Iwan Turgieniew
Ojcowie i dzieci
(Przełożyła Joanna Guze)
I
— Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał 20 maja 1859 roku swego służącego,
pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i małymi, mętnymi oczkami, pan
liczący lat niewiele ponad czterdzieści, który bez czapki, w zakurzonym płaszczu i
kraciastych spodniach wyszedł na niski ganek zajazdu przy*** trakcie.
Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane włosy
o niejednolitej barwie, i uprzejme ruchy, słowem, wszystko zdradzało człowieka
nowej, doskonałej generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogę i odpowiedział:
— Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.
— Nie widać? — powtórzył pan.
— Nie widać — po raz drugi odrzekł służący.
Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak
siedzi podgiąwszy nogi i w zamyśleniu spogląda dokoła.
Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o
piętnaście wiorst od zajazdu, liczy dwieście dusz albo, jak powiada sam Kirsanow, od
czasu gdy wydzielił ziemię chłopom i założył „fermę" — dwa tysiące dziesięcin ziemi.
Ojciec jego, waleczny generał z 1812 roku, prostak ledwie władający piórem, ale niezły
człowiek, całe życie klepał biedę; z początku dowodził brygadą, potem dywizją i stale
mieszkał na prowincji, gdzie dzięki swej randze odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj
Pietrowicz urodził się na południu Rosji, podobnie jak starszy jego brat, Paweł, o
którym będzie dalej mowa, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu,
wśród tanich guwernerów, nonszalanckich a uniżonych adiutantów i innych
pułkowych oraz sztabowych osobistości. Matka jego, z domu Kolazin, jako panna —
Agathe, w roli zaś zacnej generałowej — Agafokleja Kuźminiczna Kirsanow, nosiła
wspaniałe czepce i szeleszczące jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła pierwsza do
krzyża, mówiła głośno i dużo, rano podawała dzieciom rękę do ucałowania, wie-
czorem błogosławiła je, słowem, żyła jak Pan Bóg przykazał. Mikołaj Pietrowicz, jako
syn generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się męstwem, ale w dodatku zdobył
sobie przydomek podszytego tchórzem — powinien był, podobnie jak brat jego Paweł,
zostać wojskowym; tymczasem tego dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale,
złamał właśnie nogę; przeleżał dwa miesiące w łóżku, po czym okazało się, że zostanie
na całe życie kulawy. Zrezygnowany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy
chłopiec skończył osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet.
Właśnie w tym czasie brat Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie
zamieszkali razem, doglądani z daleka przez ciotecznego wuja ze strony matki, Ilję
Kolazina, urzędnika wysokiej rangi. Ojciec wrócił do swojej dywizji i do małżonki;
niekiedy tylko przysyłał synom wielkie ćwiartki szarego papieru upstrzone
zamaszystym pismem godnym kancelisty. Na końcu tych ćwiartek pysznił się
otoczony starannymi zakrętasami podpis: „Piotr Kirsanow, generał-major." W roku
1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat; w tym samym roku
generał Kirsanow, przeniesiony w stan spoczynku za nieudany przegląd wojsk,
sprowadził się z żoną do Petersburga. Wynajął dom przy Ogrodzie Taurydzkim i zapi-
sał się do Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na apopleksję. Agafokleja
Kuźminiczna wkrótce poszła za nim: nie mogła przywyknąć do pustki stołecznego
życia; zadręczyła ją nuda egzystencji, którą wiodła jako żona dymisjonowanego
generała. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz, jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich
zmartwieniu, zdążył zakochać się w córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego
wynajmował dawniej mieszkanie. Była to ładna panna o wyższych, jak to mówią,
aspiracjach: czytała w czasopismach poważne artykuły z działu „Nauka". Gdy tylko
minęła żałoba, Mikołaj ożenił się z nią i opuściwszy Ministerstwo Dworu i Apanażów,
gdzie dostał się z protekcji ojca, zażywał szczęścia ze swą Maszą najpierw w małym
domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego, potem w mieście, w nie-
wielkim i ładnym mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym salonem, wreszcie
na wsi, gdzie osiedli na stałe i gdzie wkrótce urodził im się syn Arkadiusz.
Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie rozstawali się prawie nigdy, czytali
razem, grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i
doglądała ptactwa, on niekiedy jeździł na polowanie i zajmował się gospodarstwem;
Arkadiusz zaś rósł, także szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W roku
1847 żona Kirsanowa umarła. Ciężko przeżył ten cios, osiwiał w kilka tygodni;
wybierał się za granicę, by choć trochę zapomnieć... lecz nastał właśnie rok
czterdziesty ósmy
1
. Chcąc nie chcąc musiał wrócić na wieś i po dość długim okresie
apatii zajął się ulepszaniem gospodarstwa. W roku 1855 zawiózł syna na uniwersytet;
spędził z nim trzy zimy w Petersburgu, nigdzie prawie nie bywał i starał się poznać
młodych kolegów Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać — i właśnie
widzimy go w maju 1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco przygarbionego:
1
Mowa o Wiośnie Ludów. Rząd carski, obawiając się przeniesienia nastrojów rewolucyjnych do Rosji, zabronił
poddanym wyjazdów za granicą. (Przyp. red.)
czeka na syna, który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień kandydata.
Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod
pańskim okiem, stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz pochyliwszy
głowę spoglądał na zbutwiałe schodki ganku: przechadzał się tu statecznie spory pstry
kurczak, głośno postukując dużymi, żółtymi łapami; brudna kotka nieżyczliwie
zerkała na niego przycupnąwszy niedbale na poręczy. Słońce przypiekało; z na wpół
ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach ciepłego żytniego chleba. Mikołaj Pietrowicz
pogrążył się w myślach. „Syn... kandydat... Arkasza..." — nieustannie snuło mu się po
głowie; próbował zająć się czymś innym, ale znowu wracały te same myśli.
Wspomniał nieboszczkę żonę... — Nie doczekała! — szepnął żałośnie. Tłusty,
błękitnawy gołąb sfrunął na drogę i szybko podreptał w stronę studni, żeby się napić
wody z kałuży. Mikołaj Pietrowicz zaczął mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło
turkot zbliżających się kół...
— Musowo panicz jadą — zameldował służący wychylając się zza wrót.
Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spojrzał na drogę wytężając wzrok.
Ukazał się tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mignął otok
studenckiej czapki, znajomy zarys drogiej twarzy...
— Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i pobiegł wymachując rękami... W kilka
chwil potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalonego policzka
młodego kandydata.
II
— Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arkadiusz nieco ochrypłym po podróży,
ale dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na uściski ojca. —
Zakurzę cię całego.
— To nic, to nic — powtarzał uśmiechając się z rozrzewnieniem Mikołaj
Pietrowicz i dwakroć uderzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po własnym
płaszczu. — Pokaż no się, pokaż — dodał odstępując o krok i natychmiast ruszył
szybko w stronę zajazdu, mówiąc: — Tutaj, tutaj. Dawajcie konie, tylko prędko.
Mikołaj Pietrowicz zdawał się o wiele bardziej przejęty niż jego syn; był
zmieszany, onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał go.
— Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem,
Bazarowem, o którym tak często ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się przyjechać do
nas w gościnę.
Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi podróżny
kitel z chwastami wysokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z tarantasu, i
mocno uścisnął jego czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu podał.
— Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięczny, że zechciał nas pan
odwiedzić; mam nadzieję... pozwoli pan, że zapytam o imię?
— Eugeniusz Wasiliewicz — odpowiedział Bazarow leniwie, lecz męskim głosem i
opuszczając wysoki kołnierz kitla ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi całą twarz. Była
wydłużona i chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku dołowi się zaostrzał;
oczy były wielkie, zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe; ożywiał ją spokojny uśmiech,
wyrażała pewność siebie i rozum.
— Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiliczu, że nie będzie się pan u nas nudził
— ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz.
Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił
czapki. Mimo długich i gęstych ciemnoblond włosów widać było wypukłości jego
szerokiej czaszki.
— Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz zwracając się
do syna. — Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?
— Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.
— Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ no
zakładać, bratku, a żywo!
Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko poprzestał
na ukłonie z daleka, znowu znikł we wrotach.
— Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trójkę do twojego tarantasu — mówił
z przejęciem Mikołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego czerpaka, który
przyniosła gospodyni zajazdu, a Bazarow zapalił fajkę i podszedł do woźnicy
odprzęgającego konie. — Ale kolaska jest tylko na dwie osoby i nie wiem, jak twój
przyjaciel...
— Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Arkadiusz. — Proszę, nie rób z nim
ceremonii. To wspaniały chłopak, taki prosty — zobaczysz.
Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.
— Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarow do furmana.
— Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, który stał obok z rękami wsuniętymi
w tylne kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał? Brodacz, i kwita.
Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego konia.
— Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — zawołał Mikołaj Pietrowicz —
dostaniecie na wódkę!
W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce, Piotr wlazł
na kozioł; Bazarow wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórzaną poduszkę — i oba
pojazdy ruszyły.
III
— Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił Mikołaj
Pietrowicz dotykając to ramienia, to znów kolan Arkadiusza. — Nareszcie!
— A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam pełen
szczerej, prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę
utrzymaną w tonie podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.
— Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale jakoś się rozmyślił.
— Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.
— Około pięciu godzin.
— Poczciwy papcio!
Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek.
Mikołaj Pietrowicz roześmiał się cichutko.
— Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął — zobaczysz. I w twoim pokoju
kazałem dać obicia.
— A czy jest pokój dla Bazarowa?
— Znajdzie się i dla niego.
— Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo
zależy mi na jego przyjaźni.
— Poznałeś go niedawno?
— Niedawno.
— Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co studiuje?
— Jako przedmiot główny nauki przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym
roku chce zdawać egzamin na doktora.
— Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pietrowicz i umilkł. — Piotrze —
dodał wyciągając rękę — czy to nasi chłopi jadą?
Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kilka wozów, zaprzężonych w konie
bez wędzideł, jechało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie siedziało co
najwyżej dwóch chłopów w rozpiętych kożuchach.
— Tak jest, proszę łaski pana — rzekł Piotr.
— Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?
— Należy przypuszczać, że do miasta. Do szynku — dodał pogardliwie i z lekka
pochylił się w stronę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale tamten ani
drgnął; był to człowiek starej daty, nie podzielający nowych poglądów.
— Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz
zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?
— A z najemnych robotników jesteś zadowolony?
— Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietrowicz. — Bieda tylko, że wciąż im
podbijają dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu. Niszczą uprząż.
Orali zresztą wcale dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale czy
ciebie obchodzi teraz gospodarstwo?
— Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz nie odpowiadając na
ostatnie pytanie.
— Nad tarasem od północnej strony kazałem zawiesić wielką markizę — rzekł
Mikołaj Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.
— Za bardzo będzie wyglądało na letnisko... zresztą wszystko to głupstwo. Ale
jakie tutaj powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że nigdzie na
świecie tak nie pachnie jak w tych okolicach. I niebo tutaj...
Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i zamilkł.
— Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził, wszystko tu
powinno mieć dla ciebie niezwykły urok...
— Ależ, papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.
— A jednak...
— Nie, to zupełnie wszystko jedno.
Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół wiorsty,
zanim znów nawiązali rozmowę.
— Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja niania,
Jegorowna, umarła.
— Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?
— Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian zresztą w
Mariinie nie znajdziesz.
— I rządca wciąż ten sam?
— Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z
poddaństwa chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im żadnych
odpowiedzialnych funkcji. (Arkadiusz wskazał oczami na Piotra.) Il est libre, en effet
2
— zauważył półgłosem Mikołaj Pietrowicz — ale to kamerdyner. Teraz mam rządcę z
mieszczan; zdaje się, że dzielny z niego człowiek. Wyznaczyłem mu dwieście
pięćdziesiąt rubli rocznej pensji. Zresztą — mówił pocierając czoło i brwi, co zawsze
było u niego oznaką zmieszania — powiedziałem ci, że nie znajdziesz zmian w
Mariinie... To niezupełnie prawda. Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, cho-
ciaż...
Zamilkł na chwilę i mówił dalej już po francusku:
— Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po pierwsze, tego
nie można ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem szczególne zasady, jeśli
chodzi o stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście prawo mnie potępić. W mo-
im wieku... Słowem, ta... ta dziewczyna, o której zapewne już słyszałeś...
— Fieniczka? — bezceremonialnie zapytał Arkadiusz.
Mikołaj Pietrowicz poczerwieniał.
— Nie wymieniaj głośno jej imienia... No, tak... ona teraz mieszka u mnie.
Umieściłem ją w domu... Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to można
zmienić.
— Zlituj się, papo, dlaczego?
— Twój przyjaciel będzie u nas gościł... Nie wypada...
— O Bazarowa nie kłopocz się, proszę. On jest ponad to.
— No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Oficynka jest przecie bardzo licha.
— Ależ, papo — przerwał mu Arkadiusz — zupełnie jakbyś się tłumaczył, jak ci nie
wstyd?
— Oczywiście, że powinienem się wstydzić — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz,
coraz bardziej się czerwieniąc.
— Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie. „Z
czego się tłumaczy!" — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość dla
dobrego i delikatnego ojca, zmieszana z poczuciem jakiejś utajonej przewagi. —
Przestań, proszę — powtórzył raz jeszcze, mimo woli upajając się własną dojrzałością i
brakiem przesądów.
Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał czoło,
i coś ukłuło go w serce... Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie.
2
Jest wolny, rzeczywiście.
— Patrz, to już nasze pola — rzekł po długim milczeniu.
— A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapytał Arkadiusz.
— Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.
— Dlaczego sprzedałeś?
— Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta przechodzą na rzecz chłopów.
— Którzy nie płacą ci czynszów?
— To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.
— Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.
Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za polami
wznosząc się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po nieboskłon.
Gdzieniegdzie widniały niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka usiane kępami
niskich zarośli przypominały oznaczenia wąwozów na starych mapach z czasów
Katarzyny. Trafiały się rzeczki o poszarpanych brzegach, małe stawy z lichymi
grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły rozrzuconych
strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z chrustu i na oścież
otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to murowane z opadłym tu i
ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami i zapuszczonymi
cmentarzami. Arkadiuszowi robiło się coraz smutniej. Jak na złość spotykali
obszarpanych chłopów na wynędzniałych kobyłkach; niby żebracy w łachmanach,
stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych gałęziach; wychudłe krowy o
skudlonej, jakby wygryzionej sierści, chciwie szczypały trawę po rowach. Zdawało się,
że przed chwilą wyrwały się z czyichś groźnych, śmiercionośnych pazurów — i nagle
pod wpływem żałosnego widoku tych wynędzniałych zwierząt, wśród wiosennego,
pięknego dnia stawało białe widmo posępnej, nie kończącej się zimy z jej zamieciami,
mrozem i śniegiem... „Nie — pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśniewa ani
dobrobytem, ani pracowitością; nie powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są
konieczne... ale jak je przeprowadzić, jak się do tego zabrać?"
Tak rozmyślał Arkadiusz... A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy. Wokół
połyskiwała świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko falując pod
łagodnym tchnieniem ciepłego wiatru; wszędzie, niby nieprzerwana struga, płynął
dźwięczny śpiew skowronków; czajki z krzykiem krążyły nad niskimi łąkami, to znów
w milczeniu przebiegały po kępach; pięknie czerniejąc na tle bladej zieleni niskiego
jeszcze, jarego zboża przechadzały się szpaki i ginęły w lekko już bielejącym życie;
tylko czasem ukazywały się ich łebki w niebieskawej fali zbóż. Arkadiusz wciąż
patrzył, a jego myśli z wolna słabły i ucichały... Zrzucił szynel i spojrzał na ojca tak we-
sołym, tak bardzo chłopięcym wzrokiem, że Mikołaj Pietrowicz znowu go uściskał.
— Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Tylko wjedziemy na to
wzgórze i zaraz będzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspaniale życie;
będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy teraz
zbliżyć się do siebie, poznać nawzajem, prawda?
— Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cudowny dzień dzisiaj!
— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą zgadzam się
z Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:
Jak smutno witam przyjście twoje,
Poro miłości, dniu wiosenny!
Jakież...
3
— Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Bazarowa. — Przyślij mi zapałki, nie
mam czym zapalić fajki.
Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony, ale z
pewną sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał je przez
Piotra Bazarowowi.
— Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.
— Daj — odpowiedział Arkadiusz.
Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wręczył mu grube czarne cygaro, które
Arkadiusz zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny zapach starego
tytoniu, że Mikołaj Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił, mimo woli, choć
niedostrzegalnie, żeby nie urazić syna, odwracał głowę.
W kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego
drewnianego domu, pociągniętego starą farbą i pokrytego malowaną na czerwono
blachą. Było to właśnie Mariino, zwane inaczej Nową Słobódką, albo jak mawiali
chłopi — Chutor na osóbku.
IV
Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko
jedna dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo podobny
3
Eugeniusz Oniegin, VII, 2. Przekład Adama Ważyka.
do Piotra, odziany w szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi guzikami,
służący Pawła Pietrowicza Kirsanowa. Milcząc otworzył drzwiczki kolaski i odpiął
fartuch tarantasu. Mikołaj Pietrowicz wraz z synem i Bazarowem ruszyli przez ciemny
i prawie pusty salon, zza drzwi którego mignęła twarz młodej kobiety, i weszli do
bawialni urządzonej już wedle nowszego smaku.
— No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietrowicz zdejmując czapkę i
potrząsając głową. — Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.
— Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauważył przeciągając się Bazarow i
usiadł na kanapie.
— Tak, tak, podawać kolację, podawać jak najprędzej. — Mikołaj Pietrowicz bez
żadnego powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest Prokoficz.
Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o białych włosach, chudy i smagły, w
brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chustkę. Wyszczerzył
zęby w uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon gościowi, cofnął się do
drzwi zakładając ręce w tył.
— No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do wreszcie… I co,
jak go znajdujesz?
— Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł starzec i znowu wyszczerzył zęby, ale
natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — zapytał z naciskiem.
— Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju,
Eugeniuszu Wasiliczu?
— Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe zanieść tam mój kuferek i to okrycie
— dodał zdejmując płaszcz.
— Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! (Prokoficz jakby ze zdumieniem ujął
obiema rękami „okrycie" Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wyszedł na
palcach.) A ty, Arkadiuszu, pójdziesz na chwilę do siebie?
— Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arkadiusz i kierował się już ku
drzwiom, gdy w tej samej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu,
odziany w ciemny angielski suit
4
, modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane
buty o niskich cholewkach. Był to Paweł Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na jakie
czterdzieści pięć lat: jego krótko ostrzyżone siwe włosy mieniły się ciemnym poły-
skiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale bez zmarszczek, niezwykle
regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i lekkim rylcem, zdradzała ślady
4
garnitur.
niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne blasku czarne oczy o podłużnym
wykroju. Cała postać, zgrabna i rasowa, zachowała młodzieńczą smukłość i tę postawę
jakby przed wzlotem ku górze, która najczęściej znika po ukończeniu dwudziestu lat.
Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich, różowych
paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim opalem,
wydawała się jeszcze piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstępnym
europejskim shake hands
5
trzykrotnie, po rosyjsku, ucałował go, to znaczy dotknął
swymi pachnącymi wąsami jego policzków i rzekł:
— Witaj!
Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Paweł Pietrowicz pochylił z lekka
swą gibką figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet włożył ją z
powrotem do kieszeni.
— Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem,
uprzejmie kołysząc się, poruszając ramionami i pokazując wspaniałe, białe zęby. —
Czyżby się coś przytrafiło w podróży?
— Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się nieco.
Za to teraz jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się pośpieszył,
zaraz wrócę.
— Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarow zrywając się nagle z kanapy. Obaj
młodzi ludzie wyszli.
— Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.
— Zostaje u nas?
— Tak.
— Ten rozczochrany?
— No, tak.
Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.
— Uważam, że Arkadiusz s'est dégourdi
6
— zauważył. — Cieszę się z jego
powrotu.
Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarow nic prawie nie mówił, ale dużo
jadł. Mikołaj Pietrowicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego, jak się wyrażał,
fermerskiego życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał niebawem ogłosić, mówił
5
uścisk dłoni.
6
stał się swobodniejszy
o komitetach, o posłach, o konieczności wprowadzenia maszyn rolniczych itd. Paweł
Pietrowicz powoli przechadzał się po jadalni (kolacji nie jadał nigdy), niekiedy
pociągając łyk z kieliszka napełnionego czerwonym winem i jeszcze rzadziej rzucając
jakąś uwagę lub raczej wykrzyknik, w rodzaju: „a! aha! hm!" Arkadiusz opowiedział
kilka petersburskich nowin, ale czuł się trochę niezręcznie, jak młodzieniec, który
dopiero co przestał być dzieckiem i wrócił tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za
dziecko. Niepotrzebnie przewlekał swoje wypowiedzi, unikał słowa „papa", a nawet
raz zastąpił je słowem „ojciec", które zresztą wycedził przez zęby; z niepotrzebną
nonszalancją nalał sobie do szklanki znacznie więcej wina, niżby miał ochotę, i wypił
wszystko. Prokoficz nie spuszczał z niego oczu i tylko poruszał wargami. Zaraz po
kolacji wszyscy się rozeszli.
— Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiusza Bazarow siedząc w szlafroku
obok jego łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi, proszę! A
paznokcie — tylko na wystawę!
— Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z niego lew
salonowy. Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką urodą, kobiety
szalały za nim.
— Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych czasów! Nie ma tu, niestety, kogo
czarować. Cały czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwykłego, można by
pomyśleć, że wykuty z kamienia, i podbródek tak starannie wygolony. Arkadiuszu,
przecież to śmieszne!
— Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry człowiek.
— Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje wiersze,
na gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu poczciwy.
— To złoty człowiek.
— Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?
Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.
— Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął dalej Bazarow. — System
nerwowy doprowadzony do stanu rozdrażnienia... I rzecz jasna, naruszona
równowaga ducha. No, dobranoc! Mam w pokoju angielską umywalnię, ale drzwi się
nie domykają. Mimo to należy temu przyklasnąć, angielskie umywalnie to postęp!
Bazarow wyszedł. Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać w
rodzinnym domu, na znajomym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły kochane ręce,
może ręce niani, te łagodne, dobre, niestrudzone ręce. Arkadiusz przypomniał sobie
Jegorownę i westchnął życząc jej królestwa niebieskiego... Za siebie się nie modlił.
I on, i Bazarow rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali. Powrót
syna wzburzył Mikołaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił świecy i
podparłszy głowę, długo rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy w swoim
gabinecie, w szerokim fotelu roboty Gambsa, przed kominkiem, na którym słabo tliły
się węgle. Paweł Pietrowicz nie rozebrał się, tylko zamiast lakierowanych butów wło-
żył chińskie, czerwone pantofle bez napiętków. W rękach trzymał ostatni numer
„Galignani", ale nie czytał; wpatrywał się w kominek, gdzie przygasając i wybuchając
na nowo, drgał błękitnawy płomień... Bóg wie, gdzie błądziły myśli Pawła Pietrowicza,
ale błądziły nie tylko w przeszłości: na jego twarzy malowało się skupienie i smutek,
co się nie zdarza, gdy człowiek jest pochłonięty tylko wspomnieniami. W małym zaś
pokoiku w głębi domu, na wielkiej skrzyni, w niebieskim kaftaniku i białej chustce,
narzuconej na ciemne włosy, siedziała młoda kobieta, Fieniczka, i na przemian to
nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte drzwi, spoza których widać było
dziecinne łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.
V
Nazajutrz Bazarow zbudził się pierwszy i wyszedł z domu. „Oho — pomyślał
rozglądając się dokoła — niezbyt tu pięknie." W owym czasie, kiedy Mikołaj
Pietrowicz wytyczał granice między swoimi gruntami a ziemią swoich chłopów,
wypadło tak, że pod budowę nowego dworu musiał wydzielić cztery dziesięciny
zupełnie płaskiej i nagiej ziemi. Wzniósł dom, pomieszczenia dla służby i
zabudowania gospodarskie, założył sad, kazał wykopać sadzawkę i dwie studnie, ale
młode drzewka źle się przyjmowały, woda w studniach miała smak słonawy, a w
sadzawce zebrało się mało wody. Tylko altanka z bzów i akacji rozrosła się bujnie;
tutaj niekiedy podawano herbatę i jadano obiady. W kilka minut Bazarow przebiegł
wszystkie ścieżki sadu, zaszedł do obory i stajni, spotkał dwóch dworskich chłopców, z
którymi od razu nawiązał znajomość, po czym wraz z nimi wyruszył po żaby ku
niewielkiemu bagnu w odległości wiorsty od dworu.
— Na co wam żaby, panie? — zapytał go jeden z chłopców.
— Ano widzisz — odrzekł Bazarow, który w osobliwy sposób potrafił budzić
zaufanie w ludziach niższego stanu, chociaż nigdy im nie potakiwał i traktował ich
raczej niedbale — rozetnę żabę i zobaczę, co ma tam w środku; a ponieważ ty i ja
jesteśmy takimi samymi żabami, tyle tylko że chodzimy na nogach, więc będę
wiedział, co się dzieje u nas w środku.
— Na cóż wam to potrzebne?
— Żeby się nie pomylić, jeżeli zachorujesz i będę cię leczył.
— Alboście wy dochtór?
— Tak.
— Waśka, słyszysz, pan mówi, że jesteśmy żaby. Dziw!
— Ja tam się boję żab — zauważył Waśka, siedmioletni chłopiec o białej jak len
czuprynie, bosy, w szarej kazakinie ze stojącym kołnierzem.
— Czego się bać? Czy to one gryzą?
— No, właźcie do wody, filozofy — rzekł Bazarow.
Tymczasem Mikołaj Pietrowicz obudził się i poszedł do syna, którego zastał już
ubranego. Ojciec i syn udali się na taras osłonięty markizą; obok balustrady, na stole
między wielkimi bukietami bzu kipiał już samowar. Zjawiła się dziewczynka, ta sama,
która poprzedniego dnia pierwsza wyszła na spotkanie przybyłym, i cienkim głosem
powiedziała:
— Fiedosja Nikołajewna trochę niezdrowa i nie może przyjść; kazała pana
zapytać, czy pan sam będzie łaskaw nalać herbaty, czy przysłać Duniaszę?
— Sam naleję, sam — szybko podchwycił Mikołaj Pietrowioz. — Arkadiuszu,
chcesz herbaty ze śmietanką czy z cytryną?
— Ze śmietanką — odrzekł Arkadiusz i po chwili milczenia zwrócił się pytająco do
Mikołaja Pietrowicza. — Papo?
Mikołaj Pietrowicz spojrzał na syna zmieszany.
— Co? — spytał.
Arkadiusz spuścił oczy.
— Wybacz, papo, jeśli moje pytanie wyda ci się niestosowne — zaczął — ale ty sam
wczorajszą swą szczerością upoważniasz mnie do szczerości... Nie będziesz się
gniewał?...
— Mów.
— Pozwól, że odważę się zapytać... Czy Fien... czy ona nie chce nalewać herbaty
dlatego, że ja tu jestem?
Mikołaj Pietrowicz odwrócił z lekka głowę.
— Możliwe — powiedział wreszcie. — Ona przypuszcza... Wstydzi się...
Arkadiusz szybko podniósł oczy na ojca.
— Niepotrzebnie się wstydzi. Po pierwsze, znasz mój sposób myślenia (Arkadiusz
z przyjemnością wypowiedział te słowa), a po drugie, nie sądzisz chyba, że zechcę cię
krępować, zmieniać twoje przyzwyczajenia? Ponadto jestem przekonany, że nie
mogłeś źle wybrać; jeśli pozwoliłeś jej mieszkać z sobą pod jednym dachem,
niewątpliwie na to zasługuje. W każdym razie syn nie może być sędzią ojca, zwłaszcza
zaś ja nim być nie mogę, i to w stosunku do takiego, jak ty ojca, który nigdy w niczym
nie krępował mojej swobody.
Z początku głos Arkadiusza drżał; czuł, że okazuje ojcu wspaniałomyślność, lecz
zarazem rozumiał, że wygłasza coś w rodzaju kazania; ale dźwięk własnego głosu
silnie działa na człowieka, toteż Arkadiusz wypowiedział ostatnie słowa stanowczo, a
nawet z afektacją.
— Dziękuję ci, Arkadiuszu — rzekł Mikołaj Pietrowicz stłumionym głosem, a jego
palce znowu zaczęły błądzić po brwiach i czole. — Twoje przypuszczenia są w istocie
słuszne. Oczywiście, gdyby ta dziewczyna nie była warta... Nie jest to lekkomyślna
zachcianka. Niezręcznie mi o tym z tobą mówić, ale rozumiesz, że trudno jej było
przyjść tutaj, kiedy ty jesteś, zwłaszcza że to pierwszy dzień twojego pobytu.
— W takim razie sam pójdę do niej — zawołał Arkadiusz w nowym przystępie
wspaniałomyślnych uczuć i zerwał się z krzesła. — Wytłumaczę jej, że nie ma powodu,
aby się mnie wstydziła.
Mikołaj Pietrowicz wstał również.
— Arkadiuszu — zaczął. — Chwileczkę... Jakże można... Tam... Nie uprzedziłem
cię, że...
Ale Arkadiusz już nie słuchał i wybiegł z tarasu. Mikołaj Pietrowicz spojrzał za
nim i, pełen zmieszania, opadł na krzesło. Serce mu zabiło... Trudno powiedzieć, czy
w owej chwili ukazał mu się nieunikniony, dziwny układ przyszłych stosunków z
synem, czy zdawał sobie sprawę, że Arkadiusz może okazałby mu więcej szacunku,
gdyby wcale tej kwestii nie poruszał, czy też może wyrzucał sobie swoją słabość —
dość, że wszystkie te uczucia były w nim, ale w postaci niejasnych wrażeń; żywe
rumieńce wciąż nie schodziły mu z twarzy, a serce biło mocno.
Rozległy się szybkie kroki i Arkadiusz wszedł na taras.
— Poznaliśmy się, ojcze! — zawołał z wyrazem jakiegoś tkliwego i radosnego
triumfu. — Fiedosja Nikołajewna czuje się dzisiaj naprawdę niezupełnie dobrze i
przyjdzie później. Ale dlaczego mi nie powiedziałeś, że mam brata? Ucałowałbym go
jeszcze wczoraj wieczorem, tak jak to zrobiłem teraz.
Mikołaj Pietrowicz chciał coś powiedzieć, wstać, otworzyć ramiona. Arkadiusz
rzucił mu się na szyję.
— Cóż to? Znowu się ściskacie? — rozległ się za nimi głos Pawła Pietrowicza.
Ojciec i syn jednakowo ucieszyli się z jego nadejścia właśnie w tej chwili: zdarzają
się czasem wzruszające sytuacje, którym człowiek rad jednak jak najrychlej położyć
kres.
— Dlaczego tak się dziwisz? — wesoło zapytał Mikołaj Pietrowicz. — Ileż to czasu
czekałem na Arkaszę... Od wczoraj nie zdążyłem się nawet na niego napatrzeć.
— Wcale się nie dziwię — rzekł Paweł Pietrowicz — nawet sam chętnie go
uściskam.
Arkadiusz podszedł do stryja i znowu poczuł na swych policzkach dotknięcie jego
pachnących wąsów. Paweł Pietrowicz zasiadł do stołu. Miał na sobie wykwintny strój
poranny w angielskim guście, a na głowie maleńki fezik. Ów fezik i niedbale
zawiązany mały halsztuk stanowiły aluzję do swobody wiejskiego życia, ale sztywny
kołnierzyk koszuli, wprawdzie nie białej, tylko kolorowej, jakiej wymaga poranna
toaleta, tak samo nieubłaganie jak zawsze wpijał się w wygolony podbródek.
— Gdzież twój nowy przyjaciel? — zapytał Paweł Pietrowicz Arkadiusza.
— Nie ma go w domu; wstaje zwykle wcześnie i wychodzi. Nie należy zwracać na
niego uwagi: nie lubi ceremonii.
— Tak, to widać. — Paweł Pietrowicz zaczął powoli smarować chleb masłem. —
Długo u nas zostanie?
— Jak wypadnie. Wstąpił tutaj jadąc do ojca.
— Gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej guberni, osiemdziesiąt wiorst stąd. Ma tam niewielki mająteczek.
Dawniej był lekarzem pułkowym.
— Ach, więc tak... Wciąż zadawałem sobie pytanie: gdziem słyszał to nazwisko:
Bazarow?... Mikołaju, zdaje się, że w dywizji ojca był lekarz Bazarow?
— Zdaje się, że był.
— Na pewno, na pewno. Więc ten lekarz jest jego ojcem. Hm! — Paweł Pietrowicz
ruszył wąsami. — No, a sam pan Bazarow? Kimże jest właściwie? — zapytał z
naciskiem.
— Kim jest Bazarow? — Arkadiusz uśmiechnął się. — Chce stryj, żebym
powiedział, kim jest?
— Proszę cię, drogi bratanku.
— To nihilista.
— Co? — zapytał Mikołaj Pietrowicz, a Paweł Pietrowicz wzniósł do góry nóż z
kawałkiem masła na ostrzu i znieruchomiał.
— Nihilista — powtórzył Arkadiusz.
— Nihilista — powtórzył Mikołaj Pietrowicz. — To, o ile mi wiadomo, od
łacińskiego nihil, nic, czyli to słowo oznacza człowieka, który... nic nie uznaje?
— Powiedz raczej: który nic nie szanuje — podchwycił Paweł Pietrowicz i znów
zabrał się do masła.
— Który do wszystkiego odnosi się krytycznie — poprawił Arkadiusz.
— Czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed
żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby
ten pryncyp był otoczony największym szacunkiem.
— I cóż, czy to dobre? — przerwał Paweł Pietrowicz.
— Jak dla kogo, stryjaszku. Dla jednego dobre, dla innego wręcz złe.
— Ach, tak! Widzę, że to nie dla nas. My, ludzie starej daty, sądzimy, że bez
prinsipiów (Paweł Pietrowicz wymówił to słowo miękko, na sposób francuski,
natomiast Arkadiusz powiedział „pryncyp" kładąc akcent na pierwszej sylabie),
przyjętych, jak powiadasz, na wiarę, nie można zrobić ani kroku, nawet odetchnąć nie
można. Vous avez changé tout cela
7
, daj wam Boże zdrowie i generalskie szlify, a my
będziemy się wami tylko zachwycać, panowie... jak, proszę?
— Nihiliści — wyraźnie powiedział Arkadiusz.
— Tak. Przedtem byli hegliści, a teraz nihiliści. Zobaczymy, jak będziecie istnieć w
pustce, w bezpowietrznej przestrzeni; zadzwoń, proszę, bracie, czas na moje kakao.
Mikołaj Pietrowicz zadzwonił i krzyknął: — Duniasza! — Ale zamiast Duniaszy na
taras weszła Fieniczka. Była to młoda kobieta, licząca lat dwadzieścia trzy, biała i
pulchna, o ciemnych włosach i oczach, o pełnych, jak u dziecka, czerwonych ustecz-
kach i delikatnych rękach. Miała na sobie schludną perkalową sukienkę; niebieska
nowa chustka lekko układała się na jej krągłych ramionach. Niosła wielką filiżankę
kakao; postawiła ją przed Pawłem Pietrowiczem i zawstydziła się; gorąca krew
napłynęła jasnoczerwoną falą pod cienką skórę jej miłej twarzy. Spuściła oczy i
stanęła przy stole, z lekka opierając się koniuszkami palców. Zdawało się, że wstydzi
się swojego przyjścia, ale zarazem czuje, że miała prawo przyjść.
Paweł Pietrowicz surowo zmarszczył brwi, Mikołaj Pietrowicz był zakłopotany.
7
Wy zmieniliście wszystko.
— Dzień dobry, Fieniczka! — powiedział przez zęby.
— Dzień dobry! — odrzekła niegłośno, lecz dźwięcznie i spojrzawszy z ukosa na
Arkadiusza, który uśmiechnął się do niej przyjaźnie, cichutko wyszła. Idąc kołysała się
nieco, ale i to w niej nie raziło.
Na tarasie przez kilka chwil panowało milczenie. Paweł Pietrowicz, który popijał
kakao, podniósł nagle głowę.
— Właśnie zmierza tu do nas pan nihilista — rzekł półgłosem.
Rzeczywiście, ogrodem na przełaj, przez klomby, szedł Bazarow. Jego płócienne
spodnie i płaszcz były brudne, jakaś błotna roślina wiła się wokół jego starego,
okrągłego kapelusza, w prawej ręce trzymał niewielki woreczek, w którym poruszało
się coś żywego. Szybko zbliżył się do tarasu i skinąwszy głową powiedział:
— Dzień dobry panom! Proszę mi wybaczyć, że spóźniłem się na herbatę, zaraz
wrócę; muszę wpierw umieścić w odpowiednim miejscu moje branki.
— Co pan tam ma, pijawki? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, żaby.
— Pan je zjada czy hoduje?
— Potrzebne mi są do doświadczeń — obojętnie odparł Bazarow i wszedł do
domu.
— Będzie je zatem krajał — zauważył Paweł Pietrowicz. — Nie wierzy w prinsipia,
ale w żaby wierzy.
Arkadiusz z ubolewaniem spojrzał na stryja: Mikołaj Pietrowicz ukradkiem
wzruszył ramionami. Paweł Pietrowicz poczuł, że zażartował niezręcznie, i zaczął
mówić o gospodarstwie i o nowym rządcy, który ubiegłego dnia przyszedł do niego ze
skargą, że parobek Foma wyprawia „breweryje" i jest nieposłuszny. „Taki już z niego
Ezop — powiedział przy tym rządca — wszędzie dal się poznać jako zły człowiek;
pożyje sobie jak głupiec i jak głupiec umrze."
VI
Bazarow wrócił, usiadł przy stole i szybko zabrał się do herbaty. Obaj bracia
patrzyli na niego w milczeniu, Arkadiusz zaś ukradkiem spoglądał to na ojca, to na
stryja.
— Daleko pan chodził? — zapytał wreszcie Mikołaj Pietrowicz.
— Bagno jest tu blisko, obok osinowego zagajnika. Spłoszyłem z pięć bekasów;
możesz je ustrzelić, Arkadiuszu.
— Pan nie poluje?
— Nie.
— Właściwie zajmuje się pan fizyką? — zapytał z kolei Paweł Pietrowicz.
— Tak, fizyką; i w ogóle naukami przyrodniczymi.
— Podobno Germanowie mają teraz w tej dziedzinie duże osiągnięcia.
— Tak, Niemcy są w tej dziedzinie naszymi nauczycielami — niedbale
odpowiedział Bazarow.
Paweł Pietrowicz, mówiąc „Germanowie" zamiast Niemcy, użył tego słowa w
znaczeniu ironicznym, czego nikt jednak nie zauważył.
— Pan jest tak wysokiego mniemania o Niemcach? — zapytał z wyszukaną
uprzejmością Paweł Pietrowicz. Czuł utajone rozdrażnienie. Jego arystokratyczną
naturę irytowała całkowita bezceremonialność Bazarowa. Ten syn lekarza nie tylko
nie zdradzał onieśmielenia, ale nawet odpowiadał krótko i niechętnie, a w głosie jego
brzmiał ton niegrzeczny, prawie zuchwały.
— Tamtejsi uczeni to dzielni ludzie.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie ma pan zapewne tak pochlebnego
mniemania?
— Raczej nie.
— Godne pochwały samozaprzaństwo — powiedział Paweł Pietrowicz prostując
się i odchylając głowę w tył. — Mój bratanek mówił przed chwilą, że pan nie uznaje
żadnych autorytetów, że w nic pan nie wierzy.
— Po cóż miałbym je uznawać? I w co miałbym wierzyć? Jeśli mi powiedzą coś
dorzecznego, zgodzę się, ot i wszystko.
— Czy Niemcy zawsze mówią dorzecznie? — spytał Paweł Pietrowicz, a twarz jego
przybrała tak obojętny, daleki wyraz, jak gdyby uleciał gdzieś w zaobłoczne wyżyny.
— Nie wszyscy — odpowiedział z lekka poziewając Bazarow, który wyraźnie nie
miał ochoty przedłużać dyskusji.
Paweł Pietrowicz spojrzał na Arkadiusza, jakby chciał mu powiedzieć: „Ten twój
przyjaciel jest bardzo uprzejmy, nie ma co."
— Jeśli o mnie mowa — zaczął znów, z pewnym już wysiłkiem — jam człek
grzeszny, Niemców nie szanuję. O rosyjskich Niemcach nawet nie wspominam:
wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie bardzo mi przypadają do gustu.
Dawniejsi — jeszcze pół biedy; mieli wtedy Schillera, no, G e t e g o... Brat bardzo ich
ceni... Teraz jednak pojawili się jacyś chemicy i materialiści...
— Porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety — przerwał
Bazarow.
— A więc tak — rzekł Paweł Pietrowicz i jak gdyby zasypiając, leciutko uniósł
brwi. — Pan nie uznaje zatem sztuki?
— Sztuki robienia pieniędzy! — zawołał z pogardliwym uśmiechem Bazarow.
— Aha, aha! Raczy pan żartować. Wszystko pan zatem odrzuca? No, dobrze!
Wierzy więc pan tylko w naukę?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć panu, że w nic nie wierzę. Cóż to znaczy nauka
— nauka w ogóle? Istnieją nauki, tak jak istnieją rzemiosła, profesje, nie ma nauki w
ogóle.
— Doskonale. Ale czy i do innych, przyjętych w społeczeństwie ludzkim zasad
odnosi się pan tak samo negatywnie?
— Cóż to, przesłuchanie? — zapytał Bazarow.
Paweł Pietrowicz zbladł... Mikołaj Pietrowicz uznał, że należy wtrącić się do
rozmowy.
— Kiedyś bardziej szczegółowo pomówimy z panem na ten temat, drogi
Eugeniuszu Wasiliczu; zapoznamy się z poglądami pana, wypowiemy własne. Ze swej
strony bardzo jestem rad, że zajmuje się pan naukami przyrodniczymi. Słyszałem, że
Liebig dokonał nadzwyczajnych odkryć w dziedzinie ulepszania gleby. Mógłby mi pan
pomóc w moich agronomicznych pracach, udzielić pożytecznych rad.
— Jestem do usług, Mikołaju Pietrowiczu; ale gdzie nam do Liebiga! Najpierw
trzeba się nauczyć abecadła, a dopiero później sięgać po książkę, my zaś nie
widzieliśmy nawet pierwszej litery.
„No, widzę, że prawdziwy z ciebie nihilista" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz.
— Pozwoli pan, że zwrócę się do niego w razie potrzeby — dodał głośno. — Myślę
jednak, bracie, że czas nam porozmawiać z rządcą.
Paweł Pietrowicz wstał.
— Tak — powiedział nie patrząc na nikogo. — Zła to rzecz mieszkać przez pięć lat
na wsi, z dala od wielkich umysłów! Od razu człowiek głupieje. Stara się nie
zapomnieć tego, czego się nauczył, a tu widzi jak na dłoni, że wszystko to głupstwo, i
powiadają mu, że porządni ludzie takimi głupstwami już się nie zajmują, co zaś jego
samego tyczy, to dureń z niego zacofany i kwita. Trudno! Pewnie młodzież teraz od
nas mądrzejsza.
Paweł Pietrowicz powoli obrócił się na obcasach i wyszedł; Mikołaj Pietrowicz
ruszył za nim.
— Cóż to, czy on zawsze jest taki? — chłodno zapytał Bazarow Arkadiusza, gdy
drzwi zamknęły się za obydwoma braćmi.
— Słuchaj, Eugeniuszu, trochę za ostro się z nim obszedłeś — zauważył Arkadiusz.
— Obraziłeś go.
— Właśnie, będę się cackał z tymi powiatowymi arystokratami, jeszcze czego!
Przecież to wcielony egoizm, próżność, salonowe przyzwyczajenia, obyczaje
dandysów! Cóż, niechby się nadal popisywał w Petersburgu, jeśli już ma taką naturę...
Zresztą Bóg z nim! Znalazłem dość rzadki okaz wodnego żuka, dytiscus marginatus,
wiesz? Pokażę ci.
— Obiecałem opowiedzieć ci jego historię... — zaczął Arkadiusz.
— Historię żuka?
— Przestań, Eugeniuszu. Historię mojego stryja. Zobaczysz, że to inny człowiek,
niż sobie wyobrażasz. Bardziej zasługuje na współczucie niż na kpiny.
— Nie przeczę, ale cóż ci tak na tym zależy?
— Trzeba być sprawiedliwym, Eugeniuszu.
— Niby dlaczego?
— Posłuchaj, proszę cię...
I Arkadiusz opowiedział mu historię swego stryja. Czytelnik znajdzie ją w
następnym rozdziale.
VII
Paweł Pietrowicz Kirsanow wychowywał się najpierw w domu, podobnie jak
młodszy jego brat, Mikołaj, a potem w Korpusie Paziów. Od dzieciństwa odznaczał się
niezwykłą urodą; przy tym był pewny siebie, zabawnie zgryźliwy i trochę kpiarz, toteż
nie mógł się nie podobać. Gdy tylko został oficerem, zaczął bywać w świecie. Noszono
go na rękach, a on pozwalał sobie na wszystko, nawet robił głupstwa, nawet pozował;
ale i z tym było mu do twarzy. Kobiety szalały za nim, mężczyźni nazywali go
fircykiem, lecz skrycie mu zazdrościli. Paweł Pietrowicz, jak już o tym była mowa,
mieszkał razem z bratem, którego szczerze kochał, chociaż w niczym nie był do niego
podobny. Mikołaj Pietrowioz z lekka kulał, rysy miał drobne, przyjemne, ale nieco
smutne, oczy niewielkie, czarne, włosy miękkie i rzadkie; chętnie próżnował, ale i
chętnie czytał, lękał się towarzystwa. Paweł Pietrowicz ani jednego wieczora nie
spędzał w domu, był słynny z odwagi i zręczności (wprowadził wśród światowej
młodzieży modę gimnastyki) i przeczytał jakie pięć lub sześć francuskich książek. Ma-
jąc lat dwadzieścia osiem został kapitanem, czekała go wspaniała kariera. Nagle
wszystko się zmieniło.
W owym czasie w salonach petersburskich bywała niekiedy kobieta, której do dziś
nie zapomniano, księżna R. Mąż jej był dobrze ułożony, przyzwoity, ale nieco głupi;
dzieci nie mieli. Nieoczekiwanie wyjeżdżała za granicę, potem nieoczekiwanie wracała
do Rosji, w ogóle wiodła dziwny tryb życia. Uchodziła za lekkomyślną kokietkę,
uwielbiała wszelkie rozrywki, tańczyła do upadłego, śmiała się i żartowała z młodymi
ludźmi, których przyjmowała przed obiadem w półmroku salonu, nocami zaś płakała i
modliła się, nie znajdując w niczym ukojenia; często do białego dnia krążyła po
pokoju, w udręce załamując dłonie; albo też blada, zziębnięta, przesiadywała nad
psałterzem. Nadchodził dzień i księżna znów stawała się światową damą, znów
jeździła z wizytami, śmiała się, gawędziła i gotowa była z radością powitać wszystko,
co mogłoby dać jej najmniejszą choćby przyjemność. Była cudownie zbudowana; złoty
i jak złoto ciężki warkocz spadał niżej kolan, ale pięknością nikt by jej nie nazwał; w
całej jej twarzy piękne były tylko oczy, a nawet może nie same oczy — niewielkie i sza-
re — ale ich spojrzenie, bystre i głębokie, beztrosko zuchwałe, pełne smutnej zadumy,
zagadkowe. Lśniło w nich coś niezwykłego, nawet wtedy, gdy paplała najbardziej
błahe rzeczy. Ubierała się w sposób wyszukany. Paweł Pietrowicz spotkał ją na jakimś
balu, przetańczył z nią mazura, podczas którego nie powiedziała ani jednego
rozsądnego słowa, i zakochał się w niej bez pamięci. Jako człowiek przywykły do
triumfów, szybko osiągnął cel; ale łatwość zwycięstwa nie zgasiła jego zapałów.
Przeciwnie: jeszcze mocniej, jeszcze namiętniej przywiązał się do tej kobiety, która
nawet wtedy, gdy oddawała się całkowicie, pozostawała tajemnicza, niedostępna i
nieprzenikniona. Bóg tylko wie, co kryło się w jej duszy! Można by pomyśleć, że
znajduje się we władzy jakichś tajemnych, jej samej nie znanych sił; była igraszką tych
sił; jej niewielki rozum nie mógł sobie dać rady z ich kaprysami. Całe zachowanie się
księżnej było pasmem sprzeczności; jedyne listy, które mogłyby wzbudzić słuszne
podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego, a w miłości jej dźwięczał ton
smutku: nie śmiała się już i nie żartowała z tym, kogo wybrała; słuchała go i patrzyła
na niego ze zdumieniem. Niekiedy, przeważnie nieoczekiwanie, to zdumienie
ustępowało miejsca zgrozie; wtedy wyraz jej twarzy stawał się martwy i dziki;
zamykała się w swojej sypialni i pokojówka przyłożywszy ucho do zamka mogła
usłyszeć jej głuche szlochanie. Nieraz wracając do domu po czułym spotkaniu,
Kirsanow czuł ową rozdzierającą i gorzką rozpacz, która ogarnia serce po zupełnej
klęsce. „Czegóż jeszcze chcę?" — pytał sam siebie, a w sercu wciąż miał rozpacz.
Kiedyś podarował jej pierścień z wyrytym w kamieniu sfinksem.
— Cóż to? — zapytała. — Sfinks?
— Tak — odpowiedział — a tym sfinksem jest pani.
— Ja? — zapytała znów, powoli podnosząc na niego swoje zagadkowe spojrzenie.
— Wie pan, że to bardzo pochlebne — dodała z lekkim uśmieszkiem, a jej oczy
patrzyły wciąż tak samo dziwnie.
Paweł Pietrowicz czuł się przygnębiony nawet wtedy, gdy księżna R. kochała go,
ale kiedy uczucia jej ochłodły, a stało się to dość szybko, bliski był pomieszania
zmysłów. Dręczył się, był zazdrosny, nie dawał jej spokoju, włóczył się za nią wszędzie.
Miała tego dosyć i wyjechała za granicę. Paweł Pietrowicz podał się do dymisji i nie
zważając na błagania przyjaciół oraz perswazje przełożonych, pojechał za księżną;
spędził cztery lata na obczyźnie, to ścigając ją, to znów umyślnie tracąc z oczu;
wstydził się sam siebie, oburzała go własna małoduszność... ale nic nie pomagało. Jej
obraz, niepojęty, prawie niedorzeczny, ale czarowny, zbyt głęboko zapadł mu w serce.
W Baden zbliżył się do niej znowu jak dawniej; zdawało się, że nigdy jeszcze tak
namiętnie go nie kochała... ale po miesiącu wszystko się skończyło: płomień wy-
buchnął po raz ostatni i zgasł na zawsze. Przeczuwając nieuniknione rozstanie, chciał
przynajmniej zostać jej przyjacielem, jak gdyby mogła istnieć przyjaźń z taką
kobietą... Ukradkiem wyjechała z Baden i odtąd stale unikała Kirsanowa. Paweł
Pietrowicz wrócił do Rosji, próbował żyć po dawnemu, ale nie potrafił już wdrożyć się
w to dawne życie. Jak struty włóczył się z miejsca na miejsce; bywał jeszcze w sa-
lonach, zachował wszystkie przyzwyczajenia człowieka światowego, mógłby pochwalić
się dwoma, trzema nowymi triumfami; lecz nie spodziewał się już niczego
szczególnego ani po sobie, ani po innych, i nic nie przedsiębrał. Zestarzał się,
posiwiał; przesiadywanie wieczorami w klubie, gorzka nuda, beznamiętne dyskusje w
męskim towarzystwie stały się dla niego potrzebą, co, jak wiadomo, jest złym
znakiem. O małżeństwie oczywiście ani myślał. Tak minęło dziesięć lat bezbarwnie,
bezowocnie i szybko, straszliwie szybko. Nigdzie czas nie upływa tak szybko jak w
Rosji; powiadają, że w więzieniu upływa jeszcze szybciej. Pewnego dnia, siedząc w
klubie przy obiedzie, Paweł Pietrowicz dowiedział się o śmierci księżnej R. Zmarła w
Paryżu, bliska obłędu. Kirsanow wstał od stołu i długo krążył po salach klubowych,
zatrzymując się jak wryty obok grających w karty; ale do domu nie wrócił wcześniej
niż zwykle. Po niejakim czasie otrzymał pakiecik zaadresowany na jego nazwisko:
znajdował się w nim pierścień, który dał ongi księżnie. Na sfinksie nakreśliła znak
krzyża i kazała mu powiedzieć, że krzyż stanowi rozwiązanie zagadki.
Zdarzyło się to na początku 1848 roku, w tym samym czasie, kiedy Mikołaj
Pietrowicz po śmierci żony przyjeżdżał do Petersburga. Paweł Pietrowicz prawie nie
widywał się z bratem od chwili, gdy ów osiadł na wsi. Ślub Mikołaja Pietrowicza
przypadł na początek znajomości Pawła Pietrowicza z księżną. Po powrocie z
zagranicy Paweł pojechał do niego, mając zamiar spędzić na wsi ze dwa miesiące i
nacieszyć się szczęściem brata, ale pozostał tylko tydzień. Różnica sytuacji obu braci
była zbyt wielka. W 1848 roku ta różnica się zmniejszyła: Mikołaj stracił żonę, Paweł
swoje wspomnienia; po śmierci księżnej starał się o niej nie myśleć. Ale Mikołajowi
pozostała świadomość dobrze spędzonego życia, syn rósł na jego oczach; Paweł
natomiast, samotny kawaler, wstępował w ów niejasny, mroczny okres życia, pełen
żalów podobnych do nadziei, nadziei podobnych do żalów, kiedy młodość już minęła,
a starość jeszcze nie nadeszła.
Ten okres dla Pawła Pietrowicza był trudniejszy niż dla kogokolwiek innego:
straciwszy przeszłość, stracił wszystko.
— Nie proszę cię teraz do Mariina — powiedział mu kiedyś Mikołaj Pietrowicz
(nazwał tak swoją wieś na cześć żony). — Nudziłeś się tam jeszcze za życia
nieboszczki, a teraz zanudzisz się chyba na śmierć.
— Wtedy byłem głupi i zaprzątnięty marnościami świata — odrzekł Paweł
Pietrowicz — ale od tamtego czasu ustatkowałem się, jeśli nie stałem się mądrzejszy.
Teraz, gdybyś pozwolił, gotów byłbym zamieszkać u ciebie na zawsze.
Zamiast odpowiedzi Mikołaj uścisnął go; ale półtora roku minęło od tej rozmowy,
zanim Paweł zdecydował się wprowadzić w życie swój zamiar. Osiadłszy wreszcie na
wsi, nie opuszczał jej nawet w ciągu owych trzech zim, które Mikołaj Pietrowicz
spędził w Petersburgu z synem. Zaczął czytać, przeważnie po angielsku; całe swe życie
zorganizował na modłę angielską, rzadko widywał się z sąsiadami i jeździł wyłącznie
na zebrania wyborcze, gdzie przeważnie milczał, niekiedy tylko drażniąc i przerażając
ziemian starego pokroju liberalnymi konceptami, lecz nie zbliżając się do
przedstawicieli nowego pokolenia. Jedni i drudzy mieli go za pyszałka; jedni i drudzy
szanowali go za nieskazitelne arystokratyczne maniery, za pogłoski o jego triumfach;
za to, że świetnie się ubierał i zawsze stawał w najlepszym pokoju najlepszego hotelu;
za to, że w ogóle jadał wyborne obiady, a kiedyś nawet jadł obiad z Wellingtonem u
Ludwika Filipa; za to, że wszędzie woził ze sobą neseser ze srebrnymi przyborami i
podróżną wannę; za to, że pachniał zawsze jakimiś nadzwyczajnymi, niezwykle
„szlachetnymi" perfumami; za to, że po mistrzowsku grał w wista i zawsze przegrywał;
wreszcie szanowali go za nieposzlakowaną uczciwość. Panie uważały go za
czarującego melancholika, ale on nie zadawał się z paniami...
— Widzisz więc, Eugeniuszu — rzekł Arkadiusz kończąc opowiadanie — jak
niesprawiedliwe są twoje mniemania o stryju! Nie mówię już o tym, że nie tylko
nieraz wyciągał ojca z kłopotów, oddawał mu wszystkie swoje pieniądze — może nie
wiesz o tym, że majątek nie jest podzielony — ale każdemu chętnie pomoże i zawsze
broni wieśniaków; mówiąc z nimi krzywi się wprawdzie i wącha wodę kolońską...
— Wiadomo, nerwy — przerwał Bazarow.
— Możliwe, lecz serce ma złote. I bynajmniej nie jest głupi. A jakie mi dawał
pożyteczne rady... zwłaszcza jeśli idzie o stosunek do kobiet.
— Aha! Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha! Znamy się na tym!
— Słowem — ciągnął dalej Arkadiusz — jest bardzo nieszczęśliwy, wierzaj mi;
pogardzać nim byłoby grzechem.
— Któż nim pogardza? — zaoponował Bazarow. — A jednak muszę powiedzieć, że
człowiek, który całe życie postawił na kartę miłości, a gdy ta karta przepadła, stracił
wszelką energię i zgnuśniał do tego stopnia, że do niczego już nie jest zdolny, taki
człowiek to nie mężczyzna, nie samiec. Powiadasz, że jest nieszczęśliwy; zapewne
znasz go lepiej, ale ja uważam, że dziwactwo wciąż jeszcze w nim tkwi. Jestem pewien,
że na serio uważa się za rozsądnego człowieka, ponieważ czyta tego tam „Galignani" i
raz na miesiąc uwolni chłopa od chłosty.
— Pamiętaj jednak o jego wychowaniu, o czasie, w którym żył — zauważył
Arkadiusz.
— Wychowanie? — podchwycił Bazarow. — Każdy człowiek sam siebie powinien
wychowywać, jak ja na przykład... Jeżeli zaś mowa o czasie, czemu miałbym być od
niego zależny? Niech raczej czas zależy ode mnie. Nie, bracie, wszystko to z pustki
duchowej i folgowania sobie! I co tu mówić o tajemniczych stosunkach między
mężczyzną i kobietą? My, fizjologowie, wiemy, co to za stosunki. Przestudiuj sobie
anatomię oka: skąd tu zagadkowe spojrzenie? Wszystko to romantyzm, głupstwa,
zgnilizna i sztuczność. Chodźmy lepiej obejrzeć żuka.
I obaj przyjaciele udali się do pokoju Bazarowa, gdzie zdążył się już utrwalić jakiś
lekarsko-chirurgiczny zapach, pomieszany z zapachem taniego tytoniu.
VIII
Paweł Pietrowicz niedługo był obecny przy rozmowie brata z rządcą, wysokim i
chudym mężczyzną o słodkim, suchotniczym głosie i chytrych oczach, który na
wszystkie uwagi Mikołaja Pietrowicza odpowiadał: „Ależ proszę pana, przecież to
wiadomo", i starał się udowodnić, że chłopi to pijacy i złodzieje. Przestawione
niedawno na nowe tory gospodarstwo skrzypiało jak nie nasmarowane koło,
trzeszczało jak meble z mokrego drzewa domowej roboty. Mikołaj Pietrowicz nie tracił
otuchy, ale często wzdychał i zamyślał się: czuł, że bez pieniędzy nie poradzi sobie,
wszystkie zaś prawie pieniądze już wydał. Arkadiusz powiedział prawdę: Paweł
Pietrowicz niejednokrotnie pomagał bratu; nieraz widząc, jak brat borykał się i łamał
sobie głowę szukając jakiegoś wyjścia, Paweł Pietrowicz powoli podchodził do okna i
wsunąwszy ręce w kieszenie bąkał przez zęby: „Mais je puis vous donner de l'argent"
8
— i dawał mu pieniądze; tego jednak dnia sam nic nie miał i wolał odejść.
Gospodarskie kłopoty przyprawiały go o nudę; przy tym ciągle mu się zdawało, że
Mikołaj Pietrowicz mimo swego zapału i pracowitości bierze się do rzeczy nie tak, jak
by należało; nie potrafiłby mu jednak wskazać, na czym polegają jego błędy. „Brat mój
nie jest dość praktyczny — myślał — oszukują go." Mikołaj Pietrowicz miał natomiast
wysoce pochlebne mniemanie o praktyczności Pawła Pietrowicza i zawsze pytał go o
radę. „Jestem człowiekiem miękkim, słabym, życie spędziłem na odludziu — mawiał
— ty zaś nie na próżno wiele przebywałeś z ludźmi i znasz ich dobrze: masz sokole
oko." W odpowiedzi na te słowa Paweł Pietrowicz tylko odwracał głowę, ale nie
prostował opinii brata.
Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, Paweł Pietrowicz wyszedł na korytarz
oddzielający frontową część domu od tylnej i zbliżywszy się do niskich drzwi
przystanął w zamyśleniu, podkręcił wąsa i zastukał.
— Kto tam? Proszę wejść — rozległ się głos Fieniczki.
— To ja — powiedział Paweł Pietrowicz i otworzył drzwi.
Fieniczka zerwała się z krzesła, na którym siedziała trzymając dziecko, i oddała je
dziewczynie; ta natychmiast wyniosła je z pokoju, a Fieniczka szybko poprawiła
chusteczkę.
— Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłem — zaczął Paweł Pietrowicz nie patrząc
na Fieniczkę. — Chciałem tylko panią poprosić... Zdaje się, że dzisiaj jadą do miasta...
Niech pani poleci kupić dla mnie zielonej herbaty.
— Słucham — odpowiedziała Fieniczka. — Ile pan każe kupić?
— Myślę, że pół funta będzie dosyć. A u pani tutaj zmiany — powiedział
rozglądając się wokół; jego spojrzenie zatrzymało się chwilę na twarzy Fieniczki. —
Firanki — dodał widząc, że go nie rozumie.
— Tak, firanki; od Mikołaja Pietrowicza; ale dawno już wiszą.
— Dawno też u pani nie byłem. Bardzo tu teraz ładnie.
— Z łaski Mikołaja Pietrowicza — szepnęła Fieniczka.
— Lepiej pani tutaj niż w oficynie? — zapytał Paweł Pietrowicz uprzejmie, ale bez
cienia uśmiechu.
— O, tak, lepiej.
— Któż teraz mieszka na pani miejscu?
— Teraz są tam praczki.
— A!
Paweł Pietrowicz umilkł. „Teraz sobie pójdzie" — myślała Fieniczka; ale nie
wychodził, ona zaś stała przed nim jak wryta, z lekka przebierając palcami.
— Dlaczego kazała pani wynieść małego? — spytał wreszcie Paweł Pietrowicz. —
Lubię dzieci: proszę mi go pokazać.
Fieniczka zarumieniła się z zakłopotania i radości. Lękała się Pawła Pietrowicza:
prawie nigdy z nią nie rozmawiał.
— Duniasza — zawołała — proszę przynieść Mitię. (Fieniczka do nikogo w domu
nie mówiła ty.) Albo nie, trzeba mu włożyć sukienkę.
Skierowała się ku drzwiom.
— Przecież to wszystko jedno — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Zaraz wrócę — odpowiedziała Fieniczka i szybko wyszła.
Paweł Pietrowicz został sam i tym razem ze szczególną uwagą rozejrzał się
dokoła. Niewielki, niski pokoik, w którym się znajdował, był bardzo czysty i przytulny.
Pachniało tu świeżo pomalowaną podłogą, rumiankiem i melisą. Pod ścianami stały
krzesła z oparciami w kształcie lir; kupił je jeszcze nieboszczyk generał, w Polsce,
podczas kampanii; w jednym z kątów stało łóżeczko z muślinową zasłoną, obok okuta
skrzynia z półokrągłym wiekiem. W przeciwległym kącie paliła się lampka przed
wielkim, ciemnym obrazem Mikołaja Cudotwórcy; maleńkie porcelanowe jajeczko na
czerwonej wstążeczce wisiało na piersi świętego, przyczepione do aureoli; na oknach
8
Przecież mogę dać ci pieniędzy.
mieniły się zielonym blaskiem starannie zawiązane słoiki z zeszłorocznymi
konfiturami; Fieniczka wielkimi literami wypisała na papierowych pokrywkach
angrest. Mikołaj Pietrowicz szczególnie lubił te konfitury. Pod sufitem, na długim
sznurku, wisiała klatka z czyżykiem o krótkim ogonku; ptak nieustannie świergotał i
skakał, a klatka wciąż kołysała się i drżała; ziarna konopi z lekkim stukiem spadały na
podłogę. W niszy, nad niewielką komodą, wisiały dość liche fotografie Mikołaja
Pietrowicza w rozmaitych pozach, zrobione przez wędrownego artystę; tam też wisiała
fotografia Fieniczki, zupełnie nieudana: jakaś twarz bez oczu wymuszenie uśmiechała
się w ciemnej ramce, nic więcej nie można było dostrzec; a nad Fieniczką spod
jedwabnego pantofelka na szpilki, który spadał mu akurat na czoło, Jermołow w
burce groźnie spoglądał na dalekie góry Kaukazu.
Minęło jakie pięć minut; w sąsiednim pokoju słychać było szelest i szepty. Paweł
Pietrowicz wziął z komody zatłuszczony i podarty tom Strzelców Masalskiego,
przewrócił kilka stronic... Drzwi otworzyły się i weszła Fieniczka z Mitią na rękach.
Ubrała go w czerwoną koszulkę z galonem na kołnierzu, przyczesała mu włoski i
otarła twarz; oddychał ciężko, podrywał się całym ciałem i machał rączkami, jak to
robią wszystkie zdrowe dzieci; ale strojna koszulka widocznie na niego podziałała:
jego tłuściutkie ciałko tchnęło zadowoleniem. Fieniczka doprowadziła też do ładu
swoje włosy i poprawiła chusteczkę; mogła jednak tego nie robić. Doprawdy, czy może
być coś bardziej zachwycającego niż urodziwa młoda matka ze zdrowym dzieckiem na
rękach?
— Ale zuch! — łaskawie powiedział Paweł Pietrowicz i końcem długiego paznokcia
na wskazującym palcu połaskotał Mitię w podwójny podbródek; dziecko spojrzało na
czyżyka i roześmiało się.
— To stryj — rzekła Fieniczka pochylając się nad nim i lekko go potrząsając,
podczas gdy Duniasza cichutko postawiła na oknie zapaloną trociczkę podłożywszy
pod nią grosz.
— Ile sobie liczy miesięcy? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Sześć; niedługo siódmy zacznie, jedenastego.
— Czy aby nie ósmy, Fiedosjo Nikołajewno? — nieśmiało wtrąciła Duniasza.
— Nie, siódmy, co znowu! — Dziecko znów się zaśmiało, spojrzało na skrzynię i
nagle całą rączką chwyciło matkę za nos i usta. — Pieszczoch! — rzekła Fieniczka nie
odsuwając twarzy.
— Podobny do brata — zauważył Paweł Pietrowicz.
„Do kogóż ma być podobny?" — pomyślała Fieniczka.
— Tak — ciągnął Paweł Pietrowicz, jakby rozmawiając ze sobą. — Niewątpliwe
podobieństwo.
Uważnie, prawie ze smutkiem spojrzał na Fieniczkę.
— To stryj — powtórzyła, ale już szeptem.
— Ach, Paweł! Jesteś tu! — rozległ się nagle głos Mikołaja Piętrowicza.
Paweł Pietrowicz szybko odwrócił się i zachmurzył; lecz brat spoglądał na niego
tak radośnie i z taką wdzięcznością, że musiał odpowiedzieć mu uśmiechem.
— Wspaniały smyk — rzekł i spojrzał na zegarek. — Wstąpiłem tu w sprawie
herbaty.
I przybrawszy obojętny wyraz twarzy Paweł Pietrowicz zaraz wyszedł z pokoju.
— Sam tak przyszedł? — zapytał Fieniczkę Mikołaj Pietrowicz.
— Sam; zastukał i wszedł.
— Arkasza więcej u ciebie nie był?
— Nie. Czy nie powinnam przeprowadzić się do oficyny?
— A to dlaczego?
— Myślę, że na początek tak będzie lepiej.
— N... nie — powiedział jąkając się Mikołaj Pietrowicz i potarł czoło. — Trzeba
było przedtem... Jak się masz, bąku — rzekł z nagłym ożywieniem i zbliżywszy się do
dziecka pocałował je w policzek; potem schylił się nieco i dotknął ustami ręki
Fieniczki, bielejącej jak mleko na tle czerwonej koszulki Miti.
— Mikołaju Pietrowiczu! Co też pan?... — wyszeptała i spuściła oczy, a potem
wolno je podniosła... Oczy te miały cudowny wyraz, kiedy patrzyła jak gdyby
ukradkiem, uśmiechając się tkliwie i trochę głupiutko.
Mikołaj Pietrowicz poznał Fieniczkę w następujący sposób: pewnego razu, przed
trzema laty, wypadło mu zanocować w zajeździe w odległym mieście powiatowym.
Przyjemnie zdziwiła go czystość pokoju, świeżość bielizny pościelowej. „Chyba
Niemka jest tu gospodynią?" — przyszło mu na myśl. Ale gospodynią była Rosjanka,
kobieta około pięćdziesiątki, schludnie ubrana, o przyjemnej, rozumnej twarzy i
statecznej mowie. Rozmawiał z nią przy herbacie, bardzo mu się spodobała. W owym
czasie Mikołaj Pietrowicz dopiero co przeprowadził się do nowego domu i nie chcąc
mieć przy sobie ludzi poddanych, szukał najemnych; gospodyni ze swej strony
skarżyła się na niewielką liczbę podróżnych, na ciężkie czasy; zaofiarował jej u siebie
pracę klucznicy; zgodziła się. Mąż jej dawno umarł zostawiając jedną tylko córkę,
Fieniczkę. Po dwóch tygodniach Arina Sawiszna (tak nazywała się nowa klucznica)
przyjechała wraz z córką do Mariina i zamieszkała w oficynie. Wybór Mikołaja
Pietrowicza okazał się trafny. Arina zaprowadziła w domu porządek. O Fieniczce,
która wówczas skończyła już siedemnaście lat, nikt nie mówił i rzadko kto ją widywał:
żyła cichutko, skromnie i tylko w niedzielę, w parafialnej cerkwi, Mikołaj Pietrowicz
dostrzegał gdzieś z boku jej delikatny profil. Tak minął z górą rok.
Pewnego ranka Arina zjawiła się w jego gabinecie, jak zwykle nisko się pokłoniła i
zapytała, czy nie mógłby pomóc jej córce, której wpadła do oka iskra z pieca. Mikołaj
Pietrowicz, jak wszyscy domatorzy wiejscy, zajmował się leczeniem i miał nawet
apteczkę homeopatyczną. Zaraz też kazał Arinie przyprowadzić chorą. Fieniczka
dowiedziawszy się, że pan ją wzywa, zlękła się bardzo, poszła jednak za matką.
Mikołaj Pietrowicz podprowadził ją do okna i ujął w obie ręce jej głowę. Starannie
obejrzał zaczerwienione i rozpalone oko, zaordynował okłady, które sam zaraz
przygotował, i podarłszy swą chustkę, pokazał, jak należy je robić. Fieniczka
wysłuchała go i chciała odejść. — Pocałujże pana w rękę, głupia — powiedziała Arina.
Mikołaj Pietrowicz nie podał jej ręki do ucałowania i zmieszany, sam pocałował ją w
przedziałek na pochylonej głowie. Oko Fieniczki szybko się zagoiło; ale wrażenie,
które wywarła na Mikołaju Pietrowiczu, nie minęło tak szybko. Wciąż marzyła mu się
jej czysta, delikatna, trwożnie wzniesiona do góry twarz; czuł pod swymi dłońmi jej
miękkie włosy, widział niewinne, lekko rozchylone usta, spoza których migotały w
słońcu wilgotne, perłowe ząbki. Zaczął teraz patrzeć na nią w cerkwi z wielką uwagą,
próbował nawiązać rozmowę. Z początku stroniła od niego i kiedyś, pod wieczór, gdy
go spotkała na wąskiej ścieżynce wydeptanej wśród żyta, weszła w wysokie, gęste
zboże, zarosłe piołunem i bławatkami, byle tylko jej nie zauważył. Mikołaj Pietrowicz
dostrzegł jej główkę poprzez złotą siatkę kłosów, spoza której wyglądała niby
zwierzątko, i zawołał dobrotliwie:
— Dzień dobry, Fieniczka! Nie gryzę przecież.
— Dzień dobry panu — wyszeptała nie opuszczając swojej kryjówki.
Powoli zaczęła do niego przywykać, lecz wciąż jeszcze była onieśmielona w jego
obecności; nagle matka jej, Arina, zmarła na cholerę. Cóż miała z sobą począć
Fieniczka? Po matce odziedziczyła zamiłowanie do porządku, rozsądek i stateczność;
ale była taka młoda, taka samotna, a Mikołaj Pietrowicz taki dobry i skromny... Reszty
dopowiadać nie trzeba...
— A więc brat jednak wstąpił do ciebie? — pytał Mikołaj Pietrowicz. — Zastukał i
wszedł?
— Tak.
— No, to dobrze. Daj, pohuśtam Mitię.
I Mikołaj Pietrowicz zaczął go podrzucać prawie do sufitu ku wielkiemu
zadowoleniu maleństwa, a niemałemu przerażeniu matki, która za każdym razem
wyciągała ręce do odsłoniętych nóżek dziecka.
Paweł Pietrowicz wrócił do swego wykwintnego gabinetu o pięknych
szaroniebieskich obiciach, gdzie na barwnym perskim dywanie wisiała broń, gdzie
stały orzechowe meble, obite ciemnozieloną trypą, biblioteka renaissance ze starego
czarnego dębu, wspaniałe biurko z pięknymi statuetkami z brązu, kominek... Rzucił
się na kanapę, założył ręce pod głowę i leżał nieruchomo z rozpaczą prawie patrząc w
sufit. Może chciał ukryć przed ścianami wyraz swej twarzy, może powodowało nim co
innego, dość, że wstał, zaciągnął ciężkie zasłony na oknach i znowu rzucił się na ka-
napę.
IX
Tego samego dnia również i Bazarow zapoznał się z Fieniczką. Chodził z
Arkadiuszem po ogrodzie i tłumaczył mu, dlaczego nie przyjęły się niektóre drzewa, a
zwłaszcza dębczaki.
— Trzeba tu sadzić srebrne topole, świerki, lipy, dodawszy najpierw czarnoziemu.
Altanka wyrosła doskonale — dodał — bo akacja i bez to poczciwe rośliny, nie
wymagające pielęgnacji. O! ale tutaj ktoś jest!
W altance siedziała Fieniczka z Duniaszą i Mitią. Bazarow zatrzymał się.
Arkadiusz skinął głową Fieniczce jak stary znajomy.
— Któż to? — zapytał Bazarow, gdy tylko minęli altankę. — Jaka ładna.
— O kim mówisz?
— Wiadomo o kim: jedna tu tylko jest ładna.
Arkadiusz z pewnym zakłopotaniem wyjaśnił mu krótko, kim jest Fieniczka.
— Aha! — rzekł Bazarow. — Widzę, że twój ojciec zna się na rzeczy. Podoba mi się
twój ojciec, ani słowa. Zuch z niego! Trzeba jednak zawrzeć znajomość — dodał i
skierował się z powrotem ku altance.
— Eugeniuszu! — z przestrachem krzyknął Arkadiusz. — Ostrożnie, na miłość
boską!
— Bądź spokojny — rzekł Bazarow. — Obycia nam nie brak, ludzie my w świecie
bywali.
Zbliżywszy się do Fieniczki zdjął czapkę.
— Pozwoli pani, że się przedstawię — zaczął z uprzejmym ukłonem. — Jestem
przyjacielem Arkadiusza Nikołajewicza, człowiek ze mnie spokojny.
Fieniczka wstała z ławeczki i patrzyła na niego w milczeniu.
— Jakie śliczne dziecko! — ciągnął dalej Bazarow. — Niech się pani nie obawia, na
nikogo jeszcze nie rzuciłem uroku. Czemu on ma takie czerwone policzki? Ząbki mu
się wyrzynają?
— Tak — rzekła Fieniczka — ma już cztery ząbki i teraz znowu puchną mu dziąsła.
— Proszę pokazać... Niech się pani nie boi, jestem doktorem.
Bazarow wziął na ręce dziecko, które ku wielkiemu zdziwieniu Fieniczki i
Duniaszy nie przestraszyło się i wcale się nie opierało.
— Widzę, widzę... To nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby. Gdyby
się coś stało, zechce mi pani powiedzieć. A pani sama czuje się dobrze?
— Dobrze, Bogu dzięki.
— Bogu dzięki — to najważniejsze. A pani? — dodał Bazarow zwracając się do
Duniaszy.
Duniaszą, zazwyczaj bardzo poważna na pokojach, ale skłonna do żartów, ledwo
opuszczała ich progi, w odpowiedzi parsknęła śmiechem.
— No, to doskonale. Proszę wziąć tego zucha.
Fieniczka wzięła dziecko na ręce.
— Jaki był cichutki, kiedy go pan trzymał — powiedziała półgłosem.
— Wszystkie dzieci są przy mnie cichutkie — odrzekł Bazarow — mam na to
sposób.
— Dzieci czują, kto je lubi — zauważyła Duniaszą.
— To prawda — potwierdziła Fieniczka. — Mitia za nic do obcego nie pójdzie.
— A do mnie pójdzie? — zapytał Arkadiusz, który poczekawszy chwilę w pewnej
odległości, zbliżył się do altanki.
Zaczął zachęcać Mitię, ale dziecko odwróciło główkę i zapiszczało, co wprawiło
Fieniczkę w wielkie zakłopotanie.
— Innym razem, kiedy się przyzwyczai — wyrozumiale rzekł Arkadiusz i obaj
przyjaciele odeszli.
— Jakże ona się nazywa? — zapytał Bazarow.
— Fieniczka... Fiedosja — odpowiedział Arkadiusz.
— A po ojcu? Trzeba to także wiedzieć.
— Nikołajewna.
— Bene. Podoba mi się, że jest niezbyt płochliwa. Kto inny zresztą potępiłby tę
cechę. Cóż za głupstwa! Dlaczego miałaby się płoszyć? Jest matką, nic jej nie można
zarzucić.
— Jej nic nie można zarzucić — zauważył Arkadiusz — ale mój ojciec...
— I on jest w porządku — przerwał Bazarow.
— No, nie uważam.
— Zapewne nie bardzo nam odpowiada drugi spadkobierca?
— Jak ci nie wstyd posądzać mnie o takie myśli — gorąco zaprotestował
Arkadiusz. — Bynajmniej nie dlatego ojciec nie jest w porządku; moim zdaniem
powinien się z nią ożenić.
— Ho, ho! — spokojnie rzekł Bazarow. — Tacy to jesteśmy wspaniałomyślni!
Przypisujesz znaczenie małżeństwu? Nie spodziewałem się tego po tobie.
Przyjaciele przeszli kilka kroków w milczeniu.
— Widziałem gospodarstwo twego ojca — zaczął znowu Bazarow. — Bydło liche,
konie podbite. Budynki także zapuszczone, robotnicy wyglądają na skończonych
leniów, rządca zaś to albo głupiec, albo oszust, jeszcze nie wiem dokładnie.
— Ależ surowy jesteś dzisiaj, Eugeniuszu.
— I poczciwi chłopkowie niewątpliwie wystrychną twego ojca na dudka. Znasz
powiedzonko: „Rosyjski chłop Pana Boga pożre."
— Zaczynam zgadzać się ze stryjkiem — zauważył Arkadiusz — masz
zdecydowanie złe zdanie o Rosjanach.
— Wielkie rzeczy! To tylko dobre w Rosjaninie, że ma o sobie najgorsze
mniemanie. Ważne jest tylko, że dwa razy dwa to cztery, a reszta głupstwo.
— I natura też głupstwo? — spytał Arkadiusz, w zamyśleniu patrząc na
różnobarwne pola w oddali, pięknie oświetlone łagodnymi promieniami zachodzą-
cego już słońca.
— I natura też głupstwo w tym znaczeniu, w jakim ty ją rozumiesz. Natura nie jest
świątynią, ale warsztatem, gdzie pracuje człowiek.
W tej samej chwili dobiegły ich z domu powolne dźwięki wiolonczeli. Ktoś z
uczuciem, choć niewprawną ręką grał Oczekiwanie Schuberta; słodka jak miód
melodia rozlewała się w powietrzu.
— A to co? — spytał ze zdumieniem Bazarow.
— To ojciec gra.
— Twój ojciec gra na wiolonczeli?
— Tak.
— Ile twój ojciec ma lat?
— Czterdzieści cztery.
Bazarow roześmiał się nieoczekiwanie.
— Czemu się śmiejesz?
— Zlituj się! Mężczyzna w wieku lat czterdziestu czterech, pater familias, w ***
powiecie, gra na wiolonczeli!
Bazarow nie przestawał śmiać się, lecz Arkadiusz, jakkolwiek otaczał czcią
swojego nauczyciela, tym razem nawet się nie uśmiechnął.
X
Minęły prawie dwa tygodnie. Życie w Mariinie płynęło swoim trybem: Arkadiusz
próżnował, Bazarow zajęty był pracą. Wszyscy w domu przywykli do niego, do jego
niedbałych manier, lakonicznych i urywkowych wypowiedzi. Fieniczka zwłaszcza tak
się z nim oswoiła, że kiedyś nocą kazała go obudzić, gdy Mitia dostał konwulsji.
Bazarow przyszedł i jak zawsze, na wpół żartując, na wpół ziewając, spędził u niej
dwie godziny i pomógł dziecku. Natomiast Paweł Pietrowicz z całej duszy znienawidził
Bazarowa: uważał go za pyszałka, impertynenta, cynika, plebejusza; podejrzewał, że
Bazarow go nie szanuje, że bez mała gardzi nim — Pawłem Kirsanowem! Mikołaj
Pietrowicz trochę się bał młodego „nihilisty" i powątpiewał, czy jego wpływ na
Arkadiusza jest korzystny; ale chętnie go słuchał, chętnie przypatrywał się jego fi-
zycznym czy chemicznym doświadczeniom. Bazarow przywiózł ze sobą mikroskop i
spędzał nad nim całe godziny. Służba także polubiła Bazarowa, chociaż sobie z niej
pokpiwał: czuli, że to przecież swój człowiek, a nie żaden pan. Duniasza chętnie z nim
żartowała i ukradkiem rzucała na niego wymowne spojrzenia, przebiegając obok jak
przepióreczka; nawet Piotr, człowiek w najwyższym stopniu samolubny i głupi,
wiecznie naburmuszony, Piotr, którego wszystkie zalety polegały na tym, że z wyglądu
sprawiał wrażenie uprzejmego, potrafił sylabizować i często czyścił szczotką swój
surducik — otóż nawet Piotr uśmiechał się i promieniał, gdy Bazarow zwracał na
niego uwagę; dworscy chłopcy biegali za „dochtorem" jak pieski. Tylko stary Prokoficz
nie lubił go i z ponurą miną usługiwał mu przy stole; nazywał go „hyclem" i
„chłystkiem" i zapewniał, że ze swymi faworytami wygląda jak świnia w krzakach.
Prokoficz na swój sposób był arystokratą, nie gorszym niż Paweł Pietrowicz.
Nadeszły najpiękniejsze dni w roku, pierwsze dni czerwca. Pogoda była
wspaniała. Co prawda, z daleka groziła znów cholera, ale mieszkańcy *** guberni zdą-
żyli już przywyknąć do jej odwiedzin. Bazarow wstawał bardzo wcześnie i szedł dwie
lub trzy wiorsty, nie na spacer — nie znosił przechadzek bez celu — lecz by zbierać
zioła i owady. Niekiedy zabierał ze sobą Arkadiusza. W drodze powrotnej
wywiązywała się zazwyczaj dyskusja i Arkadiusz wychodził z niej przeważnie
pokonany, chociaż mówił więcej niż jego towarzysz.
Pewnego razu jakoś długo nie wracali; Mikołaj Pietrowicz wyruszył na ich
spotkanie do ogrodu; zbliżywszy się do altanki usłyszał nagle szybkie kroki i głosy obu
młodzieńców. Szli po drugiej stronie i nie mogli go widzieć.
— Nie dość znasz mojego ojca — mówił Arkadiusz.
Mikołaj Pietrowicz przyczaił się.
— Poczciwiec z niego — rzekł Bazarow — ale to człowiek poza nurtem życia, nie
ma już nic do powiedzenia.
Mikołaj Pietrowicz nastawił ucha... Arkadiusz nic nie odpowiadał.
„Człowiek poza nurtem życia" stał jeszcze kilka chwil i powoli powlókł się do
domu.
— Onegdaj, patrzę, czyta Puszkina — ciągnął tymczasem dalej Bazarow. —
Wytłumacz mu, proszę, że to diabła warte. Przecież nie jest chłopcem: czas zostawić te
głupstwa. Że też chce mu się być romantykiem w dzisiejszych czasach. Daj mu coś
dorzecznego do czytania.
— Cóż by mu dać? — zapytał Arkadiusz.
— Myślę, że na początek Stoff und Kraft Büchnera.
— Jestem tego samego zdania — zgodził się Arkadiusz. — To książka napisana
językiem przystępnym.
— A więc — mówił tego samego dnia Mikołaj Pietrowicz siedząc po obiedzie w
gabinecie swego brata — zostaliśmy ludźmi poza nurtem życia, nie mamy już nic do
powiedzenia. Cóż? Może Bazarow ma rację; ale jedno mnie boli: miałem nadzieję, że
właśnie teraz zbliżę się i zaprzyjaźnię z Arkadiuszem, wygląda zaś na to, że ja zostałem
w tyle, a on poszedł naprzód i nie możemy się nawzajem zrozumieć.
— W czymże on poszedł naprzód? I na czym polega ta wielka różnica między nim
a nami?! — niecierpliwie wykrzyknął Paweł Pietrowicz. — Wszystko to wbił mu w
głowę ów signor, ów nihilista. Nienawidzę tego lekarzyny; według mnie to po prostu
szarlatan; jestem pewien, że niedaleko zaszedł w fizyce mimo tych wszystkich swoich
żab.
— Nie, bracie, nie mów tego; Bazarow jest mądry i wykształcony.
— A ile w nim wstrętnej ambicji — przerwał znowu Paweł Pietrowicz.
— Tak — odparł Mikołaj Pietrowicz — jest ambitny. Ale to widocznie cecha
niezbędna; czego innego natomiast nie mogę pojąć. Zdawałoby się, że robię wszystko,
by nadążyć za epoką: dałem chłopom ziemię, założyłem fermę, tak że w całej guberni
raczą mnie nazywać czerwonym; czytam, uczę się, w ogóle usiłuję sprostać
współczesnym wymaganiom, a oni mówią, że nic już nie mam do powiedzenia. I
wiesz, bracie, ja sam zaczynam dochodzić do wniosku, że to prawda.
— A to dlaczego?
— Zaraz zobaczysz. Siedzę dziś i czytam Puszkina... Bodaj że Cyganie wpadli mi w
rękę... Nagle podchodzi do mnie Arkadiusz i milcząc, z wyrazem tkliwego współczucia
na twarzy, łagodnie, niby dziecku, zabiera mi książkę i kładzie przede mną inną, nie-
miecką... Potem uśmiechnął się i odszedł zabierając Puszkina.
— Ach tak! Jaką książkę ci dał?
— Tę oto!
I Mikołaj Pietrowicz wyjął z tylnej kieszeni surduta dziewiąte wydanie sławetnej
broszury Büchnera. Paweł Pietrowicz obrócił ją w rękach.
— Hm! —mruknął. — Arkadiusz troszczy się o twoje wychowanie. Cóż,
próbowałeś czytać?
— Próbowałem.
— No i co?
— Albo sam jestem głupi, albo to są wszystko brednie. Zapewne to ja jestem
głupi.
— Nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Po niemiecku rozumiem.
Paweł Pietrowicz znów obrócił książkę w rękach i z ukosa spojrzał na brata. Obaj
zamilkli.
— Ale, wiesz — zaczął Mikołaj Pietrowicz, widocznie pragnąc zmienić temat
rozmowy — dostałem list od Kolazina.
— Od Matwieja Iljicza?
— Tak. Właśnie przyjechał do*** na kontrolę guberni. Został teraz wielką figurą i
pisze mi, że jak przystało krewnym, pragnie zobaczyć się z nami i zaprasza ciebie,
mnie i Arkadiusza do miasta.
— Pojedziesz? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, a ty?
— Także nie. Warto też wlec się pięćdziesiąt wiorst! Mathieu pragnie pokazać się
nam w całym blasku; e, do licha! Starczy mu gubernialnego kadzidła, obejdzie się bez
nas. Wielka mi persona, tajny radca! Gdybym dalej służył, gdybym jak głupiec ciągnął
to brzemię, byłbym teraz generałem-adiutantem. Zresztą jesteśmy ludźmi poza
nurtem życia.
— Tak, bracie, czas nam chyba zamawiać trumnę i ręce skrzyżować na piersi —
zauważył z westchnieniem Mikołaj Pietrowicz.
— No, ja się tak szybko nie poddam — zamruczał jego brat. — Przyjdzie jeszcze do
starcia z tym medykiem, czuję to.
Do starcia doszło tego samego dnia przy wieczornej herbacie. Paweł Pietrowicz
zszedł do salonu gotów do boju, rozdrażniony i zdecydowany na wszystko. Czekał
tylko okazji, by się rzucić na wroga, lecz okazja długo się nie nadarzała. Bazarow w
ogóle mało mówił w obecności „staruszków Kirsanowów" (tak nazywał obu braci),
tego zaś wieczora był nie w humorze i w milczeniu wypijał filiżankę za filiżanką. Paweł
Pietrowicz płonął z niecierpliwości; wreszcie spełniły się jego pragnienia.
Rozmowa zeszła na jednego z sąsiadów.
— Łajdak, arystokracik — obojętnie zauważył Bazarow, który spotykał się z nim w
Petersburgu.
— Pozwoli pan, że go spytam — zaczął Paweł Pietrowicz i wargi mu zadrgały —
czy według pana słowa „łajdak" i „arystokrata" oznaczają to samo?
— Powiedziałem „arystokracik" — rzekł Bazarow, leniwie popijając herbatę.
— Tak, właśnie; przypuszczam jednak, że pan jest takiego samego mniemania o
arystokratach, co i o arystokracikach. Uważam za swój obowiązek oświadczyć panu,
że tego mniemania nie podzielam. Ośmielę się zauważyć, że wszyscy znają mnie jako
człowieka liberalnego i ceniącego postęp; ale właśnie dlatego szanuję arystokratów,
oczywiście prawdziwych. Zechce pan, łaskawy panie (przy tych słowach Bazarow pod-
niósł oczy na Pawła Pietrowicza), zechce pan, łaskawy panie — powtórzył z zaciętością
— przypomnieć sobie angielskich arystokratów. Nie ustępują na jotę ze swoich praw i
dlatego szanują prawa innych; wymagają spełnienia obowiązków w stosunku do
siebie i dlatego spełniają swoje własne obowiązki. Arystokracja przyniosła Anglii
wolność i arystokracja tę wolność podtrzymuje.
— Słyszeliśmy już tę piosenkę niejednokrotnie — odparł Bazarow — lecz cóż pan
chce przez to powiedzieć?
— Chcę onym powiedzieć, łaskawy panie (Paweł Pietrowicz, będąc rozgniewany,
naumyślnie mówił „ono" zamiast „to", chociaż doskonale wiedział, że gramatyka
podobnych słów nie uznaje. To dziwactwo było spuścizną czasów Aleksandra I.
Ówczesne osobistości w rzadkich wypadkach, kiedy mówiły językiem ojczystym,
używały owego ono: bo my jesteśmy Rosjanie z dziada pradziada; my, wielcy panowie,
możemy sobie lekceważyć szkolne reguły), chcę onym powiedzieć, że bez poczucia
własnej godności, bez szacunku dla siebie samego — a w arystokracie te uczucia są
rozwinięte — nie ma żadnych trwałych podstaw do budowania... bien public
9
...
społecznego gmachu. Najważniejsza jest jednostka, łaskawy panie; jednostka w
społeczeństwie ludzkim winna być mocna jak skała, na niej bowiem wszystko się
wspiera. Wiem doskonale, że pan raczy uważać za śmieszne moje przyzwyczajenia,
ubiór, schludność wreszcie, lecz wszystko to wynika z szacunku dla samego siebie, z
poczucia obowiązku, tak, tak, obowiązku. Mieszkam na wsi, na odludziu, ale nie
zatracam się, szanuję w sobie człowieka.
— Za pozwoleniem, Pawle Pietrowiczu — rzekł Bazarow — ma pan dla siebie
szacunek i siedzi pan z założonymi rękoma; jakaż z tego korzyść dla bien public!
Gdyby pan siebie nie szanował, postępowałby pan tak samo.
Paweł Pietrowicz zbladł.
— To zupełnie inne zagadnienie. Nie mam powodu tłumaczyć panu teraz,
dlaczego siedzę z założonymi rękoma, jak pan zechciał łaskawie się wyrazić. Chcę
tylko rzec, że arystokratyzm — to prinsip, w naszych zaś czasach bez prinsipiów mogą
żyć tylko ludzie płytcy lub pozbawieni moralności. Mówiłem to już Arkadiuszowi
nazajutrz po jego przyjeździe i powtarzam to teraz panu. Prawda, Mikołaju?
Mikołaj Pietrowicz skinął głową.
— Arystokratyzm, liberalizm, progres, principia — mówił tymczasem Bazarow —
pomyśleć tylko, ile cudzoziemskich... i bezużytecznych słów. Rosjaninowi nawet za
darmo na nic się nie zdadzą.
— Cóż więc jest mu potrzebne, według pańskiego zdania? Słuchając pana można
dojść do wniosku, że znajdujemy się poza człowieczeństwem, poza jego prawami. Daj
pan pokój, logika historii wymaga...
9
dobro publiczne
— Na cóż nam logika historii? Doskonale się bez niej obchodzimy.
— Jak to?
— Po prostu. Mam nadzieję, że po to, by włożyć kawałek chleba do ust, gdy jest
pan głodny, nie potrzebuje pan logiki. Na cóż nam takie abstrakcje?
Paweł Pietrowicz rozłożył ręce.
— W takim razie nie rozumiem pana. Obraża pan naród rosyjski. Nie pojmuję, jak
można nie uznawać prinsipiów, prawideł? Cóż więc wami powoduje?
— Mówiłem już stryjaszkowi, że nie uznajemy autorytetów — wtrącił Arkadiusz.
— Działamy powodując się tym, co uznajemy za pożyteczne — rzekł Bazarow. —
W obecnych czasach najbardziej pożyteczne jest odrzucanie — więc odrzucamy.
— Wszystko?
— Wszystko.
— Jak to? Nie tylko sztukę, poezję, lecz także... strach powiedzieć...
— Wszystko — z nieopisanym spokojem powtórzył Bazarow.
Paweł Pietrowicz wlepił w niego wzrok; tego się nie spodziewał. Arkadiusz aż
poczerwieniał z zadowolenia.
— Niechże pan jednak pozwoli — odezwał się Mikołaj Pietrowicz. — Pan wszystko
odrzuca albo, mówiąc dokładniej, wszystko burzy... Trzeba jednak także budować.
— To już nie nasza sprawa... Wpierw należy oczyścić grunt.
— Obecne położenie ludu tego wymaga — z namaszczeniem dodał Arkadiusz —
powinniśmy spełniać te wymagania, nie wolno nam poświęcać się zaspokajaniu
własnego egoizmu.
Ostatnie zdanie najwyraźniej nie spodobało się Bazarowowi; trąciło filozofią, czyli
romantyzmem, ponieważ Bazarow filozofię również nazywał romantyzmem; nie uznał
jednak za stosowne zaprzeczyć swojemu młodemu uczniowi.
— Nie, nie! — zawołał z nagłym uniesieniem Paweł Pietrowicz. — Nie chcę
wierzyć, że wy, panowie, znacie naprawdę lud rosyjski, że jesteście wyrazicielami jego
potrzeb i jego dążeń. Nie, lud rosyjski nie jest taki, jak sobie wyobrażacie. Ma
bogobojną cześć dla tradycji, jest patriarchalny, nie może żyć bez wiary...
— Nie będę temu przeczył — przerwał Bazarow — gotów nawet jestem się zgodzić,
że pod tym względem ma pan słuszność.
— Jeśli więc mam słuszność...
— To niczego jednak nie dowodzi.
— Właśnie, to niczego nie dowodzi — powtórzył Arkadiusz z pewnością
doświadczonego szachisty, który przewidział niebezpieczny na pozór ruch przeciw-
nika i dlatego ani trochę nie traci kontenansu.
— Jak to niczego nie dowodzi? — bąknął zdumiony Paweł Pietrowicz. — Więc
idziecie przeciw swemu ludowi?
— A jeśli nawet? — zawołał Bazarow. — Lud uważa, że gdy rozlega się grzmot, to
znak, że prorok Eliasz jedzie wozem po niebie. I co? Mam się więc zgodzić z ludem?
Przecie to lud rosyjski, a czyż ja sam nie jestem Rosjaninem?
— Nie, pan nie jest Rosjaninem, sądząc z tego, co pan tutaj powiedział. Nie mogę
pana uważać za Rosjanina.
— Mój dziad orał ziemię — hardo i dumnie odrzekł Bazarow. — Zapytaj pan
któregokolwiek z pańskich chłopów, kogo z nas — pana czy mnie — uzna za swego
rodaka. Pan nawet mówić z nim nie potrafi.
— A pan z nim mówi i gardzi nim jednocześnie.
— Cóż robić, jeśli zasługuje na pogardę! Pan potępia moje poglądy, ale któż panu
powiedział, że doszedłem do nich przypadkiem, że nie powstały one we mnie pod
wpływem tego samego ducha, w którego imieniu pan tak peroruje?
— Akurat! Bardzo nam są nihiliści potrzebni!
— Potrzebni czy niepotrzebni, nie my będziemy decydowali. Przecież pan także
uważa się za pożytecznego.
— Panowie, panowie, proszę, tylko bez osobistych aluzji — zawołał Mikołaj
Pietrowicz i wstał.
Paweł Pietrowicz uśmiechnął się i kładąc rękę na ramieniu brata zmusił go, by
usiadł.
— Bądź spokojny — rzekł. — Nie zapomnę się, właśnie dzięki owemu poczuciu
godności, z którego tak okrutnie pokpiwa sobie pan... pan doktor. Ale pan może myśli
— ciągnął dalej, zwracając się znowu do Bazarowa — że wasze teorie są nowe? Jest
pan tedy w błędzie. Materializm, który głosicie, nieraz już był w modzie i zawsze
bankrutował...
— Znów cudzoziemskie słowo - przerwał Bazarow. Był już zły i twarz jego
przybrała jakąś miedzianą, ordynarną barwę. — Po pierwsze, nic nie głosimy; to nie
leży w naszych zwyczajach…
— Cóż więc robicie?
— Powiem panu, co robimy. Przedtem, jeszcze niedawno, mówiliśmy, że nasi
urzędnicy biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu, ani sprawiedliwych
sądów...
— No, tak, tak, jesteście oskarżycielami, tak się to bodaj nazywa. Na wiele
waszych oskarżeń przystaję, ale...
— A potem doszliśmy do wniosku, że nie dość gadać, wciąż tylko gadać o naszych
bolączkach, że to prowadzi wyłącznie do ogólników i doktrynerstwa; ujrzeliśmy, że
nasi mędrcy, tak zwani przodujący ludzie i oskarżyciele, sami nic nie są warci, że
zajmujemy się głupstwami, rozprawiamy o jakiejś sztuce, nieświadomej twórczości, o
parlamentaryzmie, adwokaturze i diabli wiedzą o czym jeszcze, podczas gdy chodzi o
chleb powszedni, gdy duszą nas najciemniejsze przesądy, gdy wszystkie nasze
towarzystwa akcyjne rozlatują się tylko dlatego, że brak uczciwych ludzi; gdy nawet
wolność, o którą troszczy się rząd, może nam nie wyjść na dobre, ponieważ chłop
chętnie sam okradłby siebie, byleby tylko upić się w karczmie do nieprzytomności.
— Tak — przerwał Paweł Pietrowicz — tak, przekonaliście się o tym wszystkim i
postanowiliście nic poważnego nie robić?
— I postanowiliśmy nic poważnego nie robić — ponuro powtórzył Baznrow.
Nagle ogarnął go gniew, że tak szczerze mówi z tym jaśnie panem.
— I tylko wymyślać?
— I tylko wymyślać.
— To się nazywa nihilizm?
— To się nazywa nihilizm — powtórzył znowu Bazarow, tym razem ze
szczególnym zuchwalstwem.
Paweł Piotrowicz lekko zmrużył oczy.
— Ach tak! — powiedział dziwnie spokojnym głosem. — Nihilizm powinien na
każde zło znaleźć sposób, wy więc jesteście naszymi zbawcami i bohaterami. Tak. Ale
dlaczego oczerniacie innych, choćby owych oskarżycieli? Czy nie tak samo gadacie jak
wszyscy?
— Co jak co, ale tego grzechu nie mamy na sumieniu — wycedził przez zęby
Bazarow.
— Więc jak? Działacie? Macie zamiar działać?
Bazarow nie odpowiadał. Paweł Pietrowicz drgnął, lecz natychmiast się
opanował.
— Hm... Działać, burzyć... — ciągnął dalej. — Ale jak można burzyć nie wiedząc
dlaczego?
— Burzymy, ponieważ jesteśmy siłą — wtrącił Arkadiusz.
Paweł Pietrowicz spojrzał na swego bratanka i uśmiechnął się.
— Tak, siłą, a siła nie potrzebuje usprawiedliwienia — rzekł Arkadiusz i
wyprostował się.
— Nieszczęsny! — wykrzyknął Paweł Pietrowicz; w żaden sposób nie potrafił już
nad sobą zapanować. — Pomyślałbyś chociaż, co popierasz w Rosji wypowiadając
swoją trywialną sentencję. Nie, to nawet anioła może wytrącić z równowagi! Siła!
Nawet w dzikim Kałmuku, nawet w Mongole kryje się siła, lecz na cóż nam ona
potrzebna? Nam droga jest cywilizacja, tak, tak, łaskawy panie; drogie nam są jej
owoce. I nie mówcie mi, że te owoce są nędzne: ostatni bazgracz, un barbouilleur,
grajek, który dostaje pięć kopiejek za wieczór, są pożyteczniejsi od was, ponieważ są
przedstawicielami cywilizacji, nie zaś prostackiej, mongolskiej siły! Wyobrażacie
sobie, że jesteście ludzie postępowi, a powinniście mieszkać w kałmuckiej jurcie! Siła!
Przypomnijcie sobie wreszcie, panowie siłacze, że jest was raptem cztery i pół osoby,
tych zaś, co nie dopuszczą, abyście zdeptali ich najświętsze przekonania, tych, co was
zduszą, są miliony!...
— Jeśli zduszą, to trudno — powiedział Bazarow. — Tylko na dwoje jeszcze babka
wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan przypuszcza.
— Co? Czy pan żartuje, czy doprawdy sądzi pan, że dacie sobie radę z całym
narodem?
— Pan wie, że od łojowej świeczki spłonęła Moskwa
10
— odrzekł Bazarow.
— Tak, tak. Najpierw pycha szatańska, potem drwiny. Oto czym się zajmuje
młodzież, oto metody ujarzmiania niedoświadczonych chłopięcych serc! Niechże pan
spojrzy; jeden z nich siedzi obok pana, niemal się do pana modli, ciesz się pan!
(Arkadiusz odwrócił się i nachmurzył.) Ta zaraza zatoczyła już szerokie kręgi.
Mówiono mi o naszych malarzach w Rzymie, że noga ich nawet nie postoi w Muzeum
Watykańskim. Rafaela uważają prawie za głupca, bo to przecież autorytet, sami zaś
tak dalece nic nie umieją i nic zrobić nie mogą, że aż wstręt bierze; wyobraźnia ich nie
sięga poza Dziewczynę u źródła, i tyle. A ta dziewczyna jest obrzydliwie namalowana.
Pan zapewne sądzi, że to dzielni ludzie, co?
— Sądzę, że Rafael niewart złamanego szeląga, oni zaś nie są od niego lepsi —
odrzekł Bazarow.
— Brawo, brawo! Słuchaj, Arkadiuszu... oto jak powinna mówić współczesna
10
Aluzja do przysłowia rosyjskiego: „Moskwa spłonęła od świecy za kopiejkę" (Moskwa sgoriela ot
kopiejecznoj swieczi). W r. 1443 Moskwa spaliła się od świeczki postawionej w cerkwi Sw. Nikoły, w r. 1737 —
młodzież. Jakże ma nie iść za wami? Dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli
uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć: wszystko na
świecie głupstwo! — i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy,
przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów.
— Otóż i zawiodło pana sławetne poczucie własnej godności — flegmatycznie
zauważył Bazarow, podczas gdy Arkadiusz zaczerwienił się i błysnął oczami. — Nasza
sprzeczka zaszła zbyt daleko... Lepiej będzie, jeśli ją przerwiemy. Gotów będę zgodzić
się z panem wtedy tylko — dodał wstając — kiedy pokaże mi pan choć jedną rodzinę
lub społeczną instytucję we współczesnym świecie, której nie trzeba przekreślić, i to
bez żadnej litości.
— Mogę panu pokazać miliony takich instytucji — zawołał Paweł Pietrowicz —
miliony! Weźmy na przykład gminę wiejską.
Ironiczny uśmiech wykrzywił wargi Bazarowa.
— Na ten temat niechże pan porozmawia raczej ze swoim bratem. Zdaje się, że
teraz wie on już doskonale, co to jest gminna, zbiorowa odpowiedzialność, trzeźwość i
tym podobne historie.
— A na przykład rodzina w tej formie, jaką widzimy u naszych wieśniaków? —
wykrzyknął Paweł Pietrowicz.
— Sądzę, że lepiej, by pan nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem. Pewno
słyszał pan o teściach, co żyją ze swymi synowymi? Pawle Pietrowiczu, niechże pan
sobie zostawi kilka dni czasu, wątpię, żeby pan od razu coś znalazł. Niech pan weźmie
pod uwagę wszystkie nasze warstwy społeczne, pomyśli dobrze nad każdą, ja zaś i
Arkadiusz będziemy...
— Kpić sobie ze wszystkiego — podchwycił Paweł Pietrowicz.
— Nie, krajać żaby. Chodźmy, Arkadiuszu, do widzenia panom.
Przyjaciele wyszli. Bracia zostali sami i z początku tylko spoglądali na siebie.
— Proszę — zaczął Paweł Pietrowicz — proszę, oto dzisiejsza młodzież! Nasi
następcy!
— Następcy — powtórzył z żałosnym westchnieniem Mikołaj Pietrowicz. Przez
cały wieczór siedział jak na rozżarzonych węglach, ukradkiem i z udręką patrząc na
Arkadiusza. — Wiesz, co mi się przypomina, bracie? Kiedyś posprzeczałem się z
nieboszczką matką: krzyczała, nie chciała mnie słuchać... Powiedziałem jej wreszcie,
że nie może mnie zrozumieć, że należymy do dwóch różnych pokoleń. Obraziła się
od świecy w domu Miłosławskiego. (Przyp. red.)
bardzo, ja zaś pomyślałem: cóż robić? Gorzka pigułka, ale musi ją przełknąć. Teraz
nasza kolej i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście z naszego pokolenia,
łykajcie pigułkę.
— Zbyt jesteś dobroduszny i skromny — zaoponował Paweł Pietrowicz — ja
natomiast wiem dobrze, że mamy więcej racji niż te paniczyki, chociaż posługujemy
się może językiem trochę przestarzałym, vieilli, i brak nam zuchwałej pewności
siebie... A jacy ci młodzi są nadęci! Zapytasz którego: „Jakiego chce pan wina,
czerwonego czy białego?" „Mam zwyczaj przekładać czerwone nad inne" — odpowiada
basem i z tak dostojną miną, jakby cały wszechświat patrzył na niego w tej chwili.
— Czy podać jeszcze herbaty? — spytała Fieniczka wysuwając głowę zza drzwi; nie
ośmielała się wejść do salonu, póki słychać było głosy dyskutujących.
— Nie, każ zabrać samowar — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz i wstał, by do niej
podejść. Paweł Pietrowicz rzucił mu krótko bon soir i poszedł do swojego gabinetu.
XI
W pół godziny później Mikołaj Pietrowicz wyszedł do ogrodu, do swej ulubionej
altanki. Ogarnęły go smutne myśli. Po raz pierwszy zdał sobie jasno sprawę ze swego
rozejścia się z synem; przeczuwał, że różnica, która ich dzieli, z każdym dniem będzie
się zwiększać. A więc na próżno zimą w Petersburgu po całych dniach przesiadywał
nad najnowszymi dziełami; na próżno przysłuchiwał się rozmowom młodzieży; na
próżno cieszył się, kiedy potrafił wtrącić słówko do ich burzliwych dyskusji. „Brat
powiada, że my mamy rację — rozmyślał. — Jeśli nawet odrzucić wszelką próżność, to
i tak wydaje się, że oni są dalsi od prawdy niż my; a przecież czuję, że mają w sobie
coś, czego my nie mamy, jakąś przewagę nad nami... Młodość? Nie, nie tylko młodość.
Czy nie na tym polega owa przewaga, że mniej w nich śladów pańskości niż w nas?"
Mikołaj Pietrowicz spuścił głowę i przesunął ręką po twarzy.
„Ale odrzucać poezję? — pomyślał znowu. — Nie odczuwać sztuki, natury..."
I rozejrzał się wokół, jakby chcąc zrozumieć, jak można nie odczuwać natury.
Zapadał zmrok; słońce schowało się za niewielki gaj osinowy, który rósł o jakie pół
wiorsty od ogrodu; bezkresny jego cień padał na nieruchome pola. Po ciemnej,
wąskiej ścieżce, biegnącej skrajem lasku, jechał kłusem chłopek na białym koniku:
widać go było dobrze, a chociaż jechał cienistą stroną, nawet łata na ramieniu nie
uchodziła uwagi patrzącego; przyjemnie było spoglądać na migające wyraźnie nogi
konika. Promienie słońca przenikały do lasku i, przebijając się przez gęstwinę, za-
lewały pnie osin tak ciepłym światłem, że stawały się podobne do pni sosen, listowie
zaś przybierało barwę niemal niebieską; nad konarami drzew wznosiło się
bladobłękitne niebo, lekko zarumienione zorzą. Jaskółki krążyły wysoko; wiatr zamarł
zupełnie; zapóźnione pszczoły leniwie i sennie brzęczały w kwiatach bzu; muszki
gęstym rojem wirowały nad samotną, daleko wyciągniętą gałązką. „Jak pięknie, mój
Boże!" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz i na usta cisnęły mu się już ulubione wiersze,
ale przypomniał sobie Arkadiusza, Stoff und Kraft — i zamilkł, lecz siedział nadal,
oddając się smutnym i na przemian radosnym, samotnym rozmyślaniom. Lubił sobie
pomarzyć; życie wiejskie rozwinęło w nim tę umiejętność. Niedawno jeszcze tak
marzył czekając na syna w zajeździe, lecz od tego czasu nastąpiły zmiany, niejasne
jeszcze wtedy stosunki ustaliły się... i to jak! Znowu ujrzał przed sobą nieboszczkę
żonę, ale nie taką, jaką znał przez tyle lat; nie była to skrzętna, zapobiegliwa
gospodyni, lecz młoda dziewczyna o smukłej talii; spoglądała niewinnie i pytająco,
nad dziecinnym karczkiem miała mocno skręcony warkocz. Przypomniał sobie, jak
ujrzał ją po raz pierwszy. Był wtedy jeszcze studentem. Spotkał ją na schodach domu,
gdzie mieszkał, i niechcący ją potrąciwszy obrócił się i chciał przeprosić, ale wybąkał
tylko: „Pardon, monsieur", ona zaś schyliła głowę, uśmiechnęła się jakby zalękniona,
uciekła, mijając zaś zakręt rzuciła mu szybkie spojrzenie, nagle przybrała poważną
minę i zaczerwieniła się. A potem pierwsze nieśmiałe spotkania, półsłówka,
półuśmiechy, niepewność, smutek, porywy i wreszcie ta zapierająca oddech radość...
Wszystko to minęło. Została jego żoną, był szczęśliwy jak niewielu na ziemi...
„Dlaczego — myślał — owe słodkie pierwsze chwile nie trwają wiecznie, nie mają
nieśmiertelnego życia?"
Nie próbował wyjaśnić sobie tej myśli, ale czuł, że chciałby nie tylko pamięcią
utrzymać przy sobie ów błogi czas, lecz pragnąłby znów odczuć bliskość swojej Marii,
jej ciepło i oddech, i wydawało mu się, jak gdyby nad nim...
— Mikołaju Pietrowiczu — rozległ się w pobliżu głos Fieniczki. — Gdzie pan jest?
Wzdrygnął się. Nie doznał ani bólu, ani wyrzutów sumienia... Nie dopuszczał
nawet myśli, że mógłby porównywać żonę z Fieniczką, ale żałował, że przyszło jej na
myśl go szukać. Jej głos przypomniał mu własną starość, siwe włosy, teraźniejszość...
Czarodziejski świat, do którego już wstępował, który już wyłaniał się z mglistych
fal przeszłości, zachwiał się — i znikł.
— Jestem tutaj — odpowiedział — zaraz przyjdę, a ty idź. — „Oto ślady pańskości"
— przemknęło mu przez myśl. Fieniczka w milczeniu zajrzała do altanki i znikła; ze
zdumieniem spostrzegł, że kiedy tak marzył, nadeszła noc. Wokół było ciemno i cicho;
twarz Fieniczki prześliznęła się przed jego oczami, taka blada i maleńka. Wstał i chciał
wrócić do domu, lecz nie mógł opanować wzruszenia; zaczął wolno przechadzać się po
ogrodzie, patrząc w zamyśleniu pod nogi lub podnosząc oczy ku niebu, gdzie migotały
już roje gwiazd. Chodził długo, aż do zmęczenia, a niepokój, jakiś nieokreślony,
bolesny niepokój nie ustawał. O, jakże śmiałby się z niego Bazarow, gdyby wiedział, co
się w nim wtedy działo! Nawet Arkadiusz by go potępił. On, czterdziestoczteroletni
mężczyzna, agronom i gospodarz, miał w oczach łzy, łzy bez żadnego powodu; to było
sto razy gorsze niż wiolonczela.
Mikołaj Pietrowicz wciąż chodził i nie mógł się zdecydować, by wrócić do domu,
do tego cichego i przytulnego gniazda, które tak życzliwie spoglądało na niego swymi
oświetlonymi oknami; nie miał siły, by rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze
świeżością, którą dawało chłodne, nocne powietrze muskające policzki, z tym
smutkiem, z tym niepokojem...
Na zakręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci się stało? — zapytał Paweł. — Jesteś blady jak widmo. Tyś niezdrów!
dlaczego się nie kładziesz?
Brat opowiedział mu krótko o swoich doznaniach i wrócił do domu. Paweł
Pietrowicz doszedł aż do końca ogrodu, również się zamyślił i podniósł oczy ku niebu.
Ale w jego wspaniałych ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie
urodził się romantykiem, jego wykwintna, oschła i namiętna, na francuski sposób
nasycona mizantropią dusza nie umiała marzyć.
— Wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadiusza. — Przyszła mi do
głowy świetna myśl. Twój ojciec wspomniał dzisiaj, że otrzymał zaproszenie od tego
waszego znakomitego krewniaka. Ojciec nie pojedzie; wybierzmy się do ***, przecież
ten jegomość ciebie też zaprasza. Widzisz, jaka tu teraz zrobiła się atmosfera;
przejedziemy się trochę, obejrzymy miasto, powałęsamy się pięć, sześć dni, i basta.
— A stamtąd wrócisz tutaj?
— Nie, muszę pojechać do ojca. Wiesz przecież, że mieszka w odległości
trzydziestu wiorst od ***. Nie widziałem dawno jego i matki; trzeba staruszkom zrobić
przyjemność. To zacni ludzie, zwłaszcza ojciec; jest przezabawny. Mają tylko mnie
jednego.
— Długo u nich zostaniesz?
— Nie sądzę. Na pewno będzie nudno.
— Chyba wstąpisz do nas wracając?
— Nie wiem... zobaczę. No więc jak? Jedziemy?
— Dobrze — leniwie rzekł Arkadiusz.
W duchu bardzo się ucieszył z pomysłu swego przyjaciela, lecz uznał, że powinien
ukryć swe uczucia. Był przecież nihilistą.
Nazajutrz wyjechali do ***. Młodzież w Mariinie bardzo żałowała, że odjeżdżają;
Duniasza nawet się popłakała... ale starsi panowie odetchnęli z ulgą.
XII
Miasto ***, do którego wyruszyli nasi przyjaciele, znajdowało się pod zarządem
młodego gubernatora, postępowca i despoty, jak to wszędzie i zawsze bywa w Rosji. W
ciągu pierwszego roku swego urzędowania zdążył pokłócić się nie tylko z
gubernialnym marszałkiem szlachty, dymisjonowanym sztabsrotmistrzem gwardii,
hodowcą koni i gościnnym gospodarzem, lecz nawet z własnymi urzędnikami.
Wynikłe na tym tle zatargi przyjęły wreszcie takie rozmiary, że ministerstwo w
Petersburgu uznało za konieczne wysłać do *** zaufaną osobę z poleceniem, by na
miejscu rozpatrzyła powikłane sprawy. Wybór władz padł na Matwieja Iljicza
Kolazina, syna owego Kolazina, który w swoim czasie opiekował się braćmi Kirsanow.
Kolazin także należał do „młodych", to znaczy, niedawno skończył czterdzieści lat, ale
już kroił na męża stanu i nosił na piersi z każdej strony gwiazdę. Jedna z nich była co
prawda cudzoziemska, i to nie najlepsza. Podobnie jak gubernator, o którym miał
wydać opinię, uważał się za postępowca i chociaż zaliczał się już do grubych ryb,
bynajmniej ich nie przypominał. Mniemania był o sobie wysokiego; próżność jego nie
znała granic, ale odznaczał się prostotą w obejściu, patrzył życzliwie, pobłażliwie
słuchał i śmiał się tak dobrodusznie, że z początku mógł nawet uchodzić za
„wspaniałego chłopa". W poważnych sytuacjach potrafił jednak, jak to mówią,
pokazać pazury. „Energia jest niezbędna — mawiał wtedy — l’énergie est la premiére
qualité d'un homme d’état
11
." Mimo to zazwyczaj bywał wystrychnięty na dudka i
każdy choć trochę doświadczony urzędnik łatwo mógł go wodzić za nos. Matwiej Iljicz
z wielkim szacunkiem wyrażał się o panu Guizot i starał się dać do zrozumienia
wszem wobec i każdemu z osobna, że nie należy do rutyniarzy i zacofanych
biurokratów, że nie przechodzi obojętnie obok żadnego z ważnych przejawów życia
społecznego... Frazesy tego rodzaju znał doskonale. Interesował się nawet, co prawda
z pewną wielkopańską niedbałością, rozwojem współczesnej literatury: podobnie
dorosły człowiek, spotkawszy na ulicy czeredę chłopaków, niekiedy się do nich
przyłącza. W gruncie rzeczy Matwiej Iljicz niezbyt się różnił od mężów stanu z czasów
Aleksandra, którzy wybierając się na wieczór do mieszkającej podówczas w
Petersburgu pani Swieczin odczytywali z rana stronicę Condillaca; tylko maniery miał
inne, bardziej współczesne. Był zręcznym dworakiem, wielkim spryciarzem i nic
więcej; na sprawach publicznych się nie znał, wielkiego rozumu nie posiadał, lecz
potrafił dbać o swoje interesy: w tej dziedzinie nikt nie mógł nim kierować, a to
przecież najważniejsze. Matwiej Iljicz przyjął Arkadiusza z właściwą światłemu
dygnitarzowi dobrodusznością, a nawet nieco filuternie. Zdumiał się jednak, gdy
usłyszał, że zaproszeni przez niego krewni nie przyjechali. — Twój papa był zawsze
dziwakiem — zauważył podrzucając chwasty swego wspaniałego aksamitnego
szlafroka i nagle, zwróciwszy się do młodego urzędnika w mundurze zapiętym w
sposób świadczący o jak największej lojalności, zawołał z zatroskaną miną: — Co tam?
— Młody człowiek, którego wargi skleiły się od długiego milczenia, wstał i niepewnie
spojrzał na swego zwierzchnika. Ale Matwiej Iljicz wprawiwszy w zakłopotanie
podwładnego nie zwracał już na niego uwagi. Nasi dygnitarze w ogóle lubią
zaskakiwać swoich podwładnych; by osiągnąć ten cel, stosują dość rozmaite sposoby.
Oto sposób, bardzo zresztą używany, is quite a favourite
12
, jak powiadają Anglicy: dy-
gnitarz przestaje nagle rozumieć najprostsze słowa, udaje głuchego. Pyta na przykład:
jaki dzień mamy dzisiaj?
Odpowiadają mu z największym szacunkiem:
— Piątek, wasza eks...eks...eks...cjo...
— Jak? Co? Co takiego? Co pan mówi? — z naciskiem powtarza dostojnik.
— Piątek, wasza eks...cjo.
— Jak? Co? Cóż to takiego piątek? Jaki piątek?
— Piątek, wasza eks...eks...cjo, to dzień tygodnia.
— No, widzę, że masz zamiar mnie uczyć!
Matwiej Iljicz był mimo wszystko dygnitarzem, chociaż uważał się za liberała.
— Radzę ci, mój przyjacielu, złożyć wizytę gubernatorowi — rzekł do Arkadiusza.
— Rozumiesz, że radzę ci tak nie dlatego, bym sam był zwolennikiem starych
poglądów i uważał, iż władzom trzeba się koniecznie kłaniać; po prostu dlatego, że
11
Energia jest najważniejszą zaletą męża stanu.
12
ulubiony
gubernator to porządny człowiek; przypuszczam też, że zechcesz zaznajomić się z
tutejszym towarzystwem... Nie jesteś, mam nadzieję, niedźwiedziem? Pojutrze
gubernator wydaje wielki bal.
— Wuj będzie na tym balu? — zapytał Arkadiusz.
— To bal na moją cześć — powiedział Matwiej Iljicz niemal z ubolewaniem. —
Tańczysz?
— Tańczę, ale kiepsko.
— Szkoda. Są tu ładne kobiety, zresztą wstyd, żeby młody człowiek nie tańczył.
Znowu nie mówię tego ze względu na tradycję; bynajmniej nie uważam, że rozum
powinien znajdować się w nogach; ale bajronizm jest śmieszny, il a fait son temps
13
.
— Przecież ja nie z powodu bajronizmu, wujaszku, nie...
— Zapoznam cię z tutejszymi paniami, biorę cię pod swoje skrzydła — przerwał
Matwiej Iljicz i roześmiał się z zadowoleniem. — Będzie ci jak u Pana Boga za piecem,
co?
Wszedł lokaj i oznajmił przybycie przewodniczącego izby skarbowej, starca o
słodkim wejrzeniu i pomarszczonych ustach, który ogromnie kochał naturę, zwłaszcza
w letni dzień, gdy według jego własnych słów: „Każda pszczółeczka z każdego
kwiateczka bierze łapóweczkę..." Arkadiusz wyszedł.
Zastał Bazarowa w hotelu, gdzie się zatrzymali, i długo namawiał go, by poszedł
do gubernatora.
— Cóż robić! — powiedział wreszcie Bazarow. — Jeśli wpadłeś między wrony...
Przyjechaliśmy oglądać ziemian, oglądajmy ich zatem!
Gubernator przyjął młodzieńców uprzejmie, ale nie prosił ich, by usiedli, i sam
nie siadał. Nieustannie był czymś zajęty i zawsze się spieszył. Z rana wkładał obcisły
wicemundur i niezwykle ciasno wiązał halsztuk, nie kończył śniadania, nie dopijał
herbaty i wciąż wydawał polecenia. W guberni nazywano go Bourdaloue, nie czyniąc
w ten sposób aluzji do znakomitego francuskiego kaznodziei, lecz do pierwszych dwu
sylab jego nazwiska. Zaprosił Kirsanowa i Bazarowa do siebie na bal i po dwóch
minutach zaprosił ich po raz wtóry, uważając ich tym razem za braci i nazywając
panami Kajsarow.
Wracali właśnie od gubernatora, kiedy z przejeżdżającej obok dorożki wyskoczył
nagle mężczyzna niewielkiego wzrostu, w słowianofilskiej szamerowanej węgierce, i z
okrzykiem: — Eugeniuszu Wasiliczu! — rzucił się ku Bazarowowi.
13
przeżył się
— Ach, to pąn, Herr Sitnikow — rzekł Bazarow wciąż idąc. — Skąd się pan tu
wziął?
— Niech pan sobie wyobrazi, zupełnie przypadkowo — odpowiedział tamten i
zawróciwszy ku dorożce, skinął kilkakrotnie ręką i krzyknął: — Jedź za nami! Mój
ojciec ma tutaj coś do załatwienia — ciągnął dalej, przeskakując przez rynsztok —
prosił mnie więc... Dowiedziałem się dzisiaj o pana przyjeździe i już u pana byłem...
(W istocie, przyjaciele wróciwszy do swego pokoju znaleźli bilecik z zagiętymi rogami
i nazwiskiem Sitnikowa, wydrukowanym z jednej strony po francusku, z drugiej zaś
rosyjską czcionką.) Mam nadzieję, że nie wraca pan od gubernatora?
— Próżna nadzieja, idziemy wprost od niego.
— W takim razie ja też się do niego udam. Eugeniuszu Wasiliczu, niechże mnie
pan zapozna ze swoim... z panem...
— Sitnikow, Kirsanow — mruknął nie zatrzymując się Bazarow.
— Ogromnie się cieszę — zaczął Sitnikow idąc obok, uśmiechając się i szybko
zdejmując swoje nazbyt eleganckie rękawiczki. — Wiele słyszałem... Jestem starym
znajomym Eugeniusza Wasilicza, a nawet mogę powiedzieć — jego uczniem.
Zawdzięczam mu swoje przeistoczenie...
Arkadiusz spojrzał na ucznia Bazarowa. W drobnych, przyjemnych zresztą rysach
jego gładziutkiej twarzy malował się wyraz trwożnego i tępego napięcia; niewielkie,
wciśnięte w głąb oczy patrzyły z uporem i niespokojnie, śmiał się także niespokojnie:
jakimś urywanym, drewnianym śmiechem.
— Czy pan uwierzy — ciągnął dalej — że gdy Eugeniusz Wasilicz pierwszy raz
powiedział przy mnie, że nie należy uznawać autorytetów, ogarnął mnie taki
zachwyt... jakbym nagle przejrzał! Ach! pomyślałem, wreszcie znalazłem człowieka!
Ale, ale... Eugeniuszu Wasiliczu, musi pan koniecznie odwiedzić jedną z tutejszych
dam, która potrafi pana zrozumieć i dla której pańska wizyta będzie prawdziwym
świętem; słyszał pan zapewne o tej damie?
— Któż to? — spytał niechętnie Bazarow.
— Eudoxie Kukszin, Eudoksja Kukszin. To niezwykła natura, emancipee w
prawdziwym znaczeniu tego słowa, postępowa kobieta. Wie pan co? Chodźmy do niej
teraz, razem. Mieszka dwa kroki stąd... Zjemy tam śniadanie. Panowie jeszcze nie
jedli śniadania?
— Nie.
— Doskonale. Wie pan, ona rozeszła się z mężem, jest niezależna.
— Ładna? — przerwał Bazarow.
— N... nie, nie można tego powiedzieć.
— Więc po jakiego diabła zaprasza pan nas do niej?
— Ach, żartowniś z pana, żartowniś... Postawi nam butelkę szampana.
— Od razu widać praktycznego człowieka. Ale właśnie! Czy ojciec pana wciąż
jeszcze zajmuje się propinacją?
— Wciąż — szybko odpowiedział Sitnikow i roześmiał się piskliwie. — Cóż,
idziemy?
— Doprawdy, nie wiem.
— Chciałeś oglądać ludzi, ruszaj więc — zauważył półgłosem Arkadiusz.
— A pan? — zwrócił się Sitnikow do Kirsanowa. — Niechże pan idzie z nami; bez
pana nic z tego.
— Jak to, wszyscy, tak bez ceremonii?
— Nic nie szkodzi. To wspaniała kobieta.
— Dostaniemy butelkę szampana? — zapytał Bazarow.
— Trzy butelki! — zawołał Sitnikow. — Ręczę za to!
— Czym?
— Własną głową.
— Lepiej by sakiewką ojczulka... Zresztą chodźmy!
XIII
Niewielki szlachecki domek w moskiewskim guście, gdzie mieszkała Awdotia
Nikitiszna (albo Eudoksja) Kukszin, stał przy jednej z niedawno spalonych ulic miasta
***; wiadomo, że nasze miasta gubernialne płoną co pięć lat. U drzwi, nad krzywo
przybitym biletem wizytowym, widać było rączkę dzwonka; do przedpokoju na
spotkanie gości wyszła kobieta w czepku, ni to służąca, ni to dama do towarzystwa,
niewątpliwe świadectwo postępowych dążeń pani domu. Sitnikow zapytał, czy zastali
Awdotię Nikitisznę.
— To pan, Victor? — rozległ się cienki głos z sąsiedniego pokoju. — Proszę wejść.
Kobieta w czepku natychmiast znikła.
— Nie jestem sam — powiedział Sitnikow zdejmując węgierkę, spod której
ukazało się coś w rodzaju długiej kurtki czy sakpalta, i rzucając dziarskie spojrzenie w
stronę Arkadiusza i Bazarowa.
— Wszystko jedno — odrzekł głos. — Entrez.
Młodzi ludzie weszli. Pokój, w którym się znaleźli, bardziej był podobny do
gabinetu niż do salonu. Na zakurzonych stołach pełno było papierów, listów i
przeważnie nie rozciętych zeszytów rosyjskich czasopism; wszędzie bielały porzucone
niedopałki papierosów. Na skórzanej kanapie spoczywała na wpół leżąc młoda jeszcze
kobieta, blondynka o nieco potarganych włosach, w jedwabnej, niezbyt schludnej
sukni, z grubymi bransoletami na króciutkich rękach i koronkową chusteczką na
głowie. Wstała z kanapy i niedbałym ruchem okrywając ramiona aksamitną mantylką
podbitą pożółkłymi gronostajami, rzekła leniwie:
— Dzień dobry, Victor! — i uścisnęła rękę Sitnikowa.
— Bazarow, Kirsanow — powiedział krótko Sitnikow naśladując Bazarowa.
— Bardzo jestem rada — odpowiedziała pani Kukszin i wlepiwszy w Bazarowa
swoje okrągłe oczy, między którymi samotnie czerwieniał maleńki, zadarty nosek,
dodała: — Znam pana — i uścisnęła mu rękę.
Bazarow zmarszczył brwi. W malutkiej, niepozornej figurce wyemancypowanej
kobiety nie było nic odrażającego, lecz wyraz jej twarzy wywierał nieprzyjemne
wrażenie. Mimo woli miało się ochotę zapytać: „Co ci jest, czy jesteś głodna? Może się
nudzisz? Może się czegoś obawiasz? Dlaczego jesteś taka nienaturalna?" I ona,
podobnie jak Sitnikow, odczuwała jakiś ustawiczny niepokój. Mówiła i ruszała się
niedbale, przy tym bardzo niezręcznie; najwidoczniej uważała się za istotę
dobroduszną i prostą, a jednak cokolwiek robiła, zawsze sprawiało to wrażenie, że
tego właśnie nie chciała zrobić; wszystko, jak mówią dzieci, robiła naumyślnie, to
znaczy nienaturalnie.
— Tak, tak, Bazarow, znam pana — powtórzyła. (Jak wiele dam na prowincji i w
Moskwie, miała zwyczaj od pierwszego dnia znajomości zwracać się do mężczyzn po
nazwisku.) — Zapali pan cygaro?
— Cygaro cygarem — przerwał Sitnikow, który zdążył już rozwalić się w fotelu i
zadrzeć nogę do góry — lecz prosiłbym o śniadanie. Okropnie jesteśmy głodni; niech
pani każe też przynieść nam butelkę szampana.
— Sybaryta — powiedziała Eudoksja i roześmiała się. (Gdy się śmiała, nad zębami
widać było dziąsła.) — Prawda, Bazarow, że to sybaryta?
— Lubię komfort — rzekł z namaszczeniem Sitnikow. — To nie przeszkadza mi
być liberałem.
— Przeciwnie, przeszkadza, przeszkadza — zawołała Eudoksja, ale mimo to kazała
służącej zająć się śniadaniem i szampanem. — Co pan o tym myśli? — dodała
zwracając się do Bazarowa. — Jestem pewna, że podziela pan moje zdanie.
— No, nie — odparł Bazarow — kawałek mięsa jest lepszy niż kawałek chleba,
nawet z punktu widzenia chemii.
— Pan zajmuje się chemią? To moja namiętność. Wymyśliłam nawet pewien
mastyks.
— Mastyks? Pani?
— Tak, ja. Wie pan, w jakim celu? Do wyrobu lalek i główek do nich, żeby się nie
tłukły. Przecież jestem także praktyczna. Ale to wszystko jeszcze nie gotowe. Trzeba
jeszcze poczytać Liebiga. Ale, ale... czy czytał pan w „Gazecie Moskiewskiej" artykuł
Kislakowa o pracy kobiet? Niech pan koniecznie przeczyta. Przecież interesuje pana
problem kobiecy? I szkoły także? Co robi pański przyjaciel? Jak się nazywa?
Pani Kukszin siała swe pytania, jedno po drugim, z niedbałą kokieterią, nie
czekając odpowiedzi; tak rozmawiają ze swoimi nianiami rozpieszczone dzieci.
— Nazywam się Arkadiusz Nikołajewicz Kirsanow — powiedział Arkadiusz — i nic
nie robię.
Eudoksja wybuchnęła śmiechem.
— To ślicznie! Co, pan nie pali? Wiktorze, jestem na pana zła.
— Za co?
— Podobno znowu wychwala pan George Sand. To zacofana kobieta i tyle. Jakże
można porównywać ją z Emersonem? Nie ma żadnych poglądów ani na wychowanie,
ani na fizjologię, w ogóle na nic. Jestem pewna, że nie słyszała nawet o embriologii, a
w naszych czasach jakże można o tym nie wiedzieć? (Eudoksja aż rozłożyła ręce.) Ach,
jaki zadziwiający artykuł na ten temat napisał Jelisiewicz. To genialny jegomość!
(Eudoksja stale używała słowa „jegomość" zamiast „człowiek".) Bazarow, niechże pan
siądzie obok mnie na kanapie. Może pan nie wie, że bardzo się pana boję?
— Pozwoli pani, że zapytam — dlaczego?
— Niebezpieczny z pana jegomość; taki krytyk. Ach, mój Boże! To śmieszne,
mówię jak prowincjonalna dziedziczka. Zresztą naprawdę jestem dziedziczką. Sama
zarządzam majątkiem i niech pan sobie wyobrazi, mam starostę Jerofieja —
zadziwiający typ, istny Tropiciel Śladów Coopera; ma w sobie coś tak bezpośredniego.
Ostatecznie osiedliłam się tutaj; nieznośne miasto, prawda? Cóż jednak robić?
— Miasto jak miasto — chłodno zauważył Bazarow.
— Wciąż tylko te błahe sprawy, to okropne. Dawniej mieszkałam zimą w
Moskwie... Ale teraz przebywa tam mój ślubny małżonek, monsieur Kukszin. Zresztą
Moskwa teraz... nie wiem doprawdy, ale to już nie to. Mam zamiar wyjechać za
granicę; w zeszłym roku byłam już gotowa do podróży.
— Do Paryża, oczywiście? — zapytał Bazarow.
— Do Paryża i Heidelbergi.
— Czemu do Heidelbergi?
— Zlituj się pan, tam jest Bunsen.
Na to Bazarow nie znalazł odpowiedzi.
— Pierre Sapożnikow... pan go zna?
— Nie, nie znam.
— Zlituj się pan, Pierre Sapożnikow... ten, co wciąż jeszcze bywa u Lidii
Chostatow.
— Jej także nie znam.
— Otóż on właśnie chciał być moim przewodnikiem. Dzięki Bogu, jestem wolna,
nie mam dzieci. Cóż to ja powiedziałam: dzięki Bogu? Zresztą wszystko jedno.
Eudoksja skręciła papierosa pożółkłymi od tytoniu palcami, pociągnęła po nim
językiem, possała i zapaliła. Weszła służąca z tacą.
— Proszę, śniadanie. Może coś przekąsicie? Wiktorze, proszę odkorkować
butelkę; to już należy do pana.
— Do mnie, do mnie — mruknął Sitnikow i znowu roześmiał się piskliwie.
— Czy są tu ładne kobiety? — zapytał Bazarow dopijając trzeci kieliszek.
— Są — odrzekła Eudoksja — ale wszystkie takie puste... Mon amie Odincowa, na
przykład, jest niebrzydka. Szkoda, że ma taką reputację... Zresztą to nie ma znaczenia;
ale żadnej swobody poglądów, szerszych horyzontów, nic... Należy zmienić zupełnie
system wychowania. Myślałam już o tym: nasze kobiety wychowuje się bardzo źle.
— Nic pani nie poradzi — podjął Sitnikow. — Trzeba nimi gardzić i ja nimi gardzę,
zupełnie i całkowicie! (Możność pogardzania i wyrażania swej pogardy była dla
Sitnikowa najprzyjemniejszym doznaniem; ze szczególnym upodobaniem napadał na
kobiety, nie podejrzewając, że za kilka miesięcy będzie się płaszczył przed swoją żoną
tylko dlatego, że była z domu księżniczką Durdoleosow.) Żadna z nich nie potrafiłaby
zrozumieć naszej rozmowy; żadna nie jest warta, abyśmy my, poważni mężczyźni,
mówili o niej.
— Po cóż miałyby rozumieć nasze rozmowy? — spytał Bazarow.
— O kim mówicie? — wtrąciła się Eudoksja.
— O ładnych kobietach.
— Jak to? Więc pan podziela poglądy Proudhona?
Bazarow hardo się wyprostował.
— Nie podzielam niczyich poglądów; mam własne.
— Precz z autorytetami! — krzyknął Sitnikow rad, że może użyć ostrych słów w
obecności człowieka, przed którym się poniżał.
— Ale sam Macaulay... — zaczęła znów Kukszina.
— Precz z Macaulayem! — zagrzmiał Sitnikow. — Pani broni tych bab?
— Nie bronię bab, tylko praw kobiet, o które przysięgłam sobie walczyć do
ostatniej kropli krwi.
— Precz z... — tu Sitnikow urwał. — Bynajmniej ich nie neguję — powiedział.
— Nie! Widzę, że jest pan słowianofilem.
— Nie, nie jestem słowianofilem, chociaż oczywiście…
— Nie! nie! nie! Słowianofil z pana! Zwolennik Domostroju
14
. Panu by tylko
nahajkę do ręki.
— Nahajka... to niezła rzecz — zauważył Bazarow — tylko że pijemy teraz ostatnie
krople...
— Czego? — przerwała Eudoksja.
— Szampana, czcigodna Awdotio Nikitiszno, szampana, nie twojej krwi.
— Nie mogę słuchać obojętnie, gdy ktoś napada na kobiety — ciągnęła dalej
Eudoksja. — To okropne, okropne. Zamiast napadać, lepiej przeczytałby pan książkę
Micheleta De l'amour. To cudo. Panowie, rozmawiajmy o miłości — dodała Eudoksja,
w rozmarzeniu opuszczając rękę na zmiętą poduszkę kanapy.
Zapanowało nagłe milczenie.
— Nie, po co mówić o miłości — rzekł Bazarow. — Ale wspomniała pani o
Odincowej... Takie, zdaje się, wymieniła pani nazwisko? Któż to jest?
— Urocza! urocza! — zapiszczał Sitnikow. — Przedstawię pana! Mądra, bogata,
wdowa. Niestety, nie jest jeszcze dosyć inteligentna: powinna poznać bliżej naszą
Eudoksję. Pani zdrowie, Eudoxie! Trąćmy się. Et toc, et toc, et tin-tin-tin. Et toc, et
toc, et tin—tin-tin-tin!
— Victor, figlarz z pana.
Śniadanie ciągnęło się długo. Po pierwszej butelce szampana poszła druga,
trzecia, a nawet czwarta... Eudoksja trajkotała bez wytchnienia; Sitnikow do-
trzymywał jej kroku. Długo rozważali oboje zagadnienie małżeństwa: czy małżeństwo
14
Domostroj — zbiór przepisów z w. XVI, dotyczących zasad rodzinnych i domowych Rosjan. (Przyp. red.)
jest przesądem, czy występkiem? i jacy rodzą się ludzie, jednakowi czy różni? i na
czym właściwie polega indywidualność? Doszło wreszcie do tego, że Eudoksja,
czerwona od wypitego wina, stukając płaskimi paznokciami o klawisze rozstrojonego
fortepianu, zaczęła śpiewać ochrypłym głosem najpierw cygańskie pieśni, a potem
romans Seymour-Schiffa Drzemie senna Grenada, Sitnikow zaś owiązał głowę szalem
i odgrywał omdlewającego kochanka przy słowach:
I usta twe z moimi
Gorącym pocałunkiem złączyć...
Arkadiusz nie mógł już wytrzymać.
— Panowie, za bardzo to wszystko staje się podobne do Bedlam
15
— zauważył
głośno.
Bazarow, który bardzo rzadko wtrącał do rozmowy szydercze uwagi — zajmował
go raczej szampan — głośno ziewnął, wstał i nie żegnając się z gospodynią wyszedł
razem z Arkadiuszem. Sitnikow pobiegł za nimi.
— No co, no co? — pytał przypochlebnie, biegnąc to z prawej, to z lewej strony. —
Przecież mówiłem: wspaniała osoba! Więcej takich kobiet! Eudoksja jest w swoim
rodzaju wysoce moralnym zjawiskiem.
— A ten zakład twego ojca jest także moralnym zjawiskiem? — powiedział
Bazarow wskazując palcem na szynk, obok którego właśnie przechodzili.
Sitnikow znowu wybuchnął piskliwym śmiechem. Bardzo wstydził się swego
pochodzenia i nie wiedział, czy powinien uznać nieoczekiwane tykanie Bazarowa za
pochlebstwo czy też za obrazę.
XIV
W kilka dni później odbył się bal u gubernatora. Matwiej Iljicz był prawdziwym
„bohaterem dnia". Gubernialny marszałek szlachty oświadczył wszem wobec, że
przybył właściwie tylko z szacunku dla niego, gubernator zaś nawet na balu, i nawet
kiedy stał nieruchomo, wciąż jak gdyby „wydawał polecenia". Delikatność obejścia
Matwieja Iljicza mogła równać się tylko z jego dostojeństwem. Głaskał próżność
wszystkich, jednych z pewnym niesmakiem, innych z odcieniem szacunku; en vrai
15
Bedlam — zakład dla umysłowo chorych pod Londynem. (Przyp. red.)
chevalier français
16
rozpływał się w uprzejmościach wobec pań, wciąż śmiał się
donośnym, dźwięcznym śmiechem, i sam tylko, jak przystało dostojnikowi. Poklepał
po plecach Arkadiusza i głośno nazwał go „kochanym siostrzeńcem", zaszczycił
Bazarowa, ubranego w podniszczony frak, roztargnionym, ale pobłażliwym spoj-
rzeniem, które musnęło twarz młodzieńca, oraz niewyraźnym, choć uprzejmym
mruknięciem, w którym można było tylko odróżnić dźwięki „ja..." i „...dzo"; podał
palec Sitnikowowi i obdarzył go uśmiechem, ale uczynił to, gdy odwracał już głowę;
nawet pani Kukszin, która zjawiła się na balu bez krynoliny i w brudnych
rękawiczkach, ale za to z rajskim ptakiem we włosach, powiedział: Enchanté
17
.
Gości było mnóstwo, nie brakło też kawalerów; panowie we frakach cisnęli się
pod ścianami, za to wojskowi tańczyli z zapałem, a zwłaszcza jeden z nich, który
spędził ze sześć tygodni w Paryżu, gdzie nauczył się rozmaitych zawadiackich
okrzyków, jak: zuf, ah fichtrrre, pst, pst, mon bibi itp. Słówka te wymawiał doskonale,
z prawdziwie paryskim szykiem, ale jednocześnie mówił si j’aurais, zamiast si j'avais i
absolument w znaczeniu koniecznie, słowem, posługiwał się owym rosyjsko-
francuskim narzeczem, które tak śmieszy Francuzów, kiedy nie muszą nas zapewniać,
że mówimy ich językiem jak anioły, comme des anges.
Arkadiusz, jak wiemy, tańczył źle, Bazarow zaś nie tańczył wcale; obaj usadowili
się w kącie; przyłączył się do nich Sitnikow. Z pogardliwym uśmiechem na twarzy
rzucał jadowite uwagi, zuchwale rozglądał się dokoła i zdawało się, że doznaje
prawdziwej rozkoszy. Nagle wyraz jego twarzy zmienił się; zwrócił się do Arkadiusza i
powiedział jakby zmieszany: — Przyjechała Odincowa.
Arkadiusz obejrzał się i zobaczył wysoką kobietę w czarnej sukni; przystanęła w
drzwiach sali. Uderzył go jej dostojny wygląd. Obnażone ręce były harmonijnie
opuszczone wzdłuż zgrabnej figury; na krągłe ramiona spadały z lśniących włosów
delikatne gałązki fuksji; jasne oczy spoglądały mądrze i spokojnie, właśnie spokojnie,
nie marząco, spod nieco wydatnego białego czoła, a na ustach błąkał się ledwo
dostrzegalny uśmiech. Promieniowała z tej twarzy jakaś łagodna i delikatna siła.
— Pan ją zna? — zapytał Arkadiusz Sitnikowa.
— Od niedawna. Chce pan, żebym pana przedstawił?
— Owszem... po tym kadrylu.
Bazarow także zwrócił uwagę na Odincową.
16
jak prawdziwy kawaler francuski
17
bardzo mi miło
— Cóż to za osoba? — rzekł. — Nie jest podobna do innych bab.
Gdy kadryl się skończył, Sitnikow zaprowadził Arkadiusza do Odincowej; ale
można było wątpić, czy znał ją bliżej; plątał się w swych wypowiedziach, ona zaś
patrzyła na niego z pewnym zdumieniem. Twarz jej rozjaśniła się jednak na dźwięk
nazwiska Arkadiusza. Zapytała go, czy jest synem Mikołaja Pietrowicza.
— Tak, pani.
— Widziałam pańskiego ojca dwa razy i wiele o nim słyszałam — ciągnęła dalej. —
Rada jestem pana poznać.
W tej chwili podbiegł do niej jakiś adiutant i poprosił ją do kadryla. Przyjęła
zaproszenie.
— Pani tańczy? — z szacunkiem zapytał Arkadiusz.
— Tańczę. Dlaczego pan myśli, że nie tańczę? Czy wydaję się panu zbyt stara?
— Ależ co znowu! W takim razie pozwolę sobie prosić panią o mazura.
Odincowa uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Bardzo chętnie — powiedziała i spojrzała na Arkadiusza wprawdzie nie z góry,
ale tak, jak zamężne siostry patrzą na młodziutkich braci.
Odincowa była nieco starsza od Arkadiusza, niedawno skończyła dwadzieścia
osiem lat, ale w jej obecności czuł się niby uczeń czy student, jak gdyby różnica lat
była znacznie większa. Do Odincowej majestatycznie podszedł Matwiej Iljicz z
komplementami. Arkadiusz oddalił się trochę, ale wciąż patrzył na nią; również
podczas kadryla nie spuszczał z niej oczu. Odincowa rozmawiała ze swoim tancerzem
w sposób tak samo niewymuszony jak z dygnitarzem; spokojnie poruszała głową,
wodziła wokół oczyma i dwa razy cicho się roześmiała. Nos miała nieco zbyt gruby, jak
prawie wszystkie Rosjanki, i cerę niezupełnie czystą, mimo to Arkadiusz orzekł, że
nigdy jeszcze nie spotkał tak uroczej kobiety. Głos jej ciągle dźwięczał mu w uszach;
nawet fałdy jej sukni układały się jak gdyby inaczej, harmonijniej i szerzej niż u
innych, ruchy zaś były lekkie, a zarazem naturalne.
Arkadiusz czuł się nieco onieśmielony, gdy przy pierwszych dźwiękach mazura
usiadł obok swej damy; zamierzał rozpocząć rozmowę, przeciągnął ręką po włosach i
nie znajdował ani jednego słowa. Ale jego nieśmiałość i zakłopotanie nie trwały długo;
udzielił mu się spokój Odincowej; po kwadransie swobodnie opowiadał jej o swoim
ojcu, o stryju, o życiu w Petersburgu i na wsi. Odincowa słuchała go z uprzejmym
zainteresowaniem, lekko otwierając i zamykając wachlarz; przerywał swoją paplaninę,
gdy zapraszali ją do tańca kawalerowie; Sitnikow prosił ją dwa razy. Wracała, siadając
znowu, brała wachlarz i pierś jej nawet nie poruszała się szybciej. Arkadiusz zaś
znowu zaczynał paplać, szczęśliwy, że znajduje się w jej pobliżu, że mówi z nią, widzi
jej oczy, wspaniałe czoło i całą jej miłą, poważną i mądrą twarz. Sama mówiła mało,
ale to, co mówiła, wskazywało na znajomość życia; z pewnych jej uwag Arkadiusz
wywnioskował, że wiele już przeżyła i przemyślała.
— Z kim pan stał? — zapytała. — Wtedy gdy pan Sitnikow podszedł z panem do
mnie?
— Więc pani go zauważyła? — zapytał z kolei Arkadiusz. — Wspaniałą ma twarz,
prawda? To mój przyjaciel Bazarow.
I Arkadiusz zaczął mówić o „swoim przyjacielu".
Mówił o nim tak szczegółowo i z takim zachwytem, że Odincowa zwróciła się w
jego stronę i spojrzała z uwagą. Mazur zbliżał się ku końcowi. Arkadiusz poczuł żal, że
musi pożegnać swą damę, tak przyjemnie spędził z nią około godziny! Co prawda,
przez cały czas czuł wyraźnie, że ona czyni mu jak gdyby łaskę, że powinien być jej
wdzięczny, ale młodym sercom nie ciążą takie uczucia.
Muzyka zamilkła.
— Merci — rzekła Odincowa wstając. — Obiecał pan mnie odwiedzić, niechże więc
zabierze pan z sobą swego przyjaciela. Ciekawa byłabym poznać człowieka, który ma
odwagę w nic nie wierzyć.
Do Odincowej zbliżył się gubernator, oświadczył, że kolacja na stole, i z
zaaferowaną miną podał jej ramię. Odchodząc odwróciła się, aby po raz ostatni
uśmiechnąć się i skinąć Arkadiuszowi głową. Arkadiusz złożył jej niski ukłon, spojrzał
za nią (jak zgrabna wydała mu się jej postać spowita w połyskujący czarny jedwab!),
pomyślał: „W tej chwili zapomniała już o moim istnieniu", i duszę jego ogarnął słodki
spokój...
— No, cóż? — zapytał Bazarow, gdy Arkadiusz wrócił do kąta. — Zabawiłeś się?
Mówił mi przed chwilą pewien ziemianin, że ta pani — ho, ho, ho! Ale ten ziemianin
to chyba głupiec. A jak ty myślisz? Czy ona rzeczywiście jest ho, ho, ho?
— Niezupełnie rozumiem to określenie — odrzekł Arkadiusz.
— A to dopiero! Jaki niewinny!
— W takim razie nie rozumiem twego ziemianina. Odincowa jest bez wątpienia
bardzo miła, ale zachowuje się tak chłodno i powściągliwie, że...
— Cicha woda... wiesz! — przerwał Bazarow. — Mówisz, że jest chłodna? Właśnie
cały w tym smak! Przecie lubisz lody, prawda?
— Może — wybąkał Arkadiusz — ale nic o tym nie wiem. Ona chce cię poznać i
prosiła, żebym cię do niej zabrał.
— Wyobrażam sobie, jak mnie obmalowałeś! Zresztą dobrześ zrobił. Zawieź mnie
do niej. Wszystko jedno czy to gubernialna lwica, czy emancipee w rodzaju pani
Kukszin, ale takich ramion dawno nie widziałem.
Arkadiusz poczuł się dotknięty cynizmem Bazarowa, lecz jak to często bywa,
zarzucił mu nie to, co mu się nie spodobało...
— Dlaczego nie chcesz przyznać, że kobiety też mogą myśleć niezależnie? —
zapytał półgłosem.
— Dlatego, bracie, że według moich obserwacji tą cechą odznaczają się tylko
bardzo brzydkie kobiety.
Na tym rozmowa się urwała. Obaj młodzi ludzie opuścili bal zaraz po kolacji. Gdy
wychodzili, pani Kukszin roześmiała się nerwowo, ze złością, ale niezbyt głośno; czuła
się głęboko urażona, że żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi. Została najdłużej ze
wszystkich na balu i o czwartej nad ranem zatańczyła z Sitnikowem polkę-mazurkę na
paryską modłę. Tym pouczającym widowiskiem zakończył się bal u gubernatora.
XV
— Zobaczymy, do jakiego rzędu ssaków należy ta osoba — mówił następnego dnia
do Arkadiusza Bazarow idąc z nim schodami hotelu, w którym zatrzymała się
Odincowa. — Czuję, że coś tu jest nie w porządku.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Arkadiusz. — Jak to? Ty, Bazarow, uznajesz tę
ciasną moralność, która...
— Ależ dziwak z ciebie! — niedbale przerwał mu Bazarow. — Czy nie wiesz, że
wśród nas, w naszym narzeczu „nie w porządku" znaczy „w porządku"? A zatem
sprawa godna uwagi. Czy sam nie mówiłeś mi dzisiaj, że Odincowa jakoś dziwnie
wyszła za mąż, chociaż uważam, że małżeństwo z bogatym starcem nie tylko nie jest
dziwne, lecz przeciwnie, dowodzi rozsądku. Nie wierzę miejskim plotkom; ale lubię
pomyśleć, jak powiada nasz wykształcony gubernator, że nie są pozbawione
słuszności.
Arkadiusz nic nie odpowiedział i zastukał do drzwi. Młody służący w liberii
wprowadził obu przyjaciół do wielkiego pokoju, kiepsko umeblowanego, jak wszystkie
pokoje w rosyjskich hotelach, lecz za to pełnego kwiatów. Wkrótce zjawiła się
Odincowa w skromnej porannej sukni. W blasku wiosennego słońca wydawała się
jeszcze młodsza. Arkadiusz przedstawił jej Bazarowa i z ukrytym zdziwieniem spo-
strzegł, że tamten jakby się zmieszał; Odincowa była zupełnie spokojna, jak wczoraj.
Bazarow zdał sobie sprawę ze swego zmieszania i był zły na siebie. „To ci dopiero!
Przeląkłem się baby!" — pomyślał i rozwalił się w fotelu niczym Sitnikow, po czym
zaczął mówić w sposób przesadnie swobodny; Odincowa nie spuszczała z niego
swoich jasnych oczu.
Anna Odincowa była córką Sergiusza Nikołajewicza Łoktiewa, słynnego z urody
aferzysty i karciarza, który spędziwszy piętnaście lat w Petersburgu i Moskwie na
hucznych zabawach, skończył na tym, że zgrał się do nitki i musiał osiąść na wsi, gdzie
zresztą wkrótce umarł zostawiając niewielki mająteczek dwom swym córkom:
dwudziestoletniej Annie i dwunastoletniej Katarzynie. Matka ich, pochodząca ze
zubożałego rodu książąt Ch., zmarła w Petersburgu, gdy mąż jej był jeszcze w pełni sił.
Położenie Anny po śmierci ojca było bardzo ciężkie. Wyborna edukacja, jaką
otrzymała w Petersburgu, nie przygotowała jej do gospodarskich i domowych
kłopotów ani też do życia na odludnej wsi. Nie znała dosłownie nikogo w całej okolicy,
nie miała do kogo zwrócić się o radę. Ojciec starał się unikać wszelkich stosunków z
sąsiadami, gardził nimi i oni nim gardzili, każdy na swój sposób. Anna nie straciła
jednak głowy, natychmiast zaprosiła do siebie siostrę swojej matki, księżniczkę
Awdotię Stiepanownę Ch., złą i sprytną staruszkę, która zamieszkawszy u siostrzenicy
zagarnęła dla siebie najlepsze pokoje, gderała i zrzędziła od rana do nocy i nawet do
ogrodu wychodziła w towarzystwie jedynego, jaki jej pozostał, poddanego chłopa,
ponurego lokaja w trójgraniastym kapeluszu i znoszonej tabaczkowej liberii z
błękitnym galonem. Anna cierpliwie znosiła wszystkie dziwactwa ciotki, z wolna za-
jęła się wychowaniem siostry i jak gdyby pogodziła się z myślą, że zwiędnie na
odludziu... Ale los chciał inaczej. Przypadkiem ujrzał ją niejaki Odincow, mężczyzna
czterdziestosześcioletni, bardzo bogaty, dziwak, hipochondryk, gruby, ciężki i ponury,
zresztą niegłupi i niezły człowiek; zakochał się w niej i poprosił o rękę. Zgodziła się
zostać jego żoną; przeżył z nią sześć lat, a umierając zostawił jej cały swój majątek.
Anna Siergiejewna przez rok po śmierci męża nie wyjeżdżała ze wsi; potem wybrała
się razem z siostrą za granicę, lecz była tylko w Niemczech; stęskniła się i wróciła do
swej uroczej wsi Nikolskoje położonej w odległości czterdziestu wiorst od ***. Miała
tam wspaniały, doskonale urządzony dom, piękny ogród i oranżerię: nieboszczyk
Odincow nie odmawiał sobie niczego. Anna Siergiejewna bardzo rzadko bywała w
mieście, przeważnie jeździła tam za interesami i na krótko. W guberni nie była
lubiana; bardzo oburzano się z powodu jej małżeństwa z Odincowem, opowiadano o
niej przeróżne niebywałe historie, zapewniano, że pomagała ojcu w jego szulerskich
machinacjach, że nie przypadkiem jeździła za granicę, lecz po to, by ukryć nieszczęsne
następstwa... „Pan rozumie, jakie następstwa?" — dodawali oburzeni plotkarze.
„Przeszła przez ogień i wodę" — mawiano o niej, a pewien znany w guberni dowcipniś
dorzucał zazwyczaj: „I z niejednego pieca chleb jadła." Wszystkie te plotki dochodziły
do niej, lecz puszczała je mimo uszu: charakter miała niezależny i dość stanowczy.
Odincowa siedziała głęboko wtulona w fotel i złożywszy jedną rękę na drugiej
słuchała Bazarowa, który, wbrew swemu zwyczajowi, mówił dużo i wyraźnie starał się
zainteresować towarzyszkę rozmowy, co znowu zdziwiło Arkadiusza. Nie potrafił
rozstrzygnąć, czy Bazarow osiągnął swój cel. Z twarzy Anny Siergiejewny trudno było
się domyślić, jakich doznawała wrażeń; ta twarz niezmiennie wyrażała subtelną
uprzejmość; piękne, błyszczące oczy patrzyły uważnie, ale była to uwaga beznamiętna.
Sztuczność Bazarowa w pierwszych chwilach wizyty podziałała na nią nieprzyjemnie,
jak przykry zapach czy ostry dźwięk; ale od razu zrozumiała, że Bazarow był zmie-
szany, a to jej nawet schlebiało. Budziła w niej odrazę tylko wulgarność, tego zaś nikt
Bazarowowi nie mógł zarzucić. Arkadiusz owego dnia nie przestawał się dziwić.
Spodziewał się, że Bazarow z Odincową, jako kobietą mądrą, będzie rozmawiał o
swoich poglądach i przekonaniach; przecież sama chciała posłuchać człowieka, „który
ma odwagę w nic nie wierzyć"; tymczasem Bazarow mówił o medycynie, homeopatii,
botanice. Okazało się, że Odincowa na swym odludziu nie traciła czasu: przeczytała
kilka dobrych książek i mówiła poprawnie po rosyjsku. Skierowała rozmowę na temat
muzyki, lecz zauważywszy, że Bazarow nie uznaje sztuki, wróciła niepostrzeżenie do
botaniki, chociaż Arkadiusz zaczął się już rozwodzić o znaczeniu melodii ludowych.
Odincowa nadal traktowała go jak młodszego brata: zdawało się, że ceni w nim
dobroć i prostotę młodości, lecz nic ponadto. Rozmowa pełna umiaru, urozmaicona i
żywa trwała przeszło trzy godziny.
Wreszcie przyjaciele wstali, by się pożegnać. Anna Siergiejewna spojrzała na nich
życzliwie, podała każdemu swą piękną białą rękę i pomyślawszy chwilkę, z
niepewnym, lecz miłym uśmiechem powiedziała:
— Jeśli nie boicie się, panowie, nudy, przyjedźcie do mnie na wieś.
— Ależ, Anno Siergiejewno! — zawołał Arkadiusz. — Będę to sobie poczytywał za
wyjątkowe szczęście...
— A pan, monsieur Bazarow?
Bazarow poprzestał na ukłonie, i Arkadiuszowi wypadło zdziwić się po raz
ostatni: na twarzy przyjaciela zauważył rumieniec.
— No — powiedział do niego, gdy wyszli — czy wciąż jeszcze myślisz, że ona jest
ho-ho-ho?
— Kto ją tam wie! Proszę, do jakiej oziębłości doszła! — odrzekł Bazarow i po
chwili milczenia dodał: — Księżna, osoba panująca! Powinna tylko nosić z tyłu tren i
koronę na głowie.
— Nasze księżne nie mówią tak po rosyjsku — zauważył Arkadiusz.
— Była w opałach, braciszku, pokosztowała naszego chleba.
— A jednak jest zachwycająca — powiedział Arkadiusz.
— Jakie wspaniałe ciało! — ciągnął dalej Bazarow — doprawdy, aż się prosi na
wykład anatomii.
— Przestań, Eugeniuszu, na Boga! Do czego to podobne!
— No, nie gniewaj się, delikaciku. Przecież powiedziałem: pierwsza klasa. Trzeba
będzie do niej pojechać.
— Kiedy?
— Chociażby pojutrze. Cóż mamy tu do roboty? Pić z panią Kukszin szampana?
Słuchać, co mówi twój krewny, liberalny dygnitarz? Pojedziemy pojutrze. Zresztą
dworek mojego ojca znajduje się niedaleko stamtąd. Przecie to Nikolskoje leży przy
drodze do ***?
— Tak.
— Optime. Po cóż zwlekać; zwlekają tylko głupcy i przemądrzalcy. Powiadam ci:
wspaniałe ciało!
W trzy dni potem obaj przyjaciele jechali traktem do wsi Nikolskoje. Dzień był
jasny i niezbyt gorący, dobrze odkarmione konie pocztowe szły zgodnie, z lekka
wymachując podwiązanymi i zaplecionymi ogonami. Arkadiusz patrzył na trakt i
uśmiechał się, sam nie wiedząc dlaczego.
— Złóż mi życzenia — zawołał nagle Bazarow. — Dzisiaj jest 22 czerwca, dzień
moich imienin. Zobaczymy, jak mi się powiedzie. Dzisiaj czekają na mnie w domu —
dodał zniżając głos. — No to poczekają, nic ważnego!
XVI
Dwór, w którym mieszkała Anna Siergiejewna, stał na połogim, odsłoniętym
wzgórzu, opodal żółtej murowanej cerkwi z zielonym dachem, białymi kolumnami i
wymalowanym nad górnym wejściem freskiem w stylu „włoskim", który przedstawiał
Zmartwychwstanie Chrystusa. Osobliwie zwracał uwagę swymi zaokrąglonymi
konturami smagły rycerz w szyszaku, widoczny na pierwszym planie malowidła. Za
cerkwią dwoma rzędami ciągnęły się wiejskie chaty; gdzieniegdzie nad słomianymi
strzechami sterczały kominy. Dwór, zbudowany w tym samym stylu co cerkiew,
znanym u nas pod nazwą stylu Aleksandra, również był pomalowany na żółto, miał
zielony dach, białe kolumny i fronton z herbem. Gubernialny architekt wzniósł obie
budowle za aprobatą nieboszczyka Odincowa, który nie cierpiał niedorzecznych, we-
dług jakiegoś widzimisię improwizowanych, jak mawiał, nowości. Z obu stron domu
stały ciemno drzewa starego parku; aleja wysadzona strzyżonymi świerkami wiodła
do podjazdu.
Na spotkanie naszych przyjaciół wyszli dwaj rośli lokaje w liberiach; jeden z nich
zaraz pobiegł po ochmistrza. Ochmistrz, gruby mężczyzna w czarnym fraku, zjawił się
natychmiast i poprowadził gości wysłanymi dywanem schodami do pokoju, gdzie
stały już dwa łóżka i wszystko, co potrzebne do toalety. Widać było, że w domu
panował porządek: wszędzie było czysto, wszędzie unosił się jakiś szacowny zapach,
niby w ministerialnych poczekalniach.
— Anna Siergiejewna prosi panów do siebie za pół godziny — oznajmił ochmistrz.
— Czy na razie panowie nic nie rozkażą?
— Nie, mój czcigodny — odrzekł Bazarow. — Chyba że zechcesz nam przynieść
kieliszek wódki.
— Słucham pana — powiedział ochmistrz z pewnym zdumieniem i odszedł
skrzypiąc butami.
— Cóż za granżanr!
18
— zauważył Bazarow. — Chyba tak się to po waszemu
nazywa! Księżna, nie ma co mówić!
— Właśnie, księżna! — zaprotestował Arkadiusz. — Od razu zaprosiła do siebie
takich wielkich arystokratów jak my.
— A zwłaszcza ja, przyszły lekarzyna, syn konowała i wnuk diaka... Wiesz
przecież, że jestem wnukiem diaka?...
— Jak Sperański — dodał, krzywiąc się, po chwili milczenia. — Ależ sobie
dogadza, dogadza sobie ta pani! Może powinniśmy włożyć fraki?
Arkadiusz wzruszył tylko ramionami... ale także czuł niejakie zakłopotanie.
W pół godziny później Bazarow i Arkadiusz zeszli do salonu. Był to obszerny,
18
Grand genre — wielkopański styl. (W oryg. pisownia fonetyczna.)
wysoki pokój, urządzony z pewnym przepychem, lecz bez szczególnego smaku.
Ciężkie i drogie meble stały według z dawna ustalonego porządku pod ścianami
pokrytymi brązowym obiciem w złoty deseń; nieboszczyk Odincow sprowadził je z
Moskwy za pośrednictwem swojego przyjaciela, handlarza win, który załatwiał
wszystkie jego zlecenia. Nad kanapą, na środkowej ścianie, wisiał portret
jasnowłosego mężczyzny o obrzękłej twarzy; zdawało się, że niechętnie spogląda na
gości.
— To pewno on — szepnął do Arkadiusza Bazarow i marszcząc nos dodał: — A
może stąd uciec?
W tej chwili jednak weszła pani domu. Miała na sobie lekką bareżową suknię;
włosy zaczesane gładko na uszy nadawały dziewczęcy wyraz jej czystej i świeżej
twarzy.
— Dziękuję, że panowie dotrzymali słowa — zaczęła — zabawicie trochę u mnie;
tutaj doprawdy jest niebrzydko. Zapoznam was z moją siostrą; dobrze gra na
fortepianie. Dla pana, monsieur Bazarow, to sprawa obojętna; ale pan, monsieur
Kirsanow, zdaje się, lubi muzykę; prócz siostry mieszka u mnie staruszka ciotka, a
jeden z sąsiadów niekiedy przyjeżdża na karty: oto całe nasze towarzystwo. A teraz
siądźmy.
Krótkie to przemówienie wygłosiła Odincowa bardzo wyraźnie, jak gdyby
nauczyła się go na pamięć. Potem zwróciła się do Arkadiusza. Matka Odincowej, jak
się okazało, znała jego matkę i była nawet jej powiernicą w okresie, gdy tamta
zakochała się w Mikołaju Pietrowiczu. Arkadiusz z zapałem zaczął mówić o
nieboszczce, Bazarow zaś przez ten czas przeglądał albumy. „Jaki zrobiłem się
grzeczniutki" — pomyślał.
Piękna charcica w błękitnej obroży wbiegła do salonu, stukając pazurami o
podłogę; za nią weszła osiemnastoletnia dziewczyna, smagła brunetka o nieco
okrągłej, lecz przyjemnej twarzy i niewielkich, ciemnych oczach. W rękach trzymała
koszyk pełen kwiatów.
— To moja Katia — powiedziała Odincowa wskazując ją ruchem głowy.
Katia lekko dygnęła, usiadła obok siostry i zaczęła układać kwiaty. Charcica, która
wabiła się Fifi, machając ogonem podeszła kolejno do obu gości i dotknęła swym
chłodnym nosem ręki każdego z nich.
— Sama to wszystko narwałaś? — zapytała Odincowa.
— Tak — powiedziała Katia.
— A ciotka przyjdzie na herbatę?
— Tak.
Mówiąc Katia uśmiechała się przyjemnie, trochę wstydliwie, ale szczerze, i
patrzyła w jakiś zabawny i surowy jednocześnie sposób, z dołu do góry. Wszystko w
niej było bardzo jeszcze dziewczęce, prawie dziecinne: głos, puszek na całej twarzy,
różowe ręce z bledszymi nieco plamkami na dłoniach i stulone troszkę ramiona...
Nieustannie czerwieniła się i szybko oddychała.
Odincowa zwróciła się do Bazarowa:
— Pan przegląda obrazki z poczucia przyzwoitości, Eugeniuszu Wasiliczu —
zaczęła. — Przecież to pana nie interesuje. Niech pan zechce przysunąć się do nas,
podyskutujemy trochę.
Bazarow przysiadł się bliżej.
— O czym każe pani mówić? — rzekł.
— Wybór pozostawiam panu. Uprzedzam, że bardzo lubię dyskutować.
— Pani?
— Tak. Pana to dziwi? Dlaczego?
— Ponieważ, o ile mogę sądzić, ma pani charakter spokojny i opanowany,
dyskusja zaś wymaga zapału.
— Tak szybko zdążył mnie pan poznać? Po pierwsze, jestem niecierpliwa i uparta,
proszę zapytać Kati; po drugie, bardzo prędko się zapalam.
Bazarow spojrzał na Annę Siergiejewnę.
— Być może, pani wie lepiej. Chce pani zatem dyskutować? Cóż, proszę bardzo.
Przeglądałem widoki Saskiej Szwajcarii w pani albumie; pani zauważyła, że mnie to
nie może zająć. Powiedziała pani tak dlatego, że nie przypuszcza pani, bym posiadał
zmysł artystyczny, i tak jest w istocie; ale te widoki mogły mnie na przykład
zainteresować z punktu widzenia geologii, kształtowania się gór.
— Pan wybaczy, jako geolog raczej posłużyłby się pan książką, dziełem
specjalnym niż rysunkiem.
— Rysunek ukaże mi plastycznie to, co w książce zawiera się na dziesięciu
stronicach.
Anna Siergiejewna chwilę milczała.
— Więc doprawdy nie ma pan w sobie ani odrobiny wyczucia artystycznego? —
zapytała opierając się łokciami o stół i w ten sposób przybliżając swą twarz do twarzy
Bazarowa. — Jakże się pan bez tego obchodzi?
— Chciałbym wiedzieć, do czego to wyczucie ma mi służyć?
— Chociażby do tego, by poznawać i rozumieć ludzi.
Bazarow uśmiechnął się.
— Po pierwsze, do tego celu służy doświadczenie życiowe; po drugie ośmielę się
twierdzić, że poznawanie poszczególnych jednostek niewarte jest zachodu. Wszyscy
ludzie są do siebie podobni, zarówno ciałem, jak i duszą; każdy z nas ma mózg,
śledzionę, serce i płuca zbudowane jednakowo; tak zwane cechy charakteru są
również takie same u wszystkich: niewielkie odchylenia nic nie znaczą. Wystarczy
znać jeden egzemplarz człowieka, by móc wydawać sądy o wszystkich innych. Ludzie
są jak drzewa w lesie; botanik nie będzie się zajmował każdą brzozą z osobna.
Katia, która bez pośpiechu układała kwiaty, ze zdumieniem podniosła oczy na
Bazarowa i napotkawszy jego przelotne i niedbałe spojrzenie zarumieniła się po uszy.
Anna Siergiejewna pokręciła głową.
— Drzewa w lesie — powtórzyła. — Więc według pana nie ma różnicy między
człowiekiem mądrym a głupim, dobrym a złym?
— Nie, jest, ale taka, jak między chorym a zdrowym. Płuca suchotnika wyglądają
inaczej niż płuca pani czy moje, chociaż zbudowane są tak samo. Wiemy w
przybliżeniu, jakie są przyczyny niedomagań cielesnych; choroby zaś charakteru
powstają wskutek złego wychowania, przeróżnych głupstw, którymi od dzieciństwa
nabija się człowiekowi głowę, słowem, są wynikiem oburzającego stanu
społeczeństwa. Naprawcie społeczeństwo, a wtedy nie będzie chorób.
Bazarow mówił to wszystko z taką miną, jakby jednocześnie myślał: „Wierz mi
lub nie wierz, wszystko mi jedno!" Powoli wodził długimi palcami po faworytach i
spojrzenie jego błądziło z kąta w kąt.
— Przypuszcza pan zatem — rzekła Anna Siergiejewna — że z chwilą gdy
społeczeństwo się zmieni, nie będzie głupich i złych ludzi?
— W każdym razie gdy społeczeństwo będzie należycie urządzone, stanie się
obojętne, czy człowiek jest głupi czy mądry, zły czy dobry.
— Rozumiem, wszyscy będą mieli jednakowe śledziony.
— Otóż to, łaskawa pani!
Odincowa zwróciła się do Arkadiusza:
— A pan jak sądzi, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Zgadzam się z Eugeniuszem — odpowiedział.
Katia popatrzyła na niego ukradkiem.
— Zadziwiacie mnie, panowie — rzekła Odincowa — ale jeszcze o tym pomówimy.
Słyszę, że ciotka schodzi na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.
Weszła ciotka Anny Siergiejewny, księżniczka Ch ***, chudziutka i mała, o twarzy
jak piąstka i nieruchomych, złych oczach spoglądających spod siwej peruczki; ledwie
skinąwszy głową gościom, usiadła w szerokim, obitym aksamitem fotelu, do którego
nikt prócz niej nie miał prawa. Katia podstawiła jej podnóżek, stara nie podziękowała,
nawet nie spojrzała na nią; poruszyła tylko rękoma pod żółtym szalem okrywającym
niemal całkowicie jej wątłe ciało. Księżniczka lubiła żółty kolor, przy czepku też miała
jaskrawożółte wstążki.
— Jak się cioci spało? — zapytała Odincowa podnosząc głos.
— Znowu ten pies tutaj? — burknęła w odpowiedzi stara i widząc, że Fifi zrobiła
dwa niepewne kroki w jej kierunku, krzyknęła: — A pójdziesz, pójdziesz!
Katia zawołała Fifi i otworzyła jej drzwi.
Fifi radośnie rzuciła się przed siebie w nadziei, że wyprowadzą ją na spacer, gdy
została jednak sama za drzwiami, zaczęła drapać w nie i skomleć. Księżniczka
nachmurzyła się, Katia chciała już wyjść...
— Myślę, że podano herbatę — rzekła Odincowa. — Chodźmy, panowie; ciocia
pozwoli na herbatę.
Księżniczka wstała w milczeniu i pierwsza wyszła z salonu. Wszyscy ruszyli za nią
do jadalni. Kozaczek w liberii z hałasem podsunął jej wymoszczony poduszkami i tak
samo uświęcony fotel. Katia, która nalewała herbatę, podała jej pierwszej filiżankę z
wymalowanym herbem. Stara nałożyła sobie miodu do filiżanki (uważała, że picie
herbaty z cukrem jest grzechem i zbytecznym wydatkiem, chociaż sama na nic nie
łożyła) i nagle zapytała ochrypłym głosem:
— A cóż pisze k s j ą ż e Iwan?
Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadiusz wkrótce domyślili się, że nikt na
nią nie zwraca uwagi, chociaż jest traktowana z szacunkiem. „Trzymają ją tu dla
splendoru, bo to latorośl książęcego rodu" — pomyślał Bazarow... Po herbacie Anna
Siergiejewna zaproponowała przechadzkę, ale zaczął kropić deszcz i wszyscy, z
wyjątkiem księżniczki, wrócili do salonu. Przyjechał sąsiad, amator gry w karty;
Porfiriusz Płatonowicz, tak się bowiem ów sąsiad nazywał, był tłuściutki, siwy, z
krótkimi, jakby toczonymi nóżkami, bardzo uprzejmy i skory do śmiechu. Anna
Siergiejewna, która przeważnie rozmawiała z Bazarowem, zapytała go, czy nie
zechciałby zagrać z nimi w staromodnego preferansa. Bazarow przystał mówiąc, że
zawczasu winien się przygotować do przyszłego stanowiska lekarza powiatowego.
— Proszę się strzec — powiedziała Anna Siergiejewna — ogramy pana z
Porfiriuszem Płatonowiczem. Ty zaś, Katiu — dodała — zagraj coś; Arkadiusz Ni-
kołajewicz lubi muzykę, a my też posłuchamy.
Katia niechętnie zbliżyła się do fortepianu. Arkadiusz, choć rzeczywiście lubił
muzykę, nierad poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa go odprawia; w sercu
Arkadiusza, jak w sercu każdego młodzieńca w jego wieku, rodziło się jakieś niejasne i
męczące doznanie, podobne do przeczucia miłości. Katia podniosła wieko fortepianu i
nie patrząc na Arkadiusza spytała półgłosem:
— Co mam panu zagrać?
— Zechce pani wybrać sama — obojętnie odpowiedział Arkadiusz.
— Jaką muzykę lubi pan najbardziej? — powtórzyła Katia wciąż nie patrząc na
Arkadiusza.
— Klasyczną — odparł tym samym tonem. — Lubi pan Mozarta?
— Tak.
Katia wydobyła ze stosu nut Sonatę-fantazję c-moll Mozarta. Grała bardzo
dobrze, choć nieco surowo i oschle. Nie spuszczając z nut oczu, mocno zacisnąwszy
usta siedziała nieruchoma i wyprostowana i tylko pod koniec utworu twarz jej
zapłoniła się i pasemko włosów opadło na ciemną brew.
Arkadiusza osobliwie uderzyła ostatnia część sonaty, owa część, gdzie wśród
urzekająco wesołej, beztroskiej melodii nieoczekiwanie pojawiają się akcenty
bolesnego, prawie tragicznego smutku... Ale myśli wywołane dźwiękami Mozarta nie
miały związku z Katią. Patrząc na nią zauważył tylko: „Nieźle gra ta panna i sama jest
niebrzydka."
Gdy Katia skończyła sonatę, zapytała nie odejmując rąk od klawiszy: — Dosyć? —
Arkadiusz oświadczył, że nie śmie jej więcej trudzić, i wszczął rozmowę o Mozarcie,
pytając, czy sama wybrała tę sonatę, czy też ktoś zwrócił jej na nią uwagę. Ale Katia
odpowiadała monosylabami: schowała się, zamknęła w sobie. Z tego stanu nieprędko
umiała się otrząsnąć i twarz jej przybierała wówczas uparty, tępy prawie wyraz. Nie
tyle była nieśmiała, co nieufna i trochę zahukana przez wychowującą ją siostrę, czego
oczywiście tamta nawet nie podejrzewała. Arkadiusz nie wiedząc więc, co począć,
zawołał Fifi, która znów znalazła się w salonie, i dla dodania sobie animuszu z
życzliwym uśmiechem gładził ją po łbie. Katia znowu zabrała się do swych kwiatów.
Bazarow nie był dobrym graczem. Anna Siergiejewna grała w karty po
mistrzowsku, Porfiriusz Płatonowicz też nie dawał się zapędzić w kozi róg. Bazarow
przegrał wprawdzie niewiele, ale było mu nieprzyjemnie. Przy kolacji Anna
Siergiejewna znowu zaczęła mówić o botanice.
— Chodźmy jutro z rana na przechadzkę — rzekła do Bazarowa. — Chciałabym się
od pana dowiedzieć nazw łacińskich i poznać właściwości roślin.
— Na cóż pani nazwy łacińskie? — zapytał Bazarow.
— Porządek niezbędny jest we wszystkim — odpowiedziała.
— Cóż to za cudowna kobieta! — zawołał Arkadiusz, gdy został sam z przyjacielem
w przeznaczonym dla nich pokoju.
— Tak — rzekł Bazarow. — I z głową na karku. No, widziała już w życiu niejedno.
— Co masz na myśli, Eugeniuszu Wasiliewiczu?
— Nic złego, kochany Arkadiuszu Nikołaiczu, nic złego! Jestem przekonany, że
znakomicie zarządza swym majątkiem. Jednak prawdziwe cudo to nie ona, ale jej
siostra.
— Jak to? Masz na myśli tę smagłą?
— Tak, tę smagłą. Świeże to i nietknięte, lękliwe i milczące. Oto osóbka, którą
można by się zająć. Zrobisz z niej wszystko, co zechcesz; za to tamta jest kuta na
cztery nogi.
Arkadiusz nic nie odpowiedział i każdy z nich położył się spać ze
szczególniejszymi myślami.
Tego wieczora Anna Siergiejewna także myślała o swoich gościach. Bazarow
spodobał się jej dlatego, że nie miał w sobie śladu kokieterii i sądził o wszystkim
bardzo krytycznie. Widziała w nim cechy nowe, z jakimi dotychczas się nie zetknęła, a
była z natury ciekawa.
Anna Siergiejewna była dziwną istotą. Nie mając żadnych przesądów, nie mając
nawet żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała i nie
zmierzała donikąd. Wiele rzeczy widziała jasno, wiele ją interesowało, ale nic jej nie
zadowalało zupełnie; nie wiadomo też, czy pragnęła nawet pełni zadowolenia. Umysł
miała dociekliwy, ale zarazem obojętny; jej wątpliwości nie przycichały nigdy do tego
stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też nigdy nie urastały tak, by mogły stać się
przyczyną niepokoju. Gdyby nie była bogata i niezależna, może rzuciłaby się w wir
walki, poznała namiętność... Lecz życie miała łatwe, chociaż nudziła się niekiedy i spę-
dzała dzień po dniu bez pośpiechu, bardzo rzadko ulegając jakimś wzruszeniom.
Tęczowe barwy błyskały niekiedy przed jej oczyma, lecz oddychała swobodnie dopiero
wtedy, gdy gasły, a po ich zniknięciu nie czuła żalu. Wyobraźnia jej wybiegała nawet
poza granicę tego, co według zasad pospolitej moralności uważa się za dozwolone; ale
i wtedy krew miarowo, jak zawsze, krążyła w jej czarująco kształtnym i spokojnym
ciele. Niekiedy, gdy cała ciepła i rozleniwiona wychodziła z wonnej kąpieli, zamyślała
się nad nicością życia, nad jego nieszczęściami, trudem i złem... Duszę jej napełniała
nieoczekiwana śmiałość, zapalał szlachetny poryw; ale dość, by z na wpół otwartego
okna wionął chłodny wietrzyk, a już Anna Siergiejewna kuli się, skarży i prawie
gniewa; w takiej chwili pragnie zawsze tylko jednego: żeby nie wiał na nią ten
obrzydliwy wiatr.
Jak wszystkie kobiety, które nie kochały, pragnęła czegoś, sama nie wiedząc
czego. Prawdę mówiąc, nie pragnęła niczego, chociaż zdawało się jej, że wszystkiego
pragnie. Nieboszczyka Odincowa znosiła z trudem (wyszła za niego z wyrachowania,
chociaż nie zdecydowałaby się zapewne na to małżeństwo, gdyby nie uważała go za
przyzwoitego człowieka) i nabrała skrytego obrzydzenia do wszystkich mężczyzn, któ-
rych wyobrażała sobie jedynie jako istoty niechlujne, ciężkie, gnuśne i bezsilne w swej
dokuczliwości. Kiedyś za granicą spotkała młodego, pięknego Szweda o rycerskim
wyrazie twarzy i szczerych błękitnych oczach pod wysokim czołem; ów Szwed wywarł
na niej silne wrażenie, lecz nie przeszkodziło to jej bynajmniej w powrocie do Rosji.
„Dziwny ten medyk" — myślała leżąc w swym wspaniałym łóżku, na koronkowych
poduszkach, pod lekką jedwabną kołdrą... Anna Siergiejewna odziedziczyła po ojcu
pewne zamiłowanie do zbytku. Bardzo kochała swego grzesznego, ale dobrego ojca,
który ją ubóstwiał, po przyjacielsku żartował jak z równą sobie i mając do niej zupełne
zaufanie, szukał często jej rady. Matkę ledwie pamiętała.
— Dziwny ten medyk — powtórzyła cicho. Przeciągnęła się, uśmiechnęła,
skrzyżowała ręce pod głową, potem przebiegła wzrokiem dwie stronice głupiego
francuskiego romansu, ale książka wypadła jej z rąk. Zasnęła, czysta i chłodna, w
czystej i pachnącej pościeli.
Nazajutrz zaraz po śniadaniu Anna Siergiejewna poszła z Bazarowem
herboryzować i wróciła tuż przed obiadem; Arkadiusz nigdzie nie wychodził i spędził z
Katią około godziny. Nie nudził się z nią wcale, Katia sama zaproponowała, że zagra
mu znowu wczorajszą sonatę; ale gdy Odincowa wreszcie wróciła, gdy ją zobaczył,
natychmiast ścisnęło mu się serce... Szła przez park nieco znużonym krokiem;
policzki miała zarumienione, a oczy jej błyszczały mocniej niż zwykle pod
słomkowym, okrągłym kapeluszem. W ręku obracała cienką łodyżkę polnego kwiatu,
lekka mantyla zsunęła się jej z ramion do łokci, a szerokie szare wstążki kapelusza
przylgnęły do jej piersi. Bazarow szedł za nią, pewny siebie i niedbały jak zawsze, ale
wyraz jego twarzy, chociaż wesoły, a nawet serdeczny, nie spodobał się Arkadiuszowi.
Rzuciwszy krótkie: „dzień dobry", Bazarow poszedł do swojego pokoju, Odincowa z
roztargnieniem podała Arkadiuszowi rękę i też poszła dalej.
„Dzień dobry?... — pomyślał Arkadiusz. — Przecież widzieliśmy się dzisiaj!"
XVII
Czas, wiadomo, niekiedy leci jak ptak, niekiedy pełznie jak robak, ale człowiekowi
dobrze jest zwłaszcza wtedy, gdy nawet nie spostrzega, czy wolno, czy też szybko
płynie czas. W taki to właśnie sposób Arkadiusz i Bazarow spędzili dwa tygodnie u
Odincowej. Sprzyjał temu częściowo porządek, który Odincowa wprowadziła w swoim
domu i w swoim życiu. Sama przestrzegała go surowo i zmuszała do tego innych.
Wszystko w ciągu dnia odbywało się w określonym czasie. Rano, punktualnie o ósmej,
całe towarzystwo zbierało się przy herbacie; w przerwie między herbatą i śniadaniem
każdy robił, co chciał, a pani domu załatwiała sprawy z rządcą (majątek był
czynszowy), z ochmistrzem i główną klucznicą. Przed obiadem towarzystwo zbierało
się znowu na rozmowę lub czytanie; wieczór był przeznaczony na przechadzkę, karty,
muzykę; o wpół do jedenastej Anna Siergiejewna szła do swojego pokoju, wydawała
polecenia na dzień następny i kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta
odmierzona, nieco uroczysta regularność codziennego życia toczącego się, jak mawiał,
„niczym po szynach"; lokaje w liberii, dostojni ochmistrze obrażali jego
demokratyczne uczucia. Uważał, że skoro już przyszło do tego, to i do obiadu powinni
zasiadać jak Anglicy, we frakach i białych halsztukach. Kiedyś zaczął na ten temat
rozmowę z Anną Siergiejewna.
Anna Siergiejewna miała taki sposób bycia, że każdy bez ogródek wypowiadał
przy niej swoje zdanie. Wysłuchała Bazarowa i rzekła: — Ze swego punktu widzenia
ma pan rację, może istotnie żyję po pańsku; ale na wsi trzeba żyć według jakiegoś
porządku, inaczej można zanudzić się na śmierć — i nadal postępowała po swojemu.
Bazarow zrzędził; lecz zarówno on sam, jak i Arkadiusz dlatego czuli się tak dobrze i
swobodnie u Odincowej, że wszystko w domu szło „niczym po szynach". Mimo to od
pierwszych dni pobytu w Nikolskoje w obu młodych ludziach zaszła zmiana. Bazarow,
któremu Anna Siergiejewna, chociaż rzadko się z nim zgadzała, okazywała niewątpli-
wie przychylność, zaczął zdradzać niebywały u niego przedtem niepokój: łatwo ulegał
rozdrażnieniu, mówił niechętnie, patrzył gniewnie i nie mógł usiedzieć na miejscu, jak
gdyby coś go podrywało; Arkadiusza, który ostatecznie doszedł do wniosku, że kocha
się w Odincowej, ogarnął cichy smutek. Ów smutek nie przeszkadzał mu zresztą w
zbliżeniu z Katią; przeciwnie, nawet dopomógł mu w nawiązaniu serdecznych,
przyjaznych stosunków. „Ona mnie nie ceni!... Dobrze! A ta miła istota mną nie
gardzi" — myślał i serce jego znów napełniało się słodkim uczuciem wspa-
niałomyślności. Katia niejasno zdawała sobie sprawę, że Arkadiusz szuka pociechy w
jej towarzystwie, i nie wzbraniała ani jemu, ani sobie niewinnej przyjemności na poły
wstydliwej, na poły ufnej przyjaźni. W obecności Anny Siergiejewny nie rozmawiali ze
sobą: Katia zawsze czuła się niepewnie pod bystrym spojrzeniem siostry, Arkadiusz
zaś, jak przystoi zakochanemu, będąc w pobliżu ukochanej istoty nie umiał już
dostrzec nic prócz niej; ale dobrze mu było tylko z Katią. Czuł, że nie potrafi zwrócić
na siebie uwagi Odincowej; tracił kontenans, gdy tylko zostawał z nią sam; ona też nie
wiedziała, o czym z nim mówić: był dla niej zbyt młody. Natomiast z Katią czuł się jak
ryba w wodzie; odnosił się do niej z wyrozumiałością, nie przeszkadzał w
wypowiadaniu wrażeń wywołanych muzyką, czytaniem powieści, wierszy i podobnymi
głupstwami, nie widząc i nie zdając sobie sprawy, że sam interesuje się tymi głup-
stwami. Katia ze swej strony nie przeszkadzała mu się smucić. Arkadiuszowi dobrze
było z Katią, Odincowej z Bazarowem, i dlatego obie pary, spędziwszy trochę czasu
wspólnie, rozchodziły się zazwyczaj każda w inną stronę, zwłaszcza na przechadzkach.
Katia ubóstwiała przyrodę, Arkadiusz lubił ją także, chociaż nie śmiał się do tego
przyznać; Odincowa, podobnie jak Bazarow, miała do przyrody stosunek dość
obojętny. Niemal ustawiczne odosobnienie naszych przyjaciół sprawiło, że ich
wzajemne stosunki uległy zmianie. Bazarow przestał mówić z Arkadiuszem o
Odincowej, przestał nawet na nią napadać za jej „arystokratyczne nawyki"; co prawda,
chwalił jak dawniej Katię, radził tylko powściągać w niej sentymentalne skłonności,
lecz pochwały jego były zdawkowe, rady oschłe, i w ogóle rozmawiał z nim znacznie
mniej niż dawniej... jak gdyby unikał lub wstydził się przyjaciela...
Arkadiusz widział to, ale o tym nie mówił.
Prawdziwą przyczyną tej zmiany było uczucie, które wzbudziła w Bazarowie
Odincowa, uczucie, które go dręczyło i doprowadzało do wściekłości, którego Bazarow
wyparłby się natychmiast z pogardliwym śmiechem i cynicznym przekleństwem,
gdyby ktokolwiek choć mgliście napomknął o takiej możliwości. Bazarow był wielkim
amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powia-
dał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewybaczalną głupotą, rycerskie
uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby i niejednokrotnie dawał wyraz
swemu zdziwieniu, że Togenburga
19
wraz z wszystkimi minezengerami i trubadurami
nie zamknięto w domu dla obłąkanych. „Jeśli podoba ci się kobieta — mawiał — staraj
się osiągnąć swój cel; a jeśli się nie udaje, trudno, odejdź od niej, na jednej kobiecie
świat się nie kończy." Odincowa podobała mu się; krążące o niej słuchy, swoboda i
niezależność jej myślenia, niewątpliwa dla niego sympatia, wszystko zdawało się
przemawiać na korzyść Bazarowa; lecz wkrótce zrozumiał, że celu nie osiągnie, odejść
zaś, ku swemu zdumieniu, nie miał sił. Krew zaczynała się w nim burzyć na samo jej
wspomnienie; łatwo dałby sobie z tym radę, ale zrodziło się w nim coś innego, czego
żadną miarą nie dopuszczał, z czego zawsze pokpiwał, co godziło w jego dumę. W
rozmowach z Anną Siergiejewną bardziej jeszcze niż poprzednio podkreślał swoją
obojętną pogardę do wszystkiego, co romantyczne; ale gdy zostawał sam, z
oburzeniem odkrywał w sobie romantyka. Wtedy szedł do lasu i spacerował wielkimi
krokami, łamiąc gałązki i klnąc półgłosem ją i siebie; albo kładł się w stodole na sianie
i uparcie zamykając oczy zmuszał się do snu, co mu się oczywiście nie zawsze
udawało. Wystarczyło, by pomyślał, że te nieskalane ręce otoczą kiedyś jego szyję, że
te dumne usta odpowiedzą na jego pocałunki, że te mądre oczy z tkliwością, tak, z
tkliwością spojrzą w jego oczy, a już czuł zawrót głowy, zapominał się na chwilę,
zanim znowu nie wybuchło w nim oburzenie. Chwytał się na wszelakich „haniebnych"
marzeniach, jakby diabeł z nim igrał. Zdawało mu się niekiedy, że i w Odincowej
następuje jakaś przemiana, że w wyrazie jej twarzy zjawiło się coś szczególnego, co,
być może... Ale wówczas tupał nogą, zgrzytał zębami i wygrażał sobie pięścią.
Bazarow niezupełnie jednak się mylił. Poruszył wyobraźnię Odincowej;
interesował ją, myślała o nim wiele. Gdy go nie było, nie tęskniła za nim, nie czekała
na niego, ale gdy tylko się zjawił, natychmiast się ożywiała; chętnie zostawała z nim
sam na sam i chętnie z nim rozmawiała, nawet wtedy, gdy ją gniewał lub obrażał jej
smak, jej wykwintne przyzwyczajenia. Chciała jak gdyby go doświadczyć i zarazem
sama wystawić się na próbę.
Pewnego dnia, przechadzając się z nią po ogrodzie, rzekł nagle ponurym głosem,
że ma zamiar niedługo wyjechać na wieś, do ojca... Odincowa zbladła, jak gdyby
poczuła nagły ból w sercu, i to tak mocny, że ogarnęło ją zdziwienie; długo jeszcze
potem rozmyślała, co to mogło znaczyć. Bazarow powiedział jej o swym odjeździe nie
19
Togenburg — bohater ballady Schillera Rycerz Togenburg (Der Ritter Toggenburg). (Przyp. red.)
po to, by ją doświadczyć, zobaczyć, co z tego wyniknie: nigdy nie stosował takich
metod. Tego samego dnia z rana rozmawiał z ekonomem ojca, swoim byłym
piastunem, Timofieiczem. Ów Timofieicz, doświadczony i sprytny staruszek o wy-
płowiałych, żółtych włosach, spalonej wiatrem, czerwonej twarzy i malutkich,
załzawionych, zmrużonych oczkach, nieoczekiwanie zjawił się przed Bazarowem w
swej krótkiej czujce z grubego, szaroniebieskiego sukna, przepasanej kawałkiem
rzemienia, i w wysmarowanych dziegciem butach.
— Witaj, staruszku! — zawołał Bazarow.
— Dzień dobry, Eugeniuszu Wasiliczu! — zaczął stary, uśmiechnął się radośnie i
cała jego twarz pokryła się nagle zmarszczkami.
— Po co przyjechałeś? Czyżby cię po mnie przysłali?
— Ależ, Eugeniuszu Wasiliczu, broń Boże! — wymamrotał Timofieicz
(przypomniał sobie surowy nakaz, jaki otrzymał od pana przy odjeździe). — Jechałem
do miasta w sprawach naszego pana i dowiedziałem się, że panicz tu jest, więc
zawróciłem z drogi, żeby na panicza popatrzeć... Gdzieżbym śmiał niepokoić.
— No, nie kłam — przerwał mu Bazarow. — Czy tędy prowadzi droga do miasta?
Timofieicz zmieszał się i nic nie odpowiedział.
— Ojciec zdrów?
— Zdrów, dzięki Bogu.
— A matka?
— Arina Własiewna też, chwała Bogu.
— Oczekują mnie, co?
Staruszek przechylił na bok swą małą głowę.
— Ach, Eugeniuszu Wasiliczu, jakże nie czekać! Wierzaj, serce już płacze, gdy
popatrzę na twoich rodziców.
— No, dobrze, dobrze. Nie ma co się rozwodzić. Powiedz im, że wkrótce będę.
— Słucham — z westchnieniem odpowiedział Timofieicz.
Wyszedłszy z domu, obu rękami nacisnął czapkę na głowę, wsiadł na nędzną
linijkę, którą zostawił przy bramie, i powlókł się, ale nie w kierunku miasta.
Tego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem;
Arkadiusz przechadzał się po salonie słuchając gry Kati. Księżniczka poszła do siebie
na górę; w ogóle nie znosiła gości, osobliwie zaś tych „na nową modłę
rozwydrzonych", jak ich nazywała. Na pokojach była tylko nadęta, lecz u siebie, w
obecności pokojówki, krzyczała i wymyślała tak, że czepek wraz z postiszem
podskakiwał na jej głowie. Odincowa wiedziała o tym doskonale.
— Pan zamierza wyjechać — zaczęła — a co z pana obietnicą?
Bazarow drgnął.
— Z jaką obietnicą?
— Pan zapomniał? Chciał mi pan udzielić kilku lekcji chemii.
— Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwlekać dłużej. Zresztą może pani
przeczytać Pelouze et Frémy, Notions générales de chimie; dobra i przejrzyście
napisana książka. Znajdzie pani w niej wszystko, co trzeba.
— A zapewniał mnie pan, że książka nie może zastąpić... zapomniałam, jak pan
się wtedy wyraził, ale pan wie, co chcę powiedzieć... Pamięta pan?
— Cóż robić! — powtórzył Bazarow.
— Dlaczego miałby pan wyjeżdżać? — spytała Odincowa zniżając głos.
Spojrzał na nią. Przechyliła głowę na oparcie fotela i skrzyżowała na piersi
obnażone do łokci ręce. W świetle jednej tylko lampy osłoniętej wycinaną papierową
siatką wydawała się bledsza niż zwykle. Szeroka biała suknia spowijała ją całą
miękkimi fałdami; ledwo było widać końce stóp, także skrzyżowanych.
— A dlaczego miałbym zostawać? — odrzekł Bazarow.
Odincowa lekko zwróciła głowę w jego stronę.
— Jak to dlaczego? Czy nie jest tu panu przyjemnie? Czy myśli pan, że nie będzie
tu nikomu żal, gdy pan odjedzie?
— Jestem tego pewien.
Odincowa zamilkła na chwilę.
— Myli się pan. Zresztą nie wierzę w to, co pan mówi. Nie mógł pan tego
powiedzieć poważnie. — Bazarow siedział wciąż nieruchomo. — Dlaczego pan milczy,
Eugeniuszu Wasiliczu?
— Cóż mam pani powiedzieć? Nikt nie jest wart żalu, a ja tym bardziej.
— Dlaczego?
— Jestem człowiekiem rzeczowym, nieciekawym. Nie umiem mówić.
— Pan domaga się komplementów.
— Nie jest to w moim zwyczaju. Czy pani nie wie, że wykwintne strony życia, te
właśnie, które pani tak ceni, dla mnie są niedostępne?
Odincowa przygryzła koniuszek chusteczki.
— Może pan myśleć, co pan chce, ale będzie mi nudno, kiedy pan wyjedzie.
— Zostanie Arkadiusz — zauważył Bazarow.
Odincowa z lekka wzruszyła ramionami.
— Będzie mi nudno — powtórzyła.
— Doprawdy? W każdym razie nie potrwa to długo. — Dlaczego pan tak sądzi?
— Ponieważ pani sama mi powiedziała, że nudzi się tylko wtedy, gdy zostaje
naruszony porządek pani życia. Pani tak nieomylnie i systematycznie ułożyła swoje
życie, że nie może w nim być miejsca na nudę, na tęsknotę... na żadne męczące
uczucia.
— Więc pan uważa, że jestem nieomylna... a raczej, że tak systematycznie
ułożyłam sobie życie?
— Oczywiście. Ot, choćby dla przykładu: za kilka minut wybije dziesiąta i wiem
już z góry, że pani mnie odprawi.
— Nie, Eugeniuszu Wasiliczu. Może pan zostać. Proszę otworzyć okno... Duszno
mi.
Bazarow wstał i pchnął okno. Obie połowy ze stukiem otwarły się jednocześnie...
Nie sądził, że ustąpią tak łatwo; przy tym ręce mu drżały. Ciemna, łagodna noc
wpłynęła do pokoju, a wraz z nią czarne prawie niebo, cichy szum drzew i świeże,
czyste powietrze.
— Niech pan zapuści storę i usiądzie — rzekła Odincowa. — Chciałabym
porozmawiać z panem przed wyjazdem. Proszę mi opowiedzieć coś o sobie; nigdy pan
o sobie nie mówi.
— Staram się rozmawiać z panią o rzeczach pożytecznych, Anno Siergiejewno.
— Bardzo pan jest skromny... Lecz pragnęłabym dowiedzieć się czegoś o panu, o
pana rodzinie, o ojcu, dla którego pan nas porzuca.
„Po co ona to mówi?" — pomyślał Bazarow.
— Wszystko to nieciekawe — rzekł głośno — zwłaszcza dla pani; myśmy ludzie
prości...
— A pan sądzi, że ja jestem arystokratką?
Bazarow spojrzał na Odincowa.
— Tak — rzekł z przesadną surowością.
Odincowa uśmiechnęła się.
— Widzę, że mało mnie pan zna, chociaż pan zapewnia, że wszyscy ludzie są do
siebie podobni i nie warto się nad nimi zastanawiać. Kiedyś opowiem panu historię
mojego życia... lecz najpierw niechże mi pan opowie o sobie.
— Znam panią mało — powtórzył Bazarow. — Może ma pani słuszność; może
istotnie każdy człowiek jest zagadką. Chociażby pani sama... Stroni pani od towa-
rzystwa, uważa je za kłopotliwe, a jednocześnie zaprasza pani do siebie dwóch
studentów. Dlaczego pani, taka rozumna, taka piękna, mieszka na wsi?
— Co? Co pan powiedział? — żywo podchwyciła Odincowa. — Taka... piękna?
Bazarow nachmurzył się.
— Mniejsza o to — bąknął. — Chciałem powiedzieć, że nie rozumiem właściwie,
dlaczego osiadła pani na wsi.
— Pan tego nie rozumie... A jednak jakoś pan to sobie tłumaczy?
— Tak... Przypuszczam, że przebywa pani stale w jednej miejscowości dlatego, że
jest pani rozpieszczona, że bardzo lubi pani komfort, wygody, a wszystko inne jest jej
obojętne.
Odincowa znowu się uśmiechnęła. Bazarow ogarnął ją szybkim spojrzeniem.
— Pan stanowczo nie chce wierzyć, że mogłabym ulegać porywom?
— Porywom ciekawości — i owszem; ale nie innym.
— Doprawdy? Teraz rozumiem, dlaczego zbliżyliśmy się z panem: przecież pan
jest taki sam jak ja.
— Zbliżyliśmy się... — wyrzekł głucho Bazarow.
— Ach, tak, zapomniałam, że pan chce wyjechać.
Bazarow wstał. Lampa płonęła przyćmionym światłem w pociemniałym, pełnym
woni, zacisznym pokoju; przez poruszającą się od czasu do czasu storę wpływała
podniecająca świeżość nocy, słychać było jej tajemniczy szept. Odincowa siedziała
nieruchomo, lecz z wolna ogarniał ją jakiś skryty niepokój... Ów niepokój udzielił się
Bazarowowi. Nagle zdał sobie sprawę, że jest sam na sam z młodą, piękną kobietą...
— Dokąd pan idzie? — zapytała powoli.
Nie odpowiedział i usiadł.
— A więc uważa pan, że jestem spokojną, wydelikaconą, rozpieszczoną istotą —
ciągnęła dalej tym samym głosem, nie spuszczając oczu z okna. — Ja jednak wiem, że
jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Pani — nieszczęśliwa? Dlaczego? Czyżby przypisywała pani znaczenie marnym
plotkom?
Odincowa nachmurzyła się. Było jej przykro, że tak ją zrozumiał.
— Te plotki nawet mnie nie bawią, Eugeniuszu Wasiliczu, a jestem zbyt dumna,
żeby mogły mnie niepokoić. Jestem nieszczęśliwa, ponieważ nie czuję chęci ani
pragnienia życia. Patrzy pan na mnie nieufnie i myśli: „Mówi to «arystokratka», cała
spowita w koronki, siedząca w aksamitnym fotelu." Nie będę ukrywała: lubię to, co
pan nazywa komfortem, tak, ale jednocześnie nie zależy mi na życiu. Proszę ocenić tę
sprzeczność, jak się panu podoba. Zresztą w pana oczach wszystko to — romantyzm.
Bazarow pokiwał głową.
— Pani jest zdrowa, niezależna, bogata; czego trzeba więcej? Czego pani chce?
— Czego chcę? — powtórzyła Odincowa i westchnęła. — Jestem bardzo zmęczona,
jestem stara; wydaje mi się, że żyję już bardzo długo. Tak, jestem stara — dodała
naciągając powoli mantylę na obnażone ręce. Wzrok jej napotkał spojrzenie
Bazarowa, i zaczerwieniła się lekko. — Mam za sobą już tyle wspomnień: życie w
Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca, zamążpójście, podróż za granicę,
tak jak to jest przyjęte... Mnóstwo wspomnień, i nic, co warto by wspominać... A
przede mną długa, bardzo długa droga i nie ma żadnego celu... Nie chcę iść tą drogą.
— Tak bardzo jest pani rozczarowana? — zapytał Bazarow.
— Nie — odparła powoli Odincowa — ale nie czuję zadowolenia. Może gdybym
mogła mocno się do czegoś przywiązać...
— Pani chciałaby pokochać — przerwał Bazarow — ale pokochać pani nie może; w
tym całe nieszczęście.
Odincowa spojrzała uważnie na rękawy swojej mantyli.
— Czyż naprawdę nie mogłabym pokochać? — rzekła.
— Wątpię. Ale nie miałem racji nazywając to nieszczęściem. Bardziej jest godny
współczucia ten, komu się to przytrafi.
— Co?
— Pokochać.
— A pan skąd o tym wie?
— Ze słyszenia — gniewnie odpowiedział Bazarow.
— „Bawisz się kokieterią — pomyślał — nudzisz się i igrasz ze mną dla rozrywki, a
ja..." Czuł, że rwie mu się serce.
— Poza tym jest pani może zbyt wymagająca — powiedział pochylając się do
przodu i bawiąc się frędzlą fotela.
— Być może. Moim zdaniem, albo wszystko, albo nic. Życie za życie. Wziąłeś
moje, daj własne, ale wtedy już bez żalu i bezpowrotnie. Inaczej nie warto.
— No cóż — zauważył Bazarow — to słuszny warunek i dziwię się, że dotychczas...
nie znalazła pani tego, czego pani chciała.
— Sądzi pan, że tak łatwo dać się zagarnąć czemukolwiek?
— Niełatwo, jeśli zacznie się pani zastanawiać, czekać, drożyć się, przydawać
sobie znaczenia; ale nie zastanawiając się, można to uczynić bardzo łatwo.
— Nie znać własnej wartości? Lecz jeśli nie mam żadnej wartości, komu zda się
moje przywiązanie?
— To już nie moja rzecz; niechaj kto inny mnie ocenia. Najważniejsze to umieć
poświęcić się drugiej istocie.
Odincowa wyprostowała się w fotelu.
— Pan mówi tak — zaczęła — jakby pan tego wszystkiego doświadczył.
— Tak tylko mówię, Anno Siergiejewno: pani wie, że nie znam się na tych
sprawach.
— A pan sam umiałby się poświęcić drugiej istocie?
— Nie wiem, a chwalić się nie chcę.
Odincowa nic nie powiedziała; Bazarow też zamilkł. Z salonu dobiegły ich dźwięki
fortepianu.
— Cóż to Katia gra tak późno? — zauważyła Odincowa.
Bazarow wstał.
— Tak, już późno, czas, by pani udała się na spoczynek.
— Proszę poczekać, dokąd się pan tak śpieszy... Chcę panu coś powiedzieć.
— Co?
— Niechże pan poczeka, proszę — szepnęła.
Jej spojrzenie zatrzymało się na Bazarowie, można było pomyśleć, że przypatruje
mu się z uwagą.
Bazarow przemierzył krokami pokój, potem nagle zbliżył się do niej, szybko
powiedział: „dobranoc", ścisnął jej rękę tak, że omal nie krzyknęła, i wyszedł.
Odincowa podniosła palce do ust, dmuchając na nie, i nagle, gwałtownie wstając z
fotela, skierowała się szybkimi krokami ku drzwiom, jakby chciała zawołać
Bazarowa... W tej chwili weszła pokojówka niosąc karafkę na srebrnej tacy. Odincowa
przystanęła, kazała jej odejść i, zamyślona, znowu usiadła. Warkocz jak ciemny wąż
opadł jej na ramię. W pokoju długo jeszcze paliła się lampa i Anna Siergiejewna długo
siedziała nieruchomo, niekiedy tylko wodząc palcami po ramionach, które owiewał
nocny chłód.
W dwie godziny potem Bazarow, nastroszony i ponury, wrócił do swojej sypialni;
buty miał mokre od rosy. Zastał Arkadiusza przy biurku, z książką w ręce, w surducie
zapiętym na wszystkie guziki.
— Nie położyłeś się jeszcze? — zapytał jakby z irytacją.
— Długo byłeś dziś u Anny Siergiejewny — rzekł Arkadiusz nie odpowiadając na
jego pytanie.
— Tak, byłem u niej przez cały ten czas, kiedyście z Katarzyną Siergiejewną grali
na fortepianie.
— Nie grałem... — zaczął Arkadiusz i umilkł. Czuł, że łzy napływają mu do oczu, a
nie chciał się rozpłakać w obecności swojego skłonnego do drwin przyjaciela.
XVIII
Następnego dnia, gdy Odincowa przyszła na herbatę, Bazarow długo siedział
pochylony nad stołem, po czym nagle spojrzał na nią... Odwróciła się w jego stronę,
jak gdyby ją potrącił, i Bazarowowi wydało się, że twarz jej trochę przybladła przez
noc. Niebawem poszła do siebie i zjawiła się dopiero na śniadanie. Z rana pogoda była
dżdżysta, nieodpowiednia do przechadzki. Całe towarzystwo zebrało się w salonie.
Arkadiusz wziął ostatni numer jakiegoś czasopisma i zaczął głośno czytać.
Księżniczka, swoim zwyczajem, naprzód zrobiła zdziwioną minę, jak gdyby Arkadiusz
knuł coś nieprzyzwoitego, potem spojrzała na niego gniewnie, ale on nie zwrócił na
nią uwagi.
— Eugeniuszu Wasiliczu — rzekła Anna Siergiejewna — chodźmy do mnie... Chcę
pana zapytać... Wymienił pan wczoraj pewien podręcznik...
Wstała i skierowała się ku drzwiom. Księżniczka rozejrzała się wokół z takim
wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, patrzcie, jak się dziwię!", i
znowu wlepiła wzrok w Arkadiusza, ale on podniósł głos i zamieniwszy spojrzenie z
Katią, obok której siedział, czytał dalej.
Odincowa szybkimi krokami szła do swego gabinetu. Bazarow szedł tuż za nią, nie
podnosząc oczu i tylko łowiąc uchem delikatny szelest sunącej przed nim jedwabnej
sukni. Odincowa zajęła ten sam fotel, w którym siedziała poprzedniego wieczora.
Bazarow także usiadł tam, gdzie wczoraj.
— Jak więc nazywa się ta książka? — zapytała po chwili milczenia.
— Pelouze et Frémy, Notions générales... — odpowiedział Bazarow. — Zresztą
mogę pani również polecić Ganota Traité élémentaire de physiąue expérimentale. W
dziele tym są bardziej przejrzyste rysunki i w ogóle ten podręcznik...
Odincowa wyciągnęła rękę.
— Eugeniuszu Wasiliczu, zechce mi pan wybaczyć, ale prosiłam pana tutaj nie po
to, by mówić o podręcznikach. Chciałabym wrócić do naszej wczorajszej rozmowy.
Pan odszedł tak nieoczekiwanie... Nie znudzę pana?
— Jestem do pani usług, Anno Siergiejewno. Ale o czym to rozmawialiśmy
wczoraj?
Odincowa spojrzała na niego z ukosa.
— Mówiliśmy, zdaje się, o szczęściu. Opowiadałam panu o sobie. Powiedziałam
teraz: szczęście. Niechże mi pan powie, dlaczego nawet wtedy, gdy na przykład
rozkoszujemy się muzyką, pięknym wieczorem, rozmową z miłymi ludźmi, wszystko
to wydaje się raczej aluzją do jakiegoś niezmierzonego, gdzieś istniejącego szczęścia
niż szczęściem rzeczywistym, to znaczy takim, które jest naszym udziałem? Dlaczego
tak jest? A może pan takich uczuć nie doświadcza?
— Zna pani przysłowie: „Tam dobrze, gdzie nas nie ma"? — spytał Bazarow. —
Zresztą mówiła mi pani wczoraj, że nie jest pani zadowolona z życia. Mnie takie myśli
nawet nie przychodzą do głowy.
— Może wydają się panu śmieszne?
— Nie, po prostu nie przychodzą mi do głowy.
— Doprawdy? Wie pan, bardzo bym chciała wiedzieć, o czym pan myśli?
— Nie rozumiem pani.
— Niechże pan posłucha, od dawna już pragnę porozmawiać z panem poważnie.
Nie trzeba panu mówić, sam wie pan dobrze, że nie należy pan do ludzi przeciętnych;
jest pan jeszcze młody, ma pan przed sobą całe życie. Do czego się pan przygotowuje?
Jaka przyszłość pana czeka, a raczej, jaki cel pragnie pan osiągnąć, do czego pan dąży,
co pan czuje? Słowem, chcę wiedzieć, kim pan jest, jaki pan jest?
— Pani mnie zadziwia, Anno Siergiejewno. Wie pani, że zajmuję się naukami
przyrodniczymi, kim zaś jestem...
— Tak, kim pan jest?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć pani, że jestem przyszłym lekarzem
powiatowym.
Anna Siergiejewna poruszyła się niecierpliwie.
— Dlaczego pan mi to mówi? Sam pan w to przecież nie wierzy. Tak mógłby mi
odpowiedzieć Arkadiusz, ale nie pan.
— Dlaczego Arkadiusz?...
— Ach, niechże pan przestanie! Czy to możliwe, żeby się pan zadowolił tak
skromną działalnością; sam pan przecież zawsze zapewnia, że medycyna dla pana nie
istnieje. Pan — ze swoją ambicją — powiatowym lekarzem! Odpowiada mi pan tak,
żeby mnie zbyć, bo nie ma pan do mnie zaufania. Czy wie pan jednak, Eugeniuszu
Wasiliczu, że potrafiłabym pana zrozumieć? Sama byłam biedna i ambitna jak pan;
byłam może wystawiona na takie same co i pan próby.
— Bardzo pięknie, Anno Siergiejewno, ale zechce mi pani wybaczyć... W ogóle nie
przywykłem się wypowiadać, a między panią a mną jest taki dystans...
— Jaki dystans? Znowu mi pan powie, że jestem arystokratką? Dość, Eugeniuszu
Wasiliczu; zdaje się, że dowiodłam panu...
— A poza tym — przerwał Bazarow — po cóż mówić i myśleć o przyszłości, która
na ogół nie zależy od nas? Jeżeli się zdarzy, że człowiek coś zrobi w życiu, tym lepiej;
jeżeli zaś wypadnie inaczej, to przynajmniej będzie rad, że nie gadał na próżno.
— Pan nazywa przyjacielską rozmowę gadaniną... A może sądzi pan, że jako
kobieta nie zasługuję na pańskie zaufanie? Przecież pan nami wszystkimi gardzi.
— Panią nie gardzę, Anno Siergiejewno, pani wie o tym.
— Nie, nie wiem... ale przypuśćmy: rozumiem, że nie chce pan mówić o swojej
przyszłej działalności, ale to, co się teraz w panu dzieje...
— Dzieje! — powtórzył Bazarow. — Jakby tu chodziło o jakieś państwo czy
społeczeństwo! W każdym razie nie ma w tym nic ciekawego; zresztą, czy człowiek
zawsze może głośno powiedzieć, co się w nim „dzieje"?
— Nie widzę powodu, dlaczego nie można by wypowiedzieć tego, co się ma na
sercu.
— Pani to potrafi? — zapytał Bazarow.
— Potrafię — odpowiedziała Anna Siergiejewna po chwili wahania.
Bazarow schylił głowę.
— Jest pani szczęśliwsza ode mnie.
Anna Siergiejewna spojrzała na niego pytająco.
— Jak pan chce — ciągnęła dalej — a jednak coś mi mówi, że spotkaliśmy się nie
na próżno, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. Jestem przekonana, że ta pańska — jak
by to powiedzieć — sztywność, powściągliwość zniknie wreszcie.
— Pani zauważyła moją powściągliwość?... Moją — jak pani jeszcze się wyraziła...
sztywność?
— Tak.
Bazarow wstał i podszedł do okna.
— Chciałaby pani poznać przyczynę tej powściągliwości, wiedzieć, co się we mnie
dzieje?
— Tak — powtórzyła Odincowa z jakimś niepojętym jeszcze dla niej
przestrachem.
— Pani się nie pogniewa?
— Nie.
— Nie? — Bazarow stał odwrócony do niej plecami. — Więc niech pani wie, że
kocham panią głupio, jak wariat... Domagała się pani — proszę.
Odincowa wyciągnęła ręce przed siebie; Bazarow oparł czoło o szybę. Dusił się,
dygotał cały. Ale nie było to nieśmiałe drżenie młodzieńcze ani też słodki lęk
pierwszego wyznania: wstrząsała nim namiętność, silna i gwałtowna, namiętność
podobna do gniewu czy może tak mu bliska... Odincowa poczuła lęk, zrobiło się jej go
żal...
— Eugeniuszu Wasiliczu... — powiedziała i mimo woli w jej głosie zadźwięczała
tkliwość.
Odwrócił się szybko, rzucił na nią płomienne spojrzenie i chwyciwszy ją za ręce,
nagle przyciągnął ku sobie.
Nie od razu uwolniła się z jego objęć; ale w chwilę potem stała już daleko w kącie
pokoju i patrzyła stamtąd na Bazarowa. Rzucił się ku niej.
— Pan mnie nie zrozumiał — wyszeptała pośpiesznie, przerażona. Zdawało się, że
krzyknie, jeśli Bazarow zrobi jeszcze jeden krok. Bazarow przygryzł wargi i wyszedł.
W pół godziny później służąca podała Annie Siergiejewnie kartkę od Bazarowa;
zawierała jedno tylko zdanie: „Mam wyjechać dzisiaj, czy mogę zostać do jutra?" „Po
cóż wyjeżdżać? Nie zrozumiałam Pana i Pan mnie nie zrozumiał" — odpisała Anna
Siergiejewna i pomyślała: „Siebie także nie rozumiałam."
Aż do obiadu nie opuszczała swojego gabinetu i wciąż chodziła tam i z powrotem
z założonymi rękoma, od czasu do czasu przystając przed oknem lub przed lustrem;
powoli wodziła chusteczką po szyi, na której wciąż majaczyła się jej paląca plama.
Pytała siebie, co ją zmusiło do tego, żeby, jak mówił Bazarow, domagać się od niego
szczerości; czy może sama coś podejrzewała? — Jestem winna — powiedziała głośno
— ale nie mogłam tego przewidzieć. — Wpadała w zadumę i oblewała się rumieńcem
przypominając sobie zwierzęcą prawie twarz Bazarowa, kiedy rzucił się ku niej.
— A może? — rzekła nagle, przystanęła i potrząsnęła lokami... Zobaczyła się w
lustrze; jej odrzucona w tył głowa z tajemniczym uśmiechem wpółprzymkniętych oczu
i rozchylonych ust mówiła w tej chwili coś takiego, co ją samą wprawiało w zmiesza-
nie...
„Nie — postanowiła wreszcie — Bóg wie, dokąd by to zaprowadziło, z takimi
rzeczami nie można żartować, spokój przecież jest najwięcej wart na świecie."
Jej spokój nie został naruszony, ale posmutniała i nawet rozpłakała się, sama nie
wiedząc dlaczego, na pewno jednak nie z powodu doznanej obrazy. Nie czuła się
obrażona: raczej czuła się winna. Pod wpływem rozmaitych niejasnych uczuć,
świadomości, że życie przemija, pragnienia nowości, zmusiła się, by dojść do
określonej granicy; ale gdy spróbowała dojrzeć, co kryje się za nią, zobaczyła nie
otchłań nawet, lecz nicość... a może ohydę.
XIX
Chociaż Odincowa była bardzo opanowana i potrafiła odrzucić wszelkie przesądy,
czuła się jakoś nieswojo, gdy zjawiła się w jadalni przy obiedzie. Obiad zresztą minął
dość gładko. Przyjechał Porfiriusz Płatonowicz i opowiadał anegdoty; wrócił dopiero
co z miasta. Powiedział między innymi, że gubernator Bourdaloue rozkazał nosić
ostrogi swoim urzędnikom do szczególnych poruczeń, na wypadek jeśli wyśle ich
gdzieś konno. Arkadiusz półgłosem rozmawiał z Katią i dyplomatycznie nadskakiwał
księżniczce. Bazarow uparcie i ponuro milczał. Odincowa dwakroć spojrzała mu
prosto w twarz, złą i surową; oczy miał opuszczone, a w każdym rysie widać było
pogardliwą determinację.
„Nie... nie... nie..." — pomyślała. Po obiedzie wyszła z wszystkimi do ogrodu, a
widząc, że Bazarow pragnie z nią mówić, zrobiła kilka kroków w bok i przystanęła.
Zbliżył się do niej, ale i teraz nie podniósł oczu, tylko powiedział głucho:
— Muszę panią przeprosić, Anno Siergiejewno. Pani na pewno się na mnie
gniewa.
— Nie, nie gniewam się, Eugeniuszu Wasiliczu — odrzekła — ale jestem
zmartwiona.
— Tym gorzej. W każdym razie jestem dostatecznie ukarany. Zgodzi się pani
zapewne, że jestem w niezwykle głupiej sytuacji. Pani napisała: „Po co wyjeżdżać?"
Ale ja nie mogę i nie chcę zostać. Jutro mnie tutaj nie będzie.
— Eugeniuszu Wasiliczu, dlaczego pan...
— Dlaczego odjeżdżam?
— Nie, chciałam powiedzieć coś innego.
— Co się stało, to się nie odstanie, Anno Siergiejewno... Doszłoby do tego prędzej
czy później. A zatem muszę wyjechać. Mógłbym zostać tylko pod jednym warunkiem;
ale ten warunek nigdy nie zostanie spełniony. Przecież, proszę wybaczyć moje
zuchwalstwo, pani mnie nie kocha i nie pokocha nigdy?
Oczy Bazarowa zabłysły na chwilę pod ciemnymi brwiami.
Anna Siergiejewna nie odpowiedziała. „Boję się tego człowieka" — przemknęło jej
przez myśl.
— Żegnam panią — rzekł Bazarow, jak gdyby odgadując jej myśl, i ruszył w stronę
domu.
Anna Siergiejewna powoli poszła za nim i zawoławszy Katię, wzięła ją pod rękę.
Nie rozstawała się z nią aż do wieczora. Nie siadła do kart i wciąż się śmiała, co
wyraźnie kłóciło się z jej przybladłą, zakłopotaną twarzą. Arkadiusz nic nie rozumiał i
obserwował ją tak, jak obserwują młodzi ludzie, to znaczy nieustannie pytał sam
siebie: cóż to oznacza? Bazarow zamknął się w swoim pokoju, przyszedł jednak na
herbatę; Anna Siergiejewna chciała mu powiedzieć jakieś życzliwe słowo, ale nie
wiedziała, jak zacząć rozmowę...
Nieoczekiwane zdarzenie wywiodło ją z zakłopotania: ochmistrz zameldował
przyjazd Sitnikowa.
Trudno opisać, z jakim impetem wpadł do pokoju, młody postępowiec.
Postanowiwszy z właściwym sobie natręctwem pojechać na wieś do kobiety, której
prawie nie znał i która nigdy go nie zapraszała, lecz u której, wedle zebranych przez
niego wiadomości, gościli rozumni i bliscy mu ludzie, truchlał do szpiku kości i
zamiast wygłosić przygotowane z góry przeprosiny i powitania, wybełkotał coś
zupełnie bez sensu, że Eudoksja Kukszina przysłała go, by się dowiedział o zdrowie
Anny Siergiejewny; że Arkadiusz Nikołajewicz również wyrażał się z największym
uznaniem... Na tym słowie utknął i stracił kontenans tak dalece, że usiadł na własnym
kapeluszu. Ponieważ jednak nikt go nie wypędził, Anna Siergiejewna zaś przedstawiła
go nawet ciotce i siostrze, szybko wrócił do równowagi i rozgadał się na dobre.
Trywialność często bywa w życiu pożyteczna: tłumi zbyt górnie nastrojone tony,
ochładza zbyt pewne siebie lub zapamiętałe uczucia, przypominając o swym bliskim z
nimi pokrewieństwie. Dzięki przyjazdowi Sitnikowa wszystko stało się jakby bardziej
tępe, puste i proste; towarzystwo zjadło nawet bardziej obfitą kolację i rozeszło się na
spoczynek o pół godziny wcześniej niż zwykle.
— Mogę ci teraz powtórzyć — mówił leżąc w łóżku Arkadiusz do Bazarowa, który
także się rozebrał — to, coś mi powiedział kiedyś: „Czemu jesteś taki smutny?
Spełniłeś na pewno jakiś święty obowiązek?"
Od pewnego czasu obaj młodzi ludzie przybrali w stosunku do siebie postawę
pozornie swobodnego szyderstwa; jest to zawsze oznaką ukrywanego niezadowolenia
lub przemilczanych podejrzeń.
— Jutro wyjeżdżam do ojca — powiedział Bazarow.
Arkadiusz podniósł się i oparł na łokciu. Ogarnęło go zdziwienie i jak gdyby
radość.
— Aha! — rzekł. — Dlatego jesteś smutny?
Bazarow ziewnął.
— Zestarzejesz się rychło, jeżeli za dużo będziesz wiedział.
— A cóż Anna Siergiejewna? — ciągnął dalej Arkadiusz.
— Anna Siergiejewna?
— Chciałem powiedzieć: czy ona cię puści?
— Nie najmowałem się do niej na służbę.
Arkadiusz zamyślił się; Bazarow położył się do łóżka i odwrócił twarzą do ściany.
Kilka minut upłynęło w milczeniu.
— Eugeniuszu! — zawołał nagle Arkadiusz.
— No?
— Jadę jutro z tobą.
Bazarow nie odpowiedział.
— Wrócę do domu — ciągnął dalej Arkadiusz. — Pojedziemy razem do
chochłowskich kolonii, tam weźmiesz u Fiedota konie. Z przyjemnością poznałbym
twoich rodziców, ale obawiam się, że będę krępował ich i ciebie. Później znów do nas
przecie przyjedziesz?
— Zostawiłem u was swoje rzeczy — powiedział nie odwracając się Bazarow.
„Czemu mnie nie pytasz, dlaczego wyjeżdżam tak samo niespodzianie jak i ty? —
pomyślał Arkadiusz. — Doprawdy, dlaczego właściwie wyjeżdżamy?" — rozważał
dalej. Nie potrafił odpowiedzieć na własne pytanie; w sercu czuł gorycz. Zdawał sobie
sprawę, że ciężko mu będzie rozstać się z życiem, do którego tak przywykł, ale jakoś
dziwnie byłoby pozostać samemu. „Coś między nimi zaszło — tłumaczył sobie — po
cóż więc mam tu sterczeć po jego odjeździe? Obrzydnę jej zupełnie; stracę wszystko
do reszty." Wyobraził sobie Annę Siergiejewnę; powoli inne rysy zaczęły zacierać
piękną twarz młodej wdowy.
— Kati też szkoda! — szepnął Arkadiusz do poduszki, na którą spadła już łza...
Nagle potrząsnął głową i głośno powiedział:
— Po kiego diabła przyjechał tu ten dureń Sitnikow?
Bazarow poruszył się na łóżku, po czym zaczął mówić:
— Widzę, bracie, żeś jeszcze głupi. Tacy jak Sitnikow są niezbędni. Zrozum, że
potrzebny jest taki bęcwał. Wyższe duchy na nic się tu nie zdadzą.
„Oho! — pomyślał Arkadiusz i nagle ujrzał przez chwilę bezdenną przepaść pychy
Bazarowa. — Więc jesteśmy wyższe duchy? A raczej ty jesteś wyższym duchem,
bęcwałem zaś chyba ja?"
— Tak — powtórzył ponuro Bazarow — głupiś jeszcze.
Odincowa nie okazała szczególnego zdziwienia, gdy nazajutrz Arkadiusz
powiedział jej, że wyjeżdża z Bazarowem. Wyglądała na zmęczoną i roztargnioną.
Katia milcząc spojrzała na niego poważnie, księżniczka nawet przeżegnała się pod
swoim szalem, tak że nie mógł tego nie dostrzec; tylko Sitnikow zgoła się stropił.
Dopiero co zszedł na śniadanie w nowym, eleganckim, tym razem nie słowianofilskim
stroju; poprzedniego dnia zadziwił służącego mnóstwem przywiezionej bielizny, a tu
raptem opuszczają go towarzysze! Zaczął przebierać nogami, miotać się jak goniony
przez ogary zając na skraju lasu, i nagle, z przestrachem, nieledwie krzycząc
oświadczył, że także ma zamiar wyjechać. Odincowa go nie zatrzymywała.
— Mam bardzo wygodną kolaskę — dodał nieszczęsny młodzieniec zwracając się
do Arkadiusza. — Mógłbym pana podwieźć, a Eugeniusz Wasilicz pojedzie pańskim
tarantasem; tak będzie nawet wygodniej.
— Ależ panu nie po drodze, a przy tym do mnie jest daleko.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi; czasu mamy sporo i muszę jeszcze coś załatwić
w tamtych stronach.
— Propinacje? — zapytał Arkadiusz ze zbyt już widoczną pogardą.
Ale Sitnikow był tak zdesperowany, że wbrew swojemu zwyczajowi nawet się nie
roześmiał.
— Zapewniam pana, że kolaska jest bardzo wygodna — bąknął — dla wszystkich
starczy miejsca.
— Nie martwcie, panowie, monsieur Sitnikowa odmową — rzekła Anna
Siergiejewna.
Arkadiusz spojrzał na nią i wymownie schylił głowę.
Goście wyjechali po śniadaniu. Żegnając się z Bazarowem Odincowa wyciągnęła
do niego rękę i rzekła:
— Zobaczymy się jeszcze, prawda?
— Jak pani każe — odpowiedział Bazarow.
— Zobaczymy się zatem.
Arkadiusz pierwszy wyszedł na ganek i wsiadł do kolaski Sitnikowa. Ochmistrz
pomagał mu z szacunkiem, lecz Arkadiusz z przyjemnością by go pobił lub wybuchnął
płaczem. Bazarow zajął miejsce w tarantasie. Gdy przyjechali do chochłowskich
kolonii, Arkadiusz poczekał, aż Fiedot, właściciel zajazdu, zaprzęgnie konie, po czym
podszedł do tarantasu i z dawnym uśmiechem rzekł do Bazarowa:
— Eugeniuszu, weź mnie z sobą; chcę do ciebie pojechać.
— Siadaj — wycedził przez zęby Bazarow.
Sitnikow, który chwacko pogwizdując przechadzał się wokół kolaski, usłyszawszy
te słowa rozdziawił usta; Arkadiusz z zimną krwią zabrał swój bagaż z kolaski, usiadł
obok Bazarowa, uprzejmie ukłonił się byłemu towarzyszowi podróży i krzyknął:
„Jazda!" Tarantas potoczył się i wkrótce znikł z oczu. Sitnikow, do reszty zbity z tropu,
spojrzał na swego stangreta, ale ten wymachiwał tylko batem nad ogonem lejcowego
konia. Sitnikow skoczył więc do kolaski, huknął na dwóch przechodzących chłopów:
— Włóżcie czapki, durnie! — i pojechał do miasta, dokąd przybył bardzo późno;
następnego dnia „obu wstrętnym pyszałkom i grubianom" dobrze dostało się u pani
Kukszin.
Siadając do tarantasu Arkadiusz mocno uścisnął rękę Bazarowa i długo nic nie
mówił. Bazarow jak gdyby zrozumiał ów uścisk i milczenie. Poprzedniej nocy nie spał
zupełnie, przez ostatnich kilka dni nie palił i prawie nic nie jadł. Pod nasuniętą na
czoło czapką posępnie i ostro zaznaczał się jego wychudły profil.
— Cóż, bracie — powiedział wreszcie — daj no papierosa. Spójrz, żółty mam
język?
— Żółty — odrzekł Arkadiusz.
— Tak... Dlatego papieros nie smakuje. Rozklekotała się maszyna.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się ostatnio — zauważył Arkadiusz.
— To nic! Jakoś wybrniemy. Przykro mi tylko ze względu na matkę; okropnie
wrażliwa: jeśli brzuch ci nie urósł i nie jesz dziesięć razy na dzień, wpada w
desperację. Z ojcem nie ma zmartwienia, bywał na wozie i pod wozem. Nie, nie mogę
palić — dodał i cisnął papierosa w kurz przydrożny.
— Do twego majątku jest dwadzieścia pięć wiorst? — zapytał Arkadiusz.
— Tak. Zapytaj zresztą tego mędrca.
Wskazał na siedzącego na koźle chłopa, Fiedotowego parobka.
Ale mędrzec odpowiedział, że „kto ich tam wie, wiorsty tutaj nie mierzone", i
dalej klął półgłosem dyszlowego konia, że „głowizną liga", czyli szarpie łbem.
— Tak, tak — powiedział Bazarow — oto dla ciebie nauczka, mój młody
przyjacielu, bardzo pożyteczny przykład. Diabli wiedzą, co za brednie. Nie dość, że
człowiek na nitce wisi, że w każdej chwili może się pod nim otworzyć przepaść, jeszcze
sam sobie wymyśla najrozmaitsze przykrości i psuje sobie życie.
— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytał Arkadiusz.
— Do niczego nie zmierzam, wprost powiadam, żeśmy obaj bardzo głupio się
prowadzili. Co tu gadać! Już na klinice zauważyłem, że kto nie folguje swemu
cierpieniu, zawsze je pokona.
— Niezupełnie cię rozumiem — rzekł Arkadiusz — zdaje się, że nie masz powodu
się skarżyć.
— Jeśli więc niezupełnie mnie rozumiesz, powiem ci tyle: myślę, że lepiej
kamienie tłuc przy drodze niż pozwolić, by kobieta zapanowała nad tobą choćby w
najmniejszym stopniu. Wszystko to... — Bazarow miał już użyć swego ulubionego
słowa „romantyzm", ale powstrzymał się i rzekł — ...brednie. Nie uwierzysz mi teraz,
ale powiadam ci: znaleźliśmy się w towarzystwie kobiet i było nam przyjemnie; lecz
rzucić takie towarzystwo to jakby w upalny dzień zanurzyć się w zimnej wodzie.
Mężczyzna nie ma czasu na podobne głupstwa; mężczyzna powinien być okrutny, jak
głosi znakomite hiszpańskie przysłowie: Hej, mój zacny — zawołał zwracając się do
siedzącego na koźle chłopa — masz ty żonę?
Chłop ukazał obu przyjaciołom swoją płaską, przyślepą twarz.
— Żonę? Mam. Jakże bez żony?
— Bijesz ją?
— Żonę? Różnie bywa. Bez powodu nie biję.
— Znakomicie. No, a ona ciebie bije?
Chłop szarpnął lejcami.
— Co też mówicie, panie. Tylko byście żartowali... — Najwidoczniej się obraził.
— Słyszysz, Arkadiuszu Nikołajewiczu? A nas przecież pobito... Ot, co znaczy być
wykształconym człowiekiem.
Arkadiusz roześmiał się z przymusem, a Bazarow odwrócił się i przez cały czas nie
odezwał się już ani słowem.
Droga tak się dłużyła, że dwadzieścia pięć wiorst wydało się Arkadiuszowi niczym
pięćdziesiąt. Ale wreszcie na stoku pochyłego wzgórza ukazała się niewielka wioska,
gdzie mieszkali rodzice Bazarowa. Obok niej, w młodym brzozowym lasku, widać było
dworek kryty słomianą strzechą. Przy pierwszej chacie stali dwaj chłopi w czapkach i
kłócili się. — Stara z ciebie świnia — mówił jeden do drugiego — a przecie gorszy
jesteś od małego prosiaka. — A twoja żona czarownica — odciął się drugi.
— Ze swobody zachowania się — zauważył Bazarow — i soczystości zwrotów
możesz wnosić, że chłopi mojego ojca nie są zbyt uciskani. Ale właśnie ojciec
wychodzi na ganek swej siedziby! Usłyszał zapewne dzwoneczki. Tak, to on, poznaję.
Ho, ho! Ale jakże biedak posiwiał!
XX
Bazarow wychylił się z tarantasu, Arkadiusz zaś wysunął głowę zza pleców
swojego towarzysza i ujrzał na ganku wysokiego, chudego mężczyznę o nastroszonych
włosach i cienkim, orlim nosie, odzianego w starą, rozpiętą kurtkę wojskową. Stał
rozstawiwszy nogi, palił długą fajkę i mrużył oczy od słońca.
Konie zatrzymały się.
— Przyjechałeś wreszcie — powiedział ojciec Bazarowa wciąż paląc, chociaż
cybuch skakał mu między palcami. — No, wyłaź, wyłaź, pocałujemy się.
Objął syna... — Jeniusza, Jeniusza — rozległ się drżący głos kobiecy. Drzwi
otworzyły się i na progu stanęła okrągła, niziutka staruszka w białym czepku i krótkim
barwnym kaftaniku. Jęknęła, zachwiała się i na pewno by upadła, gdyby Bazarow jej
nie podtrzymał. Jej pulchne ręce w mgnieniu oka otoczyły szyję Bazarowa, głowa
przypadła do jego piersi, i wszystko ucichło. Słychać było tylko jej urywany szloch.
Stary Bazarow głęboko oddychał i mrużył oczy bardziej niż poprzednio.
— No, dosyć, dosyć, Arisza! Przestań — powiedział wymieniwszy spojrzenie z
Arkadiuszem, który stał nieruchomo przy tarantasie, podczas gdy chłop na koźle aż
odwrócił głowę. — Dajże spokój! Przestań, proszę!
— Ach, Wasiliu Iwanyczu — wyszeptała staruszka. — Ileż to czasu nie widziałam
mojego złotego Jeniuszy... — i nie rozplatając rąk oderwała od Bazarowa swoją mokrą
od łez, pełną zmarszczek, rozrzewnioną twarz, spojrzała na niego uszczęśliwionym a
zarazem ubawionym spojrzeniem i znowu do niego przypadła.
— No, tak, oczywiście, to naturalny porządek rzeczy — powiedział Wasilij
Iwanowicz — ale lepiej chodźmy do pokoju. Gość przyjechał z Eugeniuszem. Pan
wybaczy — dodał zwracając się do Arkadiusza i z lekka szurnął nogą. — Rozumie pan:
kobieca słabość, no i serce matki...
Ale i jemu drgały usta, brwi i trząsł się podbródek... Starał się jednak opanować i
przybrać wygląd prawie obojętny. Arkadiusz skłonił się.
— Chodźmy, mateczko — rzekł Bazarow i poprowadził do domu osłabłą staruszkę.
Umieściwszy ją w wygodnym fotelu, raz jeszcze szybko uścisnął ojca i przedstawił mu
Arkadiusza.
— Rad jestem z całego serca — rzekł Wasilij Iwanowicz — tylko niech pan
wybaczy: bardzo tu u nas zwyczajnie, na wojskową modłę. Arino Własiewno, uspokój
się, proszę! Co sobie o nas pomyśli nasz gość?
— Ach, panie — powiedziała przez łzy staruszka — nie mam zaszczytu znać
imienia...
— Arkadiusz Nikołajewicz — dobitnie, choć półgłosem podpowiedział Wasilij
Iwanowicz.
— Wybacz pan głupiej kobiecie. — Staruszka wysiąkała nos i przechylając głowę
raz w prawo, raz w lewo, dokładnie otarła oczy. — Proszę mi wybaczyć. Myślałam
przecie, że umrę, nie doczekam się mego sy...neczka.
— Ale doczekałaś się, dobrodziejko — podchwycił Wasilij Iwanowicz. — Tania —
zwrócił się do nieśmiało wyglądającej zza drzwi bosej dziewczynki, lat około
trzynastu, w jaskrawoczerwonej perkalowej sukience — przynieś pani szklankę wody
na tacy, słyszysz? Wy zaś, moi panowie — dodał ze staroświecką elegancją —
pozwólcie do gabinetu starego weterana.
— Jeszcze choć raz cię uściskam, Jeniusza — jęknęła Arina Własiewna. Bazarow
pochylił się ku niej. — Jakżeś ty wypiękniał!
— Wypiękniał czy nie wypiękniał — zauważył Wasilij Iwanowicz — ale to
mężczyzna, jak powiadają: o m f e
20
. Mam jednak nadzieję, Arino Własiewno, że teraz,
kiedy zaspokoiłaś już potrzebę swojego macierzyńskiego serca, pomyślisz o strawie
dla naszych drogich gości; wiadomo, nie tylko duchem człowiek żyje.
Staruszka wstała z fotela.
— Zaraz stół będzie nakryty; sama pobiegnę do kuchni i każę nastawić samowar,
wszystko będzie, wszystko. Przecie trzy lata go nie widziałam, nie karmiłam, nie
poiłam, czy to lekko?
20
Homle fait – dorosły mężczyzna. (W oryg. pisownia fonetyczna.)
— No, uważaj, gosposiu, żeby wstydu nie było; wy zaś, panowie, proszę za mną!
Oto i Timofieicz przyszedł z tobą się przywitać, Eugeniuszu. Ucieszył się stary.
Prawda? Ucieszyłeś się, stary brodaczu, co? Proszę za mną!
I Wasilij Iwanowicz ruszył naprzód, szurając i człapiąc przydeptanymi
pantoflami.
Domek składał się z sześciu małych pokoików. Jeden z nich, do którego weszli
przyjaciele, nosił nazwę gabinetu. Stół na grubych nogach, zawalony poczerniałymi od
kurzu, jak gdyby zakopconymi papierami, zajmował całą przestrzeń od okna do okna;
na ścianach wisiała broń turecka, nahajki, szabla, dwie mapy, jakieś rysunki
anatomiczne, portret Hufelanda
21
, monogram z włosów w czarnej ramce i dyplom pod
szkłem; skórzana, zapadnięta gdzieniegdzie i podarta kanapa mieściła się między
dwiema ogromnymi czeczotkowymi szafami; na półkach stały w nieładzie książki,
pudełeczka, wypchane ptaki, słoiki, buteleczki; w jednym z kątów widać było popsutą
maszynę elektryczną.
— Uprzedziłem pana, miły mój gościu — zaczął Wasilij Iwanowicz — że
mieszkamy tutaj niczym na biwaku...
— Przestań, po co się tłumaczysz? — przerwał Bazarow. — Kirsanow wie
doskonale, że nie jesteśmy krezusami i że nie masz pałacu. Gdzie go umieścić, oto
pytanie!
— Ależ, Eugeniuszu! W oficynie jest wyborny pokoik, będzie tam panu bardzo
dobrze.
— Masz zatem oficynkę?
— A jakże, tam gdzie łaźnia, proszę panicza — wtrącił Timofieicz.
— To znaczy obok łaźni — spiesznie dodał Wasilij Iwanowicz. — Teraz mamy
lato... Zaraz tam pobiegnę, wydam polecenia; ty zaś, Timofieicz, zanieś rzeczy pana.
Tobie, Eugeniuszu, dam oczywiście mój gabinet. Suum cuique.
22
— No, widzisz! To przezabawny i najlepszy w świecie człowiek — rzekł Bazarow,
gdy tylko Wasilij Iwanowicz wyszedł. — Taki sam dziwak jak twój ojciec, ale w innym
rodzaju. Tylko zbyt wiele gada.
— Twoja matka, jak widzę, też zacności kobieta — zauważył Arkadiusz.
— Tak, dobra, prosta. Zobaczysz, jaki nam obiad wyszykuje!
21
Krzysztof Wilhelm Hufeland (1762-1836) – lekarz niemiecki.
22
Każdemu, co się należy.
— Nie spodziewaliśmy się dzisiaj panicza i nie przywieźliśmy wołowinki —
powiedział Timofieicz, który przed chwilą przyniósł walizę Bazarowa.
— Obejdzie się bez wołowinki, jak nie ma, to nie! Bieda, powiadają, nie hańbi.
— Ile dusz ma twój ojciec? — zapytał nagle Arkadiusz.
— Majątek jest własnością matki; zdaje się, że piętnaście.
— Dwadzieścia dwie — zauważył urażony Timofieicz.
Rozległo się człapanie pantofli i znów zjawił się Wasilij Iwanowicz.
— Za chwilę pokój będzie gotów na pana przyjęcie — zawołał triumfalnie —
Arkadiuszu... Nikołajewiczu? Zdaje się, że tak należy się do pana zwracać? A oto
pański służący — dodał wskazując krótko ostrzyżonego chłopca w niebieskim,
podartym na łokciach kaftanie i pożyczonych butach. — Nazywa się Fiedka.
Powtarzam znowu, chociaż syn zabrania: proszę nam wybaczyć. Zresztą fajkę nabić
potrafi. Przecie pan pali?
— Palę raczej cygara — odrzekł Arkadiusz.
— I bardzo rozsądnie pan czyni. Sam wolę cygara, ale w naszych odległych
okolicach bardzo trudno je dostać.
— No, dosyć już biadolenia — przerwał znowu Bazarow. — Siądź lepiej tu, na
kanapie, i niechże ci się przyjrzę.
Wasilij Iwanowicz roześmiał się i usiadł. Z twarzy był bardzo podobny do syna,
tylko czoło miał niższe i bardziej wąskie, a usta trochę szersze; nieustannie chodził,
poruszał ramionami, jak gdyby ubranie uciskało go pod pachami, mrugał, kaszlał,
przebierał palcami, podczas gdy jego syn odznaczał się jakąś niedbałą powolnością
ruchów.
— Dość biadolenia! — powtórzył Wasilij Iwanowicz. — Nie myśl, Eugeniuszu, że
chciałem wzruszyć gościa, że to w takiej zapadłej dziurze mieszkamy. Przeciwnie,
uważam, że dla myślącego człowieka nie ma zapadłych dziur. Staram się zresztą w
miarę możności nie poróść, jak powiadają, pleśnią, nie zostać w tyle.
Wasilij Iwanowicz wyciągnął z kieszeni nową, żółtą fularową chustkę, którą
zdążył wziąć idąc do pokoju Arkadiusza, i wywijając nią w powietrzu, ciągnął dalej:
— Nie mówię już o tym, że moi chłopi są na czynszu i że oddałem im ziemię za
połowę zbioru, co stanowi dla mnie dotkliwą stratę. Uważałem to za swój obowiązek,
sam rozsądek tak dyktuje, chociaż inni właściciele ani o tym pomyślą; mówię o
naukach i wykształceniu.
— Tak, widzę tu właśnie „Przyjaciela Zdrowia" na rok 1855 — zauważył Bazarow.
— Stary kolega przysyła mi go po znajomości — szybko rzucił Wasilij Iwanowicz.
— Ale mamy też niejakie pojęcie o frenologii — dodał zwracając się zresztą głównie do
Arkadiusza i wskazując stojącą na szafie niewielką gipsową główkę, podzieloną na
oznaczone liczbami prostokąty. — Wiemy, kto Schoenlein, kto Rademacher.
— Więc jeszcze wierzą w Rademachera w *** guberni? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz zakaszlał.
— W guberni... Panowie oczywiście wiecie lepiej; gdzie nam do was? Przecież wy
macie zająć nasze miejsce. W swoich czasach taki zwolennik teorii humorów jak
Hoffman czy Brown ze swym witalizmem wydawali się śmieszni, a przecież byli kiedyś
sławni. Rademachera zastąpił wam ktoś nowy, więc teraz uznajecie już tylko tego
nowego, ale za dwadzieścia lat z niego także będą się śmiać.
— Powiem ci na pociechę — rzekł Bazarow — że my teraz w ogóle śmiejemy się z
medycyny i nikogo nie uznajemy.
— Jak to? Przecież chcesz być lekarzem?
— Tak, lecz jedno drugiemu nie przeszkadza.
Wasilij Iwanowicz pogrzebał środkowym palcem w fajce, gdzie znajdowało się
jeszcze nieco gorącego popiołu.
— Może, może, nie będę się spierał. Bo któż ja jestem? Dymisjonowany
sztabslekarz, w o l a t u
23
; teraz zostałem agronomem. Służyłem w brygadzie pań-
skiego dziadka — zwrócił się znowu do Arkadiusza — tak, tak, wiele w swoim życiu
widziałem. W jakich towarzystwach bywałem, jakich znałem ludzi! Tak jak mnie pan
tu przed sobą widzi, badałem puls księciu Wittgensteinowi, Żukowskiemu. Takich to
ludzi znałem w armii południowej, po roku czternastym, rozumie pan — mówiąc to
Wasilij Iwanowicz znacząco zacisnął wargi. — Wszystkich znałem! tak, ale moje
zadanie jest skromne: pilnuj swego lancetu, i basta! Pański dziadek to był godny
człowiek, prawdziwy żołnierz.
— Przyznaj się, tępy był jak pień, co? — leniwym głosem rzekł Bazarow.
— Ach, Eugeniuszu, jak ty się wyrażasz, bój się Boga!... Oczywiście, generał
Kirsanow nie należał do liczby...
— No, dajmy mu pokój — przerwał Bazarow. — Kiedy jechałem tutaj, ucieszyłem
się widząc, że twój brzozowy lasek pięknie wyrósł.
Wasilij Iwanowicz ożywił się.
— Popatrz tylko, jaki mam teraz ogród! Sam każde drzewko sadziłem. Owoce są i
23
Zniekształcone: voila tout – ot, i wszystko. (w oryg. pisownia fonetyczna.)
jagody, i wszelkie zioła lekarskie. Mędrkujcie, jak chcecie, panowie młodzi, a przecie
stary Paracelsus powiedział świętą prawdę: in herbis, verbis et lapidibus
24
... Wiesz
przecież, że przestałem praktykować, a jednak ze dwa razy na tydzień trzeba wracać
do dawnego zawodu. Przychodzą po radę, nie można odmówić. Zdarza się, że biedacy
proszą o pomoc. Lekarzy wcale tu nie ma. Wyobraź sobie, że pewien mój sąsiad,
dymisjonowany major, także leczy. Pytałem, czy uczył się medycyny. Powiadają mi:
nie, nie uczył się, raczej z filantropii... Cha, cha, z filantropii! Co? cha, cha, cha, cha!
— Fiedka, nabij mi fajkę! — ostrym tonem powiedział Bazarow.
— Jest tu jeszcze inny lekarz; przyjeżdża do chorego — ciągnął dalej jak gdyby z
rozpaczą w głosie Wasilij Iwanowicz — a chory już ad patres; służący nie wpuszcza
doktora, powiada: „Za późno." Doktor tego nie oczekiwał, zmieszał się i pyta:
„Powiedz, czy twój pan przed śmiercią miał czkawkę?" — „Ano, tak." — „Długo to
trwało?" — „Długo." — „No, to wszystko w porządku", i jazda z powrotem. Cha, cha!
Nikt się nie roześmiał prócz starego Bazarowa; Arkadiusz zdobył się jedynie na
grymas podobny do uśmiechu, Bazarow zaś zaciągnął się fajką. Rozmowa toczyła się
w ten sposób około godziny. Arkadiusz wstąpił jeszcze do swojego pokoju: była to
ubieralnia przy łaźni, ale bardzo przyjemna i czysta. Wreszcie weszła Tania mówiąc,
że obiad już gotów.
Wasilij Iwanowicz wstał pierwszy.
— Chodźmy, panowie! Zechciejcie wybaczyć, jeśli was znudziłem. Może moja
gosposia bardziej was zadowoli.
Obiad, chociaż przygotowany w pośpiechu, bardzo się udał, był nawet obfity,
tylko wino nie dopisało: czarny prawie kseres, kupiony przez Timofieicza w mieście u
znajomego kupca, zalatywał miedzią czy kalafonią; dokuczały też muchy. Zazwyczaj
chłopak odpędzał je wielką zieloną gałęzią; tym razem jednak Wasilij Iwanowicz
odesłał go obawiając się krytyki ze strony młodego pokolenia. Arina Własiewna ubrała
się odświętnie: włożyła wysoki czepek z jedwabnymi wstążkami i błękitny szal w
deseń. Znów sobie popłakała na widok swego Jeniuszy, ale mąż nie musiał jej już
przywoływać do porządku: szybko otarła łzy, żeby nie zaplamić szala. Jedli tylko
młodzi; gospodarze byli już od dawna po obiedzie. Usługiwał Fiedka, który, jak widać,
nie przyzwyczajony do noszenia butów, odczuwał ich niezwykły ciężar; pomagała mu
ślepa na jedno oko kobieta o męskich rysach, zwana Anfisuszką, która pełniła
24
w ziołach, słowach i kamieniach
obowiązki klucznicy, opiekunki ptactwa domowego i praczki. Podczas obiadu Wasilij
Iwanowicz chodził bez przerwy po pokoju i ze szczęśliwym, a nawet pełnym błogości
wyrazem twarzy mówił o poważnych obawach, jakie budzi w nim polityka Napoleona
i zagmatwana kwestia włoska. Arina Własiewna nie dostrzegała Arkadiusza ani nie
podsuwała mu potraw; podparłszy piąstką okrągłą twarz, której pełne wiśniowe usta i
pieprzyki na policzkach oraz nad brwiami nadawały wyraz ogromnie dobroduszny,
nie spuszczała oczu z syna i nieustannie wzdychała: ogromnie chciała się dowiedzieć,
na jak długo przyjechał, ale nie miała odwagi zapytać. „A jeśli powie, że na dwa dni?"
— myślała i serce w niej zamierało. Po pieczystym Wasilij Iwanowicz znikł na chwilę i
wrócił z odkorkowaną butelką szampana. „Chociaż żyjemy na odludziu — zawołał — w
uroczystych wypadkach mamy czym się rozweselić!" Nalał wina do trzech kielichów
oraz małego kieliszka, wzniósł toast: „Na cześć drogich gości", i jednym haustem, po
wojskowemu, wychylił swój kielich zmuszając Arinę Własiewnę do wypicia zawartości
małego kieliszka aż do ostatniej kropli. Kiedy przyszła kolej na konfitury, Arkadiusz,
który nie znosił słodyczy, uznał jednak za swój obowiązek skosztować po trosze z
czterech różnych, świeżo zrobionych gatunków, tym bardziej że Bazarow odmówił
kategorycznie, i zaraz zapalił cygaro. Potem na stole zjawiła się herbata ze śmietanką,
masło i obwarzanki; następnie Wasilij Iwanowicz zaprowadził wszystkich do ogrodu,
żeby nacieszyć się pięknością wieczoru. Przechodząc obok ławeczki szepnął do
Arkadiusza:
— Lubię sobie tutaj pofilozofować patrząc na zachód słońca; to miejsce jest jakby
stworzone dla samotnika. A tam dalej posadziłem kilka ulubionych drzew Horacego.
— Cóż to za drzewa? — zapytał przysłuchując się Bazarow.
— No... akacje.
Bazarow zaczął ziewać.
— Przypuszczam, że czas już, by podróżni spoczęli w objęciach Morfeusza —
zauważył Wasilij Iwanowicz.
— To znaczy czas spać! — podchwycił Bazarow. — Słuszna myśl. Istotnie, już czas.
Żegnając się z matką pocałował ją w czoło, ona zaś objęła go i ukradkiem, za jego
plecami, trzykrotnie pobłogosławiła go znakiem krzyża. Wasilij Iwanowicz
odprowadził Arkadiusza do jego pokoju, życząc mu „tak błogiego odpoczynku, jaki
znałem w szczęśliwym wieku pana". Rzeczywiście, Arkadiusz spał doskonale w
ubieralni: pachniało tam miętą i dwa świerszcze ćwierkały na przemian za piecem.
Stamtąd Wasilij Iwanowicz udał się do swego gabinetu i siadłszy na kanapie obok
syna zamierzał z nim porozmawiać; lecz Bazarow natychmiast go odprawił mówiąc, że
chce mu się spać; nie zasnął jednak do rana. Szeroko otwartymi oczyma gniewnie
wpatrywał się w ciemność: wspomnienia dzieciństwa nie miały nad nim władzy, nie
mógł się też uwolnić od niedawnych przykrych wrażeń. Arina Własiewna najpierw po-
modliła się do woli; potem długo jeszcze rozmawiała z Anfisuszką, która, stojąc jak
wryta przed swą panią i patrząc na nią swoim jedynym okiem, tajemniczym szeptem
dzieliła się z nią wrażeniami i uwagami na temat Eugeniusza Wasiliewicza. Staruszce
z radości, od wypitego wina i dymu cygar zupełnie zakręciło się w głowie; mąż
próbował z nią rozmawiać, ale machnąwszy ręką dał za wygraną.
Arina Własiewna była prawdziwą rosyjską szlachcianeczką z dawnych czasów;
powinna była żyć dwieście lat temu, w epoce starej Moskwy. Była bardzo pobożna i
sentymentalna, wierzyła we wszelkie znaki, wróżby, zaklęcia, sny; wierzyła w
opętanych, w duchy domowe i leśne, w złe spotkania, uroki, ludowe leki, czwartkową
sól
25
, rychły koniec świata; wierzyła, że jeśli na nabożeństwie wielkanocnym nie
zgasną świece, będzie urodzaj na grykę, i że grzyb przestanie rosnąć, jeśli zobaczy go
ludzkie oko; wierzyła, że diabeł lubi trzymać się blisko wody i że każdy Żyd ma na
piersi krwawe znamię; bała się myszy, węży, żab, wróbli, pijawek, grzmotu, zimnej
wody, przeciągu, koni, kozłów, rudych ludzi i czarnych kotów oraz uważała, że
świerszcz i pies to nieczyste zwierzęta; nie jadła cielęciny, gołębi, raków, sera,
szparagów, bulw, zająca ani arbuzów, ponieważ rozcięty arbuz przypomina głowę
Jana Chrzciciela; o ostrygach mówiła wzdrygając się; lubiła dobrze zjeść, ale surowo
przestrzegała postów; spała dziesięć godzin na dobę, ale nie kładła się wcale, jeśli
Wasilia Iwanowicza zabolała głowa; nie przeczytała żadnej książki prócz Alexisa, czyli
Chaty w lesie
26
, pisała jeden, najwyżej dwa listy na rok, znała się na gospodarstwie,
smażeniu konfitur, suszeniu grzybów, chociaż nic sama nie robiła i w ogóle niechętnie
ruszała się z miejsca. Arina Własiewna była bardzo dobra i na swój sposób niegłupia.
Wiedziała, że na świecie są panowie, którzy powinni rozkazywać, i ludzie prości,
którzy mają służyć, toteż nie raziła jej ani pokora, ani pokłony do ziemi; ale z
podwładnymi obchodziła się delikatnie i łagodnie, żaden ubogi nie odszedł od niej bez
jałmużny i nigdy o nikim źle nie mówiła, chociaż czasem lubiła poplotkować. W
młodości była bardzo ładna, grała na klawikordzie i trochę mówiła po francusku; lecz
25
Według obyczaju rosyjskiego w Wielki Czwartek prażono sól, z którą w Niedzielę Wielkanocną jadło się
święcone jaja. Sól tę przechowywano następnie przez cały rok, wierzono bowiem, że ma właściwości leczenia
wszelkich chorób. (Przyp. red.)
26
Sentymentalna powieść pisarza francuskiego Ducray-Dumnil (1769—1818), przełożona współcześnie na
w ciągu długoletnich wędrówek z mężem, za którego wyszła wbrew woli, roztyła się i
zapomniała muzyki i francuskiego. Syna kochała i bała się niewypowiedzianie; zarząd
majątkiem zostawiła Wasiliowi Iwanowiczowi i do niczego się już nie wtrącała:
wzdychała, wachlowała się chusteczką i z przerażenia wciąż wyżej unosiła brwi, kiedy
mąż wyjaśniał jej swoje projekty zmian i nowe zamierzenia. Była podejrzliwa, zawsze
oczekiwała jakiegoś wielkiego nieszczęścia i natychmiast płakała, gdy tylko
przypomniała sobie coś smutnego... Takich kobiet dzisiaj już prawie nie ma. Bóg wie,
czy należy się z tego cieszyć!
XXI
Gdy Arkadiusz wstał z łóżka i otworzył okno, pierwszą osobą, którą zobaczył, był
Wasilij Iwanowicz. Odziany w bucharski szlafrok, przepasany fularową chustką,
staruszek z zapałem kopał w ogrodzie. Na widok młodego gościa wsparł się na łopacie
i zawołał:
— Dzień dobry! Jakże się spało?
— Doskonale! — odpowiedział Arkadiusz.
— A ja tutaj, jak pan widzi, niby ów Cincinnatus, przygotowuję grzędę pod późną
rzepę. Teraz nadeszły takie czasy — chwalić Boga! — że każdy musi własnymi rękami
zdobywać sobie pożywienie; na innych nie należy liczyć: samemu trzeba pracować.
Wygląda na to, że Jean Jacques Rousseau ma rację. Przed półgodziną ujrzałby mnie
pan dobrodziej przy zupełnie innym zajęciu. Pewnej babie, która skarżyła się, mówiąc
ich językiem, na kolki — my nazywamy to dyzenterią — ja... jak by to rzecz?...
wlewałem opium; innej wyrwałem ząb; zaproponowałem jej znieczulenie eterem... ale
nie chciała. Wszystko to gratis, anamater
27
. Zresztą, nic to dla mnie niezwykłego;
przecież plebejusz ze mnie, homo novus, nie pochodzę ze szlachty starożytnego rodu,
jak moja małżonka... Czy nie zechciałby pan jednak przyjść tu w cień, odetchnąć przed
herbatą świeżym porannym powietrzem?
Arkadiusz zszedł do ogrodu.
— Dzień dobry raz jeszcze! — rzekł Wasilij Iwanowicz, po wojskowemu
przykładając dłoń do zatłuszczonej mycki, którą miał na głowie. — Wiem, że pan
przywykł do zbytku, do wygód, lecz nawet możni świata tego nie gardzą na krótko
skromną chatą.
rosyjski. (Przyp. red.)
27
Zniekształcone: en amateur — z amatorstwa. (W oryg. pisownia fonetyczna.)
— Ależ, drogi panie — zawołał Arkadiusz — jaki tam ze mnie możny? Do zbytku
także nie przywykłem.
— Zaraz, zaraz — rzekł z uprzejmym gestem Wasilij Iwanowicz. — Chociaż teraz
jestem już stary, przecież otarłem się trochę w świecie i ptaka po locie poznaję. Jestem
na swój sposób psychologiem i fizjonomistą. Gdybym nie miał tego, ośmielę się rzec,
talentu, dawno bym zginął; jestem człowiek mały, zgnietliby mnie jak nic. Powiem
panu bez komplementów: przyjaźń pańska z moim synem szczerze mnie cieszy.
Widziałem się z nim przed chwilą: według swego zwyczaju, który pan zna zapewne,
zerwał się bardzo wcześnie i pobiegł gdzieś w okolicę. Pozwoli pan, że zapytam — jak
dawno się znacie?
— Od tej zimy.
— Aha. I jeszcze zapytam o jedno — czy jednak nie chciałby pan usiąść? —
zapytam jak ojciec, z największą szczerością: jakiego pan jest zdania o moim
Eugeniuszu?
— Syn pański jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek
spotkałem — żywo odpowiedział Arkadiusz.
Oczy Wasilia Iwanowicza rozwarły się nagle szeroko, a na policzki wystąpił słaby
rumieniec. Łopata wyśliznęła mu się z rąk.
— A więc przypuszcza pan... — zaczął.
— Jestem pewien — podjął Arkadiusz — że pańskiego syna czeka wielka
przyszłość, że wsławi wasze nazwisko. Przekonałem się o tym od pierwszego
spotkania.
— Jakże... jak to było? — ledwie wymówił Wasilij Iwanowicz. Na jego szerokich
wargach ukazał się błogi uśmiech i już z nich nie schodził.
— Chce pan wiedzieć, w jaki sposób się spotkaliśmy?
— Tak... i w ogóle...
Arkadiusz zaczął opowiadać o Bazarowie z większym jeszcze zapałem i podziwem
niż owego wieczora, kiedy tańczył mazura z Odincową.
Wasilij Iwanowicz słuchał go, wycierał nos, kręcił chustkę w rękach, kaszlał,
targał włosy; wreszcie nie wytrzymał, schylił się i pocałował Arkadiusza w ramię.
— Uszczęśliwił mnie pan zupełnie — rzekł, wciąż się uśmiechając — muszę panu
powiedzieć, że... ubóstwiam mego syna; o mojej staruszce nawet nie mówię:
wiadomo, matka! ale nie śmiem okazywać przy nim swych uczuć, ponieważ on tego
nie lubi. Jest wrogiem wszelkich wynurzeń; wielu nawet potępia go za tak twardy
charakter i uważa to za dowód pychy czy nieczułości; ale takich ludzi jak on nie można
mierzyć zwykłą miarą, prawda? Albo na przykład: inny na jego miejscu ciągnąłby, ile
się da, ze swoich rodziców; a czy pan uwierzy, że nigdy nie wziął od nas zbytecznej
kopiejki, dalibóg!
— To bezinteresowny, rzetelny człowiek — zauważył Arkadiusz.
— Właśnie — bezinteresowny. Ja zaś, Arkadiuszu Nikołajewiczu, nie tylko go
ubóstwiam, ale jestem z niego dumny i cała moja próżność polega na tym, by kiedyś w
jego biografii znalazły się następujące słowa: „Ojcem jego był zwykły sztabslekarz,
który jednak wcześnie zrozumiał, jakiego ma syna, i niczego nie szczędził, aby go
wychować...''
Głos staruszka załamał się.
Arkadiusz uścisnął mu rękę.
— Jak pan myśli — zapytał Wasilij Iwanowicz po chwili milczenia — chyba nie w
dziedzinie medycyny osiągnie ową sławę, którą mu pan przepowiada?
— Oczywiście, nie w medycynie, chociaż i tutaj będzie jednym z pierwszych
uczonych.
— W jakiej więc dziedzinie, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Trudno to dzisiaj powiedzieć, ale będzie sławny.
— Będzie sławny! — powtórzył staruszek i pogrążył się w zadumie.
— Arina Własiewna kazała prosić na herbatę — powiedziała Anfisuszka
przechodząc obok z ogromnym półmiskiem dojrzałych malin.
Wasilij Iwanowicz otrząsnął się z zadumy.
— Czy do malin będzie zimna śmietanka?
— A będzie, proszę pana.
— Ale zimna, pamiętaj! Niech pan nie robi ceremonii, Arkadiuszu Nikołajewiczu,
proszę wziąć więcej. Ale czemu to Eugeniusza nie widać?
— Jestem tutaj — rozległ się głos Bazarowa z pokoju Arkadiusza.
Wasilij Iwanowicz szybko się odwrócił.
— Aha! Chciałeś odwiedzić swego przyjaciela; spóźniłeś się, amice, myśmy tu już
sobie ucięli długą pogawędkę. Teraz trzeba pójść na herbatę, matka prosi. Muszę
zresztą z tobą porozmawiać.
— O czym?
— Mam tu chłopaka, który cierpi na icterus...
— To znaczy na żółtaczkę?
— Tak, na chroniczny i uparty icterus. Przepisywałem mu tysiącznik i
świętojańskie ziele; kazałem jeść marchew, dawałem sodę; ale to są paliatywy, trzeba
by coś radykalniejszego. Jestem pewien, że choć śmiejesz się z medycyny, potrafisz
dać mi mądrą radę. Lecz zostawmy to na potem. Teraz chodźmy na herbatę.
Wasilij Iwanowicz żywo wstał z ławeczki i zaśpiewał arię z Roberta Diabła:
Ustanowimy sobie prawa, prawa, prawa,
By radość życia pełną czaszą pić...
— Nadzwyczajna żywotność! — rzekł Bazarow odchodząc od okna.
Nadeszło południe. Słońce paliło zza cienkiej zasłony białawych obłoków, gęsto
pokrywających całe niebo. Cisza była zupełna, tylko koguty czupurnie przekrzykiwały
się na wsi, budząc w każdym, kto je słyszał, dziwne wrażenie senności i nudy; gdzieś
wysoko, wśród wierzchołków drzew, jak płaczliwe wezwanie rozlegało się nie
milknące kwilenie młodego jastrzębia. Arkadiusz i Bazarow leżeli w cieniu
niewielkiego stogu siana, podesławszy sobie dwa naręcza szeleszczącej i suchej, ale
jeszcze zielonej i wonnej trawy.
— Ta osina — zaczął Bazarow — przypomina mi moje dzieciństwo; rośnie na
skraju dołu, który został po murowanej wozowni; byłem wówczas przekonany, że ten
dół i osina wyposażone są w osobliwą moc: nigdy się tu nie nudziłem. Nie rozumiałem
wtedy, że nie nudziłem się, ponieważ byłem dzieckiem. Teraz jestem dorosły i ta moc
już nie działa.
— Ile czasu tu spędziłeś? — zapytał Arkadiusz.
— Dwa lata bez przerwy; potem wyjeżdżaliśmy. Prowadziliśmy koczowniczy tryb
życia, najwięcej włóczyliśmy się po miastach.
— A ten dom dawno stoi?
— Dawno. Zbudował go jeszcze mój dziad, ojciec matki.
— Kim był twój dziadek?
— Diabli go wiedzą. Jakiś sekund-major. Służył pod Suworowem i wciąż
opowiadał o przeprawie przez Alpy. Na pewno łgał.
— Więc to dlatego wisi u was w salonie portret Suworowa! Lubię takie domki jak
wasz, stare i ciepłe; mają jakiś osobliwy zapach.
— Zapach nostrzyku i oliwy z lampek przed ikonami — powiedział ziewając
Bazarow. — A ile much w tych miłych domkach... Uff!
— Powiedz — zaczął Arkadiusz po chwili milczenia — czy nie krępowano cię w
dzieciństwie?
— Widzisz przecie, jacy są moi rodzice. Niezbyt srodzy z nich ludzie.
— Kochasz ich, Eugeniuszu?
— Kocham!
— Oni ciebie tak kochają!
Bazarow milczał.
— Wiesz, o czym myślę? — powiedział wreszcie, zakładając ręce pod głowę.
— Nie wiem. O czym?
— Myślę, że dobrze moim rodzicom żyć na świecie. Ojciec mając lat sześćdziesiąt
krząta się, rozprawia o „paliatywach", leczy ludzi, jest wspaniałomyślny wobec
wieśniaków, słowem, dobrze sobie żyje; matce też jest dobrze: dzień ma tak bardzo
wypełniony wszelkimi zajęciami, wzdychaniem i popłakiwaniem, że nie ma czasu się
zastanawiać. Ja zaś...
— A ty?
— A ja myślę: oto leżę sobie pod tym stogiem... Niewielkie miejsce, które zajmuję,
jest tak bardzo nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie nie ma i
gdzie nikogo nie obchodzę; cząsteczka czasu, którą przeżyję, tak jest znikoma wobec
wieczności, gdzie mnie nie było i nie będzie. I w tym atomie, w tym punkcie
matematycznym krąży krew, pracuje mózg, pragnie nawet czegoś... Co za nonsens!
Jakie głupstwa!
— Pozwól, ale to, co mówisz, odnosi się do wszystkich ludzi...
— Masz słuszność — podjął Bazarow. — Chciałem powiedzieć, że oni właśnie, to
znaczy moi rodzice, są zajęci i nie martwią się własną nicością, nie cuchnie im ona... a
ja... czuję tylko nudę i złość.
— Złość? Dlaczego?
— Dlaczego? Jak to dlaczego? Czyżbyś zapomniał?
— Pamiętam wszystko, a mimo to nie widzę powodu, dla którego miałbyś prawo
się złościć. Jesteś nieszczęśliwy, przyznaję, ale...
— Ech! Arkadiuszu Nikołajewiczu, widzę, że ty pojmujesz miłość jak wszyscy
młodzi ludzie nowego pokolenia: cip, cip, cip, kureczko, a gdy tylko kureczka zacznie
się przybliżać — w nogi! Ja nie jestem taki. Ale dość o tym! Wstyd mówić o rzeczach,
na które nie ma rady. — Odwrócił się na bok. — Ho, ho! Oto dzielna mrówka wlecze
na wpół martwą muchę. Ciągnij, bracie, ciągnij! Nie zważaj na to, że się opiera, korzy-
staj, że jako zwierzę masz prawo nie uznawać współczucia, nie tak jak my wszyscy, co
wciąż udajemy.
— I ty to mówisz, Eugeniuszu! Kiedyż to zdarzyło ci się udawać?
Bazarow podniósł głowę.
— Z tego tylko mogę być dumny. Sam się nie wykoślawiłem, więc i baba mnie nie
złamie. Amen! Skończone! Więcej na ten temat nie usłyszysz ode mnie ani słowa.
Przyjaciele leżeli przez pewien czas w milczeniu.
— Tak — zaczął Bazarow — człowiek to dziwna istota. Jeśli spojrzeć z boku i z
daleka na odludne życie, jakie tu wiodą nasi „ojcowie", wydawałoby się: czegóż można
chcieć jeszcze? Jedz, pij i wiedz, że postępujesz w najbardziej słuszny i rozumny
sposób. Lecz nie! Nuda cię zadręczy. Masz ochotę obcować z ludźmi, nawet im
wymyślać, ale mimo wszystko obcować z nimi.
— Należałoby tak ułożyć życie, żeby każda chwila miała jakiś sens — rzekł w
zamyśleniu Arkadiusz.
— A pewnie! Wszystko, co ma sens, chociaż bywa kłamliwe, daje przyjemność, ale
i z tym, co nie ma sensu, też można się pogodzić... Kłopoty, drobne troski... oto
prawdziwe nieszczęście.
— Kłopoty nie istnieją dla człowieka, jeżeli ich nie uznaje.
— Hm... powiedziałeś odwrócony komunał.
— Jak to? Co przez to rozumiesz?
— Widzisz, powiedzieć, że oświata jest pożyteczna, to komunał; powiedzieć zaś, że
oświata jest szkodliwa, to odwrócony komunał. Wygląda bardziej błyskotliwie, w
istocie jest jednak tym samym.
— Ale gdzie jest prawda, po której stronie?
— Gdzie? Odpowiem ci jak echo: gdzie?
— Jesteś dziś w melancholijnym nastroju, Eugeniuszu.
— Doprawdy? Może zbyt mnie rozgrzało słońce, nie wolno też jeść tyle malin.
— W takim razie dobrze byłoby się zdrzemnąć.
— Owszem, tylko nie patrz na mnie: każdy człowiek, gdy śpi, ma głupią twarz.
— Nie wszystko ci jedno, co o tobie myślę?
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Prawdziwy człowiek nie powinien się troszczyć o
podobne rzeczy; prawdziwym człowiekiem jest ten, nad którym nie ma co się
zastanawiać, ale którego się słucha lub nienawidzi.
— Dziwne! Nie czuję do nikogo nienawiści — rzekł po namyśle Arkadiusz.
— A ja — do bardzo wielu! Ty masz duszę tkliwą, jesteś mazgaj, gdzie tobie do
nienawiści!... Łatwo się mieszasz, nie bardzo na siebie liczysz...
— A ty — przerwał Arkadiusz — liczysz na siebie? Masz o sobie dobre mniemanie?
Bazarow milczał chwilę.
— Jeśli spotkam człowieka, który mi nie ustąpi — rzekł powoli — wtedy zmienię
to mniemanie. Nienawidzić! Na przykład powiedziałeś dzisiaj, kiedy przechodziliśmy
obok chaty naszego starosty, Filipa — śliczna chata, bielutka — otóż powiedziałeś, że
Rosja wówczas osiągnie doskonałość, kiedy każdy chłop będzie miał takie mieszkanie,
i że każdy z nas powinien się do tego przyczynić... Znienawidziłem owego
najnędzniejszego chłopa, Filipa czy Sidora, dla którego mamy wyłazić ze skóry i nie
usłyszeć nawet od niego: dziękuję... Zresztą po kiego diabła mi jego podziękowanie?
Przypuśćmy więc, że będzie mieszkał w białej chacie, a na mnie już trawa wyrośnie —
i co dalej?
— Dosyć, Eugeniuszu... słuchając tego, co dziś mówisz, mimo woli trzeba się
zgodzić z ludźmi, którzy zarzucają nam brak zasad.
— Mówisz jak twój stryj. Nie ma żadnych zasad, czyżbyś się dotychczas tego nie
domyślił! Istnieją tylko doznania. Wszystko od nich zależy.
— Jak to?
— Po prostu. Mnie, na przykład, odpowiada negacja, właśnie dzięki doznaniom.
Przeczenie sprawia mi przyjemność, tak jest zbudowany mój mózg — i kropka!
Dlaczego mi podoba się chemia? Dlaczego ty lubisz jabłka? Również dzięki
doznaniom. Wszystko to jedna i ta sama sprawa. Głębiej ludzie nie sięgną nigdy. Nie
każdy ci to powie i ja także drugi raz tego nie powtórzę.
— Więc jak? Czy uczciwość to także doznanie?
— Oczywiście!
— Eugeniuszu!... — zaczął smutnym głosem Arkadiusz.
— Cóż? Nie w smak ci to? — przerwał Bazarow. — Nie, bracie! Jeśli postanowiłeś
wszystko kosić, walże i siebie po nogach!... Dosyć jednak tej filozofii. „Przyroda tchnie
milczeniem snu" — powiedział Puszkin.
— Nigdy Puszkin nie powiedział nic podobnego — rzekł Arkadiusz.
— Więc jeśli nie powiedział, to jako poeta mógł i powinien był powiedzieć. Ale
wiesz, on na pewno służył w wojsku.
— Puszkin nigdy nie był w wojsku!
— Zlituj się, przecież znajdziesz u niego na każdej stronicy: Na bój, na bój! za
honor Rosji!
— Cóż ty za bajdy zmyślasz! Przecież to po prostu oszczerstwo.
— Oszczerstwo? I cóż z tego! Sądzisz, że przestraszę się tego słowa? Choćbyś
rzucił na człowieka najgorsze oszczerstwo, w gruncie rzeczy zasługuje na dwadzieścia
razy większe.
— Śpijmy raczej! — z irytacją rzekł Arkadiusz.
— Ależ najchętniej! — odparł Bazarow.
Ale nie mogli spać. Niemal wrogie uczucie ogarnęło serca obu młodzieńców. Po
pięciu minutach otworzyli oczy i spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Patrz — powiedział nagle Arkadiusz. — Z drzewa zerwał się suchy liść klonu i
spada na ziemię; jego lot jest całkiem podobny do lotu motyla. Czy to nie dziwne? To,
co jest martwe i najsmutniejsze, przypomina to, co żywe i najbardziej wesołe.
— O mój przyjacielu, Arkadiuszu Nikołajewiczu! — zawołał Bazarow — o jedno cię
proszę: nie mów pięknie.
— Mówię, jak umiem... Zresztą to despotyzm. Przyszła mi myśl do głowy;
dlaczego nie miałbym jej wypowiedzieć?
— Tak; ale dlaczego mnie także nie wolno wypowiedzieć swojej myśli? Uważam,
że mówić pięknie jest rzeczą nieprzyzwoitą.
— Cóż więc jest przyzwoite? Kłócić się?
— Ho, ho! Widzę, że masz zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakże ucieszyłby się
ten idiota, gdyby ciebie słyszał!
— Jak nazwałeś Pawła Pietrowicza?
— Nazwałem go, jak na to zasługuje — idiotą.
— To jednak nie do zniesienia! — zawołał Arkadiusz.
— Aha, odezwały się w tobie uczucia rodzinne — spokojnie rzekł Bazarow. —
Zauważyłem, że te uczucia bardzo uparcie trzymają się ludzi. Człowiek wszystkiego się
wyrzeknie, odrzuci wszelkie przesądy, ale przyznać, że brat, który kradnie cudze
chusteczki, jest złodziejem, to już ponad jego siły. No bo doprawdy: mój brat, mój — a
nie geniusz... czy to możliwe?
— Odezwało się we mnie zwykłe poczucie sprawiedliwości, a nie uczucia rodzinne
— zapalczywie sprzeciwił się Arkadiusz. — Ponieważ jednak tego nie rozumiesz,
ponieważ brak ci tego doznania, więc nie możesz o nim wyrokować.
— Słowem: Arkadiusz Kirsanow jest zbyt wzniosły, abym go mógł zrozumieć;
chylę więc głowę i milknę.
— Dosyć, Eugeniuszu, bo się pokłócimy.
— Ach, Arkadiuszu! Proszę cię, pokłóćmy się raz, ale porządnie, tak na dobre!
— Tą drogą dojdziemy jednak...
— Do bójki? — podchwycił Bazarow. — No, cóż? Tutaj na sianie, w tak
idyllicznym otoczeniu, z dala od świata i ludzkich spojrzeń, jakoś to ujdzie. Ale nie
dasz mi rady. Natychmiast chwycę cię za gardło...
Bazarow rozcapierzył swoje długie i twarde palce. Arkadiusz odwrócił się i jakby
żartem gotował się do walki... Ale twarz przyjaciela wydała mu się tak złowieszcza, a w
jego wykrzywionych uśmiechem ustach,
w płonących oczach widać było tak
nieżartobliwą pogróżkę, że poczuł mimo woli strach...
— A, jesteście tutaj! — rozległ się w tej chwili głos Wasilia Iwanowicza — i stary
sztabslekarz w marynarce z domowego płótna i w słomianym, także domowej roboty,
kapeluszu ukazał się młodym ludziom. — A ja was szukam, szukam... Ależ doskonale
wybraliście sobie miejsce i wspaniale spędzacie czas. Leżąc na „ziemi" patrzeć w
„niebo"... Wiecie, to ma jakieś osobliwe znaczenie!
— Patrzę w niebo tylko wtedy, kiedy chcę kichnąć! — mruknął Bazarow i
zwróciwszy się do Arkadiusza dodał półgłosem: — Że też nam przeszkodził!
— No, dosyć — szepnął Arkadiusz i ukradkiem uścisnął rękę przyjaciela. — Ale
żadna przyjaźń nie wytrzyma długo takich starć.
— Patrzę na was, moi młodzi przyjaciele — mówił tymczasem Wasilij Iwanowicz
kiwając głową i opierając się skrzyżowanymi rękami na przemyślnie wygiętej lasce
własnej roboty, z figurką Turka zamiast gałki — patrzę i napatrzeć się nie mogę. Ile w
was siły, kwitnącej młodości, uzdolnień, talentów! Doprawdy... Kastor i Polluks!
— Patrzajcie, do mitologii sięgnął! — rzekł Bazarow. — Od razu widać, że w
swoim czasie mocny był z ciebie łacinnik! Zdaje się, że miałeś nawet srebrny medal za
wypracowanie?
— Dioskurowie, Dioskurowie! — powtórzył Wasilij Iwanowicz.
— Dosyć, ojcze, nie roztkliwiaj się.
— Chyba raz mi wolno — wybąkał staruszek. — Zresztą, panowie, szukałem was
nie po to, żeby wam prawić komplementy: po pierwsze, chciałem wam powiedzieć, że
wkrótce będzie obiad; po drugie, rad bym cię uprzedzić, Eugeniuszu... jesteś mądrym
człowiekiem, znasz ludzi, znasz kobiety i wobec tego wybaczysz... Twoja matka kazała
odprawić nabożeństwo z okazji twego przyjazdu. Nie sądź, że proszę cię, abyś był
obecny na tym nabożeństwie: już się skończyło; lecz ojciec Aleksy...
— Pop?
— Tak, będzie u nas na obiedzie... Nie spodziewałem się tego, nawet nie
doradzałem... ale tak jakoś wyszło... nie zrozumiał mnie... I Arina Własiewna...
Zresztą to bardzo dobry i rozsądny człowiek...
— Przecież nie zje przy obiedzie mojej porcji? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz roześmiał się.
— Ależ co ty mówisz!
— Nic więcej nie wymagam. Z każdym mogę siąść do stołu.
Wasilij Iwanowicz poprawił kapelusz.
— Byłem przekonany — powiedział — że jesteś ponad wszelkie przesądy. Nawet ja
w sześćdziesiątym drugim roku życia także nie mam przesądów. (Wasilij Iwanowicz
nie miał odwagi przyznać się, że sam życzył sobie tego nabożeństwa... Był nie mniej
pobożny niż żona.) Ojciec Aleksy bardzo chciał cię poznać. Zobaczysz, że ci się
spodoba. W karty gra chętnie, nawet... ale to już między nami... pali fajkę.
— Bardzo dobrze. Po obiedzie zasiądziemy zatem do jerałasza i ogram go bez
litości.
— Che, che, che, zobaczymy! Na dwoje babka wróżyła.
— Cóż, przypomnisz sobie młode lata — rzekł z osobliwym akcentem Bazarow.
Brązowe policzki Wasilia Iwanowicza okrył lekki rumieniec.
— Jak ci nie wstyd, Eugeniuszu... Co było, to było. Tak, gotów jestem przyznać się
panu, że miałem tę namiętność w młodości; ale też zapłaciłem za to! Co za upał!
Pozwólcie, że siądę przy was. Nie przeszkadzam?
— Ani trochę — odpowiedział Arkadiusz.
Wasilij Iwanowicz postękując usiadł na sianie.
— Wasze legowisko, moi panowie — zaczął — przypomina mi moje życie
obozowe, punkty opatrunkowe gdzieś przy jakimś stogu jak ten, i to jeszcze było
świetnie. — Westchnął. — Wiele doświadczyłem w życiu. Gdybyście chcieli,
opowiedziałbym wam na przykład ciekawy epizod z epidemii dżumy w Besarabii.
— Ten, za który dostałeś Włodzimierza? — podchwycił Bazarow. — Wiemy,
wiemy... Dlaczego właściwie go nie nosisz?
— Mówiłem ci przecie, że nie mam przesądów — bąknął Wasilij Iwanowicz
(poprzedniego dnia kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta) i zaczął opowiadać
ów epizod. — Zasnął — szepnął nagle do Arkadiusza wskazując na Bazarowa i
dobrodusznie mrugając. — Wstawaj, Eugeniuszu! — dodał głośno. — Chodźmy na
obiad!
Ojciec Aleksy, postawny i tęgi mężczyzna o gęstych, starannie rozczesanych
włosach, w liliowej jedwabnej riasie ściągniętej haftowanym pasem, okazał się
człowiekiem zręcznym i umiejącym się znaleźć. Pierwszy podał rękę Arkadiuszowi i
Bazarowowi, jakby rozumiejąc, że nie potrzebują jego błogosławieństwa, i w ogóle
obejście miał swobodne. Potrafił zachować godność, ale i innych nie urażał; przy
sposobności pokpił sobie trochę z seminaryjnej łaciny, ale wystąpił w obronie swego
archijereja; wypił dwa kieliszki wina, ale za trzeci podziękował; wziął od Arkadiusza
cygaro, lecz nie zapalił mówiąc, że zabierze je do domu. Miał tylko pewne
nieprzyjemne przyzwyczajenie: wolno i ostrożnie podnosił wciąż rękę do twarzy, żeby
chwytać muchy, i niekiedy je przy tym rozgniatał. Zasiadł do gry okazując
zadowolenie w sposób umiarkowany i skończyło się na tym, że wygrał od Bazarowa 2
ruble 50 kopiejek asygnatami: w domu Ariny Własiewny nie wiedziano nawet o
srebrze. Arina Własiewna, jak przedtem, siedziała obok syna (nie grała w karty) i jak
przedtem, podpierała piąstką twarz, a wstawała tylko po to, by kazać podać jakieś
nowe przysmaki. Bała się pogładzić Bazarowa, on zaś nie zachęcał jej do pieszczot;
zresztą Wasilij Iwanowicz poradził jej, żeby go za bardzo „nie niepokoiła". „Młodzi
ludzie tego nie lubią" — powtarzał. (Nie trzeba nawet mówić, jaki owego dnia był
obiad; Timofieicz osobiście pojechał o świcie po jakąś specjalną czerkaską wołowinę;
karbowy popędził w drugą stronę po miętusy, jazgarze i raki; za same grzyby za-
płacono babom 42 kopiejki.) Lecz spojrzenie Ariny Własiewny, nieustannie
skierowane na syna, wyrażało coś więcej niż oddanie i tkliwość; widać w nim było
smutek pomieszany z ciekawością i lękiem oraz nieśmiały wyrzut.
Bazarow nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co wyraża wzrok matki;
zwracał się do niej bardzo rzadko, i to tylko z króciutkimi pytaniami. Raz poprosił ją o
rękę „na szczęście"; ostrożnie położyła swoją miękką, małą rękę na jego twardej i
szerokiej dłoni.
— No i jak — zapytała po chwili — nie pomogło?
— Wypadło jeszcze gorzej — odpowiedział z niedbałym uśmiechem.
— Młody człowiek za bardzo ryzykuje — jak gdyby z żalem rzekł ojciec Aleksy i
pogładził swoją piękną brodę.
— Napoleońska zasada, ojcze, napoleońska — podchwycił Wasilij Iwanowicz i
wyszedł w asa.
— Toteż doprowadziła go do wyspy Św. Heleny — powiedział ojciec Aleksy i
przebił asa atutem.
— Czy nie chciałbyś wody z sokiem porzeczkowym, Jeniusza? — zapytała Arina
Własiewna.
Bazarow wzruszył tylko ramionami.
— Nie! — mówił następnego dnia do Arkadiusza — wyjeżdżam stąd jutro. Nuda;
chciałoby się pracować, ale tu nie można. Pojadę znów do was na wieś; zostawiłem
tam wszystkie preparaty. U was można się przynajmniej zamknąć. A tutaj ojciec
powtarza mi: „Mój gabinet jest do twojej dyspozycji, nikt ci nie będzie przeszkadzał",
ale nie odstępuje mnie na krok. Przykro byłoby się przed nim zamykać. Matka tak
samo. Słyszę, jak wzdycha za ścianą, a gdy pójdę do niej, nie wiem, co jej powiedzieć.
— Bardzo się zmartwi — rzekł Arkadiusz — i ojciec także.
— Wrócę jeszcze do nich.
— Kiedy?
— Gdy będę jechał do Petersburga.
— Żal mi zwłaszcza twojej matki.
— Co znowu? Zjednała cię jagodami?
Arkadiusz spuścił oczy.
— Nie znasz swojej matki, Eugeniuszu. To nie tylko przezacna, ale i bardzo mądra
kobieta, doprawdy! Dziś z rana rozmawiała ze mną pół godziny, mówiła rozsądnie i
zajmująco.
— Na pewno cały czas o mnie?
— Nie tylko o tobie.
— Być może; jako postronny, widzisz więcej. Jeśli kobieta potrafi prowadzić
półgodzinną rozmowę, to dobry znak. Mimo to wyjadę.
— Niełatwo ci będzie im o tym powiedzieć. Wciąż tylko zastanawiają się, co
będziemy robili przez następne dwa tygodnie.
— To prawda, niełatwo. Diabeł mnie dziś skusił, żeby podrażnić ojca: niedawno
kazał wychłostać jednego ze swoich czynszowych chłopów, i bardzo dobrze zrobił; tak,
nie patrz na mnie z takim przerażeniem, bardzo dobrze zrobił, bo to straszliwy
złodziej i pijak; ale ojciec nie przypuszczał, że wiem o tym. Zmieszał się bardzo i na
dobitkę muszę go jeszcze teraz zmartwić... Ale to nic! Do wesela się zagoi.
Bazarow powiedział: „To nic!", lecz cały dzień minął, zanim zdecydował się
powiadomić Wasilia Iwanowicza o swoim zamiarze. Gdy żegnał się z nim na dobranoc
w gabinecie, rzekł wreszcie udając, że ziewa:
— Ach, prawda... byłbym zapomniał ci powiedzieć... Każ wysłać jutro nasze konie
do Fiedota, na przeprząg.
Wasilij Iwanowicz zdumiał się:
— Czyżby pan Kirsanow wyjeżdżał?
— Tak, jadę z nim razem.
Wasilij Iwanowicz cofnął się przerażony.
— Wyjeżdżasz?
— Tak... muszę. Zarządź, proszę, co do koni.
— Dobrze... — wyjąkał staruszek. — Na przeprząg... dobrze... tylko... tylko... Jakże
to tak?
— Muszę pojechać do niego na krótko. Potem znowu tu wrócę.
— Tak. Na krótko... dobrze. — Wasilij Iwanowicz wyjął chustkę i wycierając nos,
schylił się prawie do ziemi. — No cóż... wszystko będzie gotowe. Myślałem, że ty do
nas na dłużej... Trzy dni... po trzech latach, to mało, mało, Eugeniuszu!
— Przecież ci mówię, że wkrótce wrócę. Muszę jechać.
— Musisz... No cóż! Przede wszystkim trzeba spełnić obowiązek... Więc wysłać
konie? Dobrze. Oczywiście, nie spodziewaliśmy się tego. Matka poprosiła sąsiadkę o
kwiaty, chciała przybrać twój pokój. (Wasilij Iwanowicz nie wspomniał już o tym, że
każdego ranka, skoro świt, stojąc w rannych pantoflach na bosych nogach, wydobywał
drżącymi palcami jedną podartą asygnatę za drugą, naradzał się z Timofieiczem i po-
lecał mu załatwienie najrozmaitszych sprawunków, kładąc nacisk zwłaszcza na
wiktuały i czerwone wino, które, o ile można było zauważyć, bardzo zasmakowało
młodym ludziom.) Swoboda to rzecz najważniejsza; oto moja zasada... nikogo nie
należy krępować... nie...
Zamilkł nagle i skierował się ku drzwiom.
— Wkrótce zobaczymy się, ojcze, doprawdy.
Ale Wasilij Iwanowicz nie odwracając się machnął ręką i wyszedł. W sypialni
zastał żonę już w łóżku i zaczął się modlić szeptem, żeby jej nie zbudzić. Obudziła się
jednak.
— To ty, Wasiliu Iwanowiczu?
— Tak, mateczko.
— Wracasz od Jeniuszy? Wiesz, obawiam się, czy wygodnie mu spać na kanapie.
Kazałam Anfisuszce, by podłożyła mu twój polowy materac i nowe poduszki; dałabym
mu jeszcze nasz piernat, ale pamiętam, że nie lubi spać na miękkim posłaniu.
— Wszystko dobrze, mateczko, bądź spokojna. Jest mu wygodnie. Boże, bądź
miłościw nam grzesznym — ciągnął dalej półgłosem swą modlitwę. Zrobiło mu się żal
żony: nie chciał jej powiedzieć przed nocą, jakie ją czeka zmartwienie.
Bazarow i Arkadiusz odjechali następnego dnia. Już od samego rana cały dom
posmutniał; Anfisuszce naczynia leciały z rąk; nawet Fiedka zdumiał się tak bardzo,
że zdjął buty. Wasilij Iwanowicz uwijał się żwawiej niż kiedykolwiek; widać było, że
stara się zachować dzielnie: mówił głośno i stukał butami, ale twarz mu się ściągnęła,
wzrok wciąż błądził wokół syna. Arina Własiewna cicho płakała; straciłaby zupełnie
równowagę i panowanie nad sobą, gdyby rano mąż nie uspokajał jej przez całe dwie
godziny. Ale kiedy Bazarow po wielokrotnych obietnicach, że wróci najdalej za
miesiąc, wyrwał się wreszcie z jej objęć i wsiadł do tarantasu, kiedy ruszyły konie i
zadźwięczał dzwoneczek, kiedy zaczęły się obracać koła i już nie widać było nic, a kurz
przydrożny opadł, kiedy zgięty wpół Timofieicz chwiejąc się na nogach powlókł się do
swojej izdebki, kiedy staruszkowie zostali sami w swym domu, który także jak gdyby
postarzał się i skurczył — Wasilij Iwanowicz, jeszcze przed kilku minutami dzielnie
powiewający chustką na ganku, opadł na krzesło i spuścił głowę na piersi. — Porzucił
nas, porzucił! — wyszeptał. — Porzucił, było mu z nami nudno. Jestem teraz sam jak
palec! — powtórzył kilkakrotnie i za każdym razem wyciągał przed siebie rękę z
wysuniętym wskazującym palcem. Wtedy zbliżyła się do niego Arina Własiewna i
przytuliwszy swą siwą głowę do jego siwej głowy, rzekła: — Cóż robić, Wasia! Syn jest
niby odcięta ręka: nie przyrośnie z powrotem. Jak sokół: przyleci i odleci, kiedy
zechce; a my jak opieńki przy dziupli, siedzimy obok siebie i nie ruszamy się na krok.
Tylko ja zawsze będę taka sama dla ciebie, a ty będziesz taki sam dla mnie.
Wasilij Iwanowicz oderwał ręce od twarzy i objął żonę tak mocno, jak nie
obejmował jej nawet w młodości: pocieszyła go bowiem w strapieniu.
XXII
Nasi przyjaciele w milczeniu, niekiedy tylko wymieniając obojętne słowa,
dojechali do Fiedota. Bazarow niezupełnie był z siebie zadowolony; Arkadiusz wręcz
był z niego nierad. Na domiar czuł w sercu ów nie mający przyczyny smutek, który
znają tylko bardzo młodzi ludzie. Furman zmienił konie i wdrapawszy się na kozioł
zapytał: — Na prawo czy na lewo?
Arkadiusz drgnął. Droga na prawo prowadziła do miasta, a stamtąd do domu,
droga na lewo do Odincowej.
Spojrzał na Bazarowa.
— Eugeniuszu — zapytał — na lewo?
Bazarow odwrócił się.
— Cóż to za głupstwa? — mruknął.
— Pewno, że głupstwa — odpowiedział Arkadiusz. — No, i co z tego? Czy to nam
pierwszyzna?
Bazarow nasunął czapkę na czoło.
— Jak chcesz — rzekł wreszcie.
— Na lewo! — krzyknął Arkadiusz.
Tarantas ruszył w kierunku na Nikolskoje. Ale zdecydowawszy się na głupstwo,
przyjaciele milczeli jeszcze bardziej uparcie niż przedtem, a nawet wydawali się
zagniewani.
Sposób, w jaki ochmistrz przyjął ich na ganku, pozwolił im się domyślić, że
postąpili nierozsądnie, idąc za głosem nagłej fantazji. Najwidoczniej nie oczekiwano
ich tutaj. Dość długo i z dość głupimi minami siedzieli w salonie. Wreszcie wyszła do
nich Odincowa. Przywitała ich ze zwykłą uprzejmością, lecz wyraziła zdziwienie, że
wrócili tak szybko, i jak można było wywnioskować z jej powolnych ruchów i słów,
niezbyt była rada wizycie. Oświadczyli natychmiast, że zajechali tylko po drodze i za
jakie cztery godziny wyruszą dalej do miasta. Odincowa poprzestała na słabym
proteście, prosiła Arkadiusza, aby kłaniał się od niej ojcu, i posłała po ciotkę.
Księżniczka zjawiła się mocno zaspana, co przydawało jej pomarszczonej, starej
twarzy wyrazu jeszcze większej złości. Katia czuła się niezbyt dobrze i nie wychodziła
ze swojego pokoju. Arkadiusz zrozumiał nagle, że co najmniej tak samo chciał ujrzeć
Katię jak Annę Siergiejewnę. Cztery godziny minęły na błahych rozmowach o tym i o
owym; Anna Siergiejewna słuchała i mówiła bez uśmiechu. Dopiero przy pożegnaniu
jak gdyby obudziła się w jej duszy dawna przyjaźń.
— Jestem teraz w bardzo złym nastroju — powiedziała — lecz nie zwracajcie na to
uwagi i przyjeżdżajcie za jakiś czas, zapraszam panów obu.
Bazarow i Arkadiusz odpowiedzieli jej milczącym ukłonem, wsiedli do pojazdu i
nigdzie już się nie zatrzymując ruszyli do domu, gdzie znaleźli się następnego dnia
wieczorem. Przez całą drogę żaden z nich nie wspomniał nawet nazwiska Odincowej;
zwłaszcza Bazarow prawie nie otwierał ust i z jakąś zawziętą determinacją wciąż
patrzył w bok poza gościniec.
W Mariinie wszyscy niezwykle się ucieszyli z ich przyjazdu. Długa nieobecność
syna zaniepokoiła już nieco Mikołaja Pietrowicza; kiedy Fieniczka z błyszczącymi
oczyma wpadła do jego pokoju oznajmiając przyjazd „młodych panów", krzyknął,
podskoczył na kanapie i zerwał się na równe nogi; nawet Paweł Pietrowicz poczuł
pewnego rodzaju przyjemne podniecenie i pobłażliwie uśmiechał się potrząsając ręce
przybyłych. Zaczęto rozmawiać, zadawać pytania; przeważnie mówił Arkadiusz,
zwłaszcza przy kolacji, która przeciągnęła się długo jeszcze po północy. Mikołaj
Pietrowicz kazał podać kilka butelek porteru, przywiezionego dopiero co z Moskwy, i
sam rozochocił się tak, że policzki jego przybrały barwę malinową; wciąż śmiał się
trochę dziecinnym, trochę nerwowym śmiechem. Ogólne ożywienie udzieliło się także
służbie. Duniasza jak szalona biegała tam i z powrotem, trzaskając drzwiami, a Piotr o
trzeciej nad ranem wciąż jeszcze próbował zagrać na gitarze walca-kozaka. W
nieruchomym powietrzu żałośnie i przyjemnie dźwięczały struny, lecz prócz krótkiej
wstępnej fioritury nic nie udawało się zagrać udoskonalonemu kamerdynerowi:
natura odmówiła mu zdolności muzycznych, podobnie jak i wszystkich innych.
Tymczasem życie w Mariinie układało się niezbyt pomyślnie, przysparzając
zmartwień biednemu Mikołajowi Pietrowiczowi. Kłopoty na fermie rosły z każdym
dniem, beznadziejne i niedorzeczne. Stosunki z najemnymi robotnikami stawały się
nieznośne. Jedni żądali zwolnienia lub podwyżki, inni odchodzili wziąwszy zadatek;
konie chorowały; uprząż niszczyła się w oka mgnieniu; prace wykonywano niedbale;
sprowadzona z Moskwy młockarnia nie nadawała się do użytku, gdyż okazała się zbyt
ciężka; inna została od razu zepsuta; połowa bydła spłonęła, ponieważ ślepa staruszka
spośród dworskiej czeladzi w wietrzną pogodę wybrała się z głownią do obory okadzać
swoją krowę... Wprawdzie według zapewnień owej staruszki całe nieszczęście zdarzyło
się dlatego, że panu zachciało się robić jakieś niezwykłe sery i wielkie zapasy mleka.
Rządca stracił nagle ochotę do pracy i nawet zaczął tyć, jak każdy rosyjski chłop, kiedy
go rozbałamucić. Gdy widział z daleka Mikołaja Pietrowicza, rzucał kawałkiem drzewa
w przebiegającego obok prosiaka albo wygrażał na wpół nagiemu dzieciakowi, żeby
okazać swą gorliwość; poza tym większą część czasu przesypiał. Czynszowi chłopi nie
płacili w terminie, kradli drzewo z lasu; prawie co noc stróże chwytali, a niekiedy
zabierali przemocą chłopskie konie na łąkach fermy. Mikołaj Pietrowicz wyznaczył co
prawda kary pieniężne za wypasanie łąk, lecz sprawa zazwyczaj kończyła się tym, że
konie pozostawały kilka dni na pańskim obroku i wracały do swych właścicieli. Na
domiar wszystkiego chłopi zaczęli się kłócić między sobą: bracia żądali podziału
gruntów; ich żony nie potrafiły żyć zgodnie w jednej chacie; nagle wybuchała bijatyka,
wszyscy jak na komendę zrywali się na równe nogi, biegli pod ganek kancelarii i
pchali się do pana, często pijani i z porozbijanymi gębami, żądając sądu i
zadośćuczynienia: rozlegał się hałas, wrzask, lamenty i piski bab na przemian z
przekleństwami mężczyzn. Trzeba było rozdzielać wojujące strony, krzyczeć, aż gardło
chrypło, wiedząc z góry, że sprawiedliwe rozstrzygnięcie jest zupełnie niemożliwe.
Brakowało rąk do żniw: mieszkający w sąsiedztwie chłop z najuczciwszą miną
zobowiązał się dostarczyć żeńców za dwa ruble od dziesięciny i oszukał w zupełnie
łajdacki sposób; baby ze wsi żądały niesłychanych wynagrodzeń, a tu zboże sypało się,
tam nie sprawili się z koszeniem, tam znowu Rada Opiekuńcza grozi i żąda
natychmiastowej, całkowitej wypłaty procentów...
— Nie mam już sił! — mówił z rozpaczą Mikołaj Pietrowicz. — Sam bić nie
potrafię, po stanowego nie poślę, bo to wbrew moim zasadom, a jeśli nie będą się bali
kary, nic się z nimi nie zrobi!
— Du calme, du calme
28
— odpowiadał Paweł Pietrowicz, ale sam pomrukiwał,
chmurzył się i szarpał wąsa.
Bazarow trzymał się z dala od tych „drobnych trosk", zresztą jako gość nie miał
powodu wtrącać się do cudzych spraw. Następnego dnia po przyjeździe do Mariina
zabrał się do swoich żab, infuzorii, związków chemicznych i wciąż był tym zajęty.
Natomiast Arkadiusz uznał za swój obowiązek, jeśli nie pomóc ojcu, to przynajmniej
okazać, że gotów jest w każdej chwili do pomocy. Słuchał go więc cierpliwie i kiedyś
udzielił mu jakiejś rady nie dlatego, że pragnął, by wprowadzono ją w życie, ale raczej
chcąc podkreślić, iż te sprawy go zajmują. Gospodarstwo nie budziło w nim niechęci;
z przyjemnością nawet rozmyślał o pracy na roli, ale teraz co innego miał w głowie. Ku
własnemu zdumieniu nieustannie wracał pamięcią do Nikolskoje; dawniej wzruszyłby
ramionami, gdyby mu ktoś powiedział, że może się nudzić pod jednym dachem z
Bazarowem, i w dodatku pod dachem ojcowskim! — ale w istocie nudził się i ciągnęło
go w świat. Zażywał długich aż do zmęczenia spacerów, ale i to nie pomagało. Kiedyś
w rozmowie dowiedział się, że ojciec posiada kilka dość ciekawych listów pisanych
przez matkę Odincowej do nieboszczki żony Mikołaja Pietrowicza, i nie ustąpił, póki
nie otrzymał tych listów, których ojciec musiał szukać w dwudziestu rozmaitych
szufladach i skrzyniach. Otrzymawszy te na poły zetlałe papiery Arkadiusz uspokoił
się, widząc jak gdyby przed sobą cel, do którego należy dążyć. „Zapraszam panów obu
28
Spokojnie, spokojnie.
— szeptał ciągle. — Sama przecież tak powiedziała. Pojadę, pojadę, do licha!" Ale
przypominał sobie ostatnią wizytę, chłodne przyjęcie, niezręczność ówczesnej sytuacji
i ogarniało go onieśmielenie. Jednak młodzieńcze „kto wie", skryte pragnienie, by
samemu na własną rękę spróbować szczęścia, wreszcie zwyciężyły. Nie minęło jeszcze
dziesięć dni od powrotu do Mariina, kiedy pod pozorem zapoznania się z organizacją
niedzielnych szkół Arkadiusz pojechał do miasta, a stamtąd do Nikolskoje. Wciąż
przynaglając furmana, pędził jak młody oficer na bój: czuł strach i radość, dławiła go
niecierpliwość. „Nie trzeba myśleć" — powtarzał sobie. Furmana miał dziarskiego,
takiego, co to zatrzymywał się przed każdym szynkiem, mówiąc: „Golnąć sobie?" albo:
„A może by tak sobie golnąć?", ale golnąwszy sobie, nie szczędził koni. Wreszcie
ukazał się wysoki dach znajomego domu... „Co ja robię? — przemknęło przez myśl
Arkadiuszowi. — A przecież nie zawrócę!" Trójka mknęła rączo; woźnica pokrzykiwał i
gwizdał. Już mostek zadudnił pod kopytami koni, już wjechali w aleję strzyżonych
świerków... Różowa suknia kobieca mignęła wśród ciemnej zieleni, młoda twarz
wyjrzała spod lekkiej frędzli parasolki... Arkadiusz poznał Katię; ona także go poznała.
Kazał zatrzymać rozpędzone konie, wyskoczył z pojazdu i podszedł do niej.
— To pan! — powiedziała i lekko się zapłoniła. — Chodźmy do siostry, jest w
ogrodzie; będzie rada pana ujrzeć.
Katia zaprowadziła Arkadiusza do ogrodu. Spotkanie z nią wydało mu się
szczęśliwym znakiem; ucieszył się na jej widok, jakby ujrzał kogoś bliskiego. Wszystko
świetnie się złożyło: ani ochmistrz nie wyszedł, ani żadnego meldowania. Na zakręcie
ścieżki ujrzał Annę Siergiejewnę. Stała do niego plecami. Usłyszawszy kroki z wolna
się odwróciła.
Arkadiusz zmieszał się znowu, lecz pierwsze jej słowa uspokoiły go natychmiast.
— Witaj, zbiegu! — rzekła swoim spokojnym, łagodnym głosem i ruszyła mu
naprzeciw, uśmiechając się i mrużąc oczy od słońca i wiatru. — Gdzieś go znalazła,
Katiu?
— Anno Siergiejewno — zaczął — przywiozłem pani coś, czego się pani wcale nie
spodziewa...
— Przywiózł pan siebie; to lepsze niż wszystko inne.
XXIII
Odprowadziwszy Arkadiusza z ironicznym politowaniem i dając mu do
zrozumienia, że bynajmniej nie ma złudzeń co do prawdziwego celu jego wyprawy,
Bazarow odsunął się od wszystkich: ogarnął go szał pracy. Przestał dyskutować z
Pawłem Pietrowiczem, zwłaszcza że ów przybierał w jego obecności już nazbyt
arystokratyczną postawę i wyrażał swoje poglądy raczej dźwiękami niż słowami. Tylko
raz jeden Paweł Pietrowicz wystąpił do walki z nihilistą w związku z modnym
podówczas zagadnieniem praw szlachty nadbałtyckiej, ale sam nagle przerwał i rzekł z
chłodną uprzejmością:
— Zresztą nie możemy się nawzajem zrozumieć; ja przynajmniej nie mam
zaszczytu pana rozumieć.
— Oczywiście! — wykrzyknął Bazarow. — Człowiek rozumie wszystko: jak drga
eter i co się dzieje na słońcu; ale żeby ktoś wycierał nos inaczej niż on sam, tego już w
żaden sposób nie może pojąć!
— Czy to dowcip? — zapytał Paweł Pietrowicz i odszedł.
Niekiedy zresztą prosił Bazarowa, by pozwolił mu być obecnym przy
doświadczeniach, a raz nawet zbliżył swoją wyperfumowaną i umytą wybornym my-
dłem twarz do mikroskopu, żeby przyjrzeć się, jak przezroczysta infuzoria połyka
zielone ciałko i skrzętnie przeżuwa je jakimiś bardzo ruchliwymi czułkami. Częściej
niż brat odwiedzał Bazarowa Mikołaj Pietrowicz; przychodziłby codziennie „uczyć
się", jak powiadał, gdyby nie to, że nie pozwalały mu gospodarskie troski. Nie
krępował młodego przyrodnika: siadał gdziekolwiek w kącie pokoju i patrzył uważnie,
rzadko pozwalając sobie na jakieś ostrożne pytanie. W czasie obiadów i kolacji starał
się naprowadzać rozmowy na fizykę, geologię albo chemię, ponieważ wszystkie inne
tematy, nawet dotyczące gospodarstwa, nie mówiąc już o polityce, mogły doprowadzić
do starcia, a przynajmniej do wzajemnego niezadowolenia. Mikołaj Pietrowicz
domyślał się, że nienawiść jego brata do Bazarowa nie zmniejszyła się ani trochę.
Między innymi drobny wypadek potwierdził jego domysły. W okolicy zaczęła
grasować tu i ówdzie cholera, a nawet „porwała" dwóch ludzi z Mariina. W nocy Paweł
Pietrowicz dostał dość poważnego ataku. Męczył się aż do rana, lecz nie wezwał
pomocy Bazarowa i następnego dnia, gdy go zobaczył i gdy Bazarow zapytał, czemu
po niego nie posłał, odpowiedział, bardzo jeszcze blady, ale już starannie uczesany i
ogolony: „Pan, zdaje się, sam mówił, że nie wierzy w medycynę?" Tak mijały dni.
Bazarow pracował z uporem i ponuro... Tymczasem w domu Mikołaja Pietrowicza
była istota, przy której Bazarow wprawdzie nie znajdował ukojenia, ale rozmawiał z
nią chętnie. Tą istotą była Fieniczka.
Spotykał się z nią najczęściej rankiem, w ogrodzie lub na podwórzu; nie wchodził
do jej pokoju, ona zaś raz tylko podeszła do jego drzwi pytając, czy kąpać Mitię.
Fieniczka nie tylko miała zaufanie do Bazarowa, nie tylko się go nie bała, ale
zachowywała się w jego obecności znacznie swobodniej i mniej czuła się skrępowana
niż nawet przy Mikołaju Pietrowiczu. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się działo; być
może dlatego, że nieświadomie czuła w Bazarowie brak wszelkich cech szlacheckich,
owej wyższości, która przyciąga, a zarazem odstrasza. W jej oczach był to doskonały
lekarz i prosty człowiek. Nie skrępowana jego obecnością, zajmowała się dzieckiem i
kiedyś, gdy nagle dostała zawrotu i bólu głowy, przyjęła z jego rąk łyżkę lekarstwa. W
obecności Mikołaja Pietrowicza Fieniczka jak gdyby stroniła od Bazarowa: nie była to
bynajmniej przebiegłość, tylko poczucie przyzwoitości. Pawła Pietrowicza bała się
bardziej niż kiedykolwiek; od pewnego czasu zaczął ją obserwować i wyrastał nagle,
jak spod ziemi, za jej plecami w swoim suit, z twarzą nieruchomą, lecz przenikliwą, i
rękami w kieszeniach. — Aż się człowiekowi zimno robi — skarżyła się Fieniczka
Duniaszy, ta zaś w odpowiedzi wzdychała rozmyślając o innym człowieku „bez serca".
Bazarow, nawet tego nie podejrzewając, stał się okrutnym tyranem jej serca.
Bazarow podobał się Fieniczce; ale i ona jemu się podobała. Kiedy z nią
rozmawiał, zmieniał się nawet wyraz jego twarzy, która stawała się pogodna, prawie
dobra, a jego zwykłemu w obejściu z ludźmi lekceważeniu towarzyszyła jakaś
żartobliwa życzliwość. Fieniczka piękniała z dnia na dzień. W życiu młodych kobiet
zdarzają się okresy, kiedy nagle zaczynają rozkwitać i rozwijać się jak róże w pełni
lata: taki okres nastąpił w życiu Fieniczki. Wszystko temu sprzyjało, nawet lipcowe
upały, które właśnie się zaczęły. W białej lekkiej sukni Fieniczka wydawała się jeszcze
bielsza i bardziej powiewna: opalenizna się jej nie trzymała, a upał, przed którym nie
mogła się schronić, sprawiał, że jej policzki i uszy były z lekka zaróżowione; ogarniało
ją słodkie rozleniwienie, widoczne w jej ładnych oczach. Nie mogła prawie pracować;
ręce same opadały jej na kolana. Ledwie chodziła, wciąż wzdychała i skarżyła się z
zabawną bezsilnością.
— Powinnaś częściej się kąpać — mówił jej Mikołaj Pietrowicz. Nad jednym ze
stawów, w którym trzymała się jeszcze woda, urządził kryte płótnem obszerne miejsce
do kąpieli.
— Ach, Mikołaju Pietrowiczu! Zanim człowiek dojdzie do stawu, umrze, a zanim
wróci, znów umrze. Przecie nie ma cienia w ogrodzie.
— Tak, to prawda, nie ma cienia — odparł Mikołaj Pietrowicz pocierając brwi.
Pewnego razu, wracając z przechadzki o siódmej rano, Bazarow zastał Fieniczkę
w dawno już przekwitłej, ale jeszcze zielonej i bujnej altance z bzów. Siedziała na
ławeczce, w białej chustce narzuconej, jak zwykle, na głowę; obok niej leżał pęk
mokrych jeszcze od rosy, czerwonych i białych róż. Bazarow przywitał się z nią.
— Ach! To pan, Eugeniuszu Wasiliczu! — rzekła i uniosła nieco kraj chustki, żeby
na niego spojrzeć, przy czym ręka jej obnażyła się do łokcia.
— Co pani tutaj robi? — zapytał siadając obok niej Bazarow. — Układa pani
bukiet?
— Tak, na stół, do śniadania. Mikołaj Pietrowicz to lubi.
— Ale do śniadania jeszcze daleko. Ile kwiatów!
— Narwałam ich teraz, bo jak zrobi się gorąco, nie sposób wyjść. Tylko teraz
można oddychać. Osłabłam zupełnie od tych upałów. Obawiam się nawet, że za-
choruję.
— Cóż za pomysł! Niech pani da mi rękę, sprawdzę puls. — Bazarow ujął jej dłoń,
odnalazł równo bijące tętno, ale nie liczył nawet uderzeń. — Przeżyje pani sto lat —
rzekł puszczając jej rękę.
— Ach, niech Bóg uchowa! — zawołała.
— Jak to, nie chce pani żyć długo?
— Ale sto lat? Miałam osiemdziesięciopięcioletnią babcię, cóż to była za
męczennica! Sczerniała, głucha, zgarbiona, wciąż kaszlała; była tylko sobie ciężarem.
Co to za życie!
— Lepiej więc być młodą?
— No chyba.
— Proszę mi powiedzieć, co w tym dobrego?
— Co? Jestem teraz młoda, wszystko mogę zrobić, pójdę i wrócę, przyniosę,
nikogo nie muszę o nic prosić... Cóż może być lepszego?
— A mnie jest wszystko jedno, czy jestem stary, czy młody.
— Co też pan mówi: wszystko jedno? To niemożliwe.
— Niech pani sama pomyśli, Fiedosjo Nikołajewno, cóż mi po młodości? Żyję
samotnie...
— To zależy tylko od pana.
— Właśnie że nie od mnie! Żeby choć ktoś się nade mną użalił.
Fieniczka zerknęła z boku na Bazarowa, lecz nic nie odpowiedziała.
— Co to za książka? — spytała po chwili.
— Ta? To uczona, mądra książka.
— Pan wciąż się uczy? I nie nudzi to pana? Pan już przecież i tak wszystko umie.
— Widocznie nie wszystko. Niech pani spróbuje troszeczkę poczytać.
— Nic nie rozumiem. Czy to rosyjska książka? — zapytała Fieniczka biorąc
obiema rękami bogato oprawiony tom. — Jaka gruba!
— Tak, rosyjska.
— Wszystko jedno, i tak nic nie zrozumiem.
— Przecież mnie nie chodzi o to, żeby pani zrozumiała. Chciałbym na panią
popatrzeć, kiedy będzie pani czytała. Koniuszek pani noska tak przyjemnie się wtedy
rusza.
Fieniczka, która zaczęła właśnie półgłosem czytać na chybił trafił otworzony
artykuł O kreozocie, roześmiała się i rzuciła książkę... Książka spadła z ławki na
ziemię.
— Lubię także, kiedy pani się śmieje.
— Niech pan da pokój!
— Lubię, kiedy pani mówi. Jakby strumyczek szemrał.
Fieniczka odwróciła głowę.
— Jaki pan dziwny! — rzekła dotykając palcami kwiatów. — Na cóż panu mnie
słuchać! Pan przecie z takimi mądrymi damami rozmawiał.
— Ech, Fiedosjo Nikołajewno, niech mi pani wierzy: wszystkie mądre damy na
świecie nie są warte pani paluszka.
— Też pan wymyślił! — szepnęła Fieniczka i schowała ręce.
Bazarow podniósł książkę.
— To książka lekarska, czemu ją pani rzuca?
— Lekarska? — powtórzyła Fieniczka i odwróciła się ku niemu. — A wie pan? Od
tego czasu, kiedy dał mi pan te krople, pamięta pan? Mitia śpi doskonale. Nie wiem
sama, jak panu dziękować; taki pan dobry, doprawdy!
— Właściwie lekarzom należy płacić — zauważył z uśmiechem Bazarow. — Pani
wie sama, że lekarze to ludzie interesowni.
Fieniczka podniosła na Bazarowa oczy, które wydawały się jeszcze ciemniejsze
wskutek białego odblasku padającego na górną część jej twarzy. Nie wiedziała, czy
żartuje, czy mówi poważnie.
— Jeśli pan sobie życzy, to z przyjemnością... Poproszę Mikołaja Pietrowicza...
— Pani myśli, że chcę pieniędzy? — przerwał jej Bazarow. — Nie, nie chcę od pani
pieniędzy.
— A czego? — zapytała Fieniczka.
— Czego? — powtórzył Bazarow. — Niech pani zgadnie.
— Gdzie ja tam zgadnę.
— W takim razie powiem... chcę... jedną z tych róż.
Fieniczka znowu się roześmiała, a nawet klasnęła w dłonie, tak bardzo zabawne
wydało jej się życzenie Bazarowa. Śmiała się, ale zarazem czuła, że jej to pochlebia.
Bazarow patrzył na nią uważnie.
— Ależ proszę, proszę — rzekła wreszcie i pochyliwszy się zaczęła przerzucać
leżące na ławce róże. — Jaką pan chce, czerwoną czy białą?
— Czerwoną i niezbyt dużą.
Fieniczka wyprostowała się.
— Niech pan weźmie — rzekła, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę i
zagryzając wargi spojrzała na wejście do altanki, po czym zaczęła nasłuchiwać.
— Co się stało? — zapytał Bazarow. — Mikołaj Pietrowicz?
— Nie... wyjechał w pole... zresztą nie boję się go... ale Paweł Pietrowicz...
Zdawało mi się...
— Że co?
— Zdawało mi się, że on się tu zbliża. Nie... nie ma nikogo. Niech pan weźmie. —
Fieniczka podała Bazarowowi różę.
— Dlaczego pani się boi Pawła Pietrowicza?
— Zawsze mnie przeraża. Nic nie mówi, ale patrzy tak dziwnie. Przecież pan też
go nie lubi. Pamięta pan, przedtem wciąż pan się z nim kłócił. Nie wiem, o co wam
szło, ale wiedziałam, że kręci nim pan tak, jak pan chce...
Fieniczka pokazała rękami, jak według jej zdania Bazarow kręcił Pawłem
Pietrowiczem.
Bazarow uśmiechnął się.
— A gdyby on miał nade mną przewagę — zapytał — czy wystąpiłaby pani w mojej
obronie?
— Gdzie ja tam pana wybronię? Nie, z panem nie można dojść do ładu.
— Tak pani myśli? A przecież znam kogoś, kto, jeśli zechce, powali mnie jednym
palcem.
— Kto to?
— A pani niby nie wie? Proszę powąchać, jak pięknie pachnie róża, którą mi pani
dała.
Fieniczka wyciągnęła szyję i zbliżyła twarz do kwiatu... Chustka opadła jej z głowy
na ramiona; ukazała się fala czarnych, rozrzuconych, lśniących włosów.
— Niech pani czeka, chciałbym powąchać razem z panią — rzekł Bazarow,
pochylił się i mocno pocałował ją w rozchylone usta.
Drgnęła, wparła obie ręce w jego pierś, lecz uczyniła to słabo i Bazarow mógł
pocałować ją raz jeszcze.
Za bzami rozległ się suchy kaszel. Fieniczka w mgnieniu oka odsunęła się na
drugi koniec ławki. Ukazał się Paweł Pietrowicz, złożył lekki ukłon, powiedział z
jakimś gniewnym smutkiem: „Pan tutaj" — i odszedł. Fieniczka natychmiast zabrała
swoje róże i opuściła altankę.
— Grzech, Eugeniuszu Wasiliczu — szepnęła wychodząc. W jej głosie słychać było
szczery wyrzut.
Bazarow przypomniał sobie inną, niedawną scenę i poczuł wstyd i jakby pogardę
dla siebie. Ale natychmiast potrząsnął głową, ironicznie pogratulował sobie „awansu
na Celadona" i ruszył do swego pokoju.
Paweł Pietrowicz opuścił ogród i wolnym krokiem poszedł do lasu. Był tam dość
długo, a kiedy wrócił na śniadanie, Mikołaj Pietrowicz zapytał go z troską w głosie, czy
nie czuje się niezdrów, tak bardzo pociemniała mu twarz.
— Wiesz przecież, że niekiedy cierpię na wylewy żółci — spokojnie odpowiedział
mu Paweł Pietrowicz.
XXIV
W dwie godziny później Paweł Pietrowicz zapukał do drzwi Bazarowa.
— Chciałbym pana przeprosić, że przeszkadzam w jego naukowych zajęciach —
zaczął siadając na krześle przy oknie i opierając się obiema rękami na pięknej lasce
ozdobionej gałką z kości słoniowej (zazwyczaj chodził bez laski) — ale muszę pana
prosić o udzielenie mi pięciu minut... nie więcej.
— Cały mój czas jest do pana dyspozycji — odparł Bazarow, któremu na chwilę
zmieniła się twarz, gdy Paweł Pietrowicz przestąpił próg pokoju.
— Wystarczy mi pięć minut. Chciałem panu zadać pewne pytanie.
— Pytanie? Jakie?
— Zechce pan wysłuchać. Na początku pana pobytu w domu mojego brata,
jeszcze wtedy, kiedy nie odmawiałem sobie przyjemności rozmów z panem, zdarzało
mi się słyszeć pańskie wypowiedzi o rozmaitych sprawach; ale o ile pamiętam, ani
między nami, ani też w mojej obecności nie było nigdy mowy o pojedynkach. Pozwoli
pan, że zapytam, jaki jest jego pogląd w tym względzie?
Bazarow, który wstał przy wejściu Pawła Pietrowicza, przysiadł na skraju stołu i
skrzyżował ręce.
— Sądzę — powiedział — że z teoretycznego punktu widzenia pojedynek jest
bzdurą; ale z praktycznego, to inna sprawa.
— Chce pan powiedzieć, jeśli dobrze pana zrozumiałem, że jakikolwiek jest pański
teoretyczny pogląd na pojedynek, w praktyce nie pozwoliłby się pan obrazić nie
żądając zadośćuczynienia?
— Trafnie odgadł pan moją myśl.
— Bardzo dobrze. Miło mi słyszeć to od pana. Pańskie słowa wyprowadzają mnie
z nieświadomości...
— Z niepewności, chciał pan powiedzieć.
— Wszystko jedno; wyrażam się tak, żeby mnie rozumiano; nie jestem szczurem
seminaryjnym... Pańskie słowa uwalniają mnie od pewnej przykrej konieczności.
Postanowiłem bić się z panem.
Bazarow wytrzeszczył oczy.
— Ze mną?
— Właśnie z panem.
— Ale dlaczego? Co też pan mówi...
— Mógłbym wyjaśnić panu przyczynę — zaczął Paweł Pietrowicz. — Ale wolę ją
przemilczeć. Pan, na mój smak, jest tu zbyteczny; nie znoszę pana, gardzę panem i
jeśli panu tego nie dosyć...
Oczy Pawła Pietrowicza zaiskrzyły się... Zabłysły także oczy Bazarowa.
— Doskonale — rzekł. — Dalszych wyjaśnień nie trzeba. Zachciało się panu
wypróbować na mnie swego rycerskiego ducha. Mógłbym odmówić panu tej
przyjemności, ale niech tam.
— Szczerze jestem panu zobowiązany — odrzekł Paweł Pietrowicz. — Mogę teraz
żywić nadzieję, że przyjmie pan moje wyzwanie, nie zmuszając mnie, abym się uciekał
do środków gwałtownych.
— To znaczy, mówiąc bez alegorii, do tej oto laski — z zimną krwią zauważył
Bazarow. — Ma pan słuszność. Nie musi mnie pan obrażać. Zresztą nie bardzo to
byłoby bezpieczne. Może pan pozostać dżentelmenem... Przyjmuję pańskie wyzwanie
również po dżentelmeńsku.
— Doskonale — rzekł Paweł Pietrowicz i odstawił laskę w kąt. — Teraz pomówimy
krótko o warunkach naszego pojedynku; wpierw jednak chciałbym się dowiedzieć, czy
uważa pan za konieczne uznać za formalną przyczynę pojedynku niewielką sprzeczkę?
— Nie, raczej bez formalności.
— Jestem tego samego zdania. Uważam również za niestosowne wnikanie w
prawdziwe przyczyny naszego starcia. Nie znosimy się nawzajem. Czegóż trzeba
więcej?
— Czegóż trzeba więcej? — powtórzył ironicznie Bazarow.
— Jeżeli zaś idzie o warunki pojedynku, ponieważ nie będziemy mieli
sekundantów, skąd bowiem ich wziąć?...
— Właśnie, skąd ich wziąć?
— Mam więc zaszczyt uczynić panu następującą propozycję: bić się będziemy
jutro rano, o godzinie szóstej, powiedzmy, za laskiem, na pistolety; bariera w
odległości dziesięciu kroków...
— Dziesięciu kroków? Tak, na tę odległość nienawidzimy się nawzajem.
— Może też być na osiem — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Może, czemuż by nie.
— Strzelamy dwa razy; na wszelki wypadek każdy włoży do kieszeni list, w którym
bierze na siebie winę za swoją śmierć.
— Co do tego niezupełnie zgadzam się z panem — powiedział Bazarow. — Za
bardzo przypomina to francuski romans, jest trochę nieprawdopodobne.
— Być może; nie będzie pan jednak zaprzeczał, że nieprzyjemnie byłoby zostać
oskarżonym o zabójstwo?
— Przyznaję. Ale istnieje sposób, by uniknąć owych smutnych podejrzeń. Nie
mamy sekundantów, możemy jednak mieć świadka.
— Kogo, jeśli pan łaskaw?
— Piotra.
— Jakiego Piotra?
— Kamerdynera pańskiego brata. To człowiek stojący na poziomie współczesnego
wykształcenia, spełni swą rolę w sposób właściwy w podobnych wypadkach i jak
najbardziej komilfo
29
.
— Zdaje się, że pan żartuje, łaskawy panie.
— Ani trochę. Kiedy zastanowi się pan nad moją propozycją, dojdzie pan do
przekonania, że jest pełna zdrowego rozsądku i prostoty. Zawsze wyjdzie szydło z
worka. Piotra zaś podejmuję się przygotować w odpowiedni sposób i przyprowadzić
na miejsce pojedynku.
— Pan wciąż żartuje — rzekł wstając z krzesła Paweł Pietrowicz. — Ale nie mogę
żywić do pana pretensji, skoro okazał mi pan tyle uprzejmej gotowości... Wszystko
zatem załatwione... Ale, ale, czy ma pan pistolety?
— Skądże miałbym je mieć, Pawle Pietrowiczu? Przecież nie jestem wojakiem.
— W takim razie pozwolę sobie ofiarować panu swoje. Może pan być pewny, że
nie strzelałem z nich już dobre pięć lat.
— Bardzo to pocieszająca wiadomość.
Paweł Pietrowicz wziął laskę...
— Pozostaje mi zatem podziękować łaskawemu panu i wrócić pana jego zajęciom.
Mam honor pożegnać pana.
— Do miłego zobaczenia, łaskawy panie — rzekł Bazarow odprowadzając gościa.
Paweł Pietrowicz wyszedł, Bazarow zaś postał chwilę przed drzwiami i
wykrzyknął: — Do wszystkich diabłów! Jak pięknie i jak głupio! Zagraliśmy niezłą
komedię! Tak tańczą na tylnych łapach tresowane psy. Ale odmówić nie mogłem;
przecież na dobrą sprawę mógłby mnie uderzyć, a wtedy... (Bazarow pobladł na samą
myśl o tym; odezwała się w nim cała jego pycha.) Wtedy musiałbym go zdusić jak
kociaka. — Wrócił do swojego mikroskopu, ale serce biło mu mocno i znikł spokój
konieczny do obserwacji. „Zobaczył nas dzisiaj — myślał — lecz czy to możliwe, żeby
występował w obronie brata? I cóż to znowu takiego — pocałunek? Tu chyba chodzi o
coś innego. Ba! może on sam się kocha? Oczywiście, zakochany; jasne jak dzień. Cóż
za splot wydarzeń... Źle — orzekł wreszcie. — Źle, z jakiejkolwiek strony na to
spojrzeć. Trzeba będzie nadstawić karku i w każdym razie wyjechać; do tego
Arkadiusz... I ten poczciwina Mikołaj Pietrowicz. Źle. Źle."
Dzień minął jakoś szczególnie ospale i spokojnie. Fieniczka jakby wcale nie
istniała; siedziała w swym pokoju jak mysz w norce. Mikołaj Pietrowicz miał minę
zatroskaną. Doniesiono mu, że w jego pszenicy, na którą bardzo liczył, pokazała się
śnieć. Paweł Pietrowicz wszystkich, nawet Prokoficza, przytłaczał swoją lodowatą
29
Comme il faut — w dobrym tonie. (W oryg. pisownia fonetyczna.)
uprzejmością. Bazarow zaczął pisać list do ojca, ale podarł go i rzucił pod stół. „Jak
umrę — pomyślał — to się dowiedzą; ale nie umrę. Nie, długo jeszcze będę się błąkał
po świecie." Kazał Piotrowi, żeby przyszedł do niego nazajutrz o świcie w ważnej
sprawie. Piotr wyobraził sobie, że Bazarow chce go zabrać ze sobą do Petersburga.
Bazarow położył się późno, całą noc dręczyły go chaotyczne sny... Majaczyła mu się
Odincowa, która była zarazem jego matką, za nią chodziła kotka z czarnymi wąsikami,
i to była Fieniczka; Paweł Pietrowicz ukazywał mu się jako wielki las, z którym musi
się jednak bić. Piotr obudził go o czwartej nad ranem; ubrał się natychmiast i wyszli
razem.
Poranek był piękny i świeży; małe strzępiaste chmurki podobne do baranków
stały na bladym lazurze; drobna rosa osypała liście i trawę, błyszczała jak srebro na
pajęczynach; wilgotna ciemna ziemia jak gdyby zachowała jeszcze rumiany odblask
zorzy; w niebie dzwoniły pieśni skowronków. Bazarow doszedł do zagajnika, usiadł na
skraju i dopiero wtedy powiedział Piotrowi, jakich od niego oczekuje usług.
Udoskonalony lokaj przeraził się śmiertelnie, ale Bazarow uspokoił go zapewniając, że
będzie tylko stał z boku i patrzył, i że nie ponosi żadnej odpowiedzialności.
— A pomyśl tylko — dodał — jak poważną masz odegrać rolę! — Piotr rozłożył
ręce, spuścił oczy i z pozieleniałą twarzą oparł się o brzozę.
Droga prowadząca z Mariina okrążała lasek; leżał jeszcze na niej lekki kurz, nie
tknięty od poprzedniego dnia ani kołem, ani ludzką stopą. Bazarow mimo woli patrzył
na ową drogę, rwał i gryzł źdźbła trawy i wciąż sobie powtarzał: „Co za głupota."
Przejął go poranny chłód, wzdrygnął się dwukrotnie... Piotr spojrzał na niego smętnie,
ale Bazarow tylko się uśmiechnął: nie czuł wcale strachu.
Na drodze rozległ się tętent kopyt... Zza drzew ukazał się chłop. Pędził przed sobą
dwa spętane konie. Mijając Bazarowa spojrzał na niego trochę dziwnie, nie zdjął
czapki, co najwidoczniej przygnębiło Piotra jako niedobry znak. „Także wstał
wcześnie — pomyślał Bazarow — ale przynajmniej do roboty, a my?"
— Zdaje się, że jaśnie pan idzie — szepnął nagle Piotr.
Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Pietrowicza. Ubrany w lekki kraciasty
surdut i białe jak śnieg pantalony, szedł szybko drogą; pod pachą niósł skrzynkę
owiniętą w zielone sukno.
— Zechce mi pan wybaczyć, że kazałem na siebie czekać — powiedział kłaniając
się naprzód Bazarowowi, potem zaś Piotrowi, w którym w owej chwili szanował jak
gdyby sekundanta. — Nie chciałem budzić mojego kamerdynera.
— Nic nie szkodzi — odparł Bazarow — przyszliśmy dopiero przed chwilą.
— Ach, tak? Tym lepiej. — Paweł Pietrowicz rozejrzał się wokół. — Nie widać
nikogo, nikt nam nie przeszkodzi... Możemy zaczynać?
— Dobrze.
— Przypuszczam, że nie żąda pan nowych wyjaśnień.
— Nie.
— Czy zechce pan nabić pistolety? — zapytał Paweł Pietrowicz wyjmując broń ze
skrzynki.
— Nie, proszę, niech pan nabije, a ja będę odmierzał kroki. Mam dłuższe nogi —
dodał Bazarow z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...
— Eugeniuszu Wasiliczu — z wysiłkiem wyjąkał Piotr (trząsł się jak w febrze) —
jeśli taka pańska łaska, ja sobie odejdę na bok.
— Cztery... pięć... Odejdź, bratku, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i
zatkać uszy, tylko nie zamykaj oczu; jeśli który z nas upadnie, biegnij na pomoc.
Sześć... siedem... osiem... — Bazarow przystanął. — Dosyć? — rzekł zwracając się do
Pawła Pietrowicza. — Czy też dodać jeszcze dwa kroki?
— Jak pan sobie życzy — powiedział tamten ładując drugi nabój.
— Dodamy zatem jeszcze dwa kroki. — Bazarow końcem buta zaznaczył linię. —
Oto bariera. Ale właśnie: na ile kroków od bariery mamy odejść? To także ważne
zagadnienie. Wczoraj nie mówiliśmy o tym.
— Myślę, że na dziesięć — odparł Paweł Pietrowicz podając Bazarcwowi oba
pistolety. — Raczy pan wybrać.
— Raczę. Przyzna pan, Pawle Pietrowiczu, że nasz pojedynek jest niezwykły,
niemal śmieszny? Niech pan tylko spojrzy na fizjonomię naszego sekundanta.
— Pan wciąż ma ochotę żartować — odparł Paweł Pietrowicz. — Nie przeczę, że
nasz pojedynek jest dziwny, ale uważam za swój obowiązek uprzedzić pana, że mam
zamiar pojedynkować się na serio. A bon entendeur, salut.
30
— O, nie wątpię, że postanowiliśmy zabić jeden drugiego, czemu jednak nie
pośmiać się trochę, nie połączyć utile dulci
31
? Pan do mnie po francusku, a ja do pana
po łacinie.
— Będę się pojedynkował na serio — powtórzył Paweł Pietrowicz i ruszył na swoje
30
Kto rozumie, niech korzysta z przestrogi.
31
przyjemne z pożytecznym
miejsce. Bazarow odliczył dziesięć kroków od bariery i stanął.
— Gotów pan? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Najzupełniej.
— Możemy zaczynać.
Bazarow powoli zaczął iść naprzód. Paweł Pietrowicz ruszył na niego włożywszy
lewą rękę do kieszeni i stopniowo unosząc lufę pistoletu... „Mierzy mi prosto w nos —
pomyślał Bazarow — jak ten zbój starannie celuje! Doprawdy, nieprzyjemne wrażenie.
Będę patrzył na łańcuszek jego zegarka..." Coś ostro bzyknęło koło ucha Bazarowa i w
tej samej chwili rozległ się wystrzał. „Słyszałem, więc nic się nie stało" — przemknęło
mu przez myśl. Zrobił jeszcze jeden krok i nie celując nacisnął cyngiel. Paweł Pie-
trowicz drgnął lekko i chwycił się ręką za udo. Strużka krwi pociekła po jego białych
spodniach.
Bazarow rzucił pistolet i zbliżył się do swego przeciwnika.
— Pan jest ranny? — spytał.
— Miał pan prawo wezwać mnie do bariery — odezwał się Paweł Pietrowicz. —
Nic mi nie jest. Według warunków każdy ma jeszcze po jednym strzale.
— No, wybaczy pan, zostawimy to na drugi raz — odparł Bazarow i podtrzymał
Pawła Pietrowicza, który stawał się coraz bledszy. — Teraz nie jestem
pojedynkowiczem, tylko lekarzem, i muszę przede wszystkim obejrzeć pańską ranę.
Piotrze! Chodź tutaj! Gdzieś się schował?
— Wszystko to głupstwo... Nie trzeba mi niczyjej pomocy — rzekł powoli Paweł
Pietrowicz — i... trzeba... znów... — Chciał podkręcić wąsa, ale ręka mu osłabła, oczy
stanęły w słup i stracił przytomność.
— A to dopiero! Omdlenie! Dlaczego?! — mimo woli wykrzyknął Bazarow kładąc
Pawła Pietrowicza na trawę. — Zobaczmy, co to takiego. — Wyjął chustkę, otarł krew i
pomacał udo zemdlonego. — Kość cała — mruczał przez zęby — kula przeszła płytko,
na wylot, tylko jeden muskuł, vastus externus, szarpnięty. Za trzy tygodnie będzie
mógł tańczyć!... Omdlenie! Och, ci nerwowi ludzie. I taka cienka skóra.
— Jaśnie pan zabity? — rozległ się za jego plecami drżący głos Piotra.
Bazarow obejrzał się.
— Biegnij szybko po wodę, bratku, przeżyje ciebie i mnie.
Ale zdawało się, że sługa doskonały nie rozumie jego słów, nie ruszał się bowiem z
miejsca. Paweł Pietrowicz powoli otworzył oczy. Umiera! — szepnął Piotr i zaczął się
żegnać.
— Ma pan rację... Jaka głupia fizjonomia — rzekł z wymuszonym uśmiechem
ranny dżentelmen.
— Idźże po wodę, do diabła! — krzyknął Bazarow.
— Nie trzeba... To chwilowy vertige
32
... Niech mi pan pomoże usiąść... O, tak!...
Trzeba tylko czymkolwiek przewiązać zadraśnięcie, dojdę do domu pieszo albo można
po mnie przysłać linijkę. Jeśli pan się zgadza, nie będziemy kontynuowali pojedynku.
Postąpił pan szlachetnie... dzisiaj, tylko dzisiaj, proszę pamiętać.
— Przeszłości nie ma co wspominać — rzekł Bazarow. — Jeśli zaś mowa o
przyszłości, to też nie warto sobie łamać głowy, ponieważ mam zamiar natychmiast
się stąd ulotnić. Proszę pozwolić, przewiążę panu nogę; rana nie jest niebezpieczna,
lepiej jednak zatamować krew. Ale najpierw muszę doprowadzić do przytomności
tego śmiertelnika.
Bazarow potrząsnął Piotrem i kazał mu iść po linijkę.
— Uważaj, nie przestrasz mi brata — powiedział Paweł Pietrowicz — żeby ci nie
przyszło do głowy o czymś mu mówić.
Piotr pobiegł co sił; przez ten czas obaj przeciwnicy siedzieli na ziemi i milczeli.
Paweł Pietrowicz starał się nie patrzeć na Bazarowa: mimo wszystko nie chciał się z
nim pogodzić; wstyd mu było swej wyniosłości, niepowodzenia całej wszczętej przez
siebie sprawy, chociaż czuł, że pomyślniej zakończyć się nie mogła. „Przynajmniej nie
będzie tu sterczał — uspokajał siebie — dobre i to." Trwało ciężkie i niezręczne
milczenie. Obaj czuli się nieswojo. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że rozumieją się
wzajemnie. Ta świadomość miła jest dla przyjaciół, ale zgoła nieprzyjemna dla
przeciwników, zwłaszcza wtedy, kiedy nie można ani się pogodzić, ani rozejść.
— Czy nie przywiązałem panu nogi zbyt mocno? — zapytał wreszcie Bazarow.
— Nie, doskonale — odparł Paweł Pietrowicz i po chwili dodał: — Brata nie da się
oszukać, trzeba mu będzie powiedzieć, że posprzeczaliśmy się o politykę.
— Doskonale — rzekł Bazarow. — Może pan powiedzieć, że wymyślałem na
wszystkich anglomanów.
— Świetnie. Jak pan przypuszcza, co myśli o nas teraz ten człowiek? — ciągnął
dalej Paweł Pietrowicz wskazując tego samego chłopa, który na kilka minut przed
pojedynkiem pędził obok Bazarowa spętane konie, a teraz wracając zboczył z drogi i
zdjął czapkę na widok „panów".
— Któż to może wiedzieć! — odparł Bazarow. — Najprawdopodobniej wcale nie
32
zawrót głowy
myśli. Rosyjski chłop to ów tajemniczy nieznajomy, o którym ongi tyle mówiła pani
Radeliffe
33
. Kto go zrozumie? Przecież on sam siebie nie rozumie.
— Ach, więc pan... — zaczął Paweł Pietrowicz i nagle zawołał: — Spójrz pan, co ten
pański głupi Piotr narobił! Przecież to mój brat tu jedzie.
Bazarow odwrócił się i ujrzał bladą twarz Mikołaja Pietrowicza siedzącego w
linijce. Wyskoczył, zanim się zatrzymała, i podbiegł do brata.
— Co to znaczy? — spytał wzburzony. — Na miłość boską, Eugeniuszu Wasiliczu,
co się stało?
— Nic się nie stało — odpowiedział Paweł Pietrowicz. — Niepotrzebnie cię
niepokojono. Posprzeczaliśmy się trochę z panem Bazarowem i musiałem za to
zapłacić.
— Jakże do tego przyszło, Boże drogi?
— Widzisz, pan Bazarow wyraził się pogardliwie o sir Robercie Peelu. Śpieszę
dodać, że sam ponoszę całkowitą winę; pan Bazarow zachował się bez zarzutu.
Wyzwałem go.
— Zlituj się, ty przecie broczysz krwią!
— Myślałeś może, że mam w żyłach wodę? Takie puszczenie krwi dobrze mi
nawet zrobi. Prawda, doktorze? Pomóż mi wsiąść i nie oddawaj się melancholii. Jutro
będę zdrów. O tak, doskonale. Stangret, jazda!
Mikołaj Pietrowicz poszedł za linijką. Bazarow został nieco w tyle...
— Muszę pana prosić, żeby zechciał pan zająć się bratem — zwrócił się do niego
Mikołaj Pietrowicz — zanim nie przyjedzie z miasta inny lekarz.
Bazarow w milczeniu schylił głowę.
W godzinę później Paweł Pietrowicz leżał już w łóżku z umiejętnie
zabandażowaną nogą. W całym domu zapanował popłoch; Fieniczce zrobiło się słabo.
Mikołaj Pietrowicz cichaczem załamywał ręce. Ale Paweł Pietrowicz śmiał się i
żartował, zwłaszcza z Bazarowem; włożył cienką batystową koszulę, elegancką
poranną kurtkę i czapeczkę, nie pozwolił zapuścić stor na okna i zabawnie skarżył się
na przymusową dietę.
W nocy dostał jednak gorączki; rozbolała go głowa. Z miasta przyjechał doktor.
(Mikołaj Pietrowicz nie usłuchał brata, zresztą życzył sobie tego również Bazarow,
który, żółty i zły, przez cały dzień siedział w swoim pokoju i tylko na chwilę wpadał do
33
Anna Radeliffe (1764—1823) — powieściopisarka angielska. Turgieniew ma tu zapewne na myśli bohatera
jej powieści Tajemnica Adolfa. (Przyp. red.)
chorego; dwa razy spotkał Fieniczkę, ale ona z przerażeniem od niego uciekła.) Nowy
doktor zalecił chłodzące napoje i potwierdził opinię Bazarowa, że nie ma żadnego
niebezpieczeństwa. Mikołaj Pietrowicz powiedział mu, że brat zranił się wskutek
własnej nieostrożności, na co doktor odparł: „Hm!", ale otrzymawszy natychmiast
dwadzieścia pięć rubli srebrem, rzekł:
— Tak, tak. Doprawdy, takie rzeczy często się zdarzają.
Nikt w domu nie kładł się i nie rozbierał. Mikołaj Pietrowicz wciąż wchodził na
palcach do brata i tak samo cichutko stamtąd wychodził; Paweł Pietrowicz drzemał, z
lekka pojękiwał, mówił po francusku:
„Couchez-vous"
34
i prosił, żeby mu dano pić. Raz Mikołaj Pietrowicz kazał
Fieniczce, by podała mu szklankę lemoniady; Paweł Pietrowicz popatrzył uważnie na
Fieniczkę i wypił szklankę do dna. Nad ranem gorączka się podniosła, chory zaczął
trochę majaczyć. Naprzód mówił słowa bez związku, potem nagle otworzył oczy i
zobaczywszy przy swoim łóżku troskliwie nad sobą pochylonego brata rzekł:
— Mikołaju, prawda, że Fieniczka podobna jest do Nelly?
— Do jakiej Nelly, Pasza?
— Jak to, nie wiesz? Do księżny R. Zwłaszcza górna część twarzy. C’est de la
même familie.
35
Mikołaj Pietrowicz nic nie odpowiedział i w głębi duszy zdziwił się, jak trwałe są
dawne uczucia w człowieku.
„Że też w takiej chwili mu się to przypomniało!" — pomyślał.
— Ach, jakże kocham tę pustą istotę! — jęknął Paweł Pietrowicz, smętnie
zakładając ręce pod głowę. — Nie ścierpię, aby jakiś zuchwalec śmiał dotknąć... —
mamrotał w kilka chwil potem.
Mikołaj Pietrowicz westchnął; nie podejrzewał nawet, do kogo odnoszą się te
słowa.
Bazarow zjawił się u niego nazajutrz o ósmej. Załatwił już swoje sprawy i wypuścił
na wolność wszystkie żaby, owady i ptaki.
— Pan przyszedł się ze mną pożegnać? — spytał Mikołaj Pietrowicz wstając.
— Tak.
— Rozumiem pana i pochwalam pańską decyzję. Mój biedny brat jest bez
wątpienia winien; został też ukarany. Mówił mi, że zachował się tak, iż nie mógł pan
34
Połóż się.
35
Jest w tym samym rodzaju.
inaczej postąpić. Wierzę, że nie mógł pan uniknąć tego pojedynku, który... w pewnym
stopniu można wytłumaczyć stałym antagonizmem waszych wzajemnych poglądów.
(Mikołaj Pietrowicz plątał się nieco w słowach.) Mój brat jest człowiekiem dawnego
pokroju, zapalczywym i upartym... Bogu dzięki, że na tym się skończyło... Zrobiłem
wszystko, by uniknąć rozgłosu...
— Zostawię panu swój adres na wypadek, gdyby się coś stało — zauważył niedbale
Bazarow.
— Mam nadzieję, że nic się nie stanie, Eugeniuszu Wasiliewiczu... Bardzo żałuję,
że pański pobyt w moim domu tak... tak się zakończył. Martwi mnie to tym bardziej,
że Arkadiusz...
— Prawdopodobnie go zobaczę — rzekł Bazarow, w którym wszelkiego rodzaju
„wyjaśnienia" i „oświadczenia" zawsze budziły niecierpliwość. — W przeciwnym razie
proszę mu przekazać ukłony i przyjąć wyrazy żalu.
— Ja także proszę... — odparł z ukłonem Mikołaj Pietrowicz. Ale Bazarow nie
czekał, aż skończy zdanie, i wyszedł.
Dowiedziawszy się o zamierzonym wyjeździe Bazarowa Paweł Pietrowicz
oświadczył, że chce go zobaczyć, i uścisnął mu dłoń. Ale Bazarow pozostał zimny jak
lód; rozumiał, że Paweł Pietrowicz chciał się okazać wspaniałomyślny. Z Fieniczką nie
udało mu się pożegnać; wymienił z nią tylko spojrzenia przez okno. Jej twarz wydała
mu się smutna. „Źle z nią! — rzekł do siebie. — No, jakoś się wykaraska!" Piotr
natomiast rozczulił się tak, że płakał na jego ramieniu, aż Bazarow musiał przywołać
go do porządku oświadczając, że mazgaj z niego, i kwita. Duniasza uciekła do
zagajnika, aby ukryć swoje wzruszenie. Winowajca tych wszystkich nieszczęść wsiadł
do bryczki, zapalił cygaro i kiedy na czwartej wiorście po raz ostatni oczom jego
ukazała się rozwinięta w jednej linii posiadłość Kirsanowów i nowo wzniesiony dwór,
splunął tylko i mrucząc: „Przeklęte jaśniepaństwo", mocniej otulił się szynelem.
Paweł Pietrowicz niebawem poczuł się lepiej; ale w łóżku wypadło mu przeleżeć
około tygodnia. Swoją, jak powiadał, niewolę znosił dość cierpliwie, tylko za bardzo
zajmował się toaletą i wciąż kazał rozpylać w pokoju wodę kolońską. Mikołaj
Pietrowicz czytał mu czasopisma; Fieniczka usługiwała mu jak przedtem, przynosiła
bulion, lemoniadę, jajka na miękko, herbatę; ale za każdym razem, kiedy wchodziła
do pokoju, ogarniał ją skryty lęk. Nieoczekiwany postępek Pawła Pietrowicza
przestraszył w domu wszystkich, ją zaś najbardziej; jeden tylko Prokoficz nie stracił
kontenansu i tłumaczył, że za jego czasów panowie też do siebie strzelali, „ale tylko
szlachetnie urodzeni panowie, a takim chłystkom kazaliby za zuchwalstwo złupić
skórę w stajni".
Fieniczka prawie nie miała wyrzutów sumienia; ale od czasu do czasu męczyła ją
myśl o prawdziwej przyczynie pojedynku; Paweł Pietrowicz patrzył zresztą na nią tak
dziwnie... że nawet odwracając się do niego plecami, czuła na sobie jego spojrzenie.
Schudła z tego ciągłego wewnętrznego niepokoju i jak to się często zdarza, stała się
jeszcze ładniejsza.
Pewnego razu — rzecz działa się z rana — Paweł Pietrowicz czuł się już dobrze i
przeszedł z łóżka na kanapę, Mikołaj Pietrowicz zaś zapytawszy o jego zdrowie udał
się na gumno. Fieniczka przyniosła filiżankę herbaty, postawiła ją na stoliku i chciała
odejść. Paweł Pietrowicz zatrzymał ją.
— Dokąd pani tak śpieszy, Fiedosjo Nikołajewno — zaczął — czy pani zajęta?
— Nie... Tak... Muszę nalewać herbatę.
— Duniasza naleje sama; niechże pani troszeczkę posiedzi przy chorym. Zresztą
chcę z panią pomówić.
Fieniczka w milczeniu usiadła na brzeżku fotela.
— Od dawna już — zaczął Paweł Pietrowicz szarpiąc wąsa — chciałem zapytać: czy
pani się mnie boi?
— Ja?
— Tak, pani. Patrzy pani na mnie tak, jakby pani miała nieczyste sumienie.
Fieniczka zaczerwieniła się, ale spojrzała na Pawła Pietrowicza, Wydał się jej
dziwny i serce w niej leciutko zadrżało.
— Przecież ma pani czyste sumienie? — zapytał.
— Czemuż by miało być inaczej? — szepnęła.
— Któż to może wiedzieć! Zresztą wobec kogo mogłaby pani zawinić? Wobec
mnie? Trudno uwierzyć. Wobec innych domowników? Również nieprawdopodobne.
Czyżby wobec brata? Przecież go pani kocha?
— Kocham.
— Z całego serca, z całej duszy?
— Kocham Mikołaja Pietrowicza z całego serca.
— Naprawdę? Spójrz na mnie, Fieniczka (nazwał ją tak po raz pierwszy...). Wiesz,
kłamstwo to wielki grzech!
— Nie kłamię, Pawle Pietrowiczu. Jeślibym nie kochała Mikołaja Pietrowicza, nie
miałabym po co żyć!
— I nie zamienisz go na nikogo?
— Na kogóż miałabym go zamienić?
— Kto to może wiedzieć! Chociażby na tego pana, który stąd odjechał.
Fieniczka wstała.
— Boże mój, dlaczego pan mnie męczy, Pawle Pietrowiczu? Co panu zrobiłam?
Jak pan może tak mówić?
— Fieniczka — rzekł smutnym głosem Paweł Pietrowicz — przecież ja widziałem...
— Co pan widział?
— Tam... w altance.
Fieniczka zapłoniła się aż po uszy.
— Cóż ja jestem temu winna? — zapytała z wysiłkiem.
— Nie jesteś winna? Nie? Ani trochę?
— Kocham tylko Mikołaja Pietrowicza i zawsze go będę kochała! — rzekła z
nieoczekiwaną siłą i szloch ścisnął jej gardło. — O tym, co pan widział, nawet na
Sądzie Ostatecznym powiem, że nie byłam winna, i lepiej, żebym zaraz umarła, jeśli
może mnie ktoś o takie rzeczy podejrzewać, że ja wobec mojego dobroczyńcy Mikołaja
Pietrowicza...
Ale tutaj głos odmówił jej posłuszeństwa i w tej samej chwili poczuła, że Paweł
Pietrowicz chwycił i ścisnął jej rękę... Spojrzała na niego i skamieniała. Był jeszcze
bledszy niż przedtem; oczy mu błyszczały, ale co najdziwniejsza, wielka łza toczyła się
po jego policzku.
— Fieniczka! — powiedział jakimś dziwnym szeptem. — Kochaj, kochaj mojego
brata! To taki dobry, prawy człowiek. Nie zdradź go dla nikogo w świecie. Nie słuchaj
niczyich słów! Pomyśl, czy może być coś okropniejszego niż kochać i nie być
kochanym! Nie porzucaj nigdy mego biednego Mikołaja!
Zdumienie Fieniczki było tak wielkie, że w mgnieniu oka obeschły jej łzy i minął
strach. Ale co poczuła, kiedy Paweł Pietrowicz, sam Paweł Pietrowicz, przycisnął usta
do jej ręki i przywarł do niej nie całując, a tylko z rzadka spazmatycznie wzdychając...
„Boże! — pomyślała. — Czy to nie atak?..."
W owej właśnie chwili zadrżało w nim całe jego zmarnowane życie.
Schody zaskrzypiały... Ktoś szedł szybko... Odepchnął ją od siebie i opadł na
poduszki. Otworzyły się drzwi i wszedł Mikołaj Pietrowicz, zarumieniony i wesoły.
Mitia, tak samo rumiany i wesoły jak ojciec, w samej tylko koszulce, podskakiwał na
jego rękach, zaczepiając gołymi nóżkami o wielkie guziki jego wiejskiego płaszcza.
Fieniczka pobiegła ku nim i objąwszy ich rękami, przytuliła głowę do ramienia
Mikołaja Pietrowicza. Zdziwił się: wstydliwa, skromna Fieniczka nigdy nie tuliła się
do niego w obecności innych.
— Co się stało? — rzekł i spojrzawszy na brata podał jej dziecko. — Czujesz się
gorzej? — zapytał podchodząc do Pawła Pietrowicza.
Tamten zakrył twarz batystową chustką.
— Nie... tak... nic... Przeciwnie, znacznie mi lepiej.
— Niepotrzebnie przeniosłeś się na kanapę. Dokąd idziesz? — dodał Mikołaj
Pietrowicz zwracając się do Fieniczki, ale ona zamknęła już za sobą drzwi. —
Przyniosłem ci mojego zucha; zatęsknił do stryja. Czemu go zabrała? Ale co ci jest?
Czy coś się stało?
— Bracie! — uroczyście rzekł Paweł Pietrowicz.
Mikołaj Pietrowicz drgnął. Nie wiadomo dlaczego ogarnął go lęk.
— Bracie — powtórzył Paweł Pietrowicz. — Daj mi słowo, że spełnisz moją prośbę.
— Jaką prośbę? Mów.
— To sprawa bardzo poważna; według mnie, od tego zależy całe twoje szczęście.
Ostatnimi czasy wiele myślałem o tym, co chcę ci teraz powiedzieć... Bracie, spełnij
swój obowiązek, obowiązek uczciwego i szlachetnego człowieka, przestań siać
zgorszenie i dawać zły przykład — ty, najlepszy z ludzi.
— Co chcesz powiedzieć, Pawle?
— Ożeń się z Fieniczką... Ona ciebie kocha, jest matką twego syna.
Mikołaj Pietrowicz odstąpił na krok i klasnął w dłonie.
— Ty to mówisz, Pawle? Ty, którego zawsze uważałem za najbardziej
nieubłaganego przeciwnika podobnych małżeństw? Ty to mówisz! Czy nie wiesz, że
tylko z szacunku dla ciebie nie wypełniłem tego, co tak słusznie nazywasz moim
obowiązkiem?
— Niepotrzebnie zatem liczyłeś się ze mną — rzekł ze smutnym uśmiechem Paweł
Pietrowicz. — Powoli dochodzę do wniosku, że Bazarow miał rację zarzucając mi
arystokratyzm. Nie, drogi bracie, dosyć już tych fochów i oglądania się na wielki
świat; jesteśmy ludzie starzy i spokojni; czas wyzbyć się wszelkiej próżności.
Zacznijmy właśnie tak, jak powiadasz, spełniać nasz obowiązek, a jeszcze osiągniemy
szczęście.
Mikołaj Pietrowicz zaczął ściskać brata.
— Otworzyłeś mi do reszty oczy! — zawołał. — Nie na próżno zawsze twierdziłem,
że jesteś najlepszym i najmądrzejszym człowiekiem na świecie; a teraz widzę, że jesteś
równie rozsądny, jak wspaniałomyślny.
— Spokojnie, spokojnie — przerwał mu Paweł Pietrowicz. — Żebyś nie uraził nogi
twego rozsądnego brata, który mając już pod pięćdziesiątkę pojedynkował się niczym
podchorąży. A więc rzecz postanowiona: Fieniczka będzie moją... belle-soeur
36
.
— Drogi mój Pawle! Ale co powie Arkadiusz?
— Arkadiusz? Przecież on zatriumfuje! Małżeństwa nie uznaje, ale to mile
pogłaszcze jego poczucie równości. Doprawdy, jakież mogą być kasty au dix-
neuviéme siecle
37
?
— Ach, Pawle, Pawle! Pozwól, że pocałuję cię raz jeszcze. Nie bój się, będę
ostrożny.
Bracia uścisnęli się.
— Jak myślisz, czy należy jej zaraz powiedzieć o twoim zamiarze? — zapytał Paweł
Pietrowicz.
— Po co się śpieszyć? — zaoponował Mikołaj Pietrowicz. — Czyś z nią rozmawiał?
— Ja? Quelle idée!
38
— No, to doskonale. Przede wszystkim wracaj do zdrowia, tamto nam nie
ucieknie. Trzeba dobrze się zastanowić, obmyślić.
— Ale jesteś zdecydowany?
— Oczywiście, i dziękuję z całego serca. Teraz cię zostawię; musisz odpocząć;
każde wzruszenie ci szkodzi. Pomówimy jeszcze o tym. Zaśnij, mój drogi, i niechaj ci
Bóg da zdrowie!
„Za co on mi tak dziękuje? — pomyślał Paweł Pietrowicz, gdy został sam. —
Przecież to tylko od niego zależało. Ja zaś, gdy tylko się ożeni, wyjadę gdzieś daleko,
do Drezna albo do Florencji, i będę tam mieszkał, póki nie zdechnę."
Zwilżył sobie czoło wodą kolońską i zamknął oczy. Jego piękna, wychudła głowa,
oświetlona jasnym blaskiem dnia, spoczywała na białej poduszce jak głowa
umarłego... I w samej rzeczy — był jak umarły.
XXV
W Nikolskoje, w ogrodzie, pod cienistym, wysokim jesionem siedzieli na ławeczce
z darni Katia i Arkadiusz; obok nich na ziemi leżała Fifi, której długie ciało przybrało
36
bratową
37
w dziewiętnastym wieku
piękną pozycję zwaną przez myśliwych „zajęczą". Arkadiusz i Katia milczeli; on
trzymał w rękach na wpół otwartą książkę, ona wyjmowała z koszyka pozostałe
okruszynki bułki i rzucała je kilku wróblom, które z właściwym sobie tchórzliwym
zuchwalstwem skakały i świergotały tuż u jej nóg. Lekki wiatr, szeleszcząc wśród liści
jesionu, powoli przesuwał tam i z powrotem po ciemnej ścieżce i żółtym grzbiecie Fifi
bladozłote plamy światła; głęboki cień padał na Arkadiusza i Katię; niekiedy tylko w
jej włosach rozbłyskiwało jasne pasemko. Oboje milczeli; lecz właśnie w tym, jak
milczeli i siedzieli obok siebie, widać było pełną wzajemnego zaufania bliskość; każde
z nich jak gdyby nie myślało o swoim sąsiedzie, ale w głębi duszy radowało się jego
obecnością. Twarze ich zmieniły się od tego czasu, kiedy widzieliśmy ich po raz
ostatni: Arkadiusz wydawał się spokojniejszy, Katia bardziej ożywiona i śmielsza.
— Czy pani nie uważa — zaczął Arkadiusz — że jesion ma w rosyjskim trafną
nazwę: żadne z drzew tak lekko i jasno nie rysuje się w powietrzu.
Katia podniosła oczy i powiedziała: „Tak", Arkadiusz zaś pomyślał: „Ona nie robi
mi zarzutów, że wyrażam się pięknie."
— Nie lubię Heinego — rzekła Katia wskazując wzrokiem książkę, którą Arkadiusz
trzymał w ręku — ani kiedy się śmieje, ani kiedy płacze; lubię go, kiedy jest zadumany
i smutny.
— A ja lubię, kiedy się śmieje — zauważył Arkadiusz.
— To są jeszcze ślady pańskich dawnych satyrycznych upodobań... („Dawne
ślady! — pomyślał Arkadiusz — gdyby Bazarow to słyszał!") Ale proszę poczekać, już
my pana przerobimy.
— Któż mnie przerobi? Pani?
— Kto? Siostra; Porfiriusz Płatonowicz, z którym pan się już nie kłóci; ciocia,
którą pan onegdaj odprowadził do cerkwi.
— Przecież nie mogłem odmówić! Jeśli zaś mowa o Annie Siergiejewnie, to w
wielu sprawach, jak pani pamięta, zgadzała się z Eugeniuszem.
— Siostra była wówczas pod jego wpływem, tak samo jak pan.
— Jak ja! Czy pani nie spostrzegła, że już uwolniłem się od jego wpływu?
Katia nie odpowiedziała.
— Wiem — ciągnął dalej Arkadiusz — że on nigdy się pani nie podobał.
— Nie mogę o nim wydawać sądu.
— Wie pani co, Katarzyno Siergiejewno? Kiedy słyszę taką odpowiedź, nigdy jej
38
Cóż za pomysł!
nie wierzę... Nie ma człowieka, o którym nie moglibyśmy wydać sądu! To po prostu
wykręt.
— Powiem panu zatem, że on... nie żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest mi
obcy, że ja jestem mu obca... i że pan też jest mu obcy.
— Dlaczego?
— Jak by to powiedzieć?... To drapieżnik, my zaś jesteśmy oswojeni.
— Ja także?
Katia skinęła głową. Arkadiusz podrapał się za uchem.
— Katarzyno Siergiejewno, przecież, prawdę mówiąc, to określenie jest obraźliwe.
— Czyżby pan chciał być drapieżny?
— Nie, ale silny, energiczny.
— Tego nie można chcieć... Pański przyjaciel na przykład tego nawet nie chce, ale
to w nim jest.
— Hm! Więc pani przypuszcza, że miał wielki wpływ na Annę Siergiejewne?
— Tak. Ale nad nią nikt długo nie może mieć przewagi — dodała Katia półgłosem.
— Dlaczego pani tak myśli?
— Jest bardzo dumna... Nie, nie to nawet chciałam powiedzieć... Po prostu bardzo
ceni swoją niezależność.
— Któż jej nie ceni? — zapytał Arkadiusz, lecz natychmiast przemknęło mu przez
myśl: „Ale na co właściwie niezależność?" — „Na co właściwie niezależność?" —
pomyślała także Katia. Młodym ludziom, którzy często przebywają ze sobą i są w
przyjaźni, nieustannie przychodzą do głowy te same myśli.
Arkadiusz uśmiechnął się i przysunąwszy się nieco do Kati, rzekł szeptem:
— Proszę się przyznać, że pani trochę się jej boi?
— Kogo?
— Jej — z naciskiem powtórzył Arkadiusz.
— A pan? — spytała z kolei Katia.
— Ja także; proszę zauważyć, że powiedziałem: ja także.
Katia pogroziła mu palcem.
— Dziwi mnie to — zaczęła. — Siostra nigdy nie była tak przyjaźnie do pana
usposobiona jak teraz; znacznie bardziej niż w czasie pana pierwszego pobytu.
— Ach tak!
— Pan tego nie zauważył? Nie cieszy to pana?
Arkadiusz zamyślił się.
— Czym mogłem sobie zasłużyć na przychylność Anny Siergiejewny? Może tym,
że przywiozłem listy waszej matki?
— To także, ale są i inne powody, o których nie powiem.
— Dlaczego?
— Nie powiem.
— O! Wiem, że pani jest bardzo uparta.
— Jestem uparta.
— I spostrzegawcza.
Katia z boku spojrzała na Arkadiusza.
— Może to pana gniewa? O czym pan myśli?
— Myślę o tym, skąd pani ma tę
spostrzegawczość. Pani jest tak płochliwa i
nieufna; pani stroni od ludzi...
— Wiele przebywałam sama; wtedy mimo woli zaczyna się myśleć. Czyżbym
stroniła od wszystkich?
Arkadiusz spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Dobrze — ciągnął dalej — lecz ludzie w pani sytuacji, chcę powiedzieć, z pani
fortuną, rzadko odznaczają się tą cechą; do nich, jak do panujących, prawda z trudem
dociera.
— Przecież nie jestem bogata.
Arkadiusz zdziwił się i nie od razu zrozumiał, co powiedziała. „Rzeczywiście,
przecież majątek należy do siostry!" — przyszło mu do głowy; myśl ta nie była dla
niego przykra.
— Jak pani to ładnie powiedziała! — rzekł.
— Dlaczego?
— Ładnie, po prostu, bez skrępowania i jakiejkolwiek pozy. Przypuszczam
zresztą, iż człowiek, który wie i mówi, że jest biedny, odczuwa jakąś fałszywą dumę.
— Dzięki siostrze nie zaznałam biedy; wspomniałam o mojej sytuacji materialnej
dlatego, że tak wypadło w rozmowie.
— Tak, ale proszę się przyznać, że ma pani w sobie odrobinę tej dumy, o której
teraz mówiłem.
— Na przykład?
— Przecież pani, proszę mi wybaczyć moje pytanie, przecież pani nie wyszłaby za
mąż za bogatego człowieka?
— Gdybym go bardzo kochała... Nie, zdaje się, że nawet wówczas też nie.
— Aha! Widzi pani! — zawołał Arkadiusz i po chwili dodał: — A dlaczego nie
wyszłaby pani za mąż w takim wypadku?
— Dlatego, że nawet w pieśni śpiewa się o nierównym małżeństwie.
— Może pani chce panować albo...
— O nic! Na co mi to? Przeciwnie, gotowa jestem się podporządkować, ale trudno
znosić nierówność. Szanować się wzajemnie i słuchać, to szczęście; lecz istnienie w
ciągłej zależności... Nie, tego już nadto.
— Tego już nadto — powtórzył Arkadiusz. — Tak, tak — ciągnął dalej — nie
przypadkiem płynie w pani ta sama krew co w Annie Siergiejewnie; pani jest równie
samodzielna jak ona, tylko bardziej skryta. Jestem pewien, że pani za nic pierwsza nie
wyrazi swego uczucia, chociażby było wielkie i święte...
— Czy można inaczej? — zapytała Katia.
— Jesteście jednakowo rozumne; pani ma tyle samo, jeśli nie więcej, charakteru
co siostra...
— Proszę, niech mnie pan nie porównuje z siostrą — szybko przerwała Katia —
zbyt to dla mnie niekorzystne. Pan jakby zapomniał, że siostra jest piękna, mądra i...
zwłaszcza panu nie wypada mówić takich rzeczy, i to z taką poważną miną.
— Co to znaczy: zwłaszcza panu — i z czego pani wnosi, że ja żartuję?
— Oczywiście, pan żartuje!
— Pani jest pewna? A jeśli jestem przekonany o tym, co mówię? Jeśli uważam, że
jeszcze nie dość mocno się wyraziłem?
— Nie rozumiem pana.
— Doprawdy? Teraz widzę, że za bardzo wychwalałem pani spostrzegawczość.
— Jak to?
Arkadiusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Katia wygrzebała z koszyczka
jeszcze kilka okruszynek i rzuciła je wróblom; lecz ruch jej ręki był zbyt gwałtowny i
ptaszki uciekły.
— Katarzyno Siergiejewno! — rzekł nagle Arkadiusz — będzie to pani zapewne
obojętne, ale niechaj pani wie, że nie zamieniłbym pani nie tylko na jej siostrę, ale na
nikogo w świecie.
Wstał i szybko odszedł, jakby przestraszywszy się słów, które mu się wymknęły.
Katia opuściła ręce razem z koszyczkiem na kolana, schyliła głowę i długo
patrzyła za oddalającym się Arkadiuszem. Powoli na jej policzki wystąpił delikatny
rumieniec, ale na ustach nie pojawiał się uśmiech, a ciemne oczy wyrażały zdumienie i
jakieś inne jeszcze, nie nazwane uczucie.
— Jesteś sama? — rozległ się obok niej głos Anny Siergiejewny. — Wydawało mi
się, że wyszłaś do ogrodu z Arkadiuszem.
Katia bez pośpiechu spojrzała na siostrę (która wytwornie, a nawet wyszukanie
ubrana stała na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała Fifi w uszy) i powoli
rzekła:
— Jestem sama.
— Widzę to przecież — odpowiedziała tamta ze śmiechem — poszedł zatem do
siebie?
— Tak.
— Czytaliście razem?
— Tak.
Anna Siergiejewna wzięła Katię za podbródek i uniosła jej głowę.
— Mam nadzieję, żeście się nie pokłócili?
— Nie — rzekła Katia i spokojnie odsunęła rękę siostry.
— Jak uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że znajdę go tutaj i wezmę ze sobą na
spacer. Wciąż mnie o to prosi. Przywieziono ci buciki z miasta, idź je przymierzyć;
wczoraj już zauważyłam, że te, które nosisz, są całkiem zniszczone. W ogóle nie dość
się zajmujesz tymi sprawami, a masz takie śliczne nóżki! Ręce też masz ładne... tylko
duże: trzeba więc urzekać nóżkami. Ale cóż, nie jesteś wcale kokietką!
Anna Siergiejewna poszła dalej, lekko szeleszcząc piękną suknią; Katia wstała z
ławeczki i wziąwszy tom Heinego odeszła także, lecz bynajmniej nie po to, by mierzyć
buciki.
„Śliczne nóżki — myślała, powoli i lekko wchodząc po rozgrzanych słońcem
kamiennych schodach tarasu — śliczne nóżki, powiada pani... Będzie więc leżał u tych
nóżek."
Ale natychmiast zrobiło jej się wstyd i szybko pobiegła na górę.
Arkadiusz szedł korytarzem do siebie; dopędził go ochmistrz mówiąc, że w jego
pokoju czeka pan Bazarow.
— Eugeniusz! — wybąkał prawie z przestrachem Arkadiusz. — Czy dawno
przyjechał?
— W tej chwili; powiedział, żeby nie oznajmiać o jego przyjeździe Annie
Siergiejewnie, i kazał zaprowadzić się do pana pokoju.
„Może w domu zdarzyło się jakieś nieszczęście?" — pomyślał Arkadiusz, szybko
wbiegł po schodach i otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go uspokoił,
chociaż bardziej doświadczone oko dostrzegłoby zapewne w energicznej jak dawniej,
ale wychudłej postaci nieoczekiwanego gościa oznaki wewnętrznego wzburzenia.
Siedział na parapecie okna w zakurzonym szynelu i czapce na głowie. Nie wstał nawet
wtedy, gdy Arkadiusz z głośnym okrzykiem rzucił mu się na szyję.
— Co za niespodzianka! Co cię tu sprowadza? — powtarzał krzątając się po pokoju
jak człowiek, który sam sobie wyobraża i chce innym okazać, że się cieszy. — W domu
wszystko w porządku, wszyscy zdrowi, prawda?
— Wszystko w porządku, ale nie wszyscy zdrowi — rzekł Bazarow. — Przestań
trajkotać, każ mi przynieść kwasu, usiądź i posłuchaj, co ci powiem w niewielu, ale,
mam nadzieję, za to dość mocnych słowach.
Arkadiusz przycichł, i Bazarow opowiedział mu o swoim pojedynku z Pawłem
Pietrowiczem. Arkadiusz ogromnie się zdziwił, a nawet zmartwił, ale nie uznał za
stosowne tego okazać; zapytał tylko, czy rana stryja naprawdę nie jest niebezpieczna, i
otrzymawszy odpowiedź, że rana jest bardzo interesująca, lecz nie z punktu widzenia
medycyny, uśmiechnął się z przymusem i poczuł nagle, że zrobiło mu się przykro i
wstyd. Bazarow jak gdyby go zrozumiał.
— Tak, bracie — powiedział — oto skutki obcowania z feudałami. Sam staniesz się
feudałem i będziesz brał udział w rycerskich turniejach. A zatem, wybrałem się do
„ojców" — zakończył Bazarow — a po drodze zajechałem tutaj po to... po to, żeby ci to
wszystko opowiedzieć; oświadczyłbym ci tak, gdybym nie uważał niepotrzebnego
kłamstwa za głupotę. Nie, diabli wiedzą, po co tutaj przyjechałem. Widzisz, niekiedy
człowiekowi dobrze robi, jeśli sam bierze się za czub i wyrzuca jak rzodkiew z grzędy:
zrobiłem to niedawno... Ale zapragnąłem spojrzeć raz jeszcze na to, z czym się
rozstałem, na ową grzędę, gdzie siedziałem.
— Mam nadzieję, że te słowa nie odnoszą się do mnie — spytał w podnieceniu
Arkadiusz. — Mam nadzieję, że nie masz zamiaru rozstawać się ze mną?
Bazarow spojrzał na niego uważnie, prawie przeszywając go wzrokiem.
— To by cię tak zmartwiło? Myślę, że ty już rozstałeś się ze mną. Jesteś taki
świeżutki i czysty... zapewne twoje sprawy z Anną Siergiejewną układają się
doskonale?
— Jakie moje sprawy z Anną Siergiejewną?
— Czy nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, ptaszyno? Ale właśnie, jakże tam
niedzielne szkółki? Czy nie jesteś w niej zakochany? A może teraz masz zamiar
udawać?
— Eugeniuszu, wiesz, że zawsze byłem z tobą szczery; zapewniam cię, przysięgam,
że jesteś w błędzie.
— Hm! Nowe słówko — zauważył półgłosem Bazarow. — Ale nie gorączkuj się,
przecież mnie wszystko jedno. Romantyk powiedziałby: nasze drogi zaczynają się
rozchodzić, ja zaś mówię po prostu, że znudziliśmy się sobie nawzajem.
— Eugeniuszu...
— Mój złoty, przecież to żadne nieszczęście; cóż się na świecie nie znudzi? A teraz
chyba czas się pożegnać. Od chwili kiedy tu jestem, czuję się ohydnie, zupełnie
jakbym długo czytał listy Gogola do żony gubernatora Kaługi. Zresztą nie kazałem
wyprzęgać koni.
— Bój się Boga, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Nie mówię już o sobie, ale będzie to w najwyższym stopniu niegrzecznie wobec
Anny Siergiejewny, która niewątpliwie zechce cię zobaczyć.
— No, chyba się mylisz.
— Przeciwnie, jestem pewien, że mam rację — zaoponował Arkadiusz. — Dlaczego
udajesz? Jeśli już o tym mowa, przyznaj się, że ty właśnie przyjechałeś tu dla niej.
— Może to prawda, ale mimo wszystko mylisz się.
Arkadiusz miał jednak rację. Anna Siergiejewna chciała zobaczyć się z
Bazarowem i przysłała po niego ochmistrza. Bazarow przebrał się, zanim do niej
poszedł; jak się okazało, rzeczy miał ułożone tak, że nowe ubranie było pod ręką.
Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak nieoczekiwanie wyznał jej
swoją miłość, lecz w bawialni. Uprzejmie wyciągnęła do niego końce palców, ale twarz
jej mimo woli wyrażała napięcie.
— Anno Siergiejewno — szybko powiedział Bazarow — przede wszystkim muszę
panią uspokoić. Ma pani przed sobą śmiertelnika, który dawno się opamiętał i
spodziewa się, że inni również zapomnieli o jego głupocie. Odjeżdżam na długo i
zgodzi się pani, że chociaż nie jestem słabą istotą, przykro byłoby mi odejść z myślą,
że wspomina mnie pani ze wstrętem.
Anna Siergiejewna głęboko westchnęła jak człowiek, który przed chwilą wspiął się
na wysoką górę, i twarz jej ożywiła się uśmiechem. Po raz wtóry wyciągnęła do
Bazarowa rękę i odpowiedziała na jego uścisk.
— Zapomnijmy o dawnych zwadach — powiedziała — tym bardziej że, mówiąc
uczciwie, ja wtedy także zawiniłam, jeśli nie kokieterią, to czymś innym. Więc po
prostu: bądźmy przyjaciółmi jak dawniej. To był sen, prawda? Któż pamięta sny?
— Kto je pamięta? A zresztą miłość jest... uczuciem sztucznym.
— Doprawdy? Bardzo miło mi to słyszeć.
Tak mówiła Anna Siergiejewna i tak mówił Bazarow; oboje myśleli, że mówią
prawdę. Czy prawdziwe, czy rzeczywiście prawdziwe były ich słowa? Sami tego nie
wiedzieli, tym bardziej zaś autor. Ale rozmowa między nimi toczyła się tak, jakby
nawzajem sobie uwierzyli.
Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił u Kirsanowów. O mały włos byłby
jej opowiedział o swoim pojedynku z Pawłem Pietrowiczem, ale powstrzymał się na
myśl, że mogłaby dojść do wniosku, iż chce się wydać interesujący; odparł więc, że
przez cały czas pracował.
— Ja zaś — rzekła Anna Siergiejewna — naprzód nie wiadomo dlaczego miałam
okres złego humoru, a nawet, niech pan sobie wyobrazi, wybierałam się za granicę!
Potem ten nastrój minął, przyjechał pański przyjaciel Arkadiusz Nikołaicz i znowu
wróciłam do dawnego trybu życia, do mojej prawdziwej roli.
— Jakiej roli, jeśli wolno wiedzieć?
— Ciotki, nauczycielki, matki, co pan chce. Wie pan, przedtem nie rozumiałam
dobrze pana przyjaźni z Arkadiuszem Nikołaiczem; uważałam, że to niezbyt ciekawy
człowiek. Ale teraz poznałam go lepiej i przekonałam się, że jest rozumny... Nade
wszystko zaś jest młody, młody... nie to, co my, Eugeniuszu Wasiliczu.
— Czy wciąż tak samo traci kontenans w pani obecności?
— Czyżby... — zaczęła Anna Siergiejewna i po chwili namysłu dodała: — Teraz stał
się bardziej ufny, rozmawia ze mną. Przedtem mnie unikał. Zresztą nie szukałam
wtedy jego towarzystwa. Jest w wielkiej przyjaźni z Katią.
Bazarow zirytował się w duchu. „Kobieta nie może obejść się bez podstępów" —
pomyślał.
— Pani powiada, że Arkadiusz pani unikał — rzekł z chłodnym uśmiechem — lecz
wie pani zapewne, że był w pani zakochany?
— Jak to? On także? — wyrwało się Annie Siergiejewnie.
— On także — powtórzył Bazarow składając niski ukłon. — Czyżby pani o tym nie
wiedziała, czyżbym powiedział rzecz dla pani nową?
Anna Siergiejewna spuściła oczy.
— Pan się myli, Eugeniuszu Wasiliczu.
— Nie sądzę. Może nie powinienem był o tym wspominać. — „A ty na przyszłość
nie bądź taka przebiegła" — dodał w myśli.
— Dlaczego? Przypuszczam, że zbyt wielką wagę przywiązuje pan do przelotnego
wrażenia. Zaczynam podejrzewać, że ma pan skłonność do przesady.
— Nie mówmy lepiej o tym, Anno Siergiejewno.
— Dlaczego? — zaoponowała, lecz sama skierowała rozmowę na inne tory. Mimo
wszystko czuła się w obecności Bazarowa nieswojo, chociaż powiedziała mu i
zapewniała samą siebie, że wszystko zostało zapomniane. Wymieniając z nim
najprostsze słowa, żartując nawet, doznawała uczucia lekkiego niepokoju. Podobnie
ludzie na parostatku rozmawiają i śmieją się beztrosko jak na stałym lądzie; lecz
wystarczy najmniejsza przerwa w podróży, najdrobniejsza oznaka czegoś
niezwykłego, a natychmiast na wszystkich twarzach zjawia się wyraz osobliwej trwogi,
który świadczy o nieustannej świadomości ciągłego niebezpieczeństwa.
Rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem trwała niedługo. Odincowa popadła w
zamyślenie, odpowiadała z roztargnieniem, a wreszcie zaproponowała mu, by przeszli
do salonu, gdzie zastali księżniczkę i Katię. — A gdzież Arkadiusz Nikołaicz? —
zapytała pani domu i dowiedziawszy się, że go nie widać przeszło od godziny, posłała
po niego. Arkadiusza nie od razu znaleziono; zaszył się w gęstwinę ogrodu i tam,
oparłszy podbródek na skrzyżowanych rękach, siedział pogrążony w myślach. Myśli
owe były głębokie i poważne, lecz bynajmniej nie smutne. Wiedział, że Anna
Siergiejewna jest sam na sam z Bazarowem, ale nie czuł zazdrości jak dawniej;
przeciwnie, twarz jego promieniała; zdawało się, że coś go dziwi, że z czegoś się raduje
i coś postanawia.
XXVI
Nieboszczyk Odincow nie lubił nowości, lecz godził się na „pewne igraszki
uszlachetnionego smaku"; dzięki temu w swoim ogrodzie, między cieplarnią a sta-
wem, wzniósł budynek z rosyjskiej cegły w kształcie greckiego portyku. W tylnej,
ślepej ścianie owego portyku, czyli galerii, zrobiono sześć nisz dla posągów, które
Odincow zamierzał sprowadzić z zagranicy. Posągi miały wyobrażać: Samotność,
Milczenie, Rozmyślanie, Melancholię, Wstydliwość i Czułość. Jeden z nich, boginię
Milczenia z palcem na ustach, przywieziono i ustawiono, lecz tego samego dnia
dworscy chłopcy odbili jej nos i chociaż tynkarz z sąsiedztwa zabrał się do roboty i
obiecał dorobić nos „dwa razy piękniejszy niż poprzedni", Odincow kazał posąg
usunąć, skutkiem czego znalazł się on w kącie stodoły, gdzie stał przez długie lata
budząc zabobonne przerażenie wieśniaczek. Front portyku od dawna już zarósł
gęstymi krzewami, tylko kapitele kolumn widniały nad bujną ścianą zieleni. W porty-
ku nawet w południe było chłodno. Anna Siergiejewna nie lubiła tego miejsca od
czasu, gdy zobaczyła tam węża; ale Katia często tu przychodziła i siadała na
niewielkiej kamiennej ławce, umieszczonej w jednej z nisz. W chłodzie i cieniu czytała,
pracowała lub oddawała się owemu doznaniu zupełnej ciszy, które zapewne znane jest
każdemu i którego urok polega na ledwie świadomym, milczącym przypatrywaniu się
szerokiej fali życia, bezustannie toczącej się wokół nas i w nas samych.
Nazajutrz po przyjeździe Bazarowa Katia siedziała na swojej ulubionej ławce,
obok niej zaś znowu siedział Arkadiusz. Poprosił ją, żeby poszła z nim do „portyku".
Do śniadania zostawała jeszcze godzina; po rosistym poranku następował już
upalny dzień. Twarz Arkadiusza miała wciąż wyraz taki jak poprzedniego dnia, Katia
wyglądała na zatroskaną. Siostra zaraz po herbacie zawołała ją do swego gabinetu,
ucałowała, co zawsze trochę przerażało Katię, a potem poradziła jej, żeby
zachowywała się ostrożniej wobec Arkadiusza, zwłaszcza zaś, by unikała z nim
rozmów sam na sam, co jakoby zauważyła już ciotka i wszyscy domownicy. Poza tym
poprzedniego wieczora Anna Siergiejewna była w nie najlepszym humorze, Katia zaś
sama czuła się niepewnie, jak gdyby była czegoś winna. Przystając na prośbę
Arkadiusza powiedziała sobie, że uczyni to po raz ostatni.
— Katarzyno Siergiejewno — rzekł Arkadiusz z jakąś pozorną swobodą — od
czasu kiedy mam szczęście przebywać z panią pod jednym dachem, mówiłem z panią
o wielu rzeczach. Jest jednak bardzo ważna dla mnie sprawa... której dotychczas nie
poruszałem. Pani zauważyła wczoraj, że przerobiono mnie w tym domu — dodał, to
unikając pytającego spojrzenia Kati, to znów patrząc jej w oczy. — Rzeczywiście,
zmieniłem się pod wieloma względami i pani o tym wie najlepiej, bo w gruncie rzeczy
pani zawdzięczam tę przemianę.
— Ja?... Mnie?... — spytała Katia.
— Nie jestem już owym zapalczywym chłopcem jak wtedy, gdy tu przyjechałem —
ciągnął dalej Arkadiusz — skończyłem zresztą dwadzieścia trzy lata; jak dawniej,
pragnę być pożyteczny, pragnę poświęcić prawdzie wszystkie swe siły; lecz nie tam już
szukam ideałów, gdzie szukałem ich dawniej; widzę je... znacznie bliżej. Dotychczas
nie rozumiałem siebie, stawiałem przed sobą zadania przewyższające moje siły...
Niedawno dzięki pewnemu uczuciu otworzyły mi się oczy... Wypowiadam się
niezupełnie jasno, ale mam nadzieję, że pani mnie zrozumie...
Katia nic nie odpowiedziała, ale przestała patrzeć na Arkadiusza.
— Przypuszczam — mówił dalej, już bardziej wzruszonym głosem, a nad nim
wśród liści brzozy beztrosko śpiewała swą piosenkę zięba — przypuszczam, że
obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest zupełna szczerość wobec tych... tych
ludzi... których... słowem, wobec bliskich mu osób i dlatego... mam zamiar...
Ale tu dar wymowy zawiódł Arkadiusza; stracił wątek, zaciął się i musiał na
chwilę umilknąć. Katia nie podnosiła oczu. Zdawało się, że nawet nie rozumie, do
czego to wszystko zmierza, a jednak na coś czekała.
— Przypuszczam, że panią zadziwię — zaczął Arkadiusz, znowu zebrawszy siły —
tym bardziej że to uczucie odnosi się w pewien sposób... w pewien sposób, niech pani
to zważy — do pani. Pamiętam, że zarzuciła mi pani wczoraj brak powagi — ciągnął
dalej Arkadiusz z miną człowieka, który wszedłszy w bagno czuje, że z każdym
krokiem pogrąża się coraz bardziej, ale mimo to śpieszy naprzód w nadziei, że
wydostanie się szybciej na brzeg — ten zarzut często jest skierowany... obciąża...
młodych ludzi, nawet jeśli nie ma już uzasadnienia; i gdybym był bardziej pewien
siebie... („Pomóż mi, pomóż!" — z rozpaczą myślał Arkadiusz, Katia zaś wciąż
siedziała bez ruchu.) Gdybym mógł żywić nadzieję...
— Gdybym mogła być pewna tego, co pan mówi — rozległ się w tej samej chwili
dźwięczny głos Anny Siergiejewny.
Arkadiusz zamilkł natychmiast, Katia zbladła. Obok krzaków zasłaniających
portyk wiodła ścieżka. Anna Siergiejewna szła tędy w towarzystwie Bazarowa. Katia i
Arkadiusz nie mogli ich widzieć, lecz słyszeli każde słowo, każdy szelest sukni, ich
oddech niemal. Tamci postąpili kilka kroków i jakby naumyślnie zatrzymali się przed
portykiem.
— Widzi pan — ciągnęła dalej Anna Siergiejewna — pomyliliśmy się; oboje nie
jesteśmy już pierwszej młodości, a zwłaszcza ja; znamy życie, jesteśmy zmęczeni oboje
— czemu nie mówić szczerze? — jesteśmy rozumni; z początku wzbudziliśmy w sobie
wzajemne zainteresowanie, podnieciliśmy ciekawość... a potem...
— Potem przestałem być interesujący... — podchwycił Bazarow.
— Pan wie, że nie to było przyczyną naszego poróżnienia. W każdym razie nie
potrzebowaliśmy jedno drugiego, oto rzecz zasadnicza; za bardzo jesteśmy... jak by to
powiedzieć?... do siebie podobni. Nie od razu zdaliśmy sobie z tego sprawę. Natomiast
Arkadiusz...
— Arkadiusz jest pani potrzebny? — zapytał Bazarow.
— Dość, Eugeniuszu Wasiliczu! Pan powiada, że nie jestem mu obojętna; mnie
też zawsze się wydawało, że mu się podobam. Wiem, że mogłabym być jego ciotką,
lecz nie chcę przed panem ukrywać — coraz częściej myślę o nim. W tym młodym i
świeżym uczuciu jest jakiś powab...
— Słowo urok bardziej się nadaje w takich wypadkach — przerwał Bazarow; w
jego spokojnym, choć przytłumionym głosie kipiała wściekłość. — Arkadiusz był
wczoraj ze mną tajemniczy, nie mówił ani o pani, ani o jej siostrze... Bardzo to
szczególne.
— Z Katią jest jak brat — rzekła Anna Siergiejewna — i to mi się w nim podoba,
chociaż może nie powinnam pozwalać na taką między nimi zażyłość.
— Przez panią mówi... siostra?... — zapytał powoli Bazarow.
— Oczywiście... ale dlaczego stoimy? Chodźmy. Jaka dziwna jest nasza rozmowa!
Czy mogłam się spodziewać, że będę tak z panem rozmawiała? Pan wie, że się pana
boję... ale ufam panu jednocześnie, ponieważ w gruncie rzeczy jest pan bardzo dobry.
— Po pierwsze, nie jestem bynajmniej dobry; po drugie straciłem dla pani
wszelkie znaczenie, a tymczasem powiada mi pani, że jestem dobry... To tak samo, jak
kłaść wieniec z kwiatów na głowę umarłego.
— Eugeniuszu Wasiliczu, nie w naszej jest mocy... — zaczęła Anna Siergiejewna,
ale powiał wiatr, zaszumiał wśród liści i uniósł jej słowa.
— Przecież pani jest wolna — rzekł po chwili Bazarow.
Więcej nic nie można było zrozumieć; kroki oddaliły się... wszystko ucichło.
Arkadiusz zwrócił się do Kati. Siedziała jak przedtem, tylko opuściła głowę jeszcze
niżej.
— Katarzyno Siergiejewno — powiedział drżącym głosem i zacisnął ręce —
kocham panią na całe życie, nieodwracalnie. Nikogo nie kocham prócz pani. Chciałem
to pani powiedzieć, dowiedzieć się, co pani o tym sądzi, i prosić o pani rękę; nie
jestem bogaty, czuję, żem gotów do wszelkich ofiar... Pani nie odpowiada? Pani mi nie
wierzy? Pani myśli, że mówię nierozważnie? Niech pani przypomni sobie ostatnie dni!
Czyżby się pani dotąd nie przekonała, że wszystko inne — proszę mnie dobrze
zrozumieć — wszystko inne dawno minęło bez śladu. Niech pani spojrzy na mnie, po-
wie jedno słowo... Kocham... kocham panią... Niech mi pani uwierzy!
Katia spojrzała na Arkadiusza poważnym, jasnym wzrokiem i po długim namyśle,
ledwie się uśmiechnąwszy, wyrzekła:
— Tak.
Arkadiusz zerwał się z ławki.
— Tak! Pani powiedziała: tak, Katarzyno Siergiejewno! Co to oznacza? Czy to, że
ja panią kocham, że pani mi wierzy... albo... albo... nie śmiem skończyć...
— Tak — powtórzyła Katia i tym razem Arkadiusz ją zrozumiał. Chwycił jej duże,
piękne ręce i zamierając z zachwytu, przycisnął je do serca; ledwo trzymał się na
nogach i wciąż powtarzał: — Katia, Katia... — a ona rozpłakała się jakoś naiwnie, sama
cicho śmiejąc się ze swych łez. Kto nie widział takich łez w oczach ukochanej istoty,
ten nie wie, jak bardzo może być szczęśliwy na ziemi człowiek, zamierając z
wdzięczności i wstydu.
Nazajutrz z samego rana Anna Siergiejewna kazała poprosić Bazarowa do swego
gabinetu i śmiejąc się wymuszenie, podała mu złożoną ćwiartkę papieru listowego.
Był to list od Arkadiusza, który prosił o rękę jej siostry.
Bazarow szybko przebiegł wzrokiem list i zrobił wysiłek, by nie okazać złośliwej
radości, która natychmiast zrodziła się w jego sercu.
— Ach, tak — rzekł — a pani jeszcze wczoraj przypuszczała, że Arkadiusz kocha
Katarzynę Siergiejewnę miłością braterską. Cóż pani teraz ma zamiar uczynić?
— Co pan mi poradzi? — zapytała Anna Siergiejewna nie przestając się śmiać.
— Sądzę — odparł Bazarow także ze śmiechem, chociaż nie było mu wcale wesoło
ani też, podobnie jak Anna Siergiejewna, nie miał wcale ochoty do śmiechu — sądzę,
że należy pobłogosławić młodych ludzi. Partia dobra pod każdym względem;
Kirsanow ma przyzwoity majątek, jest jedynakiem, jego ojciec to człowiek poczciwy,
nie będzie się sprzeciwiał.
Odincowa przeszła się po pokoju. Jej twarz to pokrywała się rumieńcem, to znów
bladła.
— Tak pan myśli? — powiedziała. — No, cóż? Nie widzę przeszkód... Jestem rada
ze względu na Katię... i Arkadiusza Nikołaicza. Oczywiście, poczekam na odpowiedź
ojca. Poślę do niego Arkadiusza. Widać z tego, że miałam wczoraj rację, gdy mówiłam
panu, że jesteśmy już starzy... Jak to się stało, że nic nie zauważyłam? To mnie dziwi!
Anna Siergiejewna roześmiała się znowu i natychmiast się odwróciła.
— Dzisiejsza młodzież zrobiła się bardzo sprytna — zauważył Bazarow i także się
roześmiał. — Żegnam panią — powiedział znowu po chwili milczenia. — Życzę pani,
aby ta sprawa skończyła się jak najpomyślniej; będę się radował z daleka.
Odincowa szybko zwróciła się ku niemu.
— Pan odjeżdża? Dlaczego teraz nie mógłby pan zostać? Niechże pan zostanie, tak
miło się z panem rozmawia... To zupełnie jak chodzenie po skraju przepaści. Naprzód
ogarnia strach, a potem nagle nabiera się odwagi. Niechże pan zostanie.
— Dziękuję za zaproszenie, Anno Siergiejewno, i za pochlebne mniemanie o
moich talentach konwersacyjnych. Uważam jednak, że i tak zbyt długo przebywałem
w obcej dla mnie sferze. Latające ryby przez
pewien czas mogą utrzymać się w
powietrzu, lecz potem muszą zanurzyć się w wodzie; niechże pani i mnie pozwoli
znaleźć się w swoim żywiole.
Odincowa spojrzała na Bazarowa. Gorzki uśmiech wykrzywił jego bladą twarz.
„Ten mnie kochał!" — pomyślała i zrobiło się jej go żal; ze współczuciem wyciągnęła
do niego rękę.
Ale on ją zrozumiał.
— Nie! — powiedział i cofnął się o krok. — Jestem biedny, ale dotychczas nie
brałem jałmużny. Żegnaj, pani, i bądź zdrowa!
— Jestem pewna, że widzimy się nie po raz ostatni — rzekła Anna Siergiejewna i
drgnęła mimo woli.
— Różnie bywa na świecie! — odparł Bazarow. Złożył ukłon i wyszedł.
— Więc masz zamiar uwić sobie gniazdko? — mówił tego samego dnia Bazarow,
gdy przyklęknąwszy pakował swój kuferek. — Cóż, niezły pomysł! Tylko niepotrzebnie
tak mnie zwodziłeś. Spodziewałem się, że zmierzasz w całkiem innym kierunku. A
może ciebie samego to zaskoczyło?
— To prawda, nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy się z tobą rozstawałem —
odparł Arkadiusz. — Ale dlaczego sam mnie zwodzisz mówiąc: „niezły pomysł",
jakbym nie wiedział, co sądzisz o małżeństwie?
— Ech, drogi przyjacielu — powiedział Bazarow. — Jak ty się wyrażasz! Widzisz,
co robię: mam w kuferku puste miejsce i kładę tam siano; tak samo rzecz się ma z
życiem — wszystko jedno, czym je zapchasz, byle nie było pustki. Nie obrażaj się,
proszę; zapewne pamiętasz, jakiego zawsze byłem zdania o Katarzynie Siergiejewnie.
Inne panny dlatego tylko uchodzą za mądre, bo mądrze wzdychają; a twoja nie da
sobie dmuchać w kaszę, ciebie nawet weźmie w ręce, a tak właśnie powinno być. —
Zamknął wieko kuferka i podniósł się z podłogi. — A teraz powtórzę ci na pożegnanie,
nie trzeba bowiem się oszukiwać: żegnamy się na zawsze, sam to czujesz... Postąpiłeś
rozumnie; nie jesteś stworzony do naszego gorzkiego, cierpkiego, samotnego życia.
Nie masz w sobie ani zuchwalstwa, ani złości; ale masz młodzieńczą odwagę i
młodzieńczy zapał; tego dla naszej sprawy za mało. Wy, szlachta, nigdy nie
przekroczycie granicy szlachetnego oburzenia czy szlachetnej pokory, a to są
głupstwa. Wy, na przykład, nie bijecie się — a wyobrażacie sobie, że jesteście chwaty;
my zaś chcemy się bić. Cóż! Nasz kurz wygryzie ci oczy, nasz brud cię zawala, zresztą
tyś do nas nie dorósł, mimo woli rozkoszujesz się sobą, przyjemnie ci samemu sobie
wymyślać; dla nas to nudne, my chcemy łamać innych! Porządny z ciebie chłopak, ale
jesteś miękki, liberalny panicz — e w o l a t u, jak powiada mój ojciec.
— Na zawsze żegnasz się ze mną, Eugeniuszu — smutnym głosem rzekł Arkadiusz
— i nie masz mi nic innego do powiedzenia?
Bazarow podrapał się w głowę.
— Mam, Arkadiuszu, mam, ale ci nie powiem, bo to romantyzm, to by oznaczało:
rozkleić się. Ożeń się jak najprędzej, zajmij się swoim gniazdkiem i napłódź jak
najwięcej dzieci. Będą mądre choćby dlatego, że urodziły się we właściwym czasie, nie
tak jak my. Oho! Widzę, że konie założone. Czas już! Pożegnałem się ze wszystkimi...
No cóż? Może się uściskamy?
Arkadiusz rzucił się na szyję swemu byłemu mentorowi i przyjacielowi, łzy
trysnęły mu z oczu.
— Co to znaczy młodość! — rzekł spokojnie Bazarow. — Ale wielkie nadzieje
pokładam w Katarzynie Siergiejewnie. Zobaczysz, jak cię pocieszy.
— Żegnaj, bracie — rzekł do Arkadiusza siedząc już na furmance i wskazując parę
kawek przytulonych do siebie na dachu stajni, dodał: — Patrz! Ucz się!
— Co to znaczy? — zapytał Arkadiusz.
— Jak to? Czyżbyś tak źle znał historię naturalną i nie wiedział, że kawka jest
najbardziej czcigodnym ptakiem, który żyje w trwałych związkach rodzinnych? Oto
przykład... Żegnaj, signor!
Furmanka zaskrzypiała i ruszyła z miejsca.
Bazarow powiedział prawdę. Rozmawiając wieczorem z Katią, Arkadiusz zupełnie
zapomniał o swoim nauczycielu. Już się jej podporządkował. Katia czuła to i wcale się
nie dziwiła. Nazajutrz miał jechać do Mariina, do Mikołaja Pietrowicza. Anna
Siergiejewna nie chciała krępować młodych i tylko dla przyzwoitości nie zostawiała
ich zbyt długo samych. Wspaniałomyślnie uwolniła ich od towarzystwa księżniczki,
którą wiadomość o mającym się odbyć ślubie doprowadziła do płaczliwej wściekłości.
Z początku Anna Siergiejewna obawiała się, by widok ich szczęścia nie był dla niej
samej nieco przykry; lecz stało się zupełnie inaczej: ów widok nie tylko jej nie ciążył,
lecz zainteresował ją, rozrzewnił nawet; Anna Siergiejewna ucieszyła się z tego, ale
poczuła także smutek. „Słuszność ma zatem Bazarow — pomyślała — ciekawość, tylko
ciekawość, umiłowanie spokoju, egoizm..."
— Dzieci! — powiedziała głośno. — Powiedzcie, czy miłość jest sztucznym
uczuciem?
Ale ani Katia, ani Arkadiusz nawet jej nie zrozumieli. Stronili od niej;
mimowolnie podsłuchana rozmowa nie zacierała się w ich pamięci. Zresztą Anna
Siergiejewna wkrótce ich uspokoiła; nie było to dla niej trudne, uspokoiła się bowiem
sama.
XXVII
Starzy Bazarowowie tym bardziej ucieszyli się z nieoczekiwanego przyjazdu syna,
że prawie się go nie spodziewali. Arina Własiewna w tak wielkim popłochu zaczęła
biegać po domu, że Wasilij Iwanowicz porównał ją do kuropatwy: kusy ogonek jej
krótkiego kaftanika istotnie nadawał jej jakby ptasi wygląd. Sam zaś tylko
pomrukiwał, gryzł bursztyn swego cybucha i chwyciwszy się palcami za szyję, kręcił
głową, jak gdyby próbował, czy jest dobrze umocowana; nagle otwierał usta i śmiał się
bezgłośnie.
— Mój staruszku, przyjechałem do ciebie na całych sześć tygodni — powiedział
mu Bazarow — chcę pracować, proszę, nie przeszkadzaj mi.
— Zapomnisz, jak wyglądam, tyle ci będę przeszkadzał — odparł Wasilij
Iwanowicz.
Dotrzymał obietnicy. Umieścił syna, jak poprzednim razem, w gabinecie i niemal
się przed nim ukrywał; żonę powstrzymywał od wszelkich zbytecznych przejawów
czułości. „Mateczko — mówił do niej — przy pierwszym pobycie Jeniuszy
naprzykrzyliśmy się mu trochę, teraz musimy być mądrzejsi." Arina Własiewna
zgadzała się z mężem, lecz niewiele na tym zyskiwała, widywała bowiem syna tylko
przy stole i bardziej niż kiedykolwiek bała się do niego przemówić. „Jeniusza!" mówiła
niekiedy, a syn jeszcze nie zdążył się obejrzeć, gdy ona już przebierała sznurkami
woreczka i bąkała: „Nic, nic, ja tylko tak", a potem szła do Wasilia Iwanowicza i
mówiła do niego podparłszy policzek: „Jak by się dowiedzieć, mój kochany, co
Jeniusza wolałby — kapuśniak czy barszcz?" — „Czemuż go nie zapytałaś?" — „Nie
chcę mu się naprzykrzać!" Zresztą Bazarow wkrótce przestał się zamykać w swoim
pokoju: gorączka pracy opadła, zastąpiła ją tęsknota, nuda i dławiący niepokój. W
każdym jego ruchu widać było dziwne zmęczenie, nawet krok jego stał się inny, już nie
tak energiczny ani gwałtowny. Zaniechał samotnych spacerów i zaczął szukać
towarzystwa; herbatę pił w bawialni, przechadzał się po ogrodzie z Wasiliem
Iwanowiczem i palił wraz z nim, nic nie mówiąc. Kiedyś zapytał o ojca Aleksego.
Wasilij Iwanowicz ucieszył się z tej przemiany, lecz owa radość trwała krótko.
„Jeniusza mnie niepokoi — skarżył się po kryjomu żonie — nie jest ani
niezadowolony, ani gniewny, to jeszcze nic, ale jest smutny, zmartwiony, to okropne.
Wciąż milczy, gdyby choć nas zwymyślał; chudnie, cerę ma jakąś niedobrą." — „Boże,
Boże — szeptała staruszka — włożyłabym mu obrazek na szyję, ale przecież nie
pozwoli." Wasilij Iwanowicz próbował kilka razy z największą ostrożnością wypytać
Bazarowa o jego pracę, zdrowie, o Arkadiusza... Ale Bazarow odpowiadał niechętnie i
niedbale, a pewnego razu zauważywszy, że ojciec w rozmowie stara się go powoli
wybadać, rzekł z wyrzutem: „Cóż ty tak wokół mnie krążysz na palcach? Ten sposób
jest jeszcze gorszy niż poprzedni." — „Nie, nie, ja tylko tak sobie!" — szybko
odpowiedział biedny Wasilij Iwanowicz. Tak samo bezowocne okazały się jego
polityczne aluzje. Kiedyś w związku ze zbliżającym się uwolnieniem chłopów zaczął
mówić o postępie, mając nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie syna; lecz ten odparł
obojętnie: „Wczoraj przechodziłem koło płotu i słyszałem, jak tutejsi chłopcy ze wsi,
zamiast śpiewać jakąś starą pieśń, drą się na całe gardło: «Nadchodzi czas, serce
miłość czuje...» Oto masz postęp!"
Niekiedy Bazarow szedł na wieś i, jak zwykle, drwiąco nawiązywał rozmowę z
jakimś chłopem.
— No, bratku — mówił — wyłóż mi swoje poglądy na życie: przecież powiadają, że
w was cała siła i przyszłość Rosji, od was zacznie się nowa epoka w historii, wy nam
dacie prawdziwy język i prawa.
Chłop albo nic nie odpowiadał, albo mówił coś w tym rodzaju: — Ano cóż... na ten
przykład... znaczy się... wedle tego, co się od nas należy...
— Wytłumacz mi, jaki jest ten wasz świat? — przerywał mu Bazarow. — Czy to ten
sam świat, co to stoi na trzech rybach?
— To ziemia, panie, stoi na trzech rybach — uspokajająco i śpiewnie,
dobrodusznie patriarchalnym tonem wyjaśniał chłop — naprzeciw zaś naszego świata,
wiadomo, pańska wola, przecie jesteście naszymi ojcami. Im srożej pan ukarze, tym
chłopu milej.
Wysłuchawszy kiedyś takiego przemówienia Bazarow wzruszył z pogardą
ramionami i odszedł, chłop zaś powlókł się do domu.
— O czym gadałeś? — zapytał go inny chłop w sile wieku, ponury z wyglądu, który
stojąc z daleka na progu swojej chaty widział, jak tamten rozmawiał z Bazarowem. —
O zaległościach, co?
— Gdzie tam o zaległościach, kumie — odparł pierwszy chłop, a w jego głosie nie
było już owej patriarchalnej śpiewności, przeciwnie, brzmiała w nim jakaś pogardliwa
surowość. — Tak plótł sobie, język go zaświerzbiał. Wiadomo — pan; czy to taki co ro-
zumie?
— Gdzie tam! — odpowiedział drugi chłop i obaj strzepnąwszy czapy i
poprawiwszy pasy zabrali się do rozważania swoich spraw i potrzeb. Niestety!
Bazarow, który pogardliwie wzruszał ramionami, Bazarow, który (jak chwalił się w
sporze z Pawłem Pietrowiczem) potrafił rozmawiać z prostymi ludźmi, ów pewny
siebie Bazarow nie podejrzewał, że w ich oczach był czymś w rodzaju błazna.
Zresztą znalazł sobie wreszcie zajęcie. Kiedyś, w jego obecności, Wasilij
Iwanowicz bandażował chłopu zranioną nogę, ale staruszkowi trzęsły się ręce i nie
mógł sobie dać rady z bandażem; syn pomógł mu i od tego czasu zaczął brać udział w
jego praktyce, nie przestając jednocześnie wyśmiewać środków, które sam zresztą
doradzał, i ojca, który natychmiast je stosował. Ale kpiny Bazarowa ani trochę nie
martwiły Wasilia Iwanowicza; przeciwnie, cieszyły go nawet. Przytrzymując na
brzuchu dwoma palcami swój zatłuszczony szlafrok i pykając fajeczkę, uszczęśliwiony
ojciec słuchał z rozkoszą Bazarowa i im bardziej złośliwe były jego uwagi, tym
dobroduszniej chichotał pokazując wszystkie sczerniałe zęby. Niekiedy nawet
powtarzał owe niedorzeczne lub głupie żarty i przez kilka dni ni w pięć, ni w dziewięć
mówił: „A to ci dopiero historia", tylko dlatego, że jego syn dowiedziawszy się, iż
Wasilij Iwanowicz chodzi na nabożeństwo poranne, tak się właśnie wyraził. „Dzięki
Bogu! minął mu zły humor! — szeptał do żony. — Gdybyś wiedziała, jak mi się dziś od
niego dostało!" Natomiast myśl, że ma takiego pomocnika, przyprawiała go o
zachwyt, napełniała dumą. „Tak, tak — mówił do jakiejś chłopki, która przyszła w
męskim jermiaku i rogatej kiczce, wręczając jej butelkę z wodą gulardową czy słoik
maści bieluniowej. — Powinnaś, kochaneczko, co dzień dziękować Bogu, że syn mój u
mnie gości: leczymy ciebie teraz najnowszą naukową metodą, rozumiesz to? Nawet
Napoleon, cesarz Francuzów, nie miał lepszego lekarza." Chłopka zaś, która przyszła
się użalić, że ją „kolki sparły" (znaczenia tych słów zresztą nie mogła sama wyjaśnić),
kłaniała się sięgając za pazuchę, gdzie zawinięte w skraj ręcznika leżały cztery jajka.
Bazarow wyrwał nawet kiedyś ząb wędrownemu przekupniowi towarów
łokciowych i chociaż ten ząb był całkiem zwyczajny, Wasilij Iwanowicz zachował go
jako osobliwość i pokazując ojcu Aleksemu wciąż powtarzał:
— Spójrz, ojcze, jakie korzenie! Ale ma siłę Eugeniusz! Przekupień aż się uniósł w
powietrze... Myślę, że Eugeniusz dąb by nawet wyrwał!...
— Bardzo to chwalebne! — rzekł wreszcie ojciec Aleksy nie wiedząc, co
odpowiedzieć i jak się pozbyć zachwyconego staruszka.
Pewnego razu chłopek z sąsiedniej wsi przywiózł do Wasilia Iwanowicza swojego
brata chorego na tyfus. Nieszczęśliwy umierał leżąc skulony na wiązce słomy; ciemne
plamy pokrywały jego ciało; dawno już stracił przytomność. Wasilij Iwanowicz wyraził
żal, że nikt wcześniej nie pomyślał o lekarzu, i oświadczył, że nie ma ratunku.
Rzeczywiście, chłopek nie dowiózł brata do domu: chory zmarł na wozie.
Po trzech dniach Bazarow wszedł do pokoju ojca i zapytał, czy nie ma lapisu.
— Mam, po co ci?
— Muszę... przypalić rankę.
— Komu?
— Sobie.
— Jak to sobie? Dlaczego? Cóż to za ranka? Gdzie?
— Tutaj na palcu. Byłem dziś na wsi, wiesz, tam, skąd przywieziono chłopa
chorego na tyfus. Z jakiegoś powodu mieli robić sekcję; dawno się tym nie zaj-
mowałem...
— No i?
— Poprosiłem więc lekarza powiatowego o pozwolenie, no i zaciąłem się.
Wasilij Iwanowicz nagle zbladł i nie mówiąc słowa pobiegł do gabinetu, skąd
natychmiast wrócił trzymając w dłoni lapis. Bazarow chciał wziąć go i odejść.
— Na miłość boską — rzekł Wasilij Iwanowicz — pozwól, że sam to zrobię.
Bazarow uśmiechnął się.
— Ależ z ciebie amator praktyki!
— Nie żartuj, proszę. Pokaż palec. Ranka niewielka. Nie boli?
— Możesz mocniej, nie bój się.
Wasilij Iwanowicz przestał lapisować.
— Jak myślisz, Eugeniuszu, czy nie lepiej byłoby przypalić żelazem?
— Trzeba było wcześniej to zrobić; teraz, prawdę mówiąc, lapis też nie pomoże.
Jeśli się zaraziłem, jest już za późno.
— Jak to... za późno... — wyjąkał Wasilij Iwanowicz.
— Oczywiście. Minęło już z górą cztery godziny.
Wasilij Iwanowicz jeszcze trochę przypalił rankę.
— Czyżby powiatowy lekarz nie miał lapisu?
— Nie miał.
— To niemożliwe! Mój Boże! Lekarz, który nie ma tak niezbędnej rzeczy!
— Zobaczyłbyś jego lancety — rzekł Bazarow i wyszedł.
Aż do wieczora i w ciągu następnego dnia Wasilij Iwanowicz uciekał się do
wszelkich możliwych pretekstów, żeby wchodzić do pokoju syna, i chociaż nie tylko
nie wspomniał o rance, ale nawet próbował mówić o innych rzeczach, jednak tak
uporczywie zaglądał mu w oczy i przypatrywał mu się z tak wielkim niepokojem, że
Bazarow stracił cierpliwość i zagroził wyjazdem. Wasilij Iwanowicz przyrzekł mu, że
nie będzie się niepokoił, tym bardziej że Arina Własiewna, przed którą oczywiście
ukrył wszystko, zaczęła go wypytywać, dlaczego nie śpi i w ogóle, co mu się stało.
Przez dwa dni dodawał sobie otuchy, chociaż wygląd syna, na którego wciąż
ukradkiem spoglądał, bardzo mu się nie podobał... ale na trzeci dzień przy obiedzie
nie wytrzymał. Bazarow siedział z pochyloną głową i nie tknął jedzenia.
— Czemu nie jesz, Eugeniuszu? — zapytał z najbardziej beztroskim wyrazem
twarzy. — Zdaje się, że obiad jest bardzo smaczny.
— Nie chce mi się, więc nie jem.
— Nie masz apetytu? Głowa cię boli? — spytał dalej nieśmiałym głosem.
— Boli, czemu miałaby nie boleć?
Arina Własiewna wyprostowała się czujnie.
— Nie gniewaj się, Eugeniuszu — ciągnął dalej Wasilij Iwanowicz — może
pozwolisz, że zbadam ci puls.
Bazarow wstał.
— I tak mogę ci powiedzieć, że mam gorączkę.
— Miałeś dreszcze?
— Owszem. Pójdę się położyć; przyślijcie mi herbaty z lipowego kwiatu,
przeziębiłem się pewnie.
— Właśnie, słyszałam, że w nocy kaszlałeś — rzekła Arina Własiewna.
— Przeziębiłem się — powtórzył Bazarow i wyszedł.
Arina Własiewna zajęła się przygotowaniem herbaty z lipowego kwiatu, a Wasilij
Iwanowicz udał się do sąsiedniego pokoju i tam w milczeniu chwycił się za włosy.
Bazarow tego dnia już nie wstawał; noc minęła w ciężkiej, na wpół przytomnej
drzemce. O pierwszej nad ranem, otworzywszy z wysiłkiem oczy, ujrzał w świetle
lampy pochyloną nad sobą bladą twarz ojca i kazał mu odejść; tamten usłuchał, lecz
zaraz cichutko wrócił, zasłonił się drzwiczkami szafy i nieprzerwanie patrzył na syna.
Arina Własiewna nie kładła się również i co chwila uchylała drzwi gabinetu, żeby
posłuchać, „jak oddycha Jeniusza", i spojrzeć na Wasilia Iwanowicza. Mogła dojrzeć
tylko jego nieruchome, zgarbione plecy, ale i to przynosiło jej pewną ulgę. Z rana
Bazarow spróbował wstać, dostał zawrotu głowy i krwotoku z nosa; położył się więc z
powrotem. Wasilij Iwanowicz usługiwał mu w milczeniu. Weszła Arina Własiewna i
zapytała syna, jak się czuje. „Lepiej" — odparł i odwrócił się do ściany. Wasilij
Iwanowicz dał żonie znak obiema rękami; zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać, i
wyszła. W domu jakby nagle pociemniało; twarze domowników wyciągnęły się,
zapadła dziwna cisza; z dworu wyniesiono na wieś jakiegoś krzykliwego koguta, który
długo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak z nim postępują. Bazarow leżał wciąż
zwrócony twarzą do ściany. Wasilij Iwanowicz próbował do niego mówić, zadawał mu
rozmaite pytania, ale to męczyło Bazarowa i staruszek zamarł w swoim fotelu,
niekiedy tylko wyłamując palce. Wychodził na kilka chwil do ogrodu, stał niczym
posąg, jakby rażony niewypowiedzianym zdumieniem (wyraz zdumienia nie schodził
z jego twarzy) i wracał znów do syna starając się unikać pytań żony. Wreszcie chwyciła
go za rękę i dygocąc, prawie z groźbą w głosie spytała: „Co mu jest?" Opamiętał się i
zmusił do uśmiechu, ale ku własnemu przerażeniu, zamiast uśmiechnąć się, zaczął się
nagle śmiać. Z rana posłał po lekarza. Postanowił, że musi zawczasu powiadomić o
tym syna, by go nie rozgniewać.
Bazarow obrócił się nagle na kanapie, uparcie i tępo spojrzał na ojca i poprosił o
coś do picia.
Wasilij Iwanowicz podał mu wody i korzystając z okazji dotknął jego czoła.
Płonęło.
— Mój staruszku — zaczął Bazarow ochrypłym, powolnym głosem — kiepsko ze
mną. Zaraziłem się i za kilka dni mnie pochowasz.
Wasilij Iwanowicz zachwiał się, jakby go ktoś uderzył po nogach.
— Eugeniuszu! — wybąkał — co ty mówisz? Bóg z tobą! Przeziębiłeś się...
— Przestań — bez pośpiechu przerwał mu Bazarow. — Lekarzowi nie wolno tak
mówić. Są wszystkie symptomy zakażenia, wiesz przecie sam.
— Zlituj się, Eugeniuszu!... Jakie symptomy zakażenia?
— A to co? — rzekł Bazarow i uniósłszy rękaw koszuli pokazał mu czerwone,
złowieszcze plamy.
Wasilij Iwanowicz drgnął i zlodowaciał z przerażenia.
— Przypuśćmy — rzekł wreszcie — przypuśćmy... jeśli... to nawet coś w rodzaju...
zakażenia...
— Piemii — podpowiedział syn.
— No, tak... w rodzaju... epidemii...
— Piemii — surowo i wyraźnie powtórzył Bazarow. — Czyżbyś zapomniał, coś
zapisywał w swoich zeszytach?
— No, tak, tak, jak chcesz... A jednak cię wyleczymy!
— No, wolne żarty. Ale nie o to chodzi. Nie spodziewałem się, że tak szybko umrę;
prawdę mówiąc, bardzo to nieprzyjemny wypadek. I ty, i matka powinniście teraz
skorzystać z tego, że jesteście bardzo religijni; oto okazja, żeby wypróbować wiarę. —
Wypił jeszcze trochę wody. — Chciałbym cię o coś poprosić... póki jeszcze jestem
przytomny. Jutro albo pojutrze mózg mój przestanie działać, wiesz przecież. Nawet
teraz nie jestem zupełnie pewien, czy jasno się wypowiadam. Gdy leżałem, wciąż mi
się wydawało, że dokoła mnie biegają czerwone psy, a ty stoisz nade mną jak nad
cietrzewiem... Jakbym był pijany. Czy dobrze mnie rozumiesz?
— Ależ, Eugeniuszu, mówisz jak należy.
— Tym lepiej; powiedziałeś mi, że posłałeś po lekarza... To dla ciebie pociecha...
ale pociesz i mnie: poślij umyślnego...
— Do Arkadiusza Nikołaicza — podchwycił starzec.
— Któż to jest Arkadiusz Nikołaicz? — rzekł Bazarow, jakby w zamyśleniu. — Ach,
tak! To pisklę. Nie, nie, daj spokój, trafił teraz między kawki. Nie dziw się, jeszcze nie
bredzę. Poślij umyślnego do Odincowej, do Anny Siergiejewny, jest tu taka
dziedziczka. Wiesz? (Wasilij Iwanowicz skinął głową.) Każ powiedzieć, że Eugeniusz,
to znaczy Bazarow, przesyła ukłony i zawiadamia, że umiera. Zrobisz to?
— Dobrze... Tylko czy to możliwe, żebyś ty umarł, ty, Eugeniuszu! Sam się
zastanów! Gdzież więc sprawiedliwość?
— Tego nie wiem, ale poślij umyślnego.
— Natychmiast; i sam napiszę list.
— Nie, nie trzeba; powiedz, że przesyłam ukłony, nic więcej. A teraz znów wrócę
do moich psów. Dziwne. Chcę zatrzymać się myślą na śmierci i nie mogę. Widzę jakąś
plamę... i nic więcej.
Znowu ciężko obrócił się ku ścianie; Wasilij Iwanowicz wyszedł z gabinetu i
dowlókłszy się do sypialni żony runął na kolana przed ikonami.
— Módl się, Arino, módl! — wyjęczał. — Nasz syn umiera.
Przyjechał doktor, ten sam lekarz powiatowy, który nie miał lapisu, i zbadawszy
chorego poradził czekać, przy czym powiedział kilka słów o możliwości wyzdrowienia.
— Czy widział pan już kiedy, by ludzie w mojej sytuacji nie przenosili się na Pola
Elizejskie? — zapytał Bazarow i nagle chwycił za nogę ciężki stół, stojący obok kanapy,
potrząsnął nim i przesunął z miejsca.
— Ile jeszcze siły we mnie — powiedział — a trzeba umierać... Staremu łatwiej,
odwykł już od życia, a ja... No, ale niech kto spróbuje odepchnąć śmierć. Ona ciebie
odepchnie, i basta! Któż tam płacze? — zapytał po chwili. — Matka? Biedna! Kogóż
będzie teraz karmić swoim wybornym barszczem? Ty zaś, ojcze, też, zdaje się,
popłakujesz? No, jeśli religia nie pomaga, bądź filozofem, stoikiem, u licha! Przecież
chwaliłeś się, że jesteś filozofem?
— Jaki tam ze mnie filozof — jęknął Wasilij Iwanowicz i łzy pociekły mu z oczu.
Z każdą godziną stan Bazarowa pogarszał się; choroba rozwijała się szybko, jak to
zwykle bywa przy takich zakażeniach. Chory nie stracił jeszcze przytomności i
rozumiał, co do niego mówiono; jeszcze walczył. „Nie chcę bredzić — szeptał
zaciskając pięści. — Co za głupstwa!" I zaraz potem: „Od ośmiu odjąć dziesięć, ile
wypadnie?" Wasilij Iwanowicz chodził jak obłąkany; to chciał stosować jedne środki,
to znów inne i tyle tylko robił, że przykrywał synowi nogi. „Zawinąć w zimne
prześcieradło... lekarstwo na wymioty... plaster z gorczycy na żołądek... puścić krew"
— powtarzał z napięciem. Doktor, którego ubłagał, by został, potakiwał mu, poił
chorego lemoniadą, dla siebie zaś prosił raz o fajkę, to znów o coś „wzmacniającego i
rozgrzewającego", czyli o wódkę. Arina Własiewna siedziała przy drzwiach na niskiej
ławeczce i tylko od czasu do czasu odchodziła, by się pomodlić; przed kilku dniami
wypadło jej z ręki lusterko i rozbiło się, zawsze uważała to za zły znak; nawet Anfi-
suszka nic nie umiała jej powiedzieć. Timofieicz pojechał do Odincowej.
Noc Bazarow miał złą... Męczyła go straszna gorączka. Nad ranem zrobiło mu się
lepiej. Poprosił, żeby Arina Własiewna uczesała go, pocałował jej rękę i wypił dwa łyki
herbaty. Wasilij Iwanowicz trochę się ożywił.
— Dzięki Bogu! — powtarzał. — Nastąpił kryzys... kryzys minął.
— To ci dopiero! — rzekł Bazarow. — Jak wiele znaczą słowa. Znalazłeś sobie
słowo, powiedziałeś: „kryzys", i jużeś rad. Zadziwiające, jak człowiek jeszcze wierzy w
słowa. Powiedzą na przykład, że jest dureń, i nie dadzą po łbie, zrobi mu się smutno;
nazwą go mądrym i nie dadzą pieniędzy, poczuje radość.
Ta krótka wypowiedź Bazarowa, przypominająca jego dawniejsze „koncepty",
wywołała zachwyt Wasilia Iwanowicza.
— Brawo! Znakomicie powiedziane, znakomicie! — zawołał udając, że klaszcze w
ręce.
Bazarow smutno się uśmiechnął.
— Jak więc sądzisz — rzekł — czy kryzys minął, czy nadszedł?
— Widzę, że ci lepiej, i to mnie cieszy — odparł Wasilij Iwanowicz.
— No, to doskonale; zawsze dobrze jest się cieszyć. A do niej posłałeś?
— A jakże, posłałem.
Polepszenie trwało niedługo. Wkrótce wróciły ataki choroby. Wasilij Iwanowicz
siedział przy Bazarowie. Zdawało się, że jakaś niepojęta męka trapi starca. Kilka razy
próbował mówić, ale nie mógł.
— Eugeniuszu! — rzekł wreszcie. — Synu mój, drogi mój, ukochany synu!
Te niezwykłe słowa podziałały na Bazarowa... Odwrócił nieco głowę i widocznie
starając się wydobyć z przygniatającego stanu nieprzytomności, spytał:
— Co, mój ojcze?
— Eugeniuszu — mówił dalej Wasilij Iwanowicz i ukląkł przed Bazarowem,
chociaż tamten nie otwierał oczu i nie mógł go widzieć. — Eugeniuszu, teraz jest ci
lepiej. Bóg da, że wyzdrowiejesz; lecz skorzystaj z tego czasu, pociesz mnie i matkę,
spełń obowiązek chrześcijański! Strasznie mi mówić ci o tym, ale jeszcze straszniej...
przecież na wieczność, Eugeniuszu... pomyśl, jakże to...
Głos starca załamał się, a na twarzy jego syna, który wciąż leżał z zamkniętymi
oczami, pojawił się jakiś dziwny wyraz.
— Nie odmawiam, jeśli to może wam przynieść ulgę — wyrzekł wreszcie — ale
myślę, że nie ma powodu do pośpiechu. Sam powiadasz, że jest mi lepiej.
— Lepiej, Eugeniuszu, lepiej; ale kto wie, wszystko w ręku Boga, jeśli zaś spełnisz
obowiązek...
— Nie, poczekam — przerwał Bazarow. — Zgadzam się z tobą, że nastąpił kryzys.
Jeśli zaś omyliliśmy się, to cóż? Przecież nawet nieprzytomnym udziela się komunii.
— Zmiłuj się, Eugeniuszu...
— Poczekam. A teraz chcę spać. Nie przeszkadzaj mi. — I głowa jego opadła na
poduszki.
Starzec wstał, usiadł w fotelu i schwyciwszy się za podbródek zaczął gryźć palce...
Turkot pojazdu na resorach, ów turkot, który tak wyraźnie rozlega się wśród
wiejskiej ciszy, doleciał nagle do jego uszu. Coraz bliżej toczyły się lekkie koła: już
słychać było parskanie koni... Wasilij Iwanowicz zerwał się z krzesła i podbiegł do
okna. Na podwórze jego dworku wjeżdżała dwuosobowa kareta zaprzężona w czwórkę
koni. Nie zdając sobie sprawy, co to może znaczyć, w porywie jakiejś niedorzecznej
radości wybiegł na ganek... Lokaj w liberii otworzył drzwiczki karety, z której wysiadła
jakaś dama w czarnej woalce i czarnej mantyli...
— Jestem Odincowa — rzekła. — Czy Eugeniusz Wasiliewicz żyje? Pan jest jego
ojcem? Przywiozłam doktora.
— Dobrodziejko! — zawołał Wasilij Iwanowicz i chwyciwszy jej dłoń, z drżeniem
przyciskał do swoich ust, podczas gdy przywieziony przez Annę Siergiejewnę doktor,
mały człowieczek o niemieckiej fizjonomii, w okularach, powoli wysiadał z karety. —
Żyje, jeszcze żyje mój Eugeniusz i teraz będzie uratowany! Żono! Żono!... Anioł z
nieba zawitał do nas!...
— Co się stało, Panie Boże! — wybiegając z bawialni szeptała dygocącymi
wargami staruszka; nic nie rozumiejąc przypadła w sieni do nóg Anny Siergiejewny i
jak oszalała zaczęła całować jej suknię.
— Co pani robi! Co pani robi! — powtarzała Anna Siergiejewna, lecz Arina
Własiewna nie słuchała jej. Wasilij Iwanowicz zaś wciąż powtarzał: — Anioł! Anioł!
— Wo ist der Kranke? Gdzie jest pacjent? — zapytał wreszcie doktor z pewnym
niezadowoleniem.
Wasilij Iwanowicz opamiętał się.
— Tutaj, tutaj, proszę pana za mną, werthester Herr Kollege
39
— dodał
przypominając sobie dawną niemczyznę.
— E! — rzekł Niemiec i kwaśno się uśmiechnął.
Wasilij Iwanowicz zaprowadził go do gabinetu.
— Doktor od Anny Siergiejewny Odincowej — powiedział nachyliwszy się nad
synem — ona też przyjechała.
Bazarow nagle otworzył oczy.
— Coś ty powiedział?
— Mówię, że przyjechała Anna Siergiejewna Odincowa i przywiozła ze sobą pana
doktora.
39
czcigodny panie kolego
Bazarow powiódł dokoła wzrokiem.
— Ona jest tutaj... chcę ją widzieć.
— Zobaczysz ją, Eugeniuszu; ale najpierw trzeba porozmawiać z panem
doktorem. Opowiem mu historię choroby, ponieważ Sidor Sidorowicz wyjechał (tak
nazywał się powiatowy lekarz), i zrobimy małą konsultację.
Bazarow spojrzał na Niemca.
— No, mówcie szybko, ale nie po łacinie, rozumiem przecież, co znaczy iam
moritur
40
.
— Der Herr scheint des deutschen mächtig zu sein?...
41
— zaczął uczeń Eskulapa
zwracając się do Wasilia Iwanowicza.
— Ich... habe... Niech pan mówi raczej po rosyjsku — powiedział starzec.
— Ach! topsze... topsze...
Zaczęła się konsultacja.
W pół godziny później Anna Siergiejewna w towarzystwie Wasilia Iwanowicza
weszła do gabinetu. Doktor szepnął jej, że nie ma nawet co myśleć o wyzdrowieniu
chorego.
Spojrzała na Bazarowa... i zatrzymała się w drzwiach, tak bardzo uderzyła ją ta
rozpalona, a zarazem trupia twarz ze skierowanymi na nią mętnymi oczami. Przelękła
się. Ogarniał ją jakiś zimny i męczący strach; i natychmiast przemknęło jej przez myśl,
że czułaby co innego, gdyby go naprawdę kochała.
— Dziękuję — powiedział z wysiłkiem — tego nie oczekiwałem. To dobry uczynek.
Więc zobaczyliśmy się raz jeszcze, jak to pani obiecała.
— Anna Siergiejewna była tak dobra... — zaczął Wasilij Iwanowicz.
— Ojcze, zostaw nas. Anno Siergiejewno, pani pozwoli? Zdaje się, że teraz...
Wskazał ruchem głowy na swoje wyciągnięte, bezsilne ciało.
Wasilij Iwanowicz wyszedł.
— Dziękuję — powtórzył Bazarow. — To po królewsku. Podobno królowie także
odwiedzają umierających.
— Eugeniuszu Wasiliczu, mam nadzieję...
— Ach, Anno Siergiejewno, bądźmy szczerzy. To już koniec. Wpadłem pod koła.
Widać, że na nic były myśli o przyszłości. Stara historia śmierć, a dla każdego nowa.
Na razie tchórz mnie nie oblatuje... a potem niepamięć i kwita. (Słabo machnął ręką.)
40
już umiera
41
Łaskawy pa włada, zdaje się, niemieckim?
No, cóż mam pani powiedzieć?... Że panią kochałem? Przedtem to nie miało sensu, a
teraz tym bardziej. Miłość jest formą, a moja własna forma już się rozkłada. Powiem
raczej: pani jest taka wspaniała! I stoi tu pani, taka piękna...
Anna Siergiejewna mimo woli drgnęła.
— Niech się pani nie trwoży... proszę usiąść... tam... Nie trzeba się do mnie
zbliżać, przecież moja choroba jest zaraźliwa.
Anna Siergiejewna szybko przeszła przez pokój i usiadła w fotelu obok kanapy, na
której leżał Bazarow.
— Jaka pani wspaniałomyślna! — szepnął. — Och, jak blisko... i jaka pani młoda,
świeża, czysta... w tym okropnym pokoju!... Żegnaj! Niech pani żyje długo, to
najlepsze, i niech pani korzysta z życia, póki czas. Proszę spojrzeć, co za okropne
widowisko: na wpół zduszony robak, a jeszcze się wierci. A przecież myślałem, że
wiele zrobię, nie umrę, skądże! Mam do spełnienia wielkie zadanie, tyle we mnie
mocy! A teraz całe moje zadanie polega na tym, żeby umrzeć przyzwoicie, chociaż
nikogo to nie obchodzi... Wszystko jedno: nie poddam się!
Bazarow zamilkł i zaczął szukać szklanki. Anna Siergiejewna podała mu napój nie
zdejmując rękawiczek i bojaźliwie oddychając.
— Pani mnie zapomni — zaczął znowu — martwy nie jest towarzyszem dla
żywego. Ojciec powie pani: „Patrzcie, jakiego człowieka traci Rosja...", to brednia, ale
niech pani nie odbiera tej wiary staruszkowi. Czymkolwiek dziecię się raduje...
rozumie pani. I niechże pani będzie dobra dla matki. Przecież takich ludzi jak oni w
waszym wielkim świecie nawet ze świecą się nie znajdzie... Jestem potrzebny Rosji...
Nie, widać, nie jestem potrzebny. Któż zresztą jest potrzebny? Szewc, krawiec,
rzeźnik... sprzedaje mięso... rzeźnik... proszę poczekać... plączę się... Tutaj mam las...
Bazarow położył rękę na czole.
Anna Siergiejewna pochyliła się nad nim.
— Eugeniuszu Wasiliczu, jestem tutaj... Zdjął rękę z czoła i uniósł się nieco.
— Żegnaj! — powtórzył z nagłą siłą i oczy jego zabłysły ostatnim blaskiem. —
Żegnaj!... Posłuchaj... Przecież nie pocałowałem pani wtedy... Dmuchnij na
zamierające światło, niech zgaśnie...
Anna Siergiejewna przycisnęła usta do jego czoła.
— Dosyć! — rzekł i opadł na poduszkę. — Teraz... ciemno...
Anna Siergiejewna cicho wyszła.
— I co? — zapytał szeptem Wasilij Iwanowicz. — Zasnął — odparła ledwo
dosłyszalnie.
Ale Bazarow już się nie obudził. Pod wieczór całkiem stracił przytomność i
następnego dnia umarł. Ojciec Aleksy odprawił nad nim obrzędy religijne. Kiedy go
namaszczano, kiedy olejami świętymi dotknięto jego piersi, jedno oko konającego
otworzyło się, i na widok duchownego w szatach, dymiącego kadzidła, świec przed
ikonami jakby dreszcz przerażenia na chwilę przebiegł po jego zmartwiałej twarzy.
Gdy w końcu wydał ostatnie tchnienie i w domu rozległ się ogólny lament, Wasilia
Iwanowicza ogarnęło nagłe szaleństwo: „Mówiłem, że będę bluźnił — krzyczał
ochryple, z płonącą, wykrzywioną twarzą, potrząsając w powietrzu pięścią, jakby
komuś groził — będę bluźnił, bluźnił!" Wtedy Arina Własiewna, cała we łzach, zawisła
na jego szyi i oboje razem padli twarzą na ziemię. „Tak — opowiadała potem w
czeladnej Anfisuszka — położyli obok siebie głowy, niby te owieczki w południe..."
Ale żar południa mija i nadchodzi wieczór i noc, i powrót do cichego schronienia,
gdzie słodko śpią zmęczeni i utrudzeni...
XXVIII
Minęło sześć miesięcy. Była biała zima; trwała okrutna, mroźna, bezobłoczna
cisza, leżał gęsty, skrzypiący śnieg, różowy szron pokrywał drzewa, niebo miało barwę
bladego szmaragdu, nad kominami wisiały czapy dymu, z otwartych na chwilę drzwi
buchały kłęby pary, twarze ludzi były rześkie, jakby wyszczypane przez mróz, a
przemarzłe koniki wytrwale biegły równym kłusem. Styczniowy dzień miał się już ku
schyłkowi; wieczorny mróz jeszcze mocniej ściskał nieruchome powietrze i szybko
gasła krwawa zorza. W oknach domu w Mariinie zapalały się światła; Prokoficz w
czarnym fraku i białych rękawiczkach w sposób szczególnie uroczysty nakrywał stół
na siedem osób. Przed tygodniem w niewielkiej parafialnej cerkwi, cicho i prawie bez
świadków, odbyły się dwa śluby: Arkadiusza z Katią i Mikołaja Pietrowicza z Fie-
niczką; tego dnia Mikołaj Pietrowicz wydawał pożegnalny obiad na cześć swego brata,
który wyjeżdżał do Moskwy, by załatwić tam różne sprawy. Anna Siergiejewna
pojechała tam zaraz po ślubie, szczodrze obdarzywszy młodą parę.
Z wybiciem godziny trzeciej wszyscy zebrali się przy stole; Mitię także tu
posadzono, miał teraz nianię w brokatelowym kokoszniku. Paweł Pietrowicz siedział
między Katią i Fieniczką; mężowie obok żon. Nasi znajomi zmienili się ostatnimi
czasy; wszyscy jakby wyładnieli i zmężnieli; tylko Paweł Pietrowicz schudł, co zresztą
dodawało jeszcze wykwintu i wielkopańskiego charakteru jego wyrazistym rysom...
Fieniczka także się zmieniła. W nowej jedwabnej sukni, z szerokim aksamitnym
przybraniem we włosach, ze złotym łańcuszkiem na szyi, siedziała nieruchomo i
godnie, godnie w stosunku do siebie i wszystkiego, co ją otaczało, i tak się uśmiechała,
jakby chciała powiedzieć: „Wybaczcie mi, nie jestem winna." Nie tylko ona, wszyscy
inni także się uśmiechali i także jak gdyby przepraszali; wszyscy czuli się trochę
nieswojo, byli trochę zasmuceni, ale w gruncie rzeczy było im bardzo dobrze.
Usługiwano sobie nawzajem z zabawnym przejęciem, jakby wszyscy postanowili grać
jakąś naiwną komedię. Katia była najbardziej spokojna: z ufnością patrzyła dokoła i
można było zauważyć, że Mikołaj Pietrowicz świata już za nią nie widzi. Tuż przed
końcem obiadu wstał i wziąwszy kielich do ręki zwrócił się do Pawła Pietrowicza.
— Miły bracie, opuszczasz nas... opuszczasz nas…— zaczął — oczywiście, nie na
długo; mimo to jednak muszę ci powiedzieć, że ja... że my... jak bardzo ja... jak bardzo
my... Co za nieszczęście, że nie umiem wygłaszać mów! Arkadiuszu, powiedz ty!
— Nie, papo, nie przygotowałem się.
— A czy ja się przygotowałem! Pozwól więc, bracie, że cię uścisnę i złożę życzenia
wszystkiego najlepszego, i wracaj do nas jak najprędzej!
Paweł Pietrowicz uściskał wszystkich nie wyłączając, rozumie się, Miti; Fieniczkę
pocałował ponadto w rękę, której nie umiała jeszcze podawać jak należy, i wypijając
drugi kielich rzekł z głębokim westchnieniem: — Przyjaciele moi, bądźcie szczęśliwi!
Farewell!
42
— To angielskie słówko przeszło nie zauważone, ale wszyscy byli
wzruszeni.
— Wypijmy za Bazarowa — szepnęła Katia do męża trącając się z nim kieliszkiem.
Arkadiusz mocno uścisnął jej rękę, ale nie zdecydował się głośno wznieść tego toastu.
Zdawałoby się, że to już koniec? Może jednak ktoś z czytelników chciałby się
dowiedzieć, co porabia teraz, właśnie teraz, każda z ukazanych przez nas osób.
Chętnie spełnimy to życzenie.
Anna Siergiejewna wyszła niedawno za mąż, nie z miłości, lecz z rozsądku, za
jednego z przyszłych rosyjskich działaczy, prawnika, człowieka bardzo rozumnego,
obdarzonego zmysłem praktycznym, silną wolą i niezwykłym darem słowa, człowieka
jeszcze młodego, przyzwoitego i zimnego jak lód. Żyją ze sobą w wielkiej zgodzie i
doczekają może szczęścia... a może miłości? Księżniczka Ch. umarła; zapomniano o
niej już w dniu jej śmierci. Kirsanowowie, ojciec i syn, osiedli w Mariinie. Ich sprawy
przybrały lepszy obrót. Arkadiusz stał się zawołanym gospodarzem, ferma przynosi
42
Żegnajcie!
już dość znaczny dochód. Mikołaj Pietrowicz został wybrany na pełnomocnika
ziemstwa i pracuje ze wszystkich sił; nieustannie objeżdża swój teren, wygłasza długie
przemówienia (sądzi, że chłopom należy kłaść wszystko „łopatą do głowy", czyli przez
częste powtarzanie tych samych słów doprowadzać ich do znużenia), a przecież praw-
dę mówiąc, nie cieszy się uznaniem ani szlachty oświeconej, rozprawiającej z szykiem
czy melancholią o mancypancji (a n nosowe), ani nieoświeconej, która bez ceremonii
wymyśla na ową m u n c y p a c j ę. Jedni i drudzy uważają, że jest zbyt ustępliwy.
Katarzyna Siergiejewna urodziła syna Kolę, Mitia zaś biega już dzielnie i bez przerwy
gaworzy. Fieniczka, Fiedosja Nikołajewna, prócz męża i Miti nikogo tak nie uwielbia
jak swoją synową i kiedy Katia siada do fortepianu, rada by cały dzień od niej nie
odchodzić. Wspomnimy jeszcze o Piotrze. Zupełnie zastygł w swojej głupocie i
zarozumiałości, nabrał szczególnej maniery w wymawianiu niektórych zgłosek, ale
także się ożenił. Jego żona, córka miejskiego ogrodnika, wniosła mu przyzwoity
posag; odrzuciła dwie dobre partie, ponieważ młodzieńcy nie posiadali zegarków:
Piotr zaś nie tylko miał zegarek, ale nawet lakierowane buty z niską cholewką.
W Dreźnie, na tarasie Bruhla, między godziną drugą a czwartą po południu, a
więc w porze najbardziej fashionable
43
, można spotkać mężczyznę w wieku lat
pięćdziesięciu, zupełnie siwego i jakby cierpiącego na podagrę, lecz jeszcze w pełni
urody, bardzo wytwornego w ów szczególny sposób, właściwy tylko człowiekowi, który
długo przebywał w wyższych sferach towarzyskich. To Paweł Pietrowicz. Wyjechał z
Moskwy za granicę, aby poprawić zdrowie, i został na stałe w Dreźnie, gdzie
utrzymuje stosunki towarzyskie przeważnie z Anglikami i przejezdnymi Rosjanami.
W obcowaniu z Anglikami jest prosty, prawie skromny, chociaż nie pozbawiony
godności; uważają, że jest nieco nudny, ale szanują w nim nieskazitelnego
dżentelmena, a perfect gentleman. Z Rosjanami jest swobodniejszy, daje upust swej
żółci, kpi z nich i z siebie; ale wszystko to robi bardzo przyjemnie, niedbale i
grzecznie. Wyznaje słowianofilskie poglądy, wiadomo, że w wielkim świecie uchodzi
to za très distingue
44
. Nie czyta nic po rosyjsku, ale na jego biurku stoi srebrna
popielniczka w kształcie chłopskiego łapcia. Nasi turyści bardzo poszukują jego
towarzystwa. Matwiej Iljicz Kolazin, znajdujący się w chwilowej opozycji, jadąc do
czeskich wód złożył mu łaskawie wizytę; miejscowi zaś, z którymi zresztą rzadko się
spotyka, po prostu ubóstwiają go. Nikt tak łatwo i szybko nie dostanie biletu na
43
eleganckiej
44
bardzo dystyngowane
koncert dworskiej kapeli, do teatru itp. jak der Herr Baron von Kirsanoff. Zawsze, o
ile może, wyświadcza ludziom przysługi; wciąż jeszcze potrafi zabłysnąć, był przecież
niegdyś lwem salonowym: lecz żyć mu ciężko... ciężej, niż sam przypuszcza...
Wystarczy spojrzeć na niego, gdy zamyślony, oparłszy się na uboczu o ścianę, stoi w
cerkwi nieruchomo, gorzko zacisnąwszy usta; potem nagle się opamiętuje i zaczyna
się prawie niedostrzegalnie żegnać.
Pani Kukszin także znalazła się za granicą; jest teraz w Heidelbergu i nie studiuje
już nauk przyrodniczych, ale architekturę, w której, według jej własnych słów, odkryła
nowe prawa. Jak dawniej pozostaje w bliskich stosunkach ze studentami, szczególnie
zaś z młodymi rosyjskimi fizykami i chemikami, których pełno w Heidelbergu i
którzy, zadziwiając z początku naiwnych niemieckich profesorów swoimi trzeźwymi
poglądami, wprawiają niebawem tych samych profesorów w zdumienie swoim
nieróbstwem i skończonym lenistwem. Z takimi to dwoma czy trzema chemikami, nie
umiejącymi odróżnić tlenu od azotu, lecz pełnymi negacji i szacunku dla siebie
samych, oraz z wielkim Jelisiewiczem styka się w Petersburgu Sitnikow, który
również gotuje się do roli przyszłej wielkości i według swoich zapewnień prowadzi
dalej „dzieło" Bazarowa. Powiadają, że niedawno ktoś go pobił, lecz Sitnikow nie
pozostał dłużny: w pewnym podejrzanym artykuliku wciśniętym do pewnego
podejrzanego piśmidła wspomniał, że ten, co go pobił, jest tchórzem. Nazywa to
ironią. Ojciec pomiata nim jak dawniej, żona zaś uważa go za głupca... i literata.
W jednym z odległych zakątków Rosji znajduje się wiejski cmentarz. Jak
wszystkie prawie nasze cmentarze, wygląda smutno: otaczające go rowy dawno
zarosły, szare drewniane krzyże pochyliły się i gniją pod ongi malowanymi daszkami;
wszystkie kamienne płyty zsunęły się z grobów, jakby je ktoś podważył; dwa czy trzy
oskubane drzewa rzucają nikły i smętny cień; owce bezkarnie chodzą po mogiłach...
Ale jest wśród nich jedna mogiła, której nie tyka człowiek ani nie depce zwierzę; tylko
ptaki siadają tam i śpiewają o wschodzie słońca. Otacza ją żelazne ogrodzenie, u obu
jej końców posadzono dwa młode świerki. W tej mogile spoczywa Eugeniusz Bazarow.
Tutaj, z niedalekiej wioski, często przychodzi dwoje zgrzybiałych staruszków, mąż i
żona. Podtrzymując się nawzajem, idą ociężałym krokiem; zbliżywszy się do
ogrodzenia klękają i długo, gorzko płaczą, długo i uważnie patrzą na niemą płytę, pod
którą leży ich syn; zamienią ze sobą kilka słów, zetrą kurz z płyty, poprawią gałąź
świerka i znowu się modlą, i nie mogą opuścić tego miejsca, skąd jest im jakby bliżej
do syna, do wspomnień o nim...
Czyżby modlitwy i łzy ich były próżne? Czyżby miłość, święta i oddana miłość,
była bezsilna? O nie! Chociażby najbardziej namiętne, grzeszne, zbuntowane serce
kryło się w tej mogile, kwiaty, które na niej rosną, spokojnie patrząc na nas swymi
niewinnymi oczami, mówią nam nie tylko o wiecznym spokoju, o tym wielkim
spokoju „obojętnej" natury; mówią też o wiecznej zgodzie i życiu nieskończonym...