background image

Tytuł oryginału: Rocaannon’s World 

Copyright ©1966 by ACE BOOKS INC. 

Copyright © by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Pozna  1990 

 

Prolog 

NASZYJNIK SEMLEY 

 

Jak odró ni  legend  od prawdy na tych  wiatach oddalonych o tyle lat? - na bezimiennych 

planetach, zwanych przez swoich mieszka ców po prostu  wiatami, planetach bez historii, gdzie 

przeszło  to sprawa mitu, gdzie powracaj cy badacz stwierdza,  e jego własne czyny sprzed kilku 

lat stały si  gestem boga. Irracjonalizm wypełnia przepa  czasu, której dwa brzegi ł cz  nasze 

wiatłowce, a w jego mroku pleni  si  jak zielsko niepewno  i niewspółmierno . 

Kto , kto chce opowiedzie  histori  człowieka, zwykłego uczonego Ligi, który udał si  przed 

niewielu laty na jeden z takich bezimiennych, na wpół poznanych  wiatów, czuje si  jak archeolog 

w ród tysi cletnich ruin, przeciskaj cych si  przez g szcz li ci, kwiatów, gał zi i pn czy, by nagle 

natkn  si  na przejrzyst  geometri  koła lub polerowanego naro nika; a potem wchodzi w jakie  

zwyczajne, o wietlone sło cem drzwi, by w ciemnym wn trzu ujrze  nieoczekiwan  iskierk  ognia, 

błysk klejnotu, ledwie widoczny ruch kobiecej r ki. 

Jak odró ni  fakt od legendy, prawd  od prawdy? 

W powie ci Rocannona powracaj  bł kitne błyski klejnotu. Zacznijmy j  od tego: 

 

8 Strefa Galaktyczna, N. 62: Fomalhaut II. Istoty rozumne (gatunki poznane): Gatunek I. 

A. Gdemiar (l.poj. Gdem): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni jaskiniowcy. Wzrost 120-135 cm, skóra 

jasna,  włosy  ciemne.  W  momencie  kontaktu  ci  troglodyci  posiadali  wyra nie  rozwarstwione  oligarchiczne 

społecze stwo  typu  miejskiego,  zmodyfikowane  zjawiskiem  kolonii  telepatycznych,  oraz  technologicznie 

nastawion  kultur  okresu wczesnej stali. 

Skok technologiczny od kultury przemysłowej, poziom C na skutek wypraw Ligi w latach 252-254. W r. 254 

oligarchowie  okr gu  Kirien  otrzymali  automatyczny  statek  zapewniaj cy  poł czenie  z  Now   Południow  

Georgi . Status C'. 

B.  Fiia  (l.poj.  Fian):  Wysoce  inteligentni,  w  pełni  człekokształtni,  tryb  ycia  dzienny,  r.  wys.  ok.  130  cm. 

W ród obserwowanych osobników przewa ał typ jasnoskóry i jasnowłosy. Sporadyczne kontakty wskazywały na 

społecze stwo  typu  osiadłej  i  koczowniczej  wspólnoty,  cz ciowo  telepati   kolonialn   z  pewnymi  oznakami 

krótkodystansowej telekinezy. Rasa sprawia wra enie antytechnologicznej, o minimalnych, płynnych wzorcach 

kulturowych. Kontakt bardzo utrudniony. Nie opodatkowani. Status E? 

Gatunek II. 

Liuar  (l.poj.  Liu):  Wysoce  inteligentni,  człekokształtni,  tryb  ycia  nocny,  r.  wys.  ok.  170  cm.  Mieszkaj   w 

grodach obronnych, społecze stwo typu klanowego, technologia zablokowana na epoce br zu, kultura rycerska. 

Horyzontalny podział społecze stwa na dwie pseudorasy: a) Olgyior ludzie  redni jasnoskórzy i ciemnowłosi; 

b) Angyar panowie bardzo wysocy, ciemnoskórzy i jasnowłosi... 

 

-  To  ona  -  powiedział  Rocannon  spogl daj c  znad  Małego  Kieszonkowego  Przewodnika  po 

Istotach  Rozumnych  na  bardzo  wysok ,  ciemnoskór   i  jasnowłos   kobiet ,  która  stała  w  gł bi 

długiego  korytarza  muzeum.  Stała  nieruchomo,  wyprostowana,  w  koronie  złotych  włosów, 

wpatrzona w gablot . Wokół niej kr ciło si  czterech niespokojnych brzydkich karłów. 

- Nie wiedziałem,  e Fomalhaut II ma oprócz troglodytów tyle tych ludów - powiedział Ketho, 

Kurator. - Ja te . Tu s  nawet wymienione „nie potwierdzone" gatunki, z którymi nie doszło do 

kontaktu. Czas chyba na jak  gruntowniejsz  ekspedycj  do nich. Dobrze,  e przynajmniej wiemy, 

kim ona jest. 

- Du o bym dał,  eby si  dowiedzie , kim ona jest naprawd ... 

Pochodziła ze starego rodu pierwszych królów angyarskich i mimo ubóstwa włosy jej błyszczały 

czystymi szczerym złotem jej dziedzictwa. Mali ludzie, Fiia, kłaniali si  na jej widok, nawet gdy 

jeszcze  jako  dziecko  biegała  boso  po  polach  z  jasn ,  płomienn   komet   włosów  rozja niaj c  

mroczn  atmosfer  Kirien. 

background image

Była wci  jeszcze bardzo młoda, kiedy Durhal z Hallan ujrzał j , poprosił o jej r k  i zabrał j  ze 

zrujnowanych  wie yc  i  pełnych  przeci gu  komnat  dzieci stwa  do  swego  własnego  wysokiego 

domu. W Hallan na zboczu góry te  nie było wygód, cho  zachowało si  bogactwo. Okna nie miały 

szyb,  kamienne  podłogi  były  nagie;  w  zimnej  porze  roku  mo na  si   było  rano  obudzi   i  ujrze  

długie j zyki nawianego w nocy  niegu pod ka dym oknem. Młoda  ona Durhala stawała w skimi 

bosymi stopami na za nie onej podłodze zaplataj c po ar swoich włosów i  miej c si  do młodego 

mał onka  w  srebrnym  lustrze  zdobi cym  cian   jej  pokoju.  To  lustro  i  lubna  suknia  jego  matki 

wyszyta tysi cem drobniutkich kryształków stanowiły cały jego maj tek. Niektórzy z pomniejszych 

krewniaków  nadal  posiadali  całe  skrzynie  brokatowych  szat,  pozłacane  meble,  srebrne  rz dy  dla 

swoich  wierzchowców,  srebrem  zdobione  zbroje  i  miecze,  drogie  kamienie  i  bi uteri ,  na  któr  

młoda mał onka Durhala zerkała z zazdro ci , ogl daj c si  za wysadzanym kamieniami diademem 

lub złot  brosz , nawet gdy jej wła cicielka przystawała, by przepu ci  Semley z szacunku dla jej 

urodzenia i pozycji m a. 

Durhal  i  jego  ona  Semley  zasiadali  podczas  Wielkiej  Uczty  na  czwartym  miejscu,  tak  blisko 

Pana na Hallan,  e starzec cz sto własnor cznie nalewał wina Semley oraz rozmawiał o łowach ze 

swoim bratankiem i nast pc  Durhalem, spogl daj c na młod  par  z ponur , pozbawion  nadziei 

miło ci . Nadzieja była wielk  rzadko ci  w ród Angyarów z Hallan i całej Zachodniej Krainy od 

czasu,  kiedy  pojawili  si   Władcy  Gwiazd  ze  swymi  domami  skacz cymi  na  kolumnach  ognia  i 

straszliw   broni   mog c   rozbija   góry.  Naruszyli  oni  stare  obyczaje  czasów  pokoju  i  czasów 

wojny  i  cho   sumy  były  niewielkie,  honor  Angyarów  cierpiał  wielce,  e  musieli  płaci   podatki, 

danin  na wojn , jak  Władcy Gwiazd mieli stoczy  z jakim  dziwnym wrogiem, gdzie  w pustych 

przestrzeniach mi dzy gwiazdami, kiedy  na ko cu czasu. „To b dzie tak e wasza wojna" mówili, 

ale ju  całe pokolenie Angyarów siedziało w daremnym wstydzie w swoich wielkich komnatach, 

patrz c, jak rdzewiej  ich długie miecze, jak ich synowie dorastaj  nie zadawszy ciosu w bitwie, a 

córki wychodz  za biedaków lub nawet ludzi  rednich, nie maj c w posagu bogatego łupu godnego 

m a szlachetnego rodu. Pan na Hallan z zas pion  twarz  spogl dał na jasnowłos  par  słuchaj c 

ich  miechu, kiedy pili cierpkie wino i weselili si  w zimnej, zrujnowanej, okazałej fortecy swojej 

rasy. 

Twarz  Semley  te   twardniała,  gdy  rozgl dała  si   po  sali  i  widziała  na  miejscach  znacznie 

poni ej  swego,  nawet  daleko  w ród  miesza ców  i  ludzi  rednich,  na  tle  białej  skóry  i  czarnych 

włosów l nienia i blaski drogocennych kamieni. Ona nic nie wniosła m owi w posagu, ani jednej 

srebrnej szpilki. Sukni  z tysi cem kryształków schowała do skrzyni na  lub córki, je eli b d  mie  

córk . 

Miała córk  i nazwali j  Haldre, a kiedy jej mała br zowa główka porosła nieco ju  dłu szym 

włosem, zabłysło na niej szczere złoto; dziedzictwo wielkopa skich przodków, jedyne złoto, jakie 

kiedykolwiek b dzie jej własno ci ... 

Semley nie wspominała m owi o tym, co jej doskwiera. Przy całej dobroci, jak  miał dla niej, 

Durhal w swojej dumie  ywił tylko pogard  dla zawi ci i dla pró nych zachcianek, a Semley bała 

si  jego pogardy. Zdradziła si  jednak przed siostr  Durhala, Duross . 

-  Moja  rodzina  miała  kiedy   wielki  skarb  -  powiedziała.  -  Był  to  szczerozłoty  naszyjnik  z 

bł kitnym kamieniem, to si  chyba nazywa szafir, po rodku. 

Durossa potrz sn ła głow  i u miechn ła si , równie  niepewna nazwy. Była pó na ciepła pora, 

jak  północni  Angyarowie  nazywaj   lato  swego  osiemsetdniowego  roku,  licz c  cykl  miesi cy  na 

nowo  od  ka dego  zrównania,  co  Semley  uwa ała  za  dziwaczy  kalendarz,  dobry  chyba  tylko  dla 

rednich ludzi. Jej rodzina do ywała kresu, ale była starsza i miała czystsz  krew ni  wszystkie te 

rody  z  północno-zachodnich  kresów,  które  zbyt  cz sto  mieszały  si   z  Olgyiorami.  Siedziała  z 

Duross   w  sło cu  na  kamiennej  ławie  podokiennej,  wysoko  w  Wielkiej  Wie y,  gdzie  mieszkała 

starsza  kobieta.  Młodo owdowiała  i  bezdzietna, Durossa  została  po raz drugi  za lubiona  panu  na 

Hallan, swemu stryjowi. Poniewa  było to drugie mał e stwo dla nich obojga i byli spokrewnieni, 

Durossa  nie  miała  tytułu  pani  na  Hallan,  który  pewnego  dnia  otrzyma  Semley,  ale  zasiadała  ze 

starym panem na wysokim krze le i rz dziła wraz z nim jego wło ciami. Starsza od swego brata 

Durhala, lubiła jego młod   on  i uwielbiała ich jasnowłos  córeczk  Haldre. 

background image

-  Kupiono  go  -  opowiadała  Semley  -  za  cały  okup,  który  mój  przodek  Leynen  dostał  po 

zwyci stwie nad Ksi stwami Południa - pomy l tylko, wszystkie pieni dze z całego królestwa za 

jeden  klejnot!  Na  pewno  za miłby  wszystkie  klejnoty  Hallan,  nawet  te  kryształy  jak  jaja  kooba, 

które nosi twoja kuzynka Issar. Był tak pi kny,  e dostał własne imi ; nazywano go Oko Morza. 

Nosiła go moja prababka. 

-  A  ty  nigdy  go  nie  widziała ?  -  spytała  starsza kobieta  leniwie,  spogl daj c  w  dół  na  zielone 

zbocza, gdzie długie lato wysyłało swoje gor ce, wiecznie niespokojne wiatry na lasy i białe drogi 

ci gn ce si  hen, a  na brzeg morza. 

- Zagin ł przed moim urodzeniem. 

- Nie, mój ojciec powiedział,  e klejnot został ukradziony przed przybyciem Władców Gwiazd 

na nasze ziemie. Nie chciał mówi  na ten temat, ale pewna stara kobieta ze  rednich ludzi znaj ca 

mnóstwo opowie ci powtarzała mi nieraz,  e Fiia wiedz , gdzie jest klejnot. 

-  Ach,  chciałabym  zobaczy   tych  Fiia!  -  westchn ła  Durossa.  -  Tyle  si   o  nich  słyszy  w 

pie niach i opowie ciach, dlaczego nigdy nie zagl daj  w nasze strony? 

- Zbyt wysoko i zbyt chłodno zim , jak s dz . Oni lubi  słoneczne doliny południa. 

- Czy s  podobni do Gliniaków? 

-  Gliniaków  nigdy  nie  widziałam;  trzymaj   si   od  nas  z  daleka  tam,  na  południu.  Podobno  s  

nieforemni  i  biali  jak  ludzie  redni.  Fiia  s   pi kni,  wygl daj   jak  dzieci,  tylko  szczuplejsze  i 

m drzejsze. Tak, ciekawe, czy wiedz  gdzie jest naszyjnik, kto go ukradł i gdzie schował! Pomy l, 

Durossa,  gdybym  tak  mogła  wej   do  Wielkiej  Sali  Hallan  i  usi

  obok  mojego  m a  z  cen  

królestwa na szyi, za miłabym inne kobiety tak, jak on za miewa wszystkich m czyzn! 

Durossa  pochyliła  głow   nad  dzieckiem,  które  ogl dało  z  zainteresowaniem  swoje  br zowe 

stópki siedz c na skórze mi dzy matk  a ciotk . -  Semley jest niem dra - szepn ła do dziecka. - 

Semley,  która  błyszczy  jak  spadaj ca  gwiazda,  Semley,  której  m   nie  kocha  innego  złota  poza 

złotem jej włosów... 

A Semley, zapatrzona ponad zielonymi wzgórzami w stron  dalekiego morza, milczała. 

Min ła zimna pora i Władcy Gwiazd znowu przybyli po danin  na wojn  z ko cem  wiata - tym 

razem u ywaj c jako tłumaczy pary karłowatych Gliniaków i obra aj c w ten sposób wszystkich 

Angyarów  do  granic  rebelii  -  potem  min ła  nast pna  pora  ciepła,  Haldre  wyrosła  na  urocz , 

rozgadan   dziewuszk   i  Semley  przyniosła  j   którego   ranka  do  słonecznego  pokoju  Durossy  w 

wie y. Semley miała na sobie stary bł kitny płaszcz, jej włosy przykrywał kaptur. 

- Zaopiekuj si  Haldre przez kilka dni - powiedziała szybko i spokojnie. - Jad  na południe do 

Kirien. 

- Chcesz odwiedzi  ojca? 

-  Chc   odnale   swoje  dziedzictwo.  Twoi  kuzyni  z  Hagret  pokpiwali  z  Durhala.  Nawet  ten 

mieszaniec  Parna  mo e  mu  dokucza ,  bo  jego  ona,  ta  kluchowata,  czarnowłosa  fl dra,  ma 

aksamitn  kap  na ło e, diamentowy kolczyk i trzy szaty, a  ona Durhala musi chodzi  w łatanej 

sukni... 

- Durhal jest dumny ze swojej  ony, nie z jej sukien. 

Ale Semley była niewzruszona. 

-  Panowie  na  Hallan  staj   si   biedakami  w  swoim  własnym  zamku.  Przywioz   swojemu  panu 

posag godny moich przodków. 

- Semley! Czy Durhal wie,  e wyje d asz? 

- Mój powrót b dzie szcz liwy, to mo esz mu powiedzie  - odparła młoda Semley wybuchaj c 

beztroskim  miechem,  potem  schyliła  si ,  eby  pocałowa   córk ,  odwróciła  si   i  zanim  Durossa 

zd yła  si   odezwa ,  znikła  jakby  podmuch  wiatru  przemkn ł  po  zalanej  sło cem  kamiennej 

podłodze. 

Zam ne kobiety angyarskie nie je d  wierzchem dla zabawy i Semley nie opuszczała Hallan 

od czasu zam pój cia, tote  teraz, sadowi c si  w wysokim siodle swojego wiatrogona poczuła si  

znowu  jak  panna,  jak  szalona  dziewczyna,  która  na  skrzydłach  północnego  wiatru  uje d ała 

półdzikie  wierzchowce  nad  polami  Kirien.  Zwierz   unosz ce  j   teraz  ze  wzgórz  Hallan  było 

szlachetnej krwi: pasiasta skóra ciasno obci gała puste, lekkie ko ci, zielone oczy mru yły si  od 

background image

wiatru,  lekkie,  ale  pot ne  skrzydła  biły  powietrze  po  obu  stronach  Semley,  na  przemian 

odsłaniaj c i przesłaniaj c chmury nad głow  i wzgórza pod stopami. 

Na trzeci dzie  rano przybyła do Kirien i stan ła na zrujnowanym dziedzi cu. Jej ojciec pił cał  

noc  i  tak jak  dawniej poranne  sło ce wpadaj ce przez  dziurawy  dach  dra niło  go,  a  widok  córki 

rozdra nił go jeszcze bardziej. 

-  Po  co  wróciła ?  -  warkn ł  nie  patrz c  na  ni   zapuchni tymi  oczami.  Płomie   jego  włosów 

przygasł,  siwe  kosmyki  wiły  si   na  czaszce.  -  Czy  młody  Halla  nie  o enił  si   z  tob   i  wracasz 

chyłkiem do domu? 

- Jestem  on  Durhala. Przyjechałam,  eby odzyska  mój posag, ojcze. 

Stary pijak warkn ł z irytacj , ale Semley roze miała si  tak łagodnie,  e krzywi c si  musiał 

znowu na ni  spojrze . - Czy to prawda, ojcze,  e Fiia ukradli naszyjnik Oko Morza? 

- Sk d mog  wiedzie ? Stare bajdy. Ta rzecz zgin ła chyba przed moim urodzeniem. Lepiej bym 

si  wcale nie rodził. Spytaj Fiia, jak chcesz wiedzie . Id  do nich, albo wracaj do m a, ale zostaw 

mnie  w  spokoju.  Kirien  nie  jest  najlepszym  miejscem  dla  kobiet,  złota  i  innych  takich  rzeczy. 

Kirien jest sko czone, to ruina, puste mury. Synowie Leynena nie  yj , a ich bogactwa znikły. Id  

swoj  drog , dziewczyno. 

Szary i spuchni ty jak paj k gnie d cy si  w ruinach poszedł niepewnym krokiem do piwnic, 

by ukry  si  przed blaskiem dnia. 

Prowadz c  pasiastego  wiatrogona  z  Hallan  Semley  opu ciła  swój  dawny  dom  i  zjechała  ze 

stromego wzgórza, przez wie   rednich ludzi, którzy pozdrawiali j  z pos pnym szacunkiem, w ród 

pól i pastwisk, gdzie pasły si  ogromne, półdzikie herilory z podci tymi skrzydłami, a  do doliny 

zielonej jak malowana miska i wypełnionej po brzegi słonecznym blaskiem. W gł bi doliny le ała 

wioska Fiia i kiedy Semley zsiadła ze swego wierzchowca, mali drobni ludzie wybiegli do niej ze 

swych chat i ogrodów, i w ród  miechu wołali cichymi, wysokimi głosami: 

- Witaj  ono Halla, pani Kirien, uje d aj ca wiatr pi kna Semley! 

Nazywali j  miłymi słowami i słuchała ich z przyjemno ci  nie zwracaj c uwagi na ich  miech, 

bo  miali si  ze wszystkiego co mówili. Ona te  tak robiła, mówiła i  miała si . Stała wysoka, w 

długim bł kitnym płaszczu w ród zam tu ich powitania. 

- Witajcie słoneczni Fiia, przyjaciele ludzi! Zaprowadzili j  do wsi i zaprosili do jednego ze 

swoich przewiewnych domów, a wsz dzie towarzyszyła im gromadka małych dzieci. Wieku 

dorosłego Fiana nie sposób okre li , trudno ich w ogóle rozró ni , a  e kr yli nieustannie niczym 

my wokół  wiecy, nie wiadomo było, czy mówi si  do tego samego osobnika. Wydawało si  

jednak,  e jeden z nich rozmawiał z Semley, podczas gdy inni karmili i głaskali jej wierzchowca 

oraz przynosili jej wod  do picia i naczynia z owocami z ich karłowatych sadów. 

-  To  nie  Fiia  ukradli  naszyjnik  panów  Kirien!  -  krzykn ł  człowieczek.  -  Co  Fiia  robiliby  ze 

złotem, pani? My mamy sło ce w ciepłej porze, a w zimnej porze wspomnienie sło ca, mamy złote 

owoce, złote li cie przy zmianie pór, złote włosy naszej pani z Kirien; nie trzeba nam innego złota. 

- Wi c to jaki   redni człowiek ukradł klejnot? Odpowiedzi  był długi, zwiewny  miech. 

- Jaki  redni człowiek miałby odwag ? O, pani na Kirien, jak skradziono wielki klejnot nie wie 

aden  miertelnik,  ani  człowiek,  ani  redni  człowiek,  ani  Fian,  ani  nikt  spo ród  siedmiu  ludów. 

Tylko zmarli wiedz , jak on przepadł dawno temu, kiedy Kireley Dumny, twój pradziad, w drował 

samotnie do jaski  nad morzem. Ale mo e znajdzie si  on u Wrogów Sło ca. 

- U Gliniaków? 

Nieco gło niejszy, nerwowy wybuch  miechu. 

- Usi d  w ród nas, Semley słonecznowłosa, która wróciła  z północy. 

Usiadła  z  nimi  do  posiłku  i  cieszyła  si   ich  wdzi kiem  równie,  jak  oni  jej  obecno ci .  Kiedy 

jednak  usłyszeli  jak  powtarza,  e  pójdzie  do  Gliniaków,  eby  odzyska   swój  posag,  ich  miech 

ucichł  i  stopniowo  robiło  si   wokół  niej  coraz  pu ciej.  Wkrótce  została  sam  na  sam  z  jednym, 

zapewne z tym, z którym rozmawiała przed posiłkiem. 

- Nie chod  do Gliniaków, Semley - powiedział i przez chwil  odwaga j  opu ciła. 

Fian przesun ł powoli dło mi po oczach i powietrze wokół nich nagle pociemniało. Owoce na 

talerzu nabrały barwy popielatej, woda znikła ze wszystkich naczy . 

background image

- W dalekich górach dawno temu Fiia i Gdemiarowie rozdzielili si  - mówił drobny cichy Fian. - 

Przedtem byli my jednym ludem. Oni s  tym, czym my nie jeste my. My jeste my tym, czym oni 

nie s . Pomy l o sło cu, trawie i drzewach rodz cych owoce. Pomy l,  e nie wszystkie drogi, które 

prowadz  w dół, prowadz  równie  w gór . 

- Moja nie prowadzi ani w dół, ani w gór , mój miły gospodarzu, ale prosto do mojego posagu. 

Pójd  tam, gdzie on jest i wróc  z nim. 

Fian skłonił si  ze  miechem. 

Za  wiosk   Semley  dosiadła  swego  wiatrogona  i  odpowiedziawszy  okrzykiem  na  po egnania 

wzniosła  si   na  przedwieczornym  wietrze  i  odleciała  na  południowy  zachód  w  stron   jaski   na 

skalistych brzegach morza Kirien. 

Obawiała  si ,  e  b dzie  musiała  w drowa   daleko  w  gł b  jaski -tuneli,  eby  znale   tych, 

których szukała, gdy  mówiono,  e Gliniacy nigdy nie wychodz  ze swoich podziemi na  wiatło 

dzienne,  e boj  si  Wielkiej Gwiazdy i ksi yców. Była to daleka droga i wyl dowała raz,  eby jej 

wierzchowiec  mógł  zapolowa   na  szczury  drzewne,  a  ona  zje   troch   chleby  ze  swojej  torby. 

Chleb był ju  twardy i suchy, i przeszedł zapachem skóry, ale zachował co  ze swego smaku i przez 

chwil  jedz c go samotnie w cieniu południowego lasu, usłyszała cichy głos Durhala i ujrzała jego 

twarz zwrócon  ku niej w blasku  wiec Hallan. Przez chwil  siedziała wyobra aj c sobie t  surow  

i  yw  młod  twarz, i co mu powie, kiedy wróci do domu z cen  królestwa na szyi: „Chciałam mie  

dar godny mego m a, o panie..." Wkrótce ruszyła dalej, ale kiedy dotarła do wybrze a, sło ce ju  

zaszło  i  Wielka  Gwiazda  szła  w  jego  lady.  Zło liwy  wiatr  przybiegł  z  zachodu,  gwałtowny  i 

niestały, i wiatrogon walcz c z nim opadł z sił. Pozwoliła mu wyl dowa  na piasku. Natychmiast 

zło ył skrzydła i podwin ł pod siebie grube, lekkie łapy z pomrukiem zadowolenia. Semley stała 

otulaj c si  ciasno  płaszczem i  głaszcz c szyj  wierzchowca,  który  poło ył  uszy  i  nie  przestawał 

mrucze . Jego ciepłe futro było przyjemne w dotyku, ale wokół jak okiem si gn  było tylko szare 

niebo  ze  strz pami  chmur,  szare  morze,  ciemny  piasek.  Nagle  nad  samym  piaskiem  przebiegło 

jakie  niskie, ciemne stworzenie, potem drugie, cała grupka, przysiadaj c, biegn c, przystaj c. 

Przywołała  ich  okrzykiem.  Chocia   poprzednio  jakby  jej  nie  dostrzegli,  teraz  w  jednej  chwili 

znale li  si   wokół  niej.  Trzymali  si   na  dystans  od  wiatrogona,  który  przestał  mrucze ,  a  sier  

zje yła mu si  lekko pod dłoni  Semley. Chwyciła go za uzd  ciesz c si  z obrony, lecz i boj c si  

wybuchu  w ciekło ci  zdenerwowanego  zwierz cia.  Dziwne  istoty  stały  patrz c  w  milczeniu,  ich 

masywne  bose  stopy  jakby  wrosły  w  piasek.  Nie  było  w tpliwo ci:  byli  wzrostu  Fiia  i  we 

wszystkim innym stanowili ich cie , czarny obraz tamtych roze mianych istot. Nadzy, przysadzi ci, 

niezgrabni,  mieli  proste  włosy  i  białoszar   skór ,  wilgotnaw   jak  skóra  robaków;  oczy  jak 

kamienie. 

- Czy jeste cie Gliniakami? 

- Jeste my Gdemiarami, lud mi panów Królestwa Nocy. - Nieoczekiwanie dono ny i niski głos 

zabrzmiał  pompatycznie  w ród  słonego  wiatru  i  mroku,  ale  podobnie  jak  z  Fiia,  Semley  nie 

potrafiła okre li , który si  odezwał. 

- Pozdrawiam was, panowie nocy. Jestem Semley z Kirien,  ona Durhala z Hallan. Przybyłam 

do was w poszukiwaniu mojego posagu, naszyjnika zwanego Okiem Morza, który zagin ł dawno 

temu. 

- Dlaczego szukasz go tutaj, o pani? Tutaj jest tylko piasek, sól i noc. 

- Szukam go tutaj, bo w gł bokich miejscach wiedz  o rzeczach zaginionych - odparła Semley 

nie l kaj c si  pojedynku na słowa - i dlatego  e złoto, które pochodzi z ziemi, ci gnie do ziemi z 

powrotem. A czasem, powiadaj , rzecz wraca do tego, kto j  zrobił. 

Z tym ostatnim strzeliła na chybił trafił i trafiła w dziesi tk . 

-  To  prawda,  e  znamy  naszyjnik  Oko  Morza  z  imienia.  Był  zrobiony  w  naszych  jaskiniach 

dawno temu i sprzedany Angyarom. Bł kitny kamie  pochodził z kopalni naszych krewniaków ze 

wschodu. Ale to s  bardzo dawne opowie ci, o pani. 

- Czy mog  ich posłucha  w miejscach, gdzie s  opowiadane? 

background image

Przysadziste  ludziki  milczały  przez  chwil ,  jakby  si   zastanawiały.  Szary  wiatr  d ł  nad 

piaskiem, ciemniej c jeszcze, poniewa  zaszła Wielka Gwiazda; odgłos morza to cichł, to narastał. 

Wreszcie gł boki głos znów si  odezwał: 

- Tak, pani, mo esz wej  do Gł bokich Komnat. Chod  z nami teraz. 

Głos  był  zmieniony,  jakby  udobruchany,  ale  Semley  nie  zwróciła  na  to  uwagi.  Poszła  za 

Gliniakami po piasku trzymaj c krótko za uzd  swego pazurzastego wierzchowca. 

U  wej cia  do  jaskini,  bezz bnej,  ziej cej  paszczy,  dysz cej  ciepłem  i  st chlizn ,  jeden  z 

Gliniaków powiedział: 

- Lataj ce zwierz  nie wejdzie. - Wejdzie - powiedziała Semley. - Nie - powiedzieli 

przysadzi ci. 

- Tak. Nie zostawi  go tutaj. Nie mam prawa go zostawi . Nie zrobi wam krzywdy, dopóki go 

trzymam za uzd . 

- Nie - powtórzyły niskie głosy, ale inne wtr ciły: - Jak chcesz - i po chwili wahania ruszyli 

dalej. Ogarn ły ich takie ciemno ci, jakby paszcza jaskini zatrzasn ła si  za nimi. Posuwali si  

g siego. 

Wkrótce  mrok  si   rozja nił  i  zbli yli  si   do  wisz cej  pod  stropem  kuli  słabego  białego  ognia. 

Dalej była nast pna i jeszcze nast pna, mi dzy nimi ci gn ły si  po  cianach długie czarne robaki. 

Im dalej szli, tym wi cej było kul ognistych, a  wreszcie cały tunel wypełniło jasne, zimne  wiatło. 

Przewodnicy Semley zatrzymali si  u zbiegu trzech korytarzy zamkni tych  elaznymi wrotami. 

-  Tu  zaczekamy,  pani  -  powiedzieli,  i  o miu  pozostało  z  ni ,  a  trójka  otworzyła  jedne  drzwi  i 

weszła do  rodka. Wrota zatrzasn ły si  za nimi z hukiem. 

Nieruchoma,  wyprostowana  stała  córa  Angyarów  pod  białym,  ostrym  wiatłem  lamp;  jej 

wierzchowiec  przysiadł  obok  bij c  ko cem  pasiastego  ogona,  a  jego  wielkie  zwini te  skrzydła 

drgały  raz  po  raz  zdradzaj c  hamowan   ch   ucieczki.  Za  plecami  Semley  o miu  Gliniaków 

przysiadło na pi tach mamrocz c niskimi głosami w swoim j zyku. 

Ze zgrzytem otworzyły si   rodkowe wrota. 

-  Wprowad cie  Angyark   do  Królestwa  Nocy!  -  zawołał  nowy  głos,  dudni cy  i  napuszony. 

Stoj cy we wrotach Gliniak miał co  na kształt odzie y na kr pym, szarym ciele. 

- Wejd  i podziwiaj cuda naszej krainy, dzieła r k panów Nocy! - powiedział zapraszaj c gestem. 

Semley bez słowa szarpn ła za uzd  swego wierzchowca i poszła schylaj c głow  w drzwiach 

zrobionych dla karłowatego ludu. Otworzył si  przed ni  nowy rozjarzony korytarz z wilgotnymi 

cianami sk panymi w białym  wietle, tylko tym razem na podłodze zamiast chodnika le ały dwie 

l ni ce  elazne belki ci gn ce si  równoległ  lini  jak okiem si gn . Na belkach stał jaki  wózek 

na metalowych kołach. Posłuszna gestom swego nowego przewodnika Semley bez wahania i bez 

cienia  zdziwienia  na  twarzy  weszła  do  wózka  i  skłoniła  wiatrogona,  eby  przysiadł  koło  niej. 

Gliniak  usiadł  z  przodu,  gdzie  manipulował  jakimi   d wigniami  i  kółkami.  Rozległ  si   gło ny 

hałas,  metal  zazgrzytał  o  metal  i  ciany  korytarza  zacz ły  ucieka   do  tyłu.  Umykały  tak  coraz 

szybciej, a  wreszcie ogniste kule nad głow  zlały si  w jedno pasmo, a ciepłe, st chłe powietrze 

zmieniło si  w cuchn cy wiatr, który odrzucił jej kaptur z głowy. 

Wózek zatrzymał si . Semley weszła za przewodnikiem po bazaltowych schodach do rozległego 

przedpokoju, a stamt d do jeszcze wi kszej sali wy łobionej przed wiekami przez wod , a mo e 

wykutej w skale przez Gliniaków. Mrok, którego nigdy nie naruszyło  wiatło dzienne, rozja niał 

niesamowity, zimny blask ognistych kul. W otworach wyci tych w  cianach obracały si  wielkie 

migła wyci gaj c st chłe powietrze. Rozległa zamkni ta przestrze  huczała i wibrowała hałasem: 

dono nymi głosami Gliniaków, zgrzytem, piskiem i szumem pracuj cych wentylatorów i kół, 

wielokrotnym echem tych d wi ków odbitym od skał. Tutaj wszyscy przysadzi ci Gliniacy mieli na 

sobie stroje na laduj ce Władców Gwiazd; spodnie, mi kkie buty i bluzy z kapturami, chocia  

nieliczne kobiety, po piesznie przemykaj ce si  karlice, były nagie. W ród m czyzn przewa ali 

ołnierze nosz cy przy boku bro  wygl daj c  jak straszne miotacze  wiatła Władców Gwiazd, ale 

Semley zauwa yła,  e s  to tylko  elazne pałki. Wszystko to widziała nie patrz c. Szła, dok d j  

prowadzono, nie zwracaj c głowy w lewo ani w prawo. Kiedy doszła do grupki Gliniaków 

nosz cych na czarnych włosach  elazne obr cze, jej przewodnik stan ł, skłonił si  i zahuczał: 

background image

- Panowie Gdemiaru! 

Było  ich siedmiu  i wszyscy  spojrzeli  na  ni   z  tak  but   na  swoich  z  gruba  ciosanych  szarych 

twarzach,  e miała ochot  roze mia  im si  w nos. 

-  Przybywam  do  was  w  poszukiwaniu  zaginionego  skarbu  mojej  rodziny,  o  władcy  królestwa 

mroku - powiedziała powa nie. - Szukam nagrody Leynena, Oka Morza. - Jej głos zabrzmiał słabo 

w hałasie wielkiej krypty. 

- Tak nam donie li posła cy, o pani Semley. - Tym razem zauwa yła, kto mówi; Gliniak ni szy 

jeszcze  od  pozostałych, si gaj cy  jej  ledwie do piersi,  z biał , srog   twarz .  -  Nie  mamy  rzeczy, 

której szukasz. 

- Mówi ,  e kiedy  była w waszym posiadaniu. 

- Ró ne rzeczy mówi  na górze, tam gdzie pali sło ce. - A wiatr roznosi słowa wsz dzie, dok d 

dociera. Nie pytam, w jaki sposób naszyjnik zgin ł i wrócił do was, którzy go kiedy  zrobili cie. To 

dawne  opowie ci,  dawne  pretensje. Chc   tylko  znale   go  teraz. Nie macie  go,  ale  mo e  wiecie, 

gdzie jest. 

- Tutaj go nie ma. 

- Zatem jest gdzie indziej. 

- Jest tam, dok d nigdy nie dotrzesz. Chyba  e my ci pomo emy. 

- Wi c pomó cie mi. Prosz  o to jako wasz go . 

- Powiedziane jest: Angyarowie bior , Fiia daj , Gdemiarowie daj  i bior . Je eli zrobimy to dla 

ciebie, co za to dostaniemy? 

- Moje podzi kowanie, panie nocy. 

Stała  w ród  nich  wysoka  i  jasna,  u miechni ta.  Wpatrywali  si   w  ni   wszyscy  z  zazdro ci   i 

podziwem, z ponur  t sknot . 

- Posłuchaj, Angyarko, prosisz nas o wielk  rzecz. Sama nie wiesz, jak wielk . Nie potrafisz tego 

zrozumie .  Nale ysz  do  rasy,  która  nie  chce  rozumie ,  która  umie  tylko  uje d a   wiatrogony, 

uprawia  zbo e, macha  mieczem i krzycze  chórem. Ale kto robi wasze miecze z jasnej stali? My, 

Gdemiarowie!  Wasi  panowie  przychodz   do  nas,  kupuj   miecze  i  odchodz   nie  ogl daj c  si   za 

siebie,  nie  rozumiej c.  Ale  ty  jeste   tutaj,  ty  b dziesz  patrze ,  mo esz  zobaczy   kilka  z  naszych 

niezliczonych cudów,  wiatła, które pal  si  wiecznie, wóz, który sam jedzie, maszyny, które robi  

nam ubrania, gotuj  nam po ywienie, od wie aj  nam powietrze i słu  nam we wszystkim. Wiedz, 

e  wszystkie  te  rzeczy  s   dla  ciebie  nie  do  poj cia.  I  wiedz,  e  my,  Gdemiarowie,  yjemy  w 

przyja ni z tymi, których wy nazywacie Władcami Gwiazd! Byli my z nimi w Hallan, w Reohan, w 

Hul-Orren,  we  wszystkich  waszych  zamkach,  eby  pomóc  im  w  rozmowach  z  wami.  Ksi

ta, 

którym  wy,  dumni  Angyarowie,  płacicie  danin ,  s   naszymi  przyjaciółmi.  wiadczymy  sobie 

nawzajem przysługi! Có  jest dla nas twoje podzi kowanie? 

-  To wy  musicie  odpowiedzie  na  to  pytanie, a nie ja -  odparła  Semley. -  Ja  zadałam  pytanie. 

Odpowiedz mi, panie. 

Siedmiu  Gliniaków  naradzało  si   przez  chwil   słowami  i  w  milczeniu.  Spogl dali  na  ni , 

odwracali si , mamrotali co  i milkli. Powoli, w milczeniu zbierał si  wokół nich tłum, a  wreszcie 

Semley stała otoczona setkami czarnych kudłatych głów i cała wielka hucz ca grota z wyj tkiem 

w skiego  kr gu  wokół  niej  była  zapełniona  Gliniakami.  Wiatrogon  dr ał  ze  strachu  i  zbyt  długo 

powstrzymywanego  gniewu,  a  jego  oczy  zrobiły  si   wielkie  i  jasne,  jak  oczy  zwierz cia 

zmuszonego do lotu w nocy. Semley pogłaskała ciepłe futerko na jego głowie szepcz c: 

- Spokojnie, mój dzielny, m dry pogromco wiatru... - Pani, zabierzemy ci  do miejsca, gdzie jest 

skarb  -  zwrócił  si   do  niej  Gliniak  z  biał   twarz   i  elazn   koron   na  skroniach.  -  Wi cej  nie 

mo emy nic dla ciebie zrobi . Musisz uda  si  z nami tam, gdzie jest naszyjnik, i za da  go od 

tych, którzy go przechowuj . Lataj ce zwierz  musi tu zosta , pojedziesz sama. 

- Jak daleka b dzie podró , panie? 

Jego  wargi  rozci gn ły  si   w  u miechu.  -  To  bardzo  daleka  podró ,  o  pani.  Ale  potrwa  tylko 

jedn  dług  noc.  

- Dzi kuj  wam za wasz  grzeczno . Czy zaopiekujecie si  moim wierzchowcem przez t  noc? 

Nie chc ,  eby mu si  zdarzyło co  złego. 

background image

- B dzie spał do twojego powrotu. Kiedy znowu zobaczysz to zwierz , b dziesz miała za sob  

jazd  na pot niejszym wiatrogonie! Czy nie spytasz, dok d ci  zabieramy? 

- Czy pr dko wyruszymy? Nie chc  by  zbyt długo z dala od domu. 

- Wyruszamy wkrótce. - I znów szare wargi rozci gn ły si  w u miechu. 

Tego,  co  si   działo  przez  kilka  nast pnych  godzin,  S mley  nie  potrafiłaby  opowiedzie : 

po piech, hałas, niezrozumiała krz tanina. Podczas gdy trzymała głow  swego wiatrogona, jeden z 

Gliniaków  wbił  w  jego  pasiasty  zad  dług   igł .  Omal  nie  krzykn ła  na  ten  widok,  ale  jej 

wierzchowiec tylko drgn ł, po czym mrucz c zasn ł. Zabrała go grupa Gliniaków, którzy wyra nie 

musieli zmobilizowa  cał  swoj  odwag ,  eby dotkn  jego ciepłego futra. Pó niej musiała znie  

widok  igły  wbijanej  we  własne  rami   -  pomy lała,  e  mo e  po  to,  eby  wystawi   na  prób   jej 

odwag , gdy  zdawało jej si ,  e nie zasn ła; pewno ci nie miała. Były chwile,  e musiała jecha  

wózkami na szynach mijaj c setki  elaznych wrót i sklepionych pieczar; raz wózek przejechał przez 

jaskini ,  która  ci gn ła  si   po  obu  stronach  toru  bez  ko ca  i  cały  jej  mrok  wypełniały  ogromne 

stada  herilorów.  Słyszała  ich  ochrypłe  nawoływania  i  widziała  jak  migały  w  blasku  lamp  na 

przedzie  wozu;  potem  zobaczyła  je  wyra niej  w  białym  wietle  i  zauwa yła,  e  wszystkie  s  

bezskrzydłe i  lepe. Na ten widok zamkn ła oczy. Ale dalej były znów tunele i wci  nowe groty, 

nowe szare, niekształtne ciała, srogie twarze i hucz ce chełpliwie głosy, a  wreszcie wyprowadzono 

j   nagle  na  otwart   przestrze .  Była  noc;  z  rado ci   uniosła  oczy  ku  gwiazdom  i  ksi ycowi, 

małemu  Heliki,  ja niej cemu  na  zachodzie.  Nadal  jednak  otaczali  j   Gliniacy,  którzy  kazali  jej 

wej  po schodkach do innego wozu czy jaskini - nie umiała okre li , co to jest. Wn trze było małe, 

pełne małych, mrugaj cych jak  wieczki  wiatełek, bardzo w skie i l ni ce po wielkich, wilgotnych 

grotach  i  gwia dzistej  nocy.  Znów  ukłuto  j   igł   i  powiedziano,  e  musi  zosta   przywi zana  do 

czego  w rodzaju płaskiego fotela. 

- Nie dam si  zwi za  - powiedziała Semley. 

Kiedy jednak zobaczyła,  e czterej Gliniacy, którzy mieli by  jej przewodnikami, pozwalaj  si  

przywi za ,  zgodziła  si   i  ona.  Wszyscy  inni  wyszli.  Rozległ  si   ryk,  potem  zapanowała  cisza  i 

przygniótł j  wielki, niewidoczny ci ar. A potem nie było ci aru, nie było d wi ków, nic. 

- Czy ja umarłam? - spytała Semley. 

- O nie, pani - odpowiedział głos, który si  jej nie spodobał. 

Otworzyła oczy i ujrzała schylon  nad sob  biał  twarz, grube wargi rozci gni te w u miechu, 

oczy jak kamyki. Wi zy opadły z niej, zerwała si  z miejsca. Czuła si  niewa ka, bezcielesna, czuła 

si  jak obłoczek strachu na wietrze. 

- Nie zrobimy ci krzywdy - odezwał si  ponury głos czy te  głosy - ale pozwól nam si  dotkn . 

Chcieliby my dotkn  twoich włosów. Pozwól nam, pani, dotkn  twoich włosów... 

Okr gły wóz, w którym si  znajdowali, zadr ał lekko. Za jego jedynym oknem panowała czarna 

noc, a mo e była to mgła albo w ogóle nic? Jedna długa noc, powiedzieli. Bardzo długa. Siedziała 

bez  ruchu  znosz c  dotyk  ci kich  szarych  dłoni  na  włosach.  Pó niej  dotykali  jej  dłoni,  stóp  i 

ramion, a raz dotkn li jej szyi: wówczas zacisn ła z by i wstała. Gliniacy odst pili. 

- Nie zrobimy ci krzywdy, pani - powiedzieli. Potrz sn ła głow . 

Kiedy  dali  jej  znak,  poło yła  si   z  powrotem  w  fotelu,  a  kiedy  za  oknem  błysn ło  złociste 

wiatło, zapłakałaby, gdyby nie to,  e wcze niej zemdlała. 

- Dobrze - powiedział Rocannon -  e przynajmniej wiemy, kim ona jest. 

- Du o bym dał,  eby si  dowiedzie , kim ona jest naprawd  - mrukn ł kustosz. - Ona chce co , 

co mamy w muzeum, je eli dobrze zrozumiałem tych troglodytów. 

- Nie nazywaj ich troglodytami - powiedział Rocannon pedantycznie; jako etnograf kosmiczny 

miał obowi zek przeciwstawia  si  podobnym okre leniom. - Nie s  pi kni, ale to nasi sojusznicy 

klasy  C...  Ciekawe,  czemu  Komisja  wytypowała  do  rozwoju  wła nie  ich?  I  to  jeszcze  przed 

nawi zaniem kontaktu ze wszystkimi istotami rozumnymi? Zało  si ,  e Komisja była z Centaura; 

oni zawsze popieraj  istoty prowadz ce nocny tryb  ycia i jaskiniowców. Ja bym raczej postawił na 

gatunek II. 

- Wygl da na to,  e ci troglodyci s  ni  zachwyceni. - A ty nie? 

Ketho rzucił spojrzenie na wysok  kobiet , zaczerwienił si  i wybuchn ł  miechem. 

background image

- W pewien sposób, niew tpliwie. Przez te osiemna cie lat tutaj, na Nowej Południowej Georgii, 

nie widziałem tak pi knej rasy. Prawd  mówi c nigdy w  yciu nie widziałem tak pi knej kobiety. 

Wygl da jak boginka. 

Rumieniec doszedł do czubka jego łysej głowy, gdy  Ketho był nie miałym kustoszem i rzadko 

si gał do hiperboli. Ale Rocannon skin ł głow  powa nie, wyra aj c zgod . 

- Szkoda,  e nie mo emy z ni  porozmawia  bez tych trog... Gdemiarów jako tłumaczy. Ale nic 

na to nie poradzimy. - Rocannon podszedł do go cia, a kiedy zwróciła ku niemu swoj  wspaniał  

twarz, skłonił si  bardzo nisko przykl kaj c na jedno kolano z opuszczon  głow  i przymkni tymi 

oczami.  Nazywał  to  interkulturalnym  dygiem  na  ka d   okazj   i  wykonywał  go  nie  bez  pewnego 

wdzi ku. Kiedy wstał, pi kna kobieta u miechn ła si  i przemówiła. 

- Ona mówi  powitanie, Władco Gwiazd - zadudnił jeden z jej przysadzistych przewodników w 

uproszczonym j zyku galaktycznym. 

- Witaj, pani - odpowiedział Rocannon. - Co nasze muzeum mo e dla ciebie zrobi ? 

Jej głos wzniósł si  ponad dudnienie troglodytów jak powiew srebrzystego wiatru. 

-  Ona  mówi ,  bardzo  prosi   da   z  powrotem  naszyjnik,  własno   ojców,  jej  ojców,  dawno  - 

dawno. 

- Który naszyjnik? - spytał Rocannon, a ona zrozumiała i wskazała eksponat w centrum gabloty, 

przed któr  stali. Była to wspaniała sztuka, ła cuch z  ółtego złota, masywny, ale bardzo misternej 

roboty,  ozdobiony  wielkim,  pojedynczym,  jaskrawobł kitnym  szafirem.  Rocannon  uniósł  brwi  a 

Ketho za jego plecami szepn ł: 

- Ma dobry gust. To jest naszyjnik z Fomalhauta, słynne dzieło sztuki. 

Semley u miechn ła si  do dwóch ludzi i znów przemówiła do nich ponad głowami troglodytów. 

- Ona mówi , o Władcy Gwiazd, starszy i młodszy opiekunowie Domu Skarbów, ten skarb jej 

własno . Długi - długi czas. Dzi kuj . 

- Jak ta rzecz do nas trafiła, Ketho? 

- Poczekaj, sprawdz  w katalogu. Mam go tutaj. Dostali my to od tych troglo... trollów czy jak 

im tam. Tu jest napisane,  e maj  obsesj  handlow ; musieli my pozwoli  im „kupi " ten statek, 

AD-4, na którym przybyli. Klejnot był cz ci  zapłaty. To ich własna robota. 

- Zało  si ,  e nie potrafi  ju  robi  takich rzeczy, odk d skierowano ich na drog  przemysłow . 

- Wygl da,  e uwa aj  t  rzecz za jej własno , a nie swoj  lub nasz . To musi by  wa ne, skoro 

po wi cili  tyle  czasu,  eby  zaj   si   jej  spraw .  Przecie   obiektywna  ró nica  mi dzy  nami  a 

Fomalhautem musi by  niemała! 

- Niew tpliwie wynosi kilka lat - powiedział etnograf, któremu nieobce były po lizgi czasowe. - 

Nie  tak  wiele.  Niestety,  ani  Podr cznik,  ani  Przewodnik  nie  podaj   cyfr  pozwalaj cych  na 

dokładniejsz  ocen  tej ró nicy. Te gatunki ludzi nie były w ogóle porz dnie zbadane. Mo e ci mali 

faceci  wy wiadczaj   jej  zwykł   grzeczno ,  a  mo e  od  tego  cholernego  klejnotu  zale y  wybuch 

wojny  mi dzy  gatunkami.  Mo e  spełniaj   jej  zachcianki,  bo  uznaj   jej  wy szo .  Albo  mimo 

pozorów ona jest ich wi niem i u ywaj  jej na wabia. Co my o nich wiemy?... Czy mo esz odda  

t  rzecz, Ketho? 

-  Tak.  Wszystkie  exotica  s   teoretycznie  wypo yczone,  gdy   czasem  wypływaj   podobne 

roszczenia. Zwykle ust pujemy. Pokój ponad wszystko, dopóki nie wybuchnie wojna... 

- Proponuj  wi c,  eby jej to odda . 

- Z przyjemno ci  - u miechn ł si  Ketho. Otworzywszy gablot  wyj ł złoty ła cuch i w swojej 

nie miało ci podał go Rocannonowi mówi c: 

- Ty jej to daj. 

I w ten sposób bł kitny klejnot znalazł si  najpierw przez chwil  w dłoni Rocannona. 

Nie  my lał  o  nim;  zwrócił  si   z  dłoni   pełn   bł kitnego  ognia  i  złota  wprost  do  pi knej, 

nieziemskiej  kobiety.  Semley  nie  wyci gn ła  do  niego  r k,  tylko  pochyliła  głow   i  Rocannon 

zało ył  jej  naszyjnik,  który  zabłysn ł  ogniem  na  jej  złotobr zowej  szyi.  Posłała  znad  niego 

spojrzenie  tak  przepełnione  dum ,  rado ci   i  wdzi czno ci ,  e  Rocannon  stał  bez  słowa,  mały 

kustosz za  szeptał po piesznie w swoim j zyku: 

- Bardzo prosz , bardzo prosz . 

background image

Semley  skłoniła  złot   głow   przed  nim  i  Rocannonem,  potem  odwróciła  si ,  skin ła  swoim 

przysadzistym  przewodnikom  -  a  mo e  stra nikom?  -  i  otuliwszy  si   znoszonym  bł kitnym 

płaszczem odeszła nikn c w perspektywie długiego korytarza. Ketho i Rocannon odprowadzali j  

wzrokiem. - Mam uczucie... - zacz ł Rocannon. 

- Jakie? - spytał zdławionym głosem Ketho po dłu szej chwili. 

- Mam czasami uczucie... wiesz, przy spotkaniach z mieszka cami  wiatów, o których wiemy tak 

niewiele...  uczucie,  e  natkn łem  si   na  strz p  legendy  albo  tragicznego  mitu,  których  nie 

rozumiem... 

- Tak - odezwał si  kustosz odchrz kn wszy - ciekawe... ciekawe, jak ona ma na imi . 

Pi kna Semley, Semley złotowłosa, Semley z naszyjnikiem. Narzuciła swoj  wol  Gliniakom a 

nawet Władcom Gwiazd w tym okropnym miejscu, do którego zabrali j  Gliniacy, w tym mie cie 

na kra cu nocy. Nawet oni ust pili i ch tnie oddali ze swego skarbca jej klejnot rodzinny. 

Ale wci  jeszcze nie mogła si  otrz sn  z nastroju tych jaski , gdzie skały nawisały nad głow , 

gdzie nie wiedziało si , kto mówi, ani co si  dzieje wokół, gdzie dudniły głosy i wyci gały si  szare 

r ce...  Do   tego.  Zapłaciła  za  swój  naszyjnik,  bardzo  dobrze.  Teraz  jest  jej.  Cena  została 

zapłacona, co przeszło, min ło. 

Jej  wiatrogon  wyczołgał  si   z  jakiej   zagrody  z  m tnym  okiem,  z  futrem  pokrytym  szronem  i 

pocz tkowo, kiedy ju  wyszli z gdemiarskich jaski , nie chciał wzlecie . Teraz jakby doszedł do 

siebie i płyn ł przez jasne niebo na łagodnym południowym wietrze ku Hallan. 

- Szybciej, szybciej -przynaglała go Semley zaczynaj c si   mia  w miar  jak wiatr oczyszczał 

jej umysł z ciemno ci. - Chc  jak najszybciej zobaczy  Durhala... 

Lecieli szybko i przybyli do Hallan o zmierzchu drugiego dnia. Jaskinie Gliniaków wydawały jej 

si   zeszłorocznym  złym  snem,  kiedy  jej  wiatrogon  pokonywał  tysi c  stopni  Hallanu  i  Most  Nad 

Przepa ci ,  gdzie  las  zapadał  si   nagle  na  setki  metrów.  W  złotym  wietle  wieczoru  zsiadła  ze 

swego  wierzchowca  na  dziedzi cu  i  reszt   schodów  przeszła  mi dzy  sztywnymi,  rze bionymi 

postaciami  bohaterów  i  dwoma  stra nikami,  którzy  skłonili  si   przed  ni   nie  mog c  oderwa  

wzroku od pi knego ognistego przedmiotu na jej szyi. 

W  sieni  zatrzymała  przechodz c   dziewczyn ,  bardzo  pi kn   dziewczyn ,  z  wygl du  jedn   z 

krewniaczek Durhala, chocia  Semley nie mogła sobie przypomnie  jej imienia. 

- Czy znasz mnie, panienko? Jestem Semley,  ona Durhala. Czy nie zechciałaby  pój  do pani 

Durossy i powiedzie  jej,  e wróciłam? 

Dziewczyna spojrzała na ni  z dziwnym wyrazem twarzy, ale wyj kała: 

- Tak, pani - i pobiegła do wie y. 

Semley stała czekaj c w pozłacanej zrujnowanej sali. Ani  ywego ducha: czy by wszyscy byli 

przy  stole  w  Wielkiej  Sali?  Panowała  niepokoj ca  cisza.  Po  chwili  Semley  ruszyła  w  kierunku 

Wie y.  Naprzeciwko  niej  spieszyła  po  kamiennej  posadzce  stara  zapłakana  kobieta  i  wyci gaj c 

ramiona wołała: 

- Semley, Semley! 

Semley cofn ła si , gdy  nigdy nie widziała tej siwowłosej kobiety. 

- Kim jeste , pani? - Jestem Durossa. 

Stała  w  milczeniu,  bez  ruchu,  podczas  gdy  Durossa  obejmowała  j   z  płaczem  i  pytała,  czy  to 

prawda,  e Gliniacy schwytali j  i trzymali przez tyle długich lat pod zakl ciem, czy te  mo e były 

to sztuczki Fiia? Potem, odsun wszy si  na krok, Durossa przestała łka . 

- Jeste  nadal młoda, Semley. Jak w dniu, kiedy odjechała . I masz na szyi naszyjnik... 

- Przywiozłam posag mojemu m owi Durhalowi. Gdzie on jest? 

- Durhal nie  yje. Semley znieruchomiała. 

- Twój m  a mój brat Durhal, pan na Hallan, zgin ł w bitwie siedem lat temu. Władcy Gwiazd 

nie przyje d aj  ju  wi cej. Wdali my si  w wojn  ze Wschodnimi Zamkami, z Angyarami z Log i 

Hul-Orren. Durhal zgin ł w walce przeszyty włóczni   redniaka, gdy  miał marn  zbroj  dla ciała i 

adnej dla ducha. Le y pochowany na polach koło orre skich bagien. 

Semley odwróciła si . 

background image

- Pójd  zatem do niego - powiedziała dotykaj c r k  ła cucha ci

cego jej na szyi. - Zanios  mu 

mój dar. 

- Zaczekaj, Semley! To córka Durhala, twoja córka, Pi kna Haldre! 

Była  to  dziewczyna,  któr   zatrzymała  i  posłała  po  Duross ,  lat  około  dziewi tnastu,  z  oczami 

ciemnoniebieskimi,  jak  oczy  Durhala.  Stała  obok  Durossy  wpatruj c  si   tymi  oczami  w  kobiet , 

która była jej matk  i rówie niczk . Były w tym samym wieku, miały takie same złote włosy i były 

równie pi kne. Tylko Semley była nieco wy sza i miała bł kitny klejnot na piersi. 

-  We   to,  we   to.  Przywiozłam  to  z  kra ca  długiej  nocy  dla  Durhala  i  dla  ciebie!  -  krzykn ła 

Semley schylaj c głow ,  eby zdj  ci ki ła cuch i upu ciła go na kamienie z zimnym, płynnym 

szcz kiem. - We  go, Haldre! krzykn ła jeszcze raz, a potem z gło nym płaczem odwróciła si  i 

wybiegła z Hallan. Przebyła most, potem długie, szerokie schody i jak uciekaj ce dzikie stworzenie 

rzuciła si  ku lasom porastaj cym zbocza gór. I znikła. 

 

background image

Cz

 pierwsza 

WŁADCA GWIAZD 

 

Tak  ko czy  si   pierwsza  cz

  legendy;  wszystko  to  jest  prawd .  A  teraz  kilka  równie  

prawdziwych faktów, zaczerpni tych z „Podr cznika Strefy Galaktycznej 8": 

 

Numer 62: Fomalhaut II. 

Typ AE - formy  ycia oparte na w glu. Planeta z  elaznym j drem  rednica 6600 mil, atmosfera bogata w tlen. 

Czas obiegu: 800 ziemskich dni 8 godz. 11 min. 42 sek. Czas obrotu: 29 godz. 51 min. 02 sek.  rednia odległo  

od  Sło ca:  3,2  JA*,  odchylenie  orbity  niewielkie.  Nachylenie  ekliptyki  27°20'20",  powoduj ce  wyra nie 

zaznaczone pory roku. Grawitacja: 0,86 standardowej. 

Cztery  główne  kontynenty:  Północno-zachodni,  Południowo-zachodni,  Wschodni  i  Antarktyczny,  zajmuj  

38%  powierzchni  planety.  Cztery  satelity  (typy:  Perner,  Loklik,  R-2  i  Fobos).  Gromada  Fomalhaut  widoczna 

jako superjasna gwiazda. 

Najbli sza planeta Ligi: Nowa Południowa Georgia, stolica Kerguelen (7,88 lat  wietln.). 

Historia: Planeta odkryta przez Ekspedycj  Ełiesona w 202, zbadana przez sondy bezzałogowe w 218. 

Pierwsza  Wyprawa  Geograficzna:  235-6.  Kierownik:  J.  Kiolaf.  Główne  kontynenty  zostały  zbadane  z 

powietrza  (patrz  mapy  3114-a,  b,  c,  3115-a,  b.).  L dowanie,  badania  geologiczne  i  biologiczne  oraz  kontakt  z 

Inteligentnymi Gatunkami przeprowadzono jedynie na Wschodnim i Północno-zachodnim Kontynentach (patrz 

opis inteligentnych gatunków poni ej). 

Misja  Rozwoju  Technologicznego  dla  Gatunku  I-A  252-4.  Kierownik:  J.  Kiolaf  (tylko  kontynent  Północno-

zachodni). 

 

* JA -- Jednostka Astronomiczna 

 

Misje Kontrolne i Podatkowe dla Gatunków I-A i II prowadzone pod auspicjami Fundacji Strefy Fomalhaut 

w  Kerguelen,  N.Pd.  Georgia,  w  254,  258,  262,  266,  270;  w  275  planeta  została  obło ona  interdyktem  przez 

Wszech wiatowy  Zarz d  d/s  Inteligentnych  Form  ycia  do  czasu  przeprowadzenia  bardziej  szczegółowych 

bada  wszystkich inteligentnych gatunków. 

Pierwsza Misja Etnograficzna: 321. Kierownik: G. Rocannon. 

 

Wysoki słup o lepiaj cej bieli wystrzelił bezgło nie w niebo spoza Południowej Grani. Stra nicy 

na  wie ach  zamku  Hallan  zakrzykn li,  uderzaj c  br zem  o  br z.  Ich  w tłe  głosy  i  ostrzegawczy 

brz k metalu pochłon ł ogłuszaj cy ryk, huraganowy podmuch wiatru, skrzypienie drzew w lesie. 

Mogien z Hallan spotkał swego go cia, Władc  Gwiazd, gdy ten biegł do zamkowego l dowiska. 

- Czy to twój statek był za Południow  Grani , Władco Gwiazd? 

Władca Gwiazd, cho  bardzo blady, odpowiedział głosem spokojnym jak zawsze: 

- Tak. 

- Chod  ze mn . 

Mogien posadził swego go cia na grzbiecie pocztowego wiatrogona, który ju  osiodłany czekał 

na  l dowisku.  Wiatrogon  wzbił  si   w  niebo  i  sfrun ł  ponad  tysi cem  stopni,  ponad  Mostem 

Otchłani, ponad zalesionymi wzgórzami Hallan niczym zielony li  unoszony wiatrem. 

Kiedy przeleciał nad Południow  Grani , je d cy ujrzeli bł kitny dym wzbijaj cy si  w gór  w 

pierwszych,  poziomych,  złotych promieniach  wstaj cego  sło ca.  W lesie na  zboczu  góry  ogie  z 

sykiem przedzierał si  przez wilgotne zaro la porastaj ce ło ysko strumienia. 

W  dole,  na  stoku  zapadł  si   nagle  grunt  tworz c  wielk ,  czarn   jam   wypełnion   dymi cym 

czarnym  pyłem.  Kr g  anihilacji  otaczały  powalone  drzewa,  spalone  na  w giel,  z  wierzchołkami 

rozrzuconymi promieni cie od centrum wybuchu. 

Młody  władca  Hallan  zatrzymał  swojego  szarego  wiatrogona  we  wst puj cym  pr dzie  powietrza 

ponad zniszczon  dolin  i w milczeniu spogl dał w dół. Dawne opowie ci z czasów jego dziadka i 

pradziadka  mówiły  o  pierwszym  przybyciu  Władców  Gwiazd,  o  tym,  jak  płon ły  wzgórza  i 

gotowała si  woda w morzu, kiedy u yli swej straszliwej broni, i jak pod gro b  owej broni zmusili 

panów  z  Angien  do  zło enia  przysi gi  na  wierno   i  płacenia  daniny.  Dopiero  teraz  Mogien 

uwierzył w te opowie ci. Przez chwil  nie mógł złapa  tchu. 

background image

- Twój statek był... 

- Statek był tutaj. Miałem si  dzisiaj spotka  z innymi. Ksi

 Mogienie, rozka  swoim ludziom, 

eby unikali tego miejsca. Przez jaki  czas. Do nast pnej zimnej pory, dopóki nie przejd  deszcze. 

- Zakl cie? 

- Trucizna. Deszcze wypłucz  j  z ziemi. 

Głos  Władcy  Gwiazd  nadal  był  spokojny,  ale  jego  oczy  spogl dały  w  dół  i  nagle  przemówił 

ponownie,  zwracaj c  si   nie  do  Mogiena,  lecz  do  tej  czarnej  jamy  w  ziemi,  roz wietlonej  teraz 

jasnymi  promieniami  sło ca.  Mogien  nie  zrozumiał  ani  słowa,  poniewa   Władca  Gwiazd 

przemawiał w swoim własnym j zyku, j zyku Władców Gwiazd; a  aden człowiek w Angien ani 

na całym  wiecie nie znał tej mowy. 

Młody  Angya  ci gn ł  wodze  swego  nerwowego  wierzchowca.  Za  nim  Władca  Gwiazd 

odetchn ł gł boko i odezwał si : 

- Wracajmy do Hallan. Tu nic nie ma... 

Wiatrogon  zatoczył  koło  ponad  dymi cymi  wzgórzami.  -  Ksi

  Rokananie,  je li  twoi  ludzie 

walcz  teraz w ród gwiazd,  lubuj  wznie  miecze Hallan w twojej obronie! 

-  Dzi kuj   ci,  ksi

  Mogienie  -  odparł  Władca  Gwiazd,  mocniej  przytrzymuj c  si   siodła, 

podczas gdy p d powietrza uderzał w jego pochylon , siwiej c  głow . 

Długi  dzie   si   sko czył.  Porywiste  podmuchy  nocnego  wiatru  wpadały  przez  okno  pokoju 

Rocannona na wie y zamku Hallan, przygaszaj c ogie  płon cy w wielkim kominku. Zimna pora 

zbli ała  si   ku  ko cowi,  wiatr  niósł  ze  sob   niecierpliw   zapowied   wiosny.  Kiedy  Rocannon 

podniósł  głow ,  czuł  st chły,  słodki  zapach  butwiej cych  gobelinów  z  trawy,  zawieszonych  na 

cianach, i  wie y, słodki zapach nocnego lasu. Ponownie przemówił do nadajnika: 

- Tu Rocannon. Mówi Rocannon. Czy mnie słyszycie? Przez dług  chwil  słuchał ciszy płyn cej 

z odbiornika, a potem spróbował jeszcze raz na cz stotliwo ci statku: 

- Tu Rocannon... - i spostrzegł si ,  e mówi bardzo cicho, niemal szeptem. 

Wył czył  nadajnik.  Nie  yli,  wszyscy  nie  yli,  czternastu  ludzi,  jego  towarzysze  i  przyjaciele. 

Wszyscy  znajdowali  si   na  pokładzie  statku,  poniewa   on  ich  tam  wezwał.  Przebywali  na 

Fomalhaut II przez połow  długiego planetarnego roku i nadszedł ju  czas na wymian  pogl dów 

oraz  porównanie  notatek.  Wi c  Smate  i  jego  załoga  przylecieli  ze  Wschodniego  Kontynentu, 

zabieraj c  po  drodze  załog   z  Antarktyki,  i  wyl dowali  tutaj,  eby  si   spotka   z  Rocannonem, 

kierownikiem  Pierwszej  Misji  Etnograficznej,  człowiekiem,  który  ich  tu  sprowadził.  A  teraz 

wszyscy byli martwi. 

I  cała  ich  praca  -  wszystkie  notatki,  ta my,  zdj cia,  wszystko,  co  mogłoby  usprawiedliwi   ich 

mier   -  wszystko  to  równie   zostało  zniszczone,  zamienione  w  pył  wraz  z  nimi,  utracone 

bezpowrotnie wraz z nimi. 

Rocannon  jeszcze  raz  wł czył  radio  nastawiaj c  je  na  cz stotliwo   alarmow ,  ale  nawet  nie 

podniósł  nadajnika.  Wezwa   pomocy  znaczyło  powiadomi   wroga,  e  kto   prze ył.  Siedział  bez 

ruchu. Kiedy rozległo si  pukanie do drzwi, powiedział w dziwnym j zyku, którego od tej chwili 

b dzie musiał u ywa : 

- Prosz  wej ! 

Do  komnaty  wkroczył  Mogien,  młody  władca  Hallan,  który  dot d  był  głównym  informatorem 

Rocannona  w  sprawach  kultury  i  obyczajów  Gatunku  II  i  od  którego  obecnie  zale ał  jego  los. 

Mogien  był  bardzo  wysoki,  ciemnoskóry  i  jasnowłosy  jak  wszyscy  Angyarowie.  Na  jego 

przystojnej twarzy malował si  wystudiowany wyraz surowego spokoju, spod którego od czasu do 

czasu  przebłyskiwały  silne  emocje:  gniew,  rado ,  ambicja.  Za  nim  post pował  Rano,  słu cy; 

postawił na skrzyni  ółt  flaszk  i dwa puchary, napełnił je i wycofał si  za drzwi. Dziedzic Hallan 

przemówił: 

- Wypijmy ze sob , Władco Gwiazd. 

- Niech b dzie przyja  mi dzy naszymi rodami, a synowie nasi niech si  stan  bra mi - odparł 

etnograf,  który  mieszkaj c  na  dziewi ciu  rozmaitych  planetach  nauczył  si   docenia   warto  

dobrych manier. 

background image

Obaj  wznie li  drewniane,  okute  srebrem  puchary  i  wypili.  -  Mówi ca  skrzynka  -  powiedział 

Mogien, patrz c na radio - nie przemówi ju  nigdy. 

- Nie przemówi głosami moich przyjaciół. 

Ciemna jak orzech twarz Mogiena nie wyra ała  adnych uczu , kiedy stwierdził: 

- Ksi

 Rokananie, ta bro , która ich zabiła, przechodzi ludzk  wyobra ni . 

-  Liga  Wszystkich  wiatów  zachowuje  t   bro   na  Wojn   Która  Nadejdzie.  Nie  u ywa  jej 

przeciwko własnym  wiatom. 

- Wi c wojna nadeszła? 

- Nie s dz . Yaddam, którego znałe , był przez cały czas na statku; usłyszałby wiadomo  przez 

przeno nik i natychmiast zawiadomiłby mnie przez radio. Na pewno zostaliby my ostrze eni. To 

musi  by   jakie   powstanie  przeciwko  Lidze.  Kiedy  opuszczałem  Kerguelen,  na  wiecie  zwanym 

Faraday zanosiło si  na wybuch powstania, a według czasu słonecznego było to dziewi  lat temu. 

- Ta mała mówi ca skrzynka nie mo e przemówi  do miasta Kerguelen? 

- Nie. Nawet gdyby to było mo liwe, słowa w drowałyby tam przez osiem lat, a drugie osiem lat 

musiałbym  czeka   na  odpowied .  -  Rocannon  mówił  swoim  zwykłym,  spokojnym,  uprzejmym 

tonem, ale w jego głosie pobrzmiewały głuche nuty, kiedy wyja niał przyczyny swego wygnania. - 

Pami tasz  przesyłacz,  t   wielk   maszyn ,  któr   ci  pokazałem  na  statku,  maszyn ,  która  mo e 

rozmawia  z innymi  wiatami natychmiast, nie trac c czasu - przypuszczam,  e o ni  wła nie im 

chodziło. To zwykły pech,  e wszyscy moi przyjaciele byli wtedy na pokładzie. Bez tej maszyny 

nic nie mog  zrobi . 

- Ale je li twoi ludzie, twoi przyjaciele w mie cie Kerguelen wezw  ci  przez przesyłacz i nie 

otrzymaj   odpowiedzi,  czy  nie  przylec   sprawdzi ...  -  Mogien  dostrzegł  odpowied   w  tej  samej 

chwili, kiedy Rocannon odparł: 

- Za osiem lat... 

Kiedy  w  swoim  czasie  Rocannon  oprowadzał  Mogiena  po  statku  Misji  i  pokazywał  mu 

natychmiastowy  nadajnik  -przesyłacz  -  opowiedział  mu  równie   o  statkach  nowego  typu,  które 

przelatuj  od gwiazdy do gwiazdy w zerowym czasie. 

- Czy statek, który zabił twoich przyjaciół, był statkiem nad wietlnym? - spytał teraz angyarski 

wojownik. 

- Nie. To był statek załogowy. Tutaj, na tej planecie jest teraz wróg. 

To si  stało jasne dla Mogiena, kiedy przypomniał sobie, co mu powiedział Rocannon -  e  ywe 

istoty  nie  mog   podró owa   na  nad wietlnych  statkach;  statki  te  u ywane  były  jedynie  jako 

automatyczna bro  - bombowce, które w mgnieniu oka pojawiaj  si , zrzucaj  ładunek i znikaj  bez 

ladu. To było bardzo dziwne, ale Mogien znał jeszcze dziwniejsz , a mimo to prawdziw  histori : 

mówiono,  e chocia  statek, na którym tu przyleciał Rocannon, potrzebował wielu lat,  eby przeby  

noc pomi dzy gwiazdami, to dla ludzi na statku wszystkie te lata trwały zaledwie par  godzin. W 

mie cie Kerguelen na gwie dzie Forrosul ten człowiek, Rocannon, rozmawiał z Semley z Hallan i 

dał jej naszyjnik Oko Morza, prawie pół wieku temu. Semley, która w ci gu jednej nocy prze yła 

szesna cie lat, nie  yła od dawna, jej córka Haldre była star  kobiet , jej wnuk Mogien - dorosłym 

m czyzn ; a jednak oto siedział tu Rocannon, który nie był stary.  Dla niego te lata upłyn ły na 

mi dzygwiezdnych  podró ach.  To  było  bardzo  dziwne,  ale  istniały  te   inne,  jeszcze  dziwniejsze 

opowie ci. 

- Kiedy matka mojej matki, Semley, jechała przez noc... - zacz ł Mogien i urwał. 

- Nigdy na  adnym ze  wiatów nie było tak pi knej istoty - stwierdził Władca Gwiazd. Na chwil  

smutek pierzchn ł z jego twarzy. 

-  Tego,  kto  okazał  jej  przyja ,  z  rado ci   witamy  w ród  nas  -  o wiadczył  Mogien.  -  Ale 

chciałem zapyta  ci , panie, jakim statkiem jechała. Czy ten statek został kiedykolwiek odebrany 

Gliniakom? Je li jest na nim przesyłacz, mógłby  powiedzie  swoim rodakom o wrogu. 

Przez  chwil   Rocannon  wygl dał  jak  ogłuszony,  ale  zaraz  ochłon ł.  -  Nie  -  odparł  -  to 

niemo liwe. Statek został podarowany Gliniakom siedemdziesi t lat temu; wtedy nie było jeszcze 

natychmiastowych nadajników.  I nie  zainstalowano  ich  pó niej,  poniewa   ta planeta  znajduje  si  

pod interdyktem od czterdziestu pi ciu lat. Dzi ki mnie. Poniewa  ja w to wkroczyłem. Poniewa  

background image

kiedy  ujrzałem  pani   Semley,  poszedłem  do  moich  ludzi  i  powiedziałem:  Co  my  robimy  z  tym 

wiatem, o którym nie wiemy nic? Dlaczego zabieramy im pieni dze i wtr camy si  w ich  ycie? 

Jakie mamy do tego prawo? Ale gdyby nie moja interwencja, przynajmniej kto  by tu przyje d ał 

co par  lat i nie byliby cie całkowicie zdani na łask  wroga. 

- Czego oni od nas chc ? - zapytał Mogien, po prostu z ciekawo ci. 

- My l ,  e chc  mie  wasz  planet . Wasz  wiat. Wasz  ziemi . Mo e was samych jako 

niewolników. Nie wiem. - Je li Gliniaki nadal maj  ten statek, Rokananie, i je li ten statek jedzie do 

miasta, mo esz nim powróci  do swoich ludzi. 

Władca Gwiazd patrzył na niego przez chwil . - Chyba mógłbym - przyznał. 

Jego  głos  ponownie  przybrał  głuche  brzmienie.  Na  moment  zaległo  mi dzy  nimi  milczenie,  a 

potem Rocannon o wiadczył z pasj : 

- Zostawiłem swoich ludzi bezbronnych. Sprowadziłem tu moich ludzi, a teraz wszyscy nie  yj . 

Nie  b d   uciekał  osiem  lat  w  przyszło ,  eby  si   potem  dowiadywa ,  co  si   tu  wydarzyło! 

Posłuchaj,  Mogienie,  je li  pomo esz  mi  dotrze   na  południe  do  Gliniaków,  mog   zabra   statek i 

u ywa   go  tutaj,  na  planecie,  przeprowadzi   zwiad.  A  je li  nie  b d   umiał  zmieni  

zaprogramowanej trasy lotu, mógłbym przynajmniej wysła  go do Kerguelen z wiadomo ci . Ale 

sam zostan  tutaj. 

- Opowie  mówi,  e Semley znalazła go w jaskiniach Gdemiarów nad morzem Kirien. 

- Czy po yczysz mi wiatrogona, panie? 

- Ofiaruj  ci go wraz ze swoim towarzystwem, je li je przyjmiesz. 

- Z wdzi czno ci ! 

- Gliniaki niezbyt uprzejmie traktuj  samotnych przybyszów - oznajmił Mogien. 

Wydawał si  zadowolony. Nawet wspomnienie tej okropnej czarnej jamy wypalonej w górskim 

zboczu  nie  mogło  u mierzy   jego  ch ci  walki.  R ce  go  sw działy,  eby  u y   dwóch  wielkich 

mieczów wisz cych mu u pasa. Du o czasu ju  upłyn ło od ostatniego najazdu. 

- Oby nasi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów - uroczy cie zaintonował Angya, ponownie 

wznosz c napełniony puchar. 

Rocannon,  którego  przyjaciele  zostali  zabici  bez  ostrze enia,  kiedy  znajdowali  si   w  nie 

uzbrojonym statku, nie zawahał si . 

- Oby zmarli nie spłodziwszy synów - powtórzył i spełnił toast, tutaj, w  ółtym  wietle  wiec i 

podwójnego ksi yca, na wysokiej wie y Hallan. 

 

II 

 

Wieczorem  drugiego  dnia  Rocannon  był  cały  zesztywniały  i  twarz  go  paliła  od  wiatru,  ale 

nauczył  si   swobodnie  siedzie   na  wysokim  siodle  i  do   zr cznie  kierowa   wielk ,  skrzydlat  

besti   ze  stadniny  Hallan.  Teraz  unosił  si   w  ró owych  blaskach  długiego,  powolnego  zachodu, 

omywany przez krystalicznie czyste powietrze. Wiatrogony wzlatywały wysoko,  eby jak najdłu ej 

wygrzewa  si  w blasku sło ca, poniewa  podobnie jak wielkie koty uwielbiały ciepło. Mogien na 

swoim czarnym rumaku - czy to jest ogier, zastanawiał si  Rocannon, czy te  kocur? - rozgl dał si  

szukaj c miejsca na obozowisko, jako  e wiatrogony nie latały po ciemku. Dwóch  rednich ludzi 

leciało z tyłu na mniejszych, białych wierzchowcach, których skrzydła zabarwiły si  ró owo ci  w 

ostatnich promieniach wielkiego sło ca Fomalhaut. 

- Spójrz tutaj, Władco Gwiazd! 

Wiatrogon Rocannona wstrzymał lot i zawarczał dostrzegłszy to, co wskazywał Mogien: mały, 

czarny obiekt przelatuj cy nisko w dole przed nimi, za którym w wieczornej ciszy ci gn ł si  słaby 

terkocz cy  odgłos.  Rocannon  na  migi  pokazał,  e  maj   l dowa   natychmiast.  Na  le nej  polanie, 

gdzie zsiedli na ziemi , Mogien zapytał: 

- Czy to był taki statek jak twój, Władco Gwiazd? 

- Nie. To był pojazd planetarny, helikopter. Mógł by  tutaj przywieziony tylko na statku o wiele 

wi kszym  ni   mój,  na  fregacie  kosmicznej  lub  na  transportowcu.  Musieli  zgromadzi   tu  wielkie 

siły. I musieli zacz , zanim tu przybyłem. A swoj  drog  chciałbym wiedzie , co oni maj  zamiar 

background image

zrobi   z  tymi  bombowcami  i  helikopterami?... Mogliby  powystrzela   nas  z  powietrza.  B dziemy 

musieli si  ich wystrzega , ksi

 Mogienie. 

- Ta rzecz przyleciała z terenów Gliniaków. Mam nadziej ,  e nas nie uprzedzili. 

Rocannon  tylko  kiwn ł  głow ,  przepełniony  gniewem  na  widok  tej  czarnej  plamy  na  jasnym 

niebie,  tej  skazy  na  pi knym  krajobrazie.  Kimkolwiek  byli  ci  ludzie,  którzy  bez  ostrze enia 

zbombardowali  nie  uzbrojony  statek  badawczy,  najwyra niej  mieli  zamiar  podbi   t   planet   i 

skolonizowa  j  lub wykorzysta  do celów militarnych. Istoty rozumne, których na planecie  yły co 

najmniej trzy  gatunki,  wszystkie  znajduj ce  si   na niskim  stopniu  rozwoju  technicznego,  zostan  

albo  zignorowane,  albo  wyt pione,  albo  zmienione  w  niewolników  -  zale nie  od  tego,  która 

mo liwo  oka e si  najdogodniejsza. Poniewa  dla naje d ców liczyła si  tylko technologia. 

I mo e w tym wła nie, powiedział sobie Rocannon przygl daj c si , jak  redni ludzie zdejmuj  

uprz  z wiatrogonów i wypuszczaj  je na nocne polowanie, mo e w tym wła nie tkwiła słabo  

Ligi. Liczyła si  tylko technologia. W minionym stuleciu dwie wyprawy rozpocz ły na tej planecie 

akcj  kierowania jednego z gatunków na drog  rozwoju technologii przedatomowej, zanim jeszcze 

zbadały  pozostałe  kontynenty  i  zanim  nawi zały  kontakt  z  wszystkimi  rasami  obdarzonymi 

inteligencj .  Rocannon  za dał,  eby  z  tym  sko czyli,  i  udało mu si  nawet  zorganizowa  Misj  

Etnograficzn ,  ale  nie  miał  adnych  złudze   co  do  jej  rezultatów.  Wiedział,  e  jego  praca  w 

ostatecznym  rozrachunku  posłu y  najwy ej  za  materiał  informacyjny  ułatwiaj cy  wdra anie 

post pu  technicznego  dla  najbardziej  odpowiedniego  gatunku  czy  kultury.  W  taki  sposób  liga 

Wszystkich  wiatów  przygotowywała  si   na  spotkanie  ze  swym  ostatecznym  wrogiem.  Setki 

wiatów zostały wy wiczone i uzbrojone, tysi ce innych uczono u ywa  stali i metali, traktorów i 

reaktorów.  Ale  Rocannon,  kosmiczny  etnograf,  którego  zaj cie  polegało  na  uczeniu  si ,  a  nie 

nauczaniu  innych,  Rocannon,  który  mieszkał  na  wielu  zacofanych  wiatach,  pow tpiewał  w 

m dro   opart   na  maszynach  i  broni.  Albowiem  Liga,  zdominowana  przez  agresywne, 

wytwarzaj ce  narz dzia,  humanoidalne  rasy  z  Centaura,  Ziemi  i  Ceti,  lekcewa yła  rozliczne 

umiej tno ci, zdolno ci i mo liwo ci rozwoju inteligentnego  ycia i oceniała je zbyt jednostronnie. 

Ten  wiat,  nie  posiadaj cy  nawet  innej  nazwy  poza  Fomalhaut  II,  nigdy  prawdopodobnie  nie 

zwróci na siebie uwagi, poniewa  przed przybyciem Ligi  aden z zamieszkuj cych go gatunków nie 

znał innej technologii prócz narz dzi prostych. Inne rasy, na innych  wiatach, mo na było szybciej 

skierowa   na  drog   rozwoju,  eby  uzyska   od  nich  pomoc,  kiedy  w  ko cu  powróci 

pozagalaktyczny  wróg.  A  to  nast pi  z  pewno ci .  Pomy lał  o  Mogienie,  ofiaruj cym  miecze 

Hallanu  do;  walki  z  flot   pod wietlnych  bombowców.  Ale  je li  w  porównaniu  z  broni  

Nieprzyjaciela pod wietlne czy nawet nad wietlne bombowce b d  nie wi cej warte ni  miecze z 

br zu? Je li broni  Nieprzyjaciela była pot ga umysłu? Czy  nie byłoby wskazane nauczy  si  co 

nieco  o  rozmaitych  wła ciwo ciach  umysłu  i  siłach  w  nim  zawartych?  Polityka  Ligi  była  zbyt 

krótkowzroczni,  zbyt  cz sto  prowadziła  do  marnotrawstwa,  a  teraz  widocznie  doprowadziła  do 

wybuchu  powstania.  Je li  burza  zbieraj ca  si   na  Faraday  dziesi   lat  temu  w  ko cu  wybuchła, 

znaczyło  to,  e  nowy  wiat  Ligi,  dobrze  uzbrojony  i  przygotowany  do  walki,  próbował  teraz 

wyrze bi  sobie po ród gwiazd własne imperium. 

Rocannon,  Mogien  i  dwóch  ciemnowłosych  słu cych  gry li  kromki  twardego,  smacznego 

chleba z kuchni Hallan, popijali  ółtym vaskanem ze skórzanej flaszki i wcze nie poło yli si  spa . 

Wokół ich małego ogniska stały ciemne, wyniosłe drzewa o gał ziach uginaj cych si  od ciemnych, 

kanciastych,  niedojrzałych  szyszek.  W  nocy  chłodny,  o ywczy  deszcz  szeptał  w ród  gał zi. 

Rocannon naci gn ł na głow  mi kkie, lekkie jak puch futro herilora i zasn ł słuchaj c szepcz cych 

kropel. Wiatrogony powróciły o  wicie i przed wschodem sło ca znowu wznie li si  w powietrze, 

mkn c na skrzydłach wiatru ku płaskim wybrze om zatoki, gdzie mieszkały Gliniaki. 

Około południa wyl dowali na spłachetku surowej gliny. Rocannon i dwóch słu cych, Raho i 

Yahan,  rozgl dali  si   bezmy lnie  dookoła,  nie  dostrzegaj c  adnych  ladów  ycia.  Mogien, 

pokładaj cy absolutn  wiar  w wy szo  swojej kasty, zapewnił ich: 

- Przyjd . 

I przyszli, sze ciu ludzi, niskie, niezgrabne hominidy, jakie Rocannon widział niegdy  w muzeum 

wiele  lat  temu,  si gaj ce  Rocannonowi  do  piersi,  a  Mogienowi  zaledwie  do  pasa.  Byli  nadzy,  o 

background image

białoszarej  skórze  koloru  gliny  -  dziwaczne  podziemne  stwory.  Niesamowite  było,  kiedy 

przemówili,  poniewa   nie  wiadomo  było,  który  z  nich  si   odezwał;  wydawało  si ,  e  mówi  

wszyscy  jednocze nie,  jednym  zgrzytliwym  głosem.  Zjawisko  kolonii  telepatycznych  - 

przypomniał sobie Rocannon słowa „Podr cznika" i z wi kszym szacunkiem popatrzył na małych, 

brzydkich ludzików posiadaj cych ów rzadki dar. Jego trzej wysocy towarzysze nie podzielali tych 

uczu . Wygl dali ponuro. 

-  Czego  szukaj   Angyarowie  i  słudzy  Angyarów  na  ziemi  Panów  Nocy?  -  zapytał  jeden  z 

Gliniaków czy te  zapytały Gliniaki we Wspólnej Mowie, dialekcie angyarskim u ywanym przez 

wszystkie gatunki. 

- Jestem ksi

 Hallan - odparł Mogien. Przy małych ludzikach wydawał si  gigantem. - Obok 

mnie  stoi  Rokanan,  władca  gwiazd  i  dróg  prowadz cych  przez  noc,  poddany  Ligi  Wszystkich 

Swiatów, go  i przyjaciel Rodu Hallan. Wielkim zaszczytam jest go go ci ! Zaprowad cie nas do 

tych, którzy s  godni z nami rozmawia . S  słowa, które wypowiedzie  trzeba, albowiem wkrótce 

nieg zacznie pada  w ciepłej porze, wiatry wia  b d  do tyłu, a drzewa rosn  b d  korzeniami do 

góry! 

Słuchanie angyarskiej przemowy było prawdziw  przyjemno ci , pomy lał Rocannon, chocia  

mówca nie odznaczał si  szczególnym taktem. 

Gliniaki stały przez chwil  w niepewnym milczeniu. 

- Czy to prawda? - zapytał w ko cu jeden z nich albo zapytali wszyscy. 

- Tak, a morze zmieni si  w piasek, a kamieniom wyrosn  palce! Zaprowad cie nas do waszych 

przywódców, którzy wiedz , kim jest Władca Gwiazd, i nie marnujcie wi cej czasu! 

Znowu  milczenie.  Stoj c  w ród  niskich  troglodytów  Rocannon  miał  niemiłe  uczucie,  e 

skrzydełka  my muskaj  mu uszy. Podejmowano decyzj . 

- Chod cie - powiedziały gło no Gliniaki i ruszyły przez grz skie pole. 

Pospiesznie podeszły do jakiego  miejsca, zatrzymały si , 

a potem odst piły na bok, odsłaniaj c 

dziur  w ziemi i wystaj c  z niej drabin : wej cie do Królestwa Nocy. 

Podczas gdy  redni ludzie czekali z wiatrogonami na powierzchni, Mogien i Rocannon zeszli po 

drabinie  w  podziemny  wiat  krzy uj cych  si ,  rozgał zionych  tuneli  wydr onych  w  glinie, 

wyło onych  szorstkim  cementem,  o wietlonych  elektryczno ci ,  wypełnionych  odorem  potu  i 

st chłego  po ywienia.  Przewodnicy,  drepcz c  na  przodzie  na  swoich  płaskich,  szarych  stopach, 

zaprowadzili  ich  do  okr głej,  słabo  o wietlonej  komnaty,  przypominaj cej  b bel  powietrza 

uwi ziony w skale, i zostawili ich samych. 

Czekali. Czekali długo. 

Dlaczego, u diabła, pierwsze wyprawy wybrały wła nie tych ludzi na członków Ligi? Rocannon 

miał na to gotow  odpowied : dwie pierwsze misje przyleciały z zimnego Centaura i odkrywcy z 

rado ci  zagł biali si  w jaskinie Gliniaków uciekaj c przed  arem i potokami jaskrawego  wiatła, 

buchaj cego  z  wielkiego  Sło ca  typu  A-3.  Dla  nich  ten  wiat  nie  nadawał  si   do  zamieszkania; 

rozs dni  ludzie  yli  tu  pod  ziemi .  Dla  Rocannona  natomiast  to  wszystko  -  gor ce,  białe  sło ce, 

jasne  noce  roz wietlone  blaskiem  czterech  ksi yców,  gwałtowne  zmiany  pogody  i  nieustanny 

wiatr, g sta atmosfera i słaba grawitacja umo liwiaj ca powstanie tych lataj cych gatunków - były 

nie tylko zno ne, ale wr cz rozkoszne. A jednak, napomniał si  w my li, wła nie z tego powodu 

Centauryjczycy  lepiej  od  niego  potrafili  oceni   ten  podziemny  naród.  Ci  troglodyci  niew tpliwie 

byli  utalentowani.  Posiadali  równie   zdolno ci  telepatyczne  -  zjawisko  o  wiele  rzadsze  i  o  wiele 

bardziej niezrozumiałe ni  elektryczno  - ale pierwsi odkrywcy niczego specjalnego si  w tym nie 

dopatrzyli.  Podarowali  Gliniakom  generator  i  zautomatyzowany  statek,  nauczyli  ich  podstaw 

matematyki,  poklepali  po  ramieniu  i  pozostawili  samym  sobie.  Co  robiły  od  tego  czasu  małe 

ludziki? Zapytał o to Mogiena. 

Młody  ksi

,  który  nigdy  w  yciu  nie  widział  adnych  urz dze   do  o wietlania  prócz  wiec i 

ywicznych  pochodni,  bez  odrobiny  zainteresowania  patrzył  na  elektryczn   arówk   wisz c   mu 

nad głow . 

- Gliniaki zawsze umiały robi  ró ne rzeczy - powiedział swoim zwykłym, królewsko wyniosłym 

tonem. 

background image

- Czy ostatnio robiły jakie  nowe rzeczy? 

-  Kupujemy  od  nich  nasze  stalowe  miecze;  za  czasów  mojego  dziadka  mieli  kowali,  którzy 

potrafili  obrabia   stal;  ale  co  było  przedtem  -  nie  wiem.  Moi  ludzie  przez  długi  czas  yli  obok 

Gliniaków,  pozwalali  im  dr y   tunele  w  granicach  swoich  posiadło ci,  płacili  im  srebrem  za 

stalowe  miecze.  Podobno  Gliniaki  maj   wielkie  bogactwo,  ale  dla  nas  stanowi   tabu.  Wojny 

plemion to złe sprawy. Nawet kiedy mój dziad Durhal szukał u nich swojej  ony, podejrzewaj c,  e 

j   porwali,  nie  odwa ył  si   złama   tabu  i  zmusi   ich  do  mówienia.  Gliniaki  nie  powiedz   ci  ani 

prawdy,  ani  kłamstwa,  je li  mog   tego  unikn .  Nie  lubimy  ich,  a  one  nie  lubi   nas;  my l ,  e 

wci  pami taj  dawne czasy, zanim wprowadzono tabu. Nie s  dzielni. 

Dono ny głos zahuczał za ich plecami: 

- Pochylcie głowy w obecno ci Panów Nocy! Odwracaj c si  Rocannon  ciskał swój laserowy 

pistolet, a Mogien chwycił r koje ci mieczów; ale Rocannon od razu zauwa ył gło nik 

umieszczony na wkl słej  cianie i mrukn ł do Mogiena: 

- Nie odpowiadaj. 

- Mówcie, o przybysze w Jaskiniach Nocy! - Pot ny ryk brzmiał zastraszaj co, ale Mogien stał 

niewzruszony, z lekka unosz c wysokie łuki brwi. Na koniec odezwał si : 

- Teraz, kiedy przez trzy dni uje d ałe  wiatrogony, powiedz, panie, czy zaczynasz odnajdywa  

w tym przyjemno ? 

- Mówcie, a b dziecie wysłuchani! 

-  O  tak.  Mój  pasiasty  wierzchowiec  frunie  lekko  jak  zachodni  wiatr  w  ciepłej  porze  -  odparł 

Rocannon, cytuj c komplement podsłuchany przy stole w sali biesiadnej. 

- Pochodzi z bardzo dobrej rasy. - Mówcie! Słuchamy was! 

Rozpocz li dyskusj  o hodowli wiatrogonów, podczas gdy  ciana dalej wrzeszczała i nalegała. 

Wreszcie w tunelu pojawiło si  dwóch Gliniaków. 

-  Chod cie  -  powiedzieli  bez  entuzjazmu.  Zaprowadzili  go ci  przez  skomplikowany  labirynt 

korytarzy  do  małej,  czy ciutkiej  elektrycznej  kolejki,  przypominaj cej  zabawk ,  ale  zabawk  

doskonale  funkcjonuj c .  Przejechali  ni   kilka  mil  z  zawrotn   szybko ci ;  po  jakim   czasie 

pozostawili  za  sob   wy łobione  w  glinie  tunele  i  wygl dało  na  to,  e  wjechali  do  wapiennych 

jaski . Ko cowy przystanek znajdował si  u wej cia do rz si cie o wietlonej sali; na jej odległym 

kra cu  czekali  trzej  troglodyci,  stoj cy  na  niewielkim  podium.  W  pierwszej  chwili,  ku 

zawstydzeniu  Rocannona  jako  etnografa,  wszyscy  trzej  wygl dali  dla  niego  jednakowo.  Jak 

Chi czycy dla białego człowieka, jak Rosjanie dla Centauryjczyka... Potem dostrzegł wyró niaj c  

si   indywidualno   rodkowego  Gliniaka,  którego  biała,  pobru d ona  twarz  pod  elazn   koron  

tchn ła poczuciem siły. 

- Czego szuka Władca Gwiazd w Jaskiniach Nocy? Sztywne formułki Wspólnej Mowy 

znakomicie pasowały do tego, co chciał wyrazi  Rocannon, kiedy odpowiadał: 

- Pragn łbym przyj  do tych jaski  jako go , pozna  drogi, którymi chadzaj  Panowie Nocy, i 

ujrze  cuda przez nich stworzone. Nadal tego pragn . Ale zło czai si  o krok i dlatego przybywam 

w  po piechu  i  potrzebie.  Jestem  oficerem  Ligi  Wszystkich  wiatów.  Prosz   was,  by cie 

zaprowadzili mnie do statku, który otrzymali cie od Ligi jako r kojmi  wzajemnego zaufania. 

Trzej troglodyci spogl dali na niego beznami tnie. Dzi ki podium ich twarze znajdowały si  w 

jednym  poziomie  z  twarz   Rocannona.  Ogl dane  z  tej  pozycji  owe  płaskie,  pozbawione  wyrazu 

twarze i twarde, kamienne spojrzenia wywierały gł bokie wra enie. Potem ten, który stał po lewej, 

odezwał si  w łamanym j zyku galaktycznym: 

- Nie mie  statek. - Macie statek. 

Po chwili Gliniak powtórzył niejasno: - Nie mie  statek. 

-  Mówcie  we  Wspólnej  Mowie.  Potrzebuj   waszej  pomocy.  Na  tej  planecie  przebywaj  

wrogowie Ligi. Je li pozwolicie im tu pozosta , ten  wiat przestanie do was nale e . 

-  Nie  mie   statek  -powtórzył  Gliniak  stoj cy  po  lewej.  Pozostali  dwaj  stali  nieruchomo  jak 

stalagmity. 

- A wi c mam powiedzie  innym ksi

tom Ligi,  e Gliniaki zawiodły ich zaufanie i nie warto o 

nie walczy  w Wojnie Która Nadejdzie? 

background image

Milczenie. - Zaufanie mo e by  tylko obustronne - powiedział we Wspólnej Mowie  rodkowy 

Gliniak w  elaznej koronie. 

- Czy  prosiłbym was o pomoc, gdybym wam nie ufał? Zróbcie przynajmniej jedno: wy lijcie 

statek z wiadomo ci  do Kerguelen. Nikt nie musi nim lecie  i traci  lat; statek poleci sam. 

Znowu milczenie. 

- Nie mie  statek - powtórzył zgrzytliwym głosem ten, który stał z lewej strony. 

- Chod my, ksi

 - mrukn ł Rocannon do Mogiena, odwracaj c si  do nich plecami. 

- Ci, którzy zdradzaj  Władców Gwiazd - oznajmił Mogien swoim czystym, aroganckim głosem 

-  łami   stare  przysi gi.  Dawno  temu  zrobiły cie  dla  nas  miecze,  Gliniaki.  Te  miecze  jeszcze  nie 

zardzewiały. - I dumnie krocz c obok Rocannona wyszedł wraz z nim za niskimi przewodnikami, 

którzy  w  milczeniu  poprowadzili  ich  z  powrotem  do  kolejki,  a  potem  przez  labirynt  jaskrawo 

o wietlonych, ociekaj cych wilgoci  korytarzy, i wreszcie w gór , w  wiatło dnia. 

Dosiadłszy  wiatrogonów  przelecieli  kilka  mil  na  zachód,  eby  wydosta   si   z  terytorium 

Gliniaków. Wyl dowali w lesie nad brzegiem rzeki i odbyli narad . 

Mogien czuł,  e zawiódł swego go cia; nie przywykł do tego,  eby co  stawało na drodze jego 

wielkoduszno ci, i stracił nieco ze swego opanowania. 

-  N dzne  kreatury!  -  o wiadczył.  -  Tchórzliwe  robaki!  Nigdy  nie  powiedz   wprost,  o  co  im 

chodzi.  Wszyscy  Mali  Ludzie  s   tacy,  nawet  Fiia.  Ale  Fiia  mo na  wierzy .  My lisz,  e  Gliniaki 

oddały statek wrogom? 

- Sk d mamy to wiedzie ? 

-  Wiem  jedno:  nie  oddaliby  go  nikomu,  dopóki  nie  otrzymaliby  za  niego  podwójnej  ceny. 

Rzeczy, rzeczy - nie my l  o niczym innym, tylko o gromadzeniu rzeczy. Co miał na my li ten stary 

mówi c,  e zaufanie musi by  obustronne? 

- Chyba chciał nam da  do zrozumienia,  e jego ludzie uwa aj , i  my - Liga-zawiedli my ich. 

Najpierw  udzielamy  im  poparcia,  a  potem  nagle  porzucamy  ich  na  czterdzie ci  pi   lat,  nie 

kontaktujemy  si   z  nimi,  zniech camy  ich  do  składania  wizyt,  ka emy  im  samym  si   o  siebie 

troszczy . A to wszystko stało si  przeze mnie, chocia  oni o tym nie wiedz . I wła ciwie dlaczego 

mieliby robi  mi przysługi? W tpi , czy zd yli si  ju  porozumie  z wrogiem - ale nawet gdyby 

przehandlowali swój statek, to nie miałoby  adnego znaczenia. Wróg miałby z niego jeszcze mniej 

po ytku ni  ja. - Rocannon stał na brzegu, zgarbiony, i wpatrywał si  w przejrzyst  wod . 

- Rokananie - odezwał si  Mogien, po raz pierwszy zwracaj c si  do niego jak do przyjaciela - za 

tym  lasem,  w  twierdzy  Kyodor  mieszka  mój  kuzyn.  To  silna  twierdza,  trzydziestu  angyarskich 

wojowników i trzy wioski  rednich ludzi. Pomog  nam ukara  Gliniaków za ich zuchwało ... 

- Nie - sprzeciwił si  ostro Rocannon. - Powiedz swoim ludziom,  eby mieli oko na Gliniaków; 

wróg mo e próbowa  ich przekupi . Ale nie b dzie  adnego łamania tabu ani prowadzenia wojen z 

mojego powodu. Nie ma takiej potrzeby. W tych czasach, Mogienie, los jednego człowieka si  nie 

liczy. 

- Có  w takim razie si  liczy?-zapytał Mogien unosz c swoj  ciemn  twarz. 

-  Panie  -  odezwał  si   szczupły,  młody  redni  człowiek  imieniem  Yahan  -  kto   tam  jest  w 

krzakach. - Pokazał im 

kolorowy błysk w ród ciemnych, iglastych zaro li na drugim brzegu. 

- Fiia! - zawołał Mogien. - Spójrzcie na wiatrogony! - Wszystkie cztery zwierz ta wpatrywały si  

w drugi brzeg z postawionymi uszami. 

-  Mogien,  ksi

  Hallan,  wkracza  na  drogi  Fiia  jako  przyjaciel!  -  Głos  Mogiena  zad wi czał 

dono nie  ponad  płytk ,  szeroko  rozlan ,  szemrz c   wod   i  natychmiast  na  drugim  brzegu,  w 

pl taninie blasków i cieni zalegaj cej pod drzewami, pojawiła si  mała figurka. 

Dr ce,  migotliwe  wiatło  sprawiało,  e  figurka  wydawała  si   ta czy ,  a   trudno  było  na  ni  

patrze .  Kiedy  zacz ła  si   zbli a ,  Rocannon  miał  wra enie,  e  jej  stopy  zaledwie  muskaj  

powierzchni   wody,  tak  lekko  biegła,  nie  m c c  rozsłonecznionych  płycin.  Pasiasty  wiatrogon 

podniósł si  i bezszelestnie podkradł na sam brzeg na swoich grubych, lekkich łapach. Kiedy Fian 

wyszedł  z  wody,  wielka  bestia  pochyliła  łeb, a człowiek  wyci gn ł  r k   i  podrapał  j   za  uszami 

poro ni tymi pasiastym futrem. Potem podszedł do nich. 

background image

- Witaj, Mogienie, słonecznowłosy dziedzicu Hallan, nosz cy miecz! - Głos był wysoki i słodki 

jak głos dziecka, ciało drobne i lekkie jak ciało dziecka; ale twarz nie była dzieci c  twarz . - Witaj, 

go ciu Halla, Władco Gwiazd, W drowcze! - Du e, jasne oczy o dziwnym spojrzeniu przez chwil  

spocz ły na twarzy Rocannona. 

- Fiia znaj  wszystkie wie ci i imiona - u miechn ł si  Mogien, ale mały Fian nie odpowiedział 

mu u miechem. Nawet Rocannon, który wcze niej zd ył zaledwie zło y  krótk  wizyt  w wiosce 

Fiia wraz ze swym zespołem, był tym zaskoczony. 

- O Władco Gwiazd-powiedział słodki, dr cy głos - kto prowadzi powietrzne statki, które nios  

mier ? 

- Nios   mier ... twoim ludziom? 

- Całej wiosce - odparł mały człowiek. - Byłem ze stadem na wzgórzach. Usłyszałem w my lach 

krzyk moich ludzi i wróciłem, i widziałem, jak płon li w ogniu. Były tam dwa statki z wiruj cymi 

skrzydłami. Wypluwały  z  siebie  ogie .  Teraz jestem  sam i musz   mówi  słowami. Tam  gdzie  w 

moich my lach byli moi ludzie, teraz jest tylko ogie  i milczenie. Dlaczego tak si  stało, o panie? 

Przeniósł spojrzenie z Rocannona na Mogiena. Obaj milczeli. Fian zgi ł si  wpół jak  miertelnie 

ranny człowiek, przypadł do ziemi i ukrył twarz w dłoniach. 

Mogien stan ł nad nim oparłszy r ce na r koje ciach mieczy, trz s c si  z gniewu. 

- Przysi gam zemst  tym, którzy skrzywdzili Fiia! Rokananie, jak to mo liwe? Fiia nie nosz  

mieczy,  nie  gromadz   bogactw,  nie  maj   wrogów!  Popatrz,  jego  ludzie  nie  yj ,  wszyscy  ci,  z 

którymi rozmawiał bez słów, jego współplemie cy.  aden Fian nie mo e  y  samotnie. On umrze. 

Dlaczego pozabijali jego ludzi? 

-  eby pokaza  swoj  sił  - odpowiedział szorstko Rocannon. - Zabierzmy go ze sob  do Hallan. 

Wysoki ksi

 ukl kł obok małej, skulonej postaci.

 

-  Fian,  przyjacielu  ludzi,  jed   ze  mn .  Nie  potrafi   rozmawia   z  tob   w  my lach  jak  twoi 

krewniacy, ale słowa d wi cz ce w powietrzu równie  mog  co  znaczy . 

W milczeniu dosiedli wiatrogonów. Fian usiadł na wysokim siodle przed Mogienem jak dziecko. 

Cztery wiatrogony wzbiły si  w powietrze. Wiatr z południa, nios cy deszcze, popychał ich od tyłu; 

o schyłku drugiego dnia Rocannon ujrzał marmurowe schody wyłaniaj ce si  spo ród drzew, Most 

Otchłani  przerzucony  nad  zielon   przepa ci   i  wie e  Hallan  o wietlone  długimi  promieniami 

zachodz cego sło ca. 

Mieszka cy  zamku,  jasnowłosi  panowie  i  ciemnowłosi  słudzy,  zgromadzili  si   wokół  nich  na 

l dowisku,  pragn c  jak  najszybciej  podzieli   si   wie ci   o  spaleniu  zamku  Reohan  poło onego 

najbli ej  na  wschód  i  wymordowaniu  wszystkich  ludzi.  Znowu  dokonały  tego  dwa  helikoptery  i 

kilku  m czyzn  uzbrojonych  w  laserow   bro ;  wojownicy  i  wie niacy  z  Reohan  zostali 

zaszlachtowani  bez  adnej  mo liwo ci  obrony.  Ludzie  z  Hallan  znajdowali  si   na  granicy 

szale stwa  wywołanego  bólem  i  w ciekło ci ,  do  których  przył czyło  si   uczucie  zgrozy,  kiedy 

zobaczyli Fiana siedz cego przed ich młodym ksi ciem i usłyszeli jego opowie . Wielu spo ród 

nich, mieszkaj c w tej najdalej na północ wysuni tej fortecy Angien, nigdy przedtem nie widziało 

adnego  z  Fiia, ale  wszyscy  słyszeli  o  nich jako  o  legendarnych  istotach,  chronionych  pot nym 

tabu.  Zaatakowanie  jednego  z  ich  zamków,  cho   zako czyło  si   krwawo,  pasowało  do  ich 

wyobra e   o  wojnie;  ale  zaatakowanie  Fiia  było  wi tokradztwem.  Owładn ła  nimi  groza 

pomieszana  z  w ciekło ci .  Tego  wieczoru  Rocannon  siedz c  w  swoim  pokoju  na  wie y  słyszał 

tumult  dochodz cy  z  dołu,  z  sali  biesiadnej,  gdzie  zebrali  si   wszyscy  Angyarowie  z  Hallan, 

lubuj c wrogom  mier  i zniszczenie w przemowach pełnych potoczystych metafor i grzmi cych 

hiperboli. Dumn  ras  byli ci Angyarowie: m ciwi, aroganccy, nieprzejednani, nie znaj cy pisma i 

nie posiadaj cy w swoim j zyku formy czasownika „nie móc" w pierwszej osobie. W ich legendach 

nie było bogów, tylko bohaterzy. 

W  odległy  gwar  wmieszał  si   nagle  jaki   zaskakuj co  bliski  głos.  R ka  Rocannona  sama 

skoczyła do odbiornika. Nareszcie trafił na cz stotliwo  wroga. Trzeszcz cy głos mówił w j zyku, 

którego  Rocannon  nie  znał.  Byłoby  to  nazbyt  szcz liwym  zbiegiem  okoliczno ci,  gdyby  wróg 

u ywał  j zyka  galaktycznego;  w ród  planet  Ligi  istniały  setki  tysi cy  narzeczy,  nie  licz c  tych 

wiatów,  które  dot d  nie  zostały  odkryte.  Głos  zacz ł  czyta   list   numerów,  któr   Rocannon 

background image

zrozumiał,  poniewa   były  wymienione  po  cetia sku  -  w  j zyku  rasy,  której  matematyczne 

osi gni cia sprawiły,  e w całej Lidze zacz to stosowa  cetia sk  matematyk , a co za tym idzie, 

cetia skie liczby. Słuchał z napi t  uwag , ale to nic nie znaczyło - zwykła seria liczb. 

Głos zamilkł nagle i słycha  było tylko szum zakłóce . Rocannon popatrzył na małego Fiana, 

który prosił,  eby mu pozwolono z nim zosta , a teraz siedział bez ruchu, ze skrzy owanymi 

nogami, na podłodze przy oknie. 

- To był wróg, Kyo. 

Twarz Fiana była bardzo spokojna. 

- Kyo - zacz ł Rocannon (zwracaj c si  do Fiana u ywano zazwyczaj angyarskiej nazwy jego 

wioski, poniewa  nikt nie wiedział, czy poszczególni Fiia maj  własne imiona) - Kyo, czy mógłby  

usłysze  w my lach naszych wrogów, gdyby  spróbował? 

W  swoich  notatkach,  sporz dzonych  podczas  krótkiego  pobytu  w  wiosce  Fiia,  Rocannon 

zaznaczył,  e  przedstawiciele  gatunku  I-B rzadko  odpowiadaj   wprost  na zadane pytanie;  dobrze 

zapami tał  ich  u miechni te  wykr ty.  Ale  Kyo,  osamotniony  w  obcym  wiecie  słów,  posłusznie 

odpowiedział: 

- Nie, panie. 

-  A  czy  potrafiłby   rozmawia   w  my lach  z  innymi  lud mi  twojego  gatunku,  w  innych 

wioskach? 

- Troch . Gdybym  ył pomi dzy nimi, by  mo e... Fiia czasami odchodz ,  eby zamieszka  w 

innych  wioskach.  Powiedziane  jest  nawet,  e  niegdy   Fiia  i  Gdemiarowie  rozmawiali  ze  sob   w 

my lach jak jeden lud, ale to było bardzo dawno temu. Powiedziane jest... - urwał. 

- Twoi ludzie i Gliniaki rzeczywi cie stanowi  jedn  ras , chocia  teraz wasze drogi si  rozeszły. 

Co jeszcze, Kyo? - Powiedziane jest,  e bardzo dawno temu na południu, w wysokich miejscach, 

w ród  skał,  yli  ci,  którzy  rozmawiali  w  my lach  z  ka d   istot .  Słyszeli  wszystkie  my li,  ci 

Najstarsi, Najdawniejsi... Ale potem zeszli my z gór, zamieszkali my w dolinach i w jaskiniach, i 

droga została zapomniana. 

Rocannon  zamy lił  si   na  chwil .  Na  południe  od  Hallan  nie  było  adnych  gór  na  tym 

kontynencie. Wstał i si gn ł po swój „Podr cznik Strefy Galaktycznej 8", zawieraj cy mapy, kiedy 

z radia, szumi cego wci  na tej samej cz stotliwo ci, dobiegł d wi k, który go powstrzymał. Przez 

zakłócenia  przebijał  si   jaki   głos,  słaby,  odległy,  nasilaj cy  si   i  zanikaj cy  na  przemian,  ale 

przemawiaj cy w j zyku galaktycznym: - Numer Sze , zgło  si . Numer Sze , zgło  si . Tu Foyer. 

Zgło  si , Numer Sze . - Wezwanie powtarzało si  bez ko ca. Po przerwie głos kontynuował: - Tu 

Pi tek. Nie, tu Pi tek... Tu Foyer; czy mnie słyszysz, Numer Sze ? Nad wietlne przylatuj  jutro i 

chc  mie  pełny raport o rozlokowaniu Siedem Sze  i o ł czno ci. Zostawcie plan uderzenia dla 

Oddziału Wschodniego. Słyszysz mnie, Numer Sze ? Jutro b dziemy mieli poł czenie z Baz  przez 

przesyłacz.  Natychmiast przeka   mi  informacje  o rozlokowaniu.  Rozlokowanie  Siedem Sze .  Nie 

trzeba...  -  Nagły  wybuch  gwiezdnych wyładowa  zagłuszył  reszt  zdania,  a  kiedy  głos powrócił, 

mo na było wyłowi  jedynie strz pki słów. Przez dziesi  długich minut słycha  było tylko cisz , 

szum i urywki zda , a potem wł czył si  bli szy głos i zacz ł co  szybko mówi  w tym samym co 

poprzednio  obcym  j zyku.  Mówił  i  mówił;  minuty  mijały,  a  Rocannon  słuchał,  zastygły  w 

bezruchu,  z  dłoni   na  okładce  „Podr cznika".  Równie  nieruchomo  Fian  siedział  w  półmroku  na 

drugim  ko cu  pokoju.  Głos  wymienił  i  powtórzył  dwie  pary  liczb;  za  drugim  razem  Rocannon 

pochwycił cetia skie słowo oznaczaj ce „stopnie". Szybko otworzył notes i zapisał podane cyfry; 

potem, nie przerywaj c nadsłuchiwania, otworzył „Podr cznik" na mapach Fomalhaut II. 

Liczby, które zanotował, brzmiały: 28°28 i 121°40. Je li to oznaczało współrz dne szeroko ci i 

długo ci  geograficznej...  Przez  chwil   pochylał  si   nad  map ,  szukaj c  ołówkiem  wła ciwego 

punktu  i  trafiaj c  za  ka dym  razem  na  puste  morze.  Wreszcie,  kiedy  spróbował  28°  szeroko ci 

północnej  i  121  °  długo ci  zachodniej,  ołówek  sun cy  na  południe  zatrzymał  si   tu   za  pasmem 

górskim, po rodku Kontynentu Południowo-Zachodniego. Rocannon usiadł wpatruj c si  w map . 

Głos w radiu zamilkł. 

- Władco Gwiazd? 

background image

-  Chyba  powiedzieli  mi,  gdzie  si   ukrywaj .  Nie  jestem  pewien.  I  maj   tam  przesyłacz.  - 

Popatrzył na Kyo niewidz cym wzrokiem, potem znów pochylił si  nad map . - Gdyby tam byli.., 

gdybym  mógł  si   tam  dosta   i  pokrzy owa   im  plany,  gdybym  mógł  wysła   z  ich  przesyłacza 

chocia  jedn  wiadomo  do Ligi, gdybym mógł... 

Kontynent  Południowo-Zachodni  został  zbadany  tylko  z  powietrza,  dlatego  na  mapie 

zaznaczono jedynie lini  brzegow , góry i główne rzeki; pozostawały setki kilometrów niezb dnej 

pustki - i nieznany cel. 

- Ale przecie  nie mog  tu siedzie  z zało onymi r kami - mrukn ł Rocannon. Podniósł wzrok i 

napotkał czyste, nieodgadnione spojrzenie Kyo. 

Przespacerował si  po kamiennej podłodze tam i z powrotem. Radio szumiało i trzeszczało. 

Jedna  rzecz  przemawiała  na  jego  korzy :  wróg  nie  b dzie  si   go  spodziewał.  Wróg  był 

przekonany,  e ma cał  planet  dla siebie. Ale była to jedyna przewaga Rocannona. 

- Chciałbym u y  przeciwko nim ich własnej broni wyznał. - My l ,  e spróbuj  ich odnale . 

Na  południu...  Posłuchaj,  Kyo,  obcy  zabili  moich  ludzi,  podobnie  jak  twoich.  Obaj  -  ty  i  ja  - 

jeste my tu samotni, i obaj musimy mówi  obcym j zykiem. Chciałbym,  eby  mi towarzyszył. 

Sam nie bardzo wiedział, co popchn ło go do zło enia tej propozycji. 

Przez  twarz  Fiana  przemkn ł  cie   u miechu.  Mały  człowiek  wyci gn ł  r ce  przed  siebie, 

rozkładaj c  dłonie.  Płomyki  wiec  tkwi cych  w  ciennych  lichtarzach  drgn ły,  pochyliły  si   i 

zamigotały. 

- Przepowiedziane było,  e W drowiec b dzie sobie wybierał towarzyszy - powiedział Kyo. - Na 

jaki   czas.  -  W drowiec?  -  powtórzył  Rocannon,  lecz  tym  razem  Fian  nie  odpowiedział  na  jego 

pytanie. 

 

III 

 

Pani  zamku  powoli  przeszła  przez  wysoko  sklepion   komnat ,  szeleszcz c  spódnicami  po 

kamiennej  podłodze.  Jej  ciemna  twarz  z  wiekiem  pociemniała  jeszcze  bardziej,  jak  na  starych 

ikonach, jasne  włosy  stały si  białe;  ale jej rysy  zachowały  pi kno  wiadcz ce  o  pochodzeniu  ze 

starego rodu. Rocannon skłonił si  i pozdrowił j  na sposób jej ludzi: 

-  Witaj,  pani  na  Hallan,  córko  Durhala,  Pi kna  Haldre!  -  Witaj,  Rokananie,  mój  go ciu  - 

odpowiedziała,  spogl daj c  na  niego  z  góry  spokojnym  wzrokiem.  Podobnie  jak  wi kszo  

angyarskich kobiet i wszyscy m czy ni, była od niego znacznie wy sza. - Powiedz mi, dlaczego 

wyruszasz na południe. 

Powoli  szła  przed  siebie,  a  Roccanon  szedł  obok  niej.  Otaczał  ich  półmrok  i  kamie ,  na 

wyniosłych  cianach wisiały ciemne gobeliny; zimne  wiatło poranka, wpadaj ce przez rz d okiem 

w głównej nawie, załamywało si  po ród czarnych krokwi nad głowami. 

- Jad ,  eby odnale  swych wrogów, pani. - A kiedy ju  ich znajdziesz? 

- Mam nadziej ,  e zdołam wej  do ich... ich zamku i skorzysta  z ich... urz dzenia do 

wysyłania wiadomo ci,  eby zawiadomi  Lig ,  e s  tu, na tym  wiecie. Ukrywaj  si  tutaj i mała 

jest szansa,  e kto  ich odnajdzie:  wiatów jest tyle, ile ziarenek piasku na morskim brzegu. A 

jednak trzeba,  eby ich odnaleziono. Wyrz dzili wam krzywd  i b d  robi  jeszcze gorsze rzeczy 

na innych  wiatach. Haldre skin ła głow . 

- Czy naprawd  chcesz jecha  tylko z kilkoma lud mi? - Tak, pani. To długa droga. Musimy 

przepłyn  morze. A wobec ich przewagi jedyn  moj  szans  jest chytro , nie siła. 

- B dziesz potrzebował nie tylko chytro ci, Władco Gwiazd - powiedziała stara kobieta. - Zatem 

dam ci czterech lojalnych  rednich ludzi, je li to ci wystarczy, dwa juczne wiatrogony i sze  pod 

siodło,  jeden  czy  dwa  kawałki  srebra  na  wypadek,  gdyby  jacy   barbarzy cy  w  obcych  krajach 

dali od was zapłaty za nocleg... a tak e mojego syna, Mogiena. 

- Mogien pojedzie ze mn ? Obdarowała  mnie hojnie, pani, ale to jest najwi kszy dar! 

Przez chwil  patrzyła na niego jasnym, pos pnym, nieugi tym wzrokiem. 

- Ciesz  si ,  e jeste  zadowolony, Władco Gwiazd.  

background image

Podj ła na nowo przerwan  przechadzk  z Rocannonem u boku. - Mogien pragnie tej wyprawy z 

miło ci do ciebie i powodowany  dz  przygód; a ty, wielki ksi

, podejmuj cy ryzykown  misj , 

pragniesz  jego  towarzystwa.  S dz   zatem,  e  jego  droga  jest  twoj   drog .  Ale  chc ,  eby  

zapami tał, co ci teraz powiem, i nie obawiał si  mego gniewu, je li powrócisz: nie przypuszczam, 

aby Mogien powrócił wraz z tob . 

- Ale , pani, on jest dziedzicem Hallan. 

Haldre  szła przez jaki  czas  w milczeniu.  Przy  ko cu  komnaty, pod  pociemniałym  ze  staro ci 

gobelinem  przedstawiaj cym  walk   uskrzydlonych  gigantów  z  jasnowłosymi  lud mi,  zawróciła  i 

dopiero wtedy odezwała si  ponownie: 

-  Hallan  znajdzie  innych  dziedziców.  -  Jej  głos  był  spokojny,  zimny  i  pełen  goryczy.  -  Wy, 

Władcy Gwiazd, znowu pojawili cie si  w ród nas, przynosz c nowe drogi i nowe wojny. Reohan 

zmienił si  w  proch; jak  długo  b dzie  stał Hallan?  Nasz  wiat jest  zaledwie ziarnkiem  piasku na 

brzegach nocy. Wszystko si  teraz zmienia. Ale jednego jestem pewna: nad naszym rodem zawisła 

ciemno .  Moja  matka,  któr   znałe ,  w  swym  szale stwie  zabł dziła  w  lesie;  mój  ojciec  został 

zabity w bitwie, mój m  -zdrad : a kiedy urodziłam syna, moja dusza rozpaczała w ród rado ci 

przeczuwaj c,  e jego  ycie b dzie krótkie. Nie rozpaczam dlatego,  e musi umrze : on jest Angya, 

nosi podwójne miecze. Ale moim ciemnym przeznaczeniem jest rz dzi  samotnie tym upadaj cym 

królestwem,  y  i  y , i prze y  was wszystkich... 

Ponownie zamilkła na chwil . 

- B dziesz potrzebował wi kszego skarbu, ni  mog  ci da ,  eby okupi  swoje  ycie lub swoj  

drog . We  to. Daj  to tobie, Rokanonie, nie Mogienowi. Ciemno , która nad tym ci y, nie jest 

zwi zana z tob . Czy  nie nale ał niegdy  do ciebie w mie cie na kra cu nocy? Dla nas był tylko 

ci arem i cieniem. Zabierz to z powrotem, Władco Gwiazd, i u yj jako okup lub podarek. 

Zdj ła z szyi złoty ła cuch z wielkim, bł kitnym kamieniem - naszyjnik, który kosztował  ycie 

jej matki - i podała go Rocannonowi w wyci gni tej dłoni. Wzi ł go, niemal ze zgroz  rejestruj c 

cichy,  zimny  brz k  złotych  ogniw,  i  podniósł  oczy  na  Haldre.  Stała  naprzeciw  niego,  bardzo 

wysoka; jej bł kitne oczy wydawały si  ciemne w ciemno ciach zalegaj cych komnat . 

-  Teraz  zabierz  ze  sob  mojego  syna, Władco Gwiazd,  i  id   swoj  drog .  Oby  twoi  wrogowie 

zmarli nie spłodziwszy synów. 

wiatło pochodni, dym i po pieszna krz tanina cieni na zamkowym l dowisku, głosy zwierz t i 

ludzi, gwar i zamieszanie - wszystko to pasiasty wiatrogon Rocannona pozostawił za sob  jednym 

uderzeniem  skrzydeł.  Hallan  le ał  teraz  w  dole,  pod  nimi  -  mała  plamka  jasno ci  na  ciemnym 

kolisku wzgórz; jedynym d wi kiem był szum powietrza, kiedy wielkie, ledwo widoczne skrzydła 

wznosiły si  i opadały miarowo. Z tyłu, na wschodzie, niebo pobladło, a Wielka Gwiazda płon ła 

jak jasny kryształ, obwieszczaj c nadej cie sło ca; ale do  witu było jeszcze daleko. Dzie  i noc 

nast powały  po  sobie  statecznie  i  bez  po piechu  na  tej  planecie,  której  obrót  trwał  trzydzie ci 

godzin.  Pory  roku równie  zmieniały si  powoli; wła nie zbli ało si  wiosenne zrównanie dnia z 

noc , po którym nast pi  miało czterysta dni wiosny i lata. 

- B d   piewa  o nas pie ni w zamkach - powiedział Kyo, siedz cy za Rocannonem na grzbiecie 

pasiastego wiatrogona. - B d   piewa  o tym, jak W drowiec i jego towarzysze jechali po niebie w 

ciemno ciach, na południe, zanim nastała wiosna... - Za miał si  z cicha. 

Wzgórza  i  yzne  pola  Angien  rozwijały  si   pod  nimi  jak  pejza   namalowany  na  szarym 

jedwabiu; po trochu zaczynały si  rozja nia , a  wreszcie rozkwitły jaskrawymi barwami, kiedy za 

ich plecami majestatycznie wzeszło sło ce. 

W  południe  przez  par   godzin  odpoczywali  nad  rzek   płyn c   na  południowy  zachód,  której 

bieg miał ich doprowadzi  do morza. O zmierzchu wyl dowali w niewielkim zamku, zbudowanym 

na szczycie wzgórza jak wszystkie zamki Angyarów, w zakolu tej samej rzeki. Zostali tu go cinnie 

przyj ci  przez  pana  zamku  i  jego  domowników.  Niew tpliwie  dr czyła  go  ciekawo   na  widok 

Fiana jad cego na jednym wierzchowcu z Rocannonem, czterech  rednich ludzi i jednego obcego, 

który mówił z dziwnym akcentem, był ubrany jak ksi

, ale nie nosił mieczów i miał twarz biał  

jak  redni człowiek. Wiadomo było,  e kasty Angyarów i Olgyiorów mieszały si  ze sob  cz ciej, 

ni   wi kszo   Angyarów  chciała  przyzna ;  zdarzali  si   jasnoskórzy  wojownicy  i  złotowłosi 

background image

słu cy;  jednak e  ten  W drowiec  był  czym   niepoj tym.  Rocannon,  nie  chc c  rozpuszcza  

pogłosek o swojej obecno ci na planecie, prawie si  nie odzywał, a ich gospodarz nie o mielił si  

wypytywa  dziedzica Hallan; dopiero wi c wiele lat pó niej, z pie ni  piewanych przez minstreli, 

dowiedział si , kim był jego dziwny go . 

Nast pny dzie  upłyn ł podobnie dla siedmiu podró ników, jad cych na wietrze ponad pi kn  

krain . Noc sp dzili w wiosce Olgyiorów nad rzek , a trzeciego dnia znale li si  w okolicy, której 

nie  znał  nawet  Mogien.  Rzeka,  skr ciwszy  na  południe,  tworzyła  p tle  i  zakola,  wzgórza 

przechodziły  w  rozległe  równiny,  a  ponad  dalekim  horyzontem  niebo  ja niało  bladym,  odbitym 

wiatłem. Pó niej tego dnia dotarli do samotnego zamku stoj cego na białym, urwistym cyplu, za 

którym rozci gały si  gł bokie laguny, szare piaski pla y i otwarte morze. 

Zsiadaj c  ze  swojego  wierzchowca,  sztywny,  zm czony  i  z  szumem  w  głowie  od  wiatru  i 

szybko ci,  Rocannon  pomy lał,  e  była  to  najbardziej  ałosna  twierdza  Angyarów,  jak  

kiedykolwiek  widział.  Małe  chatki  skupiły  si   jak  zmokłe  kurcz ta  pod  skrzydłami  nisko 

przykucni tej, rozsypuj cej si  budowli.  redni ludzie, bladzi i wyn dzniali, wał sali si  tu i tam, 

zerkaj c na nich ukradkiem. 

- Wygl daj  tak, jakby wychowali si  w ród Gliniaków - zauwa ył Mogien. - Tu jest brama, a 

je li wiatr nie sprowadził nas na manowce, trafili my do miejsca zwanego Tolen. 

- Ho! Panowie Tolen, przed wasz  bram  czeka go ! Z zamku nie dobiegł  aden d wi k. 

- Brama Tolen chwieje si  na wietrze - odezwał si  Kyo, a wtedy spostrzegli,  e drewniane, okute 

br zem  wierzeje  kołysz   si   lu no  na  zawiasach  w  ostrych  podmuchach  zimnego,  morskiego 

wiatru. 

Mogien  pchn ł  je  ko cem  miecza.  Wewn trz  była  ciemno ,  łopot  pierzchaj cych  skrzydeł  i 

przejmuj co wilgotny zapach. 

- Panowie Tolen nie spodziewali si  go ci - stwierdził Mogien. - Ano, Yahanie, pogadaj z tymi 

szpetnymi ludziskami i znajd  dla nas schronienie na noc. 

Młody  Olgyia  przemówił  do  miejscowych,  którzy  zgromadzili  si   na  odległym  kra cu 

zamkowego dziedzi ca,  eby si  pogapi . Jeden z nich zdobył si  na odwag  i wyst pił do przodu, 

kłaniaj c si  i przemykaj c bokiem jak jaki  morski krab. Uni onym tonem zwrócił si  do Yahana. 

Rocannon,  który  cz ciowo  rozumiał  dialekt  Olgyiorów,  dosłyszał,  e  staruszek  przeprasza,  i   w 

wiosce  nie  ma  odpowiednich  pomieszcze   dla  pedana,  cokolwiek  by  to  miało  znaczy .  Wysoki 

redni człowiek Raho przył czył si  do Yahana i powiedział co  ostrym tonem, ale staruszek tylko 

kłaniał  si ,  kulił  i  mamrotał,  a   w  ko cu  Mogien  post pił  krok  do  przodu.  Według  kodeksu 

Angyarów  nie  wolno  mu  było  rozmawia   z  poddanymi  z  innych  maj tków,  wyci gn ł  wi c  z 

pochwy  jeden  ze  swoich  mieczy  i  wzniósł  go  nad  głow .  Klinga  rozbłysła  w  zimnym  wietle. 

Starzec zaskomlał, wyci gn ł r ce przed siebie, odwrócił si  i poczłapał przez ciemniej ce uliczki 

wioski.  Podró ni  ruszyli  za  nim  prowadz c  wiatrogony,  których  zwini te  skrzydła  ocierały  si   o 

niskie, czerwone dachy po obu stronach w skiego przej cia. 

- Kyo, kto to jest pedan? 

Mały człowiek u miechn ł si  bez słowa. - Yahanie, co oznacza słowo pedan? 

Młody Olgyia, dobroduszny, szczery chłopiec, wygl dał nieswojo. 

- Có , panie, pedan to... ten, który chodzi pomi dzy lud mi... 

Rocannon  kiwn ł  głow ,  zadowolony  z  ka dego  strz pka  informacji.  Podczas  swoich  studiów 

nad  tym  gatunkiem  próbował  dowiedzie   si   czego   o  ich  religii.  Wydawali  si   nie  wyznawa  

adnej  wiary,  a  jednak  byli  zadziwiaj co  łatwowierni  i  przes dni.  Traktowali  powa nie  istnienie 

czarów,  zakl   i  magii,  przejawiali  skrajnie  animistyczny  stosunek  do  sił  przyrody;  ale  nie  mieli 

bogów. To słowo - pedan - emanowało czym  nadnaturalnym. Jeszcze nie podejrzewał,  e dziwne 

okre lenie miało zwi zek z jego osob . 

Trzy n dzne chaty zaledwie zdołały pomie ci  cał  siódemk , wiatrogony za  musieli uwi za  na 

dworze, gdy  w całej wiosce nie było do  du ego domu. Zwierz ta stłoczyły si  razem, strosz c 

futro na przejmuj cym morskim wietrze. Pasiasty wiatrogon Rocannona skrobał w  cian , warczał i 

pomiaukiwał  ało nie, skar c si  na swój los, dopóki Kyo nie wyszedł na dwór i nie podrapał go 

za uszami. 

background image

-  Biedne  zwierzaki,  wkrótce  czekaj   ich  gorsze  przej cia  -  westchn ł  Mogien,  siedz cy  obok 

Rocannona przy ogniu płon cym w zimnej jamie. - Nie znosz  wody. 

- W Hallan mówiłe ,  e wiatrogony nie polec  nad morzem, a ci wie niacy z pewno ci  nie maj  

statków do  du ych,  eby je uniosły. W jaki sposób przedostaniemy si  na drugi brzeg? 

-  Czy  masz  swój  obraz  ziemi?  -  spytał  Mogien.  Angyarowie  nie  znali  map  i  Mogien  był 

zafascynowany  mapami  Misji  Geograficznej  znajduj cymi  si   w „Podr czniku".  Rocannon  wyj ł 

ksi k  ze starej skórzanej torby, która towarzyszyła mu we wszystkich podró ach i któr  miał ze 

sob   w  Hallan,  kiedy  jego  statek  został  zniszczony.  Torba  zawierała  skromny  ekwipunek  - 

„Podr cznik"  i  notesy,  bro   i  narz dzia,  zestaw  medyczny  i  radio,  komplet  ziemskich  szachów  i 

sczytany tom hai skiej poezji. Pocz tkowo trzymał tu równie  naszyjnik z szafirem, ale poprzedniej 

nocy,  dr czony  my l   o  warto ci  klejnotu,  ukrył  szafir  w  niewielkim,  zaszytym  woreczku  z 

mi kkiej skóry herilora - tak  e wygl dał jak amulet - i owin ł ła cuch wokół szyi, pod koszul  i 

płaszczem. Teraz nie mógł go zgubi , chyba  e razem z własn  głow . 

Mogien  przesun ł  długim,  twardym  palcem  wzdłu   konturów  oznaczaj cych  poło one 

naprzeciwko siebie wybrze a dwóch Zachodnich Kontynentów: odległy, południowy brzeg Angien 

z dwiema gł bokimi zatokami i rozdzielaj cym je wielkim cyplem skierowanym na południe - a po 

drugiej  stronie  kanału  najbardziej  na  północ  wysuni ty  przyl dek  Kontynentu  Południowo-

Zachodniego, który Mogien nazywał „Fiern". 

-  Tutaj  jeste my  -  powiedział  Rocannon,  kład c  na  czubku  przyl dka  rybi   o   pozostał   z 

kolacji. 

- A tutaj, je li ci tchórzliwi zjadacze ryb nie kłami , jest zamek Plenot. - Mogien umie cił drug  

rybi   o   pół  cala  na  prawo  od  pierwszej  i  przyjrzał  si   jej.  -  Z  góry  wie a  wygl da  bardzo 

podobnie. Kiedy wróc  do Hallan, wy l  setk  ludzi na wiatrogonach nad cały kraj, a potem według 

ich wskazówek wyrze bimy w kamieniu wielki obraz Angien. A wi c w Plenot b d  statki - pewnie 

nie tylko ich własne, ale równie  statki st d, z Tolen. Była wojna pomi dzy tymi ksi

tami i to 

dlatego w Tolen włada teraz wiatr i noc. Tak powiedział Yahanowi ten stary człowiek. 

- Czy w Plenot po ycz  nam statki? 

-  W  Plenot  nie  po ycz   nam  niczego.  Ksi

  Plenot  jest  Wygna cem.  -  W  skomplikowanym 

systemie  powi za   pomi dzy  rodami  Angyarów  oznaczało  to  ksi cia  banit ,  stoj cego  poza 

prawem, którego nie dotyczyły obowi zuj ce wsz dzie zasady go cinno ci, honoru i poszanowania 

dla cudzej własno ci. 

- Ma tylko dwa wiatrogony - dodał Mogien, odpasuj c na noc swoje miecze. - A jego zamek, jak 

mówi , jest zbudowany z drewna. 

Nast pnego  ranka,  kiedy  wiatr  zaniósł  ich  nad  ten  drewniany  zamek,  stra e  spostrzegły  ich 

niemal natychmiast. Dwa wiatrogony wzbiły si  wkrótce w powietrze i okr ały wie ; niebawem 

mogli  tak e  rozró ni   małe,  uzbrojone  w  łuki  figurki,  wychylaj ce  si   ze  szczelin  okiennych. 

Ksi

 Wygnaniec wyra nie nie oczekiwał przyjaciół. Rocannon zrozumiał teraz, dlaczego zamki 

Angyarów  miały  tak  szerokie  dachy,  nie  dopuszczaj ce  wiatła  do  wn trza,  ale  chroni ce  przed 

atakiem  z  powietrza.  Plenot  był  niewielk   osad ,  jeszcze  bardziej  prymitywn   ni   Tolen, 

przycupni t  na wrzynaj cym si  w morze rumowisku czarnych głazów; nie było tu nawet wioski 

rednich  ludzi.  Jednak  mimo  całej  tej  n dzy  pewno   Mogiena,  e  sze ciu  ludzi  zdoła  podbi  

zamek,  wydawała  si   przesadna.  Rocannon  sprawdził  pasy  udowe  przy  siodle,  mocniej  uchwycił 

dług  lanc  do walki w powietrzu, któr  dał mu Mogien, i przeklinał swojego pecha. Nie było to 

odpowiednie miejsce dla czterdziestotrzyletniego etnografa. 

Mogien,  który  wysun ł  si   znacznie  do  przodu  na  swoim  czarnym  rumaku,  uniósł  lanc   i 

krzykn ł.  Wierzchowiec  Rocannona  pochylił  łeb  i  run ł  do  przodu.  Czarno-szare  skrzydła  tylko 

migały w powietrzu łopocz c jak chor gwie, długie, silne, lekkie ciało było napi te jak struna, serce 

biło gło no. W uszach mieli gwizd wiatru; kryta słom  wie a Plenot, okr ana przez dwa rycz ce 

gryfy, wydawała si  p dzi  im naprzeciw. Rocannon przywarł do grzbietu wiatrogona, pochylaj c 

do uderzenia  dług   lanc .  Kipiała  w nim  rado ,  dawno zapomniane  uczucie  szcz cia;  miał  si  

p dz c na wietrze. Coraz bli ej i bli ej była okr gła wie a i jej dwaj skrzydlaci stra nicy. Nagle z 

przeszywaj cym  okrzykiem  Mogien  cisn ł  swoj   lanc   w  powietrze  jak  strzał   ze  srebra.  Lanca 

background image

trafiła  jednego  z  je d ców  prosto  w  pier .  Uderzenie  było  tak  silne,  e  p kły  pasy  na  udach; 

je dziec  jak  w  zwolnionym  tempie  pi knym  łukiem  przeleciał  nad  zadem  wierzchowca  i  spadł 

tysi c stóp w dół, pomi dzy przybrze ne fale rozbijaj ce si  bezgło nie o skały. Mogien przemkn ł 

obok  pozbawionego  je d ca  wiatrogona  i  zaatakował  z  bliska  drugiego  stra nika,  usiłuj c 

dosi gn  go mieczem, podczas gdy tamten d gał i parował ciosy swoj  lanc , której nie wypu cił z 

r ki. 

Czterej  redni ludzie na swoich biało-szarych wiatrogonach kr yli w pobli u jak stado goł bi, 

nie wtr caj c si  na razie do pojedynku swego ksi cia, ale gotowi pomóc w ka dej chwili. Wznie li 

si  tak wysoko,  eby strzały łuczników w dole nie mogły przebi  skórzanych kolczug na brzuchach 

wiatrogonów.  Nagle  wszyscy  czterej  z  tym  samym  wysokim,  szarpi cym  nerwy  krzykiem 

przył czyli  si   do  pojedynku.  Przez  chwil   w  górze  kotłowało  si   kł bisko  białych  skrzydeł  i 

połyskuj cej stali. Potem oderwała si  od niego pojedyncza figurka, która jakby próbowała poło y  

si   w  powietrzu,  obracaj c  si   na  wszystkie  strony  i  wymachuj c  bezwładnymi  ko czynami,  a  

wreszcie uderzyła o dach zamku i ze lizgn ła si  po nim w dół, na twarde kamienie.

 

Rocannon  zobaczył  teraz,  dlaczego  tamci  wmieszali  si   do  pojedynku:  stra nik  złamał  reguły 

walki i zranił wiatrogona zamiast je d ca. Wierzchowiec Mogiena, z jednym czarnym skrzydłem 

splamionym purpurow  krwi , opuszczał si  z wysiłkiem na wydmy. Nad nim p dzili  redni ludzie 

w po cigu za dwoma uwolnionymi od je d ców wiatrogonami, które wci  próbowały zawraca  do 

swoich bezpiecznych stajni na zamku. Rocannon wyprzedził ich, podrywaj c swego wierzchowca 

wy ej, nad dachy zamku. Zobaczył,  e Raho łapie na sznur jedno ze zwierz t, i w tej chwili poczuł, 

e  co   u dliło  go  w  nog .  Nagły  ruch  je d ca  zdezorientował  wierzchowca;  Rocannon  szarpn ł 

wodze zbyt mocno, a wtedy wiatrogon wygi ł grzbiet w łuk i po raz pierwszy od pocz tku drogi 

stan ł  d ba,  ta cz c  i  wiruj c  na  wietrze  ponad  wie .  Strzały  migały  wokół  jak  deszcz.  redni 

ludzie  i  Mogien,  dosiadaj cy  ółtego  wiatrogona  o  dzikim  spojrzeniu,  przemkn li  obok  w ród 

miechu i nawoływa . Wierzchowiec Rocannona otrz sn ł si  i ruszył za nimi. 

-  Trzymaj,  Władco  Gwiazd!  -  wrzasn ł  Yahan.  Rocannon  ujrzał  nadlatuj c   wprost  na  niego 

komet   z  czarnym  warkoczem.  Złapał  j   w  odruchu  samoobrony.  Była  to  płon ca  ywiczna 

pochodnia.  Pozostali  okr yli  ju   wie   z  bliska,  usiłuj c  podpali   słomiany  dach  i  drewniane 

ciany. Rocannon przył czył si  do nich. 

- Masz strzał  w lewej nodze - zawołał do niego Mogien, przelatuj c obok. 

Rocannon  za miał  si   rado nie  i  cisn ł  swoj   pochodni   prosto  w  w sk   szczelin   okienn ,  z 

której wychylał si  łucznik. 

- Dobry rzut! - krzykn ł Mogien i spadł jak kamie  na dach wie y,  eby po chwili wznie  si  w 

rozbłysku płomienia. 

Yahan i Raho powrócili z nowymi wi zkami dymi cych pochodni, które zebrali na wydmach, i 

rzucali je wsz dzie, gdzie dostrzegli słom  lub drewno, które mogły si  zapali . Wie a wyrzucała 

ju  z siebie sycz ce fontanny iskier, a wiatrogony, doprowadzone do szału przez piek ce uk szenia 

iskier  na  skórze  i  ustawiczne  szarpanie  cugli,  pikowały  na  dachy  zamku  z  przera aj cym, 

kaszl cym  rykiem. Skierowany  ku górze  deszcz strzał przerzedził si ,  a po  chwili  na  dziedziniec 

zamku wyskoczył m czyzna. Na głowie miał co , co przypominało drewnian  misk  na sałat . W 

r kach trzymał przedmiot, który Rocannon w pierwszej chwili wzi ł za lustro, a który okazał si  

mis  pełn  wody.  ci gaj c z całych sił wodze  ółtego wierzchowca, który wci  usiłował zawróci  

do stajni, Mogien przeleciał nad głow  m czyzny i krzykn ł: 

- Mów szybko! Moi ludzie ju  zapalaj  nowe pochodnie! 

- Z jakich wło ci, ksi

? - Hallan! 

- Władco Hallan, Ksi

 Wygnaniec z Plenot błaga o czas na ugaszenie ognia! 

-  Zgadzam  si   w  zamian  za  ycie  i  maj tek  ludzi  z  Tolen.  -  Niech  tak  b dzie  -  odkrzykn ł 

m czyzna i nie wypuszczaj c z r k misy z wod  schronił si  do budynku. 

Atakuj cy wycofali si  na wydmy i stamt d przygl dali si , jak mieszka cy Plenot po piesznie 

przygotowuj  pomp  i organizuj  brygad  z wiadrami, czerpi c  wod  z morza. 

Było ich zaledwie par  tuzinów, wliczaj c w to kilka kobiet. Wie a si  spaliła, ale zdołali ocali  

ciany i główny budynek. Kiedy ogie  został ugaszony, grupka ludzi wyszła pieszo przez bram  i 

background image

zeszła  ze  skalnej  ostrogi  na  wydmy.  Na  czele  szedł  wysoki,  szczupły  m czyzna  z  ciemn   jak 

orzech  skór   i  płomienistymi  włosami  Angyarów;  za  nim  post powało  dwóch  ołnierzy,  wci  

jeszcze nosz cych swoje drewniane hełmy, a z tyłu dreptała grupka sze ciu obdartych m czyzn i 

kobiet, patrz cych boja liwym wzrokiem. Wysoki m czyzna uniósł w obu dłoniach glinian  mis  

pełn  wody. 

- Jestem Ogoren z Plenot, Ksi

-Wygnaniec tych wło ci. 

- Jestem Mogien, dziedzic Hallan. 

-  ycie  mieszka ców  Tolen  nale y  do  ciebie,  panie  -  Ogoren  kiwn ł  głow   w  stron   grupki 

obdartusów. - Nie było  adnych skarbów w Tolen. 

- Były dwa statki, Wygna cze. 

- Z północy nadlatuje smok i widzi wszystko - powiedział Ogoren kwa no. - Statki z Tolen s  

twoje. 

- A ty otrzymasz z powrotem swoje wiatrogony, kiedy statki znajd  si  na przystani w Tolen - 

przyrzekł wspaniałomy lnie Mogien. 

-  Kim  jest  ten  drugi  ksi

,  z  którym  miałem  honor  walczy ?  -  zapytał  Ogoren,  zerkaj c  na 

Rocannona, który miał na sobie kompletn  br zow  zbroj  angyarsk  z wyj tkiem mieczów. 

Mogien równie  spojrzał na swego przyjaciela, a Rocannon odpowiedział pierwszym imieniem, 

które mu przyszło na my l, imieniem, którym nazwał go Kyo - „Olhor"; W drowiec. 

Ogoren przyjrzał mu si  ciekawie, potem skłonił si  przed nimi i rzekł: 

- Misa jest pełna, panowie. 

- Niech ta woda nie b dzie rozlana, a przymierze niech nie b dzie złamane! 

Władca Plenot odwrócił si  i wielkimi krokami pod ył do swego dopalaj cego si  zamku, nie 

spojrzawszy nawet na uwolnionych wi niów, stłoczonych na wydmie. Mogien powiedział do nich 

tylko: 

-  Zaprowad cie  do  domu  mojego  wiatrogona,  ma  zranione  skrzydło  -  i  dosiadłszy  ponownie 

ółtego rumaka z Plenot, wzbił si  w powietrze. 

Rocannon ruszył  za  nim,  ogl daj c  si   do tyłu,  na  mał   ałosn   gromadk ,  która  rozpoczynała 

mozoln  w drówk  do swoich zrujnowanych domostw. 

Zanim dotarł do Tolen, jego duch bojowy osłabł i ponownie zacz ł w duchu kl  swoj  głupot . 

Opu ciwszy si  na wydm  przekonał si ,  e w jego łydce rzeczywi cie tkwiła strzała. Nie czuł bólu, 

dopóki jej nie wyci gn ł; dopiero wtedy zobaczył,  e grot był haczykowato zagi ty. Angyarowie 

nie  u ywali  oczywi cie  trucizny,  ale  istniało  niebezpiecze stwo  zaka enia  krwi.  Porwany 

autentyczn   odwag   swoich  towarzyszy  wstydził  si   nakłada   do  tej  bitwy  swój  ochronny 

kombinezon.  Posiadaj c  tak   zbroj ,  niemal  niewidoczn ,  a  jednak  zdoln   wytrzyma   strzał  z 

lasera-mógł umrze  w tej przekl tej ruderze od dra ni cia strzał  z br zu. Chciał ratowa  t  planet , 

a nie potrafił nawet uratowa  własnej skóry. 

Najstarszy ze  rednich ludzi z Hallan, kr py, milkliwy m czyzna imieniem Iot, zbli ył si  bez 

słowa, ukl kł i delikatnie przemył oraz opatrzył ran  Rocannona. Potem nadszedł Mogien, jeszcze 

w pełnej zbroi; w swoim hełmie z pióropuszem i wielkich, sztywnych, przypominaj cych skrzydła 

naramiennikach przyczepionych do płaszcza wydawał si  mierzy  dziesi  stóp wzrostu i pi  stóp 

szeroko ci w ramionach. Za nim szedł Kyo, milcz cy jak dziecko zabł kane po ród wojowników z 

silniejszej  rasy.  Potem  zjawili  si   Yahan  i  Raho,  i  młody  Bien;  chata  p kała  w  szwach,  kiedy 

wszyscy  przykucn li  przy  palenisku.  Yahan  napełnił  siedem  okutych  srebrem  pucharów,  które 

Mogien podawał im uroczy cie. Wypili i Rocannon poczuł si  lepiej. Mogien zapytał o jego nog . 

Rocannon poczuł si  o wiele lepiej. Wypili jeszcze troch  vaskanu, podczas gdy zal knione, pełne 

podziwu  twarze  wie niaków  ukazywały  si   co  chwila  w  drzwiach,  zagl daj c  do  rodka  i 

natychmiast znikaj c w zapadaj cym zmierzchu. Rocannon był w nastroju bohaterskim i łaskawym. 

Zjedli i znowu wypili, a potem w dusznej chacie, cuchn cej dymem, potem, sma on  ryb  i smarem 

z uprz y, Yahan wstał trzymaj c lir  z br zu o srebrnych strunach i za piewał. Spiewał o Durhalu 

z Hallan, który uwolnił wi niów z Korhalt w czasach Czerwonego Ksi cia, na moczarach Born; a 

kiedy ju  opisał rodowód ka dego wojownika bior cego udział w tej bitwie i ka dy zadany cios, 

bez  adnego  przej cia  zacz ł  piewa   o  uwolnieniu  ludzi  z  Tolen  i  spaleniu  Wie y  Plenot,  o 

background image

pochodni  W drowca  płon cej  jasno  w  deszczu  strzał,  o  wspaniałym  rzucie  Mogiena,  dziedzica 

Hallan,  o  tym,  jak  lanca  ci ni ta  w  powietrze  odnalazła  swój  cel  niczym  niechybiaj ca  lanca 

Hendina w dawnych dniach. Rocannon, pijany i szcz liwy, pozwalał si  unosi  pie ni, czuj c,  e 

teraz  w  pełni  tu  przynale y,  e  własn   krwi   przypiecz tował  swój  zwi zek  z  tym  wiatem,  do 

którego przybył jako obcy przez ocean nocy. A obok siebie wyczuwał nieustann  obecno  małego 

Fiana, samotn , u miechni t , pogodn . 

 

IV 

 

Morze przelewało wielkie, spokojne fale w si pi cym deszczu.  wiat był wyprany z barw. Dwa 

wiatrogony ze sp tanymi skrzydłami, uwi zane do ła cucha na rufie, skomlały i rozpaczały gło no, 

a z drugiej łódki poprzez deszcz i mgł  dobiegało ponad falami  ałosne echo. 

Sp dzili w Tolen wiele dni czekaj c, a  zagoi si  noga Rocannona, a czarny wiatrogon znowu 

b dzie  mógł  lata .  Chocia   były  to  wa ne  powody  zwłoki,  prawd   było  równie ,  e  Mogien 

wzdragał  si   przed  dalsz   w drówk ,  przed  wypłyni ciem  na  morze,  które  musieli  przeby . 

Włóczył  si   samotnie  w ród  szarych  piasków  otaczaj cych  laguny  poni ej  Tolen,  próbuj c 

zwalczy  w sobie to samo przeczucie, które nawiedziło jego matk , Haldre. Wszystko, co potrafił 

powiedzie   Rocannonowi,  to  e  widok  i  głos  morza  kład   mu  si   ci arem  na  sercu.  Kiedy  ju  

czarny  wiatrogon  całkowicie  wyzdrowiał,  Mogien  nagle  postanowił  odesła   go  z  powrotem  do 

Hallan  pod  opiek   Biena,  jakby  chciał  ocali   cho   jedn   cenn   rzecz  od  zagłady.  Zgodzili  si  

równie   pozostawi   dwa  juczne  wiatrogony  i  wi kszo   baga y  staremu  ksi ciu  Tolen  i  jego 

siostrze com, którzy wci  kr cili si  przy nich, usiłuj c połata  swoj  dziuraw  siedzib . Dlatego 

te   w  dwóch  łodziach  o  smoczych  łbach  znajdowało  si   teraz  tylko  sze ciu  podró nych  i  pi  

wiatrogonów; wszyscy byli przemoczeni, a wi kszo  narzekała. 

Łód   prowadziło  dwóch  pos pnych  rybaków  z  Tolen.  Yahan  próbował  uspokoi   uwi zane 

wiatrogony  piewaj c dług , monotonn ,  ałobn  pie  o dawno nie yj cym ksi ciu; Rocannon i 

Fian, zakutani w płaszcze, z kapturami naci gni tymi na głowy, siedzieli na dziobie. 

- Kyo, kiedy  wspomniałe  o górach na południu. 

-  O,  tak  -  potwierdził  mały  człowiek,  rzucaj c  szybkie  spojrzenie  za  siebie,  w  stron  

niewidocznych wybrze y Angien. 

- Czy wiesz cokolwiek o ludziach, którzy  yj  na południu, na l dzie Fiern? 

„Podr cznik" nie okazał si  w tym wypadku zbyt pomocny; poza tym Rocannon po to przecie  

zorganizował  swoj   Misj ,  eby  wypełni   luki  w  informacjach.  „Podr cznik"  podawał,  e  na 

planecie  wyst puje  pi   rozumnych  gatunków,  ale  opisywał  tylko  trzy  z  nich: 

Angyarów/Olgyiorów,  Fiia  i  Gdemiarów  oraz  niehumanoidalne  gatunki  odkryte  na  wielkim 

Wschodnim  Kontynencie  po  drugiej  stronie  planety.  Zapiski  geografów  dotycz ce  Kontynentu 

Południowo-Zachodniego  były  zwykłymi  pogłoskami:  Gatunek  4?  (nie  potwierdzony):  Rasa 

wielkich  humanoidów,  rzekomo  zamieszkuj cych  ogromne  miasta  (?).  Gatunek  5?  (nie 

potwierdzony):  Skrzydlate  torbacze.  Ogółem  bior c  było  to  równie  pomocne  jak  informacje 

uzyskane od Kyo, który chyba czasem my lał,  e Rocannon zna odpowiedzi na wszystkie pytania, 

które zadaje, i odpowiadał wówczas jak ucze  w szkole. 

- Na Fiern  yj  Stare Rasy, prawda? 

Rocannon musiał si  kontentowa  widokiem mgły, za któr  na południu skrywał si  tajemniczy 

l d.  Słuchał  skomlenia  wielkich,  zwi zanych  bestii,  podczas  gdy  przejmuj co  zimna  wilgo  

spływała mu po szyi. 

Raz wydawało mu si ,  e słyszy w górze warkot helikoptera, i ucieszył si ,  e mgła ich kryje; po 

chwili jednak wzruszył ramionami. Po co si  kry ? Armia, która przeznaczyła t  planet  na swoj  

baz   w  mi dzygwiezdnej  wojnie,  z  pewno ci   niezbyt  si   przerazi  widokiem  dziesi ciu  ludzi  i 

pi ciu przero ni tych kotów mokn cych na deszczu w dwóch dziurawych łódkach... 

Płyn li  dalej  w  nieustaj cym  deszczu.  Z  morza  podnosiła  si   mglista  ciemno .  Min ła  długa, 

zimna  noc,  zaja niał  szary  wit  i  ponownie  ujrzeli  fale,  deszcz  i  mgł .  Naraz  czterej  pos pni 

eglarze  w  dwóch  łodziach  powrócili  do  ycia.  Dwaj  z  nich  pochwycili  stery  i  wpatrywali  si   z 

background image

niepokojem przed siebie. Po chwili spo ród kł bi cych si  w górze tumanów mgły wynurzyła si  

nieoczekiwanie skalna  ciana. Płyn li u jej podnó a, a głazy i karłowate, przygi te wiatrem drzewa 

przesuwały si  wysoko nad ich głowami. 

Yahan wypytywał jednego z  eglarzy. 

- Mówi,  e b dziemy teraz mijali uj cie wielkiej rzeki, a po drugiej stronie jest jedyne nadaj ce 

si  do l dowania miejsce na wiele mil dookoła. 

W  tej  samej  chwili  pi trz ca  si   nad  nimi  skała  ponownie  znikła  we  mgle,  g sty  tuman 

zawirował wokół nich, łódka zaskrzypiała, kiedy silny pr d uderzył w kil. Wyszczerzona smocza 

głowa  w  dziobie  zachybotała  si   i  obróciła.  Powietrze  było  białe  i  m tne;  woda  kotłuj ca  si   za 

burt  była m tna i czerwona.  eglarze na dwóch łodziach krzyczeli co  do siebie. 

- Rzeka przybiera! - zawołał Yahan. - Próbuj  zawróci ... Trzymajcie si ! 

Rocannon złapał Kyo za rami ; łódka zboczyła z kursu, zatrz sła si  i przechyliła porwana 

wirem, wykonuj c jaki  szale czy taniec, podczas gdy  eglarze walczyli,  eby utrzyma  j  prosto. 

O lepiaj ca mgła zakryła wod , a wiatrogony szarpały si  na uwi zi i warczały z przera enia. 

Smocza głowa przez chwil  wydawała si  płyn  prosto; naraz w podmuchu wiatru nios cego 

kolejny  tuman  mgły  niezgrabna  łód   stan ła  d ba  i  przechyliła  si   na  bok.  agiel  z  kla ni ciem 

uderzył  o  powierzchni   wody  i  przykleił  si   do  niej,  jeszcze  mocniej  przechylaj c  łód .  Ciepła, 

czerwona fala zalała twarz Rocannona, bezgło nie wypełniła mu usta i oczy. Walczył o dost p do 

powietrza  ciskaj c  co   w  r kach  ze  wszystkich  sił.  To  było  rami   Kyo.  Obaj  szamotali  si   we 

wzburzonym morzu, ciepłym jak krew, które miotało nimi na wszystkie strony i znosiło coraz dalej 

od  przewróconej  łódki.  Rocannon  krzykn ł  o  pomoc,  ale  jego  głos  rozpłyn ł  si   w  g stych, 

dławi cych oparach, unosz cych si  nad powierzchni  wody. Gdzie był brzeg - w której stronie, jak 

daleko? Płyn ł za rozmazanym kształtem łodzi holuj c Kyo, uczepionego jego ramienia. 

- Rokananie! 

Smoczy  łeb  szczerz c  z by  wychyn ł  z  bi łego  chaosu.  Mogien  płyn ł  za  burt ,  walcz c  z 

pr dem, który go znosił. W r kach miał lin , któr  opasał pier  Kyo. Rocannon wyra nie widział 

jego  twarz;  wysokie  łuki  brwi  i  ółte  włosy,  pociemniałe  od  wody.  Po  kolei  wci gni to  ich  na 

łódk , Mogiena na ko cu. 

Yahan i jeden z rybaków z Tolen zostali wyłowieni w nast pnej kolejno ci. Drugi  eglarz i dwa 

wiatrogony uton li, wci gni ci pod przewrócon  łód . Odpłyn li do  daleko na zatok , tam gdzie 

pr d  przepływu  i  wiatr  z  uj cia  rzeki  stały  si   słabsze.  Łódka,  wypełniona  milcz cymi, 

przemoczonymi  lud mi,  kołysała  si   na  czerwonych  falach,  otoczona  przez  kł bi ce  si   tumany 

mgły.

 

- Rokananie, jak to si  stało,  e nie jeste  mokry? Rocannon, wci  oszołomiony, popatrzył na 

swoje przemoczone ubranie i nie zrozumiał. Kyo, u miechni ty, dygocz cy z zimna, odpowiedział 

za niego: 

- W drowiec nosi drug  skór . 

Dopiero  wtedy  Rocannon  zrozumiał  i  pokazał  Mogienowi  „skór "  swojego  ochronnego 

kombinezonu, który nało ył dla ciepła poprzedniej deszczowej nocy, pozostawiaj c jedynie głow  i 

r ce odkryte. Nadal miał go na sobie, wi c Oko Morza nadal spoczywało bezpiecznie na jego piersi, 

ale radio, mapy, bro  - wszystko, co jeszcze ł czyło go z cywilizacj  - było stracone. 

- Yahanie, wrócisz do Hallan. 

Pan  i  sługa  stali  naprzeciwko  siebie  na  mglistym  wybrze u  nieznanego  l du.  Fale  przyboju 

syczały u ich stóp. Yahan nie odpowiadał. 

Było  ich  sze ciu,  a  mieli  teraz  tylko  trzy  wiatrogony.  Kyo  mógł  jecha   z  jednym  ze  rednich 

ludzi,  a  Rocannon  z  drugim,  ale  Mogien  był  za  ci ki,  eby  na  dłu szy  dystans  zabiera  

dodatkowego  pasa era;  w  tej  sytuacji  który   ze  rednich  ludzi  musiał  wróci   razem  z  łódk   do 

Tolen. Mogien zdecydował,  e pojedzie Yahan, najmłodszy.

 

- Nie odsyłam ci  z powodu twojego post powania, Yahanie. Teraz id  ju  -  eglarze czekaj . 

Słu cy  stał  bez  ruchu.  Za  jego  plecami  eglarze  rozrzucali  kopniakami  ognisko,  przy  którym 

wcze niej jedli. Iskry wzlatywały w gór  i znikały we mgle. 

- Panie - wyszeptał Yahan - ode lij Iota. 

background image

Twarz Mogiena pociemniała, jego dło  spocz ła na r koje ci miecza. 

- Ruszaj, Yahan! - Nie pójd , panie. 

Miecz ze  wistem wysun ł si  z pochwy. Yahan z okrzykiem przera enia cofn ł si , odwrócił i 

zanurkował  we  mgł .  -  Zaczekajcie  jaki   czas  na  niego,  a  potem  pły cie  swoj   drog   -  polecił 

Mogien rybakom z twarz  bez wyrazu. - My musimy teraz odnale  własn  drog . Mały panie, czy 

zechcesz dosi

 mego wiatrogona? 

- Kyo siedział skulony, jakby mu było bardzo zimno; odk d wyl dowali na wybrze u Fiern, nie 

wzi ł nic do ust i nie odezwał si  ani słowem. Mogien posadził go na grzbiecie szarego wiatrogona, 

uj ł wodze i ruszył w gł b l du prowadz c za sob  wielk  besti . Rocannon szedł za nim, ogl daj c 

si   co  chwila  do  tyłu,  gdzie  został  Yahan,  i  popatruj c  na  Mogiena.  Zastanawiał  si ,  kim  był 

naprawd   ten  dziwny  człowiek,  jego  przyjaciel,  który  dopiero  co  zamierzał  z  zimn   krwi   zabi  

człowieka,  a  w  nast pnej  chwili  przemawiał  z  niewymuszon   uprzejmo ci .  Arogancki  i  lojalny, 

bezlitosny  i  uprzejmy,  pełen  nie  daj cych  si   pogodzi   sprzeczno ci  -  Mogien  był  prawdziwym 

ksi ciem. 

Rybacy powiedzieli im,  e na wschód od zatoczki znajduje si  osada; ruszyli wi c na wschód, 

brodz c  w  białej  mgle, która  otaczała  ich  zewsz d  i  tworzyła  niskie  sklepienie  nad  głowami.  Na 

wiatrogonach mogliby wznie  si  ponad mgł , ale zwierz ta, wyczerpane i rozdra nione po dwóch 

dniach niewoli na łódkach, nie chciały lecie . Mogien, Iot i Raho prowadzili je, a Rocannon szedł 

za  nimi,  rozgl daj c  si   ukradkiem  za  Yahanem,  którego  zd ył  polubi .  Nadal  miał  na  sobie 

kombinezon dla ochrony przed zimnem, nie zało ył tylko kaptura, który całkowicie odizolowałby 

go od  wiata. Mimo to czuł si  nieswojo w druj c po nieznanej okolicy w o lepiaj cej mgle, patrzył 

wi c pod nogi szukaj c jakiego  kija czy laski. Mi dzy koleinami wy łobionymi przez ci gn ce si  

po  ziemi  skrzydła  wiatrogonów;  po ród  festonów  wodorostów  pokrytych  nalotem  soli  zauwa ył 

długi, biały kij wyrzucony przez fale; wydobył go z piasku i tak uzbrojony poczuł si  pewniej. Ale 

zatrzymuj c si  stracił z oczu towarzyszy. Pospieszył ich  ladem przez mgł . Po jego prawej r ce 

wyrosła jaka  posta . Zauwa ył natychmiast,  e nie był to  aden z jego przyjaciół, i podniósł kij w 

gór  jak szermiercz  pałk , ale kto  złapał go od tyłu i przewrócił na wznak. Co  przypominaj cego 

zimn ,  mokr   skór  opadło  mu  na  twarz.  Uwolnił  si   mocnym  szarpni ciem  i  został  nagrodzony 

uderzeniem w głow , po którym stracił przytomno .

 

Stopniowo  wiadomo  powróciła, poprzedzona fal  bólu. Le ał na plecach na piasku. Wysoko 

nad jego głow  dwie ogromne, niewyra ne postacie sprzeczały si  niemrawo. 

Tylko cz ciowo rozumiał dialekt Olgyiorów, którego u ywały. 

- Zostawmy to tutaj - powiedziała jedna, a druga odpowiedziała co  w rodzaju: 

- Zabijmy to tutaj, to nie ma nic. 

-  Po  tych  słowach  Rocannon  przekr cił  si   na  bok,  naci gn ł  kaptur  swego  ochronnego 

kombinezonu na głow  i zapi ł go. Jeden z gigantów odwrócił si ,  eby mu si  przyjrze , a wtedy 

Rocannon przekonał si ,  e był to tylko masywnie zbudowany  redni człowiek, zakutany w futra. 

- Zabierzmy to do Zgamy, mo e Zgama chce to mie  - powiedział drugi. 

Po  krótkiej  dyskusji  złapali  Rocannona  za  ramiona  i  zacz li  go  wlec  po  ziemi.  Poruszali  si  

szybkim truchtem. Rocannon opierał si , ale zakr ciło mu si  w głowie i mgła ogarn ła jego umysł. 

Niejasno  u wiadamiał  sobie  nagły  półmrok,  głosy,  cian   z  drewnianych  kołków  przeplecionych 

wodorostami i umocnionych glin , pochodni  płon c  w uchwycie na tej  cianie. Pó niej był dach 

nad głow , wi cej głosów i ciemno . Kiedy wreszcie doszedł do siebie, zorientował si ,  e le y 

twarz  ku ziemi na kamiennej podłodze. Podniósł głow . 

Obok  niego,  na  kominku  wielkim jak  dom, płon ły  kłody  drzewa.  Gołe  nogi,  wystaj ce  spod 

wystrz pionych  zwierz cych  skór,  otaczały  go  zwartym  szeregiem.  Podniósł  wzrok  wy ej  i 

zobaczył  twarz  jakiego   m czyzny:  redni  człowiek,  białoskóry  i  czarnowłosy,  z  g st   brod , 

odziany w pasiaste, czarno-zielone futra, w kwadratowej futrzanej czapce na głowie. 

-  Czym  ty  jeste ?  -  zapytał  ów  człowiek  niskim,  szorstkim  głosem,  spogl daj c  w  dół  na 

Rocannona. 

-  Ja...  oddaj   si   pod  opiek   gospodarzom  tego  miejsca  -  odparł  Rocannon  podnosz c  si   na 

kolana. W tym momencie nie było go sta  na nic wi cej. 

background image

- Ju  si  tob  zaopiekowali my - oznajmił brodacz przygl daj c si , jak Rocannon obmacuje guz 

na potylicy. - Chcesz wi cej? - Brudne nogi i obszarpane futra zata czyły w miejscu, ciemne oczy 

rozbłysły, białe twarze wykrzywiły si  szyderczo. 

Rocannon  wstał  i  wyprostował  si .  Stał  bez  ruchu,  nie  mówi c  nic,  dopóki  nie  ust pił 

łomocz cy  ból  pod  czaszk .  Kiedy  poczuł,  e  całkowicie  odzyskał  władz   w  nogach,  podniósł 

głow  i spojrzał w błyszcz ce oczy swego prze ladowcy. 

- Ty jeste  Zgama - powiedział. 

Brodaty m czyzna cofn ł si  o krok, zal kniony. Rocannon, który bywał w trudnych sytuacjach 

na wielu  wiatach, postarał si  jak najlepiej wykorzysta  swoj  przewag . 

- Jestem Olhor, W drowiec. Przychodz  z północy i z morza, z kraju, który le y poza sło cem. 

Przychodz  w pokoju i odchodz  w pokoju. Id  na południe przez ziemie Zgamy. Niech nikt nie 

próbuje mnie zatrzyma ! 

- Aaach - j kn ły jednocze nie wszystkie białe twarze, gapi ce si  na niego z otwartymi ustami. 

On sam nie spuszczał oczu z twarzy Zgamy. 

-  Ja  tu  jestem  panem  -  o wiadczył  ostrym,  napastliwym  tonem  krzepki  m czyzna.  -Nikt  nie 

przechodzi przez moje ziemie! 

Rocannon  nie  odpowiedział  i  dalej  wpatrywał  si   w  niego  nieruchomym  wzrokiem.  Zgama 

zorientował si ,  e nie wygra w tym pojedynku spojrze ; jego ludzie nadal wytrzeszczali oczy na 

obcego. 

- Przesta  si  tak gapi ! - rozkazał. 

Rocannon ani drgn ł. Wiedział,  e trafił na przeciwnika o twardym charakterze; ale teraz było 

ju  za pó no,  eby zmienia  taktyk . 

-  Nie  gap  si !  -  rykn ł  ponownie  Zgama,  po  czym  wyszarpn ł  spod  futrzanego  płaszcza  swój 

miecz, zakr cił nim w powietrzu i pot nym zamachem spróbował  ci  obcemu głow . 

Ale głowa nie spadła; obcy zachwiał si  wprawdzie od ciosu, ale miecz Zgamy odbił si  od niego 

jak od skały. Ludzie zgromadzeni przy ogniu ponownie wyszeptali: 

- Aaach!

 

Obcy złapał równowag  i stan ł nieruchomo, wbijaj c spojrzenie w Zgam . 

Zgama zadr ał; ju  miał si  cofn  i rozkaza ,  eby uwolniono tego niesamowitego przybysza. 

Ale upór wła ciwy jego rasie zwyci ył nad strachem i niepewno ci . 

- Trzymajcie go... złapcie go za r ce! - wrzasn ł, a kiedy jego ludzie nie poruszyli si , sam złapał 

Rocannona za ramiona i obrócił dookoła. 

Dopiero  wtedy  pozostali  przył czyli  si   do  akcji.  Rocannon  nie  stawiał  oporu.  Kombinezon 

chronił  go  przed  obcymi  ciałami,  wahaniami  temperatury,  radioaktywno ci ,  wstrz sami  oraz 

niezbyt mocnymi uderzeniami, jak ciosy mieczem lub trafienie kul ; ale nie mógł go uwolni  z r k 

dziesi ciu czy pi tnastu silnych m czyzn. 

-  aden człowiek nie przejdzie przez ziemie Zgamy, Władcy Długiej Zatoki! - Brodacz dał upust 

swojej w ciekło ci, kiedy co dzielniejsi z jego ludzi zwi zali Rocannonowi r ce. -Jeste  szpiegiem 

ółtogłowych  z  Angien!  Ju   ja  ci   znam!  Przychodzisz  z  t   swoj   angyarsk   mow ,  czarami  i 

zakl ciami, a za tob  przypłyn  z północy łodzie o smoczych łbach. Ale nie tutaj! Jestem panem 

tych, co nie maj  panów. Niech e przyjd   ółtogłowi ze swoimi płaszcz cymi si  niewolnikami - 

damy  im  posmakowa   naszych  mieczy!  Wypełzłe   z  morza  i  prosisz  o  miejsce  przy  ogniu,  tak? 

Ogrzejemy ci , szpiegu. Nakarmimy ci  pieczonym mi sem, szpiegu. Przywi za  go tam do pala! 

Chełpliwe,  brutalne  pogró ki  dodały  ducha  jego  ludziom,  którzy  hurmem  rzucili  si ,  eby 

przywi za  obcego do jednego ze słupów podtrzymuj cych ogromny ro en zawieszony nad ogniem 

i zgromadzi  stert  drewna wokół jego nóg. 

Potem zapadła cisza. Zgama wyst pił naprzód, ponury i masywny w swoich futrach, podniósł z 

paleniska  gał   i  potrz sn ł  ni   przed  twarz   Rocannona,  a  potem  podpalił  stos.  Stos  zapłon ł  z 

trzaskiem.  Ubranie  Rocannona,  br zowy  płaszcz  i  tunika  z  Hallan,  natychmiast  zaj ło  si  

płomieniem, który obj ł jego twarz i wzniósł si  nad głow . 

- Aaach - po raz trzeci j kn li ludzie Zgamy. Naraz jeden z nich krzykn ł: 

- Patrzcie! 

background image

Ogie   opadł  i  poprzez  dym  ujrzeli  nieruchom   posta   patrz c   prosto  na  Zgam .  Płomienie 

lizały  jej  nogi, a  na  nagiej  piersi błyszczał jak otwarte  oko  wielki  klejnot, zawieszony  na  złotym 

ła cuchu. 

- Pedan, pedan - zapiszczały kobiety kryj ce si  po ciemnych k tach. 

Zgama swoim grzmi cym głosem przełamał narastaj c  fal  paniki: 

- On si  spali! Niech si  pali! Deho, dorzu  do ognia, szpieg piecze si  wolno! 

Zaci gn ł  młodego  chłopca  przed  kominek,  mi dzy  skacz ce  odblaski  płomieni,  i  zmusił  go, 

eby dorzucił drew do stosu. 

-  Czy   nie  mamy  nic  do  jedzenia?  Przynie cie  mi so,  kobiety!  Widzisz  nasz   go cinno , 

Olhorze, widzisz, jak jemy? 

Porwał płat mi sa z drewnianego półmiska, który podawała mu jaka  kobieta, i stan wszy przed 

Rocannonem szarpał mi so z bami pozwalaj c,  eby sok  ciekał mu po brodzie. Paru jego zbirów 

na ladowało go, trzymaj c si  troch  dalej. Wi kszo  z nich wolała nie zbli a  si  do kominka; ale 

Zgama kazał im je  i pi , i krzycze , a  wreszcie kilku chłopców odwa yło si  podej  bli ej i do-

rzuci  jaki  patyk do stosu, gdzie milcz cy, nieruchomy człowiek stał w ród płomieni muskaj cych 

jego dziwnie błyszcz c  skór  czerwonym odblaskiem: 

Wreszcie ogie  wypalił si , a hałas przycichł. M czy ni i kobiety zasn li zwini ci w kł bki pod 

podartymi futrami, na podłodze, po k tach, w ciepłym popiele. Kilku m czyzn zasiadło na stra y 

trzymaj c miecze na kolanach i flaszki w dłoniach. 

Rocannon pozwolił opa  powiekom. Skrzy owawszy dwa palce rozpi ł kaptur kombinezonu i 

odetchn ł  wie ym powietrzem. Długa noc mijała powoli i powoli zaja niał  wit. 

W  szarym  wietle  poranka,  s cz cym  si   przez  tumany  mgły,  nadszedł  Zgama  lizgaj c  si   po 

plamach  tłuszczu  na  podłodze  i  przest puj c  przez  chrapi ce  ciała.  Popatrzył  na  swoj   ofiar . 

Ofiara patrzyła ponuro i nieust pliwie, prze ladowca z bezsiln  zło ci . 

- Spali , spali ! - warkn ł Zgama i odszedł. 

Gdzie   z  zewn trz,  spoza  cian  prymitywnej  budowli,  dobiegło  Rocannona  gruchaj ce 

pomrukiwanie herilorów, tłustych, puchatych zwierz t domowych, które Angyarowie hodowali na 

mi so, przycinaj c im skrzydła. Tutaj pasły si  one prawdopodobnie na nadmorskich urwiskach. W 

budynku poza Rocannonem pozostało tylko kilkoro dzieci i kobiet, które trzymały si  od niego z 

dala nawet wtedy, kiedy przyszła pora pieczenia mi sa na kolacj .

 

Rocannon stał przykuty do pala ju  od trzydziestu godzin i oprócz bólu dr czyło go pragnienie. 

Pragnienie wyznaczało granice jego mo liwo ci. Mógł oby  si  bez jedzenia przez dłu szy czas i 

przypuszczalnie mógłby wytrzyma  w ła cuchach co najmniej równie długo, chocia  ju  zaczynało 

mu si  kr ci  w głowie; ale bez wody mógł prze y  najwy ej jeszcze jeden z tych długich dni. 

Był  całkowicie  bezsilny;  gdyby  spróbował  odezwa   si   do  Zgamy,  ka de  jego  słowo  -  czy 

byłaby to gro ba, czy próba przekupstwa - umocniłoby tylko upór barbarzy cy. 

Tej nocy kiedy płomienie ta czyły mu przed oczami, a pomi dzy nimi widział biał , masywn , 

brodat   twarz  Zgamy,  oczyma  duszy  ujrzał  inn   twarz,  ciemn   i  jasnowłos :  twarz  Mogiena, 

którego  pokochał  jak  przyjaciela  i  troch   jak  syna.  A  gdy  noc  i  ogie   dopalały  si   z  wolna, 

pomy lał  o  małym  Kyo,  milcz cym  i  tajemniczym,  z  którym  zwi zany  był  w  jaki   niepoj tny 

sposób;  usłyszał,  jak  Yahan  piewa  o  bohaterach,  a  Iot  i  Raho  narzekaj   i  miej   si   pospołu, 

czyszcz c  zgrzebłem  wielkie,  skrzydlate  wiatrogony;  i  ujrzał  Haldre  zdejmuj c   złoty  ła cuch  z 

szyi. Nie nawiedziły go  adne obrazy z jego poprzedniego  ycia, chocia  prze ył wiele lat na wielu 

wiatach, wiele si  nauczył i wiele dokonał. To wszystko spłon ło jak gar  trawy. Zdawało mu si , 

e  jest  w  Hallan,  e  stoi  w  długiej  sali  obwieszonej  gobelinami  przedstawiaj cymi  walk   ludzi i 

gigantów, a Yahan podaje mu puchar pełen wody. 

- Wypij to, Władco Gwiazd. Wypij. Wi c wypił. 

 

 

Feni i Feli, dwa najwi ksze ksi yce, rzucały białe blaski na rozta czon  powierzchni  wody, 

kiedy Yahan podawał mu nast pny puchar. Na palenisku  arzyło si  zaledwie par  w gielków. W 

background image

ciemno ciach  wida   było  wyra ne  smu ki  i  plamki  ksi ycowej  po wiaty,  cisz   m ciły  jedynie 

poruszenia i oddechy  pi cych ludzi. 

Yahan ostro nie rozlu nił ła cuchy, a Rocannon oparł si  całym ci arem o słup, gdy  nogi tak 

mu zdr twiały,  e nie mógł usta  o własnych siłach. 

- Pilnuj  zewn trznej bramy przez cał  noc - szeptał mu Yahan do ucha - a ci stra nicy nie  pi . 

Jutro wyprowadz  stada... 

- Jutro wieczorem. Nie mog  biec. B d  musiał u y  podst pu. Zapnij ła cuch, Yahanie,  ebym 

mógł si  na nim oprze . Przyczep hak tutaj, obok mojej r ki. 

Który  ze  pi cych usiadł ziewaj c; Yahan zanurkował w ciemno  i zanim rozpłyn ł si  w ród 

cieni, w  wietle ksi yca przez chwil  zaja niał jego u miech. 

Rocannon ujrzał go ponownie o  wicie. Yahan wraz z innymi wyp dzał herilory na pastwisko. 

Podobnie  jak  tamci  odziany  był  w  obszarpane  futra,  a  jego  czarne  włosy  sterczały  jak  szczotka. 

Nadszedł Zgama i obrzucił swoj  ofiar  ponurym spojrzeniem. Rocannon wiedział,  e ten człowiek 

oddałby połow  swoich stad i wszystkie  ony,  eby tylko si  pozby  swojego go cia nie z tej ziemi, 

ale  własne  okrucie stwo  wp dziło  go  w  pułapk   bez  wyj cia:  dozorca  jest  wi niem  swojego 

wi nia.  Zgama  spał  w  ciepłym  popiele  i  miał  włosy  tak  wysmarowane  sadz ,  e  wydawał  si  

bardziej ucierpie  od ognia ni  Rocannon, którego naga, błyszcz ca skóra ja niała biel . Wyszedł 

tupi c  gło no  i  znowu  przez  cały  dzie   budynek  był  pusty  z  wyj tkiem  stra ników  pilnuj cych 

drzwi.  Rocannon  wykorzystywał  ten  czas  na  ukradkowe  wiczenia  gimnastyczne.  Kiedy 

przechodz ca  kobieta  zauwa yła,  e  si   prostuje  i  przeci ga,  wyprostował  si   jeszcze  bardziej, 

kołysz c  si   i  zawodz c  j kliwie  niskim,  niesamowitym  głosem.  Kobieta  przypadła  do  ziemi  i  z 

piskiem umkn ła na czworakach. 

Mglisty  zmierzch  zapadał  za  oknami,  pos pne  kobiety  gotowały  gulasz  z  mi sa  i  morskich 

wodorostów, powracaj ce stada odzywały si  setk  głosów na zewn trz, a potem wszedł Zgama ze 

swoimi  lud mi.  Kropelki  wilgoci  połyskiwały  w  ich  brodach  i  futrach.  Zasiedli  na  podłodze  do 

posiłku.  Izba  wypełniła  si   hałasem,  zaduchem  i  paruj cym  smrodem.  Nieustanna  obecno  

tajemniczego go cia powodowała widoczn  atmosfer  napi cia: twarze były ponure, głosy brzmiały 

kłótliwie. 

- Dołó cie do ognia, trzeba go upiec! - krzykn ł Zgama i zerwał si  na nogi,  eby wepchn  na 

stos płon c  kłod . 

Nikt z jego ludzi si  nie poruszył. 

-  Zjem  twoje  serce,  Olhorze,  kiedy  usma y  ci  si   w  piersi!  B d   nosił  ten  bł kitny  kamie  

zamiast kolczyka! - Zgama trz sł si  w furii, doprowadzony do szału przez to milcz ce, uporczywe 

spojrzenie, które musiał znosi  od dwóch dni. Ju  ja ci  zmusz ,  eby  zamkn ł oczy! - wrzasn ł, 

chwycił ci ki dr g le cy na podłodze i z trzaskiem opu cił go na głow  Rocannona, jednocze nie 

odskakuj c do tyłu, jakby obawiał si  jakiegokolwiek kontaktu z dziwnym przybyszem. Dr g spadł 

pomi dzy płon ce kłody i utkn ł jednym ko cem w jakiej  szparze. 

Rocannon  powoli  wyci gn ł  praw   r k ,  zacisn ł  palce  na  kiju  i  wyszarpn ł  go  z  ognia. 

Wymierzył płon cy koniec w twarz Zgamy, a potem z wolna post pił krok do przodu. Kr puj ce go 

ła cuchy opadły. Płomie  strzelił do góry, sypn ł iskrami i rozst pił si  wokół jego nagich stóp. 

- Precz! - wyrzekł Rocannon. Szedł prosto na Zgam , a Zgama cofał si  krok po kroku. - Nie 

jeste   ju   tu  panem.  Człowiek  łami cy  prawo  jest  niewolnikiem,  człowiek  okrutny  jest 

niewolnikiem,  człowiek  nie  maj cy  rozumu  jest  niewolnikiem.  Jeste   moim  niewolnikiem,  a  ja 

wyp dz  ci  jak dzik  besti . Precz! 

Zgama  obur cz  chwycił  si   framugi  drzwi,  ale  płon ca  gał   mign ła  mu  przed  nosem,  a  

przypadł  do  ziemi.  Stra nicy  skulili  si   i  zamarli  w  bezruchu.  Pochodnie  z  sitowia,  umieszczone 

przy zewn trznej bramie, roz wietlały mrok; nie słycha  było  adnego d wi ku prócz mamrotania 

herilorów w zagrodach i sum morskich fal, rozbijaj cych si  o skały. Krok po kroku Zgama cofał 

si  przez podwórze, a  dotarł do bramy. Jego ciemne oczy w białej, nieruchomej jak maska twarzy 

wpatrywały si  w zbli aj cy si  płomie . Ogłupiały ze strachu, przywarł kurczowo do jednego ze 

słupów  bramy,  wypełniaj c  wej cie  swym  masywnym  ciałem.  Rocannon,  wyczerpany  i 

doprowadzony  do  ostateczno ci,  w  odruchu  zemsty  mocno  pchn ł  go  w  pier   płon cym  ko cem 

background image

kija, zwalaj c go z nóg, i przest pił nad jego ciałem. Za bram  otoczył go skł biony tuman mgły. 

Przeszedł w ciemno ci około pi dziesi ciu kroków, potkn ł si , upadł i nie zdołał ju  wsta . 

Nikt go nie  cigał. Nikt nie wyszedł z twierdzy.  Le ał na poro ni tej traw  wydmie, chwilami 

trac c  przytomno . Po  jakim  czasie  pochodnie przy  bramie  wypaliły  si   lub  zostały  zgaszone i 

pozostała tylko ciemno . Wiatr zawodził wieloma głosami w ród traw, a w dole szumiało morze. 

Kiedy mgła rozproszyła si  przepuszczaj c  wiatło ksi yca, Yahan znalazł go w tym miejscu, 

opodal  kraw dzi  skały.  Z  jego  pomoc   Rocannon  zdołał  wsta .  Wymacuj c  drog   przed  sob , 

potykaj c si  i pełzn c na czworakach, kiedy trafili na trudniejszy odcinek, posuwali si  z trudem 

na  południowy  wschód,  byle  dalej  od  wybrze a.  Zatrzymywali  si   kilka  razy,  eby  odetchn   i 

zorientowa  si  w terenie, a wtedy Rocannon natychmiast zasypiał. Yahan budził go i zmuszał do 

dalszego  marszu.  Tu   przed  witem  dotarli  do  doliny  o  stromych  zboczach,  poro ni tych  lasem, 

który w mglistej ciemno ci wydawał si  czarny. Yahan i Rocannon zagł bili si  we  id c z biegiem 

strumienia, ale nie zaszli daleko. Rocannon zatrzymał si  i powiedział w swoim własnym j zyku: 

- Nie mog  ju  i . 

Yahan  wyszukał  piaszczyst   łach   pod  wysokim,  podmytym  brzegiem,  który  zakrywał  ich 

przynajmniej od góry. Rocannon wczołgał si  tam jak zwierz  do swojej kryjówki i zasn ł. 

Kiedy  obudził  si   po  pi tnastu  godzinach,  zapadał  zmierzch,  a  obok  Yahana  le ała  niewielka 

kupka zielonych p dów i jadalnych korzeni. 

- Za wcze nie jeszcze na owoce - tłumaczył si  Olgyia - a te wyrzutki z twierdzy zabrały mój 

łuk. Zastawiłem par  sideł, ale przed zmrokiem nic si  w nie nie złapie. 

Rocannon  arłocznie  pochłon ł  jarzyny,  popił  je  wod   ze  strumienia,  przeci gn ł  si ,  a  kiedy 

poczuł,  e odzyskał jasno  my li, zapytał: 

- Yahanie, jak tam trafiłe  - do tej twierdzy wyrzutków? 

Młody Olgyia, ze spuszczon  głow , przysypywał piaskiem niejadalne ko cówki korzeni. 

-  Có ,  panie,  sam  wiesz,  e...  zdradziłem  mojego  pana,  Mogiena.  Wi c  po  tym  wszystkim 

pomy lałem sobie,  e mógłbym przył czy  si  do tych, co nie maj  panów. 

- Słyszałe  ju  o nich wcze niej? 

- W moim kraju opowiadaj  o miejscach, gdzie my, Olgyiorowie, jeste my i panami, i sługami. 

Mówi  si   nawet,  e  w  dawnych  czasach  w  Angien  mieszkali my  tylko  my,  redni  ludzie; 

polowali my w lasach i nie mieli my panów, a potem Angyarowie przybyli z południa na łodziach 

o smoczych łbach... No wi c znalazłem twierdz , a ludzie Zgamy zabrali mnie ze sob  uciekaj c z 

jakiego   innego  miejsca  na  wybrze u.  Odebrali  mi  łuk,  zagonili  mnie  do  pracy  i  nie  zadawali 

adnych  pyta .  I  tak  odnalazłem  ciebie.  Ale  uciekłbym  stamt d  nawet  wtedy,  gdybym  ci     ie 

znalazł. Nie chc  by  panem pomi dzy takimi wyrzutkami! 

- Czy wiesz, gdzie s  nasi towarzysze? - Nie. B dziesz ich szukał, panie? 

- Mów mi po imieniu, Yahanie. Tak, b d  ich szukał, je li jest jaka  szansa,  eby ich odnale . 

Nie zdołamy przej  przez cały kontynent na piechot , sami, bez broni i ubra . 

Yahan  w  milczeniu wygładzał piasek, patrz c  na  strumie ,  który płyn ł,  ciemny  i  czysty,  pod 

nisko zwieszonymi gał ziami iglastych drzew. 

- Nie zgadzasz si ? 

- Je li mój pan Mogien mnie znajdzie, zabije mnie. To jego prawo. 

Według  kodeksu  Angyarów  była  to  prawda;  a  je li  kto   przestrzegał  kodeksu,  tym  kim   był 

wła nie Mogien. 

-  Gdyby   znalazł  nowego  pana,  twój  dawny  pan  nie  miałby  prawa  ci   tkn ;  czy   nie  tak, 

Yahanie? 

Chłopiec przytakn ł. 

- Ale ten, kto si  buntuje, nie znajduje nowego pana. - To zale y. Złó  mi przysi g  wierno ci, a 

ja obroni  ci  przed Mogienem... o ile go znajdziemy. Nie wiem, jakie słowa wymawiacie. 

-  Powiadamy  -  Yahan  mówił  bardzo  cicho  -  mojemu  panu  oddaj   całe  moje  ycie  wraz  ze 

mierci . 

- Zwróciłe  mi moje  ycie, a teraz ofiarowujesz mi swoje. Przyjmuj . 

background image

Woda  z  dono nym  szumem  przelewała  si   przez  skalny  próg  w  górze  strumienia,  a  niebo 

pociemniało  złowrogo.  W  zapadaj cym  zmierzchu  Rocannon  wy lizgn ł  si   ze  swego 

kombinezonu  i  zanurzył  si   cały  w  strumieniu,  pozwalaj c,  eby  chłodna  woda  obmywała  jego 

ciało,  spłukiwała  brud,  zm czenie  i  strach,  i  wspomnienie  ognia  li cego  mu  twarz.  Pusty 

kombinezon składał si  zaledwie z garstki przezroczystych strz pków materii, cieniutkich jak włos, 

ledwie  widocznych  drucików  i  przewodów  oraz  kilku  półprzezroczystych  sze cianów  wielko ci 

paznokcia.  Yahan  przygl dał  si   niespokojnym  wzrokiem,  jak  Rocannon  nakłada  kombinezon  z 

powrotem,  poniewa   nie  miał  adnego  innego  ubrania,  a  Yahan  zmuszony  był  zamieni   swój 

angyarski strój na par  brudnych skór herilorów. 

-  Ksi

 Olhorze - zapytał w ko cu - czy to... czy to ta skóra chroniła ci  przed ogniem? Czy 

te ... ten klejnot? Naszyjnik, o który Yahan pytał, schowany był teraz w jego własnym woreczku na 

amulety, zawieszonym na szyi Rocannona. Rocannon odpowiedział łagodnie: 

- To ta skóra, a nie  adne czary. To rodzaj bardzo silnej broni. 

- A ta biała rzecz? 

Rocannon  popatrzył  na  swój  kij  wydobyty  z  piasku,  z  jednym  ko cem  mocno  nadpalonym; 

Yahan znalazł go w trawie na wydmach zeszłej nocy. Ludzie Zgamy przynie li ten kawałek drewna 

do twierdzy  razem  z  wła cicielem,  uwa aj c  widocznie,  e  nie  powinno  si   ich rozł cza .  Czym 

byłby czarodziej bez swojej laski? 

- Có  - odparł Rocannon - laska mo e si  przyda , je li b dziemy musieli i  piechot . 

Przeci gn ł  si   i  zamiast  kolacji  napił  si   jeszcze  raz  z  ciemnego,  bystrego,  chłodnego 

strumienia. 

Nast pnego  ranka obudził  si   wypocz ty  i  z  wilczym apetytem.  Yahan odszedł  o  wicie,  eby 

sprawdzi  sidła, a tak e dlatego,  e w nocy zmarzł i nie mógł ju  dłu ej le e  na wilgotnym piasku. 

Wrócił  przynosz c  tylko  troch   ziół  i  niezbyt  dobre  wiadomo ci.  Wdrapał  si   na  zalesion   gra , 

która  biegła  równolegle  do  wybrze a,  i  z  jej  szczytu  ujrzał  nast pn   szerok   morsk   odnog , 

zagradzaj c  im drog  na południe. 

-  Czy by  ci  n dzni  zjadacze  ryb  z  Tolen  wysadzili  nas  na  wyspie?  -  j kn ł.  Jego  zwykły 

optymizm został pokonany przez głód, zimno i zm czenie. 

Rocannon  spróbował  przypomnie   sobie  zarys  linii  brzegowej  na  utopionej  mapie.  Rzeka 

wpadaj ca  do  morza  z  zachodu  brała  pocz tek  z  północy,  z  długiego  j zyka  l du,  stanowi cego 

cz

 górskiego ła cucha, który ci gn ł si  wzdłu  wybrze a z zachodu na wschód; pomi dzy tym 

j zykiem a głównym l dem znajdowała si  cie nina dostatecznie szeroka,  eby wyra nie zaznaczy  

si  na mapach i w jego pami ci. 

- Jak szeroka? - zapytał Yahana, który odparł pos pnie: . 

- Bardzo szeroka. Nie umiem pływa , panie. 

- Mo emy i  pieszo. Ta gra  ł czy si  z głównym l dem na zachodzie. Mogien pewnie b dzie 

nas szukał w tej stronie. Wiedział,  e powinien teraz obj  dowodzenie – Yahan zrobił ju  wi cej, 

ni  do niego nale ało - ale na my l o czekaj cej ich w drówce przez nieznane, wrogie okolice duch 

w nim upadł. Yahan nie spotkał nikogo, ale widział wydeptane  cie ki; w tych lasach musieli  y  

jacy  ludzie, co stanowiło dodatkowe niebezpiecze stwo. 

Je li jednak chcieli,  eby Mogien ich znalazł - o ile on sam jeszcze  ył, był wolny i nie stracił 

wiatrogonów  -  musieli  i   na  południe,  i  to  w  miar   mo liwo ci  po  otwartym  terenie.  Mogien 

b dzie ich szukał na południu, jako  e był to główny kierunek ich podró y. 

- Chod my - powiedział Rocannon i ruszyli w drog . Wczesnym popołudniem spogl dali z grani 

w dół, na szerok  zatok , ołowianoszar  pod niskim niebem, ci gn cym si  na wschód i zachód tak 

daleko,  jak  si gał  wzrok.  Południowy  brzeg  wida   było  tylko  jako  niewyra n   lini   niskich, 

ciemnych wzgórz. Zimny wiatr wiej cy znad cie niny przenikał ich do szpiku ko ci, kiedy zeszli na 

brzeg i ruszyli wzdłu  niego na zachód. Yahan popatrzył na chmury, wci gn ł głow  w ramiona i 

złowró bnym tonem oznajmił: 

- B dzie  nieg. 

I rzeczywi cie  nieg zacz ł pada , mokry, wiosenny  nieg, mieciony wiatrem, znikaj cy równie 

szybko  w  zetkni ciu  z  wilgotn   ziemi   jak  z  ciemnymi  wodami  zatoki.  Kombinezon  Rocannona 

background image

chronił go przed zimnem, ale głód i m cz cy niepokój dawały mu si  we znaki; Yahan równie  był 

zm czony i bardzo zmarzni ty. Wlekli si  dalej, bo nie pozostało im nic innego. Przeszli w bród 

strumyk,  wdrapali  si   na  stromy  brzeg  brn c  przez  szorstk   traw   w  zacinaj cym  niegu  i  na 

szczycie wzniesienia stan li twarz  w twarz z jakim  człowiekiem.

 

-  Huf!  -  parskn ł  nieznajomy,  przygl daj c  im  si   ze  zdziwieniem  i  ciekawo ci .  Widział 

bowiem dwóch m czyzn brn cych przez  nie n  zamie , z których jeden, trz s cy si  z zimna i z 

posiniałymi ustami, ubrany był w wystrz pione futra, a drugi był całkiem nagi. 

-  Ha,  huf!  -  powtórzył  obcy.  Był  wysokim,  ko cistym,  zgarbionym  m czyzn ,  brodatym,  z 

dzikim wejrzeniem ciemnych oczu. - Ha, wy tam! - powiedział w mowie Olgyiorów - zamarzniecie 

na  mier ! 

-  Musieli my  płyn ...  nasza  łód   zaton ła...  -  pospiesznie  improwizował  Yahan.  -  Czy  masz 

dom i ogie , łowco pelliunarów? 

- Płyn li cie przez cie nin  z południa? 

M czyzna wygl dał na zaniepokojonego. Yahan odpowiedział wymijaj cym gestem. 

-  Jeste my  ze  wschodu...  Chcieli my  kupi   futra  pelliunarów,  ale  wszystkie  nasze  towary 

popłyn ły z wod . 

-  Ha,  hm  -  mrukn ł  dziki  człowiek;  nadal  był  zaniepokojony,  ale  jego  dobroduszna  natura 

wydawała si  przezwyci a  strach. 

-  Chod cie,  mam  ogie   i  jedzenie  -  powiedział  i  odwróciwszy  si   zanurkował  w  rzadki, 

porywisty  nieg. Id c za nim dotarli wkrótce do chaty, usadowionej na zboczu pomi dzy zalesion  

grani   a  brzegiem  zatoki.  Z  zewn trz  i  od  wewn trz  wygl dała  jak  zwyczajna  zimowa  chata 

rednich ludzi z lasów i wzgórz Angien. Yahan czuł si  w niej jak w domu. Od razu przykucn ł 

przy  ogniu  z  westchnieniem  prawdziwej  ulgi.  To  uspokoiło  ich  gospodarza  skuteczniej  ni  

najbardziej pomysłowe wyja nienia. 

- Dorzu  no do ognia, chłopcze - powiedział i podał Rocannonowi grubo tkany płaszcz,  eby go  

mógł si  czym  okry . 

Zrzuciwszy  swój  własny  płaszcz,  postawił  w  ciepłym  popiele  gliniany  garnek  z  gulaszem  i 

przysiadł poufale mi dzy nimi, przewracaj c oczami to na jednego, to na drugiego. 

- Zawsze pada  nieg o tej porze roku, a wkrótce b dzie jeszcze wi cej  niegu. Znajdzie si  dla 

was du o miejsca; jest nas tu trzech tej zimy. Tamci wróc  wieczorem albo jutro, albo za jaki  czas; 

przeczekaj   zamie   wysoko  na  grani,  tam  gdzie  poluj .  Jeste my  łowcami  pelliunarów,  jak  to 

zauwa yłe  po moich piszczałkach, co, chłopcze? 

Dotkn ł  szeregu  ci kich,  drewnianych  fujarek  dyndaj cych  mu  u  pasa  i  wyszczerzył  z by. 

Wprawdzie  wygl dał  jak  nieokrzesany,  nierozgarni ty  dzikus,  ale  o  jego  go cinno ci  wiadczyły 

namacalne fakty. Dał im po pełnej misce mi snego gulaszu, a kiedy zapadł zmrok, zaproponował, 

eby  si   poło yli.  Rocannon  nie  trac c  czasu  zawin ł  si   w  cuchn ce  futra,  le ce  w  k cie  do 

spania, i zasn ł jak dziecko. 

Rano  nadal  padał  nieg,  a  wiat  był  biały  i  pozbawiony  konturów.  Towarzysze  gospodarza 

jeszcze nie wrócili. 

- Musieli zosta  na noc w wiosce Timash, po drugiej stronie Grzbietu. 

- Grzbiet... to jest ta morska odnoga? 

- Nie, to jest cie nina, a po drugiej stronie nie ma  adnych wsi! Grzbiet to jest ta gra , te wzgórza 

nad nami. Sk d wy w ogóle jeste cie? Ty mówisz prawie tak samo jak ludzie st d, ale twój wuj - 

nie. 

Yahan  rzucił  przepraszaj ce  spojrzenie  Rocannonowi,  który  dot d  nie  wiedział,  e  kiedy  spał, 

przybył mu siostrzeniec. 

-  Och...  on  jest  z  Rubie y;  oni  tam  mówi   inaczej.  My  równie   nazywamy  t   wod   cie nin . 

Dobrze by było znale  kogo , kto ma łódk ,  eby nas przewie  na drug  stron . - Chcecie jecha  

na południe? 

- Có , teraz, kiedy wszystkie nasze towary przepadły, stali my si   ebrakami. Musimy wraca  do 

domu. 

background image

- Jest łódka na brzegu, kawałek drogi st d. Kiedy si  przeja ni, zobaczymy, co dalej. Powiem ci, 

chłopcze,  e kiedy tak spokojnie mówisz o podró y na południe, krew si  we mnie  cina.  aden 

człowiek  nie  mieszka  mi dzy  cie nin   a  wielkimi  górami,  nigdy  o  czym   takim  nie  słyszałem. 

Chyba  e  masz  na  my li  tych,  o  których  si   nie  mówi.  A  to  s   tylko  stare  opowie ci.  Sk d 

wiadomo, czy tam w ogóle s  jakie  góry? Byłem tam, po drugiej stronie cie niny - niewielu ludzi 

mogłoby ci to powiedzie . Byłem tam. Polowałem na wzgórzach. Jest tam mnóstwo pelliunarów, w 

pobli u wody. Ale nie ma  adnych osad.  adnych ludzi. Nikogo. I nie chciałbym zosta  tam na noc. 

- My tylko pójdziemy południowym brzegiem na wschód - odparł Yahan oboj tnym tonem, ale 

wygl dał  na  zmieszanego;  z  ka dym  pytaniem  zmuszony  był  ucieka   si   do  coraz  bardziej 

skomplikowanych kłamstw. 

Ale jego pierwsze, instynktowne kłamstwo okazało si  słuszne, kiedy Piai, gospodarz, zmienił 

temat. 

- Przynajmniej nie przypłyn li cie z północy! - rzucił, ostrz c na osełce swój długi nó  z kling  

w kształcie li cia. - Nie ma  adnych ludzi za cie nin , a za morzem  yj  tylko n dzne kreatury, co 

to słu   ółtogłowym jak niewolnicy. Czy twoi ludzie o nich nie słyszeli? Za morzem, w północnej 

krainie jest rasa ludzi z  ółtymi głowami. To prawda. Powiadaj ,  e ci ludzie mieszkaj  w domach 

wysokich jak drzewa, nosz  miecze ze srebra i je d  na grzbietach wiatrogonów! Uwierz  w to, 

jak  to  zobacz .  Za  futra  wiatrogonów  dostaje  si   dobr   cen   na  wybrze u,  ale  na  te  bestie 

niebezpiecznie jest nawet polowa , a co dopiero oswaja  je i na nich je dzi . Nie mo na wierzy  

we  wszystkie  bajki,  jakie  ludzie  opowiadaj .  Zarabiam  dosy   na  futrach  pelliunarów.  Mog   je 

przywoła  w ka dej chwili. Posłuchaj! 

Przytkn ł  fujarki  do  swoich  włochatych  ust  i  dmuchn ł,  najpierw  bardzo  leciutko,  ledwie 

słyszalna,  nie miała  skarga, która  wzbierała  i opadała,  uderzała i  załamywała si   w pół d wi ku, 

wznosz c  si   w  niemal  melodyjnej  frazie,  brzmi cej jak  krzyk  dzikiej  bestii.  Rocannonowi  mróz 

przeszedł  po  plecach:  słyszał  ju   t   melodi   w  lasach  Hallan.  Yahan,  który  był  szkolony  na 

my liwego, wyszczerzył z by w podnieceniu i krzykn ł jak na widok zdobyczy: 

-  piewaj!  piewaj! nadlatuje! 

Przez reszt  popołudnia on i Piai opowiadali sobie my liwskie historyjki. Wiatr ucichł, ale  nieg 

padał wci , cicho i spokojnie. 

Nast pnego dnia o  wicie niebo było czyste. Jak zwykle w zimnej porze okryte białym  niegiem 

wzgórza skrzyły si  o lepiaj co w ró owo-białych promieniach sło ca. Przed południem zjawili si  

dwaj towarzysze Piaia nios c kilka szarych, puszystych futer pelliunarów. Czarnobrewi i  yla ci jak 

wszyscy  Olgyiorowie  z  południa,  wydawali  si   jeszcze  bardziej  dzicy  ni   Piai;  nieufni  wobec 

obcych jak zwierz ta, obchodzili ich z daleka i tylko ukradkiem zerkali na nich spode łba.

 

- Nazywaj  moich ludzi niewolnikami - powiedział Yahan do Rocannona, kiedy tamci wyszli z 

chaty. - Lepiej jednak by  człowiekiem słu cym innym ludziom, ni  besti  poluj c  na inne bestie, 

jak  oni.  -  Rocannon  podniósł  ostrzegawczo  r k   i  Yahan  zamilkł,  kiedy  jeden  z  południowców 

wszedł do  rodka, przypatruj c im si  z ukosa i nie mówi c ani słowa. 

- Chod my-mrukn ł Rocannon w j zyku Olgyiorów, którego troch  si  poduczył przez ostatnie 

dwa dni.  ałował,  e czekali do powrotu towarzyszy Piaia. Yahan równie  czuł si  nieswojo. 

- Pójdziemy ju  - zwrócił si  do Piaia, który wła nie nadszedł. - Pogoda powinna si  utrzyma , 

dopóki nie obejdziemy zatoki. Gdyby  nie udzielił nam schronienia, nie prze yliby my tych dwóch 

mro nych dni. Oby twoje łowy zawsze były szcz liwe! 

Ale  Piai  stał  bez  ruchu  i  nie  mówił  nic.  Na  koniec  odchrz kn ł,  splun ł  do  ognia,  przewrócił 

oczami i warkn ł: - Obejdziecie zatok ? Przecie  chcieli cie płyn  łodzi . 

Jest łód  na brzegu. To moja łód . Mo emy ni  popłyn . Przewieziemy was przez wod . 

- To wam oszcz dzi sze  dni drogi - wtr cił Karmik, ni szy z przybyszów. 

- Zaoszcz dzicie sze  dni drogi - powtórzył Piai. - Przewieziemy was łodzi  na drug  stron . 

Mo emy ju  i .  

- Zgoda - odparł Yahan spojrzawszy szybko na Rocannona: nic nie mogli zrobi . 

-  No  to  chod my  -  mrukn ł  Piai  i  jako   tak  nagle,  nie  proponuj c  nawet  go ciom  zapasów  na 

drog ,  wyszedł  z  chaty,  a  za  nim  pozostali.  Wiał  ostry  wiatr,  sło ce  wieciło  jasno;  chocia  

background image

gdzieniegdzie w zagł bieniach gruntu le ał jeszcze  nieg, rozmi kła od wilgoci ziemia chlupotała 

pod nogami. Ruszyli wzdłu  brzegu kieruj c si  na zachód. Sło ce ju  zachodziło, kiedy po długim 

marszu dotarli do niewielkiej zatoczki, gdzie na skalistym brzegu po ród trzcin le ała wyci gni ta z 

wody łódka. Wody zatoki i niebo na zachodzie powlokły si  czerwieni ; ponad czerwon  po wiat  

ja niał mały ksi yc Heliki zbli aj cy si  do pełni, a we wschodniej stronie nieba Wielka Gwiazda - 

odległa gromada Fomalhaut - l niła jak opal. Woda i niebo odbijały ten sam blask, a pomi dzy nimi 

ci gn ł si  długi, pagórkowaty brzeg, ciemny i niewyra ny.

 

- To ta łódka - oznajmił Piai zatrzymuj c si  i spogl daj c na nich. Na twarz padał mu czerwony 

odblask zachodu. Dwaj jego towarzysze stan li w milczeniu pomi dzy Yahanem a Rocannonem. 

- Z powrotem b dziecie wiosłowa  po ciemku - zauwa ył Yahan. 

-  wieci Wielka Gwiazda; b dzie jasna noc. A teraz, chłopcze, chodzi o to, czym nam zapłacicie 

za wiosłowanie. - Ach - powiedział Yahan. 

- Piai wie,  e nie mamy nic. Nawet ten płaszcz dostali my od niego - odezwał si  Rocannon, 

który widz c, sk d wiatr wieje, ju  przestał si  martwi ,  e jego akcent mo e ich zdradzi . 

- Jeste my biednymi  my liwymi.  Nie  sta  nas  na robienie prezentów -  o wiadczył  Karmik,  ten 

który  miał  łagodniejszy  głos  i  wygl dał  bardziej  rozs dnie  i  cywilizowanie  od  Piaia  i  trzeciego 

my liwca. 

- Nie mamy nic - powtórzył Rocannon. - Nie mamy czym zapłaci  za wiosłowanie. Zostawcie 

nas tutaj. 

Yahan zacz ł bardziej obszernie wyja nia  to po raz trzeci, ale Karmik mu przerwał. 

- Nosisz na szyi woreczek, obcy człowieku. Co w nim jest? 

-  Moja  dusza  -  szybko  odpowiedział  Rocannon.  Wszyscy  wytrzeszczyli  na  niego  oczy,  nawet 

Yahan.  Ale  blef  w  tej  sytuacji  nie  był  najlepszym  wyj ciem.  My liwi  szybko  otrz sn li  si   z 

zaskoczenia.  Karmik  poło ył  r k   na  swoim  my liwskim  no u  z  kling   w  kształcie  li cia  i 

przysun ł si  bli ej; Piai i drugi łowca zrobili to samo. 

-  Byli cie  w  twierdzy  Zgamy  -  stwierdził  Karmik.  -  W  wiosce  Timash wiele o  tym  mówiono. 

Podobno nagi człowiek stał w płon cym ogniu, a potem spalił Zgam  ogniem wylatuj cym z jego 

białej laski i wyszedł z twierdzy. Na szyi miał wielki klejnot na złotym ła cuchu. W wiosce mówili, 

e to były czary, ale ja my l ,  e to głupcy. Mo e ciebie nie mo na zrani , ale jego... 

Z szybko ci  błyskawicy złapał Yahana za długie włosy, przegi ł mu głow  do tyłu i przyło ył 

mu nó  do gardła. - Chłopcze, powiedz temu obcemu, z którym podró ujesz,  eby zapłacił za 

nocleg, dobrze? 

Wszyscy zamarli w bezruchu. Czerwony poblask na wodzie przygasł, Wielka Gwiazda ja niała 

na niebie, zimny wiatr owiewał im twarze. 

- Nie skrzywdzimy go - warkn ł Piai. Jego dzik  twarz wykrzywiał skurcz. - Zrobimy tak, jak 

powiedziałem, przewieziemy was przez cie nin  - tylko nam zapła cie. Nie mówili cie,  e macie 

złoto,  eby nam zapłaci . Mówili cie,  e stracili cie całe swoje złoto. Spali cie pod moim dachem. 

Dajcie nam t  rzecz, a przewieziemy was na drug  stron . 

- Dostaniecie to... po tamtej stronie - o wiadczył Rocannon, wskazuj c na drugi brzeg. 

- Nie - powiedział Karmik. 

Yahan,  bezsilny  w jego r kach,  nie mógł  nawet drgn ;  Rocannon widział  pulsuj c   arteri   na 

jego szyi i przyło one do niej ostrze no a. 

- Po tamtej stronie - powtórzył z pos pnym uporem i potrz sn ł swoj  biał  lask  próbuj c zrobi  

na nich wra enie. - Przewieziecie nas na drug  stron ; dam wam t  rzecz. Obiecuj  wam to. Ale 

je li go skrzywdzicie, umrzecie tutaj, zaraz. Obiecuj  wam to!

 

-  Karmik,  on  jest  pedan  -  mrukn ł  Piai.  -  Rób,  co  ci  mówi.  Mieszkali  ze  mn   pod  jednym 

dachem, przez dwie noce. Pu  chłopca. On ci obiecuje to, czego chciałe . 

Karmik popatrzył spode łba na niego, na Rocannona i w ko cu powiedział: 

- Wyrzu  t  biał  lask . Wtedy was przewieziemy. 

- Najpierw pu  chłopca - odparł Rocannon, a kiedy Karmik uwolnił Yahana, roze miał mu si  w 

twarz, zakr cił kijem nad głow  i cisn ł go z rozmachem w wod . 

background image

Z  obna onymi  no ami  w  dłoniach  trzej  my liwi  poprowadzili  podró nych  do  łódki;  musieli 

brn   przez  wod ,  po  liskich  skałach,  na  których  łamały  si   drobne, czerwone  fale. Piai  i  trzeci 

my liwiec wiosłował, a Karmik usiadł mi dzy pasa erami z no em w r ku. 

-  Czy  oddasz  im  klejnot?  -  szepn ł  Yahan  we  Wspólnej  Mowie,  której  ci  Olgyiorowie  z 

półwyspu nie znali. Rocannon kiwn ł głow . 

Yahan szeptał dalej, ochryple, trz s cym si  głosem: 

- Skacz i pły  do brzegu, panie, kiedy si  zbli ymy. Zabierz klejnot. Puszcz  mnie wolno, jak 

zobacz ... 

- Poder n  ci gardło. Szsz. 

- Oni rzucaj  czary, Karmik - odezwał si  trzeci m czyzna. - Chc  zatopi  łód ... 

- Wiosłuj, ty  mierdz cy rybi flaku. A wy sied cie cicho, bo poder n  gardło chłopcu. 

Rocannon siedział cierpliwie na ławce wio larza, patrz c na wod , która powlekała si  mglist  

szaro ci  w miar , jak oba odległe brzegi ogarniała noc. No e my liwych nie mogły go zrani , ale 

nie  zdołałby  im  przeszkodzi ,  gdyby  chcieli  zabi   Yahana.  Mógł  z  łatwo ci   uciec  wpław,  ale 

Yahan nie umiał pływa . Nie było wyj cia. Przynajmniej dostan  si  na drugi brzeg i zapłata nie 

pójdzie na marne. 

Zamglone  kontury  wzgórz  na  południowym  brzegu  z  wolna  przybli ały  si   i  nabrały  ostro ci. 

Niewyra ne szare cienie przesun ły si  na zachód, a na szarym niebie pojawiło si  kilka gwiazd; 

wiatło odległych sło c Wielkiej Gwiazdy zdominowało nawet blask ksi yca Heliki, którego teraz 

ubywało. Słyszeli ju  szum fal rozbijaj cych si  o brzeg. 

- Przesta cie wiosłowa  - rozkazał Karmik i odwrócił si  do Rocannona. - Daj mi teraz t  rzecz. 

-  Bli ej  do  brzegu  -  odparł  beznami tnie  Rocannon.  -  Poradz   sobie  od  tego  miejsca,  panie  - 

wymamrotał Yahan dr cym głosem. - Z brzegu wystaje sitowie... 

Łódka przesun ła si  do przodu o kilka uderze  wioseł i zatrzymała si  ponownie. 

- Skacz, kiedy ja skocz  - rzucił Rocannon w stron  Yahana, a sam powoli podniósł si  i stan ł 

na ławce. Rozpi ł od góry kombinezon, który nosił tak długo, jednym szarpni ciem zerwał z szyi 

skórzany  rzemie ,  cisn ł  na  dno  łodzi  woreczek  zawieraj cy  szafir  na  złotym  ła cuchu,  zapi ł 

kombinezon i w tej samej chwili skoczył. 

W par  minut pó niej stał obok Yahana na skalistym brzegu i patrzył, jak czerniej ca na wodzie 

plama łodzi maleje w szarym półmroku.

 

-  A eby cie  zgnili,  eby  robaki  z erały  wam  wn trzno ci,  eby  ko ci  zmieniły  wam  si   w 

próchno! - zawołał Yahan i rozpłakał si . 

Najadł si  porz dnie strachu, ale nie tylko reakcja po gwałtownych wzruszeniach była powodem 

jego  załamania.  Widział  co ,  co  nie  mie ciło  mu  si   w  głowie  -  widział,  jak  „ksi

"  składa  w 

okupie  klejnot  warto ci  królestwa,  eby  uratowa   ycie  zwykłego  Olgyiora,  jego  ycie  -  i  ta 

wiadomo  zwaliła si  na niego ci arem nie do zniesienia. 

- Nie miałe  racji, panie! - wykrzykn ł. - Nie miałe  racji! 

- Kupuj c twoje  ycie za kawałek kamienia? Przesta , Yahanie, we  si  w gar . Zamarzniesz na 

mier , je li nie rozpalimy ognia. Masz swoje krzesiwo? Tam w zaro lach jest du o gał zi. Rusz 

si ! 

Udało  im  si   rozpali   ognisko  na  brzegu,  a  potem  dorzucali  do  ognia  tak  długo,  a   odp dzili 

ciemno   i  przejmuj cy  chłód.  Rocannon  oddał  Yahanowi  futrzany  płaszcz  my liwych  i 

młodzieniec zawin wszy si  we  wkrótce zasn ł. Rocannon siedział pilnuj c ognia. Nie chciało mu 

si   spa .  Czuł  si   nieswojo.  Martwił  si ,  e  musiał  odda   naszyjnik,  nie  z  powodu  jego  wielkiej 

warto ci,  ale  dlatego,  e  niegdy   dał  go  Semley,  której  pi kno ,  nie  daj ca  si   zapomnie , 

przywiodła go po wielu latach na t  planet ; dlatego,  e go dostał od Haldre, która - jak wiedział - 

miała nadziej  przekupi  tym los, odwróci  cie  przedwczesnej  mierci ci

cy na jej synu. Mo e 

wraz ze  mierci  Mogiena miała znikn  równie  ta rzecz, tak niebezpiecznie pi kna. I mo e, co 

najgorsze, Mogien nigdy si  nie dowie o utracie naszyjnika, poniewa  nigdy si  nie spotkaj ; mo e 

Mogien ju  nie  yje... Odsun ł od siebie t  my l. Mogien szukał jego i Yahana; na tym musiał si  

oprze . B dzie ich szukał na szlaku prowadz cym na południe. Có  bowiem mogli zrobi  innego, 

background image

ni  i  na południe, aby znale  tam wroga lub - je li wszystkie jego przypuszczenia były bł dne - 

nie znale  tam wroga. W ka dym razie, z Mogienem czy bez Mogiena, on pójdzie na południe.

 

Wyruszyli  o  wicie. W szarym  brzasku wspi li si   na  nadbrze ne wzgórza, a  kiedy  dotarli  na 

szczyt, w blaskach wschodz cego sło ca rozpostarł si  przed nimi a  po horyzont pusty, rozległy 

płaskowy ,  pokre lony  przez  długie  cienie  padaj ce  od  zaro li.  Okazało  si ,  e  Piai  miał  racj , 

kiedy  mówił,  e  na  południe  od  cie niny  nie  ma  ludzi.  Przynajmniej  Mogien  b dzie  mógł  ich 

dostrzec z odległo ci wielu mil. Ruszyli wi c na południe. 

Było zimno, lecz pogodnie. Yahan nało ył na siebie wszystkie ubrania, jakie mieli, a Rocannon 

- swój  kombinezon. Co  jaki  czas  przechodzili  przez  strumyki wpadaj ce  do  zatoki,  dostatecznie 

cz sto,  eby  nie  groziło  im  pragnienie.  Szli  przez  cały  dzie   i  przez  dzie   nast pny,  ywi c  si  

korzeniami ro liny zwanej peya. Schwytali tak e kilka stworze  podobnych do królików z małymi 

skrzydełkami, które poruszały si  na przemian podskakuj c i podlatuj c w powietrzu. Yahan str cał 

je  kijem  na  ziemi   i  piekł  na  ogniu  z  gał zek,  który  rozniecał  swoim  krzesiwem.  Nie  widzieli 

adnych innych  ywych stworze . Płaska, trawiasta, bezdrzewna równina rozpo cierała si  szeroko 

pod czystym niebem, pusta i milcz ca. 

Przytłoczeni  jej  bezmiarem  dwaj  w drowcy  siedzieli  przy  ogniu  w  zapadaj cym  z  wolna 

zmierzchu, nie mówi c nic. Gdzie  z góry, z wysoka dobiegał ich w regularnych odst pach czasu 

odległy krzyk, niczym powolne pulsowanie ogromnego serca nocy. To były barilory, wielcy, dzicy 

kuzyni  udomowionych  herilorów,  odbywaj cy  wiosenn   migracj   na  północ.  Od  czasu  do  czasu 

lec ce  stada  przesłaniały  gwiazdy  na  szeroko   dłoni,  ale  za  ka dym  razem  rozlegał  si   tylko 

pojedynczy krzyk, jak uderzenie pulsu. 

- Z której gwiazdy przybyłe , Olhorze? - zapytał cicho Yahan, wpatruj c si  w niebo. 

- Urodziłem si  na planecie zwanej Hain przez ludzi mojej matki, a Devenant przez ludzi mojego 

ojca. Nazywacie jej sło ce Zimow  Koron . Ale opu ciłem j  dawno temu... 

- A wi c wy, Władcy Gwiazd, nie jeste cie jednym plemieniem? 

-  S   w ród  nas  setki  plemion.  Z  urodzenia  nale   całkowicie  do  rasy mojej  matki;  mój ojciec, 

który  był  Ziemianinem, zaadoptował  mnie.  Taki  jest  zwyczaj,  kiedy  pobieraj   si   ludzie  ró nych 

ras, którzy nie mog  mie  dzieci. To tak, jakby kto  z twego plemienia po lubił kobiet  Fiia. 

- To si  nie zdarza - o wiadczył sztywno Yahan. 

- Wiem. Ale Ziemianie i Devenantanie s  tak do siebie podobni, jak ty i ja. Niewiele jest  wiatów 

zamieszkanych  przez  tak  wiele  ró nych  ras  jak  wasz.  Najcz ciej  na  planecie  yje  jedna  rasa, 

bardzo podobna do nas, a prócz niej s  tylko zwierz ta pozbawione mowy. 

- Widziałe  wiele  wiatów - powiedział z rozmarzeniem chłopiec, próbuj c to sobie wyobrazi . 

-  Zbyt  wiele  -  odparł  starszy  m czyzna.  –  Według  waszej  rachuby  mam  czterdzie ci  lat,  ale 

urodziłem  si   sto  czterdzie ci  lat  temu.  Nie  prze yłem  tych  stu  lat;  straciłem  je  podró uj c  z 

jednego  wiata na drugi. Gdybym wrócił na Devenant albo na Ziemi , m czy ni i kobiety, których 

znałem, nie  yliby od stu lat. Mog  tylko i  dalej lub zatrzyma  si  gdzie ... Co to jest? 

wiadomo   czyjej   obecno ci  wydawała  si   ucisza   nawet  szept  wiatru  po ród  traw.  Co  

poruszyło  si   na  samej granicy  wiatła  -  wielki cie ,  plama czerni.  Rocannon ukl kł  w  napi ciu; 

Yahan odskoczył od ogniska. 

Nic  si   nie  poruszyło.  Wiatr  nadal  szeptał  po ród  traw  w  słabej  po wiacie  gwiazd.  Nad 

horyzontem  na  czystym  niebie  wieciły  gwiazdy,  nie  przesłoni te  adnym  cieniem.  Dwaj 

w drowcy wrócili do ogniska. 

- Co to było? - zapytał Rocannon. Yahan potrz sn ł głow . 

- Piai mówił... o czym ... 

Spali  po  kolei,  zmieniaj c  si   na  stra y.  Kiedy  nadszedł  długi  wit,  byli  bardzo  zm czeni. 

Szukali jakich   ladów w miejscu, gdzie - jak im si  wydawało - stał w nocy cie , ale  wie a trawa 

była nietkni ta. Zadeptali wi c ogie , kieruj c si  na południe według sło ca. 

Spodziewali si ,  e wkrótce znowu natkn  si  na strumie , ale si  przeliczyli. Albo strumienie 

płyn ły  tutaj  z  północy  na  południe,  albo  po  prostu  ich  zabrakło.  W  miar ,  jak  posuwali  si  

naprzód,  równina  czy  te   pampa,  pozornie  niezmienna,  stawała  si   coraz  bardziej  sucha,  coraz 

background image

bardziej  szara.  Tego  ranka  nie  widzieli  ju   krzaków  peya,  a  tylko  szorstk ,  szarozielon   traw  

ci gn c  si  dalej i dalej, a  po horyzont. 

W południe Rocannon przystan ł. 

- To nie ma sensu, Yahanie - powiedział. 

Yahan poskrobał si  po karku, rozejrzał si  dookoła, a potem zwrócił ku niemu swoj  młod , 

mizern , zm czon  twarz. 

- Je li chcesz i  dalej, panie, pójd  z tob . 

- Nie poradzimy sobie be  wody i  ywno ci. Wracajmy. 

Ukradniemy łód  na wybrze u i wrócimy do Hallan. To nie ma sensu. Chod . 

Odwrócił  si   i  ruszył  na  północ.  Yahan  poszedł  za  nim.  Czyste  niebo  jarzyło  si   bł kitem, 

odwieczny  wiatr  szeptał  w ród  bezkresnych  traw.  Rocannon  przygarbiwszy  plecy  szedł  naprzód 

uparcie,  krok  po  kroku,  z  ka dym  krokiem  pokonuj c  ogarniaj ce  go  zm czenie  i  zniech cenie. 

Nawet si  nie odwrócił, kiedy Yahan nagle stan ł. 

-- Wiatrogony! 

Dopiero wtedy podniósł wzrok i ujrzał je, trzy wielkie gryfy, zataczaj ce koła nad ich głowami z 

pazurami wysuni tymi do l dowania, czarne na tle bł kitnego, rozpalonego nieba. 

 

background image

Cz

 druga 

W DROWIEC 

 

VI 

 

Mogien zeskoczył ze swego wiatrogonu, zanim ten zd ył dotkn  łapami ziemi. Młody ksi

 

podbiegł do Rocannona i u ciskał go jak brata. W jego głosie d wi czała rado  i ulga. 

- Na lanc  Hendina, Władco Gwiazd! Dlaczego w drujesz nago przez t  pustyni ? W jaki sposób 

dotarłe  tak daleko na południe, skoro idziesz na północ? Czy jeste ... - napotkał spojrzenie Yahana 

i urwał. 

-  Yahan  jest  moim  sług   -  oznajmił  Rocannon.  Mogien  nic  nie  odpowiedział.  Wida   było,  e 

walczy ze sob , po chwili jednak zacz ł si  u miecha , a wreszcie wybuchn ł gło nym  miechem. 

- Czy po to nauczyłe  si  naszych zwyczajów,  eby kra  mi słu cych, Rokananie? A kto tobie 

ukradł ubranie? 

-  Olhor  ma  podwójn   skór   -  odezwał  si   Kyo  zbli aj c  si   swoim  lekkim  krokiem.  -  Witaj, 

Władco Ognia! Poprzedniej nocy słyszałem ci  w swoich my lach. 

- Kyo zaprowadził nas do ciebie - potwierdził Mogien. - Odk d postawili my stop  na wybrze u 

Fiern dziesi  dni temu, nie wyrzekł ani słowa, ale zeszłej nocy na brzegu zatoki, kiedy wzeszedł 

Lioka, Kyo wysłuchał blasku ksi yca i powiedział: „Tam!" Kiedy si  rozwidniło, polecieli my w 

tym kierunku i tak was znale li my. 

- Gdzie jest Iot? - zapytał Rocannon widz c tylko Raho trzymaj cego uzdy wiatrogonów. 

Mogien nie zmieniaj c wyrazu twarzy wyja nił: 

- Nie  yje. Olgyiorowie napadli na nas we mgle na pla y. Nie mieli innej broni prócz kamieni, 

ale  było  ich  wielu.  Iot  został  zabity,  a  ciebie  stracili my  z  oczu.  Kryli my  si   w  jaskini  w ród 

nadbrze nych skał, dopóki wiatrogony nie mogły znowu lata . Raho poszedł na zwiady i usłyszał 

opowie   o  obcym,  który  stał  w  ogniu  i  nie  spalił  si ,  i  nosił  bł kitny  klejnot.  A  wi c  kiedy 

wiatrogony  mogły  ju   lata ,  polecieli my  do  twierdzy  Zgamy,  a  nie  znalazłszy  tam  ciebie 

podpalili my dach jego plugawego domu i rozp dzili my jego stada, a potem zacz li my ci  szuka  

wzdłu  brzegów cie niny. 

- Ten klejnot, Mogienie - przerwał mu Rocannon - naszyjnik Oko Morza... musiałem go odda  

jako okup za nasze  ycie. Straciłem go. 

- Klejnot? - powtórzył Mogien pr ygl daj c si  mu uwa nie. - Naszyjnik Semley? Oddałe  go? 

Nie po to,  eby ratowa  swoje  ycie - któ  mógłby ci  zrani ? Kupiłe  za niego bezwarto ciowe 

ycie  tego  pół-człowieka!  Tanio  cenisz  moje  dziedzictwo!  Masz,  we   to;  tego  si   nie  traci  tak 

łatwo!  -  podrzucił  co   w  powietrze  ze  miechem,  złapał  i  cisn ł  Rocannonowi,  który  patrzył  w 

osłupieniu na złoty ła cuch i klejnot-płon cy bł kitnym blaskiem w jego dłoni. 

-  Wczoraj  napotkali my  na  drugim  brzegu  zatoki  dwóch  Olgyiorów  i  trzeciego  martwego. 

Zatrzymali my  si ,  eby  ich  zapyta ,  czy  nie  widzieli  nagiego  człowieka  w druj cego  ze  swoim 

sług   nicponiem.  Jeden  z  nich  upadł  przed  nami  na  twarz  i  opowiedział  nam  wszystko,  wi c 

zabrałem drugiemu klejnot, a wraz z nim  ycie, poniewa  walczył. W ten sposób dowiedzieli my 

si ,  e dostałe  si  na drugi brzeg; a Kyo doprowadził nas prosto do ciebie. Ale dlaczego szli cie na 

północ, Rokananie?

 

-  eby...  eby znale  wod . 

-  Jest  strumie   na  zachodzie  -  wtr cił  Raho.  -  Widzieli my  go  tu   przedtem,  zanim  was 

dostrzegli my.  -  Ruszajmy  wi c.  Yahan  i  ja  nie  pili my  od  zeszłej  nocy.  Dosiedli  wiatrogonów, 

Yahan razem z Raho, Kyo na swoim dawnym miejscu za Rocannon~m. Faluj ce na wietrze trawy 

umkn ły spod nich, kiedy wzbili si  ku sło cu lec c na południowy zachód nad rozległ  równin . 

Rozbili  obóz  nad  strumieniem,  który  płyn ł,  czysty  i  powolny,  w ród  bezkwietnych  traw. 

Rocannon  nareszcie mógł  zdj   swój  kombinezon  i  wło y   na siebie  zapasow   koszul   i  płaszcz 

Mogiena.  Zjedli  twardy  chleb  z  Tolen,  korzenie  peya  i  cztery  skoczki  ustrzelone  przez  Yahana, 

który  cieszył  si  jak dziecko,  e  znowu dostał  łuk  w r ce.  Tutaj, na płaskowy u,  zwierz ta  same 

background image

ustawiały si  do strzału i pozwalały si  wiatrogonom chwyta  w locie nie okazuj c strachu. Nawet 

małe  stworzonka  zwane  kilar,  zielone,  ółte  i  fioletowe,  przypominaj ce  owady  swoimi 

przezroczystymi,  brz cz cymi  skrzydełkami,  cho   w  rzeczywisto ci  były  male kimi  torbaczami, 

tutaj  zbli ały  si   do  ludzi  ciekawie  i  bez  l ku  unosiły  si   nad  czyj   głow ,  przygl daj c  si  

wszystkiemu okr głymi, złotymi oczami; to znów przysiadały na czyjej  dłoni lub kolanie,  eby po 

chwili  znowu  wzbi   si   w  powietrze.  Wydawało  si ,  e  cała  ta  niezmierzona  kraina  nie  zna 

człowieka.  Mogien  opowiadał,  e  kiedy  lecieli  nad  płaskowy em,  nie  widzieli  ani  ludzi,  ani 

zwierz t. 

-  Zeszłej  nocy  przy  ognisku  zdawało  nam  si ,  e  widzieli my  jakie   stworzenie  -  powiedział 

Rocannon z wahaniem, jako  e sam nie był pewien, co wła ciwie widzieli. 

Kyo obejrzał  si   na  niego  od ogniska; Mogien,  rozpinaj cy swój  pas  z  dwoma  mieczami,  nie 

powiedział nic. 

O  pierwszym  brzasku  zwin li  obóz  i  przez  cały  dzie   p dzili  na  wietrze  pomi dzy  ziemi   a 

sło cem. Lot nad równin  był równie przyjemny jak ci ka była poprzednia w drówka. W ten sam 

sposób min ł im nast pny dzie , a pod wieczór, kiedy rozgl dali si  ju  za jednym z tych małych 

strumieni, które z rzadka przecinały krain  traw, Yahan obrócił si  naraz na siodle i zawołał: 

- Olhorze! Spójrz przed siebie! 

Hen, daleko na południu niewielka zmarszczka szaro ci przecinała prosty horyzont. 

- Góry! - krzykn ł Rocannon i poczuł, jak za jego plecami Kyo gwałtownie wci gn ł powietrze, 

jakby przestraszony. 

Nast pnego  dnia  płaska  preria  pod  nimi  stopniowo  uniosła  si   i  pofałdowała,  tworz c  niskie 

pagórki i hałdy - ogromne fale na nieruchomym morzu. Wysoko spi trzone chmury płyn ły wci  

na północ ponad ich głowami, a daleko przed sob  widzieli poszarpane, ciemne, wyniosłe zbocza. 

Przed wieczorem zarysy gór stały si  wyra ne; chocia  równin  zakryła ciemno , odległe szczyty 

na  południu  jeszcze  przez  długi  czas  wieciły  jasnym,  złotym  blaskiem.  Kiedy  wreszcie  znikły, 

wychyn ł zza nich ksi yc Lioka i po eglował spiesznie po niebie niby wielka,  ółta gwiazda. Feni 

i  Feli  wzeszły  wcze niej  i  poruszały  si   bardziej  statecznie  ze  wschodu  na  zachód.  Ostatni  z 

czwórki  wzeszedł  Heliki  i  cigał  pozostałe,  przybieraj c  i  zmniejszaj c  si   w  półgodzinnych 

cyklach.  Rocannon  le ał  na  plecach,  obserwuj c  spomi dzy  wysokich,  ciemnych  łodyg  trawy 

powolny, skomplikowany,  wietlisty taniec ksi yców. 

Nast pnego  ranka,  kiedy  razem  z  Kyo  mieli  wsi

  na  szarego  pasiastego wiatrogona,  stoj cy 

przy pysku zwierz cia Yahan ostrzegł go:

 

- Jed  na nim dzisiaj ostro nie, Olhorze. 

Wiatrogon  zgodził  si   z  nim  przeci głym,  kaszl cym  warczeniem,  a  wierzchowiec  Mogiena 

zawtórował mu jak echo. 

- Co im dolega? 

- Głód! - odparł Raho, mocno  ci gaj c cugle swojego białego wierzchowca. - Najadły si , kiedy 

znale li my herilory Zgamy, ale odk d lecimy nad t  równin , nie dostały porz dnego posiłku, a te 

lataj ce skoczki wystarcz  im ledwie na jeden k s.  ci gnij porz dnie pasem swój płaszcz, ksi

 

Olhorze - je li twój wiatrogon dosi gnie go z bami, sko czysz w jego  oł dku. 

Raho, którego br zowa skóra i włosy  wiadczyły o tym,  e jego babk  musiał si  zainteresowa  

jaki  szlachetnie urodzony Angya, był bardziej szorstki w obej ciu i skłonny do kpin od wi kszo ci 

rednich  ludzi.  Mogien  nigdy  go  nie  karcił,  a  sam  Raho  mimo  ostrego  j zyka  nie  krył  swego 

arliwego  przywi zania  do  młodego  ksi cia.  Był  to  człowiek  w  rednim  wieku;  wida   było,  e 

uwa a cał  t  wypraw  za głupot , i równie widoczne było,  e nigdy nie przyszłoby mu do głowy 

opu ci  swojego ksi cia w niebezpiecze stwie. 

Yahan rzucił wodze Rocannonowi i cofn ł si  po piesznie, kiedy uwolniony wiatrogon skoczył w 

powietrze jak puszczona spr yna. Przez cały dzie  trzy wiatrogony ostro, niezmordowanie p dziły 

ku  my liwskim  terenom,  które  wyczuwały  czy  te   zw szyły  na  południu,  a  północny  wiatr 

popychał  je  od  tyłu.  Zalesione  wzgórza,  coraz  wy sze  i  ciemniejsze,  wznosiły  si   ku  płynnym 

zarysom gór. Na równinie rosły teraz drzewa, tworz ce k py i zagajniki, jak wyspy na faluj cym 

morzu traw. Zagajniki przechodziły w las, przerywany gdzieniegdzie zielonym pasem trawy. Przed 

background image

zmierzchem  wyl dowali  przy  małym,  zaro ni tym  turzyc   jeziorku  po ród  wzgórz.  Pracuj c 

sprawnie i z po piechem,  redni ludzie zdj li z wiatrogonów wszystkie pakunki i uprz , odst pili i 

pu cili je wolno. Trzy bestie z rykiem wystrzeliły w gór , bij c wielkimi skrzydłami, rozleciały si  

nad wzgórzami w trzech ró nych kierunkach i znikn ły.

 

-  Wróc ,  kiedy  si   najedz   -  wyja nił  Yahan  Rocannonowi  -  albo  kiedy  ksi

  Mogien  na  nie 

zagwi d e. 

- Czasami przyprowadzaj  ze sob  kolegów, dzikie wiatrogony - dorzucił Raho, zawsze gotów 

zakpi  z nowicjusza. 

Mogien i jego ludzie rozeszli si ,  eby zapolowa  na lataj ce skoczki czy te  w innych celach. 

Rocannon wyci gn ł z ziemi kilka grubych korzeni peya, zawin ł je we własne li cie i wsadził do 

gor cego popiołu,  eby si  upiekły. Był ekspertem od wykorzystywania tego, co dana okolica mo e 

ofiarowa , i uwielbiał to; owe długie loty od  witu do zmierzchu, ci gły, z ledwo ci  zaspokajany 

głód i noce przesypiane na gołej ziemi w podmuchach wiosennego wiatru pozbawiły go nadmiaru 

ciała,  uczyniły  wra liwym  i  otwartym  na  wszelkie  doznania.  Podniósłszy  si   zobaczył,  e  Kyo 

zaw drował nad sam brzeg jeziora i stał tam - w tła figurka, nie wy sza od sitowia, które zarastało 

brzegi i szeroki pas wody. Mały Fian patrzył na góry, pi trz ce si  szarym masywem na południu, 

które  gromadziły  wokół  swych  wierzchołków  wszystkie  barwy  i  cał   cisz   nieba.  Rocannon 

podchodz c do niego ujrzał w jego oczach strach pomieszany z t sknot . Nie odwracaj c si  Kyo 

powiedział cichym, niepewnym głosem: 

- Olhorze, znowu masz swój klejnot. 

- Wci  próbuj  si  go pozby  - rzucił Rocapnon z u miechem. 

- Tam w górze - mówił dalej Fian - b dziesz musiał ofiarowa  wi cej ni  tylko złoto i kamienie... 

Co tam utracisz, Olhorze, tam w górze, gdzie jest szaro i zimno? Przez ogie  w mróz... 

Rocannon słyszał go i widział, ale zauwa ył,  e jego usta si  nie poruszały. Przenikn ł go chłód i 

pospiesznie zamkn ł swój umysł, cofaj c si  przed tym niesamowitym uczuciem przenikaj cym w 

jego my li, w jego osobowo . Po jakiej  minucie Kyo odwrócił si , spokojny i u miechni ty jak 

zwykle, i odezwał si  swoim zwykłym głosem:

 

- Za tymi wzgórzami i lasami, w zielonych dolinach mieszkaj  Fiia. Moi ludzie ch tnie osiedlaj  

si  w dolinach, nawet tutaj; lubi  blask sło ca i ziele  ł k. Znajdziemy ich wioski za kilka dni. 

Była to radosna wiadomo  dla pozostałych, kiedy Rocannon im j  powtórzył. 

- My lałem ju ,  e nie znajdziemy tu  adnych stworze  obdarzonych mow . Taki pi kny kraj, a 

taki pusty - stwierdził Raho. 

-  Nie  zawsze  był  pusty  -sprzeciwił  si   Mogien,  obserwuj c  par   kilarów  o  ametystowych 

skrzydełkach, ta cz cych jak wa ki nad powierzchni  jeziora. - Moi ludzie przemierzali go dawno 

temu, w czasach, kiedy nie było jeszcze bohaterów, zanim zbudowano Hallan i wyniosły Oynhall, 

zanim  Hendin  zadał  swój  cios  i  Kirfiel  zgin ł  na  wzgórzu  Orren.  Przybyli my  z  południa  w 

łodziach  o  smoczych  głowach  i  znale li my  w  Angien  dziki  lud,  kryj cy  si   po  lasach  i  w 

nadmorskich jaskiniach, lud o białych twarzach. Znasz t  pie , Yahanie, Pie  Orgohien: 

 

Jechali na wietrze,  

kroczyli po ziemi,  

płyn li przez morze,  

ku gwie dzie Brehen,  

na  cie ce Lioki... 

 

-  cie ka Lioki prowadzi z południa na północ. A pie  opowiada o tym, jak my, Angyarowie, 

walczyli my  i  pokonali my  dzikich  my liwców,  Olgyiorów,  jedynych  z  naszej  rasy  w  Angien; 

poniewa  wszyscy jeste my jedn  ras , Liuarami. Ale pie  nie wspomina o tych górach. To stara 

pie ;  by   mo e  pocz tek  został  zapomniany.  A  mo e  moi  ludzie  pochodz   z  tych  wzgórz.  To 

dobra  ziemia  -  lasy  do  polowania  i  ł ki  do  wypasania  stad,  i  wzgórza,  eby  na  nich  budowa  

fortece. A jednak wydaje si ,  e teraz nikt tu nie mieszka... 

background image

Yahan  nie  grał  na  swojej  srebrnostrunnej  lutni  tej  nocy;  wszyscy  spali  niespokojnie,  mo e 

dlatego,  e  wiatrogony  odleciały,  a  w ród  wzgórz  panowała  tak  martwa  cisza,  jakby  adne 

stworzenie nie odwa yło si  poruszy  w ciemno ci. 

Nast pnego dnia, zgodziwszy si ,  e ich obóz znajdował si  w zbyt wilgotnym miejscu, ruszyli 

bez po piechu w drog , zatrzymuj c si  cz sto,  eby zapolowa  i zebra   wie e zioła. O zmierzchu 

dotarli do pagórka, którego wierzchołek był płaski i zapadni ty, jak gdyby pod ziemi  spoczywały 

fundamenty zwalonego budynku. Nic nie pozostało, ale mo na było si  domy li , gdzie niegdy  - w 

tych  czasach  tak  odległych,  e  adna legenda  o nich  nie wspominała  -  znajdowało  si  l dowisko 

małej fortecy. Rozbili tu obóz,  eby wiatrogony mogły łatwo ich znale , kiedy powróc . 

Pó n  noc  Rocannon przebudził si  i usiadł.  wiecił tylko jeden ksi yc Lioka, a ogie  wygasł. 

Nie  wystawiali  adnej  warty;  a  jednak  Mogien  stał  jakie   pi tna cie  stóp  dalej  -  nieruchoma, 

wysoka  sylwetka,  ledwie  widoczna  w  wietle  gwiazd.  Rocannon  przygl dał  mu  si   sennie, 

zastanawiaj c  si ,  dlaczego  płaszcz  sprawia,  e  Mogien  wydaje  si   taki  wysoki  i  w ski  w 

ramionach. Co  tu było nie w porz dku. Angyarski płaszcz rozszerzał si  w górze jak dach pagody, 

a poza tym Mogien nawet bez płaszcza był postawny i barczysty. Dlaczego tam stoi, taki wysoki, 

cienki i zgarbiony?

 

Posta  powoli odwróciła twarz. To nie była twarz Mogiena. 

-  Kto  to?!  -  zawołał  Rocannon  zrywaj c  si   z  ziemi.  W  martwej  ciszy  jego  głos  zad wi czał 

głucho. 

Raho usiadł, rozejrzał si , złapał swój łuk i zacz ł gramoli  si  na nogi. Za wysok  sylwetk  co  

si  lekko poruszyło: druga taka sama. Wsz dzie wokół nich, w ród porosłych traw  ruin, stały w 

wietle gwiazd wysokie, chude milcz ce postacie, zakutane w płaszcze, z pochylonymi  głowami. 

Obok wystygłego ogniska stał tylko on i Raho. 

- Ksi

 Mogienie! - krzykn ł Raho. Nie było odpowiedzi. 

-  Gdzie  jest  Mogien?  Kim  jeste cie?  Odpowiadajcie...  Nie  odezwali  si ,  tylko  zacz li  powoli 

przesuwa  si  do przodu. Raho wypu cił strzał . Nadal nie wydali z siebie  adnego d wi ku, ale 

nagle  rozpostarli  swoje  płaszcze  niesamowicie  szeroko,  zamiataj c  nimi  po  ziemi,  i  zaatakowali 

wszyscy  razem.  Nadbiegali  w  wielkich,  powolnych  susach.  Rocannon  walcz c  z  nimi  walczył 

jednocze nie,  eby otrz sn  si  ze snu - to musiał by  sen: ta cisza, te powolne ruchy, to wszystko 

było  jakie   nierealne.  Nawet  nie  czuł  ich  ciosów.  Ale  przecie   miał  na  sobie  swój  kombinezon. 

Słyszał,  e Raho krzyczy w desperacji: - Mogienie! 

Atakuj cy  przygnietli  Rocannona  do  ziemi  cał   swoj   liczb   i  ci arem,  a  zanim  zdołał  si  

wyswobodzi ,  został  uniesiony  w  powietrze  głow   w  dół;  towarzyszył  temu  kołysz cy, 

przyprawiaj cy o mdło ci ruch. Wykr caj c si ,  eby uwolni  si  z u cisku trzymaj cych go r k, 

ujrzał  w  wietle  gwiazd  wzgórza  i  lasy  przesuwaj ce  si   daleko  w  dole.  Poczuł  zawrót  głowy  i 

wczepił si  obiema r kami w chude ramiona stworze , które go porwały. Otaczali go zewsz d, ich 

dłonie podtrzymywały go, powietrze wypełniał łopot czarnych skrzydeł.

 

To  trwało  bez  ko ca;  co  jaki   czas  Rocannon  ponawiał  wysiłki,  eby  przebudzi   si   z  tego 

monotonnego koszmaru strachu, cichych, sycz cych głosów, łopotania wielkich skrzydeł, z ka dym 

uderzeniem  unosz cych  go  coraz  dalej  i  dalej.  Potem  lot  przeszedł  nieoczekiwanie  w  długi, 

szybuj cy  ze lizg.  Poja niały  na  wschodzie  horyzont  przemkn ł  obok  z  przera aj c   szybko ci , 

ziemia przechyliła si  pod Rocannonem, niezliczone silne, mi kkie dłonie zwolniły swój u cisk i 

Rocannon upadł. Nic mu si  nie stało, ale był zbyt oszołomiony i obolały,  eby si  podnie , le ał 

wi c i rozgl dał si  dookoła. 

Pod sob  czuł chodnik z płaskich, wypolerowanych płyt. Z prawej i z lewej wznosiły si   ciany, 

osrebrzone brzaskiem, wysokie, proste i gładkie, jak wykute z metalu. Z tyłu wznosiła si  ku niebu 

pot na budowla, a patrz c przed siebie, przez bram  pozbawion  szczytu, widział ulic  - idealnie 

równy  rz d  srebrzystych,  identycznych  domów  bez  okien,  czysta,  geometryczna  perspektywa 

ja niej ca w czystym  wietle poranka. To było miasto, nie wioska z epoki kamiennej ani twierdza z 

epoki  br zu,  ale  wielkie  miasto,  surowe  i  majestatyczne,  pot ne  i  doskonałe,  produkt  wysoko 

rozwini tej technologii. Rocannon usiadł, wci  jeszcze czuj c zawrót głowy. 

background image

W  miar ,  jak  si   rozja niało,  dostrzegał  w  mroku  dziedzi ca  jakie   kształty,  jakby  wielkie 

toboły;  koniec  jednego  z  nich  połyskiwał  ółtawo.  Ze  wstrz sem,  który  przełamał  jego  trans, 

Rocannon  rozpoznał  ciemn   twarz  pod  grzyw   ółtych  włosów.  Oczy  Mogiena  były  otwarte, 

wpatrywały si  w niebo bez mrugni cia. 

Wszyscy jego czterej towarzysze wygl dali tak samo, sztywni, z otwartymi ustami. Twarz Raho 

była  szkaradnie  wykrzywiona.  Nawet  Kyo,  który  w  swojej  krucho ci  wydawał  si   tak  odporny, 

le ał nieruchomo, a w jego wielkich oczach odbijało si  blade niebo.

 

A  jednak  oddychali,  powoli,  bezgło nie,  w  parosekundowych  odst pach  czasu;  Rocannon 

przyło ył  ucho  do  piersi  Mogiena i usłyszał  słabe,  powolne  uderzenia serca, jakby  dochodz ce  z 

wielkiej odległo ci. 

Szum powietrza za plecami sprawił,  e instynktownie przypadł do ziemi i zamarł w takim samym 

bezruchu, jak sparali owane ciała dookoła. Jakie  r ce chwyciły go za nogi i ramiona. Przewrócono 

go  na  plecy  i  ujrzał  pochylon   nad  sob   twarz:  dług ,  w sk   twarz,  mroczn   i  pi kn .  Ciemna 

głowa  pozbawiona  była  włosów  i  brwi.  Spod  szerokich,  bezrz sych  powiek  spogl dały  oczy  z 

czystego  złota.  Małe,  delikatnie  rze bione  usta  były  zamkni te.  Mi kkie,  silne  dłonie  uj ły  jego 

szcz k   i  nacisn ły,  przemoc   otwieraj c  mu  usta.  Nast pna  wysoka  sylwetka  pochyliła  si   nad 

nim; po chwili kaszlał i krztusił si , kiedy wlewano mu do gardła jaki  płyn - ciepł  wod , st chł  i 

mdł . Potem dwie wielkie istoty pu ciły go. Rocannon zerwał si  na nogi, wypluł wod  i zawołał: 

- Nic mi nie jest, zostawcie mnie! 

Ale  stworzenia ju   odwróciły  si   do niego  plecami.  Pochyliły  si   nad  Yahanem  i  podczas  gdy 

jedna naciskała mu szcz k , druga wlewała mu do ust wod  z długiej, srebrzystej wazy. 

Były bardzo wysokie, bardzo chude, semi-humanoidalne; po ziemi, która nie była ich  ywiołem, 

poruszały  si   powoli  i  do   niezgrabnie.  Miały  w skie  klatki  piersiowe  i  muskularne  ramiona; 

długie, mi kkie skrzydła spływały im z pleców jak szare opo cze. Nogi  były cienkie i krótkie, a 

ciemne, szlachetne głowy wydawały si  wychyla  do przodu spod stercz cych w gór  zako cze  

skrzydeł. 

„Podr cznik" Rocannona spoczywał w gł bi zasnutych mgł  wód kanału, ale pami  podsun ła 

mu  natychmiast:  Istoty  rozumne,  Gatunek  4?  (nie  potwierdzony):  Wielkie  humanoidy,  rzekomo 

zamieszkuj ce ogromne miasta (?). A jemu udało si  potwierdzi  te domysły, nawi za  pierwszy 

kontakt  z  nowym  gatunkiem,  now ,  wysoce  rozwini t   kultur ,  nowymi  członkami  Ligi.  Czyste, 

precyzyjne  pi kno  budynków,  bezosobowe  miłosierdzie  dwóch  wielkich,  anielskich  istot,  które 

przyniosły  wod ,  ich  królewskie  milczenie  -  wszystko  to  budziło  w  nim  groz .  Na  adnym  ze 

wiatów nie spotkał podobnej rasy.

 

Zbli ył si  do dwóch istot, które wła nie poiły wod  Kyo, i zwrócił si  do nich uprzejmie, cho  

bez wiary w pomy lny rezultat: 

-  Czy  znacie  Wspóln   Mow ,  skrzydlaci  panowie?  Nie  zwróciły  na  niego  adnej  uwagi. 

Mi kkim,  cichym, jakby  kalekim  chodem  zbli yły  si   do  Raho  i  wlały  wod   w  jego  skrzywione 

usta. Woda wypłyn ła i  ciekła po policzku. Podeszły z kolei do Mogiena, a Rocannon ruszył za 

nimi. 

- Wysłuchajcie mnie! - krzykn ł i nagle zamarł w bezruchu; z mdl cym uczuciem zrozumiał,  e 

owe  wielkie,  złote  oczy  były  lepe,  e  te  istoty  były  lepe  i  głuche.  Nie  odezwały  si   ani  nie 

spojrzały  na  niego,  tylko  szły  dalej,  wysokie,  smukłe,  eteryczne,  okryte  mi kkimi  skrzydłami  od 

stóp do głów. A potem drzwi cicho zamkn ły si  za nimi. 

Rocannon, wzi wszy si  w  gar , podchodził po kolei do ka dego z towarzyszy w nadziei,  e 

antidotum  na  parali   zaczyna  działa .  Nie  było  adnej  zmiany.  Ponownie  upewnił  si ,  e  u 

wszystkich  słycha  jeszcze  powolny  oddech  i  słabe  bicie  serca  -  u  wszystkich  prócz  Raho.  Pier  

Raho  nie  poruszała  si ,  jego  ało nie  wykrzywiona  twarz  była  zimna.  Policzki  nadal  mokre  od 

wody, któr  poiły go obce stworzenia. 

Rocannon  czuł,  jak  obok  pełnego  zgrozy  niedowierzania  narasta  w  nim  gniew.  Dlaczego  te 

anielskie  istoty  traktowały  ich  jak  schwytane  dzikie  zwierz ta?  Zostawił  swoich  przyjaciół  i 

pospieszył przez dziedziniec i bram  pozbawion  szczytu na ulic  nieprawdopodobnego miasta. 

background image

Nic si  nie poruszało. Wszystkie drzwi były zamkni te. Wysokie, pozbawione okien, srebrzyste 

fasady domów stały ciche w pierwszych promieniach sło ca.

 

Rocannon naliczył sze  skrzy owa , zanim dotarł do ko ca ulicy. Zamykał j  mur wysoki na 

pi   metrów,  ci gn cy  si   nieprzerwanie  w  obu  kierunkach.  Rocannon  nawet  nie  próbował  i  

wzdłu  niego domy laj c si ,  e nie było w nim  adnej bramy. Po co bramy istotom posiadaj cym 

skrzydła?  Ulice  zbiegały  si   promieni cie  w  centrum  miasta;  Rocannon  zawrócił  do  głównego 

gmachu,  jedynego  budynku  w  mie cie  wyró niaj cego  si   kształtem  i  wielko ci   po ród 

geometrycznych szeregów jednakowych, srebrzystych domów. Ponownie znalazł si  na dziedzi cu. 

Wszystkie drzwi były zamkni te, czyste, puste ulice rozci gały si  pod czystym, pustym niebem; 

jedynym d wi kiem był odgłos jego kroków. 

Załomotał  do  drzwi  zamykaj cych  dziedziniec.  Nie  było  odpowiedzi.  Pchn ł  -  i  drzwi  stan ły 

otworem. Wewn trz panowała ciepła ciemno ; odbierał szmery i szelesty,  wra enie wysoko ci i 

rozległej przestrzeni. Wysoka sylwetka chwiejnie przeszła obok, zatrzymała si  i znieruchomiała. 

W  smudze  wiatła  wpadaj cej  przez  otwarte  drzwi  Rocannon  widział,  jak  ółte  oczy  skrzydlatej 

istoty  zamkn ły  si   i  otworzyły  powoli.  To  wiatło  sło ca  je  o lepiało.  Tylko  w  nocy  mogły 

spacerowa  po swoich srebrzystych ulicach i wylatywa  na zewn trz. 

Patrz c  w  t   nieodgadnion   twarz  Rocannon  przybrał  postaw ,  któr   etnografowie  nazywali 

NOK  -  Nawi zanie  Ogólnego  Kontaktu,  dramatyczna,  wyra aj ca  ch   porozumienia  poza  -  i 

zapytał w j zyku galaktycznym: 

- Kto jest waszym przywódc ? 

Wypowiedziane sugestywnym tonem, pytanie to zazwyczaj wywoływało jak  reakcj . Ale nie 

tym  razem.  Skrzydlaty  spojrzał  wprost  na  Rocannona  z  oboj tno ci   gorsz   od  lekcewa enia, 

zamrugał, zamkn ł oczy i najwyra niej zasn ł na stoj co.

 

Oczy  Rocannona  przyzwyczaiły  si   ju   do  ciemno ci  i  w  ciepłym  mroku  wypełniaj cym 

pomieszczenie  dostrzegł  teraz  całe  setki  wyprostowanych,  skrzydlatych  sylwetek,  stoj cych  w 

rz dach, nieruchomo, z zamkni tymi oczami. 

Przeszedł  pomi dzy  nimi,  a  one  nawet  nie  drgn ły.  Dawno  temu,  na  swojej  ojczystej  planecie 

Davenant,  zwiedzał  jako  dziecko  muzeum  pełne  rze b  i  tak  samo  przechodził  mi dzy  nimi, 

podnosz c wzrok na nieruchome twarze staro ytnych hai skich bogów. 

Zbieraj c cał  odwag , podszedł do jednej z istot i dotkn ł jej - jego? - ramienia. Złociste oczy 

otwarły si , pi kna twarz zwróciła si  ku niemu, ciemna w g stniej cym mroku. 

- Hassa! - powiedział skrzydlaty, nachylił si  szybko, dotkn ł ramienia ustami, potem cofn ł si  

trzy kroki, ponownie otulił si  skrzydłami jak peleryn  i znieruchomiał z zamkni tymi oczami. 

Rocannon  zostawił  go  w  spokoju  i  poszedł  dalej,  po  omacku  odnajduj c  drog   w  ciepłym, 

miodowym półmroku zalegaj cym wielk  sal . W gł bi trafił na drugie drzwi, si gaj ce od podłogi 

a  do wysokiego stropu. Za drzwiami było nieco ja niej, niewielkie otwory w dachu przepuszczały 

rozproszone,  złociste  wiatło.  ciany  zakrzywiały  si   po  obu  stronach,  tworz c  w  górze  w skie, 

łukowate sklepienie. Wygl dało to na korytarz okr aj cy  rodkowe pomieszczenie - serce całego 

miasta.  Wewn trzna  ciana  była  przepi knie  udekorowana  skomplikowanym  deseniem  z 

przeplataj cych  si   trójk tów  i  sze ciok tów,  si gaj cym  a   do  sufitu.  Rocannon  poczuł  nawrót 

zawodowego  entuzjazmu.  Ci  ludzie  byli  wspaniałymi  budowniczymi.  Wszystkie  powierzchnie  w 

ogromnym  gmachu  były  gładkie,  wszystkie  kraw dzie  precyzyjnie  wyko czone;  koncepcja  była 

ol niewaj ca, a wykonanie bezbł dne. Tylko wysoko rozwini ta kultura mogła tego dokona . Ale 

nigdy  dot d  nie  spotkali  inteligentnej  rasy,  której  przedstawiciele  zachowywali  si   tak  oboj tnie. 

Poza tym dlaczego wła ciwie sprowadzili tu Rocannona i jego przyjaciół? Czy by z wła ciw  sobie 

milcz c  arogancj  ratowali w drowców przed jakim  nocnym niebezpiecze stwem? A mo e inne 

rasy słu yły im za niewolników? Ale w takim razie powinni byli zauwa y ,  e Rocannon okazał si  

odporny  na  ich  parali uj cy  rodek,  i  jako   zareagowa .  By   mo e  w  ogóle  nie  u ywali  słów; 

jednak e  Rocannon,  maj c  przed  oczami  ten  niewiarygodny  pałac,  skłonny  był  przypuszcza ,  i  

zetkn ł  si   z  inteligencj   całkowicie  wykraczaj c   poza  zasi g  ludzkiego  rozumienia.  Id c  dalej 

odnalazł  w  wewn trznej  cianie  toroidalnego  korytarza  trzecie  drzwi,  tak  niskie,  e  musiał  si  

pochyli . Skrzydlaci chyba wczołgiwali si  tu na czworakach. 

background image

Pomieszczenie  wypełniał  ten  sam  ciepły,  ółtawy,  słodko  pachn cy  mrok,  zewsz d  dobiegały 

jakie   szmery,  wywoływane  lekkimi  poruszeniami  wielu  skrzydlatych  ciał,  i  ciche  mamrotanie 

wielu  głosów.  Wysoko  w  górze  błyszczało  złociste  oko  wiatła.  Długa,  spiralna,  łagodnie 

nachylona rampa wspinała si  ku niemu, wij c si  wokół okr głych  cian. Tu i ówdzie na rampie 

wida  było jakie  poruszenie, a dwukrotnie jaka  posta , wydaj ca si  z dołu male ka, rozkładała 

skrzydła  i  bezgło nie  przelatywała  przez  wielki  cylinder  wypełniony  złocistym  pyłem.  Kiedy 

Rocannon zbli ył si  do podnó a rampy, co  oderwało si  od  ciany w połowie jej wysoko ci i z 

suchym  trzaskiem  wyl dowało  na  podłodze.  Podszedł  bli ej.  To  było  ciało  jednego  ze 

Skrzydlatych.  Chocia   czaszka  roztrzaskała  si   przy  upadku,  nie  było  wida   krwi.  Ciało  było 

drobne, z nie uformowanymi do ko ca skrzydłami. 

Rocannon  zacisn ł  z by  i  zacz ł  si   wspina   na  ramp .  Jakie   dziesi   metrów  ponad  ziemi  

natkn ł si  na trójk tn  nisz  w  cianie. W niszy kuliło si  dziewi ciu Skrzydlatych, po trzech w 

ka dym k cie - małe, drobne istotki z pomarszczonymi skrzydłami. Otaczali kr giem jak  wielk , 

blad  mas ; Rocannon przygl dał si  jej przez chwil , zanim dostrzegł pysk i otwarte puste oczy. 

To  był  wiatrogon,  ywy,  lecz  sparali owany.  Małe,  subtelnie  wyrze bione  usta  dziewi ciu 

Skrzydlatych pochylały si  nad nim bezustannie i całowały, całowały... 

Nast pny  trzask  zm cił  cisz .  Rocannon  zerkn ł  na  to  w  przelocie,  kiedy  wycofywał  si  

pospiesznie, najciszej jak mógł. To było martwe, wysuszone do cna ciało herilora. 

Przemkn ł  przez  toroidalny,  ozdobiony  ornamentem  korytarz,  cichutko  przekradł  si   pomi dzy 

pi cymi  postaciami  w  wielkiej  sali  i  wyskoczył  na  dziedziniec.  Dziedziniec  był  pusty.  Białe, 

uko ne promienie sło ca padały na gładkie płyty. Jego przyjaciele znikn li. Skrzydlaci zawlekli ich 

do swego pałacu i oddali larwom,  eby wyssały z nich krew. 

 

VII 

 

Rocannon  poczuł,  e  uginaj   si   pod  nim  kolana.  Usiadł  na  czerwonym,  wypolerowanym 

chodniku i próbował opanowa  mdl cy strach. Gor czkowo zastanawiał si , co robi . Co robi ?! 

Musi wróci  do pałacu, musi ratowa  Mogiena, Yahana i Kyo. Na sam  my l o powrocie pomi dzy 

te  wysmukłe,  anielskie  postacie,  których  szlachetne  głowy  zawierały  mózgi  zdegenerowane  do 

poziomu  owadów,  zimny  dreszcz  przeszedł  mu  po  plecach;  ale  musiał  to  zrobi .  Tam  byli  jego 

przyjaciele, a on musiał ich ratowa . Czy larwy i ich opiekunowie spali dostatecznie mocno? Czy 

nie rzuc  si  na niego? Zdusił w sobie w tpliwo ci. Najpierw jednak powinien sprawdzi , czy w 

otaczaj cym  miasto  murze  nie  ma  jakiej   bramy.  Od  tego  zale ało  wszystko.  Nikt  nie  mógł  si  

wspi  na gładk , mierz c  pi tna cie stóp  cian . 

Skrzydlaci dzielili si  prawdopodobnie na trzy kasty, rozmy lał id c cich , idealnie pust  ulic : 

opiekunowie  larw  w  pałacu,  budowniczy  i  my liwi  w  zewn trznych  pomieszczeniach,  a  w  tych 

domach  -  osobniki  płodne,  królowe  matki  składaj ce  jajka.  Dwie  istoty,  które  przyniosły  wod , 

były  na  pewno  opiekunami,  utrzymuj cymi  sparali owane  ofiary  przy  yciu,  eby  larwy  mogły 

wyssa   z  nich  krew.  Próbowały  napoi   martwego  Raho.  Ju   to  samo  wiadczyło,  e  były 

bezrozumnymi  zwierz tami.  Jak  to  si   stało,  e  tego  nie  zauwa ył?  Wolał  my le   o  nich  jako  o 

istotach  obdarzonych,  inteligencj ,  poniewa   miały  tak  bardzo  ludzki,  a  nawet  anielski  wygl d. 

Odkryty  Gatunek  4  (?)  -  pomy lał  z  furi   pod  adresem  „Podr cznika".  W  tej  samej  chwili  co  

przebiegło p dem przez ulic  na najbli szym skrzy owaniu - jakie  małe, br zowe stworzenie. W 

myl cej  perspektywie  identycznych  fasad  domów  nie  potrafił  okre li   jego  rozmiarów.  To 

stworzenie  wyra nie  tu  nie  pasowało.  A  wi c  w  pi knym  ulu  zal gły  si   paso yty.  Rocannon 

szybko i bez przeszkód, w kompletnej ciszy, dotarł do zewn trznego muru i skierował si  w lewo. 

Kilka kroków przed nim, w załomie gładkiej, srebrzystej  ciany, kuliło si  br zowe zwierz tko. 

Na  czworakach  si gało  mu  zaledwie  do  kolan.  W  przeciwie stwie  do  wi kszo ci  zwierz cych 

gatunków na tej planecie nie miało skrzydeł. Wygl dało na przera one, wi c Rocannon obszedł je 

dookoła, nie chc c go skrzywdzi , i ruszył dalej. W zasi gu wzroku w koli cie biegn cym murze 

nie było  adnych otworów. 

- Panie! - zawołał cichy głos, zdaj cy si  dochodzi  znik d. - Panie! 

background image

- Kyo! - krzykn ł Rocannon, odwracaj c si  gwałtownie. Jego głos odbił si  od  cian i powrócił 

echem. Nic si  nie poruszyło. Proste, białe  ciany, proste, czarne cienie. Cisza.

 

Małe br zowe zwierz tko skacz c zbli ało si  ku niemu. - Panie! - zapiszczało. - Panie, o pójd , 

pójd . O pójd , panie! 

Rocannon wytrzeszczył oczy. Małe stworzonko przysiadło przed nim na spr ystych po ladkach. 

Dyszało,  przyciskaj c  małe,  czarne  r czki  do  futerka  na  piersi;  niemal  wida   było,  jak  wali  mu 

serce. Czarne, przera one oczy spojrzały na Rocannona. Stworzonko powtórzyło dr cym głosem 

we Wspólnej Mowie: 

- Panie... 

Rocannon ukl kł. My li wirowały mu w głowie, kiedy przygl dał si  temu stworzeniu; w ko cu 

powiedział bardzo łagodnie: 

- Nie wiem, jak mam ci  nazywa . 

- O pójd  - powtórzyło dr ce małe stworzonko. - Panowie... panowie. Pójd ! 

- Panowie - moi przyjaciele? 

- Przyjaciele - powtórzyło br zowe stworzonko. - Przyjaciele. Zamek. Przyjaciele, zamek, ogie , 

wiatrogon, dzie , noc, ogie . O pójd ! 

- Pójd  - powiedział Rocannon. 

Natychmiast  skoczyło  do  przodu,  a  Rocannon  ruszył  za  nim.  Stworzenie  biegło  jedn   z 

promieni cie rozgał ziaj cych si  ulic, potem skr ciło w boczn  uliczk , kieruj c si  na północ, i 

wpadło do jednej z dwunastu bram pałacu. Tam, na wyło onym czerwonymi płytami dziedzi cu, 

le eli jego czterej przyjaciele, tak jak ich zostawił. Pó niej, kiedy miał czas pomy le , zrozumiał,  e 

wyszedł z pałacu na inny dziedziniec i dlatego nie mógł ich znale . 

Czekało  tu  jeszcze  pi   br zowych  stworze ,  zebranych  w  do   ceremonialn   grupk   wokół 

Yahana. Rocannon ponownie ukl kł,  eby dostosowa  si  do nich wzrostem, i ukłonił si  najlepiej, 

jak potracił. 

- Witajcie, mali panowie - powiedział. 

-  Witaj,  witaj  -  zapiszczeli  wszyscy  mali,  futrza ci  ludzie.  Potem  jeden  z  nich,  z  czarnym 

futerkiem na pyszczku, powiedział: 

- Kiemhrir. 

-  Nazywacie  si   Kiemhrir?  -  Ukłonił  si   pospiesznie  na laduj c  jego  ukłon.  -  Ja  nazywam  si  

Rocannon Olhor. Jeste my z północy, z Angien, z zamku Hallan. 

- Zamek - powtórzył Czarna Twarz. Jego cienki, piskliwy głosik trz sł si  z przej cia. Zamy lił 

si   i  poskrobał  w  głow .  -  Dzie ,  noc,  rok,  rok  -  odezwał  si .  -  Panowie  i .  Rok,  rok,  rok... 

Kiemhrir nie i . - Spojrzał z nadziej  na Rocannona.

 

--- Kiemhirirowie... zostali tutaj? - upewnił si  Rocannon. 

-  Zosta !  -  zawołał  zadziwiaj co  gło no  Czarna  Twarz  -  zosta !  Zosta !  -  A  inni  zamruczeli 

jakby w upojeniu: - Zosta ... 

- Dzie  - oznajmił stanowczym tonem Czarna Twarz, pokazuj c na sło ce - panowie przyj . 

I ? 

- Tak, chcemy i . Mo ecie nam pomóc? 

- Pomóc! - zawołał Kiemher, podchwyciwszy skwapliwie to słowo i smakuj c je z rozkosz . - 

Pomóc i . Panie, zosta ! 

Wi c Rocannon został; usiadł i przygl dał si , jak Kiemhrirowie zabieraj  si  do dzieła. Czarna 

Twarz  zagwizdał  i  wpr dce  pojawił  si   jeszcze  tuzin  kicaj cych  ostro nie  stworze .  Rocannon 

zastanawiał  si ,  jak  zdołali  sobie  znale   kryjówki  w  tym  mie cie-ulu,  odznaczaj cym  si  

matematyczn  schludno ci ; niew tpliwie jednak jako  sobie radzili, a nawet mieli magazyny, gdy  

jeden z nich niósł w swoich czarnych łapkach biały, owalny przedmiot przypominaj cy jajo. Była 

to  skorupa  jaja  słu ca  za  naczynie.  Czarna  Twarz  uj ł  j   w  łapki  i  ostro nie  zdj ł  czubek. 

Wewn trz znajdował si  g sty, przejrzysty płyn. Czarna Twarz kapn ł troch  płynu na  lady ukłu  

widoczne  na  ramionach  nieprzytomnych  ludzi,  a  potem,  podczas  gdy  inni  ostro nie  i  z  obaw  

podtrzymywali  im  głowy,  wlał  ka demu  odrobin   w  usta.  Raho  nie  dotykał.  Kiemhrirowie  nie 

background image

rozmawiali mi dzy sob , ograniczaj c si  do gestów i cichute kich gwizdów, a mimo to sprawiali 

wra enie uprzejmych i dobrze wychowanych. 

Czarna Twarz zbli ył si  do Rocannona i odezwał si  uspokajaj cym tonem: 

- Panie, zosta . 

- Czeka ? Oczywi cie. 

- Panie - zaczał Kiemher wskazuj c na ciało Raho i urwał. 

- Umarł - wyja nił Rocannon. 

-  Umarł,  umarł  -  powtórzył  mały  człowieczek.  Dotkn ł  nasady  swojej  szyi,  a  Rocannon 

przytakn ł.  Dziedziniec  otoczony  srebrnymi  cianami  powoli  nagrzewał  si   od  sło ca.  Yahan, 

le cy nie opodal Rocannona, odetchn ł gł boko. 

Kiemhrirowie przysiedli półkolem ze swoim przywódc . Rocannon zwrócił si  do niego: 

- Mały panie, czy mógłbym pozna  twoje imi ? 

- Imi  - wyszeptał Czarna Twarz. Pozostali siedzieli bardzo cicho. - Liuar - wymówił stare słowo, 

którym Mogien nazywał wszystkich przedstawicieli swojej rasy, zarówno szlachetnie urodzonych, 

jak  i  rednich  ludzi,  słowo  wymienione  w  „Podr czniku"  jako  nazwa  Gatunku  II.  Liuar,  Fiia, 

Gdemiar: imi . Kiemhrir: nie imi .

 

Rocannon kiwn ł głow , zastanawiaj c si , co to miało znaczy . Słowo „kiemher; kiemhrir" było 

widocznie, jak si  zorientował, tylko przymiotnikiem, oznaczaj cym „zwinny, szybki". 

Za  jego  plecami  Kyo  złapał  oddech,  poruszył  si   i  usiadł.  Rocannon  podszedł  do  niego.  Mali 

ludzie  bez  imienia  przygl dali  si   temu  uwa nie  i  spokojnie  swoimi  czarnymi  oczami.  Potem 

obudził  si   Yahan,  a  na  ko cu  Mogien,  który  musiał  otrzyma   najwi ksz   dawk   parali uj cego 

rodka,  gdy   z  pocz tku  nie  mógł  nawet  podnie   r ki.  Jeden  z  Kiemhrirów  nie miało  pokazał 

Rocannonowi, jak mo na pomóc Mogienowi rozcieraj c mu r ce i nogi. Rocannon zastosował si  

do jego wskazówek, w mi dzyczasie wyja niaj c, co si  stało i gdzie si  znale li. 

- Gobelin - wyszeptał Mogien. 

-  Jaki  gobelin?  -  zapytał  łagodnie  Rocannon  przypuszczaj c,  e  Mogien  jest  jeszcze 

oszołomiony. 

- Gobelin w domu... skrzydlaci giganci... - szepn ł młodzieniec. 

Wtedy  Rocannon  przypomniał  sobie,  jak  stał  obok  Haldre  w  Długiej  Sali,  pod  arrasem 

przedstawiaj cym jasnowłosych wojowników walcz cych ze skrzydlatymi gigantami. 

Kyo, który przez cały czas przypatrywał si  Kiemhrirom, wyci gn ł przed siebie r k . Czarna 

Twarz  podszedł  do  niego  i  poło ył  swoj   mał ,  czarn ,  pozbawion   kciuka  łapk   na  długiej, 

smukłej dłoni małego Fiana. 

-  Mistrzowie  Słów  -  powiedział  cicho  Kyo.  -  Zjadacze  słów,  kochaj cy  słowa,  szybcy  i 

bezimienni, długo pami taj cy. Nadal pami tacie słowa Wysokich Ludzi, o Kiemhrirowie? 

Nadal - odparł Czarna Twarz. 

Z pomoc  Rocannona Mogien podniósł si  na nogi. 

Wygl dał  mizernie  i  smutno.  Postał  przez  chwil   obok  Raho,  którego  twarz  w  jasnym 

słonecznym  wietle wygl dała przera aj co. Potem przywitał si  z Kiemhrirami i odpowiadaj c na 

pytanie Rocannona o wiadczył,  e czuje si  ju  dobrze. 

-  Je li  nie  znajdziemy  bramy,  mo emy  wyci   stopnie  w  murze  i  wspi   si   po  nich  - 

zaproponował  Rocannon.  -  Wezwij  wiatrogony,  panie  -  wymamrotał  Yahan.  Nie  wiedzieli,  czy 

gwizd mo e obudzi  stwory  pi ce w pałacu, a dla Kiemhrirów to pytanie okazało si  za trudne. 

Poniewa   Skrzydlaci  wydawali  si   prowadzi   całkowicie  nocny  tryb  ycia,  podró ni  postanowili 

zaryzykowa .  Mogien  wyci gn ł  mały  gwizdek  zawieszony  na  ła cuszku  pod  płaszczem  i 

dmuchn ł.  Rocannon  nic  nie  usłyszał,  ale  Kiemhrirowie  wzdrygn li  si   i  cofn li.  Po  jakich  

dwudziestu  minutach  wielki  cie   zni ył  si   nad  pałacem,  zatoczył  koło,  pomkn ł  na  północ  i 

wkrótce  powrócił  z  towarzyszem.  Oba,  pot nie  bij c  skrzydłami,  opadły  na  dziedziniec:  szary 

wiatrogon Mogiena i drugi, pasiasty. Białego nigdy ju  nie zobaczyli. Mo e to wła nie jego widział 

Rocannon na rampie w zat chłym, złocistym półmroku, wysysanego przez larwy aniołów.

 

Kiemhrirowie bali si  wiatrogonów. Cała pow ci gliwa uprzejmo  Czarnej Twarzy zatraciła si  

w ledwie powstrzymywanej panice, kiedy Rocannon chciał si  z nim po egna . 

background image

- O le , panie! - pisn ł  ało nie cofaj c si  przed wielk , pazurzast  łap  szarej bestii; nie tracili 

wi c czasu. W odległo ci jednej godziny lotu od miasta-ula, po ród popiołów wygasłego ogniska 

odnale li nietkni te swoje pakunki i  siodła,  zapasow  odzie  i futra  do  spania.  Nieco dalej  le eli 

trzej martwi Skrzydlaci, a mi dzy ich ciałami - oba miecze Mogiena, jeden p kni ty przy r koje ci. 

Mogien budz c si  ujrzał dwóch Skrzydlatych pochylaj cych si  nad Yahanem i Kyo. Jeden z nich 

ukłuł go... 

-  ...  i  straciłem  głos  -  opowiadał  Mogien.  Ale  walczył  i  zabił  trzech,  zanim  obezwładnił  go 

parali . – Słyszałem wołanie Raho. Wołał mnie trzykrotnie, a ja nie mogłem mu pomóc. - Usiadł 

w ród  zarosłych  traw   ruin,  starszych  ni   wszystkie  nazwy  i  legendy,  poło ył  na  kolanach  swój 

złamany miecz i nie odezwał si  ju  ani słowem.

 

Wznie li stos pogrzebowy z chrustu i gał zi, zło yli na nim ciało Raho, które zabrali z miasta, a 

obok poło yli jego łuk i strzały. Yahan skrzesał nowy ogie , a Mogien podpalił stos. Potem dosiedli 

wiatrogonów  -  Kyo  za  Mogienem,  a  Yahan  za  Rocannonem  -  i  w  blasku  sło ca  wzbili  si   w 

powietrze, okr aj c dym i płomienie buchaj ce ku niebu. 

Długo jeszcze widzieli za sob  cienk  kolumn  dymu, wie cz c  szczyt samotnego wzgórza w 

obcym  kraju.  Kiemhrirowie  ostrzegli  ich  wyra nie,  e  musz   ucieka ,  a  na  noc  znale   jakie  

schronienie,  gdy   Skrzydlaci  mog   ponownie  zaatakowa   ich  w  ciemno ciach.  Pod  wieczór 

wyl dowali  wi c  nad  strumieniem  w  gł bokiej,  zalesionej  kotlinie  i  rozbili  obóz  w  pobli u 

wodospadu.  Panowała  tu  wilgo ,  ale  powietrze  pachniało  słodko  i  koj co.  Na  obiad  mieli 

prawdziwe delicje - pewien gatunek powolnych,  yj cych w muszlach wodnych zwierz t, bardzo 

smacznych  -  ale  Rocannon  nie  mógł  ich  je .  Mi dzy  palcami  i  na  ogonie  miały  szcz tkowe 

futerko; były jajorodnymi ssakami jak wi kszo  tutejszych zwierz t, a tak e Kiemhrirowie.

 

- Ty je zjedz, Yahanie. Ja nie potrafiłbym zje  stworzenia, które mo e do mnie przemówi  - 

o wiadczył Rocannon, głodny i zły, i przysiadł si  do Kyo. 

Kyo u miechn ł si  rozcieraj c obolałe rami . - Gdyby wszystkie stworzenia umiały mówi ... - 

Na pewno umarłbym z głodu. 

- Có , przynajmniej zielone stworzenia nie maj  głosu - zauwa ył Fian poklepuj c szorstki pie  

drzewa, pochylaj cy si  nad strumieniem. Tutaj na południu drzewa - wył cznie iglaste - zaczynały 

ju   kwitn   i  powietrze  w  lasach  g ste  było  od  słodko  pachn cego  kwietnego  pyłku.  Wszystkie 

ro liny były  wiatropylne, zarówno trawy, jak iglaste drzewa: nie było  adnych owadów,  adnych 

słupków  i  pr cików.  Wiosna  w  tej  bezimiennej  krainie  nurzała  si   w  zieleni,  ciemnej  i  jasnej, 

przesłanianej wielkimi chmurami złocistego pyłku. 

Z  nadej ciem  nocy  Mogien  i  Yahan  zasn li,  wyci gni ci  przy  zagasłym  ognisku.  Nie 

podtrzymywali  ognia,  eby  nie  przyci gn   Skrzydlatych.  Kyo  zgodnie  z  przypuszczeniem 

Rocannona był odporniejszy na zatrucie od zwykłych ludzi; siedzieli wi c w ciemno ci na wysokim 

brzegu i rozmawiali. 

- Przywitałe  Kiemhrirów, jakby  ich znał - zauwa ył Rocannon. 

- W ród moich ludzi, Olhorze, to, co pami ta jeden, pami taj  wszyscy. Znamy tak wiele legend i 

opowie ci, prawdziwych i nieprawdziwych; kto wie, jak stare s  niektóre z nich...

 

- A mimo to nie wiedziałe  nic o Skrzydlatych. Wydawało si ,  e Kyo nie chce o tym mówi , w 

ko cu jednak powiedział: 

-  Fiia  nie  pami taj   strachu,  Olhorze.  Jak e  mogliby my  go  pami ta ?  My  wybieramy. 

Ciemno , jaskinie i stalowe miecze pozostawili my Gliniakom, kiedy nasze drogi si  rozeszły, a 

sami  wybrali my  zielone  doliny,  blask  sło ca  i  naczynia  z  drewna.  Dlatego  te   jeste my  tylko 

Półlud mi. I zapomnieli my, zapomnieli my tak wiele! 

Jasny  głos  Kyo  był  tej  nocy  bardziej  stanowczy  i  nalegaj cy,  ni   kiedykolwiek  przedtem. 

Strumie  szumiał u ich stóp, a wodospad hałasował przy wylocie kotliny, ale Rocannon słyszał go 

wyra nie. 

- W tej podró y na południe ka dego dnia natrafiam na legendy, których moi ludzie uczyli si , 

kiedy  byli  dzie mi  w  zielonych  dolinach  Angien.  I  odkryłem,  e  wszystkie  te  legendy  s  

prawdziwe.  Lecz  połowa  z  nich  została  zapomniana.  Mali  Zjadacze  Słów,  Kiemhrirowie,  o  nich 

piewamy  w  naszych  pie niach;  ale  nie  o  Skrzydlatych.  Pami tamy  przyjaciół,  nie  wrogów. 

background image

wiatło,  a  nie ciemno .  A  teraz  w druj   wraz  z  Olhorem,  który  zmierza  na  południe,  pomi dzy 

legendy, bez miecza u boku, który chce odnale  głos swego wroga, który przebył wielk  ciemno  

i widział nasz  wiat zawieszony w mroku jak bł kitny klejnot. Jestem tylko półczłowiekiem. Nie 

mog  i  dalej, ni  si gaj  wzgórza. Nie mog  pój  z tob  w wysokie miejsca, Olhorze!

 

Rocannon bardzo delikatnie poło ył mu r k  na ramieniu. Fian natychmiast ucichł. Siedzieli w 

milczeniu,  nadsłuchuj c  szumu  wodospadu,  przygl daj c  si   dr cym  odbiciom  gwiazd  na 

powierzchni wody, nad któr  unosiły si  obłoki pyłku lodowato zimnej wody spływaj cej z gór na 

południu. 

Nast pnego dnia dwukrotnie dostrzegli daleko na wschodzie miasta-ule, z ulicami rozchodz cymi 

si  promieni cie od pałaców. Tej nocy wystawili podwójn  stra . Zanim min ł drugi dzie , dotarli 

pomi dzy  wysokie  wzgórza.  Przez  cał   noc  i  kolejny  dzie   padał  zimny,  ulewny  deszcz.  Kiedy 

chmury rozst powały si  na chwil , wida  było góry wyłaniaj ce si  zza wzgórz po obu stronach. 

Sp dzili jeszcze jedn  deszczow , nie przespan  noc na szczycie wzgórza opodal ruin staro ytnej 

wie y, a nast pnego dnia wczesnym popołudniem min li przeł cz i wlecieli w blask sło ca. Przed 

nimi rozci gała si   szeroka  dolina, otoczona przez  zamglone  górskie  szczyty,  jak  wielka,  zielona 

droga prowadz ca na południe.

 

Z  prawej  strony  ci gn ły  si   zwarte,  białe  szeregi  gór,  dalekie  i  ogromne.  Wiał  ostry,  rze wy 

wiatr. Skrzydlate wierzchowce jak li cie niesione powiewem spływały w dół w promieniach sło ca. 

Nad  kotlin   poro ni t   mi kk ,  zielon   traw ,  na  której  tle  drzewa  i  krzaki  wygl dały  jak 

polakierowane, unosił si  cienki, szary welon dymu. Wiatrogon Mogiena zatoczył koło zawracaj c, 

podczas  gdy  Kyo  pokazywał  co   na  dole.  Po  chwili  spływali  na  złocistym  wietrze  ku  wiosce 

sk panej w sło cu, poło onej  u stóp  wzgórza  nad  strumieniem.  Z male kich  kominów  unosił  si  

dym.  Stado  herilorów  pasło  si   na  stoku.  Po rodku  nieregularnego  kr gu  małych  domków,  z 

których ka dy miał słoneczny ganek, rosło pi  wielkich drzew. Obok nich wyl dowali podró ni, a 

Fiia wyszli im na spotkanie, u miechaj c si  nie miało. 

Ci wie niacy prawie nie znali Wspólnej Mowy i w ogóle nie u ywali słów. A jednak było to jak 

powrót  do  domu  -  wej   do  przestronnych,  słonecznych  izb,  je   z  drewnianych,  polerowanych 

naczy , na jedn  noc schroni  si  przed zimnem i niewygod  w atmosfer  pogodnej go cinno ci. 

Dziwni,  mali  ludzie,  pełni  wdzi ku,  zmienni  i  nieuchwytni:  Półludzie,  jak  nazywał  swoich 

pobratymców Kyo. Ale sam Kyo nie był ju  jednym z nich. Chocia  w czystym ubraniu, które mu 

dali, wygl dał jak oni, chocia  poruszał si  jak oni, gestykulował jak oni; to jednak w grupie stał 

samotny.  Czy  było  tak  dlatego,  e  jako  obcy  nie  potrafił  rozmawia   z  nimi  w  my lach,  czy  te  

dlatego,  e  dzi ki  przyja ni  z  Rocannonem  stał  si   innym  człowiekiem,  bardziej  zamkni tym  w 

sobie, bardziej ludzkim, bardziej samotnym? 

Fiia dobrze orientowali si  w topografii terenu. Za wielkim ła cuchem górskim na zachodzie le y 

pustynia - powiedzieli; udaj c si  dalej na południe podró ni powinni posuwa  si  wzdłu  doliny 

trzymaj c si  na wschód od gór, dopóki samo pasmo górskie nie skr ci na wschód.

 

- Czy znajdziemy jakie  przeł cze? - zapytał Mogien, a mali ludzie u miechn li si  i zapewnili: 

- Oczywi cie, oczywi cie. 

- A czy wiecie, co jest dalej, za przeł czami? 

- Przeł cze s  bardzo wysokie, bardzo zimne - odpowiedzieli uprzejmie Fiia. 

Podró ni  sp dzili  w  wiosce  dwie  noce  dla  odpoczynku  i  wyruszyli  obładowani  chlebem  oraz 

suszonym mi sem na drog  - darami Fiia, którzy cieszyli si  mog c kogo  obdarowa . Po dwóch 

dniach  lotu  dotarli  do  nast pnej  wioski  małych  ludzi,  gdzie  znowu  powitano  ich  tak  przyja nie, 

jakby  nie  była  to  wizyta  obcych,  ale  powrót  długo  oczekiwanych  przyjaciół.  Kiedy  wiatrogony 

wyl dowały,  zbli yła  si   do  nich  grupa  m czyzn  i  kobiet,  pozdrawiaj c  Rocannona,  który 

pierwszy zeskoczył na ziemi : 

- Witaj, Olhorze! 

To go zaskoczyło, a potem, kiedy przypomniał sobie,  e słowo to oznaczało „W drowca", którym 

niew tpliwie był, poczuł si  jeszcze bardziej zmieszany. Przecie  to imi  nadał mu mały Kyo. 

W jaki  czas pó niej, kiedy mieli za sob  nast pny dzie  długiego, spokojnego lotu, Rocannon 

zapytał Kyo: 

background image

- Kyo, czy pomi dzy sob  nie u ywacie własnych imion?

 

-  Moi  ludzie  nazywali  mnie  „pasterzem"  albo  „młodszym  bratem",  albo  „szybkobiegaczem". 

Byłem szybki w wy cigach. 

-  Ale  to  s   przydomki,  przezwiska...  jak  Olhor  czy  Kiemher.  Wy,  Fiia,  jeste cie  mistrzami  w 

nadawaniu  imion.  Witacie  ka dego  jego  własnym  przezwiskiem  -  Władca  Gwiazd,  Pan  Miecza, 

Słonecznowłosy,  Mistrz  Słów  -  chyba  to  od  Was  Angyarowie  nauczyli  si   kocha   takie  nazwy. 

Sami jednak nie u ywacie imion. 

-  Władca  Gwiazd,  daleko  podró uj cy,  srebrnowłosy,  pan  klejnotu...  -  powiedział  Kyo  z 

u miechem. - Które z nich jest imieniem? 

-  Srebrnowłosy?  Czy  ja  posiwiałem...?  Nie  jestem  pewien,  czym  jest  imi .  Moje  imi ,  które 

otrzymałem  przy  urodzeniu,  to  Gaveral  Rocannon.  Te  słowa  nie  opisuj   niczego,  a  jednak 

oznaczaj  mnie. A kiedy widz  nowy gatunek drzewa, pytam ciebie - albo Mogiena czy Yahana, 

poniewa   ty  rzadko  odpowiadasz  -  jak  si   nazywa.  Jestem  niespokojny,  dopóki  nie  poznam  jego 

imienia. 

- Có , to jest po prostu drzewo; tak samo, jak ja jestem Fianem, a ty... kim jeste ?

 

- Ale istniej  ró nice, Kyo! W ka dej wiosce, do której przybywamy, pytam, jak nazywaj  si  te 

góry na zachodzie,  te  szczyty, w  których cieniu ci  ludzie  sp dzaj  całe  ycie,  od narodzin  a   do 

mierci, a oni odpowiadaj : „To s  góry, Olhorze". 

- Bo to prawda - odparł Kyo. 

- Ale s  przecie  inne góry! Jest ni sze pasmo na wschodzie, biegn ce wzdłu  tej samej doliny! 

Jak odró niacie jedne góry od drugich, jednych ludzi od drugich, skoro nie macie imion? 

Mały Fian  cisn wszy kolanami boki wierzchowca, zapatrzył si  na wierzchołki gór płon ce na 

zachodzie w ostatnich blaskach sło ca. Po chwili Rocannon zrozumiał,  e Kyo nie powie ju  nic 

wi cej. 

Wiatry były coraz cieplejsze, a długie dni jeszcze dłu sze w miar , jak mijała ciepła pora, a oni 

posuwali  si   coraz  dalej  na  południe.  Poniewa   wiatrogony  d wigały  podwójny  ci ar,  nie 

pop dzali  ich,  zatrzymuj c  si   cz sto  na  dzie   lub  dwa,  eby  zapolowa   i  pozwoli   zapolowa  

zwierz tom;  na  koniec  ujrzeli  wreszcie  miejsce,  gdzie  ła cuch  górski  zakr cał  na  wschód,  eby 

poł czy  si  z drugim, nadbrze nym pasmem gór i zagrodzi  im drog . Zielono  docierała a  do 

podnó a  rozległych  stromizn  i  tam  zanikała.  Znacznie  wy ej  wida   było  plamy  zieleni  i  br zu  - 

alpejskie  doliny;  nad  nimi  ci gn ły  si   szare  skały  i  piargi;  a  najwy ej,  w  pół  drogi  do  nieba, 

wznosiły si  dumne, ja niej ce biel  szczyty. 

Po ród  wysokich  wzgórz trafili  na  wiosk   Fiia. Wiatr  od  gór  dmuchał  zimnem  przez  plecione 

dachy,  rozwiewał  bł kitny  dym  po ród  długich  wieczornych  cieni.  Jak  zwykle  zostali  powitani 

wdzi cznie  i  rado nie.  Dostali  wod ,  mi so  i  wie e  zioła  w  drewnianych  misach,  podczas  gdy 

czyszczono  ich  zakurzone  ubrania,  a  gromadka  dzieci,  ruchliwych  jak  ywe  srebro,  karmiła  i 

pie ciła dwa wiatrogony. Po kolacji cztery dziewcz ta z wioski zata czyły dla nich. Ten taniec bez 

muzyki  był  tak  szybki  i  lekki,  e  tancerki  wygl dały  jak  bezcielesne  zjawy,  jak  przelotna, 

nieuchwytna  gra  wiateł  i  cieni.  Rocannon  z  u miechem  zadowolenia  spojrzał  na  Kyo,  który  jak 

zwykle siedział u jego boku. Mały Fian powa nie odwzajemnił jego spojrzenie i powiedział: 

- Ja tu zostan , Olhorze. 

Rocannon powstrzymał cisn cy mu si  na usta okrzyk zaskoczenia i przez jaki  czas przygl dał 

si  tancerkom, tkaj cym w blasku ognia zmienny, niematerialny wzór ta ca. Z ciszy prz dły swoj  

muzyk , a  w my li patrz cego z wolna wkradało si  jakie  niesamowite uczucie. Na drewnianych 

cianach migotały odblaski ognia: 

- Przepowiedziane było,  e W drowiec b dzie sobie wybierał towarzyszy. Na jaki  czas. 

Sam nie wiedział, czy to on si  odezwał, czy Kyo, czy te  te słowa podsun ła mu pami . Słyszał 

je we własnych my lach i w my lach Kyo. Tancerki rozbiegły si , ich cienie mign ły pospiesznie 

na  cianach, rozpuszczone włosy jednej z nich zabłysły na moment w  wietle. Taniec bez muzyki 

był  sko czony,  tancerki,  które  nie  miały  innych  imion  ni   wiatło  i  cie ,  znieruchomiały.  Wzór, 

który on i Kyo tkali mi dzy sob , dobiegł ko ca, pozostawiaj c po sobie cisz . 

 

background image

VIII 

 

Pomi dzy silnie bij cymi skrzydłami swego wiatrogona Rocannon dojrzał skaliste zbocze, chaos 

głazów stercz cych z przodu i z tyłu, w gór  i w dół. Wiatrogon, mozolnie pn cy si  ku przeł czy, 

niemal  zamiatał  ziemi   lewym  skrzydłem.  Rocannon  zało ył  pasy  na  uda,  poniewa  

niespodziewany podmuch wiatru mógł wytr ci  wierzchowca z równowagi, oraz kombinezon dla 

ochrony przed zimnem. Za nim siedział Yahan, zawini ty we wszystkie płaszcze i futra, jakie obaj 

mieli, a mimo to tak przemarzni ty,  e przywi zał sobie r ce do siodła obawiaj c si , i  nie zdoła 

si   utrzyma .  Mogien,  który  na  mniej  obci onym  wiatrogonie  wysun ł  si   znacznie  do  przodu, 

znosił  chłód  i  wysoko   o  wiele  lepiej.  Walk ,  jak   wypowiedzieli  górom,  przyjmował  z  dzik  

rado ci . 

Pi tna cie  dni  wcze niej  opu cili  ostatni   wiosk   Fiia,  po egnali  si   z  Kyo  i  wyruszyli  ku 

najszerszej - jak im si  wydawało - przeł czy. Fiia nie udzielili im  adnych wskazówek; na ka d  

wzmiank  o podró y przez góry milkli i odwracali wzrok. 

Pocz tkowo  nie  napotkali  adnych  trudno ci,  ale  kiedy  dotarli  wy ej,  wiatrogony  zacz ły  si  

szybko m czy . Rozrzedzone powietrze nie zapewniało im dostatecznej ilo ci tlenu. Jeszcze wy ej 

trafili  na  mróz  i  zmienn ,  zdradliw   pogod ,  typow   dla  du ych  wysoko ci.  W  ci gu  ostatnich 

trzech  dni  przebyli  najwy ej  pi tna cie  kilometrów,  z  czego  wi kszo   w  złym  kierunku.  Ludzie 

głodowali,  eby zapewni  wiatrogonom dodatkowe porcje suszonego mi sa; tego ranka Rocannon 

oddał im wszystko, co zostało w torbie, poniewa  gdyby dzisiaj nie przedostali si  przez przeł cz, 

musieliby  zawróci   do  lasów,  polowa   i  odpoczywa ,  a  potem  zaczyna   wszystko  od  pocz tku. 

Zdawało im si ,  e s  na dobrej drodze ku przeł czy, ale spoza gór na wschodzie wiał przera liwie 

ostry  wiatr,  a  niebo  przesłoniły  ci kie,  białe  chmury.  Mogien  nadal  prowadził,  a  Rocannon 

zmuszał  swojego  wierzchowca,  eby  pod ał  jego  ladem;  poniewa   w  tej  nie  ko cz cej  si , 

okrutnej  w drówce  przez  góry  Mogien  był  jego  przewodnikiem.  Rocannon  nie  pami tał  ju , 

dlaczego chciał jecha  na południe, pami tał tylko,  e nie wolno mu si  zatrzyma ,  e musi jecha  

dalej. Ale bez pomocy Mogiena nie mógł tego dokona . 

-  My l ,  e  to  wła nie  jest  twoje  królestwo-powiedział  mu  poprzedniego  wieczora,  kiedy 

omawiali  tras   na  nast pny  dzie ;  a  Mogien,  rozgl daj c  si   po  rozległym,  mro nym  pejza u 

szczytów i przepa ci, skał,  niegu i szarego nieba, odparł z ksi

c  pewno ci  siebie: 

- Tak, to jest moje królestwo. 

Wołał  teraz,  a  Rocannon  usiłował  zach ci   swego  wiatrogona  do  lotu,  wypatruj c  spomi dzy 

oszronionych  rz s  jakiej   przerwy  w  bezkresnym  chaosie.  Dostrzegł  j ,  wyrw ,  dziur   w  dachu 

planety;  skaliste  zbocze  urywało  si   nagle,  a  w  dole  rozci gała  si   biała  pustka  -  przeł cz.  Po 

drugiej  stronie  omiatane  wichrem  szczyty  gin ły  w  g stniej cych  kł bach  niegu.  Rocannon 

znajdował  si   dostatecznie  blisko,  eby  widzie   beztrosk   twarz  Mogiena  i  słysze   jego  krzyk, 

wibruj cy, przenikliwy, wojenny okrzyk zwyci stwa. Trzymał si  z tyłu za Mogienem lec c po ród 

białych chmur nad biał  dolin . Wokół nich ta czyły płatki  niegu; tutaj, w swoim królestwie, w 

miejscu swoich narodzin,  nieg nie spadał na ziemi , tylko wirował bez ko ca w migotliwym ta cu. 

Przeci ony,  na  wpół  zagłodzony  wiatrogon  dyszał  j kliwie  za  ka dym  uderzeniem  wielkich, 

pasiastych skrzydeł. Mogien zwolnił,  eby nie zgubili go w tej zamieci, ale wci  parł do przodu, a 

oni lecieli za nim. 

Za mglist , wiruj c  zasłon   niegu zaja niał słaby poblask, odległe, złotawe l nienie. Ogromne 

pola  czystego,  nieskazitelnego  niegu  połyskiwały  bladym  złotem.  Naraz  wiatrogony  wleciały  w 

obszar czystego powietrza. Ziemia umkn ła im spod nóg. Daleko w dole, wyra nie widoczne mimo 

odległo ci,  le ały  doliny,  jeziora,  połyskliwy  j zor  lodowca,  zielone  połacie  lasu.  Wierzchowiec 

Rocannona  zachwiał  si   i  run ł  jak  kamie   w  dół  z  uniesionymi  skrzydłami.  Yahan  krzykn ł  z 

przera enia, a Rocannon zamkn ł oczy i mocno chwycił si  siodła. 

Skrzydła  uderzyły  i  załopotały,  uderzyły  ponownie;  upadek  przerodził  si   w  długi,  szybuj cy 

ze lizg, coraz wolniejszy, a  wreszcie ruch ustał. Wiatrogon dr c przycupn ł w skalistej dolinie. 

Nie opodal ogromny wierzchowiec Mogiena próbował poło y  si  na ziemi. Mogien ze  miechem 

zeskoczył z jego grzbietu i zawołał: 

background image

-  Ju   po  wszystkim,  udało  si !  -  Podszedł  do  nich,  jego  ciemna,  wyrazista  twarz  ja niała 

triumfem. -  Teraz moje królestwo rozci ga  si   po  obu  stronach  gór,  Rokananie!...  Tutaj  mo emy 

rozbi   obóz  na  noc.  Jutro  wiatrogony  b d   mogły  zapolowa   tam  w  dole,  w ród  drzew,  a  my 

zaczniemy schodzi  na piechot . Chod , Yahanie. 

Yahan,  skurczony  na  siodle,  nie  mógł  si   poruszy .  Mogien  wzi ł  go  na  r ce  i  pomógł  mu 

poło y  si  w osłoni tym miejscu pod stercz cym głazem. Osłona była potrzebna, gdy  wiał zimny, 

przenikliwy  wiatr,  a  popołudniowe  sło ce  dawało  równie  mało  ciepła  co  Wielka  Gwiazda, 

błyszcz ca  jak  okruch  kryształu  na  południowym  zachodzie.  Podczas  gdy  Rocannon  zdejmował 

uprz   z  wiatrogonów,  angyarski  ksi

  zajmował  si   jego  słu cym,  próbuj c  go  rozgrza .  Nie 

było z czego zrobi  ogniska - wci  jeszcze znajdowali si  wysoko ponad granic  lasów.

 

Rocannon  zdj ł  swój  kombinezon  i  mimo  słabych,  trwo liwych  protestów  Yahana  ubrał  we  

chłopca,  a  sam  zawin ł  si   w  futra.  Ludzie  i  wiatrogony,  stłoczeni  razem  dla  ciepła,  podzielili 

mi dzy siebie resztki wody i chleba Fiia. Noc zbli ała si  od podnó y gór. Na niebie pojawiły si  

gwiazdy, uwolnione przez ciemno , a dwa najwi ksze ksi yce  wieciły niemal w zasi gu r ki. 

Pó n   noc   Rocannon  ockn ł  si   z  płytkiego  snu.  W  wietle  gwiazd  wiat  był  cichy  i 

nieruchomy. Yahan  ciskał jego rami  i szeptał co  gor czkowo, potrz sał nim i szeptał. Rocannon 

spojrzał tam, gdzie pokazywał Yahan, i na najbli szym głazie zobaczył jaki  cie , wyłom po ród 

gwiazd. 

Był  wielki i dziwnie niewyra ny,  podobnie  jak tamten cie , który  widzieli  na  równinie  daleko 

st d.  Na  lewo  od  niego  wiecił  słabo  malej cy  ksi yc  Heliki.  Kiedy  mu  si   przygl dali,  przez 

ciemny  kształt  zacz ły  stopniowo  prze witywa   gwiazdy.  Po  chwili  nie  było  ju   cienia,  tylko 

mroczne, przejrzyste powietrze. 

- To tylko gra  wiateł, Yahanie - szepn ł Rocannon. - Połó  si , masz gor czk . 

- Nie - odezwał si  za jego plecami cichy głos Mogiena. -To nie było złudzenie, Rokananie. To 

była moja  mier . Yahan usiadł, trz s c si  w gor czce. 

- Nie, panie! nie twoja; to niemo liwe! Widziałem to przedtem, na równinach, kiedy ci  z nami 

nie było-i Olhor te ! 

Przywołuj c na pomoc resztki opanowania i zdrowego rozs dku Rocannon przemówił 

autorytatywnym tonem: - Nie gadaj głupstw! 

Mogien nie zwrócił na niego uwagi. 

- Ja te  widziałem j  na równinach, gdzie mnie szukała. Dwa razy widziałem j  na wzgórzach, 

zanim  znale li my  przeł cz.  Je li  to  nie  moja  mier ,  to  czyja?  Twoja,  Yahanie?  Czy   ty  jeste  

ksi ciem, Angya? Czy masz dwa miecze? 

Yahan, wstrz ni ty i przera ony, próbował go powstrzyma , ale Mogien mówił dalej: 

- To nie jest  mier  Rokanana, poniewa  on przez cały czas, trzyma si  swojej drogi. Człowiek 

mo e umrze  w ka dym miejscu, ale swoj  własn   mier , swoj  prawdziw   mier  ksi

 spotyka 

jedynie  w  swoim  królestwie.  Ona  czeka  na  niego tam,  gdzie  mo e  go  spotka ,  na  polu  walki,  w 

domu lub na ko cu drogi. To jest moje królestwo. Z tych gór wyszli moi ludzie. Teraz tu wróciłem. 

Mój  drugi  miecz  został  złamany  w  walce.  Ale  posłuchaj,  moja  mierci:  jestem  Mogien,  dziedzic 

Hallan - czy mnie poznajesz? 

Mro ny, ostry wiatr powiał od gór. Dookoła wznosiły si  skały, w górze  wieciły gwiazdy. Jeden 

z wiatrogonów wzdrygn ł si  i zawarczał. 

- Milcz - powiedział Rocannon. - To wszystko głupstwa. Kład  si  i  pij...

 

Ale sam długo nie mógł zasn , a za ka dym razem, kiedy podnosił głow , widział, jak Mogien 

siedzi przy pot nym boku swego wiatrogona, czujny i milcz cy, wpatruj c si  w noc. 

O  wicie wypu cili wiatrogony na polowanie w ni ej poło onych lasach, a sami zacz li schodzi  

na  piechot .  Nadal  znajdowali  si   wysoko  ponad  granic   lasów.  Na  szczycie  pogoda  si  

utrzymywała, ale za to ju  po godzinie marszu przekonali si ,  e Yahan nie daje sobie rady. Zej cie 

nie było trudne; mimo to Yahan, wyczerpany i chory, nie mógł dotrzyma  im kroku, a tym bardziej 

wspina   si   i  czołga ,  co  czasami  było  konieczne.  Jeden  dzie   wypoczynku  w  kombinezonie 

Rocannona pomógłby mu odzyska  siły: ale to oznaczało jeszcze jedn  noc sp dzon  w górach, bez 

ognia, bez  adnego schronienia, prawie bez  ywno ci. Mogien rozwa ył to ryzyko, z pozoru nawet 

background image

si  nie zastanawiaj c, i zaproponował,  eby Rocannon zaczekał z Yahanem w jakim  słonecznym, 

osłoni tym zak tku, podczas gdy on znajdzie zej cie dostatecznie łatwe,  eby mogli znie  Yahana 

na dół, albo przynajmniej jakie  schronienie przed  niegiem.

 

Kiedy  odszedł,  Yahan,  le cy  dot d  w  odr twieniu,  poprosił  o  wod .  Flaszka  była  pusta. 

Rocannon  kazał  mu  le e   spokojnie  i  wspi ł  si   po  pochyłym  zboczu  na  skaln   półk ,  stercz c  

jakie   pi tna cie  metrów  wy ej,  gdzie  dostrzegł  nieco  zbitego,  topniej cego  niegu.  Wspinaczka 

okazała si  trudniejsza, ni  przypuszczał. Le ał na skale z sercem wal cym w piersi, chciwie łapi c 

w usta czyste, rozrzedzone powietrze. 

W  uszach  miał  szum,  który  pocz tkowo  wzi ł  za  szum  własnej  krwi;  potem  obok  swej  r ki 

zobaczył  płyn c   wod .  Usiadł.  Male ki  strumyczek  paruj c  opływał  zasp   twardego, 

zlodowaciałego  niegu.  Rozejrzał  si   za jego  ródłem  i  pod  przewieszon   skał   dostrzegł  czarny 

otwór: wej cie do jaskini. Jaskinia byłaby dla nich najlepsz  kryjówk , stwierdziła racjonalna cz

 

jego  umysłu  -  ale  w  tej  samej  chwili  owładn ło  nim  uczucie  irracjonalnej  paniki.  Siedział 

nieruchomo, sparali owany przez najokropniejszy strach, jakiego kiedykolwiek do wiadczył. 

Promienie  sło ca  daremnie  próbowały  ogrza   nag   skał .  Szczyty  górskie  kryły  si   za 

najbli szymi głazami; a le c  w dole krain  przesłaniały chmury. Tutaj, na nagim, szarym dachu 

wiata był tylko on i ciemny otwór w skale. 

Po długim czasie wstał, podszedł do otworu przest puj c przez paruj cy strumyczek i przemówił 

do obecno ci, która czekała w ciemnym wn trzu. 

- Przychodz  - powiedział. 

Ciemno  poruszyła si  nieznacznie i mieszkaniec jaskini stan ł u jej wej cia. 

Podobnie  jak  Gliniaki  był  niski  i  blady;  podobnie  jak  Fiia  -  drobny  i  jasnooki;  przypominał 

jednych  i  drugich,  nie  przypominał  adnych.  Włosy  miał  białe.  Głos  nie  był  głosem,  gdy  

rozbrzmiewał w my lach Rocannona, podczas gdy jego słuch rejestrował tylko cichy gwizd wiatru; 

i nie było  adnych słów. A jednak głos zapytał Rocannona, czego sobie  yczy.

 

-  Nie  wiem  -  odpowiedział  na  głos  przera ony  człowiek,  ale  jego  skupiona  wola  w  ciszy 

odpowiedziała za niego: Chc  i  na południe, znale  mojego wroga i zniszczy  go. 

Wiatr  gwizdał  mu  w  uszach;  ciepły  strumyk  bulgotał  u  jego  stóp.  Powoli,  bezszelestnie 

mieszkaniec jaskini odst pił na bok i Rocannon pochyliwszy si  wszedł w ciemno . 

Co ofiarowujesz w zamian za to, co ci dałem? Co mam ofiarowa , o Najstarszy? 

To, co masz najdro szego, to, czego b dziesz najbardziej  ałował. 

W  tym  wiecie  nie  mam  nic  własnego.  Có   mog   ci  da ?  Rzecz,  ycie,  szans ;  nadziej ,  los, 

przypadek: nie musisz zna  jego imienia. Ale wykrzykniesz gło no jego imi , kiedy to utracisz. Czy 

oddasz to dobrowolnie? 

Dobrowolnie, o Najstarszy. 

Cisza,  gwizd  wiatru.  Rocannon pochylił  głow   i  wyszedł  z  ciemno ci. Kiedy  si   wyprostował, 

czerwony  promie   wiatła  uderzył  go  prosto  w  oczy.  Zimne,  czerwone  sło ce  zachodziło  ponad 

szkarłatnoszarym morzem chmur. 

Yahan  i  Mogien spali  przytuleni do  siebie  na  skalnej  półce.  Niewielka  kupka  futer  i  ubra   nie 

poruszyła si , kiedy Rocannon do nich schodził. 

- Obud cie si  - powiedział cicho. 

Yahan usiadł. W ostrym, czerwonym  wietle jego twarz wygl dała dziecinnie i  ało nie. 

- Olhor! My leli my... nie było ci  nigdzie... my leli my,  e spadłe ... 

Mogien potrz sn ł swoj   ółt  czupryn ,  eby odgoni  sen, i przez chwil  patrzył na Rocannona. 

Potem powiedział ochrypłym, łagodnym głosem: 

- Witaj z powrotem, Władco Gwiazd. Czekali my tu na ciebie. 

- Spotkałem... rozmawiałem z... Mogien podniósł r k . 

- Wróciłe  i ciesz  si  z tego. Czy idziemy na południe? - Tak. 

- Dobrze. - W tym momencie Rocannon nawet si  nie zdziwił,  e Mogien, który zawsze był jego 

przewodnikiem i opiekunem, nagle zwraca si  do niego jak ksi

 do swego władcy. 

Mogien dmuchn ł w gwizdek, ale cho  czekali długo, wiatrogony nie wróciły. Zjedli wi c resztki 

twardego,  po ywnego  chleba  Fiia  i  jeszcze  raz  wyruszyli  na  piechot .  Kombinezon  wyra nie 

background image

pomagał  Yahanowi,  wi c  Rocannon  nalegał,  eby  młodzieniec  go  zatrzymał.  Młody  Olgyia  nie 

odzyskał jeszcze całkowicie sił - potrzebował jedzenia i dłu szego wypoczynku - ale ju  mógł i , a 

to  było  konieczne:  czerwony  zachód  sło ca  zwiastował  pogorszenie  pogody.  Zej cie  nie  było 

niebezpieczne,  tylko  powolne  i  m cz ce.  Pó nym  rankiem  z  lasów  poło onych  daleko  w  dole 

nadleciał  szary  wiatrogon  Mogiena.  Obładowali  go  siodłami,  uprz

  i  futrami  -  wszystkim,  co 

teraz mieli - i wiatrogon fruwał nad nimi, to wzbijaj c si  w gór , to nurkuj c w dół. Od czasu do 

czasu  wydawał  d wi czny  okrzyk,  jakby  przywołuj c  swego  pasiastego  towarzysza,  który  wci  

polował lub po ywiał si  w lesie. 

Około południa natrafili na niebezpieczny odcinek drogi.  Z urwiska sterczała wielka skała, jak 

tarcza, przez któr  musieli si  przeczołga  powi zani linami.

 

- Mo e z góry zobaczysz jak  łatwiejsz  drog , Mogienie - zaproponował Rocannon. - Szkoda, 

e drugi wiatrogon nie wrócił. 

Czuł  jaki   niepokój;  chciał  jak  najszybciej  zej   z  tego  nagiego,  szarego  zbocza  i  skry   si  

po ród drzew. 

- Zwierz ta były przem czone; mo e ten drugi jeszcze nic nie upolował. Mój wiatrogon nie był 

tak  obci ony.  Zobacz ,  jak  szeroka  jest  ta  skała.  Mo e  mój  wiatrogon  mógłby  przenie   nas 

wszystkich na niewielk  odległo . 

Zagwizdał,  a  szary  wiatrogon  z  tym  lepym  posłusze stwem,  które  zawsze  zdumiewało 

Rocannona u tak wielkiej i drapie nej bestii, zatoczył koło w powietrzu, po czym z gracj  sfrun ł na 

ziemi .  Mogien  wskoczył  na  niego  i  wzbił  si   w  gór   z  gło nym  krzykiem;  jego  jasne  włosy 

zabłysły w ostatnich promieniach sło ca, przebijaj cych si  przez g sty wał chmur. 

Nadal  wiał  zimny,  ostry  wiatr:  Yahan  przykucn ł  w  załomie  skał  i  zamkn ł  oczy.  Rocannon 

usiadł  wpatruj c  si   w  odległy  horyzont,  za  którym,  przy  najdalszej  kraw dzi,  wyczuwało  si  

leciutki  odblask  morza.  Nie  patrzył  na  rozległy,  mglisty  pejza ,  który  pojawiał  si   i  znikał 

pomi dzy  dryfuj cymi  chmurami;  wbił  spojrzenie  w  jeden  punkt,  jedno  miejsce  poło one  na 

południe i nieco na wschód. Zamkn ł oczy. Nasłuchiwał i słyszał. 

To  był  ten  dziwny  dar,  który  otrzymał  od  mieszka ca  jaskini,  stra nika  gor cego  ródła  w 

bezimiennych górach; dar tak całkowicie obcy jego naturze. Tam, w ciemno ciach, obok gł bokiej, 

paruj cej  studni,  nauczono  go  posługiwa   si   zmysłem,  który  Ziemianie  i  Davenantanie  mogli 

jedynie bada  u innych ras, gdy  sami - prócz rzadkich wyj tków - byli na  głusi i  lepi. Rocannon, 

mobilizuj c  resztki  swego  człowiecze stwa,  odwracał  si   od  przera aj cej  wiedzy,  któr   mu 

ofiarował mieszkaniec jaskini. Uczył si  słucha  umysłów jednej rasy, jednego gatunku stworze , 

jednego głosu po ród wszystkich innych; głosu swego wroga. 

Chocia   wcze niej  próbował  ju   rozmawia   w  my lach  z  Kyo,  teraz  nie  chciał  słucha   my li 

swoich  towarzyszy,  je li  oni  nie  potrafili  tego  samego.  Tam  gdzie  istniała  miło   i  lojalno , 

musiało te  istnie  zaufanie.

 

Mógł jednak szpiegowa  i podsłuchiwa  tych, którzy zabili jego przyjaciół i zerwali wi  pokoju. 

Siedział  na  bloku  granitu  po ród  nieprzebytych  gór  i  słuchał  my li  ludzi  przebywaj cych  tysi ce 

metrów  ni ej  i  setki  kilometrów  dalej,  w ród  wzgórz.  Niewyra ne  brz czenie,  chaos,  bełkot  i 

paplanina, odległe, mgliste emocje i doznania. Nie wiedział, jak odró ni  jeden głos od drugiego; 

czuł zawrót głowy, jakby przebywał jednocze nie w setkach miejsc. Słuchał, jak słucha niemowl , 

nie  odró niaj c  d wi ków.  Ci,  którzy  rodz   si   z  oczami  i  uszami,  musz   uczy   si   patrze   i 

słucha ,  uczy   si   wyłuskiwa  jak   twarz  spo ród  kształtów  widzianych  do  góry nogami,  jakie  

znaczenie spo ród powodzi d wi ków. Stra nik studni posiadał dar, który Rocannonowi znany był 

tylko ze słyszenia, dar rozbudzania zmysłu telepatii; nauczył Rocannona, jak nim kierowa , ale nie 

mógł go nauczy , jak si  nim posługiwa  w praktyce; nie było na to czasu. Rocannonowi kr ciło si  

w głowie od natłoku obcych my li i uczu . Tysi ce obcych umysłów wdzierało si  w jego umysł. 

Jednak e  posługuj c  si   owym  zmysłem,  który  Angyarowie  nazywali  „my lomow ",  nie  słyszał 

adnych  słów.  To,  co  „słyszał",  to  nie  były  słowa,  lecz  emocje,  pragnienia,  fizyczne  doznania  i 

sensualno-mentalne  wra enia  obecno ci  wielu  ró nych  ludzi,  obecno ci  nakładaj cej  si   na  jego 

własny  system  nerwowy;  przera aj ce  fale  strachu  i  zazdro ci,  powiew  zadowolenia,  ciemna 

otchła   snu,  szale cza,  na  wpół  zrozumiała,  na  wpół  odczuta  kotłowanina  my li.  I  naraz  z  tego 

background image

chaosu wynurzyło si  co  absolutnie jasnego i zrozumiałego. Kontakt bardziej bezpo redni ni  r ka 

poło ona na nagiej skórze. Co  zbli ało si  ku niemu, jaki  człowiek, którego umysł wyczuł jego 

obecno .  Wraz  z  tym  wra eniem  pojawiły  si   słabsze  wra enia  szybko ci,  ciasnej  przestrzeni, 

ciekawo ci i strachu. 

Rocannon  otworzył  oczy,  na  wpół  oczekuj c,  e  ujrzy  przed  sob   twarz  człowieka,  z  którym 

nawi zał kontakt. Ten człowiek znajdował si  niedaleko st d; Rocannon był tego pewien. Czuł,  e 

ten człowiek si  zbli a. Nie zobaczył jednak nic prócz pustki i niskich chmur. Drobne,, suche płatki 

niegu  wirowały  na  wietrze.  Po  lewej  sterczał  wielki  odłam  skały,  który  zagradzał  im  drog . 

Podszedł Yahan i przygl dał si  Rocannonowi ze strachem. Ale Rocannon nie mógł go uspokoi , 

poniewa  owa obecno  przykuła go do siebie; nie potrafił zerwa  kontaktu.

 

- Tam... tam jest... lataj cy statek - wymamrotał niewyra nie, jak przez sen. - Tam! 

Tam gdzie pokazywał, nie było nic; pustka, chmury. - Tam - wyszeptał Rocannon. 

Yahan ponownie obejrzał si  w  lad za jego spojrzeniem i krzykn ł. Wysoko w górze unosił si  

w powietrzu Mogien na szarym wiatrogonie; a nad nim z kł bów chmur wyłonił si  nagle wielki, 

czarny kształt, na pozór nieruchomy. Mogien spłyn ł z wiatrem w dół nie widz c go; z pochylon  

głow  szukał wzrokiem swoich towarzyszy - dwóch male kich figurek na male kiej skalnej półce 

po ród rozległego pejza u skał i chmur. 

Czarny kształt urósł w oczach, huk  migieł rozbijał cisz  gór. Rocannon widział go wyra nie, ale 

jeszcze  wyra niej  wyczuwał  człowieka  w  jego  wn trzu,  niepoj t   blisko   drugiego  umysłu, 

przejmuj cy, intensywny strach. 

- Kryj si ! - szepn ł do Yahana, sam jednak nie był w stanie si  poruszy . 

Helikopter kierował si  prosto na nich, wci gaj c strz pki chmur w wiruj ce  migła. Rocannon 

patrzył  na  nadlatuj c   maszyn ,  a  jednocze nie patrzył  z  jej  wn trza,  szukaj c  czego   wzrokiem, 

widział dwie małe figurki na zboczu góry, czuł strach, coraz wi kszy strach - błysk  wiatła, gor ce 

smagni cie  bólu,  ból  w  jego  własnym  ciele,  nie  do  zniesienia.  Kontakt  umysłów  urwał  si  

gwałtownie. Znowu był sob , stał na skalnej półce przyciskaj c praw  dło  do piersi, dysz c ci ko 

i patrz c, jak helikopter zbli a si  coraz bardziej, jak  migła obracaj  si  z ogłuszaj cym hukiem, 

jak umieszczony na dziobie laser celuje prosto w niego. 

Z  prawej,  spo ród  kł bowiska  chmur  wystrzelił  nagle  wielki,  szary  kształt:  skrzydlaty 

wierzchowiec  nios cy  na  grzbiecie  je d ca,  który  krzyczał  wysokim,  wibruj cym  głosem, 

przypominaj cym triumfalny  miech. Jedno uderzenie wielkich, szarych skrzydeł - i wierzchowiec 

run ł  z  pełn   szybko ci   prosto  na  unosz c   si   w  powietrzu  maszyn .  Rozległ  si   ostry  d wi k 

jakby rozdzieranej tkaniny, a potem powietrze było puste. 

Dwaj ludzie na skalnej półce zamarli w bezruchu. Z dołu nie dochodził  aden d wi k. Chmury 

majestatycznie przepływały nad otchłani . 

- Mogienie! 

Rocannon wykrzykn ł gło no jego imi . Nie było odpowiedzi. Był tylko ból, strach i milczenie.

 

 

IX 

 

Deszcz b bnił dono nie o drewniany dach. Komnat  zalegał chłodny półmrok. 

Obok  jego  posłania  stała  kobieta.  Znał  t   twarz-ciemn ,  szlachetn ,  dumn   twarz  uwie czon  

złotem. 

Chciał jej powiedzie ,  e Mogien nie  yje, ale nie mógł wymówi  tych słów. Le ał bez ruchu, 

zmieszany i niepewny, poniewa  teraz przypomniał sobie,  e Haldre z Hallan była star , siwowłos  

kobiet , a złotowłosa kobieta, któr  niegdy  znał, nie  yła od dawna; a w ka dym razie widział j  

tylko raz, na planecie odległej o osiem lat  wietlnych, dawno, dawno temu, kiedy był człowiekiem 

zwanym Rocannonem. 

Ponownie spróbował przemówi , ale kobieta powiedziała: 

- Cicho, mój panie. 

Mówiła  we Wspólnej  Mowie, cho   z  odmiennym  akcentem.  Podeszła  bli ej i ci gn ła cichym 

głosem: 

background image

- To jest zamek Breygna. Przyszedłe  tu z gór z drugim człowiekiem, podczas  nie nej zamieci. 

Byłe  bliski  mierci i nadal jeste  ranny. Mamy czas... 

Mieli du o czasu i czas ten upływał spokojnie, niepostrze enie, w ród szumu deszczu. 

Nast pnego dnia - a mo e było to w dzie  pó niej - odwiedził go Yahan, Yahan bardzo chudy, 

lekko utykaj cy, z twarz  poznaczon   ladami odmro e . Ale o wiele bardziej niezrozumiała była 

zmiana, jaka zaszła w jego zachowaniu, jego nie miało  i uległo  wobec Rocannona. Po chwili 

rozmowy zmieszany Rocannon zapytał: 

- Czy ty si  mnie boisz, Yahanie?

 

- Staram si  nie ba , panie - wyznał Yahan i zaj kn ł si . 

Kiedy  Rocannon  mógł  ju   schodzi   do  sali  biesiadnej,  na  wszystkich  zwróconych  ku  niemu 

twarzach  widział  ten  sam  wyraz  l ku  czy  obawy,  cho   były  to  dzielne  i  wesołe  twarze. 

Ciemnoskórzy,  jasnowłosi,  wysocy  ludzie,  stara  rasa;  z  niej  wywodzili  si   Angyarowie  - 

pojedyncze plemi , które dawno temu wyw drowało na północ, za morze. To byli  Liuarowie, od 

niepami tnych czasów  yj cy tutaj, u podnó a gór i na rozległych południowych równinach. 

Z  pocz tku  my lał,  e  to  jego  obcy  wygl d,  jego  jasna  skóra  i  ciemne  włosy  napełniaj   ich 

obaw ; ale Yahan wygl dał tak samo, a jednak jego si  nie bali. Traktowali go jak ksi cia po ród 

ksi

t, co  dla  eks-niewolnika  z  Hallan  stanowiło  mił   niespodziank .  Ale  Rocannona  traktowali 

jak ksi cia ponad ksi

tami, jak kogo  innego.

 

Był  kto ,  kto  rozmawiał  z  nim  jak  równy  z  równym.  Pani  Ganye,  synowa  i  spadkobierczyni 

starego  ksi cia,  była  od  paru  miesi cy  wdow ;  jej  mały,  jasnowłosy  synek  prawie  nigdy  nie 

odst pował jej boku. Chłopczyk, cho  nie miały, nie bał si  Rocannona. Polubił go i cz sto prosił, 

eby mu opowiada  o górach, o morzu i północnych krainach. Rocannon odpowiadał na wszystkie 

pytania, a Ganye, jasna i pogodna jak promie  sło ca, przysłuchiwała si  temu, od czasu do czasu 

odwracaj c ku niemu z u miechem twarz - t  twarz, której nigdy nie mógł zapomnie . 

Na  koniec  zapytał  j ,  co  takiego  my l   o  nim  mieszka cy  Breygna,  a  ona  odpowiedziała 

szczerze: 

- My l ,  e jeste  bogiem. 

U yła słowa, które usłyszał po raz pierwszy w wiosce Tolen, słowa „pedan". 

- To nieprawda - o wiadczył z naciskiem. Za miała si  cicho. 

- Dlaczego tak my l ? - zapytał gwałtownie. - Czy bogowie Liuarów maj  kalekie r ce i siwe 

włosy?  -  Promie   lasera  z  helikoptera  trafił  go  w  prawy  nadgarstek  i  odt d  Rocannon  niemal 

całkowicie stracił władz  w r ce.

 

-  Czemu  nie?  -  odparła  Ganye  z  u miechem  na  swojej  dumnej,  szczerej  twarzy.  -  Jednak e 

prawdziwym powodem jest to,  e zszedłe  z gór. 

Przetrawiał te słowa przez chwil . 

- Powiedz mi, pani Ganye, czy wiecie o..: stra niku studni? 

Jej twarz spowa niała. 

- Znamy tylko legendy. Min ło ju  wiele czasu, dziesi  pokole  panów Breygna, odk d  Lollt 

Wielki poszedł w wysokie miejsca i wrócił przemieniony. Wiemy,  e spotkałe  Najstarszych. 

- Sk d wiecie? 

- We  nie, w gor czce mówisz zawsze o cenie, o zapłacie, o otrzymanym darze i jego cenie. Lollt 

równie   zapłacił...  Zapłat   była  twoja  prawa  r ka,  Olhorze?  -  zapytała  z  nagłym  strachem, 

podnosz c na niego oczy.

 

- Nie. Oddałbym obie r ce,  eby odzyska  to, co straciłem. 

Wstał, podszedł do okna w wie y i popatrzył na rozległ  krain , rozci gaj c  si  mi dzy górami 

a odległym morzem. Wyniosłe wzgórza, na których stał zamek Breygna, opływała rzeka, wij c si  i 

połyskuj c po ród ni szych wzgórz, znikaj c w mglistej dali, gdzie majaczyły niewyra nie wioski, 

pola, wie e zamków i znowu rzeka, l ni ca w promieniach sło ca, ciemna w strumieniach deszczu. 

- To najpi kniejszy. kraj, jaki kiedykolwiek widziałem - powiedział Rocannon. Wci  my lał o 

Mogienie, który nigdy ju  tego nie zobaczy. 

- Dla mnie nie jest ju  tak pi kny, jaki był kiedy . - Dlaczego, pani Ganye? 

- Z powodu Obcych! 

background image

- Opowiedz mi o nich, pani.

 

-  Przyszli  tu  poprzedniej  zimy.  Wielu  z  nich  przyjechało  na  wielkich  lataj cych  statkach, 

uzbrojonych w ognist  bro . Nikt nie umiał powiedzie , z jakiego kraju przyszli; nie wspominaj  o 

nich  adne  legendy.  Cały  kraj  pomi dzy  rzek   Viarn  a  morzem  nale y  teraz  do  nich.  Zabili  lub 

przegnali ludzi z o miu zamków. My zostali my uwi zieni na wzgórzach; nie o mielamy si  nawet 

zej   na  dół,  eby  zaprowadzi   stada  na  nasze  własne  pastwiska.  Z  pocz tku  walczyli my  z 

Obcymi.  Mój  m   Ganhing  został  zabity  przez  ich  ognist   bro .  -  Zamilkła,  jej  spojrzenie 

zatrzymało si  na chwil  na spalonej, kalekiej r ce Rocannona. - Zanim... zanim nastała pierwsza 

odwil , zgin ł - i dot d nie został pomszczony. Schylamy głowy i omijamy ich ziemie z daleka, my, 

Władcy Ziemi! I nie znajdzie si  nikt, kto kazałby tym obcym zapłaci  za  mier  Ganhinga. 

Có  za wspaniały gniew, pomy lał Rocannon słysz c w jej głosie spi owe tony tr b Hallan. 

-  Zapłac , pani Ganye; zapłac  wysok  cen . Wprawdzie wiesz,  e nie jestem bogiem, ale czy 

my lisz,  e jestem zwykłym człowiekiem? 

- Nie, panie - odrzekła. - Nie my l .

 

Mijały dni, długie dni długiego lata. Białe zbocza gór ponad Breygn  okryły si  bł kitem, zbo a 

na  polach  Breygny  dojrzały,  zostały  zebrane,  zasiane  i  dojrzewały  po  raz  drugi,  kiedy  pewnego 

popołudnia Rocannon  usiadł  obok  Yahana  na  dziedzi cu,  gdzie  uje d ano  wła nie  par   młodych 

wiatrogonów. 

- Wyruszam znów na południe, Yahanie. Ty zostaniesz tutaj.  

- Nie, Olhorze! Pozwól mi i ... 

Yahan urwał. By  mo e przypomniał sobie pewn  mglist  pla , gdzie porwany  dz  podró y 

wypowiedział posłusze stwo Mogienowi. Rocannon u miechn ł si . 

- Lepiej b dzie, je li pójd  sam. To nie potrwa długo, tak czy inaczej. 

- Ale ja przysi gałem ci słu y , Olhorze. Prosz , pozwól mi i  z tob . 

-  Przysi gi  trac   wa no ,  kiedy  traci  si   imi .  Po  tamtej  stronie  gór  ofiarowałe   swe  słu by 

Rokananowi. Ale w tym kraju nie ma sług i nie ma te  człowieka imieniem Rokananon. Prosz  ci , 

Yahanie, jak przyjaciela, nie mów ju  nic wi cej, tylko jutro o  wicie osiodłaj dla mnie wiatrogona 

z Hallan. 

Nast pnego  ranka  przed  wschodem  sło ca  Yahan  lojalnie  czekał  na  niego  na  l dowisku, 

trzymaj c wodze jedynego ocalałego wiatrogona z Hallan, tego w szare pasy. Wiatrogon dotarł sam 

do  Breygny  w  par   dni  po  nich,  zagłodzony  i  na  wpół  zamarzni ty.  Teraz  był  l ni cy  i  pełen 

animuszu, powarkiwał i wymachiwał pasiastym ogonem. 

- Czy nało yłe  drug  skór , Olhorze? - zapytał szeptem Yahan, zapinaj c mu pasy na udach. - 

Mówi ,  e Obcy strzelaj  ogniem w ka dego, kto zjawi si  w pobli u ich siedzib. 

- Nało yłem j . 

- Ale nie masz miecza...? 

-  Nie.  Nie  mam  miecza.  Posłuchaj,  Yahanie,  gdybym  nie  wrócił,  zajrzyj  do  portfela,  który 

zostawiłem w swoim pokoju. S  w nim kawałki tkaniny ze... ze znakami i obrazami ziemi; gdyby 

kiedykolwiek  powrócili  tutaj  moi  ludzie,  oddaj  im  to,  dobrze?  Jest  tam  równie   naszyjnik.  - 

Zawahał si  na chwil , twarz mu pociemniała. - Daj go pani Ganye. Je li nie wróc ,  eby sam go jej 

da .  egnaj, Yahanie.  ycz mi szcz cia. 

- Oby twoi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów - zawołał Yahan ze łzami i pu cił wodze. 

Wiatrogon  wzbił  si   natychmiast  w  niebo,  ciepłe  i  szarawe  o  wicie,  zawrócił  pot nym 

uderzeniem skrzydeł, złapał północny wiatr i odleciał nad wzgórza. Yahan stał patrz c w  lad za 

nim. Wysoko na Wie y Breygna wyjrzała z okna jaka  twarz, ciemna i pi kna; wiatrogon znikn ł 

ju  dawno, sło ce wzeszło, a ona wci  patrzyła. 

Była  to  dziwna  podró ,  podró   do  miejsca;  którego  nigdy  nie  widział,  a  jednak  poznał  je  z 

zewn trz  i  od  wewn trz  poprzez  rozmaite  wra enia,  czerpane  z  setek  ró nych  umysłów.  Cho  

bowiem  ten  zmysł  nie  pozwalał  widzie ,  umo liwiał  jednak e  odbieranie  namacalnych  wra e , 

dotycz cych przestrzeni, wzajemnego poło enia, czasu, ruchu i pozycji. Przetrawiaj c te doznania 

wci  na nowo przez wiele dni, kiedy całymi godzinami siedział nieruchomo w swoim pokoju w 

zamku  Breygna,  Rocannon  zdobył  dokładn ,  cho   bezsłown   i  bezobrazow   wiedz   o  ka dym 

background image

budynku i ka dym miejscu w bazie wroga. A uporz dkowawszy bezpo rednie wra enia dowiedział 

si , czym była ta baza, dlaczego tu si  znajdowała, jak do niej wej  i gdzie szuka  tego, co było 

mu potrzebne. 

Problem polegał na tym,  e po długiej, intensywnej praktyce bardzo trudno mu było nie u ywa  

tego zmysłu, kiedy zbli ał si  do swoich wrogów; wył czy  go, u ywa  tylko oczu i uszu, my le  

w zwykły sposób. Wypadek w górach ostrzegł go,  e na blisk  odległo  wra liwe umysły mog  w 

jaki  niejasny sposób u wiadamia  sobie jego obecno . Przyci gn ł pilota helikoptera nad górskie 

zbocze jak ryb  na w dce, chocia  sam pilot prawdopodobnie nie rozumiał, co skierowało go w t  

stron  ani dlaczego czuł przymus strzelania do ludzi, których zobaczył. Teraz, samotnie zbli aj c 

si  do ogromnej bazy, Rocannon nie chciał  ci ga  na siebie niczyjej uwagi, poniewa  miał zamiar 

zakra  si  jak złodziej pod osłon  nocy. 

O zachodzie sło ca zostawił sp tanego wiatrogona na le nej polanie, a teraz, po kilku godzinach 

marszu,  przemierzał  rozległ ,  pust ,  betonow   płaszczyzn   kosmodromu,  zbli aj c  si   do  grupy 

budynków.  Kosmodrom  był  tylko  jeden  i  rzadko  u ywany,  skoro  wszyscy  ludzie  i  sprz t 

znajdowali si  na miejscu. Rakiety mkn ce z pr dko ci   wiatła nie liczyły si  w tej wojnie, gdzie 

najbli sza cywilizowana planeta była odległa o osiem lat  wietlnych. 

Baza  była  wielka,  przera aj co  wielka  dla  samotnego  człowieka,  ale  wi kszo   budynków 

przeznaczono  na  kwatery.  Rebelianci  sprowadzili  tu  niemal  cał   swoj   armi .  Podczas  gdy  Liga 

traciła  czas  przeszukuj c  i  podporz dkowuj c  sobie  ich  ojczyst   planet ,  oni  umacniali  swoje 

pozycje  na  tym  odległym,  bezimiennym  wiecie,  zagubionym  w ród  wszystkich  wiatów 

Galaktyki,  gdzie  niezwykle  trudno  było  ich  odnale .  Rocannon  wiedział,  e  niektóre  z  wielkich 

baraków  były  puste;  kilka  dni  temu  wysłano  kontyngent  ołnierzy  i  techników  w  celu  przej cia 

planety,  która  -  jak  si   domy lał  -  została  podbita  lub  nakłoniona  do  zawarcia  sojuszu  z 

buntownikami. Owi  ołnierze przyb d  tam najwcze niej za dziesi  lat. Faradayanie byli bardzo 

pewni  siebie.  Pewnie  dobrze  im  si   wiedzie  w  tej  wojnie.  Wszystko,  czego  potrzebowali,  eby 

zniszczy  bezpiecze stwo Ligi Wszystkich  wiatów, to dobrze ukryta baza i sze  pot nych broni. 

Wybrał noc, kiedy spo ród czterech ksi yców tylko mały asteroid Heliki, uwi ziony przez pole 

przyci gania  planety,  miał  si   pojawi   na  niebie  przed  północ .  Heliki  ja niał  na  niebie,  kiedy 

Rocannon zbli ał si  do rz du hangarów, stercz cych jak czarna rafa na szarym morzu betonu. Nikt 

jednak go nie zauwa ył, nikt nie wyczuł jego obecno ci. Nie było ogrodzenia, stra e były nieliczne: 

Stra   pełniły  za  nich  maszyny,  które  przepatrywały  przestrze   na  odległo   lat  wietlnych  wokół 

systemu Fomalhaut. Czegó  zreszt  mieliby si  obawia  ze strony aborygenów, tkwi cych wci  w 

epoce br zu na tej małej, bezimiennej planecie?

 

Heliki  wiecił pełnym blaskiem, kiedy Rocannon wy lizn ł si  z cienia rzucanego przez hangary; 

był w połowie cyklu, kiedy Rocannon osi gn ł swój cel: sze  nad wietlnych statków. Spoczywały 

obok  siebie  jak  ogromne,  hebanowe  jaja  pod  wysokim,  ledwie  widocznym  baldachimem  siatki 

maskuj cej. Wokół statków rosły tu i ówdzie drzewa, wygl daj ce jak zabawki - przedmurze Lasu 

Viarn. 

Teraz ju  musiał u y  swego zmysłu bez wzgl du na konsekwencje. Stał w cieniu k py drzew, 

nieruchomy  i  czujny,  staraj c  si   trzyma   jednocze nie  oczy  i  uszy  w  pogotowiu,  i  si gał  przed 

siebie, w stron  jajowatych statków, badaj c ich otoczenie i ich wn trza. W ka dym, jak dowiedział 

si   w  Breygna,  dzie   i noc  siedział  pilot gotów  do  startu -  przypuszczalnie na Faraday  -  w  razie 

awarii. 

Awaria dla sze ciu pilotów mogła oznacza  tylko jedno:  e centrum dowodzenia, znajduj ce si  

cztery  mile  dalej,  na  wschodnim  kra cu  bazy,  zostało  zbombardowane  lub  dokonano  w  nim 

sabota u.  W  takim  przypadku  ka dy  z  nich  miał  wyprowadzi   swój  statek w  bezpieczne miejsce 

przej wszy nad nim kontrol  - podobnie jak statki kosmiczne owe nad wietlne statki miały systemy 

nap dowe niezale ne od wszelkich zewn trznych komputerów i  ródeł zasilania, które mogły ulec 

uszkodzeniu.  Ale  lot  na nich  oznaczał  samobójstwo;  adna  ywa  istota  nie  prze yła  „podró y"  z 

szybko ci   wi ksz   od  wiatła.  Ka dy  pilot  był  zatem  nie  tylko  wietnie  wyszkolonym 

matematykiem,  ale  równie   fanatykiem  gotowym  do  po wi cenia  ycia.  Stanowili  starannie 

dobran  załog . Mimo wszystko jednak nudzili si  siedz c tak i czekaj c na swoj  niewielk  szans  

background image

chwały. Tej nocy w jednym ze statków Rocannon wyczuwał obecno  dwóch m czyzn. Pomi dzy 

nimi  znajdowała  si   płaska  powierzchnia  podzielona  na  kwadraty.  Rocannon  odbierał  to  samo 

wra enie  w  ci gu  wielu  ubiegłych  nocy  i  racjonalna  cz

  jego  umysłu  zarejestrowała  słowo 

„szachy". Si gn ł swoim zmysłem do nast pnego statku. Statek był pusty. 

Rocannon przemkn ł przez szar  przestrze  betonu, po ród nielicznych drzew, dotarł do pi tego 

statku w .rz dzie, wspi ł si  na ramp  i wpadł w otwarty właz. Wn trze nie przypominało  adnego 

statku. Były tam hangary na rakiety i wyrzutnie, banki pami ci komputera, reaktory, jaki  szale czo 

spl tany  labirynt  korytarzy  do  przetaczania  pocisków,  z  których  ka dy  mógł  zniszczy   miasto. 

Poniewa  statek nie poruszał si  w zwykłej czasoprzestrzeni, nie miał dziobu ani rufy, ani  adnej 

logiki, a Rocannon nie znał j zyka, w którym wypisano oznaczenia. Nie było tu  adnego  ywego 

umysłu,  który  mógłby  si   sta   przewodnikiem.  Rocannon  stracił  dwadzie cia  minut  szukaj c 

sterowni  - metodycznie,  pow ci gaj c  narastaj c   panik ,  powstrzymuj c  si  od  u ywania  swego 

zmysłu,  eby nie zaniepokoi  nieobecnego pilota. 

Dopiero kiedy ju  zlokalizował sterowni , znalazł przesyłacz i usiadł przed nim, tylko na chwil  

pozwolił  sobie  zajrze   do  wn trza  drugiego  statku.  Odebrał  wyra ny  obraz  r ki  zawieszonej 

niezdecydowanie nad białym go cem. Wycofał si  natychmiast. Zapami tał koordynaty, na które 

nastawiony  był  przesyłacz,  po  czym  przestawił  go  na  koordynaty  Bazy  Etnograficznej  Ligi  dla 

Strefy  Galaktycznej  8,  w  mie cie  Kerguelen,  na  planecie  Nowa  Południowa  Georgia  -  jedyne 

koordynaty, które pami tał bez zagl dania do podr cznika. Wł czył maszyn  i zacz ł nadawa . 

Palce uderzały w klawisze, niezr cznie, bo musiał si  posługiwa  lew  r k , a w tej samej chwili 

na małym, czarnym ekranie w pokoju, który znajdował si  w jednym z miast na planecie odległej o 

osiem lat  wietlnych, pojawiły si  litery:

 

 

PILNE DO PREZYDIUM LIGI. Baza nad wietlnych statków wojennych rebeliantów z Faradaya znajduje si  

na  Fomalhaut  II,  Kontynent  Południowo-Zachodni,  28°28'  Pn  i  121°40'  Zach,  około  3  km  Pn-W  od  głównej 

rzeki. Baza zaciemniona, ale powinna by  widoczna jako 4 budynki, 28 grup baraków i hangar na kosmodromie 

prowadz cym W-Z. 6 statków nad wietlnych nie w bazie, ale na zewn trz, dokładnie na Pd-W od kosmodromu 

na  skraju  lasu,  zakamuflowane  siatk   maskuj c   i  pochłaniaczami  wiatła.  Nie  atakowa   na  o lep,  poniewa  

tubylcy s  niewinni. Tu Gaveral Rocannon z Misji Etnograficznej Fomalhaut. Jestem jedynym pozostałym przy 

yciu  członkiem  ekspedycji.  Nadaj   z  przesyłacza  na  pokładzie  nad wietlnego  statku  wroga.  Tutaj  pozostało 

około 5 godzin do  witu. 

 

Miał  zamiar  doda :  „Zostawcie  mi  par   godzin  na  ucieczk ",  ale  nie  zrobił  tego.  Gdyby  go 

złapano,  Faradayanie  zostaliby  ostrze eni  i  mogliby  przenie   statki  w  inne  miejsce.  Wył czył 

nadajnik i ustawił koordynaty w poprzednim poło eniu. W druj c do wyj cia w skim pomostem, 

biegn cym wzdłu  korytarza, ponownie sprawdził drugi statek. Szachi ci sko czyli parti  i zbierali 

si  do wyj cia. Zacz ł biec, mijaj c puste, dziwaczne, słabo o wietlone pomieszczenia. Zdawało mu 

si ,  e  skr cił  w  złym  kierunku,  ale  trafił  prosto  do  włazu,  zbiegł  po  rampie,  goni c  resztk   sił 

przemkn ł  obok  nie  ko cz cego  si   ogromu  statku,  obok  nie  ko cz cego  si   ogromu  drugiego 

statku i wpadł w ciemno  lasu. 

Mi dzy drzewami nie mógł ju  biec, gdy  oddech palił go w piersi, a g ste, czarne gał zie nie 

przepuszczały  wiatła.  Szedł  dalej  spiesznym  krokiem;  obszedł  skraj  bazy,  dotarł  do  ko ca 

kosmodromu i rozpocz ł drog  powrotn , wspomagany przez nast pny cykl jasno ci Heliki, a po 

godzinie - wschód Feni. Miał wra enie,  e w ogóle nie posuwa si  naprzód, a czas uciekał. Je li 

zbombarduj  baz  teraz, kiedy był tak blisko, dosi gnie go fala uderzeniowa lub płomienie. Brn ł 

przez  ciemno   ogarni ty  przemo nym  strachem  przed  wiatłem,  które mo e  wybuchn   za  jego 

plecami i spali  go. Ale dlaczego si  nie zjawiali, dlaczego to trwało tak długo? 

Dopiero  o  wicie  dotarł  do  wzgórza  o  rozdwojonym  wierzchołku,  gdzie  zostawił  wiatrogona. 

Bestia powarkiwała na niego, rozdra niona tym,  e cał  noc sp dziła uwi zana do drzewa w lesie 

obfituj cym w zwierzyn . Rocannon oparł si  o jej ciepły bok i podrapał j  lekko za uchem, my l c 

o Kyo. 

Kiedy odetchn ł, dosiadł wiatrogona i ponaglił go do marszu. Przez długi czas zwierz kulił si  

jak  sfinks  i  nie  chciał  si   ruszy .  Wreszcie  podniósł  si ,  protestuj c  melodyjnym  warczeniem,  i 

podreptał na północ w zabójczo powolnym tempie. Pola i wzgórza, opuszczone wioski i s dziwe 

background image

drzewa były ju  słabo widoczne, ale wiatrogon nie chciał lecie , dopóki blask wschodz cego sło ca 

nie rozlał si  na horyzoncie. Wtedy wzbił si  w gór ; złapał  wie y, pomy lny wiatr i pomkn ł w 

jasny, blady  wit. Rocannon wci  ogl dał si  do tyłu: Za nim rozci gała si  spokojna, cicha kraina, 

w ło ysku rzeki na zachodzie le ała mgła. Nat ył swój zmysł i usłyszał my li, emocje i poranne 

sny swoich wrogów, rozpoczynaj cych nowy, zwykły dzie . 

Zrobił,  co  mógł.  Głupcem  był  s dz c,  e  zdoła  czego   dokona .  Có   znaczył  jeden,  samotny 

człowiek  przeciwko  wyszkolonej  armii?  Wyczerpany,  ze  znu eniem  przetrawiaj c  sw   pora k , 

wracał do Breygny, jedynego miejsca, do którego mógł wróci . Przestał ju  si  zastanawia , czemu 

Liga  tak  długo  odkłada  atak.  Nie  mieli  zamiaru  atakowa .  Uznali  jego  wiadomo   za  oszustwo, 

pułapk . Albo te , co bardziej prawdopodobne, pomylił koordynaty: wystarczyła jedna  le podana 

współrz dna,  eby jego wiadomo  przepadła w pustce, gdzie nie było czasu ani przestrzeni. I za to 

zgin li Raho, Iot, Mogien: za wiadomo  wysłan  donik d. A on został tu wygnany na reszt  swego 

ycia, niepotrzebny nikomu, obcy w obcym  wiecie. 

Zreszt   to  nie  miało  znaczenia.  Był  tylko  pojedynczym  człowiekiem.  Los  pojedynczego 

człowieka si  nie liczy. 

Có  w takim razie si  liczy? 

Nie mógł znie  tych wspomnie . Obejrzał si  ponownie,  eby nie widzie  wci  przed oczami 

twarzy Mogiena - i z krzykiem poderwał kalekie rami  osłaniaj c oczy przed niezno nym blaskiem, 

wysokim, białym słupem ognia, który wystrzelił bezgło nie z równiny. 

Potem dotarł do niego grzmot i uderzenie wiatru. Przera ony wiatrogon rykn ł, wspi ł si  i jak 

strzała spadł na ziemi . Rocannon wygramolił si  z siodła i skulił si  osłaniaj c głow  r kami. Ale 

nie potrafił si  od tego odgrodzi  - nie od  wiatła, lecz od ciemno ci. Ciemno  o lepiła jego umysł 

i wypełniła jego ciało, u wiadamiaj c mu  mier  tysi ca ludzi.  mier ,  mier ,  mier  bez ko ca, 

wci   na  nowo,  tysi c  mierci  w  jednej  chwili,  w  jednym  umy le  -  w  jego  własnym  umy le.  A 

potem cisza. 

Podniósł głow  i słuchał, i usłyszał cisz . 

 

background image

Epilog 

 

O  zachodzie  sło ca  wyl dował  na  dziedzi cu  zamku  Breygna,  zsiadł  i  stan ł  obok  swego 

wierzchowca - zm czony człowiek z siw , pochylon  głow . Natychmiast zebrali si  wokół niego 

wszyscy jasnowłosi mieszka cy zamku, wypytuj c go, co to był za wielki ogie  na zachodzie i czy 

prawd  jest to, co opowiadaj  uchod cy z równin o zagładzie Obcych. Dziwne to było, jak tłoczyli 

si  wokół niego, wiedz c,  e on wie. Szukał wzrokiem Ganye, a kiedy ujrzał jej twarz, odzyskał 

mow . 

- Siedziba wroga jest zniszczona - powiedział z trudem. - Nie wróc  tutaj. Wasz ksi

 Ganhing 

został pomszczony. I mój ksi

 Mogien. I twoi bracia, Yahanie; i ludzie Kyo; i moi przyjaciele. 

Wszyscy zgin li. 

Rozst pili  si   przed  nim,  a  on  wszedł  samotnie  do  zamku.  W  kilka  dni  pó niej  spacerował  z 

Ganye  po  spłukanym  deszczem  tarasie  wie y.  Ganye  spytała  go,  czy  teraz  odejdzie  z  Breygna. 

Przez długi czas nie odpowiadał. 

-  Nie  wiem  -  powiedział  w  ko cu.  -  Yahan  wróci  chyba  na  północ,  do  Hallan.  Jest  tutaj  paru 

chłopców, którym marz  si  morskie podró e. A pani Hallan czeka na wiadomo  o jej synu... Ale 

Hallan nie jest moim domem. Nie mam tutaj domu. Nie jeste cie moimi lud mi. 

- A czy twoi ludzie nie przyjd  po ciebie? - zapytała Ganye, która słyszała co nieco o jego 

pochodzeniu. Popatrzył na pi kny krajobraz, na rzek  połyskuj c  w letnim zmierzchu daleko na 

południu. 

-  Mo e  przyjd   -  odparł.  -  Za  osiem  lat.  Mog   wysła   mier   natychmiast,  ale  ycie  jest 

powolniejsze... Ale czy to s  moi ludzie? Nie jestem ju  tym, kim byłem przedtem. Zmieniłem si ; 

piłem ze studni w górach. I nigdy wi cej nie chc  ju  i  tam, gdzie mógłbym usłysze  głos mojego 

wroga. 

W milczeniu szli obok siebie, wst puj c na siedem stopni prowadz cych do balustrady; a wtedy 

Ganye, spogl daj c ku zamglonym, bł kitnym bastionom gór, powiedziała: - Zosta  z nami. 

Rocannon milczał przez chwil , zanim odpowiedział: - Zostan . Na jaki  czas. 

Ale  sp dził  tam  reszt   swego  ycia.  Kiedy  statki  Ligi  ponownie  przybyły  na  planet   i  Yahan 

poprowadził  wypraw   poszukiwaczy  na  południe,  do  Breygna,  Rocannon  nie  ył.  Mieszka cy 

zamku Breygna opłakiwali swojego ksi cia, a wdowa po nim, wysoka i jasnowłosa, nosz ca na szyi 

wielki,  bł kitny  klejnot  na  złotym  ła cuchu,  witała  tych,  którzy  po  niego  przyszli.  Nigdy  si   nie 

dowiedział,  e Liga nazwała ten  wiat jego imieniem.