Rocannon. - Wezwij wiatrogony, panie - wymamrotał Yahan. Nie wiedzieli, czy

gwizd mo e obudzi stwory pi ce w pałacu, a dla Kiemhrirów to pytanie okazało si za trudne.

Poniewa Skrzydlaci wydawali si prowadzi całkowicie nocny tryb ycia, podró ni postanowili

zaryzykowa . Mogien wyci gn ł mały gwizdek zawieszony na ła cuszku pod płaszczem i

dmuchn ł. Rocannon nic nie usłyszał, ale Kiemhrirowie wzdrygn li si i cofn li. Po jakich

dwudziestu minutach wielki cie zni ył si nad pałacem, zatoczył koło, pomkn ł na północ i

wkrótce powrócił z towarzyszem. Oba, pot nie bij c skrzydłami, opadły na dziedziniec: szary

wiatrogon Mogiena i drugi, pasiasty. Białego nigdy ju nie zobaczyli. Mo e to wła nie jego widział

Rocannon na rampie w zat chłym, złocistym półmroku, wysysanego przez larwy aniołów.

Kiemhrirowie bali si wiatrogonów. Cała pow ci gliwa uprzejmo Czarnej Twarzy zatraciła si

w ledwie powstrzymywanej panice, kiedy Rocannon chciał si z nim po egna .

background image

- O le , panie! - pisn ł ało nie cofaj c si przed wielk , pazurzast łap szarej bestii; nie tracili

wi c czasu. W odległo ci jednej godziny lotu od miasta-ula, po ród popiołów wygasłego ogniska

odnale li nietkni te swoje pakunki i siodła, zapasow odzie i futra do spania. Nieco dalej le eli

trzej martwi Skrzydlaci, a mi dzy ich ciałami - oba miecze Mogiena, jeden p kni ty przy r koje ci.

Mogien budz c si ujrzał dwóch Skrzydlatych pochylaj cych si nad Yahanem i Kyo. Jeden z nich

ukłuł go...

- ... i straciłem głos - opowiadał Mogien. Ale walczył i zabił trzech, zanim obezwładnił go

parali . – Słyszałem wołanie Raho. Wołał mnie trzykrotnie, a ja nie mogłem mu pomóc. - Usiadł

w ród zarosłych traw ruin, starszych ni wszystkie nazwy i legendy, poło ył na kolanach swój

złamany miecz i nie odezwał si ju ani słowem.

Wznie li stos pogrzebowy z chrustu i gał zi, zło yli na nim ciało Raho, które zabrali z miasta, a

obok poło yli jego łuk i strzały. Yahan skrzesał nowy ogie , a Mogien podpalił stos. Potem dosiedli

wiatrogonów - Kyo za Mogienem, a Yahan za Rocannonem - i w blasku sło ca wzbili si w

powietrze, okr aj c dym i płomienie buchaj ce ku niebu.

Długo jeszcze widzieli za sob cienk kolumn dymu, wie cz c szczyt samotnego wzgórza w

obcym kraju. Kiemhrirowie ostrzegli ich wyra nie, e musz ucieka , a na noc znale jakie

schronienie, gdy Skrzydlaci mog ponownie zaatakowa ich w ciemno ciach. Pod wieczór

wyl dowali wi c nad strumieniem w gł bokiej, zalesionej kotlinie i rozbili obóz w pobli u

wodospadu. Panowała tu wilgo , ale powietrze pachniało słodko i koj co. Na obiad mieli

prawdziwe delicje - pewien gatunek powolnych, yj cych w muszlach wodnych zwierz t, bardzo

smacznych - ale Rocannon nie mógł ich je . Mi dzy palcami i na ogonie miały szcz tkowe

futerko; były jajorodnymi ssakami jak wi kszo tutejszych zwierz t, a tak e Kiemhrirowie.

- Ty je zjedz, Yahanie. Ja nie potrafiłbym zje stworzenia, które mo e do mnie przemówi -

o wiadczył Rocannon, głodny i zły, i przysiadł si do Kyo.

Kyo u miechn ł si rozcieraj c obolałe rami . - Gdyby wszystkie stworzenia umiały mówi ... -

Na pewno umarłbym z głodu.

- Có , przynajmniej zielone stworzenia nie maj głosu - zauwa ył Fian poklepuj c szorstki pie

drzewa, pochylaj cy si nad strumieniem. Tutaj na południu drzewa - wył cznie iglaste - zaczynały

ju kwitn i powietrze w lasach g ste było od słodko pachn cego kwietnego pyłku. Wszystkie

ro liny były wiatropylne, zarówno trawy, jak iglaste drzewa: nie było adnych owadów, adnych

słupków i pr cików. Wiosna w tej bezimiennej krainie nurzała si w zieleni, ciemnej i jasnej,

przesłanianej wielkimi chmurami złocistego pyłku.

Z nadej ciem nocy Mogien i Yahan zasn li, wyci gni ci przy zagasłym ognisku. Nie

podtrzymywali ognia, eby nie przyci gn Skrzydlatych. Kyo zgodnie z przypuszczeniem

Rocannona był odporniejszy na zatrucie od zwykłych ludzi; siedzieli wi c w ciemno ci na wysokim

brzegu i rozmawiali.

- Przywitałe Kiemhrirów, jakby ich znał - zauwa ył Rocannon.

- W ród moich ludzi, Olhorze, to, co pami ta jeden, pami taj wszyscy. Znamy tak wiele legend i

opowie ci, prawdziwych i nieprawdziwych; kto wie, jak stare s niektóre z nich...

- A mimo to nie wiedziałe nic o Skrzydlatych. Wydawało si , e Kyo nie chce o tym mówi , w

ko cu jednak powiedział:

- Fiia nie pami taj strachu, Olhorze. Jak e mogliby my go pami ta ? My wybieramy.

Ciemno , jaskinie i stalowe miecze pozostawili my Gliniakom, kiedy nasze drogi si rozeszły, a

sami wybrali my zielone doliny, blask sło ca i naczynia z drewna. Dlatego te jeste my tylko

Półlud mi. I zapomnieli my, zapomnieli my tak wiele!

Jasny głos Kyo był tej nocy bardziej stanowczy i nalegaj cy, ni kiedykolwiek przedtem.

Strumie szumiał u ich stóp, a wodospad hałasował przy wylocie kotliny, ale Rocannon słyszał go

wyra nie.

- W tej podró y na południe ka dego dnia natrafiam na legendy, których moi ludzie uczyli si ,

kiedy byli dzie mi w zielonych dolinach Angien. I odkryłem, e wszystkie te legendy s

prawdziwe. Lecz połowa z nich została zapomniana. Mali Zjadacze Słów, Kiemhrirowie, o nich

piewamy w naszych pie niach; ale nie o Skrzydlatych. Pami tamy przyjaciół, nie wrogów.

background image

wiatło, a nie ciemno . A teraz w druj wraz z Olhorem, który zmierza na południe, pomi dzy

legendy, bez miecza u boku, który chce odnale głos swego wroga, który przebył wielk ciemno

i widział nasz wiat zawieszony w mroku jak bł kitny klejnot. Jestem tylko półczłowiekiem. Nie

mog i dalej, ni si gaj wzgórza. Nie mog pój z tob w wysokie miejsca, Olhorze!

Rocannon bardzo delikatnie poło ył mu r k na ramieniu. Fian natychmiast ucichł. Siedzieli w

milczeniu, nadsłuchuj c szumu wodospadu, przygl daj c si dr cym odbiciom gwiazd na

powierzchni wody, nad któr unosiły si obłoki pyłku lodowato zimnej wody spływaj cej z gór na

południu.

Nast pnego dnia dwukrotnie dostrzegli daleko na wschodzie miasta-ule, z ulicami rozchodz cymi

si promieni cie od pałaców. Tej nocy wystawili podwójn stra . Zanim min ł drugi dzie , dotarli

pomi dzy wysokie wzgórza. Przez cał noc i kolejny dzie padał zimny, ulewny deszcz. Kiedy

chmury rozst powały si na chwil , wida było góry wyłaniaj ce si zza wzgórz po obu stronach.

Sp dzili jeszcze jedn deszczow , nie przespan noc na szczycie wzgórza opodal ruin staro ytnej

wie y, a nast pnego dnia wczesnym popołudniem min li przeł cz i wlecieli w blask sło ca. Przed

nimi rozci gała si szeroka dolina, otoczona przez zamglone górskie szczyty, jak wielka, zielona

droga prowadz ca na południe.

Z prawej strony ci gn ły si zwarte, białe szeregi gór, dalekie i ogromne. Wiał ostry, rze wy

wiatr. Skrzydlate wierzchowce jak li cie niesione powiewem spływały w dół w promieniach sło ca.

Nad kotlin poro ni t mi kk , zielon traw , na której tle drzewa i krzaki wygl dały jak

polakierowane, unosił si cienki, szary welon dymu. Wiatrogon Mogiena zatoczył koło zawracaj c,

podczas gdy Kyo pokazywał co na dole. Po chwili spływali na złocistym wietrze ku wiosce

sk panej w sło cu, poło onej u stóp wzgórza nad strumieniem. Z male kich kominów unosił si

dym. Stado herilorów pasło si na stoku. Po rodku nieregularnego kr gu małych domków, z

których ka dy miał słoneczny ganek, rosło pi wielkich drzew. Obok nich wyl dowali podró ni, a

Fiia wyszli im na spotkanie, u miechaj c si nie miało.

Ci wie niacy prawie nie znali Wspólnej Mowy i w ogóle nie u ywali słów. A jednak było to jak

powrót do domu - wej do przestronnych, słonecznych izb, je z drewnianych, polerowanych

naczy , na jedn noc schroni si przed zimnem i niewygod w atmosfer pogodnej go cinno ci.

Dziwni, mali ludzie, pełni wdzi ku, zmienni i nieuchwytni: Półludzie, jak nazywał swoich

pobratymców Kyo. Ale sam Kyo nie był ju jednym z nich. Chocia w czystym ubraniu, które mu

dali, wygl dał jak oni, chocia poruszał si jak oni, gestykulował jak oni; to jednak w grupie stał

samotny. Czy było tak dlatego, e jako obcy nie potrafił rozmawia z nimi w my lach, czy te

dlatego, e dzi ki przyja ni z Rocannonem stał si innym człowiekiem, bardziej zamkni tym w

sobie, bardziej ludzkim, bardziej samotnym?

Fiia dobrze orientowali si w topografii terenu. Za wielkim ła cuchem górskim na zachodzie le y

pustynia - powiedzieli; udaj c si dalej na południe podró ni powinni posuwa si wzdłu doliny

trzymaj c si na wschód od gór, dopóki samo pasmo górskie nie skr ci na wschód.

- Czy znajdziemy jakie przeł cze? - zapytał Mogien, a mali ludzie u miechn li si i zapewnili:

- Oczywi cie, oczywi cie.

- A czy wiecie, co jest dalej, za przeł czami?

- Przeł cze s bardzo wysokie, bardzo zimne - odpowiedzieli uprzejmie Fiia.

Podró ni sp dzili w wiosce dwie noce dla odpoczynku i wyruszyli obładowani chlebem oraz

suszonym mi sem na drog - darami Fiia, którzy cieszyli si mog c kogo obdarowa . Po dwóch

dniach lotu dotarli do nast pnej wioski małych ludzi, gdzie znowu powitano ich tak przyja nie,

jakby nie była to wizyta obcych, ale powrót długo oczekiwanych przyjaciół. Kiedy wiatrogony

wyl dowały, zbli yła si do nich grupa m czyzn i kobiet, pozdrawiaj c Rocannona, który

pierwszy zeskoczył na ziemi :

- Witaj, Olhorze!

To go zaskoczyło, a potem, kiedy przypomniał sobie, e słowo to oznaczało „W drowca", którym

niew tpliwie był, poczuł si jeszcze bardziej zmieszany. Przecie to imi nadał mu mały Kyo.

W jaki czas pó niej, kiedy mieli za sob nast pny dzie długiego, spokojnego lotu, Rocannon

zapytał Kyo:

background image

- Kyo, czy pomi dzy sob nie u ywacie własnych imion?

- Moi ludzie nazywali mnie „pasterzem" albo „młodszym bratem", albo „szybkobiegaczem".

Byłem szybki w wy cigach.

- Ale to s przydomki, przezwiska... jak Olhor czy Kiemher. Wy, Fiia, jeste cie mistrzami w

nadawaniu imion. Witacie ka dego jego własnym przezwiskiem - Władca Gwiazd, Pan Miecza,

Słonecznowłosy, Mistrz Słów - chyba to od Was Angyarowie nauczyli si kocha takie nazwy.

Sami jednak nie u ywacie imion.

- Władca Gwiazd, daleko podró uj cy, srebrnowłosy, pan klejnotu... - powiedział Kyo z

u miechem. - Które z nich jest imieniem?

- Srebrnowłosy? Czy ja posiwiałem...? Nie jestem pewien, czym jest imi . Moje imi , które

otrzymałem przy urodzeniu, to Gaveral Rocannon. Te słowa nie opisuj niczego, a jednak

oznaczaj mnie. A kiedy widz nowy gatunek drzewa, pytam ciebie - albo Mogiena czy Yahana,

poniewa ty rzadko odpowiadasz - jak si nazywa. Jestem niespokojny, dopóki nie poznam jego

imienia.

- Có , to jest po prostu drzewo; tak samo, jak ja jestem Fianem, a ty... kim jeste ?

- Ale istniej ró nice, Kyo! W ka dej wiosce, do której przybywamy, pytam, jak nazywaj si te

góry na zachodzie, te szczyty, w których cieniu ci ludzie sp dzaj całe ycie, od narodzin a do

mierci, a oni odpowiadaj : „To s góry, Olhorze".

- Bo to prawda - odparł Kyo.

- Ale s przecie inne góry! Jest ni sze pasmo na wschodzie, biegn ce wzdłu tej samej doliny!

Jak odró niacie jedne góry od drugich, jednych ludzi od drugich, skoro nie macie imion?

Mały Fian cisn wszy kolanami boki wierzchowca, zapatrzył si na wierzchołki gór płon ce na

zachodzie w ostatnich blaskach sło ca. Po chwili Rocannon zrozumiał, e Kyo nie powie ju nic

wi cej.

Wiatry były coraz cieplejsze, a długie dni jeszcze dłu sze w miar , jak mijała ciepła pora, a oni

posuwali si coraz dalej na południe. Poniewa wiatrogony d wigały podwójny ci ar, nie

pop dzali ich, zatrzymuj c si cz sto na dzie lub dwa, eby zapolowa i pozwoli zapolowa

zwierz tom; na koniec ujrzeli wreszcie miejsce, gdzie ła cuch górski zakr cał na wschód, eby

poł czy si z drugim, nadbrze nym pasmem gór i zagrodzi im drog . Zielono docierała a do

podnó a rozległych stromizn i tam zanikała. Znacznie wy ej wida było plamy zieleni i br zu -

alpejskie doliny; nad nimi ci gn ły si szare skały i piargi; a najwy ej, w pół drogi do nieba,

wznosiły si dumne, ja niej ce biel szczyty.

Po ród wysokich wzgórz trafili na wiosk Fiia. Wiatr od gór dmuchał zimnem przez plecione

dachy, rozwiewał bł kitny dym po ród długich wieczornych cieni. Jak zwykle zostali powitani

wdzi cznie i rado nie. Dostali wod , mi so i wie e zioła w drewnianych misach, podczas gdy

czyszczono ich zakurzone ubrania, a gromadka dzieci, ruchliwych jak ywe srebro, karmiła i

pie ciła dwa wiatrogony. Po kolacji cztery dziewcz ta z wioski zata czyły dla nich. Ten taniec bez

muzyki był tak szybki i lekki, e tancerki wygl dały jak bezcielesne zjawy, jak przelotna,

nieuchwytna gra wiateł i cieni. Rocannon z u miechem zadowolenia spojrzał na Kyo, który jak

zwykle siedział u jego boku. Mały Fian powa nie odwzajemnił jego spojrzenie i powiedział:

- Ja tu zostan , Olhorze.

Rocannon powstrzymał cisn cy mu si na usta okrzyk zaskoczenia i przez jaki czas przygl dał

si tancerkom, tkaj cym w blasku ognia zmienny, niematerialny wzór ta ca. Z ciszy prz dły swoj

muzyk , a w my li patrz cego z wolna wkradało si jakie niesamowite uczucie. Na drewnianych

cianach migotały odblaski ognia:

- Przepowiedziane było, e W drowiec b dzie sobie wybierał towarzyszy. Na jaki czas.

Sam nie wiedział, czy to on si odezwał, czy Kyo, czy te te słowa podsun ła mu pami . Słyszał

je we własnych my lach i w my lach Kyo. Tancerki rozbiegły si , ich cienie mign ły pospiesznie

na cianach, rozpuszczone włosy jednej z nich zabłysły na moment w wietle. Taniec bez muzyki

był sko czony, tancerki, które nie miały innych imion ni wiatło i cie , znieruchomiały. Wzór,

który on i Kyo tkali mi dzy sob , dobiegł ko ca, pozostawiaj c po sobie cisz .

background image

VIII

Pomi dzy silnie bij cymi skrzydłami swego wiatrogona Rocannon dojrzał skaliste zbocze, chaos

głazów stercz cych z przodu i z tyłu, w gór i w dół. Wiatrogon, mozolnie pn cy si ku przeł czy,

niemal zamiatał ziemi lewym skrzydłem. Rocannon zało ył pasy na uda, poniewa

niespodziewany podmuch wiatru mógł wytr ci wierzchowca z równowagi, oraz kombinezon dla

ochrony przed zimnem. Za nim siedział Yahan, zawini ty we wszystkie płaszcze i futra, jakie obaj

mieli, a mimo to tak przemarzni ty, e przywi zał sobie r ce do siodła obawiaj c si , i nie zdoła

si utrzyma . Mogien, który na mniej obci onym wiatrogonie wysun ł si znacznie do przodu,

znosił chłód i wysoko o wiele lepiej. Walk , jak wypowiedzieli górom, przyjmował z dzik

rado ci .

Pi tna cie dni wcze niej opu cili ostatni wiosk Fiia, po egnali si z Kyo i wyruszyli ku

najszerszej - jak im si wydawało - przeł czy. Fiia nie udzielili im adnych wskazówek; na ka d

wzmiank o podró y przez góry milkli i odwracali wzrok.

Pocz tkowo nie napotkali adnych trudno ci, ale kiedy dotarli wy ej, wiatrogony zacz ły si

szybko m czy . Rozrzedzone powietrze nie zapewniało im dostatecznej ilo ci tlenu. Jeszcze wy ej

trafili na mróz i zmienn , zdradliw pogod , typow dla du ych wysoko ci. W ci gu ostatnich

trzech dni przebyli najwy ej pi tna cie kilometrów, z czego wi kszo w złym kierunku. Ludzie

głodowali, eby zapewni wiatrogonom dodatkowe porcje suszonego mi sa; tego ranka Rocannon

oddał im wszystko, co zostało w torbie, poniewa gdyby dzisiaj nie przedostali si przez przeł cz,

musieliby zawróci do lasów, polowa i odpoczywa , a potem zaczyna wszystko od pocz tku.

Zdawało im si , e s na dobrej drodze ku przeł czy, ale spoza gór na wschodzie wiał przera liwie

ostry wiatr, a niebo przesłoniły ci kie, białe chmury. Mogien nadal prowadził, a Rocannon

zmuszał swojego wierzchowca, eby pod ał jego ladem; poniewa w tej nie ko cz cej si ,

okrutnej w drówce przez góry Mogien był jego przewodnikiem. Rocannon nie pami tał ju ,

dlaczego chciał jecha na południe, pami tał tylko, e nie wolno mu si zatrzyma , e musi jecha

dalej. Ale bez pomocy Mogiena nie mógł tego dokona .

- My l , e to wła nie jest twoje królestwo-powiedział mu poprzedniego wieczora, kiedy

omawiali tras na nast pny dzie ; a Mogien, rozgl daj c si po rozległym, mro nym pejza u

szczytów i przepa ci, skał, niegu i szarego nieba, odparł z ksi

c pewno ci siebie:

- Tak, to jest moje królestwo.

Wołał teraz, a Rocannon usiłował zach ci swego wiatrogona do lotu, wypatruj c spomi dzy

oszronionych rz s jakiej przerwy w bezkresnym chaosie. Dostrzegł j , wyrw , dziur w dachu

planety; skaliste zbocze urywało si nagle, a w dole rozci gała si biała pustka - przeł cz. Po

drugiej stronie omiatane wichrem szczyty gin ły w g stniej cych kł bach niegu. Rocannon

znajdował si dostatecznie blisko, eby widzie beztrosk twarz Mogiena i słysze jego krzyk,

wibruj cy, przenikliwy, wojenny okrzyk zwyci stwa. Trzymał si z tyłu za Mogienem lec c po ród

białych chmur nad biał dolin . Wokół nich ta czyły płatki niegu; tutaj, w swoim królestwie, w

miejscu swoich narodzin, nieg nie spadał na ziemi , tylko wirował bez ko ca w migotliwym ta cu.

Przeci ony, na wpół zagłodzony wiatrogon dyszał j kliwie za ka dym uderzeniem wielkich,

pasiastych skrzydeł. Mogien zwolnił, eby nie zgubili go w tej zamieci, ale wci parł do przodu, a

oni lecieli za nim.

Za mglist , wiruj c zasłon niegu zaja niał słaby poblask, odległe, złotawe l nienie. Ogromne

pola czystego, nieskazitelnego niegu połyskiwały bladym złotem. Naraz wiatrogony wleciały w

obszar czystego powietrza. Ziemia umkn ła im spod nóg. Daleko w dole, wyra nie widoczne mimo

odległo ci, le ały doliny, jeziora, połyskliwy j zor lodowca, zielone połacie lasu. Wierzchowiec

Rocannona zachwiał si i run ł jak kamie w dół z uniesionymi skrzydłami. Yahan krzykn ł z

przera enia, a Rocannon zamkn ł oczy i mocno chwycił si siodła.

Skrzydła uderzyły i załopotały, uderzyły ponownie; upadek przerodził si w długi, szybuj cy

ze lizg, coraz wolniejszy, a wreszcie ruch ustał. Wiatrogon dr c przycupn ł w skalistej dolinie.

Nie opodal ogromny wierzchowiec Mogiena próbował poło y si na ziemi. Mogien ze miechem

zeskoczył z jego grzbietu i zawołał:

background image

- Ju po wszystkim, udało si ! - Podszedł do nich, jego ciemna, wyrazista twarz ja niała

triumfem. - Teraz moje królestwo rozci ga si po obu stronach gór, Rokananie!... Tutaj mo emy

rozbi obóz na noc. Jutro wiatrogony b d mogły zapolowa tam w dole, w ród drzew, a my

zaczniemy schodzi na piechot . Chod , Yahanie.

Yahan, skurczony na siodle, nie mógł si poruszy . Mogien wzi ł go na r ce i pomógł mu

poło y si w osłoni tym miejscu pod stercz cym głazem. Osłona była potrzebna, gdy wiał zimny,

przenikliwy wiatr, a popołudniowe sło ce dawało równie mało ciepła co Wielka Gwiazda,

błyszcz ca jak okruch kryształu na południowym zachodzie. Podczas gdy Rocannon zdejmował

uprz z wiatrogonów, angyarski ksi

zajmował si jego słu cym, próbuj c go rozgrza . Nie

było z czego zrobi ogniska - wci jeszcze znajdowali si wysoko ponad granic lasów.

Rocannon zdj ł swój kombinezon i mimo słabych, trwo liwych protestów Yahana ubrał we

chłopca, a sam zawin ł si w futra. Ludzie i wiatrogony, stłoczeni razem dla ciepła, podzielili

mi dzy siebie resztki wody i chleba Fiia. Noc zbli ała si od podnó y gór. Na niebie pojawiły si

gwiazdy, uwolnione przez ciemno , a dwa najwi ksze ksi yce wieciły niemal w zasi gu r ki.

Pó n noc Rocannon ockn ł si z płytkiego snu. W wietle gwiazd wiat był cichy i

nieruchomy. Yahan ciskał jego rami i szeptał co gor czkowo, potrz sał nim i szeptał. Rocannon

spojrzał tam, gdzie pokazywał Yahan, i na najbli szym głazie zobaczył jaki cie , wyłom po ród

gwiazd.

Był wielki i dziwnie niewyra ny, podobnie jak tamten cie , który widzieli na równinie daleko

st d. Na lewo od niego wiecił słabo malej cy ksi yc Heliki. Kiedy mu si przygl dali, przez

ciemny kształt zacz ły stopniowo prze witywa gwiazdy. Po chwili nie było ju cienia, tylko

mroczne, przejrzyste powietrze.

- To tylko gra wiateł, Yahanie - szepn ł Rocannon. - Połó si , masz gor czk .

- Nie - odezwał si za jego plecami cichy głos Mogiena. -To nie było złudzenie, Rokananie. To

była moja mier . Yahan usiadł, trz s c si w gor czce.

- Nie, panie! nie twoja; to niemo liwe! Widziałem to przedtem, na równinach, kiedy ci z nami

nie było-i Olhor te !

Przywołuj c na pomoc resztki opanowania i zdrowego rozs dku Rocannon przemówił

autorytatywnym tonem: - Nie gadaj głupstw!

Mogien nie zwrócił na niego uwagi.

- Ja te widziałem j na równinach, gdzie mnie szukała. Dwa razy widziałem j na wzgórzach,

zanim znale li my przeł cz. Je li to nie moja mier , to czyja? Twoja, Yahanie? Czy ty jeste

ksi ciem, Angya? Czy masz dwa miecze?

Yahan, wstrz ni ty i przera ony, próbował go powstrzyma , ale Mogien mówił dalej:

- To nie jest mier Rokanana, poniewa on przez cały czas, trzyma si swojej drogi. Człowiek

mo e umrze w ka dym miejscu, ale swoj własn mier , swoj prawdziw mier ksi

spotyka

jedynie w swoim królestwie. Ona czeka na niego tam, gdzie mo e go spotka , na polu walki, w

domu lub na ko cu drogi. To jest moje królestwo. Z tych gór wyszli moi ludzie. Teraz tu wróciłem.

Mój drugi miecz został złamany w walce. Ale posłuchaj, moja mierci: jestem Mogien, dziedzic

Hallan - czy mnie poznajesz?

Mro ny, ostry wiatr powiał od gór. Dookoła wznosiły si skały, w górze wieciły gwiazdy. Jeden

z wiatrogonów wzdrygn ł si i zawarczał.

- Milcz - powiedział Rocannon. - To wszystko głupstwa. Kład si i pij...

Ale sam długo nie mógł zasn , a za ka dym razem, kiedy podnosił głow , widział, jak Mogien

siedzi przy pot nym boku swego wiatrogona, czujny i milcz cy, wpatruj c si w noc.

O wicie wypu cili wiatrogony na polowanie w ni ej poło onych lasach, a sami zacz li schodzi

na piechot . Nadal znajdowali si wysoko ponad granic lasów. Na szczycie pogoda si

utrzymywała, ale za to ju po godzinie marszu przekonali si , e Yahan nie daje sobie rady. Zej cie

nie było trudne; mimo to Yahan, wyczerpany i chory, nie mógł dotrzyma im kroku, a tym bardziej

wspina si i czołga , co czasami było konieczne. Jeden dzie wypoczynku w kombinezonie

Rocannona pomógłby mu odzyska siły: ale to oznaczało jeszcze jedn noc sp dzon w górach, bez

ognia, bez adnego schronienia, prawie bez ywno ci. Mogien rozwa ył to ryzyko, z pozoru nawet

background image

si nie zastanawiaj c, i zaproponował, eby Rocannon zaczekał z Yahanem w jakim słonecznym,

osłoni tym zak tku, podczas gdy on znajdzie zej cie dostatecznie łatwe, eby mogli znie Yahana

na dół, albo przynajmniej jakie schronienie przed niegiem.

Kiedy odszedł, Yahan, le cy dot d w odr twieniu, poprosił o wod . Flaszka była pusta.

Rocannon kazał mu le e spokojnie i wspi ł si po pochyłym zboczu na skaln półk , stercz c

jakie pi tna cie metrów wy ej, gdzie dostrzegł nieco zbitego, topniej cego niegu. Wspinaczka

okazała si trudniejsza, ni przypuszczał. Le ał na skale z sercem wal cym w piersi, chciwie łapi c

w usta czyste, rozrzedzone powietrze.

W uszach miał szum, który pocz tkowo wzi ł za szum własnej krwi; potem obok swej r ki

zobaczył płyn c wod . Usiadł. Male ki strumyczek paruj c opływał zasp twardego,

zlodowaciałego niegu. Rozejrzał si za jego ródłem i pod przewieszon skał dostrzegł czarny

otwór: wej cie do jaskini. Jaskinia byłaby dla nich najlepsz kryjówk , stwierdziła racjonalna cz

jego umysłu - ale w tej samej chwili owładn ło nim uczucie irracjonalnej paniki. Siedział

nieruchomo, sparali owany przez najokropniejszy strach, jakiego kiedykolwiek do wiadczył.

Promienie sło ca daremnie próbowały ogrza nag skał . Szczyty górskie kryły si za

najbli szymi głazami; a le c w dole krain przesłaniały chmury. Tutaj, na nagim, szarym dachu

wiata był tylko on i ciemny otwór w skale.

Po długim czasie wstał, podszedł do otworu przest puj c przez paruj cy strumyczek i przemówił

do obecno ci, która czekała w ciemnym wn trzu.

- Przychodz - powiedział.

Ciemno poruszyła si nieznacznie i mieszkaniec jaskini stan ł u jej wej cia.

Podobnie jak Gliniaki był niski i blady; podobnie jak Fiia - drobny i jasnooki; przypominał

jednych i drugich, nie przypominał adnych. Włosy miał białe. Głos nie był głosem, gdy

rozbrzmiewał w my lach Rocannona, podczas gdy jego słuch rejestrował tylko cichy gwizd wiatru;

i nie było adnych słów. A jednak głos zapytał Rocannona, czego sobie yczy.

- Nie wiem - odpowiedział na głos przera ony człowiek, ale jego skupiona wola w ciszy

odpowiedziała za niego: Chc i na południe, znale mojego wroga i zniszczy go.

Wiatr gwizdał mu w uszach; ciepły strumyk bulgotał u jego stóp. Powoli, bezszelestnie

mieszkaniec jaskini odst pił na bok i Rocannon pochyliwszy si wszedł w ciemno .

Co ofiarowujesz w zamian za to, co ci dałem? Co mam ofiarowa , o Najstarszy?

To, co masz najdro szego, to, czego b dziesz najbardziej ałował.

W tym wiecie nie mam nic własnego. Có mog ci da ? Rzecz, ycie, szans ; nadziej , los,

przypadek: nie musisz zna jego imienia. Ale wykrzykniesz gło no jego imi , kiedy to utracisz. Czy

oddasz to dobrowolnie?

Dobrowolnie, o Najstarszy.

Cisza, gwizd wiatru. Rocannon pochylił głow i wyszedł z ciemno ci. Kiedy si wyprostował,

czerwony promie wiatła uderzył go prosto w oczy. Zimne, czerwone sło ce zachodziło ponad

szkarłatnoszarym morzem chmur.

Yahan i Mogien spali przytuleni do siebie na skalnej półce. Niewielka kupka futer i ubra nie

poruszyła si , kiedy Rocannon do nich schodził.

- Obud cie si - powiedział cicho.

Yahan usiadł. W ostrym, czerwonym wietle jego twarz wygl dała dziecinnie i ało nie.

- Olhor! My leli my... nie było ci nigdzie... my leli my, e spadłe ...

Mogien potrz sn ł swoj ółt czupryn , eby odgoni sen, i przez chwil patrzył na Rocannona.

Potem powiedział ochrypłym, łagodnym głosem:

- Witaj z powrotem, Władco Gwiazd. Czekali my tu na ciebie.

- Spotkałem... rozmawiałem z... Mogien podniósł r k .

- Wróciłe i ciesz si z tego. Czy idziemy na południe? - Tak.

- Dobrze. - W tym momencie Rocannon nawet si nie zdziwił, e Mogien, który zawsze był jego

przewodnikiem i opiekunem, nagle zwraca si do niego jak ksi

do swego władcy.

Mogien dmuchn ł w gwizdek, ale cho czekali długo, wiatrogony nie wróciły. Zjedli wi c resztki

twardego, po ywnego chleba Fiia i jeszcze raz wyruszyli na piechot . Kombinezon wyra nie

background image

pomagał Yahanowi, wi c Rocannon nalegał, eby młodzieniec go zatrzymał. Młody Olgyia nie

odzyskał jeszcze całkowicie sił - potrzebował jedzenia i dłu szego wypoczynku - ale ju mógł i , a

to było konieczne: czerwony zachód sło ca zwiastował pogorszenie pogody. Zej cie nie było

niebezpieczne, tylko powolne i m cz ce. Pó nym rankiem z lasów poło onych daleko w dole

nadleciał szary wiatrogon Mogiena. Obładowali go siodłami, uprz

i futrami - wszystkim, co

teraz mieli - i wiatrogon fruwał nad nimi, to wzbijaj c si w gór , to nurkuj c w dół. Od czasu do

czasu wydawał d wi czny okrzyk, jakby przywołuj c swego pasiastego towarzysza, który wci

polował lub po ywiał si w lesie.

Około południa natrafili na niebezpieczny odcinek drogi. Z urwiska sterczała wielka skała, jak

tarcza, przez któr musieli si przeczołga powi zani linami.

- Mo e z góry zobaczysz jak łatwiejsz drog , Mogienie - zaproponował Rocannon. - Szkoda,

e drugi wiatrogon nie wrócił.

Czuł jaki niepokój; chciał jak najszybciej zej z tego nagiego, szarego zbocza i skry si

po ród drzew.

- Zwierz ta były przem czone; mo e ten drugi jeszcze nic nie upolował. Mój wiatrogon nie był

tak obci ony. Zobacz , jak szeroka jest ta skała. Mo e mój wiatrogon mógłby przenie nas

wszystkich na niewielk odległo .

Zagwizdał, a szary wiatrogon z tym lepym posłusze stwem, które zawsze zdumiewało

Rocannona u tak wielkiej i drapie nej bestii, zatoczył koło w powietrzu, po czym z gracj sfrun ł na

ziemi . Mogien wskoczył na niego i wzbił si w gór z gło nym krzykiem; jego jasne włosy

zabłysły w ostatnich promieniach sło ca, przebijaj cych si przez g sty wał chmur.

Nadal wiał zimny, ostry wiatr: Yahan przykucn ł w załomie skał i zamkn ł oczy. Rocannon

usiadł wpatruj c si w odległy horyzont, za którym, przy najdalszej kraw dzi, wyczuwało si

leciutki odblask morza. Nie patrzył na rozległy, mglisty pejza , który pojawiał si i znikał

pomi dzy dryfuj cymi chmurami; wbił spojrzenie w jeden punkt, jedno miejsce poło one na

południe i nieco na wschód. Zamkn ł oczy. Nasłuchiwał i słyszał.

To był ten dziwny dar, który otrzymał od mieszka ca jaskini, stra nika gor cego ródła w

bezimiennych górach; dar tak całkowicie obcy jego naturze. Tam, w ciemno ciach, obok gł bokiej,

paruj cej studni, nauczono go posługiwa si zmysłem, który Ziemianie i Davenantanie mogli

jedynie bada u innych ras, gdy sami - prócz rzadkich wyj tków - byli na głusi i lepi. Rocannon,

mobilizuj c resztki swego człowiecze stwa, odwracał si od przera aj cej wiedzy, któr mu

ofiarował mieszkaniec jaskini. Uczył si słucha umysłów jednej rasy, jednego gatunku stworze ,

jednego głosu po ród wszystkich innych; głosu swego wroga.

Chocia wcze niej próbował ju rozmawia w my lach z Kyo, teraz nie chciał słucha my li

swoich towarzyszy, je li oni nie potrafili tego samego. Tam gdzie istniała miło i lojalno ,

musiało te istnie zaufanie.

Mógł jednak szpiegowa i podsłuchiwa tych, którzy zabili jego przyjaciół i zerwali wi pokoju.

Siedział na bloku granitu po ród nieprzebytych gór i słuchał my li ludzi przebywaj cych tysi ce

metrów ni ej i setki kilometrów dalej, w ród wzgórz. Niewyra ne brz czenie, chaos, bełkot i

paplanina, odległe, mgliste emocje i doznania. Nie wiedział, jak odró ni jeden głos od drugiego;

czuł zawrót głowy, jakby przebywał jednocze nie w setkach miejsc. Słuchał, jak słucha niemowl ,

nie odró niaj c d wi ków. Ci, którzy rodz si z oczami i uszami, musz uczy si patrze i

słucha , uczy si wyłuskiwa jak twarz spo ród kształtów widzianych do góry nogami, jakie

znaczenie spo ród powodzi d wi ków. Stra nik studni posiadał dar, który Rocannonowi znany był

tylko ze słyszenia, dar rozbudzania zmysłu telepatii; nauczył Rocannona, jak nim kierowa , ale nie

mógł go nauczy , jak si nim posługiwa w praktyce; nie było na to czasu. Rocannonowi kr ciło si

w głowie od natłoku obcych my li i uczu . Tysi ce obcych umysłów wdzierało si w jego umysł.

Jednak e posługuj c si owym zmysłem, który Angyarowie nazywali „my lomow ", nie słyszał

adnych słów. To, co „słyszał", to nie były słowa, lecz emocje, pragnienia, fizyczne doznania i

sensualno-mentalne wra enia obecno ci wielu ró nych ludzi, obecno ci nakładaj cej si na jego

własny system nerwowy; przera aj ce fale strachu i zazdro ci, powiew zadowolenia, ciemna

otchła snu, szale cza, na wpół zrozumiała, na wpół odczuta kotłowanina my li. I naraz z tego

background image

chaosu wynurzyło si co absolutnie jasnego i zrozumiałego. Kontakt bardziej bezpo redni ni r ka

poło ona na nagiej skórze. Co zbli ało si ku niemu, jaki człowiek, którego umysł wyczuł jego

obecno . Wraz z tym wra eniem pojawiły si słabsze wra enia szybko ci, ciasnej przestrzeni,

ciekawo ci i strachu.

Rocannon otworzył oczy, na wpół oczekuj c, e ujrzy przed sob twarz człowieka, z którym

nawi zał kontakt. Ten człowiek znajdował si niedaleko st d; Rocannon był tego pewien. Czuł, e

ten człowiek si zbli a. Nie zobaczył jednak nic prócz pustki i niskich chmur. Drobne,, suche płatki

niegu wirowały na wietrze. Po lewej sterczał wielki odłam skały, który zagradzał im drog .

Podszedł Yahan i przygl dał si Rocannonowi ze strachem. Ale Rocannon nie mógł go uspokoi ,

poniewa owa obecno przykuła go do siebie; nie potrafił zerwa kontaktu.

- Tam... tam jest... lataj cy statek - wymamrotał niewyra nie, jak przez sen. - Tam!

Tam gdzie pokazywał, nie było nic; pustka, chmury. - Tam - wyszeptał Rocannon.

Yahan ponownie obejrzał si w lad za jego spojrzeniem i krzykn ł. Wysoko w górze unosił si

w powietrzu Mogien na szarym wiatrogonie; a nad nim z kł bów chmur wyłonił si nagle wielki,

czarny kształt, na pozór nieruchomy. Mogien spłyn ł z wiatrem w dół nie widz c go; z pochylon

głow szukał wzrokiem swoich towarzyszy - dwóch male kich figurek na male kiej skalnej półce

po ród rozległego pejza u skał i chmur.

Czarny kształt urósł w oczach, huk migieł rozbijał cisz gór. Rocannon widział go wyra nie, ale

jeszcze wyra niej wyczuwał człowieka w jego wn trzu, niepoj t blisko drugiego umysłu,

przejmuj cy, intensywny strach.

- Kryj si ! - szepn ł do Yahana, sam jednak nie był w stanie si poruszy .

Helikopter kierował si prosto na nich, wci gaj c strz pki chmur w wiruj ce migła. Rocannon

patrzył na nadlatuj c maszyn , a jednocze nie patrzył z jej wn trza, szukaj c czego wzrokiem,

widział dwie małe figurki na zboczu góry, czuł strach, coraz wi kszy strach - błysk wiatła, gor ce

smagni cie bólu, ból w jego własnym ciele, nie do zniesienia. Kontakt umysłów urwał si

gwałtownie. Znowu był sob , stał na skalnej półce przyciskaj c praw dło do piersi, dysz c ci ko

i patrz c, jak helikopter zbli a si coraz bardziej, jak migła obracaj si z ogłuszaj cym hukiem,

jak umieszczony na dziobie laser celuje prosto w niego.

Z prawej, spo ród kł bowiska chmur wystrzelił nagle wielki, szary kształt: skrzydlaty

wierzchowiec nios cy na grzbiecie je d ca, który krzyczał wysokim, wibruj cym głosem,

przypominaj cym triumfalny miech. Jedno uderzenie wielkich, szarych skrzydeł - i wierzchowiec

run ł z pełn szybko ci prosto na unosz c si w powietrzu maszyn . Rozległ si ostry d wi k

jakby rozdzieranej tkaniny, a potem powietrze było puste.

Dwaj ludzie na skalnej półce zamarli w bezruchu. Z dołu nie dochodził aden d wi k. Chmury

majestatycznie przepływały nad otchłani .

- Mogienie!

Rocannon wykrzykn ł gło no jego imi . Nie było odpowiedzi. Był tylko ból, strach i milczenie.

IX

Deszcz b bnił dono nie o drewniany dach. Komnat zalegał chłodny półmrok.

Obok jego posłania stała kobieta. Znał t twarz-ciemn , szlachetn , dumn twarz uwie czon

złotem.

Chciał jej powiedzie , e Mogien nie yje, ale nie mógł wymówi tych słów. Le ał bez ruchu,

zmieszany i niepewny, poniewa teraz przypomniał sobie, e Haldre z Hallan była star , siwowłos

kobiet , a złotowłosa kobieta, któr niegdy znał, nie yła od dawna; a w ka dym razie widział j

tylko raz, na planecie odległej o osiem lat wietlnych, dawno, dawno temu, kiedy był człowiekiem

zwanym Rocannonem.

Ponownie spróbował przemówi , ale kobieta powiedziała:

- Cicho, mój panie.

Mówiła we Wspólnej Mowie, cho z odmiennym akcentem. Podeszła bli ej i ci gn ła cichym

głosem:

background image

- To jest zamek Breygna. Przyszedłe tu z gór z drugim człowiekiem, podczas nie nej zamieci.

Byłe bliski mierci i nadal jeste ranny. Mamy czas...

Mieli du o czasu i czas ten upływał spokojnie, niepostrze enie, w ród szumu deszczu.

Nast pnego dnia - a mo e było to w dzie pó niej - odwiedził go Yahan, Yahan bardzo chudy,

lekko utykaj cy, z twarz poznaczon ladami odmro e . Ale o wiele bardziej niezrozumiała była

zmiana, jaka zaszła w jego zachowaniu, jego nie miało i uległo wobec Rocannona. Po chwili

rozmowy zmieszany Rocannon zapytał:

- Czy ty si mnie boisz, Yahanie?

- Staram si nie ba , panie - wyznał Yahan i zaj kn ł si .

Kiedy Rocannon mógł ju schodzi do sali biesiadnej, na wszystkich zwróconych ku niemu

twarzach widział ten sam wyraz l ku czy obawy, cho były to dzielne i wesołe twarze.

Ciemnoskórzy, jasnowłosi, wysocy ludzie, stara rasa; z niej wywodzili si Angyarowie -

pojedyncze plemi , które dawno temu wyw drowało na północ, za morze. To byli Liuarowie, od

niepami tnych czasów yj cy tutaj, u podnó a gór i na rozległych południowych równinach.

Z pocz tku my lał, e to jego obcy wygl d, jego jasna skóra i ciemne włosy napełniaj ich

obaw ; ale Yahan wygl dał tak samo, a jednak jego si nie bali. Traktowali go jak ksi cia po ród

ksi

t, co dla eks-niewolnika z Hallan stanowiło mił niespodziank . Ale Rocannona traktowali

jak ksi cia ponad ksi

tami, jak kogo innego.

Był kto , kto rozmawiał z nim jak równy z równym. Pani Ganye, synowa i spadkobierczyni

starego ksi cia, była od paru miesi cy wdow ; jej mały, jasnowłosy synek prawie nigdy nie

odst pował jej boku. Chłopczyk, cho nie miały, nie bał si Rocannona. Polubił go i cz sto prosił,

eby mu opowiada o górach, o morzu i północnych krainach. Rocannon odpowiadał na wszystkie

pytania, a Ganye, jasna i pogodna jak promie sło ca, przysłuchiwała si temu, od czasu do czasu

odwracaj c ku niemu z u miechem twarz - t twarz, której nigdy nie mógł zapomnie .

Na koniec zapytał j , co takiego my l o nim mieszka cy Breygna, a ona odpowiedziała

szczerze:

- My l , e jeste bogiem.

U yła słowa, które usłyszał po raz pierwszy w wiosce Tolen, słowa „pedan".

- To nieprawda - o wiadczył z naciskiem. Za miała si cicho.

- Dlaczego tak my l ? - zapytał gwałtownie. - Czy bogowie Liuarów maj kalekie r ce i siwe

włosy? - Promie lasera z helikoptera trafił go w prawy nadgarstek i odt d Rocannon niemal

całkowicie stracił władz w r ce.

- Czemu nie? - odparła Ganye z u miechem na swojej dumnej, szczerej twarzy. - Jednak e

prawdziwym powodem jest to, e zszedłe z gór.

Przetrawiał te słowa przez chwil .

- Powiedz mi, pani Ganye, czy wiecie o..: stra niku studni?

Jej twarz spowa niała.

- Znamy tylko legendy. Min ło ju wiele czasu, dziesi pokole panów Breygna, odk d Lollt

Wielki poszedł w wysokie miejsca i wrócił przemieniony. Wiemy, e spotkałe Najstarszych.

- Sk d wiecie?

- We nie, w gor czce mówisz zawsze o cenie, o zapłacie, o otrzymanym darze i jego cenie. Lollt

równie zapłacił... Zapłat była twoja prawa r ka, Olhorze? - zapytała z nagłym strachem,

podnosz c na niego oczy.

- Nie. Oddałbym obie r ce, eby odzyska to, co straciłem.

Wstał, podszedł do okna w wie y i popatrzył na rozległ krain , rozci gaj c si mi dzy górami

a odległym morzem. Wyniosłe wzgórza, na których stał zamek Breygna, opływała rzeka, wij c si i

połyskuj c po ród ni szych wzgórz, znikaj c w mglistej dali, gdzie majaczyły niewyra nie wioski,

pola, wie e zamków i znowu rzeka, l ni ca w promieniach sło ca, ciemna w strumieniach deszczu.

- To najpi kniejszy. kraj, jaki kiedykolwiek widziałem - powiedział Rocannon. Wci my lał o

Mogienie, który nigdy ju tego nie zobaczy.

- Dla mnie nie jest ju tak pi kny, jaki był kiedy . - Dlaczego, pani Ganye?

- Z powodu Obcych!

background image

- Opowiedz mi o nich, pani.

- Przyszli tu poprzedniej zimy. Wielu z nich przyjechało na wielkich lataj cych statkach,

uzbrojonych w ognist bro . Nikt nie umiał powiedzie , z jakiego kraju przyszli; nie wspominaj o

nich adne legendy. Cały kraj pomi dzy rzek Viarn a morzem nale y teraz do nich. Zabili lub

przegnali ludzi z o miu zamków. My zostali my uwi zieni na wzgórzach; nie o mielamy si nawet

zej na dół, eby zaprowadzi stada na nasze własne pastwiska. Z pocz tku walczyli my z

Obcymi. Mój m Ganhing został zabity przez ich ognist bro . - Zamilkła, jej spojrzenie

zatrzymało si na chwil na spalonej, kalekiej r ce Rocannona. - Zanim... zanim nastała pierwsza

odwil , zgin ł - i dot d nie został pomszczony. Schylamy głowy i omijamy ich ziemie z daleka, my,

Władcy Ziemi! I nie znajdzie si nikt, kto kazałby tym obcym zapłaci za mier Ganhinga.

Có za wspaniały gniew, pomy lał Rocannon słysz c w jej głosie spi owe tony tr b Hallan.

- Zapłac , pani Ganye; zapłac wysok cen . Wprawdzie wiesz, e nie jestem bogiem, ale czy

my lisz, e jestem zwykłym człowiekiem?

- Nie, panie - odrzekła. - Nie my l .

Mijały dni, długie dni długiego lata. Białe zbocza gór ponad Breygn okryły si bł kitem, zbo a

na polach Breygny dojrzały, zostały zebrane, zasiane i dojrzewały po raz drugi, kiedy pewnego

popołudnia Rocannon usiadł obok Yahana na dziedzi cu, gdzie uje d ano wła nie par młodych

wiatrogonów.

- Wyruszam znów na południe, Yahanie. Ty zostaniesz tutaj.

- Nie, Olhorze! Pozwól mi i ...

Yahan urwał. By mo e przypomniał sobie pewn mglist pla , gdzie porwany dz podró y

wypowiedział posłusze stwo Mogienowi. Rocannon u miechn ł si .

- Lepiej b dzie, je li pójd sam. To nie potrwa długo, tak czy inaczej.

- Ale ja przysi gałem ci słu y , Olhorze. Prosz , pozwól mi i z tob .

- Przysi gi trac wa no , kiedy traci si imi . Po tamtej stronie gór ofiarowałe swe słu by

Rokananowi. Ale w tym kraju nie ma sług i nie ma te człowieka imieniem Rokananon. Prosz ci ,

Yahanie, jak przyjaciela, nie mów ju nic wi cej, tylko jutro o wicie osiodłaj dla mnie wiatrogona

z Hallan.

Nast pnego ranka przed wschodem sło ca Yahan lojalnie czekał na niego na l dowisku,

trzymaj c wodze jedynego ocalałego wiatrogona z Hallan, tego w szare pasy. Wiatrogon dotarł sam

do Breygny w par dni po nich, zagłodzony i na wpół zamarzni ty. Teraz był l ni cy i pełen

animuszu, powarkiwał i wymachiwał pasiastym ogonem.

- Czy nało yłe drug skór , Olhorze? - zapytał szeptem Yahan, zapinaj c mu pasy na udach. -

Mówi , e Obcy strzelaj ogniem w ka dego, kto zjawi si w pobli u ich siedzib.

- Nało yłem j .

- Ale nie masz miecza...?

- Nie. Nie mam miecza. Posłuchaj, Yahanie, gdybym nie wrócił, zajrzyj do portfela, który

zostawiłem w swoim pokoju. S w nim kawałki tkaniny ze... ze znakami i obrazami ziemi; gdyby

kiedykolwiek powrócili tutaj moi ludzie, oddaj im to, dobrze? Jest tam równie naszyjnik. -

Zawahał si na chwil , twarz mu pociemniała. - Daj go pani Ganye. Je li nie wróc , eby sam go jej

da . egnaj, Yahanie. ycz mi szcz cia.

- Oby twoi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów - zawołał Yahan ze łzami i pu cił wodze.

Wiatrogon wzbił si natychmiast w niebo, ciepłe i szarawe o wicie, zawrócił pot nym

uderzeniem skrzydeł, złapał północny wiatr i odleciał nad wzgórza. Yahan stał patrz c w lad za

nim. Wysoko na Wie y Breygna wyjrzała z okna jaka twarz, ciemna i pi kna; wiatrogon znikn ł

ju dawno, sło ce wzeszło, a ona wci patrzyła.

Była to dziwna podró , podró do miejsca; którego nigdy nie widział, a jednak poznał je z

zewn trz i od wewn trz poprzez rozmaite wra enia, czerpane z setek ró nych umysłów. Cho

bowiem ten zmysł nie pozwalał widzie , umo liwiał jednak e odbieranie namacalnych wra e ,

dotycz cych przestrzeni, wzajemnego poło enia, czasu, ruchu i pozycji. Przetrawiaj c te doznania

wci na nowo przez wiele dni, kiedy całymi godzinami siedział nieruchomo w swoim pokoju w

zamku Breygna, Rocannon zdobył dokładn , cho bezsłown i bezobrazow wiedz o ka dym

background image

budynku i ka dym miejscu w bazie wroga. A uporz dkowawszy bezpo rednie wra enia dowiedział

si , czym była ta baza, dlaczego tu si znajdowała, jak do niej wej i gdzie szuka tego, co było

mu potrzebne.

Problem polegał na tym, e po długiej, intensywnej praktyce bardzo trudno mu było nie u ywa

tego zmysłu, kiedy zbli ał si do swoich wrogów; wył czy go, u ywa tylko oczu i uszu, my le

w zwykły sposób. Wypadek w górach ostrzegł go, e na blisk odległo wra liwe umysły mog w

jaki niejasny sposób u wiadamia sobie jego obecno . Przyci gn ł pilota helikoptera nad górskie

zbocze jak ryb na w dce, chocia sam pilot prawdopodobnie nie rozumiał, co skierowało go w t

stron ani dlaczego czuł przymus strzelania do ludzi, których zobaczył. Teraz, samotnie zbli aj c

si do ogromnej bazy, Rocannon nie chciał ci ga na siebie niczyjej uwagi, poniewa miał zamiar

zakra si jak złodziej pod osłon nocy.

O zachodzie sło ca zostawił sp tanego wiatrogona na le nej polanie, a teraz, po kilku godzinach

marszu, przemierzał rozległ , pust , betonow płaszczyzn kosmodromu, zbli aj c si do grupy

budynków. Kosmodrom był tylko jeden i rzadko u ywany, skoro wszyscy ludzie i sprz t

znajdowali si na miejscu. Rakiety mkn ce z pr dko ci wiatła nie liczyły si w tej wojnie, gdzie

najbli sza cywilizowana planeta była odległa o osiem lat wietlnych.

Baza była wielka, przera aj co wielka dla samotnego człowieka, ale wi kszo budynków

przeznaczono na kwatery. Rebelianci sprowadzili tu niemal cał swoj armi . Podczas gdy Liga

traciła czas przeszukuj c i podporz dkowuj c sobie ich ojczyst planet , oni umacniali swoje

pozycje na tym odległym, bezimiennym wiecie, zagubionym w ród wszystkich wiatów

Galaktyki, gdzie niezwykle trudno było ich odnale . Rocannon wiedział, e niektóre z wielkich

baraków były puste; kilka dni temu wysłano kontyngent ołnierzy i techników w celu przej cia

planety, która - jak si domy lał - została podbita lub nakłoniona do zawarcia sojuszu z

buntownikami. Owi ołnierze przyb d tam najwcze niej za dziesi lat. Faradayanie byli bardzo

pewni siebie. Pewnie dobrze im si wiedzie w tej wojnie. Wszystko, czego potrzebowali, eby

zniszczy bezpiecze stwo Ligi Wszystkich wiatów, to dobrze ukryta baza i sze pot nych broni.

Wybrał noc, kiedy spo ród czterech ksi yców tylko mały asteroid Heliki, uwi ziony przez pole

przyci gania planety, miał si pojawi na niebie przed północ . Heliki ja niał na niebie, kiedy

Rocannon zbli ał si do rz du hangarów, stercz cych jak czarna rafa na szarym morzu betonu. Nikt

jednak go nie zauwa ył, nikt nie wyczuł jego obecno ci. Nie było ogrodzenia, stra e były nieliczne:

Stra pełniły za nich maszyny, które przepatrywały przestrze na odległo lat wietlnych wokół

systemu Fomalhaut. Czegó zreszt mieliby si obawia ze strony aborygenów, tkwi cych wci w

epoce br zu na tej małej, bezimiennej planecie?

Heliki wiecił pełnym blaskiem, kiedy Rocannon wy lizn ł si z cienia rzucanego przez hangary;

był w połowie cyklu, kiedy Rocannon osi gn ł swój cel: sze nad wietlnych statków. Spoczywały

obok siebie jak ogromne, hebanowe jaja pod wysokim, ledwie widocznym baldachimem siatki

maskuj cej. Wokół statków rosły tu i ówdzie drzewa, wygl daj ce jak zabawki - przedmurze Lasu

Viarn.

Teraz ju musiał u y swego zmysłu bez wzgl du na konsekwencje. Stał w cieniu k py drzew,

nieruchomy i czujny, staraj c si trzyma jednocze nie oczy i uszy w pogotowiu, i si gał przed

siebie, w stron jajowatych statków, badaj c ich otoczenie i ich wn trza. W ka dym, jak dowiedział

si w Breygna, dzie i noc siedział pilot gotów do startu - przypuszczalnie na Faraday - w razie

awarii.

Awaria dla sze ciu pilotów mogła oznacza tylko jedno: e centrum dowodzenia, znajduj ce si

cztery mile dalej, na wschodnim kra cu bazy, zostało zbombardowane lub dokonano w nim

sabota u. W takim przypadku ka dy z nich miał wyprowadzi swój statek w bezpieczne miejsce

przej wszy nad nim kontrol - podobnie jak statki kosmiczne owe nad wietlne statki miały systemy

nap dowe niezale ne od wszelkich zewn trznych komputerów i ródeł zasilania, które mogły ulec

uszkodzeniu. Ale lot na nich oznaczał samobójstwo; adna ywa istota nie prze yła „podró y" z

szybko ci wi ksz od wiatła. Ka dy pilot był zatem nie tylko wietnie wyszkolonym

matematykiem, ale równie fanatykiem gotowym do po wi cenia ycia. Stanowili starannie

dobran załog . Mimo wszystko jednak nudzili si siedz c tak i czekaj c na swoj niewielk szans

background image

chwały. Tej nocy w jednym ze statków Rocannon wyczuwał obecno dwóch m czyzn. Pomi dzy

nimi znajdowała si płaska powierzchnia podzielona na kwadraty. Rocannon odbierał to samo

wra enie w ci gu wielu ubiegłych nocy i racjonalna cz

jego umysłu zarejestrowała słowo

„szachy". Si gn ł swoim zmysłem do nast pnego statku. Statek był pusty.

Rocannon przemkn ł przez szar przestrze betonu, po ród nielicznych drzew, dotarł do pi tego

statku w .rz dzie, wspi ł si na ramp i wpadł w otwarty właz. Wn trze nie przypominało adnego

statku. Były tam hangary na rakiety i wyrzutnie, banki pami ci komputera, reaktory, jaki szale czo

spl tany labirynt korytarzy do przetaczania pocisków, z których ka dy mógł zniszczy miasto.

Poniewa statek nie poruszał si w zwykłej czasoprzestrzeni, nie miał dziobu ani rufy, ani adnej

logiki, a Rocannon nie znał j zyka, w którym wypisano oznaczenia. Nie było tu adnego ywego

umysłu, który mógłby si sta przewodnikiem. Rocannon stracił dwadzie cia minut szukaj c

sterowni - metodycznie, pow ci gaj c narastaj c panik , powstrzymuj c si od u ywania swego

zmysłu, eby nie zaniepokoi nieobecnego pilota.

Dopiero kiedy ju zlokalizował sterowni , znalazł przesyłacz i usiadł przed nim, tylko na chwil

pozwolił sobie zajrze do wn trza drugiego statku. Odebrał wyra ny obraz r ki zawieszonej

niezdecydowanie nad białym go cem. Wycofał si natychmiast. Zapami tał koordynaty, na które

nastawiony był przesyłacz, po czym przestawił go na koordynaty Bazy Etnograficznej Ligi dla

Strefy Galaktycznej 8, w mie cie Kerguelen, na planecie Nowa Południowa Georgia - jedyne

koordynaty, które pami tał bez zagl dania do podr cznika. Wł czył maszyn i zacz ł nadawa .

Palce uderzały w klawisze, niezr cznie, bo musiał si posługiwa lew r k , a w tej samej chwili

na małym, czarnym ekranie w pokoju, który znajdował si w jednym z miast na planecie odległej o

osiem lat wietlnych, pojawiły si litery:

PILNE DO PREZYDIUM LIGI. Baza nad wietlnych statków wojennych rebeliantów z Faradaya znajduje si

na Fomalhaut II, Kontynent Południowo-Zachodni, 28°28' Pn i 121°40' Zach, około 3 km Pn-W od głównej

rzeki. Baza zaciemniona, ale powinna by widoczna jako 4 budynki, 28 grup baraków i hangar na kosmodromie

prowadz cym W-Z. 6 statków nad wietlnych nie w bazie, ale na zewn trz, dokładnie na Pd-W od kosmodromu

na skraju lasu, zakamuflowane siatk maskuj c i pochłaniaczami wiatła. Nie atakowa na o lep, poniewa

tubylcy s niewinni. Tu Gaveral Rocannon z Misji Etnograficznej Fomalhaut. Jestem jedynym pozostałym przy

yciu członkiem ekspedycji. Nadaj z przesyłacza na pokładzie nad wietlnego statku wroga. Tutaj pozostało

około 5 godzin do witu.

Miał zamiar doda : „Zostawcie mi par godzin na ucieczk ", ale nie zrobił tego. Gdyby go

złapano, Faradayanie zostaliby ostrze eni i mogliby przenie statki w inne miejsce. Wył czył

nadajnik i ustawił koordynaty w poprzednim poło eniu. W druj c do wyj cia w skim pomostem,

biegn cym wzdłu korytarza, ponownie sprawdził drugi statek. Szachi ci sko czyli parti i zbierali

si do wyj cia. Zacz ł biec, mijaj c puste, dziwaczne, słabo o wietlone pomieszczenia. Zdawało mu

si , e skr cił w złym kierunku, ale trafił prosto do włazu, zbiegł po rampie, goni c resztk sił

przemkn ł obok nie ko cz cego si ogromu statku, obok nie ko cz cego si ogromu drugiego

statku i wpadł w ciemno lasu.

Mi dzy drzewami nie mógł ju biec, gdy oddech palił go w piersi, a g ste, czarne gał zie nie

przepuszczały wiatła. Szedł dalej spiesznym krokiem; obszedł skraj bazy, dotarł do ko ca

kosmodromu i rozpocz ł drog powrotn , wspomagany przez nast pny cykl jasno ci Heliki, a po

godzinie - wschód Feni. Miał wra enie, e w ogóle nie posuwa si naprzód, a czas uciekał. Je li

zbombarduj baz teraz, kiedy był tak blisko, dosi gnie go fala uderzeniowa lub płomienie. Brn ł

przez ciemno ogarni ty przemo nym strachem przed wiatłem, które mo e wybuchn za jego

plecami i spali go. Ale dlaczego si nie zjawiali, dlaczego to trwało tak długo?

Dopiero o wicie dotarł do wzgórza o rozdwojonym wierzchołku, gdzie zostawił wiatrogona.

Bestia powarkiwała na niego, rozdra niona tym, e cał noc sp dziła uwi zana do drzewa w lesie

obfituj cym w zwierzyn . Rocannon oparł si o jej ciepły bok i podrapał j lekko za uchem, my l c

o Kyo.

Kiedy odetchn ł, dosiadł wiatrogona i ponaglił go do marszu. Przez długi czas zwierz kulił si

jak sfinks i nie chciał si ruszy . Wreszcie podniósł si , protestuj c melodyjnym warczeniem, i

podreptał na północ w zabójczo powolnym tempie. Pola i wzgórza, opuszczone wioski i s dziwe

background image

drzewa były ju słabo widoczne, ale wiatrogon nie chciał lecie , dopóki blask wschodz cego sło ca

nie rozlał si na horyzoncie. Wtedy wzbił si w gór ; złapał wie y, pomy lny wiatr i pomkn ł w

jasny, blady wit. Rocannon wci ogl dał si do tyłu: Za nim rozci gała si spokojna, cicha kraina,

w ło ysku rzeki na zachodzie le ała mgła. Nat ył swój zmysł i usłyszał my li, emocje i poranne

sny swoich wrogów, rozpoczynaj cych nowy, zwykły dzie .

Zrobił, co mógł. Głupcem był s dz c, e zdoła czego dokona . Có znaczył jeden, samotny

człowiek przeciwko wyszkolonej armii? Wyczerpany, ze znu eniem przetrawiaj c sw pora k ,

wracał do Breygny, jedynego miejsca, do którego mógł wróci . Przestał ju si zastanawia , czemu

Liga tak długo odkłada atak. Nie mieli zamiaru atakowa . Uznali jego wiadomo za oszustwo,

pułapk . Albo te , co bardziej prawdopodobne, pomylił koordynaty: wystarczyła jedna le podana

współrz dna, eby jego wiadomo przepadła w pustce, gdzie nie było czasu ani przestrzeni. I za to

zgin li Raho, Iot, Mogien: za wiadomo wysłan donik d. A on został tu wygnany na reszt swego

ycia, niepotrzebny nikomu, obcy w obcym wiecie.

Zreszt to nie miało znaczenia. Był tylko pojedynczym człowiekiem. Los pojedynczego

człowieka si nie liczy.

Có w takim razie si liczy?

Nie mógł znie tych wspomnie . Obejrzał si ponownie, eby nie widzie wci przed oczami

twarzy Mogiena - i z krzykiem poderwał kalekie rami osłaniaj c oczy przed niezno nym blaskiem,

wysokim, białym słupem ognia, który wystrzelił bezgło nie z równiny.

Potem dotarł do niego grzmot i uderzenie wiatru. Przera ony wiatrogon rykn ł, wspi ł si i jak

strzała spadł na ziemi . Rocannon wygramolił si z siodła i skulił si osłaniaj c głow r kami. Ale

nie potrafił si od tego odgrodzi - nie od wiatła, lecz od ciemno ci. Ciemno o lepiła jego umysł

i wypełniła jego ciało, u wiadamiaj c mu mier tysi ca ludzi. mier , mier , mier bez ko ca,

wci na nowo, tysi c mierci w jednej chwili, w jednym umy le - w jego własnym umy le. A

potem cisza.

Podniósł głow i słuchał, i usłyszał cisz .

background image

Epilog

O zachodzie sło ca wyl dował na dziedzi cu zamku Breygna, zsiadł i stan ł obok swego

wierzchowca - zm czony człowiek z siw , pochylon głow . Natychmiast zebrali si wokół niego

wszyscy jasnowłosi mieszka cy zamku, wypytuj c go, co to był za wielki ogie na zachodzie i czy

prawd jest to, co opowiadaj uchod cy z równin o zagładzie Obcych. Dziwne to było, jak tłoczyli

si wokół niego, wiedz c, e on wie. Szukał wzrokiem Ganye, a kiedy ujrzał jej twarz, odzyskał

mow .

- Siedziba wroga jest zniszczona - powiedział z trudem. - Nie wróc tutaj. Wasz ksi

Ganhing

został pomszczony. I mój ksi

Mogien. I twoi bracia, Yahanie; i ludzie Kyo; i moi przyjaciele.

Wszyscy zgin li.

Rozst pili si przed nim, a on wszedł samotnie do zamku. W kilka dni pó niej spacerował z

Ganye po spłukanym deszczem tarasie wie y. Ganye spytała go, czy teraz odejdzie z Breygna.

Przez długi czas nie odpowiadał.

- Nie wiem - powiedział w ko cu. - Yahan wróci chyba na północ, do Hallan. Jest tutaj paru

chłopców, którym marz si morskie podró e. A pani Hallan czeka na wiadomo o jej synu... Ale

Hallan nie jest moim domem. Nie mam tutaj domu. Nie jeste cie moimi lud mi.

- A czy twoi ludzie nie przyjd po ciebie? - zapytała Ganye, która słyszała co nieco o jego

pochodzeniu. Popatrzył na pi kny krajobraz, na rzek połyskuj c w letnim zmierzchu daleko na

południu.

- Mo e przyjd - odparł. - Za osiem lat. Mog wysła mier natychmiast, ale ycie jest

powolniejsze... Ale czy to s moi ludzie? Nie jestem ju tym, kim byłem przedtem. Zmieniłem si ;

piłem ze studni w górach. I nigdy wi cej nie chc ju i tam, gdzie mógłbym usłysze głos mojego

wroga.

W milczeniu szli obok siebie, wst puj c na siedem stopni prowadz cych do balustrady; a wtedy

Ganye, spogl daj c ku zamglonym, bł kitnym bastionom gór, powiedziała: - Zosta z nami.

Rocannon milczał przez chwil , zanim odpowiedział: - Zostan . Na jaki czas.

Ale sp dził tam reszt swego ycia. Kiedy statki Ligi ponownie przybyły na planet i Yahan

poprowadził wypraw poszukiwaczy na południe, do Breygna, Rocannon nie ył. Mieszka cy

zamku Breygna opłakiwali swojego ksi cia, a wdowa po nim, wysoka i jasnowłosa, nosz ca na szyi

wielki, bł kitny klejnot na złotym ła cuchu, witała tych, którzy po niego przyszli. Nigdy si nie

dowiedział, e Liga nazwała ten wiat jego imieniem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Le Guin Ursula K - Swiat Rocannona, G
Le Guin Ursula K Świat Rocannona
Le Guin Ursula K Swiat Rocannona WHITE
Le Guin Ursula K Hain 01 Świat Rocannona
Le Guin Ursula Hain 1 Świat Rocannona
Le Guin Ursula K Hain 01 Świat Rocannona
Le Guin Ursula K Hain 01 Swiat Rocannona
Le Guin Ursula K Ekumena T 1 Świat Rocannona
Le Guin Ursula K Slowo las znaczy swiat
Le Guin Ursula K Ekumena T 6 Słowo Las Znaczy Świat
Le Guin Ursula K Hain 05 Slowo las znaczy swiat
Le Guin Ursula K Hain 05 Slowo las znaczy swiat
Le Guin Ursula K Hain 05 Slowo las znaczy swiat
Le Guin Ursula K Hain 05 Słowo Las Znaczy Świat
Le Guin Ursula Hain 6 Słowo las znaczy świat
Le Guin Ursula Zdrady

więcej podobnych podstron