Furmaga Lesław - GWAŁT
Furmaga Lesław
GWAŁT
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jeżeli Bóg żąda pomocy Wiadomo, że kłamią kapłani
Pustelnik z Carin
Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do
krawędzi kamiennej góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz
i huczące morze nie przyciągały na to uroczysko. Domki drzemały na
zboczach, w porcie kołysały się kutry, na których ogorzali mężczyźni w
rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali beczki. Nawet
zaraza religijnej wojny była tu niewidoczna.
Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim
salonie trzaskał ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię,
która podkreślała jej kobiecą urodę. Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej
staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu od nowoczesnej tandety. Wszystko,
oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich pokoleń, Maria
przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? - zapytała
po chwili bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały.
- Co wiesz? - zapytała krótko.
- Wiem dużo - odparła równie krótko Maria. Remis siedziała teraz z
głową wtuloną w ramiona.
- Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły - powiedziała patrząc w ogień
na kominku.
- Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy - Maria
Elwira nadal przyglądała się dziewczynie.
Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić.
Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w
jar. Któryś zerwał mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak
kukłę. Upadłam na piach. Pili whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć,
uciekać, Dopadli mnie.
Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce,
trzeci zaczął gwałcić, potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali
Gass, drugiego Anioł... to był zwyrodnialec, zadawał ból. Nawet gdy traciłam
przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już nie mogłam nie udało mu się,
więc mnie deptał. - Słyszałam wybuchy śmiechu. -Przestałam czuć. Nie
wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk
szumiał gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam
krwawić. Trwałam w bezruchu aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie
słyszał. Odnalazłam podartą spódnicę.
Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W
mieszkaniu wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło,
panował spokój, cisza.
Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły
się nad nim ptaki, szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło
wysoko. W pokoju przygasł ogień na kominku, stary zegar uderzył na
kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła; głowę, zniżyła głos. - Czułam, że
jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić, określić,
nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii.
Dostałam torsji, pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona
dodała mi siły... Nie byłam już zniewolona, mogłam z tym gwałtem walczyć,
przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej obrony byłby
zwyrodnieniem.
Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało
mnie jakoś... Nie poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też
mnie zniewolą. Siedziałam w domu aż znikła opuchlizna i sińce. Miałam
nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam zapomnieć o wszystkim.
Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było ratunku.
Przyszło mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam
ostatnio. Powiedzieć mu, że to jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... -
Remis umilkła, patrzyła na płomienie w kominku.
- Tak postanowiłam - Powróciła do wątku. - Ksiądz wyjrzał z
konfesjonału. - Nie! Nie! -zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w
oszustwie?! Co ty mówisz!... - powiedział przerażony. - Więc to dziecko ma
wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to wiedzieć wszyscy? - zapytałam.
Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą
głownię, Maria Elwira na kamienny obraz fiordu.
Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak
metalowy latawiec. Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad
miasteczkiem.
- Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz
je szczerze? -zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała
dziwnie pustą twarz, odwróciła oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę
mogła pokochać to dziecko... - to jakiś upiorny sen -powiedziała jakby
jedynie do siebie.
- Słyszałaś o Albakorze - zapytała Maria.
- Tak, kiedyś opowiadała mi matka.
- To ja przed laty strzelałam w Segers - powiedziała szybko Maria Elwira.
Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie
było słychać jego szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie.
Remis pobladła.
- Ty organizowałaś gwałty?! Ty!?
- Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira.
- Mnie napadli twoi ludzie! - krzyczała nagle wzburzona Remis.
Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. - Anioł
to był... to był... ja go kiedyś urodziłam... -wypowiedziała zmienionym
głosem.
- Twój syn?!
- Syn? Czy mój?... - Twarz Marii Elwiry stała się też pusta.
- Twój syn?! - krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany
myśliwską strzelbę.
- Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico,
szakalowa matko!... Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę
prawdy o tamtym, ale to było niemożliwe... - A więc tak skończyła się jej
misja... Nie musiała
tu przyjeżdżać... Nie musiała! Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że
życie udzieli jej odpowiedzi także na to pytanie. Otrząsnęła się. Ruszyła na
przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się między zboczami skał w
jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki,
otworzyła drzwi starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku.
W Port - Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o
„Santa Kingę". Odnalazła bez trudu
szypra.
Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce.
- Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. - Zaprowadził ją do malej
mesy. Propozycja była krótka. - Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest
nas pięciu, jadamy trzy razy dziennie. Są puszki, makarony... Zresztą
będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach przerobimy ci na kabinę.
OK? - zapylał.
- OK - odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna.
Wieczorem byli już w zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył
dziobem fale. Woda piętrzyła się na grzbietach. Dookoła była nieograniczona
przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd. Patrzyła na te gwiazdy
przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy raz od wielu
lat noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z
poprzedniego zaciągu. W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z
szynką, stała butelka wina i kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się,
że zaspała.
- Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale;
wieje piątka - roześmiał się szyper.
Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez
świetlik na niski maszt z anteną, który uparcie
kreślił zygzaki między gwiazdami.
...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego
właśnie ją? Po owej spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć
w Boga. W Boga? To nieprawda... W Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był
Bóg wówczas?
Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali,
zakleili plastrem usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej
z przerażenia. Było ich pięciu.
...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom.
Zawlekli ją do sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu
leżał materac przykryty kocami. Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka
whisky. Zauważyła, że w strasznych chwilach dostrzega się szczegóły, a inne
nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka wystawała laska
salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej plaster
z twarzy. Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów.
Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku
wyłamanym drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów
uciekła w kamienny kąt. Dwóch uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali
mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła nieprzytomna przy ścianie, zerwał jej
stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do jej nagich piersi,
ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii.
- Wlej jej w ryj, będzie giętka - parsknął.
Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił j ą za włosy, wlał sporo wódki
do gardła. Taki z rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. -
Zostaw! - warknął szef - daj chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła
się.
Trzymała te figi. Rechotali. Została całkiem naga. Położyli ją na
materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez niczyjej pomocy.
Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne
szczegóły. Zauważyła, że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy
pomocy fig, które z niej zdarli. Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem
wdarł się w nią nagle, boleśnie i gwałcił. Trzymał ją za włosy jak zwierzę.
Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali
na swoją kolej. Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła
jasność, strach powoli mijał, przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca
do krańca ziemi rzeką, wlewała się w nią świadomość.
Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał.
Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa
na sobie, smród wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy,
zobaczyła wykrzywiony zwierzęcą rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak
dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos prosty, rozszerzony na dole w
bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa, brązowy,
piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po
kamiennej Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów
rwący ból. - No, uważaj dziwko... teraz... - charczał zwyrodnialec. Z całej
siły uniosła biodra i szarpnęła nimi, przewracając się na bok. Usłyszała
zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze leżał na jej
piersiach.
...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe
otępienie. Zbir, którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy,
zajrzał w oczy. Przygniótł j ą znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. -
Liż, albo ci zrobimy terrorystę... Znów zemdlała.
Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie,
piersiach, twarzy. Zepchnął go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją
plwocinami, wódką. Gdy następni kładli się między jej szeroko rozepchnięte
uda, chwilami odzyskiwała świadomość. Chciała się modlić, ale nie mogła.
Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła zęby,
usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z
szakala, przegryzła wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W
słoiku mieli kreta. Przednie łapy z zakrzywionymi pazurami i pysk
zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej obcas na ustach,
przygniótł je. - W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy. Podgrzejmy
słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do
dziury i kret w nią wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym
wyszedł kret? Chcesz pofikać z bólu? Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał
nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie byt sen. Hyde podgrzewał
zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał łapy z pazurami
jak szpilki. Zerwała się. - Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba
Bóg litościwy zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów
poczuła chłód zimnej wody. Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał
rozgrzany stoik, w którym wiło się i skręcało mordercze zwierzątko.
Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił szpony w miąższu. -
Chcesz kreta do dziury?
-Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. -
To ruszaj się, jak cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko...
Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami
sama. Nagle zabrakło Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie
mogła. Skończyła się jej wytrzymałość, jej kobieca możliwość służenia
oprawcom.
Szykował się znowu Hyde...
Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o
niczym. Chwyciła tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie.
Uderzyła w brzuch wilkołaka.
Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne
też bolało... Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś
obok. Nie bolało już, słyszała tylko razy. Oprzytomniała. Ten z
obandażowanym brzuchem stał w butach na jej biuście i sikał grubym
strumieniem. But podniósł się, kopnął.
W dalszym ciągu nie czuła bólu. - Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało,
bo tego świętość zabrania - drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie,
zgrzeszyłaś... - Zapadła ciemność.
W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach
pielęgniarek widziała piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej
okładce niemowlę, zaczęta krzyczeć, że to kret. - Kret! Ratunku!
Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad
obłędem.
Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś
owoce, czekoladki. Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu
kobiety do macierzyństwa. Pewnego dnia powiedział, że będzie miała
dziecko. Dostała ataku epilepsji...
Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt
kreślił na niebie między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi,
był inny świat. Wspomnienia przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie.
Przez krajobraz fal i wichury były odległe. Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie
mieli apetytu. Morski świat inny od tego na brzegu. Myślała, że dobrze jest
uciec daleko od ziemi.
Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele
przynosiły połowu.
Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na
niebie i fale przy burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało
się ciągle. Chciała odpędzić tamte obrazy. Nie mogła.
...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o
samobójstwie.
Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że
urodzi to dziecko. On wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego
wyjścia. Pocałował ją, prosił o przebaczenie. Przysiągł, że ją kocha, ale nie
czuje tyle siły, aby dzielić to straszne poświęcenie.
Wyjechał.
Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak
ze szczypcami na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła
w obsesję.
Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali.
Kupowali, jej czekoladki, owoce mango, pomarańcze... - Na świat przyjdzie
dziecko... bezbronna istota, którą musisz kochać... - Musisz pokochać!? Nie
ma takiego poj ęcia - musisz pokochać! - Oni kłamią, krzyczał jej Bóg.
Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o
obsesji, o krecie, robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli
zobaczy taką twarz dziecka to... to...
Bóg ci dopomoże córko - odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu
czuje się gwałcona.
Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. -
Jesteś doniczką... doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno,
doniczka nie czuje... Zostań doniczką... - powtarzała nocami. Pomogło.
Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę.
Pomyślała, że to dla dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i
ksiądz. Zaczęli mówić o powołaniu kobiety, miłosierdziu.
Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok.
Ksiądz odprawił, w kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki
Bożej Elwiry.
Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała
mówić. Wywieziono ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry
pomysł. Leżała w łóżku, patrzyła w sufit. Ciąża była zaawansowana, było
oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat. I przyszło. Był to chłopiec, miał
wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go po kilku dniach.
Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że
gdy zobaczyła te rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku
biegał piwniczny robak. Zabrano dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała,
gdy francuski lekarz mówił, że ona jest ofiarą podwójnego gwałtu.
Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła płód
wymuszony wbrew całemu ustroi owi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten
odruch odrzucenia, nie udało się.
Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły
przypomnieć jej dziecko, ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o
pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na ich miejscu znajdowała nowe rzeczy,
nie przypominające tamtych.
Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z
zakonnicą Teodorą do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby
minął i ona wraca do zdrowia...
Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby
jego córka wychowała to dziecko.
Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko" i
słyszała o umiłowaniu i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i
morowe powietrze.
- Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością - powiedział do niej nowy
ksiądz katecheta. Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem
na ustach. Wracały wizje zdarzeń w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w
milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska stała w rogu klasztornej celi,
nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały niemowlę. Znów podjęta
walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście poczęcia,
miłość macierzyńska to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest
świętością jedyną... Płód to człowiek... - Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest
dębem, podgrzane przez orlicę jajo, jest jajem, nie orłem. Oni kłamią!
Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w
snach nie snach głos, który też był nie do pokonania... Matko, matko...
Matko?... Mijały dni. Rozterka i tortura trwały. Przemogła się, podeszła do
kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją przerażenie, że zobaczy skorpiona.
Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się modlić. Była
pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc,
odwiązała becik i wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny
robak, nie czepiał się jej piersi chity-nowymi łapkami. Dziecko otworzyło
oczy, były niebieskie i wesołe...
Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w
habitach. Wzięła niemowlę na ręce. To było
zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy oknie.
Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta.
Razem z postanowieniem, że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną
szacunku, zwierzęcą matką, jakby odzyskała spokój.
Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem.
Promieniał szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał
się świetnie.
Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się
po jezdni. Wyskoczyła ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do
skrzyżowania, gdzie po głównej ulicy pędziły samochody. Biegła jak
oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek wjechał ha skrzyżowanie.
Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego
przy krawężniku Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie.
Straciła przytomność, Ocknęła się w szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy
Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze szczęścia. Wokół pełno, było kwiatów i
prezentów...
Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu
pewnego dnia zobaczyła na okładce magazynu ilustrowanego swoj ą
fotografię. W środku był wywiad z ojcem. Zaczęta czytać, pociemniało jej w
oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała dziecko gwałcicieli. Odłożyła
gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego rodzaju szakale,
dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne
kordony i wpełzali do niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała.
Zdziwiła się jednak któregoś dnia słysząc swój głos i to co mówi. Zamiast
słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby miała teraz dwie natury?
Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej masce?... -
Proszę pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież
większego dokonania pod słońcem, prawda?
- Niemal promieniała.
- A jak układa się pani życie osobiste? - pytała dziennikarka.
- Moje życie osobiste, to syn Magnus.
- A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili?
- Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony
moim stanem błogosławionym. Bóg widocznie czuwał - odpowiedziała
wpatrując się w aurolę Świętej Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej
sali. Mijały dni, później miesiące. Ojciec został merem w miasteczku.
Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną.
Narzeczony odszedł, to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu,
mężczyźni przestali od niej stronić. Nie miała jednak żadnego towarzystwa,
ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim z domu wychodziła na spacer
jedynie z dzieckiem.
W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z
urządzeniami elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo -
detaliczny. Przed dwoma laty żona Wiktora, pani Sandra Adams, znana
aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z dwojgiem dzieci. Młody
elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go spotkał. Sklep
ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym
rynku. Wiktor wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam
kamienną ławkę dla siebie. Spędzał na niej całe dnie. Chodził też do parku z
książką, szukał ustronnych miejsc i czytał. Po pewnym czasie ukłonił się
Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi elegancką
zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to
urządzenie drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia
zabawki. Tak zaczęła się ich znajomość...
Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG.
Po pewnym czasie złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze
kwiaty i słodycze. Wydawało się, że tych dwoje dopomoże sobie w
nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery. Pojechała na piknik
czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy
jednak próbował ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją
odepchnęła go.
W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor
przyniósł kwiaty, przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci
do równowagi. Jeździli dalej na wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że
Wiktor chciałby czegoś więcej i przerażało ją to. W snach widziała go razem
z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła ją po głowie
namawiała aby nie zrywała tej znaj mości... - Ratuj swoją młodość Elwiro...
Wiktor to dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on
dopomoże tobie.... - mówiła swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził,
matka opuszczała samotnie na pięterku, parzyła herbatę, podawała ciastka.
Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie
pustelnicy.
Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się,
leczyła. Zaczął uśmiechać się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku,
zatrudnił, ekspedientów, zorganizował kiermasz i akcję dobroczynną. Maria
Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki badań nie były
pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła
potrzeb erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich.
Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś
związanego z seksem, przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała.
Doktor na jej prośbę powiedział o tym Wiktorowi. Ona już przedtem
wiedziała, że została okaleczona na zawsze.
Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela
jachtowej przystani...
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w
partii chrześci -jańskej, matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku...
Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko
chodziło w szatkach, które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec
postanowił, iż Magnus zostanie księdzem. Bunt w niej przygasł. Wiodła
życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się pierwszym zębem dziecka,
wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o
przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej
dziecko zamiast uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło
rozszerzony na dole nos...
Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości,
tkliwości, macierzyńskiego szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi
rękami tej maseczki.
Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w
skroniach... To był Hyde!...
Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z
dzieciątkiem na ręku. Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy
promieniała aureola. Nad główką dziecka tez byt święty blask. Ono poczęto
było w sposób boski, jego matka pozostała dziewicą. Wszystko było
niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się Bóg,
poczęcie winno być boskie.
A jakie musi być poczęcie szatana?
Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem.
Potem ukryła obraz za kufrem w piwnicy.
Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret Magnusa ze
zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu
obrazu Niepokalanej .
Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w
izolacji na piętrze, ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie.
Czasami w tej ciszy czuła coś z nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak
spadające krople z rynny, kapały, kapały...
Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode
ptaki, ułożył na desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją,
oskubał z piór i źdźbłem słomy ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka.
Śmiał się przy tym, bełkotał jak Hyde... Zemdlała. Łoskot na schodach
przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z kondygnacji.
Przebudzenie przyniosło refleksje... - Czyżby szatańskie poczęcie
rzeczywiście przyniosło narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko,
dzieci w pewnym wieku miewają sadystyczne odruchy. Masz kompleks, ty
powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie stawiana konstrukcja...
Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko. Nowe
odkrycie bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ
wbija klin. Była przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał
się, przygarbił. Zrobił gest, jakby chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń.
- Co się stało? - zapytała.
- Widziałem, co zrobił Magnus...
- Zwyczajnie dziedziczy - powiedziała jak o śniegu, który topnieje na
wiosnę.
Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii
wybitnych specjalistów. Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji
miłosiernych", nie usłyszał więc, że Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego
dziecka. Profesor akademii przedstawił mu liczne przykłady dziedziczenia
jako oczywistego prawa natury.
Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła
miłości do tego, co żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał
do tego pytania.
Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był
mały. Nie wierzył. Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że
mamusie tych dzieci, których tatusiów nikt nie widział, powinny się
wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco starszym synem znanej aktorki
szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z niedalekiej
willi. Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był
dobrze wychowany. Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między
rzeczami syna buteleczkę, w której konały robaki i owady. Były tam
pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też słoiki, w których robaki i
owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści uspokoili
ją. Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że
chłopcy w tym wieku bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej,
kształtującej się dopiero natury.
Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy.
Kadłuby statków, które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów,
samochodów miały odpowiednie proporcje. Potem zaczął rysować i wycinać
pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym pojętny. Znów przeraziła
się. Znów uspokoili j ą psychoanalitycy. Kazali jej leczyć się z kompleksu,
który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała
odpowiednią literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i
uczył się dobrze...
Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie
skonstruowanego urządzenia rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało
sześć młodych kociąt. Rozdzierana matka miała zaklejony plastrem pyszczek,
aby kaźń mogła odbywać się w ciszy.
Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami,
przypominała sobie zdarzenia, które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo
nie pamiętała nic, prawda spływała na nią falami, wypełniała świadomość nie
od razu, ale jak przybój, którego poziom zwiększa się i zwiększa. Rozdarta
kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa biegał
piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić,
biła jego głową o krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła,
aż u stóp miała zmasakrowanego potworka. Ocknęła się, popatrzyła
uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus.
Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją
rozprawa. Znów pojawiły się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów
znalazła się na okładkach magazynów i pism.
Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale
w domu obłąkanych nie miała możliwości targnięcia się na życie.
Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce.
...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne
palącego wciąż jeszcze ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło
swoje. Czuła, że ta lawa kruszeje, rozpada się, stygnie. Chwilami zapominała
o Albakorze. Był kiedyś czas, że była dziewczyną jak inne, śmiała się,
pragnęła mieć męża, dzieci, dom...
Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami
podzwonne zachodzącemu słońcu.
Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry
deszcz. Kuter wędrował wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca
w kambuzie była trudna.
Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i
czystość wszędzie, nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek
wichrów zmienił puste sieci w pełne. Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty
piękny śledź. Zapełniały się beczki w ładowniach. Z niechęcią myślała o
powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej.
Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś
innym.
Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki
zgwałconej i przymuszonej do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku
okazującego. Ojciec stracił przywileje. Matka w pokoju na górce zapadła w
cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do przyklasz-tornej szkoły,
gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły
sny...
...Czyjej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła
broni?
Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej
pistolet maszynowy... W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny,
której zabroniono wyjechać za granicę, żeby nie mogła przerwać ciąży.
Wydarzenie stało się przyczyną społecznych niepokojów. Organizowano
wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka nawołując,
aby społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego
wzywała, aby dziewczynę zniewolić w klinice, aż do rozwiązania.
Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz
podpisała się Albakora.
Tylko mali szaleńcy nie mają idei - pi sała. - Ludzie, którzy niosą wielki
obłęd są nawiedzeni, a ich racja „święte". Tacy tworzą dla swojej sprawy
specjalny język... Nie ma płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte,
które w stanie embrionalaym jest już człowiekiem, a przerywanie ciąży
zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami, zarówno ci już żyjący i
broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni, chorzy i
jeszcze nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było
zabronić transfuzji, transplantacji, rozwoju nauk medycznych w zależności
od będącej u władzy sekty...
Sprawiedliwi i światli - pisała dalej - powiedzieli już na ten temat
wszystko, Dla szaleńców, połączone komórki męskie i żeńskie są
człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w którym taki płód może rozwijać się
wberwjej woli...
...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za
spalenie dębowego lasu?
W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów,
byli towarzysze. Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników
politycznych, byli wrogowie ludu. Zakłamany język skompromitowany
został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla społeczeństwa
ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to modlitwa,
jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to
pozwoli. Pomyśl, jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą
wartość - miłość matki, I nich ci Bóg z ludzkich serc, a nią walczących o
świecką władzę ambon, wybaczy".
Albakora
Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako
sprzeciw wobec referendum w sprawie wydania paszportu zgwałconej
dziewczynie.
Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach.
Stanęła na rogu. Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy.
Hasła były wypisane na płótnach i kartonach:
MACIERZYŃSTWO
JEST
BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM!
POWSTRZYMAĆ
ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE!
Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie
wynikało, że młode kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają
je karmić, wychowywać i kochać. One po prostu miały, nie przeszkadzać,
żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci miały się rodzić tak jak przedmioty
rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był wrogiem owego
„ludu", który miała przed sobą...
Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co
myślała tuż przed momentem zero...
Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła...
Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć,
trzymała go mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic.
Upadły krzyże, strzelała już w pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w
bramach i za parkuj ącymi samochodami.
Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie
ukryła się. Stała i patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy.
Robiła wrażenie osoby istotnie świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia
tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów zobaczyła ogień. Potem stała z
dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że widziała jej
głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej
ulicy wyjechał motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane
metalem skóry. Na głowie miał czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą.
Motor ruszył, podskakiwał na krawężnikach, zjechał gdzieś ze schodów.
Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce
liczyła, że zginie. Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu.
Dlaczego? Motocykl pędził, pochylał się na zakrętach, znowu zjechał z
jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do samochodu, który zatrzymał
się wreszcie.
W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko.
Wieczorem jacyś ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda
kobieta posłała jej łóżko. Nie mogła spać. Senne koszmary zmieniały się.
Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między ciałami kobiet leżących na
asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym oczodołem, w
rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju
dziewczyna i przyniosła nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała
dotychczas. Przyniosła też gazety. Na czołówkach były zdjęcia i relacje z
masakry jakiej dokonała.
Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją
przed oblicze bossów.
...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta.
- Z kim działałaś? - pudło pierwsze pytanie.
- Sama - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Jesteś Albakora? -Tak.
- Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd.
- Zgadza się powiedziała dziewczyna. - Ten pistolet zginął z walizki
pospiesznie ukrytej w krzakach.
- Dlaczego to zrobiłaś? -Za gwałt...
- Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te
staruchy. Chodzi o terror... rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój
list do tej z parlamentu. Jesteś zdeterminowana, zdolna, ale głupia. Jaki
miałaś plan odwrotu?
- Nie zamierzałam uciekać.
- Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk.
Pojedziesz na kurs, zrozumiałaś?
- Zrozumiałam - usłyszała swój głos.
Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli,
została tylko Valkiria, dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie
wskazywało, że jest terrorystką. Zapytała tę dziewczynę dlaczego? Valkiria
wzruszyła ramionami.
- Tak się złożyło odpowiedziała. - Przedtem studiowałam muzykę w
konserwatorium, Poczytaj prasę, często o mnie
piszą.
Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie
zmarł. W telewizji ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... - Elwira
Tellier - terrorystka. Terrorystka z Segers... Elwira Tellier... poszukiwana
listem gończym.
Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w
średnim wieku. Ele-gantem z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami.
Dostała dyplomatkę z dokumentami i „transakcjami w toku". Miała godzinę
na nauczenie się wszystkiego, nazywała się John Wa-ren, była dealerem
firmy produkującej lotnie.
Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u
„rodziny" w Londynie. Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że
to znowu koszmarny sen. Widziała przed sobą skamieniałe twarze kobiet i
czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot. Widziała krwawiące na asfalcie
ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła jej w oczy. Nie chciała
już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany. Nie
chciała niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej...
W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory
przeszkód, tarcze, rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny,
pistolety, granatniki, automaty ukryte w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku
do podnoszenia samochodu. Oko, luneta, muszka, cel... Oko, luneta, muszka,
cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez przeszkody,
prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu
plujące ogniem maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał
w niej bunt. Po co jej taka szkoła. Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć
prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna wyrwiemy ci palce z rąk...Po miesiącu
szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy placyk zajechała furgonetka.
Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę.
- To zdrajcy - powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu.
- Sprzedali się władzy... -Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano
do palm. Indianin położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z
ołowianą kulką na końcu. Potem ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po
kolei pierwszy raz.
Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi.
Półmrok nocy w świetle księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei
musiał ująć bicz i zrobić to samo. Ona biła już w zwisające na więzach,
krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem wykopali dół i wrzucili weń
żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni.
Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za
najmniejszą próbę zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie
zaznaczony, krył trupy w środku żwirowego placu...
I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem
między rozstawionymi beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach,
uszach, włosach... Potem - bieg przez pustynię. Bieg do utraty tchu
przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie zrobi już kroku, podrywana
serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padaj ąc dopiero na
wyznaczonej mecie.
Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i
powrót do kraju... Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie
nowi - wodzowie, żadnych kontaktów.
Wreszcie nadszedł następny dzień zero.
Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem.
Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko
zgwałconej dziewczynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków,
została skazana.
Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informacj ę o jej mężu,
dzieciach, życiu towarzyskim.
Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do
z góry przygotowanej piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i
zaczęła się modlić. Przerwali jej tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona
przygotowując ten spektakl chciała być bezwzględna jak szakale. Pozostało
w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy jeżeli wszystko
zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem
był jednak dla niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech
osiłkach ucharakteryzowanych na rzezimieszków, robactwie i stosie
brudnych szmat w rogu piwnicy.
Eleonora rozpoznała ją - Albakora... - wyszeptała przerażona. Ona Stała
nad ofiarą z batem w ręce.
Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi.
-Nie! Nie!.., Błagam! - charczała.
-Nie chcesz stanu błogosławionego? - Albakora drwiła strzelając batem.
Eleonora straciła przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody.
Ocknęła się, znów próbowała uklęknąć, znów została zwalona kopniakiem.
Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie tylko ludzkiej.
Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny
kubeł wody. Tamta odzyskała przytomność.
- Słuchaj - warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy.
Będziesz miała takie dziecko...
Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona.
- Nie!... Nie! - bełkotała niczym nawiedzona.
Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał
ją pocałować.
- Musisz pokochać to dziecko - powiedziała nakazującym tonem
Albakora. - Ono będzie z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę
miłość? - dręczyła Eleonorę.
Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę
półprzytomnie.
Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z
oprawcami i godzinach gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim
cierpieniem było pragnienie. Dusiła się z tego pragnienia Eleonora miała
suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła do koszyka, wyjęła puszkę
pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta chwyciła puszkę
piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i
dyszała jak zwierzę.
- Chcesz jeszcze? - zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła
drugą puszkę. Marii Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie
powinno być możliwe takie upodlenie człowieka przez innych ludzi.
W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach
Eleonory chodził duży czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. -
Nieszczęsna nie reagowała. Patrzyła na Marię Elwirę. Maria wytrzymała to
spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok.
- Ciebie też tak zgwałcili? - zapytała niespodziewanie głosem niemal
normalnym. Maria wzdrygnęła się.
- Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...-
odpowiedziała też jakoś dziwnie.
- Mścisz się?
- Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz
doświadczonej, skazana jesteś na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak
z szyi Eleonory wszedł, jej na twarz, ocknęła się, zrzuciła go. Przymknęła
oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z gwałcicieli chwycił kubeł
wody. Maria Elwira powstrzymała go.
Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się,
zapowiedziała, że to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres
piwnicy, gdzie pozostawili Eleonorę. Zadzwoniła do kilku redakcji,
powiedziała to samo. Rzuciła słuchawkę, wróciła do lokalu konspiracyjnego.
Następnego dnia zaczęła się wrzawa. Gazety krzyczały: Bestialskie
gwałty nowym aktem terroru!. Albakora wyszła z ukrycia! Ofiarą zbrodni
znana działaczka katolicka...
Hieny dziennikarskie grzebały teraz w tragedii Eleonory. Za Albakorą
znów rozesłano listy gończe. Policjanci mieli jej fotografie w samochodach,
pokazywano ją w dziennikach telewizyjnych... Krwawa Albakora!... Boss
terroru -
Albakora!... Albakora gwałci ci elka!... Tymczasem było inaczej. Ona już
nie chciała napadać, strzelać, organizować przemocy. To się w niej wypaliło.
Zapragnęła: spokoju. Chciała w pierwszej akcji zginąć, myślała o truciź-nie.
Coś jednak trzymało ją na tym świecie. Nie przypuszczała wówczas, ile było
jeszcze przed nią buntu, walki i cierpienia.
Zamieszkała z nią Dalida, dziewczyna, z którą dzieliła kwaterę w
Libanie. Było to ich pierwsze spotkanie od tamtego czasu. Piły whisky, paliły
marihuanę. Dalida zapytała, co stało się z jej gwałcicielami. - Nie wiedziała.
Kiedyś, gdy oczekiwała na urodzenie Magnusa, budziła się w nocy i
wydłubywała oczy szakalom. Wówczas przynosiło jej to ulgę. Wymyślała
tysiące okrucieństw, które zadawała gwałcicielom.
Od czasu jednak, gdy porzuciła dziecko, zgniotła w sobie takie uczucia.
Jej Bóg wysłuchał ją, stała się drzewem
- To nie byli bojownicy, to byli bandyci - powiedziała wtedy Dalida. - W
organizacji za taką samowolę czekałoby ich to, co tych na pustynnym
poligonie, pamiętasz?... Hyde był uciekinierem z sowieckiego statku. Dostał
azyl we Francji, potem działał w brygadach Orga-nisation de I Arme Secete.
Strzelał do chorych w szpitalach, wysadzał autokary z dziećmi. OAS nie
przebierała w środkach.
Hyde początkowo był poszukiwany pod przezwiskiem Czarny Iwan. Gdy
Francuzom udało się rozpędzić OAS, przyjechał tu. Początkowo udawał
bojownika walczącego po jednej stronie. Wkrótce jednak zaczął
wynajmować się także przeciwnikom... - Tyle dowiedziała się o ojcu
Magnusa od Dalidy.
... Czarno - biały film urwał się znowu. Rybacy byli głodni.
Graham Barents przyniósł kubeł świeżego dorsza. Pomyślała, że usmaży
go w oleju i poda z czipsami.
Ryba... Tu wszystkim była ryba. Jedynie ludzie spięci linami i
zmierzający na szczyt zapatrzeni są w swój cel tak, jak rybacy w rybę.
Przerywający motor, przeciwny wiatr, porwana sieć, nadchodzący sztorm,
wszystko to nie godzi w ludzi, godzi w ilość złowionej ryby.
Przy krótkich posiłkach nie mówiono o szansach partii w wyborach, o
kobietach, porwanym dyplomacie, rozbitym odrzutowcu. Mówiono o tym, że
śledź idzie mały i przypływ jest zbyt wielki... A jeżeli mówiono o słońcu,
powietrzu, też sensem tego była ryba. Graham Barents i pozostali mężczyźni
nie tylko mówili o rybie, ale też wyłącznie o niej myśleli. Ryba, zaciągi,
beczki, tony złowionej ryby, to był jedyny świat.
I właśnie rybą zaczęła wypierać z myśli Marii - Elwiry wspomnienia
zacierać piętno. Dopiero ryba przytłoczyła dni, miesiące, lata spędzone w
„Armii". Tu zacierały się twarze Dalidy, Valkirii, Terrego, Presili, zdarzenia
w akcji na bank i w porwanym samolocie, a dni w „Armii", na akcjach i w
lokalu konspiracyjnym wydały się podobne, jak ziarnka pustynnego piasku w
Libanie. Spędzała tam wówczas samotne godziny przed telewizorem,
przerzucała stosy gazet lub patrzyła na płaską ścianę tuż przed sobą. Sięgała i
po słomkę i stawało się jakby lepiej. Siadając daleko od okna patrzyła na
ulicę. Tam był wrogi świat. Ona była w inkubatorze, opuszczenie tej klatki
groziło śmiercią. Do Albakory można było strzelać bez ostrzeżenia. Świat za
oknem był duży, inkubator mały... Dziwne, ale ciągle wracała do niej sprawa
Eleonory. Sprawa ta przerosła strzały w Segers... Było dla niej niezwykle
ważne, co tamta zrobi. Urodzi i wychowa dziecko, czy też nie. Pragnęła
zwycięstwa Eleonory. Żywiła nadzieję, że wiara tamtej jest słuszna, a ona
Maria Elwira znajdzie jeszcze siłę, aby trafić na Magnusa i też jakoś
zwyciężyć.
Zbrodnia, którą kierowała, nie mogła równać się z tą, którą przeżyła
sama. Eleonora nie była katowana, nie
bezczeszczono jej wszelkimi innymi sposobami, zaniechano potworności
z kretem... Potem ona, Maria Elwira pragnęła, aby Eleonora okazała się
istotnie matką heroiczną. Byłoby to zwycięstwem czegoś bardziej wielkiego
niż tylko godność ludzka. Zaczęła pisać do Eleonory list. Wyjawiła, że
gwałciciele nie byli zwyrodnialcami ani debilami, bo istotnie byli to młodzi,
wykształceni ludzie, tylko tacy, których zawiłe ścieżki zaprowadziły na drogę
terroru. Podarła ten list, bo wysłanie go byłoby niesubordynacją, za którą
groziła śmierć. Pragnęła; aby zwyciężyły racje wyższe, pragnęła, żeby te
racje nie były pustymi hasłami. Nie wiedziała co zrobi tamta... Czekała.
... Hyde, gwałt, kret, ojciec w pierwszej ławce przed kościelnym ołtarze,
Magnus... to był pożółkły stary film. Nie była już przecież nawet drzewem.
Była szakalem, cóż ją więc mogły obchodzić losy wilkołaków?
Zatarł się, zmalał, oddalił obraz dni, miesięcy, lat spędzonych w „Armii";
tylko gwałt Eleonory i jeszcze kilka zaledwie epizodów pozostawały ciągle
jak żywe. Presila, co się stało z Presilą? Właśnie Presila pozostała dziwnie jej
bliska...
...Różaniec
Albakory...
Twarz
porwanego
dyplomaty,
gdy
zakomunikowano mu, że władze odmówiły okupu... I to spotkanie w
porwanym samolocie... Monotonny, metaliczny brzęk silników i cichy szum
powietrza. Zastygłe w niemym oczekiwaniu twarze ludzi. Widok strachu
jakby zmaterializowanego w oczach i kącikach ust mężczyzn, kobiet, dzieci.
I on, o którym często myślała. Spostrzegła go, gdy wodziła lufą pistoletu po
rzędach zamienionych w woskowe figury pasażerów.
On teraz siedział z żoną i kilkuletnią córką. Byli bladzi podobnie jak inni.
Patrzył w bok, udawał, że jej nie poznaje. Pomyślała, że powinna uczynić
podobnie. Instrukcja mówiła wyraźnie... Wszyscy pasażerowie są
jednakowymi zakładnikami. A jednak coś chwyciło j ą za gardło. Zapragnęła,
aby on jak najszybciej opuścił ten samolot, aby mu się nie przydarzyło nic
złego, aby rzeczywiście jej nie poznał. Jego żona, córka właściciela przystani
w Beldown, także ją poznała. Patrzyła w bok. Bała się rozpoznania przez
krwawą Albakorę, podobnie jak Wiktor.
Tymczasem sprawy komplikowały się. Teheran nie był pewnym portem.
Istniała możliwość, że lotnisko nie przyjmie maszyny. Tak też się stało.
Boss dał jej znak, żeby przemówiła. Stała z granatem zaczepionym do
ramienia i półki nad fotelami, automatem w rękach, ładownicami za pasem.
Taką widywano ją na okładkach pism i ekranie telewizorów, w listach i
audycjach gończych... Albakora...
- Walczymy o słuszną sprawę - powiedziała. Gotowi jesteśmy na śmierć.
Krótko przedstawiła żądania.
W monotonnym brzęku silników i cichym szumie powietrza jej spokojne,
jakby metaliczne słowa zrobiły wrażenie. Coś nieuchwytnie zniewalającego
było w akcjach Albakory. Bos-sowie zauważyli to już, gdy stała z dymiącym
automatem nad ofiarami masakry w Segers. W samolocie nagle zapłakało
dziecko i rozległ się histeryczny krzyk kobiety. Zaterkotał pistolet
maszynowy, zapadła cisza. Była pewna wówczas, że to koniec. Zamknęła na
ułamek sekundy oczy, gdy je otworzyła, woskowe figury w fotelach znów
siedziały bez ruchu. Porządek akcji został przywrócony.
- Stewardesy mogą podawać posiłek - powiedziała do mikrofonu,
zrównoważonym tonem. Można korzystać z toalet. W razie zagrożenia
szarpiemy łańcuszki - wskazała na granat u ramienia - zginiemy ułamek
sekundy przed wami.
Na lotnisku w Casablance rozerwała opaskę banknotów, sięgnęła gdzieś
do dna, wyjęła inny plik, potem jeszcze inny. Pieniądze były używane, miały
różne numery z różnych serii. Pobieżnie przeliczyła paczki. Zgadzało się
wszystko.
W tej chwili od maszyny odjechała cysterna. Pokwitowała pieniądze na
bankowym druku.
- Jest pan wolny - powiedziała do kasjera. - Kobiety i dzieci do wyjścia -
zwróciła się do pasażerów. Podniósł się krzyk, powstały zatory w rzędach,
tumult.
- Stać! Na miejsca! - podniosła lufę. Trzasnął zamek. Zapanowała cisza.
Kobiety i dzieci usiadły. Skierowała lufę na żonę Wiktora Adamsa.
- Ta kobieta z dzieckiem do wyjścia, ty też - wskazała Wiktora. Tamci
poderwali się z miejsc, nie patrzyli na nią. Gdy znikli w otwartym włazie
ponownie zezwoliła na opuszczenie maszyny kobietom i dzieciom. Jakaś
dziewczyna nie chciała wyjść bez chłopca, ktoś z kimś rozpaczliwie się
żegnał...
Jako zakładników na dalszą drogę miała zostawić niewielką grupę
mężczyzn, aż do momentu upewnienia się, że nie są ścigani po opuszczeniu
samolotu.
Dziś Maria Elwira wspomina tę akcję z gorzkim uśmiechem. Wówczas
wszystko skończyło się nadzwyczaj dobrze. Karkołomne wprost, nierealne
przedsięwzięcie powiodło się w pełni, nie ponieśli najmniejszych strat... Nie
wiedziała wówczas dlaczego...
...A Prosiła? Czy los Presili był podobny do jej losu? Gwałt tamtej
polegał na oszustwie. Ją Marię Elwirę zgwałcono brutalnie. Jedni i drudzy jej
oprawcy nie usiłowali zachować jakichkolwiek pozorów.
- Ty się nie liczysz, liczy się jedynie nasza żądza i „przekonania". -
Powiedziano to jej innymi słowami, ale przecież
wprost.
Presilę potraktowano inaczej, jakby mimo wszystko z większą godnością.
Zresztą Presili nie zgwałcono. Ją oszukano. Dziewczyna była gadatliwa,
czytała kiepskie romanse, potem usiłowała je opowiadać, coś w nich
zmieniać, przerabiać. Jej gadaniny pełno było w lokalu, gdy były tam tylko
kobiety. Mężczyzn unikała, nienawidziła ich bardziej niż ona - Maria Elwira.
Historię swoją opowiadała Marii przed ową pamiętną akcją na samolot.
Porwanie to było ryzykowne. Zdawały sobie sprawę, że idą raczej na śmierć
niż po sukces. Presila była dzieckiem gwałtu i kazirodztwa. Urodziła ją 14-
letnia dziewczyna, zgwałcona przez bogatego, obleśnego brata ojca. Matka
zgwałconej zabrała córce dziecko i stworzyła pozory, że ono jest jej. Miała
wówczas córkę. Potem urodził się jeszcze syn. Było ich razem troje chłopak i
dwie dziewczyny.
Inne życie było tych dwojga a inne Presili. Dziewczyna była służącą,
popychadłem. Długo nie wiedziała dlaczego, potem dobrzy ludzie
powiedzieli jej wszystko. Widywała też Marge-ritę... Autentyczną swoją
matkę... Znała jej spojrzenie pełne strachu i niechęci. Unikała Margerity tak, j
ak Margerita unikała j ej.
Piter i Abigaja, „brat" i „siostra" Presili kończyli college, chodzili na bale,
mieli towarzystwo. Presila była kopciuszkiem. „Matka" i „ojciec" przestali
ukrywać, że traktują ją jak dopust Boży, bękarta i ofiarę zwyrodniałego
poczęcia.
Nikt lepiej nie mógł zrozumieć Presili niż Maria Elwira. Sprawa tamtej
wydawała się dramatem jej i Magnusa jednocześnie.
Nagle zmienił się los Presili. Zawieziono ją do kliniki, zrobiono
szczegółowe badania. Dostała nowe sukienki, buciki... Miała wówczas 20 lat.
Bardzo zależało jej na pięknych strojach, bo Filip był z dobrego domu i
bogaty. Jeździł na wielkim motocyklu, z wysuniętym daleko przednim
kołem, należał do klubu. Gdzie było jej popychadłu w domu Londyleyów, do
Filipa Thalbott. Ale Filip kłaniał się z daleka Presili i proponował randki.
Presila pojechała z nim na piknik, potem na dwudniowy weekend. Nie
opierała się w ogóle. Pierwszy raz w życiu doznała szczęścia. Filip też był
szczęśliwy. Wynajął pokój w starej willi na poddaszu i spotykali się tam
codziennie. Dziwili się „matce" i „ojcu", którzy przymykali oko, gdy ona nie
wracała na noce.
Tymczasem Abigaja ciężko zachorowała. Lekarze nie wiedzieli co było
powodem zwyrodnienia jej obydwu nerek. Dziewczyna marniała w oczach,
była na ścisłej diecie, potem zaczęła jeździć do Beldown na dializy, groziła
jej śmierć.
Tymczasem Filip zdecydował się na małżeństwo z Presilą. Początkowo
dziewczyna nie dowierzała szczęściu, ale Filip z całą powagą poprosił o jej
rękę rodziców. Wyznaczono datę ślubu. Filip stał się oficjalnym
narzeczonym Presili. Wszystkie szczęścia tego świata spadły na nią w jednej
chwili. Filip był wspaniały, matka i ojciec też zgadywali myśli, nie lubianej
dotychczas córki. Tylko rodzice Filipa pozostali jacyś dalecy i niedostępni. A
Abigaja? Presila nienawidziła Abigai. Nie była to wzajemna nienawiść
nieuzasadniona. W domu wiadomo było przez wiele lat, że rację zawsze musi
mieć Abigaja. Ale dziewczyny bywały przecież także poza domem rzadko co
prawda, ale zdarzało się, że też razem, Presilą chociaż nie tak ładna jak
Abigaja, nie była wówczas kopciuszkiem i sympatie częściej kierowały się w
jej stronę, niż pewnej siebie i władczej wobec młodszej dziewczyny Abi.
Najstarszy syn Colesów Tom okazywał jej wyraźne względy, a jego rodzice
częściej rozmawiali i żartowali z nią niż wyniosłą i zarozumiałą, zawsze
wystrojoną „siostrą". Presila wówczas, dzięki Colesom, jakby pozbyła się
kompleksów... Było tak do czasu, gdy pani Isadorze Coles zginęła broszka z
szafirami. Zabawa została zepsuta. Państwo Coles nie zawiadomili policji,
nie zarządzili przeszukiwania gości... Po prostu wszyscy rozeszli się do
domów ze spuszczonymi głowami. Kto pozbawił młodzież z okolicy
wspanialej rodziny, która organizowała pikniki, weekendy, zabawy, kto
rozbił świetnie zapowiadające się towarzystwo? To pytanie niedługo
pozostało bez odpowiedzi. Po cichu, pocztą pantoflową, dziewczyna od
dziewczyny, chłopak od chłopaka dowiedzieli się, że broszka wróciła do
właścicielki... Że faktycznie miała miejsce kradzież, że była złodziejka i była
też uczciwa, szlachetna dziewczyna. Abi na drugi dzień odniosła klejnot pani
Coles. Błagała o dyskrecję. Powiedziała, że precjozo znalazła w torebce
Prosili. Presila faktycznie przy wszystkich kiedyś zachwycała się tym
klejnotem.
Pani Colea dotrzymała słowa, nikt nie usłyszał od niej imienia
złodziejki... Ale od Presili odsunęli się wszyscy... Zła opinia przebija
podobno przysięgi o milczeniu, przebija mury tajemnic, nie łamiąc ich i nie
niszcząc. Presila dowiedziała się o swym czynie ostatnia. Poszła do Toma,
poszła do pani Isodory Coles, przysięgała, że to oszczerstwo. Wysłuchali ją
oboje, pokiwali głowami. Czy uwierzyli? Nie wiadomo. W otwartym dla
młodzieży domu zabrakło jednak już miejsca dla Presili. Potem przestała też
tam bywać Abigaja. Rodzice postarali się jednak szybko, by starsza
dziewczyna znalazła nowe towarzystwo...
Gdy Abi dostała piękną suknię i wybierała się na bal. Presila wylała jej na
głowę i tę suknię zawartość nocnika. Nie powiedziała przy tym jednego
słowa. Potem, kiedy straszono ją domem poprawczym zabrała wszystkie
suknie i pantofle, oprócz tych, w których sprzątała, powiedziała, że Abi wie
za co ją to spotkało.
Jeżeli można mówić o głębokiej nienawiści w rodzinie, to właśnie taką
nienawiścią darzyły się Presila i Abi...
Nienawiść Abi poparta wpływem rodziców, objawiała się codziennie w
upokorzeniach jakich doznawała Presila. Nienawiść Presila była cicha i
bezowocna. Jedynie chyba coraz głębsza.
I oto kapryśny los odmienił wiele. Ukochana i hołubiona przez rodziców
Abi wraz z utratą zdrowia straciła wszystko. Była unieruchomiona, cierpiała,
czekała na śmierć. Odrzucona i poniewierana Presila tymczasem kwitła. Była
zdrowa, kochała i była kochana, „rodzice" dostrzegli w niej dobrą córkę i
obsypywali ją i wszystkimi łaskami.
Filip był szlachetnym człowiekiem, bardzo przejął się losem Abi. Pod
jego wpływem jej nienawiść do przyrodniej siostry straciła ostrze. Podczas
odwiedzin w szpitalu widziała z dnia na dzień coraz większe cierpienia
tamtej - było jej wręcz żal do niedawna znienawidzonej dziewczyny... No i
okazało się, że doskonałym dawcą nerki dla Abi może być Presila. Jej grupa
krwi i wszystkie inne cechy były wyjątkowo korzystne dla przeszczepu.
„Rodzice" nie śmieli nawet prosić krzywdzoną do niedawna córkę - nie córkę
o taki dar i poświęcenie. Filip kupił jej pierścionek z brylantem i okazał się
człowiekiem wielkiego serca. Przysiągł, że poczeka ze ślubem, że będzie
kochał j ą do śmierci. Uznał, że powinna ratować siostrę, gdyż życie tamtej
los złożył w jej ręce. Nikt inny nigdy nie namówiłby Presili do takiego
poświęcenia dla znienawidzonej Abi. Czegóż jednak nie dokona miłość. Tym
bardziej, że Filip w tej sprawie był nieustępliwy.
Dziwne, ale Presila jakby wyczuwając coś złego, długo pomijała
początkowo dyskretne, a potem coraz bardziej natarczywe nagabywania
Filipa. Po jakimś czasie do sprawy włączyli się „rodzice", znajomi i ksiądz
przyjaciel bardzo religijnego domu Colesów. Mówiono o poświęceniu i
miłosierdziu, potem zaczęto mówić o świętym obowiązku ochrony życia, nie
tylko poczętego, ale także zagrożonego. Wyprawiono Presili i Filipowi
uroczyste zaręczyny, przedtem oboje młodzi udali się do spowiedzi świętej i
przyjęli sakramenty. Presila promieniała szczęściem. Ksiądz zaprosił
dziewczynę na długą rozmowę. Mówił o grzechu zbrodni na życiu poczętym,
potem przeszedł do sprawy ratowania życia bliźniego w ogóle... Później
Presilę zaprosił doktor, także dobry znajomy pani Coles. Zapewnił, że zabieg
będzie wykonany w znakomitym szpitalu, że faktycznie niesie on minimalne
ryzyko i niebezpieczeństwo, że żyć z jedną nerką można równie dobrze jak z
dwoma... Rozmowa dotyczyła jednak przede wszystkim wartości moralnych
czynu do jakiego namawiano dziewczynę. Sprawa wywodziła się od
świętości życia poczętego, bo jaka jest różnica między zabiciem embrionu a
pozwoleniem na śmierć przez zaniechanie pomocy człowiekowi już
żyjącemu? Czy płód w embrionalnym stadium rozwoju bardziej czuje,
bardziej ma świadomość zagrożenia i bardziej cierpi od dorosłej dziewczyny?
- stawiał zdezorientowanej Presili logiczne pytania doktor.
- Nie masz chyba wątpliwości, że zachowanie życia poczętego jest
nakazem świętym -pytał światły przyjaciel domu Colesów, wychowaną w
tym przekonaniu Presilę, która istotnie nie miała co do tego wątpliwości.
Doktor zniżył glos. Znasz przecież córko historię swego poczęcia. Bóg
zrządził, że możesz z własnej woli odpłacić dobrem za dobro... życiem za
życie...
Presili nie w głowie była ta filozofia. Kochała Filipa, przestała już
nienawidzieć Abigaję myśląc o rychłym ślubie i szczęśliwym życiu z
ukochanym. To pochłaniało ją całą.
Dziwiła się, więc swoim oporom, przed spełnieniem woli teraz już całego
otoczenia. Była osaczona, a jednak ciągła odkładała wyrażenie zgody na
dokonanie przeszczepu. W końcu Filip postawił warunek. Albo ona odda
nerkę Abigai, albo on z nią zrywa. Przeraziło to Presilę, obudziło jej
niepokój, ale wyboru nie miała. Operacja istotnie udała się. W szpitalu była
obsypywana kwiatami i drogimi prezentami. Promienieli radością „matka" i
„ojciec", promieniał Filip i pełne szczęście odzyskała Abigaja. Filip zaczął
przyjeżdżać do szpitala pięknym sportowym samochodem, którego
pochodzenie wydało się Presili niejasne. Szczęście trwało do momentu, gdy
dziewczyna opuściła szpital. Życie jej zmieniło się, musiała przynajmniej
przez pewien czas uważać na zdrowie, przejść na dietę, zaniechać wielu
przyjemności. Tymczasem Filip rozkręcał jakiś interes. Wyjeżdżał z wyspy
na cale dnie, potem tygodnie. Zmienił się, przestał mówić o ślubie. „Rodzice"
uśmiechali się do niej jakoś sztucznie...
Abigaja wyjechała na rekonwalescencję do Szwajcarii... Życie Presili
straciło swój blask, stawało się z dnia na dzień bardziej podobne do tamtego
sprzed roku, z tym, że bez jednej nerki. Mimo niepokoju, który narastał,
grom uderzył z jasnego nieba. Filip postanowił wyjaśnić sprawę bez
wybiegów. Poradzono mu podobno, że inaczej nie odczepi się od Presili. Stał
się bezwzględny także dlatego, że Colesowie urwali mu pół „honorarium".
Powiedział więc Presili wprost, że niebawem ożeni się, ale z inną
dziewczyną. Jego po prostu jej „rodzice" wynajęli, aby przekonał ją do tego,
co i tak powinna zrobić. Ratowanie życia rozwiniętego nie jest mniejszym
obowiązkiem chrześcijanki jak ochrona życia poczętego - pouczał Presilę
Filip podobnie jak ksiądz i lekarz. Gdy tamta opowiadała to Marii Elwirze,
Maria czuła jej ból, bezsilność i bunt tak jak kiedyś swój.
- Nic ci nie jestem winny i nie mam żadnych wyrzutów niemal krzyczał
Filip do oniemiałej Presili... Obudziłem jedynie twoje sumienie. Najlepiej nie
przyznawaj się do tego, że nerkę oddałaś z wyrachowania, a nie miłosierdzia.
Jak tylko dostaniesz od Colesów trochę szmalu, uciekaj stąd, bo oni cię nie
kochają, to ci mówię szczerze... - powiedział Filip i wsiadł do sportowego
samochodu, który dostał od Colesów w rozliczeniu za swoje pośrednictwo.
Pozostała w altanie sama. Ruszyła ścieżką, stanęła nad przepaścią. W dole
huczało morze. Pomyślała, że skoczy do tego morza i skończy się wszystko.
Presila przed akcją na samolot powiedziała Marii Elwirze, iż ona wtedy
jednak skoczyła w tę przepaść. Skoczyła, bo cierpliwy bękart przestał
istnieć... Ale nastąpiła reinkarnacja, odrodziła się inna Presila. To wszystko
stało się w jednej chwili nad urwiskiem, w głębi którego huczało morze.
Nowo narodzona nie kochała już Filipa, nie żywiła starej nienawiści do Abi-
gai, nie znajdywała żadnych uczuć dla Colesów. Umarła i urodziła się
ponownie. Ze starego życia zabrała jednak obraz społeczeństwa w jakim żyła.
Społeczeństwem tym byli Colesowie, ksiądz, lekarz, Filip... Abigaja...
Poczuła powołanie, aby zmienić to społeczeństwo, aby je uczynić innym.
Wróciła do domu, wyjęła z szafy dumę pani Coles, futro z norek kupione
niedawno za wielką sumę pieniędzy. Zapakowała je, wsiadła do pociągu,
pojechała do miasta na drugim krańcu wyspy. Rzuciła futro na ladę w
lombardzie, wzięła bez targów śmiesznie niską sumę jaką jej
zaproponowano. Poszła w portowy zaułek, gdzie można było kupić
wszystko, wybrała rewolwer, dużego kalibru; jeszcze z wielkiej wojny,
magazynek pełen naboi. Wróciła do Elber, zadzwoniła do Filipa,
powiedziała, że faktycznie wyjeżdża do Anglii już na zawsze. Chciała oddać
mu jego skórzaną kurtkę i prosiła o zwrot kilku drobiazgów. Przyjechał do
altany swym czerwonym samochodem. Wszedł do środka, zaczął mówić, że
od początku wierzył w jej rozwagę i inteligencj ę. Zobaczył broń, i
zamilkł. Ona też milczała. Trwało to długą chwilę.
- Co się wygłupiasz? - powiedział wreszcie zdławionym głosem - odłóż
ten pistolet, odłóż proszę...
- Pokaż, gdzie masz nerkę, skurwysynu - powiedziała głucho. - Pokaż bo
rozwalę ci łeb!
- Co ty Presila, co mówisz?
- Czy ksiądz i lekarz wiedzieli o tym oszustwie? - pytała głosem też już
całkiem zmienionym.
Filip j ąkał się, zrobił krok do przodu, bełkotał coś bez związku. Patrzyła
mu w oczy, widziała jak drży i blednie. Był przerażony, cierpiał. Pociągnęła
spust, błysnął ogień. Filip stał przez chwilę w miejscu, chwycił się za brzuch
i osunął na ławkę. Presila wyszła przed altanę, otworzyła samochód, zwolniła
go z hamulca i popchnęła w dół. Toczył się powoli, spadł jednym kołem z
traktu, potem drugim i ruszył już szybko przez łąkę ku przepaści. Na
krawędzi jakby zatrzymał się, ale znów ruszył i znikł za skalnym progiem.
Nie było słychać łoskotu, gdy się rozbijał o głazy ani plusku wody, gdy tonął.
Wróciła do altany. Filip patrzył w miejsce, gdzie znikł jego samochód,
tamował dłońmi krew na brzuchu. Podeszła do ukochanego, przyłożyła mu
zimny krążek lufy do ust, które tyle razy całowała.
- Jeżeli przeżyjesz i będzie ci potrzebna do przeszczepu nerka lub
wątroba, niech lekarz, ksiądz i Colesowie złapią kogoś na ulicy i nakażą mu
oddanie ciała, bo ratowanie życia jest zawsze świętością, a ofiara taka
prawem... - powiedziała pełna gorzkiego śmiechu. Odwróciła się i wyszła z
altany.
Tak zrodziła się terrorystka Presila Coles. I chociaż Presilę jedynie
oszukano i zabrano jej tylko nerkę, a ją Marię dwukrotnie
ubezwłasnowolniono, zbeszczeszczono i obrabowano na zawsze z doznań
kobiety i uczuć macierzyńskich, zniszczono jej życie, do jakiego miała prawo
i pragnęła sobie stworzyć - nawet dzisiaj czuła, że zwyrodniałe - nieludzkimi
nakazami społeczeństwo, zarówno od Presili jak też jej, Marii Elwiry
zasłużyło na rewolucję i terror.
Po porwaniu samolotu i uwolnieniu członków „Armii" oraz
zainkasowaniu znacznej sumy pieniędzy, znalazły się z Presilą w nowej
kwaterze. Albakora jeszcze raz znikła na dłużej w ukryciu. Charakteryzatorzy
mieli zrobić z niej zupełnie inną kobietę.
Misternie przygotowana akcja przy zaangażowaniu olbrzymich środków
oraz ludzi w Europie i Afryce, miała jakby dwa zakończenia. Była to
najbardziej udana operacja w ostatnich latach. Bosowie określili ją jako
mistrzowską. A czy było tak naprawdę? Od tegoż czasu posypały się na nich
klęski jak z puszki Pandory. Terry rozpoznany na ulicy w Londynie zginął
podczas strzelaniny, Jess został osaczony w kwaterze, bronił się, zmarł w
szpitalu od ran. Czterech z pięciorga bojowników uwolnionych z więzienia w
tej akcji wpadło w zasadzkę, dwóch zginęło, dwoje wpadło w ręce policji.
Zginął także strzelec Y, na wolności pozostała tylko ona, Dalida, Presila i
strzelec X.
Któregoś dnia zjawił się łącznik. Wywiózł je do niewielkiego klasztoru,
dostały czarne habity, stały się zakonnicami. W klasztorze nikt nie wiedział,
kim były naprawdę. Spędzała czas na modlitwach wraz z siostrami i jeszcze
raz robiła ponury bilans ostatnich lat życia. Chodziła z Presilą na spacery,
prowadziły długie rozmowy... Dowiedziały się, że gdzieś niedaleko w jarze
koło osady Carin, nad suchym kanionem żyje pustelnik, duchowny, który
porzucił purpurę i dostojeństwa, pozostawił kościelny przepych i kościelne
bogactwa, wstąpił do zakonu jako mnich chodzący w sandałach na bosych
stopach. Wkrótce porzucił także klasztor, zamieszkał w szałasie nad
brzegiem wody, tuż przy skale na zielonej łące. Pustelnik, jak mówili ludzie,
był prorokiem. Uprosiła u sióstr samochód i pojechała nad kanion. Pustelnik
przyglądał jej się chwilę.
- Jesteś w zakonnych szatach, ale w sercu masz bunt powiedział bez
wyrzutu.
- Tak. To ja byłam Albakorą - odparła niepomna już na zasady
konspiracji. Opowiedziała jak została zgwałcona i myślała, że urodzi
potwora. Jak osaczona w szpitalu
walczyła, by pozbyć się ludzkiego czucia i urodzić dziecko, tak jak
roślina rodzi odnogę. Opowiedziała o tym, jak niby wilczyca skoczyła po
szczenię w niedźwiedzie łapy i o tym jak w szale okaleczyła dziecko, a potem
podniosła broń i liczyła padające krzyże.
- Oczekuję od ciebie prawdy, proroku - mówiła żarliwie. - Nie chcę już
uciekać. Pragnę wiecznego spokoju. Czy jest Bóg? Czy ja jestem szatanem?
Pomóż, bo mi ciężko. Wokół mnie ludzie, którzy ciągle strzelają.
W szałasie z głazów panowała wielka czystość. Gliniane naczynia,
kamienne noże, zgrzebne płótna. Brakowało tu jednej ściany, stanowiła ją
przestrzeń łąki, brzeg skały i woda jak kryształ. Mnich nosił zielony płaszcz
spięty drewnianymi drzazgami.
- Mario Elwiro - zwrócił się do niej - nie pytaj innego człowieka co jest
dobrem lub złem, pytaj siebie. Głos, który ci odpowie, jest Bogiem. Pytasz,
czy jest Bóg materialny lub Bóg Duch. Jeżeli jest, jest on w tobie. Dowody są
tylko na istnienie szatana. Spójrz na wiek, który dobiega końca. Ogromu zła,
jakie stało się w tym stuleciu nie mogła dokonać jedynie istota ludzka...
Świat stwórcy był zielony, człowiek na nim mógł zabić w jednej chwili tylko
jednego człowieka. Nie mógł zniszczyć ziemi, powietrza, wody i ognia.
Długo więc planeta pozostawała zielona, wody i powietrze czyste -mówił
pustelnik. - Aż pojawił się tygiel z metalem, z którego można było kuć w
ogniu i nadawać kształt materialny wymysłom istot ludzkich. Pytasz, czy jest
Bóg?... Patrz na różnorodność kwiatów na łące, ryb w oceanie, ptaków na
niebie. Mogło to bogactwo życia powstać jedynie z materii?... Siła, która
stworzyła istotę żywą jest Bogiem, siła ta czuwa, skoro życie trwa. Ale jeżeli
jest wzgórze, musi być dolina. Przyszedł wiek zły. Stal, dynamit, lotne
aparaty i lotne trucizny, to już nie topór i naczynie z brązu. Siła materialna
choćby najpotężniejsza, nie mogła jednak, zniszczyć porządku, który był
czymś więcej niż tylko materią... Wówczas, na fali wielkiego zgiełku, w
wielkim kraju, pojawiła się istota pozornie ludzka, siejąc jad, który
rozprzestrzenił się w umysłach. Porażeni nim ludzie ruszyli na dostatnie
domy, przewracali góry, zatruwali powietrze. Wyciągali z domów tych,
którzy mieli zagon ziemi, manufakturę lub zdobytą w szkołach wiedzę i
pędzili do kopania bezsensownych kanałów, osuszania życiodajnych wód,
zawracania nawadniających ziemię rzek... Łańcuchy... mogiły, mogiły...
mogiły. Zło bez sensu, zbrodnia dla zbrodni. Na prochach milionów istnień
budowano gmach, którego nie było. Zbrodnia stała się obyczajem i prawem,
a zniewoleni śpiewali pieśń dziękczynną swojemu katowi, Diabelski plan był
jednak prymitywny. Plujący śmiercią przedmiot nie mógł przysporzyć
chleba.
Głód,
choroby
i
brud
wypełzły
na
dostatnią
ziemię.
Ubezwłasnowolnieni w łachmanach i głodni śpiewali pieśń o promiennych
blaskach...
Drugie wcielenie szatana zmaterializowało się w innym kraju. Budowano
tam piece do palenia ludzi. Wkrótce ruszyły na siebie dwie zbrodnicze bestie.
W tej pożodze nieważne były terytoria, chodziło o mord, bo czym jest wojna
dla wodzów, którzy stworzyli wielkie idee?... - pustelnik umilkł, chwilę
trwała cisza.
- Zło to wiara nie dopuszczająca innej wiary. Tylko taki szatan może
zniszczyć planetę -powiedział prorok. - W leżącym na tysiącu wysp kraju
rozbłysły rzucone tam zwiastuny już realnej apokalipsy. Zaklęta w materii
energia sprawiła, że wyparowały miasta. Ta siła niszczenia nie była dziełem
samego człowieka. Stwórca nie dał nikomu możliwości zniszczenia wody,
ziemi, i ognia... Ludzkości nie była dana możliwość zniszczenia własnego
gatunku jak nie była dana wiedza, skąd pochodzi życie. To były tajemnice
Stwórcy. Nie ma materialnych dowodów, że Bóg, który stworzył ciebie i
mnie, pozostał na ziemi. Ale szatan ciągle przegrywa, istnieje zieleń i matki z
własnej woli rodzą dzieci. To jest prawda, o którą pytasz. Bóg jest w nas, a
jego świątynią świat, w którym żyjemy. Ołtarze zbudowane przez kapłanów i
idee stworzone przez wodzów, to narzędzia władania i źródła bogactwa -
pustelnik przerwał, słońce chyliło się ku zachodowi, jego blask pełzał po
wodzie. - Nie pytaj starca o dziecko. Pytaj siebie, matkę pytaj, bo ją powołał
Stwórca, jej dał prawa matczyne. W tym kanionie ludzie zbudowali tamę, by
zatrzymać strumień. Spiętrzyli wodę. Tama była mocna. Woda nie da się
jednak okiełznać zaporą w poprzek biegu, przerwała więc kanion.
Ułomnością ludzi jest pycha. Może pochodzi ona od tego Boga na wzór
którego ukształtowany jest człowiek, Boga, który nigdy nie ma dość
pokłonów... Ale to nieprawda, Bóg uczący pokory nie może pragnąć takiej
modlitwy, tworzą więc ją ludzie mieniący się jego namiestnikami dla
własnych celów doczesnych. Narodziny Istoty mającej ducha to tajemnica,
bo czym jest poczęcie? Chrystus został poczęty z woli, bez udziału ciała.
Poczęcie wbrew woli nie jest poczęciem Stwórcy. Aby urodził się kłos
pszenicy potrzeba nasienia, ziemi, wody i... słońca. Tak nakazał Stwórca. Do
poczęcia istoty w pełni ludzkiej nie wystarczy nasienie i łono, potrzebne jest
słońce, wola i miłość. Przymus narodzin wbrew woli rodzicielki to
sprzeniewierzenie się Stwórcy, bo dlaczego Bóg stworzył miłość?
Rozwijający się płód na przekór istocie dającej mu życie, wyzwala reakcję
jak owa woda tutaj. Cóż zniszczyło w tobie człowieczeństwo? Przez wieki
istota ludzka tworzyła obyczaj. Obyczaj porozumiewania się, poczęcia w
rozkoszy i miłości, wychowania w rodzinie. Pycha starców układających
modlitwy i prawa - stawia tamy w wyborze symbolu Boga, rozwijania prawd,
tłumaczeniu zjawisk natury, nakazuje im decydowanie za przyszłą
rodzicielkę. Nie mają takiego prawa. Ciebie zniewolono. Twój odruch
odrzucenia płodu napotkał tamę z zewnątrz, zerwały się więc w tobie
wszystkie brzegi. - Słuchała, pustelnik mówił dalej. - Sarna i wilczyca
porzucają lub niszczą miot niezgodny z ich naturą, bo natura nie tylko rodzi,
ale też nie rodzi. Kiedy krzywdzi się lub zabija dziecko, najlepiej wie matka.
Mylisz się nazywając mnie mędrcom, ja myślę i czuję, ale jeszcze nie wiem -
pustelnik umilkł.
- A czy jasno oświeceni lekarze i księża są świadomi tego, że także nie
wiedzą? zapytała jakby sama siebie.
- Wiedza nie ma tu znaczenia. Dogmat dla chrześcijan, to zasada wiary
zdefiniowana na soborze przez ludzi i podana do wierzenia jako nakaz boży -
powiedział głucho pustelnik.
- A jeżeli nowe odkrycia przeczą dogmatowi?
- To grzeszne są odkrycia. Dogmat z góry uznany jest za prawdę
ostateczną bez możliwości konfrontacji z oczywistymi prawdami praktyki.
Dogmat w świątyni to modlitwa, dogmat w społeczności, to obłęd.
- Więc, czy sprawiedliwy jest Bóg, który kreuje takie prawo?
- Bóg stworzył ziemię, wodę, powietrze i ogień, zesłał pierwsze istoty
żywe i tylko to co stworzył, chroni. Resztę kreują obłudni ludzie i gdyby
stwórca przestał czuwać nad swym dziełem, ludzie zniszczyliby planetę.
Nieprawda, za można u Boga Stwórcy wymodlić deszcz na jednym poletku,
czy cudowne uzdrowienie jednego człowieka... On nie pozwoli unicestwić
ludzkiego gatunku, zniszczyć ziemi, wody, w tym niezwykła j ego wielkość.
I niepotrzebne mu pełzanie na kolanach pokornych, niepokornych. Dla
niego bluźnier-stwem jest, zmienianie w popiół miast polnych ludzi,
niszczenie powietrza i wody, zasłanianie dymami słońca. Kończy się właśnie
wiek bluźnierstw. Dlatego stwórca znów się objawi... Ześle anty energię lub
antymaterię, uczyni na powrót planetę zieloną. Znów jeden człowiek w jednej
chwili będzie mógł zabić tylko jednego człowieka... - mówił dalej pustelnik.
- Bóg to tajemnica wszystkich tajemnic... Czy słyszałaś o odrodzeniu po
śmierci?
- Tak, któżby nie słyszał, proroku.
- Chrześcijaństwo, buddyzm. Islam to zasady, w które trzeba wierzyć, nie
pytając o szczegóły. Pominąwszy nie potwierdzone przez ziemskie nauki
objawienia i cudy - to teorie bez dowodu. Jest też coś, na co dowodów
wiele... Zdarzają się ludzie, których narodziny są jedynie powrotem tam,
gdzie już byli... Odnajdują miejsca, które są im znane, mimo że przybyli do
nich po raz pierwszy... Opisy takich zdarzeń są powszechne. Schroniłem się
tu, aby myśleć w ciszy. Wiara w reinkarnacj ę nie jest tylko wiarą, jest przede
wszystkim uznaniem faktów.
- A gdzie Bóg wówczas? - zapytała proroka.
Twarz pustelnika rozjaśniła się. - A któż kieruje ciągłym ruchem istot
niematerialnych, które opuszczają i oblekają się ponownie w ciała z popiołu i
wosku? Kto ożywia ten popiół? -Bóg?
- Tak, Bóg Stwórca, który wiecznie czuwa i nie może pozwolić na
zniszczenie świata, bo gdzie odradzałyby się duchy, które z materii czynią
człowieka?
- Jaka w tym rola matki, proroku? - pytała jak w transie.
- Wielka. Matka jest miejscem, gdzie z woli Boga następuje połączenia
istoty ziemskiej z nieziemską. Matka jest więc świętością.
- Więc matka ma prawo decydowania o urodzeniu lub nie urodzeniu
dziecka?
- Tylko ona, nikt więcej - odparł prorok i zapadła cisza. W górze
szybował ptak. Na niebie pokazało się kilka chmur, które jakby podkreślały
przedziwny w tej chwili jego błękit.
Stary pustelnik patrzył na nią wyblakłymi, a jednak pełnymi głębokiego
wyrazu oczami.
- A ty Mario Elwiro?.. Widzę przed tobą długi czas pokuty i jeszcze
czyn... straszny zbrodnię, niezbrodnię. Twój powrót dopiero na początku
drogi. Teraz odejdź i zabierz spokój, woda niech ci będzie przejrzysta.
Odeszła. To prawda, że zerwały się w niej wszystkie brzegi, została
jedynie tama. Ale nie była już wilczycą i nie była także drzewem. Nie ona
strzelała do kobiet w Segers, nie ona była szakalicą Eleonory nie jej imię było
Albakora... Tamto nie miało ludzkiego wymiaru. To była spiętrzona woda,
która ruszyła przez wyrwę zgodnie z prawem gwałconej natury. Czyżby
pustelnik dokonał cudu? Ptak, który w bezruchu skrzydeł szybował nad
skałami nie był metalowym latawcem, niebo straciło szary połysk i było
błękitne, na zboczu góry skubała zieloną trawę sama...
A to co? Jadący z przeciwka samochód stanął tarasując drogę.
Spostrzegła lufy broni maszynowej wystające, zza głazów. Gdzieś, jakby zza
gór; usłyszała głos wzmocniony elektroniczną tubą. - Albakora! Jesteś
otoczona!... Nie masz szans, poddaj się!... - A więc taki będzie koniec, tu
przerwie się ten jej film, nie film, życie nie życie? W jednej sekundzie migały
przed nią obrazy... Zabawy w szczęśliwym dzieciństwie, dostojna twarz ojca.
Chłopak, z którym kochała się po raz pierwszy... Szakale, szakale, szakale...
Krety, kobiety na asfalcie w Segers...Magnus. Pędzący pod samochody
wózek.
...Przerażona twarz Eleonory... Smutne, a jednak pogodne oblicze jej
matki, prawdziwej ludzkiej matki... Koniec!
Chwyciła z koszyka owoc kiwi i pozoruj ąc odbezpieczenie granatu
wyskoczyła z samochodu.
Zrobiło się jasno i zapadła ciemność. Słońce wschodziło powoli. Była w
wielkiej przestrzeni...
Otworzyła oczy, zobaczyła okno wypełnione kratą. Sen to był? Czy
naprawdę rozmawiała z prorokiem? Czuła wielki spokój. Ktoś otworzył
drzwi, zobaczyła przed nimi strażnika. Ruszył jednostajny ciąg dni, tygodni,
miesięcy, Ciężkie rany zabliźniały się powoli. Szpital był osobliwą, białą
klatką ucieczki i spokoju. Przeliczyła się, pozorując atak granatem, nie zabili
jej policjanci seriami, na kamiennej drodze. Lekarze w więziennym szpitalu,
siostry zakonne, nawet salowe, wszyscy jakby solidarnie demonstrowali
dystans do krwawej terrorystki. - To manekiny - myślała - cóż oni wiedzą o
rozterce matki nie matki. Teraz były dwie Marie Elwiry, ta która leżała ranna
i będzie sądzona i ta, która na to patrzyła z
zielonej łąki. Ona była tą drugą.
Opuściła szpital. W więzieniu traktowano ją jakby była uzbrojona i miała
do pomocy oddział zdeterminowanych bojowników, A jej ani śniło się
uciekać lub podejmować walkę. Drzemała, na zielonej łące, piła wodę z
przejrzystego źródła i cieszyło ją, że mija życie. Wreszcie nadszedł proces. W
śledztwie odpowiadała na wszelkie pytania twierdząco. Potwierdziła
zbrodnie, które dokonała i których nie dokonała. Mówiła tylko o sobie,
wszystkiemu była winna ona -Albakora i tylko Albakora. Ona stworzyła
oddział, ona nim kierowała, ona była jego wodzem i wojskiem. Tylko ona
jednak wiedziała, że naprawdę strzelała do ludzi jeden raz... w Segers.
... Nie liczyła dni, tygodni, miesięcy. Przemijający czas stał się
abstrakcją. Mijał jakby stał w miejscu, jakby mijał. To nie był czas jej, to był
czas jakiś inny.
Przez salę sądową przewijały się widma. Były kobiety z manifestacji. Był
adwokat Eleonory Zadz. Rozpoznała ją kasjerka z banku. Byli piloci i
ochroniarz z samolotu. Potwierdziła wszystkie zarzuty. Prokurator
przedstawił ją jako winną zabójstw i okaleczeń, tą która targnęła się na
państwo i prawo.
...Wyrok brzmiał 25 lat wiezienia. Ale to nie były jej lata, to były lata
jakieś inne.
Od czasu wizyty u pustelnika odczuwała dziwny dystans do świata
zewnętrznego. Nie była już drzewem ani wilczycą, ale nie była jeszcze
pragnącym swojego szczęścia człowiekiem. W więziennym odosobnieniu
doznała łaski od Boga Stwórcy, który przecież nie mógł pomóc jednemu
człowiekowi, bo jego dziełem był cały gatunek ludzki. A jednak w celi tkwiła
jedynie ciałem. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata... Od początku zgłaszała
to ciało do wszelkich więziennych robót, zmusiła je, aby było posłuszne i
pokorne. Sama żyła zupełnie gdzie indziej. Nawet ból zęba wydał jej się obcy
i niedotkliwy. W ten sposób, powoli z oporami, ale zyskiwała sobie sympatię
strażniczek, lekarek, kuratorek, chyba wszystkich, z którymi miała do
czynienia. Szczególne miejsce zajęta wśród współtowarzyszek skazanych.
Załamane dłu-gorocznymi wyrokami kobiety znajdowały u niej, byłej
krwawej Albakory, pomoc i pociechę. Jakby pustelnik z Carin przekazał jej
nieco swej mocy. Przez pierwsze lata więziennej pustki nie opuszczały jej
wizje rozbudzone przez niezwykłego proroka. Do czasu spotkania z nim
budziła się w nocy zlana potem. W rękach jej pluł śmiercią stalowy
przedmiot.
Strzelała do kobiet w ^ Segers, do ruchomych celów na pustyni w
Libanie. Teraz w wizjach, broń, zanim zadała śmierć, rozpadła się w pył...
Śniła o rozwiewanych wiatrem czołgach i działach, pękających
lotniskowcach, rozpadających się fortecach... zielonych łąkach, bardziej i
bardziej czystej wodzie. Owa kojąca wizja towarzyszyła jej zamiast
poprzednich snów upiornych. Znów uwierzyła w Boga, który naprawdę
czuwa, a tylko jego obraz na swoje podobieństwo i na swój pożytek
wykrzywili kapłani. Mijały dni, tygodnie, więzienne lata... Zerwała mosty
wiodące w przeszłość. Wydarta ze swoich instynktów, bo nie można
powiedzieć z serca, Magnusa, zapomniała o miłości i nienawiści do ojca, nie
wspominała już matki. Napisała oświadczenie, że w razie akcji
terrorystycznej zmierzającej do uwolnienia jej w zamian za zakładników, nie
opuści więzienia i nie powróci do „Armii". Przez całe lata jednak w
więzieniu była jedynie Albakorą.
Kiedyś w tamtym okresie zgłosiła się na apel rodziców dziecka rannego
w zamachu terrorystycznym. Chodziło o krew rzadkiej grupy. Ona właśnie
miała taką. Rodzicie dziecka odmówili.
Kilka lat później lekarz przypomniał jej zdarzenie z odrzuconą krwią
Albakory... Powiedział, że po katastrofie potrzebna jest krew jej właśnie
grupy, dla małych bliźniaczek. Rodzice dziewczynek nic nie mają przeciw
temu, aby ratunek pochodził od niej, skoro ona chce ten ratunek przynieść.
Jakiś bardziej dociekliwy dziennikarz zaczął ponownie rozgrzebywać sprawę
Albakory. Jego artykuły rzuciły nieco inne światło na przebrzmiały już
postrach lotnisk, banków i przechodniów z ulicy. Swego czasu prasa
zachłystywała się sukcesem policji.
- Albakora osaczona! Albakora schwytana! Największe zwycięstwo
oddziałów specjalnych! Ząb trzonowy terroru wyrwany!
Istotnie, po rozbiciu ich grupy ustały brawurowe akcje, ale gdzie i do
kogo strzelała osobiście Albakorą?.. Na łamy prasy powróciła sprawa jej
gwałtu, uratowania dziecka na ulicy, listu do parlamentarzystki. Czytając o
tym wszystkim miała wrażenie, że ktoś inspiruje te artykuły, że ktoś odkrył
prawdę i nie chce zatrzymać jej wyłącznie dla siebie. Kto to mógł być?
Pewnego dnia zapytano ją, czy przyjmie gościa w celi. Jakaś starsza pani
zgłosiła się na wizytę. Strażniczka otworzyła drzwi i wtoczyła kobietę na
wózku. Poznała przybyłą. Przeszłość uparcie wracała.
Ona nigdy nie chciała już, zobaczyć tej kobiety. Starsza pani uśmiechnęła
się na swym wózku inwalidzkim.
- Poznajesz mnie. Nazywam się Flora Tokarsky. Nie mam misji Armii
Zbawienia ani chęci nawracania cię z jakiejkolwiek drogi. Przychodzę jak
ktoś, kto zrozumiał więcej niż swoje nieszczęście.
- Pani tu? Pani do mnie ze słowami otuchy? Ten wózek... ten wózek, od
tamtej pory?
- Tak, ale to nie ma znaczenia. Myślałam o tobie, musiałam przyjechać.
Ona pomyślała wtedy, że jest coś mocarnego w człowieku. Czy bez
ducha mogłaby być tak wspaniała jedynie ożywiona materia? To była kobieta
z krzyżykiem w ręce, na pochodzie w Segere, do której ona strzelała. Cóż
mogło ją tu sprowadzić?
W celi zapanowała cisza. Pani uśmiechnęła się znowu.
- Nie zrezygnowałam z walki o zahamowanie zabójczych zabiegów, ale
przebywając w wózku ciągle rozmyślam. Dlaczego do mnie strzelałaś?
Byłam w twoim domu, rozmawiałam z twoim ojcem i matką. Zrozumiałam,
że sprawa ma kilka wymiarów. Wstrząsnął mną gwałt zorganizowany przez
was na naszej działaczce, która potem też zwątpiła. Ludzkie macierzyństwo
po tym gwałcie przerosło jej siły. Czuła jedynie odrazę i rozpacz. Pojechała
do Anglii, przerwała ciążę. Nigdy już nie wróciła do równowagi - Flora
umilkła.
- Wybacz mi - powiedziała Maria Elwira. To czego doznała Eleonora, nie
równało się nawet z potwornościami, które ja przeżyłam. Potem wszystko co
miało związek z płodem, odczuwałam jako wdzieranie się we mnie kreta.
Pozostawałam w szoku, z którego nikt mnie nie leczył. Byłam osaczona,
zmuszono mnie do urodzenia i wychowania Mangusa, ale to działo się w
strefie katastrofy, która później nastąpiła - powiedziała Maria Elwira i
umilkła.
Starsza pani ujęła obydwiema rękami jej dłoń, uścisnęła ją.
- Nazywam się Flora Tokarsky - powtórzyła. - Mów mi po prostu Flora.
Wiem o tobie dużo - powiedziała z ciepłym uśmiechem. Maria milczała. To
był powrót do innego, gorszego niż więzienny świata, nie chciała tam
wracać. Flora patrzyła jej w oczy.
- Nie wolno wydzierać siłą i zabijać istot, które zaczęły już żyć. Ale
uproszczenia prawd są gorsze od kłamstw. Kraj, z którego pochodzę
przeżywa ciągle najazdy i niewole. Ojciec mój zginął w wojnie obronnej z
sąsiadami z Zachodu, matkę zamordowali ci ze Wschodu. Siostrę
uprowadzono gdzież w lodowe tajgi. Zobaczyłyśmy się po czterdziestu
latach, po moim wypadku, gdy przyjechała tutaj zaopiekować się mną.
Opowiadała mi o niewoli... sowieckiej. Prowadzili kobiety przez zamarznięte
stepy do syberyjskiego obozu. Po drodze gwałcili je. Mieli szałasy, chleb,
było u nich cieplej niż na mroźnym powietrzu. Wielka jest wola ratowania
życia. Młode więźniarki nie zawsze stawiały opór. Ale jedna nawet, za cenę
przetrwania, broniła się przed gwałtem. Była silna, pogodna, zdrowa miała
szansę przeżycia katorgi. Wreszcie dopadło ją kilku. Na drugi dzień droga
konwoju wiodła przez jezioro. Dziewczyna skoczyła do przerębla w lodowatą
wodę...
W tej chwili coś zachrobotało na więziennym korytarzu. Do celi zajrzała
strażniczka.
- Wszystko w porządku? - zapytała wdzierając się w tę rozmowę obcym,
ciałem. - Pora kończyć wizytę - dorzuciła i rygiel w drzwiach przesunął się
znowu.
Flora po chwili podjęła przerwany wątek. - Rodziców straciłam w
dzieciństwie, syn mój i córka zginęli w katastrofie lotniczej, mąż zginał od
bomby podłożonej na ulicy w Beldown...
- A ciebie okaleczyła nawiedzona terrorystka - powiedziała głucho Maria
Elwira. Tamta uśmiechnęła się w swój ciepły sposób.
- Przez wiele lat byłam pielęgniarką w prywatnej klinice - mówiła dalej
Flora. - Asystowałam przy przerywaniu ciąży. Było to w kraju, gdzie mimo
wysokiej cywilizacji zabiegi traktowane są jak higiena osobista. Codziennie
widziałam różową krew.
Patrzyłam na to i narastał we mnie bunt. Widziałam te dzieci coraz
większe, wpadłam w obsesję, kompleks mój narastał. Czułam się katem. - W
czym uczestniczysz? - pytałam sama siebie. Zaczęły nawiedzać mnie
koszmary... I przyszedł cios, moje dzieci zginęły w rozbitym samolocie.
Potraktowałam to jako karę bożą. Porzuciłam upiorną klinikę. Uciekłam do
kraju, w którym patrząc na lekarzy i szpital nie musiałam utożsamiać ich z
zabójstwami, przy których asystowałam. Osiedliłam się tu na stałe. Kupiłam
dom. Zaczęłam nowe życie. Ale ten kraj ugościł mnie bombą na ulicy,
zabierając mi męża... Wierzyłam w swoją misję, chciałam odkupić grzeszne
lata. Twoje strzały przerwały tę wiarę. Pojechałam do proroka z Carin...
Powiedział, że byłaś u niego, że nie jesteś i nigdy nie byłaś Albakorą o
jakiej pisano w gazetach. To przemieniona w przeciwną energię, zniewolona
natura strzelała w Segers, spiętrzona woda, zrywająca brzegi... Więc gdzie
jest racja?... Można pozwolić na wydzieranie z łona matki żyjące już istoty
ludzkie? Nie czujesz Mario Elwiro? Tu jest dramat!
- Ten dramat, to mój dramat - powiedziała Maria. - Poznałam go jak nic
na świecie. Floro. Ludzie tworzący modlitwy i prawa w imieniu Boga są
butni.
Zapomnieli, że są omylni. Sami ustanowili dogmaty, podpisali pod nim
Boga. Skoro mieli już prawdę boską, zostawili w spokoju szczegóły. W tym
co zrobił Bóg nie ma takich pomyłek. Bóg nie nakazuje oceanom, by
mieściły się w korytach strumieni, głazom, żeby rodziły drzewa, człowieczej
matce z sercem do miłowania dzieci, żeby rodziła potomstwo szakali... Więc
jeżeli Bóg wydaje się złoczyńcą, wiadomo, że kłamią kapłani.
Na lampie usiadła ćma. Była brunatno - aksamitna. Miała wielkie oczy.
- Masz towarzyszkę... - powiedziała Flora.
- Tak, to Liwia. Jest ze mnąjuż kilka dni.
- Liwia?
-Liwia, Tak j ą nazwałam. Godzinami patrzymy na siebie. Ona podobna
jest do mnie. Była gąsienicą, potem larwą, rozerwała kokon i wyrosły jej
skrzydła w ostatnim przeobrażeniu.
Nie pobiera pokarmu. Żyje przeszłością. Flora podjechała bliżej na
inwalidzkim wózku. Pocałowała Marię Elwirę i uścisnęła jej rękę... A co
powiedział pustelnik z Carin?
- Ołtarze to narzędzia władania. Bóg jeżeli jest, mieszka w człowieku,
czuje się to wówczas sercem.
Strażniczka wytoczyła wózek za drzwi obite blachą. Flora odjechała.
Prawdziwy Bóg pozostał. I patrzyła na nią
wielkimi oczami Liwia, ćma, która była larwą i kokonem, a umrze
skrzydlata.
Morze tej jesieni było płaskie. O świcie mgła leżała przy burtach, nieraz
unosiła się obłokiem, aż do horyzontu. Dzień przyniósł pracę. Rybacy
twierdzą, że im mniejszy statek tym więcej na nim roboty. Prawda to szczera.
Kuk na kutrze nie powinien mieć czasu na nic poza garami i szczotką - to
także stara rybacka prawda. Tak było też z Marią Elwirą. Gotowała zupę ze
świeżego dorsza, prażyła płatki ze śliwkami, myła gary, szorowała podłogę w
kambuzie. Rozmyślała ta druga...
Tej nocy był u niej Magnus. Miał trzy lata. Kupiła mu latawiec na bardzo
długiej żyłce. Unosił się wysoko nad drzewami w zielonym parku, do którego
chodzili jak dobra matka z miłym sercu dzieckiem. Biegała szybko po
alejkach, żeby latawiec poszybował wraz z ptakami, które bały się go jak
jastrzębia... Nic nie działo się złego tej nocy. Matka jaskółka nie była przebita
drzazgą, a jej pisklęta rozdeptane w krwawe plamy z jasnożółtymi dziobami,
Ale dlaczego oni wszyscy, po owym majstersztyku operacyjnym, jakim było
porwanie samolotu i uwolnienie więźniów, zostali wytropieni? Dalidę
zatrzymano w klasztornej celi, Otrzymała wyrok wieloletni. Nie miała w tym
więzieniu swojego Boga, Nie miała wizji rozpadającego się świata przemocy
ze stali. Nie umiała być drzewem. Targnęła się tym razem na własne życie.
Presilę schwytano w parku, gdzie ukryła się podczas inwazji policji na
klasztor. Też była ranna. Otrzymała kilkanaście lat więzienia. Maria Elwira
nie znała jej dalszego losu.
Sprawa ich klęski, po największym sukcesie została wyjaśniona dopiero
po kilku latach. Czytając w więzieniu gazety, prawdę i nieprawdę o akcjach,
którymi „kierowała", przeczytała między wierszami także to, co nie było
napisane... Bank dostarczył pieniądze jakich żądała. Były to używane
banknoty 20 - i 50 - dolarowe, ale ktoś z tamtej strony pomyślał o tych
pieniądzach zanim stały się pilnie potrzebne. Spodziewając się kolejnej akcji
z zakładnikami, w zamian za wysoki okup przygotowano pieniądze
napromieniowane. Wystarczyło później poddać specjalnemu podświetleniu
stosy banknotów z dziennych utargów, aby odnaleźć fosforyzujące papiery
trefne, które w owym samolocie otrzymała.
Zainkasowała 2 mln dolarów, przeszło 2 tys. banknotów, przeszło 28 tys.
nitek do kłębka ich kryjówek.
Policja przy pomocy banku zaczęła szybko wyłapywać fosforyzujące 20 -
i 50-dolarówki. Najpierw zlokalizowano wydaj ącego je Terry'ego, potem
któregoś ze strzelców. Pieniądze pojawiły się też w malej osadzie u wzgórza,
na którym mieścił się klasztor. Szybko ustalono, że pochodzą one od sióstr w
brązowych habitach... Skok na samolot okazał się maj stersztykiem szefa
brygady antyterrorystycznej z Beldown, a nie Jassa i jej, Albakory... To były
jednak już wydarzenia obce, jakby nie z jej życiorysu.
Otworzyła oczy, nie było gwiazd w skajlajcie, po metalowych prętach
nad grubymi szybami hulał wiatr i przelewała się woda. W kubryku coś
uparcie przewalało się z burty na burtę. Z pokładu dobiegały pokrzykiwania
mężczyzn. Przypomniała sobie, że wieczorem radio nadawało komunikat o
sztormie. Ubierała się powoli, czując w swojej klatce wzmagające się
szaleństwo morza. Maszyna chrapała, gdy kadłub ze sterczącą do góry rufą
przepadał w rozpadlinach fal. Ruszyła do kambuza. Garnki i talerze tkwiły w
swoich przegrodach, grze-chocząc i podzwaniając w miejscu. Coś urwało się
z uwięzi i turlało po podłodze, szuflada wypadła do połowy i tak sterczała.
Maszyna znów zagdakała, jakby chciała przerwać, dziób poszybował do góry
i stał chwilę w miejscu. Na górze ktoś otworzył właz. Ryk sztormu wdarł się
do kutra. Z góry chlusnęła woda. Graham zajrzał do kambuza.
- Sztorm tężeje, trzymaj wszystko w kupie, bo się rozpełznie i będzie
wojować w przechyłach.
Graham poszedł do swojej roboty. Ona przysiadła na jakiejś krawędzi, bo
podłoga uciekała, a potem uderzała całą mocą w stopy, gdy zaczynała
szybować do góry. Za okrągłym bula-jem świt wstał mroczny jak na
podbiegunowym kręgu. Światło w żarówce też było ciemne i mętne, chociaż
maszyna wyła na wysokich obrotach.
Maria Elwira zapaliła gaz pod kuchenką. Kardan z czajnikiem na
wahadłowym zawieszeniu latał niczem oszalały. Wiedziała, że ludzie muszą
dostać gorącą kawę, herbatę, a później gęstą owsiankę.
- Póki normalnie działa kuchnia, żegluga jest normalna - powiedział
Graham, gdy ostatnio powiało większym wiatrem.
Wzięła czajnik i pobielałe kubki. Graham stał w sterówce za kółkiem,
ludzie przywiązani linami do masztu i relingów walczyli ze skrzynkami na
rybę. Trzeba było je powiązać, przykryć plandeką i znowu powiązać.
Zerwane ze sztapli pudła, wiatr porywał i unosił za burtę. Głębokie przechyły
rozwalały z trudem ustawione stosy. Podała kubek szyprowi. Na pokładzie
duża skrzynka wyrwała się z rąk rybaka. Poszybowała do góry i wyrżnęła w
szybę sterówki, która pękła gwiaździstymi rysami. Graham zaklnął. Dziób
zapadł w rozpadlinę. Kawa wylała się na sterowe koło. Teraz morze przed
dziobem było płaskie, bo fala szła długa. Statek wspiął się na nią powoli w
jednostajnym pomruku maszyny. Nagle urwała się woda przed dziobem.
Śruba wyszła z toni, zwolnione z oporu łopaty wirowały ze świstem. Coś
złego było w tym łoskocie.
Kuter zarył się, woda poszła wysoko po pokładzie, rozwalając pryzmę
skrzyń, którą ludzie kończyli już wiązać.
Teraz ciężkie, drewniane pudła sztormowały bez przeszkód po deku.
- Skrzynki za burtę! - krzyczał Graham ze sterówki. Ktoś miał rozbitą
twarz, krew ciekła mu strugą na pomarańczowy kombinezon, inny utykał na
nogę. Wyrzucali pudła do spienionego morza. Nie dało się ich powiązać na
takiej fali. Stanowiły groźną płaszczyznę, jak źle ustawiony żagiel... Maszyna
znowu krztusiła się i przerywała. Kuter zarył się, a polem wynurzył wysoko.
Sztormowy taniec trwał, godziny mijały, zaczął zacinać deszcz i zrobiło się
ciemno. Zapadła noc. Prognozy zapowiadały tężenie wichury i porwiste
szkwały...
Maria walczyła z naczyniami, - ugotowała owsiankę, która wylewała się z
kubków, gdy sięgali po nią rybacy. Do wieczora nic się jednak nie stało
statkowi i ludziom. Graham, wyznaczył sztormowe wachty. Marii kazał iść
spać, żeby wypoczęła, bo nazajutrz mogło być gorzej. Poszła do swojej
dziury, gdzie oprócz koi i szafki były tylko stalowe szoty, wibrujące teraz aż
do bólu zębów, Trudno było spać w takim huku. Po skajlajcie coraz częściej
przelewała się woda. Fala widocznie stale gościła na pokładzie. Maria Elwira
zapadła w bezruch, tkwiła półleżąc w wąskiej koi. Usnęła, ale nie był to sen...
Mary, widziadła, powroty... Szczęśliwe dzieciństwo, dom nabożny, w którym
nie można było śmiać się w piątki, krzyczeć i po prostu jeść, tylko spożywać
dary boże, był jednak najlepszym miejscem na świecie, Pewnie był taki przez
ciepły uśmiech matki i jej zawsze życzliwe milczenie. Młodość, szkoła, teatr
amatorski, żaglówka klubowa w przystani; Edgar i pierwsza miłość... To był
świat, który trwał krótki, ale był. Był kiedyś. I pojawili się szakale. Kret! Ból,
niepojęty w swym rozmiarze wstręt, przerażenie, rozpacz, epileptyczne
zaćmienie mózgu. A Magnus! Magnus zwyczajne dziecko. Tylko wargi... i
oczy... Oczy takie same jak... jak... Przebudziła się ze snu nie snu, mary nie
mary. Kuter.. zlatywał.. ze szczytów w przepaścike. Maszyna wyła, to znów
niemal milkła w zależności od ataku morza. Z pokładu dochodziły
nawoływania ciągle walczących z żywiołem mężczyzn, Nagły głębszy niż
inne przechył omal nie wyrzucił jej z koi. Leżała za wysoką deską, która nie
pozwoliła na wypadnięcie. Ci w sztormiarkach na górze nie mieli czasu na
przeszłość, walczyli o przetrwanie teraz. Do niej wracały upiory... Magnus...
czy musiało tak potoczyć się jego życie. Będąc w więzieniu czytała w
gazetach o najemnej bandzie, która stawała się coraz bardziej głośna.
Przewodził jej młody człowiek, ciągle nie rozpoznany przez policję. Nie
znane było nazwisko ni pochodzenie bandyty.
W Beldown uprowadzono dwoje dzieci, brata i siostrę. Rodzice
zawiadomili policję. Dzieci znaleziono rozerwane granatem. Podobny
przypadek zdarzył się w Danii. Okoliczności zabójstwa dwóch
dziesięcioletnich bliźniaczek były takie same. Bandyci czekali na okup
dokładnie tak długo jak zapowiedzieli przez telefon, potem w ziemiance,
gdzie przetrzymywali dziewczynki zdetonowali plastik. W Anglii, w
podobny sposób zostało, zamordowanych dwóch chłopców, chociaż ich
rodzice przygotowali okup. Następnie ucichły wieści o działalności strasznej
grupy, ale nie dlatego, że zaprzestała ona swojego procederu. Po prostu
wszystko odbywało się już bardzo po cichu. Przerażeni rodzice spełniali
dyskretnie polecenia porywaczy, które przeważnie przekraczały ich
możliwości. Pod bandę poczęli podszywać się inni porywacze. Rozpoczął się
kidnapingowy horror. Potem zaczęły ginąć młode kobiety. Kilka dni po
ślubie lub urodzeniu dziecka... „Szczur" - szef grupy po każdej akcji
zostawiał trupy. Zabijał kasjerki i jubilerów, polityków i przedsiębiorców.
Wiele wskazywało, że w morderstwach tych nie chodzi nawet o terror.
„Szczur" prawdopodobnie był psychopatą, niezwykłym zboczeńcem,
mordercą. Napady, które organizował, były j ednak przeprowadzane
bezbłędnie. Po jakimś czasie banda wymyśliła nową okropność. Porywano
znane osoby. Do czasu wykupienia ofiar, torturowano je, przesyłając taśmy
magnetowidowe z nagraniami tych zbrodni rodzinom, z żądaniami ciągle
podwyższonego okupu. Chwilami myślała, że gdy wyjdzie z więzienia
nawiąże kontakt z organizacj ą, aby rozszyfrować tę bandę i rozbić j ą od
wewnątrz. Wspomnienia jednak z okresu, gdy była Albakorą należały do
tych, które starannie odpędzała.
A Magnus? No właśnie. Wiadomość o jego śmierci przeżyta
nadspodziewanie głęboko. Od chwili gdy się o tej śmierci dowiedziała, z dnia
na dzień, z roku na rok pomniejszały się złe wspomnienia związane z
chłopcem. Narastał wyrzut, że była złą matką, bolała ją świadomość, że już
nie da się nic zrobić, że wszystko co związane było z dzieckiem, skończyło
się na zawsze. Okaleczyła Magnusa najpierw strasznymi myślami... Czy
mogło prawidłowo rozwijać się dziecko, w którym ciągle widziała upiora?
Okaleczyła go później fizycznie, tracąc panowanie nad sobą, gdy jej walka o
normalne macierzyństwo została przegrana... Byt czas, gdy przestały ją
dręczyć wspomnienia szakali i gwałtu. Był taki czas... Śmierć Magnusa stała
się dla niej końcem przeszłości, ale przeszłość nie chciała umierać.
Los zakpił z niej jeszcze raz. Z więzienia powróciła do domu rodzinnego,
który od śmierci rodziców był nie zamieszkany.
...Wówczas w nocy zobaczyła Hydego, który - mimo iż dosięgła go ręka
sprawiedliwości stanął przed nią cały i
zdrowy jak wilkołak, którego zabito, ale nie rozerwano mu serca, więc
zmartwychwstał.
Potwór śmiał się wąskimi jak dżdżownice wargami, i był olbrzymi jak
wówczas... Za nim przy drzwiach majaczył inny upiór. Nie była już
Albakorą, nie rzuciła się na bandytów.
- Poznajesz mnie, mamuśka? - zaśmiał się Hyde, - Magnus jestem, twój
syn. Myślałam, że Albakora jest dzielna, a ty mdlejesz na widok dziecka,
które wstało z grobu, żeby powitać rodzicielkę?
- Magnus?!... Ty żyjesz? - usłyszała swój zdławiony głos. Nie wie jaki
skurcz chwycił ją wówczas. Radość to była?
- Witamy panią w domu -powiedział, ten przy drzwiach. - Droga do nas
otwarta. On -wskazał na Magnusa - udaje trupa, bo tak mu łatwiej żyć.
- Poznajcie się, to Gass, żołnierz wolności, a ty - Magnus podszedł bliżej
- podobno jesteś już zdarta, ale przyjmujemy cię. Mamy tu magazyn z
zabawkami. Piśniesz, - wiesz co cię czeka.
Następnego dnia przyszedł do jej pokoju sam.
- Chcę, żebyś tu mieszkała. Będziesz kryć arsenał.
Robotę też jakąś dostaniesz, ale jak mi się coś nie spodoba, zginiesz w
przeręblu, wściekła suko...
Uniósł rękę, zacisnął pięść i zdzielił ją jak boksera w ringu. Upadła.
Kopnął ją. Patrzyła do góry. Coś musiało być w jej spojrzeniu, bo zatrzymał
nogę w rozmachu do następnego ciosu. Twarz miał wydłużoną jak hiena. To
nie był Hyde, to był jej syn, pomiot szakali, Magnus.
Zerwała się susem opanowanym w Libanie. Chwyciła oburącz ciężkie
dębowe krzesło. Wywinęła nim nad głową szakala i zdzieliła go w nogi.
Bandyta z rozmachem zwalił się na ziemię. Oparła nogę krzesła o jego szyję.
Nie spodziewał się takiego ataku. - Albakora?! No, jeszcze umiesz się ruszać
jak trzeba. Musisz trenować. Przyjmę cię na próbę - bełkotał z podłogi.
Odstawiła krzesło na bok.
Poszedł, utykając na nogę, w którą oberwał. Ale ona wiedziała, że ma do
wyboru walkę lub katorgę. Jej niepokorna natura wybrała to pierwsze.
Drugiego dnia rano zeszła do sutereny i piwnicy. Na dole w starym
mieszkaniu nocnego stróża były stalowe drzwi. Pamiętała, że pod krokwią
dachu dziadek, a później ojciec, trzymał pęk zapasowych kluczy. Minęły lata,
pomarli ludzie, ale klucze tam zostały Otworzyła metalowe wrota. Był to
arsenał i skład zrabowanych kosztowności. Wzięła kilka granatów i pistolet
maszynowy, broń z którą dobrze zapoznała się w Libanie. Zatarła ślady
pobytu. Przypomniało jej się, że dziadek marynarz w kilku pomieszczeniach
dla służby miał zainstalowane tuby głosowe, jakie były powszechne wówczas
na statkach. Jeden z przewodów „telefonicznych" biegł właśnie z
pomieszczenia nocnego stróża do gabinetu dziadka, a później ojca. Znalazła
za starą kanapą głosowe wejścia. Przewody rurowe zatkane byty korkami
oprawionymi w mosiężne uchwyty. Wyjęła je i zabrała wraz z bronią. W
pokoju skonstruowała urządzenie takie jak w porywanych samolotach i
czekała.
Prymitywny, ale doskonale działaj ący przewód głosowy w apartamencie
ojca przemówił. Pobiegł nim do góry hałas układanych skrzyń, szczęk metalu
i strzępy rozmowy.
- Jeżeli nie rozbijemy Sycylijczyka, przegramy.
- Trzeba najpierw załatwić tę sukę na górze, - To był głos Magnusa.
- Wybiła ci oko, chcesz zemsty? - pytał drugi bandyta.
- Tacy, załatwili ją raz. Gryzła i oberwała. Z tego ja się urodziłem.
Dziadek i ksiądz kazali, żeby mnie kochała, więc dostała pierdolca. Jeździła
ze mną do parku, kupowała zabawki, ale zawsze od niej wiało trupim jadem.
- Patrzcie, „Szczur" boi się mamy - zaśmiał się tamten.
Zdrętwiała. Więc nie rozpoznanym kidnaperem i mordercą był
Magnus?!... Doznała zaćmienia jak wówczas, gdy zobaczyła na strychu
rozdartą kotkę. W tubach chwilę panowała cisza.
- A ty pamiętasz swoich? - zapytał Magnus.
- Ja? - roześmiał się Gass. - Mój stary jest inżynierem.
Budował mosty. Wie, że strzelam i podkładam plastik. Jak miał
pięćdziesiąt lat, upatrzył sobie dwudziestolenią kurwę w kabarecie. Ożenił się
z nią. Ja urodziłem się i byłem dzieckiem miłości. Tyle, że ta dziwka rypała
się z iluzjonistą w cyrku. No i ja byłem, dzieckiem miłości, ale tego
cyrkowca i mamy tancerki. Ona spała też z innymi ale stary kiedy przyleciał
z Kalifornii złapał w kojce na łodzi maga. Masz trochę whisky? - przerwał
opowieść Gass.
Po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Wydało się, że jestem
skurwysynkiem. Przyszywany tatuś przestał mnie kąpać w mleku. Z kurwą,
dogadał się w łóżku. A cały jad przelał na mnie. Słyszałem ich rozmowy o
cyrkowym bękarcie. Zabrałem świecidła z sejfu, forsę i ruszyłem w mgłę.
Nie szukali mnie, byli zadowoleni, że prysnąłem. Ja nie mam matki Albakory
i ojca sławnego strzelca najemnego.
- Wszystko gnój... - skomentował Magnus. Chlupnęła whisky, któryś z
bandytów się zakrztusił.
- Po co one nas rodziły... - powiedział Gass.
- Musiały. Zauważyłeś, jak te, których dopadniemy, boją się brzucha.
- Najlepszy bajer, że zrobimy im dzidziusia, wtedy dają dobrze,
podziękować Bogu jak zrobimy swoje, dalej ksiądz i policjant dopilnują,
żeby urodziły. Ratunek widzą w nas, że jak będą dobre, to im nie zrobimy
terrorysty - śmiał się Magnus.
Przymknęła oczy, przygryzła usta, minęło ćwierć wieku, ale pamiętała ten
ton jakby zdarzenia w piwnicy rozwalonego domu działy się dzisiaj. Głos
Magnusa, bełkotliwy, z domieszką cynicznej maniery, dudniący w
przewodach akustycznych, był głosem Hydego.
- Mam pomysł - powiedział - pogawędzimy z Albakorą na górze.
Chwilę trwała cisza. Tuby starego urządzenia zamilkły. W ową pustkę
wdarł się śmiech Hydego - taki jak wówczas. Odgłosy dobiegające ze
stróżówki wskazywały, że bandyci szykują się do wyjścia. Odbezpieczyła
granaty i powiesiła je na haczykach. Przebrała się w panterkę. Odbezpieczyła
pistolet, stanęła przy ścianie. Zgasiła światło. Do mrocznego pokoju weszło
dwóch ludzi.
- Zapal lampę - warknął Magnus.
- Ja widzę po ciemku - powiedziała spokojnie.
Któryś ze zbirów odnalazł i przycisnął włącznik. Jasny blask oślepił
bandytów. Zaraz jednak zauważyli wiszące na bloczkach granaty. Ten drugi
wodził lufą pistoletu po pokoju.
- Wejdźcie dalej chłopcy... - powiedziała niemal ciepło. Obaj jak na
komendę zwrócili się do niej. Natychmiast zrozumieli sens urządzenia
połączonego z jej ramieniem. Stała na szeroko rozstawionych nogach.
Trzymała broń
skierowaną na szakali.
- Nie zgłosiłam w „Armii", że tu jest Szczur, bo jutro zjadłyby was ryby.
Ty gówniarzu, odłóż pistolet, a ty bat, bo wam podziurawię kolana.
- Albakora...? - wyseplenił ten niższy.
Magnus zrobił krok w jej kierunku, był blisko. Rzuciła okiem na muszkę
automatu, i bat w jego ręku. Nacisnęła spust. Huk trzech wystrzałów
wypełnił cichy dom. Gruby nahaj ułamał się tuż przy dłoniach bandyty i
zwisał na włóknach ku ziemi. Odłóż to - warknęła do drugiego szakala,
kierując lufę na pistolet w jego ręce. Bandyta położył broń na stole.
- Kompromitujecie ideę walki terrorystycznej, dlat
W rogu walizeczki leżał gruby plik pieniędzy spięt
- Kompromitujecie ideę walki terrorystycznej, dlatego zginiecie pod
knutem. I jeszcze jedno, gdybym o zwykłej godzinie nie zgłosiła hasła, mój
list z danymi, kim jest Szczur i gdzie was szukać zostanie doręczony do
bojówki. Lepiej więc, żebym żyła, prawda?
- Suka - warknął Magnus. - Z policją sobie poradzicie, z „Armią" na
pewno nie - dodała Albakora.
Jej aktorstwo znów odniosło sukces. Jadowity grymas wykrzywił twarz
młodego Hyde'a,
- Wygrałaś - bandyta uniósł ręce do góry. Drugi zbir uczynił ten sam gest.
- Gratuluję pani, Magnus powinien być dumny...
- Śmierdzi od was wódką-powiedziała z obrzydzeniem. Bandyci powoli
ruszyli ku drzwiom.
...Sen nie sen, mara nie mara, przeszłość zmieszała się w niej z kutrową
ciszą i sztormem. Tkwiła w ciemnościach daleka i bliska sprawom sprzed lat
i ostatnim wydarzeniom. Była daleko od korabia podrzucanego coraz wyżej i
mocniej falami lecącymi z czarnej otchłani... Magnus z latawcem na
kolorowym sznureczku... Mamo, ja chce oranżady, chcę galaretkę z
pomarańczami... Masz, synku, ta jest ananasowa, jeszcze lepsza... Chodź do
mnie, mama włoży ci płaszczyk, zrobiło się zimno... Dziecko jak dziecko,
matka jak matka... Gdzie jest więc ciemność, gdzie jasność, gdzie Bóg w tym
wszystkim?... Bóg jest dla całej ludzkości, nie dla jednego Magnusa, czy
jednej Marii Elwiry... A prawda o gwałcie i macierzyństwie? Może być
większa zbrodnia i tortura, bardziej makabryczny horror niż nakaz trwania w
oczekiwaniu na narodziny bestii z własnego ciała?... Jeżeli Bóg wydaje się
głupcem i złoczyńcą wiadomo, że kłamią kapłani...
Ale co to? Stała się dziwna cisza. Ryk morza i huk fal zdawały się też być
ciszą. Wyrwana ze świata rzeczywistości, dalekiej od morza i ziemi
zrozumiała, że na miotanym sztormem statku zamilkła maszyna. Rybacy
mówili, że gdy tak się stanie, łoskot sztormu pogłębia jedynie ciszę, która
niebawem przyjdzie. Teraz statek stawał dęba i walił się w rozpadliny morza
jakoś bardziej gwałtownie. To fale obróciły korab burtą i bijąc w bok, robiły
sobie z niego igraszkę. Pokrzykiwania mężczyzn umilkły. Cisza była groźna.
Coś zastukało na wąskim korytarzu. Ktoś otworzył drzwi. W świetle mdłej
lampki stal Graham Barents, w ręku trzymał pomarańczowy kombinezon,
sam był w kufajce i filcowych butach.
- Ubieraj to Maria, łożysko poszło na wale. Robimy, ale sztorm wieje na
rafy, może trzeba będzie opuścić pudło.
- To jest twoje ubranie powiedziała usiłując stanąć na uciekającej w bok
podłodze. -Nie dyskutuj Maria!
- Ja mam kapok - nie ustępowała.
- Wkładaj kombinezon i wychodź do sterówki! - podniósł głos szyper,
rzucił ubranie na koję i wyszedł. Lampka elektryczna nie dawała światła,
usiłowała zapalić nietoperza, udało się wreszcie. Czerwonawe refleksy
rozpełzły się po ciemnych kątach. Zauważyła, że z pootwieranych szafek
rzeczy wypadły na podłogę i tańczyły, wraz z przechyłami kadłuba. Siedziała
na koi zaparta nogami w podłogę. Powoli powracała do czasu teraźniejszego
i kutrowej rzeczywistości. Rybacy mieli ubrania specjalne, które w razie
zmycia za burtę zabezpieczały ich przed utonięciem. Szyper nie powinien
zabrać jej w morze bez podobnego sprzętu. Awaria maszyny w sztormie to
złamane skrzydło ptaka w locie.
...Graham Barents oddał jej swój kombinezon. Miał żonę i troje dzieci...
Utrzymywał tę rodzinę. Ona była Liwią, ćmą w ostatnim przeobrażeniu,
która żyła jedynie przeszłością.
Może prawdziwy Bóg wysłuchał modlitwy, zesłał ten sztorm i zatrzymał
bieg maszyny. Ale Bóg pobudził też poczucie obowiązku Barentsa
Grahama...
- Włóż kombinezon Mario - to polecenie szypra. Graham nie ustąpi. O ile
trzeba będzie opuścić kuter, Graham zamarznie w kufajce, jak dziesiątki
innych rybaków w takiej sytuacji. Ona spotka w porcie jego żonę, spojrzy w
oczy jego dzieciom... Co w nich zobaczy?... Nie. Tak się nie stanie! Myśl jej
była chłodna. Włożyła ubranie, nie zapinając zamków. Wyszła do sterówki.
Młody Albert Wadlelgh stał przy sterze, obracał kółkiem jak dziecinną
zabawką. Statek pozbawiony zdolności manewrowej nie reagował na
sterowanie. Rybak był w szczelnie zapiętym kombinezonie.
- Zaciągnij zamki i przyklep rzepy - powiedział patrząc na nią. - Widzisz
co się robi, w każdej chwili może być wywrotka... Kuter sztormował burtą.
Olbrzymie fala obracały go rufą do swych taranów i wówczas tony wody
zwalały się na pokład. Kadłub niemal wyginał się pod ich ciężarem. Pawęż
znikała pod kipielą, a dziób wędrował do góry, by potem runąć w przepaść
między nagle ustępującymi górami wodnymi.
- Czy szyper ma drugi kombinezon? - zapytała przekrzykując łoskot
morza. Rybak za sterem milczał. W słabym blasku lampki widziała jego
twarz. Nie było odpowiedzi na je pytanie. Zrozumiała. Ruszyła w dół po
metalowej drabince, gdzie trzej ludzie usiłowali uruchomić mechanizm.
W czeluści kutra widać było nieruchomy kadłub maszyny i przyssane do
niego sylwetki. Panowała cisza. Czasem brzęknął klucz lub padło słowo, też
jakby z metalu. Stała, patrzyła. Zdawało się, że ci ludzie nie czują, chwiejby,
nie podlegają prawom grawitacji, bo wyzwolili się z ludzkiego ciężaru.
Graham zauważył ją.
- Maria, przywołaj Irwina!
Ruszyła do góry. Oni robili tę maszynę, padali, wstawali i robili...
Pomieszczenie było zbyt małe dla czterech, nie mieściło się osiem rąk na
bloku. Graham kolejno wysyłał rybaków, żeby pospali dwie godziny od
razu... Drzwi do kubryka byty otwarte. Opierając się rękami o szoty w
korytarzu, dotarła do nich. Irwin Hudson klęczał. Oburącz obejmował pilers,
aby nie zjeżdżać w nurkujące kąty. Nie zauważył jej. Jego usta poruszały się,
patrzył daleko, rozmawiał z. Bogiem. Modlił się żarliwie. Wierzył w tę
modlitwę, była jego nadzieją. Podeszła, dotknęła ramienia rybaka. Spojrzał
na nią. Na jego
twarzy nie było przerażenia, była modlitwa.
- Irwin, szyper woła.
- Yes, Maria. Módl się do Boga, w nim nadzieja.
Poszedł Irwin. Uklękła, objęła oburącz pilers, gdyż tylko tak można było
utrzymać równowagę. Oparła głowę o mocne drzewce... Bóg jest stwórcą
całej ludzkości, nie kilku ludzi na okaleczonym statku w sztormie...Ale, oni
widzą swojego Pana, gdy pochyla się w wielkiej przestrzeni i trzyma
zbawczą rękę nad oceanem. Bóg jest w tobie. W nich był Bóg, a więc był w
ogóle.
...Panie uratuj ten statek, uratuj ludzi, niech wrócą do domów nad laguną,
zasiądą do wieczerzy z żonami i dziećmi... Spraw, aby znowu nie pojawiły
się w osadzie kobiety ubrane na czarno... Usta jej poruszały się, słowa były
głośne. Umilkła nagle. Ocknęła się z modlitwy i wiary. Wstała, ruszyła do
sterówki, w której wiatr huczał i kłębiły się kropelki wody. Rybak stał przy
sterze, chociaż statek steru nie słuchał. Dniało, ciemność ustępowała jasności.
Świt wstawał mroczny, słońce zasłaniały fale, woda mieszała się z
powietrzem. Rybak patrzył przez lornetę na zachód, tam były skały. Stanęła
znów
na
drabince.
W
metalowym
łuku
wyścig,
trwał.
Kilkudziesięciokilogramowa głowica wahała się na łańcuchach nad ludźmi.
Rozbebeszona maszyna, jak rozkrajany brzuch wieloryba, pokazywała
wnętrzności. Rybacy z kluczami w rękach tańczyli nad mechanicznym
tworem, który należało wyrwać z martwoty... Czy realne było naprawienie
tego mechanizmu w takich warunkach. Może, ale najpierw potrzebna była
wiara. Graham i jego ludzie mieli ją. Sztorm szalał, łożysko było już;
zmienione, należało teraz zmontować rozebraną maszynę, na wyścigi z
wichurą i śmiercią. Gdy ukażą się kamienne kły, w mechanizmie musi tętnić
życie. Pierwsze uderzenie kutra o kamień przerwie jego istnienie. Morze nie
uznaje kompromisów, jego terminy są święte.
Graham wygrzebał się z czeluści, wtoczył zmęczony i brudny do
sterówki. Popatrzył na niebo zasnute chmurami.
- W Bogu nadzieja, zdążymy, a jeżeli nie zapniesz kombinezonu i
skoczysz do wody jak wszyscy. Mamy ponton, poczekamy na ratunek.
Milczała. Graham popatrzył na nią uważnie.
- Ty coś kombinujesz, Maria.
- Słuchaj, Graham - powiedziała żarliwie - masz rodzinę, ja nie mam do
kogo wracać. Moje życie już dawno skończone. Nie skorzystam z twojego
ubrania...
Szyper postąpił do przodu, krew nabiegła mu do twarzy.
- Zamilcz! - powiedział przez zęby. - Nie wiesz co mówisz, kobieto! Będę
ratować się do końca, ale w sposób godny. Gdybym przeżył utratę statku, a
jeden człowiek zginąłby z braku ubrania, byłbym trupem bardziej niż ten, kto
utonął. Ja tego ubrania nie dotknę, chociażby puste poszło ze statkiem na
dno. Szyprowi nie wystarczy uratować życia, musi uratować jeszcze coś
ważniejszego... Od tego nie ma ucieczki.
Spuściła głowę. Wiedziała, że od praw jakimi kierował się Graham nie
było odwołania.
...A kim był Graham Barents, dla Marii Elwiry? Ojcem chrzestnym? Nie,
właśnie ojcem chrzestnym nie był.
Urodziła się w dniu, gdy Graham Barents kupił pierwszą łódź rybacką,
wypłynął na morze i przywiózł pełne lasty połowu. Przedtem był w ich domu
i przyniósł kwiaty dla matki. Długo patrzył na nowo urodzoną, dotknął jej
czoła. Coś mruczał. Potem twierdził, że, ta malutka przyniosła mu
szczęście... Graham był dalekim krewnym matki. Podobno pomagał jej, gdy
się uczyła, dał jakieś pieniądze na szkolę. No i matka, chciała, żeby został
chrzestnym Marii Elwiry. Ojciec nie bardzo był z tego zadowolony. Rybak?
Cóż to za splendor dla urzędnika bankowego. Graham szczerze radował się z
zaszczytu, ale chyba więcej z dziwnej miłości do maleństwa. Nie miał
wówczas jeszcze własnych dzieci. Uszył sobie garnitur, kupił prezent z litego
złota... Ale szef ojca w banku powiedział, że takie piękne dziecko trzymać do
chrztu to wielka przyjemność... Wbrew woli matki, ojciec przeprosił
Grahama Barentsa. Coś wymyślił śmiesznego. Nie musiało być mądre dla
rybaka bez szkół prawie, takiego, który chodzi swoimi ścieżkami.
W dniu jej chrztu Graham Barents wypłynął na morze, chociaż dostąpił
zaszczytu i był zaproszony na uroczystość kościelną i przyjęcie w domu.
Złoty łańcuszek przysłał przez brata i długo nie pokazywał się u Tellierów.
Potem kilka razy odwiedził matkę. Na weselu rybaka też była tylko matka.
Gdy ją, Elwirę, spotkało nieszczęście, przyszedł kilka razy do szpitala.
Później podobno wyzwał ojca od szubrawców za to, że godzi się na przymus
rodzenia przez Marię dziecka wbrew jej woli. Następnie pojawił się u niej w
więzieniu...
Teraz poszła do kambuza, usiłowała ustawić czajnik na rozbieganym
kardanie. Trzeba było podać coś ciepłego tym przy rozgrzebanej maszynie.
Naczynia, zapałki, nóż, wszystko uciekało jej z rąk.
W tym huku i ciszy rozległ się głos dzwonu, przenikliwy, nagły, chociaż
spodziewany, to jednak zaskakujący.
Ruszyła do sterówki. Graham patrzył na zachód, spojrzała tam także.
Daleko za kipielą szczerzyły się smocze zęby. Skaliste wybrzeże ni to rafy, ni
wyspy, było o milę, może dwie, prosto na kursie dryfu, niesionego sztormem
statku.
Przedłużyć łańcuchy w obydwu kotwicach! krzyknął Graham do ludzi
dokręcaj ących śruby na głowicy silnika. Teraz liczyła się każda sekunda.
Graham stanął przy niewładnym sterze. Dwaj rybacy zostali w maszynowni,
dwaj czołgali się do kotwicznego luku, zaraz potem przywiązani do masztu i
relingów, zataczając się i przewracając na chwiejbie ciągnęli ciężkie
łańcuchy. Ktoś przyniósł potężne szekle... Każdy dodatkowy metr uwięzi
zwiększał szansę statku i ludzi. Rozumieli to. Robota przy maszynie i
kotwicy była czepianiem się pazurami krawędzi, gdy nogi zgubiły oparcie.
Skały rosły, było widać ich stopnie. Woda biła o granitowe kły.
Zderzenie wydawało się nieuniknione.
- Obydwie kotwice przygotowane! - zameldował rybak z pokładu,
łańcuch musiał przygnieść mu rękę, krew kapała z niej obficie. Maria Elwira
pociągnęła go do kubryka, obmyła ranę, sięgnęła do apteczki, założyła
opatrunek.
Skały zbliżyły się bardzo Kuter wzlatywał ponad ich taras i przepadał w
toń, niżej niż leżały głazy.
- Prawa kotwica do morza! - krzyknął szyper. Przez łoskot wody na
kamieniach i huk wichury, przedarł się metaliczny zgrzyt i głośny grzechot
łańcucha. Zdawało się, że nastała cisza. Każdy, kto był niesiony niewładnym
statkiem, widział jak marynarze rzucają w toń stalowe haki, doznał nadziei.
Nadziei, niczego więcej. Bo czym jest nadzieja? Kotwica jak modlitwa... Czy
będzie wysłuchana? Czy Bóg zechce wysłuchać żarliwych próśb jednego
człowieka, jednej załogi ginącego korabia, jednej matki o zdrowie dziecka?
...Czy łańcuchy sięgną dna, czy może toń jest zbyt głęboka, czy haki znajdą
opór o który będą mogły zaczepić swe zęby, by przytrzymać statek przed
rozbiciem? Czy wreszcie uwięź wytrzyma pierwsze szarpnięcie?... Kotwica
to tylko nadzieja.
Na kutrze miotanym sztormem, gdy tuż było do granitu, zostały rzucona
kotwice, jak słowa żarliwej modlitwy. Zdawało się, że nastała cisza, ludzie
zamarli w oczekiwaniu. Nastąpi szarpnięcie? Stalowy hak znajdzie szczelinę
w kamiennym dnie, przytrzyma w bezpiecznym miejscu zagrożonego
śmiertelnie korabia, czy zawiedzie ta ostatnia... nadzieja?
- Bóg może was wysłuchać tylko wówczas, gdy wyczerpiecie wszystkie
możliwości ratunku - powiedział Graham.
Oni walczyli nie czekając na cud boży. Wichura była szybsza. Sztorm
przygnał bezwładny statek do smoczych
zębów z kamienia zanim tchnęli obroty w martwy mechanizm. Teraz
rzucili kotwicę. Żelazo, na którym nie mogli odpłynąć od niebezpieczeństwa.
Mogli mieć tylko nadzieję...
Była cisza. Statek wciąż dryfował na skały. Jeszcze kwadrans, jeszcze
pięć minut... Szyper nie dawał rozkazu
opuszczenia kutra. Kotwice były na dnie.
Obezwładniony statek rzadko dryfuje dziobem. Gdy nie przypięty żaglem
do powietrza lub śrubą do oporu wody, jest igraszką wichury i fali. Kręci się,
przechyla, płynie bokiem, obraca rufą. Kiedy spadną z jego dziobu do wody
ciężkie żelaza, jakby przystaje w chwili namysłu. Długie i szerokie łańcuchy
stawiają opór, dziób płynie wolniej niż rufa. Ale nic się jeszcze nie dzieje
ważnego, kadłub wykręca się powoli dziobem do fali, dryfuje nadal, niesiony
ku zagładzie... „Święta Kinga" obróciła się pawężą ku zębom rafy,
wystawiając na starcie mechanizm szczególny, śrubę, która nadaje ruch.
Wiedzieli wszyscy, że teraz, gdy nastąpi najmniejszy nawet zgrzyt metalu o
kamień, statek pozostanie tu na zawsze.
Oczekiwanie trwało, w ciemnościach ktoś powtarzał... I odpuść nam
nasze - winy, jako my odpuszczamy naszym winowajcom. Uratuj nas, Panie.
Uratuj nas, Panie! - powtórzyli inni. Maria Elwira trwała w mroku, trzymając
się masztu.
Teraz rufa „Świętej Kingi" zdawała się już ocierać o granitowy obelisk
sterczący z wody jak palec wskazujący niebo utrudzonym wędrowcom.
Maria przymknęła oczy, zdawało się jej, że już słyszy zgrzyt, którego jeszcze
nie było... Mimo nieustającego łoskotu panowała przeraźliwa cisza. Ale co
to? Maszt w jej rękach zachwiał się nagle. Kuter poderwany z dziobu siłą
kilkuset ton swej masy drżał w przedziwnej febrze. Maria Elwira otworzyła
oczy. Nie było już przed nią skał i jak palec boży obeliska. Zwrócona była do
dziobu, przed którym rozpościerało się wściekle jak rój szerszeni, zmieszane
z powietrzem, ale pozbawione skalnej palisady morze... A więc łańcuchy
sięgnęły dna i hak znalazł opór. Spojrzała do tyłu. Rufa „Świętej Kingi"
zdawała się tańczyć po skalnym tarasie. Statek uniknął zagłady. Zatrzymał
się o rzut kamieniem od śmierci. Czy tak wytrwa? Nadzieja była w kotwicy.
Graham ukląkł. Za nim uklękli rybacy, ona też uklękła. Przeżegnali się,
pokłonili Bogu. Ludzie wrócili do maszyny. Niewiele zostało tam roboty.
Graham potrząsnął jej ramieniem.
- Idź stąd, fala wysoka, zejdź pod dek.
Ruszyła do włazu, on do dziobu. Gdy wrócił, twarz miał szarą. Zajrzał do
maszynowego luku.
- Kończyć! - powiedział. - Trzyma tylko jedna kotwica.
Niezwykłe uczucie mają ludzie w czerepie bezwładnego statku, którym
ciska fala tuż przy skałach. Ratunek był blisko. Rybacy, mocowali przewody
paliwowe i elektryczne. Do rozruchu pozostawały minuty... Ten i ów wziął
głębszy oddech, zaciągnął się powietrzem. Było to westchnienie serdecznej
ulgi więc wysłuchał Bóg ich modlitwy?
W tę ciszę na szalejącym morzu wdarł się krzyk Irwina.
-Kotwica puściła!
Statek przesuwał się wolno do tyłu. Stalowy łańcuch drżał w kluzie, aż
wibracje biegły po burtach. A na dole zakręcili już pierwszy raz maszynę...
Zabrakło kwadransa, chyba mniej, aby można przeciwstawić mechanizm
atakom morza. Czyżby zakpiła nadzieja? Ludzie mieli zastygłe twarze. I
nagle łańcuch uderzył w otwór kluzy, wyprężył się. Hak kotwiczny jeszcze
raz złapał kamień. I oto statkiem wstrząsnęły inne wibracje, były silne.
Dochodziły z dołu. Przybywało ich. Narastały, łączyły się w jednolity
pomruk...Owo drżenie było muzyką jedyną. To martwy mechanizm ożył,
zbierał siłę, aby stawić czoła żywiołowi. Jeszcze kilka minut... Kotwice
muszą wytrzymać...
Graham przesunął manetkę, śruba poruszyła się w wodzie. Napięty
łańcuch, przestał grać. Dziób kutra powoli wjeżdżał na górę, którą nie.
podrzucała już nim, jak bezwładnym czerepem. Palisada smoczych zębów
ruszyła do tyłu, było jeszcze blisko, rufa niemal opierała się o skały, ale
szczeliny w kamieniach jak by zaczęły zachodzić mgłą. Graham uruchomił
windy. Kotwice podniosły się z dna. Poszły do góry, ciągle jeszcze
niewidoczne w tom. Wreszcie pokazały się jedna potem druga, między falami
wysokimi jak szczyty gór oszronione pianą na krawędziach... Graham stał za
sterem, powoli obracał kołem. Tarcza kompasu biegła w prawo. Pod kreską
obracały się trójkąty rumbów zgodnie zawoła człowieka. Szyper brał kurs na
każdej szerokości, jedyny...do życia... Świt wstał pogodny. Wichura uciekła
do przepastnych bukłaków, które pan zawiązał na mocny supeł. Nastała
cisza. Kutrem jeszcze rzucała martwica, tale morze od wschodu płaszczyło
się i fale traciły spienione grzbiety. W południe słoneczny blask objął
widnokrąg. Ciemna woda pojaśniała. Nad masztem pojawiły się mewy...
Maria robiła porządki w kambuzie. Ludzie cieszyli się rychłym powrotem do
domu... A ona? Ona wiedziała, że spotkanie z szakalami jest nieuniknione.
Tuż przed wyjazdem z domu usłyszała rozmowę o gwałcie Remis.
- Jak lala zła, trzeba straszyć ją brzuchem... Jeżeli trafisz na właściwy
dzień, zawsze dostaniesz jak trzeba - śmiał się
Gass.
- Heca? Czym byś straszył inaczej? Jak lejesz w mordę albo szczujesz
kretom, drętwieje i jest tak, jakbyś rypał kukiełkę. Kiedy postraszysz
maluszkiem, powiesz, że zawiadomisz parafię i sędziego, od razu masz ze
świętoszki kurwę... - Magnus chlupał whisky w butelce.
- Prawo z nami, Gass. Mam tu blisko upatrzoną taką. Zrobimy bal. Z
facetem jest sprawa do załatwienia. Zaciukamy go. Jej zrobimy poczęcie.
Będzie musiała urodzić małego krecika i dostanie kuku.
- Biskup pomoże, zrobi znak krzyża i mama pokocha synka śmiał się
Gass.
- Moja chodziła ze mną na spacery do parku, kupowała mi cukierki,
okrywała kołderką... -I wybiła ci oko!? -parsknął Gass.
- Bo jej odbiło za porozrywane koty.
- Ty jesteś przedszkolak, Magnus. W Jugosławii, tam byli faceci... Kuku
było elementem spontagonicznym. Palili, strzelali, gwałcili. Był rozkaz, żeby
wykurzyć osadników. To nasi zgonili młode baby do szopy, rzucili na
klepisko słomę. Ludzi posadzili dokoła, jak w cyrku. Rypali te baby od
przodu i tyłu. Która źle fikała, strzelali do jej bachora
- Nie skomlij, zrobimy ci drugiego - takie było hasło. Jednej mąż wyłazi z
dziury, bo już nie mógł wytrzymać. Startował na nas z drągiem. Przebiliśmy
go widłami i wrzucili do gnoju. Ona chciała wyrwać automat oficerowi, więc
załatwiliśmy drugiego jej dzieciaka, a j ą zrypali na, tym klepisku wszyscy.
Zrobili jej brzuch. No i jak jeszcze tam byłem, czytam w gazecie, że
przyjechał ksiądz biskup i powołując, się na apel Świętego Ojca, nakazywał
brzuchatym, aby rodziły nasze boba-ski... Hii, hii, hii...- zaśmiał się szakal...
No i ta nasza dostała pierdolca. Skoczyła do studni...
- Ma fantazję taki biskup. On myśli, że dzieciak, którego zrobimy, będzie
siedział przy stole z dzieckiem taty, którego zaciukaliśmy przy robieniu kuku
mamusi. Myśli, że takie bra-ciszki będą się kochać nawet jak już dorosną... -
zaniósł się śmiechem Magnus.
- Daj whisky, bo sam wypijesz. A ta nad morzem była dobra. Chciała żyć
suka. Ja bym tam jeszcze pojechał.
- To nie pojedziesz, zabawimy się tutaj. Zapłacą oboje. On mnie chyba
poznał. ...Ucichła wichura. Spłaszczyły się
Furmaga Lesław - GWAŁT fale. Unieśli zagrożone życie rybacy i Maria
Elwira.
Graham kazał wydać sieci, wrócił na łowisko. Znowu ciągnął wór za
kutrem. Stracił rybę w sztormie. Skrzynki, sprzęt zmyło z pokładu. Jego
przekorna natura nie przyjęła przegranej. Musiał wpłynąć zwycięski do portu.
Wróciły dni podobne jak krople wody niesione wiatrem po skajlajcie.
Rano robiła śniadanie, było mycie garów, później obiad i znowu mycie,
kolacja, mycie podłogi, szafek, zakamarków...Żadnego światła, tylko
ciemność w przyszłości. Brakowało jej wiary. Zazdrościła zakonnicom,
dewotkom, dziewczynkom idącym do pierwszej komunii.
Przez opory i ból, wśród wspomnień wracało to najbardziej smutne, gdy
rozmyślała, czym naprawdę jest los człowieczy...
Po dziesięciu latach przebywania w celi, gdy Flora zaczęta odgrzebywać
jej sprawę i na łamy gazet powróciła Albakora, odwiedził ją... ojciec.
Wszedł do celu zgarbiony starzec. Cóż jej mógł powiedzieć albo ona
jemu? Stał przy obitych blachą drzwiach. Patrzył na matkę swego
wymarzonego księdza, kratę w oknie, twarz córki bez wyrazu.
-Elwira...
- Tato... - powiedziała jak kiedyś przed laty.
Usiadł na więziennym zydlu, wykrzywił twarz, zdjął okulary. Wytarł
oczy, w których błyszczały łzy, jakieś duże i szerokie rozmazane. Czy to był
człowiek dumnie zasiadający w pierwszej ławce tuż przed ołtarzem? Długo
panowała cisza. - Córko... dlaczego?
Milczała, mogła powiedzieć, że Bóg tak chciał, nie powiedziała.
- Twoja matka przed śmiercią kazała mi prosić cię o wybaczenie.
- Wybaczenie dla matki? Za co?
- Wybaczenie dla mnie... - powiedział ze spuszczoną głową.
- Przecież ty spełniałeś wolę Boga.
- Wierzysz, że tak było?
Milczała. On rozglądał się po celu, jakby szukał czegoś zupełnie
nieokreślonego.
- Dlaczego strzelałaś do ludzi? - zapytał znienacka. - Bo zabrakło mi siły
do tłumienia buntu. Bałam się. Wiedziałam, że nastąpi katastrofa... I jest Bóg,
bo on mi to mówił.
- A ja wiedziałem, że nie można zabić życia.
- Nie zwątpiłeś? Nigdy? Nawet, gdy ci mówili, że nie dam rady nosić
tego płodu bez obłędu?
- Wiara nie uznaje odstępstwa i dlatego nie wierzę w nic już chyba...
- Bluźnisz. Bóg był i będzie.
- Ty to mówisz córko?
- Ja, bo wierzyłam w Boga, który nie może dawać ludziom nieludzkich
nakazów.
- Bóg to modlitwa!
- Bóg to myśl i uczynki. Szakale zgwałcili ci córkę, nie ratowałeś jej.
Kupowałeś zbawienie... Nie dbałeś o koszty, bo płaciła córka... To nie Bóg
nazwał kobiety czarownicami, nie on mordował je, paląc żywcem na stosach.
Nie Bóg! -Maria mówiła spokojnie, ale w jej słowach była siła niezwykła. -
Człowiek jest omylny, to wiadomo, ale kim jest ten, kto mówi, że Bóg sądzi,
a sam sądzi... Ty już nie wierzysz, bo dałeś się zwieść. On ciągle patrzył w
więzienną posadzkę.
- Wszystko sczezło - powiedział. - Magnus ogłuszył furtiana, okradł
klasztor, uciekł, matka umarła, ty jesteś tu...
Umilkł. Jego poorana zgryzotą twarz była ani z waty, ani z kamienia. O
czym myślał? Ona myślała o ćmie Liwii,
którą pewnego ranka znalazła na stoliku obok lampki martwą, a jednak
zupełnie jak żywą, mimo że w bezruchu. Liwia miała aksamitne skrzydła i
duże oczy jak przedtem. Nic w niej nie zniszczyły zmiany pośmiertne.
Widocznie nieodgadniona naturą, może nadawać skrzydła także, kiedy zgon
zabiera ulotne życie. Wyciągnęła rękę, położyła na jego dłoniach, uścisnęła
je.
- Żyj spokojnie, tato, mnie tu dobrze. Często „wracam" do domu, do
mamy. Pamiętam osiołka i wózek, na którym jeździłam po trawie, kocura
Bufallo, pikniki pod skałą, którą potem przewróciły fale... Miałam dobre
dzieciństwo, tato...
Ojciec uniósł głowę, usta drżały mu drobnymi skurczami, starcza maska
wypłaszczyła się, oczy nabrały wyrazu. Uniósł rękę, dotknął jej twarzy jak
relikwi.
- Pozwól odejść w pokoju... Elwira...
Pocałowała go. Uniósł się chwycił, ją, wychudłymi piszczelami i znów
opadł na więzienny zydel.
- Kończył się rejs. Nadchodził czas powrotu. Morski wiatr rozwiał ciężar
spoczywający na dnie jej serca, rozpędził noc wewnątrzną. Fale rozmyty
czerń, z którą tu przyszła. Co jednak dalej? - pytała sama siebie. Bała się
ziemi bardziej niż morza, nawet takiego jak wówczas przy skałach i
kamiennym, jak palec boży, obelisku. Tylko właśnie wtedy postanowiła, że
jeżeli statek uratuje się od zagłady ona podejmie walkę... Nieprawda, że
wszystko stracone. Przekreśli przeszłość Magnusa, jak przekreśliła swoją.
Odwróci bieg wypadków, zatrzyma rzekę, woda odda jej co niesie... W
szczeline chmur odnalazła gwiazdę prowadzącą do portu... Dlaczego Magnus
stał się potworem? - pytała sama siebie. - W nim też rozpadły się brzegi. Ona
jest także temu winna, należało okiełznać chęć zemsty i złe myśli, gdy nosiła
dziecko. Teraz uratuje Magnusa.
Kiedyś przed muzeum przyglądała się wartownikowi w średniowiecznym
stroju z halabardą. Później przyśnił jej się ten strażnik z takim właśnie
toporem. W zamczysku, w lochach była pieczara z płaskim piecem i
uchwytami z żelaza. Przykuwano skazańca do łoża, pod którym palono
ogień. Kamień rozgrzewał się, aż piekł żywcem. Dalej stała maszyna, tryby,
korby, łańcuchy... czarne haki. Przewodnik tłumaczył, w jaki sposób kaci
kręcąc koła rozszarpywali centymetr po centymetrze złoczyńców, król obój
ców, a także czarownice, które nie chciały przyznać się do siły nieczystej.
Zapomniała później o tej maszynie. Wrócił do niej obraz pieczary w
zamczysku po gwałcie. Zamykała oczy. Machina stawała przed nią. Był na
niej Hyde i pozostałe bestie z piwnicy w rozwalonym domu. Wbijała im
halabardę w brzuchy. To nie była drzazga z rozbitej futryny, to była
halabarda...
Dziwne, ale maszyna, którą Magnus rozdzierał kotkę, przypominała tę,
jaką ona widziała w starym zamczysku. Ta myśl nie dawała jej spokoju. W
miarę mijania czasu zmieniał się jej pogląd na przyczyny instynktów chłopca.
Kiedyś zauważyła, że Magnus miał zdolności plastyczne. Zwróciła uwagę, że
malowane przez niego portrety mają maski. Maski te były coraz bardziej
czytelne i coraz bardziej przerażające. Gdy miał 9 lat, jego obrazki
zachowywały już właściwe proporcje, ale przede wszystkim miały swój
określony wyraz kupowała mu farby, mazaki, kredki. Pewnego razu uwagę
jej zwrócił obrazek przedstawiający postać ludzką z twarzą upiora. Była to
maska z wąskimi wargami, kłami wilkołaka, oczy
były w niej rybie, potwór zamiast włosów miał na głowie kosmate łapy
tarantuli.
- Kto to jest? - zapytała przerażona.
- To mój tatuś... - powiedział Magnus i zaczął się śmiać w taki sposób, że
cierpła. Przyjrzała się uważniej obrazkowi. Był to portret Hydego, jaki
widywała nocami. Jeszcze w szpitalu, po rozmowie z księdzem i lekarzem,
zobaczyła we śnie potwora z kosmatymi łapami skorpiona na głowie. Nigdy
nie mówiła o tym nikomu... Dlaczego Magnus narysował taki portret ojca?
Skąd znał tę maskę?
Odrzucała z pasją wszystkie broszury i książki o ciąży i wychowywaniu
dziecka jakie jej podsuwano. Raz jednak przypadkowo spojrzała na otwartą
stronę i przeczytała kilka zdań. Autorka apelowała do przyszłych matek o ich
spokój wewnętrzny. Pisała, że stresy kobiety w ciąży mogą przenieść się na
dziecko. Były tam przykłady zapatrzenia się matki... Dziecko miało rysy
aktorki, którą zafascynowana była matka. Później dziewczynka zdradzała
talenty tej aktorki... A czym zafascynowana była ona?
Przeczytała kilka zdań, rzuciła książkę. To nie jej dziecko, to dziecko
Hydego, seniora Telliera, księdza katechety i lekarzy w białych kitlach.
Przeraziła się, czuła że komuś przekazuje swoje obrazy i myśli. Cierpienie
było mniejsze, ktoś przejmował z jej umęczonej świadomości upiorne wizje.
Całą siłą woli odpędzała omamy, nie chciała porazić dziecka. Wykrzyczała to
księdzu i lekarzom. Dali jej jakieś zastrzyki.
- Módl się, córko. Bóg cię wysłucha. Cierpisz, to prawda. Oddal
nieczyste myśli. Dziecko nie jest winne, ono musi się urodzić.
- A ja?! Czemu ja jestem winna?! - krzyczała w niej rozpacz ptaka
zapładnianego jaszczurczym nasieniem. Krzyk biegł w pustkę, ksiądz miał
natchnione oblicze i czynił znak krzyża. Znak ten stal się dla niej znakiem
gwałtu. Ale miała widocznie prawdziwego Boga w sercu. Miała wiarę, której
nie mogli zniszczyć nawet szakale zabraniający suce walki, przed
uczynieniem jej matką jaszczurczą.
Gdy po raz pierwszy odkryła, że jej upiory przeniknęły do jaźni dziecka,
pojechała do Anglii. Szukała prawdy. Była w uniwersyteckich katedrach i u
wiejskich wróżbitów. Nikt nie miał wątpliwości, że syn po rodzicu może
odziedziczyć zdolności lub instynkty zbrodnicze. A jak było z owym
przekazaniem impulsów przez matkę rozwijającemu się płodowi? Specjaliści
w tej sprawie byli powściągliwi. Zauważyła jednak, że opowiadaj ąc
szczegóły o wizjach w czasie ciąży i późniejszych rysunkach Magnusa,
wzbudzała niezwykle zainteresowanie psychoanalityków. Specjaliści
kopiowali rysunki chłopca i powiększali ich fragmenty. Zestawiali je z
relacjami o stanie matki po gwałcie.
Wyniki badań zdawały się potwierdzać przypuszczenia. Zaprzestała
konsultacji. Nie chciała wysłuchiwać domniemań i diagnoz. Starała się
wydrzeć z rzeczywistości swojej i dziecka nieludzkie poczęcie. Nie udało się.
Nie była jednak tylko drzewem.
Graham kazał wybierać sieci. Ludzie szorowali statek. Rejs kończył się
nieubłaganie. Gdy do portu było już niedaleko, szyper poprosił Marię Elwirę
do kubryka. Na stole leżała zapisana kartka, długopis i czek.
- Nieprawda, że kobieta musi przynieść nieszczęście na morzu. Kuter
mamy pełen ryby. Oparliśmy się sztormowi. Wracamy szczęśliwie.
Pracowałaś dobrze. Obliczyłem twój part... Co będziesz robić na lądzie? -
zapytał.
Spojrzała staremu przyjacielowi w oczy. Mam jeszcze sprawy do
załatwienia. Graham -Czy ja mogłam normalnie wychować to dziecko?
Zapytała niespodziewanie. Graham skupił się, zmarszczył brwi. Zdawał sobie
sprawę, że jest dla niej zwyczajnym, sprawiedliwym człowiekiem i jego
słowo będzie ważniejsze niż nauki całej wielkiej instytucji kościelnej.
Znam podobny przypadek. Zgwałcona i przebita nożem kobieta, przeżyła
i wychowała dwoje bliźniąt pochodzących z tego gwałtu. Dzieci są już
dorosłe. Założyły rodziny. Wszyscy są uczciwymi ludźmi... - Powiedział z
rozwagą stary
rybak.
- Słyszałam o tym. Jak to się stało, Graham?
- Jedź do tej kobiety, porozmawiaj. Znajdziesz ją w Elbertg. Ma
księgarnię na rogu ulicy, tuż przy radzie miejskiej. A w stare strony nie
wracaj. Zostań tu. Co minęło, zostaw przeszłości.
Nie usłuchała Grahama Barentsa. Nie wiedział on, że Magnus żyje, bo
nikt oprócz niej tego nie wiedział. Nikt też nie wiedział kim jest Szczur,
poszukiwany listami gończymi. Nie usłuchała Grahama, postanowiła j eszcze
raz wrócić w tamte strony. Los szakalowej matki musiał wypełnić się do
końca.
Maria Elwira znów siedziała za kierownicą swojego pokracznego
samochodu. Z lewej strony szumiało rozeźlone morze. Z prawej piętrzyły się
wzgórza. Kamienna przestrzeń i hucząca woda były jedynymi barwami
krajobrazu w tej części wyspy. Gdzieś wyżej zieleniła się uboga łąka z
kilkoma owcami pasącymi się jakby w chmurach. Kuter został w porcie, na
nim Graham i wszyscy przyjaźni jej ludzie. Znów była sama. Jechała tą drogą
kilka miesięcy temu, gdy odrzuciła jej pomoc przerażona Remis. Morski
wiatr zrobił swoje. Maria Elwira nie była już rozbitkiem. Wróciła na ziemię,
odnalazła przyjaciół, którzy radzili by zatrzymać ją jeszcze. Kto był już
zupełnie niepotrzebny, wie co znaczy taka zmiana losu... Ale ona zawsze
była komuś potrzebna. Miała dziecko, które wymagało szczególnej opieki...
Statek nie roztrzaskał się o rafy, ona wraca żywa do żywych. Musi, musi
zawrócić rzekę, żeby oddała co porwała i niesie.
Maria Elvira przystanęła przy małym rynku. Odnalazła niewielką
księgarnię na rogu. W sklepie, przy kasie siedziała kobieta w wieku lat około
pięćdziesięciu, a przy monitorze niewielkiego komputera - człowiek może
trzydziestoletni. Podeszła do pani przy kasie, przedstawiła się. Przywykła do
tego, że jej imię i nazwisko robiły wrażenie, gdy je wypowiadała. Mimo, iż
minęły lata, proces Albakory utkwił w pamięci tutejszych.
Dwie kobiety porozumiały się jednak szybko. Beryl Row, bo tak
nazywała się właścicielka księgarni, poprosiła Marię Elwirę do saloniku za
sklepem.
-Nie sądziłam, że panią poznam - powiedziała szczerze.
Nie zdziwiło ją, że - mimo iż chodzi tylko o rozmowę - sprawa dla Elwiry
jest niezwykle ważna. Beryl zaprosiła Marię do altany na wysokiej skale,
gdzie mogły być całkiem nieskrępowane. Gospodyni była zadbaną, dobrze
mającą się panią, pogodną i wesołą. Słuchała uważnie Marii Elwiry.
- Kto by pomyślał, że kobieta o takiej sławie może mieć podobne
problemy... Przecież to wszystko przeminęło i jesteśmy już zupełnie inne...
Zwłaszcza ty, Mario Elwiro, przeżyłaś tyle, odkupiłaś złe... - mówiła
przyjaźnie Beryl. - A ty co czułaś, nie prześladowała cię myśl 0
gwałcicielach? Nie miałaś wizji, upiornych snów... mar? - pytała tamtej.
- Nie. Moi oprawcy, gdy ich rozpoznałam, chcieli mnie zabić. Przeżyłam
okaleczenie. Spotkałam ich w sądzie... Wyrok zależał w dużym stopniu od
moich zeznań. Posypały się pieniądze, błagania rodziców tych gówniarzy.
Sprawa była poważna. Chodziło o zamach na życie, poderżnęli mi przecież
gardło...
Maria Elwira wzdrygnęła się.
- Nie patrz tak. Dzisiaj już nic nie widać. To byli bardziej chuligani niż
mordercy. Kilka operacji zrobiło swoje -uśmiechnęła się Beryl.
- I naprawdę mogłaś pokochać ich dzieci?
- Nie tylko ich, ale także moje...
- Imponujesz mi - powiedziała ze smutkiem Maria Elwira.
- Myślisz? To byli synowie, jeździli na tych wielkich motocyklach. Ja do
domu na motorowerze. Zatrzymałam się na chwilę w krzakach. Oni tam byli,
zobaczyli mnie. Wsiedli na te straszne motory i jeździli wokół rycząc
silnikami, aż ogłuchłam. Potem urządzili sobie rodeo. Podjeżdżali i zrywali
ze mnie wszystko. Potrącali mnie raz i drugi. Upadłam. Byli rozbawieni 1
rozjuszeni. Dwaj zawlekli mnie głębiej w krzaki. Poderwałam się,
próbowałam uciekać. Zdarli mi stanik.
- Pobawimy się - szydzili. Prosiłam, groziłam. Szarpali moje figi, porwali
je. Któregoś kopnęłam, któregoś ugryzłam. Broniłam się, aż opadłam z sił.
Rozciągnęli mnie na jakiejś szmacie, zaczęli gwałcić jeden po drugim...
Widziałam koła na mocno rzeźbionych gumach, buty na pedałach i tych nad
sobą... Straciłam przytomność z przerażenia, bólu, rozpaczy... Leżałam w
trzcinach naga, oni stali dokoła, popijali whisky i piwo z butelek. Zapadł
zmrok.
Powoli odzyskiwałam świadomość. Wtedy rozpoznałam dwóch. Pływali
na żaglówce, która nazywała się „Toronto", pamiętam, bo mi się podobała.
Byli gdzieś ze wschodu wyspy. Któryś znowu do mnie podszedł. Chciałam
tylko odwetu. Rozpoznałam ich. Poczułam się silna.
- No chodź, chodź! Sk... synu - krzyczałam. Zgnijecie w więzieniu. Ci
dwaj mają jacht „Toronto". Nie uciekniecie od wyroku! - atakowałam.
Oni jakby zdrętwieli. Dotychczas byli w chuligańskim amoku. Teraz
otrzeźwieli. Dwóch podeszło blisko. Będziesz milczeć, albo poderżniemy ci
gardło - syczeli. Byłam żądna zemsty za poniżenie. Chciałam zobaczyć jak
żebrzą.
- Zapamiętam was i wasze motory bandyci! Śmierdzące świnie! - brałam
swój odwet. Zrobiło się cicho. Wstałam, zaczęłam szukać podartej sukienki.
Stali przy motorach i naradzali się. Dwóch podeszło do mnie, wyciągnęli
noże. Jeden zamierzył się. Uderzył. Odskoczyłam, zranił mnie w ramię.
Zaczęłam uciekać. Złapali mnie.
- Zabij ją... To ty zabij - zaczęli się kłócić.
- Ty wylosowałeś, to zabij. Nagle przestałam się bać. Była we mnie tylko
wola odwetu.
- No, tchórze! - krzyczałam - który chce iść na dwadzieścia lat... Zabijcie,
daleko nie uciekniecie. Za duża banda. Za dużo śladów!
- Zabij j ą, bo nas wsypie!
- To ty zabij! - warczał jeden na drugiego.
Wtedy dostałam w szyję. Straciłam przytomność. Ocknęłam się, gdy
ryczały motory. Zobaczyłam nad sobą policjantów, usłyszałam strzały. Potem
pamiętam sufit w sanitarce i lekarzy w operacyjnej sali... Drogą przejeżdżał
patrol policyjny. Ci dranie zostali złapani na gorącym uczynku. Nie
wiedziałam, czy będę w ciąży, nie było takiej pewności. Rodzice zbirów na
wyścigi płacili rachunki, obiecywali odszkodowania, gwarantowali
małżeństwo z wybranym. Gdy dowiedzieli się, że będę miała dziecko, stałam
się niemal królową na wyspie. Już miałam brzuch, gdy zaczął się proces o
zbiorowy gwałt. Trwałe okalecznie z zamiarem zabójstwa... Chłopcom
groziło po kilka i kilkanaście lat więzienia. Zaczęły się zabiegi, próby
przekupienia mnie lub zastraszenia. Gdybym chciała, mogła przerwać tę
ciążę. Z opatrunkiem na szyi mogłam wyjechać do Anglii czy Francji.
Chłopak, z którym chodziłam, zostawił mnie chociaż był bardziej pobożny
niż ja. Świadomie podjęłam decyzję, że urodzę to dziecko. Potem okazało
się, że były to bliźniaki... - Beryl przerwała opowiadanie. Postawiła koszyk
na stole w altanie. Wyjęła kolorową serwetkę, termos, filiżanki. - Często tu
przyjeżdżamy na kawę -powiedziała uśmiechając się ciepło. Maria Elwira
patrzyła w przestrzeń na morze. - Czy ona mogła zachować taką pogodę, po
tym co ją spotkało w rozwalonej piwnicy?
- Pytasz, czy miałam widziadła, mary, czy ojciec dziecka jawił się jak
bestia? Ojciec moich dzieci siedział w sądzie na ławie oskarżonych i płakał,
skomlał jak szczenię, gdy mu przywiązują kamień do szyi... To nie byli
szakale, to byli gówniarze. Ten proces był pokazem małości. Od przekupstwa
do szantażu... I adwokaci... Specjalny gatunek ludzi. Dwóch najbogatszych
motocyklistów broniła mecenas, żarliwa katoliczka. Jej teza polegała na tym,
że ja ich świadomie sprowokowałam zatrzymując się w krzakach. Usiłowała
to udowodnić. Zadawala mi podchwytliwe pytania. Czułam, że ona w to nie
wierzy i upadla mnie jeszcze bardziej, za to swoje honorarium. Gwałt zszedł
jakby na drugi plan rozprawy, chodziło o podcięcie gardła...
Baryl nalała kawy do filiżanek, Wyjęta ciastka z kartonika.
- A może trochę koniaku? - zapytała z przemiłym uśmiechem. Wyjęła
elegancką piersió-weczkę, postawiła obok filiżanek.
- Myślę, że inna była w tobie, inna we mnie siła - zwróciła się do Marii
Elwiry. - Nie każdy po doznanej krzywdzie chwyta za broń i bierze odwet...
Ja wytłumaczyłam sobie, że będzie lepiej, gdy urodzę. W mojej naturze też
był bunt. Czegoś podstawowego nie rozumieją prawodawcy, pomijając
odczucia kobiety w tej sprawie... Okropna jest ta nieodpowiedzialność... Ale
mój bunt złagodziły okoliczności. Miałam wspaniałego oskarżyciela
posiłkowego. Starszy pan rozumiał mnie, rozumiał wybryk młodych
gwałcicieli, ich zrozpaczonych rodziców. Rozumiał, że dziecko, które
przyjdzie na świat, może żyć z piętnem bękarta zgwałconej lub bez tego
piętna. Wiedział, że nakaz urodzenia nie załatwi niczego więcej ponad to, że
dziecko się urodzi. On twierdził, że obowiązek ratowania życia jest w
każdym przypadku ograniczony. Nakaz, by ktoś, kto widzi człowieka w
ogniu, musiał za nim w ten ogień skakać, byłby terrorem. Jeżeli poczęcie
nastąpiło wbrew woli matki i noszenie takiego płodu naraża ją na chorobę lub
jakiekolwiek straty, gdy wywołuje jej sprzeciw, jest gwałtem. Tak uważał
mój mecenas, doradzając mi, abym jednak urodziła to dziecko - Beryl znowu
przerwała i zajęła się talerzykami. Nalała do kieliszków koniaku. Opowiadała
ze swadą.
- Mój doświadczony mecenas zauważył, że moja natura świadomie i
podświadomie nie odrzuciła tego płodu, bo go nie odrzuciła. I to jest
tajemnica, o którą pytasz.
- Beryl zwróciła się do Marii Elwiry.
Maria zamyśliła się. Nie rozumiała czegoś aż do bólu. Co sprawiło, że
Beryl nie zatruła strasznymi myślami dzieci w łonie? Że zachowała spokój...
Miłosierdzie to było? Poświęcenia? Ofiara?
- Myślisz, że byłam taka szlachetna - mówiła dalej niezwykła gospodyni.
To nie zależało od mojej woli. Nie poznałam szoku.
Bałam się, czułam wstręt i to wszystko. Potem nie myślałam o tych
gówniarzach. Rozważałam z rodzicami i mecenasem sytuację. Niewątpliwie
olbrzymią rolę odegrało to, że nie czułam przymusu urodzenia tych dzieci.
Rozumieliśmy wszyscy, że nikt nie może narzucić drugiemu poświęcenia
życia dla istoty innej, zwłaszcza mogącej wzbudzić najgorsze skojarzenia,
wstręt i nienawiść. Ci gówniarze uczyli się w szkołach. Odbiło im w
pierwszym dniu wakacji. Potem chcieli posunąć się aż do zbrodni, później
skomleli o łaskę. W sumie poszliśmy na daleko idącą ugodę. Pieniądze
złożyłam w banku. Dzieci utrzymywałam z własnej pracy, a potem - mojej i
męża, który nie tylko rozumiał, ale i czuł zwyczajnie po ludzku... Nie dało się
utrzymać w tajemnicy gwałtu przed dziećmi. Życzliwi donieśli. To była
trudna sprawa. Długo mogłabym opowiadać o ich dorastaniu, aluzjach W
szkołach, wyzwiskach na podwórku. Bezinteresownej podłości ludzi
spłodzonych w bogobojnych stadiach małżeńskich... Dziś dzieci dorosły,
założyły rodziny...
- Jesteś wspaniała Beryl! - Maria Elwira zazdrościła szczerze pogodnej
kobiecie. Beryl oddaliła się, jakby zapadła w krótką zadumę.
- Myślisz, że we mnie nie ma buntu? - zapytała nieco innym tonem.
- Myślę, że nie, ty przyjęłaś los z uśmiechem - odparła Maria Elwira.
Beryl spojrzała na nią uważnie, coś chłodnego pojawiło się w tym spojrzeniu.
- Wiesz, że ja czasem czuję do siebie wstręt, czuję obrzydzenie?... Gwałt
zbiorowy nie znajduje podobnego upokorzenia. Jest aktem obezwładnienia i
upodlenia... upodlenia fizycznego, moralnego, duchowego, odebrania
godności i wolności, jest dowodem, że kobieta to pół człowiek jedynie...
Mężczyznę można zabić, kobietę także zgwałcić... Udowodnić jej, że można
z nią zrobić wszystko, że ona jest tylko naczyniem, czerepem... biologicznym
workiem, jeżeli takie życzenie ma kilku zwyrodniałych mężczyzn. Gwałt
dowodzi, że istota ludzka nie musi być poczęta po ludzku, że to może odbyć
się w sposób zwyrodniały, bestialski i wszystko jest w porządku, wszystko
pozostanie w porządku fizjologicznie i moralnie, moralnie! Bo rozwoju
takiego płodu ze względów moralnych, negować nie można... Ja to wszystko
czułam i czuję nadal. Wydarzenia sprzed lat tam, w krzakach nad jarem,
uczyniły ze mnie istotę gorszą od innych, a moje dzieci - dziećmi ze skazą...
To tkwi w mojej podświadomości i tkwić będzie zawsze... Obrzydzenie czuję
nie dlatego, że zostałam zgwałcona, bo to była przemoc, ale dlatego, że ten
gwałt przyjęłam, pogodziłam się z nim, że zostałam biologicznym worem...
To tkwi we mnie w którejś warstwie, pod miłością do tych dzieci, która w
moim przypadku jednak przyszła, bo...
- Jesteś matką heroiczną, matką wspaniałą-przerwała jej jeszcze raz Maria
Elwira.
- Tak wiem. Jestem matką heroiczną, ale kobietą upodloną, której
udowodniono, że jest przede wszystkim tylko reproduktorką gatunku,
niezależnie od swojej woli... Podobno Bóg jest sprawiedliwy, a diabeł
perfidny... I nasi prawnicy... Parlamentarny akt o ochronie życia poczętego...
A gdzie owo poczęte życie się znajduje? W państwowych gruntach, czy w
wolnych istotach ludzkich, które mają prawo przede wszystkim do życia
własnego. W istotach ludzkich czy w mechanicznych tyglach, których
wnętrzami mają prawo zarządzać inni?! Prawnicy nie krzyczą, że tu się dzieje
także gwałt prawny... To jest ustawa o ubezwłasnowolnieniu matki w
kwestiach macierzyństwa, i tylko tak powinna się nazywać! -Spokojna Beryl
wzburzyła się wyraźnie.
Prawda... - przyznała głucho Maria Elwira. - Ja nie czułam, że coś jest
chronione. Czułam, że odbiera mi się prawo do decydowania względom
własnego ciała, gdy chciałam zetrzeć piętno... - Chwilę panowała cisza. Beryl
uśmiechnęła się wreszcie. - Nie zrozum mnie źle, ja kocham moje dzieci, ale
świadomość naszego upodlenia przez tych na ryczących motocyklach i tych
w parlamentach, sutannach i togach jest od tego niezależna...
Gdy obydwie schodziły ścieżką między skałami, Maria zatrzymała się
nagle.
- Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że bez obłędu nie urodzisz dzieci, na
których widok powróci twoja epilepsja, i gdyby trzymano cię w szpitalu z
nakazem ich urodzenia?
Beryl przystanęła zdziwiona spóźnionym wybuchem Marii Elwiry.
- Nie wiem, może podpaliłabym szpital, a może tylko cicho płakała. Ale
widzę, że nie zadowoliła cię rozmowa ze mną. Jeżeli chcesz dowiedzieć się
więcej o dzieciach takich jak moje, przypomniało mi się coś... W naszym
domu już od dawna nie żyjemy tym problemem. Zapomnieliśmy o
wszystkim, jesteśmy normalną rodziną...
- Co sobie przypomniałaś, Beryl?!
- Gdy okazało się, że jestem w ciąży i rodzice moich gwałcicieli starali
się o ugodę, poznałam niezwykłego człowieka, który opowiedział mi swoją
historię. Ciebie nie uspokoi jego opowieść, ale wysłuchaj jej jeżeli go
odnajdziesz. Około stu kilometrów na południe w głąb wyspy leży
miasteczko New Borg i nad wielką skałą jest cygański obóz. Jedź tam,
zapytaj o starego Lucasa Luca. Weź butelkę whisky, przeżyjesz intelektualną
przygodę.
Maria Elwira pojechała na południe. Odnalazła Cygana. Wskazała go jej
dziewczynka w długiej aż do kostek spódnicy. To był rzeczywiście stary już
człowiek, pamiętał jednak kim była Albakora. W obozie mówili, że to Cygan
samotnik. Obejrzał butelkę, przeczytał etykietę, schował szkło.
- Pytasz co mogę powiedzieć o cygańskim, bękarcie?...
Dawno już mnie nikt nie pytał o to, czyim jestem potomkiem. Nazywam
się Imre Kossuth. Jestem synem zgwałconej baronowej Blanki. Dobra
Kossuthów leżą w okolicach Calocsy nad rzeką Dunaj, to daleko stąd... Aleja
byłem i nie byłem synem baronowej...
- Wiem, że twoje losy są ciekawe, Imre - zachęcała, by mówił.
- Moje losy ciekawe? - roześmiał się Lucas. - Od początku byłem
nieporozumieniem. Między baronami liczy się ojciec, a ja byłem z ojca
Cygana... Dziewczyna jeszcze z ciebie, a ja kończę czytać swoją księgę:
Moje dramaty działy się na początku stulecia, które teraz dobiega końca.
Były to czasy nie takie jak dzisiaj, choć draństwo niezależne jest od stulecia.
- Więc ciebie nie bolszewicy wypędzili z maj ątku?
- Nie. Baronowie - bracia. -A matka?
- Matka umarła i wtedy, skończyło się wszystko. W rodzinie był biskup
katolicki, sprawa porwania i gwałtu matki
stała się głośna, ona nie mogła już pozbyć się dziecka. Polała się krew,
szlachcice skrzyknęli ludzi, ruszyli na Cyganów, ojca zabili z armaty... Palili
wozy, niszczyli namioty, zabijali, kaleczyli. Biskup, wuj matki, zadecydował,
żeby cygańskiego bękarta przyjąć do rodziny i zapomnieć o gwałcie. Różnie
ludzie mówili o matce i ojcu... Podobno ona z własnej woli uciekła z
Cyganem, który lewe kopyto swojego konia podkuwał złotem i miał perłę w
chuście jaśniejszą niż w krawacie baron, mąż matki... Zaczęły się pogromy.
Krwawa była to historia. Ginęli Cyganie, ale i baron zginął od noża. Ja
dorastałem wśród braci, szlachciców z ojca i matki. Czy możesz
wyobrazić sobie taką młodość? Wszyscy wiedzieli, że jestem cygańskim
bękartem, ale na koszulach miałem herb Kossuthów i guwernantkę jak
prawdziwi baronowie...
Luca wziął się do parzenia herbaty w miedzianym tyglu nad ogniskiem,
podał jej filiżankę z miśnieńskiej porcelany.
- Wiesz, jak nie potrafi pływać ryba?... Tak jak pływa zupełnie inna ryba.
Trudno mi było zostać baronem, gdy wytykali mnie palcami, że jestem
pomiotem cygańskiego gwałtu. Zabrali mi honor cygański, nie dali
szlacheckiego mimo herbów na koszulach i chustkach. Dokąd żyli ksiądz
biskup, świeć panie nad jego wielką duszą, i matka, która jeżeli nawet uciekła
z Cyganem, powinna teraz być w niebie, chodziłem na uniwersytety i
bywałem w najprzedniejszych towarzystwach. Tam też byłem baronem, ale
gdybym nie umiał posługiwać się pięścią, chodziłbym opluty od głowy do
stóp razem ze swoimi herbami na śnieżnobiałych kołnierzykach. Kobiety z
szanujących się domów nie tańczyły ze mną na balach, młodzieńcy nie
podawali ręki, dopóki jednego nie ukłułem szpadą, a drugiemu nie
odstrzeliłem ucha w pojedynku... Gdy odmawiali mi satysfakcji, waliłem w
mordę i pokazywałem herby... Zaczęły więc sypiać ze mną największe damy.
W końcu bardziej dzięki szabli i pistoletom niż urodzeniu, zostałem
powszechnie szanowanym baronem... Najpierw umarł ksiądz biskup, potem
matka. Zaczął się proces o podział majątku z braćmi. Mieli pieniądze, byli
lepsi w sądach. Udowodnili, że jestem podrzutkiem i oszustem, zabrali mi
sygnet od matki i koszule z herbami... Znalazłem się z tobołkiem na ulicy.
Nowy biskup powiedział, że kojot nie może zostać ogarem, a Cygan
węgierskim baronem. Zabrałem swoje uniwersytety do wózka, na dwóch
kółkach z jedną szkapą u dyszla, bo na inny trudno było zarobić ostrzeniem
noży na podwórkach...
- No, jak ci się podoba moje ciekawe życie, młoda pani? Staruszek, do
którego przyjechała istotnie byt pełen uroku.
- Mojemu Magnusowi nikt nie wypominał kim był... - powiedziała
głucho.
- Pewna jesteś? Złap wronę, pomaluj ją w paski i puść z powrotem do
stada... Zadziobią, gdy będzie inna. Jeszcze gorzej ludzie.. młodzieńcy i
panienki w szkołach... jeżeli tylko wiedzieli, kim jest, jego droga była
krzyżowa. To nie ten świat, gdzie można bezkarnie nie czynić zła,
niezależnie od wiary. Ale to nie koniec przygód cygańskiego bękarta.
Wyjechałem daleko z „ojczyzny", w której miałem posiadłości. Kiedy na
Węgry przyszli ze Wschodu bolszewicy i, zaczęli niszczyć majątki wróciłem
nad Dunaj w okolice Calocsy. Nowa władza szukała ludzi na wysokie
stanowiska. Byłem wykształcony, pochodzenie miałem cygańskie,
skrzywdzili mnie obszarnicy. Zostałem komisarzem, przewodniczącym,
sekretarzem. Byłem towarzyszem mas. Przepędzeni z majątku z tobołkami
moi bracia Szukali dziury w ziemi, do której mogli schować się przede mną.
Odnalazłem ich... I co myślisz zrobiłem?
Imre zwrócił się do Marii Elwiry z uśmiechem takim, że można by
przypuszczać, iż kazał ich oskalpować i
porozrywać w strzępy.
- Dopomogłeś im w potrzebie - powiedziała spokojnie Maria. - Dobrą
musisz być kobietą Albakora - uśmiechnął się Cygan. Taką pewnie byłaś
terrorystką jak ja krwiopijcą w czerwonym reżimie. Dałem im dach nad
głową i piękną pracę w leśnictwie na byłych włościach... Przez pamięć dla
matki i księdza biskupa, a może po prostu z cygańskiego serca.
Ale to nie koniec jeszcze. Komuna, która przyszła istotnie - zadbała o
chleb dla najbiedniejszych tyle, że rządzili nią nowi baronowie tacy bez szkół
prawie. Byli od razu sędziami, prawodawcami i kapłanami. Prawo i
bezprawie też przyszło ze Wschodu od niezapomnianego batiuszki Stalina.
Zbrodnia ścigała się ze zbrodnią, gwałt poganiany był gwałtem. Więc
zbuntował się naród i zaczął strzelać do zaprzedanej obcemu cesarzowi
władzy. Przyszedł krwawy, w mojej starej ojczyźnie rok 1956. We mnie
znów odezwała się krew szlachecka matki, poszedłem z nowym. przeciwko
komunie. Ale przyjechali Sowieci na czołgach, przywieźli karabiny
maszynowe i armaty, utopili we krwi powstanie.
Zabrałem braciszków z leśniczówki i uciekliśmy z milionem innych
Węgrów, Słowaków. Cyganów na Zachód, do wolnego świata. Wyzbyłem się
złudzeń; postanowiłem zostać Cyganem na zawsze.
- Więc byłeś Cyganem bardziej niż baronem?
- Zapewne młoda pani. Bracia mieli rację. Byłem Cyganem, nie baronem
ani towarzyszem komisarzem. Ciągnęło mnie do wozów i lasu. Wspaniała
baronowa matka i autentycznie wielebny ksiądz biskup nie zmieniliby mnie
w innego, mimo ksiąg i uniwersytetów. Natura moja była wędrowna. Maria
Elwira spędziła tę noc przy ognisku starego Imre. Cygan okrył ją futrem i
poszedł spać do wozu, wcale już nie na dwóch kółkach z jedną szkapą u
dyszla. Zapraszał do oddzielnego saloniku w tym wozie, ale ona wolała
zostać przy ognisku. Natura Imre była po ojcu cygańska, a Magnus?... Czy
też został już na zawsze zaprogramowany przez geny ojca?... I nic nie da się
zrobić, żeby go z tego wyzwolić? Nie!. Ona nikogo już pytać nie będzie.
Dość ma zdań mędrców, dość opowiadań i przykładów... Magnus mimo
wszystko jest jej dzieckiem. Nie tylko cechy odziedziczone po
zwyrodnialcach, ale także jej myśli, gdy była w ciąży, spadły na chłopca.
Tamci nakazali rodzić i znikli. Pozostała ona... Teraz była jeszcze ciągle pod
wpływem Beryl. Coś mocarnie zwierzęcego jest w kobiecie, która potrafi
odrzucić ludzki wstrząs i zawsze rodzi dziecko... Beryl powiedziała, że nie
myślała już o „tych gówniarzach"... A Eleonora Zadz? A ona Maria
Elwira?!...
Beryl być może nie dostrzegłaby robaka na masce Hydego. Ta pogodna
kobieta nie wzięła do rąk broni, wzięła pieniądze. A czy można porównać
owe dwa gwałty? Można. Ją szantażowali kretem. Beryl podcięli gardło... Po
co tu jednak porównania. Wiara i prawo nie dopuszczą w ogóle uwolnienia
kobiety od płodu. W obozach, gdzie rasiści zapładniali więźniarki przez
gwałt skażonym nasieniem, nieszczęsne nie tylko z woli oprawców musiały
rodzić potworki, ale także z woli kapłanów...
W czasie powrotu Maria Elwira siedziała za kierownicą i była drzewem
tyle, że reagowała na znaki przy drodze i płynnie pokonywała, zakręty.
Niedaleko domu, gdzie, powracała z zamiarem zawrócenia rzeki i
zatrzymania kamienia w locie, zaczęła modlić się o plon na jednym poletku.
Urodziła, ale dlaczego do końca nie została matką? Nie otrzymała
odpowiedzi, chyba jedynie tę, że Bóg to tajemnica i że Bogiem jest także
Matka...
Teraz polna droga wiła się między wzgórzami, kilkakrotnie przecinając
strumień, który też kręcił się meandrami, tu i tam jakby uciekając od drogi.
Pokraczny citroen 2CV Marii Elwiry zjeżdżał w dół po piaszczystej ścieżce.
Dalej była góra i jar, na zboczach którego pasły się owce bez pasterza. W
połowie owej góry Maria Elwira spotkała księdza mozolnie pchającego
skuter. Zatrzymała samochód.
- Niech będzie pochwalony, szczęść Boże - powiedziała wychodząc z
blaszanki. Niemłody już kapłan był zasapany, pot zalewał mu twarz pod
czarnym kapeluszem.
-Niech będzie pochwalony - odpowiedział dysząc i przystając na chwilę.
- Cóż to, skuter jedzie na motocykliście? - uśmiechnęła się Maria.
- Nie zbadane są wyroki nieba - odparł ksiądz, w tej sytuacji bardzo
pogodnie.
- A cóż stało się temu rumakowi - zainteresowała się Maria wskazują
skuter.
- Zmęczył upał, zasapał się i stanął.
- Benzyny zapomniał ksiądz nalać do baku?
- Nie, paliwo jest i motor jest, tylko ducha nie ma w tym aparacie... Życie
zamarło gdzieś na zębatych kołach...
Marią Elwira wjechała swoim samochodem na spadzisty brzeg jaru.
- Niech ksiądz usiądzie w cieniu. - Maria włożyła skórzane rękawice,
które zawsze woziła w bagażniku. Wzięła skuter i usiłowała go uruchomić.
Zagdakał raz i drugi, gasnąc po kilkunastu obrotach. Maria wydobyła ze
swojego samochodu woreczek z narzędziami. Wykręciła świecie, sprawdziła
iskrę, która była widoczna nawet w słońcu. Bak też do połowy wypełniony
był paliwem. Maria obejrzała silnik, odnalazła filtr i pompę paliwa. Odkręciła
odstojnik, oczyściła miseczkę z piachu i owczej sierści. Odkręciła kranik,
paliwo polało się na drogę. Zakręciła odstojnik, przelała gaźnik, nacisnęła
starter. Silnik zapalił, zakaszlał dwa razy i pracował równo, jak na pokazie.
Ksiądz cały czas przyglądał się Marii.
-Bóg ci wynagrodzi kobieto, zdjęłaś krzyż z ramion starego człowieka.
Padłbym pod jego ciężarem, do miasteczka trzy mile z hakiem... Zawsze -
jeżdżę na rowerze, nie znam się na tym benzynowym mechanizmie. Cóż było
mojemu rumakowi?
-Zadławił się piachem. Trzeba częściej czyścić odstojniki i zmieniać
filtr...
- Kobieta, a taki mechanik. Gdzie nauczyłaś się tej sztuki?
Maria przysiadła obok księdza na powalonym pniu drzewa. Owce były
dookoła i cisza panowała w jarze.
- Pytasz gdzie? Odpowiem ci szczerze, ojcze duchowny, nauczyłam się
tego -w piekle.
- Co mówisz, kobieto?
- W piekle, proszę księdza, nauczyłam się mechaniki jedynie przy okazji,
bo naprawdę uczyłam się tylko zabijać... -Maria Elwira poczuła dziwną siłę
uzdrawiania duszy jaka emanowała od tego zakurzonego wędrowca. Obudzili
się w niej nieprzeparta chęć zapytania go o...? Nie wiedziała jeszcze o co.
- Co mówisz? - ksiądz poruszył się na kamieniu Przyglądał jej się z
uwagą. Czy to możliwe? - zapytał zmarszczył brwi, myślał nad czymś
intensywnie. Uniósł głowę. - Poznaję cię z fotografii w gazetach - powiedział
po chwili. - Jesteś Marią Elwirą Telier...
- Jestem - skinęła głową. - Bóg niech cię ma w opiece w dalszej drodze
życia... - Nie boi się ksiądz wściekłej terrorystki?
- Żartujesz Tereso, ja mogę bać się tylko własnych słabości. Jechałem z
ostatnią posługą do kobiety z wioski rybackiej na cyplu, ale biała pani miała
lepszy pojazd. Przybyła przede mną... A ty zatrzymałaś się, aby przynieść
pomoc człowiekowi w potrzebie. Innym jesteś chyba już człowiekiem.
- Nigdy nie byłam inna. - Nawet wówczas, gdy - strzelałaś do kobiet
niosących krzyże, -gdy organizowałaś gwałty? Nie byłaś inna? Nigdy.
- To nie ja strzelałam, gryzła wilczyca w obronie przed zapłodnieniem jej
jaszczurczym nasieniem, tak broniła się moja natura... Kościół dokonał na
mnie zbrodni, więc strzelałam do procesji. Ale to nie ja strzelałam... Ksiądz
spuścił głowę, myślał w skupieniu, spojrzał Marii w oczy.
Kościół, powiadasz? Kościół dokonał na tobie gwałtu. Cóż wiesz o
kościele, skoro tak mówisz? Kościół, jeżeli jest jeszcze opoką, to obecnie
bardzo popękaną. Istnieją jakby dwa kościoły... Kościół tak olbrzymiej w
Bogu jak ubogiej na ziemi Matki Teresy z Kalkuty i kościół dostojnych
docześnie. W jednym z tych kościołów kapłani służą Bogu, w drugim. Bóg
służy kapłanom. Prawdziwy kościół ugina się pod tym ciężarem. Księża,
którzy służą Bogu; obserwuj ą zmniejszającą się; ilość wiernych, bo wierni
widząc pysznych utożsamiają obydwa te kościoły i tracą to co wspaniałego
mieli ich ojcowie i matki... Boga w sercach. Ale nie można oszukać wschodu
słońca, przypływu morza, ani prawdziwego Boga. Pamięć Matki Teresy z
Kalkuty będzie ogromniała i stanie się cząstką świata, imiona zaś
przemożnych szybko zostaną zapomniane. Ludzie zwyczajni swoje
upodobania próbują narzucić Bogu, jakby Bóg nie był ponad zaszczyty i
złoto... A przecież ani Bóg, ani Matka Teresa nie czuj ą blasku złota.
Maria Elwira uśmiechnęła się przyjaźnie.
- A więc kościół prawdziwy to Bóg w sercach wiernych i kapłan j
eżdżący zakurzoną drogą, na rowerze do potrzebuj ących posługi?
- Święty Józef - jeździł na osiołku, nie w lektyce, Matka Boża powiła w
żłobku, udziałem prawdziwych chrześcijan było cierpienie i ubóstwo, pokora
i modlitwa...Przepych i doczesna władczość możnych to atak szatana na
kośćiół. Ksiądz w zakurzonej sutannie przetartym kapeluszu mówił te słowa
bez złości a z głębokiem żalem. Maria słuchała i jakby rozumiała, że życie
swoje złożyła na ołtarzu walki zła z dobrem i dobra ze złem, szatana z
Bogiem i Boga z szatanem... Ksiądz mówił dalej. Kapłani Boga to ci, którzy
służą grzesznym, dbając o ich zbawienie, modlą się, aby sztorm nie zabrał
rybakom sieci, nie przewrócił łodzi, aby olej z zatopionego okrętu nie zalał
zatoki, aby mąż Olaf powrócił z połowu do małżonki Sandry...
- Słońce weszło wysoko na niebo, skarpa jaru rzucała cień na księdza w
zakurzonej sutannie, Marię Elwirę i dwa stare, pokraczne pojazdy, stojące tuż
obok siebie. Owce pasły się dookoła na wyschniętej niczym ściernisko
trawie. Maria pomyślała, że tak powinien wyglądać raj, gdzie mimo
surowości krajobrazu panował wielki spokój i nikomu nie spieszyło się
nigdzie.
Ksiądz położył dłoń na jej ręce.
- Czujesz zbyt wiele i rozumiesz zbyt wiele bym cię pouczał. Niech
twoim kapłanem. będzie sumienie, od czasu do czasu zajrzyj tylko do małego
kościółka lub uklęknij przed krzyżem na rozstajnych drogach. Pomóż Bogu
w walce z szatanem, bo walka dobrego i zła toczyć się będzie wiecznie...
Dzięki za naprawienie pojazdu, niech cię Bóg prowadzi przez resztę życia. -
Ksiądz powstał z kamienia.
Maria Elwira pochwyciła kapłana za rękę. Spojrzał na nią, była blada, z
dziwnym grymasem na twarzy.
- Co się stało, Mario?
- Spotkałam pasterza od tego Boga, w którego wierzę. Mam Straszną
tajemnicę... Ksiądz usiadł ponownie na kamieniu. Patrzył na czubki szarych
butów, które wystawały spod sutanny.
- Nie wiem, czy twój ciężar nie będzie zbyt wielki dla mnie, czy poradzę
tej spowiedzi. Myślę, że chodzi o grzech ciężki...
- Nie, nie o grzech chodzi, a o dramat matki... - Mów, Mario Elwiro.
Słońce wyszło jeszcze wyżej, już nie było cienia w jarze. Spowiednik i
grzeszna siedzieli w gorącym blasku, przed którym nie było tu ucieczki.
Owce odeszły dalej, tylko cisza pozostała j ak przedtem.
- Mój syn Magnus żyje... - powiedziała Maria Elwira gdzieś z głębi
siebie.
- Pamiętam, że twój syn zszedł na złą drogę. Później utonął w zatoce.
Pisano o tym wiele w gazetach na wyspie.
- Mój syn Magnus żyje... To „Szczur", popełnia ciągle nowe zbrodnie, a
ja milczę. Nie mogę oddać go w ręce sprawiedliwości, bo to zadanie mu
śmierci. Postanowiłam go uratować, wywieźć z tego kraju, cofnąć czas
zatrzymać rzekę...
- A on? - zapytał ksiądz głucho.
- On?! Podniósł na mnie broń. Nakazał mi, abym pomagała mu w
zbrodni, ja jemu nakazałam, aby zbrodnię porzucił, walka trwa.
- „Szczur", powiadasz, to twój syn?! Straszne jest twoje brzemię.
- Czy to mój syn? - zapytała Maria.
- Ty to, czujesz, ja ciebie powinienem zapytać - odparł ksiądz. - Czy to
mój syn? - powtórzyła Maria Elwira.
Ksiądz patrzył w głąb jaru. Prawdy nie zawsze są proste. Poczęcie
ludzkie to nie tylko akt fizyczny. Ale sumienie i
mądrość kościoła płynące z Rzymu mówią, że w żadnym przypadku nie
wolno przerywać nowego życia w łonie rodzicielki.
- A cóż owo sumienie i ta mądrość mówią o splugawieniu rodzicielki,
spostrzegają rodzicielkę w ogóle?
Ksiądz milczał, może modlił się o jasność w tej ciemności.
- Bóg z tobą; Mario Elwiro - powiedział wreszcie bardzo po ludzku.
Patrzyła na pnący się pod wysoką; piaszczystą górę ułomny mechanizm
wiozący człowieka. Ksiądz znikł, smużka pyłu pozostała nad drogą.
...Dom był zamknięty. Jego pokoje nie były splądrowane, tylko kurz
osiadł na meblach i płótnach.
Wzięła klucze ze skrytki, zeszła w, dół, otworzyła metalowe drzwi. W
konspiracyjnym lokalu przybyło skrzynek. Telefon akustyczny nie został
odkryty. Kanapa stała na miejscu. Tuby głosowe nie były zaślepione. Wyjęła
broń ze skrytki w ogrodzie. Wróciła na górę, czekała. Pragnęła pojednania.
Zabierze Magnusa do Francji, może dalej, na wyspy... Karaiby, Seszele,
Bahama... Daleko od ludzi, przeszłości, poszukiwań, wyroków; On pewnie
jest zmęczony, tak jak ona była kiedyś. Niechby Magnus założył
przedsiębiorstwo, może antykwariat, zawsze interesowały go obrazy, sztuka -
Niechby uszedł sprawiedliwości... Uszedł sprawiedliwości? A cóż on jest
winny? Czy tak obciążony jeszcze przed przyjściem na świat człowiek może
być normalny? Magnus nie jest winny, że zaistniał takim, jakim go
stworzono.
Ona teraz zatrzyma kamień w locie, zawróci rzekę.
Mijał czas, oni nie zjawiali się w arsenale. Któregoś dnia przeczytała o
akcji dobroczynnej organizowanej przez spikerkę lokalnej telewizji i jej
męża. Kilka dni po tym, przed jej domem zatrzymał się samochód, z którego
wysiadło właśnie tych dwoje. Otworzyła drzwi goście weszli do salonu.
Ingrid podała jej skromny bukiecik Była to więc wizyta przyjazna.
- Od dawna chcieliśmy panią poznać, możliwe jednak, że nie życzy pani
sobie wizyt ani rozgłosu. Moim marzeniem jest wywiad z kimś tak
niezwykłym - powiedziała Ingrid.
Maria Elwira istotnie nie życzyła sobie rozgłosu, odmówiła więc
wywiadu, ale grzecznie, bo Ingrid wydała się jej inną reporterka niż hieny, z
którymi miała wielokroć do czynienia. Miły sposób bycia gości sprawił, że
rozmowa, chociaż nie do mikrofonu, potoczyła się na tematy, o których
Maria mówić nie chciała.
- Pani wie, że jest osobą ciągle nie zapomnianą i nadal kontrowersyjną.
Nie, jako publicystów, ale zwyczajnych ludzi, interesuje nas pani bogate
życie... - mówiła serdecznie Ingrid.
- Bogate życie?... - przerwała jej gorzko Maria Elwira. - Gwałt, terror...
Więzienie... Pustka... Bogate życie?!
- Tak, niezwykle bogate. Chciałabym mieć część przemyśleń jakie
posiada pani.
- Ale nie chciałaby pani mieć moich przeżyć - Maria znów uśmiechnęła
się gorzko.
Nie mów mi pani Mario, jestem Ingrid, a to mój mąż Edgar.
Przysięgamy, że koniec z propozycjami wywiadu. Właściwie przyjechaliśmy
zaprosić cię na weekend. Pożeglujemy? Co ty na to? - mówiła serdecznie
Ingrid.
Maria Elwira od dawna nie czuła tak szczerego uśmiechu na swojej
twarzy.
Za kilka dni spotkali się nad morzem. W przystani stał duży słup,
wysłużony, ale zadbany i czysty, jak przyszło na jacht ludzi zakochanych w
wietrze i wodzie. Północny podmuch wiał rześka szóstką w kierunku wyspy.
Pogodę można było uznać za sztormową. Tuż za główkami przystani
wysokie fale przewalały się i pieniły na grzbietach, wichura pohukiwała w
sal-mgach i wantach, uderzała falami w maszt, gwizdała w niskim osprzęcie.
Żeglarska pogoda - uśmiechnął się Edgar.
- Widzisz, on jest bezwzględny. Popłynąłby w sztorm, nie pytając o
zdanie pań. Urządzimy bunt, ty pewnie cierpisz na morską chorobę. Zrobimy
drinka, poczekamy do jutra, kapitana zapędzimy do kambuza, niech
zademonstruje kucharskie talenty...
Maria Elwira miała jednak ochotę na żeglowanie właśnie w taką pogodę:
Edgar i Ingrid szybko sklarowali sprzęt. Pod pokładem zadudnił mały diesel.
Wyjście na zatokę usiane było sterczącymi z dna skałami. Jedne wystawały
wysoko nad wodę, inne kryły się toż pod jej powierzchnią, pokazując
granitowe kły w przewalających się falach. Zaraz po wyjściu z przystani,
Edgar postawił żagle, jacht przechylił, się i ostrym bajdewindem począł piąć
się w górę wichury. Maria Elwira siedząc w kokpicie obok Ingrid, która
trzymała ster i szoty, wystawiła twarz do szkwałów i biczów wodnych,
którymi wichura smagała od nawietrznej. Było jej dziwnie dobrze, tamto
wszystko znowu zostało na brzegu.
Znów była w obliczu morza. Jacht, doskonały instrument na granicy
wody i wiatru, wczepiony kilem i płetwą steru w toń, żaglem zaś w siłę
wichru, zdawał się być ich owocem. Był przedłużeniem natury, jej
potomkiem w najprostszej linii. Każdy szczegół był tu stworzony w
odpowiedzi na zew wiatru i wody, odpowiadał im i sprawiał; że wola
żeglarza była nakazem dla żywiołu... Przechylony maszt muskał żaglem
ruchome morze. Jacht precyzyjnie zbliżał się do skalnych zębów i
przechodził obok nich, niemal bez dryfu, zgodnie z wolą sternika. Silnik
drzemał, kotwice tkwiły w kluzach. Radowało się coś w sercu Marii Elwiry,
czuła, że przyszedł czas ona właśnie odchodzi od starego. Jej pełna buntu
natura jakby odnalazła coś dla siebie. Kto doświadczył żeglugi między
skałami, gdy na masztach mocne płótna i pewna ręka na sterze wie, że jest to
zawsze uczucie zwycięstwa.
Potem wichura straciła moc, szkwały były coraz słabsze, a fala mniejsza.
W nocy Edgar i Ingrid zmieniali się kilkakrotnie w kokpicie. Ruchome
płaszczyzny morza usiane były gwiazdami. Niebo pojaśniało, chmury zabrał
wiatr, kryjąc się wraz z nimi gdzieś za horyzontem. Jacht leciał jak na
skrzydłach. Daleko od lądu nie było skał, otwarta przestrzeń zapraszała w
głąb... Ale nic tu nie było nieziemskiego. Skąd więc takie jej szczęście?
Czasem trzeba niewiele, by człowiek pozbył się udręki... Potrzebny promień
słońca, który wpadnie w ciemną czeluść i osuszy nawarstwioną tam
stęchliznę.
Ingrid dotrzymała słowa Nie padło pytanie o jej lżycie, o gwałt, miłość
lub nienawiść do Magnusa, terroryzm...
więzienie.
Ta kobieta w żeglarskiej kurtce była uosobieniem radości i optymizmu.
Jej towarzystwo działało jak balsam na duszę Marii Elwiry... Maria
zauważyła jednak, że w wesołości Ingrid jest jakiś fałsz. Roześmiana kobieta
często zapadała w zadumę, jakby znikając z jachtu, morza, ziemi... Bywało,
że jej wesoły śmiech urywał się i oczy traciły blask. Patrzyła tępo nie
wiadomo gdzie. Były to ucieczki na bardzo krótko, być może nie każdy by je
zauważył nawet przy bliższym poznaniu Ingrid. Maria Elwira obserwowała j
ą podświadomie, nie chciała, tego, ale stała się jakby czujna na owe
odpłynięcia gdzieś w przestrzeń przyjaciółki. Przyjaciółki? Tak. Mimo
krótkiej znajomości coś nieuchwytnego połączyło te kobiety. Jakby
tajemnica, jakby dramat Ingrid, były Marii bliskie, pragnęła aby tamta
poradziła sobie, aby to co j ą gnębi przeminęło, znikło przepadło, okazało się
niczym.
Któregoś wieczora Maria towarzyszyła żeglarce przy sterze. Edgar spał w
kabinie po wielogodzinnej wachcie na sztormowej fali.
- Ja też mam swój dramat powiedziała Ingrid - łamiąc tabu, które
panowało na łodzi już niemal nieznośnie.
Silna, wspaniała, żeglarka nie mogła sięgnąć po chusteczkę, zakryć
twarzy rękami, wykonać jakiegoś kobiecego gestu. Trzymała drzewce steru.
Jacht szedł ostrym półwiatrem, siła pędu wody działała na płetwę steru
bardzo mocno. Ingrid trzymała mahoniowy pałąk oburącz. Spuściła głowę,
zamknęła powieki. Nie mogła poradzić sobie z płaczem i sterem
jednocześnie. Maria Elwira położyła ręce na rumplu, przesunęła drzewce
lekko na nawietrzną, bo łódź wyraźnie zaczęła odpadać. Ingrid otworzyła
oczy.
Płacz i grymas bólu znikły z jej twarzy jakby zdmuchnął je szkwał, który
uderzył w trójkątne płótna i zalopotał nimi przez kilka mgnień oka. Ingrid
przejęła ster, wyluzowała szoty odpadając bardziej od wiatru. Teraz łódź
płynęła bardzo szybko, uderzając dziobem w skośnie biegnące fale. Bryzgi
wody, strzelały gejzerami po prawej i lewej burcie.
- Ja nie mogę mieć dzieci powiedziała już zupełnie inna Ingrid.
Przesiedziałam rok w klinikach, byłam, w Paryżu, Londynie, Amsterdamie...
Nie mogę być matką, a oni profesorowie, docenci, doktorzy... nic. Mówią, że
nadzieja w Bogu...
A jest nadzieja? - odezwała się wreszcie Maria Elwira
- W Bogu - powtórzyła Ingrid
- Ty wierzysz w Boga?
- Wierzę - kiwnęła głową Ingrid.
- Więc j est nadziej a... -Podobno jest...
- U Boga nie można wymodlić deszczu na jednym poletku. - Maria
Elwira spojrzała w oczy przyjaciółce. - W jakiego Boga wierzysz Ingrid?
Ingrid milczała długą chwilę.
- Po prostu mam Boga, o którym nie można uczyć w szkołach, tak jak
uczy się anatomii ssaków, bo ten Bóg nigdy nie będzie zważony, zmierzony i
opisany niczym odkrycie geograficzne... Czy mnie rozumiesz?
- Rozumiem, uważasz, że ludziom potrzebny jest teatr - tyś król
wszelkiego świata, a jam jest marny pył - korzą się w tym teatrze i wychodzą
takimi draniami, jakimi przyszli...
-Zawziętość przez ciebie przemawia, Mario... Jesteś porażona jeszcze,
prawda?
- Za gwałt.
Na jachcie znów zapanowało milczenie
-Nie wyobrażasz sobie co przeżywa kobieta oczekuj ąc potomstwa takich
szakali - powiedziała Maria.
- Wielkie idee zawsze były okrutne - przyznała Ingrid. Maria Elwira
uniosła nagle głowę, w jej oczach zapalił się dawno tam nie goszczący bunt.
- To spisek szatana! - powiedziała gniewnie... Kto pyta o zdanie
zgwałconą... Idea to ręka tysiącopalca... jednostka bzdurą! Kobieta bzdurą...
-Widzę, że znasz poezję sowieckiej rewolucji...
- Dwadzieścia lat miałam na książki... filozofię, historię, teologię,
marksizm, opowieści o męce Chrystusa i o męce Giordana Bruna, czytanie
Biblii Świętej i dokumentów o tym jak z tą Biblią ogniem i mieczem
Francisco Pizarro wymordował naród Inków. Gigantyczni zbrodniarze
zawsze walczyli o wielkie idee, zawsze zdobywaj ąc nowe terytoria, złoto i
władzę. Przymus dojrzewania w ludzkiej istocie substancji wytworzonej w
probówkach przez rasi-stów lub nasienia odczłowieczonych bestii to ostatnie
osiągnięcia nawiedzonych wielką wiarą szaleńców... jesteś publicystką
Ingrid, powiedz, dlaczego ktoś nie nakręci filmu, nie napisze książki
ukazującej prawdę o losie gwałconych do rodzenia po gwałcie, o losach
synów i córek gwałtu?
- Ty o tym napisz Mario
-Nie Ingrid, musiałabym tam wrócić, nie dam rady...
- Szkoda, bo są prawdy, których świat nie lubi, po co one, skoro ich
zaniechanie jest bardziej święte.
Maria Elwira patrzyła na płaszczyzny wody, które wpełzały do góry,
łamały się na krawędziach i przepadały w dół, piętrząc się i znowu wędrując
wyżej i wyżej... Maria Elwira położyła rękę na drzewcu, gdyż Ingrid
mozolnie ostrzyła kurs do wiatru, pomogła jej w zmaganiu.
- Nie pozwoliłam ci pytać mnie o nic - powiedziała Maria,
- Czy pozwolisz, że ja zapytam o coś ciebie?
- Oczywiście Mario... - Ingrid zainteresowała się szczerze.
- Czego ty w życiu pragniesz najbardziej?
- Ja? Mówiłam ci, ja pragnę urodzić dziecko, chcę macierzyństwa!
- A gdyby tobie zdarzyło się, to co mnie, wszystko tak samo w ten sam
sposób... Czy chciałabyś dziecko zwyrodnialców.
Ingrid jakby przestała sterować, jakby zamarła. Jacht tym razem zaczął
gwałtownie ostrzyć, żagle wpadły w łopot, metalowy osprzęt dzwonił
niepokojąco.
- Babskie sterowanie! - odezwał się z kabiny Edgar. Co wy wyprawiacie
z jachtem?!
- Yess, odpadamy i jedziemy dalej - odkrzyknęła Ingrid. Wiatr znów
zdmuchnął z jej twarzy wyraz zadumy i smutku.
- Czy chciałabyś takie dziecko? - powtórzyła Maria Elwira. Ingrid teraz
skupiona była na sterze. Kilkanaście stopni w lewo o milę przed dziobem
jachtu woda pieniła się w skałach. Sytuacja wymagała zdecydowanego
manewru.
- Zwrot! - Powiedziała Ingrid energicznie wybierając szoty. Jacht
przeszedł do przeciwnego halsu. Teraz przed
dziobem leżała jedynie olbrzymia przestrzeń morza z pianą jak śnieg na
skośnie biegnących falach.
- Zadałaś mi okrutne pytanie... - wróciła do rozmowy Ingrid.
- Musisz na nie odę powiedzieć! Musisz! - Nie ustępowała Maria. Nie
myślałam nigdy o zwyrodniałym macierzyństwie...
- A wiesz co to jest macierzyństwo? Co to jest ludzkie macierzyństwo?
Proces fizjologiczny tylko, rozmnażanie się ssaków?
Czy coś znacznie więcej... Odpowiedz Ingrid, kochałabyś takie dziecko?
Ingrid przez długą chwilę zajmowała się wyłącznie sterem. Ostrzyła
precyzyjnie kurs. Biegnące z wielkiej przestrzeni fale rozbijały się o dziób z
pasj ą, szkwały byty świeże i rześkie. Ingrid uniosła twarz. Jakby z wyrzutem
spojrzała na Marię Elwirę.
- Marzyłam o takiej rozmowie z tobą - powiedziała z błyskiem w oczach
- A teraz nie chcesz takiej rozmowy - przerwała jej Maria Elwira. - Żadna
kobieta nie może pragnąć owocu bestialskiego gwałtu. Może zmusić się,
wykarmić, wychować dziecko, ale pozostanie w niej bunt albo pustka...
Tragiczne są pomyłki „nieomylnych" wiesz, Hitler zagłada Żydów w
imię doskonałości rasy, półbóg Stalin, zagłada opornych w imię „blasków
promiennych" przyszłości... I wcześniej Pizarro, zagłada cywilizacji Inków w
imię chrześcijaństwa... Nieomylni są obrońcy embrionu, którzy już niemal
ogłosili człowiekiem, a kobietę, matkę niczym... To groźny eksperyment dla
poczynania i rozwoju ludzkiego życia.
Ingrid ujęła oburącz wolną dłoń Marii Elwiry - Bunt i rozpacz goreją
jeszcze w tobie, jeżeli chcesz być sprawiedliwa, musisz być wyrozumiała,
Mario.
- Bzdura, biskupi opornych sobie świeckich parlamentarzystów nazywają
publicznie zbrodniarzami...
- Właśnie, dlatego pustoszeją kościoły. - Powiedziała Ingrid i znów
pochyliła się nad sterem.
Choć wiatr tężał, cisza zapanowała w kokpicie. Skały z lewej burty
zostały daleko za rufą. Tuż nad topem zawisła biała mewa. Zdawało się, że
patrzy z góry bystrymi oczkami na kobiety przy sterze. Daleko przed
dziobem rysowało się pasmo gór, rejs dobiegał końca.
Z kabiny wyszedł Edgar. Popatrzył przez lornetę tam, gdzie majaczył ląd,
zwolnił panie, usiadł przy rumplu.
- Jak ci się podobała wycieczka? - zagadnął Marię Elwirę.
Potem rozmowa potoczyła się o ostatnich wydarzeniach w Elberg. Maria
wywnioskowała, że Ingrid jest w niebezpieczeństwie. Nie uległa szantażowi
terrorystów. Otrzymała ostrzeżenie, potem groźby. Maria przeczuwała coś
złego, czuła też, że pragnie za wszelką cenę ochronić tę wspaniałą kobietę,
ale jak miała to uczynić? Jeszcze nie wiedziała.
Z rejsu wróciła innym człowiekiem. Niepokoiła ją jednak sytuacja Ingrid.
Ona wiedziała, co oznaczają takie groźby...
Pewnego wieczora Maria wracając z Beldown spostrzegła, że coś żywego
porusza cię przy drodze. Przystanęła. Był to sokół ze złamanym skrzydłem.
Bronił się ostrym dziobem, gdy chciała obejrzeć jego ranę. Zabrała ptaka do
domu. Był postrzelony przez człowieka. Opatrzyła go i założyła mu bandaże.
Potem stał na żerdzi i patrzył. Czasami spostrzegał w ogrodzie mysz lub
żabę, machał wówczas zdrowym skrzydłem, jakby chciał wzbić się wysoko,
by spaść na zdobycz swoim sokolim skokiem. Maria zaprzyjaźniła się z
okaleczonym ptakiem.
Któregoś dnia przed jej domem zatrzymał się szary mikrobus, otworzyły
się jego szerokie drzwi i wyjechała z nich staruszka na inwalidzkim wózku.
Marię znów chwycił za gardło skurcz. Poznała. To była Flora Tokarsky.
Wybiegła z domu, otworzyła furtkę do ogrodu. Flora uśmiechała się z daleka.
Maria ucałowała jej rękę... Sędziwa pani pozostała wierna swojej sprawie.
Okazały dom zamieniła na pensjonat dla samotnych matek.
- Ty odmieniłaś moje życie wewnętrzne - powiedziała później w
rozmowie do Marii Elwiry.
- Ja?! - zdziwiła sio gospodyni. - Ja cię okaleczyłam, ja zniszczyłam
twoje życie, Floro.
- To pozory - uśmiechnęła się staruszka. - Tam w Segers był moment,
którego nie zapomnę, patrzyłyśmy sobie w oczy. Wiedziałam, że strzelisz,
myślałam, że zginę, ale byłam zafascynowana. Nigdy w oczach człowieka
nie widziałam podobnej rozpaczy. Nie było w nich nienawiści, była udręka.
Długo widziałam twoje oczy w szpitalu i później, gdy wracałam do zdrowia...
Były to oczy ciągle gwałconej... Czytając o tobie te straszne rzeczy,
pragnęłam cię spotkać i wyrwać z tego splotu, ty nie byłaś terrorystką...
Wiele upokorzonych przez los nakłoniłam, żeby nie przerywały życia,
któremu ze swojej istoty dały początek. Nigdy jednak nie udało mi się
przekonać takiej, która została zmuszona... Nakaz to często obezwładnienie
sumienia i sprowokowanie buntu... Ciebie można było przekonać dając ci
wolną wolę - powtórzyła Flora. - Ale kto tego miał dokonać, skoro sędziowie
na ziemi i Bóg na niebiosach posługiwali się jedynie policją... Myślę, że gdy
wówczas odzyskałaś przytomność, najstrasz-niejsze było dla ciebie to, że
skutki czynu zwyrodnialców stały się prawem ludzkim, a ty -jedynie
przedmiotem. Potem przyszło ci do głowy, że to niemożliwe, bo jeżeli Bóg
jest Bogiem, musi być sprawiedliwy.
- Dokładnie tak... - skinęła głową Maria.
- Myślałam o tym, aż ocknęłam się z fanatyzmu i stało się, jakbym
wyszła z mroku. Podjęłam rozmowy... -zostawmy ustawy władzom
ziemskim, szukajmy miłości dla jeszcze nie narodzonych w dobrej woli,
starałam się przekonać możnych - ciągnęła spokojnie Flora.
Na żerdź tuż obok altany skoczył sokół, machnął zdrowym skrzydłem i
spadł jak kamień na ziemię. Maria wstała, uniosła ptaka i posadziła na tyczce.
Twarz Flory wypogodziła się.
- To ty Mario powiedziałaś, że największym darem Boga jest miłość
matki. Wielu duchownych przyznaje temu racj ę. Ale kościół to urząd. Pół -
Bóg, półczłowiek, który kieruje obecnie tym urzędem ustanowił, że liczy się
tylko ziarno i ziemia, jakby zapominając o słońcu, którym jest miłość matki.
Jeżeli świat zlekceważy światło tego jedynego słońca, miłujące matki
przestaną być potrzebne. Wystarczą wymyślne inkubatory i policyjny nadzór
nad powielaniem takich istot ludzkich - nieludzkich. Namiestnicy niebios
uwierzyli w policję i stracili wiarę.
- Więc odeszłaś od kościoła, Floro? - zapytała Maria Elwira. Flora
przyglądała się uważnie sokołowi. Chwilę trwała
cisza.
- Nie. Nie odeszłam od kościoła - powiedziała wreszcie Flora. - Kościół
to nie tylko kapłani, kościół to wierni. Ja pozostałam wierna. Jeżeli intencją
Boga jest, aby nie zabijać życia, które już zaczęto tętnić, ja o to się staram w
duszach, a nie w parlamencie i na policji... Przed twoimi strzałami w Segers
walczyłam o przymus. Niech matka nienawidzi, ale urodzić musi!... To ja
byłam terrorystką. Ludzka matka rodzi z miłości, więc w ciemności
popełniałam gwałt. Gdy to zrozumiałam, twoje strzały przyjęłam z pokorą...
- Ty jesteś święta... - powiedziała Maria Elwira patrząc w zachodzące
słońce, którego czerwona bryła rozrzucała tysiące refleksów po strzępach
chmur za kamienną górą.
-Nie, Mario, nie ma pewności, że istnieją święci, jest pewność, że istnieją
ofiarni bez pychy. Maria wstała, poszła do salonu, przyniosła starą,
mauretańską szkatułkę bogato inkrustowaną.
- To klejnoty trzech pokoleń mojej rodziny. Nie mają już godnego
spadkobiercy. Ojciec przechował je dla mnie w banku. Wzięłam, żeby
przejrzeć precjoza i odnieść tam, gdzie zawsze pozostaną martwe. Spraw,
żeby ożyły, Floro. Niech przyniosą pomoc matkom, które dzięki tobie nie
będą jedynie ziemią i ziarnem, ale też słońcem dla swych dzieci...
Sokół ze złamanych skrzydłem znowu patrzył na Florę. Ona milczała
jakby nie znajdując już słów w tej rozmowie.
- Pamiętam ćmę w twojej celi - powiedziała po chwili. - Na imię miała
Liwia...
- Tak, po śmierci wyglądała jak żywa.
- Teraz masz sokoła...
- Ze złamanych skrzydłem - uśmiechnęła się Maria. - Jak myślisz Floro,
czy on jeszcze wzbije się wysoko?
- Tak, ma tylko złamane skrzydło, ale widzi i czuje. - Flora spojrzała na
szkatułkę. - A w tobie Mario Elwiro słońca nie zniszczył szatan, ani błąd
nieomylnych... - powiedziała lub tylko pomyślała sędziwa pani.
Czerwona kula słońca pochyliła się nisko. Maria patrzyła jak szary wóz
pnie się w niezwykłym blasku ponad poziom, miała wrażenie, że Flora na
swym inwalidzkim wózku oderwała się od ziemi i wzlatuje, bo ma tylko
złamane skrzydło...
Wreszcie tamci dwaj wrócili. Telefon akustyczny przemówił. Rozmowa
znów toczyła się na tematy zawodowe. Chodziło o zamach na przemysłowca
w Portugalii. Zabójstwo zlecone przez handlową konkurencj ę. W działaniu
tej bandy nie było idei. „Szczur" przyjmował zamówienia z całej Europy.
Teraz szajka znów szykowała się do wyjazdu.
Wieczorem przypilnowała ich gdy wychodzili. Kazała Magnusowi
przyjść następnego dnia rano. Przyjął wezwanie, był nawet zadowolony.
Pogłębiło to jej nadzieje. Istotnie, rano Magnus przybył do willi zgodnie z
umową. Usiadł w fotelu, bawił się długim nożem, pod bluzą miał pistolet.
- Granaty nie wiszą tu nigdzie na różańcu Albakory? - zapytał rozglądając
się po pokoju.
- Ratuj się, jesteś osaczony - powiedziała wprost.
- A tobie co do tego, Albakora? Po starej znajomości mnie ostrzegasz?
- Tak jakoś odpowiadam za twój los. Zabatożą cię posypując solą, taki
masz wyrok w „Armii". Uciekaj -blefowała.
- A tak naprawdę, czego chcesz? - patrzył na nią stalowymi oczami bez
wyrazu. Nie był w tej chwili idealnym odbiciem Hydego, wargi miał
pełniejsze, nos bardziej wąski, po jego karku nie biegał robak ze szczypcami
na odwłoku.
- Czego chcę? Przeklęłam cię, zanim ujrzałeś świat, to prawda, teraz daję
ci szansę ratunku. Czy rozumiesz, że to możliwe?
- Ty jesteś wariatka, więc wszystko możliwe. Po co wróciłaś do roboty,
skoro ci miłosierdzie w głowie? Nie blefujesz aby?
- Odwołaj robotę w Lizbonie. To wygląda jak zasadzka...
Strzał był celny. Magnus przestał bawić się sprężynowcem, jego dłoń
zamarła na ostrzu. Chwilę trwał w bezruchu.
- O jakiej Lizbonie... O jakiej robocie mówisz?
- O łapaniu motyli w siatkę, głupcze! Zanim zabijesz Portugalczyka
zginiesz.
- Co ty o tym wiesz, Albakora? Też w tym jesteś? Ta robota jest spalona?
- Ta i inne, bo ty jesteś spalony, masz bojówkę na karku. Wycofaj się, to
ostatnia chwila.
- Myślisz... Tacy jak my nie mają odwrotu, to niemożliwe.
- Możliwe j est j eszcze wszystko.
- Nawet, żebym miał matkę taką jak inni, a ty syna z żoneczką i
bachorami, które prosiłyby babcię na święta?... -zaśmiał się szczerze. Ten
śmiech dochodził z oddali, dudnił jak w murach rozwalonej piwnicy. To nie
nóż był w rękach szakala a kret, który wypełzł z podgrzanego słoika i czepiał
się palców Hydego ostrymi pazurkami. Pomyślała, że te dwa zwierzęta są
zrodzone z siebie. Opanowała się, przed nią siedział jej mimo wszystko syn
Magnus, którego postanowiła ratować.
- Wycofaj się albo zginiesz! - powiedziała stanowczo.
- To nakaz? Ultimatum?
-Nakaz! Powiedz, kiedy stałeś się szakalem? -jej władczy ton załamał się.
Chwilę trwała cisza. Obserwowała jego twarz. On nie szukał przyjaciela,
nawet sojusznika. On szukał tylko kogoś, kogo mógłby zabić.
- Nie musisz odpowiedzieć zaraz, poczekam - ustępowała bojąc się
stracić szansę. Jego maska jakby wyłagodniała, pojawił się na niej zbliżony
do ludzkiego wyraz. Czepiała się tego, może stanie się cud, może spadnie
wymodlony deszcz na jego poletko. Bóg wysłucha błagań jednej matki o
ratunek dla tylko jednego dziecka.
Skulił się jakoś, przyczaił. Spojrzał na nią. Nienawiść była w tym
spojrzeniu.
- Ty mnie pytasz?! Nie wiesz kiedy?!
- Leczyłam cię...
- Bzdura, nie byłem chory. Nie miałem guza na mózgu. Twoja wina, że
taki jestem.
To była prawda, ona wiedziała dlaczego jest taki... Teraz bawił się
nożem, mówił powoli, wydawało się, że z rozwagą.
- Ten gwałt i moje urodzenie zrobiły z ciebie poparzoną sukę. Jako
dzieciak przypominałem sobie rzeczy, których nigdy nie widziałem. Były to
nieładne historyjki, nieładne zabawki. Nie domyślasz się skąd je znałem?...
Raz spotkałem panienkę, była inna niż te, którym robimy kuku, gdy mamy
ochotę. Chciała ze mnie zrobić męża i żebym prowadził dom towarowy na
Kanarach. Jej ojciec był bogaty. Dałem się nabrać na pieszczoty. Też byłem u
psychiatrów i psychologów... I wiesz... ja powinienem uciekać z twojego
brzucha zanim zawiązał mi się mózg. Ale byłem za mały, nie uciekałem... Ty
karmiłaś mnie takim jadem, że przechodził mi aż w pięty. Było nie rodzić jak
nie potrafiłaś.
- To było niezależne od mojej woli. Znienawidziłam oprawców, bo... bo...
- miotała się, czuła, że przegrywa.
- Złorzeczyłaś i co? Nie czytałaś książek? Nie mówili ci, jakie może być
dziecko?
- Mówili, ale co miałam robić? - nadal broniła się po desperacku.
- Aleja co miałem robić? - zaśmiał się Magnus.
- Byłam osaczona. To kraj dogmatów, klechów, terroru i zbrodni.
Przeklęty kraj!
- Jakie wnioski? - Magnus drwił, jego twarz ciągle wykrzywiona była
uśmiechem Hydego.
- Ty też odkryłaś co trzeba robić... Bum, bum, bum!... Strzelać trzeba,
strzelać... Albakora - Hyde roześmiał się gdzieś z głębi.
- Odziedziczyłeś zbrodnicze cechy po ojcu! - niemal krzyknęła.
- Źle zrobiłem? Miałem nie dziedziczyć?... - kpił „Szczur". - Mądraś ty
mamuśka? -Nie nazywaj mnie mamuśka!
- Już się zniechęciłaś, nie chcesz ratować syna? Ta panienka była lepsza.
Ale skoro rozmawiamy, to ci powiem. nie kaperuj mnie. Nie będzie ze mnie
ksiądz ani mieszczanin. Zostaję kim jestem.
-Nie zostaniesz! Ja też myślałam, że... Magnus parsknął śmiechem.
- Ty porównujesz siebie i mnie?! Durna! Ty byłaś aktorką, wasze akcje to
był cyrk. Twoje miejsce w teatrze -popatrzył na nią uważnie, poprawił się w
fotelu, schował klingę do rękojeści sprężynowca.
- Zróbmy umowę Albakora... Albo ty mnie, albo ja ciebie.. Póki żyjesz,
czuję twoje przekleństwo, ciąży mi ono. Póki ja żyję, nie odzyskasz spokoju
po tym gwałcie. Albo ty, albo ja, pamiętaj! - trzasnął sprężynowcem, ważył
go chwilę w dłoni. Wstał i wyszedł.
To co usłyszała i co wiedziała przedtem ułożyło się w logiczny ciąg. -
Średniowieczny zamek w Anglii zwiedzała mając 17 lat. W lochach widziała
pieczarę i łoże z kołem do łamania kości. Po gwałcie, to zapomniane już
urządzenie wróciło do niej, powiększone i bardziej upiorne. Ciągle miała
przed oczami haki, noże, tryby i porozrywane ciała swoich oprawców z
piwnicy w rozwalonym domu. Zabijała ich halabardą, rozrywała żywcem w
tej maszynie. Magnus kształtował się wtedy. Chwilami czuła, że nie jest
sama, że ktoś wraz z nią uczestniczy w tych snach i seansach. Znalazła
wówczas tę książkę o wpływie doznań kobiety ciężarnej na kształtowanie się
płodu i późniejsze cechy człowiecze dziecka. Przeraziła się, odrzuciła
książkę. Mimo nieprzepartej żądzy odwetu, nie chciała razić trądem. Nie
chciała! Ale to było silniejsze od jej woli.
Widziała, słyszała, czuła krzywdę, wstręt, przerażenie... Kret! Bóg ci
dopomoże, córko... Bóg nie dopomagał. Ich też torturował halabardą. Nie
było pomocy, był bunt, chęć wyzwolenia, ucieczki, chęć czegokolwiek poza
tkwieniem w tym, co uczyniły z nią bestie.
Zauważyła, że gdzieś spływa ten jad, kumuluje się, nie wiedziała w czym,
ale przynosiło to jej ulgę,. Gdy Magnus miał osiem lat, narysował człowieka
rozrywanego halabardą, potem maszynę jaką widziała w Castle Ostrich
Feather nad Tamizą... Te same były tryby i dźwignie. Torturowany miał kreci
ryj...
Więc to ona przekazała w niewytłumaczony sposób dziecku udrękę.
Ona?! Ona jest odpowiedzialna za bunt swojej natury przeciwko temu, czego
doznała? A gdzie ci z maskami mimów, gdy krzyczała, że nie poradzi
takiemu macierzyństwu... W obozach śmierci „ludzie" z trupimi czaszkami
na mundurach, zapładniali zniewolone kobiety zwyrodniałym nasieniem.
Cywilizowany świat postawił ich przed sądem i zapłacił szubienicą. A jej
oprawcy?...
Następnego dnia znów spotkała się z O'Nell'ami. Proponowali jej pracę w
jakiejś społecznej organizacji. Wyjazdy, dobroczynne akcje. Pierwszy raz od
lat śmiała się szczerze, słuchała dowcipów, piła szampana. Gościła w ich
domu trzy dni. Spostrzegła, że oni postanowili uratować w jakiś sposób
resztę jej lat. Postanowili przerwać tę jej ciągle złą samotność, która nie była
spokojem. Uwierzyła, że ci ludzie, to właśnie jej światło w ciemności.
Pożegnali ją serdecznie. Potem wyjechali do Francji. Ingrid robiła
wszystko, aby zostać matką. Po miesiącu Maria Elwira dostała depeszę.
Ingrid telegrafowała, że wymodliła u swojego Boga deszcz na jednym
poletku, spodziewała się dziecka, była bardzo szczęśliwa.
Maria Elwira powoli wracała do normalnego życia. Opiekowała się
trzema starszymi osobami wskazanymi jej za pośrednictwem Ingrid przez
organizacj ę dobroczynną, brała udział w zebraniach, czytała. O'Nilowie
powrócili i Maria dzieliła z Ingrid jej szczęście oczekiwania na dziecko.
Któregoś dnia w domu znowu zastała szakali. W tubach głosowych
usłyszała śmiech Magnusa...
- ...Podaj się do dymisji, Gass. Jesteś gówniarz, a nie żołnierz wolności.
Zaczynasz srać w portki?
- Głupiś, szefie, rzecz w tym, żeby wycofać się w porę. Swąd jest blisko...
Nie czujesz? -drugi głos był płaski i uległy. Magnus mówił władczo.
- Czuję, dlatego jeszcze dzisiaj rozwalimy O'Nell'ów. Zbieraj się jest
wyliczony... Maria Elwira zdrętwiała. Upiory chwyciły ją za gardło, pot zalał
jej czoło. Owa niemoc trwała może chwilę, może znacznie dłużej. Nagle
poczuła przenikliwy chłód. Zerwała się z miejsca. Tamci mówili jeszcze o
szczegółach zamachu. Potem rozległ się szczęk broni. Szakale szykowali się
do wyjścia. Przed Marią Elwirą przesuwały się obrazy jak na przyspieszonym
filmie, czarno - białe klatki zatrzymały cię, podskakiwały w miejscu,
nabierały
ostrości...
Wykrzywiony
zwierzęcymi
doznaniami
pysk
Hydego...wąskie wargi, rozdęte bydlęce chrapy szerokiego nosa...Mamo kup
mi ciężarówkę na cztery baterie... Mamo, chcę pić i pobiegnę na boisko.
Mamo... Mamo?! - Zacisnęła powieki, drgające klatki czarno - białego filmu
zatrzepotały jeszcze bardziej i gdzieś przepadły. Zobaczyła szczęśliwą matkę,
Ingrid pochyloną nad kołyską, staroświecką drewnianą kołyską. A to co?
świętość, najwspanialsza świętość w jej życiu... Zatroskana, pełna ciepła
twarz kobiety młodej, w pełni dojrzalej i już starej w miarę mijania czasu,
Oblicze jej matki, która tak bardzo pragnęła, ale nie potrafiła uratować Marii
z mocy szaleńców. Po śmierci pani Teresy Izabeli Telier, kiedy Maria
przebywała jeszcze ciągle za drzwiami obitymi blachą, ojciec wybudował na
świeżej mogile posąg matki z białego granitu. Matka była na nim piękna, ale
już tylko z kamienia... A Ingrid? Maria Elwira czuła, że coś rozrywa się w
niej na strzępy. Czuła sercem całym i już rozerwanym, że dzieje się rzecz
straszna. Ingrid była świętością, która niesie miłość matczyną. Jej dziecko nie
będzie tworem zatrutego ziarna i splugawionej ziemi. Tętniące w Ingrid nowe
życie jest darem głęboko pojętego nieba... spełnieniem pragnień kobiety -
matki. Czy szakale mogą zabić taką świętość? Bóg na to pozwoli? A gdzie
jest Bóg w ogóle... Ale cóż to? Rozhukane morze i bezwładny na nim kształt
korabia jak piórko. Dalej skały, smocze zęby czyhające na żer i ofiarę.
Ludzie na klęczkach przywołują w pokorze Boga. Bóg pochyla się nad nimi
w wielkiej przestrzeni... Nadzieja w kotwicy - mówi jego duch
wszechmogący. Więc może Bóg to tylko nadzieja?
Twarz matki jak z kamienia, w kącikach granitowych ust przerażenie. I
staje się cud, kamień zamienia się w ciało, przerażenie w uśmiech pełen
nostalgii, jak przed laty na brzegu morza pod skałą, którą potem przewróciły
sztormy. - Bóg jest w tobie, Mario Elwiro, szepczą usta w świecie jedyne. -
Bóg jest we mnie, myśli Maria Elwira i pyta swojego Boga, czy pozwoli, aby
jej syn Magnus zgasił słońce jednej miłości matczynej. Ale Bóg jest zbyt
wielki, żeby odpowiedzieć na takie małe pytanie.
- Co robić, mamo? - pyta Maria Elwira. Twarz matki nie jest już obliczem
z kamienia. -Jeżeli możesz, nie zaniechaj ratunku - odpowiada Bóg, który
ciągle żyje w pani z kamienia i serca.
- W tobie nadzieja, Mario - krzyczy głos gdzieś z bliska i daleka. -
Kotwice sięgnęły dna, wyprężyły się mocne łańcuchy. Korab powoli obraca
się dziobem do fal, które niosły go burtą ku zagładzie. Gdzieś w wielkiej
przestrzeni -zrodziła się nadzieja ratunku, dla nie splugawionej matki i słońca
jej matczynej miłości.
Maria Elwira poczuła myśl jasną jak błysk, przejrzysta jak źródlany potok
i siłę nie skażoną lękiem. Wskazówki na zegarze ruszyły szybciej, jak kiedyś,
gdy sekundy decydowały o wszystkim.
Oni odjechali, dom był pusty. Sięgnęła po klucze. Zbiegła po schodach,
otworzyła stróżówkę.
Na ścianie wisiało kilka pistoletów maszynowych, dalej były składane
karabiny z celownikami optycznymi. Tą bronią Magnus dokonywał zabójstw
na zlecenia. Precyzyjność jej rażenia była niezwykła. Pod ścianą stały ręczne
karabiny maszynowe. Sięgnęła po broń specjalną. Zawahała się; W rogu
wisiał włoski karabin carcano. Był seryjny, tani, ale wśród terrorystów
cieszył się powodzeniem. Z takiego karabinu Le Oswald strzelał w Dallas do
prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Johna Fitzgeralda Kennedy'ego.
Karabin wyposażony był w celownik optyczny. Ostatecznie wzięła carcano.
Sprawdziła
amunicję.
Magazynek
był
pełny.
Przełożyła
zamek.
Charakterystyczny trzask przypomniał jej kurs w Libanie. Strzelała tam
często, właśnie z tej broni. Pasował do jej ręki jak żaden inny. Strzelała z
każdej pozycji, zerkając jedynie na muszkę i cel. Niepotrzebna była luneta.
Chwyciła karabin. Pobiegła schodami do góry. Zmieniła buty. Narzuciła
płaszcz. Wyszła z domu. Jej śmieszny citroen 2CV stał na trawniku. Wiatr
huczał w drzewach. Było już ciemno. Z ciężkich chmur spadło kilka kropli
deszczu.
- Rzuciła karabin na siedzenie z tyłu. Usiadła za kierownicą, przekręciła
kluczyk w stacyjce. Chwilę rzęził rozrusznik aż odezwały się odgłosy
nierównej, pełnej wibracji pracy silnika. Spojrzała na karabin leżący z tyłu.
...Mamo, daj mi soku z malin, pomarańczowego nie lubię... mamo, chcę
latawiec - duży, taki, który ma ogon jak kometa. Mamo... mamo...
Zdrętwiała. - Cóż chcesz zrobić, po co ci broń, nieszczęsna? - zapytała sama
siebie. Nie było odpowiedzi. Samochód ruszył sam, jakby bez jej woli. W
szybę uderzyły duże krople deszczu.
Wyjechała z ogrodzenia. Skręciła w kierunku morza. Jechała bulwarem,
okrężną drogą do starego cmentarza. Minęła karłowaty lasek na kamiennym
wzgórzu. Zaparkowała samochód za ocalałym murem. Wzięła broń, ruszyła
przez cmentarz.
Wicher huczał w wysokich krzyżach i poprzewracanych mogiłach.
Tuż przed zakrętem szosy sterczały ku niebu mury kaplicy. Maria Elwira
przylgnęła do płyty grobowca. Obserwowała okolicę. Rzuciła okiem na
zegarek. Sekundnik pędził wokół tarczy pospiesznie.
Około 23.30 Edgar i Ingrid powinni pojawić się na zakręcie. Prom
przypływał o 22.50. Bandyci obliczyli, że na opuszczenie statku i dojazd do
zakrętu potrzebne będzie nieszczęsnym około 40 minut... Zegarek w tej
chwili pokazywał 22.55. Maria Elwira ruszyła w kierunku cmentarnej
kaplicy. Jeżeli „Szczur" był już na stanowisku, nie musiał jeszcze
obserwować szosy. Mógł patrzeć na cmentarz. Gdyby ją spostrzegł, strzeliłby
niechybnie. Nie uratowałaby wówczas Ingrid i Edgara. Zginęliby jej
przyjaciele. Nie! Tak stać się nie może. Dokoło panowały nieprzeniknione
ciemności. Na niebie wisiały ciężkie chmury, przez które nie przebijał blask
księżyca, ani też nie świeciła żadna gwiazda. Spostrzegła już w Libanie, że w
takim mroku widzi jakimś dodatkowym zmysłem. Właściwie nie widzi,
czuje...
Podeszła dalej. Teraz mur kaplicy sterczał zaledwie kilka metrów przed
nią. Odwróciła się i nisko pochylona pobiegła w przeciwnym kierunku.
Pospiesznie wspięła się na niewielką górkę, gdzie głośno szumiały i
chyliły się na wietrze rozczapierzone sylwetki karłowatych sosen. Przywarła
do jednej z nich. Patrzyła dokoła... Tak, tam... W wyrwie muru coś wyczuła,
wytężyła wzrok... Jest... Na asfalcie stal luksusowy mercedes Magnusa.
...Więc „Szczur" był w kaplicy. Czekał już na swoje ofiary. Znów
spojrzała na zegarek. Duża wskazówka na podświetlonej tarczy dochodziła
dwójki, mała minęła jedenastkę... A więc odliczanie do minuty „zero"
rozpoczęło się. Ingrid i Edgar opuścili prom. Minęli miasteczko Elberg i w tej
chwili wjechali pewnie na drogę prowadzącą do Beldown.
Maria Elwira ruszyła w stronę kaplicy. Teraz „Szczur" już zapewne
obserwował szosę. Z góry padł nieuchwytny blask księżyca. Wydłużony cień
drobnej postaci, przekreślony niczym krzyż poprzecznym cieniem karabinu,
przemknął przez zarośniętą drogę między cmentarzem a ruinami z czerwonej
cegły. Przykleił się do poszczerbionego muru. Maria Elwira zmrużyła
powieki, patrzyła z góry w głąb ruin. Panowała tam cisza, w ciemnościach
nie było śladu człowieka. Maria Elwira znów spojrzała na zegarek. Duża
wskazówka dochodziła do cyferki cztery... Samochód mógł pojawić się w
każdej chwili.
Maria weszła do ruin. „Szczur" musiał zająć stanowisko z otwartym
widokiem na zakręt. Takie miejsce mogło być w sąsiednim pomieszczeniu z
lewej albo prawej strony... Tu albo tam. Pomyłka byłaby końcem
wszystkiego. Przyniosłaby śmierć Ingrid, Edgarowi i jej. Wycofała się,
ukryła znów za murem na zewnątrz. Podniosła kamień. Rzuciła go na środek
kaplicy. Zadudnił w ciemnej ciszy. Przywarta do ściany. Słuchała. Patrzyła w
czerń między kikutami murów. Z lewej strony wyczuła ruch. Z niszy
pomieszczenia sanitarnego starej kaplicy wysunęło się coś bardziej ciemnego
od mroku. W tej chwili z gruzów zerwał się nocny ptak. Cień cofnął się, ale
zaraz wrócił na miejsce. Postąpił do przodu. Nasłuchiwał chwilę i znów
cofnął się do ruin. Maria Elwira ruszyła za nim. Spojrzała przez wyrwę.
„Szczur" stał z karabinem w ręce i patrzył na zakręt. Przed nim leżała lorneta
i pistolet. Maria Elwira miała wrażenie, że zrobiło się jaśniej. Była od szakala
nie dalej niż 10 metrów. Długotrwałe przyzwyczajenie wzroku do ciemności
dało efekt. Zastanawiała się, czy „Szczur" widzi w tej chwili tak dobrze jak
ona. Trzymał składany karabinek w gotowości. Zapewne broń naładowana
była amunicj ą z rozpryskowymi pociskami. Bandyta położył karabinek na
kamiennym parapecie. Sięgnął do kieszeni po papierosy, śledząc ciągle szosę
przed zakrętem. Postąpiła krok jeden, drugi, trzeci. Stanęła w rozbitej
futrynie. Była nie osłonięta. Trzymałaś carcano w obydwu rękach nad
biodrem.
- Nie zabijesz Ingrid i Edgara - usłyszała swój metaliczny głos w
mrocznej ciszy. „Szczur" zapalił właśnie zapalniczkę. Czerwony płomień
oświetlił jego twarz... To nie był
Magnus, to był Hyde... Hyde zapalający papierosa, gdy leżała na
kamieniach w piwnicy zakrwawiona i zbita, a on szykował się do jeszcze
jednego gwałtu. Miał wargi wąskie i wydłużone jak dżdżownice, tak samo
spiętą w nieokiełznanym wyrazie twarz i rozdęte chrapy szerokiego nosa.
Zapalił papierosa. Zgasił zapalniczkę. Zaciągnął się dymem. Maria
Elwira widziała, że skupił całą uwagę na
pistolecie, który leżał obok lornety. Karabinek był dalej.
- Nie zabijesz Edgara i Ingrid - powtórzyła jak echo. -Ty tutaj?
-Ja!
- Czego chcesz? Odejdź! Postąpiła jeszcze jeden krok do przodu. -Nie
chciałeś być człowiekiem...
- Suka - warknął. - Nie Strzelisz. Pamiętasz, co mówiłaś?
- Przygotuj się, to mój wyrok, matki, niematki.
- Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Zdrada? „Armia" wyszperała?
- To mój wyrok, nie organizacji.
- Albakora?
- Nie, Maria Elwira, Teresa Tellier.
W tej chwili daleko na drodze ukazały się światła reflektorów, zmieniły
kąt i zaczęły zbliżać się do zakrętu.
Sekundy nabrały innego rytmu.
Nie przeszkadzaj Albakora, wykonamy robotę i odejdziemy... - Głos
szakala zdradzał niepokój .
W tej chwili na drodze zapaliły się inne światła, błysnęły trzykrotnie i
zgasły. To Gass dawał umówiony znak. Zidentyfikował samochód jadący z
promu. Do zakrętu zbliżały się właściwie ofiary. „Szczur" miał strzelać. Był
jednak osaczony, czuła, że po desperacku szuka fortelu...
- Jak chcesz Albakora, możemy zrezygnować z tej roboty. Przerywam
akcję - powiedział i uniósł ręce do góry. Odwrócił się tyłem do broni
ułożonej na kamiennej płycie. - Poddaj ę się dodał pokornie.
Albakora uczyła się tej sztuczki w Libanie. Aż do bólu ręki ćwiczyła
ruchy związane z trickiem, przy pomocy którego on chciał teraz ratować
swoją sytuacj ę. Widziała, że to nie była kapitulacja. Niesamowity pojedynek
w ciemnościach dopiero się rozpoczął...
Maria Elwira wykonała gest, jakby uwierzyła. Natychmiast jednak lewa
ręka bandyty opadła, ruch ten był niemal niewidoczny w ciemnościach.
Dokoła panowała cisza, pełno jej było w mózgu, oczach, dzwoniła w uszach.
Magnus podnosił wyciągnięty nagle zapasowy rewolwer. Obracał się ku niej,
unosił broń wyżej i wyżej... Światła samochodu były tuż. Maria spojrzała na
muszkę carcano i cel. Nacisnęła spust. Huk był krótki, nie słyszała go prawie,
jedynie w błysku wystrzału zobaczyła wielką jak kiedyś sylwetkę Haydego, a
ona trzymała w ręce drzazgę z rozbitej futryny. Nie! Nie zabijesz Ingrid...
...Błysk zgasł, uzbrojone ramię opadło. „Szczur" trzymał jeszcze broń w
zaciśniętych palcach... Maria dostrzegła ruch, który też znała. Szakal usiłował
przerzucić broń z lewej do prawej ręki. Nie poradził jednak, jego palce
rozluźniły się, pistolet upadł z metalicznym trzaskiem w ciemność. Cień
przed nią zachwiał się, ale nie upadł. Wykonał nagły zwrot ku kamiennej
płycie i pochwycił kocim ruchem karabin, w którym były rozpryskowe
pociski. Samochód Ingrid był już zaledwie kilkanaście metrów od zakrętu.
„Szczur" trzymał w ręce broń specjalną, skierował ją najpierw na Marię
Elwirę, ale ona działała jak zaprogramowany w Libanie automat... Huk
wystrzału niósł się długo po zdewastowanych grobowcach, ruinach murów,
połamanych krzyżach... Wielki cień wyprężył się i zwalił na gruz w starej
kaplicy.
Samochód Edgara zwolnił, drugi za nim zapalił reflektory, teraz jak
tarcze na strzelnicy widać było dwie podświetlono z tyłu ludzkie sylwetki.
Spostrzegła, że Ingrid poprawia lusterko, by blask nie oślepiał Edgara.
Samochód wszedł w zakręt, obrócił się i począł oddalać. Oślepiona, niczego
znowu nie widziała. Nie czuła też zwykłej jasności umysłu... Hyde, kret...
piwnica, Magnus w pędzącym na jezdnię wózku... Nie wiedziała, kogo
zabita. Chciała zobaczyć twarz dziecka albo maskę bestii... Ciemno było
jednak. Cofnęła się za mur. Gass pewnie dostrzegł, że robota nie została
wykonana. Samochód Edgara nie wpadł do rowu, a odjechał. Szakal
zatrzymał wóz. Pochylony z pistoletem maszynowym w rękach przeskoczył
skarpę. Stanęła za węglem. Czekała. Jego cień ostrożnie wślizgnął się w głąb
starych murów.
- Szczur?... Jesteś tam? -Dziwnie wyświstał złowieszcze przezwisko.
Odpowiedziała mu cisza.
- Szczur... Anioł..., jesteś tu? - powtórzył. Nie było odpowiedzi.
Prześlizgnął się przy ścianie, zajrzał do zdewastowanej pakamery, zobaczył
broń na kamiennej płycie. Zamarł w bezruchu.
Maria Elwira patrzyła przez wyrwę. Gass zauważył trupa. Pochylił się
nad nim. Odskoczył. Stał przy ścianie naprzeciw muszki jej carcano. Dyszał,
wodził lufą automatu dokoła. Maria Elwira stanęła w rozbitej futrynie jak
przedtem.
- Rzuć broń, Gass! - powiedziała spokojnie. -Albakora?!
-Nie, Maria Tellier. Rzuć broń!
Stała blisko, lufa jej carcano mierzyła w pierś bandyty, jego automat
skierowany był kilkanaście stopni w bok. Szakal wiedział, że jeżeli drgnie,
zginie na miejscu. Rzucił automat.
- Nie strzelaj Albakora, to był ostatni skok... Nie strzelaj!... - Bandyta
zrobił krok do przodu. Czekała na trick, który nie udał się „Szczurowi".
Sekundy zatrzymały się w miejscu. Szakal stal z podniesionymi rękami, nic
się nie działo. Uniosła karabin.
- Za kobiety w Jugosławii... bestio! - Coś jej nie pozwalało przycisnąć
spustu. Gass ukląkł z podniesionymi rękami.
- Matko, panno, jeżeli jesteś wybacz. - Powiedział to jakby istotnie do
Boga albo do siebie, nie było w tym nic ze skomlenia o życie. Jego atak nie
następował.
- Broń się! - warknęła.
-Z tobą nie mam szans, Albakora... Strzelaj, zabiłaś syna, zabij mnie. -
Syna?!
- Tak, on był pewny, że go zabijesz. Nie bał się kul, nie bał się nikogo,
mówił, że go zagryzie wilczyca, w której się ulągł. Tak mówił.
- Dlaczego?
- Bo go przeklęłaś i przekleństwo było silne...
- Oddaj zapasową broń.
- Po co mi ją zabierasz, kiedy mnie rozwalisz... Chcesz mnie
sprowokować? To był mój ostatni skok. Moja matka, przypomniała sobie, że
ma syna... W kieszeni mam bilet do Colorado. Rano odlot. Ja bytem taki jak
ty. Mówią, że umiałaś straszyć i strzelać, ale nigdy nie zabijałaś...
- Zabiłam Magnusa.
- On miał źle w głowie. Stale widział koszmary.
W tej chwili dotarta gdzieś do jej głębi ta prawda. Zerwała kotwicę i
skończyły się nadzieje... Podeszła do klęczącego, kopnęła pod ścianę broń
zapasową, którą położył przed sobą. Odstąpiła na bok, przestała mierzyć w
pierś
bandyty. Była pewna, że Gass ma jeszcze jeden pistolet. Odwróciła się.
Jej misja była skończona, zabiła kidnapra zbrodniarza, uratowała tamtych...
Niech skończy się wszystko. Czekała, Szakal już dawno powinien strzelić.
- Nie wystawiaj się Albakora, ja nie chcę ciebie zabić - powiedział niemal
spokojnie Gass.
- Dlaczego?
- Bo nie... To był ostatni skok, strzelaj albo jadę do Colorado, nie wrócę
tu. Mam bilet do Stanów. - Sięgnął do kieszeni, wyjął błękitny kartonik. Coś
dziwnego działo się w sercu Marii Elwiry. - ... Nie jej syn zginał przed chwilą
od kuł matki nie matki. Ona zabiła tylko Szakala. I można zawrócić kamień
w locie, zatrzymać bieg rzeki, zabrać dziecko, które porwała woda i niesie...
A Magnus? - Mamo dlaczego króliki, tak dziwnie ruszają noskami, mamo, ja
chcę piłkę taką dużą, dużą, dużą. Mamo... Mamo?! To nie on leży w
ciemnościach z przebitym już na zawsze ramieniem i sercem. W człowieku
na dnie jest odrobina miłości prawdziwej. To Magnus klęczy, modli się do
świętości wielkiego i małego świata... BOGA i MATKI. Nawrócił się, rzuci
straszne rzemiosło, wyjedzie, otworzy piękny sklep na Karaibach, Seszelach,
Bahama... Zaprosi ją do swojej żony i wnuka na święta... Matka nie może
zabić syna... Nie może! - Znów usłyszała swój głos, który jakby wyrwał się
spod jej kontroli.
- Wstań, jedź do Colorado... - powiedziała jakby z daleka. Nie
podejmowała decyzji, że puści Szakala, to się stało gdzieś obok, a może
wysoko. Chłopak powstał, trzymał ręce nad głową. W mroku dojrzała jego
oczy, nie były puste.
- Jeżeli jest świętość, jesteś święta Albakora - wyświstał jakoś przez
zaciśnięte zęby bestii, a może zagubionej istoty ludzkiej jedynie.
Znów widziała w mroku. Przed nią majaczyła twarz bez kłów w paszczy i
pajęczych łap na skroniach. Obcy złoczyńca, albo Magnus, jej syn, nie syn
wyszedł z ruin z rękami wzniesionymi do czarnego, bez księżyca i gwiazd
nieba. Po chwili na poboczu rozbłysły światła reflektorów. Samochód
odjechał w kierunku Beldown. W gruzach znów było ciemno, a ona była
oślepiona światłem na drodze. Nie mogła zobaczyć trupa... upiora ni
dziecka... Mamo, dlaczego nigdy nie opowiadasz mi o tatusiu?... Inne dzieci
mają ojców, a ja mam tylko ciebie... mamo...
Nacisnęła metalową gałkę, przesunęła, zamek karabinu do tyłu, wyj ęła
go i wrzuciła do torby. Karabin, powiesiła na haku wystającym z muru.
Ruszyła przez cmentarz, ku zaparkowanemu samochodowi. Dokoła była
pustka, nie było gwiazd ani księżyca, nie było światła dnia i ciemności nocy.
Nie było nic.
Wróciła do domu. Dom też był pusty, nie była w nim już nawet Szakali.
Usiadła, patrzyła w tę pustkę. Siedząc zasnęła. Zbudził ją sen. Na szarej ulicy
spotkała Presilę.
- Uciekaj z tego kraju! - krzyczała do niej tamta. Miała skute ręce i była w
złotej obroży z serduszek i krzyżyków. Na czole miała znak czerwonej
pieczęci.
- Co to za kraj?
- Kraj miłosierdzia i pokory... - odpowiedziała Presila.
- Jakiej pokory?
- Pokory przed życiem zagrożonym.
- Co tobie, co ty mówisz... Presila?
Tamta zrobiła gest jakby chciała wyswobodzić się z obroży, ale serduszka
zacisnęły się jeszcze mocniej na jej szyi.
- Patrz - zniewolona dziewczyna wskazała znak pieczęci. - Muszę oddać
serce osobie, która jest chora. Wyrwą mi je żywcem, aby było świeże, tak jak
tobie wyrwali kiedyś. Ty żyjesz, ale serca nie masz, prawda?
- Dlaczego tu tak szaro, skąd ten dym?
- To biskupi palą na stosach czarownice, podobno nie ukorzą się za to
nigdy.
Przed nią stał Magnus. Trzymał j ą na muszce carkano. Wiedziała, że on
nie może strzelić, gdyż twarz i mózg, jak wtedy serce matki muszą jej
wydrzeć żywcem, bo to był kraj takich właśnie wartości.
Powstała z fotela, wiedziona jakby siłą z zewnątrz zeszła do arsenału.
Unosił się tam jeszcze duch szakali. Na stole stał kryształowy flakon
najdroższej whisky i kilka złoconych szklanek. Broni na półkach było mniej
niż poprzednio, widocznie wściekli zaczęli już przeprowadzkę... Gdzie
Magnus mieszkał? Nigdy tego nie chciała wiedzieć. Być może miał
luksusową willę w skatach na brzegu, tak sądziła z urywków rozmowy, którą
raz usłyszała przez miedziany telefon akustyczny. Stała pośród nory
morderczych kretów i patrzyła. Na starym skórzanym fotelu spostrzegła
płaską metalową walizeczkę z cyfrowymi zamkami. Wzięła ją do rąk,
pokrywa nie była zamknięta. Szakale czuli się tu bezpiecznie. Podniosła
wieko. Na wierzchu leżał pistolet najnowszej konstrukcji i dwa magazynki
amunicji. Pod bronią był luksusowy kalendarz w grubych okładkach
wypełnionych elektroniką. Przerzuciła strony kredowego papieru. Pod datą
aktualnego dnia, widniał zygzak w kształcie błyskawicy i napis Onillowie,
obok rząd znaków i cyfr... Godzina przybycia promu, czas na dojazd do starej
kaplicy, inne notatki. Kilka dni wcześniej taki sam znak i napis - Albakora...
godz. 03. Napis i godzina były przekreślone na krzyż czarnym, grubym
mazakiem. Na kartkach kalendarza znalazła jeszcze kilka podobnych
znaków, ale żaden nie byt podobnie przekreślony. Pod datą sprzed miesiąca
widniał także znak błyskawicy i nazwisko powszechnie znanego księdza,
który w tym właśnie czasie zaginął w tajemniczych okolicznościach i do dziś
brakowało jakiegokolwiek po nim śladu. Maria Elwira wzdrygnęła się.
Ksiądz Gustaw, skromny i zacny, na każdym nabożeństwie przemawiał do
sumień, tych, którzy strzelali do tłumu i detonowali plastik. Ludzie słuchali
jego kazań w skupieniu, bo trafiał do człowieczego czucia. Wielu
sprzyjających terrorowi odwróciło się od brygad zbrojnych. Słowa płynące
do wiernych spod sklepienia w małym kamiennym kościółku miały moc ojca,
który nie wzywa policji przeciwko dzieciom, gdy zrobiły źle, lecz po prostuje
wychowuje.
W rogu walizeczki leżał gruby plik pieniędzy spięty czerwoną apteczną
gumką. Były też jakieś pisma, papiery, drobne przedmioty. Uwagę Marii
zwrócił czarny aksamitny woreczek przytroczony do wnętrza neseseru
plecionką z wężowej skóry. Otworzyła juczek i oniemiała. Wewnątrz była
klepsydra, którą przed laty Magnus przyniósł do domu nie wiadomo skąd.
Piasek przesypywał się w niej z miarki do miarki w czasie trzech minut i
jednej sekundy... Kiedyś -opowiedziała mu bajkę o złym człowieku, złym
Bogu i czarnym słońcu... O świecie, w którym nie było dnia, woda była
ciemna i szary kolor miały łąki. Ludzie nie mieli oczu, tylko macki, przy
pomocy których poruszali się w ciemnościach. Opowiadała Magnusowi
różne bajki, wszystkie były o dobrych ludziach, dobrym Bogu i pełnym
blasków słońcu. Ale on później zawsze prosił, aby opowiadała mu właśnie tę
złą bajkę. Gdy zmieniała ją, przekręcała i starała się uczynić bardziej jasną,
bił pięściami w stół i krzyczał, że chce prawdziwą czarną bajkę.
Bajka była o czarowniku, który mógł wszystko, z wyjątkiem zatrzymania
czasu. Mijały lata i tamten świat był ciągle czarny. Starzy ludzie z
zamkniętymi oczami wiedzieli jednak, że pewnego czarnego dnia pojaśnieje
woda i wynurzy się z niej słońce pełne blasku. Nocne poczwary zejdą
wówczas do nor, zazielenią się łąki i ludzie otworzą oczy. Rządził owym
krajem zły człowiek, który modlił się do złego Boga, żeby nigdy nie było
światła.
Wreszcie przyszedł czas i pojaśniały zorze na wschodzie. Był to znak, że
zamiast czarnego, zaświeci jasne słońce. Czarownik, który wolał ciemność
wiedział, że może swoja mocą zagasić owo słońce, jeżeli dostanie się na jego
brzeg w czasie, którego nie można przekroczyć. Wzleciał więc wysoko na
skrzydłach nietoperza i czekał na codziennej drodze słońca czarnego, na
słońce jasne. Światła jednak nie mógł wyczuć mackami i musiał otworzyć
oczy. Otworzył więc je i natychmiast zamknął, bo oślepił go blask... Ale
czarownik mógł wszystko, nakazał więc, aby nie oślepiało go światło słońca.
I tak się stało. Zły Bóg był z nim. Czarownik poszybował w kierunku złotej
kuli już bez przeszkód... Lecz gdy przedtem otworzył oczy i zobaczył blask
słońca, oślepiony zasłonił oczy nietoperzym skrzydłem, zwolnił lot i stracił
jedną sekundę. Dogonił słońce, ale do jego brzegu pozostała mu jedna miarka
odległości. Spóźnił się o jedną sekundę. Nie mógł zatrzymać ani wrócić
czasu, szybował więc za jasnym słońcem aż spłonął i szczezł w jego
cudownym świetle. W czarnym kraju zazieleniły się łąki i woda stała się
przejrzysta... Magnus kazał jej opowiadać tę bajkę inaczej. Chciał żeby
czarownik zdążył zagasić słońce. Dlaczego? Miotała się wówczas z tą bajką i
złymi refleksjami matki nie-matki.
Inne dzieci cieszyły się, gdy w bajce zwyciężał szlachetny rycerz i dobra
księżniczka, a on na takie bajki się złościł. Cztero - i pięcioletni Magnus
radował się wtedy, gdy zwyciężała przemoc i gdy działo się zło. Czarna bajka
zapadła w jego pamięć jak żadna. Rozwinęło się też w nim, jak na jego wiek
wręcz niezwykle, pojęcie przemijającego czasu... jakby kompleks owej jednej
sekundy, której może zabraknąć. Gdy już chodził do szkoły przyniósł tę
klepsydrę. Na pozłacanej plakietce antycznego przedmiotu wygrawerowane
były słowa: „Manę the-kęl faręs. Minuta, godzina, wiek i jedna sekunda, żeby
nie było za późno". Istotnie piasek W klepsydrze przesypywał się z miarki do
miarki w czasie trzech minut i jednej sekundy.
Przeraziła się wówczas, pytała, prosiła, groziła, żeby powiedział, gdzie
kupił, skąd wziął ten niezwykły przedmiot.
On milczał... Tylko raz z swoim zimnym jak lód uśmiechem powiedział,
że klepsydrę ma od... ojca.
Ona pamięta, że czarna bajka uparcie wracała do niej, gdy po gwałcie
leżała w szpitalu bez ruchu z połamanymi, żebrami i uszkodzonym
kręgosłupem, w pierwszych miesiącach ciąży.
Maria Elwira stała pośrodku nory zbrodniczych kretów i trzymała w
rękach niezwykłą zabawkę. Magnus zabrał ją do domu do klasztoru, zabrał ją
też pewnie, gdy uciekł od misjonarzy i uczynił z niej relikwię zbrodni. Być
może dlatego jego akcje były tak precyzyjne. Nie zabrakło mu nigdy tej
jednej sekundy. Zgubiły go archaiczne tuby głosowe w starym rodzinnym
budynku, jakby pierwszy senior Telier przewidział szatana w najprostrzej
linii swojego rodu.
Włożyła klepsydrę do skórzanego juczka, zamknęła wieko nesesera.
Usiadła w fotelu. Film urwał się na jeszcze jednej ponurej retrospekcji.
Czyżby z woli namiestników Boga dane jej było urodzić i zabić szatana na
słonecznej planecie? Dlaczego Bóg do tego dopuścił, dlaczego nie przepędził
swoich urzędników?... Zostaw Mario Elwiro, Bóg jest panem całej ludzkości
nie jednej zgwałconej kobiety. Epizodem powinni zająć się kapłani, mniejsi
niż Bóg są od szczegółów... Ale jeżeli mali też chcą być Bogiem?... - Co
robić mamo? - Szuka gdzieś oparcia, zagubiona. - Zapytaj siebie córko -
Niech twój Bóg odpowie ci z głębi sumienia.
Maria Elwira wstała z fotela, poszła powoli na górę, przebrała się, wyszła
z domu. Wysoko na niebie kołował sokół, który jeszcze niedawno miał
złamane skrzydło Obniżył lot i usiadł na gałęzi wysokiego drzewa.
Powracający ptak to dobry znak z wyżyny jeżeli istniało jeszcze coś dobrego
na tym świecie.
Było jasno, dzień wstał słoneczny. Kościół na wzgórzu wydał się jej mały
wobec tego, który odwiedziła kiedyś, a przecież był to ten sam kościół.
Stanęła na jego środku... Na chwilę straciła orientację, czy działo się to teraz,
czy przed dwudziestu siedmiu laty...
Wówczas ksiądz zobaczył ją i cofnął się jakby spostrzegł upiora...
- Ty tutaj? Czego chcesz Elwiro?
- Wyspowiadać się...
- Bóg ulitował się nad tobą? Wrócił ci wiarę? - zapytał z nutą
niedowierzania.
- Zawsze wierzyłam w Boga.
-Naprawdę pragniesz spowiedzi? - Ksiądz ciągle nie dowierzał.
- Czuję potrzebę Boga...
- Chodź za mną - ksiądz uczynił znak krzyża i szeptał modlitwę.
Wówczas ruszyła w kierunku konfesjonału. On usiadł, wyłożył stulę.
Sakrament miał odbyć się z pełnym obrzędem. Ucałowała złocony krzyż,
wypowiedziała formułę.
- Wyspowiadaj się z grzechów ciężkich. Wiara twoja jest chwiejna, nie
uznajesz łaski macierzyństwa, ukorz się -usiłował jej pomóc.
- Prawda, grzechy moje są ciężkie. Czuję bunt i brak pokory... - Uklękła,
ksiądz znowu szeptał modlitwę.
- Jeżeli zrozumiałaś grzech to znaczy, że szatan przegrywa w tobie. Módl
się o dar łaski -powtórzył po chwili.
-Nie zrozumiałam grzechu, ojcze.
- Co mówisz?
- Zwątpiłam w wartość najwyższą. -W Boga?
-Nie. W miłość matki. Nie czuję tej miłości.
- Módl się, wiara czyni cuda, tylko modlitwa może cię zbawić.
- Mnie zbawić?
- Tak. Będziesz matką, żyjesz w grzechu, brak ci miłości do własnego
dziecka.
- Własnego dziecka?... - Minęło 27 lat a ona pamięta, że pot wstąpił jej na
czoło, chociaż w kościele panował chłód. Jej rozpacz była też jakaś chłodna.
- Ojcze, do ciała ludzkiego można wbić żelazo, można wprowadzić
zgorzel... Do ciała kobiety można gwałtem wprowadzić nasienie. Czy istnieje
bardziej perfidna przemoc niż zmuszenie zniewolonej, aby urodziła wbrew
swej woli? Ojcze duchowny, czy chcesz zniszczyć najwspanialszy dar
Boga... miłość matki?!
- Bluźnisz, grzeszna. Ufam, że dostąpisz łaski. - Ksiądz znów uczynił
znak i krzyża, szeptał swoje egzorcyzmy.
Jej głęboka rozpacz przemieniła się w lodowaty spokój. Wstała, ruszyła
ku otwartym drzwiom do światła. Wówczas zrozumiała, że jeżeli chce
rozmawiać z Bogiem, musi unikać kapłanów...
Minęło ćwierć wieku. Przemogła się, była znowu w tym samym kościele.
Panował tu podobny chłód. Maria Elwira podeszła do konfesjonału, uklękła.
- Szukam pocieszenia - powiedziała w głąb drewnianej kraty.
- Bądź pocieszona - odpowiedział kapłan - niech ci Bóg na niebiosach
dopomoże.
- Ja nie wierzę w Boga na niebiosach, ja wierzę w Boga w ludzkich
czynach.
- Niech ci twój Bóg dopomoże.
- Czy mogę mieć swojego Boga?
- Możesz, ale ja w Imieniu twojego Boga nie mogę odpuszczać grzechów.
- Nazywam się Maria Elwira Teresa Tellier... Albakora - powiedziała jak
echo.
Kapłan pochylił głowę, wziął ją w dłonie, oparł się i tak trwał. Spowiedź
była przerwana. Maria czekała. Po chwili
starzec wyszedł z konfesjonału, zrobił gest jakby chciał unieść z klęczek
Marię Elwirę.
- Porozmawiajmy tam - wskazał cmentarz przed kościołem. Prowadził ją
w milczeniu, ku kamiennej ławce pod wielkim dębem. Pożółkłe liście
spadały na ziemię, mieniły się w słońcu, pochylonym już głęboko do fiordu,
jego blask odbijał się czerwienią jak płomień. Usiedli obok siebie na głazie.
- Poznajesz mnie? - zapytała.
Ksiądz przyjrzał jej się uważnie, pochylił głowę.
- Teraz poznaję, chociaż przez lata miałem inny twój obraz pod
powiekami. Twoja twarz jest dojrzała, nie widzę w niej buntu...
- Bo nie chcę już zemsty.
- Dlaczego przyszłaś do mnie?
- Bo... mój Bóg nie ma kapłanów... a ja zabiłam to dziecko... -
powiedziała Maria Elwira i zapadła cisza. Stary kapłan patrzył w przestrzeń,
jakby szukaj ąc pomocy u Boga Marii Elwiry.
- Jakie dziecko?
- Zabiłam Magnusa Tellier...
- Magnus zginął, gdy byłaś w odosobnieniu.
- Twój ojciec szukając pocieszenia, zawiózł mnie przed laty do klasztoru,
gdzie umieścił twojego syna. Rozmawiałem z nim...
Starzec w sutannie patrzył na fiord i słońce, którego tarcza dotknęła
wielkiej wody. Pożółkły liść spadł na jego pomarszczone ręce. Ksiądz uniósł
twarz, spojrzał na Marię Elwirę.
- Po tym, jak strzelałaś w Segers, przez 15 lat byłem misjonarzem,
dotarłem do sowieckich łagrów na Syberii, byłem w Kambodży, starałem się
nieść pomoc ofiarom Polpota, byłem w Jugosławii, gdy zaczęła się tam
okrutna wojna... Każdej z tych zbrodni towarzyszyło zniewolenie i gwałty
kobiet. Chyba zacząłem czuć jak one i gdyby był tam Bóg, nie ważyłby się
powiększać ogromu cierpień nieszczęsnych... Mówią, że najmniej świętości
jest w świątyniach...
- Zabiłam to dziecko! - przerwała księdzu Maria Elwira.
- Pozostaw urojenia! - kapłan podniósł głos. - Rozmawiałem z nim.
Zaskoczyła mnie jego wiedza, o życiu, reinkarnacji, o problemach
moralności, czytał, malował... Wszystko w nim porażone było zbrodnią, ale
żył.
- Zabiłam Magnusa! - powtórzyła raz jeszcze.
- Co ty mówisz?
- Prawdę mówię. Ksiądz przeżegnał się.
- Kiedy zabiłaś? -Dzisiaj...
- Magnus zginął dawno... -Dzisiaj zabiłam „Szczura".
- Kidnapera sadystę „Szczura", czy Magnusa?
- „Szczur" to Magnus, on nie zginął przed laty. - Ksiądz przeżegnał się.
Maria Elwira patrzyła na pożółkłe liście pod nogami.
- Dlaczego zmusiliście mnie, abym urodziła nie swoje dziecko.
Ksiądz zamyślił się, widać było, że usilnie szuka odpowiedzi, której nie
znajdował.
- Nie rozdrapuj - powiedział wreszcie stary kapłan. - Teraz też jest na
Piotrowej Stolicy człowiek, który w imieniu Boga głosi, że każde życie
poczęte to nienaruszalna świętość. Może to okrutne dla doświadczonych
przez przemoc, ale Ojciec Święty ma swoje głębokie racje. Nie miłość, a seks
króluje na świecie, zboczeńcy legalizują związki małżeńskie, w których
pogłębia się zwyrodnienie. Nawiedzeni organizują samobójcze sekty... Z
telewizorów zieje przemoc i pornografia... prawda więc, że ochrona życia
wydaje się sprawą świętą.
- A co w sprawie zgwałconej kobiety czujesz sercem doświadczony
ojcze?
- Czuję, że istota ludzka powinna rodzić się z woli matki, ojca i świętej
miłości matczynej. Jeżeli zginie ta wola -nastąpi koniec ludzkości - nic nie
pomogą nakazy...
- Niespełna przed rokiem była u ciebie zgwałcona przez szakali Remis,
dziewczyna z tego miasteczka. Co jej powiedziałeś? Ksiądz milczał.
- Pytam, bo poznałam kobietę, zgwałconą, która urodziła i wychowała. Ja
nie mogłam. -Też urodziłaś...
- To nie było ludzkie macierzyństwo. Samicę zapłodniono przemocą
zwyrodniałym nasieniem i zgwałcono do porodu. Próbowałam być matką... -
Opowiedziała o spotkaniu z Magnu-sem, o postanowieniu ratowania go, o
zamachu na O'Neillów i niesamowitym pojedynku w starej kaplicy.
Misjonarz milczał, szukając pomocy u Boga, który czuje po ludzku. Jego
twarz poorana była bruzdami.
- Straszne to, co opowiadasz... rzekł wreszcie nie znajdując słów
pocieszenia. Przeżyłaś piekło, Mario Elwiro... Tu osądzą cię jeszcze raz
ludzie, Bóg osądzi cię później... Topór zakopany, kup suknię w kwiaty, uratuj
resztę człowieczego życia. Ścisnął jej rękę, uśmiechnął się smutno.
- To niemożliwe. Ale ty nawróciłeś się księże; wstąpił w ciebie Bóg z
głębi ludzkich serc, na którym nie mogą żerować kapłani.
Ksiądz spojrzał w oczy matce - nie - matce. Ona też patrzyła na niego.
Zmagali się tak chwilę.
- Dokonałeś gwałtu... dlaczego? - Nie ustępowała Maria.
Ksiądz uniósł twarz, patrzył gdzieś wyżej na ptaka szybującego w
bezruchu.
- Dogmaty muszą pozostać. dogmatami - powiedział wreszcie.
- Więc dlaczego już myślisz czujesz?
- Bo tak trzeba, aby rozumieć dogmaty.
-Nie wszystko wolno ci rozumieć, duchowny ojcze...
- Chęć zrozumienia tego co ludzkie jest moim nawróceniem... - ksiądz
odparł. - Żądasz spowiedzi, więc wyspowiadam się przed tobą, Mario. Nagła
przemiana to zdrada, głęboka przemiana dojrzewa długo. Prawdę ujrzałem na
końcu - mojej drogi, chociaż często czułem, że jest ona blisko... Ostatnio
uczestniczyłem w misji na Bałkanach, Byłem w gorejącym domu. Żywi
stłoczyli się w betonowym korytarzu. Ratunkiem były stalowe drzwi
zaryglowane od zewnątrz. W ścianie był kanał wentylacyjny. Uzbrojony Serb
wyciągnął z grupy cywilów małą, chudą kobietę. - Ty się tam zmieścisz,
przejdziesz, krzykniesz na ludzi, otworzą rygle! - Przerażoną przywartą do
muru.
- Tam jest - ogień! - Ale ręce zbrojnych pochwyciły, ofiarę, uniosły,
postawiły przed otworem, w którym kłębił się dym. Osaczona pochwyciła
moją sułtannę. Serb też podszedł do mnie. - To katoliczka, przekonaj ją, że
musi poświecić się
dla życia innych.
- Człowiek nie ma obowiązku takiej ofiary - usiłowałem wstrzymać
przemoc.
- Nie ma obowiązku?! Człowiek?! A zgwałcone, klecho? Pamiętasz, co
mówiłeś w obozie? Przekonaj ją, bo tu będzie zaraz przerwane nie jedno
życie! - Olbrzym kopnął mnie w, piszczel. Ból wibrował w mojej nodze.
Spostrzegłem, że dogmaty, nie są doskonałe, więc nie mogą być dziełem
Boga... Kiedy przyszła do konfesjonału Remis, poczułem ludzki ból w
kopniętym piszczelu. Ona zapytała mnie, jak ty kiedyś, o miłość matki. Nie
odpowiedziałem,
zostawiłem
szatanowi
pychę
wszystkowiedzącego.
Zapytałem tę, która czuła... Powiedziała, że jest człowiekiem, a poczęcie było
nieludzkie. Nie urodziła, wziąłem grzech na siebie.
- A co stało się z tą, która nie chciała poświęcić się tam, gdzie byłeś
misjonarzem, ojcze? Ksiądz znów spojrzał do
góry.
- Prawdę powiedziałaś, Mario, że Bóg nie może nakazywać przemocy, to
nie on palił kobiety żywcem na stosach, nie on ogniem i mieczem przysparzał
sobie poddanych. Tam w gorejącym mieście silni wepchnęli słabą do
płonącego otworu. Była to przemoc, czy nakaz błogosławiony?
- Mnie pytasz, ojcze?
- Ciebie, bo każdego pytam, gdy szukam prawdy.
- Kościół nie wymaga prawdy, kościół żąda wiary - powiedziała Maria
Elwira..
- A czym jest wiara, jeżeli nie prawdą? Tylko ci, którzy nie wierzą w
prawdę wiary, tworzą jej nakazy, bo nie czuj ą, że wiarę można zniszczyć
tylko nakazem wiary...
- A rzecz najbardziej świętą... macierzyństwo?
- Macierzyństwo jest częścią Boga, pozostanie mimo przeciwności.
Przeciw macierzyństwu można jedynie bluźnić przymusem macierzyństwa,
tak jak przeciw miłości bluźnier-stwem jest przymus miłości.
- To prawda, ojcze nawrócony... Aby bestialsko zgwałcona nie czuła
jedynie odrazy, potrzebny jest cud przez wzór matki Teresy z Kalkuty. Krzyk
butnych o pokorę budzi jedynie bunt. Ojcze, ratuj Kościół, któremu można
wierzyć! - Maria pochwyciła dłonie misjonarza i uścisnęła je. Ksiądz uniósł
głowę, ona zobaczyła oczy pełne prawdy. Kapłan skończył spowiedź przed
grzesznicą.
- Zostań ze swym Bogiem, Mario Elwiro, niech ci on błogosławi -
powiedział starzec z głęboką pokorą. Maria spostrzegła, że nad wysokim
drzewem kołuje sokół, być może był to ptak; któremu przywróciła życie.
Maria Elwira schodziła z kościelnego wzgórza. Nisko na dole kręciły się
rybackie kutry. Zatoka szumiała w skalistym fiordzie, słońce utonęło w
morzu, pozostał jego ślad na ciągle gdzieś biegnących falach.
Ruszyła na przełaj. Ścieżka była kręta. Przed nią przesuwały się klatki
okrutnego filmu. Przemocą zabrano jej życie. Była dziewczyna jak inne...
Marzenia, plany, zamiary... miłość. Gwałt... Upodlenie. Szakale i kapłani...
Nieokiełznany bunt. Strzały, zastygła twarz Flory, splugawione ciało i dusza
Eleonory. Ćma Liwia w więziennej celi, już na zawsze, tortura i udręka.
Dlaczego?
Odnalazła za zieloną kępą swój pokraczny samochód, ruszyła dalej
kamienistą drogą między urwiskiem i górą. Pojechała do miasta.
Zaparkowała wóz pod szarym gmachem. Weszła do środka, ominęła
windę, szła szybko po schodach... Sekretarka powiedziała jej, że sędzia
otrzymał wiadomość i czeka. Weszła do gabinetu. Przyj ął j ą człowiek w
wieku lat około pięćdziesięciu. Padły rutynowe pytania i Maria przystąpiła do
rzeczy. Sędzia słuchał uważnie.
- Mamy inne informacje - powiedział, gdy skończyła. - „Szczura"
zastrzelił dzisiaj wspólnik, także kidnaper zabójca. Magnus Celestyn Tellier
zginął przed 8 laty, tonąc pod lodem w Segers. Pozostawił w jarze samochód,
dokumenty i broń, zidentyfikowaliśmy ślady jego butów na załamanym
lodzie. Maria Elwira otworzyła podróżną torbę.
- Oto taśma magnetofonowa z nagraniami, a to zamek z karabinu carcano,
z którego zastrzeliłam „Szczura", Magnusa Celestyna Tellier. - Stuk maszyny
był ciągły, sekretarka protokołowała pilnie. Maria spostrzegła też dwa
mikrofony na biurku. Sędzia włożył taśmę do wielofunkcyjnej wieży.
Rozległy się trzaski, głos Ingrid z jakiegoś wywiadu, znów trzaski i
przytłumione słowa Gassa Wellmana.
- To się nie zabawisz z tą blond ślicznotką?
- Nie, mamy ich tylko rozwalić.
- Ty jej nienawidzisz? Dlaczego?
- Głupiś Gass, one wściekłe suki, nie pamiętasz, co twoja z tobą zrobiła?
- Pamiętam, ale odezwała się, zaprasza mnie do Colorado. Umarł jej mąż
staruszek i mama w pokorę do syna.
- Pojedziesz, albo nie pojedziesz, zależy jak robota wyjdzie - to był
znowu głos Magnusa. - Forsę wziąłem. Twoja działka, trzymaj. - Coś
zaszeleściło. Po chwili znów odezwał się Magnus. - Oni przypłyną promem.
Wszystko jest obliczone. Na drodze do zakrętu przy cmentarzu będą o 23.30.
Poznać światłami, że to oni... Żebyśmy nie rozwalili kogo innego.
Rozumiesz? Potem podświetlisz ich z tyłu, żebym miał dobry cel...
Kapujesz?
W tej chwili zadzwonił na biurku telefon, sędzia podniósł słuchawkę.
Jego twarz zmieniła wyraz. - Tak... popołudniowe dzienniki?... Zastrzeliła
syna w zasadzie na O'Neillów... To chyba prawda, Elwira Tellier jest u mnie,
zgłosiła się... Dziękuję za wiadomość.
- Więc wystała pani listy do prasy?
- Wysłałam, chcę zapytać, dlaczego musiałam urodzić i zabić... Wierzę w
reinkarnację... Chcę zapytać, dlaczego duch Magnusa nie mógł odrodzić się
w matce, która tego pragnęła, bez piętna gwałtu? Chcę zapytać, czy są
dowody, że odrodzenie po śmierci jest mniej prawdopodobne niż dobry,
wysoko na niebie Bóg i rogaty szatan w pełnym smoły piekle?
Sędzia poruszył się.
- Pani bluźni! - podniósł głos. Ona zachowała spokój.
- Nie, ja bronię swojej wiary - Maria wstała. - Możecie zniewolić kobietę,
ale macierzyństwo to miłość. Potraficie zniewolić do miłości? Szaleńcy!
Maszynistka przestała pisać. W gabinecie zapanowała cisza.
Spadł śnieg. Morze w zatoce wzdymało się i pieniło. Elwira Tellier stała
nad urwiskiem w kamiennym fiordzie. Jej pradziadowie zawsze byli
rybakami, tylko ojciec wyłamał się w południe.
Maria spojrzała na zegarek. Proces miał rozpocząć się w południe.
Przed budynkiem sądu zgromadził się tłum. Stare kobiety niosły
transparenty i krzyczały: „Dzieciobójczyni na szubienicę", „Terrorystka za
kraty". „Piekło heretyczce!"...
Dziennikarze byli przed parlamentem. Tu tłum był większy, okrzyki
gromkie, młode: „Rozpędzić władzę!", „Więcej światła!"... - Na obrzeżach
przybywało policjantów. Dziewczyna w skórzanej kurtce krzyczała: Niech
żyje Maria Tellier! -tłum narastał, falował. -Elwira Tellier do parlamentu! -
powtarzano z drugiej strony placu.
Tę właśnie młodą osobę, Maria spotkała niedawno na ogarniętej
niepokojem ulicy. Dziewczyna podbiegła do niej z plakatem poznaczonym
podpisami.
- Hej, Elwira! Jesteśmy z tobą! - Maria poznała ją.
- Remis?! Ty walczysz?
- Tak. Wtedy dostałam szoku. Przepraszam, ale wychowałam się, gdy
matki Albakorą straszyły dzieci. Teraz jesteśmy razem!
Maria Elwira stała nad urwiskiem. Przed nią było morze, sól ziemi tej
wyspy. Nie chciała rozruchów, ale przecież rzuciła kamień, który był już w
locie. Nie mogła zawrócić wzburzonej rzeki.
Czasem przebudzenie bywa nagłe. Padały właśnie gabinety. W ostatnich
wyborach wielu posłów obiecywało postęp. Po otrzymaniu mandatów
stchórzyli, ogarnęła ich inercja. Ludzie czekali. Kraj ubożał. Miasta i
miasteczka ogarnęło bezrobocie. Niedostatek gościł w domach robotników,
rolników, nauczycieli. Coraz liczniej biedę cierpiały rodziny wielodzietne,
wybuchały protesty. Tu i tam rosły jednak fortuny i powstawały latyfundia.
Kościół wszczynał wciąż nowe procesy o dobra doczesne, a jego
pryncypatowie głosząc hasła pokory prześcigali biznesmenów luksusem
pałaców, domów, pojazdów...
Tłum falował. Maria nie brała udziału w manifestacji. Patrzyła na morze.
Przymknęła powieki, była zmęczona a jednak silna... Więc to jeszcze nie
koniec jej zmagań... A gdzie jest Stwórca?... Światły polski ksiądz
powiedział, że Matka Teresa z Kalkuty zobaczyła Boga w twarzach - ludzi
potrzebujących pomocy... Maria Elwira wierzyła w tego Boga. Miała krew i
serce pradziadów, którzy sprzeciwili się zachłanności wielkiej wody.
A ona? - Pustelnik z Carin powiedział, że przed nią zakręty na urwiskach,
i życie, już tylko dla innych.
... „Maria nie zdradzi!"... „Maria Elwira Tellier z nami!"...
- W Beldown i Segers, sprajem na murach znaczyły się takie napisy.
Czas było wracać, zbliżał się proces przeciwko zwyrodnieniu ludzkiego
macierzyństwa...
Wicher huczał, morze odpowiadało łoskotem, niepokój panował nad
fiordem. Z niskich chmur zaczęty sypać płatki śniegu, jak ćmy, miały
aksamitne skrzydła. Będą istnieć tylko do wiosny. Wszystko przemija. A
Bóg? - Bóg to tajemnica... Czy można wątpić w istnienie tajemnicy?
Przez szarość przebił się promień słońca, zaigrał w zatoce, oświetlił
skały, przepadł w wielkiej przestrzeni.
KONIEC
Dlaczego napisałem „Gwałt" - mówi LESŁAW FURMAGA
Równa jak stół żuławska szosa przechodzi w polną drogę. Skręt w prawo,
na jeszcze wyższej drożynie koła samochodu do połowy osi pogrążają się w
tłustym błocie. Po obu stronach horyzontu we mgle nikną żółtobrązowe
wierzby. Znad pustych tak, krzycząc, wzlatują co chwila ku niebu wielkie
klucze kormoranów. Stareńkie podcieniowe domki. Ludzi prawie nie widać.
Krajobraz jak ze snu.
Zatrzymujemy się przed maleńkim drewnianym domkiem. Zima wilgoć
przenika do szpiku kości. Dopiero teraz dostrzegamy w tle maszt i zarys
kadłuba niewielkiego jachtu.
Wieś Łaszka niedaleko Sztutowa. Od Zalewu Wiślanego dzieli nas
zaledwie pół mili. Do Gdańska jedzie się stąd samochodem 45 minut.
W drzwiach czeka gospodarz.
- Witam w Domu pod Starą Kotwicą - słyszymy. Wizyta ma szczególny
cel. Oto spotykamy się z pisarzem, który przez kitka tygodni publikował na
łamach naszej gazety powieść pt. „Gwałt". Zaś Cari Yesler Desmonttto jego
pseudonim,
- Doszedłem do wniosku - mówi, iż przyszedł moment, by ujawnić się.
Chcę powiedzieć czytelnikom, jak brzmi moje prawdziwe nazwisko.
My już wiemy. Oto spotykamy się w jego pisarskiej samotni z...
Lesławem Furmagą. Autor znany jest z wielu poczytnych książek, takich jak
„Rzeka bez brzegu". „Krab i Joanna", „Lot pingwina", „Żagle w tarczy" czy
„Kawał nieba".
Wtapiamy się w tutejszy klimat. Słuchamy opowieści jak wygląda
wschodzące słońce. Jak głośno świergoczą ptaki. Juk w sierpniu całe noce
rechoczą żaby. Na górze pokoik z maszyną do pisania. To tutaj oraz w
kabinie żaglówki powstawał „Gwałt". Ale wypytajmy autora o wszystko od
początku.
- Skąd wziął się pomysł napisania „Gwałtu”? Temat jest drastyczny. Czy
nie lepiej było dalej tkwić w tematyce morskiej?
- Uważam, iż wszystko ma swój czas. Powieści, które pisałem, czytane
byty w latach 60., 70., nawet 80. Przyszedł czas komercji. Polski rynek
wydawniczy zaczęła zalewać popularna literatura zachodnia. Ostatnio
utrzymywałem się z pisania słowników dla dzieci i poradników. Wciąż
jednak szukałem tematu, który w obecnych trudnych czasach interesowałby
ludzi, poruszył, po prostu „chwycił". Utwierdziłem się w przekonaniu, iż
jeżeli dziś chce się być pisarzem współczesnym, sama marynistyka nie
wystarczy.
- Czy bohaterki „Gwałtu” mają swoje pierwowzory w rzeczywistości?
- Tak. Materiałów do tej książki szukałem pełne trzy lata. Teraz bez
przesady mogę powiedzieć, iż jestem niemili ekspertem w tej dziedzinie.
Najpierw przypadkowo dotarłem do dokumentów z procesów
zbrodniarzy wojennych, którzy w obozach zapładniali kobiety skażonym
nasieniem i przymuszali je do rodzenia po takim gwałcie. Cywilizowany
świat prawomocnymi wyrokami międzynarodowych trybunałów uznał
później zarówno tych, którzy przymuszali do rodzenia po gwałcie, za
zbrodnarzy.
Co dzieje się dziś w Polsce? Powszechnie znane stały się zabiegi
określonych autorytetów moralnych o przymuszenie ustawą kobiet do
rodzenia także po gwałcie. Rozgorzał na ten temat głęboki społeczny spór.
Problem, jak dotąd, znajdował się poza zasięgiem zainteresowań pisarzy.
Postanowiłem zgłębić jego tajemnice i napisać powieść.
- Przypuszczam, że nie było panu łatwo dotrzeć do osób, które osobiście
przeżyły togo typu tragedie.
- I tak, i nie. Na przestrzeni lat ukazało się przeszło 600 tysięcy
egzemplarzy moich książek. Wciąż są one czytane. Na spotkaniach
prywatnych i w bibliotekach wspominałem czytelnikom o moich planach
pisarskich. Mówiłem, iż chcę rozmawiać z kobietami, które zostały
zgwałcone. Ludzie odnajdywali mnie sami. Mówili: jest u nas taka kobieta.
Przekazywali adresy. Doszło do wielu spotkań. Ton temat zafascynował mnie
jak drugie morze.
- A więc kobiety niegdyś zgwałcone otwierały się przed panem i dzieliły
się swoimi myślami, przeżyciami, cierpieniami?
- Nie było to łatwe, ale uparta praca dała efekty. Początek takich rozmów
bywa bardzo trudny. Po przebiciu muru milczenia zaczyna wylewać się
prawda.
Jest takich nieszczęsnych więcej niż nam się wydaje. Jedna zgwałcona
została w czasie ostatniej wojny na Ukrainie w okresie słynnych rzezi
polskich rodzin osadniczych. Stało się to podczas jej wesela. N
A
jej oczach
męża, rodziców oraz gości zakatowano na śmierć. Po gwałcie pozostała w
ciąży. Ponieważ tworzyłem postać fikcyjną, pomyślałem po rozmownie z nią,
iż rzeczywistość przekracza czasem wyobraźnię. Po licznych konsultacjach z
osobami, na których dokonano przemocy, wyrobiłem sobie pogląd na sprawę
przymuszania kobiet do rodzenia po gwałcie.
- A wiec bohaterki pana powieści nie są replikami kobiet, z którymi
przeprowadził pan rozmowy?
- Dokonałem literackich syntez autentycznych postaci. Uznałem, iż
główna bohaterka, Elwira, nie może do końca zostać matką heroiczną. Ale
Beryl Roow urodziła i przykładnie wychowała bliźnięta poczęte w gwałcie.
Autentyczna i serdeczna obrończyni życia nie narodzonego, Flora
Tokarsky, chyba najbardziej krystaliczna postać w powieści, znajduje okazje,
by wykrzyczeć swoje uzasadnione racje.
- Czego dowiedział się pan w trakcie rozmów z kobietami zgwałconymi o
tym, co działo się z nimi po takim zdarzeniu?
- Nie spotkałam ani jednej kobiety, która po brutalnym gwałcie chciała
urodzić dziecko. Gwałt był dla nich zbezczeszczeniem moralnym i
fizycznym. A największą torturą psychiczną. Jaką można sobie wyobrazić,
było dla tych, co zdecydowały się z takich, czy innych względów urodzić,
czekanie. Dziewięć miesięcy upokorzeń i pytań, kto się urodzi? Jakie cechy
dziecko odziedziczy?
- Nie zajmuje pan w powieści jednoznacznego stanowiska na temat, czy
kobieta po gwałcie ma urodzić, czy
nie?
- Na podstawie moich obserwacji stwierdzam, iż matka, stworzona do
miłości, nie może pragnąć takiego dziecka. Przecież kobieta stworzona jest,
aby poczynać w rozkoszy, aby kochać dziecko. Jeżeli wszystko to jest
odwrócone, zniweczone, zbezczeszczone, nie można kazać jej rodzić takiego
dziecka. Może natomiast podjąć taką decyzję sama, ale w wolności, nie pod
przymusem. Osobiście odnoszę się z wielkim szacunkiem do kobiet, które
urodziły po gwałcie. Uważam je za matki heroiczne. Ale zdecydowanie
pozostaję na stanowisku, iż w społeczeństwie cywilizowanym bohaterstwa i
niezwykłości nie można żądać ustawą i wymuszać więzieniem. Bo to
przemoc i chociaż być może moralne w pojęciu jakiej ś moralności, to
przecież niemoralne.
- Pana stanowisko jest głosem w dyskusji nad ustawą o przerywaniu
ciąży.
- Pisząc książkę, staram się spełnić obowiązek wobec czasów, w których
żyję. Nie mogę zgodzić się, aby kobiety zostały ubezwłasnowolnione w
kwestii macierzyństwa. Mój „Gwałt" jest swojego rodzaju krzykiem o
ratunek dla wiedzionych na stos „czarownic". Po poznaniu krzywdy kobiet
bestialsko zgwałconych j estem pewien, że cywilizowany świat przymuszenie
do rodzenia po gwałcie oceni w przyszłości tak jednoznacznie, jak ocenia się
dziś palenie niegdyś na stosach „czarownic" i mędrców, których prawdy są
dzisiaj oczywiste.
- Dlaczego nie wydał pan od razu swojej książki w którejś z oficyn?
- Moje pierwsze próby wydania „Gwałtu" nie powiodły się z przyczyn
pozaliterackich. Nie ma obecnie cenzury i to czy książka ukaże się, czy nie,
zależy od umowy między pisarzem a wydawcą, jest jednak określona presja.
Po wydrukowaniu kilkudziesięciu odcinków na łamach „Głosu Wybrzeża"
zaczęły nadchodzić listy świadczące, iż temat jest „trafiony". Ludzie dzielą
się swoimi przemyśleniami na temat tego ważnego problemu społecznego.
- Dlaczego posłużył się pan anielsko brzmiącym pseudonimem?
- Sprawa pseudonimu jest nieco groteskowa. Na początku lat 90.
zorientowałem się, iż dla naszych licznych nowych wydawców liczy się
właśnie; angielskie brzmienie nazwiska. Mogę przytoczyć przykład. Podczas
wizyty w jednej z takich nowych oficyn zaoferowałem wznowienie „Lotu
Pingwina". Moje nazwisko jednak nie było tam znane. Wymyśliłem więc na
poczekaniu nazwisko Carl Yesler Desmontt i ku mojemu zdumieniu wydało
się ono wydawcy znajome. Przy pierwszej okazji postanowiłem więc zmienić
nazwisko Ale ostatnio dostąpiłem satysfakcji, bo zarówno redakcia „Głosu
Wybrzeża", jak i dwaj polscy edytorzy, z którymi prowadzę wstępne
rozmowy na temat wydania „Gwałtu", zażądali jednoznacznie, abym książkę
podpisał swoim nazwiskiem.
- Dziękuję panu za rozmowę.
Rozmawiała:
Katarzyna Korczak
Lesław Furmaga urodził się w 1933 r. Ukończył Wydział Rybactwa
Morskiego Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Pracował na
przemysłowych statkach rybackich, które poławiały w rejonach Afryki i
Antarktydy. Był także wykładowcę w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni.
Jest nadal czynnie związany z żeglarstwem, gospodarką morska i żegluga.
Debiutował jako prozaik w 1966 roku. Jest autorem powieści dla
dorosłych i dzieci, scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych.
Wydał między innymi „Rzeka bez brzegu" (1974). „Skarb z
piaszczystego półwyspu" (1975), „Krab i Joanna" (1977), „Między strugami
deszczu" (1980), trylogię „Lot pingwina" - t. I. „Zaokrętowany"(1981), t. II:
„Słońcem i lodem" (1983), t. III „Burza i powrót" (1986). „Żagle w tarczy"
(1987). Wydał także: „Między Cape Town i Casablanca" (1989) „Kawał
nieba" jako II tom „Żagli w tarczy", wraz ze wznowieniem t. I (1991), „Mały
słownik morski" (1993), „Mały leksykon krzyżówki" (1993). „Uniwersalny
leksykon haseł..." (1994), „Kolorowa ortografia -słownik" (1995), „Kolorowa
ortografia" (1996).
Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Conrada Korzeniowskiego (1974),
nagrody i wyróżnienia przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji
(1985), Nagrody Literackiej im. Marcina Borzymowskiego (1986). Nagrody
Literackiej Wydawnictwa Glob - Złoty Delfin (1986).
Przedkładali uprzejmie Panu Redaktorowi do ewentualnej publikacji
pierwszą cześć materiału literackiego, który w latach 1981 - 1985 został
usunięty przez cenzurę z drukowanej w tym czasie mojej trylogii „Lot
pingwina"
Będąc swego czasu pracownikiem Świnoujskiej „Odry" i Szczecińskiego
„Transoceanu" tomy „Lotu..." nawiązywały do ówczesnej sytuacji w tych
przedsiębiorstwach.
Rękopis
„Lotu
pingwina"
zakupiła
Biblioteka
Wojewódzka w Szczecinie, także znaczna część nakładu tego tryptyku trafiła
do bibliotek w Szczecinie i województwie, dokąd byłem proszony na liczne
spotkania autorskie.
W powieści poza wątkami osobistymi bohaterów dominował wątek
polityczny, będący literacką relacją z kraju i licznie rozsianych po świecie
statków gdzie szereg zdarzeń zapowiadał rychły już upadek realnego
socjalizmu. Trzy tomy „Lotu..." wydane łącznie w przeszło stu tysiącach
egzemplarzy/rozeszły się natychmiast i szybko doczekały wielu recenzji i
rozpraw.
M.in
Przewodnik
po
współczesnej
polskiej
literaturze
marynistycznej, „WYCHOWANIE" (praca zbiorowa) wyd. Glob Szczecin
1989 - pisał „Ma też książka Fur-magi swój drugi wymiar - publiczny. W
tym przypadku kształtowany jest on przez burzę lat osiemdziesiątych. A
zatem polityka wkracza na pokład.. Gdy na statek dociera wieść o Sierpniu w
trybach maszynki zazgrzytało na nowo. Wychodzą na jaw nowe garby nowe
pokrętno-ści ludzkich losów...
albo: PROZA POLSKA od 1996 - Piotr Kuncewicz: „Mocne miejsce w
marynistyce ostatnich lat zyskał sobie Lesław Furmaga... jak dotychczas
główne jego dzieło „Lot pingwina" to trylogia złożona z trzech części...
Tytułowy Pingwin, poza sensem metaforycznym, to przezwisko Karola
Poręby eks - dziennikarza, który uchodząc nieprawidłowością politycznym i
rozdźwiękom domowym... krzepnie wewnętrznie..."
Ale niestety, wrażenia czytelników i recenzentów w odniesieniu do nurtu
politycznego książki, mogą dotyczyć jedynie śladu tego, co autor napisał, bo
jedynie ślad pozostał po tekście autorskim w ocenzurowanej książce.
Ta powieść mimo, iż ma już swoją historię, mimo, że była przedmiotem
wielu spotka autorskich, że pełny jej tekst opublikował jeden z bardzo
popularnych dzienników, mimo, że była i jest tematem bulwersujących
listów, które nadal przychodzą do autora jako pozycja książkowa wydana
została przez przedsiębiorców gdańskich, z przesłaniem szczególnym.
Znany nie tylko na Wybrzeżu pisarz, którego książki wydano łącznie w
blisko milionowym nakładzie, tym razem wystąpił pod swoim zagranicznym
pseudonimem. Nie trudno jednak odgadnąć jego prawdziwe nazwisko z
uwagi na jedyne i niepowtarzalne opisy związku człowieka i morza oraz
udzielone już wywiady. Książka wbrew pozorom nie została napisana w
kraju mogącym być Irlandią Północną, a podobny dramat jest możliwy także
w Polsce... Rzecz dotyczy przecież bardziej kobiety niż morza, bardziej
ludzkiej tragedii niż oeanicznego huraganu, bardziej natury człowieczej niż
żywiołu ziemi i morza... Dziwne, ale dotychczas nikt z twórców nawet
wielkiej literatury światowej nie podlał tak drastycznego tematu moralnego
jak „Cari Yesler Desmontt" w swoim „Gwałcie".
Wydawcy, znani Gdańscy Obywatele zastrzegli sobie, że przynajmniej
pierwsza edycja „Gwałtu" nie może trafić do sieci handlu książką. Jest to
bowiem pozycja szczególna i otrzymać ją można jedynie w upominku od
znanych osób, które nabyły prawo do jej przekazania Państwu. Autor
oczekuje jednak na dalsze listy, które zamierzamy wydać w ślad za książką,
jako głosy w dyskusji na temat najbardziej bulwersującego obecnie problemu
moralno - społecznego a być może także politycznego... Życzymy
interesującej lektury.
Banki, wielkie zakłady produkcyjne i usługowe, luksusowe restauracje,
towarzystwa ubezpieczeniowe i inne instytucje, - między innymi materiałami
reklamowymi wydaj ą liczne foldery. Foldery te mimo często znakomitej
formy graficznej nie mają innej wartości poza reklamową i nie są
przechowywane przez klientów.
Sensacyjna powieść znanego autora, wylansowana już przez czasopismo
a jeszcze nie wydana jako pozycja książkowa, może stać się znakomitym
nośnikiem reklamy na wysokim poziomie. Z uwagi na bulwersującą treść
książki (liczne listy czytelników po publikacji prasowej) i uznany już wysoki
poziom literacki, w przypadku połączenia jej z folderem, pozyj a taka
pozostanie w bibliotece domowej i będzie wypożyczana osobom innym.
Część nakładu przekazana odpowiednim wypożyczalniom także będzie
funkcjonować na rzecz reklamy.
Prawo do wydania książki w połączeniu ze swoim folderem winno być
udostępnione zaledwie kilku lub kilkunastu przedsiębiorstwom. Powieść z
ewentualną
dedykacją
imienną
autora
wręczana
byłaby
przez
przedsiębiorców na bankietach, promujących zakład spotkaniach oraz w
innych okolicznościach godnym tego klientom. Stanowiłoby to nową
atrakcyjną i wspierającą kulturę form popularyzowania przedsiębiorstwa.
Należy zaznaczyć, że koszty wydania książki w taki sposób, nie byłyby
wyższe od kosztów związanego z nią folderu.
DO REDAKCJI GŁOSU WYBRZEŻA I AUTORA POWIEŚCI
„GWAŁT"
Nawiązując do prośby Redakcji o listy na temat przeżyć i postawy Marii
Elwiry bohaterki „Gwałtu" piszę chociaż nie znam jeszcze zakończenia
książki.
Kilka lat temu moją siostrę w małym miasteczku na Śląsku zgwałcili
skini czy inni zwyrodnial cy. Dziewczyna po gwałcie została w ciąży. Nie był
to może tak straszny gwałt jak Marii Elwiry ale skutki jego były podobne.
Dziewczyna przez długi czas unikała chłopców i w ogóle stała się jakaś
dziwna. To już nie była dawna Bożenka. Ojciec i Matka w ogóle rozmawiali
z nią o tym, że ona jest w ciąży, bo bali się, że dostanie obłędu. Bożenka
domyślała się tej okropności, ale rodzice i ja uspakajaliśmy ją, że wszystko
będzie w porządku. Byłam u niej wtedy. Wszyscy czuli i potwierdzali to
lekarze, że aby powrócić ją do normalnego życia, musi o tym strasznym
wydarzeniu zpomnieć. Nawet powinna omijać miejsce gdzie to się stało,
chociaż był ono na drodze do z domu do pracy. Bożena chodzi do dziś drogą
dalszą. Minęły lata a Bożenka ciągle nie jest tą wesołą lubiącą zabawę
dziewczyną. Mamy jedna nadzieję, że ona wyjdzie za mąż będzie miała
dzieci i ułoży sobie normalne życie. Nie wyobrażam sobie jednak jej życia w
tym miasteczku gdyby przymuszono j ą do urodzenia tego dziecka. Jako
katoliczki pytałyśmy o to z mamą zaprzyjaźnionego księdza. Nieprawda, że
księża są bezmyślni. On powiedział, że o ofiarę poświęcenia swojego życia
dla kogoś innego można człowieka tylko prosić, ale nie można mu takiej
ofiary nakazać. On powiedział, że dałby rozgrzeszenie mojej siostrze za to, że
nie urodziła, jeżeli czuła, że nie ma powołania do macierzyństwa, dziecka po
zwyrodnialcach.
„Gwałt" będę czytała do końca w gazecie, a gdy wyjdzie w wydaniu
książkowym, kupię ją, ale siostrze swojej jej nigdy nie polecę, bo ona za
wiele przeżyła sama. Ze wszystkich stron słyszy się tylko o tym, że
najważniejsze jest dziecko poczęte. Nikt nie mówi i nie pisze o tym, że
istnieje jeszcze dziewczyna - kobieta, tak jakby ta kobieta nie była
człowiekiem. Tak nie jest. Są różne sytuacje. Nie każda ciąża jest z woli
urodzenia jeszcze jednego dziecka. Wasza powieść każe pomyśleć czy
zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka jest sprawiedliwe, czy często nie jest
to, jak pisze autor, jeszcze jeden gwałt i wielka krzywda.
Piszę ten list bo byłam blisko podobnego nieszczęścia.
Pozdrawiam autora książki i Redaktorów „Głosu Wybrzeża"
Barbara Z. z Gdańska
GŁOS CZYTELNIKÓW
„Gwałt" a polityka
Drukowany na Waszych łamach „Gwałt" wzbudził moje duże
zainteresowanie. Gdyby druk tej książki rozpoczął się po wyborach
parlamentarnych można by sądzić, że to Unia Pracy, odrabia zaległości w
ideologicznych staraniach o kształt naszego państwa.
Długo byłem sympatykiem tego ugrupowania. W poprzednich wyborach
oddałem głos właśnie na tę partię. W ostatnich wyborach głosowałem jednak
na inne ugrupowanie. Owszem, nadal jestem za państwem świeckim i
przeciw jakimkolwiek przymusom wyznaniowym, także przymusowi
rodzenia oraz wikłania się Polski w poddańcze układy z kimkolwiek... Ale
potrzebny jest ruch społeczny przeciwstawiający się przenoszeniu
totalitarnego ustroju Kościoła, do ustroju państwa. Konieczne staje się
publiczne demaskowanie tego co zakłamane płynie z tysięcy ambon oraz
rozgłośni i gazet polityczno - chrześcijańskich. Unia Pracy całkowicie
zawaliła szeroko pojętą pracę ideologiczną ze społeczeństwem, albo nawet
takiej pracy w ogóle nie podjęła. Zresztą inne partie pozaklerykalne
podobnie.
Przegrana unii w ostatnich wyborach wydaje się logiczna. Gdyby to
świeckie ugrupowanie zgromadziło wokół siebie tylko część twórców o
poglądach tożsamych z jej programem ideowym, gdyby inspirowało na
szerszą skalę dyskusje światopoglądowe, gdyby wypromowało kilka takich
książek jak „Gwałt" i zdemaskowało obłudę, wypełniłaby się obecna próżnia
w popularyzowaniu ideologii pozaklerykalnej, a organizacja prowadząca taką
działalność, lub ją przynajmniej popierająca zdobyłaby popularność nie tylko
za przemówienia w Sejmie.
Czy jakaś partia niekościelna lub jej kulturalne agendy ogłosiły konkurs
np. na plakat przeciwstawiający się zniewoleniu kobiet do rodzenia, konkurs
literacki na powieść w rodzaju „Gwałtu", scenariusz filmowy preferujący
ogólnoludzkie
wartości
moralne
ponad
zawężonymi
wartościami
chrześcijańskimi? Owszem, organizacje te zadrukowały tony papieru, ale
jedynie hasłami wyborczymi, a przecież jeden spektakl telewizyjny kabaretu
Olgi Lipińskiej więcej czyni przeciw zakłamaniu, niż tysiące takich
plakatów.
Należy za autorem „Gwałtu" demaskować zakłamany j ęzyk kleru i
podporządkowanych mu partii politycznych. Owo „zabijanie dzieci",
nazywanie posłów lewicy zbrodniarzami, a równych praw z innymi
wyznaniami -prześladowaniem.
Myślę, że po przegranych wyborach lewica powinna w swej czteroletniej
kampanii na rzecz powrotu w państwie rządów świeckich i światłych
zdemaskować, także środkami kultury i sztuki, zacofanie i promować
demokracj ę oraz ogólnoludzkie wartości moralne. Jest w tej chwili puste
miejsce na głęboko umocowaną w społeczeństwie partię ludzi przeciwnych
panoszącemu się ogłupianiu społeczeństwa. Potrzeba jednak nowej literatury,
filmu, sztuki, w których nie podporządkowani temu ogłupianiu znajdą swoje
odbicia i wzorce.
Krzysztof Kilijanek Gdańsk