Maria Nurowska
Hiszpańskie oczy
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1992
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa "Alfa",
Warszawa 1990
Pisał J. Podstawka
Korekty dokonały:
B. Krajewska
i K. Kruk
- Chyba nie mogą być gorsi niż
Niemcy - powiedziała dziewczyna
i wszystkie głowy zwróciły się w
jej stronę.
Pociąg stał na bocznicy, spory
kawał od stacji, ale w
Warszawie, więc jej słowa wydały
się niezrozumiałe.
- Kto? - padło pytanie.
Dziewczyna uśmiechnęła się
ironicznie i odwróciła głowę.
Tego dnia rano do mieszkania
mojej ciotki na Kruczej weszło
"dwóch podejrzanych cywilów",
jak któraś z nas dowcipnie
zauważyła. Wszystkie znalazłyśmy
się tu w podobny sposób,
przywiezione willysem. W taki
sam sposób dowożono mężczyzn,
lokowano ich jednak w
oddzielnych wagonach. Ciotka
spytała: o co chodzi. Cywile
odpowiedzieli, że mam pojechać z
nimi i udzielić kilku wyjaśnień.
Zameldowana byłam we Lwowie,
myślałyśmy więc, że to o to
chodzi. Nie zabrałam żadnych
rzeczy, a oni od razu przywieźli
mnie tutaj. Spotkałam wielu
znajomych, wszyscy z powstania.
W jakiś absurdalny sposób się
ucieszyłam, że tylu nas
przeżyło... W moim wagonie
nastrój był dobry,
dowcipkowałyśmy, dzieliłyśmy się
wałówką, którą co przezorniejsze
zabrały ze sobą. Pogoda była
ładna, jak zwykle na początku
jesieni. Na nasypie kolejowym
stał rząd wysokich topól, a
przez ich żółknące liście
przeświecały promienie lekko
zamglonego słońca. Drzwi wagonu
towarowego były na oścież
otwarte, tłoczyłyśmy się w nich,
wystawiając twarze do
anemicznego słońca, niektóre
dziewczyny przekomarzały się z
najbliższym "męskim wagonem",
tam też widziało się same młode
twarze. Nastrój jesiennej
majówki zepsuła ta dziwczyna.
Ona jedna nie brała udziału w
paplaninie.
- Kto? - padło pytanie.
Nikt nie odpowiedział. Z
nastaniem zmroku drzwi wagonów
zaczęto zamykać i plombować.
Robili to pracownicy kolejowi,
ale w towarzystwie mężczyzn z
karabinami, jak usłyszałam, byli
to sokiści. Kto więc wysyłał nas
w tę podróż, Polskie Koleje
Państwowe?
Często wracałam myślą do tego
dnia. Nikt nas właściwie nie
pilnował, dlaczego więc tak
grzecznie przesiedzieliśmy cały
boży dzień w otwartej pułapce?
Przedtem byliśmy żołnierzami,
przeszliśmy piekło powstania, a
potem większość z nas obóz w
Pruszkowie i transport na
Zachód. Już raz skakałam z
jadącego pociągu, wróciłam do
Warszawy. I po co? Żeby po raz
drugi pozwolić się przywieźć na
dworzec. Powiedziano mi coś
zupełnie innego, a mimo to
posłusznie wsiadłam do bydlęcego
wagonu. Nie umiem tego
wytłumaczyć, czy zrobiłam to, bo
zobaczyłam znajome twarze? A
gdybym wyskoczyła i pobiegła w
poprzek torów? Czy ktoś by do
mnie strzelał? Nie dowiem się
tego nigdy. Pociąg_widmo ruszył,
wraz z innymi uwożąc mnie w
nieznane...
Mój prywatny rachunek sumienia
zaczyna się zwykle od sceny
podróży na Wschód. Ona otwierała
nowy rozdział w moim życiu, bo
chociaż mając piętnaście lat
czułam się dorosła, dorosła nie
byłam. To, że widziałam śmierć
ludzi, a potem powolną śmierć
miasta, właściwie mnie
wewnętrznie nie zmieniło. Ja
tylko ocierałam się o koszmar, z
wolna zaczął mnie opanowywać w
trakcie tej podróży przez pół
Europy i Azję. Podróży z
przystankami, które były dla nas
jak stacje drogi krzyżowej.
Wielu z nas już tam pozostawało.
Pociąg zatrzymywał się tylko na
małych dworcach, z których
przedtem usuwano ludzi.
Wypędzano nas z wagonów, ubranie
trzeba było oddać do
dezynfekcji, a nas kierowano do
łaźni. Początkowo była to ulga,
ale w miarę wjeżdżania w krainę
wiecznego mrozu stawało się
coraz bardziej niebezpieczne.
Łaźnia zaczynała się kojarzyć z
czymś najgorszym. Puszczano nam
na głowy lodowatą wodę, a potem
trzeba było wkładać wilgotne
ubranie, które często zamarzało
jak pancerz. W wagonach
zaczynało robić się coraz
luźniej. Trupy po prostu
wyrzucano z pociągu. W ten
makabryczny sposób kompletowałam
sobie ubranie na zimę. Wyszłam z
domu w letniej sukience, był
ciepły wrześniowy dzień.
Przyszedł ten lekarz. Wydał mi
się stanowczo za młody, by
zrozumieć mój problem. Czy
raczej problem mojej córki.
Spytałam, czy orientuje się, o
co chodzi.
- O przypadek ciężkiej
depresji.
- Depresji? - nie umiałam
ukryć zdziwienia - to raczej
rodzaj samounicestwiania bez
powodu.
- Zawsze jest jakiś powód.
Czy tym powodem było dziecko?
Od jego pojawienia się, z Ewą
zaczęło się dziać coś
niedobrego. Nie umiałam tego w
porę opanować czy też nie byłam
w stanie. Chore drzewo rodzi
dzikie owoce. Może dlatego urok
mojego wnuka jest tak
nieopisany, jak nieopisany jest
jego upór. Małe zawzięte
zwierzątko doprowadzające
człowieka do rozpaczy. Tym
człowiekiem najczęściej jestem
ja. On ma dopiero trzy lata, ale
wyczuwa moją słabość. Kiedyś
doprowadził mnie do łez.
Pierwszy raz zobaczyłam wtedy
strach w jego oczach. Rozejrzał
się, jakby w poszukiwaniu
ratunku, a potem rzucił się na
podłogę i wczołgał pod łóżko.
Roześmiałam się, ale mój śmiech
nie brzmiał pewnie. Bardzo
jesteśmy do siebie podobni, nie
ma osoby, która nie odgadłaby
naszego bliskiego pokrewieństwa,
najczęściej biorą mnie za jego
matkę. Ma taki sam kolor włosów
jak ja, jasny, o odcieniu
popielatym, i moje niebieskie
oczy, nawet ich trochę skośny
wykrój. Ale tyle w nim obcego.
Ewa często wydaje mi się
bliższa, chociaż nie jestem
pewna, czy umiem ją kochać. I to
dziecko kocham w jakiś
niezdrowy, szaleńczy sposób.
Czasami wydaje mi się, że gdyby
obok mnie był mężczyzna, dziecko
patrzyłoby na mnie innymi
oczami. Nie umiem tego bliżej
wyjaśnić. Przecież mój wnuk jest
za mały, by oceniać moją życiową
sytuację. On ocenia jedynie
mnie, on się ze mną mierzy. I
wygrywa. Już wygrywa. Kilka dni
temu zniszczył mi sztuczne
rzęsy, które ktoś przywiózł z
Paryża. Byłam przy tym,
widziałam, jak je po kolei
odrywa. Mówiłam: "Zostaw to,
słyszysz!" - ale nie podeszłam i
nie odebrałam mu ich. Pomyślałam
tylko, że moja samotność jest
katastrofą. I była w tym
pretensja do kogoś, kto nie
istnieje. Tego kogoś nie ma, bo
zrobiłam wszystko, żeby go nie
było. W męskich ramionach
szukałam fizycznego spełnienia,
wyobrażając sobie, że inne nie
istnieje. Z pewną wyższością
myślałam nawet o kobietach,
które miały jeszcze jakieś
złudzenia. Ktoś mi kiedyś
wyjaśniał, że oko owada jest
inaczej zbudowane niż oko
ludzkie. Owad widzi nas jako
cień albo jako zarys. W moich
kontaktach z mężczyznami zawsze
pamiętałam, że oni widzą mnie
inaczej, dla jednych jestem
cieniem, dla innych zarysem i
rozpoznają mnie tylko w tym
kształcie. To nieważne, jaka
naprawdę jestem, ważne, że mam
na sobie znajomą sukienkę w
kropki, bo ona im się utrwaliła
na siatkówce.
- Myślę, że ona już nie
przyjdzie - mówię do lekarza. -
Przepraszam. Może zadzwonię do
pana...
- Mogę jeszcze poczekać -
odpowiada.
- Ale...
- Mam przeczucie, że jednak
przyjdzie.
Ciekawe, lekarz kieruje się
przeczuciami. Może w jego
specjalności to całkiem
naturalne.
Każda wzmianka o przyszłości
wprawiała mnie w popłoch.
Przyszłość nigdy dla mnie nie
istniała, zawsze była tylko ta
uciekająca chwila. Usiłowałam
sobie tłumaczyć, że wolność
wyklucza wszelkie związki, a to
one mnie przecież skuły. Tych
dwoje decyduje nie tylko o moim
życiu, ale i o moich nastrojach.
Momenty ulgi zależne są od
sytuacji w alei Reymonta, która
decyduje, jak się będzie wiodło
na ulicy Odyńca. Nie liczy się
już nic, żadna premiera, żadna
dobra recenzja. Ja też już
przestaję się liczyć, nawet sama
dla siebie.
Wchodzi Ewa.
- Przepraszam, spóźniłam się -
mówi.
Zawsze to lekkie zdziwienie,
że tak wygląda moja córka. Nie
jest podobna ani do mnie, ani do
nikogo z mojej rodziny.
Trójkątna twarz, w której
centralnym punktem są oczy, za
duże i za kolorowe. Barwa oczu
mojej córki przypomina owoc
granatu. Jakiś amerykański
znajomy, widząc nas razem,
zawołał:
- Z kim to pani zgrzeszyła?
Dowcip typowo amerykański,
trzeba powiedzieć. Teraz mówię:
- Zawsze się spóźniasz.
A ona odpowiada:
- I zawsze przepraszam.
Moje słowa, jej słowa, jej
pytania, moje odpowiedzi. I
słuchacz. Ostatnio towarzyszy
nam stale osoba trzecia. To ma
coś rozwikłać, pomóc jej, pomóc
mojej córce. Ale coraz mniej
jest we mnie nadziei. W niej
chyba też, bo słyszę, jak mówi:
- Z pewnością jest pan
lekarzem. Nikt inny do nas nie
przychodzi. Odkąd sięgnę
pamięcią w domu mówiło się o
chorobach, lekarzach i o
podejrzeniach chorób. To samo
jest teraz z moim synem, teraz
jemu mama się uważnie przygląda.
No tak, częstuje ją
papierosem, a ona będzie
oczywiście paliła, mnie na
złość. Wiem, że nie powinnam się
odzywać, ale mówię:
- Córka nie pali.
Ewa wyjmuje papierosa z
paczki, spoglądając na mnie.
- Dlaczego to mówisz, przecież
wiesz, że palę.
Lekarz podaje jej ogień,
wstając przy tym, i widzę, że
jej się to bardzo podoba. Czuję
cień irytacji, mnie też
częstował, ale odmówiłam. Nie
mogę powiedzieć o sobie, że
jestem tak zupełnie niepaląca.
Czasami potrzebuję nawet
papierosa, ale zawsze wtedy,
kiedy jestem sama. W takim
zaciąganiu się dymem jest dla
mnie coś, z czym nie należy się
przed obcymi zdradzać. Tak samo
nie zniosłabym, gdyby ktoś
obserwował mój orgazm. Musi być
zgaszone światło. I nie ma w tym
wstydliwości mojego ciała, ale
raczej mojego wnętrza. Wstydliwe
wnętrze, to chyba dobre
określenie, przecież ja kiedyś
wstydziłam się być dzieckiem i
sukienka przed kolana była dla
mnie dramatem. Niestety, moja
matka nie mogła tego zrozumieć.
- Przecież te spotkania są po
to, żebyśmy się waliły pięścią
po głowie - mówi Ewa - pokój
mamy ma się zamienić w ring, a
panu ma przypaść rola
sekundanta.
- A jednak pani przyszła.
- Bo nie miałam innego
wyjścia. Ona mnie szantażuje, że
nie da pieniędzy. Te jej
pieniądze wychodzą mi już
gardłem. Czasami myślę o tym,
żeby rzucić studia i pójść do
pracy...
- Jako kto? - pytam głosem,
którego sama nie lubię, jest o
ton wyższy niż zwykle.
- Wszystko mi jedno -
odpowiada Ewa.
- Nie zarobisz na życie. Na to
życie, do jakiego jesteś
przyzwyczajona. To mój błąd, nie
masz pojęcia, co się wokół
dzieje, bo wychowywałaś się w
wacie.
I nagle uświadamiam sobie, co
mówię, przecież jej wczesne
dzieciństwo... ale ona go nie
pamięta, kiedy ją wypytywałam,
nic sobie nie mogła przypomnieć.
Tylko tę podróż. Pamięta, że
jechałyśmy i jechałyśmy, ale nie
umie wyjaśnić ani skąd, ani
dokąd...
- Ale w szklanej!
Czy było jej źle w wygodnym
życiu, czy naprawdę tak się
czuła. Teraz gotowa wszystkiemu
zaprzeczyć, już mi zmieniła
osobę, już mówi o mnie "ona".
- Zawsze uważałaś, że skoro
dajesz pieniądze, jesteś już
wobec mnie w porządku.
Chcę powiedzieć: zarób je,
wtedy zrozumiesz, co to znaczy.
Ale mówię:
- Nie mam sobie nic do
zarzucenia.
- A wczoraj mówiłaś co innego,
przepraszałaś mnie za wszystko,
a nawet błagałaś o wybaczenie.
Mówię:
- Nie pamiętam.
Ale pamiętam dobrze tę scenę.
To jej przez drzwi:
"chwileczkę". Nie może mi
otworzyć, bo oczywiście jest w
łazience. I już nie wchodzę, ale
wpadam i rozglądam się w
poszukiwaniu proszków lub
pustych opakowań po proszkach.
- Zawsze cię pamięć zawodzi,
jak się nie chcesz do czegoś
przyznać - głos Ewy staje się
piskliwy, niemal dziecięcy - mam
ci przypomnieć?
- Może innym razem, pani Ewo -
wtrąca lekarz.
I już rozmówka: ona, że nie
jest żadną panią, a on, że w
takim razie nie jest żadnym
panem.
- Nie wprowadzajmy prywatnej
atmosfery, bo moja córka pana
zje - mówię trochę za ostro, ale
nie po to go tu sprowadziłam,
żeby wdawał się w przekomarzania
z tą smarkatą.
- To której z pań mam
posłuchać?
Jednym uchem słucham tego, co
ona odpowiada, a przed oczami
projekcja wczorajszego dnia.
Trzymam w rękach opakowanie
pełne małych żółtych tabletek,
wyłuskuję je i wrzucam do muszli
klozetowej. A ona ich broni.
Szamoczemy się chwilę, jestem
wyższa, Ewa wspina się na palce,
prawie dosięga mojej ręki. Wtedy
uderzam ją kolanem w brzuch.
Zgina się wpół, na twarzy spazm
bólu. Wyrzucam resztkę tabletek,
spuszczam wodę. Teraz ona
pochyla się nad muszlą, szarpią
nią torsje. A ja stoję obok i
zaczynam się trząść. Głowa
odskakuje mi na boki jak w ataku
epileptycznym, Ewa widzi to.
- Zaraz ruszę do apteki - mówi
zimno.
A teraz mówi:
- Niech będzie, jak chce mama.
Jestem w tej rodzinie czarną
owcą i zawsze sprawiam kłopot
swojej wspaniałej matce. To ja
jestem ten potwór, to ja ją
niszczę.
- Ty siebie niszczysz! -
krzyczę. - Siebie i swoje
dziecko. Nie myślę już o sobie.
- Ty nie myślisz o sobie! To
dlaczego wciąż się użalasz, że
los cię pokarał taką córką.
- Bo mnie pokarał. Ja już nie
umiem normalnie zacząć dnia.
Pierwsza myśl jest zawsze o
tobie. A ściślej o twoich
jelitach!
- Wiem, wiem, jestem słaba. I
truję się prochami.
Już dawno to zauważyłam, Ewa
ma charakterystyczny sposób
trzymania głowy, kiedy z kimś
rozmawia, przekrzywia ją lekko
na bok i patrzy spod
spuszczonych rzęs, też tak
skosem. Żeby nie można było
przyłapać jej spojrzenia.
Ciekawe, czy on też to zauważył.
- Ile pani ich bierze? - pyta
ją teraz.
- Kilkaset tabletek tygodniowo
bisacodylu! - odpowiadam za
nią.
- A kto pani wypisuje recepty?
Teraz ona odpowiada:
- Czasami lekarz. Ale
najczęściej jeżdżę od apteki do
apteki i żebrzę. Mówię, że to
dla sąsiadki, staruszki, która
już nie wychodzi.
- Bardzo sprytnie. Ten lek
wypisuje się osobom, których
organizm jest niewydolny. Kto
pani o tym powiedział?
- Sama na to wpadłam. Intuicja
mi podpowiedziała.
- A tego nie podpowiedziała,
że się pani sama wyniszcza?
- Wiem, że długo nie pożyję -
mówi moja córka. - Już się z tym
pogodziłam.
- A co będzie z pani
dzieckiem?
- Mama się zajmie. Przecież
marzy o tym, żeby mieć Antka
wyłącznie dla siebie. Jest o
niego zazdrosna. Ja jej tylko
przeszkadzam.
Idiotka! Zamieniłam mieszkanie
na dwa mniejsze, żeby wreszcie
poczuła się matką. Zaczynała
traktować Antka jak brata. Ile
razy skarżyła się do mnie, że
jej coś zniszczył, pomazał jakiś
zeszyt.
- Antek to twój syn! - mówię
ostro.
- Wiem, że to mój syn, więc
daj nam spokój. Pozwól nam żyć!
- Przecież to ty dzwonisz do
mnie.
- Bo nie mam telefonu i jakbym
nie zadzwoniła, już byśmy cię
mieli na głowie.
Usta mojej córki układają się
jak do płaczu.
- Pani Ewo, którego jest
dzisiaj? - pyta lekarz, niby ni
z gruszki, ni z pietruszki, ale
rozumiem, o co mu chodzi. Ma
rację, nie pozwala nam wpaść w
jałowy słowotok. To był poważny
błąd jego poprzednika. Tamten
uważał, że mamy być
spontaniczne, kończyło się to
zwykle awanturą, wyciąganiem
jakichś spraw. Ewa zaczynała
płakać. W końcu zerwałyśmy ten
kontrakt. Lekarz tak nazywał
nasze spotkania, zastrzegał też,
że w każdej chwili możemy je
przerwać. Bo spotkania muszą być
spontaniczne. Bardzo lubił to
słowo. Ten chyba lubi je mniej,
wyraźnie zaczyna sterować naszą
rozmową. Może rzeczywiście jest
taki dobry, jak o nim mówią.
- To pan nie wie? - dziwi się
moja córka.
- Wiem, ale chcę usłyszeć od
pani.
- Może to i nie głupi pomysł -
próbuję mu pomóc - przecież
żyjesz bez kalendarza.
On lekko się na to krzywi,
daje mi poznać, żebym jego
rozgrywki pozostawiła jemu.
- Więc którego? - powtarza.
- Niech mama odpowie.
- Ale ja panią pytam.
- Ale ja przecież nie wiem.
- To podpowiedzieć? - on na
to.
- Nie potrzeba.
5 października 1969 roku. Wtorek.
- Ile pani dzisiaj wzięła?
- Jeszcze nie wzięłam.
- Więc ile pani weźmie?
- Półtora opakowania.
- To ile w tabletkach?
- Trzydzieści pięć tabletek.
I na to ja, chociaż wiem, że
nie powinnam mu tego psuć:
- Kiedyś chciałam wypróbować
ich działanie, wzięłam sześć i
byłam chora przez tydzień.
- Bo nie jesteś przyzwyczajona
- stwierdza Ewa - to zwykłe
tabletki na przeczyszczenie.
- Pani też nie, a już na pewno
nie jest przyzwyczajone pani
jelito grube, które z natury
jest bardzo delikatne. Nikt go
pani nie wymieni na inne,
przynajmniej na tym etapie
medycyny.
Ewa smutno się uśmiecha.
- Ja wiem. Mnie ciągle boli
brzuch.
- Brzuch ją boli! - wybucham.
- Kiedyś tak sobie podrażniła
wątrobę, że była żółta. Wezwałam
pogotowie. Chyba się nawet
przestraszyła, a potem znowu to
samo.
Taka jestem bezradna. Nie chcą
jej przyjmować do szpitala,
twierdząc, że to przypadek dla
psychiatry. Zrobili jej rentgen,
zbadał ją chirurg i na tym się
skończyło. Nic nie znaleźli. Po
długich staraniach udało mi się
załatwić wizytę u znanego
gastrologa. Umówione byłyśmy z
samego rana. Ewa nie zjawiła się
pod szpitalem. Była w domu, w
tym swoim stanie zupełnego
wycieńczenia. Prawie siłą
doprowadziłam ją do taksówki.
Spóźnione o ponad godzinę
weszłyśmy do gabinetu profesora.
I to tylko dzięki mojej twarzy,
która się dobrze skojarzyła
pielęgniarce. Przytrzymała
umówionego pacjenta, a my
przemknęłyśmy do gabinetu.
Profesor zbadał Ewę, potem
powiedział to, co mówili już
inni. Wyszłyśmy stamtąd.
Patrzyłam, jak idzie, czepiając
się ściany, a potem na otwartej
przestrzeni stąpa niepewnie,
prawie nie odrywając nóg od
ziemi. Wyglądała jak ciężko
chora. Chciałam wziąć ją pod
rękę, ale się uchyliła. Na
krótką chwilę nasze oczy się
spotkały. Jej oczy, w których
zawsze mieściło się za dużo.
Wszystko jedno: szczęścia czy
rozpaczy.
- Więc ustalamy, że od dziś
będzie pani brała o jedną
tabletkę dziennie mniej. I
będzie to pani zapisywała w
specjalnie do tego przeznaczonym
zeszycie.
- To nic nie da - mówi Ewa -
ja muszę zwiększać dawki.
Zaczynałam od kilku tabletek.
- A chodzi głównie o to, żeby
mieć wklęsłe policzki - wtrącam
- broń Boże wypukłe!
Nie wolno dopuścić do zmiany
linii na owalną, świat by się od
tego zawalił. Pierwszy dzwonek
to była waga, zwykła łazienkowa
waga. Zaczęła ją wszędzie wozić
ze sobą, nawet jak wyjeżdżałyśmy
na sobotę i niedzielę.
- To ty powiedziałaś, że mam
uda jak słoń. To przez ciebie
zaczęłam się odchudzać!
- Kiedy ci tak powiedziałam?
- Jeszcze w szkole
podstawowej. Stale mi docinałaś,
że jak chodzę, podłoga się
trzęsie.
- I dlatego woziłaś ze sobą
wagę? Myślałam, że to dziwactwo.
Oczy mojej córki są pełne łez.
- Bo tak ci było wygodnie!
- Niczego nie podejrzewałam.
- Bo wtedy właśnie przestałaś
się mną zajmować - łzy spływają
jej po policzkach. -
Stwierdziłaś, że sama już
powinnam dawać sobie radę, bo
mam piętnaście lat! Ty mnie
porzuciłaś!
Muszę wstać i podać jej
serwetkę. Zawsze, kiedy ona
płacze, coś się we mnie kurczy,
chciałabym jak mój wnuk schować
się pod łóżko. Tym razem lekarz
milczy, a powinien się włączyć,
skoro miałaby to być jakaś
metoda.
- Ja w twoim wieku... też
byłam sama - mówię, bo on dalej
milczy.
- Tym bardziej powinnaś mnie
zrozumieć. Mogłaś się nacieszyć
swoją babcią, ja prawie nie
rozumiem słowa: "rodzina".
- Bo nie chciałaś rozumieć -
odpowiadam twardo - mogłyśmy ją
mieć.
To nie Ewa zniszczyła ten
związek. To ja. A jednak mówię
to, co mówię. Bo nagle mi się
wydaje, że ten obcy człowiek,
który nas widzi po raz pierwszy
w życiu, już sobie wyrabia o
mnie zdanie. Już mnie ocenia, i
ta ocena wypada coraz gorzej.
- Myślisz o swoim facecie?
Złe oczy mojej córki. Moje złe
oczy.
- A "Witek" nie przejdzie ci
przez gardło?
- Zamiast się nade mną
zastanawiać, wolałaś wyjść za
mąż.
Wyciera nos, serwetka jest już
mokra. Podaję jej inną z
uczuciem, że wypadłam z roli.
Niczego już nie przeżywam,
jestem tylko nastawiona na swoją
obronę. Uważam, że oni oboje są
przeciwko mnie.
- A ty, żeby mi w tym
przeszkodzić zaszłaś w ciążę na
rok przed maturą! - cedzę swoim
obcym głosem.
- Miałam dokładnie tyle lat co
ty, kiedy mnie urodziłaś. Tylko
że ja nawet nie wiem: kim był
mój ojciec. Zrobiłaś z tego
wielką tajemnicę. KIedy cię
pytałam, wykręcałaś się, zawsze
byłam za młoda. Ale na co? Na
co? Teraz sama już mam dziecko i
też jestem za młoda.
- Wróćmy do twojego zdrowia -
mówię z uczuciem wewnętrznego
dygotu, boję się, że zaraz
będzie mi odskakiwała na boki
głowa, zawsze się tego bałam
przed kamerą. Teraz też jestem
przed kamerą, są nią oczy tego
obcego człowieka. Obraz w nich
odbity nie będzie miał wpływu na
moją i tak już wątpliwą karierę,
ale może mi zaszkodzć w innych
oczach, w oczach mojej córki.
- Jak jej powiedziałam, że
jestem w ciąży, uderzyła mnie w
twarz.
- Przestań!
- Tylko tyle potrafisz -
ciągnie jadowicie Ewa -
krzyczeć. Krzyczeć i bić po
twarzy.
- Przestań!
- Mówię prawdę!
- Nie byłam surową matką -
słowa przychodzą mi z trudem -
chciałam ci pewne sprawy
wyjaśnić, ale ty oświadczyłaś,
że nie zamierzasz rozpocząć
życia seksualnego przed maturą.
- A co ci miałam mówić.
Wstydziłam się ciebie.
- I dlatego, jak cię lekarz
pytał, nie umiałaś powiedzieć,
kiedy był ostatni okres.
- Nie mów tego przy panu.
- Proszę mówić wszystko.
Nareszcie odzyskał język w
gębie. Zadzwonię wieczorem i
podziękuję mu za współpracę.
Ewa, jakby poznała moje myśli,
mówi:
- Pan jest dwieście
dwudziestym piątym lekarzem,
który tu przychodzi i ciągle
mówimy to samo.
- To znaczy, co?
- No, że biorę te proszki.
- Więc dlaczego je pani
bierze?
- Bo się musi odchudzać -
wtrącam. - Żeby nie znajdować
pustych opakowań po bisacodylu,
wszędzie, za szafą, za lodówką,
zamieniłam mieszkanie. Z
trzypokojowego przeprowadziłam
się do klitki.
- Ja też.
- Po prostu większą klatkę
zamieniłyśmy na dwie mniejsze.
- Ale ja mieszkam z dzieckiem.
- To ja z nim mieszkam - czuję
ucisk w okolicy serca - stale
jest u mnie. Nie mogę pracować,
a utrzymać muszę dwa domy.
- Na którym jest pani roku?
Ten sam chwyt, już go
rozszyfrowałam. Nie ma na nas
pomysłu. Coś tam wyczytał i
stosuje mechanicznie. Przedtem -
"jaka data", teraz - "na którym
jest pani roku".
- Po raz pierwszy na pierwszym
- odpowiada Ewa.
- A co pani studiuje?
- Dobre pytanie - mówię z
ironią.
- Pedagogikę specjalną.
- Będzie się zajmowała
kalekami. Jak to oni mówią,
rewalidowała je. Ona, rozumie
pan, ona!
- Właśnie ja, tylko człowiek
upośledzony może pojąć drugiego
takiego człowieka.
- Człowiek upośledzony -
podchwytuję. - Ciekawe
określenie. I w twoim
przekonaniu ty nim jesteś?
- Tak, ja nim jestem, mamusiu.
Teraz zadaj następne pytanie:
dzięki komu?
- Dzięki sobie, córeczko -
odpowiadam tym samym
słodko_fałszywym głosem. - Sobie
samej zawdzięczasz ten los.
Telefonuje od sąsiadów, żebym
przyjechała po dziecko, bo nie
jest w stanie zaprowadzić je do
przedszkola. Przecież tego nie
można wytrzymać. Ja już nie mogę!
Wystarczy, że drzwi się za nią
zamkną, a zaczynam nasłuchiwać
telefonu. Kiedy zadzwoni i
wezwie mnie do podróży przez
całe miasto. Te podróże... przez
ostatni rok wiele ich odbyłam,
zawsze z uczuciem skurczu w
gardle. I przed wizytą w alei
Reymonta, i po wizycie. Wchodząc
tam, zastawałam ją zwykle w
łazience. "Chwileczkę". Nigdy
nie otworzyła od razu drzwi.
Czasami tylko, zanim nie
zniknęła tam z powrotem, zdolna
była zamienić ze mną parę słów.
"Przecież tak nie można żyć"
myślałam z rozpaczą, nie
wiedząc, co jeszcze ode mnie
zależy, co jeszcze mogłabym
zrobić. Przedtem, kiedy Ewa
mówiła: "Ratuj mnie, ja ginę.
Czuję, że muszę pójść do
szpitala", starałam się ten
szpital załatwić, teraz wiem, że
to nic by nie zmieniło.
Dostałaby kroplówkę, która
podniosłaby poziom elektrolitów
we krwi, potem wróciłaby do domu
i zaczęłaby je tracić od nowa.
- Wiem, że wam obojgu
niszczę życie - przyznawała -
ale jestem słabym człowiekiem.
I dlatego, że ona jest
słabym człowiekiem, ja muszę
tłuc się tramwajami albo
wystawać na przystankach. Nie
mam samochodu, nigdy nie miałam.
Jako socjalistyczna gwiazda
filmowa jakoś się go nie
dorobiłam. Nawet kiedy więcej
grałam w filmie. Zostałam nią
przypadkiem. To był początek
tysiąc dziewięćset
piędziesiątego siódmego roku,
ktoś miał mi dostarczyć
przesyłkę od ciotki z Anglii.
Tym kimś okazał się reżyser
filmowy. Rozmawialiśmy chwilę,
najpierw stwierdził, że się
śpieszy, ale potem powiedział,
że napiłby się herbaty. No i
przy tej herbacie zaproponował
mi rolę czy raczej rólkę w swoim
filmie. Miałabym siedzieć na
tarasie, w staroświeckiej sukni,
z parasolką i melancholijnie
patrzeć przed siebie. Początkowo
żachnęłam się, ale potem, po
jego zapewnieniach, że dawno
szukał takiej twarzy jak moja,
zgodziłam się.
- Z kobietami w naszym kinie
- powiedział - kiepsko. Nawet
mamy parę ładnych, ale zniknął
typ kobiety przedwojennej,
takiej, wie pani, rasowej, z
dobrego domu.
"Bo je, drogi panie,
wymordowano" pomyślałam, ale nie
powiedziałam tego głośno.
- Daję słowo, że zarobi pani
na chleb, grając różne hrabianki
i dziewczyny ze dworu.
- A potem podstarzałe
hrabiny? - roześmiałam się.
- Żeby pani wiedziała.
Scena miała być epizodem, a
stała się lejtmotywem filmu.
Tajemnicza kobieta, siedząca na
tarasie, co jakiś czas pojawiała
się i znikała. I nikt dobrze nie
wiedział dlaczego. A jednak mnie
zauważono. Dostałam zaproszenie
na zdjęcia próbne. Poszłam,
chociaż nie czułam w sobie
żadnego powołania do aktorstwa.
Może dlatego poszłam, że do
niczego nie czułam powołania. I
żeby było śmieszniej, moja
pierwsza większa rola to była
rola hrabianki. Przenoszono na
ekran jedną z powieści
Żeromskiego. Długo pamiętałam tę
postać, między innymi dlatego,
że musiałam się nauczyć jeździć
konno. Zakończyło się to
upadkiem, skręciłam nogę. Trzeba
było przerwać zdjęcia, reżyser
był niezadowolony. Omal się nie
wycofałam. Ale nie pozwolono mi,
bo część materiału została już
nakręcona. Film odniósł sukces,
miał tak zwaną kasę. W
recenzjach wymieniano moje
nazwisko, ale przede wszystkim
chwalono urodę. Moja kariera
filmowa rozwijała się
błyskawicznie, jednak środowisko
mnie nie zaakceptowało.
Traktowano mnie jak amatorkę, a
kiedy zdecydowałam się wystąpić
w świątyni, jaką jest dla nich
teatr, zostałam ukarana. Do dziś
śni mi się, że stoję na scenie i
widzę pogardliwe twarze kolegów,
maszynistów, suflera i gram
coraz gorzej, mylę się, nawet
seplenię... Moja twarz na
okładkach magazynów, na
plakatach była mi obca. W życiu
prywatnym mam o wiele mniej
efektowny wygląd. Kiedyś lekarz
pogotowia, zapisując moje
nazwisko, powiedział:
- Nazywa się pani jak ta
aktorka...
Nie wyprowadziłam go z
błędu, bo ja się naprawdę tylko
tak nazywałam. Byłam tym
człowiekiem z zewnątrz, chociaż
z dnia na dzień stałam się
sławna. Pisano ciągle o mojej
niezwykłej urodzie, o
szlachetności rysów i niezwykłym
blasku oczu. Dziewczyny zaczęły
się czesać jak ja, zrobiła się
na mnie moda. Dostałam
zaproszenie do Paryża na zdjęcia
próbne. Reżyser był bardzo
znany, a to podwajało stawkę.
Nie dostałam roli. To był
pierwszy sygnał, żeby tak nie
ufać losowi, który przelotnie
się do mnie uśmiechnął. Często
mi przecież w przeszłości dawał
do zrozumienia, że nigdzie nie
jest powiedziane, iż to ja mam
być szczęśliwa. Doznawałam
przebłysków szczęścia. Jako
kobieta, jako aktorka, ale
trwało tak krótko, że nigdy nie
byłam pewna, czy naprawdę mnie
dotyczy... Zawsze była tylko ta
uciekająca chwila. Jeden z
terapeutów powiedział, że mam
przerośnięte poczucie wolności i
to mi nie pozwala na włożenie
gorsetu, jakim jest związek z
mężczyzną lub stała praca. Więc
dlaczego teraz czuję się zbyt
wiotka, żeby móc bez niego
istnieć. Na jakąkolwiek miarę
zrobiło się za późno. Znam
siebie i wiem, że nie zniosłabym
ukłucia jednej szpilki... Do
kogo więc mam teraz pretensje,
do człowieka bez twarzy? Że nie
przyszedł i czegoś za mnie nie
postanowił? A czy ten człowiek
mógłby cokolwiek w moim losie
zmienić? Czy zmusiłby Ewę do
normalnego życia? Do zajmowania
się dzieckiem? Odpowiedź brzmi:
nie... Gdybym znalazła siłę i
mogła wyjść z domu albo chociaż
wyciągnąć wtyczkę telefonu z
gniazdka, być może chociaż na
chwilę stałabym się na powrót
sobą, a nie matką i babką. Tak
się przejęłam swoją nową rolą,
że boję się, iż mężczyźni
bezpowrotnie odchodzą z mojego
życia. Ostatnio nie mam nawet
kochanka. To uważne, taksujące
spojrzenie, które zawsze było
dla mnie wyzwaniem, teraz mnie
drażni. A mam trzydzieści
dziewięć lat i pozostał mi
ostatni rok młodości. I już
wiem, jak go spędzę. Na
podróżach z górnego Mokotowa na
dolny Żoliborz. Koniec. Kropka.
Może dlatego, że kiedyś odbyłam
inną podróż...
Dzwoni telefon. Zanim go
odbiorę, muszę pokonać
wewnętrzny skurcz. Bo jeżeli to
ona dzwoni albo jej sąsiadka,
żebym natychmiast przyjeżdżała.
A ja za dwie godziny muszę być w
studiu telewizyjnym. Gram
epizodyczną rolę w sztuce
Zapolskiej. Może nie odbierać...
- Cześć, mamo - słyszę, tym
razem głos jest naturalny, nie
ma w nim ani histerycznej nuty,
ani bezgranicznego znużenia,
które jest nawet gorsze, bo
oznacza, że Ewa nie jest w
stanie ani pójść na uczelnię,
ani odebrać Antka z przedszkola,
jeżeli w ogóle go tam
zaprowadziła. - Nie mam
pieniędzy.
- Przecież niedawno dostałaś
tysiąc złotych.
- Miałam wydatki.
- Za obiady zapłaciłaś?
- Po co? Tak sobie ułożyłam
zajęcia, że nie mam okienka,
inaczej nie zdążyłabym po Antka.
- Bo też sobie wymyśliłaś
studia. Jeszcze nie widziałam,
żeby jakiś student miał tyle
godzin tygodniowo.
Wiem, że się powtarzam. I
ona o tym wie, ale cierpliwie mi
tłumaczy.
- Bo to są studia
specjalistyczne, mamo.
- Mówiłam, żebyś zdawała na
uniwersytet.
- Przecież zdawałam. Jestem
za mało zdolna. Uniwersytet to
dla mnie za wysokie progi. Ja
jestem dobra na Wyższą Szkołę
Pedagogiki Specjalnej.
- Ile ci potrzeba? - pytam z
rezygnacją.
- No... dwieście złotych.
- I na co to?
- Oddałam dwie bluzki do
farbowania, nie zapłaciłam za
przedszkole...
- Przecież ja płacę za
przedszkole. Dlaczego znowu
kręcisz. Po co ci te pieniądze?
- Chcę się uczyć prywatnie
angielskiego, chcę znać języki.
Fala niechęci podpływa mi do
gardła. Mam pretensje, że jest
taka niedojrzała. Cały ciężar
odpowiedzialności za siebie i
dziecko zwala na mnie. Co można
myśleć o kimś, kto w takiej
sytuacji chce się nagle
prywatnie uczyć języka. Jest na
pierwszym roku studiów, ma małe
dziecko i brakuje jej czasu na
zjedzenie obiadu. "Musi pani
regularnie, o tej samej porze
jeść obiady - stwierdził
profesor gastrolog - potrzebuje
pani dużo błonnika. Zupy są
bardzo ważne." Zupy! Czego mu
się zachciewa. Zupa to wróg
numer jeden, bo od niej się
przecież tyje.
- Nie stać nas na takie
lekcje - odpowiadam znużonym
głosem - przynajmniej nie teraz.
A poza tym, dzień masz
wypełniony.
- Mogę się uczyć, jak Antek
śpi. Ktoś by przychodził.
- A co ze studiami?
- Angielski przyda mi się na
studiach.
- Ewa, na miłość boską!
- No to cześć - zanim
zdążyłam coś powiedzieć,
odwiesiła słuchawkę.
Przecież ja w jej wieku...
po raz pierwszy ją zobaczyłam. I
to nie całkiem z własnej woli.
Przedtem nie chciałam jej
oglądać, nie chciałam jej też
widzieć zaraz po urodzeniu...
Pozostawiono mnie na stacji
z "wypiską" w ręku i
powiedziano, że muszę poszukać
sobie pracy i mieszkania. W tym
miasteczku lub okolicy, ale tylko
w promieniu pięćdziesięciu
kilometrów. Dalej poruszać mi
się nie wolno. Moi Aniołowie
Stróże wsiedli z powrotem do
"służbowego przedziału". Pociąg
ruszył, a ja stałam i patrzyłam
za nim, nie bardzo jeszcze
rozumiejąc swoją sytuację, co
oznaczało to: "poszukać pracy i
mieszkania"? Był początek lutego
tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego roku, a ja
miałam na sobie swoje cywilne
ubranie, to znaczy płaszcz na
watolinie z futrzanym
kołnierzem, pod spodem niezbyt
grubą spódnicę i sweter. Na
szczęście Wiera dała mi ciepłą
bieliznę. Stałam na obcej stacji
i trzęsłam się z zimna. Obok
mnie kręcili się jacyś ludzie,
wszyscy ubrani w kożuchy albo
grube fufajki, na nogach mieli
walonki. Na mnie nie zwracano
uwagi. Wyszłam przed dworzec,
kiedy już oswoiłam się z myślą,
że nikt mnie nie pilnuje.
Zobaczyłam dachy niskich
drewnianych domków z werandami i
rozjeżdżoną saniami ulicę.
Ruszyłam przed siebie, po kolei
mijając domy pomalowane jaskrawą
farbą, zatrzymałam się przed
zielonym, może dlatego, że
nazywano go kolorem nadziei.
Chciałam otworzyć furtkę, ale z
ujadaniem przypadły do niej psy.
Ten większy przypominał wilka i
miał coś bardzo złego w oczach.
Firanka w oknie odsunęła się i
zobaczyłam czyjąś twarz.
Pomachałam ręką. Po chwili na
ganek wyszła tęga kobieta, miała
narzucony na ramiona bezrękawnik
z grubej wełny, a na nogach
walonki bez kaloszy.
- Czego tam? - spytała
nieżyczliwie.
- Szukam pracy -
odpowiedziałam, starając się
ukryć obcy akcent. Ale ona
zauważyła.
- Nie ma pracy - odrzekła
wrogo i zniknęła za drzwiami.
Ruszyłam dalej. Pukałam
jeszcze do kilku domów, ale
odpowiedź była taka sama. Tak
dotarłam do małego rynku, przy
którym mieścił się sklep,
magazyn, knajpa i komitet
partii. Najpierw wstąpiłam do
sklepu, pytając, czy nie
potrzebują kogoś do pomocy,
potem nagabnęłam magazyniera,
zajrzałam do restauracji.
Pozostał mi tylko komitet.
Mieścił się w niskim budynku
przypominającym barak. Wchodziło
się do środka po dwu kamiennych
schodach bez poręczy. Były
bardzo śliskie. W poczekalni
zastałam kilku ludzi w
rozpiętych kożuchach, z baranimi
czapami pod pachą. Kurzyli
machorkę. Stanęłam pod ścianą,
zajmując sobie kolejkę. Nie
odezwałam się i oni się nie
odzywali. Czekaliśmy w
milczeniu. Mniej więcej po
godzinie zostałam sama w
poczekalni, sądziłam, że mnie
zawołają jak w poprzednich
wypadkach, ale drzwi się nie
otwierały. Po jakimś czasie
zapukałam i weszłam do środka.
Za biurkami siedziało dwóch
mężczyzn. Starszy o siwej
rozczochranej czuprynie i
młodszy, rudy z chytrymi oczami.
Podeszłam do starszego.
- W jakiej sprawie? -
spytał.
- Kazali mi znaleźć pracę,
ale pracy nie ma. I mieszkania
też. Nie wiem, co ze sobą
zrobić. Nie mam pieniędzy i
jestem za lekko ubrana na taki
mróz...
Mężczyźni spojrzeli po
sobie, młodszy się roześmiał.
- A wy skąd?
- Ja... Polka.
- To wiemy, że nie ruska -
zniecierpliwił się starszy -
skąd się tu wzięłaś?
Podałam mu swoją "wypiskę",
rzucił tylko okiem.
- Uwolniona - powiedział z
naganą. - To szukajcie pracy,
szukajcie. My nic do was nie
mamy.
- Ale... Pracy nie ma. I nie
mam dokąd pójść.
- To już nie nasza sprawa.
Nie do nas z tym.
Młodszy przytaknął tym swoim
rudym łbem, a starszy, uważając
sprawę za zakończoną, zajął się
jakimiś papierami. Ale dalej
stałam pośrodku biura komitetu
obwodowego partii, bo na dworze
było minus czterdzieści stopni.
Oni obaj zachowywali się, jakby
w pokoju oprócz nich nie było
nikogo, w końcu jednak moja
postawa wywołała w tym starszym
gniew.
- Won! - krzyknął, wskazując
mi drzwi.
Tym razem ruszyłam z
miejsca, znalazłam się w
korytarzu i przez chwilę miałam
pokusę, by w nim pozostać, ale
przyszło mi do głowy, że tym
dwóm by się to nie podobało.
Wyszłam na dwór. Mróz rzucił mi
się do gardła, przez chwilę nie
mogłam złapać powietrza, oczy
łzawiły. Rzęsy pokryły się
szronem i moje spojrzenie nie
było ostre; ten zamarznięty
świat majaczył jak za mgłą.
Stałam przed komitetem partii,
nie wiedząc co dalej. I nagle
pojawiło się we mnie uczucie
nienawiści. I nie było ono
skierowane ani do konwojentów,
którzy mnie tu odstawili, ani do
kobiety z zielonego domu, która
nie miała dla mnie pracy, ani
nawet do starszego mężczyzny,
który przed chwilą wyrzucił mnie
za drzwi. Ta nienawiść dotyczyła
wyłącznie dziecka. To przez nie
się tu znalazłam. Komendant
obozu uroczyście mnie
powiadomił, że moje "przymusowe
zasiedlenie aż do odwołania" nie
może przypaść dalej niż
pięćdziesiąt kilometrów od
miejsca, gdzie znajduje się dom
dziecka. A ten dom dziecka był
tak niedaleko obozu... Gdyby nie
to, mogliby mnie odstawić gdzieś
dalej, były przecież takie
przypadki. Odstawiali tam, gdzie
nie ma mrozów przez cały
okrągły rok. Kraj Rad ciągnie
się przecież bez końca.
Dojrzewają w nim nawet
pomarańcze i cytryny. Ale te
gaje pomarańczowe były dla mnie
bezpowrotnie stracone, bo
mogłabym chcieć odwiedzić
dziecko. Jako uwolniona miałam
do tego prawo. Nikt mnie nie
pytał, czy chcę z niego
skorzystać. Znowu zdecydowano za
mnie.
Stałam na rynku obcego,
syberyjskiego miasteczka i
przychodziło mi do głowy, żeby
iść gdzieś dalej przed siebie.
Może chłopi okażą więcej serca
dla kogoś takiego jak ja. Ale
był to pomysł zbyt ryzykowny, bo
to dalej mogło się ciągnąć
kilometrami, bez jednej po
drodze chaty i mogłabym
zwyczajnie zamarznąć. Myśl o
szklance czegoś gorącego
rozlewała się we mnie ciepłem,
które niestety nie mogło mnie
ogrzać. Zaczęłam szczękać
zębami, palce u nóg piekły z
zimna. Ruszyłam przed siebie,
spoglądając z nadzieją w okna
mijanych domów, ale już do
żadnego nie zapukałam.
Przewałęsałam się tak kilka
godzin, zaczynał zapadać zmrok i
mróz stawał się jeszcze bardziej
dokuczliwy. Nie czułam już
właściwie swojego ciała, a każde
wciągnięcie powietrza było jak
ukłucie. Przed oczami pojawiły
się czerwone płaty. Całe ich
roje ulatywały w powietrze.
Wydawało mi się, że były wypadki
odmrożenia oczu, a to oznaczało
ślepotę. Tak mnie to przeraziło,
że zapukałam do jakiegoś domu, a
raczej lepianki z jednym słabo
oświetlonym okienkiem. Chyba w
środku paliła się świeca. Moje
pukanie nie dało rezultatu,
zaczęłam więc walić w drzwi
pięściami. Osłabłam z wysiłku,
plecy oblał mi gorący pot i
ubranie od razu zesztywniało.
Drzwi się otworzyły. Zobaczyłam
bardzo starą kobietę. Twarz
miała tak pomarszczoną, że
zamiast oczu widoczne były tylko
podłużne zmarszczki. Wysłuchała
mojej prośby.
- Biedna jesteś, córeczko -
wymamrotała bezzębnymi ustami -
ale jak cię przyjmę, nie będę tu
miała życia. Tu nie chcą takich
jak ty, przepędzają...
- Tylko jedną noc -
błagałam, gotowa przed nią
uklęknąć - rano sobie pójdę.
Być może by się zgodziła,
ale w tym momencie
odezwały się
dzwonki sanek. Kobieta
przestraszyła się i zamknęła
drzwi. Wybiegłam na drogę wprost
pod końskie kopyta. Koń stanął
dęba, sanie przyhamowały ostro.
- Komu to życie niemiłe? -
usłyszałam śpiewny głos.
- Proszę o pomoc!
- Kto prosi?
- Uwolniona...
Wtedy sanie ruszyły,
wymijając mnie z daleka.
Zrozumiałam, że nikt mi nie
pomoże. Wlokłam się przed siebie
w ciemność. Miasto się już
kończyło. Po dość długiej
przerwie zobaczyłam zarys
jakiegoś budynku bez okien. Na
drzwiach wisiała kłódka. Skobel
ledwo się trzymał, pchnęłam więc
drzwi i wpadłam do środka. Było
prawie tak samo zimno jak na
dworze, nie miałam jednak siły
iść dalej. Wczołgałam się pod
stertę desek, zwinęłam się w
kłębek i prawie natychmiast
zasnęłam. Rano byłam
zesztywniała, ale żywa.
Odszukałam w śniegu skobel,
włożyłam go na dawne miejsce i
ruszyłam w stronę miasteczka.
Wiedziałam, że jeżeli dzisiaj
czegoś nie znajdę, będzie się to
równało mojej śmierci. Drugiej
takiej nocy z pustym żołądkiem
nie wytrzymam. Przychodziła mi
nawet myśl, żeby wrócić do
obozu. Ale nie miałoby to sensu,
zatrzymano by mnie przy bramie.
Podobno były takie przypadki, a
kogoś, kto mimo wszystko nie
chciał odejść, zagryzły
poszczute psy. Nagle
przypomniałam sobie, że mam w
kieszeni bezpłatny bilet
docelowy. Upoważniał mnie do
dwóch przejazdów w miesiącu, tam
i z powrotem. Chciałam teraz
jechać "tam", a to tam, to było
miasteczko, w którym mieścił się
dietdom. Jechałam nie więcej niż
pół godziny, ale w pociągu było
dość ciepło, a z pewnością dużo
cieplej niż na zewnątrz. Ktoś mi
wskazał budynek. Był szary,
smutny, pomyślałam, że ma w
sobie coś więziennego. Nie
myliłam się, przecież mieszkały
w nim więzienne dzieci...
Weszłam na schodki i zadzwoniłam
do drzwi. Po chwili otworzyło
się okienko i zobaczyłam szeroką
twarz jakiejś kobiety. Na głowie
miała szarą chustkę, pod którą
schowane były włosy.
- Do dziecka - powiedziałam
i pokazałam jej swoją "wypiskę".
Kobieta przestudiowała ją,
potem otworzyła drzwi. Buchnęło
na mnie ciepło. Jest to ostatnie,
co pamiętam. Ocknęłam się w
jakimś pomieszczeniu, leżałam na
kozetce. Nie miałam na sobie
płaszcza. Chciałam usiąść, ale
nie starczyło mi sił. Byłam tu
sama. Puste ściany, sufit.
Wyobrażałam sobie, że zostałam
znowu aresztowana i ta myśl mnie
uspokajała. Oznaczało to, że
ktoś się znowu będzie o mnie
troszczył, ktoś mi przydzieli
miskę zupy i ciepłe ubranie.
Weszła gruba kobieta w szarym
fartuchu, w ręku trzymała
talerz. Ta zupa była dużo lepsza
niż obozowa, to była
najsmaczniejsza zupa mojego
życia.
- Już dobrze się czujesz? -
spytała kobieta. A ja się
rozpłakałam. Ona patrzyła na
mnie ze współczuciem, ale nie
próbowała mnie pocieszać.
Powiedziała tylko:
- Pójdę po twoją córeczkę.
To, że za chwilę zobaczę
dziecko, było czymś najgorszym w
mojej nowej sytuacji. Być może
nie pamiętałam już tak dobrze
poprzedniego dnia; kiedy koszmar
mija, nie można go sobie
wyobrazić. Pojawiła się we mnie
myśl o ucieczce, ale nie miałam
tu ani płaszcza, ani butów.
Drzwi otworzyły się i ta sama
kobieta wprowadziła dziecko.
Miało dużą, niemal kwadratową
głowę ogoloną do gołej skóry, ta
skóra była sina, tak samo sina
była górna warga i kąciki ust. W
trójkątnej twarzy ze spiczastym
podbródkiem umieszczone były
ogromne, jakby trawione gorączką
oczy. "Hiszpańskie oczy" -
pomyślałam ze zdziwieniem.
Pomyślałam też, że to wszystko
to jakaś pomyłka.
Dziecko trzymało kurczowo
kobietę za rękę i widać było, że
nie zechce jej puścić. Kobieta
przykucnęła przy nim. Przemówiła
łagodnie:
- No, mama do ciebie
przyjechała... idź, pocałuj
mamusię...
Dziecko nie ruszyło się z
miejsca. Kobieta podprowadziła
je bliżej, wyswobodziła się z
jego uścisku i powiedziała:
- Najlepiej jak zostaniecie
same...
Drzwi się za nią zamknęły, a
dziecko stało w tym miejscu, w
którym je pozostawiła. Patrzyło
na mnie ogromnymi oczami.
- Co pan taki zmarznięty? -
pytam, bo doktor chucha w ręce.
- Zimno. Zimno i mokro.
- Niż idzie. Moje kolano mi
to mówi.
- No, lekko za wcześnie.
Obliczyłem sobie, ile pani ma
lat.
- Ale mam też przeszłość.
On uśmiecha się, twarz mu
się wtedy zmienia, znika ta
sztuczna trochę powaga i
nakierowanie na drugiego
człowieka.
- A kto jej nie ma - mówi -
tej przeszłości.
- Moja córka. Chciałam ją
ochraniać. I to był chyba błąd.
- Będziemy go naprawiać.
W nagłym odruchu pochylam
się w jego stronę, jakbym
chciała go dotknąć.
- Ale ja nie wiem... ja się
tak boję...
Patrzy na mnie już bez
uśmiechu.
- Kiedy zadzwoniła pani do
mnie, powiedziała pani, że muszę
ratować jej córkę, a ja uważam,
że was obie.
- Ja... to nieważne.
- Źle, pani Anno. Fatalnie.
To początek choroby pani córki.
Myli się. Bardzo się myli.
Witek też tak mówił. Że muszę
zostawić ją samej sobie. I
dopóki to się nie stanie, jej
choroba będzie się pogłębiała.
Ale nie mogłam... Powiedział coś
takiego, że kiedy ją zostawię,
wyjadę do innego miasta, nie dam
jej adresu, zacznie być dorosła
albo zginie. A przy mnie zginie
na pewno. Ale do tego innego
miasta chciał wyjechać razem ze
mną. W końcu wyjechał sam, żeby
się ze mnie wyleczyć. Tak jakoś
jest, że wszystkie moje związki
ocierają się o chorobę...
Najgorsze jest to, że po jego
wyjeździe nic się nie zmieniło.
Ja i ona szarpiemy się tak samo,
tylko jestem jeszcze bardziej
samotna.
- Ktoś mi to już mówił...
- I miał rację. Musi pani
znaleźć w sobie siłę, żeby ją
odepchnąć. Wiem, że będzie pani
ciężko, że będzie pani
cierpiała, ale przecież zrobi to
pani dla niej.
- Nie ma jej - spoglądam na
zegarek - widzi pan, spóźnia się
już pół godziny.
- Spokojnie, pani Anno.
Zapali pani?
- Nie, ja nie palę -
odpowiadam i zaraz dodaję - a
może jednak.
On częstuje mnie papierosem,
podaje mi ogień. Jest w tym
trochę za grzeczny, to mnie
irytuje. Tak jak irytowała mnie
układność Witka.
- Może za wcześnie jeszcze
na pełną diagnozę - mówi - ale
uważam, że to jej wyniszczanie
się ma związek z panią.
- Pan się myli. Przecież jej
choroba ma nazwę. Anorexia
nervosa. To znaczy: odchudzić
się do kości. Jeden z lekarzy
powiedział mi, że choroba
przechodzi około dwudziestego
piątego roku życia, ale tylko
piętnaście procent chorych go
osiąga. Umierają z wycieńczenia.
- To nie to, ona powtarza
pani życie.
- Przecież nic o mnie nie
wie. Nie ma pojęcia o moim
piekle.
- Robi to podświadomie. Jest
taka teoria, że los to często
matryca życia matki, babki,
kogoś z tak zwanego kodu. Ten
kod w waszym przypadku to:
cierp! Musisz cierpieć! To jest
ta zaszyfrowana wiadomość, którą
przekazała pani córce.
- Moja babcia, na przykład,
była szczęśliwą osobą. Kochana
przez wszystkich, otaczana
szacunkiem, opieką. Umarła,
mając wokół siebie wszystkie
swoje dzieci. I wie pan, jaka to
była data? 31 sierpnia 1939
roku.
- Przeskoczyła pani o jedno
oczko. Dlaczego? Nie chciała
pani mówić o matce?
- Mało o niej wiem - mówię
lekko zniecierpliwiona - wróćmy
raczej do mojej córki. Przecież
to absurd, żeby tabletki na
przeczyszczenie niszczyły życie
trojga osób.
- Tabletki to tylko skutek.
Kiedy odnajdzie się przyczynę,
trzeba będzie pomyśleć o
leczeniu. Teraz jeszcze nie
wiadomo, co jest tym lekarstwem.
Strząsa popiół do
popielniczki, pochyla się, bo
popielniczka stoi bliżej mnie.
Widzę jego rękę wysuwającą się z
mankietu koszuli, jest
umięśniona, pokryta ciemnym
zarostem. Lubię takie ręce u
mężczyzn.
- Przecież już panu
powiedziałam, że jej choroba
została zdefiniowana
i opisana w
księgach medycznych.
- To nie jest to - upiera
się - powtarzam: ona utożsamia
się z panią i to do takiego
stopnia, że jej osobowość jest
zaburzona. W tym samym wieku co
pani urodziła dziecko. Rozstała
się z ojcem dziecka, bo pani
sama ją wychowywała.
- Absurd! - wybucham. - A
poza tym, ona ma syna.
- Dlatego nie umie go
kochać.
- A dziewczynkę by umiała?
- Bardzo możliwe.
- Wie pan, co o tym myślę?
Uśmiecha się.
- Że jestem śmieszny?
- Mniej więcej.
Poważnieje.
- Ona wyniszcza się, bo chce
zniwelować tę różnicę między
wami. Różnicę osiemnastu lat.
Chce się postarzyć, dorównać
pani fizycznie.
Ona chce się upiększyć. W
swoim chorym pojęciu. Potrafi
wstać o piątej rano, żeby zrobić
staranny makijaż. I żeby to
było przynajmniej dla kogoś. Nie
widzę przy niej żadnego chłopca.
Chociaż, tak pół roku temu
kręcił się jakiś piegowaty z
gitarą. Przypadkowo, na jakichś
kartkach, znalazłam jej wiersze.
Było tam coś o tym, żeby
wytrwale wspiąć się na szczyt
nosa i miękko spaść na łąki
piegów. Wiersz nosił tytuł:
"Mapa twarzy".
- Wie pan, ona pisze
wiersze. Pokażę je panu, tylko
jakby pan usłyszał, że ona
idzie... Nie może wiedzieć, że
je znalazłam.
- Dlaczego?
- Bo mi ich nie pokazała.
- Ale może je pani
podrzuciła? Gdzie one leżały?
- Na dnie jej szuflady.
Wiem, że to straszne, ale ja się
nie mogę powstrzymać od takich
kontroli. Teraz, kiedy mieszkamy
osobno...
Wyjmuję z szuflady zapisane
ręcznie kartki i czytam:
"Rozmowa z demonem"
Kochany demonie@ pozwól
zrobić mi coś dobrego@ zaśnij na
moment@ przecież tak ci u mnie
wygodnie@ obiecuję@ obudzę cię
kiedy będziesz potrzebny.@
- Co pan o tym myśli?
Przez chwilę nic nie mówi i
czuję coś jak zażenowanie, po co
go o to pytam. To przecież nie
ma, nie może mieć znaczenia.
- Pani córka ma talent -
odpowiada wreszcie.
- Trudno powiedzieć,
wszystkie młode dziewczyny piszą
wiersze, ja też pisałam.
- Pisała pani, a jednak!
Uśmiecham się.
- A pan ciągle porównuje? To
nie ma sensu, naprawdę.
Najpiękniejszy wydaje mi się
ten: "Witraże"
Najważniejsze są drobiazgi@
okruszki, odłameczki@ z nich
buduję witraże życia@
szaro_buro_popielate witraże...@
Widzi pan, takie są witraże
życia mojej córki...
- Co panią niepokoi w tych
wierszach, pani Anno? Jest pani
jakby przestraszona.
- Tak, boję się - odpowiadam
- bo czytając to, co napisała,
uświadamiam sobie, jak w gruncie
rzeczy mało wiem o mojej
córce...
Po wyjściu z dietdomu nie
bardzo wiedziałam co dalej.
Dokąd iść? Na dworzec? Po co?
Nie było sensu wracać do
miasteczka, w którym spędziłam
najbardziej koszmarny dzień,
jaki sobie można wyobrazić.
Najbardziej koszmarny pierwszy
dzień wolności, trzeba dodać.
Tutaj wszystko zawiera w sobie
jakiś element kłamstwa, tutaj
nawet wolność nie jest
wolnością, a tylko innym
rodzajem uwięzienia. Ani w
obozie, ani nawet na Łubiance,
gdzie przetrzymywano mnie w
pojedynczej celi, nie czułam się
tak zagubiona i nieszczęśliwa.
Nazwa miasteczka wpisana była w
dokumencie, który nosiłam przy
sobie. Było tak zwane miejsce
docelowe, mogłam w nim pozostać
albo poszukać innego miejsca, w
promieniu pięćdziesięciu
kilometrów oczywiście...
Włóczyłam się po ulicach, nie
mając żadnego mądrego pomysłu.
Raz jeden zaczepiłam przechodnia
i zadałam mu pytanie o pracę,
nawet nie odpowiedział. Znowu
byłam zmarznięta i głodna,
chociaż mróz utrzymywał się w
granicach minus dwudziestu
stopni. Mijając budynek, w
którym mieściła się restauracja,
poczułam zapach grochówki.
Zrobiło mi się słabo. Pustka w
brzuchu zmuszała do jakiegoś
działania, obeszłam ten dom i
przez okno zajrzałam do środka.
Zobaczyłam staroświecką kaflową
kuchnię, na której stały potężne
sagany. Wokół nich uwijało się
dwóch mężczyzn w białych
fartuchach i prostokątnych
wysokich czepkach na głowach. Z
boku siedziała na stołeczku
stara kobieta i obierała
kartofle. Zamajaczyło mi w
głowie, że kiedyś w jakiejś
książeczce dla dzieci widziałam
podobny obrazek, ale tamto było
takie odległe. Cofnęłam się, nie
chcąc, żeby mnie ktoś zobaczył.
Wybrałam moment, kiedy kobieta
została sama, i zakradłam się do
kuchni. Chwilę patrzyła na mnie
bez słowa, ja też nic nie
mówiłam.
- Głodna? - spytała
wreszcie.
Skinęłam głową.
- Poczekaj na dworze.
Natychmiast się wycofałam.
Przykucnęłam przy schodkach,
wyobrażając sobie, że w ten
sposób będę mniej widoczna. Po
kwadransie kobieta wyniosła mi
talerz zupy. Podała mi kromkę
chleba i łyżkę. Zupa była bardzo
gorąca, jedząc parzyłam sobie
usta, nie zważałam na to.
Musiałam się śpieszyć. Kobieta
zabrała talerz i powiedziała:
- Ale nie przychodź więcej.
Dzień powoli się kończył, a
ja nie miałam pojęcia, gdzie
będę spała tej nocy. Krążyłam po
pustoszejących ulicach. W oknach
zapalały się już światła. Byli
tam jacyś ludzie. Uczucie
osamotnienia dokuczało mi może
bardziej niż mróz. Znowu
pomyślałam o powrocie do obozu.
Tam była Wiera. Ale nawet ona
nie mogłaby mi pomóc. Strażnicy
by mnie do niej nie dopuścili.
Stojąc przed jakimś domem,
postanowiłam spróbować
szczęścia. Otworzyłam furtkę.
Nie było żadnego psa, weszłam
więc za ogrodzenie i wkrótce
znalazłam się przed drzwiami.
Nacisnęłam pierwszy z brzegu
dzwonek. Po chwili usłyszałam
szuranie.
- Kogo tam niesie? - odezwał
się męski głos.
- To ja - odpowiedziałam
trochę bez sensu, ale było to
najkrótsze zdanie, jakie mogłam
wymyślić. Może tym razem mój
akcent mnie nie zgubi. Ostatnio
przeklinałam go w duchu.
Drzwi się otworzyły.
Zobaczyłam starszego już
mężczyznę w dziwnej czapeczce na
głowie i drucianych okularach,
siedzących na samym czubku nosa.
Chwilę na siebie patrzyliśmy.
- Zmarzła, ha? - spytał.
Skinęłam głową.
- Przyszła do Kalininów? A
ich nie ma. U córki. Wnuk się
narodził. Wrócą jutro.
Milczałam, uważając, że to
jest w mojej sytuacji najlepsze.
Mężczyzna przyglądał mi się.
- Niech wejdzie - powiedział
- ogrzeje się, a potem
pomyślimy.
Nagle znalazłam się w
ciepłej, czystej kuchni. Na mój
widok z pieca zeskoczył kot i
zaczął mi się ocierać o nogi.
Pogładziłam go z uczuciem
dławienia w gardle, to była
pierwsza istota, która mnie od
razu zaakceptowała.
- No, niech siada, zaraz
dostanie herbaty. Może to ta
kuzynka, co miała przyjechać z
Omska?
Skinęłam potakująco głową.
- A co to tak nic nie mówi?
- spytał podejrzliwie mężczyzna.
Pokazałam na swój policzek.
- Ząb boli? Z zębami to nie
żarty. Niech wypije herbatę i
idzie spać na górę. Klucz pod
słomianką.
Poszłam na tę górę i po raz
pierwszy od paru lat spałam w
normalnej pościeli. W pokoju nie
było napalone, ale pierzyna
grzała. Obudziły mnie
podniesione głosy. To wróciła
rodzina Kalininów i głośno
wyrażała niezadowolenie z mojej
obecności. Wyciągnęli mnie z
łóżka, najpierw sprawdzili, czy
nic nie zginęło, a potem kazali
mi się wynosić. Łatwowierny
sąsiad z dołu odprowadzał mnie
wzrokiem. Na niego też
nakrzyczeli. Milczał. I tak go
zapamiętałam. Tego dnia mróz był
trochę większy i znowu miałam
uczucie, że powietrze zamarza mi
w płucach. Byłam głodna.
Stanęłam przed domem dziecka z
uczuciem, że wszystko się
wewnątrz mnie trzęsie. Według
regulaminu powinnam zjawić się
za dwa tygodnie; ta sama
kobieta, co poprzednio, zawahała
się, ale zaprowadziła mnie do
pokoiku, który już znałam.
Nadałam mu nazwę nagiego pokoju.
Zostawiła mnie samą, a po chwili
przyniosła talerz zupy.
- Zaraz przyprowadzę dziecko
- rzekła.
Chciałam ją powstrzymać, ale
instynkt mnie ostrzegł, żeby
tego nie robić. Gdybym
powiedziała, że nie chcę widzieć
córki, straciłabym prawo bywania
tutaj. A to był jedyny ratunek.
I tym razem uderzyła mnie
brzydota dziecka. Sinofioletowy
kolor czaszki i taki sam kolor
skóry pod nosem już na pierwszy
rzut oka odstręczał. Ono
patrzyło na mnie tymi swoimi
oczami i nagle wydało mi się, że
czyta w moich myślach.
Przestraszyłam się, że na mnie
doniesie, więc przykucnęłam przy
nim. Odsunęło się i przywarło do
opiekunki.
- No, przytul się do mamusi
- mówiła ta przyjaźnie. - Do
Koli przyjeżdża mama, do Saszy i
do ciebie też przyjechała.
Mamusia cię bardzo kocha...
Ale dziecko nie chciało się
przytulić. Jak za pierwszym
razem kobieta zostawiła nas
samych i jak wtedy spędziliśmy
ten czas w milczeniu. Ono na
swoim miejscu, pośrodku pokoju,
w postawie na baczność, i ja na
kozetce. Czas widzenia się
skończył, musiałam wyjść na
mróz. Straszono mnie nim w
obozie, ale czym jest, naprawdę
zrozumiałam dopiero po wyjściu
na wolność, jak wiadomo,
niezupełną. Nie mogłam wrócić
tam, skąd przyjechałam. Musiał
minąć jakiś czas. Jaki, nikt
chyba tego dokładnie nie
wiedział. Powiadomiono mnie
tylko, że po znalezieniu pracy
mam się zameldować w komendzie
miejscowej milicji i tam
dowiadywać się o termin
uwolnienia zupełnego. Oznaczało
ono powrót do domu... To mi
nasunęło myśl, żeby stawić się w
tej komendzie, zanim jeszcze
znajdę pracę. Ale pomysł nie był
dobry, po prostu mnie odesłali.
A kiedy tłumaczyłam, że nikt
mnie nie chce zatrudnić,
natykałam się na wruszenie
ramion. Tę noc i kilka
następnych spędziłam w piwnicy,
do której wczołgiwałam się przez
wybite okno. Były tam jakieś
worki, one posłużyły mi za
posłanie. Nakrywałam się starym
wiklinowym koszem i innymi
rupieciami. Prawie nie czułam
zimna, kiedy wreszcie udawało mi
się zasnąć. Najgorzej było rano,
trzeba było wstać i wyjść.
Codziennie zachodziłam do
smutnego budynku, jak go w
myślach nazywałam, i dostawałam
talerz gorącej zupy. Widywałam
też dziecko. Nasze stosunki nie
uległy zmianie. Dziecko musiało
wyczuwać moją niechęć, bo wcale
się do mnie nie garnęło. Jedno
tylko się wyjaśniło, to dziwne
zabarwienie głowy brało się z
mazidła, którym smarowano
wszystkie dzieci. Podobno
zapobiegało krostom, których
dostaje się z braku witamin.
Dziecko źle wyglądało i ja
wyglądałam coraz gorzej. Byłam
brudna. Mój płaszcz zupełnie się
zniszczył, w kilku miejscach
rozdarł się i wyłaziła z niego
watolina. Po tygodniu opiekunka
z domu dziecka, która miała na
imię Wala, pozwoliła mi się umyć
w łazience. Długo stałam pod
prysznicem. Leciał z niego
niemal ukrop i czułam, jak
wychodzą ze mnie całe pokłady
zimna. Stopy, odmrożone w czasie
podróży do gułagu, teraz
popuchły, a duży palec u nogi
zaczął ropieć. Wala to zobaczyła
i zawołała felczerkę.
- Może się wdać gangrena -
rzekła tamta - jak już się nie
wdała. Przyjdź w piątek, będzie
u nas lekarz, coś zaradzi.
Do piątku było jeszcze kilka
dni, ale i tak nie miałam innego
wyjścia. Włóczyłam się po
miasteczku, a kiedy się
ściemniało, wchodziłam do swojej
piwnicy. W czasie tych wędrówek
myślałam o niej jak o
największym szczęściu.
Lekarz amputował mi palec i
nakazał felczerce zmieniać
opatrunki. Nie mogłam włożyć
buta więc kobiety z domu dziecka
dały mi grubą wełnianą skarpetę.
W biały dzień, kuśtykając,
dotarłam do domu, w którym
znajdowała się moja piwnica. Tym
razem weszłam do niej przez
drzwi. Były otwarte. Wiele
ryzykowałam, ale było mi już
wszystko jedno. Nakryłam się
wiklinowym koszem i drzemałam.
Wydawało mi się, że mam
gorączkę. Dziwne, ale ani w
ciągu tego dnia, ani przez
następne nikt do piwnicy nie
wchodził. Nie ruszałam się z
niej, bo właściwie nie miałam
siły. Nie czułam głodu, ale
dręczyło mnie pragnienie. To
pragnienie chociażby jednej
kropli wody było
najwymyślniejszą torturą. Ja
się niemal do tej kropli
modliłam. Potem to także
osłabło, rozmyło się w gorączce.
Straciłam rachubę czasu, dzień i
noc się właściwie nie różniły. W
końcu jednak się ruszyłam, po
tym, jak wróciła mi przytomność.
Czułam się bardzo osłabiona, z
trudem trzymałam się na nogach.
Był wieczór, tym lepiej, bo jak
ja musiałam wyglądać. Płaszcz
pobrudził się pyłem węglowym, na
nodze ta skarpeta. Zadzwoniłam
do drzwi domu dziecka. Otworzyła
mi nieznana osoba, ale musiała o
mnie słyszeć, bo wpuściła mnie
do środka i zaprowadziła na
zaplecze. Była tam Wala i kilka
innych kobiet. Obstąpiły mnie i
zaczęły się nade mną użalać. Tej
nocy pozwoliły mi zostać, spałam
w małej komórce przy kuchni.
Jedna ściana grzała, przywarłam
do niej plecami i to ciepło było
jak powrót do życia.
Dzwoni telefon. Pokonując
wewnętrzny opór, podnoszę
słuchawkę.
- Cześć, mamo. To ja.
- Znalazłaś pieniądze?
- TAk, dziękuję. O której
byłaś?
- Zaraz po dwunastej.
- To się prawie minęłyśmy.
- Jak Antek?
- Ma katar.
- Znowu. Chyba go za lekko
ubierasz.
- To raczej ty za ciepło. To
jest dziecko, rusza się, biega,
jemu jest zawsze cieplej niż
tobie. No to pa, zaraz
przychodzi do mnie koleżanka.
Muszę lecieć, jestem na rogu,
ten bliższy automat zepsuty.
- A masz czym ją przyjąć?
- Wpadnie tylko po notatki.
- Trzeba mieć coś w domu dla
gości.
- Przecież do mnie nikt nie
przychodzi.
Po tych słowach czuję ucisk
pod sercem. Jak my żyjemy. Jak
ona żyje. Dni mijają, trudno je
od siebie odróżnić. Co było w
poniedziałek? To samo co we
wtorek, w piątek... Ona była tam
z dzieckiem, ja tutaj, u siebie.
Zwykłe dni powiązane w różaniec
bólu, który zaczynam odmawiać z
przyzwyczajenia...
- Bo żyjesz jak odludek -
mówię. - Co ty robisz całymi
wieczorami?
- Gapię się w akwarium,
oboje się gapimy z Antkiem. To
taki inny świat...
- Też znaleźliście sobie
zajęcie. Wiesz, chyba wam kupię
telewizor. Antek powinien
oglądać dobranocki. Są takie
zabawne dwie laleczki. Jacek i
Agatka.
- Przecież wczoraj
narzekałaś, że nie masz za co
kupić sobie butów na zimę.
- Coś tam wyskrobię.
- Nie, mamo, dziękuję. Zaraz
mi wypomnisz, że cię tylko
naciągam. Ja i tak nie będę
miała czasu niczego oglądać.
Muszę się uczyć.
- Albo chorować.
- Albo chorować - powtarza
wrogo i odwiesza słuchawkę.
Nie może być dobrze. Chwile
czułości zawsze są potem
unieważniane szorstkim słowem,
złym spojrzeniem. A przecież
obie się staramy. To, że Ewa
przychodzi na rozmowy z
lekarzem, to przejaw jej dobrej
woli. To nieprawda, że ją
szantażuję. I tak bym jej dawała
pieniądze. Wie o tym. Ona chce
naprawiać to, co jest
najtrudniejsze: nasze wzajemne
stosunki. Każdy taki gest z jej
strony porusza we mnie strunę
miłości, tak nieustępliwą do tej
pory.
Tamten moment, kiedy
pielęgniarka podała mi
noworodka, coś we mnie zmienił.
Jakby się otworzyły zatrzaśnięte
drzwi.
- Chłopiec - powiedziała.
I nagle poczułam się matką.
Matką ich obojga. Przez otwarte
na oścież drzwi wchodzili
oboje... Dziewiętnaście lat coś
mi nie pozwalało uznać własnego
macierzyństwa. To nieprawda, że
nie byłam zdolna do miłości. To
fakty ją niszczyły, fakty,
których nie byłam w stanie
wymazać z pamięci. Na początku
to ja byłam zależna od mojej
córki, to ja zabiegałam o jej
względy, bo przecież jej
istnienie gwarantowało mi łyżkę
strawy. Potem nasze role się
odmieniły, ona mnie bezskutecznie
przez wiele lat
poszukiwała. Teraz nastąpiła
równowaga. Ale ona pamięta
swoje, a ja swoje. Jak z tego
wyjść. Jak zatrzymać to wirujące
koło pamięci. Przez wiele lat
istniałam w hermetycznym
świecie, w świecie pojedynczym.
Wokół mnie poruszali się ludzie,
istniałam we wzajemnych z nimi
relacjach, ale odchodziłam bez
żalu. Tak naprawdę blisko nie
byłam z nikim od czasów Wiery...
W domu rodzinnym, w którym
spędziłam pierwsze dziesięć lat
życia, nie było intymnej
atmosfery, moi rodzice chowali
mnie metodycznie, wkładając w to
dużo zaangażowania, ale gdzieś w
tym zagubiła się czułość.
Nosiłam ładne sukienki i
starannie zawiązane wstążki we
włosach, ale siebie jakoś w tym
nie pamiętam. Wczesne
dzieciństwo to dla mnie
pastelowy obrazek. W mojej
obecności rodzice wystrzegali
się poufałych gestów,
siedzieliśmy we trójkę przy za
dużym stole, usługiwała nam
pokojówka. Oni zadawali sobie
uprzejme pytania i otrzymywali
uprzejme odpowiedzi. Tak samo
pytali mnie i ja tak samo
odpowiadałam. Obiad się kończył,
odchodziliśmy do swoich zajęć.
Ojciec zwykle siadał w fotelu,
zapalał fajkę i popijając kawę z
porcelanowej filiżanki,
przeglądał gazety. Matka grała
na fortepianie, a ja miałam
lekcję francuskiego. Tak, w
naszym domu wszystko było na
swoim miejscu, oprócz
prawdziwego życia.
- Zimne dzieciństwo -
powiedział lekarz.
- Niezupełnie - odrzekłam. -
Wiedziałam, że mnie kochają, ale
nie wypada mi tego okazywać.
- Więc zimne dzieciństwo -
powtórzył.
Pierwszym człowiekiem nie
pasującym do szablonu był Jerzy.
Zobaczyłam go w sierpniu
czterdziestego czwartego roku.
Spojrzał na mnie i powiedział:
- Kogo mi tu
przyprowadziliście? Zobaczy krew
i będę ją musiał cucić.
"Nie będziesz" pomyślałam
mściwie. I chociaż przeżywałam
trudne momenty, nigdy nie dałam
tego po sobie poznać. W czasie
tych dwóch miesięcy, kiedy
byliśmy razem, nie zdarzyło się,
żebym go zawiodła. Wkrótce
stałam się jego prawą ręką, do
trudniejszych operacji budzono
mnie nawet w nocy. A przecież
miałam czternaście lat. Do
niedawna byłam panienką z
dobrego domu, której nie
pozwolono jeszcze nosić sukienki
poza kolana. Chyba że
wydarzyłoby się coś
szczególnego, na przykład wojna.
Podobno wisiała na włosku, a ja
modliłam się do niej co wieczór,
bo dla mnie oznaczała wyzwolenie
spod tych wszystkich uważnych
spojrzeń. Nie musiałabym już
ćwiczyć na fortepianie ani
wkuwać francuskich słówek, od
razu byłabym kim innym. Kim, nie
bardzo wiedziałam, ale z
pewnością moje życie byłoby
mniej monotonne. To jedno chyba
dokładnie się sprawdziło. Jako
dziecko sądziłam, że moje
życzenia mogą być brane pod
uwagę i czułam się strasznie
tamtego dnia, kiedy ojciec
odchodził do wojska. Oboje z
matką mieli smutne twarze, a ja
stałam obok i siebie winiłam za
to rozstanie. Bo w moich planach
zapominałam o rodzicach.
Pozostawali na swoich miejscach,
mama pośród licznych zajęć
domowych, grająca na
fortepianie, rozmawiająca z
ojcem przez telefon, a on
oczywiście telefonował zza
ogromnego biurka zawalonego
książkami. To dziwne, ale
właśnie to biurko odbierało mu
znaczenie, wydawał się mniejszy
i jakoś bezradny. W domu był
zupełnie inny, władczy, wszyscy
wokół niego skakali, mama,
służba. Ten popłoch, kiedy
wracał na obiad, te gorączkowe
szepty "pan przyszedł". Ojciec
był wysoki, miał piękną postawę,
lubiłam patrzeć, jak jeździ
konno. To był taniec, ojciec i
koń wykonywali figury taneczne,
doskonale ze sobą zespoleni.
Dlatego tak lubiłam nasz dom na
wsi, bo mogłam oglądać ojca w
zupełnie innej roli. Nie musiał
już być moim ojcem, zajmował się
swoimi sprawami, jeździł konno,
chodził na polowania. Właściwie
dzieciństwo mi się zatarło.
Czasami powracają jakieś sceny,
niektóre są nieme, inne to tylko
dźwięki, urywki melodii. Miałam
pięć lat, kiedy, ku zaskoczeniu
rodziców, przeczytałam napis na
słupie reklamowym: "Radion sam
pierze". Byliśmy wtedy w
Warszawie, z wizytą u ciotki
Ali. Jedna szczególnie scena
utrwaliła mi się w pamięci...
biegnę piaszczystą drogą w
stronę domu. Ściemnia się, w
oknach dworu pojawiają się
światła, widzę je pomiędzy
pniami starych drzew parku.
Właśnie wchodzę w jego wieczorny
chłód. Koniec lata, a tak
upalnie, przed chwilą biegłam po
nagrzanym jeszcze piasku, buty
trzymałam w ręce... Wchodzę na
ganek, staję w drzwiach salonu,
wszyscy odwracają głowy w moją
stronę: babcia, ciocia Ala, jej
mąż, wujek Mietek, wujek Władyś,
ich miłe żony, wreszcie ojciec i
mama. Tylko rodzice patrzą na
mnie bez uśmiechu, zauważyli, że
jestem boso. Dlaczego właśnie ta
scena tak mi się utrwaliła?
Wiele razy powracała do mnie i
prawie czułam nagrzany piasek
pod stopami, a potem chłód
parkowej alei... Ci, których
kochałam, tylko w tej jednej
scenie są wszyscy żywi.
Najczęściej matka powraca do
mnie z ogoloną głową, chociaż
miała takie piękne włosy... a
babcia... umrze za pięć dni...
Wchodzę do mieszkania Ewy,
zasłony są zaciągnięte, pali się
tylko światło nad akwarium. Ewa
leży na wersalce przykryta kocem,
udaje, że śpi. Podchodzę i
odsłaniam okno. Ona natychmiast
otwiera oczy.
- Światło mnie razi - mówi
wrogo.
- A gdzie dziecko?
- U sąsiadki.
- Dlaczego nie przyszłaś na
spotkanie z lekarzem?
- Bo nie mogłam.
- A dlaczego nie mogłaś?
- Przecież widzisz, w jakim
jestem stanie.
- Nie chcę widzieć! -
krzyczę. - Nie chcę już tego
oglądać!
- To wyjdź - mówi obojętnie.
- Nie mów tak do mnie, bo
stanie się coś strasznego.
Już się stało, cała się
trzęsę, staram się nad tym
zapanować, żeby ona nie
widziała. Ale ona zna mnie zbyt
dobrze, żebym cokolwiek mogła
przed nią ukryć. Wydaje mi się,
że patrzy na mnie z ironią.
- Co się może stać? Najwyżej
mnie uderzysz.
- Ewa, jestem już u jakiegoś
kresu.
- Za bardzo się sobą
przejmujesz. To ja się
wykańczam. Idź, zobacz sobie
umywalkę, wymiotowałam krwią.
- I nie spłukałaś, żebym
mogła zobaczyć?
- Nie troszczę się tak o
ciebie jak ty o mnie - cedzi
wolno - kiedy cię tu nie ma, w
ogóle o tobie nie myślę...
Idę do tej łazienki, na
białej muszli umywalki ciemne
zacieki. Odczuwam znajomy skurcz
w okolicy serca. Wracam do
pokoju.
- Może wezwać pogotowie? -
pytam już bez tej twardej nuty w
głosie.
- Po co? Żeby mi dali
dodatkowe proszki?
- Co ty sobie robisz -
wybucham - co ty robisz dziecku!
- No dodaj, dodaj wreszcie:
i mnie. Przecież ja przede
wszystkim robię to tobie,
prawda?
- Jednym ruchem odkrywam
koc, Ewa leży pod nim naga.
Widzę jej wychudzone ciało,
sterczące kości biodrowe,
drobne, jakby niedojrzałe
jeszcze piersi.
- Włóż coś na siebie - mówię
z wysiłkiem.
- Wszystko jest brudne.
- Boże, jak ty żyjesz. Jak
ty żyjesz dziewczyno. I to
biedne dziecko w tym wszystkim.
- Twój ukochany wnuczek -
mówi ironicznie - którego za
wszelką cenę chciałaś się
pozbyć. Za włosy ciągnęłaś mnie
na skrobankę!
Uderzam ją w twarz, głowa
jej odskakuje na bok.
- No, świetnie. Nie byłabyś
sobą, jakbyś mi nie przylała. No
jeszcze, jeszcze...
I nagle rzucam się do przodu
i biję na oślep. Nie broni się,
a ja wyczerpana siadam na
podłodze obok wersalki i ukrywam
twarz w dłoniach. Ciągle mi się
wydaje, że nie nadążam za tą
chwilą, że cały czas nie
nadążałam.
- Pieta - słyszę jej zimny
głos, po chwili tak samo zimno
mówi - tylko mnie już więcej nie
przepraszaj, bo to byłoby
śmieszne. I jak możesz, weź do
siebie Antka - teraz głos się
jej załamuje - po co ma mnie
taką oglądać...
Odrywam czoło od wersalki.
Wstaję. Nie patrzę w jej stronę,
bo nie chcę się natknąć na jej
oczy. Mogę w nich odnaleźć tylko
zadowolenie z przewagi, jaką
nade mną osiągnęła.
Pukam do sąsiadki. Antek
rzuca mi się na szyję.
- Już długo na ciebie czekam
- mówi.
Trzymam w ręku jego
skafander i buty, bo nie chcę,
żeby tam teraz wchodził. Ale nie
wzięłam czapki. Wracam. Ewa leży
odwrócona tyłem, nie reaguje na
mój powrót.
Pewnie wie, że znowu
czegoś zapomniałam. W końcu
stale się to powtarza.
Wychodzimy z Antkiem z bloku,
trzymam go za rękę.
- Chyba pojedziemy taksówką
- mówię.
- A masz pieniądze? -
upewnia się.
Jest taksówka, ładujemy się
do niej.
- Długo będę u ciebie? -
pyta Antek.
- Parę dni, chyba...
- I nie będę chodził do
przedszkola?
- To źle czy dobrze?
- Dobrze, ale pani
wychowawczyni mówi, że ja chodzę
w kratkę i trzeba mnie skreślić.
- Niech nie będzie taka
mądra - odpowiadam, chociaż
wiem, że to niepedagogiczne. I
nagle słyszę: "wnimanije,
wnimanije, szag w lewo, szag w
prawo konwoj primieniajet orużie
bez predupreżdienia", przez
chwilę wydaje mi się, że to głos
zza okna, ale to we mnie
uruchomiła się ta stara taśma.
Głos odzywa się zwykle w
chwilach zagrożenia, a
dzisiejsza sprawa z Ewą
wywróciła we mnie wszystko do
góry nogami...
...leżę na noszach w dyżurce
szpitala obozowego. Przyniesiono
mnie tu prosto z transportu.
Ktoś wchodzi, jakiś mężczyzna w
białym fartuchu. Pochyla się
nade mną. Chwilę na siebie
patrzymy, potem mówię:
- Ja... płocho znaju ruskij
jazyk...
- Możesz mówić po polsku, to
ja, nie pomyliłaś się... I
słuchaj, co ci powiem. Postaram
się ciebie tu zatrzymać, ale ani
słowa o tym, że znaliśmy się
przedtem. To byłby wyrok na nas
oboje.
- Będę mówiła do ciebie Ania
- stwierdza Antek - bo u nas w
przedszkolu jest jedna Ania i
ona mi się podoba.
- Po pierwsze mówił, a nie
mówiła, nie jesteś panienką - to
dlatego, że jest chowany przez
kobiety - a po drugie jestem
twoją babcią - widzę w lusterku
spojrzenie taksówkarza po moich
słowach; jestem przyzwyczajona,
zwykle ludzie się dziwią - i nie
wypada, żebyś mówił do mnie po
imieniu.
- Ale ja chcę.
- A ja mówię, że nie
wypada.
- A babcia Ania może być? -
pyta chytrze.
...przygotowywanie chorych
do porannego apelu, tej słynnej
pierewierki... ludzkie cienie w
brudnych szmatach. Zapadnięte,
pokryte szczeciną zarostu
policzki, wystające kości
miednicy, piszczele zamiast ud,
a pomiędzy nimi brązowe, jakby
wysuszone genitalia. Chorzy na
panos, czyli biegunkę głodową,
utytłani w cuchnącej mazi po
pachy. Musiałam ich myć, często
paznokciami zeskrobywałam kał
zaschnięty w pachwinach, we
włosach, robiły się od tego
rany...
...wpadam do dyżurki,
pochylam się nad wiadrem,
szarpią mną torsje. Jerzy siedzi
przy biurku, tyłem do mnie.
Udaje, że tego nie widzi.
Wreszcie wołam ze złością:
- Dosyć, już tam nigdy nie
wejdę!
Cisza.
- Oni cuchną. Cuchną, słyszy
pan!
- Żałuję, ale nie mam perfum
w apteczce - odpowiada ze
spokojem.
- Mam piętnaście lat i nie
nadaję się do takiej pracy!
- Nikt się nie nadaje, ale
trzeba ją wykonać. Jesteś
pielęgniarką.
- Nie jestem! Ja tu nie
jestem z własnej woli! - już nie
krzyczę, ale wrzeszczę. - A oni
nie są chorzy, oni to... nie
wiem... są mało podobni do
ludzi...
- A jednak to ludzie -
odpowiada surowo.
Nagle się uspokajam.
Taksówka staje przed moim
domem. Wysiadamy. Antek skacze
przez kałużę i oczywiście nie
trafia, fontanna spod jego butów
oblewa mi płaszcz. Nic nie
mówię, tylko biorę go za rękę.
Widzi, że jestem zła.
- Będziesz ze mną spała? -
pyta zaczepnie. - To nie wypada,
bo ja jestem chłopczykiem.
- Możesz spać na fotelach.
- Na fotelach niewygodnie -
wycofuje się z obrażoną miną.
...wchodzę do dyżurki,
wydaje mi się, że cała
przesiąkłam tym wstrętnym
zapachem, długo myję ręce,
prawie ścieram z nich skórę.
- Już dosyć tej toalety -
mówi Jerzy.
- Nigdy nie pozwolę się
dotknąć żadnemu mężczyźnie -
wybucham.
- I bardzo dobrze,
przynajmniej nie powiększysz
grona niedoszłych matek.
- To wstrętne, co pan mówi.
- Ale prawdziwe.
- Większość z nich to
starcy, mają siwy zarost na
podbrzuszu.
- To nie starość, dziecko,
to obóz. Niektórzy nie
przekroczyli dwudziestu lat. Są
łazarzami systemu, a Chrystus
nowej wiary ani myśli ich
wskrzeszać.
- A co my tu robimy? - pytam
z nagłym żalem. - My nawet nie
jesteśmy wierzący.
Jerzy uśmiecha się smutno.
- My to przeżytek, dopiero
stąd widzę, jak nasze powstanie
było im na rękę, bo, co by oni
zrobili z tą młodzieżą, która
już się nauczyła trzymać broń w
ręku.
- Przecież nie wszyscy
zginęli.
- Z tymi dadzą już sobie
radę. Temu narodowi nie wyrwano
jednego zęba, poszły obie
szczęki.
- Mówi pan tak, jakby to, że
tu jesteśmy, to była zasłużona
kara. A kto ją nam wymierza?
- A jednak jest w tym jakaś
sprawiedliwość - odpowiada -
przynajmniej, jeżeli chodzi o
mnie...
Nagle nie mogę tego słuchać.
- To straszne tak myśleć,
ja... ja się z tym nie zgadzam -
ze zdenerwowania pocą mi się
ręce - byliśmy piękni i młodzi.
I pięknie umieraliśmy dla
wolności. A oni sami siebie
zamieniają w gnój. Tu jest ta
odbytnica, przez którą potwór
wydala własne flaki.
- Nie ma obawy - uśmiecha
się smutno Jerzy - będzie się
odradzał. Nie starczy ani
mojego, ani twojego życia, żeby
zobaczyć jego koniec.
- Więc, jak myśleć o
przyszłości?
On rozkłada ręce.
- Nie myśleć, to jedyna
rozsądna rada.
- Nie myśleć, to także nie
żyć.
Uśmiecha się w taki sposób,
jakby rozmawiał z dzieckiem. To
mnie zwykle doprowadza do
wściekłości.
- Tak się mówi, jak się ma
tyle lat co ty - stwierdza,
jakby czytając w moich myślach -
człowiek bardziej jest
przywiązany do swojego
ziemskiego bytowania niż się
wydaje. Będzie się czepiał
życia, nawet wtedy, gdy nie
ofiarowuje mu nic innego ponad
to minimum kalorii dziennie. I
będzie myślał tylko o tym, jak
je uzupełnić.
- To, co pan mówi, nie jest
godne pana przeszłości.
- Moja przeszłość to taka
sama kupa gówna jak to tutaj.
Zaczynają dusić mnie łzy. On
to widzi.
- Daj spokój, Aniu - mówi ze
zniecierpliwieniem.
- Wszyscy wiedzą, że pan
pije - wybucham. - Nie pije,
tylko chla tak, że potem nie
może utrzymać się na nogach...
co się stanie z pańskimi rękami?
- Są aż za dobre do krajania
gułagowego mięsa.
Stoimy naprzeciw siebie.
- To nie są słowa godne
lekarza!
- Przestań mnie pouczać -
nareszcie wyprowadziłam go z
równowagi - nie wtrącaj się do
mojego życia!
- Wtedy, w Warszawie,
pamięta pan, jak przynieśli
chłopca, któremu pocisk urwał
obie nogi, na moich oczach wypił
pan pół butelki, a potem pan
operował.
- Operowałem, siostrzyczko
instrumentariuszko - cedzi -
owszem, operowałem. I co, źle
wyszło? Moje ściegi pewnie
przeżyły tego delikwenta. Powiem
więcej, piłem już przed wojną, a
przed wojną, moja panienko,
robiłem skomplikowane operacje
mózgu.
- Nie ma się czym chwalić -
stwierdzam z pewną wyższością,
bo jednak coś już osiągnęłam.
- Pewnie, chociaż bywają
inne przypadłości - odpowiada. -
Jeden z moich znakomitych
kolegów był fetyszystą i przed
szczególnie skomplikowanym
zabiegiem wyciągał z kieszeni
damskie majteczki i delektował
się ich widokiem. To mu
uspokajało nerwy.
- Wstyd mi za pana!
- Niech się każdy wstydzi za
siebie - odpowiada człowiek,
którego wszystkie uwielbiałyśmy.
Właściwie nie wiadomo dlaczego.
Był szorstki w obejściu i do
tego mało przystojny. Średniego
wzrostu, lekko łysiejący
blondyn, o wydatnej szczęce i
przenikliwych oczach. Może to te
oczy. Wwiercały się gdzieś do
głębi, od intensywności ich
spojrzenia robiło się gorąco.
Zresztą, kiedy był trzeźwy,
potrafił być nawet dowcipny i
miły. Wódka brutalizowała jego
język, czasami słyszało się same
przekleństwa. A mimo
to
zakochałam się w tym człowieku,
jeszcze tam, w Warszawie. To
dlatego wytrwałam przy nim do
końca w szpitalu maltańskim.
Wmawiałam sobie, że krew, którą
widzę, to tylko farba. Z czasem
stawało się to coraz łatwiejsze.
Ja sama w powstaniu nie złamałam
nawet paznokcia. Widziałam tylko
śmierć i ból innych, a do tego
łatwiej się przyzwyczaić. Raz
jeden groziło mi
niebezpieczeństwo, przez okno
wpadła bomba zapalająca i powiew
rzucił na mnie snop iskier. W
ciągu sekundy zapaliło się na
mnie ubranie. Jerzy jednym
ruchem ściągnął sweter przez
głowę, owinął mnie nim i
przyciągnął do siebie. Poczułam
swąd spalenizny i nagłą bliskość
drugiego człowieka. Tym
człowiekiem był mężczyzna.
Oplatały mnie jego silne, nagie
ramiona. Ugasił ogień na moim
ubraniu, ale zapaliła się moja
młodość, moje czternastoletnie
serce. Od początku kochałam go
jak dojrzała kobieta, ale on
tego nie zauważał. To, że
spotkaliśmy się znowu, było
perfidnym zagraniem losu.
Niebawem miałam się o tym
przekonać.
Antek śpi rozwalony na moim
tapczanie. Patrzę na jego
spokojną twarz, na zlepione
potem włosy na czole. Delikatnie
je odgarniam. I nagle widzę w
nim siebie, przecież to czoło,
łuk brwi, ten nos i usta to moja
twarz w miniaturze. Dopiero
teraz to spostrzegłam, przedtem
raczej wierzyłam innym, którzy o
tym podobieństwie mówili. Więc
moja miłość do tego dziecka, to
po prostu miłość do samej
siebie. Więc każde wielkie
uczucie jest egoistyczne i
ślepe, a moja niemożność łatwego
kochania Ewy związana była z
niepowodzeniem śledztwa, które
musiało się toczyć od dawna.
Może dopiero teraz, drogą
okrężną, przez dziecko,
zaakceptowana została jako moja
córka. Ono było tym niezbitym
dowodem czy raczej jego
podobieństwo do mnie. Trudno
mieć zresztą pretensje do mojej
podświadomości, o pomyłkę było
wtedy tak łatwo, więc brak
widocznych dowodów pogarszał
sprawę...
...przyniesiono nam z
kuchni obiad. Jerzy siedzi na
biurku, tak trochę bokiem i
macha nogą. Nasze łyżki stukają
o blaszane dna misek.
- A ty jakim szlakiem tu
trafiłaś? - pyta mnie.
- Via Moskwa. W moim wagonie
były znajome łączniczki. Ta
blondyneczka Zosia, ta śliczna
Renata, która tak się panu
podobała.
Śmieje się.
- A ty skąd to wiesz?
I ja się śmieję.
- Zmieniał jej pan opatrunek
o wiele częściej, niż było to
potrzebne.
- Czyżbyś była zazdrosna?
- Może... nie pamiętam, to
było tak dawno...
- Nie wykręcaj się.
- No więc może tak, byłam
wtedy takim dzieciuchem...
kochała się w panu ta wysoka
sanitariuszka Roma, a była
starsza ode mnie, miała
dwadzieścia pięć lat, to i ja
nie mogłam być gorsza.
- Roma się we mnie kochała?
I teraz dopiero mi to mówisz!
- Przecież jest pan
człowiekiem żonatym.
- A co to ma do rzeczy?
- To, że nie wypada zdradzać
żony.
Śmieje się teraz na całe
gardło.
- I dlatego kochałyście się
we mnie nieszczęśliwie? Głupie
gęsi, straciliśmy taką okazję...
- Niech pan nie żartuje -
mówię poważnie - ja myślę, że
ona zginęła przez pana.
- Nie gadaj głupstw - on też
przestaje się śmiać.
- Zwierzała mi się.
Powiedziała, że wyjdzie pod
kule. I pamięta pan, co było...
Wchodzi Ewa, jakby nigdy
nic, całuje mnie w policzek.
- Cześć, mamo - mówi wesoło.
Chce się przywitać z
Antkiem, ale on odpowiada, że
nie ma czasu, bo buduje wieżę.
Kuca przy nim.
- Mogę ci pomóc?
Antek przygląda się jej z
powagą.
- Możesz - odpowiada
wreszcie.
- Panie doktorze - mówię
błagalnie - proszę mnie przenieść
na oddział kobiecy.
- Co ty sobie wyobrażasz? -
odpowiada szorstko. - Jestem
więźniem tak samo jak ty.
- Ale wiem, że pan to może
załatwić.
- Myślisz, że kobiety będą
lepsze?
- Ale to kobiety.
- Kobiety. Kobiety. Mówisz
tak, bo jeszcze się z nimi nie
zetknęłaś. Też ci się będzie
zbierało na wymioty, ty
delikatna panienko!
- Ale jakoś tu dojechałam -
odgryzam się. - Wiejskie
dziewuchy umierały na zapalenie
płuc, a ja dostałam kataru, lało
mi się z nosa, oczy łzawiły, ale
to był tylko katar.
- Może jesteś w czepku
urodzona.
- To skąd się tu wzięłam?
- Nie ty jedna.
- To wszyscy w tym obozie są
szczęściarzami?
- Pomyśl o tych, co
pojechali dalej, trudno w to
uwierzyć, ale tu jest jeszcze
jakieś dalej.
Rozmawiał ze mną inaczej niż
zwykle, czułam, że podjął w
mojej sprawie jakąś decyzję,
postanowiłam więc go nie
prowokować. Zawsze tak było, że
w końcu stawiałam na swoim.
Ludzie mi ulegali. Moja twarz
wiele mi ułatwiała, reszty
dopełniał spryt i wyczucie
sytuacji. Raz jeden tylko
wszystko zawiodło, myślę o dniu
mojego uwolnienia, jak to oni
eufemistycznie nazywali. Byłam
naprawdę o krok od śmierci. Ale
w końcu znalazł się ktoś, kto mi
pomógł. Tylko że tym razem nie
zagrała moja uroda, ale uczucie
litości. Czułam, że na nią
trzeba postawić, cały mój
organizm to wyczuwał i dlatego
duży palec u nogi napuchł i
zropiał. Ratował resztę ciała,
ale ono właśnie musiało go
poświęcić dla "dobra sprawy".
Antek, widząc moją kaleką stopę,
spytał:
- A dokąd poszedł twój
palec?
Roześmiałam się i
odpowiedziałam:
- Dość daleko, syneczku.
Jerzy zmarszczył brwi i
rzekł poważnie:
- Musimy porozmawiać.
A jednak! Przeczucie mnie
nie zawiodło.
- Musisz przyjąć do
wiadomości, że znalazłaś się w
dość ponurym miejscu. Tu nie
Warszawa rok tysiąc dziewięćset
czterdziesty czwarty. Nie ma tu
zagranicznych fotoreporterów,
którzy ci zrobią zdjęcie i
zamieszczą w kolorowym
magazynie. Oni by stąd po prostu
nie wyszli.
I nagle o wszystkim
zapominam.
- Pan widział moje zdjęcie?
- Tak, w angielskim
magazynie, obok reklamy pasty do
butów, reklama pasty do zębów z
podpisem: młodość walczy w
obronie Warszawy. Trzeba
przyznać, że szczerzyłaś ząbki z
dużym wdziękiem. Fotoreporter
był przystojny?
- To był pilot, którego
zestrzelili. A pan był w Anglii?
- nagle to dociera do mnie.
- Tak, zanim zostałem
Jurijem Pawłowiczem, postawiłem
na krótko swoją stopę na wyspie.
- To skąd pan się wziął
tutaj?
- Słuszne pytanie.
- Nie odpowie mi pan?
- A jak ci powiem, że nie
smakowała mi whisky, uwierzysz?
- Nie.
- Więc po co mam sobie język
strzępić.
- Pan wrócił do Warszawy! -
mówię w uniesieniu.
On, jakby nie słyszał,
ciągnie:
- Słuchaj teraz, co ci
powiem, uważaj na Wierę!
- Więc przechodzę tam,
naprawdę?
Robię ruch, jakbym chciała
rzucić mu się na szyję.
- Uważaj na nią.
- Wiem, że ma humory.
Jerzy kręci przecząco głową.
- To nie humory, to zło w
czystej postaci.
- Nie wierzę, żeby dwie
kobiety siebie nie zrozumiały.
- Nie mów tak naiwnie -
nagle robi się zły. Zły na mnie.
- Czasami taka baba może być
gorsza od diabła, bo potrafi być
złośliwa. A złośliwość w złej
wierze, to straszna broń.
- No proszę, kalambur!
- Ja nie żartuję.
- Chce mnie pan
przestraszyć? Ja się już niczego
nie boję. Jak Warszawa się
paliła, mówił pan, że
przynajmniej zaoszczędzimy na
zapałkach, a teraz opuściło pana
poczucie humoru.
- Bo oglądam piekło od
spodu. Ty się nawet nie
domyślasz, gdzie trafiłaś. W tym
obozie etatowym katem jest mróz,
to jedyny nadzorca, który nie da
się niczym przekupić. Kiedyś
dali mi tu faceta. Jak go
zaczęliśmy rozbierać,
rozebraliśmy do kości. Ciało
odpadało z niego jak mokra
bułka.
- I nic nie czuł? - dziwię
się.
- Na tym polega perfidia
naszego przyjaciela: zabija
bezboleśnie.
- No tak, ale oni nie mogą
być gorsi niż Niemcy - powtarzam
słowa nieznanej dziewczyny. -
Niemcy by mnie zabili, bo nie
mogłam iść, a oni położyli mnie
na nosze.
- To wcale nie znaczy, że są
bardziej miłosierni. Po prostu
ich machina zabijania jest mniej
sprawna, panuje większy bałagan,
coś się zacina, psuje. Czasami
to nadrabiają, czasami nie, ktoś
uchodzi z życiem... Ostrzegam
cię, przestań być więźniareczką,
bo obóz cię zgniecie.
- Nie! Bo ja jestem osobno i
nie obowiązują mnie jego prawa -
oboje mówimy o ton głośniej niż
trzeba. - Dla mnie to wszystko
oni: więźniowie, nadzorcy. Gdyby
im zamienić role, odgrywaliby je
z zapałem. Sam mi pan pokazał
tego chłopca, do którego matka
napisała, że się go wyrzeka, bo
zawiódł wielkiego przywódcę
narodu. Matka tak napisała do
syna. Matka!
- To nie ona pisała. To
pisał jej strach. Co my możemy
wiedzieć o tych ludziach. O ich
tragediach. My jesteśmy z
zewnątrz.
- Więc zgadza się pan ze mną
- triumfuję - że nie mieli
prawa? O co jesteśmy oskarżeni?
Że walczyliśmy z Niemcami?
Przecież oni też walczyli. Każdy
obłęd ma swoje granice, nie
można wlepiać obywatelowi obcego
państwa pięć lat za to, że go
bronił.
- Jerzy smutno się uśmiecha,
znam dobrze ten uśmiech, wiem,
co wtedy czuje. Bo znam też
dobrze tego człowieka. Z
łatwością oddzielam słowa od
tego, co naprawdę chce
powiedzieć, czasami coś zupełnie
innego niż się słyszy.
- Nie za to dostałaś pięć
lat, córeczko. Dostałaś wyrok,
bo tego państwa już nie ma, to
już nie jest Polska, to ich
agentura. Zrozum to wreszcie i
zacznij się zastanawiać, jak
ochronić swój tyłek. Tryby, w
które nas wkręcono, wszystkich
mielą tak samo...
Ewa nie przyszła wczoraj na
spotkanie z lekarzem, ale tym
razem było to usprawiedliwione.
Antek się zaziębił. Umówiłyśmy
się, że zrobię im zakupy. Bałam
się tam jechać, wiedząc dobrze,
co dla niej znaczy zamknięcie w
domu. Nie mogłam jej pomóc, bo
miałam pilną pracę. Przecież to
ja jestem lokomotywą i to bez
stałego składu pociągu. Ciągle mi
doczepiają inne wagony i nie
mogę złapać rytmu. Teraz
utrzymuję się głównie z
tłumaczeń francuskich tekstów
dla telewizji. Czasami dzwonią
do mnie z radia, nagrywam
słuchowisko, czasami jakiś
dubbing, ale to daje
humorystyczne sumy. Podstawą
naszej egzystencji są
tłumaczenia.
Wchodzę z pełnymi siatkami,
Antek zaraz do mnie podbiega.
- Dlaczego nie wytrzesz mu
noska? - pytam.
Ewa wzrusza ramionami. Mniej
więcej widzę jaką ma twarz. Boję
się dłużej na nią patrzeć, żeby
nie natknąć się na oczy.
Wypakowuję zakupy, a ona chodzi
po pokoju jak dzikie zwierzę w
klatce. Antek jest nieznośny,
udziela mu się nastrój. Wyrywa
mi torbę z jajkami, spadają na
podłogę, wylewa się białko. Ona
popycha go brutalnie, Antek
uderza głową o kant lodówki,
zanosi się płaczem.
- Opanuj się, na miłość
boską - mówię.
- To weź mi go z oczu, bo go
kiedyś zabiję!
- Jutro go wezmę - podnoszę
dziecko z podłogi, przytula się
do mnie.
- Nie wytrzymam ani chwili
dłużej - krzyczy Ewa - mam dość!
Dość mam tego zasranego życia.
Odkręcę gaz i raz będzie spokój.
- Z pewnością.
- Wiem, że tylko na to
czekasz, ale nie ciesz się za
wcześnie.
- Zastanów się, co mówisz.
- Wiem, co mówię. Nie
widzisz dalej swego nosa. Ja
ginę! Rozumiesz, ginę!
- Ewa, proszę cię - mówię z
wysiłkiem - za kilka godzin
położysz go spać.
- I też nie będę się mogła
nigdzie ruszyć. Zmarnował mi
życie, ten szczeniak!
- Sama je sobie zmarnowałaś!
- mówię ostro.
Ona łapie kurtkę i, zanim
zdołam zaprotestować, wymyka się
za drzwi. Antek patrzy na mnie.
- Gdzie mamusia poszła?
- Nie wiem.
- I co teraz zrobimy? - jest
prawie komiczny w swoim
zatroskaniu.
- Nic. Poczekamy aż wróci -
odpowiadam.
- Ale ona prędko nie wróci -
stwierdza, kręcąc głową.
Przypominam sobie podobną
scenę, kiedy miałam ropiejący
palec, a więc unieruchomioną
prawą rękę, a ona zostawiła mnie
samą z kilkumiesięcznym
dzieckiem. Nie mogłam go
przewinąć, w końcu to jednak
zrobiłam, płacząc z bólu.
Próbuję zebrać myśli. Jutro w
południe muszę oddać tekst, tak
się umówiłam.
- Wiesz co, chyba pójdę po
taksówkę i pojedziemy do mnie.
Jak mi obiecasz, że będziesz
grzeczny.
- Będę - odpowiada z
nadmierną powagą.
Stara się przystosować do
sytuacji, która go przerasta,
która przerasta nas oboje.
Zbieramy rzeczy.
- Czy mogę wziąć traktor?
- Masz u mnie zabawki.
- Ale to jest nowy traktor!
- Dobrze - godzę się.
Przychodzi mi do głowy, że
ona mogła nie zabrać kluczy. Ale
trudno, swoich jej nie zostawię.
Zbyt długo o nie walczyłam. Ona
uważa, że to ograniczanie jej
wolności, ja, że konieczność.
Już kilka razy je gubiła, a raz
pozostawiła w drzwiach. Na
szczęście sąsiadka znalazła.
...wchodzę do dyżurki
oddziału kobiecego w szpitalu
obozowym. Przy biurku siedzi
niska, krępa kobieta. Ma na
twarzy ślady po ospie, a w
oczach wyraz melancholii.
- Ja od Jurija Pawłowicza -
mówię.
- Podejdź do okna - jej głos
jest niski i kłóci się z jej
wyglądem. Brzmi przyjemnie.
Jestem pewna, że gdybym najpierw
ją usłyszała, a potem dopiero
zobaczyła, byłabym jeszcze
bardziej zaskoczona.
- Otwórz usta - pada
następna śpiewna komenda.
Posłusznie ją spełniam.
- Zęby masz wszystkie. Nie
kaszlesz?
- Nie.
- Zdejm chustkę.
Zdejmuję chustkę, pod którą
miałam schowane włosy. Sypią się
teraz na ramiona. Wiera patrzy
na mnie jak oniemiała, potem
opanowuje się. Mówi szorstko:
- Zawiąż chustkę i włóż
tamten fartuch. U nas tyfus, jak
wychodzisz z oddziału, masz
fartuch zostawiać.
Posłusznie wkładam szary
fartuch i zawiązuję go w pasie.
Wiera wyjmuje płachty lnianej
tkaniny. Podaje mi nożyczki.
- Siadaj - mówi - będziesz
cięła płótno na pasy, o takiej
szerokości - pokazuje - to na
bandaże.
Zaczynam ciąć płótno, ona
się temu przygląda.
- Za cienko - stwierdza -
będzie się rolowało, odmierzaj
na szerokość dłoni.
Wchodzi więźniarka, którą
znam z widzenia. Zajmuje górną
pryczę w moim baraku. Ale
jeszcze nie rozmawiałyśmy. Wiem,
że ma na imię Zoja. Spogląda na
wieszak, który jest pusty.
- Ona ma twój fartuch, Zojka
- mówi Wiera z satysfakcją.
- To ja wezmę inny, z szafki
- odpowiada tamta szybko.
- Nie trzeba. Zamelduj się u
Anatolija Nikitycza.
- Wiero Iwanowna, czy ja coś
zrobiłam? - pyta dziewczyna
płaczliwie. - Ja się poprawię,
Wiero Iwanowna, tylko mnie nie
odsyłajcie, ja tam zginę...
- A co, odzwyczaiłaś się od
roboty? - syczy Wiera. - W
cieple sobie siedziałaś, nic nie
robiłaś. I jeszcze ci było źle.
- Ja się poprawię, Wiero
Iwanowna - mówi ze łzami Zoja -
ja wszystko zrobię...
wszystko...
I nagle pada Wierze do nóg,
Wiera odtrąca ją i wychodzi.
Patrzę z przerażeniem, jak
dziewczyna się podnosi,
otrzepuje ubranie.
- Suka parszywa, nie mrugnie
okiem, a człowieka zgubi -
stwierdza ponuro.
- Mnie oczeń żałko, ja nie
znała... - jąkam się.
- Co tam - odpowiada lekko.
- I na ciebie przyjdzie kolej.
Taka już ona jest, przebiera w
ludziach jak w ulęgałkach.
Szybko jej się nudzą. Tu też nie
ma łatwo, jej dogodzić... -
ścisza głos - podobno z niej
taka doktorka jak ze mnie
ksiądz. Jedna taka mi o niej
mówiła, że na wolności wylewała
baseny, a dorabiała dupą, z
Niemcami. Za to ją wzięli...
Tutaj też źle nie ma. Baby do
niej przychodzą ze swoim
kłopotem. Wszystko zabiera z
paczek, a już niejedną wyprawiła
na tamten świat...
Wchodzi Wiera i dziewczyna
milknie.
- Ty jeszcze tutaj!
Zojka wzrusza ramionami.
Wychodząc, śpiewa na całe gardło
czastuszkę:
na zakatie chodit
parin... - resztę tłumią drzwi.
Wiera patrzy za nią, z
uśmieszkiem mówi:
- A śpiewaj sobie,
śpiewaj...
Tym razem dłużej czekamy na
taksówkę i do domu docieramy po
szóstej. Antek dostaje kolację.
Tymczasem zjawia się lekarz,
którego nie zdążyłam odwołać, to
znaczy próbowałam, ale telefon
był zajęty, a potem podróż na
Żoliborz zajęła mi właściwie pół
dnia. Chwilę rozmawiamy, Antek
już zdążył zajrzeć mu do teczki
i wyciągnąć notes, w którym
zwykle robi notatki podczas
naszych sesji. Po jego wyjściu
orientuję się, że wypadła jakaś
kartka. Podnoszę ją.
"Niemal od pierwszych jej
słów wiedziałem, że nie jest to
nasze ostatnie spotkanie. Wtedy
nie myślałem jeszcze o niej
jako o kobiecie, raczej jako o
człowieku, który mógłby być dla
mnie ciekawym materiałem.
Zachowywałem się trochę jak
myśliwy. Jej jakaś kruchość,
pozorne zagubienie, nie
potrafiły mnie zmylić. Czułem,
że zrobi wszystko, aby
wyprowadzić mnie w pole. Ta
nasza pierwsza rozmowa ubrana w
jej zalękniony, przepraszający
uśmiech była wzajemnym
obmacywaniem się, badaniem
sytuacji. Z tą różnicą, że ja
czyniłem to w pełnej
świadomości, ona zaś z
przyzwyczajenia; od dawna każdy
napotkany przez nią człowiek
stawał się potencjalnym
przeciwnikiem. Zwykle próbowała
pomieszać mu szyki, odpowiedzieć
wyczerpująco na jego pytanie, by
już nie mógł zadać
następnego..."
Tekst się urywał, a na
marginesie dopisane były dwa
zdania, które kiedyś
wypowiedziałam. Pierwsze:
"Jestem jak jesienne drzewo,
które wspomina opadłe liście" i
drugie "Nie wybrałam siebie,
jestem na siebie skazana".
Ciekawe, czy ten tekst mnie
dotyczył. Pewne moje cechy by
się nawet zgadzały, tylko to
zdanie "wtedy nie myślałem o
niej jako o kobiecie", co by
miało znaczyć? Chyba nie to co
zwykle. Chociaż... robiłam
wrażenie na tak różnych
mężczyznach, może i on, zamiast
leczyć moją córkę, pożera mnie
wzrokiem. Chyba że się mylę i
dotyczy to kogoś innego. Oby. Mam
dość facetów doszukujących się
we mnie poezji i głębi. A on na
takiego mi wygląda. No, niechby
się z czymś zdradził.
Wypaliłabym mu prosto w gębę,
coś w rodzaju: "Wie pan, ja
właściwie pogardzam mężczyznami,
przede wszystkim za ich
próżność. Można im wmawiać
najbardziej fantastyczne zalety,
uwierzą we wwzystko. Żadna
kobieta by się na to nie
nabrała, a taki skądinąd
inteligentny facet kupuje to".
Tylko... nigdy nie rozumiałam
mężczyzn. Pojawiali się i
odchodzili. Nie umiałam tego
podsumować, postawić jakiegoś
znaku. Sprawa mężczyzn w moim
życiu do tej pory nie została
zdefiniowana... Zawsze miałam
niejasne przeczucie, że nie
nauczyłam się gry, którą z
łatwością opanowali inni. Może
to matka czegoś mi nie
powiedziała, a może mój
późniejszy los... To
niedopatrzenie uczyniło mnie
kobietą bez mężczyzny. Ja
przecież nigdy nie dzieliłam z
nim domu. W tym sensie jestem
kaleką. I takie samo kalekie
życie rozpoczyna teraz Ewa...
Dzwoni telefon. Szybko
podnoszę słuchawkę, żeby nie
obudził Antka. Byłam prawie
pewna, że to Ewa, ale słyszę
męski głos.
- Pani Anna Bołtuć?
- Tak.
- Dzwonię z estrady.
Pojedzie pani na koncert do
Ciechocinka? W programie poezja
Norwida.
- Znowu te melorecytacje...
- Opłaci się. Dwa koncerty.
- Kiedy?
- Piąty i szósty listopada.
Dojazd autokarem.
- Kto jeszcze jedzie?
- No... sołtys Kierdziołek i
tam inni...
- Dobrze - zgadzam się.
Nawet bardzo dobrze, kończą
się nam pieniądze. Zawsze tak
jakoś jest, że to finansowe
balansowanie na linie zazwyczaj
nie miewa tragicznego finału.
Bardzo rzadko pożyczam. Nie
lubię tego. Jak dno naszej kasy
zaczyna być puste, coś nagle
wpada. Ten wyjazd do Ciechocinka
to dwa tygodnie bezpiecznego
życia.
...nie tylko dlatego
chciałam odejść z męskiego
oddziału, że moje czynności
wokół mężczyzn wydawały mi się
upokarzające. Ja chciałam, żeby
on do mnie przychodził. Wydawało
mi się, że wtedy mnie dopiero
zauważy. Nauczyłam się
rozpoznawać na korytarzu jego
kroki. Serce zawsze wtedy
przyśpieszało, czułam jego
uderzenia w skroniach, w gardle.
- Przyszedłem sprawdzić, czy
Wiera już cię utuczyła, by
pożreć na śniadanie.
- To pan musiałby wtedy
zostać Jasiem - śmieję się.
- Jakim Jasiem?
- No, Baba_jaga uwięziła
Jasia i Małgosię, pamięta pan tę
bajkę?
- Coś tam pamiętam.
- To bajka dla niegrzecznych
dzieci, które zła Baba_jaga
zamyka za karę w obozie takim
jak nasz.
- Zapominasz, że nas tu nie
tuczą, ale odchudzają.
Jerzy wpada w ten sam
żartobliwy ton.
- Oj, nie zapominam, nie
zapominam. Wiera mnie dokarmia,
ale często burczy mi w brzuchu.
- Ty na nią uważaj, Anitko.
- Błagam, tylko nie to imię,
już wolę Anuszka...
- No proszę, złotowłose
polskie pacholę już nam się
rusyfikuje. System nie traci
czasu. Ty chyba jesteś ze Lwowa,
to co robiłaś w Warszawie?
Po wejściu Rosjan matka
wysłała mnie do siostry,
sądziła, że tam będę
bezpieczniejsza. Student, czy
raczej były student ojca,
przeprowadził mnie przez
granicę. Nie wziął pieniędzy,
chociaż był to teraz jego zawód.
Pamiętam tamten dzień... matka
stała na ganku i patrzyła za
nami, odwróciłam się, a ona
pomachała mi ręką. Tak ją
widziałam po raz ostatni. Ganek
obrosły dzikim, czerwieniejącym
już winem, przecież była jesień,
i ona, taka jeszcze młoda,
jasnowłosa, w zielonej
sukience... Opowiadam mu o
przeprawie przez zieloną
granicę, a on kręci głową.
- To sporo się
napodróżowałaś w swoim krótkim
życiu. A matka myślała, że
Niemcy będą lepsi, czy jak? Może
myślała, że kultura zachodnia
daje większe gwarancje.
Widocznie tak naprawdę się z nią
nie zetknęła w wydaniu
hitlerowskim. Ale chyba musiała
coś słyszeć. Trudno czasem pojąć
tę kobiecą logikę. A co z ojcem?
Oboje są tam?
Ojciec wyszedł na wojnę i
już nie wrócił. Raz przyszła od
niego kartka z jakiegoś
Kozielska. Miałyśmy nadzieję, że
przedostał się na Zachód. Było
umówione, że jeżeli jakiś czas
się nie odezwie, mama dołączy do
nas w Warszawie. Ale ciągle z
tym zwlekała, ciągle jej się
wydawało, że on któregoś dnia
wróci i zapuka do drzwi. A ona
mu je otworzy. Otworzyła je
Niemcom, którzy ją potem
wywieźli do obozu i spalili w
piecu wraz z innymi. Jej obóz i
mój obóz... czym był jej obóz
dowiadywałam się przez długie
lata, kompletując szczegóły.
Brały się z ustnych relacji, z
literatury, z filmów. Ta matka w
pasiaku z literą P z czasem
stawała się bardziej realna niż
ta przedwojenna...
Mówię do lekarza:
- Zauważyłam, że od jakiegoś
czasu wyraźną satysfakcję
sprawia jej mówienie o swojej
chorobie i jej przejawach. I to
nie jest już wymierzone tylko we
mnie. Ona chce, żeby świat się o
tym dowiedział. To zaczyna
wyglądać na rodzaj
ekshibicjonizmu.
- Nie, pani się myli -
odpowiada lekarz - ona to z
siebie wyrzuca, na tym między
innymi polega psychoterapia. To,
co powiedziane, zaczyna tracić
wagę. Więc trzeba mówić. Im
więcej, tym lepiej.
- Czy słowa mogą uleczyć?
Moim zdaniem w nadmiarze się
dewaluują. I tak jest w naszym
przypadku. My sobie tyle
powiedziałyśmy, że tutaj już nic
między nami nie może zaistnieć.
On się uśmiecha. Znam już
jego uśmiech i wiem, kiedy co
oznacza. Teraz pewną wyższość
osoby wtajemniczonej w coś, o
czym ja nie mam zielonego
pojęcia.
- Przeciwnie. Torujecie
sobie drogę, przyjdzie moment, w
którym słowa nabiorą swojej
wagi, ale przedtem musi być dużo
powiedziane.
Stoję na przystanku
tramwajowym. Ciemno, zaraz obok
zarośla. Ale jest to przecież
przystanek na końcu miasta, a
dla mnie nawet na końcu świata.
Za tym domem, tym blokiem
mieszkalnym o wielu klatkach
schodowych i wielu oknach, nic
już dalej nie ma. Oni tam żyją,
oni tam jeszcze są. I powinnam
odczuwać to jako największe
szczęście, a myśli tej
towarzyszy lęk. Może nie umiem
już inaczej odczuwać miłości. Co
zastanę jutro, czy Antek
podbiegnie i uwiesi się na mojej
szyi, by potem zaraz spytać: "A
co mi przyniosłaś?"
Podchodzi jakiś pijak,
bełkocze. Na szczęście nie jest
nachalny, widząc moją niechęć,
oddala się.
Zamykając za sobą drzwi,
zobaczyłam jeszcze jej twarz,
zgaszoną. Młoda twarz pełna
uroku, z pewnością pociągająca
dla wielu mężczyzn, których
właścicielka tej twarzy po
prostu odrzuciła. Nie potrzebuje
nikogo. Nikt nie może być ważny,
bo liczy się tylko to
abstrakcyjne wyobrażenie o sobie
samej. Jaka mogłaby być... a
ponieważ taka nie jest, musi
czuć się nieszczęśliwa, musi
siebie niszczyć. Siebie i
innych. Czy dlatego, że byłyśmy
tam? Że tak dramatycznie się
rodziła, znienawidzona przeze
mnie już w chwili poczęcia? Czy
to jest ta kara? Ale dlaczego
jej kosztem. Przecież to mnie ma
się karać, to ja zawiodłam. I
karze się mnie z całą surowością
i konsekwencją, wystarczy, że
obejrzę sobie spuchnięte nogi
mojej córki. - "Zobacz, jak mi
kostki spuchły" - mówi Ewa i
jest w tym jakby ciekawość i
zdziwienie.
O swoim synku mówi: przecież
ja go kocham. Ale nie jest w
stanie go przytulić. A czy ja
byłam w stanie? Przez wiele lat
żyłyśmy obok siebie, uważając,
by nasze ręce przypadkowo się
nie zetknęły. To ja ją tego
nauczyłam, tej odrębności
fizycznej. A teraz mam
pretensje. Do niej? Nawet jeżeli
mam je do siebie, co to zmienia?
Nic. Może tyle, że Antek ma mnie
w sposób całkowity. Depcze po
mnie w sensie fizycznym i
psychicznym. I też go to nie
ratuje przed dziecięcą
samotnością. On przecież patrzy
na Ewę, na swoją matkę. Od niej
oczekuje czułości. Moją czułość
lekceważy. Potrzebuje jej, ale
nie zwraca na nią uwagi.
Traktuje jako rzecz sobie
należną. Gdyby mógł wiedzieć,
jaki przełom się we mnie
dokonał. Nigdy się tego nie
dowie, bo nigdy nie będzie miał
innego mojego obrazu. Moje
kiedyś tak trudne ręce, jak ktoś
o nich powiedział... może Witek?
Te trudne ręce tak łatwo
obejmują to trzyletnie życie.
Może dlatego, że od początku
stało się pędem na tym samym
drzewie. Antek brak czułości ze
strony matki odczuwa bardzo
dotkliwie. Jeszcze sobie tego do
końca nie uświadamia, ale
instynkt mu to podsuwa.
Zakodowuje się w nim coś bardzo
niedobrego, czego się już nigdy
nie wymaże. Usiłuję jej to
powiedzieć, ale czy nie mówiono
tego mnie? Przecież już ta
prosta kobieta w domu dziecka
próbowała mi to przekazać,
mówiąc do mojej córki: "Przytul
się do mamusi, mamusia cię
kocha." A to znaczyło: należy
kochać swoje dziecko. Ale ja
wtedy nie byłam jeszcze matką.
Ja sama byłam jeszcze dzieckiem.
Pomieszały mi się wszystkie
wartości, nawet wartości uczuć.
Przecież taka sprawa z Wierą
mogła mnie spaczyć na całe
życie. A czy tak się nie stało?
Jestem sama, niezdolna do
dłuższego przebywania z
mężczyzną. Cokolwiek bym
powiedziała o niszczącym wpływie
Ewy na moje życie, nie wiem, czy
gdybym była sama, potrafiłabym
wytrwać w małżeństwie. To moje
wyskakiwanie z łóżka. Nikt nie
potrafił mnie zatrzymać, nawet
Witek, którego podobno kochałam.
Zawsze się o to gniewał, a ja
stojąc pod prysznicem, czułam
się winna. Zmywałam z siebie
ślady niedawnej bliskości z
mężczyzną, bo musiałam. Niczego
nie umiałabym zachować na
dłużej, ani jego czułości, ani
oddania, to wszystko musiało
zostać unieważnione. Bo dana nam
była tylko jedna uciekająca
chwila! Oczyścić się, to był ten
imperatyw. Może to znowu wpływ
Wiery... Ona była przecież jedną
nienawiścią do świata mężczyzn.
A może sposób, w jaki po raz
pierwszy zetknęłam się z tym
światem? Mam prawo tak odczuwać,
ale mogłabym też być zupełnie
inna. Może bym mogła... Teraz,
kiedy zostałam uleczona.
Trzymałam na rękach nowo
narodzone dziecko. Pielęgniarka
coś do mnie mówiła, a ja
słyszałam tylko bicie mojego
serca. Stałam zaskoczona,
struchlała nagle. To było jak
muzyka, którą usłyszałam po raz
pierwszy, muzyka niepodobna do
żadnej innej, porywająca i
słodka. Łzy napłynęły mi do
oczu. Ona odebrała mi dziecko i
powiedziała, że muszę już iść,
bo jak mnie lekarz zobaczy,
będzie awantura. Posłusznie
wyszłam, ale poruszałam się jak
na szczudłach. Tak dotarłam do
taksówki. Była już noc. Antek
urodził się o dwudziestej
drugiej dwadzieścia. Kiedy
zamknęłam za sobą drzwi
mieszkania, rzuciłam się na
tapczan i wybuchnęłam płaczem.
Ten płacz wylewał się ze mnie
nie tylko łzami, wydostawał się
przez skórę. Trwał krótko. Nagle
umilkłam, zaskoczona dotykałam
swoich policzków, które były
mokre. Wtedy uświadomiłam sobie,
że ostatni raz płakałam w
majątku moich dziadków, kiedy
stłukłam sobie kolano. Co mi
ukradło moje łzy? Wojna? Obóz?
Czy może ja sama czegoś
siebie pozbawiłam. Jakiś
mężczyzna powiedział mi w
gniewie: uważaj, umiesz tylko
nienawidzić. Nienawidzić? To nie
było to słowo. Ja umiałam tylko
odchodzić. Już tyle razy
odchodziłam i zawsze żegnały
mnie rozżalone oczy. Wśród nich
były także oczy Ewy. W tamtym
momencie uświadomiłam sobie, że
zajęta nowo narodzonym
dzieckiem, nie pomyślałam o jego
matce. Przecież mogłam do niej
wejść, pielęgniarka by mnie
wpuściła. A ja pojechałam do
domu przeżywać siebie w nowej
roli...
Dzwonek do drzwi. Nie lubię,
jak nie wiem, kto za nimi stoi.
Przez chwilę chciałam udać, że
mnie nie ma. Ale nie mogłam
powtarzać zachowań mojej córki.
Coś w tym jest, jej stany
zaczynają mi się udzielać.
Za drzwiami obcy mężczyzna,
ale uśmiecha się, jakbyśmy się
znali.
- No, nie poznajesz starych
znajomych? - pyta.
Staram się przypomnieć sobie
jego twarz. Ale pustka.
- Przypomnę ci. Wiesiek -
zawiesza głos, a potem dodaje -
Wiesiek z Fromborka.
No tak, tego mi tu
brakowało. We Fromborku byłam
pięć lat temu na jakiejś
melorecytacji, potem w jakimś
towarzystwie się upiłam i
znalazłam się w czyimś łóżku. Nie
pamiętam twarzy tamtego
mężczyzny, więc może to jest
właśnie ta twarz.
- Zmieniłam adres, jak mnie
tu znalazłeś? - pytam niepewnie.
- Ma się te sposoby. To co,
mogę wejść?
Wchodzi, a wraz z nim
wdziera się to wszystko
kłopotliwe, co się wiąże z
wizytą obcej osoby. Muszę
nastawić wodę, wyjąć filiżanki.
Miotam się po ciasnej kuchni. On
rozsiadł się w fotelu, jedynym
meblu ocalałym z mieszkania
ciotki.
- To tak mieszkasz? - pyta,
rozglądając się. - Znana
aktorka. Słabiutko.
- Znasz moje dawne
mieszkanie? - wyglądam z kuchni.
- Było trochę lepsze, większe...
- Nie byłem zaproszony -
odpowiada z urażoną miną.
O Boże! Gdybym była
spontaniczna, jak chciał nasz
poprzedni psychoterapeuta,
wyrzuciłabym go za drzwi. A tak,
szczerzę do niego zęby.
- A skąd wziąłeś mój nowy
adres?
- Poszedłem pod ten stary,
sprawdziłem na rachunku, który
podpisywałaś.
- Jesteś z estrady?
- Nie, sekretarzuję sobie w
naszym miasteczku.
- Sekretarzujesz?
- Jestem człowiek wierzący,
czyli partyjny - śmieje się.
I nagle jak ostre światło
zapalają się w moim mózgu kiedyś
wypowiedziane przeze mnie słowa:
"My nawet nie jesteśmy
wierzący." I zaraz myślę: chyba
zwariowałam. To niemożliwe,
żebym z nim wtedy spała. To
musiał być ktoś inny. Pewnie
wypiliśmy bruderszaft, to
wszystko.
- No, ale powiem ci, że mi
zalazłaś za skórę - mówi,
patrząc mi zalotnie w oczy znad
filiżanki. Widzę, że ma tłustą
dłoń i krótkie palce. Takie ręce
zawsze budziły we mnie opór.
Ręce pierwsze zauważyłam w
Witku. - Po twoim wyjeździe,
kurcze blade, ze dwa tygodnie
nie mogłem dotknąć się do
żony...
Więc jednak, myślę z
niesmakiem. I to wtedy, kiedy
znałam już Witka. Kim jestem?
Dokąd życie mnie zaprowadziło?
Oto odbija mi się czkawką w
postaci sekretarza partii z
małego miasteczka.
- A co tam u was słychać? -
pytam, udając, że nie widzę tych
spojrzeń.
- Stara bida, dostajemy
prikaz z centrali i wykonujemy z
pomocą bożą - śmieje się. -
Ostatnio harcerze nam się plączą
pod nogami. Te obchody
tysiąclecia, rozumiesz. Czasami
nawet ktoś ciekawszy do nas
zawita. Ale takiej ładnej
kobitki jak ty, to jeszcze nie
mieliśmy. Chodzimy na twoje
filmy, puszymy się, że znamy cię
osobiście.
- A my, to kto? - pytam
oschle.
- Twoi niewolnicy, Aniu...
- Czy mój zeszycik był w użyciu?
- pyta lekarz Ewę.
- Jaki zeszycik? - dziwi się, a potem sama sobie
odpowiada - a... ten. Przecież
to nie ma sensu.
- Większy, niż się pani wydaje.
Ewa potrząsa przecząco głową.
- Już panu na początku powiedziałam, że jestem słaba.
Równanie w dół... tak naprawdę
to z niczego nie potrafię się
cieszyć. Na zajęciach z
psychologii mieliśmy taką
ankietę. Robiliśmy
charakterystyki kolegów. O mnie
parę osób napisało, że jestem
jednocześnie wesoła i smutna.
- I jak pani to zrozumiała?
- Że jestem nijaka -
odpowiada ona.
- Dlaczego właśnie to słowo.
To ten jej wieczny kompleks
niższości. Wiele dziewczyn na
jej miejscu byłoby szczęśliwych,
a ona wyszukuje w sobie tylko
mankamenty w urodzie, bo nic
innego się przecież dla niej nie
liczy. Czy można sobie wyobrazić
większy koszmar. W naszej
sytuacji, kiedy szaleńczy prąd
życia w każdej chwili może
roztrzaskać naszą wątłą,
trzyosobową tratwę, ona wpatruje
się w strzałkę łazienkowej wagi,
czy przesunie się o parę
milimetrów. Od drgnięcia tej
strzałki będzie zależało nasze
życie... Tak, wiem. Chciałam się
jej zaprzeć dwa razy przed
władzą radziecką, a raz przed
swoją rodziną. Po raz pierwszy
pod drzwi dietdomu przygnał mnie
głód, po raz drugi pod te same
drzwi sprowadził mnie strach.
Miałam już wszystko, co mi
było potrzebne do szczęścia.
Papiery, bilet. Czy raczej
bilety, dla mnie i dla niej. Ale
nie miałam zamiaru jej ze sobą
zabierać. Z małym tobołkiem
podążałam w stronę dworca. To
dlatego nie zgodziłam się, aby
Aksinia i jej mąż mnie
odprowadzali. Wytłumaczyłam im,
że w moich stronach nie przynosi
to szczęścia. U nich trzeba
usiąść przed podróżą, a u nas
nie odprowadzać na pociąg. Jak
na skrzydłach pędziłam w stronę
dworca, pożegnawszy się z nimi
przy saniach. Chcieli mi
towarzyszyć chociaż do dietdomu,
ale stwierdziłam, że mojej córce
będzie przykro się z nimi
żegnać. Zdążyła się już przecież
do nich przyzwyczaić. Aksinia
uroniła łzę, jej mąż też był
jakiś markotny, a we mnie
wszystko śpiewało. W miarę
jednak, jak się zbliżałam do
dworca, moja radość zaczynała
przygasać. Naprzeciw wychodziła
mi ta Twarz. Ogromna twarz z
plakatu zawieszonego na całej
jednej ścianie budynku.
Zmarszczone, krzaczaste brwi i
przenikliwe oczy. Nie mogły
mnie zmylić dobrotliwe
zmarszczki wokół nich. Oczy
przewiercały mnie na wylot.
Zdawały się mówić: "Nie uda ci
się, ty suko." Szłam coraz
wolniej, w końcu przystanęłam.
Wydawało mi się, że dobrotliwy
uśmiech na monstrualnych
rozmiarów wargach z każdą chwilą
staje się groźniejszy. Te usta
syczały: "Wracaj po dziecko". I
wróciłam... Przed wielkim
grzechem ustrzegła mnie władza
radziecka, która raz narzuciwszy
mi macierzyństwo, nie pozwalała
mi zostać wyrodną matką.
- A jak się już pani tak
odchudziła, pani Ewo - dociera
do mnie głos lekarza - czuła się
pani z tym lepiej? Coś się w
pani życiu przez to zmieniło?
Ewa zastanowiła się chwilę.
- Pojechałam na obóz -
odpowiada wreszcie - tam był
Stasiek.
- Szczęśliwy ojciec Antka -
wtrącam.
- I podobała się pani
Staśkowi w tej nowej wersji?
- Chyba tak, powiedział, że
klawo wyglądam.
- Tak się wyraził? Klawo?
- Chyba tak, nie pamiętam.
- A powinna pani pamiętać -
mówi z naciskiem lekarz -
przecież bardzo się pani liczy z
opinią innych ludzi. To dla
niego się pani odchudzała?
- Nie wiem. Chyba dla
siebie.
- Ciągle jej tłumaczę -
wtrącam - że mężczyźni nie lubią
takich szczap.
Ewa robi pogardliwą minę.
- Ty dużo wiesz o
mężczyznach, trafił ci się jeden
na krzyż.
- Uważaj!
- Na co?
- Na to, co mówisz.
- Przecież to, co ja mówię,
dla ciebie nie ma żadnego
znaczenia. Nazywasz to
słowotokiem.
Spoglądają na mnie za duże i
za ciemne oczy.
- Bo ty sama już się gubisz
w tej plątaninie myśli -
stwierdzam niepewnie. Nigdy nie
umiałam wytrzymać jej wzroku,
kolor jej tęczówek za każdym
razem uderzał mnie, zaskakiwał,
nie chcę powiedzieć - przerażał.
Na pewno był obcy.
- A ty? Jak ty żyjesz -
słyszę jej głos - cały czas
grasz kogoś innego. Nie znam
nikogo, kto byłby tak zakłamany
jak ty. Dbasz o siebie tylko
wtedy, kiedy wychodzisz, po domu
łazisz w szlafroku i
przydeptanych kapciach. Nawet
włosów nie chce ci się porządnie
uczesać. Jak ten twój facet tak
długo z tobą wytrzymał? To
średnia przyjemność oglądać w
kółko rozmemłaną babę. I tak
musiałby cię w końcu rzucić! A
ja maluję się przede wszystkim
dla siebie.
- O tak, to wiemy -
odpowiadam.
- Bo się z tym nie kryję -
stwierdza wyniośle - mam krótki
wzrok i nie noszę okularów, ale
przyznaję się, że to przez
próżność. A ty! W domu w
okularach, a na ulicy
zdejmujesz. Ale jakby cię ktoś
spytał, czy jesteś krótkowidzem,
wypierałabyś się w żywe oczy. -
Zwraca się do lekarza. - Kiedyś,
jak się zaczął pojawiać ten
facet, umówiła się z nim pod
kinem i nie poznała go, bo
okulary wkłada dopiero, jak
zgaśnie światło. Spacerowała po
chodniku, a on nie podszedł, bo
myślał, że czeka na kogoś
innego.
- Mało dowcipne - mówię.
- To by było dowcipne, gdyby
nie było żałosne. A najbardziej
odpowiada ci rola pokrzywdzonej
matki. - Mówi do doktora. -
Kiedy mieszkałyśmy razem, mama
ciągle wygadywała na mnie do
słuchawki.
- Bo to jedyny sposób, żebyś
mnie słuchała.
- No tak, dorabiaj sobie
teorię - Ewa już galopuje na
swoim koniu - nie mogłabyś
zasnąć, jakbyś nie wylała na
mnie wiadra pomyj. I zawsze
potrzebowałaś słuchacza. Teraz
jesteś w swoim żywiole. Jestem
pewna, że za moimi plecami
porozumiewasz się z panem
doktorem... A Antek! Ile razy go
już ode mnie zabierałaś na
stałe. Załatwiałyśmy
przeniesienie do innego żłobka,
a po paru miesiącach miałaś go
dosyć...
Żłobek, ten kolejny koszmar,
którego nie dało się uniknąć.
Antek poszedł tam, jak skończył
półtora roku, a mnie skończyły
się pieniądze na kobietę, a
właściwie kobiety, przecież
stale się zmieniały
niezadowolone z pensji, godzin
pracy. A w żłobku natknęłam się
na inne kobiety, też takie
tłuste, o ordynarnych twarzach.
W zupełnie inny zresztą sposób
niż tamte twarze rosyjskie,
tamte twarze zdobiła ukryta w
nich dobroć, co, jak zdążyłam
się przekonać, było bardzo
mylące. Uśmiech ukrywał za sobą
często coś bardzo niedobrego, a
surowy wyraz oczu oznaczał o
wiele mniej surowy wyrok, niż
można byłoby się spodziewać.
Życie mnie do tego
przyzwyczaiło, że obracam się
pośród ludzi, którzy mnie sądzą
lub będą sądzić. Z ich twarzy
nauczyłam się odczytywać wyroki.
Starałam się zwykle zmylić
przeciwnika albo jakoś
przebłagać. Uśmiechem, zgodą na
postawione warunki. Czasami
starałam się go przekupić. Tym
potworom w żłobku przynosiłam
czekolady, kawę, jakieś inne
drobne prezenty. Wręczałam
zwykle z uczuciem pogardy i do
siebie, i do obdarowywanej. A
Antek i tak na mój widok
zaczynał płakać. Wyrywał rączkę
z tłustej łapy i biegł w moją
stronę. Za chwilę czułam jego
rączki na
szyi. I gorzkie łzy
pod powiekami, że takie mu tylko
mogę ofiarować dzieciństwo.
Zwykle miał pieluchę nie
zmienianą od wielu godzin. Z
uczuciem niemal zawału serca
oglądałam odparzoną pupę. I
byłam prawie pewna, że już go tu
więcej nie przyprowadzę. Ani ja,
ani Ewa. Życie szybko korygowało
te postanowienia. Czasami
działałam na oślep, jak tego
dnia, kiedy przyprowadzono mi do
szatni chore dziecko. Był tak
słaby, że nogi się pod nim
uginały. Jego rączka tkwiła w
tłustej łapie, bo nie miał siły
jej wyrwać. Czy to też była
kara, czy mój ból na widok małej
rączki w tłustej łapie nie był
karą za tamtą obojętność sprzed
dwudziestu lat. Tamta mała ręka
w pulchnej dłoni Wali nie
wywoływała we mnie żadnych
uczuć.
- Zabierałam dziecko, bo z
gorączką posyłałaś je do żłobka!
- bronię się przed o wiele
poważniejszym zarzutem, niż Ewa
myśli.
- Nie miałam wyjścia -
odcina się.
- Ja też nie. Zawsze myślę
sercem, a potem rozumem.
- Mnie nie obchodzi, czym ty
myślisz, ja po prostu, jeżeli
chodzi o ciebie, niczego nie
jestem pewna.
- Nigdy nie byliście głodni
- stwierdzam.
- I co z tego?
- To, że w tym sensie zawsze
mogłaś na mnie liczyć. Jeżeli
czegoś nie dotrzymywałam, to z
nadmiaru obowiązków.
- To po co tyle na siebie
bierzesz? - mówi wyniośle Ewa.
- Czy pan to słyszy? -
zwracam się do naszego świadka.
- Po to, żebyś miała buty na
zimię, a Antek kurtkę. Wiesz, co
to znaczy utrzymać dwa domy? A
dziecko, ile kosztuje?
- Wiem, wiem, majątek - jest
coś niedobrego w jej głosie.
On też to musiał zauważyć,
bo stwierdza:
- Coś nam to idzie w złą
stronę.
- To zawsze tak idzie,
jeżeli chodzi o nas - mówi Ewa
ze swoim uśmieszkiem - my, z
krótkimi przerwami, umiemy się
tylko kłócić.
- Bo nie jesteś normalnym
człowiekiem - stwierdzam z
goryczą.
- Przecież nie mam nim być.
Przecież jakiś docent X czy Y ci
to powiedział. Mnie też
straszył, że bisacodyl powoduje
zmiany w mózgu. Stwierdził, że
jak nie przestanę z prochami,
skończę u czubków.
- To, niestety, może być
prawda - mówi doktor.
- I co z tego? - odpowiada.
- Wariatom jest dobrze,
przynajmniej zawsze są w dobrym
humorze, uśmiechnięci...
"A wkrótce potem przystąpili
ci, którzy stali, i rzekli
Piotrowi: - prawdziwie, tyś jest
z nich, bo i mowa twoja cię
zdradza."
To ją zdradzała mowa. Wołała
za mną "padażdi", wydymała usta
i mówiła "ja nie chaczu"... było
mi trudniej, bo nie wyrzekałam
się miłości. Mogłam tylko
przyjąć piekło nienawiści, które
dopiero z wolna stawało się
miłością... Nie wiedziałam
jeszcze, że oboje rodzice nie
żyją, a ciotka wyjechała do
Londynu, dokąd ściągnął ją wuj
generał. Wysiadłyśmy na
warszawskim dworcu, wokół
poruszali się ludzie, oglądali
się za nami. Byłyśmy dość
dziwacznie ubrane, szczególnie
ona, obwiązana kraciastą
chustką. Zaczęłam odchodzić,
szła za mną, przyśpieszyłam
kroku. I wtedy usłyszałam jej
płacz. Ten płacz mnie
sparaliżował, do dziś pamiętam
tamto uczucie. Stanęłam i nie
mogłam ruszyć się z miejsca. Ona
podeszła, objęła mnie rękami za
nogi. Miałam odruch, by ją
odepchnąć, ale nie zrobiłam
tego...
Opowiedziałam to dzisiaj
lekarzowi. I zaczęła się nasza
kłótnia.
- Chciałam rozpleść te małe
ręce i uciec, a jednak zostałam.
- Ale poczucie winy rosło.
- Właściwie nie wiem, czy
nie mylę go z miłością. Wszystko
jedno, jak nazwiemy naszą
zależność od drugiego człowieka.
- Myli się pani - rzekł
patrząc mi głęboko w oczy - tu
musi być dokładne rozpoznanie,
inaczej nie wyjdzie życiowy
rachunek. Trzeba byłoby wstawić
do niego błędną liczbę.
Roześmiałam się.
- Robienie życiowych
rachunków jest nonsensem -
odrzekłam - gdyby było inaczej,
dawno już powinnam odkręcić gaz.
- To by się pani trochę
pośpieszyła.
- Jeżeli myśli pan o moim
wieku, jestem babcią.
I w tym też nie umiem się
znaleźć. Kocham to dziecko
chorobliwą miłością. Kiedyś
bolał go brzuch, spojrzał na
mnie oczami pełnymi łez, a ze
mną coś takiego się stało...
zaczęłam kręcić się w kółko,
chciałam wołać pomocy, niemal
krzyczeć o nią...
- Ma pani trzydzieści
dziewięć lat - powiedział wolno
- nie jest pani żadną babcią. Po
prostu pani córka zbyt wcześnie
wdała się w macierzyństwo.
- Co pan może o tym
wiedzieć. Cały czas zachowuje
się pan nie jak doktor, ale jak
księgowy.
- Może dlatego, że nie
jestem doktorem, lecz
psychologiem.
Wydało mi się, że źle
słyszę.
- Pan nie jest doktorem?
- Jestem doktorem, ale
psychologii.
- Ja prosiłam, żeby umówiono
mnie z psychiatrą.
- A ja osobiście uważam, że
bardziej tu jestem na miejscu.
- Pan cały czas ma dobre
samopoczucie - mój głos poszedł
o jeden ton w górę.
- Pani Anno, nasza rozmowa
nam się rozmywa.
- Ależ nie - odparłam z
uśmiechem - to tylko rozmyło się
moje życie, tak się rozmyło, że
go już nie ma. Istnieję tylko w
relacji ja_córka, ja_wnuk. I tak
byłoby dobrze, gdyby nie jej
choroba.
- Proszę się teraz
zastanowić, co pani powiedziała
- w jego głosie wyczułam triumf,
to mnie zdziwiło.
- Powiedziałam, że niszczy
mnie choroba mojej córki.
- Kogo niszczy? Kogoś, kto
nie istnieje?
- Proszę mnie nie łapać za
słowa. Oboje wiemy, o co chodzi.
- Nie, ja to wiem od
jakiegoś czasu, a pani nie chce
wiedzieć. Pani się cofa. Prawda
jest pani największym wrogiem.
Dlaczego?
Co mu mogłam odpowiedzieć.
Że boję się prawdy, bo są nią
ciemne tęczówki mojej córki? Że
tej jednej sprawy nie potrafiłam
w żaden sposób ani ominąć, ani
jakoś zakłamać. Starałam się
uznać ją za swoją rodzinę. Kiedy
wychodziłyśmy z warszawskiego
dworca, zdecydowałam, że będzie
miała na imię Ewa, a potem w
rubryce imię ojca wpisałam imię jej
dziadka, tak, nazwałam ją
imieniem mojej matki, ale prawda
o jej poczęciu powraca
rykoszetem, bo przecież imieniny
Ewy obchodzone są 24 grudnia, a
tego dnia właśnie dokonano na
mnie gwałtu.
"A wkrótce potem przystąpili
ci, którzy stali, i rzekli
Piotrowi: - prawdziwie, tyś jest
z nich, bo i mowa twoja cię
zdradza..."
Koń szedł noga za nogą
pośród bezkresnego pola. Był na
tyle stary, że nie zabrali go do
kołchozu, a nawet pozwolono mu
dożywać ostatnich dni w
prywatnej zagrodzie. Spoglądałam
z lękiem na białe, ciągnące się
po horyzont płaszczyzny i
myślałam, jak żyć na takim
pustkowiu, gdzie nie widać nawet
jednego drzewka. Dziecko
siedziało pomiędzy mną i Walą,
która trzymała lejce.
Pokrzykiwała na konia, ale bez
przekonania. Dziecko zakutane
było w grubą chustę i wyglądało
karykaturalnie. Ta duża głowa
zrobiła się teraz jeszcze
większa w stosunku do marnego
ciałka. Siedziało tak cicho, że
Wala co jakiś czas zagadywała.
- Ej, żyjesz tam, sierotko?
Nie odpowiadało. Wala
szturchnęła je łokciem, a ono
odchyliło się nieznacznie, by
potem powrócić do dawnej
pozycji.
- Ot i patrzcie, na żartach
się nie zna - wzdychała Wala.
Jechałyśmy przez ten pusty i
groźny świat, który nie wiadomo
było, co nam przyniesie.
- Myślisz, że mnie przyjmą?
- spytałam.
- Dlaczego by mieli nie
przyjąć? Pomożesz im w pracy.
Jeszcze się ucieszą.
- Tutaj nie lubią ludzi
stamtąd.
- Na początku lubili, ale
jak zaczęli kraść i gwałcić, to
przestali.
- Jestem kobietą.
- I kobiety mogły za skórę
zaleźć. Niby to godziły się do
pomocy, a jak gospodarze poszli
spać, drzwi złodziejom odmykały.
Dzwonek u sanek ledwo się
odzywa, a chwilami wcale go nie
słychać. Koń się zmęczył, para
bucha mu z boków. Wala ściągnęła
lejce, a potem przykryła go
derką.
- Jeszcze się zaziębi,
starowina - powiedziała
zajmując
dawne miejsce.
- To może mnie przyjmą -
myślę głośno.
- Przyjmą, przyjmą, przecież
to bratowa i brat. Przestań się
na zapas martwić. Ty masz taki
martwiący charakter, Anuszka. I
twoja doczka, po tobie, taka
sama. Nic, tylko stanie pod
ścianą. Inne dzieci wesołe,
bawią się, a ona, jakby języka w
gębie zapomniała. Prawdę mówię,
Nataszka? - szturcha dziecko
łokciem.
- Daliście jej na imię
Natasza? - pytam.
- Nie nazwałaś jej, to
różnie na nią wołamy, raz
Irinka, raz Wieroczka, żeby się
nie przyzwyczaiła. Może zechcesz
ją nazwać po swojemu. To, jak ją
mamy wołać?
- Może być Natasza.
- A jak wrócisz do swoich,
nie będą się dziwili?
Spoglądam na nią ze
zdumieniem. Dopiero teraz to do
mnie dociera i budzi jeszcze
gorsze uczucia do tego dziecka,
z którym nie czuję żadnej więzi.
Jest obce jak ta okolica i ci
ludzie. Nie dowierzam nawet ich
dobroci, może dlatego, że
zdobywam ją podstępem. Że muszę
udawać kogoś, kim nie jestem. Ta
legenda jaką stworzyły o mnie
kobiety z domu dziecka, że
waruję pod schodami, żeby tylko
zobaczyć córkę, uwiera moją
świadomość. Kiedy Wala
zaproponowała, żeby zabrać ze
sobą dziecko, niech się
przejedzie, nie zaprotestowałam.
Udałam nawet, że się cieszę.
Pogłaskałam je po głowie,
przełykając z obrzydzenia ślinę.
Ono zaraz się odsunęło, ale Wala
w nim raczej szukała winy.
- Widzisz ją - powiedziała z
gniewem - odskakuje od matki jak
od jakiego diabła!
W pewnej chwili dziecko
rozpłakało się, a kiedy Wala
ściągnęła lejce i pochyliła się
nad nim, rzekło:
- Ciociu, ja muszę siusiu!
- Wytrzymaj, córeczko,
przymarzniesz do śniegu, a my
już całkiem niedaleko domu.
Dziecko pokiwało głową na
znak, że się zgadza jechać
dalej. Wala krzyknęła na konia.
I rzeczywiście, po mniej więcej
pół godzinie ze śnieżnej mgły
wyłonił się jakiś domek, a
właściwie lepianka otoczona
drewnianym płotem. Zaraz
otworzyły się drzwi i ukazała
się w nich postać w kożuchu.
Kiedy podeszła bliżej, można
było rozpoznać kobietę. Wala
powiedziała, że jej bratowa ma
czterdzieści lat, ale mnie się
wydała dużo starsza. Miała
żółtawą pomarszczoną skórę i
zmęczone oczy. Głos też miała
taki zmęczony.
- Chodźcie, chodźcie,
zmarzliście - rzekła.
Od razu pochyliła się do
dziecka.
- A ptaszynka nam zmarzła?
Konik słabowity, wolno idzie.
Zaraz damy coś na rozgrzanie.
Wzięła dziecko za rękę i
wprowadziła do środka.
- Idź z nimi - rzekła Wala -
ja odprowadzę konia do stajni,
bo się staruszek zmęczył.
Wnętrze domu to była jedna
izba z glinianym piecem. W rogu
stała drabina, którą wchodziło
się na strych. Było tu jeszcze
szerokie łóżko, stół, przy nim
ława. Pod inną ścianą kredens.
- Fiedia - krzyknęła
kobieta, podchodząc do drabiny -
mamy gości.
Po chwili w otworze u
szczytu drabiny pojawiły się
czyjeś nogi w łapciach, a potem
cała reszta potężnej męskiej
postaci. Fiodor Aleksiejewicz,
mąż gospodyni, spojrzał na mnie
spod chmurnie ściągniętych brwi.
Twarz miał męską, urodziwą,
oszpeconą tylko rzadką brodą.
Bez słowa wyminął mnie i
zatrzymał się przed dzieckiem.
Nieoczekiwanie wziął je na ręce.
- Jak ci na imię? - spytał
łagodnie.
Dziecko milczało.
- Fiedia, zostaw ją. Trzeba,
żeby się ogrzała. Zdejmijcie jej
tę chustkę.
Chciałam to zrobić, ale
dziecko się wywinęło.
- Trzeba się rozebrać,
ptaszyno - powiedziała kobieta.
Ale dziecko nie chciało
zdjąć chustki, wycofało się
tyłem do kąta. Wyciągnęła je
stamtąd dopiero Wala. Siłą
zdjęła mu chustkę.
- Wstydzi się, że nie ma
włosów. Golimy im głowy, żeby
łatwiej było utrzymać czystość.
Dziecko stało teraz bez
ruchu, ze spuszczonymi oczami.
Na twarzy malował mu się wyraz
męczeństwa. Gospodyni kucnęła
przy nim.
- Poprosimy Wali i
zahodujemy włoski - powiedziała
łagodnie.
Odebrałam Antka z
przedszkola. Koniec
października, a dzień ciepły i
słoneczny. Wzięliśmy jego
rowerek na trzech kółkach i
poszliśmy do parku. On zawzięcie
pedałuje, a ja siedzę na ławce i
przyglądam się z uśmiechem.
- Chwila przerwy - myślę
nieco leniwie - chwila
podarowana.
Kto tym wszystkim zarządza,
kto daje i odbiera. Czy raczej,
kto przekręca kontakt. Dwoje
szczęśliwych ludzi, on chodzi do
biura, ona gotuje obiady, dzieci
im rosną. Wydaje im się, że tak
będzie zawsze. I nagle pstryk,
on nie wraca do domu, tramwaj go
przejechał. Ona po nim płacze, a
potem drugi raz wychodzi za mąż
i jest szczęśliwa z innym. Albo
inaczej, on ginie pod kołami
tramwaju, a ona nie może go
zapomnieć i żyje jeszcze długo w
pustym domu... Ja siedzę na
ławce, mój wnuk jeździ na
rowerku, dookoła jesienne kolory
podświetlone słońcem... ja
siedzę na ławce i przeżywam
szczęście w czystej postaci, oto
punkt w którym przecięły się
wszystkie linie mojego życia,
oto ta środkowa... i nagle
pstryk, wracamy do domu, Ewa
leży z opuchniętą twarzą.
Wygląda, jakby pokąsały ją
pszczoły. A to nas obie coś
pokąsało, jesteśmy zatrute
jadem.
Obok Antka pojawia się
chłopiec na małym rowerze, ale
na dwóch kółkach. Antek
podjeżdża do mnie.
- Chłopczyk ma ładniejszy
rowerek - mówi.
- Nieważne - odpowiadam -
liczy się sama przyjemność
jeżdżenia.
On spogląda mi głęboko w
oczy.
- Ale on ma ładniejszy
rowerek!
"Nie da się ukryć - myślę -
trzeba będzie kupić taki sam na
wiosnę."
Wracamy, mija nas wysoki
mężczyzna z teczką.
- O, mój tatuś poszedł -
mówi Antek.
- Twój tatuś inaczej
wygląda.
- A jak wygląda mój tatuś?
"Te same pytania" myślę w
popłochu.
- Będzie pan ze mnie
zadowolony - mówię - małe
zwycięstwo. Wczoraj Ewa
dzwoniła, żebym odebrała dziecko
z przedszkola. Odparłam, że
jestem zajęta. A nie byłam.
Leżałam na tapczanie i czytałam
książkę ze znacznie mniejszymi
wyrzutami sumienia niż
normalnie...
- Tylko tak dalej, pani Anno
- mówi psycholog, któremu już
wybaczyłam, że nie jest
lekarzem. - To co, zapalimy na
to konto?
Podaje mi papierosa,
przyjmuję, ale kiedy wkładam go
do ust i pochylam się nad
ogieńkiem zapalniczki, pojawia
się we mnie coś w rodzaju
niechęci. Czuję się przyparta do
muru. Przymuszona. Gaszę
papierosa. On udaje, że tego nie
widzi.
- W jednej z rozmów
powiedziała pani: "człowiek,
którego kochałam"...
- Tak, na tym polu mam
raczej mizerne zdobycze. Chociaż
był taki okres, kiedy przez moje
łóżko przewinęło się paru panów.
On się śmieje.
- Czyli taki wątek
przechodni.
I ja się śmieję.
- Jakiś czas ich unikałam,
to było po tym, jak wróciłam z
obozu.
- A ten człowiek?
- Kochał mnie chyba bardziej
niż ja jego, może dlatego, że
był bliżej życia. Był bardziej
zdolny do miłości.
- A jednak nie jesteście razem.
Milczę. Myśleliśmy o tym,
żeby się pobrać, ale zaczęły się kłopoty z Ewą.
Zaszła w ciążę. To był wstrząs
dla nas wszystkich. Witek nie
mógł znaleźć w tym miejsca,
odszedł.
- Tak, nie jesteśmy razem -
powtarzam jego słowa.
- I nie żałuje pani?
- Nie wiem, sprawa mojej
córki zajmuje moje myśli, mój
czas.
- Ale pani już wie, że to
błąd?
- Tak, wiem - odpowiadam -
staram się to zmienić. Raz nawet
sama wyjechałam za granicę.
- Ale po tygodniu pani
wróciła!
- Już to panu mówiłam? -
uśmiecham się jak przyłapana. -
Zaczynam się powtarzać. Tak,
wróciłam, bo mi się wydawało, że
tam doszło do jakiejś tragedii.
Na przykład Ewa zasnęła nad
książką, czajnik zalał gaz...
Nawet nie mogłam do nich
zatelefonować. Więc wróciłam...
- Zamiast sześciu tygodni,
jeden. Nie wiem, jak to zapisać
na pani rachunek,
w rubryce
"winien" czy w rubryce "ma"?
Wchodzi Ewa.
- Przepraszam, spóźniłam się
- bąka.
- Znamy to na pamięć,
Ewuniu, ale dzisiaj oboje z
panem doktorem mamy dobre
humory, więc ci wybaczamy...
A ona, gdyby pamiętała tamtą
scenę w lepiance, kiedy przy
obcych ludziach chiałam jej
zedrzeć chustkę z głowy, czy by
mi wybaczyła? Wyraz męczeństwa
na jej twarzy, kiedy tak stała z
obnażoną głową, na której miała
tylko fioletową skórę, zapadł we
mnie. Zapamiętałam tamtą jej
twarz, mimo że byłam wtedy
najbardziej obcą osobą z
obecnych. To nie ja
powiedziałam: "Poprosimy Wali i
zahodujemy włoski." To
powiedziała Aksinia, bo była
dobrym człowiekiem i sama nie
miała dzieci. Przyhołubiła moją
córkę. Prosiła nawet Walę, żeby
dziecko zostało, ale tamta
pokręciła przecząco głową.
- Nie wolno - powiedziała -
nawet na niedzielę nie wolno,
ale czasem ją przywiozę.
Przywiozła dziecko po dwóch
tygodniach, kiedy zdążyłam się
już zadomowić w lepiance. Już
wiedziałam, co należy do moich
obowiązków. Rano przynosiłam
wodę ze studni, zrzucałam siano
koniowi, krowy moi gospodarze
nie mieli. Fiodor Aleksiejewicz
przynosił mleko z kołchozu.
Wychodził rano i wracał, jak się
robiło ciemno, więc wiele godzin
przebywałyśmy z Aksinią same.
Początkowo mało ze sobą
rozmawiałyśmy, potem to się
zaczęło zmieniać. Aksinia
zaczęła mi opowiadać o sobie.
Była najstarszą córką bogatego
chłopa, którego już dawno
rozkułaczono i z całą rodziną
wywieziono Bóg wie gdzie. Ona
się uratowała, bo nie
otrzymawszy zgody rodziców na
ślub z Fiodorem, urodziwym, ale
biednym, po prostu z nim
uciekła.
- Kiedyś byłam ładna -
powiedziała smutno - ale ciężka
praca mnie zniszczyła. Padło mi
na płuca... Fiodor wierny jest
naszej miłości, nie ogląda się
za innymi, ale czasem to bym
może i wolała... zmęczona już
jestem, nie w głowie mi już
nawet miłość...
Wyznała też, że Fiodor jest
od niej o dziesięć lat młodszy,
a dla niej to coraz większe
nieszczęście. Ich łodzie płyną
już do innych brzegów, a on tego
nie widzi. Gospodarze spali na
łóżku, ja na przypiecku. Aksinia
położyła mi tam stary kożuch,
było mi ciepło i wygodnie. Kiedy
Fiodor wracał z kołchozu, mało
się rozmawiało. Stawiałam przed
nim talerz zupy, kładłam łyżkę i
grubo pokrojony chleb. On jadł,
potem szedł na strych. Schodził
z niego, jak już trzeba było
kłaść się spać. Od razu
zasypiał, jego chrapanie
wypełniało całe niewielkie
wnętrze. W końcu nauczyłam się
zasypiać i pod taką muzykę. Raz
w tygodniu, w sobotę, Aksinia
stawiała przed nim butelkę
samogonu. Fiodor pił w
milczeniu, siedząc samotnie przy
stole. Wstawał dopiero wtedy,
kiedy dno było puste. Potem
chwiejnym krokiem podchodził do
łóżka, na którym kuliła się
Aksinia. Wyłuskiwał jej chude
ciało, z tych paru łaszków i
obejmował młodością swoich
mięśni. W mroku majaczyły jego
szerokie miarowo poruszające się
plecy. Oboje pojękiwali, każde z
innej przyczyny, dopóki z nim
nie stało się to najważniejsze.
Zaczynał się wtedy krztusić,
niemal rzęzić, potem zalegała
cisza. Początkowo bałam się, że
on po prostu wyzionął ducha.
Potem już wiedziałam, że po tej
przerwie, nastąpi potężne
chrapanie. Nigdy na ten temat
nie rozmawiałyśmy, ona nie
mówiła, co czuje, wiedząc, że ja
to wszystko słyszę, ja też się
nie zwierzałam ze swoich przeżyć
świadka, a Fiodor pewnie nie
pamiętał wcale o mojej
obecności. Sądziłam, że przyjazd
Wali i dziecka cokolwiek w tym
rytuale zmieni, ale scenariusz
był ten sam. Raz na tydzień,
przed niedzielą, Fiodor musiał
zostać wynagrodzony. Obie
kobiety to rozumiały, ja
usiłowałam zrozumieć, a dziecko
było za małe, żeby zorientować
się, o co chodzi. Samotność
Fiodora naprzeciw butelki nie
była zresztą wcale mniejsza
przez to, że przybywało
świadków. Od razu było jakoś
wiadomo, że w czasie jego picia
nie wolno mu się narzucać ze
swoją obecnością. Trzeba
poruszać się cicho, a najlepiej
zaszyć się na przypiecku albo
gdzieś w kącie. Nawet kot to
wiedział i nie spacerował wtedy
po izbie.
Kiedy po dwóch tygodniach
Wala przywiozła dziecko,
zauważyłam w jego twarzy jakąś
zmianę. Te ogromne oczy
spojrzały na mnie z
oczekiwaniem. Byłam tego niemal
pewna. Potem to zrozumiałam,
kiedy Wala zdjęła dziecku
chustkę z głowy. Pojawiło się
na niej coś w rodzaju puchu czy
zaczątków włosów, które nad
czołem uformowały się w kosmyk.
- Popatrz no Fiedia -
powiedziała Aksinia, klasnąwszy
w ręce - jaka ładna dziewczynka
do nas przyjechała.
Pogładziła ten puch, a potem
pochyliła się i pocałowała
dziecko w policzek. Oczy dziecka
poszukały moich oczu i była w
nich jakby przekora.
Telefonuje Ewa.
- Kupiłam bilety do kina.
- Ewa, nie mogę, mam jutro
nagranie.
- Oj mamo, tak rzadko gdzieś
razem chodzimy.
- No dobrze - zgadzam się
niechętnie - to spotkamy się
przed kinem...
Idę od strony Barbakanu, Ewa
już na mnie czeka. W swoim
płaszczu w kratkę i w berecie
wygląda jak kilkunastoletnia
dziewczynka. Nagle to, że jest
już matką, wydaje mi się czymś
absurdalnym i okrutnym. Odbicie
mojego losu? Gdyby tak miało być
naprawdę...
- Szybko, bo spóźnimy się na
kronikę - mówi niecierpliwie.
Siadamy obok siebie, gaśnie
światło. Obok mnie to życie,
które tak jest ze mną powiązane,
a które tak długo nie chciało
się przyjąć. Antek też przecież
nie był dzieckiem oczekiwanym, z
niechęcią patrzyłam na jej
rosnący brzuch, z niechęcią i
buntem. Że nie wolno było mi
tego zrobić, bo już swoje
przeżyłam. Już się życie
przejechało po mnie od dołu do
góry. Obóz to była taka wściekła
biologia. Wiera skutecznie
chroniła mnie przed zimnem i
głodem, a także przed
strażnikami, prawie się z nimi
nie stykałam. Mogłabym
powiedzieć, że przesiedziałam
tam jak u Pana Boga za piecem,
gdyby nie to wtajemniczenie w
kobiece możliwości. Czym
jesteśmy naprawdę, zrozumiałam
tam, w gułagu. I dlatego tak
mnie śmieszyły moje późniejsze
filmowe role. Prawdziwe kobiety
są inne, one przede wszystkim
krwawią. Kiedyś wynosiłam miskę
pełną krwawych strzępów, i nagle
pośród tej masy zobaczyłam
gotową rączkę, zakończoną
paznokciami. Wróciłam z takim
wyrazem twarzy, że Wiera się
przestraszyła. Potem
powiedziała: "Pomyśl, że to
zabawka, popsuta lalka." A kiedy
ciągle stałam pośrodku dyżurki,
dodała: "Śnij na stojący swój
gułagowy sen". Ona czasami
lubiła mówić poetycko. Wtedy już
wiedziałam, co oznacza jej
życzliwość dla mnie. Wszyscy
dookoła to wiedzieli. Wodziła za
mną nieprzytomnym wzrokiem.
Osiągnęłam nad nią przewagę, ale
wiedziałam, że nie wolno mi jej
wykorzystywać, bo mogłoby się to
okazać niebezpieczne.
Niebezpieczne dla nas obu. Co
wieczór odchodziłam do swojego
baraku, a ona pozostawała w
szpitalu, gdzie miała swój
pokój. Nigdy nie zaproponowała,
bym z nią została. Nie posunęła
się do żadnego jednoznacznego
gestu. Dotykała mnie tylko przy
każdej okazji, niby przypadkiem.
Jej oczy się wtedy zmieniały.
Raz spytała, czy może mnie
uczesać. Nie zgodziłam się, ale
kiedy poprosiła drugi raz, bałam
się odmówić. Przecież cała moja
obozowa egzystencja zawieszona
była na łaskawości Wiery, która
w każdej chwili mogła się
odmienić. Zojka mnie ostrzegała,
że ona przebiera w ludziach jak
w ulęgałkach, a chodziło o to,
że ona przebierała w kobietach.
Nawet największa miłość po
jakimś czasie się kończy, trzeba
ją więc czymś karmić. Musiałam
jej od czasu do czasu podrzucić
jakiś ochłap, od niej przecież
zależało moje życie. Czułam się
nieswojo, kiedy Wiera stanęła za
mną i zdjęła mi chustkę z głowy.
Pierwsze dotknięcia jej palców.
Delikatnie przeczesywała nimi
moje włosy. Byłam napięta, a
mimo to odczuwałam to jako coś
przyjemnego. Po kilku minutach
rozlało
się we mnie słodko_senne
uczucie. Słyszałam przyspieszony
oddech Wiery, ale mnie to nie
zrażało. Zanurzyłam się cała w
ten nieznany stan rozleniwienia,
który przechodził z wolna w
jakąś niemożność działania czy
obrony. Palce Wiery posuwały się
po mojej szyi, pieściły moje
uszy, zręcznie wślizgując się w
ich załamania. Poczułam nagłe
podniecenie i to mnie
przestraszyło. Potrząsnęłam
głową. Wiera natychmiast się
wycofała. Szybko zwinęła moje
włosy, spięła je spinkami. Potem
zawiązała mi chustkę. Wyszła.
Bałam się jej powrotu, bałam się
tej chwili, kiedy spojrzymy
sobie w oczy. Ale wróciła taka
jak dawniej. I jej oczy były
takie jak zawsze, chociaż... coś
się jednak w jej spojrzeniu
zmieniło. Coś nieuchwytnego. Nie
od razu umiałam to nazwać. A
później? Czy płaciłam tylko
swoją cenę za przetrwanie, czy
też oferta Wiery w pewnej chwili
stała się atrakcyjna? Nie umiem
dziś, czy nie chcę, odpowiedzieć
na to pytanie, wolę myśleć, że
zostałam przez tamtą
przymuszona. Ale ten wzrok
Witka, kiedy na mnie patrzył...
Wiedziałam, że nie ma pojęcia,
kim naprawdę jestem. W jakiś
sposób bardziej był tego świadom
Jerzy, być może stąd się wzięło
moje długoletnie do niego
przywiązanie. Kiedyś, w jakimś
miasteczku, w przerwie między
koncertami, poszłam się przejść.
Zawędrowałam na przedmieście,
takie socjalistyczne slumsy.
Brud, wałęsające się bezpańsko
kury. Pod rozwalonym do połowy
płotem leżała ciężarna suka,
zwykły kundel. Miała tak rozdęty
brzuch, że prawie unosił ją do
góry. Przystanęłam na chwilę
zadziwiona jej losem, a ona
uniosła łeb i spojrzała na mnie
wymownymi oczami. Nasze nagłe
porozumienie wstrząsnęło mną, bo
uświadomiłam sobie, że nie umiem
porozumieć się z ludźmi. Zawsze
jestem osobno, w największym
tłoku. Jestem osobno, nawet ze
swoją córką, która siedzi teraz
obok mnie w ciemności kinowej
sali. Na ekranie młoda
dziewczyna po raz pierwszy
rozbiera się przed swoim
chłopcem. Nie wiem, co myśli
Ewa... mnie przypomina się tamta
rozmowa z Jerzym.
- Wpadłem na chwilę, żeby
przełamać się z tobą opłatkiem.
Kiedy mnie zabierali, żona
włożyła mi go do torby.
Przesiedział tu ze mną już dwie
Wigilie. Wszystkiego dobrego,
moja mała.
- Życzę panu szybkiego
powrotu do domu. I sobie też.
- To może Panu Bogu sprawić
pewne kłopoty. Nie po to tu
siedzimy, żeby nas miano szybko
puścić. A ty, czemu ode mnie
uciekłaś? Źle ci było?
- Pan mnie nigdy nie
traktował poważnie - mówię z
nagłym żalem.
- Traktowałem cię
najpoważniej jak można. Byłaś
bardzo dzielna. A tu się ugięłaś
przed zwyczajną ludzką kupą.
- Tam był inny świat, ich
rany były inne...
- Takie bajeczki opowiadaj
swojemu wnukowi - rozzłościł się
nagle Jerzy.
- Jeżeli będę go miała.
- Masz na to moje słowo.
Byle nie za wcześnie, musisz
odrobić te wszystkie bale, te
sam na sam z co najmniej tuzinem
kochanków...
- Panie doktorze...
- Co, skarbie?
- Ja bym chciała...
- Życzenie damy jest dla
mnie rozkazem - mówi, chwytając
się za serce.
- Ja... chciałabym przyjść
do pana w nocy.
- A po co?
- Po to, po co kobieta
przychodzi do mężczyzny - patrzę
mu prosto w oczy i widzę w nich
popłoch.
- Jaki tam ze mnie mężczyzna
- odpowiada - sama mówiłaś, że
za dużo piję. Zajeżdża ode mnie
samogonem i gułagową machorką...
- Mogę tego nigdy nie poznać
- odpowiadam bardzo cicho.
- Na to, na szczęście, jest
zawsze czas. Nawet na
dziewięćdziesięcioletnie babcie
trafiają się amatorzy.
- Chce mnie pan zbyć. Nie
mówmy już o tym - do oczu
napływają mi łzy. Łzy
upokorzenia.
- Aniu - mówi bezradnie.
Milczymy, stojąc naprzeciw
siebie.
- No to do roboty, stary
durniu. Bez pracy nie ma
kołaczy.
Odwraca się i wychodzi. A ja
kładę głowę na biurku i płaczę.
Za chwilę wyjdę z dyżurki, żeby
w "polskim" baraku śpiewać z
innymi kolędy. Już tam nie
dotrę.
- Ona nie przyjdzie - mówię,
zanim jeszcze psycholog zdąży
otworzyć usta.
- Jak wiemy, zawsze się
spóźnia.
- Ale nie przyjdzie.
Napisała list...
Otrzymałam go dziś rano
pocztą.
"Kochana mamusiu, nie umiem
tak ładnie jak Ty pisać listów,
ale może to i dobrze, bo mój
list byłby bardzo łzawy. Obu nam
jest ciężko, ale musimy jakoś
przepołowić ten kamień, który
dźwigamy, może w pojedynkę
będzie łatwiej. Chcę spróbować,
mamo. Dajmy sobie ten rok bez
siebie. Ja będę studiowała,
zajmowała się Antkiem, postaram
się być dla niego lepsza. I
spróbuję podjąć walkę z
bisacodylem. To Ci obiecuję,
mamo. A Ty zadbaj o siebie, idź
do fryzjera. To zawsze podnosi
na duchu. Jak będzie źle, dam Ci
znać, ale moje milczenie traktuj
jako dobrą wiadomość. No i muszę
Cię prosić o pieniądze. Kiedś Ci
zwrócę, a nawet kupię duży
samochód i wszyscy troje
pojedziemy nim na spacer. Może
powinnam Ci to wszystko
powiedzieć, ale wiesz, że nasze
spotkania niczego nie
wyjaśniają, a tylko bardziej
jeszcze wszystko komplikują.
Całuję Cię, kochająca Ewa. PS.
Pieniądze wysyłaj pocztą."
- I co w tym liście?
- Nie mogę znieść tej ciągłej
huśtawki. Góra dół. Góra dół.
Nikt by tego nie wytrzymał.
Przeżyłam obóz, ale w porównaniu
z tym, to właściwie nic...
Ciągle chwytam się pozorów.
Witek... ten człowiek, o którym
niedawno mówiłam, stwierdził, że
biorę życzenia za rzeczywistość.
Ale przecież inaczej bym już nie
żyła...
- Pani jest silna jak koń -
odpowiada - zmogłoby już górnika
na przodku, a w panią wciąż
wstępują nowe siły. Tylko, po
co? W jakiej sprawie?
- W sprawie mojej córki -
odpowiadam lodowato.
- Czy mogę rzucić okiem na
ten list?
Podaję mu, on przebiega
wzrokiem. Potem spogląda na
mnie.
- Rok? Mam żyć bez nich rok?
- pytam. - Nie widzieć dziecka,
które tak szybko rośnie, zmienia
się... nigdy już tego nie
nadrobię.
- Jeżeli ona wytrzyma, pani
nawet musi - stwierdza on
surowo. - Pani córka chce się od
pani uniezależnić i to szybciej,
niż myślałem. To dla mnie ważny
sygnał.
- A dla mnie najważniejsze
jest dziecko! - wybucham. -
Przecież ona o niczym nie ma
pojęcia. Przy byle katarze
dzwoni do mnie.
- Dadzą sobie radę - mówi
uspokajająco - katar, to nie
jest to najgorsze, co nas
spotkało.
- Nie rozumiem pana roli w
tym wszystkim. Przyszedł pan
odebrać mi córkę? Pan miał jej
pomóc, a nie rozdzielać z matką.
- To pierwszy warunek jej
powrotu do zdrowia.
- Wymyślił pan sobie jakąś
teorię i chce pan naginać do
niej życie. Ono jest trochę
inne, niż piszą w książkach.
- Z pewnością, ale zawsze
jest jakimś wariantem, a te się
powtarzają.
- Więc, do której szufladki
mnie pan wsadził? - już chyba
krzyczę. - Zaborcza matka? Czy
starzejąca się histeryczka? A
może są jeszcze inne nazwy.
Niech mi pan podpowie!
- Pani Anno, proszę się
uspokoić! - mówi ostro.
- Proszę na mnie nie
krzyczeć!
Patrzymy na siebie.
- Przepraszam, jeżeli się
uniosłem.
- I ja przepraszam - mówię
cicho. - Wiem, że ma pan rację,
ale ja tak bardzo kocham to
dziecko. Jest małe, łatwo je
skrzywdzić.
- Kocha też pani swoją
córkę.
Ale wtedy w lepiance, gdy w
tak przejmujący sposób chciała
zwrócić na siebie moją uwagę,
byłam obojętna. Aksinia zrobiła
jej szmacianą lalkę, której
wyszyła błękitną nitką oczy i
czerwoną nitką usta. Ona
chodziła po izbie i kołysała
lalkę, a potem nawet zaczęła
śpiewać cienkim głosikiem jakąś
piosenkę. Stale się powtarzało:
"A koszka jeszczio choczet
małaka". Po jej odjeździe z Walą
znalazłam lalkę wsuniętą w rękaw
kożucha na moim posłaniu.
Wiedziałam, że to znak zgody, a
jednak nie kwapiłam się go
przyjąć.
- Chciałbym wrócić do listu
pani córki - mówi psycholog.
- Nie, nie, o tym wolę nie
mówić.
- Bo podświadomie pani
czuje, że córka staje się
mocniejszym przeciwnikiem. Że
tym razem natrafiła pani na
opór.
- Przecież to ona ze mną
walczy! To ona ma do mnie o
wszystko pretensje!
Miała je zawsze. I sprytnie
umiała wykorzystywać moją
słabość. Czasami stawało się to
aż niesmaczne. Jej zarzuty pod
moim adresem: to moja
chwiejność, to że ciągle
zmieniam zdanie. Tak jakoś jest,
że w pierwszej chwili na
wszystko się zgadzam, a potem
muszę się wycofywać, bo widzę,
że jest niewykonalne. Tak
naprawdę zaczęłam przegrywać po
jej operacji. Poszła na
obserwację do szpitala z powodu
nie wyjaśnionych bólów brzucha.
Zaczęły się, kiedy skończyła
jedenaście lat, teraz wiem, że
mogły to być tak zwane bóle
wzrostowe, ale wtedy byłam
zaniepokojona. Więc szpital,
prześwietlenie. I diagnoza: guz
na żołądku wielkości piłeczki
pingpongowej. Więc szybko
operacja. Zanim zdążyłam się
zastanowić, podpisałam na ną
zgodę, bo rak u dzieci rozwija
się błyskawicznie. Okazało się,
że pomylono klisze. Miała być
mało widoczna kreska, a
pozostała brzydka szrama. Ewa ma
bliznowca, operacja plastyczna
mogłaby to jeszcze pogorszyć.
Przy jej nadwrażliwości na
własny wygląd. Histerie, że
nigdy nie wyjdzie za mąż, bo się
przed nikim nie rozbierze. Jej
ciąża to był szok, ale też ulga,
że chociaż tę bliznę mamy z
głowy. Nic z tych rzeczy. To
działa do dziś. To moneta
przetargowa w naszych starciach.
Bo to nawet nie są kłótnie, ale
pojedynki. Czasami dochodzi do
użycia siły. Ja. Ona nigdy się
do tego nie posunęła. Jeszcze
nie. Tego też nie mogę pojąć, bo
właściwie nie jestem zdolna do
takich rzeczy. Ona wyzwala we
mnie jakieś pokłady agresji. Są
chwile, że gotowa byłabym ją
zabić. I nie mówię tego w
przenośni. Był moment, kiedy za
jej plecami, na kuchennym stole,
leżał nóż, taki długi nóż do
krajania chleba, przede mną ta
bezczelna twarz...
- Wasza zależność od siebie
nie może przejść w żadną inną
formę istnienia - słyszę głos
psychologa - musicie ją
przeciąć...
- Przecież zamieniłyśmy
mieszkanie. Pan nawet uważał, że
to było przedwczesne.
- Tak, bo niczego nie
zmieniło. Lina, która was wiąże,
stała się dłuższa. Szarpiecie
się tak samo, tylko na
odległość. Musicie oddzielić się
psychicznie i uformować w
pojedynkę do osobnego życia. Nie
bardzo wierzę, żeby ten rok nam
wyszedł. Ona pewnie się załamie,
ale jeżeli tego nie zrobi, pani
nie wolno tam się zjawić. Pani
Anno, czy pani słyszy, co
powiedziałem?
W ciągu ostatnich dni telefon
dzwonił kilka razy, ale żaden z
głosów w słuchawce nie należał
do mojej córki. Przedtem bałam
się, że to ona. Teraz boję się,
że to nie będzie jej głos.
Drobna postać mojej córki stoi
mi w oczach... podeszła do
łóżka, które zajmowałam teraz
razem z Aksinią. Fiodor
Aleksiejewicz na czas mojej
choroby przeniósł się pod piec,
gdzie spał na kożuchu wprost na
podłodze, bo na przypiecku by
się nie zmieścił. Tak zarządziła
Aksinia, kiedy okazało się, że
mam wysoką gorączkę. Wyrywałyśmy
buraki na polu przy pierwszych
przymrozkach. W bruzdach woda
pozamarzała, ale kiedy się po
nich stąpało, nogi grzęzły w
lodowatej mazi. Ręce grabiały,
osuwały się po śliskich
przemarzniętych liściach. Robota
była ciężka, ani dla niej, ani
dla mnie nieodpowiednia,
podejrzewam nawet, że
nieodpowiednia dla nikogo. Po
kilku dniach dostałam dreszczy,
potem straciłam przytomność.
Odzyskałam ją pod pierzyną.
Aksinia na siłę karmiła mnie
rosołem z kury, która przecież
niosła jajka. Tak mnie to
wzruszyło, że przełykałam z
trudem tłuste oka. Gorączka
spadła, ale byłam taka słaba, że
nie mogłam się podnieść o
własnych siłach. Kiedy Wala
przywiozła dziecko, Aksinia
opowiedziała im, że właśnie
uciekłam popu spod łopaty.
- Idź ptaszyno - rzekła do
dziecka - ucałuj mamusię. I
dziękuj Panu Bogu, że ją jeszcze
masz.
Wtedy podeszło do łóżka. Nie
pocałowało mnie, ale jego ręka
dotknęła mojego czoła. Było coś
takiego w tym geście, że uczułam
nagły skurcz w gardle. Może moja
słabość tak mnie skruszyła, a
może było to przeczucie więzi,
jaka pomiędzy nami istniała,
musiała istnieć od początku.
- Skoro na jakiś czas
zostaliśmy sami, sądzę pani
Anno, że powinniśmy zająć się
tamtą sprawą. Uważam ją za
główną blokadę w pani
podświadomości.
Patrzy na mnie w taki sposób,
że zaczynam czuć się nieswojo.
Zupełnie, jakby oczekiwał ode
mnie jakiegoś szczególnego
wysiłku. Teraz, gdy leżę
powalona na łopatki. Tęsknota za
dzieckiem i za Ewą, trzeba
przyznać, wysunęła się na plan
pierwszy, a nawet więcej,
przesłoniła wszystko.
Tamta sprawa... czy chodzi mu
o Wigilię tysiąc dziewięćset
czterdziestego siódmego roku?
Wchodzę, czy raczej wczołguję
się do dyżurki. Mam spuchniętą
twarz z krwawymi śladami
zadrapań, przez podarte ubranie
widać posiniaczoną skórę. Scena
bardzo filmowa, kamera pokazuje
teraz Wierę, która patrzy na
mnie.
- Tramwaj - mówię to jedno
słowo, a ona wie, o co chodzi.
Tramwajem w obozowej gwarze
nazywało się zbiorowy gwałt,
który najczęściej był wynikiem
dintojry. Typowano ofiarę, potem
czekano tylko na okazję, ale
zdarzało się, że działano
spontanicznie. Zwyczajnie,
wódka, wieczorny nastrój...
Wiera zmienia się na twarzy,
podnosi oczy, jest w tym
jednocześnie tragiczna i
śmieszna.
- Hospodi - szepcze
drewnianymi wargami.
Pomaga mi położyć się na
kozetce, ze zgrozą ogląda moje
uda, po których spływa krew.
- Pójdę po Jurija Pawłowicza -
mówi zmienionym głosem.
- Nie! Nie chcę! Ty mi pomóż.
- Anuszka - Wiera sapie i to
mnie drażni - ja się boję, mogę
ci zrobić krzywdę... byłam
pielęgniarką, bez szkoły, trochę
więcej niż salowa... trzeba
pozszywać, wykrwawisz się...
- Nie idź po niego, bo się
zabiję! - mówię groźnie.
- Trzeba pozszywać - powtarza
błagalnie, a potem dodaje -
przyniosę lodu...
Przynosi pełne wiadro lodu,
okłada mi brzuch. Potem siada
obok i mokrą szmatką delikatnie
obmywa mi twarz.
- Dosięgną ich moje ręce -
mówi z taką nienawiścią, że mnie
to na chwilę wyrywa ze stanu
zupełnej obojętności na
wszystko. - Boli?
- Nie wiem - odpowiadam
zgodnie z prawdą.
Od momentu, kiedy zobaczyłam
tę toczącą się w moją stronę
szarą na tle śniegu bryłę,
wszystko działo się poza ludzkim
wymiarem czasu i poza ludzkim
odczuwaniem, nie wiem nawet, czy
dotarło do mnie, co mnie
spotyka. Szara bryła... dostaję
się w jej środek. Coś mnie
rozrywa na kawałki, potem mnie
jakby scala, potem znowu się
rozpadam. Osobno nogi, osobno
piersi, brzuch. I nagle bryła
znika. Jakby topnieje. Jest
tylko śnieg. Nie mogę wstać,
czołgam się w stronę szpitalnego
baraku. Coś myśli za mnie, bo ja
ciągle jestem poza ludzkim
myśleniem: do Wiery...
- Tamta sprawa - mówię
wreszcie - nie ma już nic
wspólnego z tym, co dzieje się
teraz.
- Myli się pani - odpowiada
psycholog - i moja obecność
tutaj to potwierdza.
Czym jest mój czas
teraźniejszy, myślę. Raz to
wąski pasek pomiędzy obrazami
przeszłości, innym razem
rozszerza się na cały ekran
mojego życia. Swój prywatny film
mogę cofać do woli. I zawsze
dziwię się, że byłam taka.
Zawsze dla siebie niezrozumiała,
uwikłana w splot zdarzeń. I to
moje jakieś fatalne szczęście.
Powstanie... wyszłam bez
draśnięcia, jedynie od bomby
zapalającej osmaliły mi się brwi
i rzęsy, przez jakiś czas
śmiesznie wyglądałam. Jerzy
nazywał mnie wtedy żartobliwie
"smolinosem". Podróż na Wschód,
z warszawskiego transportu jako
jedna z nielicznych dojechałam
do gułagu. Obóz. Gdyby mnie ktoś
spytał, czym był obóz sowiecki,
miałabym trudności z
odpowiedzią. Ja przecież przez
te kilka lat
przesiedziałam w
dyżurce szpitalnej i to, co się
działo w obozie, docierało do
mnie przez chorych. Tak naprawdę
nie poznałam ani głodu, ani
zimna, ani też bestialstwa
nadzorców. Nie wiem zresztą, czy
należałoby to tak nazywać.
Paroletni kontakt z ludźmi
radzieckimi dużo mi o nich
powiedział... Coś z tego obozu
do mnie docierało. Strzępy
grozy. Przynoszono umierające
kobiety. Którejś z nich w
kopalni pękło płuco, innej piła
obcięła nogę, jeszcze innej
trzeba było natychmiast usunąć
narządy rodne, bo podźwignęła
się przy noszeniu podkładów
kolejowych. Pewnego dnia stolarz
przyprowadził do dyżurki
zakutaną w szmaty postać, nie
widać było twarzy.
- Kto to? - spytałam.
- Od paru dni kręci się koło
kuchni, a dziś patrzę stoi. Jak
stoi, to za chwilę padnie. A ja
nie mam desek. Nie chcę, żeby mi
"to" rzucili pod ścianę.
Stolarnia to nie poczekalnia. W
zeszłym tygodniu zebrał się
stosik, ale było poniżej
pięćdziesięciu stopni.
Odszedł. Postać stała pośrodku
dyżurki. Zaczęłam odwijać
szmaty. Po chwili wyłoniła się
łysa głowa z kępką włosów nad
czołem. I mimo że to już nie
była twarz, ale maska, z
przerażeniem rozpoznałam Zoję.
- Zoja, to ja - powiedziałam -
słyszysz mnie?
Nie zareagowała.
Podprowadziłam ją do krzesła,
potem wyjęłam z kieszeni kawałek
chleba i podałam jej. Połknęła w
okamgnieniu, ciągle zapatrzona
gdzieś przed siebie.
Weszła Wiera.
- Co tu robi dochadiaga? -
spytała. - Takich nie
przyjmujemy.
- To przecież Zoja -
odpowiedziałam - ale mnie nie
słyszy, nie wiem nawet, czy mnie
poznała.
- Ona już nie z tego świata -
odparła Wiera.
Umarła następnego dnia rano.
Siedziałam przy niej, ale do
końca nie nawiązałyśmy kontaktu,
nie wiem nawet, czy zdawała
sobie sprawę, że jestem obok.
- Medycyna mało wie o takich
ludziach - powiedział Jerzy.
- Teraz będzie wiedziała
więcej - odparłam - powstały
dwie szkoły: hitlerowska i
stalinowska.
Mogłabym powiedzieć, że znowu
mi się udało, gdyby nie to, że
obóz drasnął mnie jednak
pazurem, i to bardzo głęboko.
Już gdzieś pod koniec lutego
zorientowałam się, że coś jest ze mną
nie tak. Pocieszałam się, że
brak pewnych objawów to skutki
szoku. W końcu zwierzyłam się ze
swoich obaw Wierze. Postanowiła
mnie zbadać i nie miała dla mnie
dobrej wiadomości. Obie byłyśmy
przerażone, ona nawet bardziej
niż ja, bo postanowiła namówić
mnie na to dziecko, a nawet
zmusić do jego urodzenia.
Uważała, że poród w warunkach
obozowych jest bezpieczniejszy
niż sztuczne poronienie. W
zasadzie nie było wolno, ale
kiedy fakt wychodził na jaw,
dostawało się nawet przydział
mleka.
Ani mój płacz, ani groźby nie
zmieniły jej postanowienia.
Trudne to były dla nas obu
miesiące, bo ją obwiniałam o mój
powiększający się brzuch. Z
upływem tygodni coraz bardziej
deformował moją sylwetkę, był
tak potężny, że musiałam dla
równowagi przechylać się do
tyłu.
- Odmówiłaś mi pomocy -
powtarzałam z rozpaczą.
A ona patrzyła ze współczuciem
i pokornie znosiła moje złe
humory. Nienawidziłam tego
brzucha. Był częścią koszmaru, o
którym chciałam zapomnieć. I kto
wie, czy by mi się to nie udało.
Zostawiłam za sobą już całe
obszary grozy. Ta wyliczanka:
okupacja, powstanie, droga na
Wschód. Mogłabym też starać się
pominąć wigilijny incydent,
gdyby nie ośli upór mojej
przyjaciółki. W tajemnicy
wybrałam się nawet do innej
samozwańczej lekarki, która
robiła zabiegi szydełkiem,
zwyczajnym szydełkiem do robótek
ręcznych. Odesłała mnie, bo
bała się Wiery. Ze swojego
punktu widzenia miała rację,
Wiera by ją zniszczyła, z mojego
punktu widzenia była to
katastrofa. A dziecko... według
najnowszych badań kontakt
dziecka z matką nawiązuje się na
długo przed urodzeniem. Więc
wygląda na to, że karmiłam je
wyłącznie nienawiścią. Potrzeba
było kilku lat, żebym zaczęła
myśleć o nim po imieniu, do tego
czasu było tylko "dziecko", o
Antku też tak czasem myślę, ale
zawsze jest to moje dziecko...
Ta drapieżna łapa, która
zawsze wisiała nad nami, po
liście Ewy jakby się jeszcze
przybliżyła. Poczucie
zagrożenia, kończące się gdzieś
zwykle na granicy snu, teraz
przez nią przeniknęło. Budziłam
się z krzykiem w środku nocy,
zapalałam światło spoglądając na
zegarek. Śniło mi się, że Antek
jest w tamtym wagonie i to jego,
zamiast mnie, wiozą na Wschód...
Któreś z takich przebudzeń
przyniosło prawie pewność, że
tam coś się stało. Ubrałam się,
gotowa jechać w aleję Reymonta,
a jednak nauki psychologa nie
poszły na marne. Jako pilna
uczennica postanowiłam spytać go
o zgodę. W słuchawce usłyszałam
zaspany kobiecy głos i w
pierwszej chwili chciałam się
rozłączyć, a jednak nie zrobiłam
tego. Przemogłam się i
poprosiłam psychologa do
telefonu.
- Tak, pani Anno, słucham -
powiedział przytomnie.
- Muszę tam pojechać.
- Dlaczego?
- Bo... grozi im
niebezpieczeństwo - załkałam w
słuchawkę.
- Jakie?
- Nie wiem... może już jest za
późno... - jąkałam się coraz
bardziej przerażona.
- Na co za późno, pani Anno?
- Głupio mnie pan wypytuje -
wybuchnęłam - chcę wiedzieć, czy
mogę do nich pojechać?
- Nie.
Zapadła cisza. Chciałam już
odłożyć słuchawkę, kiedy dobiegł
mnie jego głos:
- Zaraz u pani będę.
Wszedł w rozpiętym płaszczu,
musiał się śpieszyć. Od naszej
rozmowy nie minęło więcej niż
piętnaście minut.
- Przykro mi, że zerwałam pana
w środku nocy - zaczęłam - co
pańska żona sobie o mnie
pomyśli?
- Jest przyzwyczajona -
odparł.
- No tak - roześmiałam się
gorzko - zapomniałam, że ma pan
do czynienia z ludźmi,
powiedzmy, niezrównoważonymi
psychicznie. Dlaczego nie mogę
do nich pojechać?
Szukał po kieszeniach
papierosów. Zapalił, mocno
zaciągając się dymem. To mnie
zawsze denerwowało: sposób, w
jaki palił papierosa.
- Żebym nie mogła zobaczyć
wnuka - ciągnęłam - co ja
zrobiłam? Czy naprawdę jestem
takim potworem?
I na to nie odpowiedział.
Patrzył tylko na mnie z tą swoją
zdwojoną uwagą, czego także nie
lubiłam. I mimo że tak właśnie
patrzył, miałam uczucie, że
mówię w pustkę.
- Dziecko jest małe... nie
umiałoby nawet otworzyć drzwi...
- Ale by płakało.
- Proszę pana, mogłoby się
zapłakać na śmierć i tak nikt by
nie przyszedł.
Pochylił się, ujmując mnie za
ramię.
- Pani Anno - rzekł surowo -
gdyby coś się stało, pani by już
o tym wiedziała, zaręczam pani.
Wyrwałam mu ramię.
- Pan mi zaręcza? To proszę
tam za mnie pojechać. Wtedy panu
uwierzę. Skoro mnie nie wolno,
pana proszę o to.
- Ja też nie mogę tego zrobić.
Wszyscy troje przyjęliśmy pewne
role i nie wolno nam ich
zmieniać.
- Bo co? Bo położymy sztukę?
Ale tu jest jeszcze ktoś, kto
nie gra. Małe dziecko.
- Oho! - wykrzyknął - ono ma
jedną z głównych ról. Pani Anno,
proszę mi zaufać, proszę wziąć
tabletkę na sen i po prostu
porządnie się wyspać.
- Dobrze - zgodziłam się -
zrobię to.
- Na pewno?
- Tak.
- I jak wyjdę, nie włoży pani
płaszcza i nie popędzi przez
całe miasto do córki?
- Nie - odpowiedziałam
zupełnie beznamiętnie, mój głos
szemrał jak woda - a żeby mi pan
uwierzył, rozbiorę się przy
panu...
Zdejmowałam z siebie ubranie z
uczuciem, że robię coś
niezrozumiałego, a jednak nie
byłam w stanie się zatrzymać,
dopóki nie zdjęłam wszystkiego.
Prawie jednocześnie spojrzeliśmy
na moją kaleką stopę i to było
jak sygnał. Rzuciłam się na
niego z pięściami. Coś tam
wykrzykiwałam, ale słowa chyba i
dla mnie były niezrozumiałe.
Poradził sobie. Przyniósł z
łazienki szlafrok i narzucił mi
na ramiona, potem podał mi jakąś
pastylkę i szklankę z wodą.
- Połknij to - rzekł
nakazująco.
Płakałam. Opowiedziałam mu
o
paryskiej porażce. Tak
obiecująco to wyglądało.
Reżyser był bardzo ze mnie
zadowolony, ale akcja filmu
miała się dziać na plaży. Dwoje
ludzi na piasku. Ona bardzo
atrakcyjna. On też. Więc
oczywiście muszą do siebie
należeć. Tylko że ja, kiedy
jestem boso, widocznie kuleję i
nie dało się tego zatuszować.
Powiedziano mi, że może inny
film. Będą pamiętali, zwrócą się
do mnie. Ale wiedziałam, że to
koniec. Podróż na Wschód
odebrała mi bardzo wiele, może
nawet wszystko, bo tę ostatnią
moją miłość, tę miłość
największą bardzo komplikuje.
Jasna głowa mojego wnuka majaczy
w moich mrokach jak punkt
orientacyjny, a kiedy tracę ją z
oczu, cała się wewnętrznie
rozpadam.
- I to trzeba koniecznie
zmienić - powiedział, siedząc
obok mnie na tapczanie -
będziemy nad tym pracować.
- Za późno - pokręciłam ze
smutkiem głową - na mnie jest
już za późno.
Teraz on pokręcił głową na
znak, że się ze mną nie zgadza.
Poszedł. A ja leżałam w
ciemności. Przypomniała mi się
tamta scena sprzed dziesięciu
lat, kiedy to nagle włożyłam
płaszcz i wybiegłam z domu.
Złapałam taksówkę i kazałam się
zawieźć do szpitala na Barską.
Taksówkarz myślał, że jestem
chora. Być może nie mylił się
tak bardzo. Byłam jak w
gorączce. Wydawało mi się, że on
tam musi być. I że był tam cały
czas. Nie mogłam tylko
zrozumieć, dlaczego wcześniej
nie przyszło mi to do głowy.
Przemknęłam obok portiera,
biegnąc po schodach na piętro,
gdzie mieściła się chirurgia.
Zanim pielęgniarka zdążyła mnie
zatrzymać, zajrzałam do dyżurki.
Była pusta. Pobiegłam dalej,
uchyliłam drzwi sali
opatrunkowej.
Zmieniał komuś opatrunek. Na
moje wtargnięcie zamarł ze
szczypcami w ręku. Trwało to tak
długo, że wreszcie powiedziałam:
- Nie mylisz się, to ja.
- Zaczekaj na korytarzu -
odparł i pochylił się nad
pacjentem.
Wyszłam, powstrzymując łzy.
Więc jednak jest. Żyje.
- Co pani wyprawia? - spytała
pielęgniarka.
- Jestem umówiona z doktorem
Rudzińskim.
To, że mogłam wymówić jego
nazwisko, było kolejnym
wstrząsem. Ona chyba zauważyła,
że coś się ze mną dzieje, bo
dała mi spokój. W końcu znalazł
się przy mnie. Oto znowu stałam
twarzą w twarz z człowiekiem,
który już tyle razy wydawał się
dla mnie stracony. Prawie się
nie zmienił. Te same gorące
oczy, ta sama mocna szczęka.
Może tylko włosy bardziej się
przerzedziły. Podał mi kluczyki
do samochodu.
- Żółty fiat stoi na podwórzu
- powiedział - ja zaraz zejdę.
Ściemniło się. Był jak teraz
listopad i o czwartej robiło się
już ciemno. Otworzyłam drzwiczki
samochodu i usiadłam na tylnym
siedzeniu. W głowie miałam
pustkę, tylko serce biło mocno.
Słyszałam je w uszach. Ten łomot
odbijał się w skroniach.
Zupełnie, jakbym długo biegła...
Nie wiem, ile czasu czekałam,
pół godziny, może dłużej.
Wreszcie go zobaczyłam, jak
idzie w białym fartuchu przez
szpitalne podwórze. Usiadł obok
mnie.
- Mam dziś dyżur - powiedział.
Pochyliłam się w jego stronę i
ujęłam w ręce jego głowę.
Całowaliśmy się gwałtownie,
raniąc sobie zębami wargi, w
jakiejś chwili poczułam nawet
słony smak krwi. Potrzeba nagłej
bliskości z tym człowiekiem
popychała mnie do przodu.
Rozpięłam mu koszulę na piersi i
wsunęłam pod nią ręce. Moje
dłonie uczyły się ciepła jego
skóry. Palce błądziły
nieprzytomnie po wypukłościach
mięśni na plecach. Dotykałam
paciorków kręgosłupa, jakby
ucząc się ich na pamięć. I
ciągle mi się wydawało, że nie
jest to jeszcze ta bliskość,
jakiej bym pragnęła. On na
wszystko mi pozwalał, wiedząc,
że tym razem nie wolno mu
niczego zepsuć. Wreszcie
zmęczona oparłam czoło o jego
szeroką owłosioną pierś. Wargi
miałam obolałe i spuchnięte.
- Dlaczego mnie nie szukałeś?
- Jak cię miałem szukać, Anno
- odpowiedział z jakimś żalem.
Gładził mnie po włosach. Dotyk
jego ręki przejmował mnie takim
szczęściem, że w gardle
zamierało bezgłośne łkanie.
Bałam się, że za chwilę zacznę
krzyczeć.
- Muszę wrócić na oddział -
rzekł w końcu.
- Nie, nie - wyszeptałam -
rozdzielą nas, znowu cię
utracę...
- Daj mi swój telefon -
powiedział już swoim normalnym
głosem - jutro do ciebie
zadzwonię.
- O której kończysz dyżur?
- O siódmej.
- Będę czekała przy
samochodzie - odrzekłam, po czym
otworzyłam drzwiczki.
Biegłam przez kałuże na
betonowym szpitalnym podwórku z
uczuciem jednocześnie szczęścia
i bólu. Nie mogło być inaczej,
cierpienie to były przecież we
mnie pierwsze skrzypce.
Nie spałam całą noc. Leżałam
z otwartymi oczami, właściwie
nie myśląc o niczym. Było mi
dobrze i lekko, jakby nagle
rozwiązały się wszystkie
problemy mojego życia. Decyzja o
oddaleniu Ewy z domu, to znaczy o
oddaniu jej do sióstr pod
Warszawę, zapadła jakby sama.
Jeszcze tego wieczoru
zadzwoniłam do przełożonej i
ustaliłam, że przywiązę córkę w
poniedziałek. Był piątek, a
przede mną sobota i niedziela,
które miałam spędzić z Jerzym.
To się rozumiało samo przez się.
Na te dwa dni do Ewy miała
przyjść gosposia. Zostawała z
nią ilekroć musiałam gdzieś
wyjechać.
Przed siódmą byłam w szpitalu
na Barskiej. Tak jak się
umówiliśmy, czekałam przy
samochodzie. Po raz drugi
zobaczyłam Jerzego, jak idzie
przez szpitalne podwórze. Był w
płaszczu, w ręku niósł teczkę.
- Wyglądasz jak urzędnik -
powiedziałam.
- Bo jestem urzędnikiem, ale
Pana Boga - roześmiał się.
Wsiedliśmy do samochodu.
- Dokąd? - spytał.
- Przed siebie.
Wkrótce znaleźliśmy się poza
Warszawą. Patrzyłam na
uciekające za oknem brzydkie
szare domy, na szarych smutnych
ludzi.
- Popatrz, jak tu się zrobiło
podobnie - odezwałam się.
A on nie zadał żadnego
pytania. On po prostu wiedział,
o co mi chodzi. To zawsze było
między nami wspaniałe, to
porozumienie w pół słowa.
Odwrócił głowę w moją stronę,
ale nic nie powiedział.
- Co spytałam?
- Jesteś piękna, Anno - rzekł
poważnie.
Roześmiałam się.
Znaleźliśmy się w miasteczku,
gdzie było dużo drzew, teraz
nagich i smutnych. Na wzgórzu
stały resztki murów zamku. Mały,
zabudowany rynek wyglądał jak z
innej epoki, którą można by
nazwać epoką spokoju.
Kamieniczki miały kolorowe
twarze, w których też odbijał
się ten niezmącony spokój, mimo
że przez świat tak niedawno
przewaliła się nawałnica. Świat
na pamięć nauczył się słów
"śmierć" i "okrucieństwo", ale
hotelik "Pod Magnolią" wydawał
się nie mieć na ten temat żadnej
wiedzy i byłam mu jakoś za to
wdzięczna. Wynajęliśmy pokój i
poszliśmy się przejść. Powietrze
było wilgotne, tuż nad ziemią
wisiały ciężkie chmury. Pod
nogami mieliśmy pożółkłe, mokre
liście. Zaczął mżyć deszcz,
więc wkrótce wróciliśmy do
hotelu. Był czas na obiad. Jerzy
zamówił pół litra wódki. Nic
nie powiedziałam, ale zrobiło mi
się markotno. Musiał to
zauważyć, bo uśmiechnął się i
powiedział:
- Nie upiję się dziś, Aniu.
Zabrzmiało to bezradnie i w
gardle poczułam łzy. Zawsze były
gdzieś blisko mnie, ale dopiero
przy Antku nauczyłam się płakać.
Na małym podium rozlokowała
się orkiestra: skrzypek,
saksofonista, facet z perkusją.
Do pianina usiadł mały
człowieczek z łysiną. Był w
smokingu. Zagrali
"Podmoskiewskie wieczory".
- Chyba pójdę i dam im w mordę
- powiedział Jerzy - może zacząć
od tego kurdupla w smokingu?
- Przecież to ładna piosenka.
- Nic, co importowane stamtąd,
nie może być ładne - odparł
ponuro.
- My też jesteśmy stamtąd
importowani - roześmiałam się -
a uważasz mnie za piękną
kobietę.
- Myślisz, że mają do nas
prawo tylko dlatego, że biały
niedźwiedź przejechał nam po
dupie pazurami?
- Przecież nas zwrócili.
- Już nie mieli komu. Na tym
polega nasz dramat, że
wróciliśmy donikąd. Nikogo i
niczego
nie ma, Anno. Pustynia,
jak ze złego snu.
- Nie chcę, żebyś mi to mówił
- rzekłam wrogo - potrzebuję
tylko trochę miłości...
- Ode mnie jej nie dostaniesz,
widzisz mnie tylko przez
przypadek. Owszem, dowcipkowałem
jak Warszawa się paliła, ale
paliłem się razem z nią i
powstałem z martwych w tym samym
odrażającym kształcie...
- Przestań!
- Niedawno mój pacjent różne
rzeczy mi opowiadał. Zanim
poszedł na emeryturę, miał
ciekawe zajęcie: poganiał
kucyka.
- Upiłeś się.
- Wywoził przed świtem zwłoki
z więzienia na Rakowieckiej.
Tak, moja miła, zwykli
kryminaliści, którzy dostali
czapę, i akowcy w swoją ostatnią
podróż udawali się na jednym
wózku... Sporządziliśmy dokładną
mapkę. Kościółek i cmentarz za
rogatkami miasta, za murem
cmentarza pole... tam są
bezimienne mogiły...
- Nie wystarczy ci nasza
historia?
- Ktoś kiedyś musi oddzielić
ziarno od plew. Pamięć ludzka
jest zawodna, świadkowie
umierają. A najczęściej w ogóle
ich nie ma. Nikt nic nie
pamięta, taka zbiorowa amnezja.
Zabiorę cię na spacer za rogatki
miasta, na pewno cię zabiorę...
Błagam cię - rzekłam zduszonym
głosem - nie psuj mi tego
wieczoru.
Spojrzał mi w oczy, potem
wstał i skłonił się nisko.
- To w takim razie proszę cię
do tańca.
Byliśmy na parkiecie w tłumie
obcych ludzi. Jego usta dotykały
mojej skroni i było to jak
najpiękniejsza pieszczota. Ale
on już nie mógł powstrzymać się
od mówienia. Jak tylko
wróciliśmy do stolika, wypił
jednym haustem kieliszek, który
kelner usłużnie napełnił.
- Tak, moja miła, grzebali
naszych ludzi z pospolitymi
mordercami... a wiesz, jak
wykonywali wyroki?
- Mam córkę - powiedziałam
szybko, z desperacją. Za wszelką
cenę chciałam zmienić temat. To
była moja cena. I dobry strzał.
Jerzy umilkł. Po chwili spytał:
- Ile ma lat?
- Jedenaście.
- Przywiozłaś ją stamtąd?
- Tak.
...wszedł do dyżurki z
plecakiem przewieszonym przez
ramię. Wiera od razu się
ulotniła.
- Wyjeżdża pan?
- Tak, idę na etap. A ty? Jak
z tobą?
- Dobrze - odparłam niedbale,
jakby to nie o mnie chodziło i
jakbyśmy nie wiedzieli oboje, że
kilka tygodni wcześniej zostałam
okrutnie zgwałcona.
Milczeliśmy.
- No to, Aniu - powiedział
wreszcie - do zobaczenia. Miejmy
nadzieję, że w lepszych
okolicznościach...
Piłam z nim łeb w łeb. Może,
żeby było mniej dla niego, a
może piłam dla siebie. Coś
przecież trzeba było zrobić z
tym smutkiem. W pewnym momencie
oboje podnieśliśmy się od
stolika, Jerzy objął mnie
ramieniem i tak weszliśmy po
schodach. Rozbierałam się w
pośpiechu, w pewnej chwili
zoreintowałam się, że on stoi i
patrzy.
- A ty? - spytałam niemal z
lękiem.
- Jesteś piękna.
Tym razem mnie to rozgniewało.
- Ciągle mi to będziesz
powtarzał? - krzyknęłam nieco
piskliwie, bo też miałam już
trochę w czubie.
- Dzisiaj nic z tego nie
będzie - powiedział - jestem po
dyżurze, piłem, no i było nie
było mam te swoje pięćdziesiąt
ileś tam lat.
Z wściekłością zaczęłam się
ubierać, gotowa wracać do
Warszawy, ale zamknął drzwi na
klucz i schował do kieszeni.
Potem na moich oczach włożył
piżamę, umył zęby i położył się
do łóżka.
- Dobranoc, złotko -
powiedział, odwracając się
twarzą do ściany.
W ubraniu rzuciłam się na
drugie łóżko. On zgasił nocną
lampkę. Po jakimś czasie ze
zdumieniem usłyszałam jego
miarowy oddech, pochrapywał
nawet przez nos. Z dołu
dobiegała muzyka, podochocone
głosy, dansing ciągle trwał.
Zastanawiałam się, czy nie
wykraść klucza i po prostu się
wynieść. Ale to był przecież
Jerzy. Jakakolwiek byłaby jego
wina, nie mogłam go opuścić, gdy
spał. I ja w końcu zasnęłam.
Obudziło mnie walenie do drzwi.
Jerzy spytał: "O co chodzi?"
Jakiś głos wzywał go na dół, do
rannego.
- Zaraz zejdę - odparł.
Zapalił światło, ubrał się
szybko.
- Iść z tobą? - spytałam.
- To nie powstanie, Aniu -
roześmiał się - ale pewnie jakiś
pijak.
Nie spałam, gdy wrócił,
zdążyłam się już jednak rozebrać
i wejść pod kołdrę, trochę
zmarzłam leżąc bez przykrycia.
Tym razem Jerzy nie włożył
piżamy.
- Jest piąta rano - rzekłam
skrępowana i chyba lekko
przestraszona.
On położył się w nogach łóżka
i objął dłońmi moje stopy.
- Co się stało z twoim palcem?
- Tam mi amputowali -
odrzekłam niechętnie.
Nie pytał już więcej. Jego
usta posuwały się coraz wyżej, a
kiedy znalazły się na wysokości
moich kolan, trzęsłam się cała,
nie mogąc tego opanować. Dłonie
Jerzego delikatnie, ale
stanowczo rozchyliły moje uda.
Poczułam na nich ciężar jego
głowy. Opanowało mnie nieznane
uczucie, miałam wrażenie, że
jakaś siła unosi mnie w
powietrze. To, na co tak długo
czekałam, nadeszło właśnie i
wydawało mi się, że nie może być
nic ważniejszego. Ale on
powiedział:
- Musimy wracać, Anno.
- Myślałam, że zostaniemy do
poniedziałku.
- Czekają na mnie w domu.
- Ja jestem twoim domem! -
wybuchnęłam.
Ujął mnie pod brodę i spojrzał
w oczy.
- Przecież wiesz, że mam żonę.
- Nie chcę wiedzieć! -
wyrwałam mu się, zakrywając
rękami uszy. - Ona nic o tobie
nie wie, niczego z tobą nie
przeżyła.
- Mam z nią dwóch synów.
Czepiałam się go, opanowana
nagłym strachem, że znowu mnie
zostawi.
- Odejdź od niej!
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- Bo nie odchodzi się od
starej kobiety.
Tylko tyle. Nie odchodzi się
od starej kobiety, więc nie może
się być z tą młodą, względnie
młodą, którą się nawet kocha.
Nigdy mi nie mówił o swojej
miłości, ale ja wiedziałam.
Wiedziałam, kim dla niego
jestem, bo przecież słowa nie
były nam potrzebne. Kiedyś
powiedział coś takiego, że po
naszym rozstaniu, jeżeli można
tak nazwać jego wywiezienie z
obozu, myślał o mnie, ale nigdy
jak o kobiecie. Byłam innego
zdania. Ale oczywiście mogłam
się mylić. To objęcie jego
ramion na krótką chwilę w
płonącym mieście, tylko dla mnie
mogło być objawieniem,
przeczuciem, czym jest miłość
pomiędzy kobietą i mężczyzną.
Czekałam na tego mężczyznę, mimo
że tymczasem stało się tyle
strasznych rzeczy, zostałam
zgwałcona, urodziłam dziecko,
czekałam, bo to wspomnienie było
wciąż silniejsze od
rzeczywistości. Przechowywałam
je jako coś najcenniejszego.
Tamta krótka scena wystarczyła
mi na lata. Teraz chciałam go
mieć całego na własność. Myśl,
że wraca do innej kobiety, była
nie do zniesienia. To dlatego
zrobiłam scenę pod moim domem.
Nie chciałam wysiąść z
samochodu. On najpierw mi
tłumaczył, a potem po prostu
wyciągnął mnie na siłę i prawie
doniósł do drzwi wejściowych.
Ludzie się za nami oglądali.
Może myśleli, że jestem pijana w
to niedzielne popołudnie.
- Nie bądź dzieckiem, Anno -
powiedział, wpychając mnie na
klatkę schodową.
Wsiadł do samochodu i
odjechał. A ja ruszyłam w podróż
po schodach. Zanim znalazłam się
pod drzwiami mieszkania, dotarło
do mnie, że w moim życiu nic się
nie zmieni. Ilekroć zechcę zdjąć
buty, będę kulała...
Moja szkodliwa wyobraźnia...
kiedy parę miesięcy temu Antek
przewrócił się i uderzył w
głowę, zawiozłam go na ostry
dyżur. Miał potężnego guza i
sinofioletowy wylew na czole.
Młoda lekarka zbadała go, a
potem kazała prześwietlić.
Pojechaliśmy na któreś piętro,
wyczekaliśmy się tam na swoją
kolejkę. Antek marudził, chciał
biegać, ja mu nie pozwalałam. W
końcu prześwietlenie, które się
nie udało. Trzeba było
powtarzać. Wystraszyłam się, że
dostanie za dużą dawkę promieni,
chciałam się nawet wycofać, ale
panienka obsługująca aparat
rzekła: - "A co będzie, jak on
ma pękniętą głowę?" Więc znowu
kolejne zdjęcie. I opis: "Urazu
czaszki nie stwierdza się."
Zjechaliśmy na dół,
młoda
lekarka obejrzała klisze,
poleciła dziecko obserwować i w
razie czego się pokazać.
Wkładałam Antkowi kurtkę, kiedy
do gabinetu weszła salowa z
wiadrem i szczotką w ręku.
Spojrzała na mnie, potem na
niego i jak najlepszy psycholog
stwierdziła: "Pani, po co to tak
jeździć. Ja wychowałam czterech
synów, mało to razy mieli guzy.
Przyłożyć zimny nóż, śladu nie
będzie." I nagle uświadomiłam
sobie, że to jest ten sam
szpital, do którego kiedyś
przywiozłam Ewę na operację. I w
przeddzień tej operacji stara
lekarka mi powiedziała: "Coś
ona za dobrze wygląda na taką
diagnozę..." - a mimo to nie
wycofałam swojej zgody.
Obstawałam nawet przy niej,
niecierpliwa, pogodzona z jakimś
fatum, które w naszym przypadku,
w przypadku moim i Ewy,
wykluczało pomyślne
rozwiązania... Łzy zaczęły
płynąć mi po policzkach.
- Babciu, czemu ty płaczesz? -
spytał Antek. - Czy ja jestem
bardzo chora?
- Nie, kochanie - odparłam -
mam katar.
Pogrzebał w kieszeni i podał
mi zwitek ligniny.
- To wytrzyj nos - stwierdził
rzeczowo.
A ten ostatni tydzień...
pozbawił mnie już resztki
złudzeń, co do własnej osoby.
Zaczęło się od dziwacznych
reakcji na obrazy telewizyjne. W
dzienniku pokazano umierające z
głodu dzieci z trzeciego świata.
Na ekranie zamajaczyła postać
małego Murzynka. Miał balonowaty
brzuch i nogi jak patyczki.
Potem było zbliżenie jego
twarzy. Ogromne, pełne smutku i
cierpienia oczy niemal mnie
poraziły. Zaczęłam się trząść,
zęby mi szczękały. Dziecko
ponownie spojrzało mi w oczy, a
na jego twarzy pojawił się
grymas, usta ułożyły się jak do
płaczu. I już płakaliśmy razem,
ono na szklanym ekranie i ja
skulona w fotelu. Płakałam nawet
wtedy, gdy zniknęło, ustępując
miejsca ciekawostkom ze świata.
Oto jakaś pani z Londynu
zakupiła dla swojego pudla
obróżkę wysadzaną brylantami.
Podobno jej ulubieniec "Fifi"
rozmiłowany jest w brylantach, w
ich niespotykanym blasku. Pani i
jej pies też już zniknęli, a ja
zanosiłam się od płaczu.
Musiałam nawet pójść do łazienki
po papier toaletowy, bo nigdy
nie mam przy sobie chusteczki.
Żyję poniżej krytyki, jak
powiedziała kiedyś pani Lula,
gosposia. Nie noszę bielizny
pościelowej do magla, wyciągam
ją z pralki, suszę i oblekam
taką nie wykrochmaloną, nie
wyprasowaną. W kuchni zawsze
brakuje przypraw, często nie ma
cukru albo soli. Ciągle gdzieś
giną zapałki albo "wychodzą".
Rzadkie wspomnienia z
dzieciństwa są w tym wszystkim,
jak zdania wyrwane z kontekstu.
Srebra trzeba czyścić popiołem.
Obrusy krochmalić tak i tak,
dodawać bielinki, żeby nie
straciły tej niebywałej bieli. A
podłogi, lśniące mozaiki w
naszym przedwojennym domu, a
firanki w oknach lekko
powiewające na wietrze, a za
tymi oknami ogród różany
matki... Umarłe życie, po którym
pozostał zabliźniony ślad. O ile
ważniejsza w moich wspomnieniach
jest Aksinia na przykład...
jednej soboty Fiodor
Aleksiejewicz postanowił upić
się w towarzystwie i zabrał nas
obie na kołchozową zabawę.
Aksinia źle się czuła, męczyła
ją choroba płucna, ale bez słowa
wyciągnęła lepszą chustkę ze
skrzyni, okryła nią plecy i
poszliśmy. Zabawa odbywała się w
stołówce, tym razem okienko do
wydawania porcji posłużyło za
bufet. Kłębili się przy nim
kołchoźnicy spragnieni - równie
silnie jak bliskości kobiet -
wódki. W rogu rozsiadło się
dwóch harmonistów, którzy byli
jedynymi muzykantami na zabawie.
Zaczęli grać pierwsze kawałki.
Popłynęły rzewne melodie,
zakłębiło się na środku sali, bo
coraz to któryś podchodził do
siedzących pod ścianami
dziewczyn i prosił je do tańca.
Wstawały, wdzięcznie pochylając
głowy. I w tym ich postępowaniu
w stronę parkietu, jeżeli można
to tak nazwać, było tyle gracji,
że od razu wybaczało się im
szerokie, nieładne twarze i
ciężko ciosane łydki. Na tych
twarzach rozlewał się wyraz
rozmodlenia. Kołchoźniczki
przymykały oczy, jakby czekając
na cud, który dziś na pewno się
wydarzy. Oto pojawi się kniaź na
białym koniu i porwie je w
daleką drogę do swojego zamku.
A na razie trzeba się zadowolić
Wanią czy Aloszą. Cóż, że ma na
gębie trzydniowy zarost i
cuchnie od niego wódką, zawsze
to mężczyzna. My też
siedziałyśmy z Aksinią na
krzesłach, ale w kącie, żeby
jak najmniej było nas widać.
Mimo to pojawił się przede mną
amant w drelichowych portkach i
gumowych, podwiniętych butach.
- Daj spokój, Siergiej -
powiedziała Aksinia - ona
przyszła ze mną.
- To i z tobą zakręcę,
Ksiusza, jak ci zazdrość -
odparł - ale w drugiej
kolejności.
- Idź lepiej, nalej sobie w
gardło wódki.
I na to pojawiła się piękna,
czarnobrewa dziewczyna w białej
bluzce, którą aż rozsadzały
pełne piersi. Dziewczyna była
cienka w pasie, a krochmalona
czerwona spódnica dodawała jej
figurze powabu. Odrzuciła
warkocz do tyłu i, ująwszy się
pod boki, powiedziała:
- Cóż to, Aksinio Grigoriewna,
nie dacie się dziewczynie
zabawić. Też ją będziecie
trzymały pod kluczem jak naszego
Fiedię?
- Ja nikogo nie trzymam pod
kluczem, Nastia - odrzekła
spokojnie Aksinia - u mnie każdy
ma wolną wolę.
- Każdy ma wolną wolę -
powtórzyła ironicznie dziewczyna
- a ja tylko wiem, że Fiedia
jest mój.
- Jak jest twój, to go sobie
bierz - taka była odpowiedź
Aksinii.
Zbiło to Nastię z tropu.
Zastanawiała się, jak ma na to
zareagować, kiedy do akcji
wkroczył Fiodor Aleksiejewicz.
Oczy mu się już świeciły, a ja
wiedziałam, że wtedy lepiej nie
wchodzić mu w drogę.
- Zostawcie moje kobiety -
powiedział wolno (potem, kiedy
oglądałam amerykańskie westerny,
zawsze przychodził mi na myśl
Fiodor Aleksiejewicz). Był jakoś
podobny do tych pozytywnych,
nieustraszonych bohaterów
prerii. I mówił tak jak oni,
przeciągając słowa. Tylko ręki
nie trzymał na kolcie, z tej
przyczyny, że go nie miał.
- A co to, z cukru są, żeby
się miały roztopić? - spytał
zaczepnie mój adorator w
gumiakach.
- Może z cukru - wycedził
Fiodor Aleksiejewicz - a może i
nie z cukru. Tobie nic do tego.
- A ja z tą młodszą zatańczę -
upierał się tamten.
Zrobił nawet krok w moją
stronę, wtedy Fiodor
Aleksiejewicz wziął go za
kołnierz i prawie wyniósł ze
stołówki. Piękna Nastia wybiegła
za nimi. Spojrzałam na Aksinię,
siedziała z tym swoim łagodnym
uśmiechem, jakby to wszystko jej
nie dotyczyło.
- Będą się bili? - spytałam.
- Fiedia sobie poradzi -
odparła Aksinia.
I miała rację. Po kilkunastu
minutach do stołówki wpadła
Nastia z wiadomością, że mój
adorator wypadł z gry. Po chwili
pojawił się Fiodor Aleksiejewicz
i z powrotem ustawił się przy
prowizorycznym bufecie. Harmonie
znowu rzewnie załkały. Kiedy mój
gospodarz miał już dość,
ruszyliśmy do domu. On szedł
przodem, zataczając się od
krańca do krańca drogi, a my
postępowałyśmy za nim, trzymając
się pod rękę. Czułam na swoim
boku kościsty łokieć Aksinii. I
to był chyba moment, kiedy
pojawiło się we mnie coś na
kształt czułości. Zupełnie
jakbym zaczęła w środku
odmarzać...
Wróciliśmy do domu. Fiodor
Aleksiejewicz uwalił się na
kożuch pod piecem, gdzie sypiał
od czasu mojej choroby, a my
położyłyśmy się do łóżka.
Zasypiałyśmy już przytulone,
kiedy odezwało się pukanie w
okno. Aksinia natychmiast
usiadła.
- Kto tam? - spytała ostro.
- W odwiedziny - dobiegł czyjś
mocno podpity głos.
- Tutaj wszyscy już śpią -
odparła.
- To trzeba budzić.
Kiedy nie podjęła tematu,
zaczęto dobijać się do drzwi. I
nagle zrozumiałam, że to chodzi
o mnie i tamta sprawa może się
powtórzyć. W głowie zakołatała
jedna myśl: uciekać.
- Aksinia, pójdę na strych -
odezwałam się z głębi swojego
przerażenia.
- Nie trzeba - odrzekła -
zaraz obudzę Fiedię.
Poderwał się wpółprzytomny, a
kiedy zrozumiał,
o co chodzi,
złapał spod pieca siekierę i
wypadł za drzwi. Obyło się bez
walki, tamci po prostu uciekli.
Fiodor Aleksiejewicz wrócił,
odstawił siekierę, po chwili
dobiegło nas znajome chrapanie.
Ale ja długo nie mogłam się
uspokoić. Tej nocy opowiedziałam
Aksinii o wszystkim, co mnie
spotkało. Pominęłam tylko rolę
Wiery w moim życiu, bo ona by
tego nie zrozumiała. Gładziła
mnie po głowie, powtarzając:
- Przyjdzie i miłość do
dziecka, i zapomnienie...
I nie pomyliła się ta mądra
kobieta. Myślę o niej z
wdzięcznością. I myślę często. O
nich obojgu. Bo było tak, jakbym
nagle znalazła się w
laboratorium miłości. Wszystko
rozgrywało się na moich oczach.
I wszystko było najczystszą
formą miłości. Było miłością
destylowaną. Ich wzajemne
milczenie. Ich do siebie słowa.
Ich spojrzenia. Ich wreszcie
akty miłosne, których byłam
przymusowym świadkiem. I mimo że
poznałam Aksinię już raczej w
roli męczennicy tej miłości,
bez trudu mogłam sobie
wyobrazić, jak musiało być
pięknie między nimi, kiedy ona
nie była jeszcze taka
schorowana. Pewnego razu
wyciągnęła małą drewnianą
skrzynkę, w której przechowywała
zdjęcia. Na jednym z nich przed
domem z rzeźbionym gankiem stała
rodzina. Ojciec, matka i pięć
córek. Jedną z nich była
Aksinia. Nie mogłam uwierzyć, że
to ona. Przed oczyma miałam
bowiem dziewczynę niezwykłej
urody. I myślę, że Fiodor
Aleksiejewicz też ją miał taką
przed oczyma...
Więc te łatwe łzy z powodu
obrazków telewizyjnych. Doszło
nawet do tego, że potrafiłam
płakać przy melodramatach, które
do tej pory zwyczajnie mnie
śmieszyły. Może dlatego, że
przesiadywałam w domu. Nie
mogłam zebrać się, żeby wyjść.
Do tego trzeba byłoby się ubrać,
zrobić sobie twarz. Po co, skoro
i tak nie mogę zobaczyć dziecka.
Przedtem był pośpiech, aby tylko
zyskać na czasie. Teraz musiałam
zarobić jedynie pieniądze i
przesłać je pocztą. To nie było
już takie trudne, mogłam wziąć
dodatkowe tłumaczenie, dubbing,
czy coś w tym rodzaju. Wyciszyła
się też moja zła wyobraźnia.
Zaczęło mi się wydawać, że oni
radzą sobie beze mnie i moje
wcześniejsze przeświadczenie o
jakiejś katastrofie w razie
mojego wycofania się z gry było
mylne. Jak widać, gra toczyła
się dalej, mimo że ja znalazłam
się na aucie. Czy postanowienie
Ewy miało jakiś związek z osobą
psychologa?... być może. Nigdy
przedtem nasze zerwania "na
zawsze" nie przekraczały kilku
dni, teraz mijały prawie trzy
tygodnie. W tym czasie byłam w
Ciechocinku, gdzie przed jakimiś
ludźmi wypowiadałam
nieśmiertelne słowa Norwida,
człowieka jak ja nieszczęśliwego
i nie zrozumianego przez
współczesnych. Nie myślę tu o
jego geniuszu, ale o zwykłej
życiowej sytuacji. Oboje
poznaliśmy co to nędza istnienia
i skąpa miska strawy z obcej
ręki. Oboje zaznaliśmy goryczy
nieszczęśliwej miłości. Tak,
przecież moja miłość do Jerzego,
jak i do własnej córki, była
głęboko nieszczęśliwa. Jerzy
mnie kochał. Ale był twardym
człowiekiem. W życiu kierował
się zasadami i nic nie mogło ich
zmienić. Nawet wielka
namiętność. Mój bunt na nic by
się zdał. Ale zawsze się
buntowałam. I pierwsza ujmowałam
słuchawkę, wykręcając numer
szpitala na Barskiej. I te
powtarzane stale słowa, że
"skoro ty możesz żyć beze mnie,
ja postaram się żyć bez ciebie",
brzmiały coraz słabiej, aż
ucichły. Ja i Jerzy...
moglibyśmy zostać parą
szekspirowskich bohaterów,
mogłyby o nas pisać
najwspanialsze pióra, nadawała
się do tego nasza historia.
Wyniosłam swoją miłość z
powstania, by ją potem
pielęgnować i ochraniać w sobie
do końca życia, na razie jego
życia... Przeczucie z tamtych
czasów mnie nie zawiodło. Ja i
on byliśmy jak dwa instrumenty w
jednej orkiestrze. I nie był to
tylko związek fizyczny. Myśmy
tak byli zawęźleni, że nikt nie
byłby w stanie tego rozplątać.
Nikt, oprócz jego żony. Raz
jeden ją widziałam. Przyszła do
szpitala maltańskiego,
niewysoka, przystojna brunetka.
- Czy zastałam męża? - spytała
głosem o delikatnym brzmieniu,
ale mnie wydał się on zupełnie
nie na miejscu.
Tu nikt takim tonem nie
przemawiał. Tu się wpadało i
wypadało z okrzykiem: "prędzej,
prędzej, na co wy jeszcze
czekacie, tam umiera człowiek."
A ona przychodzi i pyta, czy
zastała męża. Roma spojrzała na
nią jak na przybysza z innej
planety, a mnie zaschło w
gardle, bo przyszło mi do głowy,
że tym mężem może być Jerzy.
- Jakiego męża? - spytała Roma.
- Doktora Rudzińskiego.
- Doktor Rudziński operuje -
odrzekła Roma opryskliwie, bo
też miała swoje powody, żeby nie
lubić jego żony.
W czasie tych lat z Jerzym
zastanawiałam się, jak ona może
teraz wyglądać. Była od niego o
rok starsza, a więc młodość
miała już za sobą. Nigdy nie
odważyłam się spytać, czy on z
nią sypia. Intuicja podpowiadała
mi, że nie. Ale przed niczym
mnie to nie chroniło. Moja
zazdrość o jego drugie życie
była jak włosiennica, którą
nosiłam w dzień i w nocy. Nawet
we śnie jakoś pamiętałam, że on
jest z inną kobietą. Może
dlatego, że było to niemożliwe,
chciałam zwyczajnego życia dla
swojej miłości. Byłam gotowa
oddać za nie wszystkie
uniesienia naszych spotkań, po
których pozostawało mi zmięte
prześcieradło i zapiekły żal w
sercu. Że się znowu śpieszył.
Przecież ja od razu, pierwszego
dnia, oczyściłam swoje pole.
Oddałam Ewę z domu. I nie było
to wcale proste. Myśmy już coś
razem przeżyły, chociażby te dwa
lata na Mazurach. To tam krok po
kroku zbliżałyśmy się do siebie.
Już rozmawiałyśmy ze sobą po
polsku. Tamten spacer po lesie,
kiedy ona pierwsza zobaczyła
powieszonego na gałęzi psa.
Zawołała z przejęciem:
- Mamo, zobacz, powiesili
sabaczku...
Obcy język, który przedtem nas
rozdzielał, teraz był jak szyfr,
który tylko my rozumiałyśmy.
Odcięłam zwierzę. Miało
opuchnięte gardło, ale nie było
jeszcze za późno. Zabrałyśmy psa
do domu. Niosłam go na rękach, a
ona postępowała obok, przejęta,
rozogniona. Odziedziczyła tę
wrażliwość na cierpienie
zwierząt z pewnością po mnie i
po mojej matce. A wtedy, to był
nasz pierwszy wspólny powrót ze
spaceru...
Moja tęsknota za dzieckiem
popchnęła mnie do tego, że przez
parę dni chodziłam pod
przedszkole w porach spacerów.
Nie mogłam podejść blisko i w
końcu nie byłam pewna, czy żółta
kurteczka, którą obserwuję,
należy do Antka. Zaprzestałam
wypraw i zabarykadowałam się w
domu. Wychodziłam tylko do
sklepu i odbierałam telefony, bo
przecież ona mogła zadzwonić z
automatu na klatce schodowej
albo z budki na rogu ulicy.
Słysząc inny głos, po prostu
odkładałam słuchawkę. Wydawało
mi się, że jeden z moich
niedoszłych rozmówców to
psycholog, ale być może tylko
tak mi się wydawało. Przecież
pacjent powinien zgłaszać się
sam, a jeżeli tego nie robił,
psycholog powinien rozejrzeć się
za innym pacjentem. Taka była
zasada. Ale jeżeli, mimo
wszystko, to był on, mógł się
przekonać, że nie odkręciłam
gazu ani nie powiesiłam się na
sznurze od żelazka. Kto wie, czy
by mnie o to nie posądzał. Chyba
uważał mnie za histeryczkę. Tak
jak Jerzy. Kochając mnie, był
ślepy i głuchy na to, co się ze
mną działo. Być może tak jest w
każdej miłości. Chcemy, żeby ta
druga osoba przejęła nasz sposób
myślenia i odczuwania, a nawet
podobnie cierpiała, a przy
dużych podobieństwach po prostu
się wycofujemy, bo nikt nie lubi
być powielany. Nikt, a ja w
szczególności. Może dlatego
zawsze przerażała mnie myśl, że
mogłabym mieć siostrę
bliźniaczkę. Ale Jerzy... tyle
razy odtrącał moje czepiające
się ręce. Nie umiem tego
zrozumieć, nawet teraz, kiedy go
już nie ma...
Przeraził mnie ostry dzwonek
do drzwi. W pierwszej chwili
postanowiłam nie otwierać, ale
potem pomyślałam, że to może być
jakaś wiadomość od Ewy. Było
mało prawdopodobne, ale gotowa
byłam uczepić się czegokolwiek.
Gdybym
nie otworzyła, potem
myślałabym, że to ona stała za
drzwiami.
Za drzwiami stał psycholog.
Pierwsza myśl: że coś się stało
z dziećmi. Uśmiechnął się.
- Przechodziłem obok...
Niejasno zdawałam sobie sprawę
ze swojego wyglądu, z pewnością
nieodpowiedniego do przyjmowania
gości, i to jeszcze pogłębiło
moją niechęć do tego mężczyzny.
Nie widzieliśmy się od owej
fatalnej nocy.
- Jestem nie ubrana -
bąknęłam, ale on się tym nie
przejął.
- Nie zwracajmy uwagi na
drobiazgi - powiedział - mogę
wejść?
Rozparł się w fotelu, a ja
poszłam do łazienki wyrzucić
fusy z czajniczka. W lustrze nad
umywalką zobaczyłam siebie.
Miałam włosy zgarnięte byle jak
na czubek głowy i przewiązane
tasiemką, niektóre pasma opadały
na policzki. Przy nieco dzikim
wyrazie oczu robiło to
szczególnie niekorzystne
wrażenie. Całości dopełniał
szlafrok, który od dawna nie
nadawał się do noszenia, ale
lubiłam go i nie chciałam się z
nim rozstawać. A może nie
pomyślałam, żeby kupić sobie
inny. Kiedy wracałam do kuchni,
psycholog odprowadzał mnie
wzrokiem. Ciekawe, co sobie o
mnie myślał. Ja pomyślałam:
socjalistyczna gwiazda filmowa w
domowych pieleszach. Była w tym
autoironia, a może nawet coś
gorszego. Odraza do siebie. Do
swojego losu.
W końcu była już ta zaparzona
herbata w porcelanowych
filiżankach i nie można było
uniknąć rozmowy. On przyglądał
mi się chwilę.
- Nie radzi pani sobie, pani
Anno - powiedział.
Byłam już w swoim życiu Nulą,
Anuszką, Anną, ale żadne z tych
wcieleń nie przyniosło mi
niczego oprócz cierpienia. Tak
naprawdę chyba nie rozumiem
słowa "szczęście". Zawsze czuję
lęk, że to ważne za chwilę
ucieknie jak zajączek puszczony
na ścianie. Ważne... co ważnego
było w moim życiu. Ludzie...
inaczej trzeba powiedzieć.
Kobiety i mężczyźni. Ważne
kobiety to Wiera i Aksinia, obie
z czasów Anuszki. Tylko Jerzego
udało mi się przewlec przez te
wszystkie okresy. Po raz
pierwszy zobaczyłam go jako
Nula... Ciotki nie było w domu,
wyszłam na ulicę. Coś się
wyraźnie szykowało w mieście.
Grupki młodych ludzi dokądś
śpieszyły, mieli przy sobie
jakieś torby, paczki.
Przechodnie oglądali się za
nimi. W twarzach tych młodych
było coś takiego, że za nimi
poszłam. Trafiłam na punkt.
Dostałam biało_czerwoną opaskę,
otrzymałam ją przypadkiem, ale
ona właśnie miała niebawem nadać
sens słowom wierszyka, z którego
babcia stale mnie przepytywała:
"Kto ty jesteś? Polak mały".
Wierszyk kończył się słowami:
"coś jej winien oddać życie". I
mali Polacy bez wahania to swoje
życie oddawali, a Jerzy i ja
robiliśmy wysiłki, żeby im je
zwrócić. Najczęściej się to nie
udawało.
Kiedy mnie do niego
przyprowadzono, spojrzał na mnie
krytycznie i powiedział: "Kogo
mi tu przyprowadziliście?"
Powinnam odpowiedzieć: "Zwierzę
ofiarne", ale nie odpowiedziałam
nic. Byłam przejęta sobą w nowej
roli, której postanowiłam
sprostać za wszelką cenę.
- Grzech pychy - powiedział
psycholog.
- Co, grzech pychy? - nie
zrozumiałam.
- Popełnia pani grzech pychy,
dręcząc się swoim obrazem
niedoskonałym.
- Przecież ja sobie zawsze
dawałam radę...
Kiedyś w kłótni Jerzy
powiedział, że ratowałam siebie
kosztem innych. Zajęłam miejsce
w dyżurce, skazując tym samym
Zoję na powolną śmierć. Nie
mogłam na to przystać. To była
sprawa losu... A w tej
dyżurce... moje życie było jak
kawałek plasteliny, z której
można było dowolnie formować.
Ode mnie tylko zależało, czy
uratuję ludzką twarz. Nie wiem,
na ile mi się to udało. Bo, czyż
nie pozostawiłam tam kogoś, kto
był nieporównanie prawdziwszy i
z kim lepiej się mogłam
porozumieć. Myślę o sobie. Kiedy
tamtego wigilijnego wieczoru
wczołgałam się do szpitalnego
baraku, byłam kimś oderwanym od
swojego losu. Obcy los zastąpił
mi drogę i brutalnie wszedł we
mnie na całą resztę życia.
Incydent, jak przyzwyczaiłam się
tamto określać, podmienił mnie
jak niemowlę w kołysce. Musiałam
odtąd żyć cudzym życiem. Jak
ktoś taki mógł sprostać zwykłym
ludzkim obowiązkom.
- Gdyby pani potrafiła sobie
przebaczyć - powiedział
psycholog.
- Co przebaczyć?
Nie odpowiedział, uśmiechnął
się tylko tym swoim uśmiechem.
Leżałam z rozłożonymi udami, a
Wiera pochylona nade mną
wyciągała pincetką jakieś krwawe
strzępki, wrzucając je do
stojącej obok metalowej nerki.
Obserwowałam to wszystko z
obojętnością. To jej ręce się
trzęsły, to ona bała się mojego
bólu. Długo nie udawało jej się
nawlec nici, którą potem mnie
zszyła. Pełna zresztą różnych
wątpliwości, nie wiedząc, co
jest tam w środku, gdzie bała
się ingerować. Obie nie miałyśmy
zielonego pojęcia, że tam się po
prostu zasiało nowe życie.
Zabieg, uciążliwy dla nas obu,
trwał już chyba za długo. Wiera
za bardzo się z tym bawiła.
- Czy warto tracić zdrowie dla
mężczyzny - powtórzyła pytanie z
poprzedniego dnia.
- Nie mów o czymś, czego nie
rozumiesz - odburknęłam.
- Rozumiem. Mnie też miłość
opętała. O, tu - pokazała
nadgarstek z brzydką zgrubiałą
blizną - mam po niej pamiątkę.
- Mówiłaś, że szyba pękła.
- Wybiłam ją, jak mnie
odtrąciłaś. Krew się lała, a we
mnie był spokój. A potem
złapałam gumę i ścisnęłam
rękę...
- Nie opowiadaj mi tego -
powiedziałam zimno.
Właśnie teraz nie chciałam
pamiętać tej sceny sprzed kilku
miesięcy. Siedziałam na nocnym
dyżurze, było w miarę spokojnie.
Nudziłam się. Przyszło mi na
myśl, żeby zajrzeć do Wiery.
Zapukałam i weszłam do jej
pokoju. Poderwała się zaraz i
usiadła na łóżku. Zapaliła nocną
lampkę, jedyną w całym szpitalu.
Czasami pożyczało się ją do
operacji, kiedy motor słabo
pracował i żarówka u sufitu
przygasała.
Stałam przy drzwiach trochę
zmieszana. Ona miała na sobie
koszulę na ramiączka. Włosy,
które zawsze nosiła upięte,
spadały teraz na ramiona i
plecy. Była trochę bardziej
podobna przez to do kobiety.
- Na dyżurze spokój -
powiedziałam, czując się coraz
gorzej. Pojawiła się nawet we
mnie chęć ucieczki.
Wiera podeszła do mnie,
boso wydawała się niższa niż
normalnie. Jej ciepłe od snu
ramiona przyciągnęły mnie i
zmusiły do uklęknięcia na
podłodze. Przywarła do mnie
całym ciałem, poczułam na ustach
jej wilgotne wargi, język
mocował się chwilę z moimi
zębami, które w końcu ustąpiły.
To nagłe wtargnięcie wprawiło
mnie w dziwny stan. Wiera
panowała teraz nad sytuacją.
Wzięła mnie na ręce i zaniosła
na łóżko. Zgasiła światło. Tego
właśnie chciałam, ciemności, w
której mnie rozbierała. Potem
odnalazły mnie ręce. Dotknięcia
języka przyjmowałam z
wewnętrznym drżeniem, a kiedy
przywarł do moich brodawek
zaczęłam cicho jęczeć. Palce
błądziły po mojej skórze,
delikatne i natarczywe. W końcu
znalazły się w okolicy moich ud.
Chwilę tylko się na nich
zatrzymały. Ich nagła obecność
gdzieś wewnątrz mnie była jak
bolesne zdziwienie, które
wstrząsnęło całym moim ciałem.
Poderwałam się i zapaliłam
lampkę. Przez moment miałam
przed sobą jej twarz o
zmienionych, nabiegłych krwią
rysach. Wydała mi się
odrażająca. W pośpiechu zaczęłam
się ubierać. Wiera klęczała przy
łóżku zastygła w pozycji, w
jakiej zaskoczyło ją światło.
Zobaczyłam szerokie platfusowate
stopy i ogarnęły mnie mdłości.
Wtedy ona odwróciła głowę i
spojrzała na mnie. Miała niemal
psi wyraz oczu.
- Brzydzę się tobą -
powiedziałam zimno.
Wyszłam od niej. Po dyżurze
mogłam pospać kilka godzin w
swoim baraku, a kiedy wróciłam
do dyżurki, zauważyłam, że Wiera
ma zabandażowany nadgarstek.
Wydawało się, że nasze
stosunki nigdy się nie poprawią.
Ona poruszała się obok mnie ze
zbolałym wyrazem twarzy, który
jeszcze pogłębiał moją niechęć,
a nawet więcej, odrazę. A jednak
znowu do niej przyszłam.
Patrzyła na mnie z napięciem.
Nie zrobiła żadnego ruchu.
Czekałam chwilę przy drzwiach,
potem położyłam się na łóżku i
zgasiłam światło. Rozbierała
mnie w ciemnościach. Tym razem
oczekiwałam pieszczoty rąk z
większą śmiałością. Ona położyła
się obok, a potem objęły mnie
silne uda. Wyglądało to trochę,
jakby pochwyciła nas ta sama
sieć. Mocowałyśmy się,
napierając na siebie całym
ciałem. W pewnej chwili zaczęło
brakować mi powietrza. Chciałam
się odsunąć, nie pozwoliła na
to. Język wdarł się pomiędzy
moje zęby, jednocześnie poczułam
na sobie jej ciężar. Odchyliła
się nieco, aby utorować drogę
palcom. Ich dotyk, ich
wchodzenie we mnie. Poruszałyśmy
się w jednym rytmie i prawie
jednocześnie przeżyłyśmy spazm
rozkoszy. Odebrałam go jak na
wpół przyjemny prąd, który mną
targnął. Wiera położyła się
obok, w ciemności poszukała
mojej dłoni i pocałowała ją.
Wyrwałam rękę.
- Chcesz, to zabij - szepnęła.
Nagle zachciało mi się śmiać,
siłą opanowałam się, by nie
parsknąć. Nie wiem, co mnie tak
rozśmieszyło, te zbyt serio
wypowiedziane słowa czy sama
sytuacja.
Potem przychodziłam do niej
wiele razy. Już nie gasiłyśmy
światła. Lubiłyśmy nawet na
siebie patrzeć. Wiera miała
wiele pomysłów, nauczyła mnie
różnych pozycji, które
przynosiły nowe doznania. Była w
naszych fizycznych stosunkach
niezwykle delikatna, nigdy nie
zrobiła niczego, co by mnie do
niej zraziło. Po moim spełnieniu
natychmiast się wycofywała jak
niechciany kochanek, który tak
niewiele wymaga dla siebie. Z
wolna stawałyśmy się parą, która
poznała wszystkie swoje
tajemnice. Wtedy zaczęłam
oddalać się od niej. Nie
wiedziałam: dlaczego. Coś się po
prostu dla mnie skończyło, a
może właśnie sprawa z Wierą
uruchomiła głęboko ukrytą we
mnie tęsknotę za mężczyzną.
Odważyłam się na pamiętną
rozmowę z Jerzym przy łamaniu
się opłatkiem. Nie zrozumiał
mojej tęsknoty, a może źle ją
ocenił...
Mówię do psychologa:
- Przecież ja po kolei
wszystkich zawiodłam, najpierw
jako córka, potem jako
kochanka... o małżeństwie nie
mam nic do powiedzenia... jako
matka, jako babka... nawet w
swoim zawodzie nie umiałam
wykorzystać atutów, chociażby
urody... mogłam dużo więcej
grać, jakoś zaistnieć w
filmie... a zapaliłam się i
zgasłam... To, co robię teraz,
to takie dogorywanie. Dziwi mnie
tylko, że zawsze podnoszę się
jak wańka_wstańka.
- Mnie to nie dziwi.
- Może pana już nic nie dziwi
- stwierdziłam z przekąsem.
- Pani Anno, wańka_wstańka to
coś idealnie wyważonego.
- Więc użyłam złego
określenia. Cały czas stoję na
głowie.
- Stoi pani na swoich nogach i
pani życie jest idealnie
wyważone. Tylko pani postawa
życiowa. Nazwijmy ją postawą
roszczeniową. Ta pretensja do
człowieka bez twarzy, jak to
pani określiła, to w gruncie
rzeczy pretensja do Pana Boga.
Żeby nie bluźnić, wymyśliła pani
taką osobę, która zawiodła, bo
nie pojawiła się w odpowiednim
momencie. Nie podała ramienia,
nie rozwiązała trudnych
problemów.
- No wie pan - mówię z
oburzeniem.
- Właśnie wiem - śmieje się
bezczelnie.
- Musi być jakaś granica...
- Jaka?
- Której nie wolno
przekroczyć.
Kręci przecząco głową.
- Nie ma takiej granicy. Na
szczęście. Nie obiecywałem
miękkiego lądowania, może się
zdarzyć, że obydwoje doznamy
obrażeń, ale mniejsza z tym...
- To pan tak myśli.
On nabiera w płuca powietrza:
- Pani Anno, wszyscy żyjemy w
dwóch sferach. Świat i ludzie
rządzą się regułami moralnymi. A
sferą psychologiczną rządzą
mechanizmy w duszy. U pani
bardziej rozbudowana jest ta
pierwsza, która rysuje wizerunek
człowieka cierpiącego.
- Dziękuję za wykład.
- Swoją zdolność cierpienia
doprowadziła pani do perfekcji,
a nawet więcej, w jakiś sposób
przekazała ją córce...
- Teraz pan wyjedzie z tym
dziedziczeniem losu - mówię ze
złością - i koło się zamknie.
- Koło już się dawno zamknęło
- odpowiada oschle.
Patrzymy na siebie.
- Czego pan chce ode mnie?
- Czego pani chce od siebie?
- To już przerabialiśmy. Nie
mam swojego życia, więc niszczę
życie mojej córki i tak dalej...
A jak ja mam je odnaleźć, to
swoje życie? Może w taki
zakamuflowany sposób radzi mi
pan wziąć sobie kochanka. A może
nawet siebie ma pan na myśli.
Obejrzał pan już towar. Może
być, prawda?
Uśmiecha się.
- Pani Anno, jeszcze wszystko
może się zmienić.
- Wszystko się zmieni -
powiedziała Aksinia - wrócisz do
domu. - Nic nie odpowiedziałam.
Było mi to obojętne. Mogłam tu
zostać z tą niezwykłą kobietą,
mimo trudnych warunków i ciężkiej
pracy. Fiodor Aleksiejewicz
pracował w kołchozie, na nas więc
spadł obowiązek zaorania i
obsiania pola. No i na konia,
który większą część zimy spędzał
w miasteczku, gdzie był
dokarmiany państwowym owsem.
Dzięki temu miał potem siłę
ciągnąć pług. Co dwa tygodnie
Wala przyjeżdżała nim i
odjeżdżała, chyba że jej brat
planował przywiezienie drzewa z
lasu. Wtedy koń zostawał, a Wala
zabierała się kołchozową
ciężarówką, która wcześnie rano
odwoziła mleko. W takich
wypadkach dziecko się nie
pojawiało, bo Wala uważała, że
nie trzeba kusić ludzkich
języków. Być może tak samo
uważała Aksinia, opowiadając mi
oficjalną wersję swojej historii
miłosnej.
Przebierałyśmy kartofle w
kopcu, kiedy nagle rzekła:
- Z Fiedią to było tak...
Był jeszcze dzieckiem, kiedy
ona wychodziła za mąż. Lubiła
go, przychodził do nich ze swoim
ojcem, który pracował u rodziców
Aksinii jako parobek. Chłopczyk
z jasną czupryną, w krótkich
spodenkach. Gładziła go po
głowie, czasem wsunęła mu w rękę
cukierka. Na jej weselu Fiedia
wraz z innymi dziećmi tłoczył
się przy oknie. To było huczne
weselisko, sproszono pół wsi.
Szła przez podwórze, w białej
sukni. Wiatr powiał i welon
zaczepił się o krzak bzu. Fiedia
podskoczył, pomagał odplątać.
Potem dla niej zaczęło się
zwykłe małżeńskie życie. Nie
pamięta, czy kochała męża,
pewnie tak. Teraz nie pamięta.
Urodziła mu córkę. Maszę. Miała
dwa lata, kiedy na ścianie ich
domu czyjaś ręka postawiła
krzyżyk. Od tego znaku kredą
zaczęła się ich tragedia, która
przełożona na język urzędowy
nazywała się: rozkułaczaniem.
Pozwolono wziąć tylko tyle, ile
zmieści się na furmankę. Rodzice
i siostry już odjechali, a oni z
mężem mieli ich dogonić. Za
dzień lub dwa. Ale mąż Aksinii
nagle zmienił zdanie.
Postanowił bronić swego. Minęły
dwa tygodnie, a on wychodził w
pole i wracał cały i zdrowy. Już
myślała, że może miał rację.
Wtedy przyszli nocą. Najpierw
uderzeniem kolby zabili dziecko,
potem bagnetem jej męża.
Widziała, że i na nią się
zamierzają, ale nic nie poczuła.
Jak odzyskała przytomność,
znalazła męża w kałuży krwi.
Sama też była ciężko ranna w
płuco. Jeszcze tej nocy
dowlokła się do zagrody
rodziców Fiedi. Psy ujadały,
wywabiły gospodarzy. Ukryli ją
na strychu, bo dobrze wspominali
rodziców Aksinii. Na tym strychu
przesiedziała wiele miesięcy.
Fiedia przynosił jej jedzenie. A
potem którejś nocy ojciec Fiedi
wyprowadził konia i zawiózł ją
kawał drogi, do swojej matki.
Była już bardzo starą kobietą,
jak to mówią, na wymarciu i nikt
się nią nie interesował. Aksinia
pomagała staruszce, potem, jak
tamta umarła, mieszkała sama w
chylącej się do ziemi lepiance.
Wydawało jej się, że uschnie tu
w samotności, że się przemieni w
bezzębną staruchę wspominającą
dawno utraconych: męża i
dziecko. Ale pewnego dnia zjawił
się Fiedia. Powiedział, że z nią
zostanie. Najpierw się zdziwiła,
a potem poszła w tę szaloną
miłość, która żadnemu z nich nie
mogła przynieść nic dobrego. Od
Aksinii Fiedia odchodził na
wojnę. Żegnała go chłopcem
prawie, powitała mężczyzną. To
jego rodzina się wyrzekła. Że
żyje ze starszą i bez ślubu. A
ona dla niego była więcej niż
żoną, ona była dla niego
wszystkim. Jedna Wala to
rozumiała z całej rodziny i też
powtarzała historię o ucieczce
Aksinii z bogatego domu. Żeby
nikt się już nie czepiał. Może
było to i naiwne, ale
najważniejsze, że działało.
Tylko tyle, że nie przyjęli
Aksinii do kołchozu...
Głos Ewy brzmi jak spod
podłogi.
- Zaraz będę - odpowiadam
obcym głosem. Nie potrafię
siebie rozpoznać w tym, czego
teraz doświadczam. Nic się nie
liczy, tylko fakt, że mogę tam
pojechać. Ręce mi drżą, kiedy
zapinam płaszcz, potem nie mogę
znaleźć torebki, kluczy. Po
policzkach spływają łzy,
wycieram je jak wiejska baba
wierzchem dłoni.
Wybiegam przed dom. Próbuję
zatrzymać jakiś samochód. Trafia
się taksówka. Drżącym głosem
podaję adres.
- Czy stało się coś? - pyta
ostrożnie taksówkarz.
- Dziecko mi zachorowało -
odpowiadam.
Wkrótce widzę już szary mur
bloku, tym razem nie uderza mnie
jego szpetota. Nie myślę już o
nim, że jest jak sen
schizofrenika. Ostatnio tyle razy
wyobrażałam sobie, że się do
niego zbliżam. Wchodzę na klatkę
schodową, jadę windą...
Otwiera Ewa z twarzą numer
dwa, czyli Ewa przegrana. Nawet
nie widzę jej oczu, tylko
spuszczone łódki powiek.
- Gdzie Antek? - pytam.
Wskazuje ruchem głowy
przepierzenie, za którym stoi
łóżeczko. Wciskam się tam. Antek
śpi, powieki niezbyt dokładnie
zakrywają oczy i poprzez rzęsy
widać skrawek białka. Znam to,
to jedna z oznak choroby. Czoło ma
wilgotne i rozpalone.
- Był lekarz? - pytam szeptem.
- Był.
- I co powiedział?
- Że to zapalenie oskrzeli.
- Z gorączką chodził do
przedszkola?
- Domyślna jesteś. A co miałam
zrobić?
- Wcześniej mnie wezwać -
mówię prawie z odrazą.
- Możesz go zabrać? -
odpowiada pytaniem.
- Z taką temperaturą?
- Mam go dość - słyszę - nie
chce pić, wypluwa. Zabieraj go
albo...
- Albo co?
- Albo ja się wyniosę.
Nie mam teraz dla niej żadnych
dobrych uczuć.
- Wezmę dziecko - mówię niemal
z pogardą.
Chcę się wycofać zza regału,
ale Antek otwiera oczy.
- Mamo, gdzie ty byłaś tak
długo? - pyta.
Łzy napływają mi do oczu.
- Jedziemy do mnie?
- Tak - odpowiada.
Pochylam się nad nim, on
obejmuje rączkami moją szyję.
Czuję na twarzy jego gorący
oddech.
- Jestem chory, wiesz?
- Wiem, zaraz pójdę po
taksówkę i wkrótce będziemy w
domku.
- Dobrze - zgadza się bez
żadnych warunków.
Zostawiam go w łóżeczku,
chwilę rozmawiam z Ewą. Wyciąga
lekarstwa. Mówi, co i kiedy
dawać. Nie patrzymy na siebie,
nastrój wrogości ustąpił miejsca
uprzejmej konwersacji, co w
naszych stosunkach oznacza
pogorszenie.
- Bądź tak dobra i spakuj jego
rzeczy. Idę po taksówkę - mówię.
Wynoszę go owiniętego w koc,
Ewa taszczy za nami torbę.
- Nic nie zapomniałaś?
- Nie - odpowiada krótko.
Ładuję się z dzieckiem do
taksówki. Ona stawia torbę na
pierwszym siedzeniu i bez słowa
odchodzi. Ruszamy.
- Opowiesz mi bajeczkę? - pyta
Antek.
Ma spieczone usta.
- Opowiem.
Trzymam go w taki sposób, jak
zaraz po urodzeniu, kiedy
pielęgniarka mi go podała. Teraz
też jest owinięty kocem, ale koc
jest znacznie większy. Uczucie
zdławionego szczęścia jest
jednak dokładnie takie samo. Mój
zajączek na ścianie zatrzymał
się na krótką chwilę.
- O, ulica Puszkina - mówi
taksówkarz - jak byśmy swoich
nie mieli.
Przypomina mi się rozmowa z
Wierą. Siedzimy w dyżurce,
pijemy herbatę.
- Mój ojciec mówił: odrobina
czaju wiarę daje - odzywa się
ona.
- Kim był twój ojciec?
- Nikim, umiał tylko pić i
grzmocić moją matkę. Może to
lubiła, bo jak wreszcie zdechł,
nie można jej było od trumny
odciągnąć. A twój ojciec,
Anuszka?
- Był profesorem we Lwowie,
znawcą literatury rosyjskiej,
szczególnie Puszkina. Napisał o
nim książkę, która była
tłumaczona na wiele języków.
Nawet w Ameryce wyszła. Może i
on tam teraz jest...
- "Ludiej i swiet izwiedał on -
deklamuje Wiera - i znał
niewiernoj żyzni cenu. W serdcach
druziej naszed izmienu, w
miecztach lubwi biezumnyj son"...
- Czyj to wiersz?
- Puszkina.
- Skąd ty znasz Puszkina,
Wiera?
- U nas wszyscy go znają,
każde dziecko, jego prześladował
carat.
- Takie macie poetyckie dusze,
to skąd w was tyle brudu?
- Oczyszczamy się, Anuszka,
oczyszczamy się, jak potrafimy.
Inny naród powiesi hasło: myj
ręce przed jedzeniem, a my:
rodina eto dieło czesti,
doblesti, truda...
- I wieszacie na bramie obozu
przymusowej pracy.
Wiera potrząsa głową.
- Na bramie wieszamy: czestym
trudom odkupaj swoju winu.
Odpowiada z powagą. Udaje, że
nie rozumie, dlaczego ja to
wszystko mówię. Ktoś inny na
moim miejscu za takie słowa
dawno by już gnił w ciemnicy. A
ja siedzę obok niej i popijam
herbatę.
Wiera nie była głupia, może
dlatego tak się jej wszyscy
bali, nawet sam komendant. Gdyby
napisała na niego donos, to
byłby wyrok. Miała mocną
pozycję, podejrzewano nawet, że
ktoś wyżej ją popiera. Inaczej
nie przyschłaby ta sprawa, którą
komendant specjalnie rozdmuchał.
Przyłapał Wierę na zabiegu
przerywania ciąży, w dodatku ta
kobieta dostała gorączki i w
kilka dni później umarła. Za coś
takiego szło się do specłagu
albo lądowało w najdalszym
zakątku Kołymy. Już sama nazwa
budziła w ludziach, którzy
cokolwiek wiedzieli, blady
strach. Kołyma to była śmierć.
Ale nikt nie był taki głupi,
żeby zeznawać przeciwko Wierze.
Komisja powęszyła i wyjechała.
Sprawę umorzono. Wiery było na
wierzchu, w akcie zgonu kobiety
wpisała: panos. Komendant
chodził z oczami wbitymi w
ziemię, a ona spoglądała na
niego z uśmieszkiem. Nie znosiła
go. Starał się być ludzki. Oni
tam wyżej też takich nie lubili,
nie dowierzali im. I dawali
wiarę byle donosowi, który
często był im na rękę. Wiera
jednak niczego takiego nie
napisała, wolała mieć
zwierzchnika, który jej się bał.
To jej rozwiązywało ręce.
Próbowałam ją podpytać, czy to
prawda z tym protektorem wyżej.
Tego jednego mi nie chciała
powiedzieć. Ale o sobie mówiła
chętnie.
Śmiali się z niej, że mała,
gruba. Że ma ślady po ospie.
Tylko wtedy była szczęśliwa,
kiedy chodziła do kina. Lubow
Orłowa wyszła i świat stawał się
jaśniejszy od jej włosów... Ale
potem trzeba było wracać do
pokoiku przy obcych ludziach,
którzy kuchnię zamykali na
klucz, żeby nie mogła zrobić
sobie herbaty.
- Chodziłam z żołnierzami -
opowiadała z zaciętą miną -
kurwiłam się... Raz jeden mnie
zaczepił, powiedział, że ma dla
mnie pończochy, nylony.
Pomyślałam sobie, zobaczę jak to
jest między kobietą a mężczyzną.
Nawet mi te pończochy nie były
takie potrzebne...
Nie podobało jej się, wcale
jej się nie podobało, ale jak
wróciła do domu, kuchnia była
otwarta. Zobaczyli ją z Niemcem,
jak rozmawia z nim na ulicy.
Wszystko potem miała. I koniak.
I czekoladę. Była panią.
- Wiera, jak można upaść tak
nisko? - spytałam.
Roześmiała się.
- Człowiek myśli, że dalej już
nic nie ma, a tam jeszcze długa
droga...
- Antek śpi na moim
tapczanie. Patrzę na jego twarz,
na zlepione potem włosy na
czole. Już ciemnieją, nie będzie
taki jasny jak ja. Przed paroma
godzinami sprowadziłam lekarkę,
która go osłuchała. Po jej
wyjściu rozpoczęliśmy batalię o
wypicie herbaty z malinami. W
końcu w szklance zaświeciło dno.
Zaraz potem musiałam go
przebrać, bo się spocił.
Gorączka znacznie się obniżyła.
Opowiadałam mu bajeczki, oczy mu
się zamykały.
- I ja ci opowiem bajeczkę -
przerwał mi, potem chwilę się
namyślał. - Była sobie mała
mrówka. I tak pracowała, i tak
się martwiła... - zawiesił głos
- a to wcale nie była mrówka,
tylko moja babcia...
- Przecież ja jestem twoją
babcią.
- No właśnie - stwierdził z
chytrym uśmiechem.
Po paru dniach nie mogłam już
sobie przypomnieć tych tygodni,
kiedy tkwiłam tu odcięta od
świata i ludzi. Wszystko wracało
w stare koleiny. Zajmowałam się
dzieckiem, godziny tak prędko
uciekały. Przez ten czas ani
razu nie pomyślałam o Ewie.
Wreszcie dotarło do mnie, że nie
zadzwoniła, nie spytała, jak się
czuje jej synek. Ale to w końcu
wliczone było w nasze stosunki.
To była jedna z jej ucieczek.
Żadna normalna matka by się tak
nie zachowała, ale przecież o
tym nie mogło być mowy. Ewa nie
nadawała się na matkę i na tym
między innymi polegał nasz
dramat. Zaczęliśmy już wychodzić
z Antkiem na spacery, kiedy
pojawiła się wreszcie.
Zauważyłam sińce pod oczami.
- Źle wyglądasz - powiedziałam
od drzwi, a ona udała, że nie
słyszy. Wyminęła mnie i kucnęła
przy Antku.
- No, przywitaj się z mamusią
- rzekła słodko, potem
pogrzebała w torbie i wyciągnęła
plastikowy samochodzik -
popatrz, co ci przyniosłam.
Antek objął ją za szyję.
Patrzyłam na nich. "Dwoje
dzieci" - przemknęło mi przez
myśl. Powrócił na chwilę obraz
sprzed lat. Dziecko siedzi na
podłodze w lepiance i bawi się
szmacianą lalką. Śpiewa
cieniutkim głosikiem: "A koszka
jeszczio choczet małaka."
- Ile teraz bierzesz? -
spytałam.
Odwróciła głowę w moją stronę,
znowu zobaczyłam jej
wymizerowaną twarz.
- Biorę - odparła wymijająco.
- To wiemy, ale ile?
- Daj spokój - odrzekła
niechętnie, a potem innym tonem
dodała - zabieram Antka.
- Niech jeszcze zostanie parę
dni.
- Stęskniłam się za nim -
spojrzała na niego - pojedziemy
do domku?
W milczeniu skinął twierdząco
głową.
"Tak łatwo się godzi, kiedy go
tu zabieram - przemknęło mi
przez myśl - i tak łatwo się
godzi, kiedy ona go zabiera."
Co roku w tym dniu nawiedzają
mnie halucynacje słuchowe.
Słyszę skrzypienie śniegu. Na
sygnał: "pierwsza gwiazdka,
jest, widać ją" pojawia się ten
dźwięk. Skrzypienie śniegu pod
butami wielu osób... Nie lubiłam
świąt od dziecka, zawsze było w
nich coś smutnego. Rodzice
wspominali mojego zmarłego
brata, który wzbudził wielkie
nadzieje i utopił się na rok
przed moim pojawieniem się na
świecie. I mimo że z kuchni
dochodziły świąteczne zapachy, w
domu robiło się smutno. Potem
musiałam myśleć, że Jerzy jest
ze swoją rodziną, a nas jest za
mało. Szczupły stół wigilijny,
jak słusznie zauważyła Ewa.
Zawsze towarzyszy nam przy tym
poczucie osamotnienia. Teraz
jest trochę lepiej, bo pojawił
się Antek. Jego radość z
otrzymywanych zabawek jest
zaraźliwa. I my poweselałyśmy.
Długo nie mógł zasnąć. Posłałam
mu na fotelach, bo miejsce na
tapczanie zajęła Ewa. Myślałam,
że śpi, ale odzywa się.
- Może sobie porozmawiamy?
- No tak - śmieję się - w taką
noc i zwierzęta mówią ludzkim
głosem.
- Duże puchate zwierzę i małe
puchate zwierzę, pamiętasz?
- Nie - dziwię się - skąd to
wzięłaś?
- Nieważne.
- Jak już cię pytam,
odpowiedz.
- Tak się kiedyś ze mną
bawiłaś. To duże zwierzę to
byłaś ty, a to małe - ja. I
jeszcze jedno zwierzątko
futerkowe było w naszym życiu...
- Ewa, ja już nie mam siły na
takie rozmowy.
- Nie bój się, wspominam dla
porządku - odrzekła. - Mamo,
jaka była babcia? Czy jesteś do
niej podobna?
- Fizycznie tak, ale charakter
mam ojca, matka nazywała to
"charakterkiem".
- Antek też nie będzie
wiedział, jak to jest, kiedy się
ma ojca.
- A widzisz, to dlatego
protestuję, kiedy mówi do mnie
mamo. On już rozumie, że coś nie
jest jak trzeba. Nieznajomi
biorą go za mojego syna, a kiedy
prostuję to, od razu
wykrzykniki, zdumienie.
- Bo ty tak mówisz z próżności
- stwierdza Ewa z niechęcią -
chcesz, żeby wszyscy się
dziwili, że jesteś taką młodą
babcią. Ach, proszę państwa,
taka młoda, a ma już wnuka. Sama
mogłaby jeszcze mieć dziecko!
- Uważaj, obudzisz go! -
syczę.
- Jego armata nie obudzi, pod
tym względem nie wrodził się ani
w ciebie, ani we mnie...
Cisza przejmuje mnie lękiem,
obawiam się pytania, przed
którym uciekam od tylu lat.
- Mamo... pamiętasz, jak byłam
mała, śpiewałaś mi taką
piosenkę...
- Ja ci śpiewałam? Coś ci się
pomyliło.
- Nie pomyliło mi się - upiera
się ona - to było coś o deszczu
i o karabinach, które mokną...
dziwiłam się, dlaczego karabiny,
a nie na przykład liście...
- "Deszcz jesienny", tak się
nazywała ta piosenka.
- Zaśpiewaj mi.
- Coś ty, po pierwsze nie mam
słuchu...
- A po drugie ci się nie chce
- mówi z żalem.
- Nie nie chce, tylko masz
dziwne życzenia.
- Więc raz przy Wigilii możesz
je spełnić.
- Dostaliście telewizor -
bronię się.
- A może ja bym wolała, żebyś
mi zaśpiewała - jej upór sprawia
mi przykrość, a może nawet ból,
bo odsłania przede mną, jak
bardzo jest jeszcze niedorosła.
Psycholog powiedziałby, że to
moja wina.
- No to śpiewasz?
Słyszę swój niewyrobiony,
lekko drżący głos. I sama się
dziwię, że pamiętam jeszcze
słowa piosenki:
"Deszcz jesienny deszcz,
smutną piosnkę łka,@ mokną na
nim karabiny, hełmy kryje rdza.@
Nieś po błocie hen, w zachlapany
świat@ przemoczone pod plecakiem
osiemnaście lat...@"
- A ty, ile miałaś?
- Czternaście.
- To mała byłaś, ja się
jeszcze bawiłam lalkami.
- Wtedy szybciej się
dorastało. Wiesz, ja ten czas
dobrze wspominam. Dla innych to
była groza, a ja się po raz
pierwszy zakochałam...
Dociera do mnie, że jest to
moje pierwsze przed nią
zwierzenie.
- A w kim? - pyta
zaciekawiona.
- W człowieku dużo ode mnie
starszym... był chirurgiem, a ja
siostrą instrumentariuszką...
Oto opowiadam o Jerzym temu
drugiemu biegunowi mojego życia.
Dwa bieguny, nic dziwnego, że
oni nie mogli się spotkać. Jerzy
nigdy mnie o nią nie pytał. Nie
rozmawialiśmy też o swoich
późniejszych losach. Wiem tylko,
że wrócił na początku
pięćdziesiątego siódmego roku.
Ja byłam jedną z pierwszych osób
powracających. Z okna pociągu
obserwowałam portrety Stalina
przybrane kirem. Widziałam
rozpacz na wielu twarzach, a
nawet szczere łzy w oczach...
Długa to była podróż, męcząca
dla nas obu. Byłyśmy głodne i
lepiłyśmy się z brudu. Na
postojach myślało się tylko o
tym, żeby zdobyć wodę do picia.
Prosto z dworca postanowiłam
udać się na ulicę Kruczą,
chociaż ani ja, ani moja córka
nie wyglądałyśmy odpowiednio i
raczej nie powinnyśmy się w
takim stanie pokazywać mojej
ciotce, która nawet w czasie
okupacji pachniała dobrymi
perfumami. Prowadząc Ewę za
rękę, układałam przemowę do
ciotki. Miałam jej przedstawić
zmienioną wersję pojawienia się
mojej córki na świecie. Tej
prawdziwej by nie pojęła, tak
samo, jak prawdy o sowieckich
obozach. Wymyśliłam męża -
powstańca zesłanego razem ze
mną. Musiałam trzymać się
konkretnej daty urodzenia. Być
może imię Ewa wybrałam dla
udobruchania ciotki. Ona bardzo
kochała moją matkę. Ale to
wszystko okazało się zbędne, bo
otworzyła nam obca osoba. Na
moje pytania o ciotkę wzruszyła
ramionami i bezceremonialnie
zamknęła nam drzwi przed nosem.
Dopiero dozorca wyjaśnił, że
ciotka wyjechała na Zachód.
Rozejrzał się i szepnął: - "Duże
pieniądze ją to kosztowało...
teraz droga tam przez zieloną
granicę... i za zielone..."
Wyszłyśmy z bramy i zatrzymałyśmy
się. Byłam niezdecydowana, Ewa
patrzyła na mnie wyczekująco.
Nie wiedziałam, co mamy ze sobą
począć...
- Siostra instrumentariuszka -
powtarza Ewa - to ładnie brzmi,
tak trochę niepoważnie.
- Ale zajęcie było poważne,
nawet bardzo. Na styku życia i
śmierci.
- Wszystko jest na styku
życia i śmierci - odpowiada moja
córka.
- Dajmy z tym spokój. Lepiej
opowiedz mi o swoich sprawach
sercowych. Co z tym piegowatym?
- To kolega.
- A jest jakiś nie kolega?
- Po co pytasz, przecież
wiesz, że nie ma. Nie zdążyłam
się w nikim zakochać, a już
miałam dziecko. Czasami mam żal
do Antka, że urodził się tak nie
w porę... kiedy widzę na ulicy
jakiegoś chłopaka z dziewczyną,
a ja prowadzę go za rękę, czuję
taki żal, nawet nie wiem do
kogo. Do siebie, do losu...
czasami myślę, że to ty jesteś
winna...
- No tak, jak zwykle -
wybucham - nawet temu, że
prowadzaliście się ze Staśkiem
za rączkę. Przecież on był twoim
chłopakiem!
- Para smarkaczy - mówi ona,
jest w tym gorycz. - Wtedy,
wiesz... ja nie chciałam, ale on
był silniejszy.
Zrywam się, zapalam lampkę,
Ewa mruży oczy.
- Zgaś to światło!
- Co ty powiedziałaś? - pytam
z lękiem, bo nagle przypominają
mi się słowa psychologa.
- Pokłóciłyśmy się, pamiętasz?
Nie wróciłam na noc do domu,
potem ci powiedziałam, że byłam
u koleżanki. A to rodzice Staśka
wyjechali...
- I mówisz mi to dopiero
teraz!
- A co by to zmieniło?
- Nie wiem. Ale powinnam
wiedzieć o czymś takim.
- Ty mało o mnie wiesz -
uśmiecha się smutno Ewa - my się
strasznie kochamy, ale nie
jesteśmy blisko. Nawet, jak
byłam dzieckiem, nie przytulałaś
mnie, nie brałaś na kolana. A
taka inna jesteś teraz dla
Antka...
- Bo ty go nie przytulasz.
- Wiem, że jestem złą matką -
Ewa gasi lampkę i kładzie się
obok mnie - jestem taką
egoistką... przecież ja was
kocham, ale do momentu, dopóki
za dużo ode mnie nie chcecie.
- Więc wtedy, po mojej
operacji, zostawiłaś mnie samą
na cały dzień, bo chciałam,
żebyś mi podała tę przysłowiową
szklankę wody? Uważałaś, że to
było za dużo?
- To nie tak, mamo. Ja wtedy
uciekłam. Cały czas sobie
powtarzałam, że jestem podła,
ale im bardziej to sobie
mówiłam, tym trudniej było mi
wrócić do domu. Wiedziałam, że
jesteś bardzo chora, że szew ci
się źle goi... ale to mnie tak
przerażało, że nie mogłam sobie
z tym poradzić...
To dlatego, że żyjemy w takiej
izolacji. Nikogo innego nie ma,
ze wszystkim jesteśmy zdane na
siebie. Zwykle ona na mnie, więc
kiedy ja potrzebowałam pomocy,
nie potrafiła mi jej udzielić.
Głupia sprawa zresztą z tą
operacją, o mały włos nie
przejechałam się na tamten
świat. Wszystko przez docenta,
ordynatora jednego z oddziałów
chirurgicznych. Zbadał mnie i
powiedział:
- To mi wygląda na wrzód
dwunastnicy. Trzeba
poobserwować, zrobić badania.
Niech się pani zgłosi do mnie w
poniedziałek.
- A może to wyrostek? -
spytałam.
- Ależ droga pani - oburzył
się.
W niedzielę wieczorem zabrało
mnie pogotowie z wysoką gorączką
i rozlanym wyrostkiem. Pan
ordynator znalazł się u mojego
łoża.
- No i co? Pomyliliśmy się -
stwierdził ze zwykłą swadą.
- To pan się pomylił -
odrzekłam słabym głosem, czułam
się tak źle, że nie byłam w
stanie powiedzieć, co o nim
myślę.
- Pomyliliśmy się, pomyliliśmy
- powtórzył, nie tracąc nic z
dobrego samopoczucia.
Słyszę głos Ewy:
- Mamo, a czy ten chirurg...
czy on... był moim ojcem?
- Nie.
- Nie kochałaś mojego ojca?
Leżymy obok siebie w
ciemności.
- Już zawsze będziesz
milczała, mamo? - pyta ona.
Wbijam sobie paznokcie w dłoń.
Minęło tyle lat, ona jest już
dorosła. Za późno na takie
zwierzenia. Zawsze było za
późno, nawet tamtego dnia... Nie
wiem, czy miałam rację. Z nikim
o tym nie rozmawiałam, bo
przecież nikt nie wiedział. Poza
Jerzym. A Jerzy...
Wtedy w szpitalu maltańskim
jego żona powiedziała:
- Juruś - bo wyglądało, że jej
nie zauważył.
Właśnie wyszedł z sali
operacyjnej w fartuchu
poplamionym krwią.
Tak się zbiegły nasze losy,
tak się ze sobą poplątały.
Gdybym go nie odszukała, być
może moje stosunki z Ewą
inaczej by się ułożyły. Miała
jedenaście lat i patrzyła w moją
stronę. Gdy po nią pojechałam
prosto z cmentarza, była już
dziewczyną. Sztywno siedziała
obok mnie w taksówce. Spytałam,
czy cieszy się, że wraca do
domu.
- Wszystko mi jedno - odparła
wydymając dolną wargę.
Dlaczego uznałam, że moja
kulawa miłość do mężczyzny,
który nigdy by nie opuścił dla
mnie swojej rodziny, jest
ważniejsza od mojej rodziny: od
córki. Może przeczuwałam, że ja
i Jerzy nie mamy już dużo czasu.
Nie myślałam nawet o jakimś
rozwiązaniu ostatecznym, po
prostu czułam, że któregoś dnia
zostanę bez niego. To dlatego
nie chciałam tracić ani minuty.
Ale upływały mi przeważnie na
czekaniu, zamieniając się z
wolna w godziny, w dni. Kiedyś,
będąc w Poznaniu, odwiedziłam
jeden z kościołów; stał tam
zabytkowy zegar, na którym
wypisana była maksyma:
Vulnerant omnes, ultima necat.
Uderzyły we mnie te słowa...
Już sam fakt, że Jerzy do mnie
telefonuje, był jak święto. Co
więc powiedzieć o wiadomości, że
mamy dla siebie cały miesiąc.
Żona i synowie wyjeżdżają na
wczasy zagraniczne. Odprowadził
ich na dworzec i przyjechał do
mnie. Przeżyłam moment
wzruszenia, widząc go w drzwiach
z przewieszonym przez ramię
plecakiem. Tylko że tym razem
nie odchodził ode mnie, ale się
do mnie wprowadzał. Miałam więc
zminiaturyzowany obraz wspólnego
z nim życia. W łazience pod
lustrem stały jego przybory do
golenia, a na wieszaku wisiał
szlafrok. I nawet nie było
ważne, że pojawił się mężczyzna.
Nie musiałam robić takiej
przymiarki ani niczego
sprawdzać. Zawsze chodziło tylko
o niego, to do niego przylegałam
całym swoim życiem. Czułam się
szczęśliwa, starając się nie
myśleć na zapas. Starałam się
nie myśleć, że przecież jest
środek lata i miałyśmy wyjechać
z Ewą nad morze. Co mogła sądzić
o mnie moja córka, kiedy jej
zakomunikowałam, że cały lipiec
musi spędzić u sióstr. - Będzie
nam pomagała w ogrodzie -
powiedziała siostra przełożona.
- Co mogła o mnie myśleć, czy
uwierzyła w komplikacje
zawodowe? Czy nie zdradziły mnie
moje oczy?
Ten miesiąc z Jerzym przyniósł
różne niespodzianki. Z pewnym
zdumieniem stwierdziliśmy oboje,
jak dobrze jest między nami,
kiedy on nie musi się śpieszyć.
Śmiał się nawet, że mój demon
zazdrości zrobił sobie wakacje.
- Oby na zawsze - dodał z
melancholią. "Na zawsze". Dwa
zakazane słowa. Mieliśmy tylko
chwilę podarowaną przez jego
żonę, a może przez los, który
czteroosobowej rodzinie
przydzielił trzy skierowania na
wczasy. Mogłam robić Jerzemu
śniadanie, mogłam mu nalewać
kawę do filiżanki, chociaż
sarkał, po co się zrywam.
Potem, jak mu pomachałam z okna,
kładłam się jeszcze. Nasze noce.
Trudno nam było spać. Zawsze
jakoś siebie czuliśmy. Ręka
Jerzego, która przypadkiem
znalazła się w pobliżu, gładziła
moje biodro, udo, zagłębiała się
w moją wilgoć i ciepło. A ja
strząsałam z siebie resztki snu,
wydana na łaskę naszej miłości.
Miłości trudnej. Pełnej cienia,
który kładł się na niej w
chwilach największego oddania.
Nasze szczytowanie, jakoś lubię
to słowo, miało w sobie coś
bolesnego, jakbym w ostatniej
chwili zdołała dodać szczyptę
swoich pretensji i smutku. Bo
uważałam, że ten mężczyzna
należy tylko do mnie, chociażby
przez cud, który się zdarzył.
Odnalazłam go. Może dlatego tak
zachwycił mnie Witek ze swoim
radosnym seksem. Widziałam nad
sobą jego uszczęśliwoną twarz i
to było jakoś zaraźliwe. My z
Jerzym mieliśmy swoją historię,
te wszystkie rozdzielające nas
lata, mój żal do niego i jego
żal do mnie, że nie widzę tego,
co najważniejsze. A
najważniejsze jego zdaniem było
to, że od czasu do czasu możemy
być razem.
- A te "międzyczasy" beze
mnie, czym są dla ciebie?
- Rutyną - odpowiadał.
- Ja, to też już rutyna.
- Ty nie, Anno.
Brał w swoje dłonie moją twarz
i to powinno mi wystarczyć, bo
przecież znając go, wiedziałam,
że nie jest prawie zdolny do
takich gestów. To
było wyznanie
miłości, która do mnie
przemawiała jednak zbyt cichym
głosem. Ja chciałam jej
nieustannego krzyku. Być może
byłam niesprawiedliwa. Jerzy,
decydując się na podwójne życie,
brał na siebie coś nieporównanie
trudniejszego. Nigdy nie był
wierny żonie, ale swój dom
traktował śmiertelnie serio.
Różne romanse niczym mu nie
groziły, ja byłam zagrożeniem.
Dręczyłam tego człowieka o
niełatwym losie i w żadnym razie
nie byłam tym wytchnieniem,
którego mógłby szukać. Miałam
żal, że nie pyta o Ewę. A czy ja
pytałam o jego synów? Nie
rozumiałam, że to nie mieściło
się w kole, które nasz wspólny
los zakreślił. Za każdym razem
musieliśmy z niego wyjść, by
potem powrócić. I tylko my dwoje
mogliśmy to zrobić, bo w żadnym
miejscu nie było przerywanej
linii. Środkową naszego koła był
z pewnością wyjazd na tydzień w
lasy augustowskie. Ktoś ze
znajomych Jerzego miał tam letni
dom. Po raz któryś przyroda
triumfalnie wkraczała w moje
życie. Drewniany dom z werandą
na skarpie, w dole jezioro ujęte
w klamry sitowia, piaszczyste
zejście zakończone pomostem na
palach. Wieczorna cisza, dookoła
sztywno wyprostowane sosny.
Jerzy skrobiący na pomoście
ryby, które usmażymy na kolację.
Pod stopami mam nagrzany
osypujący się piasek. Podchodzę
bliżej, on podnosi głowę:
- No, moja Damo Kier...
I nagle przypominają mi się
syberyjskie sianokosy. Fiodor
Aleksiejewicz wynajął mnie
kołchozowi, miał dostać w zamian
dodatkowy przydział siana.
Pojechaliśmy dwiema
ciężarówkami. Ja trzymałam się
mojego gospodarza. Nastia,
ubrana w kraciastą flanelową
bluzę i drelichowe portki, nie
straciła nic ze swojego wdzięku,
był to chyba jedyny przypadek,
kiedy strój potrafiący zrobić z
każdej kobiety potwora, tutaj
jakoś się "układał". Przyglądała
mi się spod oka, jakby badając
sytuację. Czy jestem jej
rywalką, czy też można nie brać
mnie pod uwagę. Dama Pik i Dama
Kier - pomyślałam z
rozbawieniem, tym bardziej, że
dobrze znałam ułożenie kart i
wiedziałam to, czego tamta nie
chciała wiedzieć, że Walet Karo,
którego obstawiałyśmy, należał
do nieobecnej Damy Trefl... Te
sianokosy trwały dziesięć dni.
Najpierw kosiło się bezkresne,
pachnące ziołami łąki, potem
przerzucało się grabiami siano,
a na koniec formowało się kopki.
Mieszkaliśmy w szałasach, ja
zajmowałam jeden z Fiodorem
Aleksiejewiczem. Zawsze pierwsi
odłączaliśmy od tamtych, mimo że
chętnie bym została, bo było
wesoło. Dziewczyny przekomarzały
się z chłopakami, popijało się,
ktoś wyciągał harmoszkę. Ale
kiedy Fiodor Aleksiejewicz
podnosił się, był to dla mnie
znak. Do późna słyszałam śmiechy
i śpiew. Te pieśni na głosy,
ciągnące się kilometrami...
Ostatniej nocy przed odjazdem
(rano miały przyjechać
ciężarówki) wypito cały zapas
samogonu, do naszego namiotu
przyszła Nastia. Jedno, co
mogłam zrobić, to udawać, że
śpię. Fiodor Aleksiejewicz nawet
tego nie musiał, spał naprawdę,
dając głośny dowód. Ona
przysunęła się do niego i
rozpięła bluzkę. W mroku
zajaśniały jej duże piersi. Na
jednej z nich Nastia położyła
rękę Fiodora Aleksiejewicza,
tylko przez chwilę była
bezwładna, i już wiedziałam, że
znowu zostanę przymusowym
świadkiem jego amorów. Trudno go
było zresztą winić, był tak
pijany, że go musiałam
zaprowadzić do namiotu, bo mu
się pomyliły kierunki. Teraz
przyciągnął dziewczynę żelaznym
uchwytem ramion. Nastia ze
śmiechem zdjęła mu koszulę,
potem zabrała się za spodnie.
Ich ciała przywarły do siebie,
by rozpocząć te gorączkowe
poszukiwania i ucieczki. Dwoje
młodych, pięknych ludzi o parę
metrów ode mnie mocowało się
jakby w śmiertelnej walce. W
pewnej chwili Fiodor uniósł się
na rękach i w świetle księżyca
zobaczyłam jego twarz. W jej
wyrazie było coś tak
bezwzględnego, że się
przestraszyłam. Ciężkie powieki
zakrywały oczy, a pogrubiałe
rysy czyniły ją jakby mniej
ludzką. Pomyślałam, że nie znam
tego człowieka, który na granicy
własnego spełnienia gotów byłby
zabić. To nowe doświadczenie
mogłoby jeszcze bardziej oddalić
mnie od mężczyzn, gdyby nie
nagła zmiana sytuacji. Fiodor
prawie nie umiał udźwignąć
swojego orgazmu. Zmiękł, wtulił
głowę w ramię dziewczyny,
dławiąc się jakby dziecięcym,
kwilącym łkaniem. Było to tak
zdumiewające, że uniosłam się na
łokciu. Nastia trzymała go w
swoich ramionach szepcząc
uspokajająco: - No Fiedeńka,
kochany... dobrze już...
dobrze...
On nagle poderwał się, jego duże
ciało prawie wypełniło namiot.
Chwycił Nastię za ramiona,
zmuszając ją, by usiadła. Potem
zapiął jej bluzkę i powiedział:
- Dam ci jedną radę, Nastia,
nigdy nie narzucaj się
mężczyźnie!
Uciekła z płaczem, a on
układając się do snu, rzekł, na
wpół do siebie, na wpół do mnie:
- Suka przeklęta, nie da się
człowiekowi wyspać.
Przysięgłam sobie wtedy, że i
ja skorzystam z tej rady. I -
jak dotąd - raz tylko o tym
zapomniałam. Tak się zajęłam
sobą w całkiem nieważnej
sprawie, tak chciałam tę sprawę
podnieść we własnych oczach, że
nie dostrzegłam w porę, iż ta
druga strona nie ma więcej
ochoty. "Czy... my się już nie
przyjaźnimy?" - spytałam naiwnie
i otrzymałam wykrętną odpowiedź.
Moja miłość własna długo nie
mogła tego przeboleć. Tylko, czy
ja siebie dostatecznie kochałam?
Nie wiem. Zwykle bywałam sobą
zdziwiona.
...to był początek butelki,
więc nastrój między nami panował
liryczny. Drzwi na ganek były
otwarte i wpadały przez nie
nocne odgłosy lasu, które w
pewnej chwili zagłuszyły kroki.
I co ja zrobiłam? Wcisnęłam się
w kąt i nakryłam się wszystkim,
czym się dało: kocem, plecakami,
znalazło się nawet krzesło.
Jerzy wyszedł na ganek, z kimś
rozmawiał, a kiedy wrócił miał
trudności z wyciągnięciem mnie
zza mojej barykady.
Śmiał się.
- Masz mnie, maleńka -
powiedział - przy mnie nic ci
nie grozi. Znam taki jeden
śmiertelny chwyt, chwyt wilka...
- Przy tobie zostałam
zgwałcona i płacę za to całym
swoim życiem! - wybuchnęłam.
Pierwszy raz między nami
pojawił się ten temat.
Zobaczyłam w jego oczach coś
obcego.
- Podziękuj swojej
przyjaciółce, Wierze Iwanownie -
wycedził.
- Co ona ma z tym wspólnego?
- Wybrałaś sobie towarzystwo.
Nie znam większego ścierwa od
niej. A żyję już trochę na tym
świecie.
- Gdybyś mnie wtedy nie
odtrącił...
- Czy ty nie rozumiesz, że to
była zemsta! Nie mogli jej
dosięgnąć, posłużyli się tobą.
Patrzyliśmy na siebie jak
obcy.
- Ale ja... nigdy już nie będę
wiedziała, jak to jest...
Urwałam, dusiły mnie łzy.
- O ile wiem, Wiera już
wcześniej wprowadziła cię w
życie - powiedział zimno.
Uderzyłam go w twarz i
uciekłam na górę. Płakałam w
poduszkę, a on nie przyszedł.
Jak zwykle pierwsza musiałam
wyciągnąć rękę.
- Pani Ewo - pyta psycholog -
czy pani się nie boi, że to
wszystko w pewnym momencie
stanie się czymś nieodwracalnym?
Przecież każdy pani ruch to
samobójstwo rozłożone na raty?
- Boję się, wszyscy się boją
śmierci - odpowiada ona - ale
czasami myślę, że to mogłaby być
ulga...
- I ja tak czasami myślę.
Gdzieś się zgubiła po drodze
moja ciekawość życia, która nie
pozwoliła mi rezygnować.
- Jestem na Łubiance -
powtarzałam sobie - no, to
jestem.
Moja cela była tak niska, że
mogłam tylko leżeć albo
siedzieć. Wtedy też musiałam
pochylać głowę. Cela
przypominała piec chlebowy, ale
nie pachniała chlebem tylko
cementem i kurzem. Ten zapach
długo pamiętałam, przychodziło
mi też do głowy, że tak może
pachnieć śmierć. Można
powiedzieć, że z Łubianki
wyniosłam przede wszystkim
wrażenia węchowe. To, że mogę
wyjść, rozprostować kości, już
było powodem do zadowolenia. Nie
wiedziałam dokąd mnie prowadzą,
ale byłam pewna, że to nie
będzie ślepy mur, pod którym
wykonuje się egzekucje, prawie
pewna... Wprowadzono mnie do
jakiegoś pomieszczenia, gdzie
stał tylko stół i dwa krzesła.
Jakiś czas byłam tam sama, potem
innymi drzwiami wszedł młody
mężczyzna o przyjemnej twarzy.
Uśmiechnął się do mnie i, ku
mojemu zaskoczeniu, powiedział
po polsku:
- Odpoczęła pani po podróży?
Patrzyłam na niego bez słowa.
- Jest pani zdenerwowana? Czy
ja aż tak źle wyglądam?
- Za dobrze - wyrwało mi się.
Znowu się uśmiechnął.
- A pani myślała, że to już
Azja?
Wyjął złotą papierośnicę,
chyba złotą, i podsunął mi.
- Dziękuję, nie palę.
- Poprosiliśmy was tutaj -
powiedział, przypalając sobie
papierosa - żeby wam się lepiej
przyjrzeć. Jesteście
przedstawicielami narodu, z
którym zawarliśmy przymierze, a
kto, jak nie młodzież, najlepiej
się nadaje do jego
reprezentowania...
- Myślałam, że pan jest
Polakiem.
W jego wzroku pojawiło się coś
bardzo niedobrego po moich
słowach, na chwilę, na mgnienie,
potem znowu się uśmiechnął, ale
ja poczułam się znacznie lepiej.
- Powiedziała pani, że nie
lubi, jak ktoś do niej
przychodzi - ciągnął psycholog -
a co pani robi wieczorem?
- Dzisiaj?
- No... nie, wieczorami...
- Często siedzę po ciemku -
odpowiada Ewa - żeby z okna nie
było widać światła.
- Dlaczego unika pani ludzi?
- Nie unikam, po prostu... -
zastanawia się chwilę - sama
tego nie rozumiem. Bez powodu
zbiera mi się na płacz i czuję
taki dziwny skurcz serca. To nie
boli, ale...
- Ale co?
- Jest to nieprzyjemne
uczucie.
- Może je pani do czegoś
przyrównać?
Ewa zastanawia się.
- Nie... nic mi nie przychodzi
do głowy.
- Proszę spróbować - nalega
psycholog.
- No, to jest skurcz...
Dziwnie się czuję, słuchając
tego. Skurcz serca... czy ja
umiałabym to jakoś precyzyjniej
określić. To jest coś pomiędzy
rozpaczą a obojętnością, serce
odczuwa się jako mięsień, który
się zacisnął. To nie boli,
ale... przecież ja tak kiedyś
powiedziałam do Aksinii, użyłam
dokładnie tych samych słów. A
ona pokiwała głową i odrzekła:
"To minie." - Co teraz odpowie
ten bałwan. Co mądrego rzuci ze
swojej katedry.
- Lubi pani swoje mieszkanie?
- słyszę jego głos.
- Tak, bardzo je lubię. To
taki azyl. Nie wiem, co bym
zrobiła, jakbym nie miała tego
kąta. Jak nie śpię, jak nie mogę
spać, cieszę się, że mnie nikt
nie obserwuje... najgorsze, że
muszę w nocy jeść. Zrywam się,
idę do lodówki, a potem wkładam
dwa palce do gardła. To takie
upokarzające...
Coś się w niej zmieniło, nasze
rozstanie po jej liście coś jej
musiało uświadomić na własny
temat. Zniknął zwykły odruch
buntu wobec wszystkiego, co ja
mówię i co mówi psycholog. Może
ten telefon do mnie kosztował ją
więcej, niż myślę. Jeżeli tak
jest, to jego wina. To on cały
czas eksperymentuje na naszym
życiu. Instynktownie czułam, że
powinnam tam pojechać. To było
oczywiste, że ona sobie nie
poradzi. Z chorobą, ze studiami,
z dzieckiem. Znowu ją zostawiłam
samą, ale tym razem zrobiłam to
dla niej. Nigdy się nie dowie,
jaką to było ofiarą, że nie
zapukałam do jej drzwi. A teraz
ona coś ze sobą przegrała i nie
wiadomo, jaki to będzie miało
wpływ na nasze życie...
- Pani Ewo - mówi psycholog -
musi pani pomóc swojej matce.
- Ja? Mamusi? - dziwi się.
- Ona potrzebuje pani pomocy.
Słucham tego i nie wierzę
własnym uszom.
- Przecież to ja jestem od
niej zależna - oboje teraz
zmienili mi osobę na tę trzecią
- to ja jej nie daję żyć.
Czasami mi jej strasznie żal.
Wiem, jak bardzo jest sama...
unieszczęśliwiam ją... Tak bym
chciała skończyć z tym
bisacodylem, bo to ją
najbardziej zabija... ale nie
mogę... próbowałam tyle razy...
Co to za nowe metody, będą
rozmawiali o mnie jak o drogiej
nieobecnej, podczas gdy ja tu
siedzę. Co on znowu wymyślił.
Nie, to jest niebezpieczny
człowiek. Jeżeli nie może pomóc,
nie powinien przynajmniej
szkodzić i to za ciężkie
pieniądze. Stan Ewy bardzo mi
się nie podoba. Sposób, w jaki
mówi o sobie... Boże, do czego
myśmy doszły. Obie żyjemy w
nieustannym lęku. Czy to
możliwe, żebym jej go
przekazała...
- Obserwowałem pani matkę w
czasie tej waszej przerwy...
- Może ja jednak wyjdę? -
pytam lodowato.
On spogląda na mnie z naganą,
ale udaję, że tego nie widzę.
Dlaczego odczuwam opór przed
mówieniem o Ewie, przecież Jerzy
zawsze mi dobrze radził. W moich
sprawach zawodowych parę razy
ustrzegł mnie przed omyłką.
Omawialiśmy każdą propozycję, on
czytał scenariusz, potem mówił
swoje. Raz wręcz nie pozwolił mi
zagrać w filmie, który potem
okazał się gównem.
- Nie wolno, Anno - mówił -
zeszmacić sobie nazwiska.
- No wiesz, gdyby aktor chciał
grywać w samych arcydziełach,
przestałby w końcu być aktorem.
- Nie - kochaneczko - nie uda
ci się oszukać własnego życia.
A czy go w końcu nie
oszukałam? Nie umiem nawet
powiedzieć, kim teraz jestem.
Matką Ewy? Babką Antka? Lekko
zapomnianą aktorką? Kim ja
jestem? Siedzę na swoich lękach
jak kura na jajach i tylko
patrzę, który to się wykluwa,
ten gułagowy, czy ten z pieca
chlebowego, czy jeszcze inny, na
przykład z ulicy Rakowieckiej
37a. Bo w końcu tam trafiłam po
moim długim, bardzo długim dniu
powrotu. Nie wiedziałam, dokąd
mam pójść. Mogłabym starać się
odszukać jakichś znajomych
ciotki, ale nie wiedziałam, jak
by to przyjęli. Ona uciekła za
granicę, ja wróciłam z Rosji.
Wszystko niemiłe. Kim byli ci
ludzie teraz, ci wszyscy
adwokaci i profesorowie, którzy
przychodzili do niej na brydża.
Jeżeli zmienili poglądy, nie
miałam po co pukać do ich drzwi,
a jeżeli ich nie zmienili, sami
mieli wystarczające kłopoty. Nie
mogłam zwalać się komuś takiemu
na głowę ze swoimi kłopotami i
jeszcze w dodatku z gułagowym
dzieckiem. Jeden jedyny raz tak
pomyślałam o Ewie, wtedy na
ulicy Kruczej przed domem, w
którym swego czasu mieszkała
moja ciotka. No więc
zawędrowałyśmy do lokalu
Polskiego Czerwonego Krzyża.
Panie były bardzo miłe, ale
niewiele mogły zrobić dla mnie i
dla mojej córki. Najwyżej mogły
odszukać nam kogoś z rodziny.
Pomyślałam o rodzicach, ale to
nie był czas na powroty w
przeszłość. Ja musiałam nauczyć
się nowego kroku, jakim chodzili
teraz ludzie po warszawskich
ulicach. Był to krok robotniczy,
szybki i zdecydowany. Ale zanim
miałoby do tego dojść, czekała
mnie kwarantanna, o czym nie
miałam pojęcia. Schyłek dnia
zastał nas z powrotem na dworcu.
Siedziałam na ławce, Ewa spała z
głową na moich kolanach.
Podszedł do nas patrol. Zażądał
dokumentów. Podałam swoje
"papiery". Patrol papiery
przewertował, po czym mi
zwrócił. Chyba się trochę
zdrzemnęłam, bo kiedy ktoś wziął
mnie za ramię, przestraszyłam
się. Miałam przed sobą dwóch
cywilów w płaszczach z
podniesionymi kołnierzami, znak
rozpoznawczy bezpieki na całym
globie. Poprosili grzecznie,
abym obudziła dziecko i udała
się z nimi na krótką rozmowę.
Parę rzeczy trzeba wyjaśnić.
Przemknęło mi przez myśl, że
chyba po raz drugi nie zawiozą
mnie na dworzec, bo już tu
jestem. Ale to był oczywiście
przebłysk wisielczego humoru.
Posłusznie obudziłam Ewę, która
zaczęła trzeć oczy i popłakiwać.
Wkrótce miała się znaleźć w domu
dziecka, a ja w wygodnej
pięcioosobowej celi...
Wieczorem dzwonię do
psychologa. Prowadzimy ostrą
rozmowę.
- Rezygnuje pani z kontraktu?
- pyta w jakiejś chwili.
- Sądzę, że byłoby to panu na
rękę. Doprowadził pan moją córkę
do stanu załamania
psychicznego...
Słyszę jego śmiech.
- Nie ma w tym nic śmiesznego
- stwierdzam lodowato.
- Owszem jest. Kiedy
rozmawialiśmy pierwszy raz,
powiedziała pani, że córka
przeżywa załamanie psychiczne...
- Nie przypominam sobie, żebym
tak powiedziała. To pan
powiedział, że to przypadek
ciężkiej
depresji.
- I chyba się nie myliłem.
- To Anorexia nervosa, proszę
pana, z klasycznymi objawami. Na
Zachodzie leczy się takich ludzi
w specjalnych klinikach
psychiatrycznych, ale my żyjemy
na dzikim zachodzie i na tym
polega dramat... nie stać mnie
na leczenie córki za dolary...
- I tak nic by to nie dało.
Będzie chora, dopóki nie odzyska
swojego życiorysu. Dotąd będzie
wisiała na pani życiu i będzie
czerpała z niego...
- Jad, chciał pan powiedzieć.
- Mniej więcej.
- Pan jest... pan jest
zarozumiałym doktorkiem, który
wymyślił teorię powtarzalności
losu i uparcie się tego trzyma.
Może powinien pan zmienić zawód
i zająć się wróżeniem. Też dobre
pieniądze.
- Chce mnie pani obrazić, pani
Anno, a to chyba nie o to tu
chodzi.
- Właśnie nie wiem, o co tu
chodzi.
- Chcę pomóc wam obu.
- Prosiłam, żeby pan pomógł
jej. Ale pan zaczyna szkodzić.
- Jestem tylko bezsilny wobec
blokady, która istnieje w pani.
- Nie mówmy o mnie.
- Wszystko jedno, o której z
was! - wybucha. - Jesteście jak
siostry syjamskie. Macie
zrośnięty los.
- Boję się o nią. Jest tam
sama z dzieckiem... nie wiem, co
może jej przyjść do głowy.
- Nic się nie zmieniło, pani
Anno, stoimy w miejscu. Córka
podjęła próbę, która jej nie
wyszła. I wróciła do punktu
wyjścia, czyli do pani. To nie
od niej, to od pani wszystko
zależy.
Więc mam już czterdzieści lat
i ani jednego siwego włosa, w
moim przypadku byłby to włos
matowy, bo jestem bardzo jasna,
ale nie ma go. I nie wiem, czy
jest to powód do radości. Coś
się zacięło w tym odmierzaniu
lat, za którym postępuje
starzenie się oczu, skóry.
- Masz oczy dziecka, Anno -
powiedział kiedyś Jerzy.
Może to jest ta tajemnica,
błąkająca się we mnie duszyczka
dziecka miesza szyki biologii.
Piersi mam ciągle młode, a skórę
na udach napiętą.
- Twoja skóra, to twoja
biżuteria - powiedział Jerzy,
ten znawca kobiet.
A może to znak Zodiaku: Ryby,
nie daje mi się zdecydować, czy
iść w starość, czy cofnąć się
raczej ku młodości i przeżyć ją
od początku, tym razem po
ludzku. Znak Ryby. Straszny
znak. Wszystko jest podwójne,
niejasne, senne. Wieczna
szarpanina, niepewność.
Czterdzieści lat... powinnam
już przejść na drugą stronę
góry, która będzie mi zasłaniała
słońce. Tak mi się wymyśliło, że
starość to dążenie w stronę
cienia. A ja stoję ciągle w
pełnym słońcu. Oślepia mnie,
muszę mrużyć oczy. Tylko, po co
ja w nim stoję, skoro nie jest w
stanie mnie ogrzać.
Moja miłość też jest już
cieniem...
...leżę na pomoście, gdzieś
pode mną pluszcze woda, podmywa
drewniane pale. Słońce i wiatr
troszczą się o moją skórę i ta
ich troska jest jedną z
większych przyjemności, jakie
znam. Unoszę nogę, tę ze zdrową
stopą. Tak zawsze myślę: zdrowa
stopa, kaleka stopa. Więc unoszę
nogę, oglądam łydkę, naprężam
mięśnie, potem je zwalniam. Ten
przegląd wypada dobrze, a nawet
bardzo dobrze. Natura dała mi
tak wiele, idealny kształt nosa
i idealny kształt łydki, może
dlatego nie chce zbyt szybko
zepsuć.
Słyszę kroki, więc na wszelki
wypadek unoszę się na łokciach.
To Jerzy. On też jest nagi, ale
swój egzamin z pełnego słońca
zdaje gorzej niż ja. Widać
wszystkie załamania i zmarszczki
na skórze, nawet gładkość tej
skóry wydaje się podejrzana.
Włosy na pięknej, szerokiej
piersi są siwe. Stoi nade mną i
nagle widzę to jego wznoszenie
się, powstawanie. W tym momencie
gotowa jestem uznać przewagę
mężczyzny nad kobietą.
- Komedia skończona - mówi
podniesionym głosem - dalej
bawcie się panie same.
- Nie może jej pan tak
zostawić! Teraz, kiedy sobie
gorzej radzi. Ja... ja wam nie
będę przeszkadzała.
- Żeby jej pomóc, muszę zacząć
od pani. Mówiłem to już tyle
razy, że nie chcę się powtarzać.
Żegnam, pani Anno!
- Proszę nie odkładać
słuchawki! Przecież obowiązuje
pana jakaś etyka zawodowa.
- Nie będę walił głową o mur.
Mam już dostatecznie dużego
guza.
- I może ja go panu nabiłam?
- Żeby pani wiedziała.
Panicznie boi się pani
uniezależnienia się córki i
zrobi pani wszystko, żeby ją
przy sobie trzymać. W tej
sytuacji naprawdę nie jestem wam
potrzebny.
Boję się uniezależnienia się
ode mnie Ewy? Przecież ja na to
czekam, chociażby przez wzgląd
na Antka. Jeżeli w ciągu tych
tygodni rozłąki zachowywałam się
tak, jak się zachowywałam, to
tylko dlatego, że bałam się o
nich. Nie wiedziałam, jak sobie
radzą. Jak ona sobie radzi.
Zawsze boję się, że nieumyślnie
zrobi mu krzywdę albo że on
zrobi sobie krzywdę na jej
oczach. Przecież Antek to
szalone dziecko, pędzi głową
naprzód. Wystarczy, że Ewa się
odwróci. Może znaleźć się przy
oknie... Gdyby ona była zdrowa,
niebezpieczeństwo byłoby
mniejsze, ale ona zawsze jest
lekko przyćmiona, zajęta swoim
problemem, który godzinami więzi
ją w łazience. Wszystko jedno,
czy przed lustrem, czy na
sedesie. Nikt nie mógłby
wymyślić gorszej kary na wyrodną
matkę, niż oglądanie jej na co
dzień w innym wydaniu. W
innym... przecież on uważa, że
to jest to samo wydanie, ale
nikt nie powiedział, że ma
rację. On chce używać skalpela,
a ja uważam, że zbyt dużo
uczyniono cięć na moim życiu.
Trzeba szukać innego
rozwiązania, jeszcze nie wiem
jakiego. W końcu mam prawo być
babką, nikt mi nie może tego
prawa odebrać. Co to za pomysł,
żeby rozdzielać mnie z rodziną.
To nie byłoby dobre wyjście, jak
nie było dobrym wyjściem
milczenie po liście Ewy. Antek
zapłacił za to zapaleniem
oskrzeli, Ewa depresją, a ja...
Może i dobrze, że ten kontrakt
się wreszcie rozwiązał. I że to
on go zerwał. Potem mogłabym
żałować jakichś moich pochopnych
decyzji. Mogłabym myśleć, że źle
postąpiłam.
Zmęczyły mnie te rozmowy. I
właściwie nic nie pomogły. Ewa
truje się dalej. Teraz trzeba
znaleźć psychiatrę z prawdziwego
zdarzenia. Może nawet za
granicą. Gdyby udało się ją
umieścić w specjalnej klinice...
Tylko to straszne pieniądze.
Niewyobrażalne, zważywszy, że w
mojej portmonetce tak często
świeci dno. Jedyną osobą, która
mogłaby pomóc, jest ciotka. W
końcu jest moją jedyną żyjącą
krewną, a tu chodzi o życie
mojej córki. Ale jej pomoc jest
czymś tak samo niewyobrażalnym,
jak te mityczne dolary.
Odwiedziłam ją w
sześćdziesiątym trzecim roku.
Wreszcie się na to zdobyłam. Po
śmierci Jerzego nie musiałam już
siedzieć kamieniem w domu przy
telefonie. Ta piekielna skrzynka
straciła nade mną moc, mogła się
już psuć do woli i nie robiło to
na mnie wrażenia. Przedtem jej
milczenie było katastrofą. Dla
kogoś innego to był tylko brak
sygnału w słuchawce, dla mnie
brak kontaktu z Jerzym. Tak do
tego przywykłam, że mam być w
domu i czekać, że śpieszyłam się
nawet z cmentarza, dopiero przy
bramie dotarło do mnie.
Zwolniłam kroku i zmieniłam
plany. Pojechałam do Ewy pod
Warszawę, a właściwie, jak się
miało okazać, po Ewę. Kazałam
jej się zaraz pakować. Siostry
patrzyły na mnie ze zgorszeniem,
zabierałam córkę w środku roku
szkolnego i to bez uprzedzenia.
Ona musiała wrócić, bo byłyśmy
już tylko dwie. Ale... było już
parę lat za późno.
Kiedy Wala przywiozła je w
lecie, miało już normalne włosy,
a na czubku głowy kokardę. Było
bardziej podobne do dziecka i
musiało wiedzieć o tym, bo
zmienił się wyraz jego oczu. Od
progu pobiegło w wyciągnięte
ramiona Aksinii, która klęczała
na podłodze. Było w tej scenie
coś biblijnego, ale pomyślałam,
że gdyby tak to potraktować,
należałoby mówić o przeklętej
Matce Boskiej i przeklętym
dzieciątku... Dziecko objęło ją
za szyję, ale jego oczy wyraźnie
mnie szukały. Gdybym wtedy
potrafiła wyciągnąć rękę. Ono
już było gotowe do jakiejś
między nami zgody. To ja
zmarnowałam te wszystkie okazje.
I tę najważniejszą - w lesie.
Pojechaliśmy furmanką
na jagody.
Do lasu było około dwudziestu
kilometrów, nasza lepianka
leżała na pustkowiu, sporo za
kołchozem, i z lotu ptaka musiała
wyglądać jak kupka żółtego
piasku przy drodze. Oni wszyscy
porozchodzili się, a ja
położyłam się na mchu i z rękami
pod głową obsewowałam
rozkołysane wierzchołki drzew na
tle nieba. Chmury płynęły
leniwie w nieznanym kierunku.
Było mi dobrze. I nagle
zobaczyłam dziecko. Szło w moją
stronę, szybko więc zamknęłam
oczy. Przykucnęło przy mojej
głowie, chwilę tak trwało, a
potem uczułam dotknięcie małej
ręki. Ta ręka obrysowała mi
kształt nosa, ust, dotknęła
moich policzków, a potem powiek.
Może dlatego, że nie widziałam
dziecka, kontakt z nim po raz
pierwszy nie był przykry. Mała
ręka na mojej twarzy obudziła we
mnie jakby ciekawość, po raz
pierwszy był to między nami tak
bliski kontakt fizyczny. Co je
pchało w moją stronę? Instynkt?
Słowa kobiet, które wskazywały
na mnie jako na matkę... Nie
byłam wtedy zdolna do żadnego
cieplejszego gestu. Nie mogłam
otworzyć oczu i uśmiechnąć się
do tego stworzenia, które
okoliczności uparcie stawiały na
mojej drodze. Stworzenie, to
chyba dobre słowo. Wtedy to
przecież nie była jeszcze dla
mnie w pełni istota ludzka. Może
już w tej wersji z kokardą na
czubku głowy byłabym w stanie ją
za taką uznać. Może. Nie wiem.
Ono, to było coś, co w
przerażający sposób łączyło się
z tamtą sprawą. Kiedy chwyciły
mnie bóle, odczułam to jako
powtórzenie wigilijnego
wieczoru. Silny chwyt
niewidzialnych rąk w okolicy
pasa, potem kopniak w sam środek
brzucha, potem łamanie kości
miednicy. Klęczałam na podłodze
z uczuciem, że muszę przeżyć
tamto jeszcze raz, tylko bez
znieczulenia, jakim wtedy był
szok. Po raz drugi byłam
brutalnie gwałcona, tym razem
przez naturę, która nie
troszcząc się o mnie, wyrywała z
mojego wnętrza to niechciane
życie. Co mogłam ofiarować
takiemu dziecku? Gdy Wiera
trzymała je w rękach oblepione
moją krwią, pragnęłam tylko
jednego: żeby jak najprędzej je
zabrała z moich oczu.
Nikt nie może mówić o mojej
winie. Tylko ja bym mogła,
gdybym potrafiła wrócić do
naszych początków z Ewą. Ewa
zaczyna się dla mnie gdzieś
pomiędzy warszawskim dworcem a
ulicą Kruczą, bo tam właśnie
nadałam jej imię mojej matki.
Po raz pierwszy leciałam
samolotem na zaproszenie ciotki
do Londynu. Wisząc w podłużnej
kabinie, gdzieś nad kanałem La
Manche, myślałam, jak dziwnie
się to wszystko układa. Oto
jestem teraz pasażerką jak ci
wszyscy ludzie zapatrzeni w
okrągłe okienka, drzemiący,
przeglądający gazety. Odbywam z
nimi swoją kolejną podróż
krajoznawczą zaiste w
luksusowych warunkach. Podają mi
sok pomarańczowy z miłym
uśmiechem, informują o
wszystkich szczegółach podróży.
Podają dokładny czas, wysokość,
temperaturę na zewnątrz
samolotu.
- Minus pięćdziesiąt stopni -
mówi z uśmiechem stewardesa; ten
uśmiech wyczuwa się przez
mikrofon, do którego przemawia.
- Ale temperaturka - słyszę
gdzieś z boku - wystawić ucho,
odmroziłoby się...
To zależy - myślę, ale nie
mówię tego głośno. Po co
zaczynać rozmowę. Odbywałam już
inne podróże, gdzie nikt mnie
nie informował ani o ich celu,
ani o długości trwania.
Ciotka powitała mnie na
lotnisku. Wyglądała jak typowa
angielska lady. Odpowiednia
mina, odpowiednia fryzura,
łagodna fala trzymająca linię
nad karkiem. Tak jak przed wojną
ciotka była idealną żoną dla
polskiego generała, tak teraz
świetnie sobie poradziła z nowym
wcieleniem. Jak pobyłam z nią
dłużej, zauważyłam jeszcze jedną
zdolność: przeistaczania się.
Otóż do Londynu przeniósł się
warszawski stolik brydżowy
ciotki, kiedy pojawiał się u
niej, ona stawała się wdową po
generale i po przedwojennej
Polsce. Zauważyłam, że wstydzi
się siostrzenicy, która
przyjechała stamtąd, tym
bardziej że nie mogłyśmy się
porozumieć. Jako dziecko
kochałam ją i ona mnie kochała,
teraz rozdzieliły nas
doświadczenia osobno spędzonych
lat. Czułam się osamotniona po
śmierci Jerzego, potrzebowałam
bliskiego z kimś kontaktu, więc
mimo że dostrzegałam te
wszystkie zmiany, opowiedziałam
jej o gułagu. I o Ewie.
Opowiedziałam jej prawdę o
swojej córce. Może pozostało mi
to z dzieciństwa, to jej
przecież, a nie matce
zawierzałam swoje dziecinne
tajemnice. Ale nie byłam już
dzieckiem, a ona tamtą młodą
kobietą, którą życie traktowało
tak łaskawie. Chwalono ją za
urodę, za inteligencję. Była
uwielbiana przez męża i
przyjaciół, ciągle dostawała
kwiaty. Bez okazji, chociażby za
to samo, że w ogóle istniała. A
tutaj, w ponurym mglistym
Londynie, telefon milczał całymi
dniami, a stolik, jak już się
pojawiał, nie był tym
warszawskim. Partnerzy ciotki
też zamienili swój los na inny,
ich zdaniem gorszy, niegodny ich
aspiracji. Więc to był błąd, ta
moja spóźniona spowiedź. Kiedy
szłam z dworca na ulicę Kruczą,
prowadząc Ewę za rękę, gotowa
byłam opowiedzieć ciotce każdą
historię, byle nie prawdziwą. A
teraz miałam dziwną potrzebę
odkrycia przed nią tajemnicy.
Słuchała mnie z uprzejmą, taką
bardzo angielską miną, a mimo to
mówiłam i mówiłam, aż w końcu
przestałam. Ona spojrzała na
zegar.
- Pora na herbatę - rzekła.
W czasie mojego
dwumiesięcznego pobytu nigdy już
nie wróciłyśmy do tego tematu.
Raz jeden, rozważając moje
pozostanie na stałe,
powiedziałam, że nie wiem, jakby
się do takiej zmiany odniosła
moja córka. Ona spojrzała na
mnie ze zdumieniem.
- Chciałabyś zabrać tu tę
Rosjankę? - spytała.
Wtedy zrozumiałam, że nigdy
się już nie zrozumiemy. Chociaż
obie bardzo tego chciałyśmy.
Któregoś wieczoru przyszła do
mnie, jak to robiła w Warszawie,
usiadła obok na łóżku. Patrzyłam
na jej postarzałą twarz i
wydawało mi się, że odnajduję w
niej coś bliskiego. Ale to, co
powiedziała o Ewie... Żegnałam
się z nią bez żalu, a nawet z
pewną ulgą. Nie wiem, co o mnie
myślała, ale kiedy odchodziłam
za barierkę, miała łzy w oczach.
Może zrozumiała, że jest
zupełnie sama. Ja miałam chociaż
Ewę. Po tej wizycie nasza
korespondencja urwała się na
dłuższy czas. Ona co roku
przysyłała życzenia świąteczne,
niezmiennie wkładając do koperty
dziesięć dolarów. Ja też
wysyłałam jej życzenia. I na tym
się kończyło. Gdybym teraz
zwróciła się o pomoc dla córki,
czy zdobyłaby się na to, żeby
odmówić? Nie wiem. Trzy lata
temu napisałam do niej, że
zostałam babką. Nie skomentowała
tego w żaden sposób, tylko pod
życzeniami dopisała, że
otrzymała mój list. Siedziała
tam w swoim dużym domu,
gromadząc te zupełnie jej
niepotrzebne dolary. A ja,
jedyna jej krewna, z trudem
zdobywałam pieniądze na
przetrwanie. Jeden z jej
przyjaciół od stolika spytał:
- Przepraszam, a z czego wy
tam żyjecie?
A drugi roześmiał się i
powiedział:
- Przecież tam jest
urawniłowka, nie słyszał drogi
pan? Wszystkim wszystko zabrali,
potem wszystkim rozdali, w ten
sposób nikt nic nie ma, a żyje.
Nie mogłam nie przyznać mu
racji. Ale nie czułam też do
niego sympatii, chociaż był
człowiekiem z mojego świata,
który zaczynałam rozpoznawać,
gdy został strzaskany. Myślę, że
moje położenie było nawet gorsze
niż Jerzego. On czerpał ze
swojej nienawiści, na którą ja
nie umiałam się zdobyć. Można
powiedzieć, że zakorzeniłam się
w swojej miłości, a kiedy jej
zabrakło, rzeczywistość okazała
się pusta. I w tej pustce
musiałam żyć i wprowadziłam w
nią Ewę. Czasami nawet myślę, że
wybór zawodu nie był wcale taki
przypadkowy. Miałam oto odgrywać
kogoś, kim nie byłam. Ale to
zaczęło się już dużo
wcześniej...
Nie uważałam, że ciotka jest
mi cokolwiek winna, ale
nakładają mi się na siebie dwa
obrazy: kobiety pełnej czaru i
życzliwości dla innych i
manekina, który czekał na mnie
na lotnisku. Gdybym była
sprawiedliwa, musiałabym
przyznać, że jej odebrano
więcej, bo szczęśliwe życie.
Kiedy dla niej waliło się w
gruzy, ja nie miałam nawet czego
ratować, nie lubiłam swojego
dzieciństwa. Ja... to słowo było
dla mnie zawsze za trudne.
Więc ulga, że nie plącze się
ten człowiek. Nie trzeba się nad
sobą zastanawiać, można po
prostu żyć. I telefon nie jest
tylko po to, żeby umawiać się na
rozmowy, zapisywać je w
kalendarzyku, potem je
przekładać, bo ja nie mogę, bo
Ewa, bo on jest tego dnia
zajęty. Z pewnością ulga.
Pasowałaby tu ta przypowieść o
rabinie i kozie, naszym rabinem
okazało się samo życie, które
wykurzyło tę uczoną kozę z
naszego domu. Przecież on był
nie do przyjęcia, ten uśmieszek
wyższości na ustach. A nie
wiedział nic. Nic. Ewa chyba też
tak to odczuwa, bo jakoś
poweselała. Ostrożnie zaczynam
myśleć, że może coś się zmieni.
Jest prawie dobrze. Mechanizm
naszego życia jakoś się ostatnio
mniej zacina. Ewa wykupiła nawet
obiady. W kominie to zapisać!
Odbieram Antka teraz trzy razy w
tygodniu, bo ona ma więcej
zajęć. Wczoraj byliśmy w parku,
zaczynają kwitnąć bzy...
Ten spokój przed burzą... nie,
tak nie wolno myśleć. Ten
względny ład w naszych trudnych
stosunkach rodzinnych, a może ta
wiosna, sprawiły, że tęsknię za
mężczyzną...
I nie jest to ta tęsknota
związana z biologią, jest to
tęsknota związana z duszą...
Moja edukacja damsko_męska była
długa i momentami bardzo
okrutna. Życie swoimi słowami
opowiedziało mi, czym może być
mężczyzna. Dzięki Fiodorowi
Aleksiejewiczowi dowiedziałam
się, jaka jest różnica pomiędzy
miłością a seksem. Jego ramiona
obejmujące Aksinię były czułe i
delikatne, a tak brutalnie
obeszły się z Nastią. Mając pod
sobą piękne młode ciało
dziewczyny, wdzierał się w nie z
taką siłą, która biedną Aksinię
mogłaby zabić. On był zawsze
świadom jej kruchości.
Zrozumiałam to tamtej nocy w
namiocie. Trochę się zresztą
przeciw temu buntowałam, bo jak
na mnie, to wszystko działo się
za blisko, ale to właśnie miało
okazać się dobrodziejstwem.
Obcowanie z cudzą fizyczną
miłością z wolna unieważniało
wigilijny incydent i, mimo że
nigdy nie udało się to do końca,
pewne rzeczy niemożliwe stały
się do przyjęcia. Potem był
oczywiście Jerzy, ale nasze
fizyczne stosunki dużo
zawdzięczały ciemnemu
syberyjskiemu chłopu. Zdrowie i
męska siła przestały budzić we
mnie odruchowy strach. Ja chyba
nawet mogłabym się bać
Jerzego... zrozumiałam to pewnej
jesieni...
Wyrwaliśmy się na trzy dni na
Mazury, gdzie mieszkał wdzięczny
pacjent Jerzego. Był tam
leśniczym. On i jego żona
przyjęli nas serdecznie, niemal
chlebem i solą. Jerzy nie
zaprotestował, kiedy leśniczy
powiedział:
- Ale ma pan piękną żonę.
Potem spytałam go:
- A co będzie, jak kiedyś
spotka tę prawdziwą?
- Rozczaruje się - odrzekł, i
to mi się już mniej podobało.
Po raz pierwszy był wobec
tamtej nielojalny, no, może po
raz drugi. Już kiedyś było: "Bo
nie odchodzi się od starej
kobiety". Ale tamto powiedział w
jej obronie, w obronie domu, a
to tylko po to, żeby mi zrobić
przyjemność. Zaraz mu to
wypaliłam. Spojrzał na mnie z
czułością.
- Masz rację. Cofamy. Nie
sprostowałem tego, bo jesteś
moją żoną.
To "jesteś" zaakcentował, i
teraz ja popatrzyłam na niego z
czułością.
- Zawsze podejrzewałam, że
masz duszę bigamisty - rzekłam,
żebyśmy nie wpadli w zbyt dobre
samopoczucie. Zwykle się to źle
kończyło.
Następnego dnia wybraliśmy się
na daleką wycieczkę, ja to
uwielbiałam, te kilometry,
trzeba przyznać, że mimo
zdefektowanej nogi, byłam dobrym
piechurem, to zależało od butów.
Trochę zabłądziliśmy, ale za to
z koszem borowików, które on
zebrał. Ja wolałam gapić się na
drzewa, na chmury. Wydawało mi
się, że krążymy, a jemu, że
idziemy w odwrotnym kierunku.
Może miał trochę racji, bo
natknęliśmy się na brzeziny i
jakby początek bagien. I wtedy
coś się wydarzyło. Odeszłam na
bok i nastąpiłam na żmiję. Ona
biedaczka nie była winna,
ugryzła mnie w swojej obronie.
Poczułam bolesne ukłucie powyżej
kostki, a potem coś śliskiego
przesunęło się po mojej nodze.
Jerzy niestety wiedział od razu.
- Do cholery, zacznij wreszcie
nosić okulary! - krzyknął.
Wyjął scyzoryk i chciał naciąć
to miejsce, ale ja w nagłym lęku
zaczęłam się bronić. Wtedy
zmieniła mu się twarz. Popchnął
mnie brutalnie na ziemię, usiadł
na mojej nodze i naciął ją. Z
przerażeniem patrzyłam, jak
wysysa jad pomieszany z moją
krwią i odpluwa na bok. Nie
mogłam go rozpoznać.
Tęsknię za mężczyzną, chociaż
myślałam, że mam to już za sobą.
Telefon do mnie, żeby coś
zaradzić. Pojechałam do gazowni,
zapłaciłam zaległy rachunek.
Dałam w łapę, żeby jak
najszybciej podłączyli gaz i
prąd. Potem wstąpiłam do nich.
Ewę zastałam w łazience.
- Mamusia ma chory brzuszek -
zakomunikował mi Antek.
- Mamusia ma chorą główkę -
odpowiedziałam z wściekłością,
prawie wyważając drzwi do jej
królestwa.
Swoim zwyczajem była naga,
złożona wpół, z brodą opartą o
kolana. Przed oczyma miałam jej
kręgosłup najeżony wszystkimi
kręgami. Przy świeczce robiło to
jeszcze gorsze wrażenie.
- Ile wzięłaś?
- Wzięłam, daj mi spokój. Nie
widzisz, że ledwo żyję.
- Widzę i twoje dziecko to
widzi. Będzie miało dobre
wspomnienia z dzieciństwa.
Kiedyś cię tak namaluje, bo
tylko z tym mu się będziesz
kojarzyć.
Otwierałam szafki szukając
opakowań z proszkami. Ona
wróciła do swojej wiszącej
pozycji.
- Ewa - powiedziałam zmęczonym
głosem - nie wolno ci tego
robić. Któraś z nas w końcu tego
nie przeżyje.
- Nie martw się, to z
pewnością nie będziesz ty -
odparła.
Powstrzymałam się, żeby się na
nią nie rzucić, czy raczej
powstrzymało mnie uważne
spojrzenie Antka, który nas
obserwował, stojąc w drzwiach
łazienki.
- Mogłabyś go zabrać? -
spytała ona. - Ja, zdaje się,
mam noc z głowy.
- Nie, nie mogę go zabrać! Nie
będę go jutro wiozła przez całe
miasto do przedszkola. Ty go
zaprowadzisz, wszystko jedno
jak, możesz i na czworakach.
Wyszłam, trzaskając drzwiami,
ale już w windzie opadła fala, w
której topiła się moja słabość.
Już byłam gotowa wrócić i wziąć
dziecko, tylko ambicja mi nie
pozwalała. Stojąc na przystanku,
czułam się pokonana. Łzy były
blisko i - gdyby nie ludzie -
pewnie pozwoliłabym im płynąć.
Czułam się skrzywdzona przez
swoją córkę. To do niej miałam
pretensje. Po raz pierwszy był
to tak wyraźny adres. Tramwaj
nie nadjeżdżał, zmarzłam w nogi,
bo ochłodziło się, a ja miałam
cienkie buty. Zabrakło mi tych
przejściowych, na które teraz
nie miałam pieniędzy. Od
jakiegoś czasu nie trafiała mi
się żadna chałtura, zwykle
ratująca nasz budżet. Było
raczej kiepsko. Ale tylko ja
sobie z tego zdawałam sprawę.
Ewa tak już się przyzwyczaiła do
mojego narzekania na brak
pieniędzy, że nie traktowała
tego serio. A przecież ich
naprawdę nie było, to ja się
gimnastykowałam, to ja w
ostatniej chwili zdobywałam je
jak spod ziemi. Jeżeli w tym
tygodniu niczego nie zarobię,
będę musiała pożyczyć.
Wsiadłam do tramwaju, ale na
następnym przystanku wysiadłam i
wróciłam w aleję Reymonta. Było
już światło. Ewa, blada, ale w
szlafroku, robiła Antkowi
kolację.
- Może go wezmę, jak się tak
źle czujesz - powiedziałam
ugodowo.
- Nie ma sensu, on zaraz idzie
spać.
- A jutro?
- Oj, dam sobie radę -
odrzekła niechętnie, czułam, że
czeka, kiedy sobie pójdę.
Niepotrzebnie wracałam. Tym
razem czekałam na tramwaj ponad
czterdzieści minut i wchodząc do
domu nie czułam palców u nóg.
Stare odmrożenia dawały o sobie
znać, takie przemarznięcie było
czymś najmniej szczęśliwym.
Palce kłuły, bolały, czasami
trwało to kilka dni. Znowu
pojawiło się uczucie krzywdy
i
pretensji do Ewy. Że tak
beztrosko marnuje nasze wspólne
lata, przecież skończyłam już
czterdzieści lat. Kto wie, jak
długo jeszcze będziemy razem.
Kiedyś psycholog zapytał:
- Pani Ewo, a co by pani
zrobiła, jakby pani mama nagle
umarła?
Ona zastanowiła się chwilę, a
potem odpowiedziała:
- Zabiłyby mnie wyrzuty
sumienia.
Roześmiałam się wtedy.
- I w ten sposób Antek
zostałby pełną sierotą.
Ale teraz było mi mniej
wesoło, zresztą wtedy nie był to
też radosny uśmiech. Nie wiem,
co się dzieje. Zmęczenie
materiału, czy jakaś zawiedziona
nadzieja. Wymyśliłam sobie, że
jest lepiej. Zaczynałam już w to
nawet troszkę wierzyć, kiedy
życie powiedziało swoje.
...przyniosłam rzeczy dla niej
i dla dziecka, po chwili wyszła
z nim na ręku. Wydała mi się
mniejsza niż normalnie i
bardziej krucha. Podała mi
dziecko i miał się to okazać
gest symboliczny. Ludzie w
windzie nawet nie podejrzewali,
że kobieta trzymająca w
objęciach niemowlę, nie jest
jego matką. Ewa z twarzą
dorastającej dziewczynki... a
czy taką nie była? Jej
osiemnaście lat było
niewyrośnięte, prawie dziecinne,
mimo że już się dużo w nich
działo, ona niewiele z tego
pamiętała. Miała prawie pięć
lat, kiedy wróciłyśmy do Polski,
a nie pamięta niczego poza
podróżą. Chyba najwyraźniejszym
wspomnieniem jest jej drugi dom
dziecka przy ulicy Rakowieckiej,
można powiedzieć, że
mieszkałyśmy dość blisko siebie,
ja kilka numerów dalej. Kiedyś
spytała, dlaczego dzieci
przezywały ją "kacapką". Wtedy
zrozumiałam, że ona nawet tego
nie pamięta, że mówiła po
rosyjsku.
Ewa, z twarzą dorastającej
dziewczynki, nikomu nie mogła
wydać się matką. Nawet wtedy,
gdy karmiła piersią dziecko,
odczuwało się coś na kształt
zdumienia. Jej drobne, kościste
ramię, jej pierś. Główka dziecka
przy tej piersi wydawała się nie
na miejscu, jakiś fałsz krył się
w tym obrazie. Czasami
przemykało mi przez myśl, że to
ja powinnam je karmić, ale mimo
że obudziło się we mnie
macierzyństwo, w moich piersiach
nie pojawiło się mleko. Nigdy
już nie miałam się dowiedzieć,
co czuje kobieta, kiedy karmi
piersią dziecko. Ktoś mnie
spytał, dlaczego moja córka jest
jedynaczką.
- Bo na więcej mnie nie stać -
odparłam ze śmiechem, a w środku
pojawiło się przerażenie.
Niemowlę w domu to pożar, a
niemowlę w naszym domu to pożar
plus katastrofa. Pieluchy na
sznurkach, stół zajęty:
rozłożony koc, przykryty
prześcieradłem, gdzie przewijało
się dziecko, obok różne oliwki,
zasypki. Inny zapach, inne
zwyczaje. Przy moim braku
praktycznych zdolności i
całkowitej niewiedzy, czym jest
małe dziecko, i przy całkowitej
niewiedzy przedwczesnej matki,
pierwsze tygodnie życia były
strasznie skomplikowane.
Pojawiali się ciągle jacyś
lekarze, położne, pielęgniarki.
Dziecko krzyczało po nocach, nie
chciało jeść. Chodziłyśmy z Ewą
niewyspane, półprzytomne, zanim
kolejny konował nie wpadł na to,
że Ewa ma za mało pokarmu i
dziecko jest zwyczajnie głodne.
W domu pojawiły się teraz
butelki, puszki z mlekiem w
proszku, specjalne myjki i
garnuszki. Zrobiło się trochę
ciszej, a jednak Antek miał
buzię jak zaciśnięta piąstka.
Spytałam kiedyś Ewę:
- Jesteś szczęśliwa?
- Ja bym była szczęśliwa,
jakby Antek był szczęśliwy -
odpowiedziała.
Dopóki karmiła go piersią,
instynkt bardzo ją z nim wiązał.
Potem, na moich oczach, ta więź
się rozluźniała, aż prawie
zanikła. W chwilach lepszego z
nią kontaktu robiłam jej
wyrzuty.
- Mamusiu, przecież ja wiem,
ja bym tak bardzo chciała być
inna. To się zmieni. Zobaczysz.
Na przykład, niedawno coś się
takiego wydarzyło... niby nic,
ale poczułam do Antka coś więcej
niż tylko wyrzuty sumienia...
Malowałam paznokcie, a on mnie
niechcący potrącił. Byłam
wściekła i, kiedy chciał
wyrzucić papierek do kosza,
kopnęłam drzwiczki pod
zlewozmywakiem. Uderzyły go.
Rozpłakał się... ten płacz mną
wstrząsnął... przez chwilę nie
mogłam się poruszyć, a potem
przypadłam do niego. Tuliliśmy
się do siebie i nie
przeszkadzało mi, że ma
ubrudzoną buzię. Przedtem zawsze
się go trochę brzydziłam... jego
śliny, jego lepkich rąk...
Psycholog coś takiego
powiedział, że Ewa, w tej
symbiozie ze mną, jakoś odebrała
mój lęk przed ponownym
macierzyństwem i za mnie
urodziła dziecko...
Przez chwilę nie mogłam
wydobyć z siebie głosu.
- Halo - zaniepokoiła się
tamta.
- Przyjadę po dziecko -
odparłam wreszcie.
Udało mi się zatrzymać jakiś
samochód, ale nie podałam adresu
przedszkola, wymieniłam aleję
Reymonta.
Ja panią skądś znam -
powiedział kierowca fiata -
gdzieś już się spotkaliśmy.
- Możliwe, świat jest taki
mały - odrzekłam z
roztargnieniem.
- Była pani w zeszłym roku w
Jastarni?
- Nie, raczej nie.
- Coś pani zdenerwowana.
- Śpieszę się.
Nie chciał wziąć pieniędzy,
przyglądał mi się uważnie, gdy
wysiadałam.
Otworzyłam drzwi własnym
kluczem i zobaczyłam Ewę. Leżała
na podłodze, twarzą na dół,
włosy zakrywały jej policzek.
Przejęło mnie uczucie zimna.
Powinnam podejść do niej. Mijały
sekundy. Ona leżała bez ruchu.
Spojrzałam na jej małą płasko
spoczywającą na dywanie dłoń. Do
gardła podszedł kłąb strachu.
Zrobiłam wreszcie krok, jeden,
drugi. Dotknęłam jej ręki,
wydała mi się zimna. To mnie
wyrwało z odrętwienia.
Przewróciłam ją na plecy. Miała
zamknięte oczy i bladą,
papierową twarz. Zaczęłam nią
potrząsać. Jej głowa bezwładnie
przetaczała się na boki.
- Ewa...
Od sąsiadki zadzwoniłam na
pogotowie.
- Nie mogę wyczuć pulsu -
powiedziałam do słuchawki,
widząc przerażony wzrok tamtej.
Poprosiłam ją, żeby odebrała
Antka z przedszkola i wróciłam
do Ewy. Przeniosłam na wersalkę.
Jej nogi bezwładnie ciągnęły się
po ziemi i to przywołało obraz,
kiedy z inną sanitariuszką
układałyśmy pod ścianą trupy.
Ich nogi miały w sobie ten sam
bezwład.
Robiłam jej na zmianę sztuczne
oddychanie i masaż serca,
próbowałam rozcierać stopy. Ta
moja krzątanina była czymś tak
nieudolnym, że w końcu jej
zaprzestałam. Kiedy wszedł
lekarz pogotowia, trzymałam Ewę
w ramionach, kołysząc jak małe
dziecko.
Patrzyłam na fachowe tym razem
zabiegi wokół niej z uczuciem,
że mam olbrzymią dziurę w
głowie. Podejrzewałam też, że
nie byłabym w stanie sklecić
jednego logicznego zdania.
Lekarz musiał się tego domyślać,
bo o nic mnie nie pytał. Kiedy
ją wynosili, obejrzał się na
mnie.
- Chce pani z nami jechać?
Zapach szpitala zawsze
wywoływał we mnie sprzeczne
uczucia. Szpital to był Jerzy.
To była Wiera. Ale to była także
Ewa. Ten zapach za każdym razem
oznaczał co innego. A teraz moja
córka leżała na wózku, który
pchało dwóch pielęgniarzy.
Zniknęli za drzwiami oddziału
intensywnej terapii. Mnie nie
pozwolono tam wejść. Usiadłam w
korytarzu pod ścianą. Chciało mi
się palić, ale nie wzięłam
papierosów.
Przed oczami miałam jej
nieprzytomną twarz. Małą
trójkątną twarz z podłużnymi
łódkami powiek. Wydawała się
taka mizerna na tle szpitalnej
bieli.
- Przecież tego nie można
wytrzymać - pomyślałam. - Oto
siedzę pod ścianą w szpitalnym
korytarzu i zbieram zatruty plon
mojego życia. W czasie jednej z
ostatnich sesji z psychologiem
powiedziałam do mojej córki:
- Nie roztkliwiaj się nad
sobą.
- W tym nigdy ci nie dorównam
- odparła - chociażby dlatego,
że jestem córką człowieka bez
twarzy! To okrutne nie pozwolić
mi pytać. Przecież ja ciągle
myślę, że twoja nienawiść do
mnie, to nienawiść do tego
człowieka!
- Nienawiść do ciebie? Co ty
wygadujesz! Jesteś moim jedynym
dzieckiem.
- Masz jeszcze Antka. Jestem
pewna, że do niego byś przyszła
zaraz po operacji. Ciągle mi się
wydawało, że idziesz od drzwi.
Ale ty przyszłaś dopiero na
trzeci dzień!
- Bo byłam w takim stanie, że
nie mogłam ci się pokazać.
Straciłam głos, bałam się, że do
końca życia.
- Ale wrócił, bez jednej
blizny, nawet się nie zająkniesz.
- Wiem, że masz mi to za złe.
- Zawsze mnie chciałaś
przekupić - mówi już na granicy
łez - na różne sposoby.
Najwięcej prezentów dostałam od
ciebie, jak się chciałaś wydać
za tego faceta. Tańczyłaś wokół
niego. I do mnie te zdrobnienia:
Ewuniu, Ewusieczko... to było
wstrętne... tak samo zwabiłaś
mnie do szpitala. Miśkiem z
komisu. Był naprawdę piękny, z
prawdziwego futra. Stałam przed
szybą i cała byłam wstrzymanym
oddechem. Tylko że przez niego
rozpruli mnie jak lalkę, a potem
zeszyli.
- No wyduś wreszcie - mówię z
gniewem - po to był ten
przydługi wstęp. Przecież
wiadomo: blizna!
- Tak, blizna!! - w jej głosie
jest tyle nienawiści, że kurczę
się w sobie.
Blizna... czy warto teraz
podliczać jej koszty. Koszty
moje i Ewy. Decyzję o operacji
podjęli lekarze. To było wiosną,
a jesienią odnalazłam Jerzego.
Tej wiosny był już na Barskiej,
gdzie pracował jeszcze przed
wojną. Zapamiętałam, kiedy
opowiadał. Pamiętałam każde jego
słowo, pomyliłam się tylko w
sprawie synów. Wiedziałam, że ma
ich dwóch. I potem było ich
dwóch, ale nie wzięłam pod
uwagę, że ten młodszy urodził
się na początku czterdziestego
szóstego roku. Jerzy zobaczył go
dopiero po powrocie z gułagu.
Więc gdybym odnalazła go
wcześniej, nie byłoby tej
operacji. On by do niej nie
dopuścił...
A teraz ona tam leży, za tymi
drzwiami. Nie odzyskała jeszcze
przytomności. Jaka będzie,
jeżeli uda się przywrócić ją do
życia. Czy kiedy nasze oczy się
spotkają, rozpozna we mnie
matkę? Niczego nie pragnę
więcej, niż żeby je otworzyła.
Ona musi żyć. Musi. Chleb
powszedni naszego życia był
bardzo gorzki, ale dzieliłyśmy
się nim sprawiedliwie. Dzień po
dniu moja córka przyjmowała
trującą dawkę, a ja byłam
bezsilna. I ci wszyscy obojętni
ludzie wokół. I te ich rady. I
te ich przestrogi. "Pani córka
umrze". A co ja miałam zrobić?
Odradzano szpital psychiatryczny
jako zło nie mniejsze, a może
nawet większe, bo tam mogła
spotkać prawdziwych narkomanów.
Ubezwłasnowolnić ją? Odizolować
od aptek w mieście? Prawie
niemożliwe do załatwienia.
Trzeba byłoby iść do sądu,
przedstawić świadków i niezbite
dowody, że ona działa na szkodę
swojego zdrowia i życia. To było
ponad moje siły. A może winien
jest ten jakiś odruch zgody na
wszystko, co nas spotykało. Rak
żołądka? Być może inna matka
roześmiałaby się w nos takiemu
lekarzowi, nie uwierzyłaby, ja
chciałam potwierdzenia. To nie
im, to mnie się spieszyło z tą
operacją. To ja potrzebowałam
dowodu, że nam się nie może
udać... ani jej, ani mnie...
Potem często myślałam, że coś
się stanie ze mną. Że się
któregoś dnia cofnę przed
życiem, bez udziału własnej
ręki. I że będzie to jedynym
rozwiązaniem, usunąć się jej z
drogi...
Wychodzi do mnie lekarz.
Podnoszę się, czując słabość
kolan.
- Nie będę udawał, że jest
dobrze - mówi - znaczny spadek
elektrolitów...
Ma młodą twarz. Oczy schowane
za okularami patrzą na mnie ze
skupieniem. Ten wzrok wydaje się
znajomy, ale we wszystkich
ludziach szukam podobieństwa do
kogoś, kogo już spotkałam.
- Czy odzyskała przytomność? -
pytam cicho.
- Nie.
- Czy to nie za długo?
- Za długo, na co? - pyta i
chyba naprawdę nie rozumie.
- Mogą być zmiany w mózgu...
- Na razie mamy inne kłopoty.
- Czy... mogłabym ją zobaczyć?
Waha się.
- Proszę zdjąć buty - mówi i
rusza przodem.
Idę za nim w pończochach,
trudno mi się stąpa po śliskiej
podłodze, to oczywiście sprawa
mojego palca. Mijamy kolejne
boksy. On zatrzymuje się. Widzę
Ewę przez szybę. Leży na wąskim
łóżku, podłączona do różnych
aparatów. Ma jeszcze mniejszą
twarz. Powieki nieruchomo
zakrywają oczy.
- No, popatrzyła sobie pani? -
lekarz stoi nade mną.
Odwracam się, ale nie mogę
iść, podtrzymuje mnie. Wprowadza
do dyżurki i jak chorą sadza na
krześle. Odmierza jakieś krople.
- Proszę to wypić - mówi.
W jego oczach pojawia się coś
cieplejszego.
- Czy ona z tego wyjdzie,
panie doktorze?
- Zawsze trzeba tak myśleć.
Radzę pani pojechać teraz do
domu.
- Tu nie mogę zostać?
Zaprzecza ruchem głowy, potem
pisze coś na kartce.
- Mam dyżur do rana, może pani
dzwonić. Jak się coś zmieni, ja
do pani zadzwonię.
Spoglądam na kartkę.
- Doktor Rudziński... czy syn
Jerzego?
- Tak - ucina.
Ciemne włosy, podłużna twarz.
Teraz wydaje mi się, że widzę
podobieństwo do matki. Tak, to
jest ten syn, który od dziecka
nosił okulary.
- Znałam pańskiego ojca -
mówię.
- Tak?
Nie wydaje się zainteresowany.
Może myśli, że zechcę to jakoś
wykorzystać. W takiej oto chwili
spotykam jego syna i ten syn
podtrzymuje mnie słaniającą się
na nogach. Zbiegi okoliczności w
moim życiu to osobna historia.
- Zaraz obok szpitala jest
postój taksówek - mówi - da pani
radę zejść sama?
- Kropelki mi pomogły - chcę
się uśmiechnąć, ale nie
potrafię.
Wolno, jak stara kobieta,
schodzę po schodach. Kurczowo
trzymam się poręczy. Powraca
obraz sprzed lat. Może dlatego,
że jest bolesny, mieści się w
obrębie mojego obecnego życia.
Moje obecne życie to szpital.
Ale zawsze był szpital, z
przerwami...
... - Moglibyśmy jeszcze
zostać - mówię z żalem.
Za oknem słońce, jezioro jak
błękitna płachta, pachnie
nagrzany piasek i sosnowe igły.
On spogląda na mnie ze
zdumieniem.
- Muszę mieć dwa tygodnie z
chłopcami na narty. A teraz mam
malować chałupę, przecież wiesz o
tym. Chcę zdążyć przed ich
powrotem... Poczekaj aż przejdę
na emeryturę - dodaje, widząc
moją minę.
- Wtedy będziesz niańczył
wnuki - stwierdzam ze złością.
Nie miał na to szans i zdawał
sobie sprawę, bo odczytywał
swoje elektrokardiogramy. Nic
nie wiedziałam. Być może ona też
nie. Chociaż... mógł ją
wtajemniczyć. Chodziło przecież
o dom, o synów. To była ta
wartość najwyższa, którą trzeba
było komuś przekazać. W razie
ostatecznego odejścia. Inne nie
wchodziło w grę.
Zadzwoniłam do szpitala, jak
się umówiliśmy. Po drugiej
stronie zapadła cisza, a potem
ostrożny głos:
- Była pani umówiona?
- Tak.
- Doktor Rudziński nie żyje.
Przez chwilę chcę podać swój
adres na Mokotowie, ale zaraz
odpędzam tę myśl. Muszę jechać
po dziecko. Spoglądam na
zegarek. Dochodzi jedenasta.
Antek pewnie już śpi, nie będę
zwalniała taksówki. Jedziemy
przez ciemne miasto. Pustki na
ulicach. "Jaka smutna jest teraz
Warszawa" myślę. I ja jestem
smutna. Moje czterdziestolecie
nie przyniosło mi niczego ponad
to, co już znam. Gdyby Ewa...
gdyby z nią... to ja i Antek...
- odrzucam tę myśl w popłochu,
ale gdzieś we mnie jest i nazywa
się zmęczenie. Czuję się
zmęczona i zamieniłabym się z
moją córką z wielu powodów,
chociażby dlatego, żeby uciec od
niej. I od siebie. Jedziemy
teraz przez most, który wygląda
jak tunel. Wisła w dole jest
prawie czarna. Jadę po dziecko,
które od początku było
najważniejsze. Może zawrócić i
czekać na korytarzu? Do rana,
dłużej. Ile będzie trzeba. A co
z Antkiem? Obudzi się u obcej
kobiety. Będzie pytał o matkę, o
mnie. Ewunia... ma taki jeden
ładny uśmiech. Górna warga drga
jej leciutko i koniuszki ust idą
trochę w górę. Jest ładna,
jeżeli daje sobie szansę. Jak
się tak nadmiernie odchudzi,
robią się jej wygłodzone oczy.
Były czasy, kiedy dobrze
wyglądała. Mała kształtna głowa
osadzona na ślicznej szyi,
piękna linia ramion. Najczęściej
te ramiona zamieniają się w
wieszak. Jakim nieszczęściem
jest jej choroba, którą podobno
jestem ja... Ciągle ten
psycholog,
zaczynam patrzeć na
siebie jego oczami... Mówił o
kompleksie pięknej matki, ale
także o tym, że ona wyniszcza
się, bo chce się ze mną zrównać,
chce się postarzyć. Przecież to
jedno zaprzecza drugiemu. Mogę
się zgodzić, że korzeni choroby
należy szukać w jej
dzieciństwie. Ale takie
dzieciństwo nie nadaje się do
zwrotu. Ona jest krucha
psychicznie, prawda mogłaby ją
zabić. Twarz mojej córki... jej
spojrzenie spod oka, jej
zmarszczony nos, dołek w
policzku, który określa stan jej
duszy. Jest wtedy prawie
szczęśliwa, w innych wypadkach
po prostu go nie ma.
- Skoro już nauczyłyśmy się
siebie kochać, można by nam dać
spokój! - Do kogo zgłaszam tę
pretensję? Do człowieka bez
twarzy - jak chce psycholog?
Mogłabym ją mieć do losu, ale ja
nie wiem, czym jest los. Ja
tylko wiem, czym jest przypadek.
Całe moje życie się na nim
opiera.
Taksówka zatrzymuje się w alei
Reymonta. Pukam do sąsiadki i
widzę roześmianą buzię Antka.
- Mamo, ja wcale nie śpię! -
zawsze się tak do mnie zwraca,
kiedy coś go zaskakuje albo
kiedy czuje się nie w porządku.
Ubieram go, wstępuję do
mieszkania Ewy po rzeczy.
Odsuwam szufladę biurka, leży
tam jakiś zeszyt. Chowam go, nie
bardzo zdając sobie sprawę,
dlaczego to robię.
- Ale ty nie pójdziesz do
szpitala? - upewnia się Antek w
taksówce.
- Nie, będę z tobą.
- No bo, jak ty byś poszła, to
kto by mnie zaprowadził do
przedszkola?
- No właśnie.
Obejmuje mnie rączkami za
szyję, głowę kładzie na moim
ramieniu i nagle słyszę miarowy
oddech. Śpi.
Parę minut po północy nie było
żadnych zmian, w kwadrans
później zadzwonił telefon. Ewa
odzyskała przytomność.
Wróciliśmy z Antkiem znad
rzeki, próbujemy doprowadzić się
do porządku przed obiadem, na
który chodzimy kilometr, do
pensjonatu. Wynajęłam pokój u
chłopa, a nawet można
powiedzieć, że wynajęłam
murowany dom, bo tylko my w nim
mieszkamy. Cała rodzina
gospodarzy przeniosła się do
drewnianej chaty obok, która
kiedyś była ich całorocznym
schronieniem, zanim stanął ten
murowany. Można by więc
powiedzieć, że wszyscy jesteśmy
na letnisku. Chłop jest
czerstwy, skórę ma spaloną
wieloletnim słońcem. Kurzy
papierosy i krzyczy na synów,
którzy jego zdaniem się lenią.
Ona ma twarz jak pomarszczone
jabłuszko, jest tak gruba, że
trudno jej się poruszać. Śmieje
się cały czas, a raczej
chichocze pod nosem. Jest
samowystarczalna, coś sobie
stale opowiada i z tego właśnie
się śmieje. Są tam jakieś
pytania i jakieś odpowiedzi.
Gdyby jeszcze zmieniała głos,
mogłabym posądzać ją o
brzuchomówstwo. Kiedy przynosi
nam mleko, pyta:
- Pani, można na chwileczku?
I zaraz odchodzi, żeby sobie
coś nowego opowiedzieć.
Gdyby nie zapach pleśni w
pokoju, który nie jest opalany
zimą, byłoby dobrze. Ale i tak
jest dobrze. Za oknem mamy dziki
kwitnący teraz sad. Jest to tak
zachwycające, że wszystko inne
schodzi na plan dalszy. Ewa jest
jeszcze w szpitalu, ale tylko na
moją prośbę. Zrobią jej badania.
Na obiad idziemy wąwozem
porośniętym krzewami tarnin,
które pokryte białymi kwiatkami
wyglądają jak rząd panien
młodych zastygłych na chwilę w
przedmałżeńskiej zadumie. Po
drodze musimy ominąć starą
wierzbę, zupełnie bajkowej
urody. Antek przystanął
zdziwiony, kiedy ją zobaczył.
- Co to, mamo?
- Wierzba.
- A co jej rośnie z głowy?
Tak sobie rozmawiam z moim
wnukiem idąc na obiad, a jeszcze
dwa tygodnie temu odbywałam
podróż z alei Reymonta za Wisłę,
bo tam Ewę zawieźli. Syn Jerzego
zawiadomił mnie, że Ewa
odzyskała przytomność. Nikt
lepiej nie mógłby tego
wyreżyserować.
I jeszcze jeden telefon.
- Mówi Jadwiga Rudzińska. Syn
opowiedział mi o pani tragedii z
córką... ja wiem, że pani i mój
mąż byliście blisko. Gdybym
mogła w czymś pomóc...
- Dziękuję - odpowiadam
drewnianym głosem.
Co ona wie - myślę. Co to
znaczy dla niej "byliście
blisko". Chyba Jerzy jej się nie
zwierzał. Chociaż, do niego
wszystko było podobne. Myślę, że
jednak zachowywał pozory.
Śpieszył się zawsze do domu.
Mógł się śpieszyć, bo chciał być
z nimi. Z nią i z synami. Szkoda
mu było czasu. Tylko... mieliśmy
go dla siebie tak niewiele, że
gdyby jednak mógł, nie
stwarzałby takiej atmosfery.
Wiedział, jak jego pośpiech na
mnie wpływa. Nie, ona nie była
wtajemniczona. Mogła się
domyślać, ale to już jej sprawa,
zdradzanej żony. A moja
sprawa... zdradzanej młodości.
On tak krążył między nami,
plątał wszystkie nici, które
łączyły go ze mną, z tamtą. Był
do niej przywiązany. W jakiejś
chwili powiedział ciepło: -
Jagusiu - zdrętwiałam. A on się
roześmiał. - Czasami mi się na
siebie nakładacie - rzekł z
prostotą.
Juruś i Jagusia. I ja w tym
wszystkim. Trzy podarowane przez
los lata musieliśmy podzielić
sprawiedliwie, pomiędzy nią i
mnie. Ale... która z nas
zyskiwała, z natury rzeczy
podział nie mógł być
sprawiedliwy.
- Przez ciebie mam nie ułożone
życie - powiedziałam kiedyś z
żalem.
- Zaakceptuję każdy twój
wybór.
- Byle tylko trochę zostało
dla ciebie?
- Dla mnie i tak zostanie
wszystko - odparł ze śmiechem,
był bardzo pewny siebie.
To były chwile, kiedy
serdecznie go nie znosiłam.
Przemawiało przeze mnie
rozczarowanie, że tak wysokie
tony tak mało znaczą wobec
zwyczajnego życia. Pójść z
dzieckiem do dentysty, odebrać
pranie, wystać w kolejce bilet
do kina. Ona to za mnie
przejęła. Nie musiałam dzień w
dzień obmyślać, co podać na
obiad, na kolację. A jednak,
pogardzając takim życiem, w
gruncie rzeczy jej zazdrościłam.
Podejrzewałam, że codzienna
krzątanina, te wszystkie
przyzwyczajenia mogą być równie
cenne, jak nagłe wzloty, które
zawsze przecież łączą się z
upadkiem. Przynajmniej dla mnie.
Pozostawało puste miejsce obok.
Kiedyś, w chwili nagłego smutku
i tęsknoty za Jerzym, przemogłam
się i zadzwoniłam do domu.
- Tatuś śpi - odpowiedział
dziecięcy głos.
"Tatuś śpi" - było w tym
wszystko. Drugie życie Jerzego,
od którego byłam skutecznie
odcięta. No, ale jak inaczej.
Raz jeden znalazłam się w tamtym
domu dzięki uporowi, czyli
"humorom", jak on to określał.
Wróciliśmy znad augustowskich
jezior, Jerzy zatrzymał samochód
przed moją kamienicą, ale wyjął
z bagażnika tylko moje rzeczy.
Na mój pytający wzrok uśmiechnął
się przepraszająco.
- Przecież będę malował...
- Ale wieczorem możesz wracać.
- Chcę pracować także w nocy.
Został tydzień...
- To ja się tam przeniosę.
Spojrzał na mnie ze
zdumieniem.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Będę ci pomagała.
Było coś takiego w moim
głosie, że bez słowa wrzucił
torbę z powrotem do bagażnika.
Willa na Saskiej Kępie
otoczona była ogrodem. Przy
furtce rosły krzewy bzu.
Wiedziałam, że należała do jej
rodziców. To wystarczyło, żebym
była źle nastawiona, a jednak
nie mogłam nie dostrzec
przedwojennej urody ganku
wspartego na kolumnach i okien w
białych ramach, i okiennic, i
wreszcie dachu z prawdziwej
dachówki. To był prawdziwy dom.
Można byłoby zacytować słowa
satyryka: zwyrodniali
kapitaliści domy budowali dla
ludzi, a stajnie dla koni...
Weszliśmy do holu, Jerzy zapalił
światło. Zobaczyłam pociemniałą
boazerię, nad nią wisiały rogi
jelenie. Naprzeciw wejścia, pod
lustrem, stał telefon.
Powiesiliśmy kurtki na
drewnianych kołkach, Jerzy wyjął
swoje kapcie, ja swoje. Włożyłam
je i gotowa byłam zwiedzać to
muzeum obcego życia. Łazienka:
na drzwiach szlafroczek w
kwiatki, mały jak dla
dziewczynki, pod lustrem
kosmetyki. W szklanej kuli
waciki do zmywania makijażu. Mój
ból na widok tej obecności,
która była tu przecież
bardziej na miejscu...
Wróciłam do kuchni, Jerzy zrobił
herbatę; z jaką łatwością
poruszał się pomiędzy sprzętami,
które dla mnie były zupełnie
obece. Podsunął mi filiżankę
zakłopotanym gestem.
- Widzisz, to są twoje pomysły
- rzekł w czasie milczącej
kolacji.
- Nie rozumiesz, że ja kiedyś
musiałam przez to przejść.
Musiałam wiedzieć, w jakiej
scenerii żyjesz beze mnie.
- Nie bądź melodramatyczna.
- Muszę!
W gabinecie Jerzego stały na
biurku dwie fotografie w
ramkach. Jedna zrobiona była
przed szpitalem maltańskim.
Jerzy w białym fartuchu obejmuje
mnie i Romę, wszyscy szczerzymy
się do obiektywu, jakby były
powody do radości. To był
początek września. Druga
fotografia przedstawiała jasnego
chłopca. Przez chwilę
pomyślałam, że to Jerzy.
- To mój syn, Anno - odrzekł
poważnie.
- Jak to? Przecież...
- Mój najstarszy syn. Był w
"Zośce". Zabili mi mojego
chłopca.
- W powstaniu?
- Żona go namówiła, żeby się
ujawnił. Chciał zdawać na
politechnikę. Przyszli w nocy,
zabrali go na Rakowiecką. Nawet
nie wiem, gdzie jest jego
grób...
I nagle przypomniałam sobie
tamtą rozmowę. Źle go wtedy
zrozumiałam. Wydawało mi się, że
chce hodować swoją nienawiść, a
on chciał mi opowiedzieć o swoim
synu. Za to ja mu opowiedziałam
o mojej córce.
Odsunął szufladę i wyjął z
niej zegarek kieszonkowy.
Platynowe wieczko, pod nim
drugie z wyrytą dedykacją:
"Kochanemu synowi Jerzemu -
ojciec". Włożył mi ten zegarek
do ręki.
- Zawsze chciałem ci dać coś,
co ma dla mnie wartość.
- Zatrzymaj go dla któregoś z
synów...
Pokręcił przecząco głową.
- Jerzyk miał go dostać.
Teraz chcę, żebyś miała go ty.
Ten zegarek... noszę zawsze w
torebce.
Pensjonat prowadzi
eks_dziennikarka, kobieta
obrotna i na tyle ustosunkowana,
że otrzymała na to zezwolenie.
Niewiarygodna też snobka. Kiedy
po raz pierwszy przyszłam do
stołu, powiedziała ze słodką
miną:
- To pani Anna Bołtuć, nasza
znana aktorka.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Ona
dokonała dalszej prezentacji.
Wymieniała tytuł i nazwisko, a
dana osoba kiwała głową.
Przypominało to trochę teatr
kukiełkowy, w którym grałam też
swoją rólkę i to nie małą, bo
wszystkim tym osobom musiałam
przecież odkiwnąć. No więc był
tam pan mecenas X, pani hrabina
Antoniowa P., pan hrabia P., pan
radca prawny ministerstwa
żeglugi, mecenas Z. i tak dalej.
Usiedliśmy z Antkiem na swoich
miejscach.
- Pokarmić? - spytałam.
Antek spojrzał na mnie z taką
pretensją, że nagle pojęłam,
jaki to był nietakt. Wręczyłam
mu łyżkę. Jadł z brodą przy
talerzu, pilnując, żeby nic się
nie wylało. Chciał zrobić dobre
wrażenie, ale tylko ja doceniłam
ten wysiłek. Inne osoby przy
stole zajęte były światową
rozmową.
- Pamiętasz Antku, ten mały
Karolek... ten siostrzeniec
Krysi...
Antek na dźwięk swojego
imienia spojrzał w jej stronę,
ale i tego nie zauważyła, więc
nie chcąc, żeby nabawił się
kompleksów, powiedziałam:
- No, to mamy dwóch panów
Antonich przy stole, bo mój wnuk
też ma tak na imię.
Oni wszyscy znowu na mnie
spojrzeli.
- Wnuk? - spytali prawie
chórem.
Dzisiaj na obiad jest zupa
pomidorowa z kluskami, więc
bluzce Antka grozi
niebezpieczeństwo. I mnie przy
okazji. Pranie muszę robić przy
studni, wyciągając wodę wiadrem,
a ponieważ mój wnuk jest
francuskim pieskiem, jeżeli
chodzi o proszki do prania,
muszę tych wiader wyciągnąć
kilka, żeby dobrze wszystko
spłukać. Ta zupa pomidorowa
coraz mniej mi się podoba, a tym
bardziej nie podobają mi się
kluski.
- Może cię pokarmić? -
szepczę.
Z powagą zaprzecza i już
zawartość pierwszej łyżki ląduje
na jego bluzce.
- Widzisz - syczę z
satysfakcją.
Potulnie oddaje mi łyżkę.
Czuje się upokorzony. I nie
myślę już o sobie, ale o
dziecku, które przecież jest już
człowiekiem, z wszystkimi
dobrodziejstwami i
przekleństwami tego faktu.
Wczoraj przeżyło trudne
doświadczenie. Wędrowaliśmy
przez podwórze do furtki, przez
którą jest bliżej do wąwozu.
Przechodząc obok otwartych drzwi
stodoły, natknęliśmy się na
moment egzekucji. Na naszych
oczach gospodyni obcięła na
pieńku głowę kurczakowi. Mały
łebek odskoczył na trociny, a w
jej ręku zatrzepotał kadłub
trzymany za nogi. Szyja obficie
krwawiła. Spojrzałam na Antka.
Miał na twarzy wyraz zdumienia.
Wzięłam go na ręce. Położył
głowę na moim ramieniu. Niosłam
go, nie próbując niczego
tłumaczyć, bo jak wytłumaczyć
śmierć. Byliśmy w połowie
wąwozu, kiedy usłyszałam jego
niepewny głosik:
- Chcę na ziemię.
Ruszył przodem. Szedł, nie
oglądając się na mnie, ale po
ustawieniu małych ramion
wiedziałam, że ciągle przeżywa.
Chciał być sam, żeby to
przemyśleć. Nie przeszkadzałam
mu.
- Doktor Rudziński nie żyje -
powiedział kobiecy głos.
Odkładając słuchawkę, byłam z
pewnością już kimś innym.
Odczuwałam to samo zdumienie,
jakie dziś zobaczyłam w oczach
dziecka. Poszłam do kuchni,
gdzie w szafce stała napoczęta
butelka wódki. Nigdy nie piłam
bez niego. Teraz nalałam sobie
pół szklanki, wypijając jednym
tchem. Cofnęłam się w stronę
stołu, przysiadłam na nim i
prosto z butelki pociągnęłam
drugi łyk. Tak przesiedziałam,
dopóki butelka nie była pusta.
Byłam pijana. Obijałam się o
meble, w końcu przykucnęłam pod
ścianą i zwiesiwszy głowę, po
prostu zasnęłam. Obudziłam się
gdzieś nad ranem. Było mi trudno
wstać, w łydkach czułam kłujące
mrówki. Poszłam do łazienki,
umyłam twarz zimną wodą, a
potem, nie zapalając światła,
zwaliłam się na tapczan.
Obudziłam się w południe
następnego dnia. Tak więc, przed
pierwszym bólem po śmierci
Jerzego uciekłam w sen. Usiadłam
z ciężką głową i pomyślałam, że
jest to najgłupszy dowcip, jaki
zrobiło mi życie. Bo to, że
Jerzy umarł, nie było
tragiczne, to było głupie.
Można mnie było wsadzić w pociąg
i wywieźć tysiące kilometrów na
Wschód, można mnie było potem
niemal zamrozić na śmierć, ale
nie można było postawić mnie w
sytuacji, że nagle mam żyć bez
niego. To był absurd. Bo jeżeli
więzy między ludźmi są takie,
jakie były między nami, nie
wolno stwarzać pojedynczych
rozwiązań. Po prostu nie wypada.
Uświadomiłam sobie, do jakiego
stopnia moje życie było Jerzemu
podporządkowane. Czekałam na
niego, ciągle czekałam, ale on
przecież mną dyrygował i to nie
od dnia naszego ponownego
spotkania, ale od tamtego
deszczowego dnia na początku
sierpnia. Przez ostatnie lata
nie zrobiłam kroku bez jego
akceptacji. Kiedyś zadzwoniłam,
że nici ze spotkania, bo jestem
chora.
- Co jest? - spytał rzeczowo.
- Mam coś w oskrzelach,
dostałam antybiotyk.
- Wzięłaś już?
- Jeszcze nie.
- To nie bierz, zanim cię nie
osłucham.
Nie bardzo mi się uśmiechało,
żeby mnie oglądał w takim
wydaniu, z czerwonym nosem i
tłustymi włosami, ale bardziej
mi się uśmiechało, że go za
chwilę zobaczę. Zresztą, i tak
nie miałabym nic do gadania.
Wyskoczyłam z łóżka i nad wanną
umyłam grzywkę, całej głowy nie
miałam odwagi. Pojawił się
Jerzy, osłuchał mnie.
- Nic nie ma - rzekł - nie
truj się. Bierz wapno i
aspirynę.
I tak się stało. Chorowałam
kilka dni, on mi robił zakupy.
Przyniósł nawet sok malinowy
domowej roboty. Wiedziałam z
czyjej pochodzi piwnicy.
Nie wiem, czy pogodziłam się z
faktem jego śmierci. To uczucie
jakiegoś ubytku ciągle jest we
mnie. Jakby wyrwano ze mnie
kawał mięsa. Rozstanie z Jerzym
było od początku problemem
czysto fizycznym, bo przecież
tęsknić za nim wyuczyłam się na
piątkę z plusem. W mojej szkole
to była najtrudniejsza lekcja.
Ewa wróciła do domu, ale nasze
stosunki już się nie układały.
Spotykałam się z przypadkowymi
mężczyznami, wracałam często nad
ranem. Moim problemem było wtedy
tak wejść do domu, żeby ona tego
nie widziała. Miałam też zasadę,
że nikogo ze sobą
nie
przyprowadzałam. Wyjątkiem stał
się Witek. Jego pojawienie się
przerwało moje pijane romanse.
Nie wiem, czego szukałam. Seks
w tamtym czasie był jak skok do
gorącej wody, z której od razu
chciałam wychodzić. Przecież to
nigdy nie było naturalne. Jerzy
był wielkim wyjątkiem. Może więc
sam fakt, że normalnie było z
Witkiem, zaczynałam nazywać
miłością. Bo czy ja go kochałam?
To raczej on kochał mnie. Było
mi z tym wygodnie. Jego obecność
była jak rodzaj amnezji,
przeszłość zacierała się,
przestawała wysuwać się przede
mnie.
- Proszę wrócić do
teraźniejszości - powtarzał
psycholog.
Dwadzieścia pięć stopni w
cieniu. Czyste niebo, słońce.
Jestem z Antkiem w sadzie za
domem. Leżymy w wysokiej trawie
jak w mikrodżungli. Zdziczałe
drzewa są naszym jedynym
towarzystwem, bo lokatorzy z
drewnianej chałupy wyszli w
pole. Bardzo mi to odpowiada,
zdjęłam górę opalacza. Antek też
ma na sobie tylko biały
kapelusz. Co jakiś czas unoszę
głowę i sprawdzam, czy widać go
ponad trawami.
Te stare jabłonie w jakiś
heroiczny sposób bronią się
przed usychaniem. Oto pośród
sczerniałych skręconych gałęzi
pojawia się bukiet
biało_różowych kwiatów, oto z
ukwieconego wierzchołka wysuwa
się jakby sucha ręka z
rozczapierzonymi palcami, oto
inna jabłoń kwitnie tylko połową
siebie, jeszcze inna zdobyła się
na wydanie dwóch kwiatków na
jednej z kościstych gałęzi.
Dziwny sad, jak ilustracja walki
życia ze śmiercią. Tutaj ta
walka jest już właściwie
przesądzona, a jednak piękno
tego umierania jest niemal
porażające.
Antek przyszedł na koc. Dotyka
rączką mojej nagrzanej piersi.
- Babciu, co to jest?
- Moja pierś - odpowiadam nie
otwierając oczu.
- Nie, to jest brzuszek! -
dotyka drugiej piersi - i tu
jest brzuszek - kładzie rękę w
okolicy mojego pępka - a tu jest
jeszcze drugi brzuszek -
liczenie do trzech przekracza
jego możliwości. Widzi, że się
śmieję, dodaje więc lekko
speszony - a ja mam tylko jeden,
bo jestem jeszcze malutki.
Chwytam go w ramiona i turlam
się z nim w trawę. Słyszę
radosne piski.
- Mamo! Udusisz mnie! Mamo!
Czyż tak naprawdę nie jestem
jego matką? To na moim ciele
uczy się znaków kobiecości. Nie
mógłby znaleźć ich u własnej
matki, której drobna sylwetka
zatraciła dawno wszelkie kobiece
cechy. Mój nastrój się zmienia,
powraca ćmiący niepokój o nią.
Wyszła już ze szpitala, kiedy
uzna, że może od początku zacząć
się truć. W tym zeszycie, który
wzięłam z szuflady, zapisanych
było kilka kartek. Nie wiem, co
to jest. Próbki prozy?
Fabularyzowany notatnik?
Dziewczyna, o której pisze, nosi
imię Anka, ale przecież wyraźnie
siebie ma na myśli.
"Podeszła do lustra. Twarz w
lustrze rozprysła się. To chyba
od tego siedzenia w ciemności -
pomyślała i ścisnęła skronie.
Powoli wszystko zaczęło wracać
na swoje miejsce - oczy wpadły
głęboko i nieubłaganie
podkreśliły się sinymi
obwódkami. Ktoś kiedyś
powiedział, że Anka ma oczy jak
głodujące dziecko w Etiopii. Kto
to był? - pytanie to tylko
chwilę ją dręczyło. Szukanie
odpowiedzi uznała za
niepotrzebny wysiłek. Jeszcze
raz spojrzała w lustro. Tak,
niestety wszystko było takie jak
przedtem, tylko nos wydawał się
jeszcze bardziej zadarty. Z
niesmakiem odwróciła głowę.
Podeszła do okna. Tysiąc świateł
podrzuciło jej myśl, żeby
zapalić światło. Chciała to
zrobić, jednak szybko cofnęła
rękę. Nie lubiła światła,
niczego nie można było ukryć
przed jego zimnymi oczami.
Ciemność była inna, kojąca. W
ciemności mogła być kimś
lepszym. Zapaliła świeczkę i
przymknęła powieki. Spokój,
który zaczął ją ogarniać,
przerwało gwałtowne pukanie.
Anka zamarła. Wiedziała, że ten
ktoś jest za drzwiami. Usłyszy
każdy dźwięk w jej małym
dwudziestopięciometrowym
mieszkaniu. Bała się o oddech, o
bicie serca. Całą swoją energię
zużyła, żeby powoli,
bezszelestnie zwinąć się w kłębek.
W pozycji embrionalnej zawsze
czuła się najbezpieczniej. Ten
ktoś za drzwiami wyraźnie
czekał, by zdradziła swoją
obecność. Stał już tam parę
minut, pukał coraz bardziej
natarczywie. Wie, że jestem -
pomyślała. Ktoś ujął za klamkę.
Anka z trudem przełknęła ślinę.
Ile on tam może stać, dziesięć,
piętnaście minut. Wydawało jej
się, że to cała wieczność.
Usłyszała szelest wsuwanej w
drzwi kartki i kroki na
schodach. Odetchnęła z ulgą, nie
była jednak pewna, czy to nie
pułapka i jeszcze przez parę
sekund leżała skulona. W końcu
usnęła.
Obudziła się o drugiej w nocy,
dom ucichł. Nie było słychać
szmerów zza ściany, szurania
kapci, rozmów. Powoli wstała i
poszła zmyć makijaż. Robiła to
bardzo ostrożnie, jakby bała
się, że zbyt mocne pociągnięcie
zniekształci jej twarz. W kranie
była tylko zimna woda,
zniechęciło ją to. Wróciła do
pokoju i w ubraniu położyła się
na łóżku. Wegetuję, tak
wegetuję, mama ma rację. - Myśli
stawały się coraz bardziej
przykre. Starała się przestawić
na inny tor. Lato, słońce,
palmy, ja opalona... - Sen nie
przychodził. Myśli nie dały się
oszukać. Wylazł na wierzch ten
dobrze znany niepokój... Czekam
na siebie, boję się..."
Czekam na siebie. Boję się. Na
tym fragment się urywał.
Pomyślałam, że być może to
wszystko, co starał mi się
powiedzieć o mojej córce
psycholog, w jakiś sposób jest
prawdą. Ale proponował
rozwiązania nie do przyjęcia.
Nie mogę zwrócić jej życiorysu,
bo on też jest nie do przyjęcia.
Jeżeli już coś jej trzeba
opowiedzieć, to w zmienionej
wersji. On się na to nie zgadza.
Mówi - albo prawda, albo
milczenie. Więc milczenie.
W nocy była burza. Błyskało,
waliły pioruny. Patrzyłam przez
okno na sad oświetlany co chwila
niebieskawym światłem, wyglądał
teraz groźnie, niemal upiornie.
Ale to nie zmieniło mojego
sentymentu do tych przegranych
drzew. Jak to ładnie ze strony
gospodarzy, że pozwolili im
dogorywać w spokoju i nie
wybrali się na nie z siekierą i
piłą.
Burza nagle ucichła, ale nie
mogę spać. Antek przyklejony do
mojego boku oddycha spokojnie.
Jest cały mokry, powinnam
przenieść go na jego łóżko, ale
mnie też jest potrzebna jego
bliskość. Dzisiaj w sadzie
zrobiłam odkrycie. Zauważyłam,
że on powtarza pewne miny mojej
matki. Na przykład, kiedy się
nad czymś zastanawia, unosi
wysoko jedną brew, w taki
charakterystyczny sposób. Nie
można się pomylić. Przez moment
dotarło do mnie, co oznacza to:
łańcuch pokoleń. Nawet gdyby
traktować Ewę jak wypadnięte
oczko. Ale dlaczego... Że jest
tak do nas niepodobna... No
właśnie, do kogo, przecież do
swojej matki i do swojego
synka... Muszę się pilnować,
żeby tak nie myśleć. Ale to
wypadnięte oczko... już nawet
nie oczko, dwoje obcych oczu.
Nagły żal, że tak daleko
odeszłam od swoich korzeni.
Zupełnie jakbym zaczynała się w
obcym zimnym kraju. Tam
pozostawiłam swoje duchowe
matki. Jerzy nie potrafił tego
zrozumieć. Nie umiał pojąć
mojego związku z Wierą. Dla
niego była tylko złośliwym
potworem, który ma na sumieniu
życie wielu ludzi. Ale krzywdził
ją. Ona nigdy nie zaatakowała
pierwsza. Owszem, broniła swojej
pozycji kosztem innych, ale czym
jest obóz, jak nie walką o
przetrwanie. Jeżeli mogła komuś
pomóc bez narażania siebie, a
potem także mnie, czyniła to.
Tylko że o tym nikt poza mną nie
wiedział. Chore, które podstępem
pozostawały na oddziale, nie
miały pojęcia, że zawdzięczają
to tylko jej dobrej woli. Ona
przecież na pamięć znała te
wszystkie sztuczki. Byłoby
przesadą uważać Wierę za osobę
bez skazy, ale kiedy bliżej ją
poznałam, zrozumiałam, że jej
nienawiść do ludzi była tylko
odpowiedzią na ich nienawiść do
niej. Nie wzięła się z niczego,
Wiera została jej nauczona na
długo przedtem, zanim znalazła
się w obozie. Był to przypadek,
kiedy zło w człowieku obracało
się na jego dobro.
Dzięki ślepej
nienawiści Wiera cieszyła się
zaufaniem u zwierzchników. Wiem,
że gdyby powiedziała jedno
słowo, nigdy bym z obozu nie
wyszła czy też tkwiłabym w nim,
dopóki ona by tego chciała. A
jednak uczucia wyższe znalazły
drogę do jej mrocznej duszy. Nie
uczyniła niczego, bo kochała
mnie bardziej niż samą siebie. A
mnie taka miłość była potrzebna.
Nie pamiętałam jej z
dzieciństwa, nie znalazłam w
oczach mężczyzny, dopiero
odkryłam w oczach Wiery. To mnie
chroniło przed obozową
samotnością. Przecież ja miałam
wtedy piętnaście lat! W swojej
miłości do Jerzego zawsze czułam
się samotna. Dobrze wiedziałam,
kto przychodzi do jego klitki
przy dyżurce, gdzie mieściło się
tylko łóżko. Ale nic innego nie
było mu potrzebne. Znałam z
twarzy kilka jego obozowych
kochanek. Najbardziej cierpiałam
przez Irinę, piękną czarnowłosą
nauczycielkę z Leningradu.
Obecność Wiery dawała mi
poczucie bezpieczeństwa. Nie
zostałam przez nią zniewolona,
sama do niej przyszłam. Być może
z ciekawości, nie wiem. Nasze
drogi musiały się rozejść i ona
była tego świadoma, może
dlatego, ilekroć na mnie
patrzyła, w jej oczach pojawiał
się jakiś tragizm. Jerzy wielu
rzeczy nie rozumiał. Wiem, że
moja sprawa z Wierą bardzo go
bolała. Poznawałam to po
wybuchach nienawiści, ilekroć
przypadkiem pojawiało się jej
imię.
Tamto malowanie mieszkania...
kiedy już poodsuwaliśmy meble,
kiedy przykryliśmy je papierami,
osłaniając także podłogę,
poczułam się mniej obco. Jerzy
dał mi swoje stare spodnie i
flanelową koszulę. Stał na
drabinie i malował sufit, a ja
szorowałam ściany. Zaczęliśmy
od salonu na dole. Z płyty
kominka zniknęła fotografia
jego żony i synów. Jeden z nich
był na niej małym chłopcem, a
wiedziałam, że powinien mieć
czternaście lat. Więc ten jej
promienny uśmiech mógł już się
troszeczkę zestarzeć. Chciałam
wymazać ze świadomości obecność
jego rodziny. Ale było to
niemożliwe. Może dlatego cały
czas istniało między nami
napięcie, które ustępowało tylko
wtedy, kiedy napiliśmy się
wódki. Pochlapani farbą
siadaliśmy w kuchni przy stole.
Jerzy wyciągał z lodówki po
kawałku kiełbasy, stawiał na
stole słoik z ogórkami, które
ona kisiła. Była świetną
gospodynią, w piwnicy wszystkie
półki zastawione były
marynatami, kompotami i
konfiturą. Jedliśmy te doskonałe
ogórki i zapijaliśmy wódką.
Nastroje się poprawiały.
- Tak odchodzą ostatni
bohaterowie romantyczni -
stwierdził Jerzy z melancholią.
- Mamy dzieci - odrzekłam.
- No tak, ty masz córkę!
Spojrzałam jak porażona.
Chwilę mocowaliśmy się wzrokiem.
Potem oboje wstaliśmy.
- A ja nie mam syna, Anno -
dokończył z takim bólem, że
nagle osunęłam się na kolana.
Pojawił się na podłodze obok
mnie. Kochaliśmy się z jakąś
tragiczną zawziętością.
Wszystkie gwałtowne ruchy
Jerzego odczuwałam bardzo
boleśnie, a jednak moje nogi nie
zwolniły uścisku. Obejmowałam go
mocno i po raz pierwszy chyba
nie było między nami wolnego
miejsca. Myśmy je sobą wypełnili
w sposób całkowity. Tak oto
osiągnęłam pełnię w miłości
fizycznej na podłodze w kuchni
domu, który mężczyzna przeze
mnie kochany dzielił z inną
kobietą. Byłam zdumiona. Jerzy
trzymał mnie za głowę, skomlącą
jak szczenię. Bałam się potem
otworzyć oczu, żeby nie zobaczył
tego, co chciałam ukryć nawet
przed sobą. Ale czy to było
możliwe? Nasze oczy się
spotkały. Patrzyliśmy na siebie
w nowy sposób, oboje świadomi,
że trudno nam będzie coś takiego
powtórzyć. I nigdy już nie
doświadczyłam podobnego
zespolenia z drugim człowiekiem,
które było jak wyzbycie się
własnej fizycznej odrębności.
Jakbyśmy nagle zostali obleczeni
w jedną skórę, oddychali jednymi
płucami i mieli tylko jedno
serce.
- Chcę umrzeć pomiędzy twoimi
udami, Anno - powiedział Jerzy
żartobliwie, bo jeszcze mniej
niż ja umiał sprostać takim
uczuciom.
Codziennie rano po śniadaniu
idziemy za stodołę, gdzie na
pochyłej łące pasie się
cielaczek. Stoi tam jak zabawka
pośród wysokich traw i mleczy.
Antek martwi się, że cielaczek
jest uwiązany. Tłumaczę mu, że
jest jeszcze mały i głupiutki i
mógłby uciec.
- A ty mnie nie wiążesz - mówi
marszcząc brwi.
- I to mój błąd - śmieję się.
Popełniłam większy, pozwalając
mu myśleć, że zwierzęta istnieją
na świecie na tych samych
prawach co ludzie. Boję się o
niego, jest takim wrażliwym
dzieckiem. Już parę razy miałam
okazję się o tym przekonać.
Wracaliśmy okrężną drogą z lasu
i na małym wzgórku natknęliśmy
się na wiejską kapliczkę.
Wyrzeźbiony w drewnie Chrystus
wznosił tragiczną twarz. Skronie
raniła mu cierniowa korona.
Podziwiałam pracę nieznanego
artysty, kiedy nagle dobiegł
mnie krzyk Antka. Długo nie mógł
się uspokoić, wreszcie wskazał
ręką na kapliczkę i wyjąkał:
- Pan...
Wieczorem jeszcze do tego
wrócił.
- Pan był chory - powiedział.
Jak mam wyjaśniać mu to, czego
sama do końca nie rozumiem. Czy
już teraz przekazywać mu gorzką
wiedzę o tym źle urządzonym
świecie, czy pozwolić odkrywać
na własną rękę. Tak niewiele
mogę w sprawie mojego wnuka.
Jest i będzie zdany na siebie. A
ja mogę tylko jedno: umierać ze
strachu.
Do innych zaprzyjaźnionych z
nami osób w obejściu należy
świnka, która wygląda jak z
obrazka, to znaczy wyglądałaby,
gdyby nie była taka brudna.
Rzucamy jej skórki chleba, a ona
zjada z pomrukiwaniem. Antek
uważa, że jest to podziękowanie.
Zrobiło się chłodniej po
burzy, chodzimy w kurtkach. Do
lasu nie ma co się wybierać,
mokro. Kręcimy się więc po
drodze, przy której stoją
topole. Dalej jest młode żyto.
Można powiedzieć, że rośnie w
oczach. Kiedy tu przyjechaliśmy
było o połowę niższe. Antek
biega z kijkiem, który udaje
konia. Sam zresztą też wierzga i
galopuje.
- Oj, żywe dziecko - kręci
głową gospodyni - w mieście
ciężko z takim.
Ma rację. Ciężko. Tylko te
pokłady miłości mogą tłumaczyć
moją cierpliwość i fizyczną
wytrzymałość. Z tym jest już
znacznie gorzej i to nawet w
oderwaniu od Antka. Nie mam
siwych włosów i zmarszczek, ale
gdzieś poza młodością twarzy
kryje się wielkie fizyczne
znużenie. Osiem lat nieludzkich
warunków daje o sobie znać,
wieczorami bolą mnie stawy,
czasami nie mogę tego niczym
uśmierzyć. Zdarza się, że płaczę
z bólu. I wtedy cieszę się, że
nikt mnie nie widzi.
Zaczynam przywoływać Antka,
trzeba iść na kolację. Gospodyni
przyszła powiedzieć, że wydoiła
krowę. Z daleka ktoś idzie.
Przykładam rękę do oczu i zaraz
myślę, że to nieco teatralny
gest. Mam rację, bo oto w polu
widzenia pojawia się trzecia
osoba dramatu.
- Zobacz, twoja mama - mówię
do Antka, który nieruchomieje z
kijkiem w ręku.
Ewa podchodzi bliżej.
- Nie przywitasz się z mamą? -
pytam.
Najpierw chowa się za mnie, a
potem jak kula toczy się w jej
stronę. Obejmują się mocno.
Wyglądają jak zrośnięci. Głowa
dziecka tak idealnie mieści się
w zagłębieniu obojczyka, nogi
ciasno oplatają jej biodra. I
nagle przyłączam się do tej
figury. Trzymam ich w
objęciach, przyciskam, jakbym
chciała ich w siebie wtłoczyć i
wydać na świat w wersji
doskonalszej albo chociaż mniej
trudnej.
- Wiem, że panie mają małe
dziecko - powiedziała w rozmowie
telefonicznej żona Jerzego,
jakby w pełni pojmując nasze
stosunki rodzinne - mogę się nim
zająć, gdyby chciała pani być
przy córce.
Ewa była z nami tylko jeden
dzień. W południe wyjrzało
słońce, więc poszliśmy nad
rzekę. Ona nawet rozebrała się
i położyła na kocu. Patrzyłam na
nią, na to, co z siebie zrobiła.
- Co tak patrzysz? - spytała
podejrzliwie. - Może ja utyłam?
- Wręcz przeciwnie - odrzekłam
cicho.
- A mnie się wydaje, że trochę
utyły mi policzki.
- Przestań! Nie masz jeszcze
dość!
- Już dawno mam dość -
odparła.
Chciałam ostro odpowiedzieć,
ale wzrok mój padł na jej dłoń z
blizną po igle kroplówki.
- Mam nadzieję, że nie
bierzesz - rzekłam cicho.
- Nie - odburknęła.
Kłamie - przemknęło mi przez
myśl. Siedzę tu, w tych
prymitywnych warunkach z jej
dzieckiem, żeby miała spokój i
mogła przyjść do siebie. Ale ona
już od siebie odchodzi do
jakiegoś nieznanego końca swojej
historii, która w sposób
nieunikniony musi stać się naszą
historią: moją i Antka.
Po jej odejściu nie mogłam
spać. Jaką ulgą był jej pobyt w
szpitalu, uświadomiłam sobie
dopiero teraz. Tam była
bezpieczna. Teraz miała
rozwiązane ręce, mogła rozpocząć
swoją pielgrzymkę po aptekach w
mieście. Ten jej pośpiech, ten
jej lęk, że spóźni się na
autobus... Przyjechała tutaj,
żeby na powrót ustawić mi
drabinę strachu, po której będę
wchodziła coraz wyżej. Już
następnego dnia moje nerwy dały
o sobie znać. Mijając pochyłą
łąkę, nie zastaliśmy na niej
cielaczka.
- Gdzie on się podział? -
zachodził w głowę Antek.
Ja nie musiałam, zobaczyłam na
płocie jego rozwieszoną skórę.
Szybko zagadałam Antka, żeby nie
zauważył. Potem, kiedy on już
spał, zaczęłam spacerować po
pokoju. Wyraźnie nad sobą nie
panowałam. Coś się działo z moją
twarzą. Chyba nawet
popłakiwałam. To było takie
zawodzenie, niezbyt głośne, żeby
nie obudziło dziecka. I było w
tym wszystko; żal o to, że Ewa,
że samotność coraz gorsza do
zniesienia, że ja coraz
trudniejsza dla siebie, i
wreszcie, że cielak... Moje
gorzkie żale przerwało pukanie.
Usłyszałam głos gospodyni:
- Chce trochu cielęciny? Tanio
policzę.
Nie mogłam spać. W kółko
zadawałam sobie pytanie: czy
naprawdę musiało się tak ułożyć?
Czy nie było innego wyjścia?
Przecież wtedy, na warszawskim
dworcu, miałyśmy szansę. Sama
nam ją dałam. Ale zawieźli nas
na Rakowiecką. Po krótkim
przesłuchaniu podjęto w naszej
sprawie "tymczasową" decyzję.
Ewa czepiała się mnie kurczowo,
przestraszona tym, co się działo
dokoła, a przede wszystkim
faktem, iż nie rozumie języka.
Kiedy próbowano ją ode mnie
oderwać, urządziła scenę.
- Eta maja mama! -
wykrzykiwała. - Ja nie chaczu!
Pustitie mienia! Ja nie chaczu!
Nie tyle jej wrzaski, co
rosyjska mowa, wzbudziła
konsternację. Mężczyźni
zaprzestali swoich czynności, to
znaczy odczepiania jej rąk od
mojego rękawa. Ona też umilkła,
ale wyglądała jak zapaśnik,
który zbiera siły do nowego
ataku, a raczej do jego
odparcia. Wyglądała żałośnie,
miała na sobie te stare podróżne
łachy, na twarzy brudne zacieki
od łez. I wtedy po raz pierwszy
uczyniłam przyjazny gest, to
znaczy przytuliłam ją.
Świadkowie tej sceny nie mieli
pojęcia, w czym uczestniczą.
- Zabrać ją - powiedział
siedzący za biurkiem "cywil".
Był wściekły, szczęki mu
chodziły.
Tym razem funkcjonariusze
naprawdę ją zabrali. Jakiś czas
słyszałam jeszcze jej wycie na
korytarzu.
- Nie nauczyłaś córki po
polsku, co z ciebie za matka -
rzekł ten zza biurka.
- Nie miałam szans - odparłam
twardo.
- Tutaj też ich nie będziesz
miała, na razie.
Wiedział, co mówi. W więzieniu
na Rakowieckiej przesiedziałam
prawie rok. Raz tylko wezwano
mnie na przesłuchanie. Było
krótkie. Nikt mnie nie bił, nikt
mi nie ubliżał. Protokolant
wystukał moje odpowiedzi na
maszynie, wróciłam do celi. Moje
współtowarzyszki często się
zmieniały i po tym zorientowałam
się, że siedzę w celi
przejściowej, a to oznaczało, że
w mojej sprawie nie zapadły
żadne konkretne decyzje. Mogłam
myśleć o najgorszym, tym
bardziej, że już pierwszy ranek
dużo mi powiedział. Nie był to
właściwie ranek, ale jakaś szara
godzina nadranna. Kiedy nas tu
przywieziono, zamknięto w
dziwnej wąskiej komórce, która
wysoko miała okno osłonięte
blendą. Na ziemi leżał siennik,
ale słoma była stara i tak
śmierdziała, że nie mogłam spać.
Ewa zwinęła się w kłębek, była
głodna i zmęczona. Niczego nam
tu nie przyniesiono. No więc
wspięłam się na stojący w rogu
kubeł i wyjrzałam przez to
okienko. A może "coś" mi kazało
wyjrzeć. Zobaczyłam więzienne
podwórko, gdzie stał niski
trójkątny bunkier. Był szary,
niepozorny i nie nasuwał żadnych
złych skojarzeń. Mógł służyć na
przykład do przechowywania
rowerów, czy coś w tym rodzaju.
Zobaczyłam jeszcze idących przez
podwórze dwóch mężczyzn,
wyraźnie zmierzali w stronę
bunkra, pomyślałam więc, że to
być może przystanek w wyjściu na
wolność, bo ten pierwszy był
wyraźnie więźniem i miał przy
sobie rzeczy. Widziałam twarz
mężczyzny przez chwilę, z
pewnością była młoda, mimo że
sposób, w jaki się poruszał,
mógłby temu przeczyć. Idąc,
pociągał nogami jak ktoś stary
albo bardzo chory. Ten drugi
prawie deptał mu po piętach.
Kiedy zbliżyli się do bunkra,
funkcjonariusz jednym ruchem
wyjął pistolet i strzelił
młodemu mężczyźnie w tył głowy.
Ten poderwał się jak do skoku.
Funkcjonariusz wkopał go do
środka i zamknął drzwi.
Rozejrzał się dokoła takim
złodziejskim ruchem i zawrócił w
stronę budynku, z którego przed
chwilą wyszli. Potem pomyślałam,
jakie to szczęście, że nie
opowiedziałam o tym Jerzemu.
Słyszałam też o innych metodach,
tak samo skrytobójczych. Podobno
w tym bunkrze, w tej
przechowalni rowerów, był taki
otwór. Wpuszczano tam więźnia i
odczytywano mu wyrok, potem w
ten sam otwór wstawiano lufę
rewolweru. Ten w środku nie miał
żadnych szans, nie miał gdzie
się ukryć. Musiał się tam czuć
jak szczur w pułapce, może więc
lepiej było ginąć przez
zaskoczenie, którego byłam
świadkiem.
- To, co się tam działo, to
eksterminacja narodu polskiego -
powiedział Jerzy - wykańczali
najlepszych, młodzież...
Pomyślałam, że ślady moich
stóp można by znaleźć obok
śladów bohaterów narodowych, ale
to był taki zbieg okoliczności,
tylko zbieg okoliczności. Cały
czas byłam tego w jakiś sposób
świadoma i scena na więziennym
podwórzu jakby nie kojarzyła się
ze mną, z moim losem. Swoimi
słowami modliłam się za chłopca,
który przed chwilą zginął,
powtarzając sobie, że historia
mu to wynagrodzi. Dziś nie chce
mi się wierzyć, że tamto moje
myślenie było takie. A jednak
myśmy wszyscy byli zarażeni
historią, przecież wchodziliśmy
do niej żywcem... Poza tym
jednym zgrzytem nic mi mojego
pobytu w więzieniu mokotowskim
nie zatruwało. W jakiś sposób
byłam nawet zadowolona, że tu
jestem. Nie musiałam się
troszczyć o przyszłość swoją i
córki. Nie musiałam szukać
mieszkania i pracy. Jak zdążyłam
się zorientować, tu też czekały
mnie niemałe trudności. Po
pierwsze nie byłam nigdzie
zameldowana, no i miałam
"nieporządek" w dokumentach, to
znaczy nie posiadałam żadnego
dowodu tożsamości, który polskie
władze mogłyby honorować. Nie
było więc mowy o żadnej pracy, a
tym bardziej o zdobyciu jakiegoś
kąta. Życie na dworcu mi się nie
uśmiechało, więc to, że się
tutaj znalazłam, było naprawdę
niezłym wyjściem. Tym bardziej,
że nikt się mną specjalnie nie
interesował. Czas mi się nie
dłużył, w mojej celi pojawiały
się barwne postacie
warszawskiego światka.
Najserdeczniejsze były zawsze
prostytutki, opowiadały, co się
dzieje na wolności, częstowały
papierosami, które zawsze gdzieś
zdążyły ukryć przed rewizją. Raz
zagościła nawet fanatyczna
działaczka partyjna. Po śmierci
Stalina na znak żałoby oblała
się benzyną i chciała się
podpalić, ale nie pozwolono jej
już wyjąć zapałek. Włosy nawet
trochę zajeżdżały, mimo że przed
przyjściem tutaj brała
przymusową kąpiel. Chętnie bym z
nią porozmawiała, ale była
małomówna, patrzyła spode łba.
Jak ci wszyscy wierzący
komuniści. Ta żarliwa wiara w
charakterystyczny sposób
zmieniała im twarze, pojawiał
się na nich wyraz jakby tępego
uporu i gotowości na wszystko. A
także podejrzliwość; tej cechy
bym nie lekceważyła, ona bowiem
była często przyczyną
bratobójczych rozgrywek. Jeżeli
miałabym im coś za złe, to styl,
w jakim przebiegały. Był to styl
glinianki. Topiło się tam
towarzysza pod osłoną nocy.
Oczywiście nie należy traktować
dosłownie moich słów. Coś
takiego jednak myślałam, kiedy
patrzyłam na tę kobietę, i
potem, kiedy od czasu do czasu
wychodziła sprawa braci
Mołojców. Glinianka bul, bul...
Skończyło się lato, zaczęła
się słotna jesień w samym środku
wiosny. Chmury niemal trącały
brzuchami ziemię, a my zaraz po
śniadaniu wróciliśmy do domu, bo
Antek wskoczył do kałuży i
nabrał wody w kalosze.
Wyciągnęłam książeczki i
zaczęliśmy je oglądać, na
czytanie było jeszcze za
wcześnie, szybko się nudził.
Wolał opowiadane bajki. Teraz
szukamy myszki, która się nam
zwykle chowa na jakiejś stronie.
Nie możemy jej znaleźć. I nagle
Antek śmieje się na całe gardło:
- Jest! Jest myszka, babciu!
Chwała jej za to, że jest
podobna do samej siebie, z
sympatycznym pyszczkiem,
wąsikami i długim ogonkiem.
Dzięki temu możemy ją rozpoznać,
nie zawsze tak jest. Często
muszę Antkowi tłumaczyć, że ta
czerwona plama to koguci ogon, a
dwie niebieskie kreski,
narysowane byle jak, to łapy, a
mniejsza żółta plama to reszta
koguta. Podobno dzieci szybko
chwytają takie malarstwo, a ono
bardziej rozwija. Ale my z
Antkiem w tym przypadku jesteśmy
tradycjonalistami. No więc
przeglądamy książeczkę, którą
napisała Ewa Szelburg_zarembina.
Jest wierszyk o mrówce,
pracowitej pani, o ślimaku,
noszącym na sobie swój domek, i
o Reni, której tatuś kupił
niebieski dzbanuszek. Ale ja
tego tatusia pomijam, bo boję
się pytania: gdzie on jest?
Dlaczego się nie zjawia, skoro
po innych przychodzi do
przedszkola. A jak ten tatuś
wygląda?
- O - mówi Antek, spoglądając
w okno - bawią się ze świnką.
I ja spoglądam w okno i włosy
jeżą mi się na głowie. Od razu
rozumiem o co chodzi. Gospodarz
i jego synowie próbują podejść
zwierzę. I może to oznaczać
tylko jedno: chcą je zabić.
Gorączkowo myślę, co zrobić. Nie
możemy wyjść z domu, bo Antek ma
tylko sandały, a trawa jest
mokra. Kalosze się suszą, a
półbuty nie wyschły jeszcze od
wczorajszego dnia.
- No to opowiadać ci dalej? -
pytam.
- Nie, będę patrzył na świnkę
- odpowiada, przyklejając się do
szyby.
Ściągam go z parapetu, a kiedy
się opiera, daję mu klapsa.
Spogląda na mnie z wyrzutem.
- Przecież jestem grzeczny.
- Ale nie patrz w okno.
- Dlaczego?
- Bo... od okna ciągnie,
przeziębisz się - kłamię
nieudolnie, a on dobrze to wie.
- Nie ciągnie, wcale nie
ciągnie - odpowiada przykładając
rączkę do szyby - sama zobacz.
Nie chcę patrzeć, siadam w
kącie i zatykam uszy. Antek
przygląda mi się z ciekawością.
- Już schowali świnkę do jej
domu - relacjonuje.
Nie musi. Dobiega nas jej
krzyk, wibruje, narasta. Chwytam
dziecko w ramiona, mocno
przyciskając do piersi. Przez
chwilę wydaje mi się, że nie
zniosę tej strasznej skargi
dobiegającej z podwórza.
- Babciu, dlaczego ona płacze?
- pyta Antek, sam na granicy
łez.
Ja też już płaczę, zdając
sobie sprawę, że przestraszyłam
dziecko. Oczy Antka robią się
okrągłe. Przeczekać, przeczekać,
to się zaraz skończy - myślę.
Ale to trwa. A kiedy wreszcie
zapada cisza, jest w niej coś
nienaturalnego.
Chodzę po pokoju i pakuję
rzeczy. Odruchowo spoglądam w
okno. Syn gospodarza idzie przez
podwórze, niosąc w objęciach
świnkę. Jej kopytka sztywno
sterczą do góry. Kładzie ją przy
studni, zapala wiecheć słomy i
zaczyna opalać jej boki. Jedna
myśl, nie dopuścić Antka do
okna. Zagaduję, proszę, żeby mi
pomógł pakować. Mój apel trafia
do niego. Lubi, jak mu daję
jakieś dorosłe zajęcia, jest z
tego dumny. Zagląda pod łóżko,
czy nie zapodziała się tam jakaś
skarpetka. Zawsze nam się gubią,
jest ich już tuzin nie do pary.
Znowu spoglądam w okno, kat i
jego ofiara zniknęli spod
studni. Chwilowa ulga. Chcę się
stąd jak najprędzej wydostać.
Wyściełam kalosze Antka
gazetami. Wychodzimy. Trzymając
go za rękę, prowadząc w stronę
wyjścia na drogę, nie pójdziemy
już na skróty przez podwórze, bo
na co byśmy się mogli natknąć.
W pensjonacie jesteśmy na
długo przed obiadem. Stamtąd
dzwonię do Warszawy.
- Dobrze, pani Anno - słyszę -
ale mogę przyjechać dopiero po
południu, jestem teraz zajęty.
Zgadzam się, bo nie mogę
stawiać warunków. Jest to jedyny
człowiek z samochodem, do
którego mogę się zwrócić bez
większych zobowiązań. I zjawia
się, jak obiecał. Wkrótce
wyruszamy. Antek siedzi na moich
kolanach osowiały, to pora jego
poobiedniej drzemki.
- Pięknie tu - mówi on.
- Tak.
- Przygląda mi się uważnie.
- Co się właściwie stało, pani
Anno?
- To, co pan już powiedział,
nie radzę sobie.
A jak ona sobie poradziła
wtedy, gdy ją ode mnie zabrali.
Nagle znalazła się wśród obcych,
a nawet gorzej, wśród dzieci,
które potrafią być bardzo
okrutne dla kogoś, kto jest
trochę inny. Jak przebiegała jej
nauka polskiego, nie dowiem się
nigdy. Kiedy ją odbierałam po
roku niewidzenia, już go
opanowała. Nie był to ten
polski, do którego przywykłam.
Ona mówiła: "Nie mogię" albo
"daj mnie rękie". Z czasem jej
mowa stawała się bardziej
zbliżona do mojej, ale to
musiało potrwać. Wyjechałyśmy na
Mazury i tam przebywała dużo z
wiejskimi dziećmi, które też
mówiły nieco inaczej. Kiedy po
dwóch latach wróciłyśmy do
Warszawy, Ewa mazurzyła. Nie
próbowałam z tym walczyć,
wiedziałam, że szybko minie.
Na te Mazury trafiłyśmy
przypadkiem, w biurze
zatrudnienia natknęłam się na
ogłoszenie: "Potrzebny
instruktor kulturalny od zaraz,
zapewniamy mieszkanie. Zgłaszać
się w Domu Kultury w Piszu". No
więc wsiadłyśmy w autobus i
pojechałyśmy do tego Piszu,
który okazał się małym
miasteczkiem nad rzeką. W Domu
Kultury przywitał mnie bardzo
serdeczny człowiek, do dziś
dobrze go wspominam. Nie dość,
że nie przejął się moim
życiorysem, to jeszcze
powiedział, że ma wobec mnie
inne plany. Na gwałt poszukuje
nauczycielki do czteroklasowej
szkoły. No, po prostu dramat,
dzieci muszą kilometrami chodzić
do innej wsi. Pojechaliśmy
gazikiem. Las uginał się pod
śniegiem i takiej bieli dawno
nie widziałam. Wioska też mi się
wydała ładna, domy z pruskim
murem, z czerwonej cegły,
spadziste dachy, okiennice w
oknach. Oczywiście poszłam na
to, ciągle się dziwiąc odwadze
tego człowieka. Był styczeń
pięćdziesiątego piątego roku i
nie wiem, czy było takie
bezpieczne zatrudnianie w szkole
wroga klasowego. No, powiedzmy,
że on nie miał wyboru, ale
zawsze łatwiej nie ryzykować.
Z przejęciem wzięłam się za
urządzanie naszego pierwszego
mieszkania, które składało się z
dwóch pokoi, reszta to był
strych. Pokoje mieściły się po
obu stronach korytarza,
myślałam, że uda mi się chociaż
w ten sposób nas rozdzielić, ale
Ewa bała się spać sama i z
płaczem prosiła, bym pozwoliła
jej ze sobą zostać. W praktyce
więc korzystałyśmy z jednego
pokoju, drugiego się nie
opalało. Miałam nawet pracownika
na etacie woźnego. Był to pan
Gustaw Duda, postać
nietuzinkowa. Twarz
zaczerwieniona od przebywania na
powietrzu i od wódki, uważne
spojrzenie spod ciężkich powiek,
nastroszone brwi. Sylwetka
potężna. Fufajka, wojłokowe
buty. Dobrze zapamiętałam
skrzypienie śniegu pod tymi
butami, potem ich otrzepywanie
na ganku, kiedy pan Duda
przynosił drzewo do pieców. Na
początku to skrzypienie
przejmowało mnie lękiem, było
jak przypomnienie, potem z wolna
kojarzyło się już z tą zwalistą
sylwetką. Po znajomości pan Duda
palił także w naszym piecu, a
potem, jak się zaprzyjaźniliśmy,
przynosił ze sklepu chleb,
cukier i zapałki. Nic więcej nie
można tam było kupić. Cienko
byśmy z Ewą śpiewały, gdyby nie
rodzice uczniów, którzy
zwyczajnie
nas podkarmiali.
Mleko Ewa przynosiła od sąsiadów
przez drogę.
O nauczaniu nie miałam żadnego
pojęcia, mimo że otrzymałam
kilka broszurek i program
szkolny. Postanowiłam zdać się
na żywioł i w starszych klasach
po prostu improwizowałam, lekcje
polskiego rozszerzyły się
kosztem matematyki, o której
miałam mgliste pojęcie. Grunt,
że dzieciaki się nie nudziły.
Uwielbiały mnie zresztą,
nazywając "naszą pańcią" i nie
mogły się doczekać, kiedy znów
pójdą do szkoły. Sprawiałam im
różne niespodzianki, w ciepłe
dni wyprowadzałam nad jezioro
lub do lasu, i tam odbywaliśmy
lekcje. Moją uczennicą stała się
także Ewa, która "poszła" do
szkoły o rok za wcześnie.
Czasami, kiedy stałam przy
tablicy, przyłapywałam jej
uważne spojrzenie. Ciekawe, co
sobie wtedy o mnie myślała. I co
wtedy pamiętała. Twarze Aksinii,
Wali zatarły jej się, ale
przecież coś musiało pozostać.
Chociażby pamięć o mojej
obojętności. Jeszcze teraz wiało
ode mnie chłodem. Nie
zbliżałyśmy się do siebie. Ja
mówiłam: Ewa, ona mówiła: mamo.
Ale to wcale nie oznaczało, że
jesteśmy razem. Przy tablicy
potrafiłam być swobodna, zawsze
powiedziałam coś śmiesznego,
dzieci dobrze się bawiły. A ona
nie śmiała się z nimi. Ona mnie
obserwowała.
Psycholog wniósł nam rzeczy do
domu i zbierał się do odejścia.
Spytałam, czy napije się
herbaty.
- Może się napiję - odparł.
Położyłam Antka, o dziwo bez
zwykłej awantury, a my poszliśmy
do kuchni. Rozmawialiśmy
przyciszonymi głosami.
- Po tej sprawie z Ewą czuję
się rozbita. Wie pan... jak
wracałam ze szpitala, pomyślałam
w taksówce, że... że to może być
jakieś rozwiązanie, gdyby ona...
- Przecież to byłoby
rozwiązanie, pani Anno.
- Matce nie wolno tak myśleć.
- Każdemu wolno myśleć, co mu
się żywnie podoba.
- Pan już zaczyna swoje. Chyba
nigdy się nie porozumiemy.
Ale to był jedyny człowiek, do
którego chciałam mówić. Kiedy
wybrałam się do przychodni na
rozmowę z jego ewentualnym
następcą, od razu wiedziałam, że
nic z tego nie będzie. Patrzyły
na mnie obojętne oczy.
- Rozumiemy się bardzo dobrze,
tylko pani nie chce się do tego
przyznać.
- Nigdy nie zgodzę się na
wyjawienie jej prawdy. To
mogłoby mieć nieobliczalne
skutki.
- Albo nadspodziewane. Co mamy
do stracenia? Nie może być
gorzej niż jest.
- Ale jednak ona nie
rezygnuje. Zdecydowała się
zaliczyć sesję, mimo że ma prawo
wziąć urlop dziekański.
- Jest silna, jest silniejsza,
niż pani myśli.
- W niszczeniu siebie.
- Żeby siebie niszczyć, trzeba
najpierw siebie mieć.
Przypomniało mi się to, co
napisała: czekam na siebie, boję
się...
- Jak pan to sobie wyobraża? -
spytałam po chwili.
- Powie jej pani wszystko.
- Tamto też?
- Tak, tamto też.
- Czasami myślę, że ma pan w
sobie coś z sadysty.
- Być może.
- Nie być może, tylko na
pewno. Wykorzystuje pan to, że
jestem słaba i nie wiem, co
robić.
- Właśnie pani podpowiadam. I
mam nadzieję, że odnawiamy nasz
kontrakt?
- Zgodziłby się pan?
- Tak.
Patrzymy na siebie bez
uśmiechu.
- Jakie mam gwarancje, że
obnażenie przed córką mojego
życia, wyjdzie jej na dobre?
- Żadnych.
Przez moment widzę twarz
Jerzego. Siedzimy w kuchni, on
przygląda mi się uważnie.
- Nawet nie wiesz, że masz
prywatny servis w domu. I to
jaki. Wymienię ci każdą część.
- Z gwarancją?
- Uczciwie mówiąc, nie.
A jeżeli ona mnie znienawidzi?
- Dlaczego?
- Bo... bo normalny człowiek
nie jest w stanie tego
wszystkiego pojąć.
- Ona nie jest normalna w tym
sensie, w jakim pani myśli. Ona
to przyjmie i nauczy się z tym
żyć.
- A jak nie?
- Dalej będzie powtarzała pani
życie.
Późnym wieczorem zadzwonił
telefon, podniosłam słuchawkę.
Przez chwilę myślałam, że mam
jakieś halucynacje słuchowe.
Ktoś po drugiej stronie mówił po
rosyjsku. Kilka razy wymienił
moje nazwisko.
- Da, eta ja - wyjąkałam
wreszcie.
Ten po drugiej stronie
wyraźnie się ucieszył, a ja już
dobrze go rozumiałam. Chcą mnie
zaprosić na zdjęcia próbne do
Moskwy. Znany reżyser widział
film ze mną, jest zachwycony.
Pasuję mu do roli.
- Jaka rola? - spytałam.
- Polskiej hrabiny. Duża
produkcja, część zdjęć będzie
kręconych w Polsce, w Gdańsku...
Roześmiałam się.
- Czy pani zgadza się
przyjechać?
- Nie, chyba nie -
odpowiedziałam ze spokojem.
- Chyba? Ja muszę wiedzieć na
pewno.
- Więc nie. Mało gram
ostatnio, a poza tym mam taką
sytuację rodzinną, że nie mogę
teraz wyjechać z Warszawy.
I tyle. Pożegnaliśmy się
uprzejmie. Ani przez chwilę nie
żałowałam swojej decyzji. Jedna
podróż na Wschód wystarczy mi
raz na całe życie, przecież
jadąc tam teraz, umierałabym ze
strachu, nawet nie przed tym, co
mnie tam spotka, ale kogo
mogłabym tam zastać. Bałabym
się, że tamtą dziewczynę. Pół
biedy, gdyby miała piętnaście
lat. A co bym zrobiła, jakby
czekała na mnie o osiem lat
starsza. Po raz drugi brać na
siebie taki bagaż...
Plątałyśmy się z Ewą po
moskiewskim dworcu, nie bardzo
wiedząc, gdzie stoi nasz pociąg.
- W Polszu? Nie znaju -
odpowiadali zaczepiani ludzie.
Czas uciekał. Byłam coraz
bardziej przerażona. W końcu
podeszłam do uzbrojonego
osobnika, którego jakoś z daleka
omijałam. Pokazałam mu swój
bilet. Przestudiował z uwagą, a
potem powiedział:
- Chodźcie za mną.
Zaprowadził nas na peron,
zasalutował życząc szczęśliwej
podróży.
Ten moskiewski dworzec... był
tak jasno oświetlony, zbyt
jasno. Ludzie w tym świetle
wydawali się szarzy i smutni. I
nikt się jakoś za nami nie
oglądał. Sensację wzbudziłyśmy
dopiero w Warszawie.
Zgasiłam światło i ostrożnie
położyłam się na tapczanie obok
Antka. Pochrapywał przez nos i
myślałam już tylko o tym, że
trzeba wreszcie coś postanowić w
sprawie trzeciego migdału.
Sypiał z otwartą buzią, nawet
mówić zaczął niewyraźnie... Ewa
też miała takie kłopoty,
skończyły się, kiedy wyniosłyśmy
się z Mazur. Stało się to przez
przypadek. U schyłku lata
spotkałam w sklepiku siwego
mężczyznę o silnie kresowym
akcencie, po tym się
rozpoznaliśmy. Okazało się, że
ten człowiek jest literatem i co
roku przyjeżdża do sąsiedniej
wioski na ryby. Poszliśmy na
długi spacer, wypytywał, skąd
się tu wzięłam. Bardzo go
poruszyła moja historia.
Powiedział, że muszę odzyskać
mieszkanie po ciotce i postara
się mi w tym pomóc. Chyba nawet
nie wzięłam poważnie jego słów,
bo jakie trzeba było mieć
znajomości, żeby taką sprawę
przeprowadzić. Ale tych
znajomości nie doceniłam. W pół
roku po jego wyjeździe przyszedł
list, wzywający mnie do
Warszawy. Zjawiłam się w
redakcji, gdzie był redaktorem
naczelnym.
- No, proszę siadać -
powiedział, patrząc na mnie
życzliwie - i co pani dalej
zamierza? Na razie ma pani tylko
mieszkanie.
Nie było nim mieszkanie mojej
ciotki, ale inne, w bloku. Czyż
jednak nie graniczyło to niemal
z cudem? Do tego mieszkania
przyszedł wkrótce reżyser z
przesyłką od ciotki z Londynu.
Telefon odbieram już gdzieś na
granicy snu.
- Mówi Iks. Nie chce pani
przyjechać do Moskwy?
- Nie, nie chcę.
- Dlaczego?
- Bo... nie czuję się już
aktorką.
Słyszę jego śmiech.
- To wspaniale, bo ja już od
dawna nie czuję się reżyserem.
Dwoje takich ludzi z pewnością
może coś ciekawego zrobić.
Przyjedziemy panią obejrzeć,
zgoda?
Dziwną noc przeżyłam po
rozmowie z Iksem. Co to ma być -
myślałam. Po raz drugi wielki
reżyser zaprasza mnie na zdjęcia
próbne. Tym razem ze Wschodu,
czy ten Wschód po raz drugi chce
mnie przytulić do serca? A ja?
Czy odważę się tam pojechać?
Przecież tyle razy sobie
powtarzałam, nigdy więcej. To
było jak codzienna modlitwa, a
teraz mam się tam znowu stawić
dobrowolnie... Chyba, że ze mnie
zrezygnują. Ale po tym, co mi
powiedział reżyser. Że moja
twarz, że długo szukał
scenariusza... Przecież on chce
robić ten film dla mnie...
Gdybym się wycofała, byłoby to
co najmniej nierozsądne. Ale to
przecież wygląda jak pułapka...
nie myślę, że mogliby mnie
porwać wprost z dworca na
Łubiankę... to już przecież inne
czasy, ale ja... co ze mną...
czym będzie dla mnie ta
podróż... przecież do tej pory
moje życie nie uzyskało
stabilności po tamtym wstrząsie,
do tej pory ledwo trzymam się na
nogach, a raczej kuleję...
- Nigdy tak nie jest w życiu,
żeby nie mogło być gorzej -
powiedziała Aksinia.
Nie wiem, dlaczego właśnie
teraz przypomniały mi się jej
słowa. Zaczęło być jakby lepiej,
to znaczy ja tak sobie
wyobrażam. Ale to słowo "lepiej"
jest zarezerwowane dla choroby
Ewy. Tylko tutaj może być gorzej
lub lepiej... Przy jakiej okazji
Aksinia powiedziała coś takiego.
Już wiem, kiedy padł koń. Było
to ostatniej jesieni. Orałyśmy
kartoflisko. Potknął się, upadł
na kolana. Nie mógł się już
podźwignąć. Kiedy do niego
podeszłyśmy, leżał na boku, oczy
miał szkliste, a zęby
wyszczerzone jak do śmiechu.
Aksinia uklękła i objęła go za
głowę.
- Mój ty staruszku -
powiedziała - napracowałeś się w
swoim długim życiu, teraz już
odpoczniesz.
Zapamiętałam tę scenę. Było w
niej wszystko: nędza naszego
żywota i wspaniałomyślność
naszego serca. Aksinia nie
złorzeczyła koniowi, że padł w
środku jesiennej orki. Ona
widziała w nim długoletniego
przyjaciela, który teraz ją
opuszczał. Ta kobieta udzieliła
mi kilku ważnych lekcji. Taki
obraz: późnym wieczorem Fiodor
Aleksiejewicz ciągnący pług i
Aksinia idąca za pługiem. Ja
stoję w bruździe i w uniesionej
ręce trzymam zapalony fanarek.
Ciemno, chmury nie przepuszczają
księżyca. Jak to musiało
wyglądać z daleka... Może
właśnie jako ilustracja słów
Aksinii. Nie ma już konia, ale
jest zdrowy mężczyzna, który
zawsze jakoś zaradzi. No i
zaradził, zaprzągł się do pługa.
Co by Aksinia poradziła w
sprawie Ewy... Brzydziła się
kłamstwem, to dlatego wtedy w
kopcu opowiedziała mi swoją
historię. Tę prawdziwą. Było
oczywiste, że nie doniosę, kogoś
takiego jak ja i tak nikt by nie
słuchał. Ale ona nie dlatego mi
to opowiedziała, że nie musiała
się mnie bać. Ona nie potrafiła
żyć w kłamstwie. A ja...
przeżyłam w nim przeszło
dwadzieścia lat. To nawet nie
było kłamstwo. Nie podałam
przecież swojej córce żadnej
innej wersji, ale milczenie też
czasami może zakłamać życie. I
czy tak się nie stało? Przecież
ja... do tej pory nie bardzo
wiem, kim jestem. I być może
głos stamtąd mi to przypomina.
Nawołuje do pogodzenia się z
przeszłością...
A Ewa? Co z nią? Przecież ona
też sobie musiała jakiś obraz
tej przeszłości ułożyć, musiała
zebrać te wszystkie niewiadome w
coś, co można nazwać losem. Z
konieczności czerpała ze mnie...
jeżeli tak naprawdę jest, to
jestem winna...
Więc być może nadchodzi czas
godzenia się, czas wybaczania. I
to wszystko dlatego, że przed
kilkoma godzinami zadzwonił
telefon... Nie, coś już takiego
było we mnie. Może to sprawa
psychologa, który od wielu
miesięcy przepuszcza mnie przez
maszynkę do mięsa... a być może
tak się to toczy, nadchodzi
przedawnienie. Można już mówić
spokojniej. Z dystansu. Tylko...
o jakim dystansie ja mówię...
chyba zwariowałam... Tego
dystansu nie będzie nigdy,
dopóki ja żyję albo dopóki żyje
Ewa... ona jest tym supełkiem,
który obóz zawiązał mi na drogę.
W dwa tygodnie po moich
rosyjskich rozmówkach zjechała
do Warszawy ekipa filmowa.
Oczywiście Iks się nie pojawił,
wszystkim dyrygował jego
asystent, z którym rozmawiałam
przez telefon. To on był tym
głosem ze Wschodu po latach...
Żadnej innej aktorki nie
zaprosili na zdjęcia, więc
wyglądało, że przyjechali
specjalnie dla mnie. Zrobiło się
wokół mnie trochę szumu. W
ostatnim numerze "Filmu" ukazała
się rozmowa z reżyserem, który
mnie odkrył. Powiedział między
innymi: "Kiedy ją zobaczyłem, od
razu zrozumiałem, że to urodzona
aktorka". Kłamał, nic takiego
nie powstało mu w głowie. Oddał
mi pakunek i chciał się wynieść,
dopiero potem, przy herbacie,
zaczął mi się przyglądać. I
wtedy wykrakał mi te hrabiny.
Powiedział dalej: "Zafascynowała
mnie jej twarz, rzadko się tak
piękne twarze spotyka. Każdy
szczegół tak doskonale
przemyślany przez naturę. W
sensie kolorytu i linii. Kształt
oczu, nosa. To była zachwycająca
twarz. Ale wtedy nie o tym
myślałem. Byłem świadomy, że mam
przed sobą kobietę
tajemniczą..." Gdyby mnie tak
zobaczył, jak stoję na
przystanku, zmarznięta, w
dziurawych butach. "...która w
kinie może zajaśnieć pełnym
blaskiem. Postanowiłem ją na to
namówić". Nic nie postanowił, w
jego filmie miałam być tylko
czymś więcej niż meblem. W tym
samym numerze ukazał się też
wywiad ze mną. Płaskie pytania i
płaskie odpowiedzi. I takie
pytanie:
"Dostała pani kiedyś ciekawą
propozycję z Paryża, dlaczego
wtedy nie doszło do współpracy z
reżyserem Igrek?
- Chodziło o rolę w filmie, w
całości rozgrywającym się na
plaży, a ja odmroziłam stopy na
Syberii i duży palec u nogi
trzeba było amputować."
Pytanie pozostało, ale
odpowiedź brzmiała następująco:
- "Chodziło o rolę w filmie, w
całości rozgrywającym się na
plaży, a ja mam defekt stopy."
W tym całym rozgardiaszu nie
mogło być mowy o spotkaniu z
psychologiem. Ciągle trzeba było
odkładać. Ewa zdawała ostatnie
egzaminy, ja miałam wizyty
nieproszonych gości. Jakby nagle
sobie o mnie przypomniano, moja
twarz znowu zagościła na
okładkach, a także w telewizji
tym razem. Ale tak właśnie bywa
w tym zawodzie, telefon albo
milczy, albo dzwoni bezustannie.
Do Antka przychodziły na
zmianę studentki, bo one jak Ewa
zaliczały sesję. W końcu we
trójkę wyjechaliśmy nad morze.
Nasza gospodyni wyszła nam na
spotkanie, a za nią mąż i reszta
rodziny.
- Myśmy się pani naoglądali, a
naoglądali w telewizji.
Mimo że przyjeżdżamy tu z Ewą
od lat, jeszcze na długo przed
urodzeniem Antka, dotąd nie
miała pojęcia, że jestem
aktorką. Chciała nam dać lepszy
pokój, ale obstawałyśmy przy tym
starym na górce, do którego
byłyśmy przyzwyczajone.
Antek po raz pierwszy tu z
nami przyjechał, ale był
mniejszą sensacją niż moja twarz
w telewizji. Zostawiliśmy rzeczy
i poszliśmy nad morze. Niczego
się nie spodziewał, była
zwyczajna droga, potem niski
lasek i nagle jego oczom ukazał
się ten nieobjęty ogrom wody.
Zatrzymał się, na jego twarzy
pojawiły się złożone uczucia
fascynacji, lęku. Nie wiedział,
czy morze mu się podoba, czy
raczej się go boi. Byłam
ciekawa, co odpowie.
- Lubię morze - usłyszałam.
A więc jednak bohatersko
przezwyciężył swój strach.
Wszystko, co się działo dokoła,
było albo do lubienia, albo nie
do lubienia. Dotyczyło także
osób, zwierząt i przedmiotów.
Niedawno oglądaliśmy w telewizji
film o zwierzętach. Na ekranie
pojawił się hipopotam. Otworzył
paszczę i imponująco ziewnął.
- Nie lubię go - powiedział
Antek.
- Dlaczego?
- Bo on ma taką dużą buzię i
mnie ugryzie - to ugryzie w
ustach Antka brzmi "ugizie", bo
ma kłopoty z wymawianiem "r", a
raczej wcale go nie wymawia.
Innym zabawnym słowem była sól,
którą słyszało się jako "sój".
Długo nie wymawiał poprawnie,
nie rozumiejąc, dlaczego nas to
tak śmieszy. Pani w przedszkolu
powiedziała kiedyś, że Antek ma
słabą pamięć, bo nie może
zapamiętać tekstu piosenki.
Zamiast "siała baba mak, nie
wiedziała jak" śpiewa "siała
baba jak, nie wiedziała mak".
Nie wdałam się w dyskusję. Nie
powiedziałam jej, że to
nieprzeciętnie inteligentne
dziecko i w tym całe
nieszczęście...
- On jest taki nasz, mamusiu -
słyszę głos Ewy - kocha morze jak
my...
Poszliśmy na długi spacer.
Słońce się już zniżyło, rzucając
na wodę złoty refleks, patrzyłam
na nasze wydłużające się cienie
na piasku. Antek szedł w środku,
trzymałyśmy go za ręce i ten
jednowymiarowy cień był jak
dziecięca wycinanka: tatuś,
mamusia, a w środku dziecko,
tylko że tutaj było to bardziej
skomplikowane.
Ewa miała uszczęśliwioną,
jakby wolną, twarz. Ale w nocy
wychodziła kilka razy i to na
długo, co oznaczało, że w
tajemnicy przede mną wzięła
proszki.
To słowo "ja", co naprawdę
znaczy. Myślę, że zwykle się go
obawiam. Staram się obchodzić
jak najdalej, nie zaczepiać.
Dopóki nie pojawia się w moich
myślach, mogę względnie
spokojnie żyć. Od paru lat nie
miałam z nim zwykłych kłopotów,
bo choroba Ewy skutecznie
wyparła je z mojej świadomości.
Ale jeżeli już wychodzi mi przed
oczy, zaczyna się dramat.
Potępiam je, za wszystko, co się
w jego obrębie wydarzyło, bo
oznacza tylko jedno: zmarnowane
życie. Bo czy mogłoby się
jeszcze coś wydarzyć... coś co
zrekompensowałoby te wszystkie
źle przeżyte lata... Nic nie
zrównoważy złej przeszłości. Nie
dlatego, że znajdowałam się w
takich czy innych sytuacjach,
ale że tak, a nie inaczej
traktowałam siebie. Ani moje
dzieciństwo, ani młodość nie
nauczyły mnie godnie żyć. I o to
mam największe pretensje, i
dlatego tak siebie nie lubię.
Słowa, które składają się na
moją tożsamość, wywołują zwykle
odruch cofania się, ucieczki.
Anna Bołtuć to ktoś, kogo
traktuję z niechęcią. Jak więc
można w tej sytuacji mówić o
jakimś pomyślnym końcu...
Czekam na odpowiedź z Moskwy,
ale jej nie przeceniam. Niczego
już tak naprawdę nie może
zmienić. Najwyżej coś odrobinę
poprawi lub pogorszy. Żadnej
rewolucji nie będzie, bo nie
może być. Ważniejsza jestem w
innej roli, której od paru lat
próbuję się uczyć. Zawsze się
gdzieś pomylę, gdzieś utknę, nie
potrafiąc iść dalej bez
podpowiedzi. Moja nowa rola to
bycie babką. Powinnam
porozmawiać o tym z
psychologiem. I to poważnie.
Uważam, że nie tylko jej nie
sprostałam, ale jakbym zawiodła
dwie osoby: siebie i dziecko.
Dziecko nie potrzebuje aż takiej
miłości i aż takiego oddania.
Dziecko nie wie, co ma z tym
zrobić. Instynktownie wyczuwa
nienormalność, chorobę. A ja
odmawiam kolejny różaniec, tym
razem strachu. Coś się stanie,
jestem o tym prawie przekonana,
coś się wydarzy i któregoś dnia
Antka nie będzie przy mnie... I
to jest ta katastrofa, której
niemal oczekuję. Przecież to
nieuczciwe, przede wszystkim
wobec dziecka. Może powinnam się
usunąć na jakiś czas, bo do
czego mnie to doprowadzi. Do
czego mnie to już
doprowadziło... Ostatnio bardzo
źle śpię. Może dlatego, że jest
nas za dużo w małym pokoju.
Słyszę oddech Antka, zajęczy
oddech Ewy i jest to jak
chwilowe uspokojenie. Oni
jeszcze są... Jakoś zawsze się
boję o nich, jakbym ja sama była
nieśmiertelna. A przecież
bardziej prawdopodobne, że to
oni będą się musieli ze mną
rozstać. I tego też się boję,
ale w inny sposób. Ma to sens
praktyczny. Że sobie nie
poradzą. Ewa musiałaby przerwać
studia i czekałaby ich
wegetacja. Bo co? Poszłaby do
jakiegoś biura. Prawie nic nie
potrafi. Tego właśnie się lękam,
niewygód życiowych dla nich.
Moje dzieci... co im przyniesie
życie, to życie, jakiego ja już
nie będę mogła śledzić. Czy
mogłoby być chociaż trochę inne
niż moje, bardziej radosne...
Nie wiem, moja wyobraźnia zwykle
przywołuje ich smutne twarze,
twarze płaczące... Jest w tym
trochę winy psychologa, to on
przecież powiedział o tej
matrycy...
Wstaję i ubieram się po cichu.
To przecież jeszcze noc. Idę nad
morze. Jest nieruchome, prawie
czarne. Nie ma gwiazd ani
księżyca i biały piasek plaży
widnieje przede mną jako
jeśniejsze pasmo. Ciągnie chłód i
po plecach rozbiegają się
dreszcze. Otulam się kurtką,
myśląc coś takiego, że ten mój
nocny spacer nie jest
przypadkowy. Ostatnio zaczęłam
robić jakieś podsumowania. Być
może wchodzę w nowy okres,
przecież wzięłam na plecy
czwarty krzyżyk. To musi coś
znaczyć. To coś znaczy na pewno.
Nie jestem już młoda, ale młodość
stoi gdzieś tuż za plecami.
Jeszcze coś do mnie mówi. Gdybym
bardzo chciała, mogłabym ją
usłyszeć...
Czy coś się może wydarzyć.
Pomimo wszystko... jakaś
prawdziwa sława i pieniądze...
Sława i pieniądze. Puste słowa.
Nic nie znaczą. A mężczyzna...
mężczyzna obok mnie... to chyba
jeszcze mniej prawdopodobne. A
jednak już tak kiedyś myślałam.
Po odejściu Jerzego wydawało mi
się, że związek fizyczny z kimś
innym nie będzie możliwy,
wykluczałam nawet jakiekolwiek
przypadkowe zbliżenie. Jak to
mówiła jedna z moich koleżanek
"dla zdrowia". I w pół roku po
jego śmierci inny mężczyzna
obejmował mnie, a ja tego
chciałam.
Kręciłam wtedy film. To była
dość banalna historia. Kobieta w
czasie okupacji przechowuje u
siebie Cygana. Oczywiście
romans, potem koniec wojny, on
odchodzi. Już sam pomysł, żeby
ta kobieta była piękna i
jasnowłosa mógłby wiele
powiedzieć. Właściwie nie
powinnam przyjąć tej roli, ale w
tamtej sytuacji byłoby to
bardziej niż nierozsądne. Potem,
już na planie, dowiedziałam się,
że moim partnerem będzie młody i
absolutnie prawdziwy Cygan.
Przez chwilę uznałam ten pomysł
za niedorzeczny, ale potem wydał
mi się zabawny. Dwoje
naturszczików w kiczowatym
filmie... Początkowo peszyła go
kamera i ludzie wokół, potem
przestał się przejmować. Wszedł
w swoją rolę do tego stopnia, że
w scenach intymnych zbliżeń
czułam jego podniecenie. I wcale
mi to nie przeszkadzało. Jego
usta niemal mnie parzyły. Były
jak on sam, jak jego ciało.
Czułam zapach potu i to było
równie podniecające, jak ta
bliskość. Potem, w nocy, nie
mogłam spać. Trudno mi było
powiedzieć, czego oczekiwałam.
Na pewno nie jego wizyty. Po
zakończeniu zdjęć odchodził do
obozu, który jego towarzysze
rozbili nie opodal. Wiem, że
miał tam dziewczynę. Czasami
przychodziła na plan. Bardzo
piękna, o ciemnej cerze i
płonących oczach. Ja nocowałam w
hotelowym pokoju. Na łóżku
leżała szara zapuszczona pościel
z czerwonymi stemplami i co
wieczór przywoływała mnie do
porządku.
W miarę upływu czasu gra
między nami zaczęła toczyć się
gwałtowniej, bo kręciliśmy inne
sceny. Nasze ciała już się nie
stykały i to wywoływało większą
jeszcze tęsknotę. Czułam na
sobie te gorące oczy i wszystko
we mnie jakby budziło się do
życia. Podczas sceny kłótni
napięcie między nami doszło do
szczytu. Z całej siły uderzyłam
go w twarz, a on mi oddał tak,
że potrzebna była interwencja
lekarza, bo mi wybił szczękę.
Wszyscy w ekipie byli oburzeni,
uważając, że Cygan, ciemna masa,
nie zrozumiał, co to znaczy
markować uderzenie.
Zdjęcia dobiegały końca.
Pozostały sceny, w których jego
obecność na planie nie była
konieczna. Nazajutrz miał
wyjechać i odczuwałam z tego
powodu ulgę, a jednocześnie
chyba zawód. Jego młodość mnie
przyzywała, coś mówiło do mnie
to ciało o napiętej skórze, pod
którą grały muskuły i ścięgna.
Ja przecież tego nie znałam,
moja miłość naznaczona była
starością. Ale pogodziłam się
szybko. Zasypiałam już w swoim
obskurnym pokoju hotelowym,
kiedy ktoś zapukał do drzwi.
- Kto? - spytałam, chociaż nie
musiałam pytać.
Nikt się nie odezwał, ale
otworzyłam drzwi. Objęły mnie
zbyt zuchwałe ramiona. To był
moment, kiedy chciałam się
cofnąć. Nie pozwolił na to.
Rozbierał się, trzymając mnie
jedną ręką, jakby w obawie, że
mu ucieknę. Potem zerwał ze mnie
koszulę i wziął mnie na ręce.
Nosił mnie po pokoju, a ja się
nie opierałam, nie wiedząc, czy
to nie jest jakiś zwyczaj. Potem
położył mnie na łóżku i ukląkł
przy mnie jak kiedyś Wiera...
Jego usta błądziły po mojej
skórze w
sposób tak dotąd nie
znany, że ponad wszystko, co
czułam, wybijało się zdziwienie,
przechodzące w coraz większą
potrzebę zbliżenia z tym
człowiekiem. Rozsunęłam nogi,
ale on zwlekał. Zupełnie jakby
się nade mną modlił. Prawie
wciągnęłam go na siebie, czując
tę niezwykłą siłę jego młodości.
Wdarła się we mnie w
akompaniamencie jakby skowytu,
utykającego gdzieś w gardle.
Oboje zanurzyliśmy się w
pożądaniu, które targnęło nami
przez mgnienie. I on, i ja
jednocześnie dobiliśmy do swoich
brzegów. Odczuwałam zachwyt nad
czymś, czego nie zdążyłam nawet
przeżyć do końca. To wszystko
uleciało, jakby przerwane w
połowie. On leżał z policzkiem
na moim brzuchu. Gładziłam ostre
gęste włosy i to też było
nieznane. Właściwie nie miałam
potrzeby z nim rozmawiać,
chciałam tylko, żeby nie
odchodził. Jeszcze czegoś
oczekiwałam. I to się stawało.
Coraz dłużej czułam go w sobie,
coraz krótsze były nasze
odpoczynki. W pewnej chwili
jednym ruchem przekręcił mnie na
brzuch, a potem zmusił do
uklęknięcia. Wszedł we mnie od
tyłu, brutalnie torując sobie
wewnątrz drogę. Po chwili czułam
się obolała, a jednak poddawałam
się temu, z tym samym co na
początku zdziwieniem. Miałam
uczucie, że przekroczyłam próg
ludzkiego pożądania i że tego,
co teraz czuję, doświadczają
zwierzęta. I mój orgazm był
jakby na wpół ludzki,
unieważniający wszystkie
poprzednie. Z takim samym,
utykającym w gardle skowytem,
wymknęłam mu się, opadając na
prześcieradło. Byłam mokra od
potu, z oczu płynęły łzy. Nie
bardzo wiedziałam, co się ze mną
dzieje, pożądanie jak mocna
linia wiązało mnie z tym
człowiekiem, gęstniało z minuty
na minutę i oboje szukaliśmy
siebie jak przeciwnicy, którzy
nie zadali jeszcze decydującego
ciosu. On całkowicie nade mną
panował. Jego język łagodny na
przemian i groźny jak oścień,
potrafił wydrzeć z moich ust
dźwięki, które były jak słaba
obrona. Broniłam się i
przegrywałam. Z jego sprawnością
nie miałam się co równać. Tej
nocy wiązały mnie z nim uczucia
podziwu, zachwytu, ale i
nienawiści. Sprawiał mi ból,
który zawsze jednak miał odcień
rozkoszy. Kiedy zaczynało
szarzeć w oknie, byłam już
nieludzko zmęczona. Z mroku
nadchodziła ku mnie jego twarz,
która miała w sobie coś dzikiego
i łagodnego zarazem. Odnalazły
się nasze oczy. Pochylił się i
pocałował mnie w usta tak
delikatnie, że mną to
wstrząsnęło. Jakbyśmy na powrót
stali się ludźmi. Jeszcze raz
wszedł we mnie, zagłębił się
gdzieś do końca i trwaliśmy tak,
nasyceni sobą, ale jeszcze
ciągle siebie potrzebujący.
Poruszał się wolno, jakby z
namysłem. Odpowiadałam mu
nieznacznymi ruchami bioder,
zadowolona z tej jego we mnie
obecności. Myślałam, że to
niemożliwe, a jednak nadszedł
orgazm, tym razem jakby
przedłużony, bez piętna bólu.
Prawie poczułam w ustach
słodycz. On mnie obserwował,
moją nagą, bezbronną twarz, a
potem wbił się we mnie
gwałtownie i wyzwolił w jęku, w
nagłym zatarganiu całym ciałem.
Opadł na mnie, tuż obok mojej
głowy miałam jego głowę.
Trwaliśmy tak chwilę, a potem
wstał i zaczął się ubierać.
Wyszedł bez słowa pożegnania.
Wtedy uświadomiłam sobie, że
żadne nie padło między nami w
ciągu tej nocy.
Kiedy teraz o tym myślę, nie
porusza to we mnie żadnej
struny. Wspomnienie jest martwe,
przez chwilę zachłysnęłam się
cudzą młodością. Moje
wspomnienia o Jerzym żyją... Mam
takie ukochane fragmenty
ukochanych osób. Ręce Jerzego...
poznane w każdym szczególe, z
pozawijanymi skórkami wokół
paznokci. Ręce, które całowałam
tyle razy. One ciągle dla mnie
żyją. Czasami potrafię przywołać
ich dotyk, ich ciepło, nawet
szorstkość skóry. To z jego
rękami najbardziej nie potrafię
się rozstać. Łatwiej mi przystać
na jego śmierć niż na śmierć
jego dłoni... I stopy Antka,
stopy małego dziecka. Różowe
trójkątne pięty i płasko
prążkowane podbicie. Te stopki,
kiedy tuliły się do siebie w
nagłym strachu przed płynącą
wodą z prysznica, kiedy uciekały
przede mną w zakamarki kołdry.
Zawsze zdumiewał mnie ich
kształt, ich bezradność. Stopy
Antka zatracają swoją niemowlęcą
platfusowatość, już się formuje
podbicie, ale przechowam je w
opakowaniu wzruszenia i wielkiej
miłości.
Gdzieś daleko przede mną
błysnęło światło latarki. Ktoś
idzie. Ktoś, kto jak ja nie może
spać dzisiejszej nocy.
Wielkie uczucie zawsze jest
bólem, może dlatego już za nim
nie tęsknię. Chciałam nazwać
swoją sprawę z Witkiem miłością,
chociaż dobrze wiedziałam, że to
jest raczej sprawa z samą sobą.
Starałam się sobie udowodnić, że
nie jestem taką beznadziejną
monogamistką. Innej miłości już
nie będzie, nie może być. Ale są
tematy, na które mogę cierpieć
do woli. W naszym związku Jerzy
z pewnością był szczęśliwszy.
Potrafił się mną cieszyć pomimo
wszystko, potrafił się cieszyć
moim ciałem. Tęsknił za mną w
ten dobry sposób. Mnie tęsknota
za nim zżerała, kiedy nie
mieliśmy się zobaczyć, nie
umiałam niemal przeżyć dnia. Był
to dla mnie dzień od początku do
końca stracony.
- Zmień swój stosunek do życia
- ostrzegał mnie Jerzy - i do
mnie, będzie ci łatwiej.
- Tyle razy już mnie
upokorzyłeś!
- Daj spokój, Anno!
Siedzieliśmy w kuchni przy
stole. Byłam naburmuszona, bo
Jerzy zaglądając do
kalendarzyka, powiedział:
- W czwartek mam dyżur.
Zadzwoń w piątek rano do
szpitala.
Wydawało mi się do tego piątku
za daleko, więc zaczęłam
awanturę, nie przeczuwając, że
on ma przed sobą dwa dni życia.
Nie zobaczyliśmy się już nigdy.
Nasz układ skazywał mnie na
rolę, z którą nie umiałam się
pogodzić. Czułam się jego
życiową partnerką, a życie
bezwzględnie to korygowało.
Nawet o jego śmierci
dowiedziałam się w niegodny
naszej historii sposób. "Doktor
Rudziński nie żyje". Do dziś nie
znam szczegółów jego śmierci.
Wyobrażam sobie, że w
ostatecznej chwili obraz jego
żony nie całkiem się na mnie
nałożył. W lepszym momencie
myślę, że jej też przy nim nie
było...
Tym razem światełko błysnęło
znacznie bliżej. Ktoś idzie w
moją stronę.
Jerzy był dla mnie uosobieniem
silnego mężczyzny. Przy nim tak
naprawdę nic złego nie mogło się
stać. I nie chodziło o to, że
jako chirurg zapobiegnie
fizycznej katastrofie. On był w
stanie zapobiec wszystkiemu. Nie
mógł mnie przejechać żaden
samochód ani żadna cegła nie
mogła spaść mi na głowę. Bo
byłam z Jerzym. Dopiero jego
śmierć odblokowała te wszystkie
możliwości. Już zawsze miałam
się czuć niepewnie. Chociażby to
jedno powinno rzucić światło na
moje uczucie do niego. Kochałam
go niemal w sposób
bałwochwalczy. Może wzięło się
to z naszych początków. Jerzy w
jakiś sposób racjonalizował
koszmar. Kiedy przynoszono
krwawe ochłapy, które kiedyś
były ludźmi, on mówił niemal po
gospodarsku:
- Tego na stół, tego do
piwnicy, już po nim.
Stawałam obok niego przy stole
operacyjnym, podawałam
narzędzia. Kiedy się czasami
pomyliłam, jego oczy spoglądały
na mnie surowo.
- Nie to, daj zaczep.
Więc podawałam ten zaczep,
czepiając się go całą sobą. On
miał dla mnie prawie boską
nietykalność, chociaż należałoby
raczej mówić o piekle. Widziałam
przecież tyle krwi. Często lała
się po nim przemieszana z
gównem, które z rozprutych jelit
pryskało mu na twarz. Ja mu ją
wycierałam.
Było naturalne, że
wychodziliśmy z miasta w stanie
nienaruszonym. Powiedział wtedy:
- Bóg z tobą, Aniu. W wolnej
chwili pomyśl o wuju Rudzińskim.
Pocałował mnie w czoło, a ja
spąsowiałam. Nie tyle od dotyku
jego warg, co od tych słów
skierowanych do dziecka. Długo
nie chciał widzieć we mnie
kobiety. Moje serce
przedwcześnie dojrzało, ale on o
tym nie mógł wiedzieć. Nie
zdawał sobie sprawy, do jakiego
stopnia go obserwuję. Była taka
między nami scena. Gdzieś pod
koniec
września siedzieliśmy w
ruinach, on i trzy dziewczyny.
- Ale mam babiniec - śmiał się
nawet.
Wyciągnął manierkę z
samogonem, tego nigdy mu nie
brakowało. Każda z nas
pociągnęła łyk, a on wypił
resztę. I od razu wpadł w dobry
humor. Noc była chłodna, więc
wszyscy przysunęliśmy się
blisko. Z jednej strony miał
mnie, z drugiej łączniczkę,
która przyniosła meldunek i już
nie mogła się wycofać. Była
ładna, starsza sporo ode mnie.
Tej trzeciej właściwie nie
pamiętam. Coś tam sobie
opowiadaliśmy, potem zaczął nas
morzyć sen. W pewnej chwili
poczułam, że ramię Jerzego
zwolniło uścisk, powoli je
wycofał i odwrócił się do mnie
plecami. Czułam, jak porusza się
jego ręka i wiedziałam, co te
ruchy oznaczają, rozpinał tamtej
bluzkę. Zaszeptała, że przecież
my tu jesteśmy, na co też
szeptem odpowiedział, że dawno
już śpimy. Nie wiedziałam, co
robią, odgrodzona jego plecami,
ale wszystko czułam. To moich
piersi dotykały jego dłonie, to
z moimi zaciśniętymi udami
mocowały się jego palce.
- Panie doktorze - zaoponowała
dziewczyna.
- Cii... chcesz je obudzić?
W końcu przystała na wszystko.
Plecy Jerzego jeszcze bardziej
się ode mnie odsunęły.
Zobaczyłam udo dziewczyny
ogarniające jego biodro. Jerzy
podźwignął ją, prawie posadził
na sobie. Słyszałam ich
przyśpieszone oddechy. Chciałam
zatkać sobie uszy, ale bałam się
uczynić najmniejszy ruch. Bałam
się, że odkryją, iż nie śpię.
Potem oni dawno już spali, a ja
nadal trwałam w tym odrętwieniu.
Zaczynało szarzeć, kiedy w końcu
się poruszyłam. Przysunęłam się
bliżej tych odwróconych pleców i
przywarłam do nich całym ciałem.
Jerzy oddychał głęboko i w
żadnym razie nie był tego
świadom. Ośmielona objęłam go,
wsuwając rękę pod koszulę na
piersi. Czułam ciepło jego skóry
i byłam bardzo szczęśliwa. To
nic, że traciłam swoją
niewinność niejako per procura.
Dobrze, że chociaż tak, zanim
zalała mnie fala brutalności.
Nie wiem, jak myślą kobiety o
swoim pierwszym mężczyźnie, ja
przecież nigdy tego nie
przeżyłam, a jednocześnie,
jakbym wiedziała wszystko. Może
takie już moje szczęście, że
zostałam wyznaczona na
obserwatora cudzej miłości. Bo
to się przecież potem
powtórzyło. Można też
powiedzieć, że koło się
zamknęło, zaczynając się i
kończąc na Jerzym. Kiedyś w
złości powiedziałam mu, że jest
erotomanem. Roześmiał się.
- A co powiesz o sobie?
Jeszcze żadna kobieta tak mnie
nie zmęczyła.
- A może jesteś już stary?
- To też, Anno.
Zrobiło mi się przykro. Te
nasze rozmowy, te nasze kłótnie.
Teraz mi tego brak. Czasami
myślałam, że on jest złym
człowiekiem. Że mnie
wykorzystuje, każąc tak na
siebie czekać. Teraz myślę, że
ja czekałam, a on się do mnie
śpieszył. I to się właściwie
równoważy. Jedna kobieta, jeden
mężczyzna i takie obszary
porozumienia i nieporozumień.
Gdyby jedno z nas zginęło w
powstaniu albo nie wróciło z
gułagu, nasza sprawa byłaby
zawieszona. Ale nie myślałabym o
Jerzym inaczej, bo ten człowiek
był moją miłością. Nie musiał
mnie dotykać, od początku miałam
go we krwi.
Oślepia mnie światło latarki,
jednocześnie słyszę czyjś głos:
- Stać! Kto idzie?
- Swój - odpowiadam.
Oczy powoli przyzwyczajają się
do światła, widzę mojego
rozmówcę. Jest jakiś
niewyrośnięty, ma też
podejrzanie dziecinny głos.
Towarzyszy mu ktoś drugi. Mają
na sobie panterki, więc to chyba
jakiś patrol nadgraniczny.
- Co tu robicie? - pyta ten
pierwszy.
- Spaceruję.
- Teraz? Po nocy?
- De gustibus non disputandum
est.
- Słucham?
- Nic, powiedziałam, że lubię
chodzić po nocy.
- Pozwólcie dokumenty.
- Nie mam przy sobie.
- To pozwólcie z nami.
- Czy ja wyglądam na szpiega?
- Bez gadania - mówi ostro -
albo będę strzelał!
- Na to zawsze ma pan jeszcze
czas...
Chyba naprawdę mam trudny
charakter. Nie umiem potraktować
poważnie tych chłopaczków,
którym tak na tym zależy. Niemal
pod bronią prowadzą mnie w
stronę strażnicy. A ich dowódca
pewnie będzie chciał się
dowiedzieć, gdzie ukryłam swoją
łódź pontonową. Nikt przy
zdrowych zmysłach nie udzielałby
patrolowi wykrętnych odpowiedzi.
Ale ja poczucia humoru nie
miałam tylko na jeden temat:
rzeczywistych i wymyślonych
przeze mnie zdrad Jerzego.
Ciągle mi się wydawało, że on
już się zdążył umówić z kobietą,
która tu przed chwilą była i
właśnie wyszła. Nawet ta niezbyt
ładna leśniczyna była
zagrożeniem. Weszłam kiedyś do
kuchni, a oni siedzieli obok
siebie na ławie. Jerzy pochylony
w jej stronę, trzymał rękę na
jej kolanie. Był to niby taki
przyjacielski gest w czasie
rozmowy. A jednak ten widok od
razu mnie usztywnił. On najpierw
cofnął rękę, potem dopiero na
mnie spojrzał. Niełatwo mu było
ze mną, z pewnością nie
wiedział, co robi, dwadzieścia
lat temu wyzywając los.
Siedzieliśmy wszyscy w ruinach
domu, na jakichś materacach czy
siennikach. Było wesoło, może
nawet trochę za wesoło,
zważywszy na okoliczności. Ktoś
uruchomił patefon. Była tylko
jedna płyta i na okrągło leciał
refren: "Weź me serce w swą
malutką dłoń". Za którymś razem
Jerzy zażartował, był już wtedy
pijany. Wziął moją dłoń,
zacisnął ją i powiedział:
- Tylko dobrze trzymaj!
Potem tego nie pamiętał, a
ja... trzymałam je przez te
wszystkie lata. I teraz nie chcę
wypuścić, chociaż byłoby mi
łatwiej żyć. Tylko... coś się
już zmienia... może przechodzę
nieodwołalnie na stronę Antka, a
może moja żałoba się kończy.
Przecież ten spacer po nocy, to
jakby rekolekcje...
Wchodzimy do strażnicy, która
wygląda jak chata gdzieś w
wietnamskiej dżungli. Rośliny
pnące się po jej ścianach aż na
dach przypominają liany. Może
specjalnie jest tak zamaskowana
przed niepowołanymi oczami.
Położona jest u wylotu rzeczki,
która wpada do morza. Czasami
widujemy żołnierzy, jak
pogłębiają jej koryto, żeby łódź
mogła swobodnie wypłynąć na
wielką wodę.
Komendantem strażnicy jest,
jak się okazuje, całkiem
niestary porucznik. Spogląda na
mnie surowo, potem wzrok mu
łagodnieje.
- Jest pani aktorką? - pyta.
- Zgadza się.
- Pani Anna Bołtuć? - indaguje
dalej.
- Chyba tak - odpowiadam z
uśmiechem, a widząc, że mu się
nie podoba moja odpowiedź,
dodaję - tak, to ja.
- Trzeba im było powiedzieć.
- Nie dopuścili mnie do słowa.
Dobrych ma pan podkomendnych,
poważnych i odpowiedzialnych.
Wszyscy trzej przyglądają mi
się uważnie, czy przypadkiem nie
żartuję.
- Niech pani tak nie chodzi po
nocy, różni się tu plączą - mówi
komendant.
- Byłam już w gorszych
sytuacjach... - nagle urywam, bo
trochę bez sensu opowiadać im w
jakich.
Podporucznik wyciąga notes,
podsuwa mi.
- Proszę o autograf, dla
córki.
Podpisuję się z uczuciem
rozbawienia. Jeden z tych dwóch
też podsuwa notesik, tylko ten z
meszkiem pod nosem nie ma jakoś
humoru.
- A pan? Nie chce mojego
autografu?
Wzrusza ramionami.
- Odpowiedzcie, jak pani pyta
- karci go dowódca.
- Ja dziękuję - odpowiada
posłusznie, ale też niezbyt
grzecznie.
- To co, pani Anno - zwraca
się do mnie poufale podporucznik
- moi chłopcy odprowadzą panią
do domu...
Ewa przyniosła na dworzec
różę. Kiedy się żegnałyśmy,
miała łzy w oczach, Antka
bardziej niż ja interesowały
pociągi. Odchodziłam od nich z
uczuciem, że zaraz ktoś uruchomi
zapadnię. Ale zajęłam swoje
miejsce w przedziale. Pociąg
ruszył. Pomachałam im przez okno
ręką. Położyłam się na swoim
miejscu do leżenia i przymknęłam
oczy. Próbowałam zebrać myśli.
Wdzierał się w nie miarowy
stukot kół pociągu. Tamten
stukot... nie pamiętałam, co
wtedy czułam. Czym był dla mnie
tamten czas, na ile zaważył na
moim życiu. Gdybym nie miała
problemu dziecka, mogłabym
powiedzieć, że poznawaniem
bliźnich. Kiedyś spytałam
Aksinię, dlaczego Fiodor
Aleksiejewicz znika na tyle
godzin na strychu. Uśmiechnęła
się tylko.
- Mały chłopiec bawi się
scyzorykiem - powiedziała.
Tak mnie to nurtowało, że
kiedyś się tam zakradłam. Można
powiedzieć, że stanęłam z
otwartą gębą. Strych zapełniony
był rzeźbami w drzewie.
Wyjaśniło się, dlaczego on tak
często to drewno w drwalce
przeglądał, odkładał na bok,
segregował. Wszystkie rzeźby
przedstawiały zwierzęta. Lis
goniący zająca, wilki osaczające
sarnę, dwa niedźwiedzie
sczepione ze sobą w bratobójczej
walce. Fiodor Aleksiejewicz
rzeźbił je wszystkie w chwili
śmiertelnego zagrożenia. Nie
było w jego twórczości
afirmacji życia, była tylko
negacja i śmierć. To też
wyjaśniało mało zrozumiały
związek z dużo starszą,
schorowaną kobietą. Wyglądało to
na kompleks Edypa, ale kompleks
Edypa nie jest chyba czymś
typowym dla syberyjskich
chłopów... Fiodor Aleksiejewicz
wegetując na dole, na strychu
urządził sobie azyl. Był tam
panem życia i śmierci, na dole
był czułym i wiernym kochankiem,
na górze ferował surowe wyroki.
A może on na tym strychu czuł
się kimś więcej niż człowiekiem?
Nie wiem, czy te rzeźby
przedstawiały jakąś wartość. Być
może Aksinia miała rację,
mówiąc, że to zabawa małego
chłopca. Można by je pomalować
farbą i sprzedawać jako
zabawki...
Drzwi przedziału otwierają się
i ktoś świeci mi w oczy latarką.
- Proszę to zgasić - mówię
ostro.
- Kontrola graniczna, proszę
paszport.
Dlaczego tak się kłócę ze
swoim losem o przeszłość. Czy
przez cierpienie miałam się stać
kimś lepszym? Czy naprawdę
zostałam wyznaczona na zwierzę
ofiarne? Tylko... przez kogo?
Przez siebie samą? I czy
naprawdę byłam taka zła? Zła...
ja tylko walczyłam o prawo do
miłości. Tyle cierpień
przysporzyła mi Irina,
nauczycielka z Leningradu.
Zjawiła się w obozie w rok po
mnie. Kiedy zauważyłam, że
przychodzi do Jerzego,
czekałam... czekałam, aż obóz
odbierze jej urodę, aż ją
zniszczy. Dobrze zapamiętałam
słowa Zojki, która patrząc na
mnie, powiedziała:
- Ładna jesteś, ja też taka
byłam. Zachwycali się. I co?
Włosy powypadały, zęby
przerzedziły się i nie ma już
Zojeczki_słoneczka, jest
Zojka_kupa gnoju...
Powiedziała prawdę, do jej
siedemnastu lat obóz dołożył
dwadzieścia i to w zastraszająco
krótkim czasie. Czekałam, kiedy
te piękne oczy utoną w szarej
twarzy, kiedy czarne bujne włosy
zaczną się kruszyć i wypadać.
Była w tym jakaś drapieżna
satysfakcja, która nie pozwalała
mi siebie rozpoznać. Ja nigdy
taka nie byłam. To sprawa
Jerzego, albo raczej zazdrości o
niego... Irina też wiedziała, że
są inne i też musiała z tego
powodu cierpieć. Ale uważałam,
że tylko ja mam do tego prawo.
Te kobiety w gułagu, jak one o
nim mówiły, jak wymawiały jego
imię: Jurij Pawłowicz... Dlaczego
właśnie do niej się
przyczepiłam... Może z powodu
tej wyzywającej urody, która
długo nie chciała przygasnąć.
Ale doczekałam się wreszcie.
Przyniesiono ją na noszach
nieprzytomną. Krew kapała aż na
podłogę.
- Co się stało? - spytał
Jerzy.
- Podźwignęła się przy
podkładach - odpowiedziała jedna
z więźniarek.
Podawałam mu narzędzia, widząc
te jej piękne rozłożone jak do
miłości nogi, ale to, co się
teraz działo, z miłością nie
miało nic wspólnego. Wręcz
przeciwnie. Jerzy pozbawiał ją
prawa do miłości, do rodzenia
dzieci. Obserwowałam go. Ktoś,
kto go tak dobrze nie znał, nic
by pewnie nie zauważył. Oczy nad
maską były na pozór takie same
jak przy innych operacjach, ale
ja odnalazłam w nich bezsilność
i wściekłość, jaką odczuwał
okaleczając to piękne ciało. On
je przecież znał najlepiej.
Śledziłam ich. Widziałam ich
spotkanie, kiedy ona, już po
narkozie, odzyskała przytomność.
Ja jej tę narkozę podawałam.
Odliczałam krople spadające na
maskę i pojawiła się we mnie
myśl, żeby zacząć odliczać od
początku... Podszedł do jej
łóżka, a ona na jego widok
zamknęła oczy.
- No, Irina - powiedział
prawie z czułością.
Pokręciła przecząco głową; ta
głowa nie była w stanie się
unieść, przetoczyła się tylko na
poduszce w jedną, potem w drugą
stronę. W ten sposób
przekreślała ich wspólnotę,
błagała go, żeby o niej raz na
zawsze zapomniał. On odczekał
chwilę, potem wziął ją za
przegub, sprawdzając puls. Jej
ręka była jak martwa. Zanim
odszedł, pocałował tę dłoń
jednym szybkim ruchem. Widziałam
jak po jego odejściu Rosjanka
płakała. Łzy spływały kącikami
oczu. Ale i wtedy nie odczuwałam
litości. Po latach spytałam
Jerzego, czy ją kochał.
- Miała cudowne ciało -
odpowiedział.
- I kochałeś ją?
- Nie - odparł krótko.
Ktoś wykrzykuje na korytarzu:
- Czaj garjaczyj, kofe,
sigariety...
Moja druga podróż na Wschód...
powinna coś we mnie poruszyć, a
czuję się, jakbym jechała na
przykład do Radomia albo do
Kielc. Nic, żadnych uczuć,
pustka. Istnieję w obrębie
warszawskiego życia i jego
problemów. Więc dlaczego tak się
zlękłam w pierwszej chwili?
Jakie mam rachunki z tamtą
dziewczyną? Co jestem jej winna?
A może inaczej, co ona jest
winna mnie? Może to tylko, że
nie umiem się cieszyć. Nigdy nie
było we mnie radości, a tych
nielicznych okruchów nie warto
wspominać. Były jak szkiełko w
trawie, które czasami błyśnie w
promieniach słońca.
Jerzy tyle razy wypominał mi
moją przegraną twarz.
- Aż się prosisz, żeby ci
dołożyć.
- Inni już nie muszą -
odpowiadam.
Patrzy na mnie.
- Co chcesz przez to
powiedzieć?
- Twoja obecność wyczerpuje
limit.
- Czego?
- Cierpienia.
Milczy.
- Tak, Jerzy. Moje odbicie w
lustrze jest twoim dziełem.
Mogło być zupełnie inne.
- Już od dziecka byłaś taka.
Twoi rodzice o czymś zapomnieli.
- Pewnie o tej odrobinie
kurewstwa, która tak pomaga żyć.
- I znowu masz mnie na myśli?
- Nie chciałeś mnie
rozprawiczyć, bo uważałeś, że
jestem za młoda, ale rozpijać
mnie mogłeś bez skrupułów.
- Nie bądź wulgarna.
- To nie ja, to życie jest
wulgarne. Nie lubiłeś pić sam,
więc mnie zachęcałeś do wódki.
- Ja cię zachęcałem do wódki?
Co ty opowiadasz, głupia babo.
Rozmawiamy w samochodzie.
Leśniczy zaprosił nas na
chrzciny, ale nie umiem się
cieszyć z tych dwóch dni. Wiem,
że Jerzy jedzie tam dla mnie.
Zgodził się zostać ojcem
chrzestnym, chociaż nie cierpi
takich uroczystości. I w ogóle
tłumu. Ona nigdy z nim nie
jeździła, nie lubiła ruszać się
z domu.
Zadzwonił z budki
telefonicznej.
- Pakuj manatki, zaraz u
ciebie będę - i nie czekając na
odpowiedź, odwiesił słuchawkę.
Pewnie bym się naprawdę
cieszyła, gdyby nie jego
poufałość z leśniczyną.
Wiedziałam, że to nie ma sensu,
a jednak byłam zazdrosna. Nie
mogłam zapomnieć jego ręki na
tym pulchnym kolanie. Zazdrość
dyktuje mi słowa.
- Jesteś zepsuty do szpiku
kości.
- Chodzi ci o kobiety?
- Tak, chodzi mi o kobiety.
- Przynajmniej cię nie
oszukiwałem.
- Nie musiałeś, byłam dla
ciebie nikim.
- Jesteś zazdrosna o
przeszłość?
Chce mnie wziąć za podbródek,
ale się uchylam.
- Aniu, przecież to nie ma
sensu...
- Wiem, że to nie ma sensu,
wiem to od dawna, ale jestem za
słaba, żeby odejść.
Chwilę jedziemy w milczeniu,
- Nie ma teraz nikogo - słyszę
jego głos.
- Bo liczy się tylko uczucie?
- przemawia ta koszmarna baba we
mnie. - Tak? A reszta to coś tak
nieważnego, że nie warto
wspominać.
- Powiedziałem, że nie ma
nikogo - powtarza zimno Jerzy. W
jego głosie jest niechęć do
mnie. - Powstrzymuję się, żeby
ciebie nie ranić.
- Słaba pociecha.
- Są mężczyźni, którzy nie
potrafią być wierni.
- Wiem coś o tym.
- Trzeba albo się pogodzić,
albo się wycofać.
- I ona się pogodziła.
Jerzy jest wściekły, widzę jak
napinają mu się szczęki, są
niemal kwadratowe. Zmienia to
zabawnie jego twarz, ale obojgu
nam nie jest do śmiechu. On wbił
oczy w drogę przed nami.
- Nie wypatrzysz tam
rozgrzeszenia - mówię z ironią,
a gdzieś w środku czuję lęk, że
on mnie za te wszystkie słowa
znienawidzi. Zawróci do Warszawy
i nie będzie się już chciał ze
mną spotykać.
Nagle lecę głową na szybę.
Jerzy wyciąga mnie z samochodu i
za rękę prowadzi w las. Idzie
bardzo szybko, potykam się,
muszę prawie biec. Kilka razy
boleśnie uderzają mnie gałęzie,
bo nie mam czasu się uchylić. W
końcu on rzuca mnie na ziemię.
Ma obcą, złą twarz. Przez krótką
chwilę myślę, że chce mnie
zabić. Ale odpina spodnie, a
potem brutalnie ściąga mi
majtki. Wchodzi we mnie tak
gwałtownie, że krzyczę z bólu.
Wszystko trwa bardzo krótko.
Wstaje, poprawia na sobie
ubranie i odchodzi w stronę
samochodu. I ja się podnoszę,
oszołomiona i zupełnie
zdezorientowana. Nie wiem, co
mam o tym myśleć. Czy nadal
ciągnąć swoją rolę męczennicy i
wypomnieć mu, że właśnie ja nie
mogę być gwałcona, czy
potraktować to z humorem. Po
namyśle wybieram to drugie. Cały
bunt gdzieś uleciał. Przez
krótką chwilę widziałam twarz
Jerzego, coś takiego było w tej
twarzy...
Wracam do samochodu. Jerzy
siedzi z nogami na zewnątrz i
pali papierosa. Kiedy zajmuję
miejsce, mam przed oczami jego
plecy.
- Mogę i ja papierosa? -
pytam.
Podaje mi przez ramię, potem
rzuca na kolana zapalniczkę.
Niby to ją oddaję, a przywieram
do tych pleców.
- To wszystko z miłości -
mówię cicho.
- Więc kochaj mnie mniej,
proszę cię - odpowiada.
- Gdybyśmy byli razem...
- Jesteśmy razem, Anno!
Po kilku kilometrach zaczynamy
rozmawiać, a pod koniec podróży
śpiewamy, to znaczy Jerzy
śpiewa, a ja mu wtóruję. Mamy
swój repertuar od "Ułani, ułani
malowane dzieci" do "Dziś do
ciebie przyjść nie mogę". Jerzy
śmieje się, że są to pieśni
kombatanckie naszego
dwuosobowego związku. Do innego
nikt by nas nie przyjął.
- Hak im w smak - mówi - nawet
jakby oni chcieli, nie dałbym ci
się zapisać. Należy tam połowa
bandy z Rakowieckiej. Dostali
spore odszkodowania za utratę
zdrowia w czasie pełnienia
obowiązków służbowych. Zakatować
człowieka na śmierć, to też w
końcu ciężka praca.
- Chyba się mylisz...
- Nie mylę się, aniołku. Znam
jednego po nazwisku, powiadam
ci, dusza nie człowiek.
Wycinałem wyrostek jego synkowi
i za to obdarował mnie
czekoladkami...
- I spytałeś go, czy należy do
Zbowid_u?
- Wiem coś niecoś o nich,
zakatowali mi syna.
Twarz Jerzego robi się jak
posypana popiołem. Jestem
wściekła na siebie, powinnam już
wiedzieć, że jak zmienia mu się
głos, trzeba natychmiast zmienić
temat.
Od razu jedziemy do kościoła.
Patrzę na Jerzego obok matki
chrzestnej. Jest nią młodziutka
dziewczyna, jakaś kuzynka
leśniczego, która kończy w
Szczytnie szkołę krawiecką.
Jerzy stoi blisko niej. Wydaje
mi się, że za blisko. Staram się
odgonić te swoje myśli, ale
powracają. W trakcie przyjęcia
jestem jeszcze mniej radosna, a
kiedy zaczynają się tańce, nawet
ten sztuczny uśmiech zmiata mi z
twarzy. Słucham jakiejś
gadaniny, siedzących obok mnie
ludzi, wściekła, że nie słyszę,
co Jerzy mówi tej dziewczynie. Z
pewnością nie rozmawiają o
wykrojach sukienek. Posadzili
ich razem w drugim końcu stołu.
Czy to moja wina, że jestem
chora na tym punkcie? Przecież
on, Jerzy, mnie edukował. Zanim
go poznałam, uważałam żonatych
mężczyzn za nietykalnych. On
mnie wyśmiał... Na pewno mam
lekko chory stosunek do seksu,
czasami się cofam, czasami idę
za daleko... ale nie może być
inaczej... A Jerzy i kobiety...
to przecież osobna historia...
Tańczy teraz z tą dziewczyną,
widzę jego rękę na jej
plecach... W środku zdania
sąsiada wstaję i wychodzę. Na
dworze jest ciemno. Wieczorny
chłód, ciągnący od strony lasu,
kładzie się na mojej twarzy jak
zimny kompres. Opieram czoło o
sztachety płotu.
Słyszę kroki, staram się więc
coś ze sobą zrobić.
- Anno, co się stało? - to
głos Jerzego.
- Nic, trochę za dużo wypiłam.
- Przecież ty nic nie piłaś!
- Ale źle się czuję.
Odrywa mnie od tego płotu,
obejmuje ramionami.
- Ty głupia mała dziewczynko -
mówi z czułością - myślisz, że
mnie można oszukać? Chodź,
idziemy spać.
Kuchennymi schodami przemykamy
na górę, Jerzy prowadzi mnie za
rękę.
Nagła tęsknota za nim, za jego
głosem. Prawie fizycznie boli
mnie serce. I nawet nie bardzo
mogę zmienić temat, bo ten inny
temat to może być tylko Ewa.
Kiedy byłam u nich przed
wyjazdem, ona jak zwykle
siedziała w łazience.
Rozmawiałyśmy przez drzwi.
- Zawsze cię tam zastaję.
- Co ja zrobię, że mam chory
żołądek!
Chory żołądek...
- Ewa, jak ja mam wyjechać!
Jak mam was zostawić.
- Oj, mamo, jest lepiej,
naprawdę.
- Z czym jest lepiej?
- Ze mną jest lepiej.
- To dlaczego tam siedzisz?
- Bo ty masz zawsze takie
szczęście - odpowiada prawie ze
śmiechem.
Ale ja się nie uśmiecham,
patrzę na mojego wnuka. Leżąc na
brzuchu na dywanie, z powagą
ogląda książeczkę, którą mu
przed chwilą przyniosłam. Ślini
palec, przewracając kartki...
Tym razem mój pociąg wjeżdża
na dworzec osobowy, bo i wagon
jest inny, z osobnym miejscem do
leżenia. Wtedy jechałyśmy
stłoczone obok siebie wprost na
podłodze, rzadka słoma rozsunęła
się i przeświecało dno tej
metalowej puszki, w której nas
zamknięto. Potem zaraz
załadowano nas do ciężarówek.
Mało co widziałam z tej Moskwy.
Jechaliśmy przez nią nocą.
Przed wejściem na halę
dworcową witają mnie popiersia
Marksa i Lenina. Bliżej Lenina
stoi asystent z wiechciem w
ręku. Obok niego jakaś kobieta,
okazuje się, że aktorka. Oni tu
zawsze wysyłają delegację, żeby
jedno drugie pilnowało.
Przechodzimy przez halę
dworcową, niby taka rosyjska
klasyka, i nagle jestem na
rozległym placu. Przewalają się
tłumy ludzi i to mnie zaskakuje,
bo tamta Moskwa wydała mi się
wyludniona. Ludzie pojawili się
dopiero na Łubiance.
Prowadzą mnie do samochodu,
asystent siada za kierownicą,
obok niego mości się ta dama, ja
z tyłu. Wyglądam przez okno.
Przed moimi oczami przesuwa się
neon: "Sława wielikomu
sowietskomu narodu." Uśmiecham
się do siebie.
Moskwa robi na mnie
przytłaczające wrażenie. To
ciężkie, stalinowskie
budownictwo. Szaro, brudno. Suną
przysadziste trolejbusy.
Przypomina mi się piosenka
Okudżawy "Ostatni trolejbus" i
konstatuję, iż widziałam go w
innej scenerii. Tu jakaś
cerkiew, tam pałacyk. A widzę
tylko bloki i, w przeważającej
części na jezdni, ciężarówki.
Jadą i kopcą. I tak postęp, że
wiozą nie tylko więźniów. Z
jednej z nich wystają jakieś
rury, na których końcu powiewa
czerwona szmata, i to jedyny
weselszy akcent w tej ponurości
i mżawce.
- Dobrze pani mówi po rosyjsku
- uśmiecha się z przedniego
siedzenia aktrissa. - Gdzie się
pani nauczyła?
- No... nauczyłam się.
Zajeżdżamy przed hotel
"Moskwa", w którym będę
mieszkała. Mieści się w pobliżu
placu Czerwonego, a więc w sercu
miasta, może uda mi się wreszcie
wyczuć jego puls. Do tej pory
jest tylko przykre zdziwienie i
niechęć. I jeszcze bezsensowne
porównywanie. Czego właściwie
się spodziewałam?
Już w recepcji spotyka mnie
niespodzianka. Zostaję
rozpoznana przez grupę Polaków,
geologów, którzy wybierają się
na jakąś daleką wyprawę.
Otaczają mnie, widzę serdeczność
w twarzach, uśmiech. I wiem, że
to, iż w Warszawie poruszałam
się nie rozpoznana, to tylko
moja wina. Potrafię chować
twarz, bez makijażu jest
zupełnie inna. Teraz ją
wystawiłam i oto pierwsze
efekty. Wysoki młody mężczyzna w
owczym golfie, chyba nawet
kierownik grupy, stwierdza, że
muszę wybrać się z nimi
wieczorem do rosyjskich
przyjaciół. Umawiamy się w holu
o siódmej wieczorem.
Idę na górę, na moim piętrze
siedzi na krześle gruba kobieta
o wyłupiastych oczach. Ma coś
żabiego w twarzy, nawet odzywa
się skrzekliwie. Mój pokój jest
ciemny, wysoki. Stawiam torbę
podróżną i rozglądam się
bezradnie. Pomysł, żeby iść z
obcymi ludźmi do innych obcych
ludzi wydaje mi się bezsensowny.
I to, że tu jestem... Gdyby żył
Jerzy w żadnym razie nie byłoby
to możliwe. To by oznaczało
zerwanie. Jerzy, mimo świetnego
umysłu, był za
odpowiedzialnością zbiorową. Na
sam dźwięk języka rosyjskiego
dostawał alergii. Jego fanatyzm
budził we mnie odruchowy
sprzeciw, widziałam, jakiego
spustoszenia dokonuje w tym
człowieku. Miałam też
świadomość, że to, co zostaje
dla mnie, to resztka jego
osobowości. Musiałam zadowalać
się chwilą, kiedy Jerzy
zapominał. Twarz mu się wtedy
wygładzała, oczy nabierały
blasku, powracał ten niezwykły
wdzięk osobisty. To się mogło w
sekundę zmienić. Pamiętam ten
skurcz, kiedy wymawiał słowo
"Sowieciarze", nigdy inaczej nie
mówił o Rosjanach. A teraz ja tu
przyjechałam... Ale przecież ten
polski konik na biegunach może
się tylko oddalać i przybliżać
do jednych albo drugich. Pakt
Ribbentrop_mołotow wiele tu
wyjaśnia. Więc co, wcale się nie
bawić?
Moja matka zginęła w
niemieckim obozie
koncentracyjnym, a ja mimo to
wypiłam sporo samogonu z byłą
tancerką, która szczyciła się z
występów przed Hitlerem. Co
można było robić w długie,
zimowe wieczory. Ewa spała na
górze, a ja, pan Duda i jego
żona siedzieliśmy na dole, w
klasie przy piecu, bo było
najcieplej. Ona, to była wysoka
kobieta o krótko ściętych siwych
włosach i nieco końskiej twarzy.
Niegdyś brylowała w Berlinie, a
teraz przyszło jej mieszkać w
małej mazurskiej wiosce u boku
dużo starszego męża. Widać było,
że go dosyć lubi, nazywając
"swoim Gustowkiem", co
oczywiście nie przeszkadzało jej
zdradzać go na prawo i lewo. Być
może nawyk ten pozostał jej z
czasów kabaretowych. Niemniej,
lubiłam słuchać jej opowiadań o
zawrotnej berlińskiej karierze.
Pan Gustaw prawie się nie
odzywał, ale miał bardzo
zadowoloną minę. Już wtedy
dobiegał osiemdziesiątki, a więc
urodził się jeszcze w
dziewiętnastym wieku i to dawało
mu ten dystans do życia. Pani
Dudowa, jak już sobie
podochociła, pokazywała niektóre
kawałki. Jak ją bardziej
przycisnęłam, okazało się, że
nie miała solowego numeru, a
tylko fikała nogami w tle, ale i
tak było to czymś egzotycznym w
stosunku do obecnej sytuacji.
Dziwna to była para, on o
przeszło dwadzieścia lat
starszy, małomówny i co tu
mówić, niezamożny. Stąd ta
posada w szkole. Nikt nie chciał
się jej podjąć, a on mimo
podeszłego wieku, nieźle się
wywiązywał. Mieli z żoną domek,
ale prawie bez ziemi. Starczało
jej tylko na ogród, z którego
często dostawałam piękne
pomidory i ogórki. Bardziej się
opłacało iść na sezonowego do
nadleśnictwa albo nawet na
stałe. Wtedy dostawało się dom i
deputat, w skład którego
wchodził kawałek ziemi. Pan Duda
był jednak za stary. Ona
pracowała w nadleśnictwie, ale
tylko sezonowo, bo nie lubiła
się wiązać. Chodziła sadzić
drzewka. Bardzo ładnie o tym
mówiła. Że te wszystkie
świerczki, dębki i sosenki, to
jej nie narodzone dzieci. Bardzo
pragnęła mieć dużą rodzinę, no i
ma, większą niż ktokolwiek inny.
Gdziekolwiek się obejrzy,
wszędzie jej córki i synowie. To
dlatego nie może stąd wyjechać,
bo musi przecież wiedzieć, co u
nich słychać. Czy im się nie
dzieje krzywda, czy dobrze
rosną. To mnie do niej
przekonało. Wybaczałam jej nawet
te zdrady. I pan Gustaw chyba
jej wybaczał, a może wcale o
nich nie wiedział. Ona
tłumaczyła się przede mną, że
jak przyjeżdżają ci panowie z
Warszawy, ci myśliwi na
polowanie, tacy inteligentni, to
jej się przypomina tamto
utracone życie.
- Raz jeden docent przede mną
klęczał - zwierzała mi się - i
prosił jak dziecko "Dudowo,
tylko ty mnie nie zostawiaj, ja
bez ciebie zginę..."
- A jak on to sobie wyobrażał?
- spytałam z ciekawości.
- No, chciał, żebym została
do samego rana - odparła,
szeroko otwierając oczy, że
mogłam myśleć co innego. - Ja
bym mojego Gustowka na dłużej
nie zostawiła.
Namawiała mnie, żebym
przyłączyła się do wesołego
towarzystwa, ale ja nigdy nie
chciałam. A kiedy wysłannik tych
panów zapukał do mnie, ostro go
odprawiłam. Nie dlatego, że
uważałam się za kogoś lepszego,
ale nie lubiłam ich z dwóch
powodów. Że ośmieszają pana
Gustawa przed całą wsią i że
strzelają do zwierząt. Kiedyś z
jednym z tych panów wracałam ze
sklepu. Na moje oświadczenie, co
myślę o mordowaniu zwierząt,
uśmiechnął się z wyższością:
- Kobiety nie są w stanie
zrozumieć - powiedział.
- Obawiam się, że zwierzęta
też nie - odpaliłam.
- To już prędzej.
Przystanęłam i spojrzałam mu w
oczy.
- Co pan czuje, kiedy jednym
strzałem odbiera pan komuś
życie?
- Zadowolenie, że trafiłem w
komorę - odparł bez chwili
namysłu.
W tym momencie poczułam odrazę
do tego człowieka. I na rękę mi
było myśleć o nim jako o jednym
z zalotników tej starej kobiety.
Wysiedliśmy z taksówki przed
jakimś blokiem, bardzo
przypominającym ten, w którym
żyje moja córka. Ale mnie to nie
dziwi, poczyniłam już wcześniej
takie spostrzeżenia, czytając
Bułhakowa.
"- Butelkę mineralnej - poprosił
Berlioz.
- Mineralnej nie ma -
odpowiedziała kobieta z budki i
z niejasnych powodów obraziła
się.
- A piwo jest? - ochrypłym
głosem zasięgnął informacji
Bezdomny.
- Piwo przywiozą wieczorem -
odpowiedziała kobieta.
- A co jest? - zapytał
Berlioz.
- Napój morelowy, ale ciepły -
odpowiedziała."
Kiedy Bułhakow opisywał ten
dialog, u nas było piwo i
mineralna, a napój morelowy
podawano z lodem. Ale teraz taka
rozmowa mogłaby się toczyć w
Warszawie, nikt by się nie
zdziwił. I być może było to
czymś nieporównanie
tragiczniejszym niż moja
pierwsza podróż na Wschód, bo
niebawem miał tego doświadczać
cały naród. Te niezadowolone,
obrażone czegoś ekspedientki
miały się w zastraszający sposób
rozmnożyć, a piwo zniknąć ze
wszystkich kiosków. I tak powoli
mieliśmy się pogrążyć w niemocy,
miało nas zalać chamstwo,
pogarda dla codziennego trudu, a
ludzie mieli się zacząć dzielić
na bumelantów i przodowników
pracy. I to było to
nieszczęście...
Za to za drzwiami mieszkania
zaczynał się zupełnie inny
świat. Już cały przedpokój
zajęty był przez półki, na
których poupychano książki.
Palta wieszało się w rogu, obok
drzwi do łazienki. A w pokoju
lampa rzucała przyćmione
światło. Było pełno ludzi.
Niektórzy siedzieli wprost na
podłodze. Na nasze wejście
odezwało się parę radosnych
głosów:
- No świetnie, wchodźcie,
siadajcie...
I zaraz uwaga wszystkich
skupiła się wokół niewysokiego
mężczyzny, o krótko ostrzyżonych
włosach. Twarz pokrywał mu
trzydniowy zarost. Na sobie miał
czarny golf i dżinsy. Zaczął
śpiewać mocnym, lekko
schrypniętym głosem,
akompaniując sobie na gitarze.
"Kto skazał: wsio sgarieło do
tła@ bolsze w ziemlu nie brositie
siemia...@ kto skazał, czto
ziemla umierła@ niet, ana
zataiłas' na wremia...@"
To była piękna piosenka i
kończyła się słowami: "sapagami
nie wytoptat duszy".
Poczułam na sobie czyjś wzrok.
Nieznacznie odwróciłam głowę i
wtedy natknęłam się na te oczy.
Po raz drugi w życiu czyjeś oczy
przejrzały mnie do głębi. Byłam
wstrząśnięta, bałam się patrzeć
w tamtą stronę, ale wiedziałam,
że one mnie śledzą. A potem,
kiedy wieczór z wolna zamieniał
się w noc, czułam obok siebie
obecność tego człowieka.
Przesiadł się, był blisko. Jego
ramię dotykało mojego ramienia,
jego łokieć opierał się o moje
biodro. Bałam się głębiej
oddychać, a nawet się poruszyć.
Gospodyni, młoda kobieta w
okularach i niemodnym koku,
roznosiła na tacy wódkę w małych
kieliszkach. Jej mąż wysoki,
chudy, o semickich rysach
twarzy, przynosił z kuchni
herbatę. Trzymałam w dłoniach
gorącą szklankę, z uczuciem
wewnętrznego zamętu. Obecność
tego człowieka, tuż obok, tak
wiele nagle znaczyła. Nawet
dobrze nie wiedziałam jak
wygląda. Ja go tylko czułam.
Czułam go całą sobą i nic nie
mogłam na to poradzić. Przy
herbacie zaczęliśmy rozmawiać.
- Mówisz w moim języku? -
spytał, od razu zwracając się do
mnie "ty".
- Tak, chyba tak - odparłam,
ciągle jeszcze na niego nie
patrząc.
Ten głos nie był głosem obcego
człowieka. Tuż pod powiekami
miałam łzy i to mnie przerażało.
Bałam się, że za chwilę popłyną
i nie potrafię się z nich
wytłumaczyć przed tymi ludźmi.
Mały mężczyzna już nie śpiewał.
Toczyła się rozmowa, z której
zrozumiałam, że ma poślubić,
jeżeli już tego nie zrobił,
zagraniczną aktorkę. Mówili o
niej "Francuzka".
- Wołodia, wyjedziesz na
stałe? - spytał ktoś wprost.
- Nie jestem dysydentem -
odparł - jestem artystą... bez
Rosji jestem niczym, bez narodu,
dla którego piszę, nie
istnieję... Lecz bez wolności
umieram...
Powiedział to wszystko tak po
prostu, jakby mimochodem, ale
zrobiło to na mnie ogromne
wrażenie. O tym Wołodi nie
wiedziałam nic. Spytałam o
niego mężczyznę obok.
- Wołodia jest poetą, który od
czasu do czasu chce wejść na
scenę - odparł.
W tym momencie pieśniarz
wzniósł kieliszek:
- Kochani, są tu z nami polscy
przyjaciele, wypijmy ich
zdrowie.
Jednocześnie słyszę:
- Jak ci na imię?
- Anna.
- Anno... przyjdź do mnie
jutro. Musisz przyjść.
I przychodzę, a raczej
przyjeżdżam taksówką. On mieszka
w starej części Moskwy, na
Arbacie. Pokój wydzielony z
jakiegoś mieszkania można by
nazwać kawalerką, bo ma osobne
wejście z klatki schodowej. Ten
Wołodia też o tym śpiewał coś
takiego, że w jego grobie będzie
miejsce na dwie trumny, nie tak
jak w moskiewskich mieszkaniach.
I tu królują książki,
stwarzające tę jedyną atmosferę.
Patrzymy na siebie. Obejmuję
wzrokiem jego twarz. Zawsze tak
było, że miłość zapalała się we
mnie w jednej chwili albo nigdy.
On ma na imię Andriej, występuje
w Teatrze Na Tagance. Jasną
czuprynę przeczesuje palcami, to
nas jakoś upodabnia, bo ja też
mam taki swój gest, odrzucenie
włosów z czoła.
Chodzi po pokoju, przygotowuje
herbatę. Milczymy, potem
rozmawiamy. Jest mi dobrze.
Czuję się spokojna i szczęśliwa,
staram się głębiej tego nie
drążyć. Dlaczego tak właśnie
jest, dlaczego to jest nagle
możliwe. Niech to trwa. Wreszcie
wstaję, żeby się pożegnać. On
podchodzi i nagle chowa mnie pod
swój sweter. Jest dużo ode mnie
wyższy, więc twarz mam gdzieś na
wysokości obojczyka. Otaczają
mnie miękkie włosy na jego
piersi, czuję zapach potu i wody
kolońskiej. Trzyma mnie mocno
przy sobie silnym uchwytem
ramion. Gdzieś blisko bije jego
serce. Stoimy ciasno obok siebie
i on daje mi wyraźny dowód
pożądania, co mnie wcale do
niego nie zraża. Pochyla się i
oswobodzając z golfu moją twarz,
całuje mnie wypukłymi wargami.
Myślę, że to nie są usta
nieznajome.
Rozbieramy się w pośpiechu.
Obok mnie ciało nagiego
mężczyzny. Widzę muskularne
owłosione nogi, rudawy zarost na
podbrzuszu. Uczę się jakby od
początku widoku nagiego
mężczyzny. To wszystko było tak
dawno... Zagarniają mnie jego
twarde uda, a potem wtłacza się
we mnie tak zdecydowanie i
nieodwołalnie, że nie starcza
mi czasu, żeby to w sobie jakoś
odnotować, zdziwić się, że to
znowu się staje. Garnę się do
niego, chcę być jak najbliżej.
Szeroko rozkładam nogi, bo wtedy
jestem bardziej wobec tego
zdecydowania bezbronna,
dotkliwiej je wewnątrz siebie
odczuwam. Chcę w tym istnieć bez
znieczulenia. I orgazm spada na
mnie jak coś bolesnego, ale
zarazem jest to wyzwolenie
mojego ciała. Ono znowu jest.
Żyje... Wdzięczność, jaką
odczuwam dla tego mężczyzny,
jest równa tamtej, bezpowrotnie
straconej... Jerzy już nie stoi
między nami, on nas jakby ku
sobie zbliża. Po raz pierwszy
nie jest sędzią... I ta noc jest
dziwna, wypełniona namiętnością.
Bo to, co się między nami staje,
trzeba tak nazwać. Gdybym mogła
mówić także za niego, nie
zawahałabym się nazwać tego
miłością. Jego ręce tak
dokładnie wszystko wiedzą,
wiedzą nawet lepiej, najlepiej.
Wystarczy kilka ich ruchów,
kilka dotknięć, abym znowu była
oczekująca i otwarta. Moje ciało
czegoś żąda, czegoś wymaga i
wszystko zostaje spełnione...
Nad ranem dużo o sobie wiemy w
sferze fizycznej. Nie chcę na
razie innej, bo mogłoby się
wydarzyć za dużo... Kładę dłoń
na jego wargach. Ta miłość ma
być na razie niema. Próżnia,
jaką przestąpiłam, wcale nie
jest mniejsza od tamtej, po
spotkaniu z Jerzym...
Andriej sięga po papierosa,
drugiego zapala dla mnie i
wkłada mi w usta. Patrzę na jego
młodą twarz. Czy to możliwe, że
ten człowiek jest obok. Że
należeliśmy do siebie...
- Dasz mi wreszcie coś
powiedzieć? - pyta.
- Mów.
- Kocham cię. Od pierwszej
chwili. Nie wiem dlaczego tak
jest, ale to prawda.
Unosi się na łokciu, jak
ślepiec z bliska ogląda moją
twarz.
- Nie widziałem piękniejszej
kobiety - mówi z powagą.
- Mam czterdzieści lat.
- Jesteś młodą, piękną
dziewczyną, Anuszka!
Dźwięk tego imienia wywołuje
we mnie dreszcz. On otula mnie
kocem.
- Zimno ci?
Myślę, że dopiero teraz
rozumiem to słowo "czułość".
Przyjmuję je jak komunię. Jest
to komunia niewierzącej... Więc
tak może być między dwojgiem
ludzi. Myśmy z Jerzym zawsze
potrzebowali tylu słów, żeby coś
w sobie zakrzyczeć, a tutaj
zastępuje je gest, uśmiech...
Wiem, że za chwilę to utracę,
tym bardziej jest cenne.
Ja. Ja i pokój hotelowy...
Kiedyś w innym hotelu
przeżywałam miłość. Teraz mogę
być tu tylko sama. Andrieja by
nie wpuścili. Nikt z zewnątrz
nie ma wstępu. Pilnują tego te
cerberki na piętrach. Wtedy
byłam z Jerzym. Ale czy tamta
moja sprawa nie była mimo
wszystko na miarę hotelowego
pokoju? Cokolwiek bym sobie
powiedziała, taka jest prawda.
Co z tego, że gryzłam palce z
bólu. Ani ja, ani Jerzy nie
potrafiliśmy tego zmienić. Oboje
próbowaliśmy, ale w naszych
oczach krył się smutek ludzi
przegranych. To nie Jerzy mnie
upokarzał, to upokarzała mnie
sytuacja. Byłam taka młoda,
kiedy po raz pierwszy go
zobaczyłam. I co z tego. Tyle
lat żyłam samotnie, a teraz już
jest za późno. On na pewno ma
jakąś rodzinę. Być może ta
garsoniera należy do kolegi.
Wydawało mi się, że niezbyt
pewnie się w niej porusza, ale
może mi się tylko wydawało.
Teraz nie chcę o tym myśleć.
Będę się nim cieszyć dopóki
można. Oto prezent na pożegnanie
młodości, jeszcze raz pozwolono
mi poczuć bliskość mężczyzny.
Czym ona jest? Czy to jest
zapach... dotyk... czy coś
nieuchwytnego pomiędzy dwojgiem
ludzi... jakieś fragmenty,
jakieś cząsteczki odzyskują
pełny kształt. I już się niczego
nie musi szukać, za niczym
tęsknić... Nagła pewność, że
trzyma się w ręku klucz, który
za chwilę otworzy drzwi...
Dzwoni telefon. To pewnie
Warszawa, którą zamawiałam.
- Mamusia? - słyszę prawie
dziecięcy głos Ewy.
- To ja, córeczko. Co tam u
was? Jak sobie radzicie?
- Dobrze. Nawet lepiej, niż
myślałam. Taka fajna studentka
przychodzi do Antka, ma na imię
Krysia. On ją uwielbia. A u
ciebie? Kręcicie już?
- Jeszcze nie. Wiesz, to
szycie kostiumów, przymiarki. To
trwa.
- I co tam porabiasz?
- Tęsknię za wami.
Ewa śmieje się.
- Nie znalazłaś ciekawszego
zajęcia?
Przez
chwilę mam ochotę
powiedzieć jej o Andrieju.
- No to daję ci Antka - mówi
ona.
- Cześć, babciu - słyszę.
Nagle uderza we mnie to słowo,
odzwyczaiłam się. - Wiesz,
mamusia mi kupi piórnik, jak
pójdę do szkoły!
- A pokażesz mi?
- To ty jeszcze będziesz żyła?
- pyta ze zdumieniem.
- Pewnie, że będę żyła -
odpowiadam lekko - jeszcze
zaprowadzę cię na uniwersytet!
- A to dobrze - mówi
uradowanym głosikiem - to ci
pokażę.
On do końca nie rozumie, co
oznaczają te słowa. Sama mu
tłumaczyłam, że wszystko na
świecie starzeje się i odchodzi,
bo nie można żyć wiecznie. A
teraz mam pretensje, że coś
takiego powiedział. Dziecko jest
szczere, nie zdążyło się jeszcze
nauczyć fałszu, jakim
nafaszerowane jest dorosłe
życie. Więc skąd ten smutek, a
może nawet gorycz. Może czuję
się nagle tam niepotrzebna. Nie
przyzywają mnie do powrotu.
Radzą sobie. Gdyby nie sprawa z
Andriejem, odczułabym to z
pewnością bardziej dotkliwie.
- No to do usłyszenia za
tydzień - mówię do Ewy, która
wzięła słuchawkę.
- Co się stało, mamo? - pyta -
że on tak powiedział? Przecież
to jeszcze głuptas...
Ewa... ona zawsze wie...
Geologowie zaprosili mnie na
wieczór pożegnalny. Rano
wyjeżdżają na te swoje badania,
gdzieś aż za Ural. Siedzę z nimi
w ich pokoju hotelowym. Pijemy
wódkę. Opowiadają nawet ciekawe
rzeczy.
- No tak - mówię w pewnej
chwili - ale jedziecie śladem
kibitek.
- To jeszcze pół biedy -
odpowiada któryś - tam są
świeższe ślady...
Uśmiecham się.
- Nie ma się co śmiać -
stwierdza prawie obrażony - ktoś
mi powiedział, że jeszcze po
drugiej wojnie odchodziły tam z
Polski transporty.
- Nie odkryłeś Ameryki -
wtrąca wysoki w golfie.
Ci młodzi, brodaci mężczyźni
wydają mi się nagle dziecinni.
Myślę o nich z pobłażaniem, ale i
z pewną czułością.
- Nie nudźmy kobiety!
- Wręcz przeciwnie -
odpowiadam, bawiąc się coraz
lepiej.
Kiedy chcę już wracać do
swojego pokoju, podrywa się
kierownik ekipy. Stwierdza, że
odprowadzi mnie pod drzwi.
Idziemy po schodach. Na moim
piętrze natrafiamy na trudności.
Ta sama etażna, co pierwszego
dnia, wstaje z krzesła i
zagradza sobą wejście do
korytarza.
- Tuda nielzia - mówi, patrząc
groźnie na mojego towarzysza.
Geolog nie zna dobrze
rosyjskiego, próbuje po
angielsku, potem zaczyna
gestykulować.
- Madama - zaczyna, kładąc
rękę na sercu - damy niet, ja
piederast!
- Nielzia! - odpowiada ona i
ustawia się w pozycji
zapaśniczej na lekko
rozstawionych nogach.
- Przecież ja sama trafię,
Jurek - mówię ugodowo.
- Powiedziałem pod drzwi, to
pod drzwi, nawet gdybym miał ją
zabić. - Słodko zwraca się do
niej - madama, eta maja siestra,
eta maja rodina!
- Familia - podpowiadam.
Ale na niej nie robi to
wrażenia.
- Nielzia - odpowiada
niezmiennie.
I wtedy on nagle bierze babsko
na ręce i rusza w głąb
korytarza. Ogląda się na mnie.
- No chodź, czemu nie idziesz!
Idę, ale nie wierzę swoim
oczom. Ona też chyba nie bardzo
w to wierzy, bo nawet nie
próbuje protestować. Geolog
stawia ją pod moimi drzwiami.
Trzeba powiedzieć, że trochę się
zasapał.
- No - mówi, całując mnie w
czoło - zmykaj spać.
Klepie mnie jeszcze po tyłku i
odchodzi. Patrzę na etażną,
która ma na twarzy wyraz
bezgranicznego zdumienia.
- Nielzia - mówi cicho i rusza
w stronę swojego krzesła.
W moim pokoju dzwoni telefon.
- Anuszka? Gdzie ty się
podziewasz?
- Byłam z przyjaciółmi -
odpowiadam, nagle zdając sobie
sprawę, co to znaczy.
Oto znalazłam się wśród ludzi.
Tak kurczowo trwałam przy
Jerzym, a potem przy Ewie i
Antku, bo ich przy mnie nie
było. Przyjaźń zdarza się tak
rzadko jak miłość, a znajomych
prawie nie miałam. Nikt do mnie
nie przychodził, nikt mnie nie
zapraszał do siebie. Być może
tego nie chciałam... chyba na
pewno... ludzie mnie nudzili. Ja
nie nudziłam się nigdy
wypełniona swoim cierpieniem.
Tyle energii zużywałam na moje
walki z przeszłością, że to, co
pozostawało, było jakimś
skrawkiem. Na tym skrawku
uczyłam się żyć. Jeżeli ktoś do
mnie dzwonił, to tylko w
konkretnej sprawie. Nigdy tak
sobie, żeby się dowiedzieć, co
słychać. Dotyczyło to zarówno
kobiet, jak mężczyzn. Jeżeli już
ktoś się pojawiał, zawsze był to
jakiś układ, który szybko się
kończył. Długo pamiętałam
lekarkę ze szpitala, w którym
Ewa miała operację. Była w moim
wieku i miała nieładną twarz.
Małe, osadzone za blisko oczy
patrzyły z odrobiną złośliwości.
Zupełnie jakby chciały
powiedzieć: "Ładna jesteś, ale i
tak ci to nie pomoże. Postaram
się, żebyś cierpiała". Poczułam
nagły lęk, ale zaraz zapomniałam
o tym. Musiałam pożegnać się z
Ewą. Stała przebrana w zbyt
długą szpitalną koszulę i miała
łzy w oczach.
- Ewa, przecież to zwykłe
badania...
A potem wieźli ją na
szpitalnym wózku, nagą,
przykrytą tylko prześcieradłem.
Bała się. Powiedziała potem, że
to było uczucie zimna. Mój lęk
zawsze był gorący.
Od momentu diagnozy do chwili
operacji minął tydzień. Obie
musiałyśmy go jakoś przeżyć.
Sprzeciwiłam się, żeby Ewa
została powiadomiona, co ją
czeka. Lekarka stwierdziła, że
oni starają się dzieci nie
oszukiwać. Ostro odpowiedziałam,
że biorę to na siebie. W
odpowiedzi zacisnęła usta.
Czułam do niej nienawiść, a
jednocześnie chciałam ją jakoś
przebłagać. Zmusić do
powiedzenia, że to nie może być
to najgorsze. To był czas, kiedy
wszystkich naokoło chciałam
przebłagać, a nawet u nich
żebrać. Ważny był każdy głos,
nawet pielęgniarki, nawet
salowej. Nie mówiąc już o niej.
Ale ona milczała. Żeby podnieść
w jej oczach wartość swoją i
Ewy, powiedziałam, że Ewa
otrzyma krew znanego aktora.
Oddał ją na jej korzyść, bo ze
mnie nie było wtedy wiele
pożytku, a takie są przepisy.
Ona uśmiechnęła się wyniośle.
- Pani córka otrzyma krew
żołnierza, bo to nie ta grupa -
w jej głosie czuć było pogardę.
Panowała nade mną całkowicie.
Nie potrafię teraz tego
zrozumieć. O co jej chodziło.
Czy to była zemsta brzydkiej
kobiety, czy krył się w tym
jakiś podtekst lesbijski. Potem
przychodziło mi do głowy, że być
może to ona zamieniła klisze...
Prawdy nie dowiem się nigdy.
Odkąd wróciłam ze Związku
Radzieckiego, nie wychodziły mi
przyjaźnie z kobietami, nawet
takie powierzchowne, kiedy
spotyka się z kimś po to, by
opowiadać o sobie. Przecież
każdy potrzebuje słuchacza,
dlatego w Ameryce, gdzie
stosunki między ludźmi są
bardziej oschłe, tak modna jest
psychoanaliza. Chodzi o to, żeby
ktoś słuchał. Potrzebowała tego
pani Dudowa, opowiadając mi o
swojej berlińskiej karierze.
Chyba była tak samo jak ja
samotna, bo tak samo jak ja
swoim wyglądem odstawała od
innych, z tą różnicą, że w
sposób karykaturalny. Jerzy
powiedział kiedyś, że ludzi
peszy mój wyniosły sposób bycia.
Nie byłam tego świadoma, raczej
uważałam, że jestem zbyt
zamknięta, nieśmiała. Widocznie
z boku wyglądało to inaczej.
Mężczyźni zresztą odnosili się
do mnie życzliwie, wyjąwszy może
panów z Rakowieckiej, ale tam
nie wyglądałam wyniośle. Wręcz
przeciwnie, byłam brudna, moje
zwykle jasne włosy miały szary
kolor i szara była moja twarz.
Można powiedzieć, że
przywdziałam wtedy barwy
ochronne.
A teraz wszystko się nagle
zmieniło. Otoczyli mnie ludzie.
Bardzo serdeczne stosunki
wytworzyły się w naszej ekipie.
Myślałam, że jako ktoś z
zewnątrz będę obserwowana. Nic
podobnego. Moje pojawienie się w
studiu przyjęto oklaskami. Każdy
chciał się ze mną przywitać,
dotknąć mnie, obejrzeć. Zupełnie
jakby pojawiła się znana
gwiazda. Wszyscy zapewniali, jak
bardzo się cieszą, że będziemy
razem pracować. Nie mówiąc o
reżyserze. Zaprosił mnie na
obiad. Był poważny, skupiony.
Jakiś czas obserwował mnie
niemal bez słowa, co mnie dosyć
peszyło, potem zaczął mówić
cichym, poważnym głosem. To też
była nowość. Żaden reżyser do
tej pory nie traktował mnie jak
myślącego człowieka. Dostawałam
scenariusz, przychodziłam na
plan, kręciło się kolejne
ujęcie. Myślenie nie było nawet
wskazane. Tutaj miałam nie tylko
odtwarzać rolę, ale także ją
tworzyć. Tego ode mnie wręcz
oczekiwano. Zaproszono mnie do
telewizji. Dziennikarka, która
prowadziła ze mną wywiad, też
była niezwykle sympatyczna. Cały
czas uśmiechała się do mnie,
więc kiedy padło pytanie, gdzie
tak dobrze nauczyłam się mówić
po rosyjsku, ja się nie
uśmiechnęłam jak zwykle, tylko
odpowiedziałam, że mój ojciec
był wybitnym znawcą literatury
rosyjskiej. Mówił i pisał w tym
języku. Było to w końcu prawdą,
a oni nie spytali, jak mu się
powodzi.
Tego dnia wieczorem byłam na
"Wujaszku Wani" w Teatrze Na
Tagance. Wujaszka grał Andriej,
więc przysporzyło mi to wielu
dodatkowych wzruszeń. Patrzyłam
na tego człowieka tak pełnego
ciepła i miłości. Tylko raz
byliśmy blisko, więc moje
podejrzenia co do właściciela
garsoniery się zagęściły. Oboje
zostaliśmy wciągnięci w wir
pracy. Telefonowaliśmy do
siebie. On opowiadał, co robi,
gdzie jest, potem ja mu
opowiadałam.
- Śpij dobrze, kochana - mówił
na pożegnanie i posłusznie szłam
do łóżka za jego głosem.
On mnie chronił. Raz tylko
obudziłam się w środku nocy
przerażona. Zamówiłam Warszawę.
- Tak, pani Anno - usłyszałam
głos psychologa.
- Dzwonię z Moskwy.
- Mam nadzieję.
- Czy mógłby pan pojechać do
moich dzieci?
- Rano.
- Teraz!
- Nie, rano, pani Anno -
powiedział, odkładając
słuchawkę.
Płakałam z bezsilności i lęku.
Rano musiałam pojechać do
studia. Zadzwonili tam z hotelu,
że był telefon z Warszawy. Z
moimi dziećmi wszystko w
porządku.
Te dwa miesiące przeleciały
tak szybko. Jestem prawie
zdumiona, że byłam tu przeszło
sześćdziesiąt dni. I że to już
się skończyło. Jutro wracam do
Warszawy. Pod koniec listopada
ekipa przyjedzie do Polski,
będziemy kręcić w Gdańsku
końcowe sceny. To tam właśnie
nieszczęsna hrabina wsiądzie na
statek, który ją na zawsze
uwiezie do Ameryki. Jej
przyjaciel, rosyjski
rewolucjonista, został
rozpoznany i zabity na ulicy.
Jak zwykle, tragiczne
zakończenie, jakże mogłoby być
inaczej. Jeżeli gram główną
rolę, musi się to źle skończyć.
Wieczorem idę do Teatru Na
Tagance obejrzeć Hamleta. Będzie
go grał ten poeta, który "od
czasu do czasu chce wejść na
scenę", jak powiedział o nim
Andriej. Już wiem, że nazywa się
Włodzimierz Wysocki. Nie bardzo
widzę go w tej roli, ale właśnie
to może być ciekawe.
Przez te dwa miesiące
zapomniałam, jak oni ze sobą
wyglądają. Była Ewa i był Antek,
a teraz szłam w stronę
niewyrośniętej dziewczynki
trzymającej za rękę małego
chłopca. Antek urósł, z
kołnierzyka wystawała chudziutka
szyjka. Nie od razu chciał się
ze mną przywitać, schował się
swoim zwyczajem za Ewę. Zawsze
się tak chował, albo za mnie,
albo za nią, w zależności, która
się w jego życiu po przerwie
pojawiała. Jeżeli był to więcej
niż tydzień, Antek uważał za
stosowne odegrać swoją sztuczkę,
a może wstydził się naprawdę.
Jak szliśmy do taksówki,
przysunął się bliżej i po chwili
poczułam w dłoni jego rączkę. A
w taksówce było już tak,
jakbyśmy się nigdy nie
rozstawali. Spojrzał mi w oczy:
- Oj, babciu, babciu -
powiedział z naganą.
Wiedziałam, o co chodzi. Że go
zostawiłam.
Rozpakowywałam walizkę,
wyjmując po kolei prezenty dla
niej i dla Antka. On szalał z
radości na widok mechanicznych
zabawek, Ewa była bardziej
powściągliwa, może dlatego, że
nie były to ciuchy z Zachodu.
- Mogłabym zostawić u ciebie
Antka? - spytała.
- Teraz?
- Tak.
- Myślałam, że sobie
porozmawiamy.
- Mamy czas, najpierw naciesz
się wnukiem - powiedziała.
Spojrzałam jej w oczy. Były
ciemne i nieprzeniknione. Nie
wiedziałam, co znaczą jej słowa.
Tym razem nie był to wyrzut,
czułam to.
- Jak musisz iść, to idź -
rzekłam.
Coś się takiego stało, że od
mojego powrotu zablokowała się
nasza psychiczna łączność z Ewą.
Zupełnie, jakby ktoś postawił
między nami ekran. Nie wiązałam
tego z osobą Andrieja.
Oczywiście, gdzieś tam pojawiły
się we mnie wyrzuty sumienia.
Jakby mogło być inaczej.
Dzieląc siebie pomiędzy tych
troje, miałam poczucie, że
któreś dostaje za mało.
Obawiałam się, że jak zwykle
ona, Ewa. Ale nic już nie można
było poradzić. Zmieniłam się.
Stałam się bardziej otwarta,
nauczyłam się głośno śmiać. I to
był ten śmiech na całe gardło.
Wtedy, po przedstawieniu
"Hamleta", kiedy znalazłam się
pośród tych wszystkich
wspaniałych ludzi. I
przedstawienie też było zresztą
wspaniałe. Na pewno niepodobne
do żadnego innego. To był
Hamlet Wysockiego. Wszystko w
tym przedstawieniu "grało",
nawet dekoracja. Była nią
wielka, brudnoszara kurtyna,
przesuwająca się w różnych
kierunkach, zupełnie jakby miała
świadomość. Hamlet owijał się
nią, spoza niej był szpiegowany.
Oplątywał nią Ofelię i jakby
tulił w namiętnym uścisku. Ten
niepozorny człowiek w oczach
przemieniał się w olbrzyma, tak
wielka była siła jego aktorstwa.
Kiedy weszłam za kulisy,
siedział w pozycji Stańczyka w
fotelu. Był rozebrany do pasa i
mokry od potu. Miał bardzo
mizerną, niemal wycieńczoną
twarz. Pomyślałam z lękiem, że
ten człowiek wypala się jak
świeca. Jego płomień ostatkiem
strzela do góry. Potem, kiedy
byliśmy w mieszkaniu jednego z
jego przyjaciół i kiedy śpiewał
swoje piosenki, zapomniałam o
tym. Obok mnie siedział Andriej,
jak wtedy, pierwszego wieczoru,
obejmował mnie ramieniem. Ktoś
nawet zażartował.
- Mamy szczęśliwą rękę,
Wołodia zdobył Francuzkę,
Andriej z kolei Polkę...
- A co my mamy powiedzieć? -
użaliła się jakaś dziewczyna.
Wyszliśmy razem. Nasza
ostatnia noc pełna była miłości
w tym samym maleńkim mieszkanku.
Miałam obok to cudowne młode
ciało, prawie nie rozumiejąc,
jak to możliwe. Ja... przecież
mnie się nie udawało nigdy.
- Andriej... masz rodzinę? -
spytałam nad ranem.
- Jestem sam, Anuszka -
odparł.
I ta odpowiedź wydała mi się
czymś najgorszym, bo przecież
tym razem ja nie byłam sama.
Nawet gdyby on tego pragnął, nie
mogłabym z nim zostać. Prędzej
czy później rozdzieli nas
granica.
- A ty? - spytał.
- Ja... nie.
- Mąż?
- Dzieci.
- To i ja je mam - odparł - te
twoje dzieci.
Pokręciłam przecząco głową,
ale on nie przyjął tego gestu.
Zmusił mnie do spowiedzi.
Opowiedziałam mu wszystko, nawet
to o Wierze, co kiedyś zataiłam
przed ciotką.
- Więc będę mówił do ciebie
Anna - i to był jedyny komentarz.
I jeszcze powiedział, że
przyjmie rolę brata
rewolucjonisty, którą przedtem
odrzucił. Przyjedzie do Polski.
Rozpłakałam się, a on gładził
mnie po włosach. Był silniejszy
ode mnie, był tak pewny swego,
że nagle pojawiła się jakaś
nadzieja. Przez sen trzymał rękę
na mojej głowie.
Rano odwiózł mnie na lotnisko.
Kiedy spojrzałam na niego przez
łzy, powiedział:
- Rozstajemy się tylko na
chwilę, Anno...
Odkąd zdecydowałam się na tę
rozmowę, moje mieszkanie, które
udało mi się nawet polubić,
teraz znowu jest obce. Jest jak
pułapka. Obecność Antka w tych
ścianach nadała znaczenia
sprzętom, odgłosom. To są te
elementy, z których składa się
prywatne życie. Musiałam
przeciągnąć kogoś przez te
cztery ściany, żeby uznać je za
swoje. Tamto mieszkanie łączyło
się z Ewą, z Jerzym, tutaj nie
było niczyich śladów oprócz
moich. Dopiero kapcie Antka pod
wieszakiem, jego szczoteczka do
zębów obok mojej, jakoś to
wnętrze oswoiły.
A teraz tu właśnie muszę wyjść
naprzeciw czemuś, co przez
dwadzieścia dwa lata stało w
poprzek mojego życia. Ewa patrzy
na mnie, wydaje mi się, że w jej
oczach kryje się strach.
- Wiesz, że byłam w powstaniu
- zaczynam - opowiadałam ci...
potem... zostałam wywieziona do
Związku Radzieckiego...
spędziłam tam osiem lat... to
znaczy my obie...
- Ja też tam byłam?
- Tak... to znaczy... ja
ciebie tam urodziłam...
- A mój ojciec?
- Ojciec... musiał tam zostać.
- Dlaczego? Był Rosjaninem?
Tylko chwilę milczę.
- Nie wiem, kto to był.
- To dlaczego, mamo? Dlaczego?
W jej oczach pojawia się coś
jak żal.
- Dlatego, że były takie czasy
- prawie krzyczę - że w Rosji
wybuchła rewolucja, a myśmy
przegrali naszą wojnę.
- Dlatego ja się musiałam
urodzić?
- Tak.
Zapada cisza. Czekam na jej
pytania, gotowa odpowiedzieć na
każde. I ona o tym wie. Oczy jej
pociemniały jak zawsze, kiedy
coś jest dla niej za trudne.
Cisza się przedłuża. I nagle
dociera do mnie, że Ewa się
wycofuje. Wycofuje się, stając
się w ten sposób moją cichą
wspólniczką. To niedomówienie
między nami będzie odtąd
istniało za obopólną zgodą.
Spoglądam na psychologa nie
bez satysfakcji. To on przecież
cały czas dowodził, że prawda
jest jej potrzebna jak
powietrze. I co teraz z tym
zrobi. Ona nie chce tej prawdy,
a nawet się przed nią cofa.
- Nie chce pani wiedzieć nic
więcej? - jest wyraźnie
zdenerwowany.
Ewa podskakuje na dźwięk jego
głosu.
- Czego wy ode mnie chcecie? -
pyta bezradnie.
- To pani czegoś chciała, pani
Ewo.
Mama nie pozwoliła mi pytać -
broni się i jest w tym coś
przejmującego.
Zdanie, które było kiedyś
argumentem przeciwko mnie,
teraz ma jej służyć jako obrona.
Wysuwa je jak tarczę naprzeciw
tej prawdy, która ją przeraża.
- Otrzyma pani każdą odpowiedź
- mówi psycholog.
- Na co?
- To zależy od pani.
Ewa milczy.
Kiedy teraz o tym myślę, widzę
tę scenę inaczej. Ewa nie
wycofała się z tchórzostwa, dla
niej przestało to mieć
znaczenie. Ta prawda
przychodziła za późno. Dlatego
tak dziwnie się zachowywała.
Cały czas, od mojego powrotu
robiła jakieś uniki, coś chciała
przede mną ukryć. Byłam
zaniepokojona. Musiałam to
wyjaśnić przed wyjazdem do
Gdańska. No i wyjaśniłam.
Wiedziałam, że pisze pamiętnik i
wiedziałam też, gdzie go trzyma.
Podczas jej nieobecności weszłam
do mieszkania. To, czego się
dowiedziałam, było tak
nieprawdopodobne, że początkowo
wzięłam za fantazję. Ale
przywołała mnie do porządku
wizytówka, którą też znalazłam w
szufladzie. Zadzwoniłam pod
podany tam numer telefonu.
Mężczyzna od razu przystał na
spotkanie, a kiedy się
zastanawiałam, jak się poznamy,
powiedział:
- Poznam panią.
Podszedł do mojego stolika, a
ja struchlałam, bo nie był to
człowiek młody. Musiał być w
moim wieku albo nawet starszy.
Pomyślałam wtedy, że psycholog
miał więcej racji, niż sądziłam.
Ja i Ewa byłyśmy na siebie
skazane...
- Jak pan sobie wyobraża
związek z moją córką? -
spytałam.
Uśmiechnął się; ten uśmiech
dobrze znałam. A może oni
wszyscy są jakoś do siebie
podobni, ci mężczyźni prowadzący
podwójne życie.
- Chodzi pani o to, czy nie
mam zamiaru jej skrzywdzić?
- Tak, chyba tak.
- Kocham ją, ale kocham też
mojego syna. Ma dopiero dziesięć
lat, w tej chwili nie ma mowy,
żebym go zostawił. Może jak
będzie starszy.
- Tym bardziej będzie pana
potrzebował.
- Więc podzielę swoje życie
pomiędzy ich dwoje.
- No tak, ale zapomina pan, że
jest jeszcze ktoś trzeci. Jej
syn.
- No i pani, trzeba dodać.
Patrzymy na siebie.
- Żądam, aby pan zerwał z moją
córką!
Ewa nie umiała mi wybaczyć tej
rozmowy, bo jednak jej
powtórzył.
- My sobie wszystko mówimy! -
krzyczała. - Co ty sobie
wyobrażasz? Że on będzie coś
przede mną ukrywał!
- Widzę, że się dobraliście -
odrzekłam ostro - tylko nie
jesteś sama, masz dziecko...
Ja też miałam dziecko, a mimo
to nie pytałam o pozwolenie na
swoją trudną miłość. I Ewa nie
poszła do Jerzego i nie żądała
rozstania ze mną. Nie mogła się
nawet zbuntować, kiedy oddawałam
ją do sióstr.
- Wiem, że mam dziecko -
słyszę - i nie oddam go do
internatu. Zawsze będzie ze mną.
A więc obie myślimy o tym
samym, mimo to mówię:
- Musisz rozstać się z tym
człowiekiem. Drugiego dziecka
już ci nie będę niańczyć!
Jej oczy są teraz jak czarne
przecinki w bardzo bladej
twarzy.
- Nienawidzę cię!
Odwracam się i wychodzę,
słysząc za plecami wołanie
Antka:
- Nie idź!
Jadę prosto na lotnisko.
Pierwszą osobą, którą
napotykam w sopockim "Grand
Hotelu", jest Andriej. Nie widzi
mnie, spaceruje po holu. Myślę,
że on, to optymistyczny akcent w
moim życiu. Co może oznaczać,
przerywnik czy zmianę... Ta
zmiana szykuje się od jakiegoś
czasu, czuję w kościach, ale czy
to będzie zmiana na lepsze...
Pory roku mojego życia nosiły
znamiona smutku. Jerzy kiedyś
zażartował: "Ach, ty moja pani
Jesień, jesteś piękna jak ona i
tak samo melancholijna." Pani
Jesień... coś takiego mógłby
wymyślić Antek, ale wtedy, jak
toczyła się ta rozmowa, nie było
go jeszcze na świecie. Jakby
Jerzy odniósł się do mojego
bycia babką, jakby powitał
konkurenta... Moja miłość do
Antka musiała być wcześniej
zaplanowana, jestem tego pewna,
mimo że boczyłam się na
pęczniejący brzuch Ewy. A może
ta miłość jest właśnie za karę.
Za to, że tak jej nie chciałam,
buntowałam się przed nią.
Andriej przyjął to z humorem.
Powiedział, że jestem najmłodszą
babcią świata, a on w tej
sytuacji najmłodszym dziadkiem i
możemy w razie czego zarabiać na
chleb, pokazując się w cyrku.
Roześmiałam się. - Kiedy zobaczę
swojego wnuka? - spytał. W jego
żartobliwym tonie było coś z
determinacji, Andriej gotów był
przyjąć na siebie wszystko, co
miało związek ze mną, z moim
życiem. Był szybki, może za
szybki. I dlatego zaczęłam się
jakby lekko wycofywać.
Podświadomie gromadziłam
argumenty przeciw. Był młodszy,
był nie stąd, i na dobrą sprawę
nie miał pojęcia, z kim chce się
wiązać. Przecież nie byłam osobą
łatwą. Mój neurasteniczny sposób
bycia często doprowadzał Jerzego
do rozpaczy, a przecież ja i
Jerzy to cała historia. To, że
opowiedziałam Andriejowi o
sobie, było tylko opowiadaniem.
Oczywiście, coś musiało znaczyć,
nikt poza Jerzym nie został do
końca wtajemniczony. Zresztą,
Jerzy w tym uczestniczył.
Andriej nie mógł tego pojąć do
końca, musiałby zobaczyć chociaż
jeden dzień z mojej przeszłości.
I to też byłoby za mało, on
musiałby taki dzień ze mną
przeżyć. A może to właśnie jest
szansa. Być dla siebie nawzajem
jak czysta karta, zaczynać od
początku. Ale czy stać mnie na
coś takiego, czy ja jeszcze
potrafię dać nam taką szansę...
Może stał się nią mój wyjazd do
Moskwy, przecież tam się
spotkaliśmy. Być może
potrzebowałam go dla
odnalezienia zgubionej nitki.
Psycholog pewnie by temu
przyklasnął. Wyraz jego twarzy
był ostatnio jak podpis na akcie
ułaskawienia.
Zobaczył mnie, idzie w moją
stronę. Za chwilę czuję obok
tego człowieka i wszystko, o
czym myślałam, traci znaczenie.
Odbieram siebie przez niego.
- Jesteś moim jedynym
wyjściem, Anno - mówi mi we
włosy.
Czuję na szyi ciepło jego
oddechu.
Szesnaście lat temu
przemierzałyśmy z Ewą tę samą
drogę starym zatłoczonym
autobusem. Teraz jadę taksówką
wynajętą do filmu. Mamy trzy dni
przerwy w zdjęciach, więc wiozę
Andrieja w stare kąty na Mazury.
To nie są Mazury moje i Jerzego,
to są Mazury moje i Ewy.
Więc znowu tam jadę, do tego
"międzyczasu" mojego życia.
Jeszcze wtedy Jerzy był dla mnie
utracony i ja nie w pełni dla
siebie istniałam. Dobrze, że
właśnie tam się
znalazłam, gdzie
miałam dużo czasu i mogłam się
sobie do woli naprzyglądać.
Zobaczyłam siebie bardzo ostro.
Jak pod mikroskopem obejrzałam
swoją ułomność. Tak, to było
dobre określenie. Tam, na
Mazurach, byłam ułomna i jako
kobieta, i jako matka. Chciałam
to zmienić, ale między mną i Ewą
do niczego tam nie doszło w
sensie uczuciowym. Fizycznie
istniałyśmy bezkonfliktowo.
- Idź po mleko - mówiłam, a
ona posłusznie brała kankę i
wychodziła.
Po chwili widziałam, jak
biegnie przez drogę.
"Dziewczynka z kanką" coś
myślało we mnie, ale to coś nie
myślało "moja córka". Dopiero w
Warszawie zaczęło się zmieniać.
Przyzwyczajałam się do uczucia,
że ktoś jest blisko, obok.
Zaczynałyśmy dzielić ze sobą nie
tylko dom, ale i życie. I wtedy
odnalazłam Jerzego. To spotkanie
przemieniło mnie w kobietę. Ale
musiało się to stać kosztem
czegoś. Zapłaciła Ewa.
Kiedy wjeżdżamy po kocich
łbach do wioski, czuję
wzruszenie. Przez chwilę widzę
siebie i Ewę w gaziku obok
dyrektora Domu Kultury z Piszu.
Miałyśmy na sobie te stare
łachy, w których wróciłyśmy ze
Związku Radzieckiego.
Pierwszą napotkaną osobę pytam
o pana Dudę.
- A... umarł będzie z pięć lat
temu.
- A ona?
- Ona mieszka tam, gdzie
mieszkała.
Przed jej czerwonym domkiem
stoi mercedes z
zachodnioniemiecką rejestracją,
więc można by pomyśleć, że
odnalazł ją tu wielbiciel z
dawnych berlińskich czasów. Ale
prawda jest inna. Otóż pani
Dudowa przemieniła się w ludową
malarkę. Podobno raz nawet była
u niej telewizja. Najbardziej
lubi malować jelenie na
rykowisku i skłaniające ku sobie
głowy łabędzie. Pokazuje nam
obrazy, kiedy już jej klient
odjeżdża, pozostawiając kilkaset
marek honorarium i uwożąc ze
sobą żubra z nisko opuszczonym
do ataku łbem. Jego oczy
nabiegłe krwią miotają
błyskawice, które też są
namalowane. Jest w tym jakaś
groza. Mogłam to ocenić,
porównując pocztówkę, z której
ów żubr został przeniesiony na
płótno. Na pocztówce po prostu
pasł się na łące.
Pani Dudowa jest bardzo
wzruszona. Zaraz częstuje nas
herbatą i czymś mocniejszym.
Proponuje nocleg. Odprawiam
taksówkarza, który przyjedzie tu
po nas za trzy dni. Mamy je dla
siebie z Andriejem.
Ona właściwie się nie
zmieniła, zmienił się tylko jej
strój. Chodzi teraz w obcisłych
czarnych rajtuzach i zielonej
kamizelce. Włosy zrobiła sobie
na rudo. Całość prezentuje się
dość dziwacznie, ale z pewnością
jest to ta sama osoba. Wygląda
czerstwo, mimo zbliżającej się
siedemdziesiątki. Tak jak ja
oszukała swoją datę urodzenia,
może nawet bardziej, bo Andriej
daje jej nie więcej niż
pięćdziesiąt lat. Poszedł spać
na górę, bo nie rozumie, o czym
rozmawiamy. Nie zna przecież
polskiego. My siedzimy z panią
Dudową w kuchni przy stole i
popijamy nalewkę. Jest mocna,
słodka i kręci mi się od niej w
głowie. Pani Dudowa zwierza mi
się, że ma przyjaciela,
wędrownego malarza, który
obudził w niej zamiłowanie do
palety. On, w przeciwieństwie do
niej, maluje tylko ludzi.
Najczęściej portrety z
fotografii. Nieźle zarabia, ale
przebiła go, bo otrzymuje
honoraria w zagranicznej
walucie. Raz wstąpił do niej
turysta z D~usseldorfu, kupił
obraz. I tak się zaczęło. Są ze
sobą z tym Lolem od trzech lat,
ale on ma żonę i czworo dzieci.
Tamta nawet była tutaj.
Przyciągnęła ze sobą całą
gromadkę, i to najmłodsze,
jeszcze przy piersi. Wyzwała
panią Dudową od najgorszych, a
czy ona kogoś krzywdzi? Czy ona
go trzyma pod kluczem? Chce z
nią być, to nie będzie się
przed nim zamykała. O nic mu
głowy nie suszy. I jest
szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa.
Gustaw był zawsze stary, więc
przy jej temperamencie musiała
go zdradzać, a teraz nikt jej
nie jest więcej potrzebny.
Gdybym umiała tak jak ona
wywyższyć swoją miłość...
- Ten pan, to mąż? - pyta.
- Nie.
- Piękny mężczyzna - stwierdza
pani Dudowa - jaki to piękny
mężczyzna...
Idę schodami na górę, muszę
trzymać się poręczy, bo kręci mi
się w głowie. Myślę, że jestem
szczęśliwa. Że on tam jest. I że
do niego idę. Kładę się obok,
szuka mnie przez sen.
- Jesteś? - pyta
półprzytomnie.
- Jestem - odpowiadam.
Tylko kim? Kim ja jestem?
Powiedziałam psychologowi, że
widzę swoje życie jako potworka
drepczącego gdzieś obok mnie.
- Ale to pani potworek -
odpowiedział.
Idziemy przez jezioro na drugą
stronę, do lasu. Lód pokrywa
gruba warstwa śniegu. Grzęzną
nam nogi. Jesteśmy już spory
kawałek od brzegu, kiedy nagle
odzywa się huk. Jakby wystrzał.
Andriej chwyta mnie za rękę.
- Lód pęka!
Biegniemy z powrotem, czując,
jak się pod nami ugina. Śnieg
robi się mokry. Dalej wszystko
dzieje się błyskawicznie. Padam
na kolana, puszczając rękę
Andrieja. Oddalamy się od
siebie. Przestrzeń pomiędzy nami
wypełnia się czarną bulgocącą
wodą. Zanurzam się w niej z
wolna, wkrótce sięga mi do pasa.
Andriej próbuje dotrzeć do mnie.
Kładzie się na lodzie, w ręce
trzyma swój kożuch, który
usiłuje do mnie dorzucić. W
końcu się to udaje, ale ja tracę
oparcie pod nogami. Kra idzie na
dno. Wir wciąga mnie w głąb.
Kurczowo trzymam się kożucha,
widząc, że pociągam Andrieja za
sobą. To wszystko jest jak
bezgłośna, zwolniona projekcja.
Nasze ręce, nasze oczy. Wiem, że
jeżeli on puści kożuch, utonę, a
jeżeli ja nie puszczę, on za
chwilę znajdzie się w tej
rozpadlinie, w olbrzymiej
przerębli. Ale tak bardzo chcę
żyć...
Na brzegu pojawiają się
ludzie, chyba boją się wejść na
lód. Ktoś jednak wchodzi. Pani
Dudowa ze swoim przyjacielem
Lolem. Pomagają Andriejowi mnie
wyciągnąć. On nie chce mnie
puścić, nawet gdy już jestem
bezpieczna. Kurczowo trzyma mnie
za obie ręce. Patrzymy sobie w
oczy.
- Nie wolno na lód - mówi pani
Dudowa - jeszcze nie było takich
mrozów.
Jej przyjaciel potakuje łysą
czy ogoloną głową. Mimo tych
przeżyć dostrzegam, iż jest
barwną postacią. Rozpięty
kożuszek ukazuje kanarkowy
pulower i muszkę w kropki.
Jesteśmy z Andriejem w pokoju
na górze. Owinięta w koc siedzę
przy piecu i popijam wódkę z
pieprzem. Włosy mi już wyschły i
nie czuję zimna. Andriej klęczy
u moich kolan. Wyciągam rękę i
dotykam jego głowy. Przez
chwilę patrzymy sobie w oczy,
potem on odchyla koc, całuje
mnie. Jestem naga. Wstaję, udami
oplatam jego biodra. Wchodzi we
mnie otwartą i miękką,
jednocześnie wargami szukając
moich ust. Za chwilę jego język
wypełnia mnie, czuję jak się
rozpycha i pręży. Po plecach
przebiega dreszcz. Andriej
obejmuje rękoma moje pośladki,
poprawia mnie na sobie. Jest
zachwycająco sprawny w naszej
miłości, tak niezawodnie porusza
we mnie wszystkie struny
pożądania. Umyka gdzieś to
wszystko, co nie jest mną, i to
wszystko, co nie jest nim. Oboje
dążymy do tego samego punktu,
coraz bardziej rozpaleni i
niecierpliwi. Andriej szukając
oparcia dla naszej miłości,
dociera ze mną do ściany. Mam ją
teraz tuż nad sobą. Nie chce się
rozstąpić, pozostawiając mnie na
wprost tego, co się musi
dopełnić. I dopełnia się, przez
moje ciało przebiega ostry prąd,
który załamuje się w połowie i
przemienia w mdłą słodycz
końcówki orgazmu. Dociera do
mnie jęk Andrieja, który jest
jego końcówką. Myślę z czułością
i odrobiną humoru, że nasza
miłość została donoszona...
Leżymy obok siebie w
ciemności, Andriej pali
papierosa.
- Mogłeś utonąć przeze mnie -
mówię cicho.
- Więc nie możesz mnie już
zostawić - odpowiada żartobliwym
tonem.
Oni obaj boją się być poważni
- myślę i zaraz się poprawiam -
bali się... - i nie umiem
znaleźć odpowiedniego czasu.
Pani Dudowa ze swoim
przyjacielem wychodzą przed dom,
machamy z okna taksówki.
Kierowca rusza. Andriej siedzi
obok, obejmuje mnie ramieniem, a
kiedy wyjeżdżamy na szosę, nagle
pochyla się i całuje mnie w
usta. Myślę, że zyskałam także
trzecie Mazury. Moje Mazury z
Andriejem. Czyż nie dowiedziałam
się czegoś o sobie i o tym
człowieku, którego potrzebuję...
To mi się ciśnie na usta,
potrzebuję cię Andriej. Po raz
pierwszy w życiu jestem w mojej
miłości egoistką...
Nie czułam bólu, jakaś siła
popchnęła mnie na chodnik.
Zobaczyłam czyjeś cofające się
buty, zniszczone damskie
kozaczki i otoczyła mnie miękka,
rozkołysana ciemność. Musiałam
poddawać się jej z ufnością, bo
wydawało mi się, że jestem
embrionem i zewsząd otaczają
mnie wody płodowe matki. Gdzieś
u góry miarowo biło jej serce...
Było mi chyba dobrze, bo z taką
niechęcią wychodziłam z lepkiej
ciemności. Broniłam się,
cofałam, jakby było jeszcze za
wcześnie... Przebłyski
świadomości raniły mnie, były
jak ostre szkło, a potem nagle
rozkołysanie ustało... zaczęłam
słyszeć, co się dzieje wokół. I
myślę, że gdybym bardzo chciała,
mogłabym otworzyć oczy...
Nie potrafię dokładnie znaleźć
się w czasie. Z pewnością jest
początek stycznia... Niedawno
pielęgniarki rozprawiały na
korytarzu o sylwestrze. Któraś z
nich spytała:
- Ty, a tu kto leży?
- Cii... no wiesz, ona.
Przywieźli ją w nocy
helikopterem i pary nie wolno
puścić.
A więc tak. Z pewnością jestem
w klinice rządowej. Przywieziono
mnie nocą... a wtedy był wczesny
ranek... Co się ze mną działo
przez ten czas? Może położono
mnie w którymś z gdańskich
szpitali, a potem dopiero
tutaj... Mogli nie rozpoznać
mojej twarzy, musiała być zalana
krwią. Gdy ją obmyto...
Taksówkarz wiedział, kogo
wiezie. Wysiadł za mną, a może
tak mi się tylko wydawało...
Biegnąc tam, nie obejrzałam się
za siebie. Dlaczego kazałam mu
się zatrzymać? Minęliśmy dziwny
pochód... na wyjętych z zawiasów
drzwiach niesiono zabitego
mężczyznę. Był młody...
Musieliśmy zjechać na bok. Przez
tylną szybę zobaczyłam zielony
szpaler, do którego pochód się
zbliżał... Kazałam taksówkarzowi
zawrócić, na co odrzekł, że
spóźnię się na samolot.
Powtórzyłam polecenie. Chwilę
jechaliśmy za nimi, potem ludzie
przystanęli. Zbliżyliśmy się do
czoła pochodu... taksówkarz
zjechał w stronę krawężnika, a
ja nagle otworzyłam drzwiczki...
coś mnie gnało naprzód...
dlaczego tam biegłam...
Boże... jak mnie torturuje
hałas na korytarzu, już wiem, że
to drewniaki... te dziewczyny w
nich chodzą... gdyby choć przez
chwilę domyślały się, jak mnie
dręczą, chodziłyby boso...
Jak ja wyglądam? A jak
wyglądałam padając na chodnik...
nie czułam bólu... jakaś siła
oderwała mnie od ziemi...
zobaczyłam te cofające się buty,
no i wcześniej tego chłopca...
teraz mi się wydaje, że
widziałam go z daleka. Stał w za
dużym, wojskowym płaszczu,
niezdarnie trzymając karabin...
Ale czy to on strzelił. Myślał,
że chcę rzucić granat... ten mój
ruch... to wyrzucenie ramienia
ku górze... A ja tylko chciałam
poprawić włosy, posypały mi się
na twarz... Spojrzenie tego
chłopca, on się mnie bał... Jego
nerwową reakcję wywołał mój
zwykły gest, ręka wędrująca do
włosów... upadłam... otoczyli
mnie ludzie... widziałam ich
pochylone nade mną twarze, więc
widocznie upadłam do tyłu... Ten
chłopiec nie mógł mieć więcej
niż osiemnaście lat, to chyba
wiek, kiedy biorą do wojska.
Jest coś gorszącego w myśli, do
czego zdecydowali się użyć
takich dzieci. Może liczyli na
ślepe posłuszeństwo. Ciekawe, co
im powiedzieli... Twarz chłopca
była gładka, bez zarostu...
tylko... ja chyba nie mogłam go
widzieć... Było za daleko i za
mało miałam czasu... Może ja
sobie tę twarz wymyśliłam albo
pomyliłam z inną... już wiem, to
twarz tamtego żołnierza z
plaży... boczył się trochę na
mnie. Kiedy mnie odprowadzał z
kolegą, spytałam, czy ma
dziewczynę. Nie odpowiedział, to
tamten drugi... tamten drugi
śmiał się i zagadywał... ale już
nie pamiętam... swoją drogą to
śmieszne, partia strzelała do
samej siebie, a trafiła we
mnie... W gazetach powinny
pojawić się nagłówki: "Nieudane
samobójstwo partii". I taki
tekst: "Pocisk ugodził w
aktorkę, która przypadkiem
znalazła się na Wybrzeżu.
Kręcono tam film. Ekipę
odwołano. Ulubienica
publiczności udawała się na
lotnisko. Z niewiadomych
przyczyn kazała taksówkarzowi
się zatrzymać i to ją, proszę
państwa, zgubiło." I tu taki
żarcik dziennikarski: "a po co
kładła palec między drzwi..."
Mogłabym sobie żartować, gdyby
nie to, że tu leżę. Jakiś czas
temu był obchód... Mam trudności
z określeniem pory dnia, lepiej
rozpoznaję noc, bo jest wtedy
prawie cicho. Więc jakiś czas
temu był obchód. Rozmawiano
półgłosem, prawie szeptem...
Lekarze szeptali, żeby nie
drażnić mojej podświadomości.
Myślą, że ja to kawał
nieprzytomnego mięsa... Omawiali
położenie kuli w mojej głowie.
Półtora centymetra powyżej
prawego ucha. Teraz nie będą jej
wyjmować, dopiero kiedy odzyskam
przytomność. A może będę z nią
żyła, jak moja znakomita
koleżanka...
Jak ja wyglądam w otoczeniu
tych wszystkich aparatów, które
za mnie usiłują żyć... Wszyscy
porównywali mnie z matką. Może
dlatego, że obie byłyśmy jasnymi
blondynkami, ona miała
drobniejsze rysy, była przez to
ładniejsza, a jednak to moja
twarz stała się symbolem... już
wtedy w czterdziestym czwartym
roku ustawiono mnie w pobliżu
barykady i kazano mi się
uśmiechać do obiektywu... To
zdjęcie zobaczył potem Jerzy w
angielskim magazynie... Chyba
wpadłam Anglikowi w oko i
dlatego mnie cyknął, nie
przypuszczając nawet, że moja
twarz stanie się symbolem
ginącej na barykadzie
Młodości... może dlatego, teraz
strzelano do mnie... czy to
jakiś fatalny przypadek... a
może to prawidłowość historii,
która jak raz powiedziała a...
Nigdy mnie nie poświęca do
końca, zawsze tylko sobie
depczemy po piętach... Być może
tym razem jej będzie na
wierzchu... powinnam myśleć
Jej... to przecież ta Pani... o
której Jerzy tyle razy
śpiewał... ta Wojenka, ta
Wojna... ta Historia... Po co on
wracał z tej Anglii? Czy
dlatego, że Anglosaski Piłat
umył ręce? Byliśmy wtedy z
Jerzym w Sztabie, bo Niedźwiadek
został lekko ranny. Jerzy
opatrywał mu rękę. I wtedy
Generał powiedział, że nikt nam
nie pomoże, a Anglosaski Piłat
umyje ręce... Jerzy wrócił, bo
obraził się na Anglików...
Dziury w niebie by nie było, jak
byśmy się nie spotkali. I tak
uciekłam od niego do Wiery... co
ja plotę, to przecież chodziło o
kobiety... o te kobiety, które
do niego przychodziły... Nie
mogłam znieść, że mnie wypycha
do baraku. - No to jesteś wolna
Aniu, zmykaj, korzystaj z
okazji, odpoczywaj... - A on też
korzystał z okazji, tylko nie
odpoczywał, wręcz przeciwnie...
Znowu te drewniaki... muszę
coś zrobić... jakoś dać znać...
zaraz otworzę oczy i spróbuję...
Więc nie mogę otworzyć oczu,
przynajmniej to jedno wiadomo.
Świat przysyła mi swoje dźwięki,
ale ja nie mogę mu odpowiedzieć.
Przynajmniej na razie, to znaczy
mam taką nadzieję... gdybym
miała być sparaliżowana, to
raczej powiem mu do widzenia...
A może to te pracowite aparaty
tak mnie paraliżują, dobrze, że
nie myślą za mnie... wszyscy
porównywali mnie z matką, ale
ja... ja nie mogłam jej
dorównać. Była idealną panią
domu, idealną żoną... zawsze
podejrzewałam, że ojciec ma do
mnie żal, iż jej nie dorównuję.
Ta moja nocna sprawa... ona nas
rozdzielała, była jak przepaść,
której nie potrafiliśmy pokonać.
Nie chcąc pamiętać o tej skazie,
woleliśmy w ogóle o sobie nie
myśleć... Przytrafiało mi się
to, co zdarza się bardzo małym
dzieciom. Matka się zamartwiała,
a ja czułam piekący wstyd.
Wszystkie moje przebudzenia były
nerwowe, pierwsza myśl:
sprawdzić! Rodzice budzili mnie
w nocy. Czasami, kiedy byli
goście, mama mówiła do ojca: idź
do Nuli. Ściszała głos, ale ja
słyszałam, a może tak mi się
tylko zdawało...
Ale na pewno
słyszałam kroki na schodach.
Ojciec wchodził do mojego
pokoju, ujmował mnie za ramię...
- Trzeba wstawać. - To, co mogło
przytrafić się Nuli, nie powinno
przytrafiać się Annie, więc
dlatego tak bardzo chciałam być
dorosła. Chyba już wtedy
myślałam, że jestem inna niż
wszyscy i że będę miała zły los.
Mój los nie jest zły... on jest
dziwny... Kiedyś wyjrzałam przez
okno, Ewa stała na przystanku z
Antkiem. Trzymała go za rękę.
Nikt by nie powiedział, że to
matka i syn, raczej
rodzeństwo... Ale ta para stała
tam, bo ja kiedyś zawiodłam...
Nie potrafiłam pokierować
własnym życiem... i ono... ono
się rozszczepiło na mnie i na
Ewę... i mamy dziecko... Moje
życie... skoro raz wjechało na
fałszywy tor, musiało już po nim
pędzić... aż do wykolejenia...
Czy już jest po katastrofie? Coś
mnie gnało naprzód... Dlaczego
tam biegłam?
Drzwi trzasnęły... Boże, jakie
bolesne odbicie w mózgu... mój
mózg jest nadwrażliwy...
Ten chłopiec... chyba go
jednak widziałam z daleka...
stał w za dużym wojskowym
płaszczu, celował do mnie z
karabinu... Myślał, że chcę
rzucić granat... I te zwężające
się oczy Ewy: - Nienawidzę cię -
ostatnie jej słowa do mnie
przed... przed upadkiem... Boże,
moja największa porażka w sztuce
o podobnym tytule... porażka
jako aktorki. Przeczuwałam to, a
jednak dałam się namówić, bo...
bo jestem próżna... albo tylko
zagubiona... Ta, o której była
sztuka, też już dawno nie
żyje... dlaczego też, przecież
ja żyję... jeszcze żyję...
Słynna elektryzująca blondynka,
a ja... być może idę po jej
śladach... Ktoś napisał, że jej
pocałunek przypomina pocałunek
Frankensteina, a o mnie, że gram
namiętność bez namiętności. Może
jest w tym coś z prawdy...
miałam odtwarzać postać, która
była uosobieniem zmysłowości, a
ja... nigdy nie byłam kobietą
zmysłową... na tym między innymi
polegała moja tragedia, bo Jerzy
takie kobiety lubił... nie
zwracał na mnie uwagi, bo go nie
podniecałam... tak... potem mnie
chyba kochał, ale być może byłam
tylko jego wyrzutem sumienia...
przecież to nie polega na jakimś
nauczeniu się miłości, to nie
chodzi o pomysły, trzeba coś
takiego w sobie mieć, czego z
pewnością mnie brakowało... ona
to miała... i też jej nie
pomogło, zniewoliła tego swojego
intelektualistę_dramaturga,
przestał pisać... to ona powinna
być z Jerzym... byłby z nią na
pewno szczęśliwszy niż ze mną...
Chyba zaczynam bredzić...
Któregoś dnia usłyszałam przez
drzwi garderoby głos jednego z
kolegów. Do dziś nie wie, że to
słyszałam. Powiedział: - I na
scenę weszło Wielkie Nic... -
Było już tak źle między nami,
jej zwężające się oczy... I
jeszcze jedne oczy, pełne łez: -
Nie idź... Co wyrośnie z tego
dziecka, plącze się gdzieś
pomiędzy nami... Pojechałam
prosto na lotnisko... Gdybym
miała jakieś przeczucie, nie
wyszłabym w gniewie. Nie chcę
jej tak pozostawiać, obciążać
jej jeszcze taką sprawą jak złe
pożegnanie... Ten mój kolega
powiedział: - I na scenę weszło
Wielkie Nic... - Wszystko było
we mnie sztuczne, słowa, gesty.
Miałam grać tę nieszczęsną
zmysłowość, a prawie nie
rozumiałam, co to znaczy...
pożerała mnie trema. Jedyną moją
ambicją było nie pomylić tekstu,
nie dać szansy suflerce... ona
też mną pogardzała jak ci
wszyscy w świątyni... Gdybym
miała jakieś przeczucie, po tych
słowach Ewy nie odwróciłabym się
na pięcie i nie wyszłabym
trzasnąwszy drzwiami... Uwaga!
To znowu ja! Opuszczam studio
numer jeden! Jadę prosto na
lotnisko... Ewa musi już
wiedzieć, co się stało. Może
nawet tu była, ale jej nie
wpuścili... a może patrzyła na
mnie przez szybę, jak ja wtedy
na nią... przecież nasze życie
jest... przemieszane... tak, to
dobre słowo...
Czy ja... spałam? Ktoś jest
obok, dotyka mojej ręki...
Jeżeli to jakiś dziennikarz,
powinnam powiedzieć:
- Odkąd wróciłam, stałam się
maskotką systemu, a do maskotek
się nie strzela, chyba że przez
pomyłkę... Rozumie pan już, co
się stało? To państwo
robotniczo_chłopskie, ta partia,
która takich jak ja wyrzuciła
poza nawias, uznała za zbędnych,
strzela do samej siebie i trafia
w kogo? No, niech pan zgadnie...
Tak, dobrze, trafia w aktorkę
Annę Bołtuć, a Anna Bołtuć to
ja... Bo widzi pan, ja zawsze
gdzieś jestem przez pomyłkę...
To dramat mojego życia, przez
głupi przypadek stracić wiele
albo nawet wszystko... A czy
moje leżenie tutaj zapisać na
rachunku "winien" czy "ma".
Musiałabym spytać
psychoanalityka...
Jestem wytrzymała na ból
fizyczny, przed tym psychicznym
cofam się, uciekam. On mnie
ściga z żelazną konsekwencją.
Tak dobrze mu we mnie, tak się
rozsiadł wygodnie, tak się
rozgościł. Czegokolwiek bym w sobie
nie dotknęła, jest przesiąknięte
bólem... nawet miłość nie była
nigdy radością. Dźwigałam ją,
upadałam jak pod krzyżem...
grafomańskie porównanie, ale
prawdziwe... Każdy dźwiga jakiś
krzyż, moim stała się miłość. To
po jej gwoździach mam ślady na
nogach i rękach... Mogę tak
mówić, bo źle jest ze mną...
cokolwiek przed sobą udaję, moja
głowa jest jak pusta hala, w
której odbijają się dźwięki...
To naturalne, że przyszedł...
teraz inne kroki... te poznaję,
profesor... tak się do niego
zwraca świta. Zawsze idzie
pierwszy, a potem dopiero oni...
Szelest fartuchów, niezbyt
przyjemny, i kroki... na
szczęście miękkie, w jakichś
miękkich pantoflach...
Rozmawiają półgłosem. I czego on
się boi. Dlaczego wypytuje
lękliwie? Przecież wie wszystko
o mnie i o kawałku metalu w
mojej głowie. Sam jest
chirurgiem, wspaniałym
chirurgiem. Stoi tu obok... a
ten głos, który słyszę jest...
starczy. Nigdy przedtem tego nie
zauważyłam, prawie się przez te
lata nie zmienił, może tylko
bardziej wyłysiał. A teraz ten
jego głos... Boże, przecież on
ma siedemdziesiąt lat, to nie
tylko jego głos, to on sam jest
już stary... Wolałabym, żeby
sobie poszedł. Znowu dotyka
mojej ręki. Chryste, to chyba
niemożliwe... a jednak tak,
płacze... Jerzy Rudziński
płacze, stoi przy moim łóżku i
łka spazmatycznie, urywanie...
Jak to teraz niewiele znaczy.
Wszystko, czym dotąd żyłam,
straciło znaczenie, nawet ja
sama wydaję się sobie mniej
ważna. Mówili o mojej wybitnej
kreacji po przeglądzie części
nakręconego materiału. A ta
nieszczęsna hrabina była mi
obojętna. Roniłam za nią
krokodyle łzy... Co mnie
obchodziło jej zranione serce,
ja nauczyłam się z nim żyć. Ona
przygotowywała się do tej
podróży, jakby wejście na statek
było co najmniej wejściem na
szafot... Paplałam jakieś
zdania, a dla innych brzmiały
one głęboko. Może dlatego, że
"każdemu to, na czym mu mniej
zależy". Mnie zależało mniej...
A teraz... ważna jest tylko
cisza... Moje myśli są
rozproszone, ciągle mi coś
przeszkadza, nawet on, nawet ten
mężczyzna, którego nigdy nie
potrafiłam zdobyć. Nigdy nie
miałam go dla siebie, nawet w
najbardziej intymnych
zbliżeniach, gdy pocił się i
jęczał, coś mnie od niego
oddzielało... Może te wszystkie
kobiety... nie byłam w jego
typie... jego typ to coś
wulgarnego w twarzy... ani ja,
ani jego żona nie odpowiadałyśmy
temu opisowi, miałyśmy
szlachetne rysy... Jak ten
biedny Jerzy musiał się z nami
męczyć... może dlatego trzymał
wtedy rękę na kolanie
leśniczyny... ona była taka jak
lubił, lekko wulgarna... i coś
wyzywającego w oczach jak u tej
Iriny... A moje oczy były zawsze
smutne, jak się to mogło mieć do
seksu... Może on dlatego pił...
Nie istniały dla niego żadne
świętości, poza jedną. Do niej
mógł się modlić godzinami. I co
za żelazne zdrowie!
Przyprowadziła mnie do niego
Kama, a on powiedział: - Kogo mi
tu przyprowadziliście. - Ona
śmiała się, kokieteryjnie
poprawiała włosy. Co te
wszystkie dziewczyny w nim
widziały. I w gułagu kobiety
mówiły o nim: - Jurij Pawłowicz!
- Mówiły z zachwytem...
a o mnie
mówiły Anuszka... Wiera mnie tak
nazywała...
Tak cicho... chyba go już nie
ma, przegapiłam moment jego
odejścia. Pamiętam tylko, że
płakał... Wyraźnie słyszałam.
Ten twardy człowiek załamał się
wreszcie. A może to nie o mnie
chodziło... przecież jest już
stary, a ludzie wtedy miękną, są
podatniejsi na wzruszenia. Ale
on był zawsze wyjątkiem, więc i
w swojej starości powinien być
wyjątkowy... Nigdy nie mogłam
pogodzić się z tym, że pije...
Muszę wszystko uporządkować,
oczyścić śmietnik, jakim stało
się moje życie. Nie bardzo umiem
się do tego zabrać, ale muszę...
skoro jakaś ręka podniosła mnie
z tego chodnika, muszę wyciągnąć
odpowiednie wnioski. Najwyższy
czas... przed chwilą był
Jerzy... tylko... on przecież
nie żyje... Więc kto był tutaj?
Jakiś mężczyzna płakał... kogo
mogli tu do mnie wpuścić? I
dlaczego myślałam, że to Jerzy?
Bo zawsze o nim myślę... Ja i
on... myśmy tak dużo o sobie
wiedzieli... on by mi nigdy nie
powiedział, że podobam mu się
jak chodzę, takim lekko kocim
kołyszącym się krokiem, on by po
prostu wiedział, że w ten sposób
staram się zatuszować swoje
kalectwo. Ile mnie to
kosztowało... jeszcze na
Mazurach utykałam. A potem, w
Warszawie, nauczyłam się tak
stawiać stopy, że stawało się to
niemal niewidoczne. Tylko, kiedy
byłam boso... Może dlatego
nienawidziłam siebie po akcie
miłosnym, bo idąc do łazienki,
kuśtykałam. I oni to widzieli...
oni... ci wszyscy przypadkowi
mężczyźni po Jerzym...
przypadkowy był także Witek, bo
jego wzrok tak samo mnie ścigał.
Wchodziłam pod prysznic, czując
się upokorzona... Tak, to jest
to słowo... Ta miłość przed
niczym mnie nie chroniła, bo
przecież nie była prawdziwą
miłością...
- Poświeć latarką...
- Ale wygląda, niepodobna do
siebie. Ma niezłe fanary pod
oczami.
- Jeszcze opuchlizna nie
zeszła. Dopiero wtedy będą
operować. Zainteresowanie jest.
Jak się czuje i tak dalej.
Telefon za telefonem.
- W gazetach nic nie było.
- Ale się rozniosło. Nawet ten
Rusek tu był. Mówię ci, jaki to
przystojny facet. No po prostu
piękny... taki wysoki, jasny...
Widziałam, jak płakał...
Więc on nie wyjechał? Dziwne,
że pozwolili mu zostać w takiej
sytuacji. Chyba wprowadzili stan
wyjątkowy... Powinien wyjechać,
na razie nie zagram w jego
filmie... przykro mi, że go nie
dokończyłam. Nie weszłam
wreszcie na ten statek. Byłam
już blisko, w porcie. To były
ostatnie ujęcia... Uch, jak nie
lubię filmów kostiumowych. I
ciągle mnie w nich obsadzają.
Przeklęte hrabiny... Ale
przynajmniej teraz nie muszę
uczyć się roli... nareszcie nie
muszę uczyć się roli... i tak
nigdy jej nie opanowałam do
końca. Ja, wieczna amatorka...
Płomień, który nie parzy. Kto
tak o mnie napisał? Gdyby ten
idiota mógł wejść pomiędzy mnie
i mojego wnuka, spłonąłby jak
źdźbło suchej trawy. Co oni
wszyscy mogą wiedzieć o moim
płomieniu... ostatnio wystrzelił
tak wysoko, że aż zajęło się
moje życie... A ja już spotkałam
człowieka, który się spalał.
Powiedział, że umiera bez
wolności... Ja... mogłabym bez
niej żyć, nawet dobrze się
czułam w uwięzieniu. Bo... bo
chyba zawsze się trochę bałam
żyć na własny rachunek. Dopiero
ostatnio zaczęłam siebie trochę
lubić. Bo... mój obraz odbity w
innych oczach... Andriej!
Przecież to on był tutaj. To
był on! Mój Andriej, moja
ostatnia miłość... jak mogłam
zapomnieć! Pożegnaliśmy się. Oni
musieli natychmiast wyjeżdżać,
bo groziło im niebezpieczeństwo.
Tu się ich nie lubi. A ja miałam
odlecieć rano samolotem...
Mieliśmy rozpocząć nowe życie.
Zgodziłam się do niego
przyjechać. Żyć z nim. To były
takie plany... że będziemy razem
pracowali... Ja się tam dobrze
czułam. Ten jego teatr... taki
nastrój... coś mistycznego.
Słowo poety traktuje się tam
śmiertelnie poważnie.
Przedstawienia na Tagance były
rodzajem misterium... i ja
brałam w tym udział... czułam
się... czułam się oczyszczona...
Te twarze... Tacy dobrzy ludzie.
Tyle w nich ciepła... Moja
Aksinia taka była, tylko
dobra... To mój zysk z pierwszej
podróży... dlaczego uparcie
nazywam podróżą coś, co było
wywiezieniem, porwaniem... Nie
mam żalu... do nich... oni też
cierpią... Słyszałam jak ich
poeta powiedział, że umiera bez
wolności...
Ja i Andriej odnaleźliśmy
się... odnalazłam miłość, która
się nie śpieszy, nie ucieka...
Więc dlaczego? Dlaczego nie
uważałam? Przecież wtedy na
jeziorze to było ostrzeżenie, a
jednak nie uważałam, kazałam
taksówkarzowi się zatrzymać...
Ale najważniejsze, że się z
Andriejem odnaleźliśmy. Może
trochę za późno, bo jestem
już... smutna. On mnie kocha,
kocha mnie dla mnie samej. Inne
kobiety dla niego nie
istnieją... I ja go kocham.
Tylko... czy Ewa pozwoli mi
zabrać Antka? Przecież ja muszę
go mieć. Ona też przeżywa swoją
miłość, może będzie bardziej
wyrozumiała dla mojej. Ale...
nie wolno mi go jej odbierać.
Jest jego matką. Ona, nie ja.
Muszą być razem. A ja muszę być
z Andriejem, więc będę za nim
tęskniła. Będziemy do siebie
telefonować...
Tak pięknie się wszystko
rozwiązało, psycholog będzie
zadowolony, ja wyjeżdżam,
daleko...
Z historią powstania
"Hiszpańskich oczu" wiąże się
moje niezwykłe przeżycie. Pod
koniec lata 1988 roku spotkałam
w parku kobietę, która, mimo że
nie była już młoda, miała jedną
z piękniejszych twarzy, jakie
widziałam. Nawiązałam z nią
rozmowę. I nagle, nieoczekiwanie
dla nas obu, ona zaczęła o sobie
opowiadać. Jak się potem
okazało, byłam jej pierwszą i
jedyną słuchaczką, odkąd w 1953
roku wróciła z zesłania na
Syberię. Trafiła tam jako
piętnastoletnia dziewczyna za
udział w Powstaniu Warszawskim.
Nie wracała ze Związku
Radzieckiego sama, przywiozła ze
sobą córkę, owoc gwałtu, jakiego
dokonano na niej w łagrze.
Już wtedy w parku wiedziałam,
że muszę jej los opisać,
zatrzymać w czasie, żeby tak
beznadziejnie nie pogrążył się w
niepamięci. Skomplikowane
stosunki między matką i córką,
która nic nie wie o swoim
pochodzeniu, są treścią mojej
książki. Anna, bohaterka
"Hiszpańskich oczu", jest
aktorką; nieznajoma pani z
parku, jej prototyp, spędziła
większość życia pośród półek z
książkami jako bibliotekarka.
Bo, jak mi powiedziała, tam się
można najłatwiej schować.
Maria Nurowska