ALEXANDRE DUMAS
NAPOLEON BONAPARTE
NAPOLEON BONAPARTE
Dnia 15 sierpnia 1769 r. przyszło na świat w Ajaccio dziecię, które od
rodziców otrzymało nazwisko Bonaparte, niebiosa zaś obdarzyły je imieniem
Napoleon.
Pierwsze dni młodości dziecka upłynęły wśród gorączkowego wrzenia,
będącego zazwyczaj następstwem rewolucji. Korsyka, która od pół wieku
marzyła o niepodległości, została właśnie na wpół zdobyta, na wpół sprzedana, i
zaledwie wyswobodziła się z niewoli genueńskiej, uległa przemocy Francji.
Paoli
1
, pokonany pod Ponte Nuova, szukał wraz z siostrzeńcem i braćmi
schronienia w Anglii, gdzie mu Alfieri
2
poświęcił swego „Timoleona”. Nowo
narodzone dziecię wdychało duszną atmosferę wzajemnej nienawiści jednych do
drugich, dzwon zaś, w który uderzono przy jego chrzcie, drżał jeszcze odgłosem
surm bojowych.
Karol Bonaparte, ojciec dziecka, i Letycja Ramolino, matka Napoleona,
oboje z rodów patrycjuszowskich, pochodzący z czarującej wioski San-Miniato,
położonej nieco wyżej Florencji, należeli zrazu do rzędu przyjaciół Paolego. Z
czasem jednak porzucili jego stronnictwo i ulegli wpływom francuskim. Stąd też
łatwo im przyszło uzyskać od pana de Marboeufa, który powrócił na wyspę jako
gubernator, wylądowawszy na niej przed dziesięciu laty jako generał,
przychylne poparcie, umożliwiające umieszczenie młodego Napoleona w Szkole
Wojskowej w Brienne. Prośba o przyjęcie została uwzględniona, niedługo zaś
potem na liście wychowanków szkoły w Brienne wpisano następujące słowa:
„Dnia dzisiejszego, 23 kwietnia 1779 r. wstąpił Napoleon Buonaparte
3
,
liczący lat dziewięć, miesięcy osiem i pięć dni do królewskiej Szkoły Wojskowej
w Brienne-le-Château”.
1
Pascal Paoli - przywódca powstańców korsykańskich (przyp. tłum.).
2
Wiktor hr. Alfieri - głośny pisarz włoski, autor dramatów „Maria Stuart”, „Meropa”, „Timoleon” i traktatu
„O tyranii”. Wsławił się pamfletem przeciwko rewolucyjnej Francji, zatytułowanym „Misogallo” (przyp. tłum.).
3
Tak brzmiało nazwisko rodowe, które Napoleon zmienił w 1796 r. na Bonaparte (przyp. tłum.).
Nowy przybysz był zatem Korsykaninem, czyli pochodził z kraju, który
jeszcze dziś z takim wytrwałym uporem zwalcza cywilizację i choć utracił
niepodległość, potrafił jednak zachować swój charakter narodowy. Młody uczeń
mówił dialektem swej rodzinnej wyspy; wyróżniał się też ciemną barwą skóry,
przepalonej słońcem Południa, odznaczał się wreszcie ponurym, przenikliwym
wzrokiem mieszkańca gór. Wystarczyło to aż nadto, by wzniecić ciekawość
współtowarzyszy i pobudzić ich wrodzoną niesforność; ciekawość wieku
młodego jest bowiem z natury szydercza i nielitościwa. Jeden z profesorów,
nazwiskiem Dupuis, zlitował się nad biednym, opuszczonym chłopcem, zadając
sobie trud wyuczenia go języka francuskiego. Po trzech miesiącach nauki
chłopiec uczynił takie postępy, że zdołał przyswoić sobie także pierwsze
elementy łaciny; zawsze jednak odczuwał niechęć do języków martwych.
Natomiast już w pierwszych godzinach nauki okazał wielkie zdolności w
naukach matematycznych. Naturalnym wynikiem tego stanu rzeczy było, że
młody Napoleon rozwiązywał kolegom zadania matematyczne, w zamian za co
oni wyręczali go w pracach humanistycznych i przekładach, które zawsze uważał
za rzecz okropną.
Pewne osamotnienie, w którym przez jakiś czas znajdował się młody
Napoleon wskutek tego, że z początku nie umiał jeszcze wypowiadać swoich
myśli, wytworzyło pomiędzy nim a towarzyszami szkolnymi zaporę, która
nigdy już nie zanikła. Ponieważ jednak po owym pierwszym wrażeniu pozostało
w nim przykre wspomnienie, przechodzące niemal w odrazę, zrodziła się w
duszy młodego chłopca przedwcześnie dojrzała nienawiść do ludzi, prowadząca
do samotności. Niektórzy dopatrywali się w tym proroczych marzeń rodzącego
się geniusza. Zresztą przeróżne okoliczności, które u innych ludzi uszłyby
uwagi, nadają pewne cechy prawdopodobieństwa teorii wyrażanej przez
niektórych historyków, że niezwykłemu życiu człowieka towarzyszyć musi
niezwykłe dzieciństwo.
W wolnych chwilach młody Bonaparte zajmował się z dużym zamiłowaniem
uprawą niewielkiej, ogrodzonej działki. Pewnego dnia jeden z jego kolegów
wszedł na płot, chcąc zobaczyć, co też porabia w swoim ogródku samotny
Napoleon. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że układa on gorliwie kamienie
wedle zasad taktyki wojennej, przy czym ranga wojskowa oznaczona była
wielkością kamieni. Ponieważ nieproszony widz zachowywał się hałaśliwie,
Napoleon odwrócił się, wzywając towarzysza szkolnego, by natychmiast zszedł z
płotu. Ów jednak drwił sobie z młodocianego stratega, co wreszcie do tego
stopnia wzburzyło Napoleona, iż porwał największy kamień i wycelował w sam
środek czoła kolegi, który runął na ziemię poważnie ranny.
W dwadzieścia pięć lat potem, gdy Napoleon znajdował się u szczytu sławy
zameldowano mu, iż pewien człowiek, podający się za byłego kolegę szkolnego
prosi cesarza o posłuchanie. Ponieważ zdarzało się często, że wszelkiego rodzaju
oszuści chwytali się tego fortelu, by dostać się przed jego oblicze, Napoleon
polecił adiutantowi, aby zapytał o nazwisko tego dawnego kolegi z ławy
szkolnej. Nazwisko jednak nie wywołało żadnych skojarzeń, toteż powiedział
do adiutanta: „Idź pan jeszcze raz do niego i zapytaj, czy nie mógłby mi
przytoczyć pewnych okoliczności, które by obudziły moją pamięć”. Spełniwszy
rozkaz, adiutant wrócił z wiadomością, że obcy przybysz zamiast odpowiedzi
wskazał bliznę na czole. „Ach! teraz przypominam sobie - rzekł cesarz -
rzuciłem mu generałem dywizji w głowę!”
W zimie 1783 - 1784 spadły takie masy śniegu, że wszelka zabawa na
wolnym powietrzu była niemożliwa. Będąc zmuszony spędzać wolny czas,
poświęcony zazwyczaj pracy w ogródku, wśród głośnej wrzawy wesołych
kolegów, Napoleon zaproponował urządzenie wycieczki za miasto i
wybudowanie tam łopatami ze śniegu warownej twierdzy, którą następnie jedna
część chłopców miałaby zaatakować, druga zaś bronić. Projekt był zbyt
ponętny, by go młodzi chłopcy mieli odrzucić. Oczywiście twórca projektu
został wybrany dowódcą jednego z oddziałów. Oblężona twierdza nie mogła
oprzeć się jego sile, zdobyto ją po bohaterskiej obronie nieprzyjaciół. Już
nazajutrz śniegi stajały; jednak ten nowy sposób spędzania czasu głęboko utkwił
w pamięci uczniów. Już jako dorośli ludzie wspominali chętnie tę zabawę z
młodych lat, kiedy zaś widzieli, jak jedno miasto po drugim poddawało się
Napoleonowi, musieli przypominać sobie zwały śniegu, po których wspinali się
pod wodzą Bonapartego.
W miarę dorastania Napoleona rozwijały się w nim idee, które od dawna
kiełkowały na dnie jego duszy, pozwalając spodziewać się owoców, które
kiedyś miały wydać. Znienawidzona mu była myśl o dokonanym przez Francję
podboju Korsyki, co jako jedynego Korsykanina w szkole ukazywało jako
pokonanego wśród zwycięzców. Gdy razu pewnego Napoleon był na obiedzie u
jednego z urzędników zakładu, kilku profesorów, którzy znali narodową
wrażliwość swego wychowanka, zaczęło umyślnie wyrażać się w duchu
nieprzychylnym o Paolim. Rumieniec natychmiast oblał oblicze chłopca. Nie
mogąc dłużej się powstrzymać wykrzyknął: „Paoli był wielkim człowiekiem,
kochającym swą ojczyznę tak, jak tylko dawni Rzymianie kochać umieli. Nigdy
nie wybaczę memu ojcu, który niegdyś był jego adiutantem, iż dopomógł do
zjednoczenia Korsyki z Francją. Powinien był pójść za gwiazdą przewodnią
swego wodza i razem z nim paść w walce”.
Tymczasem młody Napoleon osiągnął czwarty kurs nauki i w zakresie nauk
matematycznych umiał niewiele mniej od swego nauczyciela, księdza Patraulta.
Był już w wieku, w którym przechodziło się z zakładu w Brienne do wyższej
szkoły w Paryżu. Świadectwa miał dobre, w sprawozdaniu zaś pana de Kéralio,
inspektora szkół wojskowych, wystosowanym do króla Ludwika XVI,
powiedziano:
„Kawaler de Bonaparte (Napoleon), urodzony 15 sierpnia 1769 r., wysoki na
cztery stopy, dziewięć cali i dziesięć linii, ukończył kurs czwarty. Budowa
cielesna dobra, zdrowie wyborne, charakter posłuszny, przyzwoity i wdzięczny,
zachowanie bardzo porządne, odznaczał się zawsze zdolnością i zamiłowaniem
do matematyki. W historii i geografii wcale dobre postępy, w ćwiczeniach z
literatury pięknej i łaciny (którą doprowadził tylko do czwartego kursu) wyniki
mniej zadowalające. Znakomicie nadaje się na marynarza. Zasługuje na
przyjęcie do Szkoły Wojskowej w Paryżu”.
Na podstawie tego świadectwa przyjęto młodego Bonapartego do paryskiej
Szkoły Wojskowej.
O pobycie Bonapartego w tej szkole nie ma nic szczególnego do
powiedzenia. Należałoby wspomnieć tylko o memoriale, który wystosował do
swego byłego inspektora, księdza Bertona. Młodociany ustawodawca znalazł w
urządzeniach tej szkoły szereg błędów, których nie mógł pominąć milczeniem
rozwijający się w nim talent administratora. Jednym z tych błędów - i to
najniebezpieczniejszym ze wszystkich - był zbytek otaczający wychowanków
zakładu. „Zamiast utrzymywać liczną służbę dla wychowanków szkoły - pisał -
zamiast dawać im dwa razy na dzień jedzenie składające się z dwóch dań,
zamiast utrzymywać kosztowną ujeżdżalnię dla jeźdźców i koni, należałoby
raczej przyzwyczaić studentów, jednakże bez uszczerbku dla toku studiów, do
samodzielnego usługiwania sobie, z wyjątkiem skromnej kuchni, o którą sami
dbać nie powinni. Należy im podawać suchary i tym podobne rzeczy,
przyzwyczaić ich do czyszczenia ubrań, butów i trzewików. Jako że są ubodzy i
do służby wojskowej przeznaczeni, jest to jedyny sposób wychowania, które by
im dać należało. Żywieni skromnie i zmuszeni sami dbać o swą odzież, nabiorą
hartu i nauczą się wytrzymywać surowość pór roku, podległym zaś żołnierzom
wpajać ślepy szacunek i posłuszeństwo”. Bonaparte liczył piętnaście i pół roku,
gdy zaprojektował te reformy. W dwadzieścia lat potem założył Szkołę
Wojskową w Fontainebleau.
W roku 1785, po znakomicie złożonych egzaminach, Bonaparte został
mianowany podporucznikiem w pułku La fére, stacjonującym wówczas w
Delfinacie. Po krótkim pobycie w Grenoble zamieszkał w Valence. Tutaj kilka
słonecznych promieni wspaniałej przyszłości zaczęło rozjaśniać mroki, w
których tkwił wówczas młody, nie znany człowiek. Wiadomo, że Bonaparte był
ubogi. Ale mimo ubóstwa stale pamiętał o popieraniu rodziny, a brata Ludwika,
młodszego od siebie o dziesięć lat, sprowadził do siebie z Korsyki. Obaj
mieszkali u panny Bon, przy ulicy Wielkiej 4. Bonaparte zajmował sypialnię, na
górze zaś, na poddaszu, mieszkał mały Ludwik. Wierny przyzwyczajeniu
nabytemu w Szkole Wojskowej, które tak bardzo przydało mu się w
późniejszych latach, podczas marszów wojennych, Napoleon budził brata
wcześnie rano, pukając laską w sufit pokoju, po czym udzielał mu lekcji
matematyki. Młody Ludwik, który z trudem tylko mógł podporządkować się
temu rozkładowi zająć, okazał się pewnego dnia jeszcze bardziej oporny,
ociągając się dłużej aniżeli zazwyczaj z zejściem na dół. Napoleon ponownie
uderzył w sufit, aż w końcu opieszały uczeń nareszcie się pojawił.
- A cóż to się dziś z tobą dzieje, leniuchu? - zawołał Bonaparte.
- O, bracie - odrzekł Ludwik - taki piękny sen miałem!
- O czym śniłeś?
- Śniło mi się, że byłem królem.
- Kim więc ja wówczas byłem... Cesarzem? - spytał młody oficer,
wzruszając ramionami. - Nuże, do roboty!
Po czym nauka szła zwykłym trybem, udzielana przez przyszłego cesarza
przyszłemu królowi
4
.
Mieszkanie Bonapartego położone było naprzeciw sklepu bogatego
księgarza nazwiskiem Marc-Aurèle, na którego domu widniała data, zdaje się,
1530. Był zatem budynek ten klejnotem z epoki Renesansu. Tutaj to spędzał
młody oficer niemal każdą wolną chwilę, która mu pozostawała po zajęciach
służbowych i nauczaniu brata, a czas tu spędzony, jak to wnet zobaczymy, nie
poszedł na marne.
Dnia 7 października 1808 r. Napoleon wydał w Erfurcie uroczystą ucztę.
Gośćmi jego byli: car Aleksander, królowa Westfalii, król bawarski, król
wirtemberski, król saski, książę Wilhelm pruski, książęta panujący z
4
Świadkiem tej sceny był pan Parmentier, lekarz pułku, w którym Napoleon służył jako podporucznik.
Oldenburga, Meklemburg-Schwerina i Weimaru oraz książę prymas. W pewnej
chwili rozmowa zeszła na temat złotej bulli, która do czasu utworzenia Związku
Reńskiego określała liczbę i przymioty elektorów cesarza rzymskiego. Książę
prymas mówił szczegółowo o tej bulli wspominając, że pochodziła ona z roku
1409.
- Mam wrażenie, że Wasza Eminencja się myli - rzekł Napoleon z
uśmiechem - bulla, o której mowa, ogłoszona została w roku 1356, za panowania
cesarza Karola IV.
- Tak się rzecz miała w istocie, sire - odrzekł książę prymas - teraz
przypominam sobie, ale skądże wie o tym Wasza Cesarska Mość?
- Gdy byłem jeszcze zwyczajnym podporucznikiem artylerii... - jął
opowiadać cesarz.
Przy tych słowach uwidoczniło się na twarzach dostojnych gości uczucie
takiego ożywienia, że opowiadający mimo woli przerwał. Rychło jednak z
uśmiechem opowiadał dalej:
„Gdy miałem zaszczyt być zwyczajnym podporucznikiem artylerii, służyłem
przez trzy lata w garnizonie Valence. Nie udzielałem się towarzysko i żyłem w
zupełnym odosobnieniu. Natomiast szczęśliwy traf sprawił, że mieszkałem w
pobliżu niezwykle uczonego i bardzo uprzejmego księgarza. Bibliotekę jego
przestudiowałem podczas tych trzech lat służby raz i drugi, i nie zapomniałem
nawet tego, co nie odnosiło się do mojej specjalności. Ponadto natura obdarzyła
mnie dobrą pamięcią do cyfr i często zdarza się, że ministrom moim przytaczam
poszczególne pozycje i ogólne sumy ich najstarszych nawet rachunków”.
Nie było to jednak jedyne wspomnienie Napoleona z Valence.
Do niewielu osób, które Napoleon odwiedzał w Valence, należał pan de
Tardivon, opat z Saint-Ruf, którego zakon niedawno został rozwiązany. W
domu jego Bonaparte poznał Karolinę de Colombier, do której zapałał miłością.
Rodzina owej panny zamieszkiwała dworek wiejski odległy o pół godziny drogi
od Valence. Młody oficer miał dostęp do domu Karoliny i często bywał tam z
wizytą. Tymczasem pewien szlachcic z Delfinatu, nazwiskiem Bressieux,
wystąpił jako konkurent o rękę panny. Napoleon spostrzegł, że czas najwyższy
oświadczyć się, jeśli nie ma się to stać za późno. Napisał tedy do Karoliny
obszerny list, w którym wyraził wszystkie uczucia, jakie wobec niej żywił,
prosząc zarazem o zawiadomienie o tym rodziców. Ci jednak, mając do wyboru
między nie mającym żadnych widoków oficerkiem a majętnym szlachcicem,
wybrali za zięcia tego ostatniego. Bonaparte dostał rekuzę w sposób możliwie
najmniej drażliwy, a list jego wręczono trzeciej osobie, która go miała zwrócić
Napoleonowi. Młody podporucznik odmówił przyjęcia listu. „Proszę go
zachować - rzekł - będzie to kiedyś dokument mojej miłości i świadczyć będzie
o czystości moich uczuć wobec panny Karoliny”.
List ten rodzina przechowuje po dziś dzień.
W trzy miesiące potem panna Karolina poślubiła kawalera de Bressieux.
W roku 1806 pani de Bressieux została powołana na dwór w charakterze
damy dworu cesarzowej-matki, jej brat został mianowany prefektem Turynu,
małżonek zaś podniesiony do godności barona i ustanowiony zarządcą lasów
państwowych.
Kiedy Napoleon opuścił Valence, zostawił u swego piekarza, nazwiskiem
Coriol, dług w kwocie trzech franków dziesięciu sous.
Młody Korsykanin przybył do Paryża równocześnie z ziomkiem swym
Paolim. Konstytuanta nadała Korsyce prawo korzystania z dobrodziejstwa ustaw
francuskich, Mirabeau zaś oświadczył z trybuny, iż nadeszła chwila, gdy należy
powołać z powrotem do kraju zbiegłych patriotów, którzy walczyli w obronie
wyspy. W ten sposób Paoli wrócił do ojczyzny. Stary przyjaciel ojca powitał
Napoleona jak własnego syna, młody marzyciel zaś znalazł się w obliczu swego
bohatera, który dopiero co mianowany został namiestnikiem i komendantem
wojskowym wyspy.
Bonaparte otrzymał urlop, który wykorzystał, aby udać się za Paolim i
zobaczyć ze swą rodziną, którą opuścił przed sześciu laty. Patriotyczny generał
powitany został serdecznie przez wszystkich zwolenników niepodległości,
młody oficer zaś był świadkiem triumfu sławnego wygnańca. Entuzjazm był tak
wielki, że jednomyślną wolą wszystkich obywateli Paoli został wyniesiony do
godności komendanta Gwardii Narodowej i przewodniczącego zarządu
okręgowego. Przez pewien czas Paoli pozostawał w zupełnej zgodzie z
Konstytuantą paryską. Jednak wniosek księdza Charriera, który zaproponował,
by Korsykę zamienić z księciem Parmy na Piacenzę, tę zaś oddać papieżowi jako
odszkodowanie za Awignon, przekonał Paolego, jak małą wagę przywiązuje
Francja do posiadania jego ojczyzny. W tym czasie zdarzyło się, iż rząd
angielski, który udzielił Paolemu schronienia, gdy ten był wygnańcem, nawiązał
z nowym prezydentem rokowania. Paoli sam nie taił, iż woli bardziej
konstytucję angielską od francuskiej, którą właśnie zaczęto opracowywać. Z tą
chwilą rozeszły się drogi młodego oficera i sędziwego generała. Bonaparte
pozostał obywatelem francuskim, Paoli zaś stał się znów wodzem Korsyki.
Z początkiem roku 1792 Bonaparte został odwołany z powrotem do Paryża.
Odnalazł tam swego dawnego kolegę z ławy szkolnej, Bourrienne'a, który
powrócił właśnie z podróży przez Prusy i Polskę drogą na Wiedeń.
Obaj towarzysze szkolni nie czuli się szczęśliwi. Postanowili więc dla ulżenia
swej niedoli dźwigać ją wspólnymi siłami. Jeden ubiegał się o stanowisko w
armii, drugi chciał otrzymać posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Ponieważ usiłowania wypadły niepomyślnie, zaczęli snuć plany wielkich
interesów handlowych, których jednak z powodu braku kapitału nie mogli
wykonać. Pewnego dnia postanowili wydzierżawić kilka domów, których
budowę właśnie rozpoczęto na ulicy Montholon, jednak warunki stawiane przez
właścicieli były tak wygórowane, że obaj młodzieńcy zmuszeni byli
zrezygnować z planu. Opuszczając zaś mieszkanie przedsiębiorcy budowlanego
stwierdzili, iż nie tylko nie jedli jeszcze obiadu, ale nawet nie mieli ani grosza w
kieszeni, by móc zaspokoić głód. W tej przykrej sytuacji Napoleon widział tylko
jedno wyjście: zastawił zegarek.
Nadszedł tymczasem 20 czerwca
5
, ponura przygrywka 10 sierpnia. Obaj
młodzieńcy spotkali się na śniadaniu w pewnej restauracji przy ulicy Świętego
Honoriusza i właśnie kończyli posiłek, gdy nagle doszły ich z ulicy głośne
okrzyki i wołania: „Ça ira! Niech żyje naród! Niech żyją sankiuloci! Precz z
prawem weta!”. Podeszli do okna i ujrzeli tłum złożony z 6 000 - 8000 ludzi,
biegnący pod wodzą Santerre'a i markiza de St. Hurugues w stronę
Zgromadzenia Narodowego. „Chodźmy za tą kanalią” rzekł Napoleon, po czym
obaj ruszyli do Tuileries. Na trasie u brzegu Sekwany zatrzymali się. Napoleon
oparł się o drzewo, Bourrienne usiadł na poręczy.
Nie widzieli stąd co zaszło, domyślali się jednak wypadków, gdy wtem
otworzyło się okno prowadzące do ogrodu i ukazał się w nim Ludwik XVI z
czerwoną czapką na głowie, nasadzoną mu końcem piki przez człowieka z
tłumu.
- Coglione! coglione!
6
- mruknął w swym korsykańskim dialekcie młody
oficer, który do tej chwili stał w milczeniu i głębokiej zadumie.
- Co według ciebie powinien uczynić? - zapytał Bourrienne przyjaciela.
- Czterysta do pięciuset ludzi zmieść armatami - odrzekł Bonaparte - reszta
pierzchłaby dobrowolnie.
Przez cały dzień mówił tylko o tej scenie, która wywarła na nim olbrzymie
wrażenie.
Tak oto Napoleon ujrzał pierwsze wypadki rewolucji francuskiej,
rozwijające się przed jego oczyma. Jako zwyczajny widz przeżył piekło 10
sierpnia i rzeź 2 września. Gdy następnie wciąż jeszcze nie otrzymywał przydziału
w armii, postanowił ponownie wyruszyć w drogę na Korsykę.
Tajne układy Paolego z rządem angielskim wzięły podczas nieobecności
Napoleona taki obrót, że nie można już było mieć jakichkolwiek złudzeń co do
5
Dnia 20 czerwca 1792 r. wdarł się lud paryski po raz pierwszy do pałacu tuileryjskiego, po raz drugi zaś
10 sierpnia, przy czym gwardia Szwajcarów została zamordowana, rodzina królewska zaś, schroniwszy się do
Zgromadzenia Narodowego, została uwięziona (przyp. tłum.).
6
Dureń (po włosku) (przyp. tłum.).
planów starego generała. Jakoż rozmowa, którą odbył młody oficer z sędziwym
powstańcem w domu gubernatora Corte
7
, doprowadziła do zerwania. Dawni
przyjaciele rozeszli się, by spotkać się jeszcze na polu walki. Tego samego
wieczoru jeden z pochlebców Paolego usiłował w jego obecności oczerniać
Napoleona. „Zamilcz - rzekł doń generał, kładąc palce na wargach - ten
młodzieniec jest człowiekiem dzielnym i prawym”.
Wkrótce Paoli jawnie rozwinął sztandar powstania. Dnia 23 czerwca 1793 r.
mianowany został przez stronników Anglii naczelnym wodzem i prezydentem
konsulatu w Corte, a 17 lipca Konwent Narodowy ogłosił go wyjętym spod
prawa. Napoleon był wtedy nieobecny w stolicy, nareszcie bowiem uzyskał tak
upragniony przydział do czynnej służby. Otrzymawszy awans na komendanta
Gwardii Narodowej, znalazł się na pokładzie floty admirała Trugueta. Gdy
Bonaparte przybył znów na Korsykę, wyspa znajdowała się w ogniu powstania.
Członkowie Konwentu Salicetti i Lacombe Saint-Michel, którzy otrzymali
polecenie wykonania dekretu skierowanego przeciwko powstańcom, musieli
cofnąć się do Calvi. Bonaparte pospieszył im z pomocą, usiłując wespół z nimi
zaatakować Ajaccio. Atak jednak został odparty. Tego samego dnia w mieście
wybuchł pożar, zamieniając dom rodziny Bonapartów w popiół i zgliszcza.
Rychło też rząd rewolucyjny skazał Bonapartów na wieczyste wygnanie. Pożar
pozbawił ich dachu nad głową, banicja zaś odebrała im ojczyznę. W tej niedoli
cała nadzieja rodziny zwracała się ku Napoleonowi, ten zaś wpatrzony był we
Francję. Nieszczęsna rodzina wygnańców wsiadła na słabą łupinkę, przyszły zaś
Cezar płynął niesiony przez żagle, osłaniając skrzydłami szczęścia swoich
czterech braci, z których trzem przeznaczona była korona królewska, oraz trzy
siostry, z których jedna miała otrzymać diadem królowej.
Cała rodzina zatrzymała się w Marsylii, zwracając się o opiekę do Francji, z
powodu której została wygnana. Rząd wysłuchał jej prośby. Józef i Lucjan
otrzymali stanowiska w zarządzie armii, Ludwik został podoficerem, Bonaparte
7
Corte - miasteczko na Korsyce.
zaś przeszedł w randze porucznika, zatem z awansem, do czwartego pułku
piechoty. Rychło też awansował na kapitana drugiej kompanii tego samego
korpusu, stacjonującego wówczas w Nicei.
Nadszedł krwawy rok 1793. Połowa kraju walczyła przeciwko drugiej
połowie, zachód i południe stały w płomieniach. Lyon zdobyty został po
czteromiesięcznym oblężeniu, Marsylia poddała się Konwentowi, Tulon zaś
oddał swój port w ręce Anglików.
Przeciwko zdradzieckiemu Tulonowi wyruszyła armia złożona z 30 000
ludzi, która pod wodzą Kellermanna oblegała przedtem Lyon. Walka rozpoczęła
się w wąwozach Ollioules. Generał du Tayle, który miał dowodzić artylerią, był
nieobecny; generał Dammartin, jego zastępca, stał się w pierwszej potyczce
niezdolny do walki. Na czele oddziałów stanął więc jego zastępca, był nim
Bonaparte. W tym wypadku szczęśliwy traf przyszedł z pomocą geniuszowi,
choć kto wie, czy dla geniusza przypadek nie jest przeznaczeniem.
Otrzymawszy nominację, Bonaparte przedstawia się sztabowi generalnemu.
Zaprowadzono go przed generała Carteaux, dumnego, od stóp do głowy
wyzłoconego oficera, który zapytał Napoleona, czym może mu służyć. Młody
oficer pokazuje mu nominację, stosownie do której ma pod rozkazami generała
kierować operacjami artylerii. „Artyleria - odparł butny generał - niepotrzebna
nam zgoła. Dziś wieczorem zdobędziemy Tulon bagnetami, a jutro puścimy
miasto z dymem”.
Mimo jednak wielkiej pewności siebie, nie udało się generałowi zdobyć
miasta bez uprzedniego rozpoznania. Przeczekał więc cierpliwie do następnego
dnia, ale już o świcie wsiadł do wozu polowego, by skontrolować wykonanie
pierwszych dyspozycji do ataku. Towarzyszył mu adiutant oraz szef batalionu
Bonaparte. Za namową Napoleona generał, choć niechętnie, dał spokój
bagnetom, powierzając główną rolę artylerii. Skutkiem tego sam wydał rozkazy,
które uważał za stosowne, i przyszedł właśnie, by dopilnować zleceń i zapewnić
im sukces.
Zaledwie minęli wzniesienia, z których roztacza się widok na Tulon, kąpiący
swe stopy w morzu, ukrywając się wśród na wpół orientalnego ogrodu, gdy
generał oraz towarzyszący mu dwaj młodzi ludzie wysiedli z wozu, znikając po
chwili w pobliskiej winnicy. Tutaj generał spostrzega kilka armat ustawionych
za pewnego rodzaju opancerzeniem. Napoleon ogląda się za siebie, pojęcia nie
mając, co się wokoło dzieje. Generałowi wydaje się to zdziwienie młodego
szefa batalionu wcale zabawne, powiada tedy do adiutanta z uśmiechem
zdradzającym pewność siebie i zadowolenie:
- To są nasze baterie, nieprawdaż?
- Tak jest, generale - odpowiada adiutant.
- A nasz park amunicyjny?
- Cztery kroki stąd.
- A nasze pociski?
- Rozżarza się je w najbliższej chatce.
Oczom własnym nie zawierzyłby Napoleon, musi jednak dać wiarę uszom.
Wprawnym wzrokiem artylerzysty odmierza młody oficer przestrzeń i dochodzi
do przekonania, że bateria oddalona jest od miasta o co najmniej półtorej
godziny. Zrazu Napoleon przypuszczał, że generał chce wypróbować swego
młodego szefa batalionu, jednak powaga, z jaką Carteaux w dalszym ciągu
traktuje swe zarządzenia, nie pozostawia żadnych wątpliwości. Rzuca tedy
ostrożnie uwagę na temat odległości, wyrażając obawę, że rozżarzone pociski nie
dosięgną miasta.
- Naprawdę tak sądzisz? - zapytał Carteaux.
- „Obawiam się o to, generale - odparł Bonaparte. - Zresztą można by
przecież, nie używając żarzących pocisków, wypróbować nie rozgrzanymi, by
zmierzyć odległość strzału”.
Pomysł podoba się generałowi, każe tedy nabić armatę i wystrzelić. I
podczas gdy generał obserwuje mury miasta, by sprawdzić na nich skutki
strzału, Napoleon wskazuje mu kulę w odległości niespełna tysiąca kroków, jak
uderza w drzewa oliwne, powoduje bruzdy na ziemi, odbija się i podskakuje,
tracąc siłę, przeleciawszy zaledwie trzecią część przestrzeni obliczonej przez
generała.
Dowód był aż nadto przekonywający. Carteaux jednak nie chciał dać za
wygraną i rzekł: „To ci arystokraci marsylscy zepsuli proch”.
Skoro jednak pociski nie niosą dalej, trzeba się uciec do innych środków.
Wszyscy trzej wracają do głównej kwatery, gdzie Napoleon każe podać plan
Tulonu, rozwija go na stole i, rozważywszy przez chwilę położenie miasta i
różnych miejsc obronnych, wskazuje na dopiero co wybudowany przez
Anglików szaniec, oświadczając ze zdecydowaną zwięzłością geniusza: - „Tu
jest Tulon”.
Carteaux jednak, który nie mógł nadążyć za biegiem myśli Napoleona, wziął
jego uwagę dosłownie i zwracając się do swego adiutanta rzekł: „Zdaje mi się, że
«kapitan Armata» niezbyt jest mocny w geografii”.
Był to pierwszy przydomek Bonapartego. Zobaczymy potem, wśród jakich
okoliczności przezwano go „małym kapralem”.
W tej chwili do namiotu wszedł deputowany Gasparin, o którym Napoleon
słyszał, że jest nie tylko szczerym, szlachetnym i dzielnym patriotą, ale także
rozumnym i mądrym człowiekiem. Szef batalionu podchodzi wprost do niego ze
słowami:
- Przedstawicielu ludu, jestem szefem batalionu artylerii. Wskutek
nieobecności generała du Tayle i ponieważ generał Dammartin jest ranny, broń
ta pozostaje pod moim dowództwem. Żądam, by nikt poza mną do sprawy się
nie mieszał, w przeciwnym razie nie ręczę za nic.
- O - zawołał ze zdziwieniem deputowany - kimże to jesteś, by za cokolwiek
ręczyć? - Zdumiony był, że młodzieniec dwudziestotrzyletni przemawia do niego
takim tonem i z taką pewnością siebie.
- Kim jestem - odparł Napoleon, prowadząc go do kąta i mówiąc szeptem -
jestem człowiekiem, który się zna na rzeczy, a dostał się pod komendę ludzi,
którzy o niczym nie mają pojęcia. Proszę zapytać generała o jego plan bitwy, a
zobaczycie obywatelu, czy mam słuszność, czy jej nie mam.
Młody oficer przemawiał z takim przekonaniem, że Gasparin nie wahał się
ani przez chwilę.
- Generale - rzekł, zbliżając się do Carteaux - przedstawiciele ludu życzą
sobie, abyś w ciągu trzech dni przedłożył swój plan bitwy.
- Wystarczy, że zaczekasz trzy minuty, a dam ci go - odrzekł Carteaux.
Generał usiadł, wziął do ręki pióro, po czym na małym świstku papieru
napisał ów osławiony plan strategiczny, który stał się swego rodzaju wzorem, a
który brzmiał, jak następuje:
„Dowódca artylerii będzie przez trzy dni bombardował Tulon, po czym
trzema kolumnami zaatakuję miasto i zdobędę je.
Carteaux”.
Plan ten wysłano do Paryża i wręczono komisji strategicznej, która orzekła,
że jest on raczej humorystyczny aniżeli wojskowy. W rezultacie Carteaux został
odwołany, na jego miejsce zaś wysłano Dugommiera.
Przybywszy na pozycje, przekonał się nowy dowódca, że jego szef batalionu
wydał już wszystkie zarządzenia. Chodziło w tym wypadku o oblężenie, przy
którym przemoc i odwaga nie miałyby żadnego zastosowania; armaty i taktyka
musiały wpierw oczyścić pole. Nie było też ani jednego punktu na wybrzeżu, na
którym by nie przystąpiła do dzieła artyleria. Armaty grzmiały zewsząd na
kształt olbrzymiej burzy, której błyskawice się krzyżują, grzmiały ze szczytów
gór, z wysokich murów, grzmiały od strony równiny i morza. Zdawało się, jak
gdyby nawałnica i wulkan zjednoczyły swe wszystkie moce.
Ogólny atak rozpoczął się 16 grudnia i odtąd oblężenie przeszło w
nieustanny szturm. Nazajutrz rano zdobyli nasi forty Pas-de-Leidet i Croix-
Faron, w południe wypędzili sprzymierzonych z szańca Saint Andre, wreszcie
pod wieczór wtargnęli republikanie w blasku błyskawic, burzy i armat do
szańców angielskich. Trafiony bagnetem w kolano, Napoleon, osiągnąwszy
swój cel, czuł się już panem miasta i rzekł do generała Dugommiera,
wyczerpanego utratą krwi po ranach odniesionych w ramię i nogę:
- Wypocznijcie, generale, zdobyliśmy właśnie Tulon, pojutrze będzie się
generał mógł wyspać.
Już 18 grudnia padły dalsze forty l'Eguilette i Balagnier, po czym można
było skierować baterie na Tulon. Gdy wojska sprzymierzone ujrzały płonące
domy w mieście i usłyszały świst kul przelatujących nad ulicami, powstały
kłótnie w ich obozie. Nagle wojska oblężnicze ujrzały pożar w kilku punktach
miasta, których nie bombardowano. To Anglicy, zdecydowawszy się na
opuszczenie Tulonu, podpalili arsenał, magazyny marynarki oraz okręty
francuskie, których nie zdołali z sobą zabrać. Na widok płomieni podnosi się
zewsząd okrzyk wściekłości. Cała armia domaga się szturmu. Ale już jest za
późno. Anglicy zaczynają wsiadać na okręty w ogniu naszych baterii,
pozostawiając na łaskę losu tych, którzy zdradzili im Francję, teraz zaś w dowód
wdzięczności zostali z kolei przez nich zdradzeni. Tymczasem noc zapada.
Płomienie, które w kilku punktach miasta wystrzeliły wysoko w górę, gasną
nagle wśród głośnego syku. To galernicy zerwali kajdany, którymi byli przykuci,
i teraz gaszą wzniecony przez Anglików pożar.
Nazajutrz, 19 grudnia, wojska republikańskie wkroczyły do miasta,
wieczorem zaś, zgodnie z przepowiednią Napoleona, generał Dugommier ułożył
się do snu w Tulonie.
Generał nie zapomniał zasług młodego szefa batalionu. W dwanaście dni po
zdobyciu miasta, Napoleon otrzymał nominację na generała brygady. Odtąd
przechodzi do historii i przetrwa w niej już po wieczne czasy.
A teraz szybkimi krokami towarzyszyć będziemy Bonapartemu w dalszej
drodze jego życia, którą przebył jako generał, konsul, cesarz i wygnaniec. Gdy
go potem ujrzymy, niby świecący meteor, na chwilę jeszcze w blasku tronu,
pójdziemy za nim na wyspę daleką, gdzie zakończył życie, tak jak znaleźliśmy
go na owej wyspie, na której przyszedł na świat.
GENERAŁ BONAPARTE
Widzieliśmy, że za wybitne zasługi, położone dla republiki przy zdobyciu
Tulonu, awansował Napoleon na generała artylerii w armii nicejskiej. W Nicei
młodego generała łączyły bliskie stosunki z młodszym Robespierrem, który przy
tej armii zajmował stanowisko deputowanego ludu. Odwołany na krótko przed
9 termidora z powrotem do Paryża, Robespierre daremnie starał się wpłynąć na
Napoleona, by ten poszedł za nim do stolicy. Napoleon stanowczo odmówił.
Jeszcze nie wybiła jego godzina.
Zatrzymywał go także inny wzgląd, i miałżeby to znowu być przypadek,
który roztoczył swe opiekuńcze skrzydła nad geniuszem? Tym razem szczęśliwy
traf ucieleśnił się w pięknej i młodej małżonce posła, przedstawiciela ludu, która
towarzyszyła mężowi w jego urzędowej podróży do Nicei. Napoleon żywił
wobec niej uczucia głębokiej sympatii, której dowody dawał na sposób
prawdziwie wojowniczy. Razu pewnego, na przechadzce w pobliżu Col di
Tenda, młody generał zapragnął dać swej pięknej towarzyszce widowisko
miniaturowej bitwy. Nakazał tedy posterunkom wszcząć utarczkę. Dwunastu
ludzi padło ofiarą tej rozrywki, a Napoleon, będąc już na Wyspie Świętej
Heleny, nieraz przyznawał, że tych dwunastu ludzi zabitych bez istotnej
przyczyny, tylko z czystego kaprysu, sprawia mu daleko większe wyrzuty
sumienia, aniżeli śmierć 600 000 żołnierzy, których kości pozostawił w
lodowych stepach Rosji.
Tymczasem reprezentanci ludu przy armii włoskiej powzięli decyzję, której
mocą generał Bonaparte miał się udać do Genui, by w porozumieniu z
przedstawicielami republiki francuskiej prowadzić układy z rządem
genueńskim.
Gdy Napoleon spełniał powierzoną mu misję, Robespierre został stracony na
szafocie, w miejsce zaś terrorystycznego reprezentanta ludu objęli władzę Albitte
i Salicetti. Ci dwaj, przybywszy do Barcelonetty, powzięli następującą uchwałę
- miała to być podzięka dla wracającego Napoleona - którą ogłosili wszem i
wobec:
„Zważywszy, że generał Bonaparte, głównodowodzący artylerii w armii
włoskiej, nadużył zaufania przedstawicieli ludu swoim podejrzanym
zachowaniem się, a szczególnie ostatnią podróżą do Genui, postanawiamy, iż:
Generał brygady Bonaparte zostaje aż do odwołania usunięty ze swego
stanowiska. Pod osobistą odpowiedzialnością generała głównodowodzącego
wspomnianej armii należy go uwięzić i pod silną strażą sprowadzić do Paryża,
gdzie stanąć ma przed wydziałem bezpieczeństwa kraju.
Albitte, Salicetti, Laporte”.
Uchwałę wykonano i Bonaparte został osadzony w więzieniu w Nicei, gdzie
pozostał przez 14 dni, po czym decyzją tych samych ludzi odzyskał wolność.
Napoleon uniknął niebezpieczeństwa po to tylko, by go spotkać miała inna
przykrość. Termidor przyniósł z sobą gruntowne zmiany w komisjach
Konwentu. Pewien stary kapitan, nazwiskiem Aubry, stanął na czele komisji, a
pierwszą jego czynnością był nowy plan organizacji armii, w którym sam sobie
nadał rangę generała artylerii. Co się tyczy Napoleona, nadano mu jako
zadośćuczynienie za odebrane stanowisko generała artylerii - stopień generała
piechoty w Wandei. Uważając jednak teren wojny domowej w małym zakątku
Francji za zbyt ciasny dla swej ambicji, odmówił przyjęcia nadanego mu
stanowiska. W rezultacie został mocą uchwały komisji Konwentu skreślony z
listy czynnych oficerów.
Zbyt już uważał się Napoleon za człowieka, którego we Francji nikt nie
zdoła zastąpić, by go ta niesprawiedliwość nie miała głęboko urazić. Choć nie
osiągnął jeszcze w życiu tych wyżyn, z których roztacza się widok na cały
horyzont, który należało jeszcze przebiec, to jednak żywił już na to niejakie
nadzieje, nie mając jeszcze pewności. Nadzieje te obecnie rozwiały się. On,
który przewidywał w sobie tyle możliwości i tyle geniuszu, widział się teraz
skazany na długą, jeśli nie wieczną bezczynność, i to w okresie, w którym każdy
kto szedł naprzód, osiągał swój cel!
Na razie wynajął pokój w domu przy ulicy Mail, sprzedał za 6 000 franków
swe konie i powóz, i z tą niewielką sumką pieniędzy postanowił osiąść na wsi.
Wzmożona siła wyobraźni łatwo czyni przeskok z jednej skrajności w drugą.
Wygnany z obozu wojennego, nie widział Napoleon przed sobą nic ponad życie
na wsi. Nie mogąc być Cezarem, zamierzał zostać Cyncynatem.
W tej sytuacji przyszło mu znowu na myśl miasteczko Valence, gdzie nie
znany nikomu przeżył tak szczęśliwie trzy lata. Tam to skierował swe kroki w
towarzystwie brata Józefa, który wracał do Marsylii. W pobliżu Montélimar obaj
wędrowcy zatrzymali się. Bonapartemu spodobało się położenie i klimat
miejsca, zapytał tedy, czy nie można by w okolicy nabyć skromnego mająteczku
ziemskiego. Ludzie odsyłają go do pana Grassona, bardzo uprzejmego
adwokata, u którego obaj bracia oglądają niewielką posiadłość, nazwaną
„Beauserret”, której sama nazwa - „Piękna siedziba” - świadczyła już o uroczym
położeniu miejsca. Posiadłość ta spodobała się Napoleonowi i jego bratu,
obawiali się jedynie, czy cena nie będzie zbyt wygórowana z uwagi na rozmiary
i dobry stan majątku. Wreszcie zdobywają się na odwagę, by zapytać o cenę.
- Trzydzieści tysięcy franków.
Jakby za darmo!
Napoleon i Józef wracają do Montélimar, gdzie odbywają naradę. Niewielka
sumka, którą razem posiadali, pozwala im na ulokowanie jej w tę przyszłą
posiadłość, wyrażają tedy na trzeci dzień swą decyzję. Chcą jeszcze na miejscu
dobić targu, tak im się „Beauserret” spodobało. Pan Grasson oprowadza ich na
nowo po majątku. Obaj oglądają posiadłość jeszcze dokładniej aniżeli za
pierwszym razem. Nagle, zdziwiony niepomiernie, że za tak piękny majątek
ziemski żąda się tak niewiele, Napoleon zwraca się do właściciela z zapytaniem,
czy nie ma jakiejś szczególnej przyczyny sprawiającej, że cena jest tak niska.
- Owszem - odpowiedział pan Grasson - dla panów jednak nie ma ona
żadnego znaczenia.
- Mimo to - odrzekł Bonaparte - chciałbym ją znać.
- W majątku tym popełniono morderstwo.
- Kto dokonał mordu?
- Syn zabił ojca.
- Ojcobójstwo! - wykrzyknął Bonaparte, blednąc z przerażenia - Uciekajmy
stąd czym prędzej, Józefie!
Po czym, chwytając brata za ramię, wybiegł jak oparzony z domu, wsiadł z
powrotem do powozu, a przybywszy do Montélimar zażądał koni i szybko
odjechał do Paryża, podczas gdy Józef ruszył w dalszą drogę do Marsylii.
Brat Napoleona udał się tam, by poślubić córkę bogatego kupca, nazwiskiem
Clary, który później stał się także teściem Bernadotte'a.
Natomiast Bonaparte, którego losy zawiodły do Paryża, tego wielkiego
ośrodka wydarzeń, rozpoczął w stolicy na nowo życie samotne i skryte, co mu
przyszło z ogromnym trudem. Ponieważ bezczynność stała się nieznośna,
wystąpił wobec rządu z pisemnym memoriałem, w którym rozwinął myśl, iż w
chwili, gdy cesarzowa Rosji zacieśniła przymierze z Austrią, w interesie Francji
leży wzmożenie siły militarnej państwa tureckiego. Wychodząc z tego założenia,
Napoleon oświadczył rządowi gotowość udania się z sześciu lub siedmiu
oficerami różnych gatunków broni do Konstantynopola, aby wedle zasad
wojskowych wyćwiczyć liczną i dzielną, lecz niezdyscyplinowaną armię
sułtana.
Rząd nie uznał nawet za stosowne odpowiedzieć na memoriał, Napoleon
więc musiał pozostać w Paryżu. Jakie by to skutki spowodowało dla historii
świata, gdyby któryś z członków rządu umieścił na końcu tego memoriału jedno
słowo: „Uwzględnione” - Bóg jeden raczy wiedzieć.
Tymczasem została uchwalona konstytucja roku III. Twórcy jej postanowili,
aby dwie trzecie członków Konwentu Narodowego przeszło do nowych ciał
ustawodawczych. Obaliło to do reszty nadzieje partii przeciwnej, która przy
całkowitych, nowych wyborach spodziewała się przeprowadzić inną większość,
odpowiadającą jej zapatrywaniom. Opozycja ta cieszyła się poparciem
przeważającej części paryskich sekcji, które oświadczyły, iż tylko pod tym
warunkiem przyjmą nową konstytucję, że przepis o ponownym wyborze dwóch
trzecich zostanie cofnięty.
Konwent jednak trwał przy swej pierwotnej uchwale. Wśród sekcji
podniosło się szemranie, a 25 września doszło do pierwszych zaburzeń. Dnia 4
października sytuacja stała się tak dalece groźna, że Konwent doszedł do
przekonania, iż najwyższa pora bronić swej pozycji. Wysłano więc do
głównodowodzącego armii alpejskiej generała Aleksandra Dumasa
8
, bawiącego
wówczas na urlopie, pisemny rozkaz, by natychmiast przybył do Paryża i objął
komendę sił zbrojnych. Zanim jednak pismo doszło do rąk generała Dumasa,
sytuacja z godziny na godzinę stawała się groźniejsza i nie było mowy o
czekaniu na jego przybycie. Wobec tego w ciągu nocy członek Konwentu
Barras został mianowany głównodowodzącym armią wewnątrz kraju. Nowemu
dowódcy potrzebny był pomocnik, upatrzył sobie tedy - Napoleona.
Jak widać, los uśmiechnął się nareszcie do niego, a godzina przyszłości,
która, jak powiadają, zawsze musi raz przynajmniej człowiekowi zaświtać,
wybiła teraz właśnie dla Napoleona. Dnia 13 vendémiaire'a grzmiały już w
stolicy armaty.
Sekcje, które Napoleon rozgromił, nadały mu przydomek „kartaczowiec”,
Konwent zaś, który ocalił, mianował go dowódcą armii włoskiej.
Ów wielki dzień jednak miał wywrzeć wpływ nie tylko na karierę polityczną
Napoleona. Również i w życiu prywatnym zwycięskiego wodza miała dokonać
się zmiana. A stało się to w sposób następujący. Rozbrojenie sekcji
przeprowadzone było z całą surowością, jak tego zresztą wymagały
okoliczności. Pewnego dnia do sztabu generalnego wywalczył sobie dostęp mały
chłopiec, liczący najwyżej dziesięć-dwanaście lat. Błagał on generała Bonaparte,
by polecił zwrócić mu szablę swego ojca, który był generałem republiki.
8
Ojca autora niniejszej książki (przyp. tłum.).
Wzruszony prośbą chłopca, Napoleon rozkazał odszukać szablę i zwrócić ją
dziecku.
Na widok drogiej mu, a uważanej za straconą broni ojcowskiej, dziecko
ucałowało rękojeść szabli, której dotykała dłoń ojca. Napoleonowi przypadła do
serca ta niezwykła miłość synowska, okazał tedy dziecku tyle życzliwości, że
matka chłopca poczuła się do obowiązku złożyć nazajutrz generałowi wizytę
dziękczynną.
Chłopcem owym był - Eugeniusz, matką zaś - Józefina, wdowa po generale
de Beauharnais, z którą Napoleon wziął 9 marca 1796 r. ślub cywilny,
uzyskawszy dwa dni przedtem, na wniosek Carnota, nominację na
głównodowodzącego armii włoskiej.
Dnia 12 marca 1796 r. Napoleon wyjechał do swej armii. W powozie miał 2
000 luidorów - było to wszystko, co mógł zebrać, dodawszy do swego i
przyjaciół majątku subsydia otrzymane od Dyrektoriatu. Z sumą tą wyrusza na
podbój Włoch. Wynosiła ona siódmą część pieniędzy, które zabrał Aleksander
Wielki podejmując wyprawę do Indii.
Przybywszy do Nicei, zastał armię pozbawioną amunicji, środków żywności,
odzieży i dyscypliny. W kwaterze głównej rozkazał wypłacić wszystkim
generałom po cztery luidory, aby mieli się za co wyekwipować i uzbroić, po
czym wskazując dłonią na ziemię włoską, rzekł do żołnierzy:
- Towarzysze broni, wśród tych oto skał odczuwacie niedostatek
wszystkiego, co wam potrzebne. Spójrzcie na żyzne równiny rozciągające się u
stóp waszych. Będą one należały do was. Ruszajmy na ich zdobycie!
Była to mniej więcej ta sama mowa, którą przed dziewiętnastu wiekami
wypowiedział do swoich żołnierzy Hannibal. Odtąd szedł w te strony tylko jeden
człowiek, który był godny zająć miejsce obok Hannibala i Napoleona - Cezar!
Żołnierze, do których Napoleon skierował owe pamiętne słowa, byli
niedobitkami armii broniącej się z wielkim trudem od dwóch lat wśród nagich
skał wybrzeża genueńskiego przed naporem wroga, którego armia, licząca 200
000 ludzi, złożona była z najlepszych wojsk Austrii i królestwa Sardynii. Tę oto
armię zaatakował Napoleon, mając zaledwie 30 000 ludzi, i w ciągu jedenastu
dni pobił ją pięciokrotnie. Austriacy zostali oderwani od wojsk Piemontu,
Provera wzięty do niewoli, król Sardynii zaś został zmuszony do podpisania w
swej własnej stolicy aktu kapitulacji.
Następnie Napoleon posuwa się ku górnej Italii. Dziesiątego maja wojska
francuskie pod osobistym brawurowym kierownictwem Napoleona forsują
przejście rzeki Padu. Austriacka straż tylna rzuca się do ucieczki. Z kolei
poddaje się Padwa, otwiera swe podwoje pałac mediolański, król Sardynii
podpisuje układ pokojowy, a śladem jego idą książęta Parmy i Modeny.
Przy zawarciu układu z księciem Modeny Napoleon złożył pierwszy dowód
swej bezinteresowności, odmawiając przyjęcia czterech milionów w złocie,
zaofiarowanych mu w imieniu swego brata przez komendanta d'Este, mimo
nalegań komisarza rządu przy armii francuskiej, by pieniądze te przyjął.
W tej wyprawie wojennej Napoleon otrzymał przydomek, który rychło
zdobył popularność, a który w roku 1815 otworzył Bonapartemu podwoje
Francji. Stało się to przy następującej okazji. Kiedy Napoleon objął naczelne
dowództwo armii, wielki podziw weteranów i starych wiarusów budził młody
wiek generała. Postanowili tedy sami nadawać wodzowi niższe stopnie
wojskowe, których, jak sądzili, rząd mu nie nadał. Po każdej więc bitwie zbierali
się na naradę i nadawali mu za każdym razem wyższy stopień, a gdy powracał
do domu, witali go najstarsi spośród wiarusów, wymieniając jego nową szarżę.
W taki to sposób Napoleon został mianowany po bitwie pod Lodi kapralem, i
stąd jego przydomek „mały kapral”, który mu już pozostał na wieczne czasy.
W czasie gdy Napoleon dokonywał w górnych Włoszech wiekopomnych
czynów, powstawały na jego skinienie nowe państwa. Tworzy Republikę
Cispadańską i Transpadańską, Anglików wypędza z Korsyki, Genua, Wenecja i
Rzym pokonane są tak, iż podnieść się nie mogą.
Tymczasem nadciąga nowa armia cesarska pod rozkazami Alvinczy'ego,
wskutek czego Napoleon zmuszony jest przerwać tworzenie nowego porządku
politycznego. Jakaś siła fatalna kładzie u stóp Napoleona i tego przeciwnika.
Alvinczy popełnia ten sam błąd co jego poprzednicy. Dzieli mianowicie swoją
armię na dwa korpusy: jeden, w sile 30 000 ludzi, ma pod jego dowództwem
przejść przez okolice Werony i odzyskać Mantuę, drugi zaś, złożony z 25 000
ludzi, ma pod komendą Quosdanovicha rozwinąć się nad Adygą. Bonaparte
podejmuje marsz przeciwko Alvinczy'emu, którego dosięga pod Arcole. Dnia 15
listopada przeciwstawia mu się w pobliżu tej wioski nad rzeczką Alpone kilka
batalionów wojsk chorwackich, siedmiogrodzkich i wołoskich, usiłując
utrzymać tamtejszy most do nadejścia posiłków. Dla Francuzów niezmierne
znaczenie ma sforsowanie przejścia, zanim one nadejdą, jednak morderczy
ogień przeciwnika udaremnia wszelkie ataki. W tej sytuacji Napoleon,
chwytając sztandar bojowy w dłonie, sam staje ze sztabem na czele oddziałów i
rzuca się naprzód, na most. Ale i ten atak jest daremny. U boku generała pada
jego adiutant, kilku innych oficerów zostaje rannych, a wreszcie kontratak
Austriaków wprowadza zamieszanie w szeregi francuskie. Uciekające wojska
porywają z sobą swego wodza, który grzęźnie w moczarach i z trudem tylko
wyratowany zostaje z niebezpieczeństwa.
Dnia 16 i 17 listopada rozpoczyna się właściwa bitwa przeciwko całej armii
Alvinczy'ego. Bonaparte nie puszcza go, zanim Austriacy nie pozostawią 500
trupów na pobojowisku i zanim nie zabierze im 8 000 jeńców i 30 armat. Potem
dopiero rozprawia się z armią Quosdanovicha. Wówczas z rezerw nadreńskich
na pomoc wojskom austriackim wyrusza nowa armia pod wodzą księcia Karola.
Żaden cios nie ma być Austriakom oszczędzony. Klęski generałów
austriackich muszą dosięgnąć tronu. Dnia 10 marca 1797 r. książę Karol zostaje
pobity podczas przejścia przez Tagliamento, które to zwycięstwo otwiera przed
nami państewko Wenecji i wąwozy tyrolskie. Francuzi idą naprzód, w marszu
szturmowym na otwarte już drogi, odnoszą zwycięstwo pod Lavis, Trasmis i
Clausen, wkraczają do Triestu, zajmują Tarviso, Gradiskę i Villach, by wreszcie
utorować sobie drogę prowadzącą do zdobycia stolicy. Zbliżają się do Wiednia
na odległość 30 godzin marszu.
W tym miejscu Bonaparte zatrzymuje się, by oczekiwać delegatów do
rokowań. Zaledwie rok minął, odkąd opuścił Niceę, a w tym czasie zniszczył
sześć armii, zajął Alessandrię, Turyn, Mediolan i Mantuę, umocował
trójkolorowy sztandar na szczytach Alp. Wokoło niego i u jego boku zaczynają
już rozsiewać blaski także i inne nazwiska: Masséna, Augereau, Joubert,
Marmont, Berthier. Tworzy się konstelacja gwiazd, planety krążą dookoła swego
słońca, niebo cesarstwa okrywa się gwiazdami!
Napoleon nie łudził się; rychło nadchodzą delegaci celem wszczęcia
rokowań. Jako miejsce układów wybrano Leoben. Pełnomocnictwa Dyrektoriatu
nie były już potrzebne Napoleonowi. On prowadził wojnę, on też zawrze pokój.
„W tym stanie rzeczy nawet rokowania z cesarzem są operacją wojskową”. Ale
operacja ta zaczyna się zbytnio przedłużać, otaczają ją jakby pierścieniem i
udaremniają wszelkie możliwe sztuczki i fortele dyplomatyczne. Nadchodzi
wreszcie dzień, gdy lew nie może dłużej wysiedzieć spokojnie w sieci. Nagle,
wśród zawiłych rokowań, wpada do sali obrad, chwyta wspaniały serwis
porcelanowy, rozbija go w drobne kawałki i rozdeptuje stopami. Następnie woła
do delegatów: „Tak też was wszystkich pogruchotam, bo na nic innego nie
zasługujecie”. Dyplomaci stają się uleglejsi. Nareszcie odczytują układ
pokojowy. W artykule pierwszym cesarz austriacki oświadcza, iż uznaje
republikę francuską. „Skreślcie ten artykuł - woła Bonaparte - republika
francuska jest jakby słońcem na firmamencie, tylko ślepcy nie dostrzegają jej
blasku”.
Tak to Bonaparte w 27 roku życia dzierży w jednej ręce miecz, którym
rozbija państwa na części, w drugiej zaś wagę, na której ważą się losy królów.
Choć Dyrektoriat dalej wyznacza mu drogę, którą ma postępować, on idzie
własną. Jakkolwiek sam jeszcze nie rozkazuje, to jednak przynajmniej już nie
musi słuchać rozkazów. Pisze mu Dyrektoriat, iżby pamiętał, że Wurmser jest
emigrantem, gdy jednak wpada on w ręce Napoleona, ten okazuje mu wszystkie
względy należące się z tytułu jego nieszczęścia i podeszłego wieku. Dyrektoriat
używa obelżywych słów, gdy mowa o papieżu, Bonaparte zwraca się doń
zawsze z uszanowaniem, nigdy go inaczej nie nazywając jak Ojcem Świętym.
Dyrektoriat deportuje i znieważa kapłanów, Bonaparte rozkazuje swej armii, iż
należy ich poważać jak braci i czcić jako sługi boże. Dyrektoriat wreszcie
usiłuje wyplenić doszczętnie arystokrację, Bonaparte zaś, będąc w Genui, pisze
do demokratów list z naganą z powodu prześladowań szlachty nadmieniając, że
muszą uszanować posąg Dorii, jeśli nie chcą utracić jego poważania.
Dnia 15 vendémiaire'a roku VI (17 października 1797 r.) zawarty zostaje
pokój w Campoformio. Dnia 15 frimaire'a tego samego roku (5 grudnia 1797 r.)
Napoleon wraca do Paryża.
Bonaparte widział kres swojej kariery wojskowej wraz z nadejściem pokoju.
Ponieważ nie mógł trwać w bezczynności, zmierzał do objęcia stanowiska po
jednym z dwu ustępujących dyrektorów. Na nieszczęście liczył dopiero 28 lat,
nominacja jego byłaby więc zbyt rażącym i w zbyt krótkim czasie dokonanym
pogwałceniem konstytucji z roku III, by odważono się wystąpić z takim
projektem. Tak więc Napoleon wrócił do swego domku przy ulicy Chantereine,
gdzie zmagał się z pomysłami swego geniuszu, nade wszystko zaś z
najstraszliwszym wrogiem, z jakim kiedykolwiek miał walczyć - z
zapomnieniem.
„W Paryżu - myślał sobie - nic nie zachowuje się w pamięci. Jeśli długo
jeszcze pozostanę bezczynny, jestem stracony. W tym wielkim Babilonie jedna
sława pochłania drugą, wystarczy, że trzy razy uznają mnie godnym
obserwowania w teatrze, by potem się już za mną nie oglądać”.
Dlatego, czekając na lepsze czasy, dał się na razie wybrać członkiem
Instytutu.
Wreszcie 29 stycznia 1798 r. Napoleon zwraca się do swego zaufanego
sekretarza: „Bourrienne, nie mogę tutaj dłużej pozostać, nic tu nie mam do
roboty. Czuję doskonale, że jeśli zostanę, będzie wkrótce po mnie. Tutaj
wszystko się zużywa, nie posiadam już sławy. Ta mała Europa nie daje żadnych
możliwości, nasz kontynent jest małym kretowiskiem. Tylko na Wschodzie
bywały wielkie mocarstwa i wielkie rewolucje. Na Wschód, gdzie żyje
600 milionów ludzi, tam prowadzi moja droga. Wszyscy wielcy i sławą okryci
mężowie stamtąd pochodzili”.
Ambicja jednak nakazuje mu prześcignąć wielkich i sławnych ludzi. W
swym dotychczasowym życiu zdziałał już więcej od Hannibala, teraz pragnie, by
czyny jego dorównywały czynom Aleksandra i Cezara razem wziętym. Na
piramidach, gdzie wyryte są ich imiona, nie może zabraknąć jego imienia.
Dnia 12 kwietnia 1798 r. Napoleon zostaje mianowany głównodowodzącym
armii na Wschodzie. W połowie maja wsiada na okręt.
Malta pierwsza nawinęła się po drodze. Bonaparte zdobywa ją bez trudu, by
już 1 lipca 1798 r. wylądować w Egipcie, w pobliżu twierdzy Marabu, niedaleko
Aleksandrii.
Gdy wieść o tym doszła do Murad-beja, którego wróg starał się upolować
niby lwa w jaskini, otoczył się on swymi Mamelukami, wysyłając w dół Nilu
uzbrojoną flotyllę, której na brzegach towarzyszył korpus jeźdźców w sile 12-15
tysięcy ludzi. Z konnicą tą zetknął się Desaix, dowodzący naszą przednią strażą,
14 lipca w pobliżu wioski Minieh Salam. Od czasu wojen krzyżowych po raz
pierwszy stanęły naprzeciwko siebie świat Wschodu i Zachodu.
Pierwszy atak wojsk Murada rozbił się o nasze czworoboki. Jak stada
spłoszonych ptaków rzuciły się oddziały egipskie do ucieczki, otaczając
bataliony nasze pierścieniem zniekształconych ciał ludzkich i końskich.
Wyleciały hen, daleko, by, zwarte na nowo, nowy przypuścić atak, który jednak -
tak jak poprzedni - był daremny.
Raz jeszcze skupiła się konnica Murada. Zamiast jednak znów rzucić się na
nasze oddziały, skierowała się ku pustyni, aż znikła na horyzoncie w kurzawie
piasków.
W Gizeh dowiaduje się Murad o klęsce z 14 lipca. Tego samego dnia wysyła
gońców do Saidu, do Fayum, na pustynię. Bejowie, szejkowie, Mamelulcy -
zewsząd zwołano wszystkich do walki ze wspólnym wrogiem. Każdy musiał
przybyć na koniu, w pełnym uzbrojeniu - i już po trzech dniach Murad skupił
dokoła siebie 6 000 jeźdźców.
Cała ta gromada, która pospieszyła posłuszna wezwaniu wodza, rozłożyła się
obozem w nieładzie nad brzegami Nilu, w obliczu Kairu i piramid, między
wioską Embabeh, o którą wspierało się prawe skrzydło, a Gizeh, ulubioną
siedzibą Murada, gdzie wysunęło się lewe skrzydło. Murad rozbił namiot pod
olbrzymim drzewem morwowym, w którego cieniu mogło się schronić 50
jeźdźców, oczekiwał armii francuskiej, uporządkowawszy wpierw nieco swe
szeregi. Dnia 21 lipca nad ranem Murad usłyszał głośne krzyki, to armia
francuska witała piramidy!
O godzinie szóstej rano Francuzi i Mamelucy stanęli naprzeciw siebie, oko
w oko.
Trzeba uprzytomnić sobie owo pole bitwy! Było to to samo pole, które obrał
Kambyzes, również zdobywca, by rozgromić Egipcjan. Od tego czasu upłynęło
dwa tysiące czterysta lat, Nil i piramidy przetrwały i tylko granitowy sfinks,
któremu Persowie zniekształcili oblicze, sterczał z piasku już tylko swą
olbrzymią głową. Kolos, o którym wspomina Herodot, pogrążył się w ziemi.
Przestało istnieć miasto Memfis, powstał zaś Kair. Wszystkie te wspomnienia
unosiły się żywo przed oczami dowódców francuskich, a niewyraźnie przed
oczami żołnierzy, na kształt owych nieznanych ptaków, które ongiś ulatywały
nad polami bitew, niosąc przepowiednię zwycięstwa.
Tej samej nocy po zwycięskiej bitwie, Napoleon zasnął w Gizeh, by na trzeci
dzień wkroczyć do Kairu.
Zaledwie znalazł się w Kairze, zaczął marzyć nie tylko o skolonizowaniu
dopiero co zdobytego kraju, ale także o podboju Indii. Wysyła tedy do
Dyrektoriatu pismo, w którym domaga się przysłania posiłków, broni,
materiałów wojennych, chirurgów, aptekarzy, medyków, odlewaczy metali,
destylatorów, ogrodników, aktorów, kramarzy, którzy by ludności sprzedawali
marionetki, a wreszcie pięćdziesięciu Francuzek. Do Tipu Sahiba śle gońca,
proponując mu przymierze przeciwko Anglikom. Następnie pełen radosnych
nadziei przystępuje do ścigania Ibrahima, najpotężniejszego po Muradzie beja,
którego rozgramia pod Salihijch. W czasie gdy odbiera gratulacje z powodu
zwycięstwa, posłaniec przynosi wiadomość o całkowitej utracie floty.
U wybrzeży Abukiru Nelson wysadził w powietrze flotę francuską z Bueysem
na czele, wszystkie fregaty poszły na dno. Napoleon utracił wszelki kontakt z
Francją, rozwiały się wszelkie nadzieje zdobycia Indii.
Musi tedy pozostać w Egipcie lub opuścić go w glorii - jak starożytni
bohaterowie.
Bonaparte wraca do Kairu, gdzie obchodzi uroczyście święto narodzin
Mahometa i założenia republiki. Wśród tych uroczystości w mieście wybucha
powstanie i podczas gdy z wyżyn Mokktamu Bonaparte miota pioruny na
miasto, niebiosa przychodzą mu z pomocą, zsyłając burzę. Po czterech dniach
zapanował spokój. Napoleon wyjeżdża do Suezu, skąd pragnie zobaczyć Morze
Czerwone. Chce dosięgnąć stopą lądu azjatyckiego, nie będąc starszym od
Aleksandra. Niewiele brakowało, a byłby utonął; uratował go żołnierz z gwardii
przybocznej. Teraz zwracają się jego oczy ku Syrii. Nieprzyjaciel spóźnił się z
wylądowaniem w Egipcie, uczyni to dopiero w lipcu przyszłego roku; wojska
nieprzyjacielskie mogą jednak nadciągnąć od strony Gazy i El-Arisz, które to
miasto zdobył Ali pasza, zwany Dżezzar, „Rzezak”. Tę przednią straż otomańską
należy zniszczyć, trzeba obalić szańce Jafy, Gazy i Akry, kraj spustoszyć,
zniszczyć wszystkie jego źródła pomocy, by uniemożliwić przejście armii
nieprzyjacielskiej przez pustynię. Na tyle tylko plan jest znany, może jednak
kryje się za nim jedno z owych gigantycznych przedsięwzięć, które Bonaparte
stale rozważał? Zobaczymy, co będzie dalej!
Napoleon wyrusza na czele 10 000 ludzi, dzieląc piechotę na cztery korpusy,
których dowództwo obejmują Bon, Kléber, Lannes i Reynier. Murat staje na
czele konnicy, Dammartin na czele artylerii, Caffarelli-Dufalga obejmuje
komendę nad pionierami. Po pierwszym ataku pada El-Arisz, w kilka dni
później poddaje się bez stawiania oporu Gaza, wreszcie wojska nasze szturmem
zdobywają Jafę, której załogę w sile 5 000 ludzi wycinają w pień. Dalsza droga
triumfu prowadzi do Saint Jean d'Acre (Akko), gdzie oddziały francuskie
okopują się. Tutaj jednak zaczyna się nieszczęście.
Dowódcą twierdzy jest Francuz, dawny towarzysz szkolny Napoleona.
Razem złożyli egzaminy w szkole wojskowej, skąd tego samego dnia rozeszli
się do korpusów. Jako rojalista przeszedł Phelippeaux do obozu Anglików,
oddał się pod rozkazy Sydneya Smitha, za którym poszedł zrazu do Anglii, by
potem towarzyszyć mu do Syrii. O jego to geniusz militarny raczej aniżeli o
obwarowania Akry rozbijają się zaciekłe ataki Napoleona. Prawidłowe oblężenie
miasta jest niemożliwe, trzeba je zdobyć szturmem. Jakoż trzykrotnie próbuje
Napoleon przypuścić szturm do twierdzy - za każdym razem nadaremnie!
Podczas jednego ataku u stóp Napoleona pada bomba. W mgnieniu oka
rzucają się na wodza dwaj grenadierzy, otaczają go z przodu i z tyłu, rękami
nakrywają mu głowę i osłaniają zewsząd. Bomba pęka, lecz odłamki jej, jakby
cudem wiedzione, umieją uszanować takie poświęcenie: nikt nie został ranny.
Jeden z tych grenadierów, Daumesuil, zostaje w 1809 r. generałem, w 1812 r.
traci nogę w Moskwie, w dwa lata później zaś jest komendantem w Vincennes.
Tymczasem zewsząd nadchodzą posiłki dla Dżezzara. Baszowie syryjscy,
zgromadziwszy swe wojska, maszerują na Akrę, Sydney Smith śpieszy z
odsieczą na czele floty angielskiej, zaraza wreszcie, ten najgroźniejszy ze
sprzymierzeńców, przychodzi z pomocą syryjskiemu katu. Wojska nasze muszą
najpierw obronić się przed armią idącą z Damaszku. Zamiast czekać na nią lub
cofnąć się, gdy nadejdzie, Napoleon wyrusza jej naprzeciw, spotyka ją i
rozrzuca po całej równinie u stóp góry Tabor. Dokonawszy tego wraca, by
jeszcze w pięciu atakach na Akrę popróbować szczęścia, również z daremnym
skutkiem. St. Jean d'Acre jest dla Napoleona miastem przekleństwa, z którym nie
może się uporać.
Wszyscy dziwią się, że Napoleon zużywa tyle wysiłku, by zdobyć to gniazdo
skalne, że dzień w dzień naraża swoje życie, że najlepszych oficerów i
najwybitniejszych żołnierzy rzuca na szaniec. Zewsząd podnoszą się szemrania
z powodu tego krwiożerczego uporu, który wydaje się bezcelowy. Jest w tym
jednak cel; wyjaśnia go sam Napoleon po jednym z bezowocnych ataków, w
którym Duroc zostaje ranny. Wódz odczuwa bowiem potrzebę wytłumaczenia
kilku ludziom bliskim mu sercem, iż nie uprawia szaleńczej gry. „Prawda -
powiada - widzę, że to nędzne gniazdo zabrało mi już wielu ludzi i wiele czasu,
sprawy jednak zbyt już dojrzały, bym nie miał odważyć się na nowy wysiłek. Jeśli
mi się uda, znajdę w mieście skarbce paszów i broń dla trzykroć stu tysięcy
ludzi. A potem wywołam powstanie w Syrii i uzbroję jej ludność, oburzoną na
tyranię Dżezzara, o którego klęskę prosi błagalnie Boga przy każdym ataku.
Pomaszeruję na Damaszek i Aleppo, w miarę posuwania się naprzód powiększę
swoją armię o wszelakiego rodzaju malkontentów. Obwieszczę ludowi
zniesienie niewolnictwa i tyrańskiej władzy paszów. Na czele uzbrojonych rzesz
podążę aż pod Konstantynopol, obalę cesarstwo tureckie, założę na Wschodzie
nowe, wielkie imperium, które imię moje uwieczni wśród potomnych, a potem
przez Adrianopol i Wiedeń powrócę do Paryża, obaliwszy wpierw dynastię
austriacką”. Po czym mówi dalej z westchnieniem: „Jeśli mi się zaś nie uda ten
ostatni szturm - czas mi w drogę. Jeśli przed połową czerwca nie będę w Kairze,
to wówczas dla nieprzyjaciela powieją pomyślne wiatry, które pozwolą mu
skierować żagle ku północnym wybrzeżom Egiptu. Konstantynopol wyśle
wojska do Aleksandrii i Rozetty - ja muszę tam się znaleźć. Armii lądowej, która
tam później dojdzie, nie obawiam się w tym roku. Aż do rubieży pustynnych
każę zniszczyć wszystko ogniem i mieczem. Od dziś za dwa lata uniemożliwię
przejście jakiejkolwiek armii, gdyż wśród ruin i zgliszczy nie można wyżyć”.
W rzeczy samej, zmuszony jest Napoleon zdecydować się na odwrót. Armia
cofa się na Jafę, gdzie Bonaparte odwiedza szpital dla zadżumionych. Zabiera
każdego, kto tylko może być przetransportowany morską drogą przez Damiette
lub lądową przez Gazę i El-Arisz. Na miejscu zostaje około sześćdziesięciu
ludzi, którzy mogą przeżyć najwyżej jeszcze jeden dzień, lecz za godzinę
wpadną w ręce Turków. Ta sama żelazna konieczność, która nakazywała wyciąć
w pień całą załogę Jafy, i tutaj znajduje zastosowanie. Aptekarz R... każe, jak
fama głosi, podać umierającym pewien napój. Zamiast męczarni, jakie czekają
ich z rąk tureckich, będą mieli przynajmniej łagodną śmierć.
Wreszcie w połowie czerwca, po długim i uciążliwym marszu, armia wraca
do Kairu. Była to najwyższa pora, gdyż Murad-bej, który wymknął się
generałowi Desaixowi, zagrażał Egiptowi Dolnemu. Po raz drugi napada u stóp
piramid na Francuzów. Napoleon wydaje wszystkie zarządzenia do bitwy.
Nazajutrz jednak ku zdziwieniu Bonapartego Murad-bej ulotnił się. Jeszcze tego
samego dnia sytuacja się wyjaśnia. Ściśle w tym samym czasie, jak przewidział
Napoleon, flota wylądowała pod Abukirem, Murad zaś wycofał się, by okrężną
drogą połączyć się z obozem tureckim.
W obozie znajduje paszę pełnego najlepszych nadziei. Gdy Murad zjawił się
w obozie, wojska francuskie, zbyt słabe, by móc nań uderzyć, skróciły front.
„Widzisz - powiada Mustafa-bej do beja Mameluków - ci groźni Francuzi, w
których pobliżu ty nie mogłeś się ostać, uciekają przede mną, gdzie tylko się
ukażę”. „Paszo - odrzekł Murad-bej - złóż dzięki prorokowi, że spodobało się
Francuzom cofnąć się, gdyby bowiem wrócili, ulotniłbyś się przed nimi jak
piasek w czasie burzy”.
Przepowiedział prawdę syn pustyni. W kilka dni potem nadciągnął
Bonaparte, a po trzygodzinnej walce Turcy ustępują i rzucają się do ucieczki.
Mustafa-bej wręcza Muratowi skrwawioną dłonią swoją szablę. Wraz z nim
poddaje się 200 ludzi, 2 000 trupów zaściela pobojowisko, 10 000 zatonęło, 20
armat, wszystkie namioty i cały tabor wpada w nasze ręce. Wojska francuskie
zajmują twierdzę Abukir, Mameluków odrzucono ku pustyni, Anglicy zaś i
Turcy schronili się na okręty.
Bonaparte wysyła gońca na okręt admiralski w sprawie rozpoczęcia układów
o wydaniu jeńców, których nie podobna pilnować, a których nie chce kazać
rozstrzelać, jak to było w Jafie. W zamian admirał posyła Napoleonowi wino,
owoce i „Gazetę Frankfurcką” z 10 czerwca 1799 r.
Napoleon pozbawiony wieści z Francji od czerwca 1798, czyli od przeszło
roku, szybko przebiega oczyma po gazecie, wykrzykując nagle: „Moje
przeczucia nie zawiodły mnie, Włochy są stracone. Muszę wyjechać”. W rzeczy
samej Francuzi znaleźli się w sytuacji, której życzył sobie Napoleon. Spotkało ich
tyle nieszczęść, że nie będą go już witali jako przepojonego ambicją generała,
lecz jako zbawcę. Natychmiast każe przywołać Gantheaume'a, któremu
rozkazuje zaopatrzyć w żywność dla 400-500 ludzi na dwa miesiące dwie
fregaty „Muirion” i „Carrère”, a nadto dwa mniejsze okręty. Dnia 22 sierpnia
Napoleon pisze do armii: „Wiadomości, które nadeszły z Europy skłaniają mnie
do wyjazdu do Francji. Naczelną komendę poruczam generałowi Kléberowi.
Wkrótce prześlę wiadomość o sobie. Nic ponadto nie mogę w tej chwili
powiedzieć. Ciężko mi opuszczać moich żołnierzy, do których przywiązany
jestem całym sercem. Rozłąka jednak nie potrwa długo. Do generała, którego
Wam zostawiam, żywimy, armia i ja, całkowite zaufanie”.
Nazajutrz wsiada na okręt „Muirion”. Gantheaume chce wypłynąć na pełne
morze, Napoleon jednak nie pozwala. „Pragnę - rzekł - by pan, o ile to możliwe,
trzymał się wybrzeży afrykańskich i tą drogą płynął aż na południe od Sardynii.
Mam koło siebie garstkę dzielnych żołnierzy, lecz mało artylerii. Gdy ukażą się
Anglicy, dopłyniemy do wybrzeża. Stąd drogą lądową osiągnę Oran, Tunis lub
inny port, gdzie znajdę środki, by wsiąść na okręt płynący do Francji”.
Przez dwadzieścia jeden dni miotają Bonapartem wiatry wschodnie i
północno-wschodnie z powrotem do portu, z którego wypłynął. Wreszcie
powiały pierwsze wiatry południowe, na które Gantheaume nastawia wszystkie
żagle. Wkrótce okręt mija miejsce, gdzie niegdyś stała Kartagina, stąd zmienia
kierunek ku Sardynii, zmierzając ku jej zachodnim wybrzeżom.
Dnia 1 października okręt zawija do portu w Ajaccio, gdzie wymienia się cekiny
tureckie na 17 000 franków - to wszystko, co Napoleon przywozi z Egiptu.
Wreszcie 7 dnia tegoż miesiąca Napoleon opuszcza Korsykę, sterując ku
wybrzeżom Francji, od których oddalony jest zaledwie o 70 mil. Wieczorem 8
października meldują Napoleonowi o ukazaniu się eskadry złożonej z 14
okrętów. Gantheaume proponuje powrót na Korsykę. „Nigdy! - woła głosem
władcy Napoleon - żeglujcie z całych sił, wszyscy na stanowiska! Na północny
zachód, na północny zachód!”
Całą noc spędzono w niepokoju. Bonaparte, który nie opuszczał pokładu,
rozkazał przysposobić szalupę, przeznaczając 12 majtków jako załogę.
Sekretarzowi poleca wybrać najważniejsze papiery, po czym wyznacza
dwudziestu ludzi, by w razie niebezpieczeństwa rozbić okręt o wybrzeże
Korsyki. O świcie jednak wszystkie te zarządzenia okazują się zbyteczne i
wszelka trwoga mija. Flota płynie dalej w kierunku północno-zachodnim. W
pierwszym brzasku 9 października ukazuje się Fréjus, a o godzinie 8 wieczorem
już można lądować. Natychmiast rozeszła się wieść, że na jednej z fregat przybył
Napoleon. Na morzu ukazuje się mnóstwo łodzi, ludność zapomniała o
wszystkich
środkach ostrożności. Daremnie zwraca się uwagę na
niebezpieczeństwo grożące wskutek możliwości zawleczenia choroby. „Wolimy
raczej zarazę - woła lud - niźli Austriaków!” Tłumy porywają Napoleona,
prowadzą go, unoszą na ramionach. Nastał dzień święta, dzień hołdu i triumfu.
Wreszcie wśród niebywałego entuzjazmu, wśród okrzyków radości i wrzawy
wkracza Cezar na ląd, na którym nie ma już Brutusa.
W sześć tygodni potem Francją nie rządzą już dyrektorzy, lecz trzej
konsulowie, spośród których jeden, jak powiada Sieyès, wszystko wie, wszystko
robi, wszystko jest w jego mocy.
W ten sposób dochodzimy do 18 brumairae'a (9 listopada) 1799 r.
BONAPARTE PIERWSZYM KONSULEM
Gdy tylko Bonaparte objął najzaszczytniejsze stanowisko w państwie,
krwawiącym jeszcze wskutek wewnętrznych i zewnętrznych wojen, i doszczętnie
wyczerpanym własnymi zwycięstwami, pierwszą jego troską była próba
zawarcia pokoju na trwałych podstawach. Pisze przeto z ominięciem wszelkich
form dyplomatycznych, którymi władcy ukrywają swoje myśli, wprost i
własnoręcznie do króla Jerzego III, proponując mu zawarcie przymierza między
Francją i Anglią. Król nie odpowiada; Pitt wziął na siebie odpowiedź, innymi
słowy przymierze zostało odrzucone.
Doznawszy odmowy od Jerzego III, Bonaparte zwraca się z kolei do cara
Pawła I. Chcąc dać przykład rycerskiego postępowania, każe zgromadzić we
Francji wojska rosyjskie wzięte do niewoli w Holandii i Szwajcarii, poleca
umundurować je na nowo, po czym odsyła do ojczyzny bez wykupu i wymiany.
Bonaparte nie mylił się, iż takim postępkiem rozbroi Pawła I. Gdy ten dowiaduje
się o zarządzeniu pierwszego konsula, natychmiast każe wycofać swe wojska,
stojące jeszcze w Niemczech i występuje z koalicji.
Z Prusami Francja była w dobrych stosunkach. Pozostawały więc jeszcze
Anglia, Austria i Bawaria. Mocarstwa te jednak najmniej były przygotowane do
podjęcia kroków wojennych. Bonaparte miał przeto czas, nie tracąc
nieprzyjaciela z oczu, na spojrzenie na wewnętrzną politykę Francji.
Nowy rząd obrał sobie siedzibę w Tuileries. Bonaparte zamieszkał w pałacu
królewskim, w którym stopniowo ożyły dawne zwyczaje dworskie, wyrugowane
przez członków Konwentu. Trzeba zresztą przyznać, że pierwszym przywilejem
korony, który Napoleon sobie przywłaszczył, było prawo łaski. Pan Depeu,
emigrant francuski, schwytany został w Tyrolu, stąd przewieziono go do
Grenoble i skazano na śmierć. Gdy wieść o tym doszła do Napoleona, polecił
sekretarzowi napisać na świstku papieru: „Pierwszy konsul rozkazuje znieść
wyrok skazujący pana Depeu”, podpisawszy zaś ten lakoniczny dokument,
wręczył go generałowi Ferino - i pan Depeu był ocalony.
Następnie daje się u Napoleona zauważyć pasja stawiania nowych
budynków i pomników, najsilniejsza bodaj obok zamiłowania do wojen. Zrazu
zadowala się rozkazem usunięcia zabudowań zaciemniających dziedziniec w
Tuileries. Gdy niedługo potem, wyglądając oknem, konstatuje pełen oburzenia,
że Quai d'Orsay odcięta jest od przedmieścia Saint-Germain Sekwaną, która
każdej zimy występuje z brzegów uniemożliwiając wszelkie połączenie, notuje
tych kilka słów: „Wybrzeże szkoły pływania będzie w przyszłym roku gotowe”,
po czym słowa te przesyła ministrowi spraw wewnętrznych. Ten zaś pospiesznie
wypełnia rozkaz. Dzień w dzień przeprawia się na łodziach przez Sekwanę
między Luwrem a Quatre-Nations. Wiele osób świadczy, iż w tym miejscu
potrzebny most. Pierwszy konsul poleca zawezwać panów Perriera i Fontaine'a,
i jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyrasta Pont des Arts, most
łączący oba brzegi. Plac Vendôme jest jakby osierocony po usunięciu zeń statuy
Ludwika XIV. Dawny posąg zastąpi kolumna, odlana z armat zdobytych w
wojnie z Austriakami. Spalona hala zbożowa zostaje odbudowana w żelazie. Z
jednego końca stolicy do drugiego prowadzone są kilometrowe bulwary, których
zadaniem jest utrzymać prąd rzeki w jej korycie. Giełda ma otrzymać własny
pałac, kościołowi Inwalidów, który ma służyć dawnemu przeznaczeniu,
przywrócony zostaje jego dawny blask i splendor z czasów Ludwika XIV. W
czterech centralnych punktach miasta mają być założone cztery cmentarze,
przypominające miasto umarłych w Kairze. Wreszcie, jeśli Bóg da mu czas i
pieniądze, ma być zbudowana ulica, która by prowadziła z Saint-Germain
l'Auxerrois do Barrière du Trone. Szerokość jej wynosiłaby sto stóp, po obu
stronach zasadzono by drzewa jak na bulwarach, poza tym nowa ulica ujęta
byłaby w arkady na wzór ulicy Rivoli. Ale z tym jeszcze będzie musiał Napoleon
zaczekać, nowa ulica ma bowiem nosić nazwę „Cesarskiej”.
Tymczasem jednak pierwszy rok dziewiętnastego stulecia gotuje pamiętne
wojny. Ustawa o poborze rekruta przyjęta została z entuzjazmem,
zorganizowano nową potęgę militarną.
Na te zbrojenia nieprzyjaciele odpowiadają podobnymi przygotowaniami.
Austria w pośpiechu zaciąga nowych żołnierzy, Anglia najmuje korpus złożony
z 12 000 Bawarczyków, jeden zaś z najzręczniejszych agentów angielskich
werbuje żołnierzy w Szwabii, Frankonii i w Szenwaldzie. Wszystkie te wojska
mają być użyte nad Renem, gdy tymczasem Austria ma wysłać swych
najlepszych żołnierzy do Włoch, tutaj bowiem zamierzają sprzymierzeni
rozpocząć kampanię.
Dnia 17 marca 1800 r. Napoleon zwraca się nagle wśród prac nad
urządzeniem założonych przez Talleyranda szkół dyplomatycznych do
sekretarza z zapytaniem, zdradzając przy tym żywą radość:
- Gdzie, sądzi pan, pobiję Melasa?
- Skądże mam to wiedzieć - odpowiada zdumiony pytaniem sekretarz.
- Proszę wyłożyć w moim gabinecie wielką mapę Włoch, a pokażę panu.
Sekretarz pospiesznie spełnia zlecenie. Bonaparte bierze do ręki szpilki o
główkach z czerwonego i czarnego wosku, i pochylając się nad olbrzymią mapą
rozwija swój plan wojenny. We wszystkich punktach, w których oczekuje go
nieprzyjaciel, wbija szpilki z czarnymi główkami, tam zaś, gdzie zamierza
ulokować swoje wojska, szpilki z główkami czerwonymi. Po czym zwraca się
do sekretarza, który przyglądał się w milczeniu.
- A zatem?
- Dalej nie wiem - odpowiada sekretarz.
- Głupiec z pana! Proszę uważać! Melas znajduje się w Alessandrii, gdzie ma
kwaterę główną; tam pozostanie, dopóki nie podda się Genua. W Alessandrii ma
swe magazyny, szpitale, artylerię i rezerwy.
Wskazując zaś na Górę Świętego Bernarda, ciągnie dalej Napoleon:
- Tędy przeprawię się przez Alpy, wpadnę mu na tyły, zanim się zdąży
dowiedzieć, że jestem we Włoszech, przetnę mu wszelki kontakt z Austrią,
wtłoczę go do równin Scrivii - w tym miejscu wbił czerwoną szpilkę na San
Guliano - i pobiję go tutaj.
Tak właśnie Napoleon opracował plan bitwy pod Marengo. W cztery
miesiące później plan ten został wykonany w najdrobniejszych szczegółach.
Bonaparte przekroczył Alpy, ustanowił kwaterę główną w San Guliano, Melas
został odcięty, brakło jeszcze tylko bitwy. Bonaparte zapisał swe nazwisko obok
Hannibala i Karola Wielkiego.
Pierwszy konsul przepowiedział prawdę. Jak lawina stoczył się na czele
wojsk ze szczytów alpejskich, by już 2 czerwca znaleźć się w Mediolanie, do
którego to miasta wkracza nie napotkawszy oporu. Tego samego dnia wysyła
Murata do Piacenzy, Lannesa zaś do Montebello. Obaj wyruszają w drogę i ani
im przez myśl nie przeszło, że mają wywalczyć - jeden koronę królewską, drugi -
tytuł wielkoksiążęcy.
Nocą 8 czerwca zjawia się kurier przysłany przez Murata z Piacenzy i
wręcza przejęty list, zawierający depeszę Melasa do rady koronnej w Wiedniu.
Depesza donosi o kapitulacji Genui i o tym, że Masséna nie mógł się dłużej
utrzymać na pozycji z powodu wyczerpania wszystkich środków, nie wyłączając
siodeł końskich.
Budzą Napoleona wśród nocy, pomni rozkazu: „Dajcie mi spać przy dobrych
nowinach, zbudźcie mnie jednak przy złych!”
- Do licha, nie rozumie pan niemczyzny - powiada zrazu Napoleon do
sekretarza. Gdy jednak później musi przyznać, że sekretarz powiedział prawdę,
zrywa się szybko, spędzając resztę nocy na wydawaniu rozkazów i wysyłaniu
kurierów. O godzinie 8 rano wszyscy są uzbrojeni i gotowi.
Tego samego dnia kwatera główna przenosi się do Stradelli, gdzie Napoleon
zostaje do 12 czerwca, gdzie 11 przyłącza się Desaix. Wieczorem 13 czerwca
pierwszy konsul staje w Torre di Garofoli. Mimo późnej nocy i mimo zmęczenia
Napoleon nie chce udać się na spoczynek, aż nie zdobędzie pewności, że
Austriacy nie mają mostu przez Bormidę. O godzinie pierwszej po północy
wraca oficer wysłany dla zbadania sprawy, meldując, że mostu żadnego nie ma.
Wiadomość ta uspokaja pierwszego konsula. Wysłuchawszy jeszcze raportu o
rozłożeniu wojsk, układa się do snu, nie przypuszczając, że nazajutrz może dojść
do bitwy.
O godzinie 5 nad ranem budzi Napoleona odgłos kanonady. W tej samej
chwili, zaledwie zdążył się ubrać, nadbiega galopem adiutant generała Lannesa
z meldunkiem, że nieprzyjaciel, przeprawiwszy się przez Bormidę, rozwinął swe
szeregi na równinie, na której już rozgorzała bitwa.
Oficer sztabu, którego wysłano na wywiad, nie musiał daleko zajść, by
przekonać się, że przez rzekę prowadził most.
Bonaparte natychmiast dosiada konia, spiesząc na pole bitwy.
Zastaje tutaj nieprzyjaciela ustawionego w trzy szyki. Lewe skrzydło,
obejmujące całą konnicę i lekką piechotę, maszerowało na Castelceriolo, podczas
gdy środek i prawe skrzydło, wspierające się wzajemnie, złożone z korpusów
piechoty pod wodzą generałów Haddicka, Kaima, O'Reilly oraz z rezerwy
grenadierów pod rozkazami generała Otto, posuwały się ku rzece Bormidzie
drogą na Tortonę i Fragarolo.
Już przy pierwszych posunięciach dwie te armie zetknęły się z wojskami
generała Gardanne'a, które zajęły pozycję pod Pedra-Bona. Huk rozlicznych
dział, ciągnących przed armią i osłaniających rozwinięte bataliony, trzykroć
przewyższające siły napadniętych, obudziły Napoleona i zwabiły lwa na pole
bitwy.
Zjawił się w chwili, gdy rozbita dywizja Gardanne'a znów zaczynała się
skupiać, otrzymawszy posiłki od generała Victora. Pod osłoną tych posiłków
wojska Gardanne'a przeprowadziły odwrót w całkowitym porządku, wycofując
się do wioski Marengo.
Po chwili na nowo rozgorzała bitwa na całym froncie. O godzinie 3 po
południu spośród 19 000 ludzi, którzy o godzinie 5 nad ranem rozpoczęli bitwę,
zostało zaledwie 8 000 piechoty, 1 000 koni i 6 armat zdolnych do dalszej walki.
Czwarta część armii była niezdolna do walki, więcej zaś aniżeli dalsza część
czwarta zajęta była, wskutek braku wozów, transportem rannych, których rozkaz
Napoleona nie pozwalał zostawić na placu. Wszystkie oddziały cofnęły się z
wyjątkiem generała Carra Saint-Cyra, który, obsadziwszy wioskę Castelceriolo,
oddalił się już na milę od głównej armii. Jeszcze pół godziny, a wydawało się
wszystkim rzeczą nieuniknioną, że odwrót zamieni się w nieregularną ucieczkę.
Nagle wpada w pełnym galopie adiutant wysłany na przedzie dywizji generała
Desaixa, od której zależy w tej chwili nie tylko szczęście dnia, lecz także los
Francji, z wiadomością, że pierwsze kolumny dywizji ukazują się na wysokości
San Guliano. Bonaparte odwraca się i na widok kurzawy, zwiastującej ich
przybycie, rzuca ostatnie spojrzenie na całą linię frontu, po czym z ust jego pada
rozkaz:
- Stój!
Słowo to niby iskra elektryczna przebiega cały front bitwy. Wszystko
zatrzymuje się. W tej chwili zjawia się Desaix, ubiegając swą dywizję o pół
godziny. Bonaparte wskazuje mu zaścieloną trupami równinę i zapytuje, co
sądzi o bitwie. Desaix, ogarniając jednym spojrzeniem sytuację, oświadcza:
- Sądzę, że bitwa przegrana. - Po czym wyjmując zegarek dodaje - Ale
dopiero jest trzecia godzina; mamy jeszcze dość czasu, by wygrać drugą bitwę.
- Taki właśnie mam zamiar - odpowiada lakonicznie Napoleon - i w tym celu
wydałem już odpowiednie zarządzenia.
Teraz rzeczywiście zaczyna się druga część dnia, a raczej druga bitwa pod
Marengo, jak ją nazwał Desaix.
Bonaparte objeżdża na koniu pozycje rozciągające się teraz od San Guliano
do Castelceriolo.
- Towarzysze broni - woła do żołnierzy wśród gradu kul padających u stóp
jego konia - cofnęliśmy się za daleko. Teraz nadeszła chwila, by pójść naprzód.
Nie zapominajcie, że przywykłem sypiać na pobojowisku!
Zewsząd podnoszą się okrzyki: „Niech żyje Bonaparte! Niech żyje pierwszy
konsul!” - ginące po chwili wśród odgłosu bębnów bijących do ataku.
Austriacy, którzy nie zobaczyli przybyłych nam na pomoc posiłków, są
święcie przekonani, że bitwę wygrali. Maszerują tedy dalej w regularnym
ordynku bojowym. Teraz Napoleon wydaje komendę: „Naprzód!”, której echo
rozbrzmiewa przez godzinę wzdłuż całego frontu. Za jednym zamachem
rozpoczynają wojska nasze ofensywę. Na całej linii grzmi ogień karabinów,
huczą armaty. Słychać miarowy odgłos kroków idących do szturmu w takt
dźwięków „Marsylianki”. Odsłonięta przez Marmonta bateria zieje ogniem.
Kirasjerzy pod wodzą Kellermanna rzucają się naprzód, przełamując obie linie
nieprzyjacielskie. Pędzi na okopy Desaix, przeskakuje zasieki, zajmuje
niewielkie wzniesienie i pada w chwili, gdy odwrócił się, by zobaczyć, czy podąża
za nim jego dywizja. Pod wpływem śmierci dowódcy jego żołnierze zdwajają
ogień. Komendę obejmuje generał Boudet, rzucając się na kolumnę grenadierów
austriackich, która go przyjmuje najeżonymi bagnetami. W tej samej chwili
wraca Kellermann, który - jak już wyżej powiedziano - przełamał obie linie i
widząc, że dywizja Boudeta znajduje się w utarczce z tą niewzruszoną masą, nie
dającą się zmusić do ustąpienia, wpada na jej skrzydło, wdziera się w sam środek
oddziałów, które ćwiartuje i rozbija w puch. W niespełna godzinę 5 000
grenadierów zostało rzuconych w rozsypkę i doszczętnie rozbitych. Dowódca
ich generał Zach zostaje wzięty do niewoli wraz ze sztabem.
Teraz nieprzyjaciel chce wysłać do ataku swą niezliczoną konnicę, jednak
nieustanny ogień muszkieterów, siejące spustoszenie kartacze i złowrogie
bagnety nie dopuszczają jej zbyt blisko. Murat manewruje na flankach
nieprzyjacielskich swą lekką artylerią i haubicami, szerząc spustoszenie w
szeregach kawalerii wroga. W tej chwili w szeregach austriackich wylatuje w
powietrze wóz z amunicją, co jeszcze zwiększa nieład. Na to tylko czekał generał
Champeaux ze swoją jazdą. Rzuca się naprzód, zręcznym manewrem maskując
swe niezbyt liczne siły, i wpada w sam środek pozycji wroga. Dywizje
Gardanne'a i Chambarliaca, którym poprzedni odwrót ciąży jeszcze na sercu,
rzucają się z całą furią zemsty. Lannes staje na czele swoich dwóch korpusów,
biegnie przed nimi z okrzykiem: „Montebello! Montebello”! Bonaparte jest
wszędzie.
W tej chwili wszystko zaczyna się chwiać, szeregi zaczynają się cofać i
rozluźniać. Nadaremnie generałowie austriaccy usiłują nadać odwrotowi jakiś
porządek - przechodził on w bezładną ucieczkę. W pół godziny dywizje
francuskie przeciągają przez całą równinę, której przez cztery godziny broniły
piędź za piędzią. Dopiero w Marengo zatrzymuje się nieprzyjaciel, jednak
dywizja Boudeta, dywizje Gardanne'a i Chambarliaca ścigają go z ulicy na ulicę,
od placu do placu, od domu do domu. Marengo wpada w nasze ręce, Austriacy
zaś cofają się na Pedra-Bona, gdzie po jednej stronie atakują ich trzy dywizje,
po drugiej zaś półbrygada Saint-Cyra. O pół do dziewiątej wieczorem Pedra-
Bona jest w naszych rękach, dywizje zaś Gardanne'a i Chambarliaca odzyskały
pozycje, które zajmowały rano. Nieprzyjaciel rzuca się ku mostom, by
przedostać się na drugą stronę Bormidy, napotyka jednak na generała Carra
Saint-Cyra, który go ubiegł w drodze. Szuka tedy przejścia w bród i przeprawia
się przez rzekę w ogniu wszystkich naszych linii gasnącym dopiero o godzinie
10 wieczorem. Szczątki armii austriackiej osiągają z powrotem swój obóz w
Alessandrii, armia francuska zaś biwakuje przed szańcami korpusu mostowego.
Straty Austriaków wynosiły tego dnia 4 500 poległych, 8 000 rannych, 7 000
jeńców, 12 chorągwi i 30 dział.
Pewnie nigdy jeszcze nie ukazało się szczęście tego samego dnia z dwu tak
przeciwnych stron. O godzinie 2 po południu Francuzi pogrążeni byli w klęsce
wraz z jej zgubnymi skutkami, o godzinie 5 zaś zwycięstwo znów odwróciło się
ku sztandarom z Arcole i Lodi. O dziesiątej Włochy zostały za jednym ciosem z
powrotem zdobyte, a zarazem zamajaczył Napoleonowi tron Francji.
Nazajutrz rano zameldował się u przednich straży książę Lichtenstein, który
przybył, by wręczyć pierwszemu konsulowi zlecenia generała Mélasa. Ponieważ
jednak nie odpowiadały one Bonapartemu, podyktował mu pierwszy konsul
swoje własne warunki, celem wręczenia ich Mélasowi. Wojska austriackie
mogły wolne i z honorami wojskowymi opuścić Alessandrię, pod znanymi
jednak warunkami, które całe Włochy podporządkowały Francji.
Książę Lichtenstein powrócił wieczorem do kwatery francuskiej. Mélas,
który jeszcze o trzeciej godzinie, będąc pewny zwycięstwa, pozostawił swym
generałom dopełnienie miary naszej klęski i udał się na wypoczynek do
Alessandrii, teraz był zdania, że warunki Napoleona są zbyt twarde. Gdy jednak
jego poseł wspomniał o tym, przerwał mu Bonaparte słowami:
- Wyraziłem panu mą ostateczną wolę. Proszę ją podać do wiadomości
pańskiemu generałowi i szybko wrócić z odpowiedzią, gdyż wola moja jest
nieodwołalna. Musi pan wiedzieć, że znam wasze położenie tak dobrze, jak wy
sami, gdyż nie od wczoraj prowadzę wojnę. Jesteście oblężeni w Alessandrii,
macie wielu rannych i chorych, brak wam środków żywności i lekarstw,
podczas gdy ja zająłem wam linię odwrotu. Straciliście w poległych i rannych
rdzeń swojej armii. Mógłbym jeszcze więcej zażądać, sytuacja upoważnia mnie
do tego. Ograniczam jednak swe żądania z szacunku dla siwych włosów
pańskiego generała.
- Warunki te są twarde - odpowiedział książę - szczególnie zaś oddanie
Genui, która po tak długim oblężeniu padła dopiero przed piętnastoma dniami.
- Jeśli to tylko pana niepokoi - rzekł pierwszy konsul, wskazując księciu na
przejęte pismo - może się pan na podstawie tego listu przekonać, że cesarz nie
dowiedział się jeszcze wcale o zdobyciu Genui, nie należy mu tylko o tym
donosić.
Jeszcze tego samego wieczora wszystkie francuskie warunki zostały
przyjęte, Bonaparte zaś pisał do kolegów:
„Obywatele konsulowie, nazajutrz po bitwie pod Marengo prosił generał
Mélas na naszych forpocztach o zezwolenie na przysłanie mi generała Schalla. Z
biegiem dnia zawarty został układ, który tutaj dołączam. Układ został w nocy
podpisany przez generała Berthiera i generała Mélasa. Spodziewam się, że naród
francuski będzie zadowolony ze swej armii.
Bonaparte”
Tak więc spełniły się prorocze słowa, które obwieścił pierwszy konsul cztery
miesiące przedtem swemu sekretarzowi w Tuileries.
Napoleon wraca następnie do Mediolanu, które to miasto zastaje
iluminowane i przejęte radością. Tam też czeka na niego Masséna, którego nie
widział od wyprawy egipskiej. W nagrodę za piękną obronę Genui otrzymał on
naczelne dowództwo armii włoskiej.
Z kolei udaje się pierwszy konsul, odprowadzany okrzykami triumfu
narodów, z powrotem do Paryża. Przybył do stolicy nocą. Gdy jednak paryżanie
dowiedzieli się nazajutrz o jego powrocie, pospieszyli tłumnie wśród okrzyków
radości i zachwytu pod Tuileries, młody zaś zwycięzca spod Marengo musiał
ukazać się na balkonie.
W kilka dni później ogólna radość została zakłócona wstrząsającą nowiną.
Oto generał Kléber padł w Kairze ugodzony sztyletem Solimana el-Alebisa tego
samego dnia, kiedy Desaix padł na równinach pod Marengo od kul austriackich.
Na podstawie układu, podpisanego przez Berthiera i generała Mélasa w noc
po bitwie, zawarto zawieszenie broni, które jednak złamane zostało 5 sierpnia i
odnowione dopiero po zwycięstwie pod Hohenlinden.
Przez cały ten czas powstają spiski na życie pierwszego konsula. Ceracchi,
Aréna i Demerville zostają aresztowani w operze w chwili, gdy zbliżyli się do
Napoleona, by go zabić. Na ulicy Saint-Nicaise wybuchła maszyna piekielna w
odległości 25 kroków od jego powozu. W tym samym czasie zaś Ludwik XVIII
pisał do Napoleona jeden list za drugim, prosząc o zwrócenie tronu.
Wreszcie 9 lutego podpisany został pokój w Luneville, potwierdzający
wszystkie warunki pokoju zawartego w Campoformio. Wszystkie państwa
położone na lewym brzegu Renu przeszły z powrotem pod panowanie Francji,
jako granica posiadłości austriackich ustanowiona została rzeka Adyga, cesarz
uznał Republikę Cisalpińską, Batawską i Helwecką; Toskania pozostawiona
została Francji.
Tak więc republika znalazła się w stosunkach pokojowych z całym światem,
z wyjątkiem Anglii, swego odwiecznego wroga. Napoleon postanowił przerazić
ją zamanifestowaniem swej potęgi, założył tedy pod Boulogne obóz złożony z
200 000 ludzi, niezmierzona zaś liczba płaskich okrętów przeznaczonych do
transportu tej armii nagromadzona została w północnych portach francuskich. W
istocie, Anglia ulękła się i 25 marca 1802 r. podpisany został układ w Amiens.
A tymczasem pierwszy konsul kroczył ledwie dostrzegalnymi krokami, a
jednak szybko - do korony. Z wolna stawał się Bonaparte Napoleonem. Dnia 15
lipca 1801 r. podpisał konkordat z papieżem, 21 stycznia 1802 r. przyjął tytuł
prezydenta Republiki Cisalpińskiej, 2 sierpnia mianowany został dożywotnim
konsulem. Dnia 21 marca 1804 r. kazał rozstrzelać księcia d'Enghien w okopach
Vincennes.
Gdy więc rewolucji spłacono ten ostatni haracz, skierowano do Francji
zapytanie: „Czy Napoleon Bonaparte ma zostać cesarzem Francuzów?”
Pięć milionów głosów odpowiedziało twierdząco i Napoleon wstąpił na tron
Ludwika XVI. Tylko trzej mężowie zastrzegli się w imieniu Nauki, tej
wieczystej republiki, która nie ma Cezarów i nie uznaje Napoleonów.
Mężami tymi byli Lemercier, Ducis i Chateaubriand.
NAPOLEON CESARZEM
Ostatnie chwile konsulatu miały za pomocą wyroków skazujących na śmierć
lub też aktów łaski utorować Napoleonowi drogę do tronu. Z chwilą jednak
wstąpienia na tron przystąpił Napoleon do zorganizowania państwa na nowych
zasadach.
Dawna szlachta feudalna przestała istnieć, Napoleon stwarza więc nową,
wybraną z ludu. Dawne ordery rycerskie otoczone są pogardą, ustanawia tedy
Legię Honorową. Od dwunastu lat ranga generała była najwyższym stopniem
wojskowym; Napoleon mianuje dwunastu marszałków spośród swych
towarzyszy trudów wojennych. Urodzenie i względy uboczne nie były brane w
rachubę: matką ich była odwaga w boju, ojcem zaś - zwycięstwo.
Dziś
9
, po 39 latach, pozostali przy życiu tylko trzej. Widzieli oni wschodzące
słońce republiki i gasnącą gwiazdę cesarstwa. Pierwszy z nich jest w chwili, gdy
piszę te słowa, gubernatorem Inwalidów (Moncey), drugi prezesem Rady
Ministrów (Soult), trzeci wreszcie królem Szwecji (Bernadotte). Są to jedyne i
ostatnie resztki plejad cesarskich, pierwsi dwaj utrzymali się na swej wyżynie,
trzeci zaszedł jeszcze wyżej.
Dnia 2 grudnia 1804 r. Napoleon koronował się w katedrze Notre-Dame.
Papież Pius VII przybył specjalnie z Rzymu, by nałożyć koronę na głowę
nowego cesarza. Otoczony swoją gwardią, u boku Józefiny, udał się Napoleon w
ośmiokonnym powozie do katedry. Papież, kardynałowie i arcybiskupi, biskupi i
przedstawiciele wszystkich naczelnych władz w państwie oczekiwali go w
katedrze. Na stopniach świątyni cesarz zatrzymał się na chwilę, by wysłuchać
przemówienia i odpowiedzieć na nie, po czym wszedł do kościoła i wstąpił na
przygotowany tron, mając na głowie koronę, a w ręku berło. W chwili
określonej ceremoniałem przystąpił do cesarza jeden z kardynałów, wielki
jałmużnik i jeden z biskupów, którzy poprowadzili go do stóp ołtarza. Teraz
zbliżył się do niego papież, który udzielając mu potrójnego namaszczenia,
wyrzekł donośnym głosem formułę koronacji, po czym wolnym i
majestatycznym krokiem powrócił na swój tron. Z kolei przyniesiono nowemu
cesarzowi święte Ewangelie. Wyciągając dłoń nad nimi, cesarz składa uroczystą
przysięgę, zapisaną w konstytucji. Po złożeniu przysięgi herold wzniósł okrzyk:
- Chwałą okryty najdostojniejszy cesarz Francuzów został ukoronowany i
wstąpił na tron. Niech żyje cesarz!
Okrzyk ten rozniósł się natychmiast echem po całej świątyni. Zawtórowała
9
Książka pisana w 1841 r. (przyp. tłum.)
mu salwa artylerii, po czym papież zaintonował „Te Deum”.
Z tą chwilą zakończyła żywot republika.
Nie wystarczyła jednak jedna korona. Olbrzym o stu ramionach Gerjona
wydawał się mieć też trzy głowy. Dnia 17 marca 1805 r. zjawił się
przedstawiciel Republiki Cisalpińskiej, by zaproponować Napoleonowi
zjednoczenie królestwa włoskiego z cesarstwem francuskim, 26 maja zaś
ukoronował się Napoleon w katedrze mediolańskiej żelazną koroną dawnych
królów lombardzkich, którą nosił jeszcze Karol Wielki. Wkładając koronę na
głowę, wyrzekł Napoleon te słowa: „Bóg mi ją dał i biada temu, kto jej
dotknie!”
Z Mediolanu, w którym Eugeniusza zostawia jako wicekróla, udaje się
Napoleon do Genui, która odtąd tworzy wraz z trzema departamentami obszar
zjednoczony z cesarstwem. Przy tej sposobności zamienia republikę Lukka w
księstwo Piombino. Uczyniwszy swego pasierba wicekrólem, siostrę zaś
księżniczką, zamierza z kolei z braci swych uczynić królów.
Wśród tego nowego kształtowania Europy dowiaduje się Napoleon, że
Anglia ponownie nakłoniła Austrię do wojny z Francją. Nie dość na tym! Nasz
sprzymierzeniec, car Paweł I, został zamordowany, a tron po nim objął syn jego,
Aleksander, jedną zaś z pierwszych czynności nowego cara było zawarcie
układu koalicyjnego z rządem brytyjskim. Do tego przymierza, które Europie
narzuciło trzecią koalicję, przystępuje 9 sierpnia Austria.
Znów tedy sprzymierzeni monarchowie zmuszają cesarza do złożenia berła,
generała zaś do ponownego chwycenia za broń. Napoleon udaje się do Senatu,
który na jego żądanie uchwala pobór 80 000 ludzi. Nazajutrz cesarz wyrusza w
drogę, by już 1 października przekroczyć Ren. Dnia 6 tegoż miesiąca wkracza
do Bawarii, 12 - zajmuje Monachium, 20 - Ulm, a wreszcie 13 listopada
zdobywa Wiedeń. Z końcem tego miesiąca jednoczy się z armią włoską, 2
grudnia zaś, w rocznicę swej koronacji, staje naprzeciw armii rosyjskiej i
austriackiej na równinach pod Austerlitz.
Poprzedniego wieczoru Napoleon wykrył błąd popełniony przez
nieprzyjaciół, którzy wszystkie swe siły skupili dokoła wioski Austerlitz, by
obejść lewe skrzydło Francuzów.
Około południa Napoleon w towarzystwie marszałków Soulta, Bernadotte'a i
Bessièresa objeżdża szeregi piechoty i kawalerii gwardii, zapuszczając się aż do
przednich straży konnicy Murata, które zamieniły już kilka strzałów z
nieprzyjacielem. Stąd to, wśród gradu kul, obserwuje ruchy kolumn
nieprzyjacielskich armii. Naraz błysnął mu w głowie, co często zdarzało się jego
geniuszowi, cały plan Kutuzowa i odtąd w jego wyobraźni Kutuzow był już
pobity. Wracając zaś do szałasu, który kazał wystawić sobie wśród gwardii na
wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na całą równinę, rzekł rzucając
ostatnie spojrzenie na nieprzyjaciela: „Zanim jutro słońce zajdzie, cała ta armia
będzie moja”.
O godzinie 5 po południu obwieszczono armii następujący rozkaz dzienny:
„Żołnierze! Stoi przed Wami armia rosyjska, która pragnie pomścić klęskę
Austriaków pod Ulm. Są to te same bataliony, które zostały przez Was pobite pod
Hollabrun i którym odtąd nieustannie dajecie się we znaki.
Żołnierze! Ja sam będę was prowadzić. Pozostanę z dala od ognia, jeśli przy
Waszej wrodzonej odwadze szerzyć będziecie spustoszenie i chaos w szeregach
wroga. Gdyby jednak choćby na chwilę zwycięstwo miało się zachwiać,
zobaczycie, jak cesarz Wasz rzuci się do pierwszych szeregów. Zwycięstwo
bowiem nie może być niepewne, a już najmniej w dniu, w którym rozstrzygnie
się honor francuskiej piechoty.
Niechaj nikt nie opuszcza szeregów pod pozorem wynoszenia rannych, a
każdy niech przejęty będzie myślą, że ci najemnicy Anglii, którzy tak wielką
nienawiścią pałają do naszego narodu, muszą być pokonani!
Zwycięstwo to zakończy naszą kampanię, po czym zaciągniemy kwatery
zimowe, połączą się z nami nowe armie, tworzące się obecnie we Francji.
Zawrzemy następnie pokój, który będzie godny narodu mojego, będzie godny
Was i Waszego cesarza”.
Bitwa rozwinęła się jak na szachownicy i jakby za uderzeniem pioruna
(słowa Napoleona) rozbiła się koalicja.
Trzeciego dnia zjawił się osobiście cesarz austriacki, by prosić o pokój, który
sam złamał. Spotkanie obu cesarzy nastąpiło w pobliżu młyna, pod gołym
niebem.
- Sire - rzekł Napoleon na powitanie Franciszka II - przyjmuję Waszą
Cesarską Mość w jedynym pałacu, który od dwóch miesięcy zamieszkuję.
W toku rozmowy doszło między obu cesarzami do zgody w sprawie
zawieszenia broni. Ustalone też zostały główne warunki pokoju. Rosjanie,
których Napoleon mógł zniszczyć do ostatniego żołnierza, mogli uczestniczyć w
zawieszeniu broni na prośbę cesarza Franciszka i przyrzeczenie cara
Aleksandra, że opróżni Niemcy, jak też tę część Polski, która pozostawała pod
zaborem austriackim i pruskim. Warunki te zostały dotrzymane.
Zwycięstwo pod Austerlitz było dla cesarstwa tym, czym było zwycięstwo
pod Marengo: utwierdzeniem przeszłości, obietnicą na przyszłość.
Król Neapolu Ferdynand pozbawiony został tronu za naruszenie układu
pokojowego z Francją, następcą jego zaś został Józef, najstarszy brat
Napoleona. Republikę Batawską, wyniesioną do godności królestwa, otrzymał
Ludwik. Murat dostał wielkie księstwo Bergu, marszałek Berthier został
księciem Neuchâtel, pan de Talleyrand zaś księciem Benewentu. Wielkie
cesarstwo wraz z zależnymi królestwami, księstwami lennymi i Związkiem
Reńskim osiągnęło w niespełna dwa lata obszar tak wielki jak ongiś kraje,
którymi władał Karol Wielki.
Już nie berło, lecz kulę ziemską dzierżył w swym ręku Napoleon!
Pokój zawarty w Preszburgu (Bratysławie) trwał około roku. W tym czasie
Napoleon założył uniwersytet cesarski i polecił opracować kodeks cywilny wraz z
procedurą. Te czynności administracyjne musiał wkrótce przerwać wskutek
wrogiego stanowiska Prus, których siły zbrojne uszanowane zostały dzięki
neutralności w czasie ostatnich wojen. Tak więc Napoleon zmuszony jest w
krótkim czasie przeciwstawić się czwartej z rzędu koalicji. Królowa Ludwika
przypomniała carowi Aleksandrowi, że oboje poprzysięgli nad grobem
Fryderyka Wielkiego nierozerwalne przymierze z Francją. Aleksander zapomina
o swym pierwszym i drugim zobowiązaniu, Napoleon zaś otrzymuje pod groźbą
wypowiedzenia wojny rozkaz wycofania swych żołnierzy poza Ren.
Napoleon poleca wezwać swego ministra wojny i, pokazując mu ultimatum
pruskie, rzecze:
- Zapraszają nas na honorowe spotkanie. Nigdy jeszcze w takim wypadku
żaden Francuz nie odmówił. Ponieważ zaś piękna królowa chce być świadkiem
walki, musimy być uprzejmi. Żeby jednak zbyt długo nie musiała czekać,
musimy bez wytchnienia pomaszerować aż do Saksonii!
Tym razem więc, kierowany galanterią, wznawia i przewyższa jeszcze
błyskawiczną szybkością ostatnią ofensywę. Pochód na Prusy otwierają 7
października 1806 r. korpusy Murata, Bernadotte'a i Davouta, pochód ten trwa
przez kilka następnych dni i kończy się 14 tegoż miesiąca bitwą pod Jeną i
Auerstadt. Dnia 16 października składa broń 14 000 żołnierzy pruskich pod
Erfurtem, 25 zaś wojska francuskie wkraczają do Berlina. Siedem dni starczyło,
by monarchia Fryderyka Wielkiego dostała się wielkiemu budowniczemu i
burzycielowi tronów, który Bawarii, Wirtembergii i Holandii dał królów,
Burbonów wygnał z Neapolu, dynastię lotaryńską zaś z Włoch i Niemiec.
Dnia 27 października Napoleon wystosował z kwatery głównej w Poczdamie
następujący rozkaz dzienny, streszczający zwięźle całą kampanię:
„Żołnierze! Nie zawiedliście moich oczekiwań i godnie spełniliście zaufanie
narodu francuskiego. Znosiliście niedostatek i trudy z tą samą odwagą, z jaką
kroczyliście do boju. Jak długo ten duch w Was żywie, nic Wam się ostać nie
zdoła. Konnica tak świetnie szła w zawody z piechotą i artylerią, że doprawdy
nie wiem od tej chwili, której broni przyznać pierwszeństwo. Wszyscy jesteście
dobrymi żołnierzami. Posłuchajcie wyników Waszych trudów wojennych: jedno
z pierwszych mocarstw europejskich, które odważyło się zaproponować nam
haniebną kapitulację, legło w gruzach. Lasy i wąwozy Frankonii, rzeki Sala
(Issole) i Łaba, przez które ojcowie nasi przez siedem lat nie zdołali się przeprawić
- myśmy w siedem dni przekroczyli, staczając jeszcze w tym czasie cztery
potyczki i jedną wielką bitwę. Sławę naszych zwycięstw wyprzedziliśmy w
Poczdamie i Berlinie. Zdobyliśmy 60 000 jeńców, 65 sztandarów bojowych, w
ich liczbie chorągiew gwardii króla pruskiego, 600 armat, zajęliśmy trzy
twierdze i wzięliśmy do niewoli ponad 20 generałów. A jeszcze połowa z Was
ubolewa, iż nie oddała dotąd ani jednego strzału. Wszystkie prowincje aż po Odrę
w Waszym są posiadaniu.
Żołnierze! Chełpią się Rosjanie, iż na nas napadną. Wyjdziemy im
naprzeciw, oszczędzając im w ten sposób połowę drogi. Tutaj, w Prusiech, będą
mieli drugie Austerlitz. Naród, który tak rychło zapomniał o wielkoduszności,
jaką okazaliśmy mu po tej bitwie, gdzie ich cesarz, dwór i niedobitki armii
zawdzięczają swe ocalenie jedynie udzielonej przez nas kapitulacji, naród taki
nie może z powodzeniem walczyć przeciwko nam. Zresztą, zajmą jeszcze nasze
miejsca, w czasie gdy wyruszymy naprzeciw Moskalom, nowe armie, utworzone
we Francji, by strzec naszych zdobyczy. Cały mój naród podniósł się pełen
oburzenia przeciwko haniebnej kapitulacji, którą ministrowie pruscy
zaproponowali nam w napadzie szału. Ulice miast naszych roją się od świeżo
zaciągniętych żołnierzy, którzy płoną żądzą pójścia w Wasze ślady. Odtąd nie
będziemy narażeni na zdradziecki pokój i dopóty nie złożymy broni, dopóki nie
zmusimy Anglików, tych odwiecznych wrogów naszego narodu, by wyrzekli się
ataków na bezpieczeństwo kontynentu i hegemonii na morzach, do której
roszczą sobie pretensje.
Żołnierze! Nie mogę Wam lepiej wyrazić swych uczuć, jak zapewniając Was,
że w głębi serca żywię ku Wam tę miłość, którą Wy mi każdego dnia
okazujecie!”
W chwili gdy król pruski, na podstawie podpisanego zawieszenia broni,
wydaje w ręce Francuzów wszystkie pozostałe twierdze, Napoleon nakazuje
postój. Teraz zwraca się przeciwko Anglii, uderzając w nią z braku innej broni -
dekretem. Przeciwko Wielkiej Brytanii zostaje ogłoszona blokada; zabroniony
jest odtąd wszelki handel, wszelka wymiana listów z wyspami brytyjskimi.
Żaden list pisany w języku angielskim nie może być przesyłany pocztą.
Wszyscy poddani króla Jerzego, znajdujący się na obszarze Francji lub krajów
okupowanych przez naszych sprzymierzeńców, mają być internowani. Wszelkie
posiadłości ziemskie, wszelkie towary stanowiące własność Anglików mają ulec
konfiskacie na rzecz skarbu państwa. Żaden wreszcie okręt, przybywający czy
to z Anglii, czy to z kolonii angielskiej, nie może zawinąć do jakiegokolwiek
portu.
Zawiesiwszy klątwę nad całym królestwem niby papież polityczny, mianuje
Napoleon generała Hulina gubernatorem stolicy pruskiej, sam zaś wyrusza
naprzeciw armii rosyjskiej, która podobnie jak pod Austerlitz spieszy swym
sprzymierzeńcom na pomoc i jak pod Austerlitz zjawia się wtedy, gdy tamci są
pobici. Jeszcze tylko wyśle do Paryża szablę Fryderyka Wielkiego, jego wstęgę
Orderu Czarnego Orła, szarfę generalską i chorągiew, która prowadziła gwardię
Fryderyka do boju w pamiętnej wojnie siedmioletniej, by już 25 listopada
pospiesznie opuścić Berlin, idąc na spotkanie wroga.
Pod Warszawą Murat, Davout i Lannes napotykają Moskali. Po krótkiej
potyczce opuszcza Bennigsen stolicę Polski, do której wkraczają wojska
francuskie. Jak jeden mąż cały naród polski staje po stronie Francuzów,
ofiarując swe mienie i życie, i żądając w zamian jedynie niepodległej ojczyzny.
Wieść o pierwszym zwycięstwie dochodzi do Napoleona w Polsce, gdzie
zatrzymał się, by ustanowić króla. Wybór pada na starego elektora saskiego,
którego koronę zatwierdza.
Rok 1806 zakończył się walkami pod Pułtuskiem i Gołyminem, następny zaś
rok rozpoczął się bitwą pod Iławą Pruską, osobliwą, nie rozstrzygniętą bitwą, w
której Rosjanie stracili 8 000, Francuzi zaś 10 000 ludzi, przy czym obie strony
przypisywały sobie zwycięstwo, a car nawet kazał „Te Deum” śpiewać za to, że
w rękach naszych wojsk pozostawił 15 000 jeńców, 40 armat i 7 sztandarów
bojowych. W rzeczy samej był to pierwszy wypadek, że car rzeczywiście
zmierzył się z Napoleonem, wychodząc obronną ręką. Już dlatego mógł uchodzić
za zwycięzcę.
Niedługo jednak dane mu było chełpić się sukcesem. Dnia 26 maja wojska
francuskie zajmują Gdańsk, w kilka dni później Moskale zostają pobici w paru
potyczkach. Wreszcie wieczorem 13 czerwca obie armie stają naprzeciw siebie
w ordynku bojowym pod Friedlandem. Nazajutrz zaczyna się kanonada.
Napoleon zaś maszeruje przeciwko wojskom nieprzyjacielskim z okrzykiem:
„Dzień to szczęśliwy, dziś rocznica bitwy pod Marengo!” W istocie bitwa ta, jak
owa pod Marengo, przyniosła rozstrzygnięcie. Moskale zostali rozbici w puch.
Car Aleksander utracił 60 000 żołnierzy; 120 armat i 25 sztandarów stanowiło
trofea zwycięstwa, niedobitki zaś pokonanej armii uciekają w popłochu, nie
myśląc nawet o możliwości stawiania oporu. Chronią się wreszcie na drugim
brzegu Pregoły, niszcząc zarazem wszystkie mosty.
Mimo tych trudności Francuzi przeprawiają się przez rzekę i maszerują
wprost za Niemen, tę ostatnią zaporę, którą Napoleon musi jeszcze przełamać,
by teren walki przenieść na terytorium cara.
Teraz dopiero cara ogarnęła prawdziwa trwoga. Prysnął czar brytyjskich
obietnic. Aleksander znalazł się w podobnej sytuacji jak po Austerlitz, bez
żadnej nadziei na pomoc z jakiejkolwiek strony. Po raz drugi więc car
postanawia upokorzyć się. O pokój, który tak długo i uporczywie odrzucał, jak
długo miał możność dyktowania jego warunków, teraz musi uniżenie prosić i
przyjąć w formie narzuconej przez zwycięzcę.
Dnia 24 czerwca generał artylerii Riboissière każe zbudować tratwę na
Niemnie i ustawić na niej namiot, przeznaczony na spotkanie dwu cesarzy. Obaj
monarchowie mieli się udać do namiotu z przeciwległych brzegów.
Dnia 25 czerwca o godzinie pierwszej Napoleon opuścił lewy brzeg rzeki,
udając się do przygotowanego namiotu w towarzystwie księcia Murata,
marszałków Berthiera i Bessièresa, generała Duroca i wielkiego koniuszego
Caulaincourta. Równocześnie z prawego brzegu wyruszył car Aleksander w
towarzystwie wielkiego księcia Konstantego i świty. Przybywszy na tratwę, obaj
cesarze padli sobie w ramiona. Było to przygrywką do pokoju w Tylży,
podpisanego 9 lipca 1807 r.
Prusy poniosły koszty wojenne. Jakby dwie twierdze ustanowione zostały
królestwa Saksonii i Westfalii, by trzymać straż nad pokojem. Aleksander i
Fryderyk Wilhelm uznali uroczyście Józefa, Ludwika i Hieronima za swych
ukoronowanych braci. Pierwszy konsul Bonaparte tworzył republiki, cesarz
Napoleon zamieniał je w księstwa lenne. Jako dziedzic trzech dynastii, które
kolejno rządziły Francją, pragnął powiększyć jeszcze dziedzictwo Karola
Wielkiego, Europa zaś musiała się na to zgodzić.
Zakończywszy tę pełną chwały wyprawę wojenną, 27 lipca tego samego
roku Napoleon wraca do Paryża. Teraz nie miał już żadnego wroga prócz
Anglii, której zresztą klęski sprzymierzeńców dały się ogromnie dotkliwie we
znaki, choć mimo wszystko utrzymywała się hardo na obu krańcach kontynentu:
w Szwecji i Portugalii.
Wskutek zarządzonej w Berlinie blokady kontynentalnej znalazła się Anglia -
jak już powiedziano - jakby pod klątwą całej Europy: Rosja i Dania zamknęły jej
dostęp do portów na morzach północnych, Francja zaś, Holandia i Hiszpania na
oceanie i Morzu Śródziemnym, zobowiązawszy się uroczyście nie utrzymywać
z nią żadnych kontaktów handlowych. Pozostały jeszcze zatem tylko Szwecja i
Portugalia. Napoleon wziął na siebie Portugalię, Aleksander zaś Szwecję.
Postanowieniem z 27 października 1807 r. Napoleon pozbawił tronu dynastię
bragancką, Aleksander natomiast zobowiązał się 27 października 1808 r.,
wyruszyć przeciwko Gustawowi szwedzkiemu.
W miesiąc później Francuzi byli w Lizbonie.
Zdobycie Portugalii było tylko przygrywką do zajęcia Hiszpanii, gdzie rządy
sprawował Karol IV wzięty w krzyżowy ogień dwóch przeciwników: swego
faworyta Godoya i swego syna Ferdynanda, księcia Asturii. Gdy Godoy
zbuntował się w czasie wojny pruskiej, Napoleon rzucił tylko jedno spojrzenie
na Hiszpanię, krótkie, niedostrzegalne spojrzenie, które jednak wystarczyło, by
otworzyć przed nim widoki obsadzenia wkrótce tronu hiszpańskiego. Zaledwie
więc wojska jego zajęły Portugalię, już zaczęły wdzierać się do wnętrza
Półwyspu Iberyjskiego. Tu, pod pozorem wojny na morzu i blokady, obsadziły
najpierw wybrzeża i posuwając się coraz bardziej w głąb kraju otoczyły
pierścieniem Madryt. Wystarczyło tylko pierścień zacieśnić, by stać się panem
stolicy. Tymczasem jednak przeciwko ministrowi Godoyowi wybuchło
powstanie, które wyniosło księcia Asturii, jako Ferdynanda VIII, na króla.
Niczego więcej sobie Napoleon nie życzył.
Wojska francuskie natychmiast wkraczają do Madrytu. Cesarz spieszy do
Bajonny, gdzie zwołuje książąt hiszpańskich, zmusza Ferdynanda VIII do
oddania korony ojcu, jego samego zaś wysyła jako jeńca do Valençay.
Bezpośrednio potem sędziwy Karol IV zrzeka się korony na rzecz Napoleona.
Korona przyznana zostaje najstarszemu bratu Napoleona, Józefowi. Dzięki tej
zmianie zwalnia się tron Neapolu, który Napoleon ofiaruje swemu szwagrowi,
Muratowi. W ten sposób, prócz jego własnej, pięć koron królewskich staje się
własnością rodu.
W miarę rozszerzania swej władzy Napoleon rozszerza również i teren
wojny. Naruszone przez blokadę interesy Holandii, Austria, upokorzona
utworzeniem królestw Bawarii i Wirtembergii, zawiedziony w swoich
nadziejach Rzym, a wreszcie Hiszpania i Portugalia, których uczucia narodowe
doznały strasznej obelgi - wszystko to tworzy echa towarzyszące nieustannemu
okrzykowi wojennemu Anglii.
Ze wszystkich stron organizuje się naraz gwałtowny atak, choć nie
równocześnie wybucha.
Pierwsze hasło daje Rzym. Dnia 3 kwietnia legat papieski opuszcza Paryż;
natychmiast generał Miollis otrzymuje rozkaz wkroczenia na czele wojsk do
Rzymu. Na groźbę papieża, iż rzuci ekskomunikę na nasze wojska, odpowiadają
nasi zdobyciem Ankony, Urbino, Maceraty i Camerino.
Śladem Rzymu idzie Hiszpania. Sewilla uznała Ferdynanda VIII za
prawowitego króla, wzywając zarazem wszystkie prowincje hiszpańskie do
broni. Wybucha powstanie, generał Dupont zmuszony zostaje do kapitulacji,
Józef zaś musi opuścić Madryt.
Z kolei wybucha powstanie Portugalczyków w Oporto. Junot, któremu
zabrakło wojska do utrzymania w ryzach podbitego kraju, musiał opuścić
Portugalię, zajętą teraz przez Wellingtona na czele 25 000 ludzi.
Napoleon uważał sytuację za dostatecznie poważną, by wymagała jego
obecności. Wiedział wprawdzie, że Austria zbroi się potajemnie, jednak przed
upływem roku nie będzie uzbrojona; wiedział też, że Holandia uskarża się na
ruinę swego handlu, jak długo jednak zadowalała się skargami, był
zdecydowany nie baczyć na nie. Pozostawało mu tedy aż nadto czasu wolnego
na odzyskanie Portugalii i Hiszpanii.
Napoleon ukazał się na pograniczu Hiszpanii z 80 000 niemieckich
weteranów. Zdobycie szturmem miasta Burgos było sygnałem jego zjawienia
się. Nastąpiło zwycięstwo pod Tudelą, po czym bagnetami zdobyto Somosierrę,
4 grudnia zaś Napoleon wkroczył uroczyście do Madrytu.
W Hiszpanii zapanował spokój i kraj rychło podporządkował się nowemu
władcy. W tym czasie nowe zbrojenia Austrii odwołują Napoleona do Paryża.
Przybywszy do stolicy, żąda wyjaśnień od posła austriackiego, którego
argumenty uznaje za zgoła niewystarczające. W kilka dni potem Napoleon
dowiaduje się, że wojska austriackie przeprawiły się przez Inn i napadły na
Bawarię. Tym razem ubiegła nas Austria, gdyż prędzej od nas znalazła się w
pogotowiu. Napoleon zwraca się do Senatu, który zgodnie z życzeniem cesarza
uchwala pobór 40 000 ludzi. Dnia 17 kwietnia Napoleon był już w Donauwörth
wśród armii, 20 wygrał bitwę pod Thann, w następnych zaś kilku dniach bitwy
pod Abensbergiem, Eckmühl i Regensburgiem.
Niedługo potem cesarz znalazł się pod murami Wiednia, 13 maja zaś
wkroczył do stolicy naddunajskiej.
Dnia 11 lipca zjawił się książę Lichtenstein, by prosić o zawieszenie broni.
Nie był w obozie naszym nie znany, wszak nazajutrz po bitwie pod Marengo
przybył w podobnym poselstwie. Dnia 12 lipca w Znaimie zostało zawarte
zawieszenie broni.
Równocześnie rozpoczęły się układy pokojowe, które trwały przez trzy
miesiące. Przez cały ten czas Napoleon mieszkał w Schonbrunnie, gdzie cudem
uniknął sztyletu syna pastora z Turyngii, Stapssa. Wreszcie 14 października
pokój został zawarty.
Widzimy, jak wszystko zaczyna działać przeciwko Napoleonowi, a jednak
nic jeszcze nie mogło przeciwstawić się jego potędze. Portugalia zawarła sojusz z
Anglią - natychmiast zasypuje ją Napoleon swymi wojskami. Hiszpanie
wzniecili powstanie - Napoleon zmusza Karola IV do abdykacji. Papież urządził
w Rzymie ogólne spotkanie posłów angielskich - Napoleon obchodzi się z nim
jak z suwerenem świeckim i pozbawia papieża tronu. Natura odmówiła
Józefinie potomstwa z Napoleonem - cesarz więc poślubia córkę cesarza
austriackiego Marię Ludwikę, która obdarza go synem. Holandia stała się wbrew
wziętemu na siebie zobowiązaniu składem towarów angielskich - Napoleon
detronizuje Ludwika, przyłączając jego królestwo do Francji.
Obszar cesarstwa Napoleona liczył teraz 130 departamentów i rozciągał się
od oceanu brytyjskiego aż po morza greckie, od rzeki Tajo po Łabę. 120
milionów ludzi, posłusznych woli jednego człowieka i jedną drogą
prowadzonych, wznosiło okrzyk w ośmiu różnych językach: „Niech żyje
Napoleon!”
Generał zdaje się być w zenicie sławy, cesarz u szczytu szczęścia.
Widzieliśmy dotąd nieustanny wzrost jego potęgi. Teraz zatrzymuje się w
miejscu, pozostając przez rok na wyżynach swego majestatu. Musi bowiem
zaczerpnąć tchu do zejścia na niziny.
Dnia 1 kwietnia 1810 r. Napoleon poślubił arcyksiężniczkę austriacką Marię
Ludwikę, w jedenaście zaś miesięcy potem 101 wystrzałów armatnich
obwieściło światu narodziny dziedzica tronu.
Jednym z pierwszych skutków skoligacenia się Napoleona z domem
habsbursko-lotaryńskim było oziębienie jego stosunków z carem rosyjskim,
który jeśli wierzyć doktorowi O'Meara, zaofiarował mu rękę swej siostry,
wielkiej księżniczki Anny. Na widok rozrastającego się ustawicznie cesarstwa
napoleońskiego, które niby ocean coraz bliżej i bliżej zalewa go swymi falami,
Aleksander, począwszy od roku 1810, powiększa stale swe wojska i nawiązuje z
powrotem stosunki z Wielką Brytanią. Rok 1811 minął na bezowocnych
rokowaniach, co uprawdopodobniało coraz bardziej wybuch nowej wojny. Obie
strony zatem zaczęły się zbroić, zanim jeszcze wojna została wypowiedziana.
Dnia 9 marca Napoleon opuścił Paryż, polecając księciu Bassano możliwie
jak najdłużej przetrzymać paszport ambasadora rosyjskiego, księcia Kurakina.
Polecenie to, pozwalające na pozór spodziewać się raczej pokoju, miało w
istocie na celu o ile możności jak najdłuższe utrzymywanie cara Aleksandra w
nieświadomości co do właściwych zamiarów jego nieprzyjaciela, któremu tym
łatwiej będzie niespodzianie napaść na armię rosyjską.
Napoleon zazwyczaj trzymał się tej taktyki, która i tym razem nie zawiodła.
„Monitor” ograniczył się jedynie do wzmianki, że cesarz opuszcza Paryż, by
odwiedzić wielką armię skupioną nad Wisłą i że towarzyszyć mu będzie aż do
Drezna cesarzowa, która zamierza złożyć wizytę swej najdostojniejszej rodzinie.
W Dreźnie Napoleon zabawił 14 dni, podczas których urządził Talmie i
pannie Mars - jak to im przyrzekł w Paryżu - przedstawienie przed widownią
złożoną z królów.
Dnia 2 czerwca cesarz przybywa do Torunia, 22 zaś tego miesiąca
obwieszcza armii swój powrót do Polski w następującym rozkazie dziennym:
„Żołnierze! Rosja zaprzysięgła Francji wieczyste przymierze, Anglii zaś -
wojnę. Dziś ta sama Rosja łamie przysięgę, nie chcąc dopóty wyjaśnić swego
osobliwego stanowiska, dopóki orły francuskie nie cofną się poza Ren, by w ten
sposób nasi sprzymierzeńcy wydani zostali na łaskę Moskali. Czyż myślą sobie,
że jesteśmy tak zwyrodniali? Czyżbyśmy nie byli już żołnierzami spod
Austerlitz? Mamy do wyboru między hańbą a wojną, ta zaś nie może być dla nas
wątpliwa. Naprzód! Przekroczmy Niemen i przenieśmy teren wojny do Rosji!
Armia francuska okryje się tam sławą. Pokój, który zawrzemy, musi położyć
kres nieszczęsnym wpływom, jakie wywiera gabinet moskiewski na sprawy
Europy”.
Armia, do której Napoleon przemawiał tymi słowami, była najpiękniejsza,
najbardziej liczna, a zarazem najmocniejsza z tych, które kiedykolwiek
znajdowały się pod jego rozkazami. Podzielona była na 15 korpusów, z których
każdym dowodził książę lub król. Razem armia ta liczyła 400 000 piechoty, 70
000 kawalerii i 1 000 dział.
Trzech dni wymagało przejście przez Niemen. Przeznaczono na to 23, 24 i
25 czerwca. Napoleon stał przez chwilę nieruchomo w milczeniu, zagłębiony w
myślach, na lewym brzegu rzeki, na której przed trzema laty car Aleksander
zaprzysiągł mu wieczystą przyjaźń. Wreszcie, przeprawiając się na drugi brzeg,
wyrzekł słowa: „Fatum ciągnie Moskali w dół, niechaj rozstrzygną się losy!”
Jak zwykle, cesarz zaczyna pochód milowymi krokami. Po dwóch dniach
dobrze obmyślanego marszu, nic nie przeczuwająca armia rosyjska została
rozbita. Wówczas Aleksander polecił zawiadomić Napoleona, że gotów jest do
rokowań pod warunkiem jednak, że wojska francuskie wycofają się z
okupowanych obszarów poza Niemen. Krok ten wydawał się Napoleonowi tak
dziwaczny, że odpowiedział nań wkroczeniem nazajutrz do Wilna. Tutaj
zabawił przez 20 dni, tworząc tymczasowy rząd, podczas gdy w Warszawie
zebrał się Sejm, by obradować nad wskrzeszeniem królestwa polskiego.
Następnie wyruszył w dalszą drogę, by dalej ścigać armię rosyjską.
Drugiego dnia marszu Napoleon uświadomił sobie z przerażeniem obrany
przez cara Aleksandra system obrony. W czasie swego odwrotu Moskale
zniszczyli wszystko: plony, zamki i chaty. Półmilionowa armia posuwała się
naprzód wśród pustkowia, które niegdyś nie mogło wyżywić nawet Karola XII i
jego 20 000 Szwedów.
Od brzegów Niemna do Wilna maszerowali Francuzi wśród blasku łun i
pożarów po gruzach i trupach. W ostatnich dniach lipca wojska francuskie
doszły do Witebska, dziwiąc się tej niezwykłej wojnie, w której nie napotykano
na żadnego wroga, mając do czynienia jedynie z demonami zniszczenia.
Napoleon - jak już wspomniano - sam był przerażony tego rodzaju planem
strategicznym, którego w swoich obliczeniach nie mógł przewidzieć. Nie
widział przed sobą nic ponad niezmierzone pustkowia, do których kresu miał
dojść dopiero po roku, i gdzie każdy krok oddalał go od Francji, od
sprzymierzeńców i od wszystkich środków pomocy. Przybywszy do Witebska,
opadł przygnębiony na krzesło, polecił natychmiast wezwać hrabiego Daru i
rzekł do niego: „Tutaj pozostaję i zamierzam przyjść do siebie, ściągnąć tu moją
armię na wypoczynek, po czym wezmę się do zorganizowania Polski. Kampania
roku 1812 jest ukończona, reszty dokona rok 1813. Co się tyczy pana, niech pan
poczyni starania, byśmy tutaj mogli wyżyć, bo nie popełnimy błędu Karola XII. -
Następnie, zwrócony do Murata, dodał - Zatknijmy tutaj nasze orły! Rok 1813
zobaczy nas w Moskwie, 1814 w Petersburgu, cała wojna z Rosją potrwa trzy
lata”.
Wydawało się, że Napoleon istotnie powziął takie postanowienie. Teraz
jednak Aleksander nasyła na niego Moskali, którzy dotąd znikali przed
Napoleonem niby upiory. Jak gracz zwabiony dźwiękiem złota, tak też i
Napoleon nie może dłużej się powstrzymać i ściga ich zawzięcie. Dnia 14 sierpnia
dosięga ich i bije pod Krasnoj, by już 18 wypędzić ich ze Smoleńska, który
opuszcza wśród dymu pożarów. Dnia 30 sierpnia zajmuje Wiaźmę, gdzie
wszystkie magazyny są zniszczone. Odkąd przekroczył Niemen i znalazł się na
terytorium rosyjskim, wszystkie oznaki zapowiadają wybuch wielkiej wojny
narodowej.
Nareszcie dowiaduje się Napoleon, że armia rosyjska, zmieniwszy dowódcę,
zamierza stoczyć bitwę na pozycji, w której teraz pospiesznie okopuje się.
Licząc się z ogólnym nastrojem, który niepowodzenia wojenne przypisywał
nieodpowiedniemu doborowi generałów, car Aleksander oddał naczelną
komendę swych wojsk generałowi Kutuzowowi, zwycięzcy Turków. Nowy
dowódca w przekonaniu, że dla zyskania sobie miru wśród armii i narodu
powinien raczej stoczyć bitwę niż dopuścić nas do Moskwy, zdecydowany był
przyjąć nieprzyjaciela w pobliżu Borodina, gdzie ściągnął z Moskwy 10 000
naprędce zorganizowanej milicji.
Obie strony przygotowują się do decydującej bitwy. Moskale spędzają dzień
5 sierpnia na modłach, Francuzi zaś, przywykli jedynie do „Te Deum”, nie zaś
do modlitw, ściągają forpoczty, skupiają swe oddziały, opatrują broń i ustawiają
w odpowiednich miejscach artylerię. Siły obu stron są mniej więcej równe.
Moskale mają 230 000 ludzi, nasi zaś 250 000.
O godzinie 5 nad ranem cesarz dosiada konia i objeżdża, pod osłoną
szarzejącego dnia, na pół odległości strzału wzdłuż całej pozycji nieprzy-
jacielskiej. O godzinie 3 po południu cesarz wyjeżdża po raz drugi, by
przekonać się, czy nic się od rana nie zmieniło. Znalazłszy się na wzniesieniach
pod Borodino, sprawdza z lunetą w ręku swe pierwotne spostrzeżenia.
Jakkolwiek orszak cesarza składał się z niewielu osób, poznali go Moskale i po
chwili padł z linii rosyjskich strzał armatni, jedyny tego dnia, i trafił o kilka
kroków przed cesarzem.
O godzinie pół do piątej Napoleon wraca do obozu, gdzie zastaje pana de
Bausseta, który mu wręcza listy Marii Ludwiki i portret króla rzymskiego pędzla
Gerarda. Portret ustawiony został przed namiotem, toteż otoczyło go kołem
grono marszałków, generałów i oficerów.
- Zabierzcie ten portret - rzecze Napoleon - nie należy mu nazbyt wcześnie
pokazywać pola bitwy.
Wróciwszy do namiotu, Napoleon dyktuje następujące rozkazy:
„W ciągu nocy mają być rzucone dwa szańce naprzeciw okopów
zbudowanych za dnia przez wroga. Lewy szaniec ma być obsadzony przez 42,
prawy przez 72 działa. O świcie prawy szaniec otworzy ogień po czym da ognia
również i lewy. Książę Poniatowski wyruszy przed wschodem słońca na czele
piątego korpusu, tak żeby do godziny szóstej obejść lewe skrzydło nieprzyjaciela.
Gdy bitwa będzie rozpoczęta, cesarz wyda dalsze rozkazy stosownie do
wymagań chwili”.
Po ustaleniu tego planu Napoleon rozdziela wojska swe w ten sposób, by jak
najmniej zwróciły na siebie uwagę nieprzyjaciela.
Tej nocy cesarz spał zaledwie godzinę. Co chwila każe zapytać, czy
nieprzyjaciel jeszcze się nie ulotnił.
O godzinie 4 nad ranem wchodzi do namiotu cesarza generał Rapp. Cesarz
siedzi z zasłoniętym oburącz czołem. Na widok wchodzącego generała mówi:
- Co nowego, Rapp?
- Sire, nieprzyjaciel jeszcze jest!
- Będzie to straszna bitwa! Rapp, wierzy pan w zwycięstwo?
- Wierzę, sire, ale w krwawe.
- Wiem i ja o tym - odpowiada cesarz. - Mam jednak 80 000 ludzi, 20 000
stracę, z 60 000 wkroczę do Moskwy. Tam przyłączą się maruderzy oraz
bataliony marszowe, tak iż będziemy jeszcze silniejsi aniżeli przed bitwą.
Jak widać, obliczając liczbę żołnierzy, Napoleon nie uwzględnia ani swej
gwardii, ani kawalerii, zdecydowany jest bowiem bez nich wygrać bitwę, która
ma być jedynie walką artylerii.
W tej chwili rozbrzmiewa nagle ogólny okrzyk radości: „Niech żyje cesarz!”
grzmi na całej linii. O pierwszym brzasku dnia odczytano żołnierzom
następujący rozkaz dzienny, jeden z najpiękniejszych, najbardziej szczerych i
zwięzłych rozkazów Napoleona:
„Żołnierze!
Oto nareszcie bitwa, której tak bardzo pragnęliście. Odtąd zwycięstwo
zależy wyłącznie od Was. Jest ono konieczne. Przyniesie nam dostatek i
zapewni dobre kwatery zimowe oraz rychły powrót do ojczyzny. Okażcie się
żołnierzami spod Austerlitz, spod Friedlandu, spod Witebska i Smoleńska.
Niechaj potomność, mówiąc o którymkolwiek z nas, powie:
Brał udział w wielkiej bitwie pod murami Moskwy!”
Zaledwie umilkły okrzyki, prosi Ney, jak zawsze niecierpliwy, o pozwolenie
rozpoczęcia bitwy. Natychmiast wszyscy chwytają za broń, każdy przysposabia
się do tego wielkiego widowiska, które ma rozstrzygnąć o losach Europy. Jak
strzały mkną adiutanci na wszystkie strony. O godzinie pół do szóstej rano
prawy szaniec zaczyna ogień, po chwili odpowiada mu lewy, po czym wszystko
rusza z miejsca, wszystko posuwa się naprzód.
Pierwszy rzuca się do walki Davout na czele obu swych dywizji. Lewe
skrzydło armii Eugeniusza, którego zadaniem było pozostać w miejscu dla
obserwacji, daje się porwać pod wpływem piekielnego skwaru i wbrew
rozkazowi swego dowódcy przekracza wieś Borodino, zatrzymując się pod
Górkami, gdzie Moskale tłuką ich z przodu i z flanki. Spieszy mu z pomocą
pułk 92, który zbiera jego niedobitki i wyprowadza je z ognia, jednak na wpół
rozbite i pozbawione dowództwa, ponieważ dowodzący generał poległ.
W tej chwili Napoleon przypuszczając, że Poniatowski miał już dość czasu,
by przeprowadzić swój manewr, rzuca Davouta na pierwszy szaniec. Za nim idą
dywizje Compansa i Desaixa, ciągnąc za sobą 30 armat. Cała linia
nieprzyjacielska stanęła nagle w ogniu.
Nasza piechota posuwa się naprzód bez strzału, spiesząc, by zdusić ogień
nieprzyjacielski. Compans pada zraniony, na jego zaś miejsce pędzi Rapp na
czele oddziałów idących do ataku z najeżonymi bagnetami. W chwili gdy
znalazł się na szańcu, pada trafiony nieprzyjacielską kulą. Jest to jego 22 rana.
Trzeci z kolei generał zajmuje jego miejsce i również zostaje ranny, koń
Davouta pada trafiony kulą armatnią, książę Eckmühl
10
zaś stacza się na ziemię.
Wydawało się zrazu, że został zabity, on jednak podniósł się szybko, dosiadł
innego konia, doznawszy tylko lekkiej kontuzji.
Rapp każe się zanieść przed oblicze cesarza.
- Jakże, Rapp - woła Napoleon - znowu ranny!
- Zawsze, sire! Wasza Cesarska Mość wie - to mój zwyczaj.
- Co się tam dzieje w górze?
- Cuda! Ale dla dokończenia dzieła potrzebna jest gwardia.
- Tego będę się wystrzegał - odpowiada Napoleon, wykonując ruch, jakby
się budził z odrętwienia - nie chcę jej dać zniszczyć, muszę bez niej wygrać
bitwę.
O godzinie 10 wieczorem przyjeżdża na koniu Murat, który bił się od godziny
6 rano, donosząc, że nieprzyjaciel w nieładzie przechodzi rzekę Moskwę i
zanosi się na to, że znowu umknie. Raz jeszcze domaga się gwardii, która przez
cały czas stoi bezczynnie, by ścigać Moskali i do reszty ich pobić. Napoleon
jednak i tym razem odmawia, pozwalając uciec armii rosyjskiej, którą przedtem
tak długo tropił. Nazajutrz Moskale przepadli z kretesem, Napoleon zaś
zapanował niepodzielnie nad najstraszliwszym pobojowiskiem, jakie może
istniało odkąd świat powstał. Leżało na nim 60 000 trupów, z tego trzecia część
Francuzów. Dziewięciu naszych generałów poległo, 34 zostało rannych.
Niezmierzone były nasze straty, którym w dodatku nie odpowiadały żadne
realne sukcesy.
Dnia 14 września armia wkroczyła do Moskwy. W wojnie tej jednak
wszystko miało być ponure, nie wyłączając naszych triumfów. Żołnierze nasi
przywykli wkraczać do miast stołecznych, a nie do miast umarłych. Moskwa zaś
wydawała się niezmierzonym grobem, wszędzie było pusto i głucho. Napoleon
zamieszkał na Kremlu, armia zaś rozprzestrzeniła się po mieście. A tymczasem
nadciągnęła noc.
10
Tytuł książęcy marszałka Davouta (przyp. tłum.).
O północy obudził Napoleona alarm ogniowy. Krwawe łuny dosięgały
niemal jego łoża. Cesarz pobiegł do okna: Moskwa stała w płomieniach.
Szlachetny Herostates-Rostopczyn uwieńczył swe nazwisko, a zarazem ocalił
ojczyznę.
Trzeba było uciekać przed tym oceanem płomieni. Dnia 16 września
Napoleon, otoczony zewsząd pożarem i zgliszczami, zmuszony był opuścić
Kreml i szukać schronienia w zamku Petrowskoj. Tu rozpoczęła się jego walka z
generałami, którzy doradzali wycofać się póki czas i zaprzestać dalszych
zdobyczy przynoszących nieszczęście. Napoleon, nie przywykły do tego rodzaju
rozumowania, zachwiał się na chwilę, zwracając wzrok na przemian w stronę
Paryża i Petersburga. Tylko 150 godzin dzieliło go od pierwszej stolicy, 800
godzin zaś od drugiej. Pomaszerować na Petersburg - znaczyłoby
zadokumentować zwycięstwo, nakazać odwrót do Paryża - byłoby przyznaniem
się do klęski.
A tymczasem nadciąga zima, która już nie doradza, lecz nakazuje. Dnia 15
października zaczyna się przewożenie rannych przez Możajsk i Smoleńsk, 22
zaś Napoleon opuszcza Moskwę. Nazajutrz Kreml wylatuje w powietrze. Przez
jedenaście dni odwrót postępuje bez szczególnych wypadków, gdy naraz
7 listopada spada temperatura z pięciu na osiemnaście stopni poniżej zera, 29 zaś
depesza wojenna z 14 października przynosi do Paryża wieść o niesłychanej,
straszliwej zgrozie, której Francuzi nie daliby wiary, gdyby szczegółów jej nie
podał sam cesarz.
Odtąd zaczyna się nieszczęście przyćmiewające blask naszych największych
zwycięstw. Przypomina się Kambyzes grzęznący w piaskach pustynnych,
Kserkses uciekający na barce przez Hellespont, Varro prowadzący niedobitki
armii po bitwie pod Kannami do Rzymu. Spośród 80 000 konnicy, która
przeprawiła się przez Niemen, dadzą się utworzyć zaledwie cztery kompanie,
każda po 150 koni, które mają służyć Napoleonowi za eskortę. Oto jest święta
gromada. Oficerowie przyjmują w niej rangę szeregowców, pułkownicy są
podoficerami, generałowie kapitanami; marszałka ma za pułkownika, króla - za
generała. Klejnot zaś drogocenny, który im został powierzony, którego strzegą
to cesarz.
Jeśli zaś pragniecie wiedzieć, co stało się z resztą armii w tych
niezmierzonych stepach między niebem a śniegiem, który im na głowy padał, na
jeziorach okrytych lodową powłoką, załamującą się pod ich stopami, słuchajcie:
„Generałowie, oficerowie i żołnierze - wszystko to maszeruje obok siebie
gromadnie i w zamieszaniu, nadmiar niedoli bowiem zatarł wszystkie rangi.
Konnica, artyleria i piechota stanowiły jedną zmieszaną masę.
Przeważająca część żołnierzy dźwigała na plecach worki z mąką, u boku zaś
mieli przywiązane na sznurze miski. Inni wlekli za cugle cienie koni,
obładowanych naczyniami do gotowania i innymi sprzętami biedoty. Konie te
były same zapasami żywności i to o tyle lepszymi, że nie trzeba ich było
dźwigać, kiedy zaś padały, można było natychmiast przyrządzić jedzenie. By je
rozka-wałkować, nie czekano nawet, aż biedne stworzenia wydadzą ostatnie
tchnienie. Zaledwie padały na ziemię, natychmiast rzucano się na nie, by
ściągnąć z nich wszystkie mięsiste części.
Należy - o ile to możliwe - wyobrazić sobie tych 100 000 biedaków
dźwigających na plecach ciężkie wory, wspartych na długich kijach, tych
nieszczęśliwców odzianych w łachmany, w których roiło się robactwo,
wydanych na pastwę okropności głodu. Trzeba uprzytomnić sobie prócz tych
stad ludzkich, które same już były obrazem nędzy i rozpaczy, także twarze, na
których malowało się widmo tylu przeżytych cierpień. Uzmysłowić sobie trzeba
postacie ludzkie, okryte błotem obozowisk, oczernione dymem, twarze o
pustych, wygasłych oczach, włosach rozwichrzonych, o długich, cuchnących
brodach. A jednak będzie się miało tylko cień obrazu, który armia ta w istocie
przedstawiała.
Wlekliśmy się z trudem pozostawieni sobie samym, wśród pustkowi
śnieżnych, po ledwie dostrzegalnych drogach, przez stepy i nie kończące się
świerkowe lasy. Tu padali nieszczęśliwi, których od dawna już morzyła choroba
i głód, kończąc wśród piekielnych mąk i straszliwej rozpaczy. Ówdzie rzucano
się z wściekłością na kogoś, kogo posądzano o ukrywanie zapasów żywności,
wydzierając mu je mimo zaciekłego oporu i potwornych przekleństw.
Gdzieniegdzie słychać było odgłos tratowanych przez stopy końskie lub
miażdżonych kołami wozów zwłok ludzkich. Tam znów dochodziły krzyki i
jęki padających z wyczerpania ofiar, które leżąc na ziemi ostatnim wysiłkiem
woli broniły się od strasznej śmierci, i w oczekiwaniu zgonu podwójnie umierały.
Gdzie indziej walczono o każdy kęs padliny końskiej. Podczas gdy jedni
wykrawali zewnętrzne kawały mięsa, inni zakopywali się po pas we
wnętrznościach, by wydrzeć z nich serce lub wątrobę. Zewsząd widać było
twarze z wyrazem nieszczęścia, oblicza zniekształcone, opuchnięte od mrozu.
Jednym słowem wszędzie przerażenie i trwoga, klęska głodu i śmierci"
11
.
W ten sposób minęło dwadzieścia dni. Przez ten czas armia pozostawiła na
swych szlakach 200 000 ludzi i armat. Potem dopiero wpadła do Berezyny jak
potok leśny wpadający w przepaść.
Dnia 5 grudnia, gdy resztki armii dogorywały w Wilnie, Napoleon na
natarczywe prośby króla Neapolu, wicekróla Italii i swych najwybitniejszych
dowódców wyjechał na saniach przez Smorgonie do Francji. Termometr opadł
wtedy do 27 stopni poniżej zera. Dnia 18 grudnia wieczorem przybył Napoleon
przed bramy Tuileries, których zrazu nie chciano otworzyć, wszyscy bowiem
przypuszczali, że cesarz znajduje się jeszcze w Wilnie. Na trzeci dzień dopiero
zjawili się przedstawiciele najwyższych instytucji państwowych celem złożenia
życzeń z okazji powrotu cesarza.
Dnia 12 stycznia 1813 r. Senat oddał do dyspozycji ministra wojny 350 000
rekrutów; 10 marca nadeszła wiadomość o oderwaniu się Prus. Przez cztery
miesiące Francja była jednym wielkim placem broni.
Dnia 15 kwietnia Napoleon raz jeszcze opuszcza Paryż na czele młodych
11
Opis jednego z uczestników wyprawy, René Bourgeoisa.
legionów. Pierwszego maja cesarz stanął w Lützen gotów do zaatakowania
sprzymierzonej armii rosyjsko-pruskiej. Miał pod swoim dowództwem 200 000
Francuzów i 50 000 żołnierzy saskich, bawarskich, westfalskich i
wirtemberskich, którzy znowu zaciągnęli się pod jego sztandary. Olbrzym,
którego uważano za zmiażdżonego, znów się podniósł. Anteusz obdarzony
został przez matkę-ziemię nowymi siłami.
Jak zwykle, pierwsze uderzenia były groźne i decydujące. Armie
sprzymierzone pozostawiły na pobojowisku pod Lützen 13 000 zabitych lub
rannych; 2 000 jeńców wpadło w nasze ręce. Młodzi rekruci już w pierwszej
bitwie zdobyli ostrogi weteranów, Napoleon zaś narażał swe życie jak młody
podporucznik.
Zwycięstwo pod Lützen ponownie otwiera królowi saskiemu bramy Drezna.
Dnia 8 maja wkracza do miasta armia francuska, nazajutrz zaś cesarz każe
wybudować most na Łabie, poza którą wycofał się nieprzyjaciel. 20 maja
dosięga go Napoleon i zmusza do kapitulacji w twierdzy budziszyńskiej. 21
utrwala zwycięstwo odniesione dnia poprzedniego, w obu zaś dniach, w których
Napoleon przeprowadza najzręczniejszy manewr sztuki wojennej, Moskale i
Prusacy tracą 18 000 zabitych i rannych oraz 3 000 jeńców.
Nazajutrz w czasie niefortunnej utarczki tylnej straży kula armatnia urywa
generałowi Bruyère obie nogi; od tej samej kuli giną też dwaj inni generałowie.
Armia sprzymierzona znajduje się w ustawicznym odwrocie. Napoleon ściga
ją, nie dając jej ani chwili wytchnienia. Gdzie wczoraj obozowała, tam dziś my
rozbijamy obóz.
Dnia 29 maja zjawili się hrabia Suwałow, adiutant cara rosyjskiego i generał
pruski Kleist, by prosić o zawieszenie broni. Dnia 30 maja dochodzi do skutku
nowe spotkanie na zamku w Legnicy, które jednak nie przynosi rezultatów.
Tymczasem zaś Austria knuje już skryte plany, jakby tu sprzeniewierzyć się
sojuszowi. By możliwie jak najdłużej zapewnić sobie neutralność, zaofiarowała
się na pośrednika w rokowaniach, co zostało przyjęte. Wynikiem tego
pośrednictwa było zawieszenie broni zawarte 4 czerwca w Plüswitz.
Natychmiast w Pradze zebrał się kongres, by prowadzić układy pokojowe.
Pokój jednak był niemożliwy. Koalicja żądała ograniczenia cesarstwa do granic
Renu, Alp i Mozy, które to propozycje Napoleon uważał za kpiny. Rokowania
zostały zerwane, Austria przeszła na stronę koalicji, wojna zaś, która jedynie
mogła doprowadzić do ostatecznego rozstrzygnięcia, rozgorzała na nowo.
Znów przeciwnicy ukazują się na polu bitwy. Francuzi mieli 300 000 ludzi, w
tej liczbie 40 000 kawalerii, na prawym brzegu Łaby, w samym sercu Saksonii.
Sprzymierzeńcy zaś liczyli 500 000 ludzi, włączając w to 100 000 konnicy, tak iż
natychmiast mogli zwrócić się równocześnie w trzech kierunkach: w stronę
Berlina, Śląska i Czech.
Nie dając się zmylić z tropu znaczną przewagą sił nieprzyjacielskich,
Napoleon z błyskawiczną szybkością rozpoczyna ofensywę. Dzieli w tym celu
armię na trzy części: jedna ma pomaszerować na Berlin i prowadzić działania
wojenne przeciwko Prusakom i Szwedom, druga ma zająć stanowisko pod
Dreznem, by móc obserwować armię rosyjską w Czechach, na czele trzeciej zaś
maszeruje sam przeciw Blücherowi, którego dosięga i odrzuca w tył. Jednak w
trakcie ścigania nieprzyjaciela Napoleon dowiaduje się, że 60 000 Francuzów,
których zostawił w Dreźnie, zostało zaatakowanych przez 180 000
sprzymierzonych. Bierze tedy ze swego korpusu 35 000 ludzi i podczas gdy
koalicja przypuszcza, że zajęty jest ściganiem Blüchera, zbliża się z błyskawiczną
szybkością groźny i złowrogi jak błyskawica.
Dnia 29 sierpnia wojska sprzymierzone raz jeszcze próbują ataku na Drezno,
atak jednak zostaje odparty. Nazajutrz ponawiają szturm, zostają jednak
złamani, rozdarci i zniszczeni. Całej armii, walczącej na oczach cara
Aleksandra, grozi za chwilę zupełne rozbicie. Z trudem tylko nieprzyjaciel
zdołał się uratować, zostawiając na pobojowisku 40 000 poległych.
W tej bitwie Moreau
12
stracił obie nogi od jednej z pierwszych kul
wystrzelonych przez gwardię cesarską. Napoleon sam wycelował działo.
W kilka dni po tej morderczej walce zgłasza się w Dreźnie austriacki agent,
przynosząc słowa przyjaźni. Jednak w toku pierwszych rokowań nadchodzi
wieść, że armia śląska, która zajęta była ściganiem Blüchera, straciła 25 000
ludzi, że armia wysłana na Berlin pobita została przez Bernadotte'a, że wreszcie
cały niemal korpus generała Vandamme'a został zmuszony do odwrotu przez
przeważające siły rosyjsko-austriackie.
Tak tedy rozpoczęła się słynna kampania roku 1814, kiedy to Napoleon
wszędzie zwycięża, ilekroć sam się zjawi, i wszędzie doznaje klęski, gdzie nie
ma go osobiście. Na wieść o porażkach armii francuskiej rokowania zostają
przerwane.
Zaledwie wyleczył się z choroby, której przyczyny dopatrywano się w
truciźnie, maszeruje Napoleon natychmiast na Magdeburg. Zamierza stąd
skoczyć do Berlina, który pragnie odzyskać, przeprawiwszy się przez Łabę. Już
kilka korpusów doszło do Wittenbergu, gdy wtem nadchodzi list króla
wirtemberskiego, donoszący o oderwaniu się Bawarii, która bez wypowiedzenia
wojny przeszła na stronę austriacką i połączyła się z wojskami austriackimi nad
Innem, oraz że 80 000 ludzi pod rozkazami generała Wrede maszeruje na Ren, a
wreszcie że Wirtembergia, choć nadal wierna sojuszowi, zmuszona została
przemocą kontyngent swój przyłączyć do tej armii. W ciągu 14 dni stanie w
Moguncji 100 000 ludzi.
Austria dała przykład sprzeniewierzenia się, gorliwie teraz naśladowany.
Tym samym w ciągu jednej godziny zmieniły się plany Napoleona,
przemyślane w ciągu dwóch miesięcy. Zamiast pod osłoną fortec i magazynów
12
Generał Jan Wiktor Moreau był zrazu jednym z najwybitniejszych dowódców armii napoleońskiej, walcząc
u boku Napoleona we Włoszech, a następnie w Niemczech. Jego to głównie zasługą było zwycięstwo pod
Hohenlinden. Później jednak zmienił przekonania i z najgorętszego wielbiciela stał się wrogiem i rywalem
Napoleona. Skazany na wygnanie za udział w spisku na życie pierwszego konsula, żył przez kilka lat w Ameryce,
po czym wrócił do Europy i pod Dreznem walczył w szeregach armii rosyjskiej przeciwko Napoleonowi (przyp.
tłum.).
w Targau, Magdeburgu, Wittenbergu i Hamburgu zmusić sprzymierzonych do
odwrotu między Łabą a Salą, zamiast rozegrać wojnę między Łabą a Odrą, gdzie
w ręku wojsk francuskich znalazły się Głogów, Kostrzyń i Szczecin - Napoleon
decyduje się na odwrót ku Renowi. Przedtem jednak musi pobić koalicję, by
uniemożliwić jej ściganie go podczas odwrotu. Zamiast więc uciekać przed
wojskami sprzymierzonymi, wyrusza przeciwko nim i dosięga ich 16
października pod Lipskiem. Znów więc stają naprzeciwko siebie Francuzi i
wojska sprzymierzone - Francuzi w sile 150 000 żołnierzy i 600 armat,
sprzymierzeni zaś w sile 350 000 ludzi i podwójnie liczniejszej artylerii.
Jeszcze tego samego dnia dochodzi do ośmiogodzinnej walki. Armia
francuska wychodzi zwycięsko, korpus jednak, oczekiwany z Drezna dla
przypieczętowania klęski nieprzyjaciół, nie zjawia się. Mimo to spędzamy noc
na pobojowisku.
Dnia 17 października Moskale i Austriacy otrzymują posiłki, nazajutrz zaś
przypuszczają szturm na nasze pozycje. Przez cztery godziny Francuzi dzielnie
bronią się, gdy nagle 30 000 żołnierzy saskich, zajmujących jedno z
najważniejszych stanowisk na linii bojowej, przechodzi na stronę
nieprzyjacielską, zwracając ku nam 60 armat. Już się zdawało, że wszystko
stracone, tak niesłychana jest ta zdrada, tak straszliwa jest zmiana sytuacji.
Napoleon spieszy z pomocą na czele połowy swej gwardii, rzuca się na
wojska saskie, które odpędza w tył, odbierając im część artylerii. Teraz
rozgramia ich za pomocą armat, które sami naładowali. Sprzymierzeni cofają się,
utraciwszy w tych dwóch dniach 150 000 najlepszych żołnierzy. I tę noc
spędzamy na pobojowisku.
W tych warunkach zapowiadała się pomyślnie trzecia bitwa, gdy doniesiono
Napoleonowi, że amunicji starczy jeszcze najwyżej na 16 000 wystrzałów, w obu
bowiem ostatnich bitwach wystrzelono 222 000 pocisków. Trzeba tedy
pomyśleć o odwrocie. Sukces obu zwycięstw poszedł na marne. 50 000 ludzi
poświęcono nadaremnie.
O godzinie drugiej zaczyna się odwrót w kierunku Lipska. Armia nasza
zamierza wycofać się za Elsterę, by pozostać w kontakcie z Erfurtem, gdzie
oczekiwana jest amunicja. Odwrót jednak przeprowadzony został nie dość
skrycie, by nie miała go zauważyć armia koalicyjna. Zrazu sprzymierzeni
przypuszczają, że nasi rozpoczynają atak, rychło jednak dowiadują się prawdy.
Zwycięskie wojska francuskie cofają się, koalicja zaś, nie wiedząc nawet
dlaczego, wykorzystuje ich odwrót. O świcie sprzymierzeni atakują nasze tylne
straże, wkraczając wraz z nimi do Lipska. Żołnierze nasi odwracają się, stawiają
opór nieprzyjacielowi, walcząc krok za krokiem, by umożliwić armii przejście
przez jedyny most na Elsterze, przez który odwrót może się dokonać. Nagle
rozlega się straszliwa detonacja. Okazuje się, że pewien sierżant wysadził bez
rozkazu przełożonego most w powietrze. 40 000 Francuzów, ściganych przez
200 000 Moskali i Austriaków, oddzielonych jest rwącym nurtem rzeki od reszty
armii. Muszą oni albo poddać się, albo też dać się wyrżnąć w pień. Część tonie
w nurtach rzeki, część zaś pogrzebana zostaje w gruzach przedmieścia Ranstadt.
Dnia 20 października armia francuska dochodzi do Weissenfels, zaczynając
dopiero tutaj uświadamiać sobie rozmiary poniesionych strat. Książę
Poniatowski, generałowie Vial, Dumontier i Rochanebeau utonęli lub polegli,
książęta Moskwy i Raguzy, generałowie Souham, Compans, Latour-Maubourg i
Friedrichs zostali ranni, książę Darmstadtu, hrabia Hochberg, generałowie
Lauriston, Delmas, Rożniecki, Krasiński, Valory, Bertrand, Dorsenne, d'Etzko,
Colomy, Bronikowski, Siwowic, Małachowski, Rautenstrauch i Stockhorm
zostali wzięci do niewoli. Straciliśmy w Elsterze i na przedmieściach Lipska 10
000 poległych, 15 000 jeńców, 150 dział i 500 wozów z amunicją.
Dnia 28 października Napoleon otrzymuje dokładne wiadomości o ruchach
armii austriacko-bawarskiej, która w pospiesznych marszach podeszła pod Men.
Dnia 30 nieprzyjaciel stoi w ordynku bojowym w Hanau, by zamknąć nam
drogę do Frankfurtu. Armia francuska atakuje go, kładzie trupem 6 000 ludzi i
przeprawia się 5, 6 i 7 listopada na drugą stronę Renu.
Dnia 9 listopada Napoleon znów jest w Paryżu.
Tutaj dosięga go zdrada po zdradzie, rozprzestrzeniając się od zewnątrz
coraz bardziej do wewnątrz. Po Rosji odpadają Niemcy, po Niemczech Włochy,
po Włoszech Francja.
Bitwa pod Hanau dała asumpt do nowych konferencji. We Frankfurcie zeszli
się baron de St. Aignan, książę Metternich, hrabia Nesselrode i lord Aberdeen.
Zaofiarowano Napoleonowi pokój pod warunkiem, że zrezygnuje ze Związku
Reńskiego i zrzeknie się Polski, jak też departamentów nad Łabą. Francja
miałaby ograniczyć się do swych granic naturalnych: Alp i Renu. Obiecywano
także wyznaczyć granicę we Włoszech, która by nas oddzielała od Austrii.
Napoleon przystał na te warunki, polecając zarazem przedłożyć Senatowi i
ciału ustawodawczemu protokoły rokowań z uwagą, że gotów jest ponieść
żądane ofiary. Parlament, który miał żal do Napoleona, iż narzucił mu
przewodniczącego bez porozumienia się co do kandydatury, ustanowił komisję
pięciu dla zbadania tych protokołów. Tych pięciu sprawozdawców, którzy znani
byli z opozycji przeciw cesarzowi, ułożyło memoriał, w którym ponownie
zastosowane zostało zapomniane od jedenastu lat słowo „Wolność”. Napoleon
zniszczył sprawozdanie komisji i rozwiązał parlament. Tymczasem zaś - wbrew
wszystkim złudnym protokołom - wyszły na jaw właściwe zamiary władców
koalicji. Podobnie jak w Pradze, tak też i tutaj przede wszystkim chcieli zyskać
na czasie, znów tedy zerwali konferencję, zwodząc nadzieją rychłego zwołania
kongresu do Matillon nad Sekwaną. Było w tym wyzwanie, a jednocześnie
szyderstwo. Napoleon przyjął pierwsze, a zarazem zaczął zbroić się, by pomścić
drugie. Dnia 25 stycznia 1814 r. cesarz opuszcza Paryż, pozostawiając małżonkę
i syna pod opieką oficerów Gwardii Narodowej.
Cesarstwo zaatakowane zostało na wszystkich jego krańcach. Austriacy
wdarli się do Włoch, Anglicy przekroczyli rzekę Bidasson i zjawili się na
grzebieniu pirenejskim, Schwarzenberg wkroczył na czele wielkiej armii, liczącej
150 000 ludzi, przez Szwajcarię, Blücher zajął Frankfurt, mając u boku 130 000
Prusaków; Bernadotte na czele 100 000 Szwedów i Sasów zagarnął Holandię, a
następnie Belgię. 700 000 żołnierzy, zaprawionych do walki dzięki swym
klęskom w wielkiej napoleońskiej szkole wojennej, maszerowało, omijając
wszystkie twierdze, przeciwko sercu Francji z jednym hasłem na ustach: Paryż!
Paryż!
Napoleon stoi samotny, mając zwrócony przeciwko sobie cały świat.
Niezliczonym masom wroga zdołał przeciwstawić zaledwie 150 000 ludzi.
Odnalazł jednak jeśli nie zaufanie, to przynajmniej geniusz lat młodzieńczych.
Kampania roku 1814 miała być arcydziełem jego sztuki strategicznej.
Jednym spojrzeniem ogarnął wszystko, wszystko przejrzał, o ile to leży w
mocy jednego człowieka, o wszystko się troszczył. Maison otrzymuje rozkaz
zatrzymania Bernadotte'a w Belgii, Augereau ma wyruszyć przeciwko
Austriakom do Lyonu, Soult ma zatrzymać Anglików za Loarą, Eugeniusz ma
bronić Italii. Sam zaś bierze na siebie Blüchera i Schwarzenberga.
Rzuca się też między nich obu na czele 60000 ludzi, rozgramia Blüchera pod
Champaubert, Montmirail, pod Château-Thierry i Montereau. W ciągu
dziesięciu dni Napoleon odnosi pięć zwycięstw, straty sprzymierzonych zaś
wynoszą 90 000 ludzi.
Teraz nawiązane zostają nowe rokowania w Châtillon nad Sekwaną, koalicja
jednak stawia coraz to bardziej wygórowane żądania, proponując warunki nie
nadające się do przyjęcia. Francja nie tylko ma zrzec się zdobyczy Napoleona,
lecz granice republiki mają ustąpić miejsca granicom dawnej monarchii.
Napoleon odpowiada jednym z owych lwich skoków, które leżały w jego
naturze. Przerzuca się z Mery nad Sekwaną do Craonne, z Craonne do Rheims, z
Rheims do St. Dizier. Gdzie tylko napotyka na wroga, zmusza go do ucieczki,
rzuca się za nim w pościg, rozgramia go. Nieprzyjaciel jednak znów łączy się na
tyłach i choć stale zwyciężany, jednak idzie naprzód.
Gdzie nie ma Napoleona, tam daje się we znaki brak jego szczęśliwej ręki.
Anglicy wkroczyli do Bordeaux, Austriacy zagarnęli Lyon, zjednoczona z
niedobitkami wojsk Blücherowskich armia belgijska ukazuje się znowu na jego
tyłach. Generałowie napoleońscy stracili energię, są zmęczeni i osłabieni.
Obwieszeni orderami, przytłoczeni lśniącymi tytułami, obsypani złotem, nie
chcą się więcej bić. Ponure te oznaki nie uchodzą uwagi Napoleona. Czuje on,
że mimo wysiłków Francja wymyka mu się z rąk. Nie mając nadziei na
ugruntowanie swego tronu we Francji, pragnie przynajmniej mieć tam swój grób.
W tym celu czyni wszelkie możliwe starania pod Arcis, Aube i St. Dizier, by paść
od kuli nieprzyjacielskiej... Jednak wszystkie wysiłki są daremne: kule nie imają
się go.
Dnia 29 marca donoszą cesarzowi w Troyes, gdzie ścigał armię
Winzingerode'a, że Prusacy i Moskale w zwartych kolumnach maszerują na
Paryż.
Natychmiast wyrusza w drogę i staje 1 kwietnia w Fontainebleau, gdzie
dowiaduje się, że dnia poprzedniego o godzinie 5 po południu poddał się
Marmont, koalicja zaś od rana obsadza stolicę.
Cesarzowi pozostały trzy drogi.
Ma jeszcze pod swymi rozkazami 50 000 żołnierzy, najwaleczniejszych i
najbardziej oddanych na świecie. By zapewnić sobie ich wierność, wystarczyłoby
tylko zastąpić starych generałów, nie mających już nic do stracenia, młodymi
pułkownikami, przed którymi świat stoi otworem. Na jego wciąż jeszcze potężne
wezwanie mógłby cały naród chwycić za broń, wtedy jednak Paryż padłby ofiarą.
Koalicja bowiem puściłaby go z dymem podczas odwrotu. Tego środka ratunku
mogli się chwycić tylko Moskale.
Było też inne wyjście: odzyskać Włochy przez ściągnięcie armii generałów
Augereau i Greniera oraz marszałków Sucheta i Soulta. Wyjście to jednak nie
wróżyło powodzenia. Francja pozostawała wszak pod okupacją wroga, z czego
wywiązać się mogły największe nieszczęścia.
Pozostawała wreszcie trzecia możliwość: wycofać się za Loarę i prowadzić
wojnę partyzancką.
W tym niezdecydowaniu przyszło mu z pomocą oświadczenie
sprzymierzonych opiewające, iż cesarz Napoleon jest jedyną zawadą
powszechnego pokoju.
Oświadczenie pozostawiało mu tylko dwie drogi: śladem Hannibala
pozbawić się życia lub jak Sulla zstąpić z tronu.
Krążą wieści, że próbował pierwszej drogi. Trucizna Cabanisa
13
okazała się
jednak bezsilna.
Zdecydował się tedy na drugą. Na zaginionym dziś świstku papieru wypisał
najdonioślejsze linie, jakie kiedykolwiek ręka ludzka zakreśliła:
„Jako że mocarstwa sprzymierzone obwieściły, iż cesarz Napoleon jest
jedyną przeszkodą w przywróceniu pokoju w Europie, oświadcza cesarz
Napoleon, wierny przysiędze, iż zrzeka się dla siebie, jak też i dziedziców
swoich tronu Francji i Italii. Nie ma bowiem żadnej ofiary osobistej, nie
wyłączając ofiary życia, której by nie był gotów złożyć na ołtarzu Francji”.
Przez rok cały świat wydawał się jakby osierocony.
NAPOLEON NA ELBIE
Napoleon był królem wyspy Elby.
Utraciwszy władztwo świata, nie chciał zrazu zachować nic ponad własną
niedolę. „Talar na wydatki dzienne - rzekł - i koń - oto wszystko, czego mi
trzeba”. Zamiast tedy wybrać Italię, Toskanię, Korsykę, upodobał sobie mały
zakątek ziemi, gdzie go znów znajdujemy, i to tylko na natarczywe prośby
otoczenia.
Zaniedbując swe własne sprawy, stacza długie boje o prawa osób
towarzyszących mu w drodze. Świtę cesarza tworzyli generałowie Bertrand i
Drouot, pierwszy jako wielki marszałek dworu, drugi jako adiutant cesarza,
generał Cambronne, dowódca pierwszego pułku strzelców gwardii, dalej major
13
Słynny fizjolog francuski (przyp. tłum.).
lansjerów polskich Jerzmanowski, kapitanowie artylerii Cornuel i Raoul,
kapitanowie piechoty Loubers, Lamourette, Hureau i Combi, a wreszcie
kapitanowie polskich lansjerów Baliński i Szulc.
Oficerowie ci mieli pod swymi rozkazami 400 doborowych grenadierów i
strzelców starej gwardii, którzy uzyskali zezwolenie towarzyszenia swemu
cesarzowi na wygnanie. Na wypadek powrotu do Francji zastrzegł Napoleon, iż
mają być uszanowane ich prawa obywatelskie.
Dnia 13 maja 1814 r. około godziny 6 wieczorem fregata „The Undaunted”
zarzuciła kotwicę w porcie Portoferraio. Generał Dalesme, sprawujący na
wyspie władzę w imieniu Francji udał się bezzwłocznie na pokład, by z
najwyższym uszanowaniem powitać Napoleona.
Hrabia Drouot, mianowany gubernatorem wyspy, udał się na ląd, by przejąć
forty miasta. Towarzyszy mu baron Jerzmanowski, który ma objąć stanowisko
komendanta placu, podczas gdy pan Baillon, jako zarządca pałacu, zatroszczy
się o rezydencję Jego Cesarskiej Mości.
Jeszcze tego samego wieczoru udali się przedstawiciele władz,
duchowieństwa i ludności na pokład fregaty, gdzie przyjęci zostali przez cesarza.
Nazajutrz rano oddział wojska zaniósł do miasta sztandar z nowym herbem,
który wybrał sobie cesarz. Był to herb wyspy, przedstawiający na srebrnym polu
z czerwoną obwódką trzy złote pszczoły. Sztandar ten wywieszony został na
forcie „Etoile” wśród powitalnych strzałów armatnich. Powitała go również
angielska fregata, jako też wszystkie okręty znajdujące się w porcie.
Około godziny drugiej Napoleon wraz z orszakiem zstąpił na ląd. W chwili
gdy jego stopa dotknęła lądu, powitało cesarza 101 wystrzałów armatnich, na co
fregata angielska odpowiedziała 24 strzałami i okrzykiem „Niech żyje”.
Cesarz ubrany był w mundur pułkownika strzelców konnych gwardii.
Trójkolorową kokardę na kapeluszu zamienił na biało-czerwoną kokardę wyspy.
Przed wkroczeniem do miasta został powitany przez władze, duchowieństwo i
najwybitniejszych obywateli z burmistrzem na czele, który wręczył cesarzowi
klucze miasta Portoferraio. Wojska garnizonu stały pod bronią, tworząc szpaler.
Za nimi tłoczyła się cała ludność nie tylko stolicy, lecz i innych miast i wsi,
przybyła z wszystkich krańców wyspy. Ludzie ci nie mogli uwierzyć, że oto oni,
biedni rybacy, mają mieć za króla męża, którego władza, nazwisko i czyny
ogarniały świat. Napoleon był wesoły, przyjaźnie uśmiechnięty, niemal
ogarniała go radość.
Cesarz odpowiedział na przemówienie burmistrza, po czym udał się wraz z
orszakiem do katedry, w której odśpiewano „Te Deum”. Po opuszczeniu
kościoła orszak cesarski skierował się ku ratuszowi, który przeznaczony był na
tymczasową rezydencję. Wieczorem miasto i port zostały przez mieszkańców
spontanicznie iluminowane.
Napoleon nie mógł długo pozostać bezczynny. Po załatwieniu wszystkich
spraw związanych z objęciem władzy, cesarz objeżdża konno wszystkie części
wyspy, którą szczegółowo zwiedza. Pragnie bowiem naocznie przekonać się o
stanie uprawy roli i zapoznać z tym wszystkim, co w mniejszym lub większym
stopniu przynosiło zyski mieszkańcom wyspy, jak handel, rybołówstwo,
eksploatacja marmuru i metali. Ze szczególną uwagą zaznajomił się ze stanem
kamieniołomów i kopalń stanowiących główne bogactwo wyspy.
Po zwiedzeniu całej wyspy i okazaniu ludności dowodów swej opieki i
troskliwości, Napoleon wraca do Portoferraio, gdzie z kolei przystępuje do
zorganizowania dworu i pokrycia najpilniejszych potrzeb z dochodów
publicznych. Dochody te płynęły z kopalń żelaza, które mogły przynieść milion
dochodu rocznego, z rybołówstwa, które wydzierżawione zostało za pół miliona
franków, z salin mogących przynieść tyle samo, wreszcie z podatków
gruntowych i kilku ceł. Wszystkie te dochody, obok dwóch milionów, które
cesarz zastrzegł dla siebie, mogły mu przynosić rocznie cztery i pół miliona.
Napoleon często mawiał, że nigdy nie był takim bogaczem jak wówczas.
Z ratusza cesarz przeniósł się do pięknego mieszkania, które nazwał
uroczyście swoim pałacem. Domek położony był na szczycie skały, w bastionie
nazwanym „bastionem młyńskim”, składał się zaś z dwóch pawilonów i
budynku głównego, łączącego je. Z okien rozpościerał się widok na całe miasto i
port, widoczne tak dokładnie, że nic nie mogło ujść uwagi pana wysepki.
Po upływie sześciu tygodni przybyła na wyspę cesarzowa-matka, w kilka dni
potem zaś zjawiła się księżniczka Paulina.
Nietrudno się domyślić, że Napoleon oderwany od ustawicznej pracy i
zmuszony do całkowicie spokojnego trybu życia, odczuwał potrzebę stworzenia
sobie regularnego zajęcia. Ułożył więc dokładny rozkład dnia, którego ściśle
przestrzegał. Wstawał o świcie, po czym zamykał się w bibliotece, w której
pracował do godziny 8 rano nad swymi pamiętnikami wojennymi. Następnie
udawał się na miasto, by przyjrzeć się robotom publicznym i zamienić kilka
słów z robotnikami, którymi byli żołnierze gwardii cesarskiej. O godzinie 11
spożywał bardzo skromne śniadanie. Podczas największych upałów, gdy wiele
chodził lub pracował, zasypiał po śniadaniu. Regularnie o godzinie 13 odbywał
dłuższe spacery konno lub powozem w towarzystwie wielkiego marszałka
Bertranda i generała Drouota. Po drodze wysłuchiwał wszelkich próśb, z
którymi można się było wtedy do niego zwracać; nigdy żaden z petentów nie
odchodził niezadowolony. O godzinie 7 wracał, zasiadając do obiadu razem z
siostrą, zajmującą pierwsze piętro rezydencji. Często też zapraszał na obiad czy
to intendenta wyspy, czy to szambelana Vantiniego, czy też mera gminy
Portoferraio lub kapitana Gwardii Narodowej.
Z biegiem czasu Elba stała się celem podróży wszystkich ciekawych w
Europie, rychło też natłok obcych był tak wielki, że musiano przedsięwziąć
środki dla uniknięcia pewnych przykrości, związanych z tak dużą liczbą obcych,
wśród których nie brak było awanturników próbujących szczęścia. Po niejakim
czasie nie starczyło już produktów wyrabianych na miejscu, trzeba więc było
sprowadzać środki żywności z kontynentu, dzięki czemu wzmagał się handel w
Portoferraio, a przez to i ogólny dobrobyt.
Wśród obcych przybyszów przeważali Anglicy, którym widocznie ogromnie
zależało, by widzieć i słyszeć cesarza. Napoleon ze swej strony przyjmował ich
niezwykle uprzejmie. Lord Bentinck, lord Douglas i kilku innych panów z
wysokiej szlachty angielskiej wynieśli jak najlepsze wspomnienia z wizyty u
cesarza i ze sposobu, w jaki zostali przyjęci.
Spośród wszystkich wizyt, jakie cesarz przyjmował, najmilsze dla niego były
odwiedziny licznych oficerów różnych narodowości, Włochów, Francuzów,
Polaków, Niemców, którzy ofiarowali mu swe usługi. Napoleon odpowiadał, że
nie posiada żadnych wolnych stanowisk ani rang, które by mógł rozdzielać. -
,,Zgoda, chcemy służyć jako szeregowcy!” - odpowiadali. I zawsze niemal
przyjmował ich w szeregi swych grenadierów. Te wyrazy uwielbienia najmilsze
były Napoleonowi.
Na dzień 15 sierpnia przypadły urodziny cesarza, obchodzone z radością nie
dającą się wyrazić w słowach, co dla Napoleona, przywykłego do oficjalnych
uroczystości dworskich, musiało być zjawiskiem zupełnie nowym. Miasto
wydało na cześć cesarza i jego gwardii bal, który odbył się w olbrzymim
namiocie, wystawionym na obszernym placu. Napoleon polecił zostawić namiot
otwarty ze wszystkich stron, by cały lud mógł wziąć udział w zabawie.
Nie do wiary wprost, jak wiele podjęto robót publicznych na wyspie. Plany
nakreślili dwaj architekci włoscy, Bargini i Bettarini, za każdym razem jednak
cesarz zmieniał ich projekty, kierując się własnym zdaniem, przez co stał się
właściwym twórcą i budowniczym. Tak na przykład zmienił bieg kilku
rozpoczętych ulic oraz znalazł źródło, którego woda wydawała mu się lepsza od
tej, jaką pili mieszkańcy Portoferraio. Doprowadził więc tę wodę do miasta.
Jakkolwiek można było przypuszczać, że Napoleon swym orlim wzrokiem
śledził wypadki europejskie, to jednak mogło się zdawać na pozór, że pogodził
się z losem. Nikt też nie wątpił, że z biegiem czasu przywyknie do tego trybu
życia, otoczony miłością wszystkich, którzy się doń zbliżali. Sprzymierzeni
władcy jednak sami postanowili obudzić lwa.
Napoleon bawił już dobrych kilka miesięcy w swym małym państewku, które
pragnął upiększyć wszelkimi środkami, jakie mu poddawał jego genialny i
twórczy umysł, gdy wtem otrzymał poufne wiadomości, iż toczą się narady w
sprawie usunięcia go z wyspy.
Zażądała tego na kongresie wiedeńskim Francja za pośrednictwem pana de
Talleyranda, który ustawicznie wskazywał, jakie niebezpieczeństwo zagraża
panującej dynastii, gdy Napoleon przebywa tak blisko włoskich i francuskich
wybrzeży. Tłumaczył kongresowi, iż Wielki Wygnaniec, jeśli nie zarządzi się
natychmiast jego dalszej banicji, w ciągu czterech dni znajdzie się w Neapolu,
skąd przy pomocy swego szwagra Murata, sprawującego tam rządy, wtargnie na
czele armii do niezadowolonych prowincji górnej Italii, wznieci powstanie i w
ten sposób na nowo rozpocznie śmiertelną walkę, którą zaledwie niedawno
ukończono.
By zaś usprawiedliwić czymkolwiek jaskrawe naruszenie traktatu
podpisanego
w
Fontainebleau,
przedłożono
przechwyconą
właśnie
korespondencję generała Ekscelmanna z królem Neapolu, na podstawie której
można by przypuszczać, iż wykryty został spisek, którego ośrodkiem była
wyspa Elba, a który rozgałęziony był na Włochy i Francję. Podejrzenie
wzmocniło się, gdy niedługo potem wykryty został spisek w Mediolanie, w
którym uczestniczyło kilku wyższych oficerów dawnej armii włoskiej.
A jednak kongres nie miał odwagi powziąć na tak słabych dowodach opartej
uchwały, która by jaskrawo sprzeciwiała się zasadzie umiarkowania,
podkreślonej z naciskiem przez sprzymierzonych monarchów. By uniknąć
zarzutu pogwałcenia obowiązujących traktatów, kongres postanowił zwrócić się
wprost do Napoleona i skłonić go do dobrowolnego opuszczenia Elby,
z zastrzeżeniem jednak, że gdyby stawiał opór, użyje się przemocy. Natychmiast
też zajęto się wyborem nowego miejsca pobytu cesarza. Ktoś zaproponował
Maltę. Anglii jednak pobyt Napoleona na Malcie wydawał się zbyt korzystny
dla niego: z banity mógłby jeszcze stać się Wielkim Mistrzem Zakonu.
Zaproponowała tedy Wyspę Świętej Heleny.
Napoleon podejrzewał, że jego wrogowie sami szerzyli te pogłoski, by w ten
sposób skłonić go do jakiegoś czynu rozpaczy, który by pozwolił złamać
uczynione mu obietnice. Wysłał tedy bezzwłocznie do Wiednia swego agenta,
który odznaczał się dyskrecją i sprytem, nader wszystko zaś był cesarzowi
szczerze oddany, z poleceniem, by stwierdził, czy wszystkie te wiadomości
zasługują na wiarę. Otrzymał on list polecający do księcia Eugeniusza
Beauharnais, który bawił wówczas w Wiedniu i był mężem zaufania cara
Aleksandra, musiał zatem wiedzieć, co się działo na kongresie. Agent ów
uzyskał natychmiast potrzebne informacje i postarał się, by doszły do
wiadomości cesarza. Zorganizował też stałą korespondencję, dzięki której
Napoleon stale był informowany o przebiegu kongresu.
Poza korespondencją z Wiedniem Napoleon utrzymywał kontakt z Paryżem,
każda zaś wiadomość otrzymywana ze stolicy świadczyła o wzrastającym
wzburzeniu przeciwko Burbonom. W tej dwuznacznej sytuacji, która zmuszała
Napoleona do decyzji, zaświtała mu pierwsza myśl olbrzymiego
przedsięwzięcia, które rychło wykonał.
Wysłał więc do Francji swych kurierów z tajnymi instrukcjami w celu
stwierdzenia istotnego stanu rzeczy oraz nawiązania kontaktów z przyjaciółmi,
którzy mu pozostali wierni, i generałami, którzy uważali się za najbardziej
upośledzonych, najbardziej zatem musieli być niezadowoleni z panujących
stosunków.
Posłowie ci po powrocie na wyspę potwierdzili wiadomości, którym
Napoleon nie miał odwagi dać wiary. Zapewnili go zarazem, że zarówno wśród
ludności, jak i w armii panuje wrzenie, wszyscy zaś niezadowoleni, a tych
zliczyć niepodobna, zwracali z tęsknotą wzrok ku niemu, niczego więcej nie
pragnąc jak powrotu cesarza. Wybuch jest nieunikniony, Burbonowie zaś nie
potrafią już długo utrzymać się wobec ogólnej nienawiści, spowodowanej
brakiem doświadczenia i nieostrożnością ich rządu.
Nie miał już żadnych wątpliwości: tutaj groziło niebezpieczeństwo, tam zaś
uśmiechała się nadzieja, tu - wieczysta niewola na skalistej wysepce wśród
oceanu, tam zaś - władztwo świata!
Napoleon, jak zwykle, zdecydował się błyskawicznie. W niespełna osiem
dni wszystko było postanowione. Chodziło jeszcze tylko o przygotowania do
olbrzymiego przedsięwzięcia bez wywołania podejrzeń angielskiego komisarza,
który od czasu do czasu odwiedzał Elbę i którego nadzorowi podlegał każdy
krok uczyniony przez cesarza.
Komisarzem tym był pułkownik Campbell, który towarzyszył cesarzowi w
podróży na Elbę. Do jego dyspozycji oddana była fregata angielska, którą stale
pływał z Portoferraio do Genui, z Genui do Livorno, z Livorno do Portoferraio.
Pobyt pułkownika w miasteczku trwał zazwyczaj 14 dni, podczas których
wstępował na ląd, ofiarując pozornie swe usługi cesarzowi.
Trzeba było także zmylić czujność tajnych agentów, którzy mogli znajdować
się na wyspie, odwrócić uwagę mieszkańców, krótko mówiąc doskonale
zamaskować swe zamiary.
W tym celu Napoleon polecił pilnie kontynuować rozpoczęte roboty,
wybudować nowe drogi, które postanowił poprowadzić wzdłuż wyspy, poprawić
drogę prowadzącą z Portoferraio do Portocongone, wreszcie z uwagi na brak
drzew na wyspie polecił sprowadzić z kontynentu znaczną liczbę morw i zasadzić
je po obu stronach gościńca. Z kolei przystąpił do dalszego przebudowania swego
pałacu w San Martino. We Włoszech zamówił rzeźby i wazy, zakupił drzewa
pomarańczowe i rzadkie rośliny. Jednym słowem starał się wywołać wrażenie,
że wszystkie wysiłki zwraca jedynie w tym kierunku, jak gdyby chodziło o
rezydencję, w której zamierza mieszkać przez długie lata.
Tymczasem zaś, kontynuując przygotowania swego planu, wysyłał często
dwumasztowiec „Inconstant”, który zastrzegł sobie na wyłączną własność, oraz
zakupiony przezeń mały stateczek „Etoile” na przejażdżki do Genui, Livorno,
Neapolu, nad wybrzeża afrykańskie, a nawet do Francji, by przyzwyczajać do
ich widoku angielskie i francuskie krążowniki. W istocie, okręty te pływały pod
flagą Elby wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego bez najmniejszej przeszkody
z czyjejkolwiek strony. Tego właśnie chciał Napoleon.
Teraz zajął się poważnie przygotowaniami do podróży. Nocą polecił po
kryjomu załadować do „Inconstanta” wielką ilość broni i amunicji; polecił też
zreperować mundury, bieliznę i obuwie swej gwardii, zwołał żołnierzy polskich
znajdujących się w Portocongone i na małej wysepce Pianosa, gdzie trzymali
straż nad twierdzą, a wreszcie przyspieszył rekrutację i wyszkolenie batalionów
strzeleckich, do których przyjmował wyłącznie ludzi z Korsyki i Italii. Na
początku stycznia wszystko było przygotowane do wykorzystania pierwszej
pomyślnej okazji, którą by zwiastowały oczekiwane z Francji wiadomości.
Nareszcie wiadomości te nadeszły. Przywiózł je jeden z pułkowników
dawnej armii, który natychmiast wyjechał do Neapolu.
Nieszczęście chciało, że właśnie w tej chwili znajdował się w porcie
pułkownik Campbell ze swą fregatą. Napoleon musiał czekać, nie okazywał
jednak najmniejszej niecierpliwości i odnosił się do pułkownika ze zwykłą
uprzejmością aż do końca jego pobytu na wyspie. Wreszcie, po południu 24
lutego zameldował się pułkownik, by złożyć cesarzowi wyrazy uszanowania,
pożegnać się i odebrać zlecenia do Livorno. Napoleon odprowadził go do
bramy, służba zaś usłyszała następujące słowa, które cesarz skierował do
Campbella: „Bywaj pan zdrów, panie pułkowniku, życzę panu szczęśliwej
podróży. Do widzenia!”
Zaledwie pułkownik pożegnał się, Napoleon rozkazał wezwać do siebie
wielkiego marszałka, z którym zamknął się w pokoju na część dnia i nocy. O
godzinie 3 nad ranem cesarz ułożył się do snu, by już o świcie znowu być na
nogach.
Gdy tylko spojrzał w stronę portu, spostrzegł, że fregata angielska zamierza
odpłynąć. Od tej chwili, jakby magiczną siłą przykuty wzrokiem do żaglowca,
nie spuszczał zeń oka. Widział, jak rozpina jeden po drugim wszystkie żagle, jak
podnosi kotwicę, rusza z miejsca, jak wypływa z portu przy pomyślnym wietrze
południowo-wschodnim i jak pod pełnymi żaglami steruje w stronę Livorno.
Następnie wyszedł z lunetą na taras, obserwując oddalające się okręty.
Około południa fregata wydawała się białym punktem na morzu, by o godzinie
pierwszej zupełnie zniknąć.
Natychmiast Napoleon wydał rozkazy. Jednym z najważ-niejszych
zarządzeń było zamknięcie wszystkich znajdujących się w porcie okrętów na
przeciąg trzech dni. Zarządzeniu temu, które zaraz wykonano, podlegały
również najmniejsze stateczki.
Ponieważ „Inconstant” i „Etoile” nie wystarczyły do trans-portu, wynajęto
trzy lub cztery okręty handlowe. Tego samego wieczoru dobito targu i okręty
były do dyspozycji cesarza.
W nocy z 25 na 26 lutego, z soboty na niedzielę, zwołał Napoleon swych
mężów zaufania i najbardziej poważanych mieszkańców wyspy, z których
utworzył rodzaj rady rządzącej. Pułkownik Gwardii Narodowej Capi mianowany
został komendantem wyspy. Mieszkańcom wyspy powierzył Napoleon obronę
kraju, oddając im też w opiekę swą matkę i siostrę.
Nie wyjawiając szczegółów swego planu, cesarz z góry zapewnił
zgromadzonych o powodzeniu; na wypadek wojny przyrzekł przysłać pomoc
dla obrony kraju i zapowiedział, by nie oddawali wyspy jakiejkolwiek obcej
władzy, chyba że na jego wyraźny rozkaz.
W południe zabrzmiały dźwięki marsza generalskiego.
O godzinie drugiej dano sygnał na zbiórkę. Teraz dopiero Napoleon
obwieścił dawnym towarzyszom broni, do jakich czynów są powołani. Kiedy
wymienił Francję, wyrażając nadzieję rychłego powrotu do ojczyzny, rozległ się
okrzyk uniesienia i zachwytu. Ze łzami w oczach wyłamują się żołnierze z
szeregów, padają sobie w ramiona, skaczą z radości, rzucają się cesarzowi do
stóp, jakby był Bogiem.
Płacząc łzami wzruszenia, obserwowały tę scenę z okien pałacu cesarzowa-
matka i księżniczka Paulina.
O godzinie siódmej ukończono załadowanie okrętów. O godzinie ósmej
Napoleon wypłynął z portu na łodzi, w kilka zaś minut potem znalazł się na
pokładzie „Inconstanta”. W chwili gdy stopa cesarza dotknęła okrętu, rozległ się
strzał armatni. Był to sygnał wyjazdu.
Natychmiast niewielka flotylla rozpięła żagle, po czym pędzona świeżym
południowo-zachodnim wiatrem opuściła zatokę, kierując się na północny
zachód w pewnej odległości od wybrzeży włoskich. W tejże samej chwili, gdy
odpływał Napoleon, odpłynęli też wysłannicy cesarza do Neapolu i Mediolanu, a
jeden z wyższych oficerów popłynął na Korsykę, by wzniecić tam powstanie,
które by zapewniło cesarzowi schronienie na wypadek niepowodzenia we
Francji.
Nazajutrz po wyjeździe, o świcie, udali się wszyscy na pokład, by obejrzeć
drogę, którą przebyli w ciągu nocy. Jakież było jednak zdumienie, a zarazem
jaka zgroza ogarnęła wszystkich, gdy zauważono, że flotylla miała za sobą
najwyżej sześć mil. Zaledwie minęli Przylądek Świętego Andrzeja, wiatr zaczął
słabnąć, po czym na morzu nastąpiła rozpaczliwa cisza.
Gdy słońce rozjaśniło horyzont, po zachodniej stronie u brzegów Korsyki
ukazała się francuska flotylla, złożona z dwóch krążowników „Fleur de Lys” i
„Melpomene”.
Na ten widok wszystkich ogarnęła nieopisana trwoga, szczególnie wielka na
dwumasztowcu „Inconstant”, wiozącym cesarza. Sytuacja wydawała się tak
krytyczna i niebezpieczeństwo tak bliskie, że zaczęto rozważać, czy nie
należałoby raczej zawrócić do Portoferraio i czekać tam na pomyślny wiatr.
Cesarz jednak natychmiast położył kres debatom i niezdecydowaniu, wydając
rozkaz nieprzerywania jazdy, przewidywał bowiem, że cisza wkrótce ustanie. I
rzeczywiście, wiatr jak gdyby był mu uległy, zaczął dąć o godzinie 11, tak iż o
godzinie 4 znajdowano się na wysokości Livorno, między Capraja a Gorgone.
Teraz jednak flotyllę ogarnął nowy niepokój, poważniejszy jeszcze od
poprzedniego. Nagle odkryto na północy, w odległości 5 mil, fregatę, po chwili
wynurzyła się druga u wybrzeży korsykańskich, na dobitek zaś zauważono w
oddali trzeci okręt wojenny, szybujący przy pomyślnym wietrze ku naszej
flotylli.
Teraz już nie można się było wahać, trzeba było natychmiast coś
zdecydować. Nadchodziła noc i można było pod osłoną ciemności wymknąć się
fregatom, okręt wojenny jednak zbliżał się coraz bardziej i można go było
rozpoznać - był to francuski dwumasztowiec. Pierwszą myślą, która opanowała
wszystkie umysły, było, iż plan został wykryty lub zdradzony i że ma się do
czynienia z przeważającymi siłami. Jedynie cesarz utrzymywał, że to czysty
przypadek sprowadził wszystkie trzy okręty, które nie mają zresztą z sobą nic
wspólnego i pozornie tylko czynią wrażenie, jakby miały wrogie zamiary.
Napoleon był święcie przekonany, że w ścisłej tajemnicy dokonana wyprawa
nie mogła tak prędko być wykryta, by do jej ścigania uruchomić całą eskadrę.
Mimo tego przekonania rozkazał otworzyć luki, postanawiając zarzucić haki
na okręt na wypadek napadu, wierzył bowiem, że przy pomocy swej załogi,
złożonej z weteranów, zajmie nieprzyjacielski dwumasztowiec, po czym będzie
mógł spokojnie płynąć dalej. Następnie zamierzał pod osłoną nocy ujść przed
pościgiem dalszych dwóch fregat. Wciąż jednak mając nadzieję, że przypadek
tylko połączył wszystkie trzy okręty, polecił wszystkim żołnierzom i tym
osobom, które mogłyby wzbudzić podejrzenie, udać się pod pokład.
Rozkaz ten zakomunikowano sygnałami reszcie flotylli. Po wykonaniu tego
zlecenia wyczekiwano na dalsze wypadki.
O godzinie 6 wieczorem oba okręty znalazły się w pobliżu, tak iż można już
było porozumieć się za pomocą tuby. Jakkolwiek noc szybko zapadła, można
było poznać francuski dwumasztowiec „Zefir”, płynący pod dowództwem
kapitana Andrieux, i przekonać się o jego pokojowych zamiarach.
Przepowiednie cesarza okazały się zatem trafne.
Kiedy oba dwumasztowce rozpoznały się wzajemnie, wymieniono
pozdrowienia wedle zwyczajów morskich, zamieniając też kilka słów. Obaj
kapitanowie zapytali się nawzajem o cel podróży. Kapitan Andrieux
odpowiedział, iż płynie do Livorno. Odpowiedź „Inconstanta” brzmiała, że okręt
płynie do Genui i że chętnie zabierze zlecenia. Kapitan Andrieux dziękował i
zapytał z kolei, jak się wiedzie cesarzowi. Usłyszawszy to pytanie, Napoleon nie
mógł odmówić sobie przyjemności wzięcia udziału w tak interesującej rozmowie.
Wziął tedy tubę z ręki kapitana Chotarda i wykrzyknął w odpowiedzi:
„Doskonale!” Po wymianie tych informacji oba okręty ruszyły w dalszą drogę,
znikając w ciemnościach.
„Inconstant” płynął dalej pod pełnymi żaglami i przy pomyślnym wietrze,
tak iż już nazajutrz, 28 lutego osiągnięto przylądek korsykański. Tego też dnia
sygnalizowano ponownie okręt wojenny, uzbrojony w 74 działa, płynący na
pełnym morzu w kierunku Bastii. Wieść ta jednak nie wywołała już niepokoju.
Od pierwszej chwili przekonano się bowiem, że nie żywi on wrogich zamiarów.
Jeszcze przed opuszczeniem Elby Napoleon ułożył dwie odezwy. Gdy
jednak postanowił dać je do przepisania, nie umiał ich nikt, nie wyłączając
samego cesarza, odcyfrować. Rzucił je tedy do morza i podyktował natychmiast
dwie inne, z których jedna zwracała się do armii, druga zaś do narodu
francuskiego. Kto tylko umiał pisać, zamienił się w sekretarza, co tylko było
pod ręką, bębny, ławki, czaka, wszystko znalazło zastosowanie jako pulpity i
każdy przystąpił do pracy. Wśród tej pracy zauważono wybrzeża portu Antibes,
które powitane zostały okrzykami serdecznej radości.
STO DNI
Dnia 1 marca o godzinie 3 flotylla zarzuciła kotwicę w zatoce Juan; w dwie
godziny potem Napoleon zszedł na ląd. Rozłożono obóz w gaju oliwkowym, w
którym jeszcze teraz pokazują drzewo, pod którym spoczął cesarz. W tym
samym czasie wysłano do Antibes 25 grenadierów na czele z oficerem gwardii,
by pozyskać tamtejszy garnizon, uniesieni jednak zapałem, ruszyli oni do miasta
z okrzykiem: „Niech żyje cesarz!”
Nic jeszcze nie wiedziano o wylądowaniu Napoleona, uważano tedy tych
ludzi za obłąkanych. Komendant polecił podnieść most zwodzony, owych zaś 25
walecznych znalazło się jakby w więzieniu.
Było to prawdziwe nieszczęście. Kilku oficerów doradzało Napoleonowi
pomaszerować do Antibes i zająć miasto siłą, by uniknąć złego wrażenia, jakie
mógłby wywrzeć opór tej miejscowości. Napoleon jednak odrzekł, że trzeba iść
wprost na Paryż, a nie na Antibes. Zamieniając zaś słowa w czyn, polecił zwinąć
obóz, gdy księżyc ukazał się na niebie.
Wśród nocy niewielka armia stanęła w Cannes, by już o godzinie 6 rano
pomaszerować przez Grasse, po czym zatrzymano się na wzgórzu wznoszącym
się nad miastem. Zaledwie dotarł tam Napoleon, otoczyli go mieszkańcy
okolicy, którzy już słyszeli o cudownym wylądowaniu cesarza. Napoleon
przyjął ich tak, jakby to uczynił w Tuileries, wysłuchiwał ich żalów, przyjmował
prośby, obiecując sprawiedliwość.
W Grasse Napoleon spodziewał się znaleźć gościniec, który polecił
zbudować w roku 1813, droga jednak nie była jeszcze gotowa. Zmuszony był
tedy pozostawić w mieście swój powóz oraz cztery niewielkie działa, zabrane z
Elby. Ruszono dalej w drogę przez pokrytą jeszcze śniegiem ścieżynę górską,
wieczorem zaś, po 20-godzinnym marszu, oddział zatrzymał się na nocleg we
wsi Cérénon. Dnia 3 marca Napoleon znalazł się w Barême, następnego dnia w
Digue, 5 marca zaś w Cap. W tym mieście zatrzymał się aż do wydrukowania
odezw, które po drodze rozdawano w tysiącach egzemplarzy.
Tymczasem cesarza trapiły poważne troski. Dotąd stykał się wyłącznie z
ludnością, której entuzjazm i zapał nie nastręczały żadnych wątpliwości. Ale nie
pokazał się jeszcze ani jeden żołnierz, żaden zorganizowany oddział nie
przyłączył się do niewielkiej armii cesarskiej, a przecież Napoleon spodziewał
się, iż osoba jego wywrze wpływ na pułki wysłane celem zwalczania go. Chwila
ta, wyczekiwana z taką trwogą, a zarazem tak gorąco upragniona, wreszcie
nadeszła. Między Lamuse a Vizille natknął się generał Cambronne, maszerujący
w przedniej straży na czele 40 grenadierów, na wysłany z Grenoble batalion,
który miał rozkaz zamknąć drogę Napoleonowi. Dowódca oddziału wzbraniał
się uznać generała, ten zaś polecił zawiadomić cesarza.
Napoleon odbywał właśnie drogę w lichym wozie podróżnym, zakupionym
w Cap, gdy doszła go ta wiadomość. Natychmiast polecił przyprowadzić swego
konia, dosiadł go i galopem popędził na odległość niemal stu kroków do
żołnierzy, którzy stanęli jakby murem, zamykając drogę. Ani jeden okrzyk, ani
jedno pozdrowienie nie padło z szeregów na jego powitanie.
Nadeszła chwila, w której wszystko trzeba było rzucić na jedną kartę.
Miejsce, na którym znajdował się cesarz, nie pozwalało cofnąć się. Po lewej
stronie gościńca wznosiła się stroma góra, z prawej zaś rozpościerała się
niewielka, niespełna na 30 stóp szeroka łączka, odgraniczona wąwozem.
Naprzeciwko zaś stał w pogotowiu batalion, rozciągający się od wąwozu aż po
górę.
Napoleon zatrzymał się na małym wzniesieniu, w odległości 10 kroków od
strumyka przepływającego przez łąkę. Wtem zwraca się cesarz do generała
Bertranda i rzucając mu cugle swego konia woła: „Zawiodłem się w nadziejach,
a jednak naprzód!” Mówiąc te słowa, cesarz zsiada z konia, przechodzi przez
strumyk i kroczy wprost ku wciąż jeszcze nieruchomemu batalionowi. W
odległości 20 kroków zatrzymuje się w chwili, gdy dowodzący batalionem
adiutant generała Marchanda dobywa szabli, nakazując dać ognia. Napoleon
woła do żołnierzy: „Jakże to, przyjaciele moi, nie poznajecie mnie? Jestem
waszym cesarzem. Jeśli znajdzie się wśród was żołnierz, który chce zabić swego
generała, niechaj to uczyni. Oto stoję przed wami”. Zaledwie Napoleon
wypowiedział te słowa, gdy z ust wszystkich dobywa się gromki okrzyk: „Niech
żyje cesarz!” Po raz drugi adiutant daje komendę: „ognia!”, głos jego ginie
jednak wśród tysięcznych okrzyków.
W czasie gdy czterech polskich lansjerów ściga uciekającego adiutanta,
rozpadają się szeregi żołnierzy, wszyscy rzucają się naprzód, otaczają
Napoleona, zrywają białą kokardę, przypinają trójkolorową. A wszystko to
wśród okrzyków radości i zachwytu, który wyciskał łzy z oczu dawnego ich
generała. Rychło jednak przypomina sobie Napoleon, że nie ma ani chwili do
stracenia. Komenderuje tedy pół obrotu w prawo, staje na czele kolumny i
maszeruje ku szczytowi góry, która wznosi się pod Vizille, mając przed sobą
generała Carbonne'a z jego 40 grenadierami, za sobą zaś batalion, który wysłany
został, by zamknąć mu drogę. Ze szczytu widzi Napoleon, jak w odległości pół
mili adiutant, wciąż jeszcze ścigany przez polskich lansjerów, którym umyka,
mając wypoczętego konia, dobiega wreszcie do miasta, znika, ukazując się po
chwili na drugim krańcu, by w końcu ujść pościgu drogą na przełaj, gdzie nie
mogą już biec za nim ich konie, półżywe ze zmęczenia. Tymczasem jednak ów
uciekający oficer i czterej ścigający go lansjerzy, mknąc jak strzała przez ulice
miasta, samym zjawieniem się zdradzili wszystko. Rano jeszcze widziano
adiutanta kroczącego na czele batalionu, a teraz uciekał sam jeden przed
pościgiem. A więc to prawda: Napoleon nadciąga, otaczany miłością ludu i
żołnierzy! Wszystkich ogarnia zachwyt i radość. Nagle ukazuje się pochód armii
napoleońskiej na pagórkach pod La Mure. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy
wybiegają mu naprzeciw, całe miasto otacza cesarza, zanim jeszcze ukazuje się
u jego bram, gdy tymczasem wieśniacy schodzą z gór, a od skały do skały
rozbrzmiewa okrzyk: „Niech żyje cesarz!”.
Napoleon zarządza postój w Vizille. Jest to jednak miasto bez bramy, bez
murów, bez garnizonu. Trzeba zatem maszerować do Grenoble. Część ludności
towarzyszy cesarzowi. Po godzinie drogi do Vizille ukazuje się z daleka oficer w
galopie, cały okryty kurzem. Jak ów Grek pod Maratonem, oficer ten upadał
niemal ze zmęczenia, przyniósł też jednak obfite wiadomości.
Około godziny 2 po południu odmaszerował z Grenoble 7 pułk piechoty pod
dowództwem pułkownika Labédoyère, by wyruszyć przeciwko cesarzowi. Po
półgodzinnym marszu jednak pułkownik, jadący na koniu przed oddziałem,
odwraca się nagle i nakazuje stanąć. Stanąwszy na podwyższeniu, by przez
wszystkich być widziany, dobywa orła i woła do żołnierzy: „Żołnierze! Spójrzcie
na ten sławą okryty znak, który za naszych nieśmiertelnych dni szedł przed
wami. On, który nas tyle razy wiódł do zwycięstwa, zbliża się teraz, by pomścić
nasze upokorzenia, nasze nieszczęścia. Nadeszła chwila, abyśmy schronili się
pod jego sztandar, który nie przestał być naszym. Kto mnie kocha, niechaj za
mną pójdzie! Niech żyje cesarz!” - Cały pułk poszedł za nim. Ów oficer, chcąc
być pierwszym, który wieść tę przyniesie cesarzowi, popędził naprzód, a cały
pułk szedł za nim piechotą.
Napoleon popędza konia, ruszając w dalszą drogę. W ślad za nim rusza
krokiem szturmowym jego niewielka armia, wśród donośnych okrzyków. Ze
szczytu jednego z pagórków widzi cesarz pułk Labédoyèra, posuwający się
pospiesznie naprzód. Gdy tylko żołnierze spostrzegli Napoleona, rozbrzmiewa
okrzyk: „Niech żyje cesarz!” Napoleon rzuca się w sam środek przybywających
oddziałów. Labédoyère zaś zeskakuje z konia, by rzucić się cesarzowi do kolan.
Cesarz bierze go w ramiona, przyciska do piersi, mówiąc: „Pułkowniku, pan
wprowadzisz mnie na tron Francji!” Labédoyère nie posiada się z radości. Ten
uścisk cesarza przypłaci życiem, ale mniejsza o to! Minęły stulecia, gdy dane
było usłyszeć takie słowa.
Natychmiast ruszono w dalszą drogę. Napoleon bowiem nie może spocząć,
nim nie znajdzie się w Grenoble. Miasto to ma załogę, która - jak wieść niesie -
zamierza stawić opór. Cesarz zachowuje się wprawdzie, jak gdyby w to wierzył,
rozkazuje jednak maszerować na miasto.
O godzinie 8 wieczorem Napoleon znalazł się pod murami Grenoble. Marsz
oddziałów cesarskich dokonał się tak błyskawicznie, że ubiegł wszystkie
zarządzenia. Nie zdążono nawet ściągnąć mostów zwodzonych. Zamknięto
tylko bramy, komendant zaś wzbraniał się je otworzyć.
Napoleon widzi, że chwila wahania może wszystko zepsuć. Noc pozbawia
go magicznego uroku jego obecności; zapewne oczy wszystkich żołnierzy
stojących na wałach szukają go, nikt go jednak nie widzi. Poleca tedy
pułkownikowi Labédoyère przemówić do żołnierzy. Pułkownik, stanąwszy na
wzniesieniu, zawołał donośnym głosem:
- Żołnierze! Przynosimy wam z powrotem bohatera, z którym szliście w tylu
bitwach. Waszą rzeczą jest przyjąć go i wraz z nami wznieść okrzyk bojowy
zwycięzców Europy: „Niech żyje cesarz!”
W rzeczy samej ten magiczny okrzyk podejmują nie tylko żołnierze na
wałach, ale także ludność we wszystkich częściach miasta. Wszyscy spieszą do
bram miejskich, te jednak są zamknięte, a klucze ma komendant. Tymczasem
żołnierze towarzyszący Napoleonowi podeszli bliżej, nawiązując rozmowę
z załogą twierdzy. Tamci odpowiadają, ludzie podają sobie ręce poprzez kraty,
bram jednak nikt nie otwiera. Napoleon zgrzyta zębami z niecierpliwości, w
której nie brak obawy. Nagle rozbrzmiewa okrzyk: „Miejsca! Miejsca!” To
ludność przedmieścia Très-Cloitre przybyła uzbrojona w drągi, by wyłamać
bramy. Każdy z nich staje w szeregu, przystępują do dzieła heble, trzeszczą
zasuwy, a wreszcie padają. Sześć tysięcy ludzi wkracza natychmiast do miasta.
To już nie entuzjazm, lecz szał i opętanie ogarnęło ludzi. Ludzie rzucają się
na Napoleona, jakby go chcieli rozedrzeć w kawałki. W okamgnieniu porwano
cesarza z końca wśród oznak powszechnej radości, uniesiono go w górę na
ramionach. Nigdy jeszcze w żadnej bitwie cesarz nie był narażony na takie
niebezpieczeństwo. Wszyscy drżą o niego, tylko on sam rozumie, że fala, która
go unosi jest miłością.
Napoleon zatrzymuje się w hotelu. Nadchodzi sztab generalny. Zaledwie
zdążono trochę odpocząć, gdy rozlega się nowa wrzawa. Tym razem są to
mieszkańcy śródmieścia; ponieważ nie mogli przynieść Napoleonowi kluczy do
bram miasta, przynoszą całe bramy.
Zapada noc, która zamienia się w nieustające święto. Żołnierze, mieszczanie
i chłopi bratają się z sobą. Napoleon natychmiast poleca drukować odezwy,
które nazajutrz roznoszone są po całym mieście. Z miasta wyruszają gońcy,
którzy roznoszą je wraz z wiadomością o zajęciu stolicy Delfinatu. Dopiero w
Grenoble Napoleon uświadamia sobie z całą pewnością, iż dotrze do Paryża.
Nazajutrz zjawia się duchowieństwo, sztab generalny, władze sądowe,
miejskie oraz wojskowe, by złożyć hołd cesarzowi. Po ukończeniu audiencji
Napoleon odbywa przegląd załogi, liczącej 6 000 ludzi, po czym pospiesznie
wyrusza na Lyon.
Następnego dnia cesarz podpisuje trzy dekrety, w których obwieszcza, iż
przejmuje ponownie władzę cesarską, po czym rusza w dalszą drogę, nocując w
Bourgoin. Coraz liczniejsze są tłumy otaczające oddziały napoleońskie, coraz
większy jest zapał i entuzjazm.
Na drodze z Bourgoin do Lyonu Napoleon dowiaduje się, że książę
orleański, hrabia d'Artois i marszałek Macdonald zamierzają bronić miasta i
noszą się z zamiarem wysadzenia dwóch mostów: Morand i la Guillotière.
Cesarz śmieje się z tych przygotowań, którym nie daje wiary, znając patriotyzm
lyończyków. Czwarty pułk huzarów otrzymuje rozkaz podejścia aż pod la
Guillotière. Huzarzy powitani zostali okrzykiem: „Niech żyje cesarz!”, okrzyk
ten dochodzi do uszu Napoleona. Natychmiast pędzi galopem i zjawia się sam
wśród ludności w chwili, gdy go najmniej oczekiwano. Obecność jego sprawia,
że radość tłumów zamienia się w zachwyt i entuzjazm.
W tej samej chwili żołnierze obu stron rzucają się na barykady, które
wspólnymi siłami burzą, by już po upływie kwadransa paść sobie w ramiona.
Książę Orleanu i generał Macdonald zmuszeni są do odwrotu, opuszczony zaś
przez wszystkich hrabia d'Artois rzuca się do ucieczki, mając u swego boku
zaledwie jednego rojalistę.
O godzinie 8 wieczorem cesarz wkracza do drugiej stolicy królestwa.
Z Lyonu Napoleon pojechał do Mâcon. Entuzjazm ludności wzrastał z każdą
chwilą. Już nie poszczególne jednostki, lecz same władze witały go u bram
miejskich. Dnia 17 marca w Auxerre złożył pokłon cesarzowi miejscowy
prefekt, pierwszy wyższy dygnitarz, który odważył się na ten krok.
Wieczorem tego samego dnia zameldował się marszałek Ney. Przybył,
zawstydzony z powodu chłodnego stanowiska zajętego w roku 1814 i przysięgi
wierności złożonej Ludwikowi XVIII, by uprosić sobie miejsce w szeregach
grenadierów. Napoleon objął go, nazwał najwaleczniejszym z walecznych i
wszystko poszło w niepamięć.
Znów był to uścisk przypłacony życiem.
Dnia 20 marca Napoleon przybył do Fontainebleau. Pałac ten wzbudzał
smutne wspomnienia, w jednej bowiem z komnat pragnął się pozbawić życia, w
innej zaś rzeczywiście pozbawiony został cesarstwa. Na chwilę tylko zatrzymał
się w pałacu, po czym ruszył w dalszym triumfalnym pochodzie do Paryża.
Wieczorem o godzinie pół do dziewiątej wkroczył cesarz na dziedziniec
Tuileries. I tutaj, podobnie jak w Grenoble, rzucono mu się naprzeciw, tysiące
ramion otwarło się na powitanie, chwyciło go w objęcia, jedni drugim
wydzierali sobie cesarza, a wszystko pośród gorączkowych okrzyków radości.
Tłum jest tak olbrzymi, że nie sposób go opanować, jest on jak potok górski,
którego niepodobna powstrzymać w biegu. Cesarz może zaledwie wypowiedzieć
słowa: „Przyjaciele, dusicie mnie!”
W komnatach pałacu Napoleon zastaje innego rodzaju tłum, wyzłocony,
pełen uszanowania, tłum dworaków, generałów, marszałków. Ci nie duszą
Napoleona, lecz pochylają przed nim czoła.
- Panowie - rzecze do nich cesarz - ludzie pełni poświęcenia sprowadzili
mnie do stolicy, wszystko jest dziełem podporuczników i żołnierzy, wszystko
zawdzięczam ludowi i armii.
Jeszcze tej samej nocy Napoleon zajął się reorganizacją najwyższych władz
państwowych, tworząc przede wszystkim nowy rząd.
Z końcem marca można było przypuszczać, że dynastia Burbonów nigdy nie
istniała, całemu narodowi zaś zdawało się, że śnił. W rzeczy samej jednego dnia
została zakończona rewolucja, która nie kosztowała ani kropli krwi, i nikt nie
mógł tym razem zarzucić Napoleonowi śmierci ojca, brata lub przyjaciela. Jedyną
widoczną zmianą był kolor chorągwi powiewających nad naszymi miastami i
okrzyk: „Niech żyje cesarz!”, rozbrzmiewający od jednego do drugiego końca
Francji.
Napoleon badawczym spojrzeniem ogarnia sytuację.
Dwie drogi stoją przed nim otworem. Może albo wszystkie wysiłki
skierować ku utrwaleniu pokoju, zbrojąc się przy tym do wojny, albo też może
rozpocząć wojnę jednym z owych niespodziewanych poruszeń, jednym z owych
nagłych, piorunujących uderzeń, które uczyniły go gromowładnym Jowiszem
Europy.
Każda z tych dróg ma swe złe strony.
Wszystkie wysiłki skierować ku utrwaleniu pokoju - znaczyłoby dać koalicji
czas na pozbieranie sił. Gdy nieprzyjaciele porównali swoje siły z naszymi,
przekonali się, że mają tyle armii, ile my mamy dywizji. Znowu więc
pozostajemy w stosunku jeden do pięciu. A jednak już i tak nieraz się
zwyciężało!
Rozpocząć wojnę - znaczyłoby znowu przyznać słuszność tym, którzy
utrzymują, że Napoleon nie chce pokoju. Poza tym cesarz rozporządza tylko 40
000 ludzi. Armia ta wystarczyłaby wprawdzie do odzyskana Belgii i wkroczenia
do Brukseli, tu jednak znalazłby się otoczony pierścieniem twierdz, które by
musiał zdobywać. W dodatku w Wandei powstało wrzenie, książę d'Angoulême
maszerował na Lyon, marsylianie zaś na Grenoble. Trzeba więc było póki czas
uśmierzyć pożar tlejący w samym wnętrzu Francji, zagrażający wydaniem
całego kraju w ręce nieprzyjaciół.
Napoleon decyduje się tedy obrać pierwszą z wymienionych dróg. Pokój,
który odrzucił w roku 1814 w Châtillon, gdy wojska nieprzyjacielskie
wkroczyły do Francji, może teraz, po powrocie z Elby, zostać przyjęty.
Zatrzymać można się dopóty, dopóki idzie się w górę, nigdy jednak gdy spada
się w dół.
Aby okazać narodowi swą dobrą wolę, Napoleon wystosowuje pismo
okrężne do wszystkich monarchów europejskich. Pismo to, proponujące
zawarcie pokoju na zasadzie bezwarunkowego poszanowania niepodległości
innych narodów, zastało władców Europy na najlepszej drodze do podziału
Europy między siebie. W tym wielkim frymarczeniu ludźmi, w tym jawnym
handlu duszami Europy, Rosja zagarnia Księstwo Warszawskie, Prusy
pochłaniają część królestwa Saksonii, część Polski, Westfalii, Frankonii,
spodziewając się, niby niezmierzony wąż, którego ogon dotyka Kłajpedy,
wydłużyć łeb swój do lewego brzegu Renu aż po Thionville. Austria znów chce
mieć Włochy oraz to wszystko, co jej dwugłowy orzeł upuścił ze szponów na
zasadzie traktatów w Luneville, Preszburgu i Wiedniu. Każde wielkie mocarstwo
pragnie mieć dla siebie małe królestwo, jak marmurowy lew, dźwigający kulę w
łapach. Rosja domaga się Polski, Prusy Saksonii, Hiszpania Portugalii, Austria
żąda Italii, Anglia wreszcie domaga się Holandii i Hanoweru.
Jak widzimy zatem, pora była nieodpowiednia. Inicjatywa cesarza
odniosłaby może skutek, gdyby kongres się jeszcze nie zebrał i rokowania
mogłyby być prowadzone z każdym z monarchów z osobna. Ponieważ jednak
wszyscy znajdowali się przy jednym stole, mogąc sobie nawzajem patrzeć w
twarz, wzięła w nich górę miłość własna i Napoleon nie otrzymał odpowiedzi.
Milczenie to nie zdziwiło cesarza. Przewidział je z góry, nie tracąc ani chwili
w zbrojeniu się do wojny. Im dokładniej jednak badał swe zasoby wojenne, tym
czuł się szczęśliwszy. Nie uległ pierwszemu impulsowi. We Francji bowiem
wszystko było rozluźnione, zaledwie pozostało jądro armii. Co się tyczy
materiału wojennego, amunicji, broni i armat, wszystko jakby gdzieś się
ulotniło.
Od trzech miesięcy Napoleon pracował po 16 godzin na dobę. Na jego
rozkaz Francja pokryła się fabrykami, warsztatami i odlewniami, zbrojmistrze
zaś w samej stolicy dostarczali do 3 000 karabinów w ciągu doby, podczas gdy w
tym samym czasie krawcy sporządzali 1 500 - 1 800 mundurów. Armia zostaje
powiększona i zreorganizowana. Generał inżynierii Haxo otrzymuje zlecenie
ufortyfikowania Paryża.
Gdyby koalicja zostawiła nam czas do 1 czerwca, podniósłby się stan
efektywny naszej armii z 200 000 do 414 000 ludzi, do 1 września nie tylko stan
ten byłby podwojony, ale z każdego miasta, aż do centrum Francji, zrobiono by
twierdzę.
Nie ma ani chwili do stracenia. Koalicja, spierająca się o Saksonię i Kraków,
stanęła z bronią na ramieniu, z płonącym lontem. Cztery rozkazy padają i
Europa ponownie rozpoczyna pochód przeciwko Francji.
Wellington i Blücher zgromadzili 220 000 ludzi między Leodium a Courtrai.
Wojska badeńskie, bawarskie i wirtemberskie spieszą do Palatynatu i
Schwarzwaldu. Austriacy zbliżają się w pospiesznych marszach, by z nimi się
połączyć. Moskale nadciągają z Polski przez Frankonię i ziemię saską, znajdą się
więc najpóźniej za dwa miesiące nad brzegami Renu. 900 000 ludzi stanęło pod
bronią, 300 000 pójdzie za nimi. Koalicja posiadła tajemnicę Kadmusa, na jej
wezwanie armie wyłaniają się spod ziemi.
W miarę skupiania się sił nieprzyjacielskich Napoleon odczuwa konieczność
oparcia się na tym ludzie, który opuścił go w roku 1814. Na chwilę waha się,
czy nie powinien złożyć korony cesarskiej i sięgnąć po miecz pierwszego
konsula. Urodzony jednak w wirze rewolucji, Napoleon obawia się wzburzenia
ludu, którego nic poskromić nie zdoła. Naród uskarżał się na brak wolności,
pragnie tedy dać dodatkowe ustawy do konstytucji cesarstwa. W roku 1790
miała Francja federację, niechaj rok 1815 przyniesie jej „pole majowe”, może
tym da się zaspokoić jej pęd ku wolności. Napoleon odbywa przegląd wojsk
sfederowanych, po czym u stóp ołtarza na Polu Marsowym składa uroczystą
przysięgę wierności na nową konstytucję. Tego samego dnia otwiera parlament.
Ale niedługo potem, uwolniwszy się od tej komedii politycznej, którą
rozgrywa z uczuciem niechęci, podejmuje swą prawdziwą rolę i staje się znów
generałem. Do rozpoczęcia kampanii rozporządza 180 000 ludzi. Co ma począć?
Czy wyjść naprzeciw wojskom angielsko-pruskim, by spotkać się z nimi pod
Brukselą lub Namur? Czy też ma oczekiwać sprzymierzonych pod murami
Paryża lub Lyonu? Czy ma być Hannibalem czy też Fabiuszem?
Jeśli będzie oczekiwać sprzymierzonych, zyska czas wolny do sierpnia, aż
do chwili ukończenia rekrutacji i zbrojeń oraz przygotowania całego materiału
wojennego. Mógłby wówczas przy pomocy wszystkich środków zwalczać
armię, osłabioną przez korpusy obserwacyjne, które zmuszona będzie pozostawić
na tyłach. Ale połowa Francji, która znalazłaby się wtedy w ręku wroga, nie
pojęłaby roztropności tego kroku. Można bowiem odgrywać rolę Fabiusza, jeśli
się jest jak Aleksander Wielki w posiadaniu siódmej części kuli ziemskiej, lub
też jeśli się porusza jak Wellington na terytorium obcego państwa. Poza tym nie
leży w genialnej naturze cesarza tak długo zwlekać.
Z drugiej strony Napoleon spodziewa się przez szybki atak na Belgię
wprowadzić w prawdziwe osłupienie nieprzyjaciela, który przypuszcza, że nie
jesteśmy zdolni do wyruszenia w pole. Można by w ten sposób rozgromić i w
puch rozbić armię Wellingtona i Blüchera, zanim reszta koalicji przyłączy się do
nich.Tym samym wpadłaby w jego ręce Bruksela, na wybrzeżach Renu
chwycono by za broń, we Włoszech, Polsce i Saksonii wybuchłyby powstania i
w ten sposób od razu z początkiem kampanii zręcznie dokonane uderzenie
mogłoby rozbić całą koalicję.
Co prawda, w przypadku niepowodzenia nieprzyjaciel wkroczyłby do
Francji już z początkiem lipca, to znaczy o dwa miesiące wcześniej, aniżeli sam
tego by pragnął, ale czyż może Napoleon, po triumfalnym pochodzie z zatoki
Juan do Paryża, wątpić w waleczność swej armii, z góry przewidywać klęskę?
Czwartą część armii, liczącej 180 000 ludzi, Napoleon musi przeznaczyć do
obsadzenia Bordeaux, Tuluzy, Chambéry, Belfortu i Strasburga oraz by
utrzymać w ryzach Wandeę, ten odwieczny wrzód polityczny, źle wycięty przez
Hoche'a i Klébera. W ten sposób pozostaje cesarzowi tylko 125 000 ludzi.
Wprawdzie ma przeciwko sobie 200 000 nieprzyjaciół, gdyby jednak poczekał
jeszcze pół roku, miałby na karku całą Europę. Dnia 12 czerwca Napoleon
opuszcza Paryż, w dwa dni potem zaś przenosi do Beaumont swoją kwaterę
główną.
Wieczorem 14 czerwca Napoleon podchodzi na odległość dwóch godzin od
pozycji nieprzyjacielskich, podczas gdy nieprzyjacielowi nie śni się jeszcze o
jego marszu. Cesarz spędza noc pochylony nad mapą okolicy w otoczeniu
szpiegów, informujących go dokładnie o stanowiskach poszczególnych
oddziałów nieprzyjacielskich. Po szczegółowym rozpatrzeniu ich dyslokacji
cesarz z wrodzoną bystrością oblicza, iż przy nadmiernym rozciągnięciu pozycji,
co najmniej trzy dni będą potrzebne nieprzyjacielowi na połączenie się. Jeśli
zaatakuje z nagła i niespodzianie, będzie mógł oderwać od siebie obie armie i
pojedynczo je rozgromić. Przede wszystkim tedy ściąga w jeden korpus 20 000
konnicy; szable jej mają za zadanie rozciąć na pół węża, którego oddzielne
części natychmiast pragnie zdeptać.
Gdy plan bitwy został nakreślony, Napoleon wydaje dalsze rozkazy, po czym
dalej zajmuje się badaniem terenu i wypytywaniem szpiegów. Wszystko umacnia
go w przekonaniu, że pozycje nieprzyjacielskie są mu doskonale znane,
nieprzyjaciel natomiast nie ma najmniejszego wyobrażenia o rozmieszczeniu
naszych wojsk. Wtem nadjeżdża galopem adiutant generała Gérarda przynosząc
wiadomość, iż generał-porucznik Bourmont oraz pułkownicy Clouet i Villoutrey
z czwartego korpusu przeszli na stronę wroga. Napoleon przyjmuje tę
wiadomość ze spokojem człowieka przywykłego do zdrady podwładnych, po
czym zwraca się do stojącego obok marszałka Neya ze słowami:
- No i cóż, marszałku, słyszał pan? To pański protegowany, o którym słyszeć
nie chciałem, a za którego pan mi ręczył. Przyjąłem go jedynie przez wzgląd na
pana. Teraz przeszedł do nieprzyjaciół!
- Sire - odparł marszałek - proszę mi wybaczyć, uważałem go jednak za tak
oddanego, iż przysiągłbym zań tak jak za samego siebie.
- Panie marszałku - rzecze Napoleon, wstając z miejsca i kładąc Neyowi dłoń
na ramieniu - kto jest niebieski, zostaje niebieski, a kto jest biały, pozostaje
biały!
Następnie siada z powrotem, by natychmiast dokonać zmian planu
koniecznych wskutek tej zdrady.
Jeszcze tego samego wieczoru cała armia francuska przekracza Sambrę.
Wojska Blüchera cofają się do Fleurus, pozostawiając między sobą a armią
angielsko-holenderską wyłom na przestrzeni czterech godzin marszu.
Napoleon dostrzega ten błąd taktyczny i spieszy z wyko-rzystaniem go. Ney
otrzymuje od cesarza ustny rozkaz wyruszenia na czele 42 000 ludzi szosą
brukselską do Charleroi. Zatrzymać się ma dopiero w Quatre-Bras, ważnym
węzłowym punkcie na skrzyżowaniu dróg z Brukseli, Nivelle, Charleroi i
Namur. Tam też ma zamknąć drogę Anglikom, podczas gdy on sam z resztą
armii w sile 72 000 ludzi pobije Prusaków. Marszałek Ney natychmiast wyrusza
w drogę.
Przypuszczając, że rozkazy jego zostały wykonane, Napoleon rozpoczyna
rankiem 16 czerwca pochód i napotyka na armię pruską, uformowaną w
ordynku bojowym między Saint-Amand i Sombreffe. Pozycja nieprzyjaciela jest
wysoce nieodpowiednia, prawe bowiem skrzydło odsłania Neyowi, który o tej
porze, stosownie do otrzymanego rozkazu, powinien znaleźć się w Quatre-Bras,
czyli w odległości dwóch godzin marszu od tyłów nieprzyjacielskich. Polegając
na tym, Napoleon wydaje dalsze zarządzenia. Ustawia armię równolegle do
armii Blüchera, by zaatakować ją z przodu, a zarazem posyła zaufanego oficera
do Neya z rozkazem, by pozostawił w Quatre-Bras korpus obserwacyjny, sam
zaś pospiesznie skierował się na miejscowość Bry, by uderzyć na tyły pruskie.
W tej samej chwili wybiega inny oficer, by zatrzymać w Villers-Perruin korpus
hrabiego d'Erlona, stanowiący tylną straż. Korpus ten ma się odwrócić i
pomaszerować również do Bry. Nowe zarządzenie przyspiesza sprawę o
godzinę, wzmacniając w dwójnasób szanse udania się manewru. Jeśli bowiem
jeden się nie zjawi, przybędzie niezawodnie drugi, gdyby zaś obaj stosownie do
rozkazu przybyli po sobie do Bry, wówczas cała armia pruska musiałaby zostać
rozbita. Pierwsze strzały armatnie, które usłyszy Napoleon od strony Bry lub
Vagnelée, mają być hasłem do ataku dla całego frontu. Wydawszy wszystkie
zarządzenia, cesarz zatrzymuje się i czeka.
Czas upływa, nic jednak nie słychać. Dwie, trzy, cztery popołudniowe
godziny mijają i wciąż ta sama cisza. Dzień jednak zbyt jest kosztowny, by go
można było tracić. Jutro już nieprzyjaciele mogą połączyć się, a wówczas cesarz
musiałby opracować nowy plan, by odzyskać szczęśliwą szansę. Daje tedy
rozkaz do ataku. Jakkolwiek bądź, Prusacy, zajęci bitwą, odwrócą uwagę od
Neya, który bez wątpienia zjawi się przy pierwszym strzale armatnim.
Napoleon rozpoczyna walkę ogólnym atakiem na linię nieprzyjacielską. Bój
toczy się już dwie godziny, a wciąż jeszcze nie ma żadnej wieści ani od Neya, ani
od Erlona. Cesarz musi więc sam próbować zwycięstwa. Noc jednak zapada i
cała armia Blüchera maszeruje przez Bry, która to miejscowość miała być
obsadzona przez Neya na czele 20 000 ludzi. Mimo to bitwa jest wygrana: 40
dział wpada w nasze ręce, 20 000 ludzi spośród wojsk nieprzyjacielskich
niezdolnych jest do dalszej walki, armia pruska zaś znajduje się w takim
nieładzie, że o północy jej generałowie mogą skupić zaledwie 30 000 ludzi, choć
pierwotnie składała się z 70 000 żołnierzy. Sam Blücher spadł z konia w czasie
bitwy i bardzo potłuczony uciekł pod osłoną ciemności na koniu jednego ze
swych dragonów.
Wśród nocy nadchodzi wreszcie wiadomość od Neya. Okazuje się, że
powtarzają się błędy popełnione w roku 1814. Zamiast wyruszyć o świcie, jak
brzmi rozkaz, na słabo przez Prusaków obsadzoną miejscowość Quatre-Bras i
zająć ją, Ney wyruszył dopiero w południe z Gosselies, tak że w Quatre-Bras,
które tymczasem oznaczył Wellington jako punkt zborny dla wciąż
nadciągających korpusów, zastał marszałek 30 000 zamiast 10 000
nieprzyjaciół. A jednak Ney nie zawahał się rozpocząć ataku, tym bardziej że
przypuszczał, iż ma za sobą 20-tysięczną armię Erlona. Jakież było jego
zdumienie, gdy przekonał się, że korpus, na który liczył, nie przyszedł mu z
pomocą. Rzuca się tedy z furią na nieprzyjaciela. W tej samej chwili jednak
nadchodzą nieprzyjacielskie posiłki w sile 12 000 ludzi pod Wellingtonem i Ney
zmuszony zostaje do odwrotu.
Jakkolwiek zwycięstwo odniesione przez nas nie przyniosło rozstrzygnięcia,
to jednak mimo wszystko było to zwycięstwo. Armia pruska, znajdująca się w
ustawicznym odwrocie, zboczyła na lewo, odsłaniając tym samym armię
angielską, która teraz najbardziej wysunęła się naprzód. By zapobiec połączeniu
się obu armii, Napoleon wysyła generała Grouchy z 34 000 ludzi z rozkazem
ścigania Prusaków aż do chwili, gdy zatrzymają się. Grouchy jednak popełnia ten
sam błąd, który popełnił Ney; w księdze przeznaczeń jednak zapisane było, że
skutki tego błędu mają być daleko straszliwsze.
Tymczasem zapada noc. Wszyscy zdają sobie sprawę, iż nadeszła wigilia
owej bitwy pod Zamą, nie wiadomo tylko, kto będzie Scypionem, a kto
Hannibalem.
Nazajutrz rano, gdy wszyscy znajdują się na pozycji, oczekując tylko rozkazu
wymarszu, Napoleon objeżdża galopem nasze linie. Wszędzie gdzie ukazuje się
cesarz, witają go dźwięki muzyki i radosne okrzyki żołnierzy. Jest to zwyczaj
nadający każdemu rozpoczęciu bitwy uroczysty charakter, w przeciwieństwie do
sztywnego chłodu armii nieprzyjacielskich, gdzie komenderujący generał rzadko
cieszy się takim zaufaniem i sympatią, by wywołać entuzjazm. Z lunetą w ręku,
wsparty o drzewo, pośród żołnierzy ustawionych w szyku bojowym, obserwuje
Wellington tę wzruszającą scenę, rozgrywającą się wśród armii, która przysięga
zwyciężyć lub umrzeć.
Napoleon wraca i staje na wzniesieniu pod Rossomme, skąd ogarnia
wzrokiem cały plac boju. Rozlegają się jeszcze za nim echa okrzyków i dźwięki
muzyki, gdy nagle zapada cisza, unosząca się zazwyczaj nad dwiema armiami
kroczącymi do boju.
Rychło jednak ciszę tę przerywa huk ognia karabinowego, rozlegający się z
naszego skrajnego skrzydła. To flankierzy Hieronima rozpoczynają bitwę, by
zwabić w tę stronę Anglików.
W chwili gdy Napoleon obserwuje pierwsze poruszenia na polu bitwy,
nadjeżdża pędem adiutant marszałka Neya, który miał przeprowadzić środkowy
atak na folwark Belle-Alliance, na szosie brukselskiej, z doniesieniem, iż
wszystko jest gotowe i marszałek czeka na sygnał. W istocie, Napoleon widzi
przed sobą masy wojsk przeznaczonych do tego ataku i już zamierza dać znak na
rozpoczęcie, gdy naraz, ogarniając raz jeszcze spojrzeniem całe pole bitwy,
dostrzega we mgle jakby chmurę zbliżającą się od strony Saint-Lambert. W
okamgnieniu zwracają się w tym kierunku wszystkie lunety sztabu generalnego.
Kilku oficerów twierdzi, że to drzewa, inni utrzymują, że ludzie. Napoleon
pierwszy rozpoznaje kolumnę marszową. Ale czy to Grouchy, czy też Blücher?
Tego nikt nie wie. Marszałek Soult wyraża pogląd, że to Grouchy, natomiast
Napoleon wątpi w to, pełen złowrogiego przeczucia. Wzywa tedy generała
Domona, polecając mu wyruszyć ze swym dywizjonem lekkiej kawalerii i czym
prędzej nawiązać kontakt z nadciągającym korpusem. Jeśli to Grouchy, ma się z
nim połączyć, jeśli to zaś przednia straż Blüchera, zadaniem jego jest zamknąć
jej dalszą drogę. Zaledwie rozkaz został wykonany, jeden z oficerów
przyprowadza przed oblicze cesarza schwytanego pruskiego huzara, u którego
znaleziono list generała Bülowa, zawiadamiający Wellingtona o swym
przybyciu i żądający dalszych rozkazów. Teraz już nie ma wątpliwości co do
nadciągającej armii. Jeniec podał także kilka innych wiadomości, którym cesarz
musi dać wiarę, mimo iż brzmią nieprawdopodobnie. Podał mianowicie, że trzy
korpusy armii prusko-saskiej stoją jeszcze pod Wavre, gdzie zupełnie ich
Grouchy nie niepokoił. Żaden Francuz nie stoi przed tą miejscowością, patrol z
pułku jeńca wysunął się bowiem właśnie tej nocy na dwie godziny przed Wavre,
nie napotykając w drodze na nikogo.
Napoleon zwraca się do marszałka Soulta ze słowami: „Dziś rano szanse
nasze stały jeszcze na dziewięćdziesiąt, wskutek zjawienia się Bülowa tracimy
trzydzieści. Wciąż jednak mamy jeszcze sześćdziesiąt przeciwko czterdziestu, a
jeśli Grouchy naprawi swój wczorajszy błąd i przyśle błyskawicznie oddział,
zwycięstwo będzie zdecydowane; korpus Bülowa zostanie stracony”.
Na krańcach prawego skrzydła uszeregowali się Prusacy Bülowa,
wyruszający teraz do boju prostopadle do naszych wojsk. 30 000 ludzi i 60 dział
wyrusza przeciwko dywizjom generałów Domona, Subervica i Lobau. Tutaj
więc grozi chwilowo największe niebezpieczeństwo, które wzrasta jeszcze po
nadejściu owych raportów. Patrole generała Domona wróciły, nie zauważywszy
nigdzie marszałka Grouchy'ego. Wkrótce nadchodzi depesza od samego
marszałka. Okazuje się, że zamiast o świcie wyruszył z Gembloux dopiero o
godzinie pół do dziesiątej. Teraz zaś jest godzina pół do piątej po południu i od
pięciu godzin trwa już ogień artylerii. Napoleon spodziewa się jeszcze, że
Grouchy, posłuszny pierwszemu przykazaniu wojennemu, pójdzie w ślad za
kanonadą. O godzinie pół do ósmej mógłby zjawić się na pobojowisku.
Do tego czasu zaś trzeba zdwoić wysiłki, przede wszystkim zaś powstrzymać
pochód 30-tysięcznej armii Bülowa, która znajdzie się, gdy Grouchy nareszcie
się zjawi, w krzyżowym ogniu.
Napoleon rozkazuje generałowi Duhesme, dowodzącemu obu dywizjami
młodej gwardii, wyruszyć na Planchenoit, dokąd pod naporem Prusaków cofa
się Lobau. Duhesme bierze 8 000 ludzi i 24 armaty; ustawiają się baterie
rozpoczynając ogień w chwili, gdy artyleria pruska ostrzeliwuje szosę
brukselską. Dzięki temu wzmocnieniu pozycji powstrzymany zostaje dalszy
marsz Prusaków, a nawet na chwilę zdawało się, że wojska pruskie zachwiały
się. Napoleon postanawia wykorzystać tę zmianę sytuacji. Ney otrzymuje rozkaz
wymaszerowania do szturmu na środek armii angielsko-holenderskiej i
przełamania jej frontu. Marszałek ściąga do siebie kirasjerów Milhauda, którzy
atakują z przodu, by uczynić wyłom w szeregach nieprzyjacielskich.
Ney idzie za nim i po chwili staje ze swymi wojskami na platformie. W tej
chwili jednak rozpoczyna się straszliwy ogień na całej linii angielskiej, ziejąc
śmiercią ku naszym oddziałom. Równocześnie Wellington rzuca przeciw
Neyowi resztę konnicy, a piechota angielska skupia się w czworobokach. By
udzielić poparcia Neyowi, Napoleon przesyła hrabiemu Valmy rozkaz
wyruszenia ze swymi dwoma dywizjonami kawalerii na platformę. W tej samej
chwili marszałek Ney każe wysunąć się naprzód ciężkiej kawalerii generała
Guyota. Przyłączają się do niej dywizjony Milhaud i Lefèvre-Desnouettesa,
rzucając się do walki. 3 000 kirasjerów i 3 000 dragonów gwardii, czyli
najwaleczniejsi żołnierze na świecie wybiegają co koń wyskoczy, wpadając w
pełnym biegu na czworoboki angielskie, które otwierają się, ostrzeliwując
kartaczami, i na powrót się zamykają. Nic jednak nie zdoła powstrzymać
żywiołowego ataku naszych żołnierzy. Kawaleria angielska cofa się w popłochu
i dopiero pod osłoną artylerii gromadzi się na nowo. Niespodziewanie kirasjerzy
i dragoni przypuszczają szturm na czworoboki, z których kilka wreszcie rozpada
się; żołnierze angielscy giną, lecz nie ustępują na krok. Teraz rozpoczyna się
straszliwa rzeź, przerywana od czasu do czasu rozpaczliwymi atakami konnicy,
przeciwko której muszą zwracać się nasi żołnierze, podczas gdy czworoboki
angielskie znów nabierają tchu i formują się na nowo, by znów ulec rozdarciu.
Wellington przelewa łzy wściekłości widząc, jak 12 000 ludzi spośród
najlepszych jego wojsk ginąć musi z jego rozkazu. Wie jednak zarazem, że nie
ustąpią ani na krok. Wódz angielski oblicza czas, który musi jeszcze upłynąć,
zanim dzieło zniszczenia będzie zakończone, i wyjmując zegarek powiada do
swego otoczenia: wystarczą dwie godziny, zanim zaś jedna minie nadejdzie noc
lub - Blücher”. I tak przez trzy kwadranse toczy się dalej morderczy bój.
Z wzniesienia, z którego widać cale pobojowisko, Napoleon dostrzega teraz
bitą masę, wyłaniającą się na drodze z Wavre... Nareszcie zatem nadchodzi
Grouchy, tak długo oczekiwany; przychodzi wprawdzie późno, lecz jeszcze dość
wcześnie, by zwyciężyć. Na widok zbliżających się posiłków cesarz wysyła na
wszystkie strony adiutantów z wieścią, że zjawił się Grouchy i za chwilę
wzmocni nasze linie. W rzeczy samej owe masy rozwijają się w szeregi, formując
się w szyki bojowe. Żołnierze nasi walczą teraz ze zdwojonym zapałem,
przekonani święcie, że to już ostatnie uderzenia. Wtem nagle od strony nowo
przybyłych wojsk zaczyna się straszliwa kanonada artylerii, a kule zamiast
zwracać się przeciwko Prusakom, sieją spustoszenie w naszych szeregach.
Wszyscy stoją w osłupieniu, gdy nagle cesarz uderza się w czoło:to nie Grouchy,
to Blücher!
Jednym rzutem oka Napoleon ogarnia swe położenie. Sytuacja jest tragiczna.
60 000 żołnierzy, których nie brał pod uwagę, napadło znienacka na nasze
wojska, zdziesiątkowane 8-godzinną bitwą. W centrum ma wprawdzie jeszcze
przewagę, nie ma już jednak prawego skrzydła. Dalej prowadzić żniwo śmierci,
by nieprzyjaciela przeciąć wpół, byłoby teraz bezcelowe, a nawet niebezpieczne.
Cesarz nakazuje przeprowadzenie jednego z najpiękniejszych manewrów, jakie
kiedykolwiek w swych najśmielszych kombinacjach strategicznych wykonał: jest
to mianowicie wielka ukośna zmiana frontu, za pomocą której może zwrócić się
czołem w stronę obu armii. Nadto upływa czas i noc, która miała przyjść z
pomocą Anglikom.
Natychmiast rozkazuje Napoleon lewemu skrzydłu zluzować pierwszy i
drugi korpus, które najdotkliwiej ucierpiały. Lobau i Duhesme mają cofać się
dalej i uformować w szeregi powyżej Planchenoit. Centrum armii może i
powinno ostać się o własnych siłach. Równocześnie adiutant otrzymuje rozkaz
objazdu całej linii z wieścią, że marszałek Grouchy nadchodzi.
Na tę wiadomość zapał powszechny ożywa na nowo. Na całej niezmierzonej
linii wszystko prze naprzód. Ney, pięciokrotnie pozbawiony konia, chwyta
miecz do ręki. Napoleon staje na czele rezerwy i sam rzuca się do ataku na szosę.
Nieprzyjaciel wciąż jeszcze cofa się ku swej linii środkowej, pierwsze zaś jego
szeregi są przełamane. Przebija się przez nie nasza gwardia i zdobywa baterię. Tu
jednak natrafia na drugą linię nieprzyjaciela; są to niedobitki pułków
rozgromionych przed dwiema godzinami przez naszą kawalerię, które teraz na
nowo się uformowały. Kolumna francuska rozwija się jakby do manewru, gdy
nagle zaczyna walić w nią z odległości strzału z pistoletu 10 polowych armat
ustawionych w baterię, szerząc wśród naszych szeregów śmierć i spustoszenie.
Równocześnie 20 innych dział naciera za nią z flanki, czyniąc wyłom w masach
skupionych dookoła Belle-Alliance. Generał Friant zostaje ranny, generałowie
Michel, Jamin i Mallet padają od kul, zabici też zostają majorowie Angelet,
Cardinal i Agnès. Generał Guyot, prowadzący po raz ósmy z rzędu ciężką
kawalerię do ataku, zostaje dwukrotnie trafiony. Mundur i kapelusz marszałka
Neya przedziurawione są przez kule. Linia nasza zdaje się na chwilkę być
zachwiana. W tym samym momencie zjawia się Blücher w La Haie, wypędzając
stamtąd oba pułki broniące tego punktu. Oba te pułki, które przez pół godziny
stawiały opór 10-tysięcznej armii, zaczynają się cofać, Blücher zaś ściąga do
siebie 6 000 angielskiej konnicy, która dotąd osłaniała lewe skrzydło
Wellingtona. Oddziały te, zmieszane ze ściganymi przez siebie Francuzami,
zadają straszliwy cios w samo serce naszej armii. Wtem generał Cambronne
rzuca się z drugim batalionem pułku strzelców pomiędzy kawalerię angielską i
uciekających, tworzy czworobok, osłaniając odwrót pozostałych batalionów
gwardii. Batalion jego ściąga teraz na siebie całe natarcie wroga. Nieprzyjaciel
otacza go i atakuje ze wszystkich stron. Wówczas to generał Cambronne na
żądanie, by się poddał, wyrzekł co prawda nie ów frazes kwiecisty, który mu
przypisują, lecz jedno jedyne słowo, wprawdzie nieco trywialne, lecz mimo to
wzniosłe, w chwilę zaś potem, trafiony w głowę odłamkiem kuli armatniej,
stoczył się zmiażdżony z konia
14
.
Teraz Wellington wysyła swe lewe skrzydło, którym już w tej chwili może
rozporządzać, i ze swej strony rozpoczynając ofensywę, rzuca swe oddziały
jakby potok górski spływający gwałtownym prądem w nizinę. Kawaleria
angielska objeżdża dokoła czworoboki gwardii, nie mając jednak odwagi
zaatakowania, kieruje się w prawo i zawraca, by przedrzeć się przez nasze
14
Legenda głosi, że generał Cambronne, osaczony przeważającymi siłami wroga i wezwany do poddania
się, miał wyrzec słowa: „Gwardia umiera, lecz się nie poddaje”. Wedle bardziej jednak wiarygodnej wersji miał
Cambronne rzucić pod adresem Anglików zwięzłe, a niezbyt przyzwoite, pięcioliterowe słowo, które odtąd przeszło
do historii jako le mot de Cambronne (przyp. tłum.).
centrum. W tej samej chwili nadchodzi wieść, że Bülow osaczył nasze skrajne
prawe skrzydło, że generał Duhesme został śmiertelnie ranny, że wreszcie
marszałek Grouchy, na którego liczono, nie nadchodzi. Ogień z flint i armat
wali w nasze tyły w odległości nie większej niż 1 000 metrów, Bülow zalewa
nas niby potop. Rozlega się okrzyk: „Ratuj się kto może!”, po czym zaczyna się
rozprzężenie. Bataliony, które usiłują jeszcze stawiać opór, porywane zostają
przez uciekających. Napoleon schronił się, już będąc niemal osaczony, wraz z
Neyem, Soultem, Bertrandem, Drouotem i Corbineau do czworoboku
Cambronne'a. Kawaleria atakuje raz po raz, artyleria angielska oczyszcza z góry
całą równinę, podczas gdy nasza milczy, nie mając już armii, której by mogła
służyć. Ustaje walka, a zaczyna się rzeź.
Nadaremnie Napoleon usiłuje powstrzymać zamieszanie. Cesarz rzuca się w
sam środek rozluźnionych szyków, napotyka na pułk gwardii oraz baterie
rezerwowe, próbując skupić uciekających. Na nieszczęście noc przesłania jego
widok, wrzawa zaś zagłusza głos.
Cesarz zsiada z konia i z szablą w ręku rzuca się do szeregów. W ślad za nim
idzie Hieronim, zwracając się do cesarza : „Masz słuszność, bracie, tutaj musi
zginąć każdy, kto nosi nazwisko Bonaparte!”
Generałowie i oficerowie sztabu wyprowadzają cesarza, odpędzają go
żołnierze gwardii, którzy chcą sami umrzeć, nie chcą jednak, by ich cesarz ginął
wraz z nimi. Wsadzają go na konia, jeden z oficerów zaś porywa za cugle i unosi
go w pełnym galopie. W ten sposób pędzi przez szeregi Prusaków, którzy
wyprzedzili go już na pół mili. Żaden strzał, żadna kula się go nie ima. Wreszcie
dobiega do Jemappes, zatrzymuje się na chwilę, ponawiając raz jeszcze próbę
zebrania swych sił. Wszystkie wysiłki jednak udaremnia noc, ogólne
rozprzężenie, nade wszystko zaś dziki pościg Anglików.
Musi więc cesarz, jak po Moskwie, powiedzieć sobie, że wszystko po raz drugi
zostało stracone i że teraz znów będzie mógł już tylko w Paryżu utworzyć nową
armię, by ratować Francję. Rusza tedy w dalszą drogę, zatrzymuje się w
Philippeville i 20 czerwca przybywa do Laon.
Piszący te słowa widział Napoleona tylko dwa razy w życiu, i to w ciągu
jednego tygodnia podczas krótkiego postoju dla zmiany koni. Po raz pierwszy,
gdy wyruszał do Ligny, po raz drugi zaś, gdy wracał z Waterloo. Za pierwszym
razem widziałem go w blasku promieni słonecznych, za drugim przy świetle
księżyca, po raz pierwszy - wśród radosnych okrzyków tłumów, po raz drugi -
wśród grobowej ciszy.
W obu wypadkach Napoleon siedział w tym samym wozie, na tym samym
miejscu, ubrany w ten sam mundur, za każdym razem to samo nieokreślone i
pełne rezygnacji spojrzenie, ta sama spokojna i nie zdradzająca żadnej
namiętności twarz. Nieco głębiej tylko pochylił głowę na piersi, gdy wracał.
Był to smutek z powodu bezsennie spędzonej nocy, czy też ból utraconego
świata?
Dnia 21 czerwca Napoleon znów jest w Paryżu. Nazajutrz izba panów i izba
poselska ogłaszają się jako permanentnie obradujące, każdy zaś, kto by je chciał
rozwiązać, ogłoszony będzie jako zdrajca kraju. Tego samego dnia Napoleon
abdykuje na rzecz syna.
Dnia 8 lipca do Paryża wkracza z powrotem Ludwik XVIII; 14 lipca
Napoleon, odrzuciwszy propozycję kapitana Baudina, który chce go wywieźć do
Stanów Zjednoczonych, udaje się na pokład „Bellerofonta”, skąd wysyła do
księcia-regenta Anglii następujące pismo:
„Wasza Królewska Mość!
Wydany w ręce mocarstw dzielących mój kraj oraz zdany na nieprzyjaźń
wielkich państw Europy, uważam swoją karierę polityczną za skończoną.
Przychodzę tedy, jak Temistokles. osiąść u ogniska brytyjskiego narodu. Oddaję
się pod opiekę jego ustaw, o którą proszę Waszą Królewską Wysokość jako
najpotęż-niejszego, najbardziej wytrwałego i najwspaniałomyślniejszego
spośród moich nieprzyjaciół.
Napoleon”
Wieczorem 26 lipca „Bellerofont” zarzucił kotwicę w porcie Plymouth. Tu
rozeszła się najpierw wieść o deportacji na Wyspę Świętej Heleny. Napoleon nie
chciał dać wiary tym pogłoskom. Jednak 30 lipca angielski komisarz przedłożył
mu rozkaz deportowania. Wzburzony, chwyta za pióro i pisze te słowa:
„Protestuję uroczyście w obliczu niebios i ludzi przeciwko pogwałceniu mych
najświętszych praw i rozporządzaniu przemocą moją osobą i moją wolnością.
Przybyłem na pokład «Bellerofonta» z własnej woli i nie jestem więźniem, lecz
gościem Wielkiej Brytanii. Udałem się nawet na pokład z polecenia kapitana,
który oświadczył mi, że ma rozkaz swego rządu, by mnie przyjąć i wraz z moim
otoczeniem zawieźć do Anglii, jeśli sobie tego życzę. Przyszedłem z dobrej
woli, by oddać się w opiekę praw angielskich. Z chwilą, gdy znalazłem się na
pokładzie «Bellerofonta», byłem u ogniska brytyjskiego narodu. Jeśli dając
kapitanowi okrętu rozkaz przyjęcia mnie wraz z towarzyszącymi mi osobami,
rząd angielski chciał zarzucić na mnie sidła, to popełnił zbrodnię wobec
własnego honoru i znieważył swą banderę.
Gdyby w istocie miała nastąpić deportacja, daremnie zapewnialiby Anglicy
o swej lojalności, swych prawach i wolności. Gościnność «Bellerofonta»
przekreśliłaby po wszystkie czasy brytyjski honor.
Apeluję do historii. Orzeknie ona, iż wróg, który przez długie czasy z
otwartą przyłbicą walczył z narodem angielskim, teraz dobrowolnie się zjawił, by
w nieszczęściu szukać azylu i ochrony jego ustaw. Jakiż większy dowód
poszanowania, jakiż wymowniejszy objaw zaufania mógł złożyć narodowi
angielskiemu? Jakże jednak odpowiedziała Anglia na tę wielkoduszność?
Uczyniła gest, jak gdyby chciała temu wrogowi podać gościnną dłoń, gdy zaś w
dobrej wierze schronił się pod jej opiekę, złożono go w ofierze.
Na pokładzie «Bellerofonta», na morzu.
Napoleon”.
Ten głos protestu nie został wysłuchany. Dnia 7 sierpnia Napoleon musiał
opuścić „Bellerofonta” i przenieść się na pokład okrętu „Northumberland”.
Rozkaz ministerialny opiewał, iż Napoleonowi ma być odebrana szpada.
Admirał Keith nie chciał wykonać tego rozkazu. W poniedziałek 7 sierpnia 1815
r. „Northumberland” podniósł kotwicę, by odpłynąć na Wyspę Świętej Heleny.
Dnia 16 października, w siedemdziesiąt dni po wyjeździe z Anglii i sto dni po
opuszczeniu Francji, wstąpił Napoleon na ową skalistą wysepkę, której nie miał
już opuścić.
Anglia jednak ściągnęła na siebie w całej pełni hańbę swej zdrady. Od 16
października 1815 r. mieli królowie swego Chrystusa, narody zaś swego
Judasza.
NAPOLEON NA WYSPIE ŚWIĘTEJ HELENY
Napoleon spędził noc w zajeździe, gdzie czuł się bardzo niedobrze.
Nazajutrz o godzinie 6 rano udał się konno w towarzystwie wielkiego marszałka
Bertranda i admirała Keitha do Longwood, do owego domku, który admirał
Keith przeznaczył mu na siedzibę. Gdy admirał odjechał, cesarz pozostał w
pawilonie należącym do domku wiejskiego, który stanowił własność
zamieszkałego na wyspie kupca, nazwiskiem Balcombe. Było to prowizoryczne
mieszkanie Napoleona i tu miał pozostać do czasu, gdy Longwood będzie
przygotowane na jego przyjęcie. Napoleon czuł się poprzedniego wieczoru tak
niedobrze, że choć pawilon ten był niemal zupełnie nie umeblowany, nie chciał
powrócić do miasta.
Gdy wieczorem Napoleon zamierzał udać się na spoczynek okazało się, że
jedyne okno jego sypialni nie ma ani szyb, ani okiennic, ani firanek. Pan de Las
Cases i jego syn przesłonili okno, jak mogli najlepiej, sami zaś ulokowali się na
poddaszu, śpiąc na materacach. Kamerdynerzy ułożyli się do snu otuleni w
płaszcze, na ziemi, pod drzwiami.
Nazajutrz rano Napoleon spożył śniadanie na nie nakrytym stole, bez
serwety, jedzenie zaś składało się z resztek obiadu z poprzedniego dnia.
Stan ten uległ z czasem poprawie. Z „Northumberlandu” zniesiono bieliznę
stołową i srebrną zastawę, dowódca 53 pułku zaś ofiarował namiot, który
rozbito w ten sposób, by stanowił przedłużenie pokoju cesarza. Od tej chwili
Napoleon zaczął myśleć o wprowadzeniu porządku do swych codziennych
zajęć.
O godzinie 10 przed południem wzywał pana de Las Cases, by razem z nim
spożył śniadanie. Odbywali półgodzinną rozmowę, po czym pan Las Cases
odczytywał na głos to, co mu poprzedniego dnia podyktował cesarz. Po
skończeniu lektury Napoleon przystępował do dalszego dyktowania, które
przeciągało się zazwyczaj do godziny 4 po południu. O czwartej cesarz ubierał
się i opuszczał pokój, by służba mogła go tymczasem doprowadzić do porządku.
Zazwyczaj schodził wówczas do ogrodu, do którego ogromnie był przywiązany,
i gdzie płótnem nakryta altana stanowiła schronienie przed żarem słonecznym.
Pod tym to dachem stale zasiadał; przynoszono mu tu stół i krzesło, i dyktował
dalej jednemu z otoczenia, który specjalnie do pracy tej przybywał z miasta.
Trwało to do godziny siódmej, czyli do pory obiadowej. Reszta wieczoru
schodziła na lekturze Racine'a lub Moliera, skoro nie można było dostać
żadnego z arcydzieł Corneille'a. Napoleon nazywał to uczęszczaniem na
komedię lub dramat. Wreszcie układał się do snu, w miarę możności najpóźniej.
Idąc bowiem zbyt wcześnie spać, budził się wśród nocy i nie mógł już potem
zasnąć.
Doprawdy, który z potępieńców Dantego zechciałby zamienić swą karę na
bezsenne noce Napoleona?
Po upływie kilku dni cesarz czuł się zmęczony i chory. Ponieważ oddano mu
do dyspozycji trzy konie, umówił się z generałem Gourgaudem i Montholonem,
iż nazajutrz urządzą wspólnie wycieczkę konno, w nadziei, że taki spacer dobrze
mu zrobi. Tego samego dnia jednak doszła cesarza wiadomość, iż jeden z
oficerów angielskich miał rozkaz niespuszczania go z oka.
Natychmiast więc odesłał konie z powrotem z uwagą, że wszystko
cokolwiek się w życiu robi, opiera się na rozwadze. Jeśli przykrość oglądania
swego dozorcy więziennego góruje nad korzyścią ruchu cielesnego, lepiej jest
pozostać w domu.
Natomiast częstą rozrywką cesarza były nocne spacery, trwające niekiedy do
godziny 2 nad ranem.
Wreszcie w niedzielę 10 grudnia admirał polecił zawiadomić Napoleona, iż
mieszkanie jego w Longwood jest gotowe. Jeszcze tego samego dnia Napoleon
udał się tam konno. Przedmiotem, który najbardziej uradował go była drewniana
wanna, zamówiona przez admirała u miejscowego stolarza - i to wedle
własnoręcznie nakreślonego wzoru, gdyż w Longwood wanna była sprzętem
najzupełniej nieznanym. Jeszcze tego samego dnia cesarz zrobił z niej użytek.
Nazajutrz zainstalowano służbę u cesarza, którą stanowiło 11 osób.
Ustrój wewnętrzny dworu oparty został na wzorach z wyspy Elby. Wielki
marszałek Bertrand zachował stanowisko marszałka dworu, sprawując zarazem
ogólny nadzór, pan de Montholon miał powierzoną pieczę nad sprawami
domowymi, generał Gourgaud objął opiekę nad stajnią, a pan Las Cases czuwał
nad wewnętrznym zarządem. Podobnie mniej więcej ustalony został rozkład
dnia. O godzinie 9 cesarz spożywał śniadanie. Ponieważ nie było specjalnie
wyznaczonej godziny na spacer, ze względu na to, iż za dnia upał był nieznośny,
wieczorami zaś panowała wilgoć, ponieważ też konie, które stale miały
nadchodzić z przylądka, z reguły nie nadchodziły, cesarz pracował przez
znaczną część dnia bądź to z panem Las Cases bądź też z generałami
Gourgaudem lub Montholonem. Między godziną ósmą a dziewiątą pospiesznie
jadano obiad, w jadalni bowiem unosił się nieznośny dla cesarza zapach farby.
Następnie udawano się do salonu, gdzie czekał już deser. Tutaj czytało się
Racine'a, Moliera lub Woltera, przy czym coraz bardziej dawał się we znaki
brak Corneille'a. O godzinie 10 zasiadano do reversi, ulubionej przez cesarza gry
w karty, nad którą zazwyczaj przesiadywano do godziny pierwszej po północy.
Cała niewielka kolonia znalazła pomieszczenie w Longwood, z wyjątkiem
marszałka Bertranda, który zajmował z rodziną tzw. Hutsgate, lichy, mały
domeczek położony przy drodze do miasta.
Mieszkanie cesarza składało się z dwóch pokoi, z których każdy liczył 15
stóp długości, 12 stóp szerokości i niespełna 7 stóp wysokości. Oba
wytapetowane były chińską materią, lichy zaś dywan okrywał posadzkę.
W sypialni stało małe łóżko polowe, na którym sypiał cesarz, sofa, na której
spoczywał przez większą część dnia, wśród stosu książek, zostawiających
niewiele wolnego miejsca, obok zaś stał stolik, przy którym zasiadał do
śniadania lub nawet do obiadu, na którym wieczorem stał trójramienny
świecznik, osłonięty abażurem. Pomiędzy obu oknami, naprzeciw drzwi
znajdowała się komoda z bielizną. Na niej stał duży neseser.
Kominek, nad którym wisiało niewielkie lustro, zdobiło kilka obrazów. Po
prawej stronie stał portret jadącego na jagniątku króla rzymskiego, z lewej
strony wisiał inny portret króla rzymskiego, siedzącego na poduszce i
przymierzającego pantofel. Pośrodku stało marmurowe popiersie cesarskiego
dziecięcia. Dwa świe-czniki, dwie buteleczki i dwie wyzłacane filiżanki z
neseseru cesarza uzupełniały ozdobę kominka.
Leżąc przez większą część dnia na sofie, cesarz miał stale przed oczyma
wiszący nieopodal sofy, malowany przez Isabeya portret Marii Ludwiki
trzymającej na ręku syna. Poza tym po lewej stronie kominka, obok portretów,
znajdował się zegar Fryderyka Wielkiego, rodzaj budzika, który Napoleon
przywiózł z Poczdamu i jako pendent własny zegarek cesarza, który wybił ongiś
godzinę bitwy pod Marengo i Austerlitz, z obu stron zaopatrzony złotą
przykrywą, na której wyryta była litera B.
Umeblowanie drugiego pokoju składało się głównie z surowych desek,
poukładanych na zwyczajnych podstawach. Tu rozłożone było mnóstwo książek
oraz różne rozprawy dyktowane przez cesarza generałom i sekretarzom.
Pomiędzy obu oknami ustawiona była szafka na książki, naprzeciwko zaś stało
łóżko podobne do łóżka w pierwszym pokoju, na którym cesarz niekiedy
odpoczywał za dnia lub sypiał w nocy. W środku pokoju znajdował się także
stół do pracy, przy którym zaznaczone były miejsca zajmowane zazwyczaj
podczas dyktowania przez cesarza oraz panów Montholona, Gourgauda lub Las
Casesa.
Taki oto był tryb życia i tak wyglądała rezydencja męża, który zamieszkiwał
kolejno Tuileries, Kreml i Eskorial.
A jednak mimo upałów za dnia i wilgoci w nocy, mimo braku przedmiotów
niezbędnych do życia, do którego przywykł, cesarz zniósłby cierpliwie wszystkie
niedostatki, gdyby nie ustawiczne szpiegowanie i traktowanie go nie tylko jako
więźnia wyspy, lecz także jako więźnia we własnym domu. Jak już
wspomniano, zostało wydane zarządzenie, że Napoleon może wyjeżdżać na
spacery tylko w towarzystwie jednego z oficerów angielskich. Wskutek tego
cesarz postanowił zaniechać w ogóle spacerów konno. Konsekwentnym
dotrzymaniem postanowienia sprawił, że jego dozorcy więzienni znieśli ten
zakaz, pod warunkiem iż nie przekroczy pewnych określonych granic. Granic
tych jednak strzegli wartownicy.
Pewnego dnia jeden z szyldwachów wycelował nawet broń do cesarza; na
szczęście generał Gourgaud wyrwał mu karabin w chwili, gdy prawdopodobnie
chciał już nacisnąć cyngiel. Zresztą regulamin zezwalał tylko na półgodzinną
przejażdżkę, ponieważ zaś cesarz nie chciał go przekraczać, schodził z konia i
odbywał dalszą przechadzkę pieszo, ścieżkami nad krawędzią spadzistych
przełęczy i cudem tylko co najmniej z dziesięć razy nie spadł w przepaść.
Mimo tych zmian w trybie życia, do którego przywykł, cesarz cieszył się w
pierwszych sześciu miesiącach stosunkowo dobrym zdrowiem. Następnej
jednak zimy, gdy pogoda stale była fatalna, gdy wilgoć i deszcze docierały do
izdebki, w której mieszkał, cesarz zaczynał się czuć coraz gorzej, co objawiało się
często stanem zupełnego odrętwienia. Ponadto Napoleon zdawał sobie sprawę,
że klimat wyspy jest w najwyższym stopniu niezdrowy i że osoba licząca
pięćdziesiąt lat należała na wyspie do rzadkości.
Tymczasem zjawił się nowy gubernator, którego admirał przedstawił
cesarzowi. Był to człowiek mający około 45 lat, niemiłej postaci, cienki, chudy,
wysuszony, o czerwonej twarzy i rudych włosach, piegowaty, o zezujących
oczach, które tylko ukradkiem spoglądały dookoła, rzadko patrząc komukolwiek
w twarz, ukryte zaś były pod krzaczastymi, ognistego koloru brwiami. Nazywał
się Hudson Lowe.
Z dniem jego przybycia zaczęły się nowe szykany, które coraz bardziej
stawały się nieznośne. Pierwszą czynnością nowego gubernatora było przysłanie
cesarzowi dwóch ulotnych pism skierowanych przeciwko niemu. Następnie
poddał przesłuchaniu całą służbę, by dowiedzieć się, czy wszyscy trwają w
niezłomnym zamiarze pozostania przy cesarzu. Pod wpływem tych złośliwości
Napoleon popadł rychło w stan chorobowy, który już coraz częściej u niego
występował. Przez pięć dni z rzędu cesarz czuł się niedobrze, nie przerywał
jednak dyktowania dziejów kampanii włoskiej.
Wkrótce jeszcze bardziej wzmogły się szykany gubernatora. Pewnego dnia
posunął się w nieprzyzwoitości do tego stopnia, że zaprosił „generała
Bonaparte” do siebie na obiad, by przedstawić go pewnej damie z wyższego
towarzystwa angielskiego. Napoleon nawet nie odpowiedział na zaproszenie,
skutkiem czego prześladowania stały się jeszcze gorsze.
Gubernator musiał być powiadomiony o wysłaniu każdego listu, każde zaś
pismo, w którym Napoleon był tytułowany cesarzem, ulegało zniszczeniu.
Pewnego dnia zwrócono uwagę generałowi Bonaparte, że otacza się zbyt
wielkim zbytkiem. Zakomunikowano mu, że rząd może zezwolić jedynie na to,
by do codziennego obiadu zasiadały najwyżej cztery osoby, przy czym dla
każdej osoby wyznaczono po jednej butelce wina. Tylko raz w tygodniu może
zapraszać gości do stołu. Gdyby koszty utrzymania generała i jego otoczenia
przekraczały wyżej podane ramy, muszą sami ponosić nadmierne wydatki.
Cesarz polecił połamać swoją srebrną zastawę i posłać ją do miasta.
Gubernator jednak kazał go zawiadomić, że srebro może być sprzedane tylko
nabywcy wskazanemu przez gubernatora. Nabywca ten zapłacił 6 000 franków,
która to kwota pokryła zaledwie dwie trzecie wartości metalu. Cesarz brał
codzienną kąpiel, gdy wtem kazano mu powiedzieć, że musi się zadowolić tylko
jedną kąpielą w tygodniu, gdyż w Longwood brakuje wody. W pobliżu domu
rosło kilka drzew, w których cieniu Napoleon chętnie się przechadzał.
Gubernator kazał je wyciąć, gdy zaś cesarz uskarżał się na to potworne
okrucieństwo, oświadczył, iż nie wiedział, że drzewa te sprawiały przyjemność
generałowi Bonaparte, jeśli jednak generał życzy sobie, można będzie zasadzić
na ich miejscu inne.
W takich wypadkach Napoleona ogarniała niekiedy wzniosła zawziętość i
oburzenie. Tak było i wówczas, gdy usłyszał powyższą odpowiedź od
gubernatora.
- Najgorzej dokuczyli mi - zawołał - ministrowie angielscy już nie tym, że
mnie tutaj zesłali, ale tym, że mnie wydali w pańskie ręce. Uskarżałem się na
admirała. Ale ten przynajmniej miał jakieś serce, pan zaś zohydza swój naród, a
imię pańskie będzie na zawsze okryte hańbą.
Na podstawie własności spożywanego mięsa przekonano się pewnego dnia,
że do stołu cesarza podawano mięso pochodzące ze zwierząt nieżywych, nie zaś
zabijanych. Na prośby, by zwierzęta dostarczane były w stanie żywym,
odpowiadano odmownie.
Odtąd życie Napoleona zamieniło się w przewlekłe i bolesne konanie,
trwające pięć lat. Przez te lata nowoczesny Prometeusz przykuty był do skały, a
Hudson Lowe rozrywał mu serce. Wreszcie rankiem 20 marca 1821 r., w
pamiętną rocznicę powrotu Napoleona do Paryża, cesarz odczuł silny ucisk w
żołądku i doznał niezwykle przykrego uczucia duszności w piersiach. Wkrótce
po żołądku i śledzionie rozszedł się straszliwy ból, jakby kto nożem krajał,
rozszerzając się na piersi aż po lewy obojczyk. Mimo natychmiastowego
zastosowania leku gorączka nie ustawała, przy dotknięciu podbrzusza dawał się
we znaki ból i nastąpiło silne rozdęcie żołądka. Po południu około godziny 5
bóle zdwoiły się. Poza tym chory uskarżał się na lodowate dreszcze i bolesne
skurcze, szczególnie w nogach. Właśnie w tej chwili nadeszła małżonka
marszałka Bertranda, która przyszła odwiedzić chorego. Napoleon przymuszał
się zrazu, by okazać pogodną, a nawet wesołą twarz, rychło jednak znów wziął
górę nastrój ponurej melancholii: „My oboje - rzekł - musimy się pogodzić z
wyrokiem losu. Pani, Hortensji
15
oraz mnie przeznaczone zostało ulec mu na tej
nędznej skale. Ja wpierw pójdę, za mną pójdzie pani, za panią zaś - Hortensja.
Ale wszyscy troje spotkamy się znów tam w górze”. Po tych słowach dodał
jeszcze następujące cztery wiersze z Zairy
16
:
Lecz nigdy już zaiste nie zobaczę Paryża,
Grób dla mnie już otwarty, jestem gotów odejść;
Dziś jeszcze przed obliczem Pana światów stanę,
Za wszystko, com dlań cierpiał, zażądam zapłaty.
Noc, która nadeszła, minęła spokojnie, ale objawy choroby stawały się coraz
groźniejsze. Niemal wbrew woli cesarza naradzali się z sobą doktorzy
Antommarchi z chirurgiem garnizonowym Arnottem. Lekarze ci uznali za
konieczne przyłożenie na brzuch chorego wielkiego plastra, zalecili środek
przeczyszczający oraz polewanie czoła pacjenta octem. Mimo tego choroba
uczyniła straszliwe postępy.
Pewnego wieczoru w Longwood jeden ze służących powiedział, że widział
kometę. Wiadomość ta wywarła silne wrażenie na Napoleonie. „Kometa! -
zawołał. - Ten znak był zapowiedzią śmierci Cezara!”
Dnia 11 kwietnia chłód w nogach chorego przybrał znacznie na sile. Lekarz
próbował rozgrzać je ciepłymi okładami, Napoleon jednak rzekł do niego:
„Wszystko to na nic, nie tutaj, lecz w żołądku siedzi zło. Nie ma pan środka
15
Córka marszałka Bertranda (przyp. tłum.).
16
Tragedia Woltera (przyp. tłum.).
przeciwko żarowi, który mnie spala, żadne leki nie ugaszą ognia, który mnie
pożera”.
Dnia 15 kwietnia cesarz zaczął sporządzać testament; tego dnia nikt nie miał
dostępu do jego pokoju prócz Marchanda i generała Montholona, którzy
pozostali przy cesarzu od godziny pół do drugiej do szóstej.
O godzinie 6 zjawił się lekarz. Napoleon pokazał mu rozpoczęty testament i
rzekł: „Jak pan widzi, przygotowuję się do odejścia”. Gdy lekarz usiłował go
uspokoić, przerwał mu, mówiąc: „Nie łudźmy się, wiem, jaka jest sytuacja i
jestem gotów”.
Dnia 19 kwietnia nastąpiło widoczne polepszenie, które ożywiło nadzieję
wśród wszystkich z wyjątkiem Napoleona. Gdy składano sobie życzenia z okazji
pomyślnej zmiany w stanie zdrowia cesarza, Napoleon pozwolił im mówić, po
czym rzekł uśmiechając się: „Nie łudźcie się. Choć dziś stan mój jest lepszy, to
jednak czuję, że kres mój się zbliża. Jeśli umrę, wszyscy znajdziecie słodką
pociechę powrotu do Europy. Zobaczycie waszych rodziców i przyjaciół, lecz i
ja odnajdę w niebie moich walecznych. Tak, tak - dodał, ożywiając się i w
natchnieniu podnosząc głos - Kléber, Desaix, Bessières, Duroc, Ney, Murat,
Masséna, Berthier - wszyscy wyjdą mi naprzeciw. Będą mówili o naszych
wspólnych dokonanych czynach, ja zaś opowiem im o ostatnich zdarzeniach
mego życia. Jeśli mnie znów zobaczą, ogarnie ich zachwyt i błogość. Będziemy
sobie o naszych wojnach rozmawiali ze Scypionem, Cezarem, Hannibalem, to
dopiero będzie przyjemność... Byle tylko - dodał z uśmiechem - nie przerazili
się tam w górze na widok tylu wojowników siedzących razem”.
Kilka dni później cesarz polecił przywołać księdza Vignali. „Urodziłem się -
rzekł doń - jako katolik, chcę więc spełnić obowiązki, które nakłada religia, i
przyjąć święte sakramenty. Proszę odmawiać codziennie mszę w pobliskiej
kaplicy i na czterdzieści godzin wystawić święte sakramenty. Gdy umrę, proszę
u wezgłowia mego ustawić ołtarz i odczytać z niego mszę świętą. Proszę
przestrzegać wszystkich innych ceremoniałów aż do chwili, gdy spocznę w
ziemi”.
Po kapłanie przyszła kolej na lekarza. „Kochany doktorze - rzekł do niego
Napoleon - gdy tylko śmierć moja nastąpi, pragnąłbym, aby dokonał pan
otwarcia moich zwłok, żądam jednak by żaden angielski lekarz mnie nie dotknął.
Życzę sobie, abyś pan wydobył me serce, złożył je w alkoholu i wręczył mojej
drogiej Marii Ludwice. Powiedz jej pan, że kochałem ją całym sercem i że nigdy
nie przestałem jej kochać. Opowie jej pan o wszystkich moich cierpieniach,
powie jej pan to wszystko, co pan widział. Doniesie jej pan szczegółowo o
mojej śmierci. Polecam panu bardzo dokładnie zbadać mój żołądek i o wyniku
badania złożyć drobiazgowe sprawozdanie memu synowi. Następnie uda się pan
z Wiednia do Rzymu, gdzie odszuka pan moją matkę i rodzinę. Doniesie im pan o
wszystkim, co pan tutaj widział. Powie im pan, że ten sam Napoleon, którego
świat Wielkim nazwał na równi z Karolem Wielkim i Pompejuszem, zmarł w
pożałowania godnym stanie, cierpiąc wszelkie braki, pozostawiony sam sobie i
swej sławie. Powie im pan, że umierając, przesłał wyrazy wstręt i pogardy
ostatnich swych chwil wszystkim rodom panującym”.
Dnia 2 maja gorączka osiągnęła najwyższy punkt, puls uderzał sto razy na
minutę i cesarz zaczął majaczyć. Był to początek agonii, przerywanej krótkimi
chwilami pełnej świadomości. Wtedy Napoleon powtarzał wskazówki udzielone
doktorowi Antommar-chiemu. „Proszę dokładnie - mówił do lekarza -
przeprowadzić anatomiczne badanie mego ciała, nade wszystko zaś mego
żołądka. Lekarze w Montpellier donieśli mi w swoim czasie, że choroba żołądka
jest dziedziczna w mojej rodzinie. Orzeczenie ich znajduje się, jeśli się nie mylę,
w rękach Ludwika. Niech pan je każe sobie pokazać, proszę porównać je z tym,
co pan sam zaobserwował. Obym przynajmniej mógł dziecko moje ustrzec od tej
straszliwej choroby!”
Noc minęła dość spokojnie, nazajutrz jednak majaczenie wystąpiło ze
wznowioną siłą. Dopiero około godziny 8 zelżało nieco. O trzeciej chory znów
odzyskał przytomność. Skorzystał z niej, by wezwać wykonawców testamentu i
zapowiedzieć im, iż na wypadek, gdyby miał zupełnie stracić przytomność, nie
wolno zbliżyć się do niego żadnemu angielskiemu lekarzowi z wyjątkiem
doktora Arnotta. Następnie dodał w pełni świadomie i z całą mocą swego ducha:
„Śmierć moja zbliża się. Wrócicie do Europy, muszę wam tedy udzielić
kilku wskazówek, jak macie się zachować. Dzieliliście ze mną wygnanie, macie
więc być wierni mej pamięci i nic takiego czynić nie będziecie, co by mogło ją
zhańbić. Zasady wolnego ustroju państwa przyjąłem i uważałem za święte,
dostosowując do nich wszystkie czyny i postanowienia. Niestety okoliczności
były niepomyślne. Musiałem niekiedy postępować surowo. Przyszła katastrofa.
Nie mogłem popuścić cięciwy łuku i Francja utraciła te wolności, które jej
nadałem. Kraj mój osądzi mnie z wyrozumieniem, kładąc moje dobre chęci na
szalę. Imię moje i moje zwycięstwa pozostaną mu drogie. Idźcie za moim
przykładem! Pozostańcie wierni zasadom, których broniliście, jak też sławie,
którą zdobyliście w bojach. Inaczej rozpanoszy się hańba i zamęt”.
Rankiem 5 maja choroba osiągnęła najwyższy punkt. Życie chorego było już
tylko bolesnym konaniem. Oddech stawał się coraz cięższy, szeroko otwarte
oczy były znieruchomiałe i matowe, kilka zaś nieartykułowanych wyrazów,
ostatnie tchnienie zmąconego umysłu, zamierały od czasu do czasu na jego
wargach. Ostatnie słowa, które można było zrozumieć, brzmiały: tête!
i l'armée! Następnie głos zamilkł, wszelki duch zdawał się już zamarły, i nawet
lekarz przypuszczał, że życie uszło z ciała. Tymczasem około godziny 8 puls na
nowo się ożywił, klątwa śmierci, zamykająca usta chorego, zdawała się
ustępować i kilka głuchych westchnień wyrwało się z piersi konającego. O
godzinie pół do jedenastej jednak puls zanikł. Kilka minut po godzinie 11 serce
cesarza przestało bić na zawsze...
W dwadzieścia godzin po zgonie dostojnego chorego doktor Antommarchi
przystąpił do otwarcia zwłok, zaleconego mu tylekroć przez Napoleona.
Następnie wydobył serce, które stosownie do otrzymanych wskazówek umieścił
w alkoholu, by je następnie wręczyć Marii Ludwice. W tej samej chwili jednak
zjawili się niespodzianie wykonawcy testamentu z oświadczeniem sir Hudsona
Lowe'a, iż nie zezwala on na wywiezienie z Wyspy Świętej Heleny ani ciała
zmarłego, ani żadnej z jego części. Wobec tego zaczęto rozglądać się za
miejscem na grób cesarza. Zdecydowano się wreszcie na miejsce, które Napoleon
raz jeden tylko widział, o którym jednak zawsze mówił z upodobaniem. Sir
Hudson Lowe umieścił w tym miejscu grób.
Po przeprowadzeniu sekcji dr Antommarchi zszył z powrotem rozcięte ciało,
a następnie obmył. Jeden z kamerdynerów ubrał cesarza w zwyczajne ubranie,
to jest w spodnie z białego kaszmiru, długie buty z małymi ostrogami, białą
kamizelkę, biały żabot, nakryty czarnym i spięty razem, mundur pułkownika
strzelców gwardii ozdobiony Orderem Legii Honorowej i Żelaznej Korony,
wreszcie na głowę nasadził mu trójgraniasty kapelusz. Ubranego w ten sposób,
wyniesiono Napoleona 6 maja kwadrans przed piątą z izby do małej sypialni,
gdzie ustawiony był katafalk. Tu wystawiono zwłoki na widok publiczny. Ciało
cesarza miało dłonie swobodnie ułożone. Cesarz spoczywał na swym łóżku
polowym. Na piersiach miał złożony krucyfiks, na stopy zaś narzucono mu
niebieski płaszcz spod Marengo. Zwłoki były wystawione przez dwa dni.
Rankiem 8 maja ciało cesarza, które spocząć miało u stóp kolumny
Vendôme i które wraz z sercem miało być odesłane Marii Ludwice złożono do
wyścielonej miękko trumny z lanego żelaza, zaopatrzonej w poduszkę obleczoną
białym atłasem. Kapelusz, który z braku miejsca nie mógł pozostać na głowie
zmarłego, złożono u jego stóp. Dookoła rozsypano orły i wszelkiego rodzaju
monety z wizerunkiem cesarza, wybite za jego rządów. Nadto do trumny
złożono przybory stołowe cesarza, nóż i talerz ozdobiony jego herbem. Trumna
włożona została następnie w drugą trumnę z cedrowego drzewa, którą z kolei
włożono do trzeciej trumny ołowianej, tę zaś wreszcie do czwartej, też z drzewa
cedrowego, podobnej do drugiej trumny, lecz obszerniejszej. Następnie trumnę
wystawiono w tym samym pokoju, w którym przedtem wystawione były zwłoki.
O godzinie pół do pierwszej żołnierze miejscowego garnizonu wynieśli trumnę
do wielkiej alei topolowej, gdzie czekał karawan. Okryto ją fioletowym
aksamitem, na który zarzucono płaszcz spod Marengo. Następnie orszak
pogrzebowy ruszył w następującym porządku:
Ksiądz Vignali, odziany w ornaty, obok niego zaś młody Henryk Bertrand
niosący srebrną kropielnicę z kropidłem.
Doktorzy Antommarchi i Arnott.
Strażnicy karawanu, ciągnionego przez cztery prowadzone przez służbę
konie, po obu stronach wozu zaś kroczyło 12 nie uzbrojonych grenadierów.
Mieli oni nieść na ramionach trumnę, gdyby zły stan drogi uniemożliwił dalszą
jazdę karawanu.
Młody Napoleon Bertrand i Marchand, obaj pieszo, obok karawanu.
Hrabiowie Bertrand i Montholon, na koniach, bezpośrednio za karawanem.
Część świty cesarskiej.
Hrabina Bertrand z córką Hortensją, w powozie zaprzężonym w parę koni,
prowadzonych przez służbę.
Grób wykopany został w odległości mniej więcej kwadransa drogi od
Hutsgate. Karawan zatrzymał się w pobliżu grobu, w tej samej chwili zaś
zaczęły armaty oddawać po pięć strzałów na minutę.
Zwłoki złożono do grobu, podczas gdy ksiądz Vignali odmawiał modły.
Stopy Napoleona zwrócono na Wschód, który został przezeń zdobyty, twarzą
zaś zwrócony był ku zachodowi, gdzie ongiś panował. Olbrzymich rozmiarów
kamień przypieczętował ostatnią rezydencję cesarza, tworząc przejście od
wszelkiej rachuby czasu ku wieczności.
Przyniesiono wreszcie srebrną płytę, na której wyryty był następujący napis:
NAPOLEON
Urodzony w Ajaccio, 15 sierpnia 1769,
zmarł na Wyspie Świętej Heleny 5 maja 1821
W chwili jednak, gdy płytę z napisem zamierzano umocować na bloku
kamiennym przykrywającym grób, wpadł sir Hudson Lowe i oświadczył w
imieniu rządu angielskiego, że na grobie nie wolno składać żadnego innego
napisu, jak tylko:
GENERAŁ BUONAPARTE
SPIS TREŚCI
Napoleon Bonaparte .................................................
Generał Bonaparte ..................................................
Bonaparte pierwszym konsulem ................................
Napoleon cesarzem .....................................................
Napoleon na Elbie ......................................................
Sto dni .........................................................................
Napoleon na Wyspie Świętej Heleny……………