Christopher Hitchens
Śmiertelność
Serdeczne podziękowania dla „Vanity Fair”,
w którym najpierw ukazała się w nieco
innej formie znaczna część tej książki.
Graydon Carter – Wstęp
Ostatniej wiosny w Los Angeles podszedł do mnie podczas kolacji młody aktor nazwiskiem
Emile Hirsch. Sprawiał wrażenie dość mocno podekscytowanego. Wiedział, że przez wiele lat
pracowałem z Christopherem Hitchensem, a chciał o nim porozmawiać z kimś, kto go znał.
Przeczytał Hitch-22, zdążył już się zagłębić w książkę o Kissingerze i wyznał, że niczyja
twórczość nie wpłynęła na niego tak, jak te dzieła. W ciągu paru miesięcy po śmierci
Christophera miałem kilka podobnych spotkań z młodymi ludźmi, którzy czuli wewnętrzny
przymus, by opowiedzieć o tym, jak poruszyła ich jego twórczość. Nie ma przesady
w stwierdzeniu, że w dziedzinie porywającego reportażu Christopher miał niewielu sobie
równych. Było coś w jego nieustraszonej zuchwałości, w potężnej turbinie jego umysłu i w tej
przyjaznej, lecz nieprzewidywalnej etykietce anarchisty, co przemawiało do dwudziestolatków
i tych świeżo po trzydziestce w podobny sposób, jak Hunter S. Thompson do poprzedniego
pokolenia. Emile zapytał, czy odbędzie się ceremonia ku jego pamięci, a ja poinformowałem go,
że planujemy zorganizować taką w Nowym Jorku i wstępnie ustalamy datę na 20 kwietnia.
Ceremonia faktycznie odbyła się 20 kwietnia w Wielkiej Auli Cooper Union w Greenwich
Village. Moje koleżanki z „Vanity Fair”, Aimée Bell i Sara Marks, czytały fragmenty dzieł
Christophera. Chcieliśmy stworzyć program, który byłby ciepły i uczuciowy, ale w żadnym
wypadku czułostkowy i rzewny. Sławy angielskiej literatury przybyły złożyć hołd i pocieszyć
wdowę oraz trójkę dzieci zmarłego. Głos zabrali Martin Amis, Tom Stoppard, Salman Rushdie,
Ian McEwan i James Fenton. Świat dziennikarski reprezentowali Anna Wintour, David Remnick,
Jim Kelly i Rick Stengel. Pojawił się także brat Christophera, Peter, Andrew Sullivan,
Christopher Buckley, Andrew i Leslie Cockburnowie wraz ze swoją córką, aktorką Olivią Wilde,
oraz brat Andrew, Patrick. Rząd Busha reprezentował były zastępca sekretarza obrony, Paul
Wolfowitz – pozostałość osobliwego ukłonu w prawo, jaki Christopher wykonał podczas
przygotowań do wojny w Iraku. Przedstawicielem Hollywood był Sean Penn i – ku mojej
radości – młody pan Hirsch.
Po ceremonii uczestnicy udali się do pobliskiego Waverly Inn, gdzie pili i palili w blasku
słońca, wspominając Christophera. Chociaż dzień był przesycony smutkiem, popołudnie miało
w sobie coś magicznego, kiedy przesączyło się w wieczór, a potem w noc, do której nadal
dotrwało z tuzin albo więcej żałobników. Dla wszystkich obecnych ceremonia ku czci
Christophera była, jak zwykliśmy mawiać w latach sześćdziesiątych, happeningiem, i dniem,
który na długo zostaje w pamięci.
Faktem jest, że Christopher należał do postaci jedynych w swoim rodzaju – dowcipny,
czarujący, zawadiacki, pozostawał szczerym i oddanym przyjacielem. Miał niezaspokojony
apetyt – na papierosy, na whisky, na towarzystwo, na wielką literaturę, a przede wszystkim na
rozmowę. To, że osiągał wyniki równe zaangażowanej energii, zakrawało na cudowne
właściwości. Musielibyście sporo się namęczyć, żeby znaleźć pisarza, który mógłby się mierzyć
z obfitością tych znakomicie dopracowanych felietonów, esejów, artykułów i książek, które on
stworzył w ciągu ostatnich czterech dziesięcioleci. Pisał dużo – w zasadzie nieprzerwanie i do
samego końca – a słowa zawarte w tej poruszającej książce należą do jego ostatnich. Christopher
tworzył szybko, często nie korzystając z możliwości ponownego przejrzenia tekstu czy nawet
poprawek. Być może przeczuwał, że jego czas na scenie skończy się w drugim akcie, i spieszył
się, by zdążyć to wszystko wchłonąć i wyrzucić z siebie. Przypominam sobie pewien lunch w
1991 roku, gdy ja byłem redaktorem „New York Observera”. Wraz z nim oraz z Aimée
wybraliśmy się do nieistniejącej już restauracji na Madison, żeby coś szybko przekąsić. Tego
popołudnia Christopher miał złożyć materiał. Przed lunchem była szklaneczka szkockiej, po
której przyszła kolej na parę kieliszków wina do posiłku, doprawionych paroma kieliszkami
koniaku na deser. To był jego wkład. Kiedy zataczając się, wróciliśmy do biura, posadziliśmy go
przy rozchwianym stoliku, na którym stała sędziwa olivetti, a on wśród symfonii klekocących
czcionek w pół godziny stworzył bliski perfekcji felieton na tysiąc słów.
Christopher był jednym z pierwszych autorów, do których zadzwoniłem, gdy w 1992 roku
przeszedłem do „Vanity Fair”. Sześć lat wcześniej poprosiłem go, aby pisał dla „Spy”. Tę
propozycję uprzejmie odrzucił. Teraz jednak za składaną ofertą stało honorarium i ku mojej
dozgonnej wdzięczności Christopher ją przyjął, stając się od tego momentu znakiem
rozpoznawczym naszego magazynu. Z wyjątkiem Dominicka Dunne’ a (który zmarł w 2009
roku) żaden pisarz nie był bliżej związany z „Vanity Fair”. Dla Christophera nie istniały tematy
zbyt wielkie lub zbyt błahe. Przez ostatnie dwadzieścia lat podróżował do niemal każdego
miejsca na świecie, które stawało się punktem zapalnym. W imię swoich felietonów narażał się
również na różnego rodzaju upokorzenia i niewygody. Kiedyś powierzyłem mu misję
rozprawienia się z jednym z najbardziej małostkowych przepisów, nadal obowiązujących w
Nowym Jorku, który zakazywał jazdy na rowerze ze stopami zdjętymi z pedałów. Załączone do
felietonu zdjęcie przedstawiało Christophera, który jechał przez Central Park na małym rowerku
z wysoko uniesionymi nogami, przywodząc na myśl akrobatę z moskiewskiego cyrku. Za
podszeptem Harolda Hayesa, starego wygi z „Esquire”, dałem mu trzyczęściową serię artykułów
o samodoskonaleniu, by pracując nad nimi, poddał się tysiącom zabiegów pielęgnacji jamy ustnej
oraz innych mrocznych okolic. Pewnego razu zasugerowałem, aby udał się do słynnego na całe
miasto salonu kosmetycznego na zabieg depilacji woskiem. Przyswojenie sensu moich słów
przyszło mu nie bez wysiłku, ale po kilku sekundach uśmiechnął się nerwowo i oznajmił: „Jeśli
się powiedziało A...”.
Christopher był idealnym typem intelektualisty zaangażowanego w życie społeczne. Miałeś
wrażenie, jakby pisał dla ciebie i tylko dla ciebie. W rezultacie wielu czytelnikom wydawało się,
że go znają. Przechadzka w jego towarzystwie po nowojorskiej ulicy albo przejście przez
terminal na lotnisku przypominało eskortowanie gwiazdy filmowej przez tłumy fanów.
Christopher nie tylko wykazał się odwagą, stawiając czoło chorobie, ale był też odważny
w swoich słowach i poglądach. Nie obawiał się wylądować poza wygodnym kokonem
konwencjonalnej liberalnej mądrości, czego przykład stanowi jego osobliwa prowojenna postawa
przed inwazją na Irak. W tym mrocznym okresie oddalili się od niego przyjaciele. Ale on
obstawał przy swoim. W 1995 roku, po dosyć słynnym ataku na matkę Teresę, jeden ze
współpracujących z nami redaktorów, pobożny katolik, przyszedł do biura pełen oburzenia
i oznajmił, że rezygnuje z prenumeraty. „Nie możesz tego zrobić – odparłem. – Dostajesz nasz
magazyn za darmo”.
Wiele lat temu, w samym środku wrzawy wokół impeachmentu za prezydentury Clintona
doszło do publicznego starcia między Christopherem a jego przyjacielem, Sidneyem
Blumenthalem, urzędnikiem administracji Białego Domu. Spór dotyczył tego, która część ich
konwersacji jest oficjalna, a która nie. Ostatecznie Christopher musiał bardzo się bronić.
W telewizji wypadł fatalnie i zasugerowałem, żeby przenieść go do Nowego Jorku, gdzie mógłby
odnowić trochę wizerunek i odpocząć od kamer. Magazyn był wtedy przy forsie, więc
wyposażyliśmy go w nowy garnitur, koszule, krawaty i tym podobne. Kiedy ktoś z działu mody
zapytał go, jaki ma rozmiar buta, odpowiedział, że nie wie – para, którą miał na sobie, była
wypożyczona.
Nie sposób wymienić całego panteonu intelektualistów i bliskich przyjaciół, którzy będą
ubolewać nad jego odejściem, a nie ograniczają się oni do tych, którzy przyszli na ceremonię ku
jego pamięci. Christopher miał też spore grono wielbicielek, do którego należała – choć z
pewnością nie tylko ona jedna – pani Wintour, w czasach, kiedy był młody i jeszcze względnie
pachnący. Jego żona Carol, pisarka, realizatorka filmowa i dziennikarka, postawiła sobie wysoko
poprzeczkę, by uporać się z takim gagatkiem jak Christopher, zarówno kiedy był zdrowy, jak
i w okresie osłabienia. Zaproszenie do ich przestronnego mieszkania przy Columbia Road w
Waszyngtonie było zaszczytem, którego dostępowały osoby należące do ich kręgu, choćby
pozostające na jego obrzeżach. Przez dwie dekady na przełomie wieków urządzaliśmy tam
bankiety nieprzychylnych Białemu Domowi korespondentów, które on nazywał Salonem
Wyrzutków. Można tam było spotkać każdego, od sędziów Sądu Najwyższego, poprzez
prawicowych fanfaronów, aż po Barbrę Streisand i inne doborowe twarze lewego skrzydła.
Christopher dobrze życzył swoim przyjaciołom i w rezultacie miał ich bardzo wielu.
Godną pozazdroszczenia drogę kariery Christopher zaczął od wyrobienia własnej marki
żywiołowego dziennikarstwa w brytyjskim „New Statesman”, a potem przeniósł się do Ameryki,
gdzie pisał dla wszystkich, od „Atlantic” i „Harper’s” po „Slate” i „New York Times Book
Review”. A my wszyscy nazywaliśmy go swoim. Był legendą w kręgu mówców i potrafił
dyskutować z każdym i o wszystkim. Zdobył mnóstwo nagród (chociaż nie one stanowiły
pożywkę dla jego twórczości), a w ciągu ostatniej dekady napisał parę bestsellerów – wśród nich
znakomicie przyjęte wspomnienia Hitch-22 – które w końcu zasiliły nieco jego rodzinny budżet.
W ostatnich tygodniach życia dowiedział się, że jego imieniem nazwano asteroidę. Podobał mu
się ten pomysł, a ponieważ to pochodzące z greki słowo oznacza „podobny do gwiazdy”, zaś
asteroidy słyną ze swej ulotności, był to trafny zaszczyt.
Przyjaciele Christophera zachowają w pamięci jego górnolotne, lecz wszechstronne
poczucie humoru oraz imponującą, niemal uciążliwą pamięć, której niestraszne były mocno
zakrapiane hulanki i późna pora. My wszyscy, jego czytelnicy, zapamiętamy Christophera
Hitchensa dzięki słowom, które po sobie zostawił. W tych z ostatniego okresu próżno
dopatrywać się sentymentów i użalania się nad sobą, a przy tym należały do jego najlepszych.
Nowy Jork,
czerwiec 2012
I
Nieraz w moim życiu budziłem się z uczuciem, że jestem martwy. Nie byłem jednak
przygotowany na ten czerwcowy poranek, kiedy otwierając oczy, miałem wrażenie, że zostałem
przykuty do własnego ciała. Wydawało mi się, że ktoś opróżnił cały mój tułów wraz z klatką
piersiową, a potem napełnił go stygnącym powoli cementem. Słyszałem swój słaby oddech, ale
nie mogłem nabrać powietrza w płuca. Moje serce uderzało albo o wiele za szybko, albo
stanowczo za rzadko. Każdy ruch, choćby nieznaczny, wymagał uprzedniego przemyślenia i
zaplanowania. Musiałem zdobyć się na ogromny wysiłek, by przejść przez pokój nowojorskiego
hotelu, w którym nocowałem, i wezwać pogotowie. Ratownicy, którzy przybyli w wielkim
pośpiechu, potraktowali mnie z niebywałą uprzejmością i profesjonalizmem. Długo się
zastanawiałem, na co im potrzebne te wysokie buty, kaski i tyle ciężkiego sprzętu, ale teraz,
kiedy wspominam całe to zajście, kojarzy mi się ono z bardzo łagodną, choć stanowczą
deportacją, jakby wywożono mnie z krainy zdrowia przez nieprzyjazną granicę, za którą zaczyna
się terytorium choroby. Po kilku godzinach odprawy na posterunku granicznym, kiedy to
wykonano sporo doraźnych badań mojego serca i płuc, lekarze pokazali mi komplet pocztówek
z mojego wnętrza i oznajmili, że najbliższa przesiadka w tej podróży czeka mnie u onkologa. Na
kliszach prześwietleń spoczywał jakiś cień.
Poprzedniego dnia promowałem swoją najnowszą książkę na udanym spotkaniu autorskim
w New Haven. W wieczór po tym okropnym poranku miałem wystąpić u Jona Stewarta w
programie The Daily Show, a następnie pojawić się na wyprzedanej do ostatniego biletu imprezie
w centrum kultury 92nd Street Y na Upper East Side, by wziąć udział w rozmowie z Salmanem
Rushdiem. Mój bardzo krótkotrwały akt oporu przybrał taką formę: nie mogłem odwołać tych
wystąpień, bo zawiódłbym przyjaciół i zmarnowałbym szansę na sprzedanie całej fury książek.
Zdołałem przebrnąć przez obie chałtury i nikt się nie zorientował, że coś nie gra, chociaż przed
każdą z nich wymiotowałem, czemu towarzyszyło nadzwyczajne połączenie precyzji, elegancji,
gwałtowności i wylewności. Tak właśnie zachowują się obywatele krainy chorych, gdy wciąż
beznadziejnie usiłują trzymać się dawnego miejsca zamieszkania.
Nowa ojczyzna jest całkiem przyjazna na swój sposób. Wszyscy uśmiechają się zachęcająco
i wygląda na to, że nie ma tam śladu rasizmu. Panuje powszechny duch równości, a ci, którzy
rządzą tym krajem, bez wątpienia osiągnęli swoją pozycję dzięki zasługom i ciężkiej pracy. Jakby
na przekór temu mieszkańcy mają raczej kiepskie i monotonne poczucie humoru, prawie wcale
nie mówi się tam o seksie, a gorszej kuchni nie spotkałem w żadnym innym miejscu na świecie.
Kraj ten ma własny język, lingua franca, który potrafi być ograniczony i trudny zarazem
i w którym występują takie nazwy, jak ondansetron, czyli lek przeciwko nudnościom – jak
również pewne niepokojące gesty, do których trzeba przywyknąć. Na przykład urzędnik, którego
widzisz po raz pierwszy, może nagle zatopić palce w twojej szyi. Właśnie dzięki czemuś takiemu
dowiedziałem się, że mój rak rozprzestrzenił się na węzły chłonne i że jedna z tych
niekształtnych piękności – umiejscowiona na obojczyku – jest na tyle duża, że można ją
zobaczyć i wymacać. Wcale nie jest dobrze, kiedy rak staje się już dostrzegalny z zewnątrz.
Zwłaszcza gdy na takim etapie nie można nawet ustalić, gdzie znajduje się jego pierwotne źródło.
Nowotwór rozwija się przebiegle od wewnątrz, tymczasem diagnozowanie i leczenie często
postępuje znacznie wolniej i po omacku od zewnątrz. W okolice mojego obojczyka wbito wiele
igieł – „Tkanka to jest to”, tak brzmi popularny slogan powtarzany często w lokalnym narzeczu
Tumorowa – i powiedziano mi, że wyniki biopsji będą gotowe za tydzień.
Badanie opanowanych przez raka łuskowatych komórek, które dostarczyły pierwszych
wyników, zajęło więcej czasu niż odkrycie gorzkiej prawdy. Moją uwagę od razu przykuło
występujące w opisie słowo „przerzuty”. Obcy skolonizował część moich płuc, a także do
pewnego stopnia węzły chłonne. Jego baza wypadowa mieściła się – przynajmniej przez jakiś
czas – w przełyku. Mój ojciec zmarł, i to bardzo szybko, również na raka przełyku. Miał
siedemdziesiąt dziewięć lat. Ja mam sześćdziesiąt jeden. O ile życie można by uznać za jakiś
wyścig, nagle i niespodziewanie znalazłem się wśród finalistów.
Ogłoszona przez Elisabeth Kübler-Ross słynna teoria stadiów, według której śmiertelnie
chory przechodzi od zaprzeczenia poprzez gniew, targowanie się i depresję do ostatecznej
błogości „pogodzenia z losem”, nie miała do tej pory wiele wspólnego z moim przypadkiem.
Przez pewien czas trwałem w fazie zaprzeczenia, świadomie pracując na pełnych obrotach i
odkrywając, że często przynosi to olśniewające efekty. Nie wyobrażam sobie jednak, bym
właśnie z tego powodu załamywał ręce albo lamentował, jakie to wszystko niesprawiedliwe.
Kpiłem sobie z Kostuchy, prowokując ją, by ostrzyła na mnie kosę, i teraz poddałem się czemuś
tak przewidywalnemu i banalnemu, że przyprawia o znudzenie nawet mnie. Gniew nie miałby
sensu z tego samego powodu. Opętało mnie za to strasznie dokuczliwe poczucie niespełnienia.
Snułem poważne plany na najbliższą dekadę i byłem przekonany, że pracowałem na tyle ciężko,
by móc je zrealizować. Czy naprawdę nie dożyję chwili, gdy moje dzieci założą rodziny? Gdy na
nowo powstaje World Trade Center? Gdy przeczytam – a wręcz osobiście napiszę – nekrologi
takich starych łotrów jak Henry Kissinger i Joseph Ratzinger? Zdaję sobie jednak sprawę, co
kryje się za tego rodzaju bezmyślnością – sentymentalizm i rozczulanie się nad sobą. Oczywiście
tego samego dnia, w którym otrzymałem najbardziej ponurą z wiadomości, moja książka trafiła
na listę bestsellerów i z tejże przyczyny podczas ostatniego lotu, który odbyłem jako zdrowy
człowiek (na spotkanie z publicznością na Targach Książki w Chicago), przekroczyłem dystans
miliona mil na pokładzie American Airways, co uprawniało mnie dożywotnio do bezpłatnych
udogodnień. Ale ironia to moja specjalność, a trudno mi dopatrzyć się tutaj czegoś ironicznego.
Czy byłoby mniej żałosne zachorować na raka w dniu, w którym moje pamiętniki okazałyby się
totalną porażką kasową albo nie zostałbym wpuszczony na rejs klasą ekonomiczną i musiał
koczować na lotnisku? Na idiotyczne pytanie „Dlaczego ja?” wszechświat ledwie zadaje sobie
trud, by odpowiedzieć: „A dlaczego nie?”.
Bądź co bądź pozostało jeszcze stadium targowania się. Może tu kryje się jakaś furtka. W
onkologii układ jest taki, że w zamian za choćby cień szansy na parę dodatkowych lat życia
poddajesz się chemioterapii, a potem, jeśli ci się poszczęści, naświetlaniu czy nawet operacji.
Możesz zatem dobić targu: zostaniesz tu jeszcze jakiś czas, ale w zamian będziesz musiał oddać
parę rzeczy. Do tych rzeczy zaliczają się twoje kubki smakowe, zdolność koncentracji, funkcja
trawienia i włosy na głowie. Niewątpliwie wygląda to na rozsądny układ. Niestety dodatkowo
musisz jeszcze stawić czoło jednemu z najbardziej poruszających frazesów w ludzkim języku.
Tak, nie przesłyszałeś się. Ludzie nie chorują na raka – mówi się, że z nim walczą. Nikt życzliwy
nie odpuści sobie tej bojowej wizji: możesz go pokonać. Występuje ona nawet w nekrologach
ofiar raka, jak gdyby godziło się powiedzieć o kimś, że umarł po długich i mężnych zmaganiach
ze śmiercią. Nie słyszymy takich słów, gdy zmarłego długo dręczyły choroby serca albo
niewydolność nerek.
Osobiście uwielbiam taką bitewną symbolikę. Czasami żałuję, że nie cierpiałem za jakąś
słuszną sprawę albo nie narażałem życia dla wspólnego dobra zamiast być po prostu śmiertelnie
chorym pacjentem. Aczkolwiek pozwolę sobie napomknąć, że kiedy leżysz w jednej sali z grupą
innych finalistów, a usłużni ludzie przynoszą wielki przezroczysty worek z trucizną, który
podpinają do igły wbitej w twoje przedramię, ty zaś czytasz sobie książkę albo nic nie czytasz,
podczas gdy jad stopniowo sączy się do twego organizmu, obraz walecznego żołnierza czy
rewolucjonisty to ostatnia rzecz, jaka przychodzi ci na myśl. Czujesz się przesiąknięty biernością
i niemocą, rozpływasz się w bezsilności jak kostka cukru w wodzie.
To nie byle co, ta trutkoterapia. Straciłem przez nią około sześciu kilogramów, chociaż nie
poczułem się ani trochę lżejszy. Dzięki niej z moich goleni znikła wstrętna wysypka, której żaden
lekarz nie potrafił nawet rozpoznać, a co dopiero wyleczyć. (Wystarczyło trochę jadu, aby bez
wysiłku pozbyć się tych wściekłych czerwonych krost.) Gdyby tak łaskawie zechciała być równie
okrutna i bezwzględna wobec obcego i jego rozrastających się kolonii, które wyznaczały w moim
ciele strefę śmierci! Tymczasem jednak ta śmiercionośna i ratująca życie substancja sprawiła, że
stałem się dziwnie wyjałowiony. Pogodziłem się już całkiem ze stratą włosów, które zaczęły mi
wychodzić pod prysznicem w ciągu pierwszych dwóch tygodni terapii i które zebrałem do
foliowej torebki, aby przydały się do uszczelnienia przeciekającej zapory w Zatoce
Meksykańskiej. Nie byłem jednak do końca przygotowany, że maszynka do golenia będzie się
ślizgać bez celu po mojej twarzy, nie natrafiając na żaden opór. Ani do tego, że moja świeżo
wygładzona górna warga będzie wyglądać, jakby została poddana elektrolizie, upodabniając mnie
trochę do jakiejś staroświeckiej starej panny. (Włosy na klatce piersiowej, które niegdyś były
ozdobą dwóch kontynentów, jeszcze nie wypadły, ale zgolono mi ich tyle przed różnymi
szpitalnymi zabiegami, że uchowało się tylko parę kępek.) Czuję się niepokojąco wynaturzony.
Gdyby jedną z moich pielęgniarek była Penelope Cruz, nawet bym na nią nie zwrócił uwagi.
W tej wojnie przeciwko Tanatosowi, jeżeli musimy nazywać to wojną, wielką ofiarą jest
natychmiastowe rozstanie z Erosem.
Takie są moje pierwsze naturalne reakcje na atak. Mam w sobie cichą determinację, by
stawiać fizyczny opór najlepiej, jak potrafię, choćby tylko biernie, i zasięgać najbardziej
fachowych porad. Moje tętno, ciśnienie krwi oraz inne wskazania są znowu niczego sobie. Wręcz
przychodzi mi na myśl, że gdyby mój organizm nie był tak solidny, wiódłbym do tej pory o wiele
zdrowsze życie. Moim przeciwnikiem jest ślepy i wyzuty z emocji kosmita, dopingowany przez
tych, którzy od dawna życzyli mi zguby. Ale po stronie mojego przetrwania stoi grono
znakomitych i bezinteresownych lekarzy oraz zadziwiająca mnogość grup modlitewnych.
O jednych i drugich mam nadzieję napisać następnym razem, jeżeli – jak nieodmiennie powtarzał
mój ojciec – dożyję.
II
Chyba nawet ktoś taki jak ja nie mógł się oprzeć pokusie, by nazywając guza w moim
przełyku „ślepym i wyzutym z emocji kosmitą”, przypisać mu pewne cechy żywej istoty.
W każdym razie mam świadomość, że to błąd, przejaw patetycznej ułudy (gniewna chmura,
dumny szczyt, zadziorne beaujolais nouveau), za której sprawą nadajemy zjawiskom
nieożywionym właściwości żyjących bytów. Aby istnieć, nowotwór potrzebuje żywego
organizmu, lecz on sam nie może się stać żywym organizmem. Cała jego perfidia – i znów
popełniam to samo – tkwi w tym, że najlepsze, co może zrobić, to umrzeć wraz ze swoim
żywicielem. Chyba że ów żywiciel znajdzie jakiś sposób, aby go wykorzenić i przetrwać.
Ale jak było mi wiadomo, zanim jeszcze zachorowałem, pewnym ludziom takie
wytłumaczenie nie wystarcza. Dla nich zjadliwy rak jest ofiarnym i świadomym wysłannikiem –
powolnie działającym mordercą – który wypełnia uświęconą samobójczą misję powierzoną mu
przez niebiosa. Wasze życie nabierze smaku, jeżeli mogę tak się wyrazić, kiedy poczytacie sobie
takie na przykład wpisy na stronach internetowych ludzi wierzących:
W czyim jeszcze odczuciu śmiertelny nowotwór gardła (sic!), na który zapadł Christopher
Hitchens, jest zemstą Boga za to, że używał swego głosu, aby bluźnić przeciwko Niemu? Ateiści
lubią ignorować FAKTY. Lubią zachowywać się tak, jakby wszystko było „zbiegiem
okoliczności”. Doprawdy? Czy to rzeczywiście zbieg okoliczności, że ze wszystkich części ciała
Christophera Hitchensa rak wybrał właśnie tę, którą posługiwał się on w swoich bluźnierstwach?
Tak, możecie sobie w to wierzyć, Ateiści. A on będzie się wił w bólach i męczarniach, by obrócić
się w nicość, i skona wśród straszliwych katuszy, a POTEM będzie jeszcze lepszy ubaw, kiedy
trafi do PIEKŁA, by smażyć się w wiekuistym ogniu.
W świętych księgach i w tradycji religijnej istnieje wiele przekazów, które przez stulecia
utrwalały w ogólnie panującym przekonaniu tego rodzaju wyrafinowaną zemstę. Na długo przed
tym, nim zaczęło dotyczyć to mnie osobiście, widziałem już wyraźne sprzeczności. Po pierwsze,
któż, będąc zaledwie ssakiem naczelnym, jest tak cholernie pewny, że potrafi przejrzeć umysł
boga? Po drugie, czy ten anonimowy autor chciałby, aby jego opinie przeczytały także moje
niewinne dzieci, które na swój sposób też zostały ciężko doświadczone, i to przez tego samego
boga? Po trzecie, czemu nie spadł na mnie grom z jasnego nieba albo coś budzącego równie
wielką trwogę? Mściwe bóstwo dysponuje żałośnie ubogim arsenałem, skoro jedynym
pomysłem, na jaki wpadło, jest akurat taka choroba, na jaką jestem narażony z racji mojego
wieku i dotychczasowego „stylu życia”. Po czwarte, czemu w ogóle rak? Niemal każdy
mężczyzna, który dożywa późnego wieku, choruje na raka prostaty – tą nikczemną przypadłością
są obdzielani równo święci i grzesznicy, wierzący i niedowiarkowie. Jeżeli uważasz, że bóg
zasądza stosowne nowotwory, musisz także brać pod uwagę liczne grono dzieci, którym
przypadła w udziale białaczka. Pobożne osoby umierają młodo i w cierpieniach. Bertrand Russell
i Wolter dla kontrastu do samego końca byli pełni animuszu, podobnie jak wielu
psychopatycznych morderców i tyranów. Owe dopusty boże zdają się zatem zsyłane na chybił
trafił. Śpieszę zapewnić mojego chrześcijańskiego interlokutora, że moje nietknięte dotąd przez
nowotwór gardło bynajmniej nie było jedynym organem, za pomocą którego bluźniłem. I chociaż
mój głos umrze przede mną, nadal będę pisał zjadliwe artykuły przeciwko religijnym urojeniom,
przynajmniej dopóki ciemność, moja stara przyjaciółka, nie wyjdzie mi naprzeciw. Czemu zatem
nie rak mózgu? Jako struchlały i na wpół świadomy idiota mógłbym nawet domagać się księdza,
kiedy nadejdzie mój czas, aczkolwiek niniejszym oświadczam, będąc jeszcze w pełni władz
umysłowych, że istota skłonna tak się poniżyć nie byłaby w zasadzie „mną”. (Miejcie to na
uwadze na wypadek ewentualnych plotek i insynuacji.)
W byciu śmiertelnie chorym frapujące jest to, że człowiek spędza mnóstwo czasu,
przygotowując się na śmierć przy pewnej dozie stoicyzmu (i wsparciu ze strony najbliższych),
jednocześnie poświęcając wiele uwagi kwestii ocalenia. Bez dwóch zdań jest to osobliwy sposób
na „życie” – rano prawnicy, po południu lekarze – i oznacza, że człowiek jeszcze bardziej niż
zwykle jest skazany na dwoiste samopoczucie. Chyba to samo dotyczy tych, którzy się za mnie
modlą. Większość z nich jest tak samo religijna, jak ten facet, który życzy mi konania w bólu tu
i teraz – czego nie uniknę, nawet jeśli ostatecznie wyzdrowieję – a potem wiekuistych męczarni
na dokładkę, gdybym nie wyzdrowiał, a przypuszczalnie nawet i wtedy, gdyby mi się to udało.
Spośród zdumiewająco i pochlebnie mnogiej rzeszy ludzi, którzy napisali do mnie, kiedy tak
ciężko zachorowałem, tylko nieliczni pominęli jedną z dwóch rzeczy. Albo zapewniali, że nie
będą mi ubliżać, oferując modlitwę, albo zapewniali z troskliwym uporem, że i tak będą się za
mnie modlić. Nabożne strony internetowe poświęciły tej kwestii dodatkowe miejsce. (Jeśli
zdążycie w porę to przeczytać, nie zapomnijcie pod żadnym pozorem, że 20 września 2010 roku
został już ogłoszony Dniem Powszechnej Modlitwy za Hitchensa.) Pat Archbold z „National
Catholic Register”
[1]
i diakon Greg Kandra należą do katolików, którzy uznali mnie za godnego
modlitwy. Rabin David Wolpe, autor książki Why Faith Matters i przywódca wielkiej
kongregacji w Los Angeles, stwierdził to samo. Był on moim partnerem w dyskusji, podobnie jak
kilku ewangelickich konserwatystów, na przykład pastor Douglas Wilson z New Saint Andrews
College i Larry Taunton z Fixed Point Foundation w Birmingham w stanie Alabama. Obaj
oświadczyli, że członkowie ich zgromadzeń modlą się za mnie. I to za ich sprawą po raz
pierwszy zdarzyło mi się odpisać i zapytać: „O co się modlą?”.
Jak w przypadku wielu katolików, którzy zasadniczo modlą się, aby mnie oświeciło, a także
aby mi się polepszyło, byli oni bardzo szczerzy. „Oczywiście troszczymy się o twoje zdrowie, ale
jest to całkowicie drugorzędna sprawa. «Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały
świat zyskał, a na swojej duszy szkodę poniósł?»”
[2]
Tyle Larry Taunton. Pastor Wilson odpisał,
że kiedy się dowiedział, co mnie spotkało, modlił się o trzy rzeczy – abym pokonał chorobę,
abym pogodził się z wiecznością i aby cała ta sytuacja doprowadziła do odnowienia kontaktu
między nami dwoma. Nie omieszkał dodać w raczej żartobliwym stylu, że ta trzecia modlitwa
została już wysłuchana...
Zatem całkiem poważani katolicy, żydzi i protestanci sądzą, że mógłbym zasługiwać na
zbawienie w pewnym sensie tego słowa. Obóz muzułmański zachował większy umiar. Pewien
irański przyjaciel poprosił, aby odprawiono za mnie modły przy grobie Omara Chajjama,
największego poety wśród perskich wolnomyślicieli. Zamieszczonemu na YouTube wezwaniu do
orędownictwa w mojej intencji towarzyszyła piosenka I Think I See the Light w wykonaniu
tego samego Cata Stevensa, który już jako Yusuf Islam poparł kiedyś histeryczne nawoływania
irańskich teokratów do zamordowania mojego przyjaciela Salmana Rushdiego. (Swoją drogą,
banalne słowa tego rzekomo pokrzepiającego utworu sprawiają wrażenie, jakby były skierowane
do jakiejś panienki.) Ten pozorny ekumenizm nosi w sobie również inne sprzeczności. Gdybym
ogłosił, że nagle nawróciłem się na katolicyzm, Larry Taunton i Douglas Wilson na pewno
uznaliby to za straszliwy błąd. Z drugiej strony, gdybym postanowił przystać do któregoś z ich
protestanckich odłamów, zwolennicy Rzymu nie powiedzieliby, że moja dusza jest
bezpieczniejsza niż w tej chwili, podczas gdy podjęta u schyłku życia decyzja o przejściu na
judaizm bądź islam pozbawiłaby mnie nieuchronnie wielu pacierzy u obu frakcji. I znów
skłaniam się ku wielkiemu Wolterowi, który nagabywany na łożu śmierci, by wyrzekł się diabła,
wymamrotał, że to nie czas na robienie sobie wrogów.
Duński fizyk i noblista Niels Bohr zawiesił kiedyś nad drzwiami podkowę. Zbulwersowani
przyjaciele zaprotestowali, że przecież on nie wierzy w tak żenujące zabobony.
– Ani trochę – potwierdził Bohr z zimną krwią. – Ale to podobno działa, czy się w to wierzy,
czy nie.
Można by to uznać za najbezpieczniejszą konkluzję. Najbardziej wszechstronne badanie tego
zagadnienia, jakie kiedykolwiek przeprowadzono – Studium na temat efektów terapeutycznych
modlitwy (Study on the Therapeutic Effects of Intercessory Prayer) z 2006 roku – nie odkryło
absolutnie żadnych związków między liczbą i regularnością modlitw a prawdopodobieństwem,
że chory, w którego intencji je odmawiano, będzie lepiej rokował. Wykazało za to niewielką, lecz
co ciekawe, negatywną zależność, która polegała na tym, że niektórych pacjentów dodatkowo
ogarniało lekkie przygnębienie, kiedy nie dostrzegali żadnych oznak poprawy. Mieli uczucie, że
zawiedli swoich oddanych orędowników. A morale to kolejny czynnik, którego wpływ na
przetrwanie jest trudny do wyliczenia. Teraz rozumiem to znacznie lepiej, niż kiedy czytałem
o tym po raz pierwszy. Ogromna liczba świeckich przyjaciół dodawała mi otuchy, wypowiadając
takie budujące i pochlebne słowa, jak: „Jeżeli ktoś ma wygrać, na pewno będziesz to ty”,
„Wiemy, że wyjdziesz z tego zwycięsko”, „Rak nie ma szans z kimś takim jak ty”. W trudne dni,
a nawet w te lżejsze, takie zapewnienia mogą wywierać nieco przygnębiający efekt. Jeżeli
skonam, narażę tych wszystkich przyjaciół na rozczarowanie. Nie daje mi też spokoju inny
przyziemny problem – a jeżeli stanę na nogi i nabożne zastępy z satysfakcją stwierdzą, że ich
modlitwy zostały wysłuchane? Byłoby to poniekąd irytujące.
Najznamienitszego z wierzących zostawiłem na sam koniec. Doktor Francis Collins jest
jednym z największych żyjących Amerykanów. Doprowadził do końca Projekt poznania
ludzkiego genomu (Human Genome Project), przed czasem i mieszcząc się w budżecie,
a obecnie kieruje Krajowym Instytutem Zdrowia. W swoich badaniach nad genetycznym
pochodzeniem zaburzeń pomógł rozszyfrować „usterkę”, która wywołuje takie plagi jak
zwłóknienie torbielowate i pląsawica Huntingtona. Obecnie pracuje nad zadziwiającymi
własnościami leczniczymi, jakie kryją się w komórkach macierzystych i „celowanej” terapii
genowej. Ten wielki filantrop jest także wielbicielem twórczości C. S. Lewisa i w jego książce
The Language of God znalazł podstawy do pogodzenia nauki z wiarą. (To niewielkie dzieło
zawiera zachwycająco lapidarny rozdział, który oznajmia fundamentalistom, że spór o ewolucję
jest skończony, głównie dlatego, że nie ma żadnego sporu.) Znam również Francisa z różnych
publicznych i prywatnych debat na temat religii. Był on na tyle uprzejmy, że poświęcił swój
cenny czas na złożenie mi wizyty, by porozmawiać ze mną o nowatorskich metodach leczenia,
które jeszcze niedawno nie mieściły się nawet w głowie i które mogłyby znaleźć zastosowanie
w moim przypadku. Pozwolę sobie ująć to tak – nie zalecał mi modlitwy, a ja w zamian nie
drażniłem go wzmiankami o Listach diabła starego do młodego
[3]
. Zatem ci, którzy mi życzą
bolesnej agonii, tak naprawdę modlą się, aby starania największego altruisty wśród
chrześcijańskich lekarzy poszły na marne. Kim jest doktor Collins, by wtrącać się w boży plan?
Z drugiej zaś strony ci, którzy najchętniej skazaliby mnie na wieczne męki w ogniu piekielnym,
podszywają się pod to religijne towarzystwo, w którego opinii nie jestem aż tak beznadziejnie
zły, by można mi odmówić szans na zbawienie. Pozostawiam owe paradoksy wszystkim,
przyjaciołom i wrogom, którzy wciąż oddają część siłom nadprzyrodzonym.
Podążając za modlitewną nitką poprzez labirynt Internetu, natrafiłem w końcu na osobliwą
akcję „obstawiania zakładów”. Krótki film zachęcał potencjalnych graczy, by stawiali pieniądze
na to, czy wyrzeknę się ateizmu i pewnego dnia się nawrócę, czy pozostanę bezbożnikiem i
trafię do piekła. Nie jest to chyba tak niesmaczne czy odrażające, jak mogłoby się wydawać.
Jeden z najbardziej intelektualnych obrońców chrześcijaństwa, Blaise Pascal, już
w siedemnastym wieku sprowadził podstawy wiary do hazardu. Stawiasz na wiarę w istnienie
wszechmogącego, a wygrywasz wszystko. Odrzucasz perspektywę niebios i wszystko tracisz.
(Niektórzy filozofowie nazywają to również Zakładem Pascala.)
Jednak cały wywód zawarty w eseju Pascala wydaje się pomysłowy – bądź co bądź był on
jednym z twórców teorii prawdopodobieństwa – przyjmuje bowiem założenie cynicznego boga i
bezwstydnie oportunistycznej istoty ludzkiej. A gdybym tak w nadziei na dostąpienie łaski
porzucił w ostatniej chwili zasady, którymi kierowałem się całe życie? Myślę, że nikomu
poważnemu nie zaimponuje taki cwaniacki wybieg. Tymczasem bóg, który nagradza tchórzostwo
i nieszczerość, a karze za uzasadnione wątpliwości, należy do tych licznych istot boskich,
w które (którym?) nie wierzę. Nie zamierzam odnosić się grubiańsko do jakichkolwiek
przedsięwzięć, ale kiedy nadejdzie 20 września, proszę, nie fatygujcie głuchych niebios waszymi
nadaremnymi wołaniami. Chyba że oczywiście poprawi to wasze samopoczucie.
Wielu czytelnikom dobrze są znane duch i litera definicji modlitwy, jaką Ambrose Bierce
zawarł w Devil’s Dictionary (Słowniku diabła). Jest ona niezwykle prosta do zrozumienia i brzmi
następująco:
Modlitwa: Wniosek o zawieszenie praw natury na korzyść wnioskodawcy, który sam uznaje
się niegodnym pozytywnego rozpatrzenia.
Każdy zauważy tkwiący w tym haśle dowcip. Człowiek, który się modli, to ktoś, kto uważa,
że bóg źle urządził cały świat, ale sądzi również, że może pouczyć boga, jak to wszystko
naprawić. Na wpół pogrążona w sprzeczności jest także niepokojąca idea, że nikt nie ma do tego
prawa ani żadnej moralnej władzy. Wezwanie do modlitwy samoistnie się unieważnia. Ci z nas,
którzy nie biorą w niej udziału, będą usprawiedliwiać swoją nieobecność brakiem potrzeby lub
zainteresowania poddawaniem się bezowocnemu procesowi nieustannego pokrzepiania. Albo
nasze przekonania okażą się wystarczające same w sobie, albo i nie – tak czy owak, musimy stać
w tłumie, powtarzając niezmienne i szablonowe zaklęcia. Jedna z religii nakazuje robić to pięć
razy w ciągu dnia, a inni monoteiści obstają przy prawie takiej samej liczbie, podczas gdy
wszyscy rezerwują co najmniej cały jeden dzień wyłącznie na chwalenie Pana, zaś judaizm
w swej pierwotnej formie zdaje się składać z długiej listy zakazów, których należy przestrzegać
w pierwszym rzędzie.
Tonacja modlitw powiela bezmyślność nakazu, według którego należy prosić i dziękować
bogu za zrobienie czegoś, co i tak zamierzał zrobić. Dlatego każdy żydowski mężczyzna zaczyna
dzień od podziękowań za to, że bóg nie uczynił go kobietą (albo gojem), zaś żydowska kobieta
zadowala się wyrażeniem wdzięczności, że została stworzona „taką, jaka jest”. Przypuszczalnie
wszechmogącemu podobają się takie hołdy składane jego potędze i uznanie tych, których
stworzył. Ale wychodzi na to, że jeśli faktycznie jest wszechmogący, jego dokonania jawią się
raczej marnie.
To samo w dużej mierze dotyczy przekonania, że modlitwa, zamiast odzierać
chrześcijaństwo z powagi, nadaje mu przekonywający wygląd. (Pozostaniemy dzisiaj przy
chrześcijaństwie.) Można stwierdzić z niejaką pewnością, że po pierwsze, czczone w nim bóstwo
jest wszechwiedzące i wszechmocne, a po drugie, że jego wyznawcy są desperacko spragnieni
nieskończonej mądrości i mocy owego bóstwa. By przytoczyć kilka podstawowych cytatów,
sięgnijmy do Listu do Filipian: „O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze
prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem!”
[4]
, Księga
Powtórzonego Prawa oświadcza: „On Skała, dzieło jego doskonałe”
[5]
, zaś Księga Izajasza głosi:
„A jednak, Panie, Tyś naszym Ojcem. Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. Dziełem rąk Twoich
jesteśmy my wszyscy”
[6]
. Zwróćcie zatem uwagę, że chrześcijaństwo domaga się od swej trzódki
całkowitej uległości, a poza tym jedynie zanoszenia niesłabnących pochwał i podziękowań.
W rezultacie człowiek, który w czasie przeznaczonym na modlitwę prosi boga o
uporządkowanie świata albo próbuje wybłagać dla siebie jakieś względy, dopuszcza się
głębokiego świętokradztwa, a w najlepszym wypadku żałosnego nieporozumienia. To zaś,
przykro to stwierdzić, naraża religię na dodatkowy zarzut o sprzedajność. Kościelni przywódcy
doskonale zdają sobie sprawę, że modlitwa nie jest po to, by spełniać zachcianki wiernych.
Dlatego za każdym razem, gdy przyjmują darowiznę w zamian za spełnienie jakiejś prośby,
godzą się na karygodne zaprzeczenie wiary – wiary, która polega na biernej aprobacie, a nie
wysuwaniu postulatów. Ostatecznie, po zaciekłym i prowadzącym do rozłamu sporze,
zaprzestano tak osławionych praktyk, jak „sprzedaż odpustów”. Nie byłoby jednak dzisiaj wielu
wspaniałych bazylik czy kaplic, gdyby to rażące nadużycie nie przynosiło tak imponujących
dochodów.
Dzisiaj nietrudno zauważyć podczas zgromadzeń protestanckich fundamentalistów, że zanim
pastor przystąpi do obrzędu nakładania rąk, używa ich do przeliczania czeków i banknotów. I
znów rozgrywa się to bez żenady, skoro kalwiniści zajęli miejsce Rzymu jako najbardziej
nieumiarkowani w pozyskiwaniu funduszy. Zakrawa to na podwójny absurd – zanim
wyczerpiemy temat sprzeczności – by kalwinista przejawiał zainteresowanie boskim
wstawiennictwem. Proklamowany w Filadelfii akt założycielski Kościoła Prezbiteriańskiego
głosi, że „zrządzeniem Boga, na dowód jego chwały, pewni ludzie i aniołowie przeznaczeni są do
życia wiecznego, zaś innym pisana jest wieczna śmierć [...] bez względu na przezorność
w wierze lub w dobrych uczynkach, ani na wytrwałość u jednych czy drugich, ani na żadną inną
rzecz im przynależną”. Mówiąc bez ogródek: nie ma znaczenia, czy próbujesz wieść świątobliwy
żywot, a nawet czy ci się to uda. O tym, czy dostąpisz nagrody życia wiecznego, i tak
zadecyduje przypadkowa zachcianka. W takich okolicznościach daremność modlitwy wydaje się
najmniejszym problemem. Poza tym drugorzędnym bezsensem religia, która ma swoich
wiernych za naiwną igraszkę, oferuje jedno z najbardziej okrutnych widowisk, jakie można sobie
wyobrazić – pogrążoną w lęku i zwątpieniu istotę ludzką, która jest wyzyskiwana, by wierzyć
w niemożliwe. Co się zatem tyczy sporu o modlitwę, nie bądźcie, proszę, zszokowani, jeżeli to
właśnie my, ateiści, okazujemy miłosierdzie, kiedy zagrażają nam nadciągające coraz bliżej
oznaki kryzysu moralnego.
[1]
Najstarsza katolicka gazeta w Stanach Zjednoczonych, założona w 1927 roku w Denver.
Obecnie należy do Eternal Word Television Network, katolickiej stacji telewizyjnej. (przyp.
tłum.)
[2]
Ewangelia według św. Mateusza 16, 26, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd.
3, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań – Warszawa 1980, s. 1142.
[3]
Oryg. The Screwtape Letters, powiastka epistolarna C.S. Lewisa. Jej treść stanowią listy
starego diabła, w których poucza on swego siostrzeńca, jak doprowadzić człowieka do
potępienia. (przyp. tłum.)
[4]
Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. 3, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań –
Warszawa 1980, s. 1333.
[5]
ibidem, s. 201.
[6]
ibidem, s. 904.
III
Myślę, że pewnie by tego chciała: dać się zamrozić, a według wszelkiego
prawdopodobieństwa za rok czy dwa oni wynajdą jakąś tabletkę i to wszystko zrobi się proste jak
zwykły katar. Widzisz, już jest trochę tych kortyzonów, ale doktor mówi, że nie wie, czy objawy
uboczne nie będą gorsze od samej choroby. Wiesz, o co chodzi, o raka. Ja na to patrzę tak, że
trzeba jednak łapać szansę, bo oni już prawie dają sobie radę z rakiem, a jak pomyślisz
o transplantacjach, to widać, że lada chwila, a potrafią ci wymienić całe wnętrzności
[7]
.
– Pan Angstrom senior
w Przypomnij się, Króliku Johna Updike’a
Akcja powieści Updike’a rozgrywa się w czasach, które można by nazwać latami
optymizmu za rządów Nixona – wtedy to miała miejsce misja Apollo i narodziła się formułka
traktująca o nieograniczonych możliwościach Amerykanów, która zaczyna się od słów: „Skoro
potrafiliśmy wysłać człowieka na Księżyc, to...”. W styczniu 1971 roku senatorowie Kennedy
i Javits przedłożyli projekt ustawy o kampanii antyrakowej (Con quest of Cancer Act), a w
grudniu tego roku Richard Nixon zatwierdził coś takiego wraz z ogromnymi funduszami
z budżetu federalnego. Mówiło się na okrągło o „wojnie z rakiem”.
Cztery dekady później inne sławetne „wojny” – z biedą, narkotykami i terrorem – zgodnie
naśladują taką retorykę i za każdym razem, gdy jestem zagrzewany do boju z moim własnym
nowotworem, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to on prowadzi wojnę ze mną. Rozmowom na
jego temat – „Wiesz, o co chodzi...” – wciąż towarzyszy niemal zabobonny strach. Tak samo
szeptem mówi się o nadziei na nowe lekarstwo albo ozdrowienie.
W swoim słynnym eseju na temat Hollywood Pauline Kael napisała, że jest to miejsce,
w którym można umrzeć od samej otuchy. Tymczasem w Tumorowie czasami ogarnia mnie
uczucie, że zaraz wyzionę ducha od szczerych rad. Większość z nich jest bezpłatna i
niezamawiana. Powinienem niezwłocznie zainteresować się granulowanym wyciągiem z pestki
brzoskwini (a może chodziło o morelę?), królewskim lekiem stosowanym przez starożytne
cywilizacje, a obecnie utrzymywanym w tajemnicy przez chciwych nowoczesnych lekarzy. Ktoś
inny zaleca przyjmowanie końskich dawek suplementów podnoszących poziom testosteronu,
przypuszczalnie dla podbudowania morale. Albo też muszę znaleźć sposób na otwarcie pewnych
czakramów i wprawić się w odpowiedni stan, w którym mój umysł stanie się chłonny. Za jedyne
pożywienie w trakcie tego doświadczenia powinna mi wystarczyć dieta makrobiotyczna lub
wegańska. I nie śmiejcie się z biednego starego pana Angstroma – ze słynnego uniwersytetu
otrzymałem list z sugestią, abym poddał się zamrożeniu i w takim stanie doczekał dnia, w którym
zostanie wynaleziony jakiś magiczny pocisk, czy cokolwiek to jest. (Kiedy nie odpisałem,
przysłano mi kolejną propozycję, abym przynajmniej zgodził się zamrozić swój mózg, dzięki
czemu potomność będzie mogła docenić moją korę mózgową. Cóż, chciałbym powiedzieć,
kurczę, ogromne dzięki.) Jakby dla przeciwwagi dostałem uprzejmą wiadomość od jednej
z moich przyjaciółek, w której żyłach płynie krew Czejenów-Arapahów. Ostrzegła mnie, że
wszystkie znane jej osoby, które uciekały się do korzystania z plemiennych specyfików, zmarły
niemal natychmiast, zatem gdyby proponowano mi jakieś tradycyjne medykamenty rdzennych
Amerykanów, powinienem „jak najszybciej wziąć nogi za pas”. Z niektórych rad naprawdę
można skorzystać.
Chociaż nawet w nowoczesnym i zdroworozsądkowym świecie często okazuje się to
niemożliwe. Nawiązali ze mną również kontakt ludzie o niesłychanie bogatej wiedzy, którzy
twierdzili, że jest tylko jeden lekarz albo tylko jedna klinika, gdzie mogę otrzymać pomoc. Owi
specjaliści i ośrodki znajdowały się zarówno w Cleveland, jak i Kioto. Nawet gdybym miał
własny samolot, nigdy nie zdobyłbym pewności, że sprawdziłem każdy z nich, nie mówiąc już o
wypróbowaniu wszystkiego. Mieszkańcy Tumorowa zawsze będą bombardowani lekami
i plotkami o lekach. W rzeczywistości odwiedziłem tyko jedną klinikę podobną do wytwornego
pałacu w bogatszej części miasta, ale nie wymienię jej z nazwy, gdyż zaoferowano mi tam
jedynie długi i nieciekawy wykaz tego, co już wiedziałem, plus (gdy leżałem na jednym z
będących chlubą tego przybytku stołów do badań) ukąszenie jakiegoś owada, po którym moja
lewa dłoń niebawem powiększyła swoją objętość – zdecydowanie zbyt wiele nawet jak na moje
przedrakowe wymagania, ale wyjątkowo przykre dla kogoś z wyjałowionym przez chemię
układem odpornościowym.
Niemniej chorowanie na taki nowotwór jak mój jest doświadczeniem zarówno radosnym, jak
i melancholijnym. Radosnym dlatego, że mój cierpliwy i uczony onkolog, doktor Frederick
Smith, przyrządza chemiczny koktajl, który wytrawił już parę z moich przerzutowych guzów,
i potrafi ów koktajl tak „podrasować”, by ograniczyć do minimum przykre efekty uboczne. Nie
byłoby to możliwe w czasach, kiedy Updike pisał swoją książkę albo kiedy Nixon wypowiadał
swoją „wojnę”. Ale również melancholijnym, bowiem medycyna zdobywa nowe szczyty i
zaczynają się wyłaniać nowe rozwiązania, których ja prawdopodobnie już nie doczekam.
Na przykład zostałem zachęcony do zapoznania się z nowym „protokołem immunoterapii”
opracowanym przez doktorów Stevena Rosenberga i Nicholasa Restifo z National Cancer
Institute (Krajowego Instytutu Badań nad Rakiem). „Zachęcony” to mało powiedziane.
Ogromnie się podekscytowałem. Możliwe jest teraz wyodrębnienie z krwi limfocytów T,
poddanie ich obróbce za pomocą inżynierii genetycznej, a następnie wstrzyknięcie ich
z powrotem do krwiobiegu, aby pokonały złośliwego guza. „Może to trochę przypominać
medycynę ery kosmicznej” – napisał doktor Restifo, jak gdyby on również powrócił do lektury
Updike’a – „ale wyleczyliśmy ponad stu pacjentów dzięki genetycznie przetworzonym
komórkom limfatycznym, a ponad dwudziestu pacjentów wyleczyliśmy przy użyciu dokładnie
takiej samej metody, którą sugeruję zastosować w pańskim przypadku”. Należało jednak spełnić
jeden warunek, który polegał na „dopasowaniu”. Mój guz musiał zawierać proteinę zwaną NY-
ESO-1, zaś w moim układzie immunologicznym powinna się znajdować konkretna cząsteczka
o nazwie HLA-A2. Dzięki takiemu połączeniu system odpornościowy mógł nabrać sił, by
pokonać nowotwór. Szanse wyglądały obiecująco, jako że tę cząsteczkę posiada połowa ludzi o
europejskich genach, czyli należących do rasy białej. Tymczasem analiza mojego guza wykazała
obecność wymaganej proteiny! Okazało się jednak, że moje komórki odpornościowe nie są
dostatecznie „białe”. Podobne testy przeprowadzane są jeszcze przez Agencję do spraw
Żywności i Leków, ale mnie trochę się spieszy i wciąż mam w pamięci to uczucie zawodu,
którego doświadczyłem, kiedy dostarczono mi wyniki.
Chyba najlepiej szybko wyzbyć się tych złudnych nadziei. W tym samym tygodniu
dowiedziałem się też, że w moim guzie nie występują odpowiednie mutacje, które pozwalałyby
zakwalifikować mnie do którejkolwiek spośród dostępnych celowanych terapii antyrakowych.
Kilka dni później odebrałem wieczorem około pięćdziesięciu maili od różnych przyjaciół, gdyż
właśnie ostatni odcinek programu 60 Minutes był poświęcony „inżynierii tkankowej” na
przykładzie komórek macierzystych i człowieka o przełyku zaatakowanym przez nowotwór.
Dzięki terapii jego organizm był w stanie „wyhodować” nowy przełyk. Podekscytowany
skontaktowałem się z moim przyjacielem, doktorem Collinsem, ojcem terapii genowej, który
uprzejmie, acz stanowczo oświadczył mi, że mój rak rozprzestrzenił się zbyt daleko, by dało się
go unieszkodliwić w taki sposób.
Analizując chandrę, która ogarnęła mnie w ciągu tych siedmiu parszywych dni, doszedłem
do wniosku, że czuję się oszukany oraz rozczarowany. „Wstyd umierać, jeżeli nie zrobiłeś nic dla
ludzkości” – napisał wielki amerykański reformator edukacji, Horace Mann. Zgodziłbym się
z przyjemnością, by przeprowadzano na mnie eksperymenty z nowymi lekami i zabiegami, po
części w nadziei na ocalenie, ale również mając na uwadze maksymę Manna. Ale nie okazałem
się nawet zdatny do tego przedsięwzięcia. Pozostawało mi zatem brnąć dalej z mozołem poprzez
rutynę chemioterapii, uzupełnionej o naświetlanie, jeśli okaże się warte zachodu, a być może też
o szeroko komentowany cyberskalpel w przypadku interwencji chirurgicznej – obie te rzeczy
nieomal zakrawały na cud w porównaniu z niedawną przeszłością.
Istnieje jeszcze bardziej karkołomne przedsięwzięcie, w którym jestem gotów wziąć udział,
aczkolwiek szanse na jego powodzenie leżą poza granicami prawdopodobieństwa. Zamierzam
poddać sekwencjonowaniu całe moje DNA wraz z genomem mojego guza. Francis Collins
zachował typową dla siebie trzeźwość umysłu, oceniając bezcelowość takiego zabiegu. Napisał
do mnie, że gdyby dało się przeprowadzić dwa sekwencjonowania, „można by jasno ustalić, jakie
mutacje powodują rozwój nowotworu. Widoki na odkrycie w komórkach rakowych mutacji,
które mogłyby doprowadzić do nowej koncepcji leczenia, są mgliste – to pogranicze
współczesnych badań nad rakiem”. Między innymi z tego powodu, jak mi wyjaśnił, również
koszt przeprowadzenia takiego zabiegu jest obecnie bardzo wysoki. Ale sądząc z mojej
korespondencji, praktycznie każdy w tym kraju albo chorował na raka, albo miał przyjaciela lub
krewnego, który padł jego ofiarą. Być może przyczynię się odrobinę do poszerzenia wiedzy,
która będzie pomocna kolejnym pokoleniom.
Mówię „być może” po części dlatego, że Francis musiał teraz odłożyć na bok znaczną część
pionierskich badań, aby bronić swego fachu przed barierą prawną nałożoną na jego najbardziej
obiecujące dążenia. Kiedy prowadziliśmy te na poły ekscytujące, na poły przygnębiające
rozmowy, w sierpniu ubiegłego roku sąd federalny w Waszyngtonie zarządził wstrzymanie
wszystkich rządowych dotacji na badania nad embrionalnymi komórkami macierzystymi. Sędzia
Royce Lamberth rozpatrywał pozew złożony przez zwolenników tzw. poprawki Dickeya-
Wickera, nazwanej tak od dwóch republikanów, którzy w 1995 roku doprowadzili do zakazu
finansowania z budżetu federalnego wszelkich badań związanych z ludzkim embrionem. Jako
wierzący chrześcijanin Francis jest wyczulony na punkcie tworzenia dla celów badawczych tych
pozbawionych zdolności odczuwania zlepków komórek (podobnie jak i ja, jeżeli kogoś to
obchodzi), ale liczył na pomyślne efekty z wykorzystania już istniejących embrionów,
pierwotnie stworzonych na potrzeby zapłodnienia in vitro. Owe embriony faktycznie nie miały
żadnego zastosowania. Ale teraz fanatycy religijni nie chcą pozwolić nawet na ich
wykorzystanie, co mogłoby pomóc tym, którzy w oczach tychże fanatyków są bliźnimi owych
nieukształtowanych embrionów! Polityczni promotorzy tego pseudonaukowego absurdu powinni
się wstydzić tego, że żyją, nie wspominając nawet o umieraniu. Jeżeli wy również chcecie wziąć
udział w „wojnie” z rakiem i innymi straszliwymi chorobami, przyłączcie się do walki z ich
zabójczą głupotą.
[7]
John Updike, Przypomnij się, Króliku, tyt. oryg. Rabbit redux, tłum. Wojsław Brydak,
Phantom Press International, Gdańsk 1993, s. 12–13.
IV
Odkąd latem 2010 roku zaniemogłem w samym środku trasy promocyjnej, z radością
łapałem każdą okazję, by nadgonić czas i przyjąć jak najwięcej zleceń. Prowadzenie dyskusji
i wykładów jest dla mnie tchnieniem życia, więc wciągam je głębokimi haustami, gdy tylko jest
to możliwe. Szczerą radość sprawiają mi również osobiste spotkania z wami, drodzy czytelnicy,
bez względu na to, czy przynosicie ze sobą pachnący świeżością egzemplarz moich pamiętników.
Ale oto, co wydarzyło się kilka tygodni temu. Wyobraźcie sobie, jeśli łaska, że siedzę przy
stoliku i podchodzi do mnie stroskana kobieta (typowa przedstawicielka mojego pokolenia):
Ona: Tak bardzo mnie zasmuciła wiadomość o pańskiej chorobie.
Ja: Miło z pani strony.
Ona: Jeden z moich kuzynów miał raka.
Ja: Och, przykro mi to słyszeć.
Ona: [tymczasem kolejka za jej plecami wydłuża się coraz bardziej] Tak, na wątrobie.
Ja: To nic dobrego.
Ona: Ale mu przeszło, kiedy lekarze powiedzieli, że to nieuleczalne.
Ja: Cóż, każdy z nas tak by chciał.
Ona: [ludzie na końcu kolejki zaczynają okazywać zniecierpliwienie] Tak. Ale potem
wszystko wróciło i było o wiele gorzej niż wcześniej.
Ja: Och, jakie to przykre.
Ona: A potem umarł. To były potworne męczarnie. Potworne. Wydawało się, że to będzie
trwać bez końca.
Ja: [próbuję znaleźć odpowiednie słowa]...
Ona: Oczywiście, on przez całe życie był homoseksualistą.
Ja: [wciąż brak mi słów, a nie chcę wyjść na głupka, powtarzając „Oczywiście”]...
Ona: Cała najbliższa rodzina się go wyrzekła. Umierał w całkowitej samotności.
Ja: Doprawdy, nie wiem, co...
Ona: W każdym razie chciałabym, aby pan wiedział, że doskonale rozumiem, przez co pan
przechodzi.
Było to zaskakująco trudne spotkanie, bez którego spokojnie mógłbym się obejść. Nakłoniło
mnie do refleksji, czy aby nie istnieje zapotrzebowanie na krótki podręcznik etykiety w obliczu
raka. Dotyczyłaby ona zarówno cierpiących, jak i współczujących. W końcu sam nie grzeszę
zbytnią dyskrecją, jeśli chodzi o moją chorobę. Nie noszę jednak w klapie dużej plakietki
z napisem: „Pytać wyłącznie o czwarte stadium raka przełyku z przerzutami”. W gruncie rzeczy,
jeżeli nie masz dla mnie nic nowego w tym właśnie temacie ani nie chcesz mi opowiedzieć, co
się dzieje, gdy zostaną zaatakowane płuca i węzły chłonne, nie jestem aż tak bardzo
zainteresowany ani zbytnio zorientowany. Wokół wyjątkowości swojego cierpienia człowiek
wytwarza coś nieomal elitarnego. Jeśli zatem twoja własna lub od kogoś zasłyszana historia
opowiada o jakichś innych narządach, postaraj się ją przedstawić skrótowo albo chociaż bardziej
wybiórczo. Sugestia ta dotyczy zarówno opowieści, które są przygnębiające i smutne – jak ta
powyżej – jak i tych, które mają dodawać otuchy i napawać optymizmem. „U mojej babki
zdiagnozowano złośliwego czerniaka punktu G i wszyscy już postawili na niej krzyżyk. Ale ona
się zawzięła, przyjmowała duże dawki chemii i naświetlania w tym samym czasie i ostatnią
pocztówkę, którą od niej dostaliśmy, wysłała ze szczytu Mount Everestu”. I znów – twoja historia
może nie chwycić, jeżeli nie zadałeś sobie trudu, aby się przekonać, w jak dobrym albo złym
stanie jest twój słuchacz.
Powszechnie się przyjmuje, że pytanie „Jak się czujesz?” nie nakłada na ciebie obowiązku
udzielenia wyczerpującej lub szczerej odpowiedzi. Toteż gdy ktoś mi je teraz zadaje, zazwyczaj
mówię coś zagadkowego w rodzaju „Trochę za wcześnie, by to stwierdzić”. (A jeśli
zainteresowanie moim samopoczuciem przejawia wspaniały personel kliniki onkologicznej,
czasem posuwam się nawet do tego, by odrzec: „Chyba mam dzisiaj raka”.) Nikt nie chce słuchać
o niezliczonych chwilach grozy i upokorzeniach, które stają się codziennością, kiedy twoje ciało
z przyjaciela zamienia się we wroga – nieciekawe jest nagłe przejście od przewlekłego
zatwardzenia do jego całkowitego przeciwieństwa, kiedy czujesz dotkliwy głód, a jednocześnie
boisz się nawet zapachu jedzenia; to istna udręka, te wykręcające trzewia mdłości przy
kompletnie pustym żołądku; albo to żenujące odkrycie, że wraz z wypadającymi włosami znikł
nawet meszek w nosie, z którego w dodatku jak na złość bez przerwy coś cieknie. Przepraszam,
ale pytałeś... Nie ma nic zabawnego w uświadomieniu sobie nagiej prawdy materializmu, że nie
mam ciała, lecz jestem ciałem.
Jednak tak naprawdę nie jest też możliwe przyjęcie postawy „Nie pytaj, nie mów”. Podobnie
jak jej źródło
[8]
, stanowi ona receptę na hipokryzję i relatywizm moralny. Oczywiście nie ma
takiej opcji, aby uniknąć życzliwych dociekań ze strony przyjaciół i krewnych. Starając się ich
uspokoić, należy zachowywać się jak najbardziej otwarcie i nie stosować żadnych eufemizmów
ani wykrętów. Najprościej można tego dokonać, nadmieniając, iż Czwarte Stadium ma to do
siebie, że nie istnieje coś takiego jak Piąte Stadium. Niektórym taka odpowiedź wystarcza, i
słusznie. Ostatnio musiałem pogodzić się z faktem, że nie będę mógł pojawić się na ślubie
bratanicy w moim rodzinnym Oksfordzie. Przygnębiło mnie to z niejednego powodu, a
szczególnie bliski mi przyjaciel zapytał: „Czyli obawiasz się, że już nigdy więcej nie zobaczysz
Anglii?”. Tak się złożyło, że akurat trafił w samo sedno, gdyż właśnie to mnie trapiło, ale
poczułem się dziwnie wstrząśnięty jego bezceremonialnością. Stawię czoło bezlitosnej prawdzie,
dzięki. Ty nie musisz. A przecież sam wyraźnie sprowokowałem takie pytanie. Rozmawiając
z inną osobą, oznajmiłem z wydumanym realizmem, że gdy zrobią mi jeszcze kilka prześwietleń
i zabiegów, będę mógł usłyszeć od lekarzy, że od tej pory wszystko jest już głównie kwestią
„podtrzymania”, i po raz kolejny mnie zamurowało, kiedy moja rozmówczyni rzuciła: „Tak,
chyba przychodzi taki moment, kiedy musisz pogodzić się z tym, że trzeba odpuścić”. Jakże
prawdziwe i dosadne podsumowanie tego, co sam przed chwilą powiedziałem. I znów odezwała
się ta niedorzeczna chęć, by przywłaszczyć sobie monopol albo prawo weta na coś, o czym
zwyczajnie się mówi. Będąc ofiarą raka, człowiek doświadcza ciągłej pokusy, by skoncentrować
się na sobie, a nawet stać się wyznawcą solipsyzmu.
Zatem proponowany przeze mnie podręcznik etykiety narzucałby pewne obowiązki, zarówno
mnie, jak i tym, którzy mówią za dużo albo za mało, by zamaskować nieuniknione skrępowanie
w relacjach dyplomatycznych między Tumorowem a jego sąsiadami. Jeżeli potrzebujesz
konkretnego przykładu, jak nie powinien zachować się ambasador pierwszego z tych miejsc,
mogę ci polecić zarówno książkę, jak i film Ostatni wykład. W złym tonie byłoby stwierdzenie,
że to nagranie z pożegnalnego wykładu nieżyjącego już profesora Randy’ego Pauscha
rozprzestrzeniło się w sieci jak wirus, ale tak się stało. Film powinien zawierać ostrzeżenie
o szkodliwym wpływie na zdrowie, ponieważ jest tak przesłodzony, że trzeba sobie zaaplikować
zastrzyk insuliny, aby go zdzierżyć. Pausch pracował dla Disneya, i to widać. Poświęcił cały
ustęp obronie frazesów, nie pomijając: „A tak poza tym, pani Lincoln, jak się podobała sztuka?”.
Słowa „dziecko” lub „dzieciństwo” oraz „marzenie” stosuje tak, jak gdyby robił to po raz
pierwszy. („Każdy, kto używa słów «dzieciństwo» i «marzenie» w jednym zdaniu, zazwyczaj
przyciąga moją uwagę.”) Pausch wykładał na Carnegie Mellon, ale to Dale Carnegie stwierdził,
że lubi zmagania. („Ceglane mury istnieją po to [...] abyśmy mieli okazję udowodnić, jak bardzo
czegoś pragniemy.”) Oczywiście nie musicie czytać książki Pauscha, ale wielu studentów
i współpracowników musiało uczestniczyć w jego wykładzie, podczas którego robił pompki,
pokazywał rodzinne filmy, wdzięczył się przed kamerą i generalnie silił się na dowcip. Powinno
uchodzić za występek, jeżeli ktoś jest przygnębiający i poważny, podczas gdy widownia czuje
się wręcz moralnie zobligowana do okazywania entuzjazmu. Było to na swój sposób natrętne
w takim samym stopniu, jak nieustępliwie troskliwa dręczycielka, od której zacząłem ten
rozdział. Jako że populacje mieszkańców Tumorowa i Błogostanu nadal się rozrastają i stykają ze
sobą, zachodzi coraz pilniejsza potrzeba ustalenia podstawowych zasad, które pozwolą nam
uniknąć wzajemnych tarć.
[8]
Autor nawiązuje do zasady „Don’t ask, don’t tell” obowiązującej w Siłach Zbrojnych
Stanów Zjednoczonych w latach 1993–2011 w stosunku do osób homoseksualnych
i biseksualnych. W myśl tej zasady rekrutów nie należało pytać o orientację seksualną, a osoby
o orientacji nieheteroseksualnej nie powinny były jej ujawniać. (przyp. tłum.)
V
Widziałem chwilę błysku mojej wielkości,
Widziałem, jak wiekuisty sługa
trzyma mój płaszcz i chichocze,
I krótko mówiąc, czułem przerażenie.
– T. S. Eliot, Pieśń miłosna
J. Alfreda Prufrocka
[9]
Jak wiele najrozmaitszych życiowych doświadczeń, niezwykłość diagnozy złośliwego
nowotworu ma tendencję do spowszednienia. Wszystko zaczyna blaknąć, a nawet staje się
banalne. Człowiek może wręcz przywyknąć do widma wiekuistego sługi, który niczym jakiś
stary nudziarz czai się wieczorami w przedpokoju, licząc na okazję, by dojść do słowa. I nie
przeszkadza mi aż tak bardzo, że trzyma mój płaszcz w tak ostentacyjny sposób, jak gdyby
milcząco przypominał, że pora już ruszać w drogę. Nie, to jego chichot mnie poraża.
W nazbyt regularny sposób choroba serwuje mi jakiś dokuczliwy przysmak dnia albo
specjalność miesiąca. Mogą to być podrażnienia albo wrzody rozsiane bezładnie na języku czy
w ustach. A może tak lekki posmak neuropatii obwodowej z drętwieniem i uczuciem zimna
w stopach? Codzienna egzystencja kurczy się do dziecinnych rozmiarów i nie odmierza się jej
łyżeczką od kawy, jak Prufrock, ale maleńkimi dawkami pokarmu, przy wtórze pocieszających
westchnień obserwatorów albo poważnych dyskusji na temat działania układu trawiennego
prowadzonych przez stroskane matrony. W te mniej łaskawe dni czuję się jak ów prosiak
z drewnianą nogą należący do sadystycznie sentymentalnej rodziny, która nie potrafiła się
zdobyć, by zjeść go od razu w całości. Z taką różnicą, że rak nie jest tak... troskliwy.
Najbardziej przykry i niepokojący jak dotąd był moment, w którym mój głos zamienił się
nagle w dziecinny (a może świński) piskliwy szczebiot. Potem zaczął wędrować po całej skali,
od grubego i chrapliwego szeptu po cienkie i zawodzące beczenie. Dopadało mnie to od czasu
do czasu, a teraz dopada codziennie, by potem zupełnie ustąpić. Właśnie wróciłem z serii
wykładów w Kalifornii, gdzie za pomocą morfiny i adrenaliny wciąż udawało mi się z
powodzeniem wydobywać z siebie głos, ale kiedy chciałem przywołać pod domem taksówkę –
żadnego efektu. Stałem nieruchomo jak ogłupiały kot, który nagle zapomniał, jak się miauczy.
Kiedyś byłem w stanie zatrzymać nowojorską taksówkę z odległości trzydziestu kroków. Mój
głos potrafił również bez pomocy mikrofonu dotrzeć do ostatnich rzędów i na galerię zatłoczonej
sali wykładowej. I nie byłoby czym się przechwalać, ale ludzie mi mówią, że mając włączone
radio lub telewizor, nawet w sąsiednim pokoju, zawsze potrafili wychwycić tembr mojego głosu
i wiedzieli, że ja też „nadaję”.
Podobnie jak w przypadku samego zdrowia, takiej straty też nie można sobie wyobrazić,
dopóki ona nie nastąpi. Tak samo jak wszyscy grywałem w różne wersje młodzieńczej gry „Co
byś wolał?”, w której najczęstszym przedmiotem rozważań jest to, czy bardziej uciążliwa jest
ślepota czy głuchota. Ale nie przypominam sobie nawet głębszych rozważań na temat utraty
słuchu. (Tak czy owak w Ameryce stwierdzenie „Za nic nie chciałbym ogłuchnąć” mogłoby
wywołać kolejny chichot.) Pozbawienie możliwości mówienia przypomina bardziej atak
impotencji, czyli amputację fragmentu osobowości. W znacznym stopniu, zarówno publicznie,
jak i prywatnie, „byłem” swoim głosem. Wszystkie te rytuały i etykieta konwersacji, od
chrząknięć w przygotowaniu, poprzez niebywale długi i skomplikowany dowcip, aż po
(stosowaną w młodszym wieku) strategię obniżania głosu o oktawę celem nadania moim
propozycjom bardziej przekonywającego charakteru, były dla mnie czymś niezbędnym
i zasadniczym. Nigdy nie byłem w stanie śpiewać, ale kiedyś potrafiłem recytować poezję i
prozę, a czasami nawet proszono mnie o to. A wyczucie czasu to podstawa – ten subtelny
moment, kiedy można się wciąć i przytoczyć jakąś anegdotę, zostawić pauzę na śmiech
słuchaczy albo wydrwić przeciwnika. Żyłem dla takich chwil. Gdybym teraz chciał się włączyć
do rozmowy, musiałbym zwrócić na siebie uwagę w jakiś inny sposób i żyć z tą okropną
świadomością, że słuchają mnie kierowani współczuciem. Przynajmniej nie muszą długo się
skupiać – nie potrafiłbym utrzymać ich uwagi, zresztą i tak bym tego nie zniósł.
Kiedy chorujesz, ludzie przynoszą ci płyty. W moim przypadku są to bardzo często płyty
Leonarda Cohena. Poznałem więc ostatnio piosenkę zatytułowaną If it be Your Will. Odrobinę
trąci słodyczą, ale jest pięknie wykonana i zaczyna się tak:
Jeśli wola twa,
To umilknę znów,
I nie powiem nic,
Tak jak kiedyś już...
[10]
Widzę, że nie jest najlepiej słuchać tego o tak później porze. Leonarda Cohena nie sposób
sobie wyobrazić bez jego głosu. (Wątpię, czy zadałbym sobie trud, by wysłuchać tej piosenki
w wykonaniu kogoś innego.) Pocieszam się, że od biedy mógłbym jakoś sobie radzić,
wypowiadając się w formie pisanej. Ale jest to możliwe tylko ze względu na mój wiek. Gdybym
wcześniej został odarty z głosu, wątpię, bym kiedykolwiek zdołał wiele osiągnąć, pisząc. Mam
ogromny dług wdzięczności wobec Simona Hoggarta z „Guardiana” (syna autora Spojrzenia na
kulturę robotniczą w Anglii), który jakieś trzydzieści pięć lat temu poinformował mnie, że jeden
z moich artykułów zawiera przekonujące argumenty, ale jest nieciekawy, i doradził mi, abym
raczej pisał tak, jak mówię. Wtedy prawie zaniemówiłem, słysząc zarzut, że jestem nudny,
i nigdy nie podziękowałem mu jak należy, ale z czasem zdałem sobie sprawę, że moja obawa
przed pobłażliwością względem siebie jest sama w sobie formą pobłażania.
Prowadząc później warsztaty pisarskie, zazwyczaj witałem każdą nową grupę słowami, że
każdy, kto potrafi mówić, potrafi również pisać. A kiedy już ich zachęciłem, pokazując łatwą do
uchwycenia drabinę, zastępowałem ją nagle wielkim i odrażającym wężem: „Ile osób w tej
grupie waszym zdaniem potrafi mówić? To znaczy, tak naprawdę mówić?”. Zgodnie z
oczekiwaniami wywierało to przygnębiający efekt. Kazałem im czytać na głos każdy napisany
tekst, najlepiej zaufanemu przyjacielowi. Reguły są zawsze takie same – wystrzegać się
szablonowych zwrotów (niczym zarazy, jak mawiał William Safire) i powtórzeń. Nie mów, że
będąc chłopcem, twoja babcia ci czytała, chyba że na tym etapie swego życia naprawdę była
chłopcem, co oznaczałoby, że chyba pominąłeś jeszcze ciekawszy wstęp. Jeżeli coś jest warte
wysłuchania, wiele wskazuje na to, że jest także warte przeczytania. Zatem nade wszystko trzeba
odnaleźć własny głos.
Najbardziej satysfakcjonujący komplement może powiedzieć mi czytelnik, mówiąc, że
odnosi wrażenie, że piszę specjalnie dla niego. Pomyśl o swoich ulubionych autorach i zastanów
się, czy nie jest to właśnie jedna z rzeczy, które cię wciągają, a często na początku nie zdajesz
sobie nawet z tego sprawy. Udana konwersacja jest tego jedynym żywym odpowiednikiem –
świadomość, że celne uwagi trafiły w samo sedno, że nie zabrakło miejsca dla ironii, że wszystko
jest gruntownie dopracowane, a jakaś nudna lub oczywista wzmianka wywołałaby niemal
fizyczny ból. Oto w jaki sposób doktryny filozoficzne rozwijają się podczas sympozjów, nim
zostaną zapisane. I poezja też zaczęła się od głosu, który był jedynym jej nośnikiem, i od ucha
jako jedynego odbiorcy. Swoją drogą, nie słyszałem o żadnym dobrym pisarzu, który był głuchy.
Nawet mając do dyspozycji pomysłowe znaki poczciwego Abbe de l’Épée, nie byłby w stanie
wychwycić subtelnych drgań i ledwie zauważalnych odcieni zachwytu, które przekazuje dobrze
nastrojony głos. Henry James i Joseph Conrad dyktowali swoje późniejsze powieści – co
powinno uchodzić za jedno z największych dokonań ludzkiego głosu w dziejach świata, nawet
jeżeli później mogli skorzystać z tego, że ktoś odczytał im niektóre fragmenty – a Saul Bellow
przedyktował znaczną część swojego Daru Humboldta. Nie mając odpowiedniego wyczucia
idiolektu, tej niepowtarzalnej pieczęci znamionującej sposób, w jaki ktoś mówi, a zatem i pisze,
bylibyśmy pozbawieni dostępu do krainy ludzkiej wrażliwości oraz jej pomniejszych uciech,
takich jak naśladownictwo i parodia.
Teraz poważniej: „Mam tylko głos”, napisał W. H. Auden w wierszu 1 września 1939,
będącym wyrazem bolesnej próby zrozumienia i sprzeciwu wobec triumfu radykalnego zła. „Kto
teraz ich zdoła uwolnić, dar wróci im słuchu i wzroku?” – pytał rozpaczliwie. „Kto język swój
odda niemowom?”
[11]
. Mniej więcej w tym samym czasie niemiecka Żydówka i przyszła
noblistka, Nelly Sachs, dosłownie zaniemówiła za sprawą rządów Hitlera – całkowita negacja
wszelkich wartości odebrała jej mowę. Powszechnie używany przez nas zwrot pozwala zachować
jakieś wyobrażenie, aczkolwiek umiarkowane – kiedy umiera oddany działacz społeczny,
nekrologi często głoszą, że był on „głosem” tych, których nie wysłuchano.
Z ludzkiego gardła może się również dobywać straszliwy jad – wrzaski, obelgi, utyskiwania,
podżeganie („Najwścieklej wrzaskliwy sens”, jak ujął to Auden we wspomnianym wyżej
wierszu), a nawet chichot. Jest szansa, aby szmer łagodnego powiewu przeciwstawił się tej
nawałnicy bełkotu i krzyku, aby przemówił wytęsknionym głosem błyskotliwego dowcipu i
niedopowiedzianej ironii. Wszystkie spośród najwybitniejszych pamiątek mądrości i przyjaźni,
od Platonowskiej Obrony Sokratesa po biografię Samuela Johnsona autorstwa Boswella,
rozbrzmiewają echem żywych słów, które padły w chwilach wzajemnych inspiracji, rozważań i
dociekań. To w takich właśnie potyczkach, zmaganiach i konfrontacji z innymi można mieć
nadzieję na utrafienie w ulotny i magiczny mot juste. Dla mnie pamięć o przyjaźni to
przechowywanie we wspomnieniach owych rozmów, które grzechem byłoby przerywać, na które
nie żal było poświęcić kolejnego dnia. W taki właśnie sposób Kallimach postanowił zapamiętać
swego umiłowanego Heraklita:
Ktoś, Heraklicie, mi doniósł, że zmarłeś.
Zalałem się łzami,
Wszak ogarnęła mnie myśl, ile to razy my dwaj
Gawędziliśmy do słońca zachodu.
I proszę! Oto dopatruje się nieśmiertelności przyjaciela w słodyczy jego głosu:
Żyją natomiast twe pieśni słowicze, na które okrutny
Hades, co wszystko zwykł kraść, nie śmie
położyć swych rąk.
[12]
Chyba odrobinę za dużo optymizmu w tym ostatnim wersie...
Według literatury medycznej „struna” głosowa jest zaledwie „fałdem”, kawałkiem chrząstki,
który wychyla się, by dosięgnąć swego bliźniaczego odpowiednika, co umożliwia tworzenie
efektów dźwiękowych. Jednak już sam wyraz „struna” nasuwa głębokie skojarzenie z dźwięczną
wibracją, która układając się w akordy melodii, przywołuje wspomnienia, rozbudza miłość,
wyciska łzy, przyprawia tłumy o wzruszenie, a motłoch doprowadza do pasji. Może i nie
jesteśmy jedynymi, czym zwykliśmy się szczycić, zwierzętami posiadającymi zdolność mowy.
Ale jako jedyni potrafimy sprowadzić akt komunikacji głosowej do czystej przyjemności
i rozrywki, łącząc go z dwoma innymi chlubnymi przymiotami rozumu i humoru, by
doprowadzić do syntezy wyższego rzędu. Pozbawienie tej zdolności oznacza utratę całego
szeregu możliwości. Z pewnością umiera się wtedy bardziej niż tylko trochę.
Głównym źródłem pociechy w ciągu tego roku życia w cieniu śmierci była dla mnie
obecność przyjaciół. Nie mogę już pić ani jeść dla przyjemności, więc kiedy zapowiadają się z
wizytą, jest ona tylko okazją, by dostąpić błogosławieństwa rozmowy. Niektórzy z moich
towarzyszy potrafią bez trudu napełnić salę publicznością, która skwapliwie płaci, by móc ich
posłuchać; to mówcy, przy których jest już przywilejem samo dotrzymanie im kroku. Teraz
przynajmniej mogę ich posłuchać za darmo. Czy mogą przyjść i spotkać się ze mną? Tak, ale
tylko w pewnym sensie. Zatem teraz codziennie zasiadam w poczekalni i oglądam w telewizji
kablowej przerażające relacje z Japonii (często z napisami, żeby przysporzyć sobie udręki),
czekając niecierpliwie, aż silna dawka protonów zostanie wstrzelona w moje ciało, osiągając przy
tym dwie trzecie prędkości światła. Na co liczę? Jeżeli nie na ozdrowienie, to na remisję. A co
chcę odzyskać? Ujmując to w najpiękniejszym zestawieniu najprostszych wyrazów w naszym
języku: wolność słowa.
[9]
przeł. M. Sprusiński.
[10]
przeł. M. Zembaty.
[11]
Cytaty z wiersza 1 września 1939 w przekładzie S. Barańczaka.
[12]
Kallimach z Kyrene, Wiadomość o śmierci przyjaciela, przeł. Wiktor Steffen.
VI
O śmierci tyle można rzec:
Nie musisz nigdzie za nią biec.
Gdziekolwiek będziesz, tam do drzwi
Za darmo ją przyniosą ci.
– Kingsley Amis
Pogardliwa blaga gróźb,
Samobójczych echo słów,
Złota głupców pusty dźwięk
Przebrzmiałe niesie słowa
Że kto nie rodzi właśnie się
Ten już umiera.
– Bob Dylan, It’s Alright, Ma
(I’m Only Bleeding).
Kiedy przyszło co do czego, stary Kingsley doznał załamania, skutkiem czego skołowany
i ogarnięty rezygnacją wyciągnął się w końcu na łóżku i odwrócił twarzą do ściany. Nie
ograniczył się do samego leżenia przeplatanego odwiedzinami szpitalnego personelu – raz
krzyknął do syna, Philipa: „Zabij mnie, ty pieprzony głupcze!” – ale w zasadzie biernie czekał na
koniec. Koniec wreszcie nastąpił, bez zbytniego szumu i rzeczywiście bezpłatnie.
Pan Robert Zimmerman z Hibbing w Minnesocie miał co najmniej jedno bardzo bliskie
spotkanie ze śmiercią, niejeden raz weryfikował swój stosunek do wszechmogącego oraz rzeczy
ostatecznych i zamierza nadal dowodzić, że istnieje wiele różnych sposobów, by pokazać, że się
żyje. Wszak zważywszy na pozostałe możliwości...
Zanim półtora roku temu zdiagnozowano u mnie nowotwór przełyku, raczej beztrosko
oświadczyłem czytelnikom moich pamiętników, że stojąc w obliczu śmierci, wolałbym być
przytomny i w pełni świadomy, aby dokonać żywota w aktywnym sensie. I teraz wciąż staram
się podtrzymywać ów nikły płomyczek ciekawości i przekory, gotów rozegrać ten mecz do
końca i nie chcąc uchylać się przed niczym, co mieści się w obrębie życia. Śmiertelna choroba
skłania wszak człowieka do rozważenia dobrze znanych prawideł i na pozór wiarygodnych
porzekadeł. Jednego z nich nie powtarzam już z takim samym przeświadczeniem jak kiedyś,
a mianowicie przyhamowałem nieco z ogłaszaniem wszem wobec, że co mnie nie zabije, to mnie
wzmocni.
W zasadzie teraz zastanawiam się czasami, dlaczego kiedyś dopatrywałem się głębi w tych
słowach. Zwykle przypisuje się je Fryderykowi Nietzschemu: „Was mich nicht umbringt macht
mich stärker”. Po niemiecku wyglądają i brzmią bardziej poetycko, dlatego wydaje mi się
prawdopodobne, że Nietzsche zapożyczył je od Goethego, który tworzył sto lat wcześniej. Ale
czy forma nasuwa wrażenie głębszej treści? Przypuszczalnie tak jest na gruncie emocji.
Pamiętam swoje przekonanie, że ciężkie chwile wypełnione miłością i nienawiścią wzbogaciły
mnie, że się tak wyrażę, o jakąś siłę wynikającą z doświadczenia, którego nie byłbym w stanie
zdobyć w żaden inny sposób. A potem, raz czy dwa, gdy jako korespondent zagraniczny
oddalałem się od rozbitego samochodu albo od jądra jakiegoś kataklizmu, doznawałem raczej
niedorzecznego uczucia, że to przeżycie mnie zahartowało. Ale byłoby to niewiele więcej warte
od stwierdzenia, że „uszedłem z życiem za sprawą bożej łaski”, co z kolei oznaczałoby tylko
tyle, że „łaska boga szczęśliwie trafiła na mnie, a pominęła tamtych biednych ludzi”.
W brutalnym świecie natury, a także w świecie opanowanym przez medycynę, występuje
zbyt wiele rzeczy, które mogłyby nas zabić, ale tylko poważnie nas osłabiają. Nietzschemu było
dane przekonać się o tym w najcięższy z możliwych sposobów, co czyni jeszcze bardziej
intrygującym fakt, że postanowił zawrzeć tę maksymę w pochodzącej z 1889 roku antologii
Zmierzch bożyszcz (Po niemiecku tytuł ów brzmi Götzen-Dämmerung, w czym daje się dostrzec
wyraźne nawiązanie do wagnerowskiej epiki. Przypuszczalnie wielki spór z kompozytorem,
w którym ze zgrozą odżegnał się od Wagnerowskiego odrzucenia klasyki na rzecz germańskich
mitów i legend, był jedną z rzeczy, które wyposażyły Nietzschego w moralną siłę i hart ducha.
Z pewnością podtytuł książki – Jak filozofuje się młotem – cechuje nie lada brawura.)
Jednak w ostatnich latach życia Nietzschego zmogły najwyraźniej pierwsze objawy syfilisu,
którym zaraził się prawdopodobnie już w trakcie swej inicjacji seksualnej, czego efektem były
potworne bóle migrenowe i ataki ślepoty, a potem demencja i paraliż. Choć nie zabiło go to od
razu, z pewnością przyspieszyło jego zgon i nie można powiedzieć, by w międzyczasie dodało
mu sił. Gdy jego umysł chylił się ku upadkowi, filozof nabrał przekonania, że największym
dokonaniem w dziedzinie kultury byłoby dowiedzenie, iż dzieła Szekspira zostały napisane przez
Bacona. Jest to nieomylny znak daleko posuniętej niemocy umysłowej i psychicznej.
(Poświęciłem temu nieco uwagi, ponieważ nie tak dawno temu zostałem zaproszony do
pewnej chrześcijańskiej rozgłośni gdzieś na głębokim Południu, by wziąć udział w dyskusji na
temat religii. Mój rozmówca cały czas przejawiał typową południową uprzejmość, pozwalając mi
wyłożyć argumenty do końca, a potem zaskoczył mnie pytaniem, czy pod jakimś względem
uważam siebie za wyznawcę nietzscheanizmu. Zaprzeczyłem, mówiąc, że wprawdzie zgadzam
się z niektórymi poglądami głoszonymi przez tego wybitnego filozofa, ale nie zawdzięczam mu
żadnego wielkiego olśnienia i uważam jego pogardę dla demokracji za dosyć odpychającą. H. L.
Mencken i inni, jak dodałem, wykorzystali go dla poparcia pewnych okrutnych przesłanek
darwinizmu społecznego przemawiających za bezcelowością udzielania pomocy
„niedostosowanym”. Kiedy zaś zaniemógł, jego przerażająca siostra Elżbieta wykorzystała to, by
tak zniekształcić jego dzieło, jak gdyby powstało na poparcie antysemickiego ruchu narodowego.
Przypuszczalnie to dlatego Nietzsche zyskał po śmierci niezasłużoną opinię fanatyka. Gospodarz
programu ponaglił mnie, pytając, czy wiem, że większość dzieł Nietzschego powstała, kiedy ich
autor był trawiony przez syfilis. Odparłem, że słyszałem o tym i nie widzę powodów, aby w to
wątpić, aczkolwiek nic mi również nie wiadomo o żadnych dowodach. Ponieważ było już późno,
usłyszałem dźwięki muzyki i czyjś głos oznajmił, że nasz czas na antenie dobiegł końca, ale mój
rozmówca skorzystał z okazji, by wyrazić zaciekawienie, ile moich dzieł na temat boga powstało
pod wpływem podobnej choroby! Powinienem był zauważyć, co się szykuje, ale i tak nie
mogłem już nic powiedzieć.)
Podczas pobytu w Turynie Nietzschego tak przytłoczył widok konia okładanego na ulicy
batem przez okrutnego woźnicę, że objął zwierzę za szyję i doznał ciężkiego wstrząsu, po którym
już przez resztę swego naznaczonego cierpieniem i znękanego życia pozostawał pod opieką
matki i siostry. Data owego wydarzenia może prowadzić do interesujących wniosków. Miało ono
miejsce w 1889 roku, a jak wiadomo, dwa lata wcześniej Nietzsche odkrył twórczość
Dostojewskiego, która wywarła na niego ogromny wpływ. Daje się zauważyć niemal upiorne
podobieństwo między epizodem na turyńskiej ulicy a straszliwie plastycznym snem, który
nawiedza Raskolnikowa w noc przed dokonaniem przełomowych zabójstw w powieści Zbrodnia
i kara. Koszmar, którego nie sposób zapomnieć, gdy o nim czytamy, to przeraźliwie długotrwałe
katowanie konia na śmierć. Właściciel smaga go po oczach, przetrąca mu grzbiet drągiem
i wzywa gapiów, by pomagali mu w zadawaniu razów. Autor nie oszczędza nam niczego. Jeżeli
ten makabryczny zbieg okoliczności wystarczył, aby doprowadzić do ostatecznego załamania, to
Nietzsche musiał być okropnie wyczerpany albo skrajnie przeczulony wskutek innych,
odrębnych cierpień. W żadnym wypadku zatem nie dodawały mu one sił. Mógł co najwyżej mieć
na myśli to, że wykorzystał w pełni nieliczne odstępy między napadami bólu i szaleństwa, by
wzbogacać swoją kolekcję przenikliwych aforyzmów i paradoksów. Mogło go to przyprawiać
o euforyczne wrażenie, że triumfuje i czyni użytek z woli władzy. Zmierzch bożyszcz został
opublikowany prawie w tym samym czasie, w którym doszło do incydentu w Turynie, zatem
zbieg okoliczności posunął się tak daleko, jak tylko pozwalają granice rozsądku.
Albo weźmy za przykład zupełnie innego i bardziej powściągliwego filozofa bliższego
naszym czasom. Nieżyjący już profesor Sidney Hook był słynnym materialistą i pragmatykiem,
autorem wymyślnych traktatów, które łączyły w sobie dokonania Johna Deweya i Karola Marksa.
Był on również nieustępliwym ateistą. Pod koniec swego długiego życia poważnie zachorował
i stanął w obliczu paradoksu, gdyż mając do dyspozycji opiekę na niespotykanie wysokim
poziomie – jako że trafił do medycznej mekki w Stanford w Kalifornii – jednocześnie był
narażony na tak ogromne cierpienie, na jakie nie mogłyby sobie pozwolić minione pokolenia.
Rozmyślając o tym po pewnym szczególnie bolesnym przejściu, z którego ostatecznie udało mu
się wyjść, doszedł do wniosku, że mimo wszystko wolałby umrzeć.
Byłem na granicy śmierci. Badanie zastoinowej niewydolności krążenia za pomocą
angiografii doprowadziło do udaru. Gwałtowna i bolesna czkawka, trwająca nieprzerwanie przez
kilka dni i nocy, uniemożliwiała mi przyjmowanie pokarmu. Lewą stronę mego ciała i struny
głosowe ogarnął paraliż. Do tego wdało się zapalenie opłucnej i czułem, jakbym tonął w morzu
śluzu. W jednej z chwil przytomności podczas tych dni udręki zażądałem od mojego lekarza, aby
przerwał wszystkie zabiegi podtrzymujące mnie przy życiu albo pokazał mi, jak to zrobić.
Lekarz odmówił i zapewnił go dosyć wyniosłym tonem, że pewnego dnia uświadomi sobie,
jak niemądra była jego prośba. Jednak stoicki filozof, spoglądając z perspektywy dalszego życia,
wciąż utrzymywał, że żałuje, iż nie pozwolono mu odejść. Podał trzy powody. Mógł go dopaść
kolejny udar, narażając go od nowa na męczarnie. Było to ciężkim doświadczeniem dla jego
rodziny. Nadaremnie zużywano środki medyczne. Dalej w swoim eseju użył sugestywnego
zwrotu na określenie sytuacji tych, którzy cierpią w podobny sposób, mówiąc, że spoczywają w
„materacowych grobach”.
Jeżeli przywrócenie do życia nie jest tym, co nas nie zabija, to co może być tego
przykładem? Poza tym trudno dostrzec, w jakim znaczącym sensie uczyniło ono Sidneya Hooka
silniejszym. Co najwyżej skoncentrowało jego uwagę na tym, w jaki sposób każda niemoc
wzmaga efekt poprzedniej, zamieniając się w skumulowane cierpienie, które prowadzi tylko do
jednego efektu. Zresztą gdyby było odwrotnie, wszystkie zawały, udary, bolesne czkawki i stany
zapalne wspólnie wzmacniałyby odporność. A to jest czysty absurd. I tak oto w dziejach
pozbawionego sentymentów podejścia do śmierci natrafiamy na coś niezwykłego – nie jest to
życzenie, by umrzeć z godnością, ale pragnienie, by już nie żyć.
Profesor Hook opuścił nas w końcu w 1989 roku, a ja jestem o jedno pokolenie młodszy
od niego. Nie zbliżyłem się tak bardzo do ostatecznej granicy, jak zdarzyło się to jemu. Ani też
nie musiałem się zastanawiać nad odbyciem tak trudnej rozmowy z lekarzem. Ale pamiętam, jak
leżąc, spoglądałem na swój nagi tors, który niemal od szyi do pępka był pokryty
jaskrawoczerwoną wysypką popromienną. Był to efekt trwającego od miesiąca bombardowania
protonami, które wypaliły wszystkie komórki nowotworowe w obojczykowych i szyjnych
węzłach chłonnych, a także pierwotnego guza w przełyku. Skutkiem tego znalazłem się
w nielicznej grupie pacjentów, którzy mogli się poszczycić otrzymaniem wysoce specjalistycznej
opinii lekarskiej, dostępnej wyłącznie w MD Anderson Cancer Center. Wspominanie o tym, że
wysypka boli, byłoby zbędne. Cały wysiłek skupia się na tym, by skierować ten ból do wnętrza.
Leżę całymi dniami, starając się na próżno odwlec tę chwilę, w której będę musiał przełknąć.
Ilekroć to robiłem, w moim przełyku wzbierała fala piekielnego bólu zwieńczona czymś, co
przypominało wymierzone w nasadę kręgosłupa kopnięcie muła. Zastanawiałem się, czy
wszystko dookoła jest naprawdę takie czerwone i wypełnione ogniem. A potem spontanicznie
pojawiała się ta nędzna myśl: czy gdyby uprzedzono mnie o tym wszystkim, zdecydowałbym się
na leczenie? Było kilka takich momentów, kiedy wijąc się i miotając z bólu, ciężko dysząc
i przeklinając, szczerze w to wątpiłem.
To chyba przejaw miłosierdzia, że bólu nie da się opisać z pamięci. Nie sposób też przed nim
ostrzec. Gdyby moi doktorzy od protonów próbowali mnie o nim uprzedzić, przypuszczalnie
powiedzieliby o „sporym dyskomforcie” albo uczuciu pieczenia. Wiem tylko, że kompletnie nic
nie byłoby w stanie mnie przygotować i uspokoić przed tym doznaniem, które zdawało się
lekceważyć środki przeciwbólowe i atakowało mnie od środka. Teraz wyczerpałem już wszystkie
możliwości naświetlania w tych rejonach (trzydzieści pięć dni pod rząd to akurat granica tego, ile
można przyjąć) i chociaż w żadnym wypadku nie jest to dobra wiadomość, przynajmniej nie
muszę się zastanawiać, czy jeszcze raz poddałbym się dobrowolnie takiej terapii.
Ale łaską jest również to, że nie potrafię sobie przypomnieć, jak się czułem w ciągu tych
rozdzierających dni i nocy. Zatem jako osoba kierująca się rozumem, sprowadzając do
wspólnego mianownika naświetlania, skutki uboczne i ozdrowienie, muszę przyznać, że gdybym
odrzucił pierwszy etap, unikając tym samym drugiego i trzeciego, byłbym już martwy. A nie
widzę w tym nic pociągającego.
Nie da się jednak uniknąć faktu, że zamiast tego jestem o wiele słabszy niż wtedy. Wydaje
się, że to było tak dawno, kiedy obdarowałem protonową drużynę szampanem i żwawo
wskoczyłem do taksówki. Kiedy w Waszyngtonie po raz kolejny trafiłem do szpitala, otrzymałem
w prezencie paskudne bakteryjne zapalenie płuc (z którym dwukrotnie odesłano mnie do domu),
które omal mnie nie zadusiło. Niszczące wyczerpanie, które w efekcie mnie ogarnęło, nosiło w
sobie również śmiertelną groźbę kapitulacji przed nieuniknionym – często zalewały mnie fale
pesymizmu i rezygnacji, kiedy nie udawało mi się pokonać ogólnego poczucia bezsensu. Tylko
z dwóch powodów nie sprzeniewierzyłem się sobie i nie dałem za wygraną – ze względu na
żonę, która nie chciała słuchać, jak wygaduję takie nudne i jałowe rzeczy, oraz wielu przyjaciół,
którzy również nie owijali w bawełnę. Och, no i mój stały środek przeciwbólowy. Z jaką
przyjemnością odmierzałem resztę dnia, obserwując przygotowania do zastrzyku. Uchodziło to
za prawdziwe wydarzenie. Przyjmując niektóre analgetyki, można przy odrobinie szczęścia
poczuć prawdziwego kopa, kiedy rozchodzą się w żyłach – coś w rodzaju ciepłego mrowienia,
któremu towarzyszy idiotyczne uczucie błogości. Można się poczuć jak jeden z tych smętnych
opryszków, którzy napadają na apteki spragnieni oksykodonu. Pomagało to przezwyciężyć nudę
i dawało grzeszną przyjemność (jedną z nielicznych w Tumorowie), nie mówiąc już
o uśmierzaniu bólu.
W mojej angielskiej rodzinie rolę narodowego poety odgrywa nie Philip Larkin, ale John
Betjeman, bard przedmieścia oraz klasy średniej obdarzony o wiele bardziej cierpką osobowością
niż ta raczej misiowata powierzchowność, jaką czasami prezentuje światu. Jego wiersz Five
O’Clock Shadow ukazuje go od najmniej przymilnej strony:
To jest ta pora dnia, kiedy na męskim wewnętrznym
Myślę: „Zaboli raz jeszcze i nie dam rady już więcej”.
Gdy ten, co walczy o oddech, już coraz bardziej się męczy.
To jest ta pora dnia, od której noc bywa lepsza.
Miałem okazję doskonale poznać to uczucie; to przekonanie, że ból nigdy nie minie i że
oczekiwanie na kolejną szprycę niesprawiedliwie się dłuży. Potem nagle opada mnie bezdech, po
którym następuje bezradny kaszel, a później – jeśli to parszywy dzień – wyrzucam z siebie
więcej plwocin, niż jestem w stanie odkrztusić. Potoki zastarzałej śliny, czasem śluzu, i na
cholerę właśnie w tej chwili potrzebna mi jeszcze zgaga? Nie taka, jakbym coś zjadł – całe
pożywienie dostaję przez rurkę. Wszystko to, wraz z dziecinnym rozżaleniem, wysysa ze mnie
siły. Tak samo jak zdumiewająca utrata wagi, z którą sonda pokarmowa nie potrafi dać sobie
rady. Odkąd zdiagnozowano u mnie raka, straciłem prawie jedną trzecią masy ciała. Może to
mnie nie zabije, ale atrofia mięśni utrudnia wykonywanie nawet najprostszych ćwiczeń, bez
których będę się stawał coraz słabszy.
Kiedy piszę te słowa, jestem świeżo po zastrzyku, który ma na celu zmniejszyć ból rąk, dłoni
i palców. Skutkiem ubocznym tego bólu jest drętwienie kończyn napawające mnie bynajmniej
nie irracjonalnym lękiem, że stracę możliwość pisania. Bez niej, jestem tego pewien, moja „wola
przetrwania” ulegnie znacznemu uszczupleniu. Często powtarzam wzniośle, że nie tylko żyję z
pisania, lecz żyję pisaniem, i jest to prawda. Przerażony prawie tak samo, jak w obliczu utraty
głosu, którą tymczasowo łagodzą zastrzyki w krtań, patrzę na obumierające dłonie i czuję, jak
rozpada się moja tożsamość pozbawiona łącznika między myślą a literą.
Są to postępujące ułomności, które w bardziej „normalnym” życiu potrzebowałyby
dziesiątków lat, by mnie dopaść. Ale tak samo, jak w normalnym życiu, człowiek odkrywa, że
każdy upływający dzień jest odejmowany od bezlitośnie malejącej puli. Innymi słowy, proces ten
pozbawia nas sił i przybliża do śmierci. Jakże mogłoby być inaczej? Akurat kiedy zaczynałem
rozmyślać nad tymi słowami, natrafiłem na artykuł poświęcony leczeniu zespołu stresu
pourazowego. Dzięki drogo okupionym doświadczeniom wiemy obecnie znacznie więcej na
temat tej dolegliwości niż dawniej. Podobno jednym z objawów pozwalających na jej
rozpoznanie są słowa zahartowanego weterana, który starając się zbagatelizować swoje
przeżycia, mówi: „Co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło”. Jest to ten z symptomów, który kryje
się pod „zaprzeczeniem”.
Pociąga mnie niemiecka etymologia słowa stark (ang. „nieugięty”) i jego użyta przez
Nietzschego forma stärker, co znaczy „silniejszy”. W jidysz określenie shtarker odnosi się do
walecznego i wytrwałego faceta, który nie boi się ciężkiej pracy. Jak dotąd trwam
w postanowieniu, by przyjmować wszystko, czym zarzuci mnie choroba, i zachować wojowniczą
postawę, nawet mając na względzie nieuchronny koniec. Powtarzam, to nic ponad to, co ma do
przejścia zdrowy człowiek, tylko że w zwolnionym tempie. Taki jest nasz wspólny los. W obu
przypadkach jednak można się obejść bez niefrasobliwych sentencji, które nie nadążają za swoją
rzekomą sławą.
Mógłbym uczynić jeden wyjątek od wyłaniającej się reguły, w myśl której Nietzsche
okazuje się niegodny zaufania, albo od udawania przed samym sobą, że dysponuję środkami,
których tak naprawdę nie posiadam. Znaczna część życia naznaczonego rakiem ma wiele
wspólnego z krwią, dlatego rak jest faktycznie wyjątkową chorobą. Chory „oddaje” całkiem
sporą ilość tego płynu, albo żeby ułatwić dostęp substancjom odżywczym, albo żeby umożliwić
zbadanie poziomu cukru i innych składników. Od lat uważałem rutynowe badania krwi za coś
absurdalnie prostego. Przychodziłem, siadałem, przetrzymywałem chwilowy ucisk stazy, dopóki
nie pojawiała się zdatna do użytku żyła, a potem jedno drobne ukłucie pozwalało na napełnienie
małych probówek i strzykawek.
Z czasem jednak przestało to należeć do przyjemnych punktów wizyt w ośrodkach służby
zdrowia. Teraz pielęgniarka chwyta moją rękę lub nadgarstek i ciężko wzdycha. Dają się już
dostrzec czerwonawe i purpurowe pręgi, które nadają mojej ręce zdecydowanie „ćpuński”
wygląd. Same żyły, zapadnięte i poharatane, leżą głęboko pod skórą. Sporadycznie godzą się na
współpracę dzięki zapożyczonej od ćpunów strategii, która polega na poklepywaniu ich
złączonymi opuszkami palców, ale rzadko przynosi to imponujące efekty. Czasem pojawiają się
rozległe obrzęki, zwykle tuż przy łokciu albo nadgarstku, lub wszędzie tam, gdzie stają się
najbardziej dokuczliwe.
Poza tym trzeba było skończyć z udawaniem, że to całkowicie bezbolesna sprawa. Dość
beztroskiego opowiadania o „maleńkim ukłuciu”. W zasadzie powtórne wbicie igły nie boli aż
tak bardzo. Bolesne jest przesuwanie jej tam i z powrotem w nadziei, że odpowiednio zagłębi
się w żyłę i uwolni potrzebny płyn. A im częściej się to powtarza, tym większe zadaje
cierpienie. Odzwierciedla to cały porządek mikrokosmosu – „walka” z rakiem zostaje
sprowadzona do prób wyciśnięcia paru kropel krzepnącej posoki z dużego, ciepłego ssaka, który
nie potrafi ich uronić. Uwierzcie mi, proszę, że szybko można nawiązać nić porozumienia z
technikami medycznymi. Mogą być dumni ze swojej pracy i wcale nie czerpią przyjemności ze
sprawiania „dyskomfortu”. Tak naprawdę regularnie z ulgą ustępują miejsca kolejnym
ochotnikom albo podporządkowują się wskazówkom innego specjalisty.
Ale zadanie trzeba wykonać i następuje konsternacja, kiedy czegoś nie da się doprowadzić do
końca. Niedawno skierowano mnie na zabieg wprowadzenia rurki służącej do żywienia
pozajelitowego, która tkwiąc w moim ramieniu, pozwalałaby ominąć konieczność powtarzania
kolejnych inwazji co jakiś czas. Specjaliści powiedzieli mi, że rzadko zajmuje to więcej niż
dziesięć minut (co potwierdzały moje doświadczenia z poprzednich wizyt). Po dwóch godzinach
nieudanych prób z obiema rękami leżałem między dwiema ceratowymi podkładkami, które
zdobiły bogate ornamenty stężałej i krzepnącej krwi. Pielęgniarki były wyraźnie wytrącone
z równowagi i nadal nic nie zwiastowało sukcesu.
Ponieważ sytuacje tego rodzaju stały się rutynowe, zacząłem wcielać się w rolę
pocieszyciela. Kiedy pielęgniarka chciała już dać za wygraną, podtrzymywałem ją na duchu i
zapewniałem, że jej współczuję. Przytaczałem liczbę podejmowanych ostatnim razem prób, by
zmotywować ją do dalszych wysiłków. Widziałem siebie jako dzielnego angielskiego imigranta,
któremu niestraszne jest maleńkie dziabnięcie igłą. Co mnie nie zabiło, przekonywałem, to mnie
wzmocni... Za jedenastym podejściem chyba już mi obmierzło powtarzanie, aby „nie
przestawać”, i miałem cichą nadzieję, że dadzą mi spokój i położę się spać. Potem pojawiała się
nagle zatroskana twarz doktora, który zawołał: „Cóż, dwunastka to magiczna liczba” i strumień
życiodajnej cieczy zaczął napełniać tłok strzykawki. Od tej pory przestałem żywić przekonanie,
że taka blaga może mnie wzmocnić lub nakłonić innych do bardziej wytężonych i ochoczych
starań. Cokolwiek myślicie o efektach osiąganych pod wpływem morale, wydaje się pewne, że
przede wszystkim należy wyzbyć się złudzeń.
VII
Parę tygodni temu zacząłem dzień przykuty do łóżka, w stanie całkowitej niemocy i
dotkliwego bólu. Kiedy tak leżałem, nie będąc w stanie się poruszyć, ale silniejszy
o dotychczasowe doświadczenia, usłyszałem kojący i pewny głos, który oznajmił: „Teraz może
pan poczuć maleńkie ukłucie”. I niemal od razu pokrzepiło mnie to na swój sposób, ponieważ ten
głos, ten wyraz twarzy i to lekkie ukłucie oznaczały, że ból przybierze na sile, więc wyprężyłem
kończyny i tak oto zaczął się mój dzień. Przewidywania okazały się słuszne.
A co by było, zastanawiałem się kiedyś, leżąc półprzytomny w podobnym stanie, gdyby
w tym przyjaznym głosie dała się wyczuć najlżejsza nutka sarkazmu? Gdyby oznajmiał, jak
najbardziej zwyczajnym tonem, że „To nie będzie bolało... bardzo”? Zburzyłoby to całą
równowagę sił, czyniąc mnie bezbronnym i sparaliżowanym strachem. Zacząłbym też od razu
się zastanawiać, jak długo jestem w stanie wytrzymać w obliczu takiego zagrożenia. Byłby to
początek wymyślnego dzieła oprawcy.
Podkreślam, wymyślnego, bowiem istotą tortury nie jest tak naprawdę zwyczajny ból i
przemoc. Stając się w rzeczy samej ofiarą tortur, przekonałem się, że są one kwestią subtelnego
doboru skali. „Jak się dzisiaj czujemy? Jakiś dyskomfort?” Stało się to jeszcze bardziej
problematyczne za sprawą panującej we współczesnej medycynie tendencji do używania
w każdej sytuacji eufemistycznych określeń, spośród których na pierwszy plan wysuwa się
uprzejmie wymijający „dyskomfort”. Inny zestaw eufemizmów jest produktem zaplanowanego i
zorganizowanego podejścia, dlatego można usłyszeć pytanie: „Czy poznał pan już naszych
specjalistów od zarządzania bólem?”. Jeżeli przyjmiesz te słowa opacznie, mogą wydać się
echem praktyk kata, który prezentował skazańcowi swoje narzędzia lub opisywał zakres
stosowanych technik, czekając, aż strach wykona za niego większą część roboty. (Podobno
Galileusz został potraktowany taką metodą – poddawano go stopniowo rosnącej presji, co
ostatecznie zmusiło go do odwołania głoszonych poglądów.)
Zostałem ofiarą tortur, ponieważ chciałem, aby czytelnicy „Vanity Fair” mieli pojęcie, czego
dotyczą mętne i niejasne polemiki wokół „waterboardingu”. A jedynym sposobem, jaki mi
pozostał, by tego dokonać, było poddanie się samemu tej „procedurze”. Oczywiście
autentyczność jej zastosowania miała pewne granice – i to ja musiałem w pewnym sensie
„panować” nad atmosferą – ale byłem zdeterminowany, by w miarę możliwości przekonać się na
własnej skórze, co naprawdę przeżywa człowiek w trakcie waterboardingu. Przy pomocy paru
bardzo poważnych byłych członków służb specjalnych, którzy zdawali sobie sprawę, że łamią
amerykańskie prawo na amerykańskiej ziemi, zorganizowałem całą inscenizację na wzgórzach
Karoliny Północnej. Zanim do czegokolwiek przystąpiliśmy, podpisałem oświadczenie
zwalniające ich od wszelkiej odpowiedzialności prawnej na wypadek, gdybym stracił życie na
skutek urazu fizycznego lub psychicznego (tam nie było miejsca na eufemizmy).
Mogliście słyszeć, że to, co się dzieje, jest „symulacją” odczuć towarzyszących tonięciu.
Błąd. To, co się dzieje, jest powolnym i nieubłaganym tonięciem. A jeżeli w którymś momencie
zdołasz się uchylić przed morderczym strumieniem wody, twój dręczyciel to zauważy, co
pozwoli mu wprowadzić drobne, lecz skuteczne poprawki. Kiedy później przeprowadzałem
wywiad z moimi oprawcami, byłem szczególnie zainteresowany tym aspektem sprawy. O tak,
odpowiedzieli z lekką bufonadą, znamy wiele drobnych manewrów, które pozwalają załatwić
sprawę i nie zostawiają śladów. Proszę zwrócić uwagę na tę dumę z technicznej sprawności i ten
niemal humanistyczny ton fachowej wypowiedzi. Język katów...
Powód, dla którego zdecydowałem się wspomnieć o tym w obecnym kontekście, jest
następujący. Odkąd napisałem i opublikowałem artykuł na ten temat, co miało miejsce jakiś czas
przed wykryciem u mnie raka przełyku, cierpiałem na pewną formę stresu będącego następstwem
tortur, który prawdopodobnie musiał już zostać sklasyfikowany lub nazwany. W każdym razie
w moim przypadku miał on związek z zablokowaniem dróg oddechowych. Zaś „wdychanie”
cieczy może wywołać panikę, a teraz idzie w parze z bardziej obfitymi i zaciekłymi objawami
różnych zapaleń płuc. Każdego dnia przygotowuję się na to, że będę karmiony za pomocą sondy,
zanurzany w wodzie podczas kąpieli albo stanę się kompletnie bezbronny w jakiś inny sposób.
Mam zatem dużo szczęścia, że nigdy nie musiałem słuchać odrażającego szeptu oprawcy albo
wzdrygać się na samą myśl, że jestem o włos od silnego strachu i „boleści” (słowo o dość
wysokiej pozycji na skali eufemizmów). Ale wiem, jak można by przeprowadzić taką sztuczkę.
W trakcie mojej choroby krążyłem po różnych wielkich szpitalach Ameryki, z których
przynajmniej jeden słynie z tego, że jest prowadzony przez stary zakon. W każdej z sal tego
szpitala, bez względu na perspektywę, z której patrzysz, leżąc na łóżku, zdecydowanie dominuje
widok przytwierdzonego na stałe do ściany czarnego metalowego krucyfiksu. Z jednej strony nie
miałem co do tego szczególnych obiekcji, gdyż tak naprawdę oznaczało to niewiele więcej, jak
tylko powtórzenie nazwy samego szpitala. (W zasadzie nie biorę się za łby z kastą kapłanów,
o ile nie mam czegoś konkretnego do powiedzenia. Na przykład kiedy w Teksasie powstał
zupełnie nowy kompleks hotelowy, którego wieżowce sięgały grubo powyżej dwudziestu
kondygnacji, zdołałem ich przekonać, że to lekko idiotyczne rezygnować z trzynastego piętra,
przeskakując od dwunastego do czternastego. Z pewnością żaden z gości nie zamelduje się tam,
by narzekać na kosmiczny lęk wywołany przez liczbę, ani też nie wymelduje się z tego powodu.
Nawiasem mówiąc, zupełnie nie jesteśmy w stanie nawet się zorientować, kiedy pojawia się ten
mały przesąd.)
Dowiedziałem się jednak również, że w czasach wojen religijnych i działalności inkwizycji
praktykowano, by skazany na śmierć do samego końca przymusowo patrzył na krzyż. Na
niektórych z płomiennych obrazów przedstawiających wielkie auto-da-fe, czyli „akty wiary”, nie
wyłączając uchwyconych przez Goyę stosów na Plaza Mayor, widać otaczające skazańca
płomienie i kłęby dymu oraz krzyż trzymany wysoko przed jego konającymi oczami. Muszę
stwierdzić, że nawet jeśli teraz ów przymus ma wyłącznie „paliatywną” formę, budzi we mnie
sprzeciw jego sadomasochistyczna geneza. Istnieją banalne, powtarzane codziennie w szpitalach
praktyki, które przywodzą na myśl wspieraną przez państwo torturę. W moim przypadku istnieją
również takie, których nie mogę oddzielić od piekła wcześniejszych doświadczeń. Już sama myśl
o jakimś inhalatorze czy nawilżaczu wystarczy aż nadto, bym poczuł się nieuleczalnie chory.
Kiedy pierwszy raz zastanawiałem się nad tytułem tej książki, rozważałem dołączenie słów
„Ohydne niczym rak”, które pochodzą z przejmującego wiersza Wilfreda Owena o śmierci na
froncie zachodnim, Dulce et decorum Est. Opisuje on zachowanie grupy wyczerpanych
brytyjskich maruderów zaskoczonych na otwartym terenie przez atak gazowy, do którego nie byli
odpowiednio przygotowani.
Gaz! Gaz! Prędko, chłopcy! – W drżących rąk trzepotach
Byle w maskę niezgrabną na czas głowę wcisnąć.
Ktoś nie zdążył. Zacharczał, krzykiem się zachłysnął,
Jakby w ogień znienacka ciśnięty się miota.
Wokół półmrok zielony, przez tafle zamglone
Jak topielca w odmęcie dostrzegam go na dnie.
I co noc teraz we śnie spoglądam bezradnie,
Jak dłoń ku mnie wyciąga, krztusi się i tonie.
Gdybyś w jakimś duszącym majaku za wozem,
Na któryśmy go rzucili, też kroczył
I patrzył w białka wywróconych oczu,
W tym grymasie wisielczym gdybyś ujrzał grozę,
Gdybyś jeszcze usłyszał, jak świszcze i charczy
Krew spieniona, co bucha z płuc gazem przeżartych,
Ohydna niczym rak albo smak ran gorzki,
Nie okłamałbyś spragnionych bohaterskiej glorii
Dzieciaków, powtarzając z tym zapałem wzniosłym:
„Dulce et decorum est pro patria mori”.
Kiedy mnie również czasami przedwcześnie wypychają na jawę duszności rodem z nocnych
koszmarów, uświadamiam sobie, jak ważne jest ścisłe i skrupulatne strzeżenie granic medycyny.
Doceniam fakt, że w tym fachu nie ma przyzwolenia na najmniejsze odstępstwo od tego
standardu. Zarządcy owego osławionego szpitala powinni się wstydzić historycznej roli, jaką ich
zakon odegrał w legalizacji i stosowaniu tortur. I mam takie samo prawo, jeśli nie obowiązek, by
również się wstydzić za politykę stosowania tortur przyjętą oficjalnie przez władze kraju, którego
obywatelstwo całkiem niedawno otrzymałem.
VIII
Pamiętaj, ty też jesteś śmiertelny” – dosięgło mnie to w szczycie formy, kiedy wszystko
zaczynało się stabilizować. Dwa moje atuty, moje pióro i mój głos – i musiał to być przełyk. Cały
czas, kiedy pracowałem za dwóch, „zapuszczałem się na obszary niemocy”, a teraz objawił się
„mały, prostacki guz”. Ten obcy nie może niczego żądać – jeżeli mnie zabije, zginie razem ze
mną, ale wydaje się bardzo zdeterminowany i dąży do swojego celu. Nie ma w tym jednak żadnej
ironii. Muszę zwracać szczególną uwagę, by nie użalać się nad samym sobą i nie stać się
egocentryczny.
Zawsze szczyciłem się zdolnością rozumowania i stoickim materializmem. Nie mam ciała,
lecz jestem ciałem. Mimo to świadomie i regularnie zachowywałem się tak, jakby to nie było
prawdą, albo jakby mój przypadek był jakimś wyjątkiem. Czujesz się ociężały i zmęczony
w podróży? Idź do lekarza, kiedy wrócisz do domu!
Zrzuciłem prawie sześć i pół kilo, nie zabiegając o to. Nareszcie szczupły. Ale nie czuję się
lżejszy, bo podejście do lodówki przypomina wymuszony marsz. A potem jeszcze znikły te
ohydne krosty od łuszczycy, na które żaden lekarz nie potrafił nic zaradzić. W tym, co zażywam,
musi być jakaś porządna trucizna. I dobrodziejstwo snu... ale wszystkie te środki nasenne i błogie
drzemki wydają się poniekąd trwonieniem życia – przede mną mnóstwo czasu, w którym nie
będzie mi potrzebna świadomość.
Uprzejmi mężczyźni z tlenem i noszami i ambulans, który bardzo delikatnie przewozi mnie
przez granicę krainy zdrowia do innego świata.
Obcy zagrzebywał się w moim wnętrzu, nawet kiedy pisałem zawadiackie słowa o swojej
przedwcześnie ogłoszonej śmierci.
Teraz wiele przemawia za tym, że plotki o moim życiu również były mocno przesadzone.
Dożyłem jeszcze, by zobaczyć większość tego, co zostanie o mnie napisane – to też jest zabawne,
ale marna z tego pociecha, kiedy sobie uzmysłowię, jak szybko to również stanie się
„przeszłością”.
Julian Barnes o Johnie Diamondzie...
A bout de soufflé... Seberg i Belmondo. To zabawne, z jaką swobodą mówi się o „utracie
tchu”. Na Logan [port lotniczy] – nie mogę oddychać. Następne lądowanie – ziemia.
Tragedia? Złe słowo: Hegel kontra Grecy.
Dzisiaj rano biopsja. Budzę się i mówię, że cokolwiek się stanie, to ostatni dzień mojego
starego życia. Dosyć zgrywania młodzieniaszka. Od tej pory trudna świadomość.
W „New Yorkerze” żart rysunkowy o nekrologach... Przeżyłem już Orwella,
Wilde’a i innych. Teraz chyba doganiam Evelyna Waugha.
Zdumiewające, jak serce, płuca i wątroba dzielnie się trzymały – byłbym zdrowszy, gdybym
był bardziej słabowity.
Modlitwa: interesujące sprzeczności na koszt tych, którzy je głoszą – zbyt proste dla mnie to
Pascalowskie wyjście awaryjne, gdy tym razem jestem po słusznej stronie zakładu: jaki bóg
mógłby zignorować takie błagania? Dowód ten sam – ci, którzy twierdzą, że zostałem ukarany, są
zdania, że bóg nie potrafi wymyślić żadnej sroższej zemsty dla nałogowego palacza niż rak.
Wypadły mi włosy z nosa, mam katar. Na przemian zatwardzenie i biegunka... „Stary
porządek się zmienia, ustępując miejsca nowemu, a Bóg objawia się na wiele sposobów i rychło,
jak sądzę, zgładzony będę przez jakiegoś małego, prostackiego guza...”
Kilka lat temu brytyjski dziennikarz John Diamond zachorował na raka i poświęcił swej
przypadłości cotygodniowy felieton. Słusznie, zachował ten sam zadziorny styl, który cechował
resztę jego prac; słusznie, przyznawał się do strachu i paniki, którym towarzyszyła ciekawość
i sporadyczne akty odwagi. Jego relacja brzmiała całkiem autentycznie – to było to, co składa się
na życie z rakiem – choroba nie czyni cię innym człowiekiem ani nie powstrzymuje kłótni
z żoną. Jak wielu innych czytelników, kibicowałem mu po cichu z tygodnia na tydzień. Ale po
roku, czy jakoś tak... cóż, nieuchronnie wzmogły się pewne gawędziarskie oczekiwania. Hej,
cudowne lekarstwo! Hej, tylko was tak nabierałem! Nie, to się nie nadawało na zakończenie.
Diamond musiał umrzeć i w odpowiednim czasie (prawidłowo z punktu widzenia narracji) umarł.
Chociaż – jak by to ująć? – surowy krytyk literacki mógłby narzekać, że jego opowieści pod
koniec brakowało spójności...
Niektóre wyrazy współczucia mają tendencję do niezamierzenie ostatecznego wydźwięku,
zarówno za sprawą użycia czasu przeszłego, jak i innych gestów o pożegnalnym charakterze.
Posyłanie kwiatów nie jest takie miłe, jak mogłoby się wydawać.
Nie walczę ani nie prowadzę wojny z rakiem – to on walczy ze mną.
Odwaga? Ha! Zostaw ją sobie na walkę, przed którą nie będziesz mógł uciec.
Saul Bellow: śmierć jest ciemną zasłoną, której potrzebuje lustro, jeżeli jesteśmy w stanie
coś w nim dojrzeć.
Przyprawiające o zawrót głowy uczucie, jak gdybym został wykopany do przodu –
wyrzucony jak z katapulty w kierunku linii mety. Próbuję nie myśleć moim guzem, co oznacza,
że w ogóle nie myślę. Ludzie starają się, żeby to brzmiało, jakby było epizodem w czyimś życiu.
Onkologia/ontologia: według starego religijnego prawa niebiosa mogły po prostu skazać cię
na długie tortury, a potem stracić. Montaigne: „Najpewniejszą podstawą religii jest pogarda dla
życia”.
Strach prowadzi do zabobonu – aczkolwiek zdaje się, że „choroba na R” litościwie
spowszedniała – i cieszę się, że nikt nie chce wyrzynać żadnego zagrożonego gatunku z mojego
powodu.
Uspokaja się dopiero, kiedy powiem coś rzeczowego i spokojnego – Ian napomyka, że może
nadejść moment, kiedy będę musiał dać za wygraną; Carol pyta o ślub Rebeki: „Obawiasz się, że
już nigdy więcej nie zobaczysz Anglii?”.
A do tego te zwykłe określenia, jak „data ważności”... czy przeżyję moją kartę kredytową?
Moje prawo jazdy? Ludzie mówią: „Przyjeżdżam w piątek, zastanę cię?”. Co za pytanie!
Zimne stopy (jak dotąd tylko w nocy): „neuropatia obwodowa” jest kolejnym z takich
określeń jak „martwica”, które opisują śmierć za życia.
Tracisz na wadze, ale rak nie jest zainteresowany pożeraniem twoich obwisłości. On chce
twoich mięśni. Dieta stosowana w Tumorowie na niewiele się zdaje.
Najgorszy ze wszystkiego jest „chemiczny mózg”. Ospały, przytępiony. A jeżeli przewlekłe,
wymyślne tortury to tylko preludium do makabrycznej egzekucji?
Ciało zamienia się z niezawodnego przyjaciela w kogoś obojętnego, a potem w perfidnego
wroga... Proust?
Gdybym miał się nawrócić, to dlatego, że lepiej, by było mniej o jednego wierzącego, a nie
ateistę.
Nawet nie ciągnie mnie do lekarstw...
Papierkowa robota to plaga Tumorowa.
Przykro oglądać siebie na starych filmach albo na YouTube...
Książka Michaela Kordy Man to Man...
„Stopniowe odsłanianie” jeszcze nie jest dla mnie problemem.
Można tak się przyzwyczaić do złych wiadomości, że te dobre są jak Breytenbach i tort.
Słowa otuchy, cóż, przynajmniej teraz nie będę musiał tego robić.
Dobra na lęki jest Aubade Larkina, w której sugeruje potępienie Hume’a i Lukrecjusza za ich
stoicyzm. Słusznie w pewnym sensie – ateiści też nie powinni nieść pocieszenia.
Trywialność raka. Cała plaga efektów ubocznych. Specjalność dnia.
Wiersz Szymborskiej o torturach i bolesnym ciele.
Z zawikłanej powieści Alana Lightmana Sny Einsteina z 1993 roku, dzieje się w Bernie
w 1905:
Za nieskończonym życiem idzie nieskończona lista krewnych. Dziadkowie nigdy nie
umierają, tak samo pradziadkowie, ich ciotki [...] tak dalej, wśród przeszłych pokoleń wszyscy
żyją i służą radą. Synowie nigdy nie wydostają się spod cienia swoich ojców. Ani córki spod
cienia matek. Nikt nigdy nie staje się sobą [...]. Taka jest cena nieśmiertelności. Nikt nie jest
spełniony. Nikt nie jest wolny.
Nota wydawcy: Te fragmentaryczne zapiski pozostały nieukończone w momencie śmierci
autora.
Carol Blue – Posłowie
Na scenie mój mąż nie miał sobie równych.
Jeżeli kiedykolwiek widzieliście go na podium, możecie nie zgodzić się z opinią Richarda
Dawkinsa, że „był on największym mówcą naszych czasów”, ale zrozumiecie, o co mi chodzi,
albo przynajmniej nie pomyślicie: „Mówi tak, bo jest jego żoną”.
Poza sceną mój mąż nie miał sobie równych.
W domu, podczas jednego z hucznych, wesołych, improwizowanych przyjęć, które często
wydawaliśmy, kiedy przy stole tłoczyli się ambasadorzy, pismacy, dysydenci, studenci college’
u i dzieci, a ich łokcie obijały się o siebie i trudno było znaleźć miejsce, by postawić kieliszek
wina, mój mąż wstał, by wznieść toast, który mógł przejść w płomienną mowę, w deklamację,
w odezwę do boju i w żarty. „Jak to dobrze, że my to my” – odezwał się swoim doskonałym
głosem.
Mój mąż nie miał sobie równych.
A mimo to muszę teraz mu dorównać. Muszę wypowiedzieć ostatnie słowo.
W Nowym Jorku był wczesny letni wieczór. Taki, gdy jedyną rzeczą, o której chce się
myśleć, jest życie. To był 8 czerwca 2010, gwoli ścisłości, pierwszy dzień trasy promującej jego
książkę w Ameryce. Biegłam tak szybko, jak tylko mogłam Wschodnią 93 Ulicą, przepełniona
radością i podnieceniem, widząc go ubranego w biały garnitur. Był olśniewający. Był również
umierający, choć tego jeszcze nie wiedzieliśmy. I przekonaliśmy się o tym dopiero w dniu jego
śmierci.
Kilka godzin wcześniej ominął uroczystą premierę książki i udał się do szpitala, gdyż
podejrzewał, że doznał ataku serca. Tego wieczoru, gdy patrzyłam na niego, jak stał u wejścia na
scenę w sali 92nd Street Y, on i ja – i tylko my – wiedzieliśmy, że może mieć raka. Tylko my
widzieliśmy ten cień i postanowiliśmy stawić mu opór. Rozpierała nas euforia. Podniósł mnie
i roześmialiśmy się.
Weszliśmy do sali, gdzie po raz kolejny podbił serca publiczności. Udało nam się przetrwać
uroczystą kolację na jego cześć i wróciliśmy spacerem do hotelu przez idealną manhattańską noc,
mijając po drodze przeszło pięćdziesiąt kwartałów. Wszystko było tak, jak być powinno, poza
tym, że nie było. Żyliśmy w dwóch światach. Ten stary, który nigdy wcześniej nie wydawał się
tak piękny, jeszcze nie znikł; a nowy, o którym nie mieliśmy żadnego pojęcia i tylko napawał nas
strachem, jeszcze się nie wyłonił.
Ten nowy świat trwał dziewiętnaście miesięcy. W tym okresie, który nazywał „życiem w
konaniu”, z dzikim uporem trzymał się życia, a jego natura, fizyczna i filozoficzna, robiła
wszystko, co tylko się dało, by się przy życiu utrzymać.
Christopher zamierzał znaleźć się w przedziale 5–20% tych, których da się wyleczyć
(prawdopodobieństwo zależało od tego, z jakimi lekarzami rozmawialiśmy i jak interpretowali
prześwietlenia). Nie łudząc się co do swojego stanu i nie pozwalając mi na żadne złudzenia co do
jego perspektyw na przeżycie, każdą dawkę pomyślnych wiadomości, klinicznych i
statystycznych, przyjmował z głęboką, dziecinną nadzieją. Jego wola, by nadal wieść
niewzruszoną egzystencję i utrzymywać nadzwyczajną aktywność, była imponująca.
Święto Dziękczynienia było jego ulubionym i przyglądałam się z trwogą, jak pomimo
osłabienia wywołanego chemioterapią przygotowuje wielki zjazd rodzinny w Toronto z udziałem
jego dzieci i teścia. Miał się on odbyć w przeddzień ważnej debaty z Tonym Blairem na temat
religii. Całą tę uroczystość zorganizował człowiek, który tego samego wieczoru w hotelowym
apartamencie oświadczył mi, że to może być jego ostatnie Święto Dziękczynienia.
Niedługo przedtem, w Waszyngtonie, w słoneczne i ciepłe popołudnie wczesnej jesieni,
z podnieceniem zwołał swoich krewnych i przyjaciół, by zabrać ich na wycieczkę do Muzeum
Historii Naturalnej, gdzie odbywała się wystawa poświęcona ewolucji człowieka. Patrzyłam, jak
wypada z taksówki i pędzi po granitowych stopniach, by zwymiotować do kosza na śmieci, a
zaraz potem oprowadza swoich podopiecznych po ekspozycji i z ożywieniem prezentuje
osiągnięcia nauki i rozumu.
Charyzma nigdy nie opuściła Christophera na żadnym gruncie, ani na publicznym, ani na
prywatnym, nawet w szpitalu. Z pobytów tam potrafił uczynić biesiadę, zamieniając w salon
i pracownię sterylną, przejmującą dreszczem i zalaną światłem neonówki salę, którą wypełniał
szum i popiskiwanie aparatury. Jego wymyślna konwersacja nigdy nie ustawała.
Nieustanne przerywanie – oklepywanie i ugniatanie, pobieranie próbek, inhalacje, zmiana
kroplówki – nic nie powstrzymywało go przed brylowaniem, formułowaniem argumentów i
dochodzeniem do konkluzji w dyskusjach z jego „gośćmi”. Słuchał, zadawał pytania
i doprowadzał nas do śmiechu. Zawsze prosił o kolejną gazetę, kolejny magazyn, powieść,
egzemplarz sygnalny; czytał je i komentował. Staliśmy wokół jego łóżka i siedzieliśmy rozparci
na plastikowych krzesłach, stając się uczestnikami jego sokratejskich dyskursów.
Pewnej nocy zaczął kaszleć krwią i został zawieziony na oddział intensywnej terapii, gdzie
przeprowadzono pośpiesznie zaordynowaną bronchoskopię. Na przemian doglądałam go
i spałam na rozkładanym fotelu. Leżeliśmy obok siebie na osobnych posłaniach. W pewnym
momencie obydwoje zbudziliśmy się jednocześnie i zaczęliśmy mamrotać jak dzieciaki na
piżama party. W tamtej chwili była to najlepsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć.
Po bronchoskopii, kiedy lekarz powiedział mu, że źródłem problemów z jego tchawicą nie
jest nowotwór, a raczej zapalenie płuc, nadal pozostał zaintubowany, lecz gorliwie bazgrał uwagi
i pytania na każdy możliwy temat. Zachowałam kartki papieru, na których zapisywał swoją część
rozmowy. Są na nich różne czułostki i obrazek, który narysował u góry pierwszej strony,
a potem:
Zapalenie płuc? Jakiego rodzaju?
Czy jestem wolny od raka?
Ból trudno sobie teraz przypomnieć, 4 do 5.
Pytał też o dzieci i mojego ojca.
Jak się czuje Edwin? Powiedz mu, że pytałem.
Martwię się o niego.
Bo go kocham.
Chcę go usłyszeć.
U dołu strony napisał, co chciałby, abym mu przyniosła z naszego domu w Houston:
Książki Nietzschego, Menckena i Chestertona. I wszystkie luźne notatki... Może są w torbie.
Poszukaj w szufladach. Przy łóżku itd. Na górze i na dole.
Tego wieczoru przyleciał z Nowego Jorku serdeczny przyjaciel rodziny i był z nami, gdy w
jednym z nocnych przypływów energii Christopher rozchylił w szerokim uśmiechu usta, z
których wciąż wystawała rurka wprowadzona do tchawicy, i napisał na przypiętej do podkładki
kartce:
Zostaję tutaj [w Houston], dopóki nie wyzdrowieję. A potem zabieram nasze rodziny na
wakacje na Bermudy.
Następnego ranka, kiedy rurka została już usunięta, weszłam do jego pokoju i zobaczyłam,
jak uśmiecha się do mnie przebiegle.
– Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy! – zawołał.
W drzwiach stanęła pielęgniarka, niosąc niewielki biały tort, papierowe talerzyki i plastikowe
widelce...
Inna rocznica ślubu. Czytamy gazetę na tarasie naszego apartamentu w nowojorskim hotelu.
Jest pogodny jesienny dzień. Nasza dwuletnia córka siedzi spokojnie obok nas i pije z butelki.
Potem zsuwa się z krzesła i kuca, badawczo obserwując coś na ziemi. Wyciąga butelkę z ust,
woła mnie i pokazuje dużą nieruchomą pszczołę. Jest zaniepokojona i kręci głową, jakby mówiła
„Nie, nie, nie!”.
– Ta pszczoła się nie rusza – stwierdza, po czym wydaje mi polecenie: – Zrób, żeby się
ruszała.
Wtedy była przekonana, że posiadam moc ożywiania martwych. Nie przypominam sobie, co
jej wtedy odpowiedziałam. Jedyne, co pamiętam, to jej słowa: „Zrób, żeby się ruszała”. Wtedy
Christopher wziął ją na kolana, pocieszył i odwrócił uwagę, zmieniając temat i żartując. Tak
samo postępował ze wszystkimi swoimi dziećmi wiele lat później, kiedy był chory.
Tęsknię za jego doskonałym głosem. Słuchałam go dzień i noc, noc i dzień. Tęsknię za
pierwszymi radosnymi trelami, kiedy się budził – za niskimi oktawami „porannego głosu”, kiedy
czytał mi urywki z gazety, które go oburzyły albo rozbawiły; za nutą zachwytu albo irytacji
(przeważnie to drugie), kiedy przerywałam mu jego lekturę; za riffami w jazzowej tonacji, kiedy
dzwonił „na gorąco” do radia z kuchennego telefonu, przyrządzając w tym czasie lunch; za
wysokimi tonami szczebiotliwych powitań, kiedy nasza córka wracała ze szkoły, i za kojącym
pianissimo nocnych pogawędek przed snem.
Tęsknię, pewnie jak i czytelnicy, za jego pisarskim głosem, tym głosem zapisanym na
papierze. Tęsknię za niepublikowanym Hitchem – za całą masą karteluszków, które zostawiał mi
w drzwiach albo na mojej poduszce, za mailami, który wysyłał do mnie, kiedy siedzieliśmy w
różnych częściach mieszkania albo w domu w Kalifornii, i za mailami, które wysyłał do mnie,
będąc w podróży. I tęsknię za jego pisanymi odręcznie wiadomościami, za niezliczonymi listami,
pocztówkami (pochodzimy z czasów tradycyjnej epistolografii) i faksami, za tym dreszczem,
z jakim odbierałam najnowszą wiadomość od Christophera, wysłaną z jakiegoś niebezpiecznego
miejsca na innym kontynencie.
Kiedy po raz pierwszy Christopher ogłosił na łamach „Vanity Fair” wiadomość o swojej
chorobie, miał co do tego mieszane uczucia. Zależało mu, żeby chronić prywatność naszej
rodziny. Przeżywał to osobiście i nie chciał, aby to przesłoniło wszystko i zaczęło nim rządzić.
Chciał angażować się w zagadnienia oderwane od choroby. Zawarł układ z Graydonem
Carterem, swoim wydawcą i przyjacielem, że będzie mógł pisać o wszystkim z wyjątkiem sportu,
i dotrzymał słowa. Często wplatał osobisty wątek, ale teraz jest głównym przedmiotem
opowieści.
Jego ostatnie słowa z niedokończonych, fragmentarycznych zapisków umieszczonych na
końcu tej krótkiej książki mogą sprawiać wrażenie stopniowego zamierania, ale w rzeczywistości
pisał je na swoim komputerze w przypływach energii i entuzjazmu, kiedy siadał na szpitalnym
łóżku, a za blat służyła mu taca.
Gdy został przyjęty do szpitala po raz ostatni, spodziewaliśmy się, że będzie to krótki pobyt.
Christopher myślał – wszyscy tak myśleliśmy – że będzie miał szansę napisać dłuższą książkę,
która nabierała kształtu w jego umyśle. Jego intelektualną ciekawość rozbudziła genomika i
nowoczesne metody leczenia promieniowaniem protonowym, którym był poddawany,
a dodatkową zachętę stanowiła perspektywa, że jego przypadek może się przyczynić do
przełomowych odkryć w dziedzinie medycyny. Zaprzyjaźnionemu redaktorowi oczekującemu na
artykuł oświadczył: „Przepraszam za zwłokę. Niedługo wracam do domu”. Powiedział mi, że nie
może się doczekać, aż nadgoni wszystkie filmy, które mu umknęły, i wybierze się w Houston,
naszym tymczasowym miejscu zamieszkania, na wystawę poświęconą królowi Tut.
Koniec przyszedł niespodziewanie.
W Waszyngtonie, po powrocie do domu, zebrałam książki z półek i ze stert piętrzących się na
podłodze i na stołach. Na wewnętrznej stronie okładek znajdują się zapisane jego ręką uwagi,
które notował na użytek recenzji oraz dla siebie. W całym mieszkaniu leżą stosy jego papierów
i notatek, z których część wyjęłam z jego walizki przywiezionej z Houston. W każdej chwili
mogę przeglądać naszą bibliotekę i jego zapiski, by na nowo go odkrywać i odzyskiwać.
Kiedy to robię, słyszę go i ostatnie słowo należy do niego. Raz za razem Christopher ma
ostatnie słowo.
Waszyngton,
czerwiec 2012