LILIANA FABISIŃSKA
MIŁOŚĆ CZEKA ZA ROGIEM
Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą
ROZDZIAŁ 1
CHORA WIELBŁĄDZICA
Julce odbiło. Taka jest prawda.
- Postanowiłam się zakochać - oznajmiła tydzień przed feriami. - Wy wszystkie macie
chłopaków, tylko ja jedna jakoś tak...
- Ty przecież czekasz na księcia z bajki - uśmiechnęłam się. - On kiedyś przyjedzie na
białym koniu, zapomniałaś?
- No właśnie lękam się, że niestety nie przyjedzie - ponuro westchnęła nasza poetka. -
Czekam już tyle lat, a tu nikogo choćby trochę do księcia podobnego... Nie chcę umrzeć jako
zgorzkniała stara panna.
- I co w związku z tym? - zapytała Zuzka trzeźwo jak zwykle. - Zamierzasz zgłosić się
do biura matrymonialnego specjalizującego się w książętach na białych koniach? Obawiam
się, że nieletnich nie obsługują.
- Już wypatrzyłam takiego jednego... - Julka wyraźnie się zaczerwieniła.
I stanowczo nie chciała powiedzieć nic więcej! Męczyłyśmy ją przez dwa dni od świtu
do nocy, ale bez skutku. Oznajmiła, że nic nie powie i już.
- Bo mnie wyśmiejecie - wyjaśniła, oczywiście nic nie wyjaśniając.
Tajemnica jednak wydała się przypadkiem. Spotkałyśmy się za dziesięć ósma na
skwerku, jak zwykle. To było w środę, trzy dni przed końcem semestru. Oceny wystawione,
nauczyciele wyluzowani... My też szłyśmy do szkoły w jakichś takich wyjątkowo dobrych
nastrojach, myśląc już trochę o feriach. I nagle Julka zaczęła chować się za kiosk. Jakby miała
pięć lat, a nie trzynaście. Przykucnęła za tym kioskiem i udawała, że w ogóle jej nie ma! Jak
dziecko zakryła oczy i myślała, że to załatwia sprawę. Ale nie załatwiało, oczywiście. My
trzy nadal ją widziałyśmy. I chyba tylko my...
- Przed kim się chowiesz? - zapytała Emma.
- Chowasz - poprawiłam ją odruchowo i natychmiast rozejrzałam się dookoła.
Może przez skwerek faktycznie jechał właśnie jakiś rycerz na białym koniu, a my po
prostu go przegapiłyśmy, bo na śniegu nie słychać tak wyraźnie stukania kopyt... a poza tym
biały koń na białym śniegu jest niemal niewidoczny. Mogłyśmy go nie zauważyć...
Przynajmniej teoretycznie. Zwłaszcza jeśli rycerz na tym koniu też był biały. Jak zjawa.
Nieistniejąca zjawa...
- Zobaczyłaś ducha? - zapytała Zuzia, odgadując moje myśli.
- Tu nie ma nikogo oprócz nas i tego głąba ze sklepu spożywczego - powiedziałam,
rozglądając się jeszcze raz wokół siebie.
- No właśnie - głos Julki ukrytej za kioskiem brzmiał tak, jakby nie oddychała mniej
więcej od lipca ubiegłego roku.
- Głąb ze spożywczego? To twój rycerz?! - Zuzia pierwsza zrozumiała, co oznacza ten
dziwny zduszony głos. - Zakochałaś się w piegowatym głąbie?!
- Piegi są bardzo romantyczne - Julka tym razem szeptała, wciąż przyczajona za budką
z gazetami. - Świadczą o dużej wrażliwości.
- Chyba o wrażliwości skóry na słońce! - prychnęłam.
Wiem, nie powinnam. Ale nie mogłam się powstrzymać. Julka odmawiała przez całe
pół roku naszej znajomości spojrzenia na jakiegokolwiek chłopaka. Na klasową dyskotekę w
ogóle nie poszłyśmy, właśnie przez nią. Bo powiedziała, że nie zamierza tańczyć z
półgłówkami. A skoro ona nie zamierzała, to my... my też nie mogłyśmy. W końcu jesteśmy
Bractwem Zeta, a to zobowiązuje do lojalności. Nawet Emma nie poszła i nie zatańczyła
żadnego wolnego przytulanego tańca ze swoim Krzysiem Więckiem. A przecież chciała.
Skoro jednak Julka miała się nie bawić... Skoro Julka nie mogła się bawić, bo czekała na
księcia...
„Trzeba wierzyć w swoje marzenia”, Powtarzała. „Nie wolno być minimalistką”.
Wierzyłyśmy. W imię JEJ marzeń zrezygnowałyśmy z dyskoteki. A teraz okazuje się,
że książę już się pojawił! I że to nikt inny tylko ten głąb ze sklepu spożywczego!
- Rozmawiałaś z nim kiedyś? - zapytała Emma.
A Julka oczywiście pokręciła głową, wciąż skulona za kioskiem.
- To skąd wiesz, że to książę? - nie rozumiałam.
- Ma takie rozmarzone oczy - wyjaśnił zduszony głos.
- Wyłaź z tych krzaków, bo spóźnimy się na chemię - Zuzia postanowiła wziąć sprawy
w swoje ręce.
- Przecież oceny już są wystawione - Julka jednak nie zamierzała się poddać. - Nic się
nie stanie, jeżeli się spóźnimy.
- Zapomniałaś chyba, że chemii uczy moja mama, to znaczy pani Zawadzka - Zuzka
wciąż miała problemy z tym, jak się zwracać do mamy, która nagle została naszą
nauczycielką. - Ona nam nie daruje... zwłaszcza mnie. Coś wymyśli. Postawi mi ocenę już na
przyszły semestr... Awansem, jak mówi. Jedynkę, oczywiście. Jak zwykle...
Zuzia miała już pięć jedynek z chemii i cztery z fizyki. Z obu tych przedmiotów
dostała na semestr „słabe trójki” z zastrzeżeniem, że to i tak oceny wystawione „na zapas” i
że w przyszłym semestrze musi się bardziej postarać.
- A jeszcze w grudniu, u Bzyka, zapowiadało się na piątki! - lamentowała.
No tak, ale Bzyk złamał nogę. Nie wiem, nie nogę, tylko miednicę czy coś takiego...
Ma go nie być do końca roku. I dlatego uczy nas pani Zawadzka. Najbardziej wymagająca
kobieta na świecie. Zwłaszcza w stosunku do własnej córki.
- Muszę zdążyć na lekcję! - Zuzia była gotowa zostawić Julkę za kioskiem. I Julka
chyba o tym wiedziała.
- Wychodzę - szepnęła dramatycznie. - Tylko mnie zasłońcie, żeby on mnie nie
widział.
- A co takiego się stanie, jeżeli cię zobaczy? - nie rozumiałam.
Natychmiast jednak uznałam, że to bez znaczenia. Musimy po prostu jak najszybciej
iść do szkoły. A jeśli Julka odmawia wyjścia zza kiosku w inny sposób, to trudno, musimy ją
zasłonić, choćby to było zupełnie bez sensu. Podyskutujemy o tym później, teraz nie ma na to
czasu. Teraz trzeba biec.
- Szalikiem! Zakryj mi nogi szalikiem! - wiła się nasza poetka.
Nie miałam pojęcia, dlaczego zasłaniać akurat nogi. Ma je najzgrabniejsze z nas
czterech, fakt. Nawet w podkolanówkach w paski wyglądają prześlicznie, nie są ani trochę
grube, nie to co moje... Ale czy naprawdę łatwiej ją poznać po łydkach niż po twarzy? Twarz
przecież też ma śliczną...
- Faceci zwracają uwagę tylko na nogi i piersi, czytałam w gazecie - Zuzia odgadła,
jakim torem biegły myśli Julki. A raczej wydawało jej się, że odgadła, bo Julka natychmiast
zaprotestowała:
- Twarz schowam sama, a z nogami sobie nie poradzę.
Przez moment nie byłyśmy pewne, w jaki sposób zamierza sama schować twarz. Też
zakryje ją szalikiem? Okazało się jednak, że ma lepszy pomysł.
- Zakryję się kurtką, to będzie wyglądać zupełnie naturalnie - wyjaśniła.
Naturalnie! Jasne! Szkoda, że Zuzka nie miała przy sobie aparatu fotograficznego!
Błękitna kurtka Julki, sięgająca prawie do kolan, nagle podjechała do góry i kończyła się na
wysokości jej biustu, to znaczy miejsca, gdzie byłby biust - gdyby Julka go miała. Prawie cała
kurtka znajdowała się na jej głowie, tworząc jakiś dziwaczny, nieforemny namiot. Spod
namiotu wystawała bluzka, wyjątkowo nie niebieska ani beżowa, jak większość rzeczy Julki,
lecz wściekle pomarańczowa. Błękitny namiot z pomarańczowym dołem niewątpliwie był wi-
doczny z daleka i musiał robić kolosalne wrażenie.
- Wyglądasz jak chory wielbłąd - powiedziała Zuzia, patrząc na nią krytycznie.
- Dlaczego wielbłąd? - spod zwojów puchowej kurtki ledwie było słychać głos Julki.
- Bo masz garb... To jest, wyglądasz, jakbyś go miała... A to, że owinęłaś go
szmatami, sugeruje chorobę wielbłąda. Zabandażowany garb... A może nawet dwa... Z
dwoma garbami to jest dromader, tak? Czy z jednym? Sama już nie wiem... - Zuzia machnęła
ręką. - Nieważne, chodźmy lepiej do tej szkoły.
- Chodźmy - zgodził się stłumiony głos wielbłąda, czy raczej wielbłądzicy.
A potem wielbłądzica zrobiła krok przed siebie... i runęła jak długa.
- Nie widziałaś tego kradzieżnika? - zainteresowała się Emma.
- Krawężnika - poprawiła ją wściekła Julka. - Nie widziałam. Nic nie widziałam.
Miałam kurtkę na twarzy, nie zauważyłyście?
- Nie zostawiłaś sobie dziury na oczy? Nawet najmniejszej? - nie mogłam uwierzyć.
Julka jest poetką. Poeci są niepraktyczni, co wiadomo od dawna. Zwłaszcza zakochani
poeci. Ale aż tak???
- Myślicie, że on coś zauważył? - zapytała Julka, naciągając znowu kurtkę na twarz.
- Twój Romeo? - upewniła się Zuzia, zupełnie jakby nie wiedziała, że jest tylko jedna
osoba, o którą może chodzić naszej błękitno - pomarańczowej wielbłądzicy.
- Romeo ze spożywczego - prychnęłam. A potem powiedziałam najbardziej
stanowczym i przekonującym głosem, na jaki było mnie stać: - Coś ty, w ogóle nie patrzy w
tę stronę.
Piegowaty Romeo stał oczywiście w drzwiach sklepu, razem ze swoim szefem...
chyba szefem... i śmiał się do rozpuku. Ale Julka miała kurtkę na oczach, więc tego nie
widziała. A ja wolałam nic o tym nie mówić.
Chciałam przecież, żeby wstała w końcu z chodnika i poszła z nami do szkoły. Gdyby
zrozumiała, że Romeo widział całą akcję pod kryptonimem „Jestem niewidzialna”, mogłaby
popaść w rozpacz, postanowić popełnić samobójstwo, natychmiast, na jego oczach... Z
dwojga złego wolałam już jedynkę z chemii niż śmierć przyjaciółki pod kioskiem z gazetami.
Romantyczne poetki stanowczo nie powinny umierać w taki sposób!
- Jesteście pewne, że nie zauważył? - zapytała Julka, powoli wstając z ziemi.
- Całkowicie pewne! - przytaknęła Zuzia, puszczając do mnie oko.
- Całkowicie - powiedziała Emma, dusząc się ze śmiechu.
- Gdyby coś zauważył, umarłabym ze wstydu albo podcięła sobie żyły - powiedziała
nasza wielbłądzica.
Gdy byłyśmy już za rogiem, zdjęła nareszcie kurtkę z głowy i ruszyła galopem w
stronę szkoły.
ROZDZIAŁ 2
TAJEMNICZA TAJEMNICA
Myślicie, że on mnie rozróżnia w tłumie? - zapytała Julka, kiedy siedziałyśmy na
korytarzu przychodni, czekając na Zuzię.
Czekałyśmy tak dwa razy w tygodniu. Od dnia kiedy zemdlała z głodu, chodziła
regularnie do poradni dla anorektyczek, do psychologa specjalizującego się w zaburzeniach
łaknienia.
- Nie mam żadnych zaburzeń łaknienia! - wściekała się Zuzka. - Zaburzenia łaknienia
polegają przecież na rym, że człowiekowi nie chce się jeść, że nie czuje głodu... A ja byłam
głodna cały czas, tylko po prostu nie jadłam. Bo chciałam schudnąć.
- A więc to zaburzenia psychiczne - pokiwała głową Julka, tym razem wyjątkowo
mało poetycka. - Choroba umysłowa. Mogłaś umrzeć przez tę głodówkę.
- Wcale nie głodowałam! - protestowała Zuzia. - Jadłam, tylko mniej niż zwykle.
- Czyli mniej, niż jada przeciętny wróbel - westchnęłam. Uważałam... wszystkie trzy
uważałyśmy, że ten psycholog bardzo się Zuzce przyda.
- Nie sądziłam, że to się może przydarzyć komuś takiemu jak ona - kręciła głową
Julka, gdy siedziałyśmy na korytarzu. - To przecież najbardziej rozsądna osoba świata.
Zawsze uśmiechnięta i zadowolona z życia...
- No właśnie - ja i Emma też kręciłyśmy zdumione głowami.
- Myślicie, że to z powodu miłości? W imię miłości ludzie robią najdziwniejsze i
najbardziej pozbawione sensu rzeczy na świecie - powiedziała Julka i nagle zrobiła się cała
czerwona. Bo uświadomiła sobie, że to, co ona robiła w imię miłości do swojego Romea, też
kwalifikowało ją do wizyty w takiej poradni. Może nawet bardziej niż Zuzię? Zuzia chciała
po prostu schudnąć, ale nie mogła chyba równać się z błękitno - pomarańczowym
wielbłądem, którego Julka udawała pod kioskiem.
- To nie robi sens - Emma energicznie machnęła włosami, tuż przed moim nosem.
- To nie ma sensu - poprawiłam ją i natychmiast się zainteresowałam: - Ale co nie ma
sensu? Miłość?
- Miłość Zuzi - wyjaśniła Emma, co oczywiście nic nam nie wyjaśniło. A
przynajmniej mnie...
- Miłość Zuzi - powtórzyła zamyślona Julka. - Chodzi ci o to, że Radek to zły wybór?
Że nie będzie z nim szczęśliwa?
- Nie o to - Emma była wyraźnie zirytowana faktem, że wciąż miała trochę
problemów z jasnym wyrażaniem swych myśli po polsku. Zwłaszcza wtedy, kiedy bardzo
chciała powiedzieć dużo i szybko. - Chodzi o to, że Zuzia nie chudła dla Radek.
- Nie chudła dla Radka - tym razem to ja powtórzyłam jej zdanie, licząc na to, że coś
zrozumiem. - Nie chudła dla Radka, czyli nie chodziło o miłość. Tak? To chciałaś
powiedzieć?
- Tak - rozpromieniła się Emma.
A więc to właśnie chciała nam przekazać. Że w tej okropnej, zabójczej diecie Zuzki i
spędzaniu długich godzin w siłowni nie chodziło wcale o to, żeby podobać się Radkowi.
- No to po co to robiła? - Julka powiedziała to, co myślałyśmy obie. - Skoro nie w imię
miłości?
- Ona chciała zostać modelka...
Kompletnie nas zatkało - i mnie, i Julkę. Obie słyszałyśmy głos Emmy bardzo
dokładnie... Rozumiałyśmy wszystkie słowa, ale nie mieściło nam się w głowach, że ich sens
może być... że może być właśnie taki. Emma musiała mieć na myśli coś innego! Musiała
znowu się pomylić!
- Zuzia modelką? - pierwsza odzyskała zdolność oddychania i mówienia Julka. - Jesteś
pewna?
- Pewna - pokiwała głową Emma. - To chyba tajemnicza...
- Tajemnica - westchnęłam. - Tajemnicza tajemnica...
No tak, teraz to już na pewno nie zasnę do końca świata. Jak mogłabym spać, znając
taką tajemnicę i nie mogąc zapytać Zuzki, co to ma znaczyć!? Przecież uduszę się z
niepewności! Każdą z nas bym podejrzewała o to, że chce zostać modelką. Gdyby Emma
chciała, to w ogóle bym się nie zdziwiła. Ona przecież brała w Anglii udział w castingu do
jakiegoś musicalu, miała niesamowite ciuchy i znała się na modzie jak nikt... Nie brakowało
jej ani wiedzy, ani urody, ani odwagi. Gdyby chciała Julka... no, trochę bym się zdziwiła, ale
nie uznałabym tego za niemożliwe. Julka w końcu jest śliczna, ma porcelanową cerę i włosy
jak aktorka... I długie nogi... Nawet to, że jest płaska jak deska, w tym zawodzie byłoby raczej
zaletą, a nie wadą. Tak, ona na pewno nadawałaby się na modelkę. Tylko że pewnie nigdy nie
byłaby taką karierą zainteresowana. Ją obchodzą tylko wartości duchowe. Gdyby jednak
pozowała do jakichś zdjęć... Tak, nie padłabym z wrażenia, słysząc coś takiego. Zdziwiłabym
się, alebym nie padła. Nawet gdybym usłyszała, że sama chcę nagle, z jakiegoś powodu,
zostać modelką, uznałabym to za teoretycznie możliwe. Gdyby rozbiły mi się w domu
wszystkie lustra, dostałabym amnezji i nie miałabym pojęcia, jak wyglądam. To tłumaczyłoby
taki krok. W końcu w pierwszej klasie bawiłam się z Aśką w pokazy mody, zakładałyśmy
sukienki mamy, jej szpilki... Sukienki wlokły nam się po ziemi, w szpilkach Aśka skręciła
nogę - ale zabawę miałyśmy świetną. Więc może coś we mnie z tamtych zamierzchłych
czasów zostało? Może jakiś malutki kawałek marzenia, by zostać modelką? Podobno każda
dziewczynka o tym marzy!
- Każda, ale nie Zuzka! - Julka wyrzekła dokładnie to, do czego doszłam w moich
przydługich rozmyślaniach.
- Jej kompletnie nie interesowały takie sprawy - westchnęłam. - Moda, ciuchy,
kosmetyki... Zawsze miała to za nic.
- Ignorowała to - pokiwała głową Julka. - Dostawała od dziadków idiotyczne ubrania
w żabki i myszki i w ogóle się nie przejmowała - nosiła je.
- Ona miała plan - powiedziała Emma szeptem, po raz kolejny kompletnie szokując
mnie i Julkę.
A co najgorsze, nie mogłyśmy już zapytać, co miała na myśli! Nie mogłyśmy się
dowiedzieć, jaki to był plan! W tym momencie z gabinetu wyszła bowiem Zuzia, cała
roześmiana. Zupełnie jakby była u koleżanki na imieninach, a nie u psychologa.
- Miałam spotkanie z dietetyczką - powiedziała. - Dostałam specjalny notes, w którym
mam pisać, co jem. Każdego dnia przez miesiąc.
Nie widziałam w tym nic szczególnie zabawnego, ale skoro ją wprawiło to w dobry
nastrój, nie zamierzałam się czepiać. Gdyby jeszcze zapisała w notesie, co jej odbiło z tym
marzeniem o karierze modelki, a potem przez nieuwagę zostawiłaby otwarty notes na stole i
mogłybyśmy to przeczytać... Przecież była naszą druhną zastępową, naszą przewodniczącą
klasy, naszym nieustannie tryskającym źródełkiem optymizmu, energii, pomysłowości. Takie
osoby nie marzą o sukcesach modelki! One mają prawdziwe, porządne aspiracje!
- To co, idziemy do mnie? - zapytała Zuzka, wprawiając nas w zdumienie po raz
kolejny.
- Do ciebie? - Emma uniosła rude brwi. - Przecież u ciebie nie można...
- Nie można było - uściśliła Zuzia. - Przez ostatnie tygodnie nie można było spokojnie
pogadać, ale to się zmieniło. Teraz nikogo tam nie ma, możemy zrobić sobie herbatę i
zamówić pizzę.
Pizzę? Czyżby dietetyczka zaleciła jej aż tak radykalną zmianę diety? Najpierw dwa
jajka na twardo dziennie, a teraz pizza? Jak to zniesie biedny żołądek Zuzi?
- Co z Agatą? - zapytałam jeszcze, zapinając kurtkę. Siostra Zuzi rzuciła przecież za
jednym zamachem studia i narzeczonego i siedziała w domu o każdej porze, od świtu do
nocy, gadając godzinami przez telefon i słuchając strasznie głośnej jakiejś niesamowitej
muzyki, od której odechciewało się żyć.
- Nie ma ani Agaty, ani mojego taty - uśmiechnęła się Zuzia.
Pomyślałam, że być może wcale nie dietetyczka wprawiła ją w taki dobry nastrój.
- Twój tata wrócił do pracy? - odważyłam się zadać to pytanie, które gniotło nas
wszystkie od pewnego feralnego popołudnia.
- Nie wrócił, znalazł nowa - uśmiech Zuzi był coraz szerszy. - Agata wróciła na studia
i zamieszkała z chłopakiem. Nowym chłopakiem. Wszystko nareszcie jest normalnie.
Normalnie? W ciągu dwóch tygodni wyprowadzić się od jednego chłopaka i
wprowadzić do następnego - to według mnie nie było zbyt normalne. Ale nie zamierzałam się
czepiać. Skoro państwo Zawadzcy nie mieli nic przeciwko temu...
- Rodzice oczywiście się wściekli - tym razem Zuzia odgadła moje myśli. - Awantura
trwała dwa dni.
Niezbyt umiałam sobie to wyobrazić. Państwo Zawadzcy są naprawdę niespotykanie
spokojnymi i pogodnymi ludźmi. Dwudniowa awantura w ich domu to chyba naprawdę
mistrzostwo świata.
- A jak Agata ich przekonała? - zainteresowałam się nagle.
- Nie przekonała - wzruszyła ramionami Zuzka. - Ani ona ich, ani oni jej. Uparła się,
no więc co mogli zrobić?
- Przestać do niej rozmawiać - podpowiedziała Emma.
- Przestać z nią rozmawiać? I co by to dało? Po prostu straciliby z nią kontakt,
przestałaby przychodzić do nich z problemami... Moi rodzice wiedzą, że obrażanie się na
własne córki to kiepska metoda wychowawcza - Zuzia znów była rozsądną i trzeźwo myślącą
osobą. Ta, którą znałyśmy tak dobrze. Nie mogłam uwierzyć, że w tej samej głowie, w której
rodziły się mądre myśli, powstał pomysł, żeby zostać modelką. Ale cóż, podobno kobieta
zmienną jest...
- Moi obraziliby się i już - westchnęła Julka.
- Moi chyba też - zacisnęłam usta. - Gdy tylko coś mówię o tym, że nie chcę
studiować medycyny ani weterynarii, to i mama, i babcia od razu przestają się odzywać i
robią dziwne miny.
- Chcą dla ciebie dobrze - powiedziała Emma.
- Moi rodzice też chcą dla Agaty dobrze - uśmiechnęła się Zuzka nieco smutno. -
Wiedzą, że zamieszkiwanie z coraz to nowymi chłopakami i rzucanie studiów po każdej
awanturze to kiepski sposób na życie. Tłumaczyli jej to przez wiele godzin. Ale skoro się
uparła?
- Może musi się przekonać sama, nauczyć na własnych błędach? - przypomniałam
sobie powiedzonko babci... to znaczy, prawie przypomniałam. Coś tam było o tym, że trzeba
się samemu sparzyć... Może Agata właśnie tego potrzebowała?
- To co, idziemy do mnie i zamawiamy pizzę? - zapytała Zuzia, gdy przeszłyśmy w
końcu przez park koło przychodni i dotarłyśmy na przystanek. Na dworze było już całkiem
ciemno.
- A mogłybyśmy przejść przez skwerek? - szepnęła Julka. Na pewno się w ciemności
czerwieniła. - Bo wiecie, wieczorem ze sklepu nie widać, kto stoi na dworze... Za to z
zewnątrz bardzo dobrze widać, co się dzieje w sklepie. Mogłabym na niego chwilę popatrzeć,
na te jego natchnione oczy i anielskie loki...
- Ale to trochę nie po drodze - westchnęła Zuzia, a potem dodała: - Zresztą, co nam
zależy? Chodźmy. Nie wolno uciekać przed przeznaczeniem...
ROZDZIAŁ 3
MIŁOŚĆ NIE JEST UCZUCIEM LOGICZNYM
Chodziłyśmy przez ten skwerek kilka razy dziennie. Do szkoły, ze szkoły, do Zuzi, od
Zuzi, do sklepu papierniczego, w którym tak naprawdę nie miałyśmy przed samymi feriami
nic do załatwienia, i do kiosku po gazetę, której nagle Julka pilnie potrzebowała...
- Wejdź tam i coś do niego powiedz! - błagałyśmy nieustannie.
Julka jednak zdecydowanie odmawiała zacieśnienia kontaktu ze swoim bóstwem.
- W ferie też będziemy udawać, że idziemy tędy do szkoły? - parsknęła Zuzia. -
Myślisz, że twój Romeo nie wie, że są dwa tygodnie wolnego?
- Skąd miałby wiedzieć, przecież nie chodzi do szkoły - Julka nie widziała problemu. -
Chyba że ma młodsze rodzeństwo... albo dziecko. Myślicie, że on może mieć dziecko?
Stanęłyśmy jak wryte, przerażone tą wizją. No jasne! On mógł mieć żonę, dziecko,
pięcioro dzieci, wnuki... Nie, wnuków nie... Z wnukami trochę przesadziłam, to przecież
młody facet, chłopak właściwie, a nie dziadek... Ale ile ma lat? Skoro pracuje w sklepie to
chyba nie piętnaście? Musi być pełnoletni...
- Wygląda jak koledzy Agaty ze studiów - Zuzka też usiłowała odgadnąć wiek
piegowatego Romea. - Może ma dwadzieścia lat albo dwadzieścia jeden...
- Dwadzieścia jeden?! - Julka była zaskoczona. - Myślałam, że jest w naszym wieku...
to znaczy prawie w naszym wieku...
- I co, zamiast do szkoły chodzi co rano do sklepu? - Zuzia popukała się kciukiem w
czoło. - Nie słyszałaś o obowiązku szkolnym?
- Ja... - Julka była czerwona jak burak. - Ja tak właściwie nic nie myślałam. Nie
zastanawiałam się nad jego wiekiem. Po prostu jak go zobaczyłam, poczułam w samym
wnętrzu, w głębi serca, że to on, że moje przeznaczenie objawia mi się właśnie w takiej
niecodziennej postaci...
W niecodziennej postaci? Sprzedawca ze spożywczego to, przynajmniej według mnie,
postać bardzo codzienna! Aż za bardzo jak dla takiej uduchowionej poetki! Ale może ja się
nie znam... Może poetki wcale nie potrzebują do szczęścia poetów, malarzy ani książąt na
białym koniu. Tylko trochę nie mogłam zrozumieć, jak to jest, że Julka przez całe życie była
taka wybredna, nie chciała patrzeć nawet na najprzystojniejszych chłopaków w szkole - a
potem nagle zakochała się w piegowatym sprzedawcy, z którym nigdy nie zamieniła ani
słowa. Trochę to było, według mnie, mało logiczne.
- Miłość nie jest uczuciem logicznym - westchnęła Julka, odgadując moje myśli. Który
to już raz?!
- Jest stary - powiedziała Emma. - Ze dwadzieścia lat stary.
- Ma ze dwadzieścia lat, Zuzia myśli podobnie... - pokiwałam głową. - Faktycznie,
stary...
- Może ma mniej? - w głosie Julki wyraźnie było słychać nadzieję. - Może
siedemnaście, jak myślicie?
- To i tak dużo - Zuzia była bezlitosna. - Żaden siedemnastolatek na świecie nie
chciałby się zadawać z trzynastolatką. Zresztą nie łudź się, ma więcej... Na pewno.
Dwadzieścia albo i dwadzieścia dwa.
- To już po mnie - Julka wyglądała, jakby miała się rozpłakać. - On na pewno ma żonę
i dzieci, a moje zasady moralne są niezłomne i nie dopuszczają zabierania męża ufnej
kobiecie i ojca niewinnym, drobnym pociechom.
Drobnym pociechom? A już mi się wydawało, że pod naszym wpływem język Julki
stał się niemal normalny!
- A ma obrączkę na palcu? - zapytała Zuzia praktyczna jak zwykle.
Julka bezradnie wzruszyła ramionami.
- Nigdy go z bliska nie widziałam.
No tak... Julka jest naprawdę niesamowita. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć, wciąż
myślałam o tym samym: jak to możliwe, że najpierw nie jest w stanie w nikim się zakochać,
bo wszyscy są niedoskonali... a potem nagle zakochuje się w chłopaku, czy raczej facecie,
którego widuje tylko przez szybę. I który, przysięgam, wcale nie jest piękny! Ani troszkę!
- Wejdziesz kiedyś do tego sklepu? - Zuzia nie zamierzała odpuścić. - Czy spędzimy
całe ferie, spacerując jak głupie po skwerku?
- Całe ferie - przytaknęła Julka z zapałem.
A potem powiedziała coś, co sprawiło, że piegowaty sprzedawca zszedł na chwilę na
dalszy plan:
- Moi rodzice chcieli, żebyśmy w czwórkę wyjechały w góry. Dostali od jakiegoś
kontrahenta darmowy pobyt w luksusowym hotelu z krytym tropikalnym basenem ze
zjeżdżalniami, kręgielnią i czymś tam jeszcze... Sami nie mogą jechać, więc myśleli, żebym
jechała z wami... Ale wiecie, ja nie mogę...
Nie może??? No tak, sprzedawca powróci! gwałtownie na pierwszy plan.
- Nie możesz, bo musisz stać pod sklepem? - upewniła się Zuzia, a Julka oczywiście
pokiwała głową.
- To moje przeznaczenie, nie mogę odwrócić się do niego plecami.
Spojrzałam szybko na Emmę i Zuzkę. Wszystkim nam opadły ręce.
- Hotel... luksusowy hotel... basen... bowling... - Emma chciała chyba jakoś
powiedzieć Julce, że jej decyzja jest bez sensu, że skoro mamy okazję wyjechać, powinnyśmy
to zrobić. Może to jedyna taka szansa w naszym życiu... Ale w połowie zdania zrezygnowała.
Bo jak można wytłumaczyć coś takiego osobie, która spędziła pewnie łącznie z pięć lat w
podobnych hotelach? I która woli zimny skwerek z widokiem na sklep spożywczy niż hotel z
krytym basenem ze zjeżdżalniami i innymi atrakcjami?
- Nie mogę jechać - zacisnęła usta Julka. - Rozumiecie mnie, prawda?
- Nie rozumiemy! - zdenerwowała się Zuzia. - Nic nie rozumiemy! Nie możesz jechać,
bo się zakochałaś. W porządku. Marnujesz swoim najlepszym przyjaciółkom szansę na
wyjazd w góry. Będziemy za to łazić po mieście i oglądać filmy na wideo... ale w porządku,
miłość to miłość, nie możemy z nią konkurować. Tylko że, kurczę, ty z nim nawet nie
rozmawiałaś! I nie zamierzasz porozmawiać!
- Gdybyśmy nie wyjechały z powodu twoich romantycznych randek, byłoby jakoś
łatwiej - odezwałam się, postanawiając trochę wesprzeć Zuzkę. - Wiedziałybyśmy, że warto
się poświęcić dla tych wszystkich pięknych chwil. Ale my rezygnujemy z wyjazdu, żeby
sterczeć na skwerku i marznąć, wpatrując się w drzwi sklepu spożywczego. Czy uważasz, że
to normalne?
- Miłość nie zawsze jest normalna - westchnęła Julka, niezbyt przejęta naszym
wywodem. - I nie zawsze jest logiczna. Kiedyś same to zrozumiecie. Gdy też się zakochacie
tak naprawdę...
- Myślisz, że my się nie zakochaliśmy... zakochałyśmy? - zdenerwowała się Emma. -
Że my to jakoś mniej niż ty?
- Jeśli już, to chyba my raczej jakoś bardziej niż ty - udzieliły mi się jej nerwy, nie
mówiłam chyba zbyt poprawnie po polsku, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. - Mamy
chłopaków z krwi i kości, spotykamy się z nimi, rozmawiamy z nimi, całujemy się z nimi...
No nie, nie całujemy się, ale mogłybyśmy... gdybyśmy chciały... Tomek mnie uczył
sztucznego oddychania... Zuzia była z Radkiem chyba na stu spacerach w parku... Krzysiek
odwiedza Emmę prawie codziennie... A twój sprzedawca co?
- Jest piękny i natchniony - westchnęła rozmarzona Julka.
- Natchniony? - Zuzia miała w oczach prawdziwą furię. - Skąd to wiesz? Pisze sonety?
Mówi trzynastozgłoskowcem? Jak odkryłaś, że jest natchniony? To tylko twoja wyobraźnia!
Nie masz pojęcia, jaki on jest, tak naprawdę! Więc dowiedz się! Wejdź tam i porozmawiaj z
nim! Natychmiast!
- O czym? - Julka była przerażona.
- Na przykład o wędlinie - zaproponowałam, zapominając na moment, że nasza poetka
nie je mięsa. - O biszkoptach. Chyba umiesz powiedzieć: „Poproszę paczkę biszkoptów”?
Albo litr mleka? Albo serek homogenizowany? Cokolwiek! Idź i coś kup, będziesz
przynajmniej mogła spojrzeć mu w oczy, usłyszysz jego głos... To będzie jakiś postęp!
Niewielki, ale jednak.
- Świetny pomysł - zgodziła się ze mną Zuzia.
- Świetny - przytaknęła Emma energicznie.
- Beznadziejny - pokręciła głową Julka. - Nie ma mowy. Nie wyduszę z siebie słowa.
Umrę na jego widok.
No tak, skoro ma umrzeć... Nie wyglądało to najlepiej. Przez chwilę miałam okropne
wrażenie, że spędzimy na tym skwerku nie tylko całe ferie, ale resztę życia. Że zestarzejemy
się skulone za kioskiem. Będziemy sobie w kiosku kupować batoniki i sok, a więc śmierć
głodowa nam nie grozi... Będziemy tam siedzieć i patrzeć w sklepowe okna... A potem może
nawet śledzić piegusa w drodze z pracy do domu. A w nocy...
- Co będziemy robić w nocy? - niechcący zapytałam głośno, zamyślona.
- Jak to w nocy? - zdziwiła się Emma.
Moje przyjaciółki oczywiście nie wiedziały, co sobie wyobraziłam, nie mogły tego
wiedzieć...
- W nocy sprzedawca śpi, więc my też - na szczęście - będziemy spać - powiedziała
Zuzia. Po raz chyba tysięczny jedna z nich trzech odgadła bez kłopotu moje myśli.
- A może... - Julce, zdaje się, przyszło coś do głowy. - A może wy byście poszły do
tego sklepu? Wam przecież nie zależy, możecie kupić biszkopty...
- Pewnie, że możemy - zgodziłam się. - Tylko co nam z tego przyjdzie? To nie my
chcemy mu spojrzeć w oczy i usłyszeć jego głos. Mamy ci opowiedzieć, jak brzmi? Co przez
to osiągniesz?
Julka milczała. Wiedziała, że to bez sensu. Wiedziała, że to nie nasza miłość, lecz jej, i
że to ona powinna stanąć z piegusem twarzą w twarz. Ale strasznie brakowało jej odwagi.
- Chodźmy! - powiedziała nagle Zuzka, zaskakując nas kompletnie. Miała bardzo
zdecydowany głos. - Żaba, Emma, chodźcie do tego sklepu. Przynajmniej obejrzymy
sprzedawcę. Rozsypiemy pieniądze na podłodze, zobaczymy, czy nam pomoże zbierać...
Powiemy coś inteligentnego i zobaczymy, czy się roześmieje... Coś wymyślimy, żeby
sprawdzić, czy jest fajny.
- Może lepiej wymyślmy teraz, a nie w sklepie - westchnęłam, przeczuwając jakąś
katastrofę.
To przecież nie jest chłopak w naszym wieku, lecz prawie mężczyzna! Dorosły
człowiek! Nawet jeżeli ma osiemnaście lat, a nie dwadzieścia, to i tak jest dorosły, ma już
dowód osobisty i w ogóle... Jak mamy z nim mimochodem porozmawiać i przekonać się, czy
jest fajny? Gdyby chodziło o kogoś z naszej klasy albo z równoległej, to od razu miałabym
siedemnaście pomysłów. Ale taki dorosły facet? Jakie są normy fajności w świecie doros-
łych? Może Zuzka wie to lepiej niż ja? Jej siostra jest przecież dorosła... chociaż chyba,
niestety, tylko w świetle prawa. Bo gdy się jej słucha, to jest czasami bardziej dziecinna i
szurnięta niż my cztery razem wzięte. Ale kto wie, jakie są jej koleżanki? I koledzy? Nigdy
nie rozmawiałam z takimi ludźmi, poza Agatą Zawadzką właśnie. Jedyna nadzieja była w
Zuzi i jej doświadczeniu...
- Improwizacja jest w takich przypadkach najlepsza - Zuzka była chyba pewna, że
sobie poradzi.
Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko jej uwierzyć.
- Chodźmy więc - zgodziłyśmy się z Emmą. Julka biała jak ściana mimo mrozu
szczypiącego w policzki schowała się za kioskiem.
ROZDZIAŁ 4
ROMEO WRACA DO DOMU
I już nie wróci? - Julka płakała w żółtą, puchatą poduszkę Zuzi. - Wyjechał całkiem,
na zawsze?
- Na zawsze - przytaknęłam bezlitośnie. Romeo wrócił do domu. Taka była okrutna
prawda.
- A może coś źle zrozumiałyście? - Julka najwyraźniej nie chciała się pogodzić z tą
prawdą.
- Mam ci opowiedzieć wszystko jeszcze raz, od początku do końca? - Zuzia mówiła
do niej jak do dziecka, ale jej głos był lekko zniecierpliwiony.
Przecież powtarzałyśmy tę historię już chyba z dziesięć razy. A Julka ciągle miała
wątpliwości.
- Nie było go w stepie - zaczęła Emma, oczywiście wywołując tym „stepem” salwę
śmiechu. Nawet Julka troszkę się uśmiechnęła. - W sklepie, znaczy... nie było go w sklepie.
Czekałyśmy, zaglądałyśmy do zapieca...
- Na zaplecze - poprawiłam ją i przejęłam pałeczkę. Przy opowieści Emmy będziemy
się męczyć do rana. A ja bardzo chciałam zmienić w końcu temat i przejść do zupełnie innej
sprawy: do hotelu z basenem!
- Zaglądałyśmy wszędzie, w końcu się nami zainteresował właściciel sklepu, myślał
chyba, że chcemy coś ukraść, więc powiedziałyśmy, że szukamy kuzyna... - Zuzia z kolei
wyrwała pałeczkę mnie i opowiadała historyjkę jeszcze raz, w iście ekspresowym tempie.
Chyba też chciała porozmawiać w końcu o hotelu z basenem. - No i trochę się wkopałyśmy,
bo okazało się, że ten właściciel jest kuzynem twojego amorka, czyli Władzia, a więc
powinien być też naszym. Swoją drogą, czy tak może mieć na imię Romeo? Władzio?!
- Bardzo piękne imię... - rozmarzyła się Julka. - Władysław Warneńczyk, Władysław
Jagiełło... Sami śmiali, mężni, cudowni mężczyźni. I jeszcze Reymont, noblista!
Robiło mi się słabo od tych jej westchnień! Zuzia mówiła dalej:
- Więc okazało się, że Władzio to siostrzeniec właściciela sklepu. Był u niego przez
miesiąc, miał urlop bezpłatny czy coś takiego, jakąś przerwę w swojej zwykłej pracy. Ale
teraz urlop się skończył i Władzio wczoraj wrócił do domu, do Krynicy czy Wisły...
- To w końcu do Krynicy czy do Wisły? - zdenerwowała się Julka. - Mów dokładnie!
- A co, pojedziesz go szukać? - roześmiałam się.
I nagle dotarło do mnie, że to wcale nie jest taki głupi pomysł. Do Emmy zresztą
dotarło to samo, dokładnie w tym samym momencie.
- Wiśla jest w górach? - zapytała.
- W górach - przytaknęła Julka. - I Wisła w górach, i Krynica w górach, tylko chyba
nie tak całkiem obok siebie. Ale co ma dla nas za znaczenie?
- Bo hotel, do którego chcieli nas wysłać twoi rodzice, to chyba też w górach... -
powiedziała Zuzia z najniewinniejszą miną pod słońcem. A ja wiedziałam, że wygrałyśmy. Że
najnudniejsze ferie świata zamienią się w wielką przygodę!
Byłyśmy w tym sklepie jeszcze dwa razy. Zuzka wspięła się na wyżyny improwizacji.
Opowiadała jakieś bardzo dziwaczne historie, że jest daleką kuzynką, o której nikt nie słyszał,
że jej mama mieszka w Stanach i chce zapisać piegowatemu Władziowi jakiś spadek, ale
najpierw koniecznie musi go poznać osobiście... Bo ten spadek to dlatego, że on jest podobny
do narzeczonego mamusi z wczesnej młodości... Moim zdaniem to wszystko nie trzymało się
kupy, nawet w najgorszych wenezuelskich telenowelach intryga była bardziej przemyślana,
ale właściciel sklepu, o dziwo, kupił tę historię i podał nam nazwisko Władzia... równie
śliczne jak imię zresztą: Wątróbski. Władzio Wątróbski, czyli Romeo Montecchi
dwudziestego pierwszego wieku! Rety! Dostałyśmy też adres Romea, w jakiejś wsi, która nie
nazywała się ani Wisła, ani Krynica, ale na szczęście faktycznie była w górach.
- Już do końca życia nie będziemy mogły chodzić przez skwerek - szepnęła Zuzka,
gdy siwy kuzyn, a raczej wujek Władzia W. poszedł szukać numeru telefonu do obiektu
westchnień Julki.
- Chyba będziemy musiały zmienić szkołę, jak to się wyda - powiedziałam w panice,
nagle uświadamiając sobie, że ten facet może chcieć nas odnaleźć... Przecież nie odpuści
sobie, to znaczy nie sobie, ale piegowatemu siostrzeńcowi, spadku, tak po prostu... Spróbuje
nas szukać, a to nie będzie trudne: po prostu pójdzie do najbliższej szkoły i namierzy nas bez
problemu. Ta najbliższa szkoła jest przecież, przypadkiem, naszą szkołą!
- Nie mam, psiakość, jego komórki - właściciel sklepiku przyniósł z zaplecza gruby
notes. - Ale mam numer Mańki, jego żony. Może być?
- Do jego żony? - zapytała blada jak ściana Emma.
- No do żony. Nie wiecie, że Władzio ma żonę i dwóch nygusów? - zaskoczony
mężczyzna patrzył na nas spod krzaczastych brwi.
Nygusów? Chyba nie znałam tego słowa. Ale domyśliłam się, że nie chodzi o psy,
koty ani komórki na węgiel. Nygusy to chyba dzieci... Prawdopodobnie płci męskiej.
- Pierworodny ma na imię Władzio, po ojcu - sklepikarz wyjął z notesu wymięte
zdjęcie i wcisnął Zuzi do ręki. - A młodszy właśnie kończy roczek, Władek na jego urodziny
tak się spieszył... Młodszy to, wiecie, Mietek, tak jak ja.
Mężczyznę wyraźnie rozpierała duma. Nie na tyle jednak, by nie zauważyć, że nie
jesteśmy zachwycone informacją o żonie i synach naszego Romea.
- A co, szanowna mamusia w młodych gustuje? - roześmiał się nerwowo. - Chciała
Władziowi majątek zapisać, ale nie za darmo, tylko tak, no wiecie, za ślub?
- Co pan opowiada, mamusia to porządna kobieta - roześmiała się Zuzia jeszcze
bardziej nerwowo niż właściciel sklepu. - To nie ma być transakcja, lecz miły, całkiem
bezinteresowny gest. Po prostu wydawało nam się, że Władek jest trochę za młody na żonę i
dzieci.
- Za młody? - tym razem śmiech pana Mietka był głośny i wcale nie zdradzał
zdenerwowania. - A na co miał czekać, ożenił się zaraz po wojsku, teraz już mu dwudziesta
siódma wiosna idzie...
No tak, chyba nie miałyśmy doświadczenia w ocenianiu wieku na oko. Julka uznała,
że jest „prawie w naszym wieku”, ja miałam nadzieję, że ma osiemnaście lat, Zuzia z kolei,
najbardziej doświadczona, gdyż ma siostrę studentkę, dawała mu dwa lata więcej. A tu
dwadzieścia siedem! Ta wiadomość załamie Julkę pewnie jeszcze bardziej niż ta, że Romeo
ma żonę i dzieci. A może jednak mniej?
- Nie możemy nic powiedzieć Julce - szepnęła Zuzia, gdy pan Miecio zajął się
klientem. - Bo z naszego wyjazdu w góry nici...
- O, Zuzanko, jak dobrze, że tu jesteś! Zabierzesz, córciu, zakupy do domu, a ja
pobiegnę prosto do szkoły, prowadzę dziś kółko chemiczne i już jestem spóźniona - głos,
który rozległ się od strony sklepowych drzwi, uderzył w nas wszystkie jak grom z jasnego
nieba. Jak strzała Apacza. Jak... Uderzył i już. I zwalił nas z nóg. Mama Zuzi! Tutaj!
- Ach, więc tak wygląda szacowna mamusia! Całuję rączki! Dobroczyńcy moich
krewnych są moimi dobroczyńcami! Niech pani wybiera, co pani zechce, proszę bardzo, na
koszt firmy! - właściciel sklepu natychmiast porzucił klienta i przyglądał się krytycznie
wytartej kurtce pani Zawadzkiej. Nie wyglądała raczej na bogatą damę z Ameryki... A my nie
wyglądałyśmy chyba na osoby, które czeka radosne popołudnie...
- Nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedziała mama Zuzki lekko zaskoczona. -
Jakaś promocja?
- Promocja, specjalnie dla gości z Ameryki! - pan Mietek nie zwracał już najmniejszej
uwagi na mężczyznę kupującego mleko i chleb. - Te małe szelmy nic nie powiedziały, że pani
przyjechała. Od razu zadzwoniłbym do Władeczka, żeby wracał swoją dobrodziejkę poznać.
- Do Władeczka? - oczy pani Zawadzkiej były wielkie i okrągłe jak statki kosmiczne.
- Ja ci potem wszystko wytłumaczę - Zuzka złapała mamę za rękę i siłą wyciągnęła ze
sklepu.
- Coś nie tak? - zapytał pan Mietek. - Coś ona chyba dziwna jakaś? W tej Ameryce to
tak wszyscy?
- Wszyscy - przytaknęła Emma, usiłując się przecisnąć do wyjścia.
Nagle jednak zmieniła zdanie i odśpiewała między regałami piosenkę. Bardzo dziwną,
z jakąś zwariowaną choreografią, z pokazywaniem, podskakiwaniem i padaniem na kolana.
Całą po angielsku oczywiście.
- My tak w United States się bawiąc - powiedziała z najbardziej niepolskim akcentem,
na jaki było ją stać, a potem wybiegła ze sklepu. A ja za nią, oczywiście. Prosto w ramiona
pani Zawadzkiej.
- Musicie mi chyba sporo wyjaśnić - powiedziała lodowatym głosem. - Idziemy na
herbatę. Do nas do domu.
- A kółko chemiczne? - zapytała Zuzia z nadzieją. - Tam czeka połowa trzeciej klasy...
- Rzeczywiście... - pani Zawadzka jest osobą pięć razy bardziej obowiązkową niż jej
córka. Ale przecież nawet Zuzia nie zostawiłaby dziesięciu czekających na nią osób, żeby
trochę się pokłócić ze swoją rodziną. - Idźcie więc do domu i czekajcie na mnie. Będę za dwie
godziny. I chcę usłyszeć całą prawdę. Nie opracowujcie żadnej strategii, i tak nie dam się
zwieść. Tylko prawda, umowa stoi?
- Stoi - pokiwała głową wyraźnie wystraszona Zuzia. Pani Zawadzka pobiegła więc w
stronę szkoły. Gdy zniknęła za rogiem, zza kiosku wyszła przerażona Julka.
- Czy stało się to, co myślę, że się stało? - zapytała, wprowadzona dokładnie w nasz
plan.
- Właśnie tak - przytaknęłam. - Idź lepiej do domu... Same jakoś to wytłumaczymy,
ale musimy trochę cię pogrążyć. Wiesz, powiedzieć, że się zakochałaś i w ogóle... Lepiej,
żebyś tego nie słuchała.
- A może ja sama powinnam to wyjaśnić? - Julka wyraźnie poczuwała się do
odpowiedzialności. - W końcu to ja sprowadziłam na was nieszczęście...
- Żadne nieszczęście, poradzimy sobie - machnęła ręką Zuzia, starając się udawać, że
nie stało się absolutnie nic ważnego. - Ale lepiej bez ciebie...
- Naprawdę tak chcecie? - Julka nie wiedziała, co robić. - Ja bym mogła sama... Ja
mogłabym opowiedzieć o płomiennej sile mojego uczucia, wyznać, że zmusiłam was
przemocą, żebyście mi pomogły odnaleźć mego zaginionego ukochanego, że zrobiłyście to po
to, by uratować moje usychające z tęsknoty biedne serce...
- Same to opowiemy - Emma włączyła się do kampanii na rzecz wygonienia Julki. -
Same opowiemy, a ty idź home, pakuj plecownik.
- Plecak - poprawiła ją Julka. - Więc macie ten adres? Adres Władysława? To gdzieś
blisko naszego hotelu?
- Bardzo blisko - powiedziałam w panice. - Pakuj się, Emma ma rację. Jutro
wyjeżdżamy.
- Ale macie jego adres? - upewniła się jeszcze Julka. Pokiwałyśmy energicznie
głowami, a ona wreszcie poszła w stronę przystanku.
- Myślicie, że w ogóle wyjedziemy? - westchnęłam, gdy oddaliła się od nas na
bezpieczną odległość. - Że pani Zawadzka nie zrobi afery?
- Nie zrobi - powiedziała Zuzia, chociaż jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. - Powiemy
jej prawdę i zrozumie.
- Myślisz, że nie będzie się bała nas puścić w góry bez opieki, kiedy się dowie, że
Julka zamierza tam się uganiać za starym żonatym facetem z dwójką dzieci? - byłam bardzo
sceptyczna.
- Po pierwsze, będziemy mieć opiekę, właściciel hotelu to znajomy rodziców Julki,
obiecał mieć nas na oku... A po drugie, to przecież Julka nie będzie się za nikim uganiać -
Zuzia znowu była optymistką, którą tak lubiłyśmy. - Nie pozwolimy jej. Przecież taki mamy
plan, prawda? Powiemy jej o tym, ile Romeo ma lat, i o żonie, i o dzieciach, ale dopiero w
górach. Bo inaczej nie pojedzie. To chyba jasne, prawda?
Jasne, faktycznie. Mamy plan. Przecież to całkiem oczywiste... Właśnie taki, jak
powiedziała Zuzia. Jak mogłam na to nie wpaść?!
ROZDZIAŁ 5
CZY JA ŚNIĘ?
Czy ja śnię?!
- To niemożliwe!
- Kurczę, ale jazda!
- Czad!
Wykrzykiwałyśmy te zdania chyba przez dwie godziny. Bo to było jak sen. Jak bajka.
Bo to było zbyt piękne, by było prawdziwe. Jeszcze dzień wcześniej siedziałyśmy w kuchni
pani Zawadzkiej i, wyłamując palce, nerwowo przygryzając usta, opowiadałyśmy jej całą
historię, całą idiotyczną intrygę, którą uknułyśmy, żeby zdobyć adres Władzia.
- Musicie powiedzieć Julce prawdę - mama Zuzi była mniej rozgniewana, niż się
spodziewałyśmy. Chyba nawet trochę ją ubawił nagły awans na bogatą krewną z Ameryki.
- Powiemy jej prawdę - Zuzka podniosła dwa palce w górę, jak dobra harcerka. -
Powiemy, ale jak dojedziemy w góry. Bo wiesz, mamo, przecież wiesz, ona nie pojedzie, jak
się dowie teraz. A jak ona nie pojedzie, to my też...
Pani Zawadzka zasępiła się na moment, a ja miałam okropne wrażenie, że zaraz
powie: „I tak nigdzie nie pojedziecie, jesteście jeszcze dziećmi i nie możecie same mieszkać
w hotelu”. Moi rodzice powtarzali to zdanie przez dwa dni. Przekonała ich dopiero babcia.
Moja konserwatywna babcia hrabianka uznała, że wyjazd to świetny pomysł! Że ci
właściciele, znajomi państwa Ździebełków, zaopiekują się nami, a my „dowiemy się, jak
smakuje samodzielność”. Moi rodzice dali się jakoś namówić na udzielenie nam tego, jak się
wyrazili, kredytu zaufania. Ale czy pani Zawadzka podzieli ich zdanie?
- A co na to twoja mama, Emmo? - zapytała.
- Mama powie... mówi... że to my only chance na wakacje, na trip...
- Jedyna szansa na jakiś wyjazd - podpowiedziała Zuzia, zapominając chyba, że jej
mama też zna angielski. I to zna bardzo dobrze! Kiedyś nawet miała zastępstwo u Tomka w
klasie, kiedy Marta Mądra pojechała na szkolenie.
- No tak... ale ty, Zuzanko, mogłabyś pojechać do babci... - pani Zawadzka nie była
przekonana. - Nie chciałabyś?
- Chciałabym - westchnęła Zuzka. - Ale może nie teraz. Może na jakiś weekend. Bo
wiesz, w tym hotelu jest basen i kręgielnia, i chyba nawet kasyno...
- Do kasyna to was raczej nie wpuszczą - roześmiała się pani Zawadzka. - A co do
sportu, to wiesz, że musisz się oszczędzać. Jesteś osłabiona po tej diecie. No i masz przecież
spotkanie z terapeutką, zapomniałaś? Nie możesz go opuścić!
- Terapeutką powiedziała, że w czasie ferii wszyscy jej pacjenci mają wolne od
spotkań - Zuzia uśmiechnęła się szeroko.
- Wszyscy? - jej mama chyba nie była przekonana.
- No... nie wszyscy - przyznała Zuzka. - Tylko, jak powiedziała pani psycholog,
„lżejsze przypadki”. A ja jestem właśnie lżejszym przypadkiem. Pani psycholog twierdzi, że
świetnie sobie radzę i robię postępy.
Spojrzałam na nią uważnie. No tak, faktycznie, jej policzki już nie były tak
przerażająco zapadnięte jak kilka tygodni temu. To był wyraźny postęp. Ale czy naprawdę
można ją było uznać za „lżejszy przypadek”? Z pomysłem, żeby zostać modelką, nadawała
się moim zdaniem do leczenia szpitalnego!
- Nie mam sumienia ci zabraniać - powiedziała pani Zawadzka po chwili milczenia. -
To faktycznie może być jedyna okazja w waszym życiu, żeby się popławić przez tydzień w
luksusie. Jedźcie, dziewczynki. I bawcie się dobrze.
- Dziękujemy! - Zuzia zawisła na szyi swojej mamy.
- Dziękujemy - powiedziałyśmy, starając się dygnąć jak najpiękniej.
- Ale pamiętajcie, że to poważny sprawdzian w waszym życiu - dodała pani Zawadzka
bardzo poważnie. - Liczę, że będziecie mądre i rozsądne. Bo jeśli nie, to...
- To całe wakacje przesiedzimy w domu! - roześmiała się Zuzka. - Umowa stoi!
I tym sposobem w niedzielę wstałyśmy, kiedy było jeszcze całkiem ciemno.
Samochód taty nie chciał oczywiście zapalić, przez długą, okropną chwilę myślałam, że
przyjaciółki pojadą beze mnie. Że Bractwo Zeta będzie przez tydzień bractwem
trzyosobowym, jak na początku, we wrześniu, zanim do naszej klasy trafiła Emma. Tyle że
tym razem to nie Emmy będzie brakowało, lecz mnie. Będę siedziała w zimnym
samochodzie, którego silnik pozostanie głuchy na prośby i groźby... a autobus, na który
mamy bilety, odjedzie w tym czasie w stronę luksusowego hotelu.
- Zapal, do ciężkiej cholery! - krzyknął tata, waląc pięścią w kierownicę.
Nie widziałam go tak zdenerwowanego od... sama nie pamiętałam, od kiedy. I byłam
pod dużym wrażeniem. Nasz samochód chyba też, bo nagle zaburczał, zazgrzytał, zapiszczał
przeraźliwie - i zapalił! Tak, jak chciał tata. I tak, jak chciałam ja, oczywiście. Zapiszczałam
jak samochód, ale znacznie ciszej i bardziej radośnie. Miałam jeszcze szansę zdążyć na
autobus!
- Zdążyłaś w ostatniej chwili - powiedziała Zuzia, patrząc na mnie z wyrzutem.
- Samochód? - odgadła Emma. - Nie chciał się spalić?
- Ani się spalić, ani zapalić - roześmiałam się, wsadzając plecak do autobusowego
bagażnika. Ledwie się tam zmieścił! Ludzie wieźli wielkie walizy, narty, deski
snowboardowe... A ja tylko nieduży plecak. W nim trzy ubrania na krzyż, no i mojego
pluszowego pieska Feliksa. Bez niego nigdzie bym nie pojechała!
- Wy też macie tyle rzeczy, co ci ludzie? - zapytałam niepewnie. Torby czy plecaki
moich przyjaciółek tkwiły już gdzieś w czeluściach bagażnika, nie mogłam więc domyślić
się, czy mają miniaturowe woreczki czy wielkie paki.
- Ja mam tylko plecak, nawet mniejszy od twojego - uśmiechnęła się Zuzia. - Agata
nie pożyczyła mi swojego, musiałam więc spakować stary, jeszcze z harcerskich czasów taty.
- Twój tata był harcerzem? - zainteresowałam się. A potem pomyślałam, że to trochę
w tej chwili nieistotne.
Chciałam przecież dowiedzieć się, czy moje przyjaciółki zabrały pół szafy swoich
ciuchów i czy będę przy nich wyglądać jak uboga krewna. Z Zuzią, zdaje się, byłam
bezpieczna.
- Ja już nie mogę nosić tamte ubrania z Anglia, wiecie, już są za krótcy - westchnęła
Emma.
- Za krótkie - poprawiła już Julka. - Nie martw się, ja też mam ze sobą tylko trzy pary
spodni i kilka swetrów. No i notebook, oczywiście.
- Notebook? - wszystkie trzy spojrzałyśmy na nią zdumione. - A po co ci notebook w
czasie ferii?!
- Po to samo, po co w czasie roku szkolnego - powiedziała nasza poetka, nic
oczywiście nie wyjaśniając.
Do pisania wierszy? Nie pisze ich już w jednym ze ślicznych zeszytów, choćby w tym
z okładką w chmurki, który dostała ode mnie na Gwiazdkę, tylko w komputerze? No tak,
może to i lepiej... Wiersze nie zginą, można będzie je wydrukować, skopiować, a nawet
poprawić, gdyby Julka chciała coś zmienić, pewnego dnia. Ale jednak jakoś mi to trochę do
niej nie pasowało. Uduchowione poetki powinny siedzieć na skałach, patrzeć w ponurą toń
morza albo przynajmniej stać w oknie i wpatrywać się rozmarzone w rozgwieżdżone niebo...
a nie pracować przy komputerze, jak jakieś sekretarki!
Chciałam ją przycisnąć, zmusić, żeby powiedziała, dlaczego tak zdecydowała... Nawet
jeśli w domu pisze na komputerze, to przecież nie musi go taszczyć z sobą w góry. To w
końcu tylko tydzień. Ile wierszy napisze przez ten czas? Trzy? Cztery? Czterdzieści? Nawet
jeśli byłoby ich czterdzieści, to chyba lepiej poświęcić godzinę albo dwie na wpisanie ich po
powrocie do domu do komputera niż jechać na ferie z notebookiem!
Nie zdążyłam jednak wymyślić pytania, które wymogłoby na niej jakąś precyzyjną
odpowiedź. Nie zdążyłam w ogóle nic wymyślić, bo w tym momencie do autobusu podbiegło
trzech zdyszanych chłopaków. Tomek, Krzysiek i Radek! Razem!
- Chcieliśmy was pożegnać - wysapał Tomek, ledwie łapiąc oddech. Bieg o kuli
musiał go kosztować najwięcej wysiłku! Przytuliłam się więc do jego ciepłej, puchowej kurtki
i przez moment pożałowałam, że zdecydowałam się na wyjazd w góry. Mogłabym przecież
spędzić takie miłe ferie w mieście. Nie miałabym tu żadnych atrakcji, ale miałabym Tomka...
Czy może być coś lepszego?
Kątem oka zauważyłam, że Emma i Zuzia, wtulone w swoich chłopaków, mają
smutne miny. Zupełnie jak ja! A potem zobaczyłam Julkę. Ona to dopiero była smutna!
Dramatycznie smutna! Stała sama i patrzyła, jak się żegnamy... Jej jednej nikt nie przyszedł
pożegnać. To było przeraźliwe, okropne, dobijające... Zrobiło mi się jej tak strasznie żal.
- Wy żegnacie swoich chłopaków, a ja jadę przywitać się z moim - powiedziała
szeptem, łapiąc mój wzrok i odgadując, oczywiście, moje myśli.
Nie wiedziała tylko tego, co wiedziałam ja... co wiedziałyśmy wszystkie trzy: że jej
chłopak ma żonę i dzieci. I nigdy nie będzie jej chłopakiem. To było okropne!!!
- Proszę wsiadać! - zawołał wesołym głosem kierowca, odrywając mnie od Tomka i
od ponurych rozważań.
- Uważaj na siebie, nie chcę, żebyś teraz ty leżała połamana - Tomek puścił do mnie
oko i uścisnął po raz ostatni.
- Jestem idiotką, że wyjeżdżam, zamiast zostać z tobą - westchnęłam, wchodząc na
schodek autobusu.
Tkwiłam w tym ponurym przekonaniu przez całą drogę. Nie mogłam uwierzyć, że
zdecydowałam się na ferie w górach, mając takiego chłopaka. Kto wie, co się stanie, kiedy
mnie nie będzie przez cały tydzień? Może Tomek pozna jakąś dziewczynę? W końcu pół
naszej szkoły nie wyjeżdża nigdzie na ferie... Chyba nawet większe pół. Znacznie większe
pół. W innych szkołach pewnie jest podobnie. Całe miasto pięknych, znudzonych dziewczyn.
A wśród nich samotny, opuszczony przeze mnie Tomek. Na pewno podoba się niejednej.
Dziewczyny lubią takich dryblasów z aksamitnym głosem i krzywą grzywką. Na pewno
któraś postanowi go zdobyć... a on nie będzie się nawet specjalnie opierał, bo przecież mnie
nie ma... a co z oczu, to i z serca...
Chciało mi się płakać. Ale i tak trzymałam się dzielniej niż Emma, która chyba przez
godzinę ryczała jak bóbr. Zuzia też patrzyła ponuro w okno i najwyraźniej myślała o tym
samym, co ja. Że przez tydzień wszystko może się zmienić, że Radek może znaleźć sobie
inną dziewczynę... Prawie mogłam zobaczyć jej myśli.
Tylko Julka była promienna. Cieszyła się na spotkanie ze swoim Romeem.
- W górach wszystko będzie łatwiejsze - mówiła roześmiana. - Już to sobie dokładnie
zaplanowałam. Będę udawała, że wpadam na niego przypadkiem. Że po prostu jestem tu na
feriach, wszystkie cztery jesteśmy... I akurat będziemy sobie spacerować koło jego domu.
Powiem do niego na przykład: „Czy przypadkiem nie pracuje pan w tym urokliwym sklepiku
spożywczym na pięknym skwerku z niebieskimi ławkami?”. Ale nie powiedziałyście jeszcze,
gdzie on mieszka. Czy to daleko od naszego hotelu? Więcej niż pięćdziesiąt kilometrów, jak
myślicie?
- Mniej. To niedaleko - odpowiedziała Zuzia, wzdychając. - Gdy dojedziemy do
hotelu, to...
Wiedziałam, jak ma brzmieć ciąg dalszy tego zdania: „to powiemy ci całą prawdę i
wtedy odległość nie będzie miała znaczenia”. Albo inaczej, krócej: „to powiemy ci prawdę,
która cię załamie”. Ale to zdanie stanowczo nie powinno paść w autobusie! Julka na pewno
zacznie płakać, może będzie chciała wysiąść, wracać do domu piechotą, co zajmie jej ze trzy
tygodnie... Nie, zdecydowanie musiałyśmy poczekać z tą informacją do chwili, gdy
wejdziemy do hotelu.
Przerwałam więc Zuzi i dokończyłam zdanie za nią:
- Kiedy dojedziemy do hotelu, to wyjmiemy mapę i sprawdzimy.
- Ale od razu, jak tylko wejdziemy do pokoju, zgoda? Od razu? - Julka wyraźnie nie
zamierzała tracić czasu.
- Od razu - obiecałam.
Na szczęście nie musiałam jednak spełniać tej obietnicy, bo gdy tylko weszłyśmy do
hotelu, Władzio Wątróbski i wszyscy inni mężczyźni świata wylecieli nam z głowy. Nawet
Tomek jakoś nagle, na moment, przestał mnie kompletnie obchodzić. Stałam i nie wierzyłam
własnym oczom. Mogłam powtarzać tylko jak moje przyjaciółki:
- Czy ja śnię???
ROZDZIAŁ 6
BARDZO MIĘKKI DYWAN
Nie wiem, jak to nazwać. Nie wiem, jak to opisać.
- Masakra! - tyle miała do powiedzenia Zuzka. No tak, masakra... Tylko taka mało
krwawa. To było niesamowite. Ten hotel... Oglądałam różne seriale, w których pokazywano
różne hotele, oczywiście... Bardzo luksusowe hotele. W Stanach, w Wenezueli, w Brazylii, w
Anglii... Ale w żadnym serialu nie widziałam czegoś takiego! Takiego miejsca! Ono było...
- Tu jest za perfect... za dobrze... - Emma mówiła dokładnie to, o co chodziło mnie.
- To miejsce jest zbyt doskonałe, by było prawdziwe - powiedziałam. A ona pokiwała
energicznie głową.
- Fajny hotel - nawet Julka musiała przyznać, że było tam niesamowicie. A przecież
niejedno już widziała.
- Widziałyście kiedyś taki pokój, to znaczy... takie pokoje? - Zuzia zdjęła buty i
skarpetki i chodziła boso po mięciutkiej, zielonej wykładzinie. Zupełnie jakby była na łące.
Bardzo dużej łące...
- Dostałyśmy apartament rodzinny - wyjaśniła Julka głosem znawcy. - Dwa połączone
pokoje, zwykle korzystają z nich rodziny z dziećmi, żeby mieć dzieci na oku.
Z nami nie było jednak żadnych rodziców. Nikogo, kto mógłby „mieć nas na oku”. To
był apartament tylko dla dzieci...To jest: tylko dla gimnazjalistek. Dorosłym wstęp
wzbroniony!
- Naprawdę możemy tu mieszkać przez cały tydzień? To nie pomyłka? -
zaniepokoiłam się nagle. - Może nam należy się jakiś gorszy pokój, jakiś zwyczajny...
- Ten jest zwyczajny, w tym hotelu pewnie wszystkie tak wyglądają - Julka była
przejęta znacznie mniej niż my. Ale właściwie trudno się dziwić...
- Kurczę, widziałyście łazienkę? - zawołała Zuzia zza ciężkich, jasnozielonych drzwi.
Pobiegłyśmy do niej wszystkie trzy. Nawet Julka. I nawet Julka wydała z siebie pisk
zachwytu.
- Ta łazienka jest chyba bigger... większy od mojego mieszkanie! - rozemocjonowana
Emma miała śliczne, okrągłe wypieki na policzkach.
- A ta wanna jest... jest... - zabrakło mi słów.
- A ta wanna jest z hydromasażem - dokończyła za mnie Julka, znów opanowana.
Wzięła na siebie rolę naszej przewodniczki po świecie luksusu. Jako jedyna miała o nim
jakiekolwiek pojęcie. - Jacuzzi, wiecie...
- Wiemy - uśmiechnęła się Zuzia. - U ciebie w domu też chyba takie jest, prawda?
- Prawda - usta Julki zacisnęły się w wąską kreseczkę jak zwykle, kiedy
wspominałyśmy coś o majątku jej rodziców. Coraz mniejszym, zdaje się...
- Twoi rodzice chyba mieli jakieś kłopoty? - przypomniałam sobie. - Stać ich na nasz
pobyt tutaj?
- Przecież dostali go w prezencie - powiedziała Julka. - I nie stać ich na to, żeby tego
prezentu nie przyjąć. Właściciele hotelu są ich kontrahentami od lat, mogliby się obrazić,
wyrobić im złą opinię... Powiedzieć innym ludziom, że Ździebełkowie zadzierają nosa... Więc
bardzo chcieli, żebym z wami tu przyjechała. Bo kontakt z właścicielami jest dla nich chyba
strasznie ważny...
- Jeśli to coś pomoże, to możemy tu przyjeżdżać co miesiąc - roześmiała się Zuzia. - I
spędzać całe dnie w wannie, czyli w jacuzzi. Na ile ono jest osób? Dziesięć?
- Sześć - Julka znów przybrała fachowy ton. - Zwykle jacuzzi w takich apartamentach
są sześcioosobowe, to po prostu najpopularniejsza wielkość.
Najpopularniejsza wielkość?! Byłam kiedyś z rodzicami w dużym centrum
handlowym z samymi rzeczami przeznaczonymi do domu. Mama chciała kupić umywalkę do
swojego gabinetu... Stoisko z umywalkami było niedaleko stoiska z wannami, bardzo
niedaleko... Właściwie to było chyba to samo stoisko. Widziałam więc pewnie ze sto wanien,
to był naprawdę wielki sklep. Niektóre też miały hydromasaż... Były bardzo duże... Ale żadna
nie była nawet w połowie tak duża jak ta w naszej hotelowej łazience. A Julka mówi, że to
najpopularniejsza wielkość?!
- Tu jest drugi łazienka! - usłyszałyśmy nagle stłumiony głos Emmy.
- Drugi? - pobiegłyśmy tam, skąd dochodził głos.
- No oczywiście - Julka patrzyła na nas jak na dzieci. - Skoro są dwa pokoje, to muszą
być przecież i dwie łazienki.
Jasne... Jak mogłyśmy na to nie wpaść?
- Ale ta jest mniejsza, bez jacuzzi, ze zwykłym prysznicem... - Zuzia była chyba
troszkę rozczarowana. - Chociaż właściwie po co nam dwie takie wanny? Wszystkie
zmieścimy się w jednej.
- No to chodźmy - powiedziałam. - Chodźmy i zobaczmy, czy faktycznie się
zmieścimy!
Zdejmowałyśmy ubrania na wyścigi, biegnąc do tej gigantycznej wanny.
Piszczałyśmy i krzyczałyśmy, jak zwariowane dzieciaki. I tak się czułyśmy. Nawet Julka.
- Byłam w takich hotelach... w lepszych hotelach... w najlepszych hotelach, wiele razy
- mówiła, ściągając spodnie i sweter, i jednocześnie odkręcając wodę. - Ale zawsze nudziłam
się jak mops. Byłam tylko z rodzicami albo z rodzicami i ich znajomymi... Ale z wami to
zupełnie coś innego. To mogą być naprawdę świetne ferie.
- Pewnie, że będą świetne - powiedziała Zuzia. - Najlepsze ferie świata. Ferie Bractwa
Zeta! Będziemy się fantastycznie bawić, od świtu do nocy.
- Będziemy - pokiwałam głową, wsadzając nogę do wanny.
- Będziemy - uśmiechnęła się szeroko Emma.
- No to co, włączamy bąbelki? - zapytała Julka.
I nie czekając na naszą odpowiedź, włączyła bąbelki, czyli hydromasaż, czyli jacuzzi,
czyli całą tę aparaturę, dzięki której woda zaczęła nagle bulgotać jak gejzer.
Zanurzyłam się w niej niepewnie. Kto wie, może wanna jest zepsuta? Może te bąbelki
są niebezpieczne? Może kopnie mnie prąd? Prąd w wodzie to bardzo niebezpieczna rzecz,
widziałam kiedyś taki film w telewizji... Nagle jednak zapomniałam o telewizji i o prądzie...
Zapomniałam o wszystkim. Usiadłam, zanurzając się coraz głębiej i głębiej. Aż po szyję.
Bąbelki biegały mi po plecach, śmiesznie szczypały w ramiona. Zamknęłam oczy.
- Jeśli istnieje raj, to chyba jest w nim właśnie tak jak w tej wannie - powiedziała
Zuzka, równie rozmarzona. Nawet nie zauważyłam, kiedy usiadła obok mnie!
- Cudownie - westchnęła Emma.
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz siedziałam w jacuzzi - uśmiechnęła się Julka. -
Zawsze wydawało mi się to beznadziejne. Takie... takie bogate... Nie wiem, jak to
powiedzieć. Takie jakieś... no wiecie...
- Wydawało ci się, że to nie pasuje do romantycznych poetek? - roześmiałam się.
A Julka pokiwała głową całkiem już mokrą od pryskających na wszystkie strony
bąbelków. I też się roześmiała. Bardzo, bardzo głośno. Chyba pierwszy raz widziałam ją aż
tak wyluzowaną. I bardzo mi się podobała. Przeszkadzała mi tylko trochę myśl, że niedługo
będziemy musiały popsuć jej świetny humor wiadomością o Władziu Wątróbskim.
Nie wiem, ile czasu siedziałyśmy w tej wannie. Pół godziny? Godzinę? Kiedy
wyszłyśmy owinięte w wielkie, mięciutkie białe szlafroki, które znalazłyśmy w łazience, na
dworze było już całkiem ciemno. Zapaliłyśmy wszystkie światła, zasłoniłyśmy dokładnie
okna, a potem...
- Ale fajne łóżko! - zawołała Zuzka, wskakując na wielki materac w metalowej ramie.
Naprawdę wielki. Chyba tak jak jacuzzi, przeznaczony dla co najmniej sześciu osób.
Mogłybyśmy spać na nim we cztery, nawet się nie dotykając. A w naszym apartamencie były
cztery takie łóżka! Wszystkie ogromne, wszystkie miękkie i takie strasznie...
- Ono jest strasznie sprężyste! Jak trampolina! - Zuzka skakała jak piłeczka.
Biały szlafrok, o wiele na nią za duży, plątał się wokół jej stóp. Pasek rozwiązał się i
zsunął, oplatając jej łydkę. Bałam się, że zaraz się przewróci. Ale ona chyba wcale nie
zwracała na to uwagi. Skakała, jakby od tego zależało jej życie. Jakby miała wygrać ogromnie
ważny zakład, jeśli tylko będzie skakać dostatecznie długo.
- Co tak na mnie patrzycie? - czarnowłosa piłeczka, nieco wychudzona po akcji
„Błyskawiczna dieta - cud”, przestała na moment podskakiwać rytmicznie i spojrzała na nas z
wyrzutem. - Wiecie, jakie to fajne? Wskakujcie do mnie! Nie wiadomo, czy kiedyś będziemy
miały jeszcze takie świetne łóżko tylko dla siebie! Trzeba to wykorzystać! No już, chodźcie!
Będziemy tak skakać każdego dnia.
Emma z wahaniem podwinęła szlafrok i postawiła nogę na łóżku, tuż obok Zuzi.
Ja i Julka poszłyśmy w jej ślady. W końcu Zuzka naprawdę miała rację: skoro już tu
jesteśmy, musimy to wykorzystać jak najlepiej. Każdą chwilę pławienia się w luksusie.
Żadnego siedzenia w fotelu i czytania książki, żadnych zwyczajnych spacerów... Nasycimy
się dobrobytem tak, żeby nam starczyło do końca życia. Nie zmarnujemy ani minuty!
- Myślicie, że sprężyny wytrzymają? - roześmiała się Julka, podskakując najwyżej z
nas wszystkich. - Zresztą, co to ma za znaczenie? Jak się zepsują, to przeniesiemy się na
drugie łóżko.
- A potem na trzecie! - perlisty śmiech Zuzi zagłuszyła salwa śmiechu Emmy.
- I na czwarte! - dopowiedziałam równie roześmiana i szczęśliwa.
- A potem zmusimy recepcjonistkę, żeby nas przeniosła do innego pokoju - Julka
najwyraźniej była w szampańskim nastroju. - Sterroryzujemy ją, przykładając jej długopis do
pleców i udając, że to pistolet. Będzie nam musiała dać najlepszy pokój w tym hotelu!
- Mówiłaś, że wszystkie są najlepsze? - zdziwiłam się. - Czyli takie jak ten...
Julka nie zdążyła nic odpowiedzieć. W tym momencie rozległo się bowiem energiczne
stukanie do drzwi.
W ułamku sekundy zastygłyśmy w bezruchu. Zuzia stała z rękami wyciągniętymi do
góry. Starała się, podskakując, za każdym razem dotknąć sufitu. Emma była lekko zgięta,
chyba akurat miała odbić się z pięt, wysoko w górę. Ja usiłowałam złapać zsuwający się z
moich ramion szlafrok, a Julka klęczała, zanosząc się śmiechem. To znaczy: teraz już tylko
klęczała. Śmiech zamarł jej na ustach.
- Pewnie ludzie z dołu - szepnęłam, mając nadzieję, że mojego głosu nie słychać po
drugiej stronie drzwi. - Mieszkają pod nami i tynk sypie im się na głowę od naszego skakania.
Przyjaciółki pokiwały głowami. To było jedyne wytłumaczenie. Dobijali się do nas,
bo mieli dosyć tego hałasu. A w takim razie miałyśmy tylko jedno wyjście: musiałyśmy
udawać, że nas tu nie ma. Nie poruszać się. Nie oddychać. I mieć nadzieję, że w końcu sobie
pójdą. W końcu lepiej jest spać w ślicznym, luksusowym pokoju, nawet jeśli jest w nim
trochę głośno, niż na hotelowym korytarzu, pod drzwiami pokoju, w którym nikogo nie ma...
Bo przecież nas tu nie ma! I oni po prostu muszą w to uwierzyć!
- Otwieram - powiedziała Zuzia, opuszczając ręce i schodząc z łóżka. - Jakoś im to
wyjaśnimy, przeprosimy i w ogóle...
- Ale po co? - nie rozumiałam.
- Bo jak tego nie zrobimy, to pójdą na skargę do recepcji, recepcjonistka powie
szefowi, a szef zadzwoni do rodziców Julki, w końcu jest ich znajomym. I jutro będziemy z
powrotem w domu. Nawet nie zobaczymy basenu i kręgielni.
Zuzia miała rację, oczywiście. Trzeba było przeprosić, wyjaśnić, obiecać poprawę. Nie
miałam tylko pojęcia, jak to zrobić.
Nie zdążyłam się jednak zastanowić. Żadna z nas nie zdążyła. Zuzka podciągnęła
opadający szlafrok, za duży na nią chyba o pięć numerów, i zdecydowanym ruchem
otworzyła drzwi.
- Dzień dobry - na korytarzu stał mężczyzna w garniturze. To chyba jednak nie był
zwyczajny garnitur... Marynarka była jakaś dziwna, nigdy takiej nie widziałam. Ci ludzie
mieszkający pod nami musieli być strasznie ekscentryczni!
- Dzień dobry - odpowiedziałyśmy mu grzecznie zgodnym chórem.
- Pan dyrektor serdecznie przeprasza, że przywita panie osobiście dopiero jutro, i
przekazuje mały poczęstunek powitalny. Jeśli miałyby panie jakieś życzenia, proszę dzwonić
do recepcji. Wszystko oczywiście na koszt firmy. Pan dyrektor prosi serdecznie, żeby się
panie nie krępowały i korzystały z wszystkich atrakcji. Wszystkie restauracje stoją dla pań
otworem. Ufam, że zechcą panie niebawem zejść na kolację. Może z przewodnikiem
chciałyby panie obejrzeć hotel? Jeśli tak, to zapraszam serdecznie, jestem do pań dyspozycji.
- Dziękujemy serdecznie - wyjątkowo tym razem to Julka pierwsza odzyskała zimną
krew i dostroiła się do „serdecznego” tonu rozmowy.
- A więc mają panie ochotę przejść się ze mną i zobaczyć, co mamy do zaoferowania?
- mężczyzna stał wciąż lekko pochylony, jakby chciał nam pokazać, że naprawdę jest gotów
spełnić wszystkie nasze życzenia.
- Oczywiście - roześmiała się Zuzia. - Chodźmy! Niech nam pan pokaże, gdzie jest
basen!
- Z największą przyjemnością - mężczyzna otworzył nam szeroko drzwi, kłaniając się
nisko.
A ja dopiero na schodach zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, nie
wzięłyśmy z sobą klucza. Zatrzasnęłyśmy pokój, odcinając sobie drogę powrotu! To było
okropne! Ale nie tak straszne, jak druga rzecz, która przyszła mi do głowy, kiedy postawiłam
stopę na pierwszym z szerokich, wyłożonych aksamitnym dywanem schodów: moja stopa
była bosa. Wszystkie byłyśmy bose! I miałyśmy na sobie tylko białe, o wiele za duże
szlafroki!
ROZDZIAŁ 7
WYJŚCIE... CZYLI WYJŚCIE
Naprawdę myślałaś, że mogłabym nie wziąć klucza? - Zuzia postukała się kciukiem w
czoło, kiedy już wróciłyśmy do pokoju. - Ja przecież NIGDY nie zapominam o takich
rzeczach!
- W tym hotelu można zapomnieć nie tylko o kluczach, ale o wielu znacznie
ważniejszych sprawach - westchnęłam rozmarzona, rzucając się na łóżko. - Tu jest cudownie.
Chyba wrócę do domu cała w siniakach.
- W siniakach? Takich sinych? - Emma chyba nie zrozumiała, o co mi chodzi.
- W siniakach - przytaknęłam. - Bo będę musiała się cały czas mocno szczypać, żeby
się upewnić, że to mi się nie śni. Że jestem naprawdę w takim bajecznym miejscu.
- Szczypać? - moje wyjaśnienie chyba niewiele jej pomogło. Emma wciąż nie znała
wielu idiomów. A to chyba był idiom? Tak mi się przynajmniej wydawało...
- To jest taki idiom - Julka zajęła się wyjaśnianiem związku między szczypaniem się
w rękę a pewnością, że to, co widzę, to jawa, a nie sen.
- Musimy się ładnie ubrać na tę kolację - powiedziała Zuzia, przyprawiając nas o
dreszcz przerażenia.
- Ależ ze mnie idiotka - syknęłam, zrywając się z mięciutkiego łóżka i zaglądając do
mojego plecaka, opartego o ścianę. Na wierzchu leżał piesek Feliks, spoglądający na mnie,
jak zwykle, czarnym okiem spod naderwanego ucha. A pod nim... zielony sweter... czarny
sweter... czarne dżinsy... Świetny wybór! Idealne ciuchy na kolację w najbardziej eleganckim
hotelu świata.
- Widziałyście, jak byli ubrani ludzie w restauracji? - Zuzia zrozumiała to samo co ja i
była tak samo załamana. - Pewna kobieta miała suknię do ziemi! Wszyscy faceci w
krawatach! A my co, pójdziemy w porozciąganych swetrach? Kurczę, wybrałyśmy się jak do
schroniska młodzieżowego, jak na wycieczkę klasową!
- Nie myślaliśmy, że tu będzie tak... tak... no, że będzie aż tak - Emma też była
przerażona. - Julka, dlaczego ty nic nie mówiłeś, żeby się ubrać?
- Dlaczego nie powiedziałaś nam, że powinnyśmy wyglądać jak damy!? - dołączyłam
do Emmy w tym zdenerwowaniu. Gdyby Julka nas uprzedziła, jakie rzeczy powinnyśmy
zabrać, wszystko byłoby inaczej. Wprawdzie i tak nie mam takich rzeczy, które mogłabym
założyć, żeby wyglądać jak ci ludzie w restauracji, ale mogłabym się chociaż postarać, może
namówiłabym mamę, żeby coś mi kupiła... albo babcię... Babcia czasami ma jakieś pieniądze
schowane na czarną godzinę... A to przecież była czarna godzina! Właśnie wybiła! Najpierw
przeszłyśmy się po całym hotelu boso, w białych szlafrokach, jak kretynki, a teraz pójdziemy
w dżinsach i swetrach do eleganckiej restauracji. Czy mogło nas spotkać większe
upokorzenie?
- Julka, co ty masz w plecaku? - głos Zuzki brzmiał bardzo, bardzo podejrzliwie. - Ty
przecież wiedziałaś, jak tu będzie... Nie mów, że nie zabrałaś eleganckich ciuchów, i tak ci
nie uwierzę!
- Jasne, że nie zabrałam - roześmiała się Julka, siadając w szlafroku na podłodze, na
tej mięciutkiej, zielonej wykładzinie, i wyciągając z plecaka jedną parę dżinsów, potem
drugą...
- Nie wiedziałaś, że to TAKI hotel? - nie rozumiałam. - Nie wiedziałaś, że zrobimy z
siebie idiotki?
- Wiedziałam dokładnie, jaki to hotel, rodzice byli tu kilka razy - Julka wydawała się
naprawdę rozbawiona naszymi problemami. - Ale wiecie, to jest hotel w górach... I chodzenie
w wieczorowych sukniach świadczy tu po prostu o zaściankowości i nowobogackości. Jest w
ogóle takie słowo: „nowobogackość”? Chyba nie, chyba raczej „nowobogactwo”... Ale brzmi
gorzej... Nieważne, sprawdzę potem w słowniku w komputerze. Najważniejsze, że ludzie
naprawdę wyrobieni przyjeżdżają w góry ubrani na luzie. Modne swetry, dżinsy dobrej
jakości, to się powinno tutaj nosić. Elegancki luz na poziomie, a nie jakieś pokazy mody!
Więc to te panie w sukniach balowych mają problem, a nie my.
- My nie mamy modnych swetrów i dżinsów dobrej jakości - jęknęła Zuzia. - Mamy
zwyczajne, powycierane spodnie. I stare swetry. Jeden odziedziczyłam po mamie, drugi po
Agacie, a trzeci, w małe myszki, dostałam od...
- Niech zgadnę! Od dziadków? - roześmiałam się, mimo że nie było mi wcale do
śmiechu. Moje ciuchy też nie przypominały w niczym „eleganckiego luzu na poziomie”. Ani
trochę...
- Już nic nie zmienimy - powiedziała Emma bardzo poprawnie i bardzo smutno. - Nie
kupimy teraz nowej ubrani.
- Masz rację - uśmiechnęła się Zuzia. - Mamy trzy wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze to
iść spać bez jedzenia. Chyba nam się niezbyt podoba?
- Wykluczone, obiecałyśmy twojej mamie, że będziemy cię pilnować i zmuszać do
jedzenia - powiedziałam. - I zamierzamy dotrzymać słowa.
- Nie musicie mnie pilnować, jestem strasznie głodna, naprawdę - Zuzia nareszcie
wstała i zaczęła wyjmować z plecaka ubrania. - A więc wyjście pierwsze odpada. Wyjście
drugie to wyjście.
Wyjście to wyjście? Chyba nie zrozumiałam zbyt dobrze, o co jej chodziło. Na
szczęście Emma przeżywała akurat chwilę geniuszu.
- Wyjście z hoteli na obiad? Nie tu w restauracja tylko gdzieś poza hotelą?
- No właśnie - pokiwała głową Zuzka. - Pizzeria albo coś... Tylko nie wiem, czy tu jest
jakieś centrum... Podobno ten hotel zapewnia swoim gościom idealną ciszę i spokój z dala od
cywilizacji.
- Siedem kilometrów do najbliższej wioski - podpowiedziała ponuro Julka, podnosząc
z szafki, na której stał telefon, ulotkę. Pewnie prospekt z informacjami o naszej hoteli... o
naszym hotelu! Gramatyka Emmy bywała zaraźliwa!
- A więc wyjście drugie, czyli wyjście, też odpada - powiedziałam. - A jakie jest
trzecie?
- Iść na dół i się nie przejmować. Nosić nasze stare swetry tak, jakby były ostatnim
krzykiem mody. Jeść pyszności w tej różowej restauracji w stylu włoskim albo w tamtej
francuskiej, przy zejściu na basen. Albo... była jeszcze trzecia, ten facet nam pokazywał... Co
to było? Kuchnia europejska? A meksykańska? Przysięgłabym, że mówił coś o pikantnych
meksykańskich daniach... Ale chyba nie słuchałam go dostatecznie uważnie.
- Czwarte wyjście! - uświadomiłam sobie nagle i poderwałam się z łóżka. - Ten facet,
który nas oprowadzał po hotelu... On przecież przyszedł tu z poczęstunkiem! Ten wózeczek...
Podbiegłam do drzwi, obok których stał śliczny srebrny wózeczek przykryty jeszcze
śliczniejszą i jeszcze bardziej srebrzystą kopułką. Podniosłam kopułkę, a pod nią...
- Super! - jęknęły moje przyjaciółki.
- Super! - jęknęłam też, nie dowierzając własnym oczom.
Pod kopułką był tort. Chyba czekoladowy. A na nim biały napis „Witamy w naszym
hotelu. Dobrej zabawy!”. Obok leżały owoce, które widziałam pierwszy raz w życiu. Na
półmisku siedziały wśród truskawek czekoladowe łabędzie.
- Truskawki? O tej porze roku? - Zuzia była jak zwykle praktyczna do bólu. - Z tego
co wiem, truskawki rzadko owocują pod śniegiem...
- Pewnie hiszpańskie, szklarniowe, kompletnie bez smaku - wzruszyła ramionami
Julka i podniosła za skrzydło najmniejszego łabędzia.
- No to nie musimy już nigdzie iść, zjemy to wszystko i w zupełności nam wystarczy -
uśmiechnęłam się uspokojona.
Kciuk Zuzi znowu pukał w jej czoło.
- Nie jadłyśmy nic od rana - powiedziała nasza nieoceniona druhna zastępowa. -
Chcesz zamiast obiadu i kolacji zjeść tort? Gdy na dole ludzie rozkoszują się homarami,
ostrygami, ośmiornicami...
- Chcesz jeść ośmiornice?! - z dwojga złego tort i truskawki bez smaku wydawały mi
się znacznie atrakcyjniejsze.
- Nie chcę, tak sobie powiedziałam - Zuzia wyjęła z plecaka sweter w myszki i zaczęła
zdejmować szlafrok. - Chodzi o to, że na dole jest mnóstwo żarcia. Pysznego żarcia.
Byłybyśmy idiotkami, gdybyśmy z tego nie skorzystały. A że będziemy dziwnie wyglądać w
naszych ciuchach? Co z tego? Chodząc boso i w szlafrokach, na pewno wyglądałyśmy dużo
dziwniej!
- W takich hotelach wszyscy chodzą w szlafrokach, w końcu to hotel spa -
powiedziała Julka, zatykając nas tym słowem zupełnie. A potem spojrzała na Zuzię i
szepnęła, przerażona: - Ależ ty jesteś chuda!
Faktycznie, była chuda. Niesamowicie chuda. Nie tylko chudsza niż ta Zuzia, którą
pamiętałyśmy z września i października, ale też chudsza niż my wszystkie... Obojczyki
sterczały, podobnie żebra - można je było policzyć. Byłam zdruzgotana. Nie zauważyłam
tego, kiedy rozbierałyśmy się przed WF - em, nie zauważyłam nawet dzisiaj, kiedy
wchodziłyśmy do wanny. Dopiero teraz, gdy stała tak spokojnie... Ona chyba naprawdę w
pewnym momencie po prostu przestała jeść. W dodatku biegała na aerobik i siłownię,
ćwiczyła w domu... Nie mieściło mi się w głowie, że zrobiła coś takiego, by zostać modelką.
Każdy, ale nie Zuzka!
- Będziecie się tak gapić, czy pójdziemy w końcu na kolację? - obiekt naszego
zainteresowania był wyraźnie zdenerwowany. - Przedstawienie skończone, zamykamy
teatrzyk - naciągnęła sweter przez głowę, zakrywając wystające obojczyki i płaski jak deska
brzuch. - No, ubierajcie się, bo nam zamkną restaurację!
- Którą? - tym razem to ja myślałam trzeźwo jak... jak Zuzia. - Wybrałyśmy już, do
której restauracji idziemy na naszą pierwszą hotelową kolację?
- Zdecydujemy na doła... na dole - uśmiechnęła się Emma.
- Będziemy improwizować - zgodziła się Julka.
A potem wszystkie szybko przeczesałyśmy włosy i wyszłyśmy z pokoju.
ROZDZIAŁ 8
JAK ROZMASOWAĆ FASOLĘ?
Dziś mamy dzień kuchni międzynarodowej. Ośmielam się rekomendować szanownym
paniom carpaccio, musakę lub rogan Josh... a z kuchni południowoamerykańskiej, quesadille
z fasolą i świeżutkim guacamole oraz chili eon carne, dziś wyjątkowo aromatyczne.
- Dla mnie coś bez mięsa - Julka przerwała kelnerowi starającemu się ze wszech sił.
Miałam nadzieję, że nasza przyjaciółka, obyta z luksusowymi hotelami, powie coś
mądrzejszego. Da nam jakąś wskazówkę, podpowie, jak poruszać się w tym gąszczu
dziwacznych nazw. A ona po prostu chciała „cos bez mięsa”!
- W takim razie sugerowałbym quesadille lub pyszny suflet rokforowy z sosem z
gorgonzoli...
- Poproszę quesa... quesalidię - zdecydowała Julka.
- Quesadille, oczywiście - kelner zgiął się w głębokim ukłonie. - Znakomity wybór. A
dla pań?
- Dla mnie może te karpaty - powiedziałam. To była jedyna nazwa, którą
zapamiętałam. Trochę się bałam, że karpaty okażą się ciastem... Ciocia Iza piecze pyszne
ciasto z kremem, które ma podobną nazwę. Chyba karpatka?
- Karpaty? - kelner wyglądał, jakby miał się Zakrztusił - Pani sugeruje, że mówiłem
coś o Karpatach?
- Na samym początku, wymienił je pan jako pierwsze danie - podpowiedziała Zuzia.
- Pierwsze... ach, carpaccio, oczywiście! Ależ ze mnie dureń! - kelner chyba uznał to,
co powiedziałam, za świetny dowcip, bo wyglądał, jakby trochę się dusił. Był cały
czerwony...
- Dla mnie to samo - natychmiast zdecydowała Zuzia.
- I dla mnie - zgodziła się Emma.
Chyba żadna nie chciała ryzykować wymawiania kolejnej nazwy z listy wymienionej
przez kelnera. Nie sposób było je zapamiętać!
Szybko okazało się, że nie do zapamiętania były tylko nazwy, bo resztę, czyli same
potrawy, na pewno zapamiętamy do końca życia. I to, niestety, wcale nie jako najpyszniejsze
dania świata.
- Co to jest? - zapytała zduszonym szeptem Zuzia, kiedy kelner postawił na stole trzy
wielkie talerze pełne czegoś, co wyglądało zupełnie jak...
- Surowe mięso! - zakryłam dłonią usta, po części dlatego, że nie chciałam, żeby
usłyszano mnie przy sąsiednich stolikach, a trochę... nawet bardziej niż trochę z tego powodu,
że nie chciałam zwymiotować na śliczny czerwony obrus. A właśnie w tej chwili strasznie się
na to zanosiło.
- To obrzydliwe - Emma z kolei zakryła oczy, chyba też usiłując jakimś sposobem
powstrzymać mdłości.
- Nie jedzcie tego, podzielę się z wami moimi naleśnikami, to naprawdę duża porcja -
Julka najwyraźniej miała więcej szczęścia. To coś bez mięsa, o dziwnej nazwie, faktycznie
wyglądało jak zwyczajne naleśniki z gęstym, zielonym sosem. Ciekawe, swoją drogą, z czego
zrobiono sos? A może lepiej tego nie wiedzieć? Ale chyba nie mógł być z żadnej egzotycznej
ryby ani ośmiornicy, w końcu to też jest mięso, a ona wyraźnie powiedziała, że mięsa nie
chce... Więc najwyżej z egzotycznej rośliny. Ale z jakiej? Z kaktusa? Kolor miała ta papka
mocno kaktusowy...
- Co to jest?! - Julka nagle zrobiła się bardziej czerwona niż kelner, kiedy zamawiałam
Karpaty, i z trudem łapała oddech.
- Ten sos od razu wydawał mi się podejrzany - powiedziałam, podając jej szklankę
wody mineralnej i mając nieprzyjemne wrażenie, że cała restauracja wpatruje się łapczywie w
nasz stolik.
- To nie sos... - Julka powoli dochodziła do siebie po wypiciu duszkiem całej wody. -
To to coś w środku... Co to jest?
Rozgrzebała widelcem zawartość naleśnika.
- Fasola - orzekłyśmy stanowczo. - Czerwona fasola. Chyba z jakimiś przyprawami...
- Nie da się tego zjeść - powiedziała Zuzia, próbując odrobinkę, na samym końcu
łyżeczki, i od razu różowiejąc na twarzy. - A więc znowu jesteśmy bez obiadu... Cztery porcje
do wyrzucenia. Chodźmy stąd.
- Ale im będzie smutni... - westchnęła Emma.
- Będą smutni, masz rację - natychmiast zrozumiałam, co ma na myśli. - Zostawimy
cztery nieruszone porcje... to znaczy, trzy nieruszone i jedną trochę rozgrzebaną... Zobaczą,
że nic nie zjadłyśmy, domyśla się, że nam nie smakowało, powiedzą szefowi kuchni, on temu
dyrektorowi... Wszyscy będą się denerwować... To może się odbić na kontaktach państwa
Ździebełków z właścicielem hotelu. A przecież miałyśmy zrobić wszystko, żeby były jak
najlepsze!
- To co, próbujemy to jeść? - Zuzia patrzyła z obrzydzeniem na cienkie płatki
czerwonego, surowego mięsa, ułożone na fioletowym talerzu, wśród liści sałaty. - Ja chyba
nie dam rady...
- Ja też nie - pokręciłam głową, czując, że znowu zaczynam mieć mdłości.
- Ja też nie - Emma zamknęła oczy i dodatkowo zakryła je dłonią, jakby chciała mieć
pewność, że nie zobaczy ani kawałka tego mięsa.
- Ja odmawiam kontaktu z tymi naleśnikami - Julka zdecydowanym ruchem odsunęła
od siebie talerz. - One mają chyba farsz z pieprzu z niewielkim dodatkiem fasoli. Nie dam
rady.
- No to co zrobimy? - chciało mi się płakać. Przecież nie mogłyśmy zrobić przykrości
dyrektorowi hotelu i rodzicom Julki! To mogło im zburzyć karierę! Musiało być jakieś inne
wyjście! A swoją drogą, kto by pomyślał, że jeszcze pół godziny temu naszym największym
problemem było to, czy wypada zejść na kolację w swetrach!
- Może jakoś to... jakoś tak no... rozmasujemy? - zaproponowała Emma.
A ja, w błysku jasnowidzenia, zrozumiałam, o co jej chodzi.
- Rozpaćkamy, rozprowadzimy po talerzu, sprawimy, że będzie wyglądało, jakbyśmy
trochę zjadły. Że będzie wyglądało na...
- Na danie używane - dokończyła rozpromieniona Zuzia. - Świetny pomysł, naprawdę.
No to już, szybko, do roboty. Ta, która sprawi, że jej porcja będzie sprawiać wrażenie
najbardziej rozmasowanej... to jest nadjedzonej, dostanie na górze dodatkową porcję tortu!
Wspomnienie słodyczy, które czekały na nas w pokoju, sprawiło, że zrobiło mi się
jeszcze bardziej niedobrze. Byłam przeraźliwie głodna, nie jadłam nic od rana... a to, co
jadłam rano, to była malutka kanapka i wielki batonik pochłonięte w autokarze. Trochę mało.
Chciałam zjeść jakiś normalny obiad czy raczej kolację. Jakieś pierogi albo pizzę... A zamiast
tego musiałam grzebać widelcem w surowym mięsie i rozrywać je na kawałki.
- To wygląda, jakby tego jedzenia na naszych talerzach było coraz więcej, a nie coraz
mniej - westchnęła Julka chyba po dziesięciu minutach wytężonej pracy.
Miała rację, niestety. Cienkie płatki mięsa, rozpaćkane na milion kawałków, rozrosły
się do monstrualnych rozmiarów. Dosłownie wysypywały się z talerza. Naleśniki Julki
przejawiały podobne właściwości. Co za koszmar! Dlaczego to jedzenie nie chce się jakoś
ścisnąć i zniknąć, chociaż troszkę?!
- Może przykryjemy je serwetkami i nikt nie zauważy? - nadzieja w głosie Zuzi nie
była zbyt duża.
Spróbowałyśmy, mimo wszystko. W końcu i tak nie miałyśmy innego pomysłu.
- Teraz to wyglądają jak... jak góry - powiedziała Emma z rezygnacją. - Chyba
niedobrze.
- Bardzo niedobrze - pokiwałam głową. Serwetki sprawiły, że porcje były jeszcze
większe niż poprzednio. I zrobiły się jakieś podejrzane.
- Żaden kelner nie oprze się pokusie, żeby tam nie zajrzeć i nie zobaczyć, co
ukryłyśmy pod serwetkami - Julka powiedziała dokładnie to, co myślałam.
- Słuchajcie... - Zuzia miała chyba jeszcze jakiś pomysł. - Pamiętacie, co się robiło w
przedszkolu? Nie wiem, czy u was, ale u mnie, gdy było jakieś okropne jedzenie, chowaliśmy
je do kieszeni i wyrzucaliśmy potem w łazience. Okropne to było, kieszenie były całe upać-
kane... Ale chyba nie mamy innego wyjścia. Upierzemy jakoś spodnie w pokoju. Świeże
plamy dobrze się spierają... Co wy na to?
Myśl o wepchnięciu sobie do kieszeni moich przyciasnych dżinsów ogromnej ilości
surowego mięsa wcale mnie nie zachwycała, ale chyba faktycznie był to jedyny pomysł, jaki
mogłyśmy zrealizować. Zwłaszcza że właśnie podszedł do nas kelner i spytał, kłaniając się
nisko i spoglądając podejrzliwie na nasze talerze:
- Czy smakują paniom nasze specjały? Może podać coś jeszcze? Jeśli mógłbym
zasugerować...
- Dziękujemy, pyszne, na razie nie potrzebujemy niczego więcej - Julka przywołała na
twarz swój prześliczny, niewinny, bardzo uduchowiony uśmiech.
Kelner odszedł, patrząc na nas przez ramię. Poczekałyśmy, aż wejdzie na zaplecze, po
czym przystąpiłyśmy do akcji pod tytułem „Znikające mięso”. Starałam się nie myśleć o tym,
jak będą wyglądały moje spodnie... i tak było mi dostatecznie niedobrze.
- Myślicie, że możemy iść do jeszcze jednej restauracji? - Zuzia wyszła z łazienki jako
pierwsza. Obciągnęła sweter w myszki, by zakryć plamy przy kieszeniach dżinsów, i
rozglądała się bezradnie po holu. - Jestem coraz bardziej głodna... ale pewnie każą nam
zapłacić.
- Zwrot „wszystko w cenie” oznacza, że możemy robić, co zechcemy - powiedziała
Julka. - Jeść choćby siedem kolacji i osiem śniadań dziennie, jeśli mamy ochotę. Tylko jak tu
wybrać coś normalnego? Te wszystkie nazwy...
- Myślałam, że ty się na tym nieco znasz - westchnęłam, starając się, żeby w moim
głosie nie było słychać wyrzutu.
- Zawsze jadłam to, co zamówili rodzice, pilnując tylko, żeby było bez mięsa - Julka
czuła się chyba winna nawet bez moich wyrzutów. - Ale wiecie co... mam pomysł. .. chyba
mam, tylko muszę to sprawdzić... wracamy do pokoju!
- A kolacja? - Emma wyraźnie nie zamierzała rezygnować z posiłku. - Ja muszę coś
zdajać... zjadać... nawet chleba bez masła, ale muszę.
- Zjesz - obiecała jej Julka. - Wszystkie zjemy. I tym razem nie będzie to surowe
mięcho ani fasola wymieszana z pieprzem w stosunku jeden do jednego. Ale musimy wrócić
do pokoju!
Wrócić po to, żeby coś zjeść? Wejść na drugie piętro, choć restauracje są na parterze?
Chyba jej nie rozumiałam. .. Ale nie o zrozumienie tu chodziło, lecz o to, byśmy mogły
wypełnić żołądki czymś lepszym niż to okropne carpaccio.
ROZDZIAŁ 9
SKORO TO NIE WIERSZ...
Genialna! Jesteś genialna! - Zuzia uśmiechnęła się do Julki promiennie znad
ogromnego talerza makaronu z sosem pomidorowym.
- W takich hotelach przecież zawsze można zamawiać jedzenie do pokoju, nie wiem,
jak mogłam od razu na to nie wpaść! A żeby zamówić, trzeba mieć menu, wystarczyło
otworzyć szufladę szafki nocnej... A tam menu wszystkich restauracji! Z dokładnym opisem
każdej potrawy! Trzeba po prostu czytać menu, zamiast wysłuchiwać rekomendacji kelnera! -
nasza poetka wyrzucała z siebie potoki stów, siedząc elegancko po drugiej stronie niedużego
stolika i wyglądając jak prawdziwa dama.
Tak naprawdę wszystkie wyglądałyśmy teraz jak damy. Stoliczek w okamgnieniu
rozłożyło dwóch kelnerów i przykryło pięknym grubym obrusem... a potem znalazły się na
nim porcelanowe talerze, kryształowe kieliszki, mnóstwo sztućców i serwetek... A na małym
wózeczku, tuż obok krzesła Zuzki, stały napoje, sałatki, oliwki... Chyba oliwki? Zielone,
podane w miseczce? Chyba jednak nie, oliwki przecież kiedyś jadłam i były dużo większe...
- Szanowne panie, życzę wam udanego posiłku - powiedziała Zuzia, robiąc minę
królowej angielskiej. Jeżeli królowa w ogóle potrafi robić takie fajne miny...
- My pani też, hrabino - roześmiała się Julka, rozkładając serwetkę i kładąc ją na
kolanach.
No jasne, tak właśnie robią kulturalni ludzie w restauracji! My co prawda nie byłyśmy
w restauracji... W restauracji zresztą wcale nie zachowałyśmy się jak kulturalni ludzie... Ale
teraz mogłyśmy to choć trochę nadrobić.
- Szanowne panie, to wino jest doprawdy wyborne - wczułam się w konwencję,
wznosząc toast pięknym kieliszkiem wypełnionym coca - colą.
- Tak, ten bukiet, absolutnie niezrównany - powiedziała Julka rozmarzona.
- Bukiet? - Emma uniosła brwi.
Tym razem to nie była kwestia języka. Ja i Zuzka też nie rozumiałyśmy, o co chodzi
Julce. Jaki bukiet? Kwiatki, którymi udekorowano wózeczek z napojami i sałatkami? To
nawet nie był bukiecik, ledwie kilka kwiatuszków...
- Bukiet wina, wiecie... - Julka nie wyglądała zbyt pewnie. - Tak się mówi... Sama nie
wiem, chyba chodzi o zapach, aromat, coś takiego... Tak ludzie mówią... dorośli ludzie...
- A więc niezrównany bukiet! - napełniłam kieliszek kolejną porcją coli. - Wznieśmy
toast za nasz uroczy wypoczynek!
- Zaczynasz mówić jak Julka, chyba wino uderzyło ci do głowy - roześmiała się Zuzia.
A ja przez chwilę miałam absurdalne wrażenie, że cola w kieliszku faktycznie pachnie
ciemnym, mocnym czerwonym winem. I że kręci mi się od niej w głowie. Tej nocy wszystko
było możliwe...
- Wyborowy hamburger! - Emma też chyba chciała wpasować się w elegancki klimat
naszej rozmowy. Ale trochę jej nie wyszło.
- Wyborny hamburger - poprawiłam ją szybko. - Wyborowa to jest wódka, a
hamburger pyszny, czyli wyborny.
- Wyborny więc - zgodziła się Emma, połykając kolejny kęs. - Ależ byłam głodna!
- Moje drogie panie, czy nie uważacie, że spaghetti to bardzo niewygodny makaron? -
roześmiała się Zuzka, rezygnując nagle z dobrych manier, odkładając sztućce i wciągając
kluski wargami prosto z talerza. - Kurczę, nigdy się nie nauczę tego nabierać na widelec! Nie
nadaję się nie tylko do eleganckiej restauracji, ale nawet do włoskiej knajpy, gdzie prości
ludzie jedzą makaron.
- Możesz zamówić następnym razem rurki albo świderki, albo kokardki... -
powiedziałam bez przekonania. - Choć chyba nie tutaj. W menu jest tylko spaghetti.
- Zwrócimy na to uwagę właścicielom hotelu - postanowiła Julka. - To koszmarne
niedopatrzenie, wielu ludzi nie potrafi jeść porządnie takich długich klusek... powinni mieć
jakiś wybór. Zapiszemy to na kartce i im powiemy. Powinni się o tym dowiedzieć, prawda?
- I jeszcze o tym, żeby kelnerzy podawali najpierw menu, a dopiero potem opowiadali
o tym, co polecają! - dodałam.
- I o poręczy przy schodach, jest jakaś taka... - Zuzia chyba miała jakiś problem, z
którym nie umiała sobie poradzić. - No wiecie, nie jest taka, jaka być powinna.
- Nie rozumiem - Julka podniosła głowę znad kartki i popatrzyła na nią uważnie. - Za
wysoka? Za niska? Wyślizgana i przez to niebezpieczna? Mów dokładnie!
Do czego to doszło: niekonkretna, uduchowiona, unosząca się dwa metry nad ziemią
dziewczyna z anielskimi skrzydłami schowanymi pod swetrem napomina w taki sposób
najbardziej konkretną i praktyczną osobę na świecie! Kazać być Zuzi bardziej konkretną to
trochę jak kazać wodzie być bardziej mokrą. Ale tym razem nasza druhna zastępowa chyba
faktycznie miała jakieś problemy z wyartykułowaniem, o co jej chodzi.
- Ta poręcz jest jakaś taka... no wiecie... pokręcona... i ma niepotrzebnie te kąty
proste... - Zuzka zrobiła się cała czerwona jak burak.
- O co ci chodzi? - wsparłam Julkę w nawoływaniu o jakiekolwiek konkrety. - Masz
chyba coś szczególnego na myśli...
- Mam na myśli to, że nie można po tej poręczy zjeżdżać w dół! - wydusiła z siebie w
końcu Zuzia. - A ja uwielbiam zjeżdżać po poręczy. Wy nie?
- Nigdy nie próbowałam - przyznałam, myśląc jednocześnie, że mogłoby to być
całkiem miłe.
- Chciałabyś to robić... zjeżdżać z poręczy w hotelu? W tym hotelu? - Emma patrzyła
na Zuzkę z niedowierzaniem. - Nie byłabyś, no wiesz, trochę głupia?
- Czy nie byłoby mi głupio? - roześmiała się Zuzia. - Nie. W takim hotelu byłoby
właśnie najfajniej. Na szerokich schodach. Zawsze marzyłam o czymś takim. W moim bloku
jest beznadziejna poręcz, że nie ma nawet mowy o zjeżdżaniu, u dziadków jeszcze gorzej...
Myślałam, że tu będę mogła jeździć całymi nocami. Gdy tylko wszyscy goście pójdą spać...
Wyobraziłam to sobie. I pomyślałam, że to nawet nieźle, że poręcz hotelowa jest
bezsensownie pogięta i ma okropne kąty proste dyskwalifikujące ją jako miejsce uciech.
Gdyby była taka, jak w marzeniach Zuzi, mogłybyśmy chyba bardzo szybko wyprowadzić się
z tego hotelu... I to wcale nie na własną prośbę...
- Chciałam jeszcze dzisiaj koniecznie iść na basen, ale chyba nie dam rady - Zuzia
leżała na łóżku i trzymała się za brzuch. - Dawno się tak nie najadłam. Strasznie dawno...
- Pewnie gdzieś w październiku - popatrzyłam na nią spod oka i przewróciłam się na
bok, żeby nie uciskać żołądka. - Ta dokładka tortu była zupełnie, ale to zupełnie
niepotrzebna...
- Może nam ominie? - jęknęła Emma. - Wiecie, za godzina albo dwie będziemy czuły
się lepsze i pójdziemy na basen...
- Będziemy czuły się lepiej? - sapnęłam. - Mam nadzieję, bo gorzej już się nie da.
Strasznie bym chciała iść na basen, chociaż na chwilę.
- Może zamówimy sobie herbatę do pokoju? - zaproponowała Julka. - Mocna herbata
przyspiesza trawienie, tak przynajmniej twierdzi moja mama.
- Twoja mama parzy herbatę z maczanymi w sosie waniliowym pancerzykami
chitynowymi jakichś okropnych żuków - przypomniałam jej. - A tu mogą nie mieć takiej w
menu. Ale możemy zadzwonić i zapytać, oczywiście.
- Nie nabijaj się ze mnie - poprosiła Julka, a mnie zrobiło się głupio. Stanowczo
powinnam się ugryźć w język, zamiast robić przykrość przyjaciółce!
- Sorry - przeczołgałam się przez całe łóżko i mocno ją przytuliłam. - Z herbatą to
świetny pomysł, zaraz zadzwonię i zamówię cztery kubki... to znaczy filiżanki.
- A nie możemy się napić tej, która jest w pokoju? - zapytała zdumiona Zuzka. -
Przecież mamy tu czajnik bezprzewodowy i chyba z dziesięć gatunków herbaty. I śliczne
filiżanki z cienkiej porcelany. Nie podobają wam się?
Jak mogłyśmy tego nie zauważyć?! Czajnik stał na szafce przy samych drzwiach,
filiżanki tuż obok... Kto wie, jakie jeszcze niespodzianki czekają na nas w hotelu? I czego
jeszcze nie zauważyłyśmy?
- Idziemy na basen? - Zuzia faktycznie po godzinie poczuła się znacznie lepiej. - O tej
porze chyba nie ma tam zbyt wielu ludzi?
- Chodźmy - wstałam, niepewna, czy to już właściwa pora. Mój brzuch wciąż jeszcze
był pełny. Ale pewnie niedługo zamkną basen... Nie jest chyba czynny całą noc?
- Chodźmy - zgodziła się Emma.
- Idźcie same, ja posiedzę trochę przy komputerze i niedługo do was przyjdę -
powiedziała Julka.
Przy komputerze?! Czy ona żartowała? Jechała taki kawał drogi, żeby teraz stukać w
klawiaturę, podczas gdy my będziemy się wygłupiać i chlapać wodą?
- Napisz szybko ten wiersz, poczekamy na ciebie - Zuzia wróciła na łóżko.
- Napisz - zgodziłam się i położyłam obok niej.
- Ale ja nie piszę wiersza... to znaczy, teraz nie chcę pisać wiersza... - Julka wyraźnie
się zarumieniła.
- To co zamierzasz pisać? - nie rozumiałam. - Coś większego?
- Powieść! - odgadła Emma. - Piszesz powieść, tak? Skoro nie wiersz...
- Nie... to znaczy... to mogłaby być powieść, w przyszłości, ale teraz to nie jest tak
naprawdę powieść... - Julka była już cała czerwona i mówiła coraz ciszej i ciszej, jak zwykle,
kiedy się wstydziła. - To taki bardziej, no... taki pamiętnik... wiecie...
- Piszesz blog? - zapytała Zuzka, nasz ulubiony, niezastąpiony sędzia śledczy. - No
jasne, masz blog! I nic nam nie powiedziałaś? Jak mogłaś?
- No, bo tam... tam jest dużo o was - głos Julki był już niemal niesłyszalny, a twarz
wyglądała jak wóz strażacki. Choć ta czerwień była ciemniejsza od strażackiej, raczej w
odcieniu purpury...
- I co, piszesz o nas same złe rzeczy? - zrobiło mi się przykro. - Udajesz naszą
przyjaciółkę, a tam, tak naprawdę, wyznajesz, że nas nie znosisz, naśmiewasz się z nas i w
ogóle... Tak?
- Co ty? - Julka odzyskała nagle zdolność głośnego mówienia. - Jak bym mogła pisać
o was złe rzeczy? Piszę same dobre, przecież jesteśmy przyjaciółkami, bratnimi duszami,
przecież nie mogłabym nic knuć przeciw wam, serce by mi pękło na samą myśl o czymś
takim. Jesteśmy przecież Sekretnym Siostrzanym Bractwem Zeta!
- I obiecałyśmy sobie, że nie będziemy miały przed sobą tajemnic - przypomniała jej
Zuzka bardzo surowym tonem. - A ty tę obietnicę złamałaś. Powiedz przynajmniej, dlaczego.
Skoro nie piszesz o nas nic złego...
- No, boja... no wiecie... - twarz Julki znowu robiła się buraczana. - Bo ja tam piszę o
Władziu. Dużo o Władziu. A mam wrażenie, że wy go nie lubicie. I że nie chciałybyście
czytać o moich marzeniach. Że wydawałyby się wam bardzo głupie. Jesteście kochane, że
pomagacie mi się z nim spotkać, zdobyłyście jego adres i w ogóle... Ale gdybyście
przeczytały moje wiersze, gdybyście się dowiedziały, o czym myślę, to mogłybyście...
- Mogłybyśmy pomyśleć, że ci odbiło? - dokończyła za nią Zuzia. - Kurczę, przecież
my to wiemy od dawna! Więc już włącz komputer i pokaż ten blog. Postaramy się nie śmiać z
wyznań miłości do Władzia Wątróbskiego.
- To może być trudne - wtrąciłam, znowu zapominając, że miałam w takich sytuacjach
gryźć się mocno w mój niewyparzony, długi jęzor.
- Masz rację - Zuzia na szczęście stanęła po mojej stronie. - Możemy nie wytrzymać...
Ale przynajmniej postaramy się nie śmiać bardzo głośno! Włączaj już ten notebook! Przecież
wiesz, że ci nie darujemy!
- Wiem - pokiwała głową Julka. Jej głos znowu stał się niemal niesłyszalny.
ROZDZIAŁ 10
ŻABA TO ŻMIJA
Oczywiście natychmiast zapomniałyśmy o basenie. Siedziałyśmy we trzy przy
komputerze i czytałyśmy blog Julki z wypiekami na twarzy. Autorka powiedziała po pięciu
minutach:
- Nie mogę na to patrzeć... na wasze reakcje... za bardzo się denerwuję.
Po czym wyszła do drugiego pokoju pisać wiersze. Nie zamknęła jednak drzwi, więc
nie mogłyśmy rozmawiać zbyt swobodnie. Mogłyśmy jedynie komentować to, co pisała o
szkole, o nas, o rodzicach i ich problemach... Nie wiedziałyśmy nawet, że z pralniami jest aż
tak źle, że Ździebełkowie co miesiąc musieli jedną zamykać... Przeczytałyśmy też nareszcie
całą smutną historię domniemanej adopcji, wiedziałyśmy już, dlaczego Julka przez kilka
okropnych dni myślała, że nie jest dzieckiem swoich rodziców, i co oznaczało zdjęcie
czarnookiej Ewuni w szufladzie pani Ździebełko... Oczywiście to wszystko było bardzo,
bardzo interesujące, w normalnej sytuacji mogłybyśmy gadać o tym do rana. W dodatku Julka
naprawdę świetnie pisała i cudownie się to czytało. Jak najlepszą powieść. Tak, w normalnej
sytuacji mogłybyśmy siedzieć i rozmawiać o tym wszystkim przez dziesięć godzin.
Teraz jednak sytuacja nie była normalna. I tak naprawdę liczyła się tylko jedna
sprawa: Władzio. No, a o tej sprawie właśnie nie mogłyśmy zamienić ani słowa. Bo Julka
przecież nadal nie wiedziała o jego żonie i dzieciach. A im więcej czytałyśmy o jej miłości, o
nadziejach i planach, tym bardziej nie mogłyśmy sobie wyobrazić, jak jej to powiemy.
Sytuacja z każdą chwilą robiła się coraz trudniejsza.
Trzeba jej powiedzieć! - napisała Zuzka na kartce leżącej obok komputera.
Ja i Emma pokiwałyśmy energicznie głowami.
Tylko jak? - napisałam ja. - Ona się załamie. Czytałyście przecież, że ona się zabije,
jeśli on ją odrzuci.
Może to tylko takie gadanie? - literki Zuzi były dziwnie nierówne.
- Co tak cicho siedzicie? Co tam wyczytałyście? - w drzwiach do pokoju stanęła Julka.
Nerwowo zmięłam kartkę i wrzuciłam pod stolik. A potem wkopałam ją jeszcze dalej,
pod samą ścianę, żeby przypadkiem Julce nie przyszło do głowy podnieść papierek. Kto wie,
może będzie chciała zadbać przed snem o porządek w naszym apartamencie?
- Przeczytałyście już wszystko? - autorka błoga patrzyła na nas bardzo podejrzliwie. -
Nagle umilkłyście. O co chodzi? O Władzia?
- Twoja miłość do niego zwaliła nas z nóg - Zuzia usiłowała obrócić wszystko w żart.
- Cóż można powiedzieć, gdy jest się świadkiem takiego pięknego uczucia? Po prostu nagle
zabrakło nam słów...
Julka chyba nie uwierzyła w to wyjaśnienie. Odepchnęła nas od komputera i zaczęła z
zapamiętaniem walić w klawiaturę.
- Co robisz? - zapytałam.
- No jak to co? Bloguję! Nic nie pisałam od wczoraj, a mój blog ma wiernych fanów...
Gdy za długo nic nie piszę, to się denerwują, przysyłają maile ponaglające... Taki blog to
jednak straszny obowiązek. Muszę więc napisać chociaż kilka słów o naszym wyjeździe, o
pierwszym dniu w hotelu. Żeby się o mnie nie martwili...
- Pisz, fani czekają - mruknęłam z przekąsem.
Z dwojga złego, wolałam jednak, żeby myślała o swoich fanach niż o Władziu.
Nie mam pojęcia, o której Julka skończyła pisanie. Na pewno nie trwało to kwadrans...
Ani dwa, ani trzy... Zrobiła sobie co prawda krótką przerwę, żeby posiedzieć z nami w jacuzzi
i powspominać przygody w restauracji. Ale po pięciu minutach wyszła, mówiąc:
- Generalnie to ja wolę prysznic... Jest taki orzeźwiający. A ja potrzebuję orzeźwienia,
żeby pisać dalej.
I ruszyła, owinięta szlafrokiem, do drugiej łazienki.
Nareszcie zostałyśmy same! Nareszcie mogłyśmy, zanurzone po szyje w bulgoczącej
wodzie, porozmawiać o Władziu!
- Kurczę, ona naprawdę go kocha - westchnęła Zuzia. - Świata poza nim nie widzi.
Ten blog... widziałyście same: w ostatnich dniach nie pisze już o niczym innym. Nawet nie
zanotowała afery w sklepie, awantury z moją mamą. Zupełnie jej to nie obeszło. A przecież
mogłyśmy przez to mieć szlaban i w ogóle nie wyjechać w góry.
- Coś tam jednak napisała na ten temat - zaprotestowałam. - Jeśli dobrze pamiętam,
całe długie zdanie: „Dziewczyny są kochane, zdobyły dla mnie adres i telefon Władzia”. A
potem cały akapit na temat tego, że już niedługo się z nim spotka i jak bardzo na to czeka, jak
strasznie się cieszy i jakie to będzie cudowne doświadczenie... Rety, jak my jej to powiemy?
- O co chodzi? - nie zauważyłyśmy nawet, kiedy Julka weszła z powrotem do łazienki.
- Brałaś już prysznic? Tak szybka? - zdziwiła się Emma.
- Nie doszłam do prysznica - Julka była blada jak ściana.
Dopiero po kilku sekundach zauważyłam, że trzyma w ręku kartkę, którą wkopałam
pod stół. Przeszedł mnie dreszcz. Nie mogłam sobie przypomnieć, co tam dokładnie
napisałyśmy. Pisałyśmy o Władziu Wątróbskim, to jasne... Ale co dokładnie??? Czego
dowiedziała się z tej kartki, a czego mogła się tylko domyślać?! Sytuacja wyglądała kiepsko...
Musiałyśmy powiedzieć jej prawdę teraz, zaraz, siedząc w wannie. Przynajmniej część
prawdy.
- O co chodzi? - powtórzyła Julka lodowatym tonem. - Co przede mną ukrywacie?
- A co tam przeczytałaś? - zapytała Zuzia, siląc się na wesołość.
- Że trzeba mi powiedzieć - głos Julki zaczął się zmieniać w świszczący szept. Była
naprawdę zdenerwowana! A to przecież dopiero początek... Za chwilę zacznie mieć
prawdziwe powody do zdenerwowania. I co wtedy?
- No, chciałyśmy ci powiedzieć, że my... - usiłowałam szybko wymyślić coś
prawdopodobnego. - Że wybieramy się jutro na spacer w góry i... i chciałyśmy, żebyś...
- To bez sensu - przerwała moje wysiłki Zuzka. - Przecież miałyśmy nigdy nie kłamać,
prawda? Powiemy ci prawdę. Tylko, kurczę, to nie będzie miła prawda.
- Chodzi o Władzia, tak? - Julka wspięła się na wyżyny dedukcji. - Tylko nie
zaprzeczajcie, przecież na tej kartce jest napisane wyraźnie: Ona się załamie. Czytałyście
przecież, że ona się zabije, jeśli on ją odrzuci. Żaba, to chyba twój charakter pisma?
Napisałaś, że Władzio mnie odrzuci. Skąd ci to przyszło do głowy? Wiesz coś więcej niż ja?
Powiedz!
- Wiem - przytaknęłam, spuszczając głowę.
A Julka nagle zaczęła płakać. I to jak! Nigdy nie widziałam jej aż tak zapłakanej! Cała
się trzęsła, szlochała, ręka zsunęła jej się z framugi drzwi, o którą się opierała, a ona nawet
tego nie zauważyła.
Nie byłam pewna, czy nie powinnyśmy wyjść z wanny i porozmawiać z nią w
normalniej szych warunkach. Siedząc na podłodze albo na łóżku, albo na krzesłach. O takich
rzeczach nie powinno się chyba rozmawiać w taki sposób: my we trzy w wielkiej,
bulgoczącej wannie, a Julka zapłakana, pięć kroków od nas, oparta o drzwi.
- Wskakuj do wanny - Zuzia znów pomyślała o tym samym co ja. Tylko zrobiła z tych
myśli zupełnie przeciwny użytek. - Te bąbelki podobno mają właściwości relaksujące, a nie
ma wątpliwości, że tobie bardzo się to przyda.
- Pewnie, że się przyda - chlipnęła Julka i zsunęła szlafrok z ramion, a potem usiadła
obok mnie. - No to mów, Żaba, o co ci chodziło z tym, że Władzio mnie odrzuci. Skąd ci to
przyszło do głowy?
- No, bo... - nie wiedziałam, jak to wyjaśnić. I w ogóle dlaczego niby to ja miałam jej
to wyjaśniać? Przecież wszystkie trzy wiedziałyśmy dokładnie, co się stało. Ja tylko
napisałam na kartce kilka stów!
- Czy jest tak, jak myślę? - zapytała Julka, patrząc mi w oczy jakimś takim okropnym,
lodowatym i jednocześnie świdrującym spojrzeniem.
Poczułam ulgę! A więc domyśliła się sama! Nie trzeba będzie już nic tłumaczyć!
- Jest tak, jak myślisz - powiedziałam, uśmiechając się szeroko.
A Julka na to... a Julka... Julka po prostu uderzyła mnie w twarz. Mokrą dłonią.
Bardzo mocno. A potem oczywiście wybiegła z tej wanny i, nie wycierając się, ociekając
wodą, rzuciła się w stronę pokoju.
- Julka! - wrzasnęła Zuzia do drzwi. - Julka, wracaj! Ty chyba...
- Ona się zdenerwowała - usiłowałam jakoś ją usprawiedliwić, mimo że po policzkach
ciekły mi łzy.
- Bez względu na okoliczności nie ma usprawiedliwienia dla takiego zachowania,
człowiek powinien zawsze umieć nad sobą panować - powiedziała Zuzka, po czym zamilkła.
I siedziałyśmy tak sobie w kompletnym milczeniu. Całkiem nas zatkało. Piekł mnie
policzek... i to nie tylko ten uderzony, ale i jakiś policzek w środku, w sercu. To brzmiało
głupio, wiem - ale naprawdę tak to było. Miałam policzek w samym środku i on piekł jak
szalony. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Julka to zrobiła. Przecież to Władzio miał żonę i
dzieci, a nie ja! Powinna uderzyć jego!
- Chyba coś nie tak... ona chyba źle rozumie, co się stało - powiedziała Emma
niepewnie.
- Jakaś paranoja, kompletnie nie pojmuję jej zachowania - Zuzia pokręciła mokrą
głową i zamyśliła się na chwilę. A potem powróciła do nas w swojej ulubionej roli:
dociekliwego sędziego śledczego. - Jak to było? Powtórzmy sobie dokładnie: Julka od
początku rozmawiała tylko z Żabą... Uznała, że ona wie więcej niż my dwie... Ciekawe
czemu? A, no tak, bo to Żaba napisała te słowa na kartce... Więc Julka zwracała się cały czas
do Żaby. A potem zapytała „Czy jest tak, jak myślę?”, a Żaba przytaknęła.
- I dostałam za to w twarz - przypomniałam jej i sobie. Chociaż sobie właściwie chyba
nie musiałam. Twarz wciąż piekła, nie pozwalając zapomnieć, co się stało...
- Ten policzek był bez sensu - zgodziła się Zuzia. - Przecież to nie twoja wina. Julka
nie powinna tak zareagować na wiadomość, że Władzio ma żonę. Nie było powodu, żeby
złościć się na ciebie. A skoro tak, to ona musiała pomyśleć coś innego...
- Tylko co? - zastanowiła się Emma.
A Zuzia wyskoczyła jak piłeczka z wanny, otuliła się szlafrokiem i pobiegła do Julki.
Usłyszałyśmy, jak krzyczy do niej:
- Co ty sobie pomyślałaś? Mów!
Mnie i Emmie nie pozostawało nic innego jak też pobiec do pokoju. I tak właśnie
zrobiłyśmy.
- Żaba, jak mogłaś mi go odbić? - łkała Julka, leżąc na podłodze. - Poszłaś do tego
sklepu jako moja przyjaciółka, jako emisariuszka miłości... A wyszłaś jako żmija...
- Co??? - zakręciło mi się w głowie od tej nagłej przemiany emisariuszki w żmiję.
Chwilę trwało, zanim dotarł do mnie sens jej słów. „Odbić go” - to był klucz do
wszystkiego!
- Ty myślisz, że ja i Władzio? Że ja z nim? - zaczęłam się śmiać, nie dowierzając
temu, co słyszałam. To był najbardziej absurdalny pomysł wszechczasów! - Myślisz. że
zaczęłam z nim rozmawiać, kiedy poszłyśmy we trzy do sklepu, i...
- I się w nim zakochałaś, a on w tobie... Zuzia i Emma postanowiły ci pomóc,
wymyśliłyście tę głupią historyjkę o tym, że Władzio wyjechał w góry. Myślałyście, że za-
pomnę, tak? Że nie będę chciała go odnaleźć? Że nie będę was męczyć o jego adres, który
podobno macie? Jak mogłabym zapomnieć o moim księciu?! Jak mogłyście sądzić, że moja
miłość jest taka mała i ugnie się przed byle przeszkodą?
- Stop, stop, stop! - Zuzia zaczęła machać rękami. - Już wiemy, co sobie pomyślałaś.
Już wiemy, dlaczego uderzyłaś Żabę. Tylko że naprawdę było zupełnie inaczej.
- Powiesz mi, że Władzia nie było w sklepie, kiedy tam poszłyście? - Julka wodziła
wzrokiem od Zuzi do Emmy i od Emmy do Zuzi, mnie starannie omijając. Przecież uważała
mnie za zdradliwą żmiję. I nawet jej się nie dziwiłam. Też nie chciałabym patrzeć w oczy
komuś, kto odbił mi chłopaka. Przecież miesiąc temu myślałam, że to Julka romansuje z
moim Tomkiem. Nie uderzyłam jej, ale było mi bardzo, bardzo przykro. Myślałam sobie o
niej najgorsze rzeczy. Więc właściwie doskonale ją rozumiałam. Tyle że, podobnie jak wtedy
z Tomkiem, to było kompletne nieporozumienie.
- Władzia nie było w sklepie - przytaknęła Emma.
- Nie było - pokiwała głową Zuzia.
Ja przezornie w ogóle się nie odezwałam.
- No to gdzie jest tajemnica? O czym nie chcecie mi powiedzieć? - nie rozumiała
Julka.
- Chcesz znać prawdę? - Zuzka usiadła na podłodze obok niej i zaczęła głaskać ją po
ramieniu. - To naprawdę nie jest miła prawda... Bardzo niemiła...
- Gorsza niż to, że Żaba odbiła mi Władzia?
- Gorsza - pokiwała głową Zuzia. Po czym zmieniła zdanie: - A właściwie nie. To, co
chcemy ci powiedzieć, jest okropne... Ale przynajmniej nie ma w tym winy Żaby ani żadnej z
nas. Zniknie twoja wiara w miłość, ale nie wiara w przyjaźń. Nasza przyjaźń pozostanie tak
samo mocna jak zawsze. Więc w pewnym sensie to, co mamy ci do powiedzenia, jest jednak
lepsze niż wersja z zakochaną, żmijowatą, obłudną Żabą. Nawet dużo lepsza.
- No to mów! - Julka była chyba pokrzepiona tym wyjaśnieniem. - To znaczy,
mówcie... Albo nie, jeszcze chwilę... Przepraszam, Kasia... Nie chciałam cię uderzyć, wiesz
przecież. Tak mi głupio... Przeraźliwie głupio. Zachowałam się niewybaczalnie, jak
infantylna paniusia. Serce mi krwawi na myśl o tym, że zwątpiłam w przyjaciółkę.
- Wszystko dobrze, Julka - położyłam jej rękę na ramieniu i poczułam, że mnie też
krwawi serce. Na myśl o tym, co ona zaraz usłyszy.
- No to mówcie! - ponaglała nas Julka.
- Więc... - Zuzia wzięła głęboki oddech. - Więc Władzio ma dwadzieścia siedem lat.
- Co??? - Julka wyglądała na załamaną. - Emeryt! Zakochałam się w emerycie!
- To nie jest jeszcze najgorsze - włączyłam się do rozmowy. - On ma nie tylko
dwadzieścia siedem lat, ale też żonę i dwóch małych synków.
Tym razem Julka nic nie powiedziała. Po prostu padła na podłogę i zaniosła się
płaczem.
ROZDZIAŁ 11
ADAŚ MNIE ROZUMIE
Ile czasu ona może tak płakać? - zastanawiałyśmy się, leżąc we trzy na wielkim łóżku.
Julka leżała na podłodze w pokoju obok. Siedziałyśmy przy niej chyba przez dwie
godziny. Głaskałyśmy po włosach i plecach, mówiłyśmy jak do dziecka... Ale nie działało.
- Zostawcie mnie samą - chlipnęła w końcu. - Proszę, zostawcie mnie samą.
- Jesteś pewna? - zapytałam. A ona pokiwała głową.
Nie miałyśmy więc wyjścia. Poszłyśmy do drugiego pokoju, ale zostawiłyśmy
uchylone drzwi. W końcu Julce mogło przyjść do głowy coś głupiego. Napisała w blogu, że
jeśli Władzio ją odrzuci, to odbierze sobie życie. Władzio jej nie odrzucił. Nie miał pojęcia o
jej istnieniu. To znaczy, widział ją ukrytą za kioskiem, udającą chorego niebiesko -
pomarańczowego wielbłąda... ale nie miał pojęcia, jaki to ma związek z jego osobą. Mógł coś
słyszeć od wujka o naszych wizytach w sklepie i o spadku... ale z Julką też się to
niespecjalnie łączyło. Władzio więc nie mógł się domyślić, że jest przedmiotem tak wielkich,
romantycznych uczuć. Na pewno jednak nie mógł ich też odwzajemnić. Bo on już miał inny
obiekt uczuć... A więc Julka mogła czuć się odrzucona. I chcieć się zabić. A naszym
zadaniem było oczywiście do tego nie dopuścić.
Leżałyśmy na wielkim łóżku i bez słowa wsłuchiwałyśmy się w jej łkanie. Godzinę,
półtorej... Nawet nie zauważyłam, kiedy usnęłyśmy. Nie przykryłyśmy się kołdrą, nie
zdjęłyśmy nawet z łóżka ślicznej, zielonej narzuty. Po prostu leżałyśmy na niej w szlafrokach.
A Julka...
- Co z Julką? - zdenerwowała się Zuzia, budząc się o dziewiątej i od razu biegnąc do
drugiego pokoju.
Julka spała jak zabita. No, może to nie było najtrafniejsze porównanie... Ale spała. Na
podłodze, w szlafroku, z rękami zaciśniętymi w pięści i twarzą opuchniętą od płaczu. Było mi
jej bardzo żal.
- Budzimy ją? - szepnęłam niepewnie.
Zuzia i Emma pokręciły głowami. Pewnie miały rację. Gdy się obudzi, znowu zacznie
płakać i będziemy musiały siedzieć i ją pocieszać... A tak przynajmniej zdążymy się umyć i
ubrać.
- Idę pod prysznic - powiedziałam jak najciszej i zamknęłam się w mniejszej łazience.
Prysznic... Brzmiało niewinnie. Brzmiało fajnie. Ale ten prysznic wcale nie
przypominał pryszniców, z których korzystałam do tej pory. To była jakaś kosmiczna kapsuła
z setką wypustek na ścianach i suficie. Najpierw nie wiedziałam, jak odkręcić wodę, potem,
gdy mi się to w końcu udało, woda zaczęła lecieć ze wszystkich stron... I to nie tylko lecieć,
ale jakoś dziwnie wirować, bić we mnie silnymi strumieniami. To chyba też był hydromasaż,
tyle że trochę inny niż w wannie. Prawdę mówiąc, znacznie silniejszy. Chwilami rzeczywiście
mnie bolało! A jednocześnie było całkiem przyjemne!
- Będę posiniaczona nie tylko od szczypania się w rękę, ale i od tych masaży wodnych
- powiedziałam, wychodząc z łazienki, zmęczona jak po długim biegu.
W tym momencie zauważyłam, że Julka już nie śpi. Siedziała na podłodze i płakała.
Tak samo jak wieczorem. A nawet bardziej. Jakby przez noc nazbierał jej się nowy zapas łez.
- Julka, musimy iść na śniadanie - westchnęłam, czując, że nasze ferie przestają być
zabawne.
I oczywiście wcale nie zdziwiła mnie odpowiedź:
- Ja nigdzie nie idę. Nie zamierzam w ogóle nic jeść. Chcę umrzeć.
Od tej pory nasze hotelowe dni i noce były dostosowane do Julki. Postanowiłyśmy nie
zostawiać jej samej ani na sekundę. Nawet kiedy szła do łazienki, któraś z nas stała pod
drzwiami i nasłuchiwała. Posiłki zamawiałyśmy do pokoju. Na basen chodziłyśmy po dwie,
żeby jedna zostawała zawsze z Julka. Na kręgielnię też. Na spacery nie chodziłyśmy wcale. Z
dyrektorem hotelu, który wciąż martwił się, czy dobrze się bawimy, rozmawiałyśmy na
korytarzu, żeby nie patrzył na Julkę. Na pewno natychmiast zadzwoniłby do jej rodziców! A
tak to tylko podejrzewał, że mamy w pokoju bałagan i wstydzimy się go wpuścić. Co zresztą
częściowo zgadzało się z prawdą. Naszym bałaganem była Julka.
Julka, która przez pierwsze dwa dni chodziła w szlafroku i stanowczo odmawiała
zjedzenia czegokolwiek. Zgadzała się najwyżej wypić herbatę albo szklankę soku. Jej
ulubionym miejscem stała się podłoga. Siedziała na niej godzinami, patrząc w ścianę.
Drugiego dnia wieczorem coś się zmieniło: Julka zaczęła walić w klawiaturę. Spędziła przy
komputerze chyba ze trzy godziny. I nie pozwoliła nam zobaczyć, co pisze. Przez następne
dni było tak samo: pisała na komputerze, potem w zeszycie z wierszami i znowu na
komputerze... Od świtu do nocy.
- Chyba jej to dobrze robi - szepnęła do mnie Zuzia. - Rzadziej płacze i jest zawzięta,
ale trochę mniej zrozpaczona.
Miała rację. Niepokoiło mnie tylko to, że nie wolno nam było przeczytać ani słowa z
tego, co pisała. Gdy tylko podchodziłyśmy do stolika, zatrzaskiwała notebook. Nawet nie
udawała, że robi to przypadkiem.
- To moje prywatne sprawy - mówiła.
A ja czułam przez skórę, że szykują się kolejne kłopoty. Chociaż nie bardzo
wiedziałam jeszcze, gdzie bije ich źródło.
Dowiedziałyśmy się tego dzień przed wyjazdem z hotelu.
- Mam fajnego kolegę - powiedziała Julka, a przez jej blada, zmęczoną twarz
przebiegło coś na kształt uśmiechu. - Ma na imię Adaś. Jest od początku fanem mojego błoga,
codziennie przysyła mi maile... No i opowiedziałam mu o tej całej sprawie z Władziem. A on
zachował się cudownie. Podniósł mnie na duchu jak nikt. Rozmawialiśmy całymi godzinami.
Rozmawiali? No tak, pewnie na jakimś czacie w Internecie, oczywiście...
- Nie mogłaś porozmawiać z nami? - Zuzi zrobiło się przykro. - Wolisz zwierzać się
komuś, kogo nigdy nawet nie widziałaś na oczy, niż najlepszym przyjaciółkom?
- Z nim jest łatwiej - spuściła wzrok Julka. - Wiecie, on mnie nie zna, gdy przestanę
pisać, nigdy mnie nie odnajdzie... Mogę mu powiedzieć wszystko. A wam bym nie umiała.
Byłoby mi głupio. Przecież zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.
- Po prostu się zakochałaś - Emma przytuliła ją do siebie. - To normalne.
Normalne? No cóż, może miałam inne spojrzenie na normalność. Dla mnie
zakochiwanie się w facecie, z którym nie zamieniło się ani słowa, nie było normalne. Ale
Julka widać tak musiała. Najpierw wielka miłość do Władzia ze spożywczego, teraz wielka
przyjaźń z Adasiem, którego nie znała... Może tak było jej łatwiej?
- Wiecie, Adaś przeżył coś podobnego i dzięki temu świetnie mnie rozumie - tak, to
coś na twarzy Julki, to na pewno był uśmiech! - On kocha się w dziewczynie, która o tym nie
wie. Teraz może już się nie kocha tak bardzo, ale przez pół roku był w niej strasznie
zakochany. Ale nigdy jej tego nie powiedział.
- Bo ona ma innego? - zainteresowałam się.
- Chyba nie - pokręciła głową Julka. - Raczej on nie jest w jej typie... Po prostu wie o
tym i już. Ona go ignoruje. Wyobrażam sobie, jak musi cierpieć. A mieszkają w jednym
bloku, widzą się codziennie...
No tak, to musiało być nawet gorsze niż miłość do Władzia. Zrobiło mi się żal Adasia
nieszczęśliwie zakochanego w sąsiadce. Bardzo żal.
- A może on wcale nie... wcale nie... - Emmie zabrakło stów, jak zwykle, kiedy chciała
powiedzieć bardzo dużo, szybko i mądrze. - Może on nie ma tej sąsiadki?
- Chodzi ci o to, że wymyślił ją, by pomóc Julce? - Zuzka odgadła natychmiast, co
miała na myśli Emma. - To możliwe... Bardzo możliwe. Julka, może on po prostu cię
podrywa?
Julka postukała się w czoło.
- Adaś pisze dla tej dziewczyny wiersze. Naprawdę niezłe wiersze. Nie wymyśliłby
ich na poczekaniu, żeby mnie pocieszyć. I wcale mnie nie podrywa. Jesteśmy przyjaciółmi,
obydwoje mamy zranione serca i oczekujemy po prostu odrobiny współczucia.
- U nas też znalazłabyś współczucie, gdybyś tylko dała nam szansę, gdybyś chciała z
nami porozmawiać - powiedziałam, a potem machnęłam ręką. To nieważne, czy pomagamy
jej my czy jakiś Adaś. Nie ma sensu być o niego zazdrosną. Najważniejsze, że Julka nareszcie
czuje się lepiej. Wyraźnie lepiej!
- A może... - Zuzia też to zauważyła i postanowiła zaryzykować. - A może pójdziemy
na basen? Wszystkie.
I na kręgle? I na jakąś porządną prawdziwą kolację w restauracji? W końcu to nasz
ostatni dzień. Cały tydzień przesiedziałyśmy w pokoju!
- A może na spacer? - podsunęłam. - W ogóle nie wychodziłyśmy z tego hotelu,
widziałyśmy góry tylko przez okno...
- A może do kasyna? - uśmiechnęła się Emma. - Może nas wpuszczą?
- Chodźmy! - Julka oderwała się od komputera i zaczęła się czesać. - Najpierw spacer,
potem obiad, basen, kręgle, kolacja, kasyno... To będzie fantastyczny dzień!
ROZDZIAŁ 12
POCAŁUNEK
To był fantastyczny dzień. Faktycznie. Ach, gdyby całe nasze ferie były takie! Długi,
bardzo długi spacer po prześlicznej, ośnieżonej dolinie... Potem pyszny obiad w restauracji
francuskiej. Żadnych ostryg ani żabich udek, zwyczajne naleśniki... Potem basen, w którym
nie było nikogo oprócz nas. I kręgielnia, na której oprócz nas było sześciu Niemców, na oko
osiemnastoletnich. Ale z tym „na oko”, to - jak już wiadomo - nie szło nam najlepiej. Więc po
prostu: sześciu młodych Niemców, którzy mrugali do nas i usiłowali zagadywać łamaną
angielszczyzną. Pewnemu bardzo wysokiemu blondynowi wyraźnie wpadła w oko Julka. Ona
od razu to zauważyła... i świetnie jej to zrobiło. Czerwieniła się, udawała, że nie patrzy, ale
patrzyła... udawała, że się nie przejmuje, ale prężyła się wdzięcznie, podnosząc kulę... Jeśli to
się nazywa kula? Nie byłam pewna. W bilardzie to bila, a w kręglach? Nieważne! Julka
wyraźnie promieniała i bardzo mi się to podobało.
- Szkoda, że rozpacz nie przeszła ci trochę wcześniej - nie wytrzymała Zuzia, kiedy
jadłyśmy kolację.
Tym razem byłyśmy we włoskiej restauracji. Pod ostrzałem spojrzeń i delikatnych
zaczepek sześciu Niemców, siedzących - oczywiście zupełnie przypadkiem! - przy sąsiednim
stoliku.
- Zmarnowałam wam ferie - westchnęła Julka, pochylając się nad lasagne ze
szpinakiem. - Przepraszam. Wybaczcie.
- No co ty - roześmiałam się. - Pierwszy dzień był super i ostatni też. A pośrodku,..
- A pośrodku katastrofa - dokończyła Emma i wszystkie wybuchnęłyśmy gromkim
śmiechem.
W gronie Bractwa Zeta nawet taka katastrofa nie była zbyt straszna!
- Te godziny spędzone na zielonej wykładzinie, na głaskaniu cię po włosach,
będziemy wspominać przez całe lata - puściła oko Zuzia.
A Niemcy przy stoliku obok oszaleli z zachwytu, myśląc, że to oczko było skierowane
do nich.
- Więc jak było? - pytał Tomek, który oczywiście pojawił się na dworcu autobusowym
razem z moim tatą i oczywiście przyjechał razem z nim i ze mną do mojego domu.
- Było... - co miałam powiedzieć? Prawdę? - Było fantastycznie. Pierwszego dnia i
ostatniego.
- A pośrodku? - zainteresowała się mama.
- A pośrodku katastrofa - przypomniałam sobie słowa Emmy. - Julka się zakochała,
bardzo nieszczęśliwie, no i właściwie nie wychodziłyśmy z pokoju...
Miałam wyrzuty sumienia, że ją wrabiam. Ale przecież mówiłam tylko prawdę. A
poza tym moja mama była ostatnią mamą, która o niczym nie miała pojęcia. Bo przecież
mama Zuzki dowiedziała się o miłości do chłopaka ze spożywczego jeszcze przed naszym
wyjazdem, pewnie powiedziała mamie Emmy, której wciąż udzielała korepetycji z chemii i
fizyki...
- Mam tylko nadzieje, że pani Adams nie powie nic Ździebełkom - westchnęłam
nagle. - Ona przecież u nich pracuje.
- Na pewno nic nie powie - uśmiechnęła się babcia. - Pani Adams to prawdziwa dama,
jestem o niej jak najlepszego zdania. A prawdziwe damy dobrze wiedzą, kiedy trzymać język
za zębami.
Określenie „dama” jakoś średnio mi pasowało do mamy Emmy. I w ogóle nie mogłam
sobie przypomnieć, kiedy babcia miała okazję ją poznać. Ale jakoś mało mnie to w tej chwili
obchodziło. Bo w tej chwili tak naprawdę obchodził mnie tylko Tomek. Chciałam, żeby ta
rodzinna kolacja nareszcie się skończyła i żebym mogła usiąść z nim spokojnie z dala od
spojrzeń mamy, taty i babci. Przytulić się i powiedzieć, jak bardzo za nim tęskniłam.
- Stęskniliśmy się za tobą, córeczko - powiedziała mama czule. Podejrzanie czule. -
Nie pozwolimy ci wyjść z tej kuchni do rana, musisz nam wszystko dokładnie opowiedzieć.
Po kolei! Zacznij od chwili, gdy autokar ruszył z dworca...
Przerażenie w moich oczach było chyba widoczne nawet z drugiego końca ulicy.
Mama nie wytrzymała i roześmiała się figlarnym śmiechem, który tak lubię - a który słyszę
ostatnio coraz rzadziej:
- Żartowałam! Wiem, że nie możecie się z Tomkiem doczekać, aż pozwolimy wam
odejść od stołu. No to już, zmykajcie! Szybko, zanim się rozmyślę!
Nie trzeba mi tego było dwa razy powtarzać. Wstałam, nie kończąc nawet kanapki z
powidłami śliwkowymi i nie dopijając herbaty, i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Tomek
ruszył za mną. Dopiero w tej chwili zauważyłam, że nie ma już kuli. A więc przez ten tydzień
naprawdę dużo się zmieniło!
- Nie masz już kuli - powiedziałam, gdy zamknęliśmy za sobą drzwi.
- Będziemy rozmawiać o mojej nodze? - zapytał i przytulił mnie mocno do siebie.
A ja nagle poczułam, że po policzkach płyną mi łzy.
- Co się stało? - mój chłopak chyba trochę się przestraszył. - Coś nie tak?
- Wszystko tak - uśmiechnęłam się, połykając łzy, które nie chciały przestać płynąć. -
Wszystko nareszcie tak, jak trzeba. Strasznie za tobą tęskniłam. Nie wiem, po co w ogóle
wyjeżdżałam w te góry...
- Nie mów, że nie było fajnie - Tomek usiadł na moim tapczanie i posadził mnie sobie
na kolanach. - W takim luksusowym hotelu musiało być super.
- Żebyś ty wiedział, ile my tam miałyśmy kłopotów - westchnęłam, wspominając
pierwszy dzień. - Z jedzeniem, z prysznicem, z ubraniami... Chciałyśmy uciekać!
- Ale zostałyście - Tomek przytulił mnie jeszcze mocniej, chyba na znak, że też bardzo
za mną tęsknił. A potem nawet powiedział coś, co oznaczało, że moja interpretacja była
całkowicie poprawna: - Stęskniłem się za tobą jak wariat. Liczyłem dni. Chciałem nawet
jechać w góry i szukać cię. Nie myślałem, że będę za kimś tak tęsknił.
- A ja... a ja myślałam, że ty szybko o mnie zapomnisz - spuściłam głowę,
przypominając sobie, o czym rozmyślałam w autokarze wiozącym mnie w góry. - Wiesz, jak
to mówią: co z oczu, to i z serca. Że zapomnisz i znajdziesz sobie inną dziewczynę. W końcu
większość naszej szkoły została na ferie w domu...
- Głupiutka Koti! - mój ulubiony dryblas podniósł rękę i popukał mnie w czoło. - Czy
ty naprawdę jeszcze nie zauważyłaś, że jestem w tobie zakochany po uszy?
- Słyszałam, że tak twierdzi twoja mama - zaczerwieniłam się. - Kiedyś podobno
powiedziała to Julce...
- A ja nigdy ci tego nie powiedziałem? - zdziwił się Tomek. - Nigdy nie słyszałaś ode
mnie, że nie widzę poza tobą świata? Musisz się takich rzeczy dowiadywać od Julki?
- Chyba coś mi wspominałeś... - droczyłam się z nim, zupełnie tak, jak przed feriami.
A więc naprawdę nic się nie zmieniło! Mój tygodniowy wyjazd niczego nie popsuł, a
może nawet wprost przeciwnie: sprawił, że jeszcze bardziej cieszyliśmy się każda wspólną
chwilą.
- Dobrze, że już jesteś - powiedział Tomek i pocałował mnie szybko w policzek. Tak
szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować!
- Też się cieszę - starałam się, żeby w moim głosie nie było słychać, jak kolosalne
wrażenie to na mnie zrobiło. W końcu to był tylko przelotny pocałunek, prawie nic... Całus w
policzek, jak u cioci na imieninach... - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - przypomniało
mi się kolejne przysłowie. - Tu mam swoje biurko, łóżko, pościel... Może jestem głupia, ale
wolę bawełnianą mięciutką pościel niż tę w hotelu, śliską jak podszewka.
- To pewnie był jedwab albo atłas - Tomek bawił się właśnie moimi włosami, a ja
miałam dziwne wrażenie, że myśli i mówi o nich, a nie o hotelowych powłoczkach. Jakoś
dziwnie, miękko mówił o tym jedwabiu...
- No i tu są powidła śliwkowe, których nie zamieniłabym na wszystkie quesadille i
carpaccio świata - udawałam, że nie dostrzegam tego, jak na mnie patrzy i jak nawija sobie
powoli na palec kosmyk moich włosów, niby przypadkiem muskając mnie tym palcem po po-
liczku.
- Koti... - jego głos był bardziej miękki i aksamitny niż wszystkie hotelowe
wykładziny razem wzięte! Jego oczy patrzyły na mnie z odległości dziesięciu centymetrów!
A ja wiedziałam doskonale, co się zaraz zdarzy. To nie będzie lekcja sztucznego oddychania.
To nie będzie szybki całus w policzek jak na rodzinnym obiedzie. To będzie prawdziwy
pocałunek!
Nie wiedziałam, co robić. Czułam, że cała się trzęsę. Przecież umawiałyśmy się z
Emmą i Zuzka, że nie będziemy się na razie całować z chłopakami! Obiecałyśmy to sobie
uroczyście miesiąc temu! I co? I ja mam tę obietnicę złamać? Mam to zrobić pierwsza? I
opowiedzieć im, jak było?
Nagle poczułam, że mam okropną ochotę złamać przyrzeczenie. Że strasznie się boję,
ale strasznie chcę to zrobić. I... i poczułam, że jeśli to się stanie, że jeśli złamię obietnicę, to
wcale nie będę chciała o tym opowiadać. Ani Emmie, ani Zuzce, ani Julce. Nie dlatego, że ich
nie lubię. Nie dlatego, że im nie ufam. Ufam, uwielbiam, to w końcu moje jedyne prawdziwe
przyjaciółki... ale są na świecie, jak to powiedziała Julka, siedząc przy komputerze, „moje
prywatne sprawy”. Takie właśnie jak pierwszy pocałunek. Nie chciałabym z nikim się nim
dzielić. Chciałabym, żeby był tylko mój.
- Koti, kocham cię... - oczy Tomka były już dosłownie milimetry od moich oczu - to
znaczy: okularów.
W panice pomyślałam o pięciu rzeczach naraz: że powinnam chyba okulary zdjąć. W
żadnym filmie nie widziałam, żeby romantyczne bohaterki całowały się w okularach! W
ogóle chyba w żadnym Simie nie widziałam żadnej romantycznej bohaterki w okularach.
Okulary chyba z natury nie są romantyczne. Poza tym powinnam chyba zamknąć oczy. W
filmach ludzie, którzy się całują, zawsze mają zamknięte oczy. I powinnam chyba coś zrobić
z rękami. Może położyć je Tomkowi na ramionach? Albo go objąć? Nie pamiętałam zupełnie,
co ludzie w filmach robili w takiej chwili z dłońmi.
Okazało się jednak, że nie muszę podejmować tej decyzji... jeszcze nie w tej chwili.
Bo nagle ciszę przeszył dzwonek telefonu.
Odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni.
Telefon? W moim pokoju? Przecież zawsze stał na stoliku w przedpokoju, przy
drzwiach do kuchni!
- Babcia zrobiła ci niespodziankę i zainstalowała u ciebie drugi aparat - uśmiechnął się
do mnie Tomek, niepewnie oblizując spierzchnięte wargi. - Dzwoniła do mnie, żeby zapytać,
czy to dobry pomysł.
Babcia? Moja kochana babcia majsterklepka! Najlepsza babcia świata! Pewnie, że to
był dobry pomysł. Świetny. Najlepszy na świecie. Tyle że nie w tej chwili. Bo w tej chwili
miałam po prostu ochotę wyrzucić telefon przez okno. Zepsuł mi przecież najbardziej
romantyczną scenę w życiu!
- Halo? - z niechęcią podniosłam słuchawkę.
- Żaba, przyjedź do mnie! Dzwoniłam już do Emmy i do Zuzki, zaraz tu będą - to była
Julka, bardzo zdenerwowana. - Coś się wydarzyło... Coś dostałam... Czekało na mnie w
domu... Muszę wam to pokazać...
- Coś związanego z Władziem? - próbowałam cokolwiek z niej wyciągnąć.
- Władzio już nie istnieje - głos Julki na moment zrobił się zimny jak stal. - Przyjedź,
to naprawdę poważna sprawa.
ROZDZIAŁ 13
PÓJDĘ I JUŻ!
Julka, nie idź tam - powiedziałam stanowczo.
- Nie idź - poparła mnie Zuzia. - On może być... on może być każdym. Mordercą,
zboczeńcem, pedofilem...
- Zboczeniec i pedofil to chyba to samo - uśmiechnęła się Julka, jakimś strasznie
nieobecnym i rozmarzonym uśmiechem, którego wcześniej u niej nie widziałam.
- Każdy pedofil jest zboczeńcem, ale nie każdy zboczeniec pedofilem - Zuzka, jak
zwykle, była precyzyjna do bólu.
- Widziałam w telewizji program - przypomniałam sobie nagle. - O tym, jak
nastolatki...
- Też go widziałam - machnęła ręką Julka. Uśmiech nie schodził z jej ust. - O
dziewczynie wyprowadzonej na bocznicę i zamordowanej przez znajomego z Internetu, tak? I
o innej, zabitej w ciemnym parku. Adaś też go widział, wczoraj nawet o tym dyskutowaliśmy.
Dyskutowali? No jasne, tak to można nazwać. Jej mail, pół godziny później jego mail,
potem znów jej... Nie uważam tego za prawdziwą dyskusję, ale może się nie znam. Na
polskim mieliśmy chyba nawet definicję dyskusji. Było tam coś o wewnętrznej dynamice, o
polemikach. .. Julka jest ode mnie o wiele lepsza z polskiego.
Jest najlepsza w klasie. I na pewno pamięta każde słowo tej definicji. Jak każdej
definicji z naszej książki. Tylko chyba w tej chwili jakoś zupełnie jej to nie obchodzi...
- Pójdziesz tam, yes? - Emma chyba pierwsza zrozumiała, że nie ma sensu spieranie
się z Julka, bo ta już podjęła decyzję.
- Pójdę - rety, znowu ten uśmiech!
- Będziesz miała okropne, głębokie zmarszczki przy kącikach ust, jak się będziesz tak
głupio szczerzyć przez cały czas - Zuzka robiła się zirytowana. - A wtedy twój Adaś nawet na
ciebie nie spojrzy.
- Dla Adasia nie liczy się uroda, lecz wartości duchowe - teraz do uśmiechu doszły
jeszcze wydęte usta.
Całkiem do twarzy było jej z tym wydęciem, musiałam przyznać. I strasznie jej
zazdrościłam tego, że wcale jej nie obchodzi to, co sobie ten cały Adaś pomyśli na jej widok.
Ja co rano spędzałam przed lustrem upiorne, długie minuty, zastanawiając się, czy Tomkowi
spodoba się, jeśli zwiążę włosy inaczej niż zwykle, trochę niżej... Albo je rozpuszczę, nie
rozpuszczałam już przecież od trzech dni... I czy zauważy, mijając mnie na korytarzu, w
drodze z polskiego na matmę, że zawiązałam sobie na torbie apaszkę. Chciałam na szyi, ale
zabrakło mi odwagi. Bo wyglądałoby to tak, jakbym chciała mu się spodobać, jakbym robiła
to specjalnie. A przecież babcia zawsze powtarza, że facet nie powinien wiedzieć, że nam na
nim zależy. Więc zawiązałam na torbie, przy suwaku, by widział, ale nie był pewny, czy to
dla niego... A Julka nie zamierza wiązać żadnych apaszek ani upinać włosów w dziwaczne
koki. Wierzy, że Adasia to nie obchodzi.
- Nie wierzysz chyba w takie głupoty? - Zuzka poszukała się kciukiem w czoło. - „Dla
Adasia nie liczy się uroda, lecz wartości duchowe”! Kurczę, Julka, takie Adasie nie istnieją i
już.
- Mój Adaś istnieje - głos naszej poetki zrobił się nagle stanowczy i zimny jak lód. -
Nie przekonacie mnie, że jest inaczej. Wymyśliłam go sobie, wiedziałam, że pewnego dnia
się pojawi. Czekałam. No i jest. I muszę tam iść. Muszę wyjść na spotkanie przeznaczeniu.
- A jak go niby rozpoznasz? - zainteresowała się trzeźwo Zuzka. - Jakieś romantyczne
znaki? Będzie trzymał w dłoni czerwoną różę? Będzie galopował na białym koniu główną
alejką parku?
- On ma moje zdjęcie - spuściła głowę Julka.
No tak, uroda się dla niego nie liczy... Łatwo powiedzieć, kiedy ma się już zdjęcie
Julki ślicznej jak z obrazka, z jej jasnymi włosami do pasa, z porcelanową cerą, wielkimi
oczami... Tak, jasne, uroda kompletnie go nie obchodzi. Od kiedy wie, że Julka mogłaby z
powodzeniem zostać miss naszej szkoły. Gdyby tylko założyła ten stanik push - up, który
kupiła sobie na Gwiazdkę... Ale o staniku, miejmy nadzieję, Adaś nic nie wiedział.
- Wysłałaś mu zdjęcie? - Zuzia była oburzona. - No wiesz?!
- Które zdjęcie? - zainteresowała się Emma. - To blue?
- To blue - przytaknęła Julka, robiąc się czerwona jak burak.
No jasne, ona też nie wierzyła w zapewnienia Adasia. Wysłała mu zdjęcie, na którym
wyglądała, jakby już była miss. I to nie szkoły, ale całego świata. Zuzia zrobiła je, kiedy u
niej ostatnio wszystkie nocowałyśmy. Na niebieskim tle, w błękitnej zwiewnej szacie, z
rozwianymi włosami. My oczywiście wiedziałyśmy, że ta niebieska szata to kawałek starej
firanki znaleziony w szafie pani Zawadzkiej. A włosy rozwiewał jej nie wiatr, ale Emma i ja -
wentylatorem. Emma aż sobie starła kolano, czołgając się z wiatraczkiem po podłodze. Ale
efekt był boski. Dosłownie! Julka wyglądała jak bogini. Adaś myślał, że koresponduje z
najpiękniejszą dziewczyną świata. Nic dziwnego, że tak się upierał, żeby się spotkali!
- A ty masz jego zdjęcie? - zapytałam, chociaż, nie wiadomo dlaczego, byłam pewna,
że odpowiedź będzie przecząca.
- Nie mam - Julce wcale nie było z tego powodu przykro ani głupio. Znowu się
uśmiechnęła, najszerzej jak mogła. - On nie ma skanera ani aparatu cyfrowego, ani nic
takiego... Więc nie mógł mi nic wysłać. Ale przysłał mi kartkę.
Kartkę?!
- Dałaś mu swój adres? - Zuzia z trudem opanowała się, żeby po raz kolejny nie
popukać się w czoło. - Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę z niebezpieczeństwa?
- Teraz wie już nie tylko to, że jesteś piękna, ale i to, że jesteś bogata - westchnęłam. -
Twoje osiedle znają przecież wszyscy.
- Pokaż tę kartkę - poprosiła Emma. I Julka pokazała.
Na kartce były róże. Tysiące róż. Ale nie czerwonych, lecz niebieskich.
- Bo to mój ulubiony kolor - wyjaśniła nam Julka, jakbyśmy nie wiedziały! A z tyłu
kartki było tylko jedno zdanie: „Zostań moją walentynką”.
- Umówiliśmy się na pierwsze spotkanie w walentynki - wyjaśniła Julka.
Jak mogłoby być inaczej!
- Ale przecież on miał być tylko przyjacielem, przecież on kocha inną dziewczynę,
swoją sąsiadkę - Zuzia wreszcie powiedziała to, co męczyło mnie od początku.
- To już nieaktualne - Julka machnęła lekceważąco ręką. - On zrozumiał absurd
tamtego uczucia... Ja mu pomogłam... Kiedy czytał moje listy o tym, jak bardzo kochałam
kogoś, kogo właściwie nie znałam, stwierdził, że z nim jest tak samo. Że stworzył sobie
romantyczną wizję tej dziewczyny, że prawie nic o niej nie wie... A naprawdę zna mnie.
Kocha mnie. Właśnie to napisał.
- A kiedy wysłałaś mu zdjęcie? - zainteresowałam się.
- Dziś, dwie godziny temu, jak tylko weszłam do domu - spuściła wzrok Julka. -
Myślicie, że to dlatego?
Pokiwałyśmy głowami bez słowa. Bo co można było powiedzieć?
- Ale przecież kartkę wysłał mi już wcześniej... Już czekała w domu... - nasza poetka
broniła się, jak mogła.
- Co innego kartka, a co innego takie nagłe płomienne wyznanie i propozycja
spotkania - byłam zdumiona, że Julka nie łączy tych dwóch faktów. - Jesteś naiwna.
Zobaczył, że jesteś śliczna. To go zdopingowało, a nie jakaś uroda duszy!
- Ale on... - Julce chyba brakowało argumentów. - Ale on naprawdę jest inny niż
wszyscy. On mnie rozumie. .. Jak nikt. No, może oprócz was. I pisze takie piękne wiersze...
- A dlaczego nie chce się z tobą spotkać od razu, dziś, ale dopiero w walentynki? -
zapytała Zuzia. - Przecież to jeszcze cały tydzień czekania.
- Przez ten tydzień zamierza wszystko zorganizować tak, żeby to był najwspanialszy
wieczór mojego życia - promieniała Julka. - Napisał, że nigdy go nie zapomnę.
- Uważaj tylko, żeby to nie był ostatni wieczór twego życia - jęknęłam, porażona jej
naiwnością.
Scenariusz z telewizyjnego programu o przestępcach wydawał mi się, niestety,
znacznie bardziej prawdopodobny niż to, w co chciała wierzyć Julka. Gwałt na kolejowej
bocznicy zamiast bukietu róż. Jak my miałyśmy ja przed tym powstrzymać?
- Wiem, co myślicie - powiedziała stanowczo. - Ale nie powstrzymacie mnie. Z
Władziem to była pomyłka. Nie znałam go. Ale Adasia znam. Wiem o nim rzeczy, których
nie wie nikt inny. I on wie takie rzeczy o mnie. Rozumiemy się bez słów. Jesteśmy dwiema
połówkami tej samej pomarańczy.
- Myślisz, że on jest ideał... idealnie? - zapytała Emma
,
nastawiona równie sceptycznie
jak ja i Zuzka.
- Może nie jest idealny - pokiwała głową Julka po chwili milczenia. - Chyba nikt nie
jest idealny. Może nie jest księciem z bajki. Ale mnie rozumie, naprawdę rozumie. Pomógł
mi, kiedy byłam załamana i chciałam umrzeć. Jest wrażliwy, dobry... Jest cudowny. Kocham
go, rozumiecie?
Nie rozumiałyśmy. Nie rozumiałyśmy, jak można kochać kogoś bez twarzy. Kogoś,
kto składa się tylko z literek na monitorze komputera. Ale nasza opinia nie miała tu chyba
najmniejszego znaczenia...
ROZDZIAŁ 14
ZWIĄZEK IDEALNY
Tydzień do walentynek minął w okamgnieniu. Kto powiedział, że ferie w mieście są
nudne? Prawdę mówiąc, były o wiele ciekawsze niż te w luksusowym hotelu. Może dlatego,
że Julka nareszcie była wesoła jak szczypiorek, jak to mawia moja babcia (nie mam
oczywiście pojęcia, dlaczego szczypiorek miałby być wesoły, ale podobno tak się mówi)...
Była promienna, uśmiechnięta, radosna. A wszystko z powodu Adasia, którego nigdy w życiu
nie widziała na oczy.
- Adaś napisał do mnie wczoraj list na sześć stron! - donosiła.
A następnego dnia:
- Adaś napisał o mnie wiersz, nie wyobrażacie sobie nawet jaki piękny!
A jeszcze następnego:
- Adaś zrobił sobie kalendarz, odlicza godziny do naszego spotkania.
Trochę już mnie mdliło od tego Adasia. A przede wszystkim strasznie się bałam, że to
znowu będzie jakiś koszmarny niewypał. Tak jak z Władziem. Wolałabym, żeby poznała
jakiegoś chłopaka zwyczajnie, tradycyjnie. Na przykład w szkole. Albo sąsiada, chociażby.
Albo...
niechby ją w ostateczności zaczepił na ulicy. Ale żeby miał twarz, głos, żeby mogła
się przekonać, jak się z nim rozmawia, jakie ma poczucie humoru... A nie tak całkiem w
ciemno.
- Może książęta muszą się pojawiać w jej życiu nagle i niekonwencjonalnie? -
zastanawiała się Zuzia, kiedy podzieliłam się z nią swoimi obawami. - A może zależy jej,
żeby nie wiedział, że ona jest z tych bogatych Ździebełków... Żeby miała pewność, że nie leci
na jej pieniądze...
- Tych pieniądze ostatnio coraz mniej - westchnęła Emma. - Mama mówi, że pani
Ździebełko płacze wczoraj cały wieczór.
- Płakała wczoraj cały wieczór? - zrobiło mi się przykro. Nie lubiłam Ździebełków, ale
trochę było mi ich żal.
Ciężko pracowali na swój majątek... I swoje już w życiu przeszli. Od kiedy
dowiedziałam się z błoga Julki, że stracili po roku swoją adoptowaną córeczkę Ewunię, którą
tak kochali, patrzyłam na nich jakoś inaczej. Byli bardziej ludzcy ze swoim cierpieniem.
Kolejne dni upływały w tym samym leniwym rytmie. Spotykałyśmy się u mnie albo u
Zuzki, oglądałyśmy filmy, jadłyśmy chipsy... Potem szłyśmy do sklepu, oglądałyśmy
ciuchy... Raz nawet namówiłyśmy Julkę, by kupiła bluzkę.
- W końcu musisz mieć na randkę w ciemno coś nowego! - powiedziała Zuzia.
I nasza poetka dała się przekonać. W dodatku: dała się przekonać, żeby bluzka nie
była ani niebieska, ani beżowa, jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent jej ciuchów, lecz
zielona. Prześlicznie wyglądała w zieleni! I w tym fasonie, bardzo kobiecym.
- Nawet piersi masz w niej jakby większe... - roześmiała się Zuzka.
A Julka odpowiedziała urażona:
- W ogóle mam większe! Urosły mi!
- Doroślimy się wszystkie - powiedziała Emma. Chyba miała rację... Wszystkie
byłyśmy coraz doroślejsze, niemal z każdym dniem. Ja po scenie z Tomkiem w moim pokoju,
nie umiałam już myśleć o sobie jak o dziecku. Nie wiedziałam, czy Zuzia i Emma mają takie
same problemy... Czy Krzysiek i Radek też chcieli je pocałować. A może już pocałowali?
Emma jest przecież o rok od nas starsza...
- Boję się, że Krzyś będzie mnie chciał... no wiecie... w walentynki... - Emma
oczywiście w mig odgadła moje nieprzyzwoite myśli.
- Że będzie chciał cię pocałować? - westchnęła Zuzka. - Kurczę, to jakaś epidemia z
tym całowaniem! Radek też próbował już chyba ze trzy razy!
- I co? - zapytałam z wypiekami na twarzy.
- I nic... na razie... ale chyba w końcu mu się uda. Zabrzmiało to tak, jakby Radek
chciał zrobić coś bardzo, bardzo złego, na przykład napaść na bank. A przecież to chyba nie
było takie złe. Przecież ludzie na całym świecie codziennie się całują! Przecież u nas w klasie
połowa dziewczyn już to robiła. Słyszałam wyraźnie rozmowę Moniki Frankowskiej z
Karoliną. Wymieniały uwagi, których zupełnie nie rozumiałam... Ale wynikało z tego jasno,
że całowały się już niejeden raz. Więc dlaczego my miałybyśmy tego nie zrobić?
- Chyba jesteśmy za młodzie... za młode - Emma czytała non stop w mojej głowie,
odpowiadała na każdą z moich myśli, zanim zdążyłam ją do końca pomyśleć.
- A Tomek? - Julka popatrzyła na mnie uważnie. - Tomek nie chce się całować? Nie
próbuje? Przecież on jest od nas starszy o dwa lata! Byłoby dziwne, gdyby nie chciał...
- Pewnie już to robił z wieloma dziewczynami - powiedziała Zuzia, a mnie zrobiło się
zimno. Lodowato.
Ależ ze mnie idiotka! Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że pewnie nie
jestem jego pierwszą dziewczyną. Że pewnie całował się już nie raz. A może nie tylko
całował? Jest przecież prawie dorosły... Kto wie, jaką ma przeszłość? Ilu dziewczynom
przede mną wyznawał miłość?
Zachciało mi się płakać. Próbowałam to ukryć, ale przyjaciółki oczywiście
natychmiast to zauważyły.
- Zuzka, puknij się w głowę - zdenerwowała się Julka. - Co ty opowiadasz?
- Ja tylko... wydawało mi się... - Zuzia zrobiła się czerwona. - No wiecie... on nie jest
szpetny, chodzi do trzeciej klasy... Przecież to niemożliwe, żeby nie miał do tej pory żadnej
dziewczyny. Nie wydaje się wam?
- Nie wydaje się nam - Julka była naprawdę zła. - Mieszkam z Tomkiem na tym
samym osiedlu, spotykam się z nim codziennie. On nie miał przedtem żadnej dziewczyny.
Jest najbardziej nieśmiałym chłopakiem, jakiego znam. To cud, że w ogóle zaczął chodzić z
Żabą. Ale wiem na pewno, że przedtem nie spotykał się z nikim innym. Grał ze mną w
szachy, uczył się hiszpańskiego i węgierskiego, pomagał mamie w kwiaciarni... Tak wy-
glądało jego życie.
- Nie wierzę - mruknęła Zuzia.
Ja też nie wierzyłam. To znaczy wierzyłam... ale nie do końca. I nie mogłam przestać
o tym myśleć. Aż do wieczora, do spotkania z Tomkiem. Poszliśmy do kina, bo chciałam
wreszcie zobaczyć ostatnią część „Władcy pierścieni'. Jakoś cały czas nie mogłam się
wybrać... No więc się wybrałam. Niestety, nic nie zapamiętałam z tego filmu. Nie
zauważyłam nawet, kiedy na ekranie pojawiła się moja ukochana aktorka, Liv Tyler, i czy w
ogóle się pojawiła. A na pewno się pojawiła, gra przecież główną rolę... Poszłam na ten film
przede wszystkim dla niej... no i dla Tomka. I właśnie przez Tomka zupełnie nie mogłam się
skupić. Trzymał mnie za rękę, obejmował, czule podsuwał mi popcorn, na moment położył
mi nawet rękę na kolanie... A ja wciąż myślałam tylko o jednym: że być może robił to już
wcześniej z inną dziewczyną. I w oczach kręciły mi się łzy.
- Wejdziemy do kawiarni na herbatę? - zaproponował Tomek, gdy wyszliśmy z kina. -
A może jesteś głodna? Jakiś mały hamburgerek albo frytki?
- Nie, dzięki - mruknęłam, zła na niego o tę nieznaną mi dziewczynę, z którą też
kiedyś jadł hamburgery i frytki. I której tak samo kładł na ramieniu swoją długą rękę.
- Coś się stało - to nawet nie było pytanie. On po prostu od razu zauważył, że jestem
zła i smutna. - Opowiadaj, Koti, co jest grane. Razem sobie z tym jakoś poradzimy.
- Chyba sobie nie poradzimy - z trudem powstrzymywałam łzy, które już zaczynały
szczypać mnie w powieki. - Nie da się zmienić przeszłości.
- To fakt - Tomek przytulił mnie jeszcze mocniej, a ja napięłam mimowolnie
wszystkie mięśnie, jakbym chciała strącić jego rękę. - To dotyczy nas? Jesteś na mnie zła?
Przecież czuję nawet przez tę grubą kurtkę...
No i co miałam zrobić? Udawać, że nic się nie dzieje? Pewnie mogłabym udawać.
Pewnie byłoby najlepiej, gdybym udawała. Tyle że nie umiem. Kompletnie nie umiem! I
chyba nawet nie bardzo bym chciała. Bo przecież gdyby człowiek miał udawać w miłości
albo przyjaźni, to co by to była za miłość albo przyjaźń? Bezsensowna chyba, krótko
mówiąc...
- Mów! - Tomek stanął na środku ulicy, pochylił się nade mną i spojrzał mi uważnie w
oczy.
- No, bo wiesz... - naprawdę chciałam powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam, jak
zacząć. - Wiesz... myślałam o twoich poprzednich dziewczynach...
- O jakich dziewczynach? - roześmiał się Tomek. - Znasz jakieś? Bo ja żadnej!
- Nie miałeś nigdy dziewczyny? Z nikim przede mną nie chodziłeś? - czułam, że z
mojego serca powoli zaczyna spadać na ziemię ogromny, ciężki głaz. Nie dawałam mu jednak
osunąć się do końca. Musiałam mieć najpierw pewność.
- A Julka ci nie mówiła, jak wyglądało moje życie, zanim cię poznałem? - on
naprawdę się śmiał. - Nie uwierzę, że o tym nie rozmawiałyście.
- Rozmawiałyśmy - zaczerwieniłam się, mając nadzieję, że nie widać tego zbyt
dokładnie w świetle jedynej latarni na skrzyżowaniu, na którym toczyliśmy całą dyskusję. -
Mówiła, że grałeś z nią w szachy, uczyłeś się języków, pracowałeś w kwiaciarni u mamy...
- Właśnie - pokiwał głową mój ukochany dryblas. - Jakoś nie widzę tam miejsca na
tajemniczą dziewczynę.
- Mogłeś ją poznać wszędzie - prychnęłam. - W szkole, na ulicy, na kursie językowym
albo u mamy w kwiaciarni...
- Ale nie poznałem - Tomek był chyba bardzo rozbawiony tym tematem. - Nie wiem,
jak to udowodnić. Jeśli nie wystarczy ci moje słowo...
- Wystarczy! - głaz nareszcie spadł z wielkim hukiem na podłogę i rozbił się na milion
kawałków. - Skoro mówisz, że nikomu wcześniej nie powiedziałeś tego, co mnie...
- Nikomu - Tomek uniósł w górę dwa palce jak zuch - pierwszoklasista podczas
głosowania - - Nikomu nie powiedziałem, bo nigdy czegoś takiego nie czułem. Dopiero przy
tobie... Naprawdę chcesz, żebym wyznawał ci miłość na środku skrzyżowania?
I padł na kolana w świeży śnieg, nie czekając na odpowiedź.
- Wariat! - roześmiałam się. - Jesteś wariat, wiesz? Wstawaj!
- A nie będziesz już smutna i zła? - mój niesamowity, cudowny chłopak wciąż klęczał
przede mną w białym puchu.
- Nie będę, tylko wstań - prosiłam.
- Ale ja chcę ci wyznać miłość! - Tomek najwyraźniej nie zamierzał się podnieść. -
Chce krzyczeć, aby wszyscy mnie słyszeli! Cały świat!
- Wystarczy, że usłyszę cię ja - szepnęłam nieco przerażona. - Może coś zjemy?
Hamburgerka i frytki? Brzmi tak kusząco. Naprawdę w tym kinie zgłodniałam.
- Podobał ci się film? - zapytał Tomek, gdy już usiedliśmy przy stoliku z wielkimi
kubkami coli, frytkami i podwójnymi hamburgerami.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Prawdę? Chyba tak... Miałam już przecież jakieś
przemyślenia, że w miłości zawsze trzeba mówić prawdę...
- Nie bardzo mogłam się skupić - spuściłam wzrok, udając bardzo zainteresowaną
jednorazowym pojemniczkiem z ketchupem, którym właśnie polewałam frytki.
- Przez moją dziewczynę, której nie było? - Tomek chyba powstrzymywał się przed
postukaniem się w czoło. - Oj, Koti, Koti... Ja też niezbyt mogłem się skupić, ale z całkiem
innego powodu. Przez pewną dziewczynę, która była tuż obok. Siedziała po mojej lewej
stronie, wspólnie jedliśmy popcorn... Wiesz, to była wyjątkowo ładna dziewczyna i
wyjątkowo fajna... Cały czas patrzyłem na nią, a nie na ekran. Chyba pójdziemy więc na ten
film jeszcze raz.
- Chyba tak - roześmiałam się i poczułam, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
- Słuchaj... - staliśmy przy mojej furtce przytuleni, a Tomek wyraźnie nie zamierzał
się jeszcze pożegnać. - Tak sobie myślałem po drodze, czy gdybym miał przed tobą
dziewczynę... gdybym z kimś chodził i by nam nie wyszło, to czy nie miałbym u ciebie
szans? Rzuciłabyś mnie?
- No coś ty - roześmiałam się. I zaraz potem spoważniałam.
- Nie rzuciłabym cię, ale... Ale byłoby mi...
- Byłoby ci smutno, przykro i jakoś trudniej - odgadł Tomek. - No właśnie, nad tym
się zastanawiałem. Bo mnie pewnie też tak by było, gdyby okazało się, że miałaś kogoś
przede mną.
- Ale nie miałam! - zdenerwowałam się, że w ogóle mogło mu to przyjść do głowy. -
Nie wierzysz mi?
- Koti, wierzę, pewnie, że wierzę... Nie denerwuj się... Ja tylko tak, wiesz, czysto
teoretycznie. Dysputa filozoficzna. Czy to powinno mieć znaczenie? Bo wiesz, na przykład
moja mama już miała męża. I mama Emmy też. I co to zmienia? Są gorsze? Nie należy im się
trochę szczęścia? Nie mają prawa ułożyć sobie życia od nowa?
- Mają - powiedziałam stanowczo. - Mają prawo i bardzo bym chciała, aby obie kogoś
poznały, zakochały się i tak dalej...
- Wiem - uśmiechnął się Tomek. - Im dajesz takie prawo. A gimnazjalistom nie. A
przecież człowiek popełnia błędy. Gdybym poznał w pierwszej klasie jakąś dziewczynę,
podobałaby mi się, spotkałbym się z nią kilka razy, może nawet pocałował, a potem
okazałoby się, że to nie ta wymarzona, to co? To nie byłbym już ja?
- Byłbyś - nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. - Byłbyś, ale... Ale byłoby mi przykro,
że nie jestem twoją pierwszą dziewczyną, gdy ty jesteś moim pierwszym chłopakiem. To
byłoby tak jakby...
- Jakby trochę nie fair? - Tomek wciąż się uśmiechał. - Pewnie tak. Mnie też byłoby
przykro, gdyby się okazało, że miałaś kogoś przede mną. A przecież wiem, że nie powinno mi
być przykro. Bo świat nie jest idealny.
- Ale nasz związek jest! - roześmiałam się głośno, a potem wspięłam się na palce,
cmoknęłam zaskoczonego Tomka w policzek i pobiegłam do domu.
Byłam taka szczęśliwa!
ROZDZIAŁ 15
PLAN B
Miałem inne plany na nasze walentynki - westchnął Tomek, gdy usłyszał, co
zamierzamy.
Radek i Krzysiek Więcek pewnie wzdychali tak samo, dokładnie w tej samej chwili.
Bo wszystkie trzy postanowiłyśmy poinformować naszych chłopaków o uknutej intrydze
dopiero dzień przed walentynkami. Żeby nie mieli czasu się skontaktować i przygotować
innego planu. Nasz był najlepszy. Jedyny! Musiałyśmy tak zrobić, choćby to oznaczało, że
nie będzie zbyt romantycznie!
- Trzeba ratować Julkę - powiedziałam. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że ona
ryzykuje życie! Nie możemy jej zostawić samej w takiej chwili!
- Julka jest dorosła - Tomek chyba nie zdawał sobie kompletnie sprawy z tego, co
mówi. Był bardzo rozczarowany moją decyzją i opowiadał głupoty. - No, nie jest dorosła w
sensie prawnym, ale chyba wie, co robi. Umówiła się na randkę z nieznajomym? To ma
problem. Umówiła się w odludnym miejscu? To ma jeszcze większy problem. Ale naprawdę
nie musimy tam iść w sześć osób, żeby jej pilnować.
- Musimy - potrząsnęłam głową. - To nasza przyjaciółka i musimy być obok, gdyby
nas potrzebowała.
- Nawet w walentynki? - Tomek był nie tylko rozczarowany, lecz załamany! Z jego
głosu biła prawdziwa rozpacz!
- Co zaplanowałeś na ten wieczór? - zainteresowałam się nagle. - Coś szczególnego?
- Pewnie, że coś szczególnego - uśmiechnął się smutno. - Ale jakie to ma teraz
znaczenie?
- Żadnego - mnie też zrobiło się troszkę przykro. - Ale mógłbyś przynajmniej
powiedzieć...
- A co, zmienisz zdanie, jeśli powiem? - Tomek spojrzał na mnie z nadzieją i
natychmiast sam odpowiedział: - Jasne, że nie zmienisz... I bardzo to podziwiam. Każdy
chciałby mieć takie przyjaciółki jak to wasze Bractwo Zeta. Takie prawdziwe, na dobre i na
złe...
- Cudownie, że to rozumiesz - przytuliłam się do niego i przymknęłam oczy.
Naprawdę miałam wspaniałego chłopaka. Takiego właśnie prawdziwego, na dobre i
na złe... Wspaniałego chłopaka i wspaniałe przyjaciółki... Chyba miałam w życiu mnóstwo
szczęścia!
- Muszę już iść, opracować plan B! - Tomek podniósł się i ruszył w stronę drzwi.
Zrobiło mi się nawet trochę przykro. Wiedziałam, że chce zrobić coś z tymi
walentynkami... że chce, żeby mimo wszystko były fajne, szczególne, niezwykłe. Nie miałam
pojęcia, jak to zrobi, ale wiedziałam, że jakoś sobie poradzi. Wymyśli coś niesamowitego, jak
to on. Tylko dlaczego musiał w tym celu zostawić mnie samą? Walentynki są dopiero jutro, a
ja chciałam poprzytulać się do niego dzisiaj, teraz... Było mi z nim tak dobrze...
- Zobaczysz, że warto poświęcić dzisiejszy wieczór w imię jutra - powiedział Tomek,
wychodząc.
No tak, następny w klubie odgadujących moje myśli! Czy naprawdę było tak łatwo
czytać w mojej głowie? To zaczynało być niepokojące!
- Stąd powinno być widać całkiem nieźle - przyczailiśmy się w szóstkę za murem,
oddzielającym park od ulicy.
W murze były małe okienka, zrobione zupełnie nie wiadomo po co. Jakby dla
strzelców wyborowych, pilnujących warownego zamku. Tyle że wówczas, gdy mur
budowano, czyli jakieś dziesięć lat temu, nie było chyba w okolicy żadnego zamku. Ani
żadnych strzelców, którzy mogliby bronić naszego parku. Zresztą, po co w ogóle mieliby go
bronić? Nie było w środku nic, co warto byłoby ukraść. Chyba że ktoś miałby chrapkę na
piękne, stare kasztanowce...
Każda z trzech par przyczaiła się przy jednym z okienek i wpatrywała się w napięciu
w oświetlony placyk tuż przy wejściu do parku. Stal tam pomnik jakiegoś zasłużonego
obywatela, przy którym Julka umówiła się ze swoim nowym Romeem. Nigdy nie
dowiedziałam się, co to za brodaty obywatel na tym pomniku. Ale na pewno nie był
romantycznym poetą. Wyglądał raczej na rewolucjonistę.
- Swoją drogą, nie mogli wybrać lepszego miejsca! W środku zimy, w ciemności, w
wymarłym parku... - Radek był chyba najbardziej zirytowany tą idiotyczną sytuacją. Pewnie
też miał jakiś plan, jak spędzić ten wieczór z Zuzią. Na pewno plan bardziej romantyczny niż
sterczenie przy parkowym murze.
- Jest! Już jest! - Emma podskoczyła w górę rozemocjonowana. - Wysoki! Ładne!
- Ładny? - zdziwiłam się. - Skąd wiesz, że ładny, nie widać go zupełnie spod tego
kaptura. Może jest stary i pomarszczony?
- Nie ładny tylko taki... przystawiany? - Emma jak zwykle coś pokręciła.
A Zuzia znów odgadła, o jakie słowo jej chodzi.
- Przystojny, tak? Chyba faktycznie przystojny... Wysoki, barczysty...
- Ale czemu on tak nasunął kaptur na twarz? - zdenerwowałam się. - Na pewno ma coś
do ukrycia! To psychopata, zobaczycie! O, i tak chodzi w kółko, widać, że jest
zdenerwowany. Ma nieczyste zamiary! Kaktus mi wyrośnie na dłoni, jeśli on ma naprawdę na
imię Adaś! To musi być jakiś okropny zboczeniec! Na pewno pedofil!
- Nie denerwuj się, Koti - Tomek mocno mnie objął. - Przecież jesteśmy tu po to, żeby
uratować Julkę, gdyby coś było nie tak.
- A jeśli on ją wepchnie do samochodu i odjedzie w dal? - wyobraźnia podsuwała mi
coraz koszmarniejsze scenariusze. - Nie dogonimy ich.
- Wtedy moglibyśmy... - Tomek chyba miał rozwiązanie nawet na taką okoliczność.
Nigdy nie dowiedziałam się jednak, jakie to było rozwiązanie. Bo w tym momencie na
oświetlony placyk weszła Julka. Wyglądała zjawiskowo. Szła jak bogini wśród drobnych
płatków padającego śniegu. A właściwie wyglądało to tak, jakby płynęła w powietrzu, a nie
szła.
- Jest piękna... - szepnęła Emma.
- Cicho, może coś usłyszymy! - Zuzia wystawiła głowę przez okienko strzelnicze.
I usłyszeliśmy, faktycznie. Usłyszeliśmy całe mnóstwo stów!
Wszystko rozegrało się w okamgnieniu. Julka podeszła do Adasia, wyciągnęła rękę,
chyba chciała się przywitać... a na to on zdjął kaptur.
- Mateusz?! - krzyknęła Julka na cały park. - Mateusz?! Ja tu jestem umówiona z kimś
innym, idź sobie stąd, błagam, idź szybko... Ja czekam na...
- Na Adama? - głos Mateusza był o wiele cichszy niż Julki, ale chyba niewiele
spokojniejszy. - Adam to ja...
- Adam to ty??? - miałam wrażenie, że Julka zaraz zemdleje z nadmiaru emocji. - Ty...
ty... ty podstępny bydlaku!
Bydlaku? Nie wiedziałam, że nasza poetka w ogóle zna takie mało poetyckie słowo!
- Nie oszukałem cię! - Mateusz przesunął się w stronę muru, teraz słyszeliśmy go
znacznie lepiej. - Poprosiłaś pod koniec semestru, żebym ci pomógł zrobić blog, pamiętasz...
Więc znałem jego adres, sam go przecież rejestrowałem w Internecie... i zaglądałem tam
codziennie... Napisałem do ciebie nawet mail, pochwaliłem twój styl pisania... pewnie nie
pamiętasz.
- Nie pamiętam - przyznała Julka.
- No właśnie... Bo nie interesowałem cię jako twój kolega z klasy. Koledzy z klasy nie
nadają się na Romea. I wtedy pomyślałem, że napiszę jako ktoś inny. Jako tajemniczy
nieznajomy. I to zadziałało.
- Ale ty... ty kłamałeś... - Julka chyba płakała.
- Nie kłamałem - potrząsnął głową najprzystojniejszy i najfajniejszy chłopak w naszej
klasie. - Tyle że... wymyśliłem sobie imię. Ale reszta, wszystko, co pisałem, to była prawda.
- O tej sąsiadce, w której się zakochałeś, też? - Julka była bezlitosna.
- Też... tyle że to nie była sąsiadka, lecz koleżanka z klasy - głos Mateusza robił się
coraz cichszy. - To ty. Zakochałem się w tobie już pierwszego września. Robiłem, co
mogłem, ale nie zwracałaś na mnie uwagi. Bo byłem taki zwyczajny. Taki codzienny.
Czasami najtrudniej zauważyć, że miłość może czekać na nas za rogiem. Ale nie mogłem
przestać o tobie myśleć i dlatego wcieliłem się w nieistniejącego Adasia.
- Ale ja... - Julka cała się trzęsła.
- Ty się zakochałaś w Adasiu, wiem - Mateusz usiłował położyć jej rękę na ramieniu. -
Julka... Julia... przepraszam za podstęp. Ale Adaś to ja, uwierz mi... Każde słowo, które
napisałem, było prawdą. Każde. Wiersze, które ci wysyłałem, pisałem dla ciebie. Kalendarz,
na którym odliczałem godziny do naszego spotkania, mam przy sobie...
Mateusz wyjął z kieszeni jakieś zawiniątko. Julka rzuciła na nie okiem i rozpłakała się
jeszcze bardziej.
- Jesteś dziewczyną moich marzeń - mówił człowiek, który był chłopakiem marzeń
połowy naszej szkoły. - Julia, błagam, daj mi szansę. Czy masz mi do zarzucenia coś poza
tym, że chodzę z tobą do klasy?
Julka nie odpowiadała.
- Dziś walentynki... dzień zakochanych... jestem w tobie zakochany od pierwszego
września... Błagam, wypij ze mną herbatę. Błagam.
- Nie odmawiaj mu! - nie wytrzymała Zuzia, wychodząc zza muru na środek placyku.
- Kurczę, Julka, jeśli znowu wybierzesz marzenia zamiast rzeczywistego, fantastycznego
faceta, to będziesz skończoną frajerką.
- Idź z nim na tę herbatę - poprosił Tomek, stając obok niej. - A gdy już się nagadacie,
przyjdźcie do mnie.
- Do ciebie? - zdziwiłam się.
- Plan B - Tomek wyglądał jak chłopczyk, któremu udało się spłatać psikusa
rodzicom. - Zadzwoniłem wczoraj do Radka i Krzyśka, ustaliliśmy, że zrobimy sobie u mnie
malutką walentynkową imprezkę.
To brzmiało bardzo, bardzo miło... Byłam uradowana. Zuzka i Emma też wyglądały
na zadowolone.
- To co, dacie się zaprosić? - Tomek skłonił się szarmancko.
A my pokiwałyśmy energicznie głowami.
Mała imprezka?! Mieszkanie Tomka i jego mamy wyglądało jak wspaniały klub.
Wszędzie czerwone baloniki. Mnóstwo czerwonych baloników. Pewnie ze sto albo więcej. I
czerwone serduszka, I czerwone serpentyny. I czerwone kwiatki. I czerwone...
- Czerwień to kolor miłości, więc poszliśmy na całość - roześmiał się Tomek, gdy
oglądałyśmy efekt ich pracy. - Upinaliśmy to wszystko do czwartej rano.
- Plan B? - nie mieściło mi się w głowie, że włożyli aż tyle wysiłku w udekorowanie
mieszkanka nad kwiaciarnią. - Ciekawe, jaki był plan A...
- Zostawię go sobie na przyszły rok - mój chłopak puścił do mnie oko - ślicznie i
radośnie. Odpowiedziałam mu tym samym.
- Nie musimy chyba dodawać, że w menu są same czerwone potrawy? - skłonił się
Krzysiek. - Galaretka z czerwonych porzeczek, czerwone lody malinowe, czerwony sok
wiśniowy, a z rzeczy bardziej wytrawnych kanapeczki z czerwonym serkiem paprykowym i
czerwoną szyneczką, a do tego czerwone pomidorki i czerwony ketchup, naturalnie.
Chciało mi się płakać. Ze szczęścia i wzruszenia oczywiście. Miałyśmy chyba
najfajniejszych chłopaków na świecie. I Julka też miała chłopaka. Takiego z krwi i kości,
nareszcie! Chłopaka, który siedzi dwie ławki za nią.
- Ależ byłam idiotką, że kochałam się we Władziu, mając pod bokiem takiego księcia
z bajki - szepnęła do mnie Julka, zaczerwieniona, gdy już, chyba koło dziesiątej wieczorem,
przyszła z Mateuszem na naszą imprezę. Z bardzo zaczerwienionym Mateuszem. Nie byłam
pewna, czy te ich rumieńce to z powodu mrozu czy ze szczęścia. A może z obu tych przyczyn
naraz?
- Dobrze, że Mateusz znalazł sposób, żeby cię przekonać. Że... jak on to powiedział? -
Zuzia zmarszczyła brwi. - Jakoś tak ładnie...
- Że miłość czasami czeka tuż za rogiem - uśmiechnęła się Julka. - I wtedy najtrudniej
ją zauważyć...
Możesz zrobić to, co Bractwo Zeta...
tylko jeszcze lepiej!
IMPREZA WALENTYNKOWA
Jeśli Twoim chłopakiem nie jest Tomek i nie masz co liczyć na to, że zaprosi Cię 14
lutego na najpiękniejszą i najbardziej romantyczną imprezę świata, zorganizuj ją sama. W
ogóle nie masz chłopaka? Nic nie szkodzi! Taka impreza w gronie przyjaciół, a nawet tylko
przyjaciółek, może być jeszcze fajniejsza.
1. Włóż trochę wysiłku w udekorowanie pokoju. Nie musisz od razu zawieszać w nim
stu czerwonych baloników. Wystarczą serduszka wycięte z kartonu, czerwone serpentyny i
kilka baloników.
2. Piorunujące wrażenie zrobi serce z lampek choinkowych. Wystarczy zrobić serce z
drutu, owinąć światełkami i powiesić tę konstrukcję na ścianie na przykład na haczyku, na
którym na co dzień wisi obrazek. Oczywiście przed wejściem gości trzeba lampki włączyć do
kontaktu!
3. Stół przykryj obrusem, oczywiście czerwonym. Nie masz takiego w domu?
Świetnie go zastąpi rolka czerwonej krepiny lub arkusz czerwonej bibuły. Możesz kupić
jednorazowy papierowy obrus. Jeśli chcesz iść na całość, kup też małe czerwone papierowe
serwetki i czerwone świeczki. Przy świecach będzie bardziej romantycznie!
4. Do menu włącz wszystko, co ma kolor czerwony lub zbliżony do czerwieni.
Świetnie wyglądają serca powycinane z ugotowanych czerwonych buraków. Jeśli podasz w
miseczce obok majonez z odrobiną curry, wciśniętym do środka ząbkiem czosnku i łyżeczką
ketchupu, która zabarwi sos na obowiązkowy kolor czerwony, to będą nie tylko świetnie
wyglądały, ale też smakowały! Masło i serek możesz zabarwić papryką mieloną (wybierz
łagodną, nie pikantną!) albo zakryć je plasterkami pomidorów, paseczkami czerwonej papryki
i czerwoną wędliną. Do picia podaj sok wiśniowy, porzeczkowy i herbatę truskawkową, a na
deser galaretkę malinową lub porzeczkową i ciasto z truskawkami (o tej porze roku, niestety,
będziesz musiała użyć mrożonych). Podaj też czerwone cukierki i czerwone jabłka. Smakują
tak samo dobrze zimą i latem, a ponadto pięknie wyglądają.
5. Żeby wprowadzić walentynkową atmosferę, zorganizuj kilka konkursów. Mogą to
być na przykład zgadywanki: ktoś opowiada o sławnej zakochanej parze (David i Victoria
Beckham, Jennifer Lopez i Ben Afleck, król Jan III Sobieski i królowa Marysieńka), a reszta
zgaduje, o kogo chodzi. Można się bawić w kalambury: ktoś rysuje słowo związane z
miłością, reszta odgaduje. Możesz ogłosić konkurs na najpiękniejszy wiersz miłosny (nie
musi być rymowany!) - daj gościom na jego napisanie dziesięć minut. Świetnym pomysłem
jest też konkurs na odgadnięcie tytułów filmów - w grę wchodzą tylko filmy o miłości. A na
koniec wieczoru koniecznie obejrzyjcie taki film. Na pewno będzie ich w walentynki
mnóstwo w telewizji, w wypożyczalniach wideo wybór jest jeszcze większy. Ważne, żeby
film był romantyczny - i koniecznie z happy endem!