background image

Paula Marshall 

Maskarada 

mimo woli 

background image

PROLOG 

Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany 

niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne 
życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie­
cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka 
Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬ 
chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce, 

a chłopczyka podała ojcu. 

Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na 

kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó­
lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra­
miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego 
twarzy. 

Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość 

umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego 
nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan, 
wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko 

okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż­
czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe­
ramentem nie przypominał go wcale. 

Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny 

urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie­
dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła­
godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył 

background image

ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo­
strzegł, że matka mu się przygląda. 

- Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester. 

- Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać 

do wieczora na dalszą zabawę. 

Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana. 

- Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała, 

ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą! 

Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę! 

Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć, 

jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie, 

ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się 

pracą, która wypełniała jego życie. 

Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w 

której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie 
młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew­
czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia­

ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części 

Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia 
brakowało jedynie dzieci. 

Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu 

Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich 
miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili 
się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył 
się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła 
mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów­
czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując. 

Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie 

był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich 
długo oczekiwanego syna. 

background image

Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po­

rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie 
żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za­
wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie 

jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu 
jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był 
jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy. 

Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego, 

iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy­
niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej 
zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil­
la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka­
zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze 
mógłby być gościem lub lokatorem. 

- Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud­

nia mężowi. 

- Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje 

nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś 
poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami. 

- Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He­

ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które 
oddaje jego stan. 

- Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym 

ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho­
masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro­
bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga. 

Milczeli przez chwilę. 

- Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana 

otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii -
odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać 

background image

do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią. 

Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole­

jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze 

wejść jako firma. 

- Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez 

entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie 
chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho­
masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie 
mógł jej przywrócić. 

Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal­

ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za 
plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca, 
widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi­
bułce. 

Senior rodu nalał sobie herbatę. 

- Starzeję się - stwierdził krótko. 
- Nie zauważyłem - zaoponował syn. 
- Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom, 

który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za­
miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w 
przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje­
chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do­
brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii 
i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu­
dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty. 

- Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę 

wyjeżdżać z Sydney. 

- Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy­

jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie. 

- Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-

background image

stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do­
bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem 
do swojego domu. 

- Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu­

jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa 

przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa­
łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po­
trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel­
bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za­
żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia. 

- Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub 

dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy­
tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny 

grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w 
moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po­
szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro­
wadziły go hazard i pijaństwo. 

- Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony 

- odparł Thomas ze znużeniem. 

- Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po­

winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu 
synowi! 

- Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętosz-

kowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które 
myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się 
o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie 
mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa 
i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w 
tobie siedzi, że głosisz taki pogląd? 

Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką 

background image

nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której, 

jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz, 

zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz 
grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając 
serwetkę na podłogę. 

- Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro­

wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra­
żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich 
obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla­
tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie­
sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się 
i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem. 

Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną. 

- Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za­

kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się 
twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy 
o... 

- ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn. 

Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem. 
A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho­

ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy. 

Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był 

tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy 
w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie­
czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży­
cząc mu dobrej nocy, powiedziała: 

- Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest 

bezpiecznym miejscem. 

- Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie 

zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-

background image

dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł 
do swojej sypialni. 

Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z 

mężem. 

- Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel­

bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym 
wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom. 

- Wiesz, jaki jest. 
- Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie­

kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał 
za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte­

rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez 

końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz­
ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim 
zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so­
bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie 
rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha­
ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ 
usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia 
żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak 

jest - zakończył Tom ze smutkiem. 

W odpowiedzi Hester tylko westchnęła. 
- Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem. 

- W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem 
wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę. 

Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów­

nież nie wierzy. 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

- Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło­

sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe­

wien, że dobrze robimy? 

- Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam 

Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś­
niłem ci wszystko przed wyjazdem. 

Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po­

wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała, 
że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić 
do zmiany zdania. 

Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził 

ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim 
ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę­
dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej 
niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na­
leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie. 

- Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto, 

i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier 
z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja­
kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas. 
A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko­

wicie zdecydowany. 

Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad, 

background image

uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego 
realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po­
dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami. 

- Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu? 

Mówią, że można się tam nieźle obłowić. 

Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio­

strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła 
przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec 
żartuje. 

- Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta­

zjować. 

- Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in­

nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie 
da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj­
szybciej na poszukiwania. 

- Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem 

przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła 
małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie­
my żyli? 

- Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże­

nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę, 
wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań 
i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy 
na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich 
tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie 
twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa­
niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić? 

W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew­

ne błyski. 

- Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja 

background image

nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę; 
mam dużo obowiązków. 

- Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu. 
- Zostawimy grób matki? 
- Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za­

wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno 
chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści, 
będziesz żyła jak księżniczka. 

- Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą­

pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie 
utrudnią poszukiwań? 

- Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał 

gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć 
każdą wątpliwość. 

Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war­

to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen­
tów. Decyzja już zapadła. 

- Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia­

ki rwą się do wyjazdu. 

- Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale 

ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz. 

Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle. 

- Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los 

rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś 
zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po­
wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za­
wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nie-
lekko. 

Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna 

prośba ją wzruszyła. 

background image

- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak, 

żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję. 

- Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬ 

stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie­
liśmy ostatnio powodów do radości. 

Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo­

rzyły i wbiegł Patryk. 

- Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy­

scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra! 

W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż 

uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło 
do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego 

jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne­

go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio 
odrzuciła? 

Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho­

dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać 
mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow­
czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro­
dzeństwu i ojcu. 

I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią 

Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem 
i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym 
swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione 
przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi 

toczył się wóz Jacksonów. 

Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ­

rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu. 

Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj­

droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się 

background image

rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je­
den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej 

brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę­
czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z 
odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż­
czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo­
nymi poszukiwaczami. 

- We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. -

Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny, 
znający się na rzeczy mężczyzna. 

Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca 

grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem, 
kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie­
li wspólnika. 

- Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo­

wał Sam, nie tracąc optymizmu. 

Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po­

woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny 
mężczyzna ubrany jak urzędnik. 

- Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat 

i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy -
odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się 
Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie. 

Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem. 

- Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z 

końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem 
silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by 
się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą. 

To wystarczyło. 

- Ile? - zapytał przebiegle Bart. 

background image

- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi. 

Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ­
rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące. 

Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu. 

- Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko­

wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do 
roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra­
cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście 
dobili targu. 

Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał 

ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko­
nia oraz wagonik. 

- Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny 

poszukiwań - oświadczył. 

- Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia 

- zauważył Sam. 

- Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor­

die. 

Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie­

dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła­
mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe 
umiejętności, ale i cierpliwość. 

- Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię­

kował. 

W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów, 

dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem 
i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych 
bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo. 
Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię­
ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że 

background image

niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się 
zaczął. 

Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie­

dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną 
chabetę. 

- Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬ 

teriona"! Że też się tu znaleźli! 

Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy­

wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał 

ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do­
okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z 
zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi 
na otoczenie. 

Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata: 

- Ciszej, mogą cię usłyszeć. 
- Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili 

się, że ludzie na nich patrzą. 

- Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie 

- włączył się Sam. 

- Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od­

zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą­
żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych. 

- I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie. 
- W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do­

dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba­
tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą, 
który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą­
cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleń-

stwa. 

Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-

background image

bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego, 
szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi 
ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na­
zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy­
budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po­

lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz­
nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis 
głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami 
złotonośnymi". 

Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że 

mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu­
nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu­
duje następny kilkaset jardów dalej! 

Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo­

dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo­
wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń­
stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po­
trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone 

kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała 
ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im 
towarzyszyć przez najbliższe miesiące. 

W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło­

sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były 

one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią. 

Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te­

ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie­
wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które 
muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry­
mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się 

wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali 

background image

przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej­
ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota. 

Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi, 

których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na 
poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy 
zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić 
za przejazd. 

Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor­

ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła 
na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą 
przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy­
znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć 
o dobrych manierach. 

Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na­

leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do 
poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle 
znajdzie. 

Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych 

ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora­
dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie. 
Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz 
na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie 
w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić 
trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na 
dworze. 

- Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za­

pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ­
re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo­
nował, kładąc rękę na lampie sztormowej. 

Sam odsunął natarczywą dłoń. 

background image

- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co 

przywieźliśmy, jest nam potrzebne. 

- Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę 

nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj­
dziesz mnie na targu. 

Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa­

telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła­
kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona 
prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat. 

- Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger. 

- Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho­

dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż­
czyzn - ...prawdziwą zabawę. 

- Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie. 

- Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro­

pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi­
łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce­
nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że­
lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy 
nowo przybyłych. 

- Dobrze ci zapłacę - powtórzył. 
- Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. -

Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej 
przez Boga dziurze. 

Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak 

wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by 
zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby 
Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem 
dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so­
bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-

background image

ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi­
zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie­
li nic w ustach. 

- Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy 

skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść. 

Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną, 

przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir­
stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez 
mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro­
dzaju barów czy szynków. 

Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie 

z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ­
ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę 
swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili 
sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym 
Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami 
nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy­
czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w 
powrotną drogę. 

Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach. 

Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj 
poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ­
rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli 
oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du­
ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć. 
Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota. 

- W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale 

kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla 
siebie? 

background image

- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża­

chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej 
wypłaty. 

- Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie 

zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów, 
którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku­
pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację. 

- A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra­

kuje. 

- Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó­

wisz tego serio, Geordie. 

- Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio­

ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija, 
ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie 
przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość 
i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego 
oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra­
tować. 

- Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z 

niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale... 

- Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie­

dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu 
się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy 
się, na ile można się z nim porozumieć. 

- Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę­

dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie 
przestanie pić. 

Bart wstał. 

- Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo­

raj po południu. 

background image

- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że 

policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po­
zbędą. 

- Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp­

ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi, 
to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie? 

- Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż 

trochę litości. 

- Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie 

wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze­
czy, bo z pewnością nie ja! 

- Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za­

uważył Bart. 

Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został 

- drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny 

sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro­
zejrzeć się za Wrakiem. 

- Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar­

czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier. 

Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli 

Wraka podpierającego frontową ścianę budynku. 

- Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli­

cjant. 

Sam go znał. 

- Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność 

siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku. 

- Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po 

głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi­
sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową 
zrezygnowany. 

background image

- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że 

ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia. 

- To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca 

z tego Geordiego czy co? 

- Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda­

ło dla nas zrobić. 

Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich 

beztrosko. 

- Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na 

trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego 
ochlapusa do stanu używalności. 

- To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za­

uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ­
ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca. 

- Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział 

Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię 
i zaczął chrapać. 

Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie 

siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia. 

- Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła 

oburzona. - Nie przyda się do niczego! 

- To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż 

otrzeźwieje i poślemy go do roboty. 

- Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie 

jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied­

niego? 

- Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó­

wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu. 
Wspólnie udało im się wywindować go na górę. 

Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-

background image

rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione 
oczy i zapytał: 

- Gdzie ja jestem? 
- Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy 

próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie. 
Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się 
ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd. 

- Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo­

kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz­
ny, to się go pozbędziemy. 

- Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli­

wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi 
spać. 

- To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie 

przykry jak cała twoja osoba. 

- Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być 

łagodne. 

- Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być 

schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie 
wcześniej. 

Przemilczał jej słowa i odwrócił się. 

- Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za­

czął chrapać. 

- Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś 

nazwisko? 

- Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś 

czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak 
twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt­
kiem tego, czy pił, czy nie. 

Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-

background image

rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ­
ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela. 

Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę. 
Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać 

wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się 
kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod­
czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to 

jego determinacja nie budziła wątpliwości. 

Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej­

rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet 
Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra­
cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie­
lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu. 

Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła. 
- Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie­

go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać. 

- Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie, 

chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika. 

Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał. 

- Masz go, Sam? 
- Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno 

się przyda, niech tylko wytrzeźwieje. 

Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu 

Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy­
raźniej nie zamierzał wstawać. 

- Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy 

brudni, natomiast on jest odrażający. 

- Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź­

wieje. 

- Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego 

background image

ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko­
pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd 
wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe. 

- Andy Watt - podpowiedział Geordie. 
- Zgadza się - przytaknął Sam. 
Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze­

dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł 
do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie 
schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki­

wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas. 

Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam 

i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa­
dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa­
trzyła, jak odchodzą. 

Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie 

zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie­
rzają z nim zrobić. 

Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb­

ne rzeczy. 

- Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za 

nim Kirstie. 

- Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda? 
Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki, 

której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w 
niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to 
udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra­
wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał. 

Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy­

szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz­
cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-

background image

zwolili Fredowi wspiąć się na brzeg - i zrzucili go raz jesz­
cze, na ostatnie płukanie. Tłum gapiów wydawał okrzyki za­
chęty, gdy Fred, wrzeszcząc i wymachując rękami, usiłował 
wydostać się z sadzawki. Wreszcie Sam i Bart pozwolili mu 
wyjść i przystąpili do zdzierania z niego brudnych łachma­
nów, skoro wreszcie można je było dotknąć. Kobiety w tłu­
mie piszczały i zakrywały oczy, gdy ściągano spodnie z głoś­
no protestującego Freda. Geordie rzucił mu ręcznik nie tylko 
po to, by mógł zakryć nagość, ale też, żeby się wytarł do 
sucha. 

Fred trząsł się tak bardzo, że Geordie musiał pomóc mu się 

ubrać. Na szczęście rzeczy Andy'ego Watta pasowały. Nawet 
buty miały dobry rozmiar. Kiedy tak wygalowany Fred stanął 
prosto, wszyscy trzej stwierdzili, że to postawny mężczyzna i, 

o ile w ogóle zechce pracować, będzie odpowiednim pomoc­
nikiem. 

Tłum gapiów się rozszedł, a mężczyźni wrócili do Kirstie, 

która obrzuciła ich wszystkich krytycznym spojrzeniem. 

- Urządziliście niezłe przedstawienie. Powinniście sprze­

dawać bilety. Przydałoby się na jedzenie. 

Musiała jednak przyznać, że po przymusowej kąpieli 

Wrak prezentował się korzystniej. Kiedy Fred uchwycił spoj­
rzenie przyglądającej mu się Kirstie, obdarzył ją szerokim 
uśmiechem, ukazując zdrowe, białe zęby. 

- Jestem Fred - przedstawił się. - A ty? 
- To Kirstie - oznajmił Pat, który z wielkim podziwem 

przyglądał się niedawnym ablucjom w sadzawce. To było le­
psze niż zabawa, bo działo się naprawdę. 

Fred uśmiechnął się ponownie. Było coś w tej młodej ko­

biecie, co zwróciło jego uwagę. Może to jej niezwykłe, nie-

background image

bieskozielone oczy, które mu kogoś przypominały? Nie po­
trafił jednak uświadomić sobie kogo. Miał ochotę z nią po­
gawędzić. 

- Cześć - zagadnął. - Przywitaj się z Fredem. 
Był tak rozbrajająco dziecinny, że Kirstie, zamiast go 

skarcić, odwróciła się do ojca, Barta i Geordiego. Śmieszy­
ło ich to, że Fred zupełnie nie zdaje sobie sprawy z jej 
gniewu. 

- Myślicie, że to zabawne, co? - wybuchnęła. - Może je­

szcze mam mu gotować i prać jego rzeczy? 

- Oczywiście, tak długo, jak będzie u nas pracował - po­

wiedział spokojnie Sam. 

- Czyli jak długo, Samie Moore? - Kirstie zwracała się 

do ojca pełnym nazwiskiem tylko wtedy, kiedy wystawiał na 

próbę jej wytrzymałość. Wrak czy Fred uosabiał sobą wszy­
stko, czego Kirstie w swoim nowym życiu nie lubiła. Jak mo­
gli przywieźć tak bezużytecznego osobnika i liczyć na to, że 
będzie zachwycona? Jeśli o nią chodzi, był dla niej dodatko­
wym ciężarem. 

- Zobaczymy, córko, zobaczymy. - Sam nie tracił pogo­

dy ducha. 

- Chcesz powiedzieć, że ja zobaczę! 
- Jestem głodny - oznajmił Fred, nieświadomy, że stał się 

powodem rodzinnego sporu. 

Na początku kłótni usiadł na ziemi między Kirstie 

a Samem i teraz odwracał głowę to w jedną, to w drugą 
stronę. 

- Racja, trzeba go nakarmić - oznajmił Sam. - Zaopiekuj 

się nim, córko. Niech będzie gotów na jutro do roboty. 

Kirstie nie kryła złości. 

background image

- A nie mówiłam! - podniosła głos. - Jeszcze jedna gęba 

do wykarmienia! I to ja mam mu gotować, nikt inny! 

- Będziesz? - zapytał Fred z nadzieją. - To bardzo miło 

z twojej strony. 

Trzech mężczyzn roześmiało się serdecznie, nie wiedząc 

do końca, czy powodem ich wesołości jest dziecinna naiw­
ność Freda, czy gniew Kirstie. 

Tymczasem młoda gospodyni pobiegła do chaty i zaraz 

wyskoczyła, trzymając w ręku talerz z dwoma kawałkami ba­
raniny i plackiem. 

- Jak miło - ucieszył się Fred i rzucił się na jedzenie. 

Kirstie zerkała, jak zajada z apetytem. Po raz pierwszy jej 

twarz trochę złagodniała. 

- Czy jesteś pewien, że on nie jest przygłupem? - zapytała 

Geordiego, który patrzył na Freda badawczym wzrokiem. 

- Nie - odrzekł - nie sądzę. Był chyba jednak ranny, 

a ponadto od dawna nie trzeźwiał. 

Przykucnął obok Freda. 
- Uderzyłeś się w głowę ostatnio, przyjacielu? 
Fred podniósł oczy. 
- Chyba tak. Fred niedawno mocno oberwał. 

- Czy mogę obejrzeć twoją głowę? Obiecuję, że nie bę­

dzie bolało. 

- Proszę - zgodził się Fred, ciągle zajęty jedzeniem. 

Uśmiechnął się do Kirstie. - Dobre. Smakuje mi. 

Długimi i zręcznymi palcami Geordie delikatnie badał 

czaszkę Freda. Wkrótce znalazł bolące miejsce. Fred drgnął 
i cofnął głowę. 

- Mówiłeś, że nie będzie Freda bolało - wymamrotał z 

wyrzutem, przełykając ostatni kęs baraniny. 

background image

Geordie przyglądał mu się długo i z namysłem, zanim zła­

mał jedną z podstawowych zasad obowiązujących poszuki­
waczy złota. 

- Czy pamiętasz swój dom, Fred? Czy mieszkałeś w Mel­

bourne, czy przyjechałeś tu z powodu gorączki złota? 

Fred odsunął pusty talerz. 

- Głowa mnie boli, kiedy o to pytasz - wymamrotał. Był 

wyraźnie zakłopotany i nawet Kirstie zrobiło się go żal. 

- Czy w ogóle cokolwiek pamiętasz, Fred? 
- Tak. - Głos Freda był cichy i ledwo słyszalny. - Ale nie­

wiele. Boli, kiedy staram się przypomnieć. - Nerwowo rozejrzał 
się dookoła. - Gdzie moja butelka? Kto zabrał moją butelkę? 

Geordie wstał. 

- W porządku, Fred, nie przejmuj się. Może opowiesz mi 

innym razem. 

- Nie, nie, to przykre. - Fred kręcił głową, zaniepokojo­

ny. - Fred nie chce wspominać. Nikt nie był dobry dla niego. 
Nikt nie dał mu baraniny, tak jak Kirstie. 

- Co z nim? - zapytał Sam. - Jest chory? 
- Właściwie nie jest chory, tylko potrzebuje opieki. Stra­

cił pamięć, rozumiesz. Może z tego wyjdzie, może nie. To 
zależy, czy będzie chciał. - Popatrzył smutno na Freda, który 
skulił się, kolanami dotykając brody. - Został mocno uderzo­
ny w głowę. Sądzę, że to spowodowało utratę pamięci. Za­
pomniał, kim jest, czy raczej kim był. 

Kirstie nagle pożałowała, że go tak źle potraktowała. 

- Nie jest więc chory? 
- Nie. Nie jest chory, ale potrzebuje opieki - powtórzył 

Geordie. Przyjrzał jej się uważniej. - Wydaje mi się, że prze­
de wszystkim potrzebuje dobroci. 

background image

- Czy odzyska pamięć? - zapytał Sam. 

Geordie wzruszył ramionami. 

- Któż to wie? Może tak, może nie. Czas pokaże... 

Gdy Fred skończył jeść, Bart wziął go na stronę i wyjaśnił 

mu, że uchronili go przed aresztem, umyli, ubrali i nakarmili, 
a w zamian liczą na to, że będzie z nimi pracował. 

- Oczywiście, będziemy ci płacić tygodniową pensję 

i zajmiemy się tobą - dodał Sam. 

Fred skinął potakująco. 

- Postaram się - powiedział. 

Mijały dni. Z biegiem czasu głowa dokuczała mu co­

raz mniej. Również niejasne wspomnienie nieokreślonej 
krzywdy, które prześladowało go do niedawna, zaczynało 
blaknąć. Natomiast apetyt Freda rósł i powoli stawał się le­
gendarny. 

Gdy pewnego wieczoru ludzie siedzieli przy ogniskach, 

jedząc, śmiejąc się i rozmawiając, z płóciennego namiotu 

nieopodal dobiegała muzyka. To Ginger Tate grał na banjo. 
Światła ognisk spodobały się Fredowi. 

- Ładne - powiedział do Kirstie zbierającej brudne tale­

rze i sztućce. 

- Co? - spytała, kiedy posłusznie oddawał jej talerz i cy­

nowy kubek. 

- Światła. - Zmagał się przez chwilę, szukając słów, by 

wyrazić swój zachwyt. - Są piękne. 

Był tak rozradowany, że po raz pierwszy uśmiechnęła się 

do niego. Zastanowiła się, jak by wyglądał, gdyby przyciąć 
mu długie czarne włosy i kudłatą brodę. 

- Tak lepiej - powiedział zachęcająco. 
- Co lepiej? 

background image

- Rób to częściej, dla Freda - powiedział szczerze, bez 

żadnych podtekstów. 

Kiedy Kirstie zaniosła wszystkie naczynia do szopy, która 

służyła za kuchnię, pochyliła się nad cebrzykiem do zmywania. 

- Pomóc? 

Dziewczyna odwróciła się, zaskoczona gorliwością Freda. 

Dla mężczyzn było oczywiste, że wszystkie prace w obozie, 
poza kopaniem, przypadły jej w udziale. Żaden z nich nigdy 
nie przyszedł jej z pomocą podczas długiego dnia, który za­
czynał się o świcie i kończył, kiedy jako ostatnia kładła się 
spać. Za Fredem w drzwiach pojawił się z Sam. 

- Coś się stało, Fred? 

- Nie, nic się nie stało - odpowiedziała za niego Kirstie. 

- Fred przyszedł mi pomóc. 

Sam roześmiał się. Zostawiając zakłopotaną Kirstie 

i zdziwionego Freda, poszedł, by podzielić się nowiną z po­
zostałymi mężczyznami. 

- Kirstie znalazła sobie kuchcika. Tylko go nie zamęcz. 

Jutro musi kopać - dowcipkował. 

Kirstie skoczyła do drzwi. 

- On dba o mnie bardziej niż moi najbliżsi, Samie Moore! 

- wykrzyknęła, wzbudzając kolejny wybuch śmiechu. 

Nawet Geordie Farquhar był rozbawiony. 
Kiedy skończyli zmywanie, Fred podszedł do ogniska. 

Bart i Sam podawali sobie na zmianę butelkę. Geordie coś 
szył. 

- Muszę się napić - oznajmił Fred i wyciągnął rękę po 

butelkę. 

Nim Sam lub Bart zdążyli zareagować, Geordie zaopo­

nował. 

background image

- Nie, Fred, nie będziesz pił. 
- Och, tak bardzo chciałbym się napić. Proszę. 

Geordie usiadł koło Freda i ujął jego prawy nadgarstek. 

- Nie, Fred, picie nie jest dla ciebie. Jesteś bardzo osła­

biony. Picie ci zaszkodzi, nie pomoże. 

- Czuję się lepiej, kiedy piję - powiedział błagalnie. 
- Wiem, ale to nie jest dla ciebie dobre. Rozumiesz mnie? 
Mocniej ścisnął nadgarstek Freda i przenikliwie spojrzał 

mu w oczy. 

- Bart i Sam piją. - Fred posmutniał. 
- Im to nie szkodzi. To szkodzi tobie. Spójrz na mnie, 

spójrz mi w oczy. Nie odwracaj głowy. 

Wzrok Geordiego stał się jeszcze bardziej przenikliwy. 

Fred odwrócił głowę, ale coś ciągnęło go z powrotem. Kiedy 
wreszcie spojrzał w oczy Geordiego, był zgubiony. 

Patrząc na nich, Kirstie pomyślała, że ten zazwyczaj niepo­

zorny Geordie stał się nagle nieustępliwy i dominujący. Sam 
i Bart, zafascynowani, w milczeniu obserwowali jego zabiegi. 

Fred spuścił głowę, ale Geordie chwycił go pod brodę. 

- Spójrz na mnie i powtarzaj za mną: Geordie mówi, że 

picie szkodzi. 

- Geordie mówi, że picie szkodzi, ale... 
- Żadnych ale, Fred. Rozumiesz mnie. Żadnych ale i żad­

nego picia. - Mocniej uścisnął nadgarstek Freda. 

Fred spojrzał smutno. 

- Żadnego ale, Geordie, i żadnego picia. 
- Obiecaj mi, Fred. 
- Obiecuję, Geordie. Żadnych ale i żadnego picia. 
Siedzieli przez chwilę nieruchomi; Fred wpatrzony w 

oczy Geordiego, dopóki ten nie zdjął ręki z jego nadgarstka. 

background image

- Nie będziesz więcej pił. Rozumiesz? Powiedz: tak, Ge­

ordie. 

- Tak, Geordie - powtórzył Fred i zamilkł, oglądając 

swoje dłonie, jakby widział je po raz pierwszy. 

Zapadła cisza. Kirstie odeszła do swoich zajęć, a Sam 

i Bart podjęli rozmowę. Fred patrzył smutno na butelkę. Nie 
próbował po nią sięgnąć ani o nią poprosić. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Fred był oszołomiony. Nie umiał powiedzieć, czy niepo­

kój, który odczuwa, należy przypisać rozmowie z Geordiem, 
czy przeżyciom minionego dnia. Dopiero gdy pod gołym 
niebem ułożył się do snu i owinął w koc, podjął próbę przy­
pomnienia sobie, kim jest Fred Waring. Jedyne, co pamiętał, 
dotyczyło najbliższej przeszłości. Nie wiedział nawet, czy 
naprawdę nazywa się Fred Waring. 

„Czy mieszkasz w Melbourne, czy przyjechałeś z powodu 

gorączki złota?" - zabrzmiał mu w uszach głos Geordiego. 
Jak wyjaśnić, że nie ma pojęcia, kim jest i skąd pochodzi, 
skoro mówienie przychodziło mu z trudnością? Mimo usil­
nych starań nie potrafił cofnąć się pamięcią poza dzień, gdy 
stał w sali sądowej, która, jak sobie uświadamiał, musiała 

znajdować się w Melbourne. 

Czuł się bardzo chory i chwiał się na nogach. Straszli­

wie cuchnęło alkoholem. Minęło trochę czasu, nim pojął, 

że źródłem przykrego zapachu jest on sam. Bolały go nad­
garstki i kostki nóg. Zorientował się, że skuto go kajdan­
kami. 

Ktoś pytał, jak się nazywa. 

- Jak się nazywam? - powtórzył. Jego głos brzmiał chra­

pliwie, bolały go usta. Wargi i nos miał tak spuchnięte, że 
oddychał z wielkim trudem. 

background image

- Jest tu od czterech dni - powiedział policjant, po 

czym dodał, że osobnik, który teraz stoi przed sędzią, od 

jakiegoś czasu wałęsa się po mieście, żebrząc. Zawsze znaj­

dzie się jakiś dureń i go wspomoże, ale ten typ wszystko 
przepija. 

Gdyby tylko nie bolała go tak głowa, na pewno zrozu­

miałby, co się z nim dzieje. Mężczyzna na podium coś po­
wiedział, a potem zamilkł. Mężczyzna po prawej, który 
wcześniej ciągnął go za włosy, teraz chwycił go za ramiona 
i zaczął wypychać z sali. 

- Gdzie idę? - zapytał. 
- Słyszałeś, bracie. W drogę. 
- W drogę? Po co? 
- Nie przejmuj się. Wkrótce się dowiesz. 
Pogubił się znowu. Niejasno zaczynał pojmować, że jest 

bardzo źle. Nie mógł jednak zrozumieć, na czym to zło po­
lega. 

- Muszę się napić - powiedział żałośnie. 

Ktoś go szturchnął. 

- Nie, nie musisz. Właśnie dlatego tu wylądowałeś, że je­

steś pijakiem. 

Tak, musiało być całkiem niedobrze, jeżeli równocześnie 

część jego dawnego ja kazała mu stwierdzić z godnością: 

- Nie piję. 
Nie wiedzieć czemu, kiedy to powiedział, cała sala ryk­

nęła śmiechem. Zaczął protestować, sam nie wiedział zbyt 
dobrze przeciw czemu, aż dwóch ludzi wywlokło go za drzwi 
sali sądowej. 

Nagle znalazł się na podwórzu. Nie pamiętał, jak tam 

trafił. Był przykuty łańcuchem do innych mężczyzn stoją-

background image

cych w ostrym, południowym słońcu, które nieznośnie pa­
liło. 

Zaczął się osuwać, ale czyjaś ręka postawiła go gwałtow­

nie w pionie. Rozległ się gromadny śmiech. Nawet ci skuci 
łańcuchami, tak jak on, śmieli się z niego. W głębi duszy wie­
dział, co mu naprawdę dolega; z trudem wykrztusił z siebie 

jedno spójne zdanie: 

- Potrzebuję doktora. 

Następnie świat zniknął mu sprzed oczu. 
W kolejnym wspomnieniu był na wozie z innymi mężczy­

znami. Jego sąsiad cały czas gorzko narzekał i usiłował go 
odepchnąć. 

- Nie możesz tak siedzieć, koleś. Ważysz tonę. 
- Nie mogę - powtórzył Fred. Świat zniknął ponownie. 
Wywoływano ich po nazwisku. Stał na placu otoczonym 

barakami, ciągle przykuty do innych mężczyzn. W pobliżu 
stali strażnicy. Wiedział, kim byli, choć nie umiał powiedzieć 
skąd. Nosili stare muszkiety. Skąd wiedział, że są stare? 

- Waring! - krzyknął ktoś. 

Mężczyzna obok trącił go mocno. 

- To ty czy nie? Odpowiedz, na miłość boską, żeby się to 

wreszcie skończyło. 

- Tak - odparł. Było to bardziej pytanie niż potwierdze­

nie, ale świat znów skrył się za ciemną zasłoną. 

Gdy ponownie się ocknął, leżał w cieniu; ktoś trzymał 

przy jego ustach cynowy kubek z wodą. Wypił chciwie. 

- Nie nadaje się dziś do roboty. Ma chyba pijacką śpią­

czkę - stwierdził nieznany głos. 

- Nie, ja nie piję - oznajmił. Wydawało mu się, że powi­

nien to powtarzać. 

background image

Tym razem reakcją na te słowa nie był śmiech, za to w 

polu widzenia Freda pojawiła się surowa twarz. 

- To, co wypiłeś, powaliłoby konia, człowieku. Jesteś 

przesiąknięty gorzałą. Zostawcie go, niech dojdzie do siebie. 
Jutro ma być w formie. 

Potem spał. A może stracił przytomność? Nie umiał po­

wiedzieć. 

Kiedy obudził się rano, po raz pierwszy odkąd ocknęła się 

na sali sądowej jego pamięć, ujrzał swoje otoczenie z całą 
bolesną jasnością. Zapragnął być znów pijany. Ta dziwna 
myśl bardzo go zaniepokoiła, ponieważ wiedział, że pijań­
stwo nie leży w jego naturze. 

Gwałtowne skurcze żołądka przerwały te rozważania. 

Kiedy poczuł się lepiej i trochę zjadł, kazano mu się rozebrać. 
Dostał czyste ubranie: zgrzebną, płócienną koszulę i spodnie. 

Trząsł się cały. Poprosił o buty lub saboty. Jego własne mu 
odebrano. Strażnicy zaczęli się śmiać. 

- Po co ci, chłopie? Ty budujesz drogi, a nie chodzisz po 

nich. 

W tym momencie wreszcie zrozumiał, że znajduje się w 

grupie skazańców budujących nowe drogi - z Melbourne na 
północ. Nie wiedział, że zanim został skazany na ciężkie 
roboty, mieszkał w Melbourne. Miał to odkryć znacznie 
później. 

Początkowo czuł się nieporadny i oszołomiony, bo cały 

świat wydawał mu się obcy. Jeden ze współwięźniów okazał 
się miły i pomógł mu, kiedy w połowie dnia rozdawano je­
dzenie. 

- Trzymaj głowę nisko i zawsze wyliż talerz do czysta, 

bracie. Inaczej nie dasz rady pracować. Jeśli nie będzie z cie-

background image

bie pożytku, wykończą cię. - Jego przenikliwe oczy widziały 
więcej niż oczy sędziów i strażników. - Chory? Chyba nie 
tylko z przepicia. - Głos mężczyzny brzmiał szorstko, lecz 
uprzejmie. 

Fred nie pamiętał, by ktoś się do niego tak grzecznie od­

nosił, poznał wyłącznie przekleństwa, kopniaki i razy. 

Tej nocy po raz pierwszy śnił mu się tygrys. Uciekał przed 

nim, jednocześnie szukając czegoś, co stracił, wiedząc, że już 
nigdy tego nie odzyska. Ta myśl napełniała go poczuciem 
osamotnienia, co było gorsze nawet od strachu przed tygry­
sem, który go niemal dopadał. 

Wspomnienie snów nie opuszczało Freda i rano, a kiedy 

usiłował dociec, o czym by też mogły być, znów rozbolała 

go głowa. Doskwierało mu zabójcze pragnienie. 

Odkrył, że zna nazwy gwiazd - wypatrywanie ich nios­

ło ukojenie. Pokazał Krzyż Południa mężczyźnie, z któ­
rym potem, po zwolnieniu z przymusowych robót, pojechał 

do Melbourne. Dostali trochę pieniędzy za pracę, więc Fred 
i jego nowy przyjaciel, Ryży, udali się do pierwszego z brze­
gu saloonu i w parę godzin później znów leżeli pijani na 
ulicy. 

Ryży opiekował się Fredem. Wynajdywał miejsca do spa­

nia, gdzie nikt im nie przeszkadzał i nie próbował ograbić z 
ich nędznych groszy. To Ryży zorganizował przejazd do Bal¬ 
larat; twierdził, że będzie tam łatwiej o datki niż w Melbour­
ne. Ryży pocieszał też Freda, gdy ogarniał go niepokój. Zda­
rzało się to, ilekroć przybliżał się do swej utraconej prze­
szłości. 

Kłopot polegał na tym, że za każdym razem, gdy to się 

zdarzało, Freda bolała nie tylko głowa, lecz również serce. 

background image

Ból był tak silny, że Fred nie znajdował innej metody uśmie­
rzenia go, jak tylko upić się do nieprzytomności. 

Ryży nauczył go kraść, zaczynając od owoców ze straga­

nów i taczek. Fred nie wykazywał się takim sprytem jak jego 
mentor, dlatego też, przyłapywany na gorącym uczynku, nie­
raz odebrał cięgi. Ryży opiekował się nim, jak mógł. Które­
goś dnia zdarzyło się nieszczęście. Ryży pomagał nieporad­
nemu Fredowi znaleźć dobry kąt w cieniu, gdy zatrzymało 
ich dwóch policjantów. 

Większy z nich przyjrzał się im groźnie. Na widok Ryżego 

w jego oczach pojawił się błysk. 

- Znam cię - zaczął. - Jesteś Corny Van Damm. Włóczy­

łeś się po buszu z bandą Rayana... 

Ryży wrzasnął przeraźliwie i uciekł, zostawiając bied­

nego Freda na łasce losu. Jeden z policjantów pobiegł za 
nim. Drugi pochylił się nad Fredem i powlókł go do are­
sztu. Ani Fred, ani policja nigdy już nie ujrzeli Ryżego, który 

wyznawał zasadę: przede wszystkim ratować własną skó­
rę. Bez Ryżego Fred był skończony. Ludzie naigrywali się 
z niego, w kółko lądował w areszcie, dopóki Sam i Kirstie 
nie zjawili się, by go uwolnić, nakarmić i zaproponować 
pracę. 

Wspominanie znów przyprawiło go o ból głowy. Kiedy w 

końcu zasnął, śnił mu się tygrys, który próbował go pożreć. 
W tle jego snu pojawiał się stary mężczyzna, bardzo niezado­
wolony z Freda. Bał się go bardziej niż tygrysa. 

Krzyknął z przerażenia. Ktoś z jego nowych przyjaciół 

przyszedł go uspokoić. 

Dziwne, że kiedy Fred się obudził, pamiętał tylko tygrysa, 

a nie starego człowieka... 

background image

Sam zdecydował, że nowy pracownik ma zaraz stanąć do 

pracy. Fred pamiętał, że Sam kazał Kirstie nakarmić go, i go­
tów był się odwdzięczyć, nie bacząc na fakt, że to również 
Sam razem z Bartem wrzucili go do wody. 

Tej nocy miał drgawki. Głośno krzyczał przez sen. Geor¬ 

die, który dzielił namiot z Samem i Bartem, usłyszał krzyk 
Freda; wyszedł na dwór zobaczyć, co mu dolega. Fred rzucał 
się we śnie. 

- Co się dzieje? - spytał Geordie, kładąc delikatnie rękę 

na jego ramieniu. 

Fred otwarł oczy. 
- Tygrys, Geordie. Tygrys goni Freda - wykrztusił. - Nie 

pozwól mu go złapać. 

- Nie bój się. Sam i Bart będą trzymać tygrysa na odle­

głość. Przyniosę ci wody. Postaraj się znowu zasnąć. 

- Dzięki, Geordie. Nie daj mu się złapać. 
- Na pewno się nie dam. 
Fred wypił posłusznie wodę i zasnął. Nie zbudził się już 

nigdy z krzykiem, choć tygrys biegał w jego snach jeszcze 
przez kilka miesięcy. Tak jakby zapewnienie Geordiego po­
zbawiło go kłów. 

Fred zjadł ze smakiem śniadanie. W głowie mu pojaśnia­

ło. Po raz pierwszy zobaczył wszystkich razem. 

Sam przystojny, dobrze zbudowany, silny duchem, rze­

czywiście nadawał się na przywódcę grupy. Bart był ciemny 
i przywodził na myśl wołu. Polegał na radach i kierownic­
twie Sama i Geordiego. Jako pracownik niezmordowany 
i odpowiedzialny, zawsze wywiązywał się ze swych zobo­

wiązań. Wszyscy trzej mieli na sobie swetry i flanelowe ko­
szule. Sam i Bart obnosili zarośnięte twarze. Geordie, niski 

background image

i o ziemistej cerze, w pewien sposób się wywyższał, co nie 
uszło uwagi Freda. Jako jeden z niewielu mężczyzn w osa­
dzie poszukiwaczy złota był zawsze gładko ogolony. Jego 
oczy patrzyły czujnie, a czasami spoczywały badawczo na 
Fredzie. Fred nie miał nic przeciwko temu - Geordie to przy­

jaciel. Nie wrzucał Freda do wody, tak jak tamci dwaj. Dał 

mu ładne, ciepłe ubranie i był dla niego dobry: przepędził 
tygrysa, który ścigał Freda w nocy. 

Tereny złotonośne tętniły życiem. Kirstie i Emmie Jack­

son rozdzielały jedzenie. Kirstie stanowiła zagadkę dla 
Freda. 

Była miła i niemiła zarazem. Dawała mu jeść, lecz 

wiedział, że robiła to z niechęcią. Z drugiej strony, widział, 

jak bardzo troszczy się o każdego, choć pokrzykuje i po­

szturchuje dużego Pata i małego Herbiego. Jej jasne włosy, 
nawet ciasno zwinięte w kok, były piękne. Jej oczy też były 
piękne - niebieskozielone. Przywodziły kogoś Fredowi na 
pamięć, ale ilekroć usiłował przypomnieć sobie kogo, ogar­
niał go smutek, bolało serce i głowa. Zrezygnował z wy­
siłków. 

Kirstie zajmowała się małym Rodem. Karmiła go, przy­

wiązywała za szelki do nogi kuchennego stołu, by nie mógł 
się oddalić, zgubić lub zranić. Niedawno dotarło do Freda, 
że Kirstie opiekuje się również Emmie Jackson i jej dziec­
kiem. Jaka szkoda, że Kirstie bywała czasem zła, zwłaszcza 
na Freda. 

Jednak raz jeszcze pomógł jej sprzątnąć i zrobiłby więcej, 

gdyby nie Sam. 

- Dosyć, Fred, zostaw to Kirstie. Czas wziąć się do robo­

ty i odpracować posiłek. 

background image

Geordie zbadał dokładnie dłonie Freda i pokiwał głową z 

rezygnacją. Choć Fred miał dłonie i nadgarstki pokaleczone, 

a paznokcie połamane, było jasne, że nie pracował wiele fi­

zycznie. Geordie pomyślał, że jeszcze do niedawna jego dło­
nie były wypielęgnowane, a wszelkie oznaki zaniedbania są 
świeżej daty. Mimo słusznej postury kopanie początkowo 
mogło mu sprawiać trudności. Bardzo szybko domysły Ge¬ 
ordiego stały się faktem. 

Fred, chcąc okazać wdzięczność, z ochotą wziął się do 

roboty, ale wkrótce się zmęczył. Ręce mu opuchły i krwa­
wiły, coraz wolniej posługiwał się łopatą i kilofem. Zgnę­
biony, poszukał wzrokiem Sama. Ten starał się dodać mu 
otuchy. 

- Musisz to, chłopie, przetrzymać. Wszyscy przez to 

przeszliśmy na początku, prawda, Geordie? 

Geordie przytaknął. Milcząc, przyglądał się Fredowi. Za­

uważył, że poza wrodzonym wdziękiem, którego nawet Kirstie nie mogła mu odmówić, Fred miał silną wolę. Gdy pojął, 
że chcą, by pracował dalej, wrócił do swego zajęcia. Sze­

pcząc do siebie, kopał dalej, chociaż wolniej. Wykopał już 

sporą dziurę, kiedy zarządzono przerwę na odpoczynek, je­
dzenie i picie. Sam trafił na małą grudę kwarcu, zawierającą 

złoto. Kirstie, Pat i Aileen poszli do sadzawki, by ją wypłu­
kać. Znalezisko nie było wielkie, lecz łącznie z tym, co wy­
kopali wcześniej, dawało niezły tygodniowy dochód. Umo­
żliwiało utrzymanie i opłacenie Freda oraz ich godziwe wy­
żywienie. 

Kobiety i dzieci z zadziwiającą zręcznością wypłukiwały 

i oddzielały grudki złota. Sam pokazał je Fredowi, mówiąc, 
że tego właśnie szukają; wyjaśnił też, jak je rozpoznać. 

background image

Geordie opatrzył ręce Freda i wrócili do pracy. Zwały gli­

ny rosły wokół stanowiska Freda, lecz zwalniał coraz bar­
dziej, gdy do bólu rąk dołączył ból ramion i pleców. 

Kiedy wystrzelono z działa na zakończenie dnia pracy, 

Fred był tak wyczerpany, że Sam i Bart musieli wyciągać go 
z dołu. Przyszedł nieco do siebie, dopiero gdy Kirstie przy­
niosła mu herbatę i coś do jedzenia. 

- Dobra robota, Fred - pochwaliła. 
Jej głos był tak miły, że łzy napłynęły do oczu Freda. Od 

kiedy pamiętał, nie traktowano go zbyt uprzejmie. 

- Wytrzymałeś, co, Fred? - poparł ją Sam. - Niejeden by 

odpadł. 

Miło mu było słyszeć te słowa, chociaż nie mogły pomóc 

ani na krwawiące i opuchnięte ręce, ani na obolałe plecy i ra­
miona. Geordie raz jeszcze opatrzył mu ręce. 

- Rzeczywiście, dobra robota, Fred - dołączył do po­

chwał. - Jak się czujesz? Nie boli cię głowa? 

- Nie, tym razem nie głowa, tylko plecy i ręce - odparł 

ze smutkiem. 

- Z czasem się przyzwyczaisz, i twoje ręce też. 

Fred miał tego wieczora wilczy apetyt, a Kirstie była dla nie­

go miła, ponieważ ciężko pracował. Przed kolacją Geordie polał 
mu dłonie spirytusem. Bolało, ale miało przyspieszyć twardnie­
nie skóry. Nadal nie pozwalał Fredowi brać do ust alkoholu. 
Martwiło to Freda, lecz starał się o tym nie myśleć. 

Mimo gnębiącego go smutku nie potrafił się sprzeciwić 

Geordiemu, który zapewniał go, że im więcej będzie praco­

wał, tym łatwiej będzie mu szło, a ciało wzmocni się od wy­
siłku. 

- Picie ci nie pomoże, tylko zaszkodzi - powtarzał. 

background image

Mimo że rozmowy o przeszłości stanowiły tabu wśród 

poszukiwaczy złota, nie dało się uniknąć całkiem nieszkod­
liwych pytań. 

- Jak się dostałeś do Ballarat? - zagadnął Bart od nie­

chcenia. 

Fred uniósł wzrok znad talerza, który wymiatał z wielkim 

apetytem. 

- Nie wiem. Ryży mnie tu przywiózł. 
- Czy byłeś urzędnikiem? - zaciekawił się Sam, który, 

podobnie jak Geordie, zauważył, że dłonie Freda są zbyt de­
likatne jak na robotnika. 

- Nie przypominam sobie - powiedział zmieszany. - Nie 

wiem - dodał po głębszym namyśle. 

Fred nie pamiętał, a przynajmniej utrzymywał, że nie pa­

mięta, życia przed przybyciem do Ballarat. Bez wątpienia 
znalazł się wśród skazanych na roboty drogowe. Nie znosił 
policjantów. Kiedy zjawiali się, gdy kopał, kulił się w swoim 
dole. Mac przyszedł popatrzeć, jak niedawny podopieczny 
sobie radzi. 

- Gratuluję, Geordie, myślisz, że to potrwa dłużej? 
- Czas pokaże. - Geordie wzruszył ramionami. 
Fred nie miał nic przeciwko Macowi. Nie pamiętał, by z 

jego strony doznał przykrości, lecz kiedy Mac pojawił się 

pewnego dnia z groźną miną, Fred się zdenerwował. 

Wcześniej zwierzył się Geordiemu, że ma wrażenie, iż po­

licja źle go traktowała, zanim dotarł do Ballarat. Dyskretna 
indagacja, kiedy innych nie było w pobliżu, wykazała, że pa­
mięć Freda nie sięga daleko. 

Pewnego dnia Kirstie zezłościła się, gdy nie chciał jej dać 

do prania szczególnie brudnej koszuli. 

background image

- W chlewie chowałeś się czy jak? 
- Być może. Nie wiem, Kirstie. - Jego poważna odpo­

wiedź wywołała wielką wesołość. 

- Czy to możliwe? - spytała później Kirstie Geordiego. 

- Czy on naprawdę nic nie pamięta? Czy też, jak niektórzy, 

nie mówi o swojej przeszłości, bo skrywa jakiś straszny se­

kret, którym nie chce się z nami podzielić? 

Jak ja, pomyślał Geordie, a głośno odparł: 
- Nie wiem. To chyba wynik urazu głowy, choć nie są­

dzę, żeby był aż tak dotkliwy. Może nie chce pamiętać. Nie 
pytaj. To go przygnębia. Może któregoś dnia... - Wzruszył 
ramionami. - Zaczyna się trochę zmieniać, a to dobrze 

wróży. 

Kirstie wydawało się to wszystko dziwne. Tego wieczoru 

nadal okazywała Fredowi uprzejmość i to go uszczęśliwiało. 
Zdumiewało ją, jak bardzo Fred potrafi być pogodny, jeśli 
tylko nie pyta się go o przeszłość. 

Napomknęła Geordiemu, że Fred pewnie dlatego jest 

szczęśliwy, że niewiele pamięta. Nie po raz pierwszy za­
dziwiła go swą przenikliwością. Sama zauważyła dawno, 
że wspomnienia ją przygnębiają - myśli o stracie matki, 
o zmarłej starszej siostrze, o farmie czy o bracie, który 
po ślubie z córką bogatego farmera zerwał kontakty z ro­
dziną. 

W natłoku wydarzeń stopniowo przestała myśleć o amne­

zji Freda. Żyjąc w ich małej wspólnocie, Fred tracił naiwność 
i stawał się coraz bardziej odpowiedzialny. Nie tylko Geordie 
zauważył, że z chwilą gdy Fred przestał mówić o sobie 
„Fred" i zaczął używać zaimka „ja", przestał być odmień­
cem. 

background image

Tak jak pierwszego wieczoru, nadal pomagał Kirstie na 

różne sposoby. Lubił się z nią drażnić, jakby była jego młod­
szą siostrą. Zawsze jednak ustępował, gdy widział, że może 
sprawić jej przykrość. Z piciem nie miał więcej problemów. 
Geordie wiązał pewne nadzieje ze swoją metodą leczenia, 
lecz rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Nie 
spotkał takiego przypadku, od czasu gdy... Cóż, o tamtym 
wolał nie pamiętać. 

Nie chcąc być wziętym za wariata, Fred nie wspomniał 

Geordiemu ani nikomu innemu, że kiedy nawiedza go myśl 
o piciu, słyszy w głowie: „Już swoje wypiłeś, więcej ci nie 
trzeba". 

Fred zastanawiał się, do kogo ten głos należy. Z pewno­

ścią nie był to głos Geordiego, który zwracał się do Freda 
zawsze łagodnie. Ten zaś głos należał do wstrętnego, aro­
ganckiego typa, takiego, jakich Fred najbardziej nie znosił. 
Przypominał mu sędziego z Melbourne lub komisarza, który 
w asyście policjantów przyjeżdżał na złotonośne pola niepo­
koić ludzi. 

Głos brzmiał tak surowo, że Fred ze strachu był mu 

posłuszny. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby mu się 
sprzeciwił. Szkoda, że nie powiedział o nim Geordiemu, mo­

że dałoby mu to jakiś wgląd w naturę dolegliwości Freda. 

Przez dłuższy czas Fred dociekał, do kogo ten głos mógł na­
leżeć. Potem zrezygnował. Życie okazało się zbyt interesują­

ce, nazbyt wiele trafiało się okazji do zabawy, by je tracić na 
przejmowanie się jakimiś głosami. Po pewnym czasie głos 
odzywał się coraz rzadziej. Fred jednak ciągle zważał, by nie 
pić. 

Uciechy, których można zażyć w towarzystwie kobiet, 

background image

Fred odkrył stosunkowo wcześnie. Jak wszystko, co go 
dotyczyło, nastąpiło to w dziwny sposób. Geordie Farquhar 
był jednym z niewielu ogolonych mężczyzn na terenach 
poszukiwań. Większość od przybycia do Ballarat nie znalaz­
ła czasu lub nie zadała sobie trudu, by zgolić wąsy i brody. 
Kirstie nazywała ich włochatymi potworami. Jednak Geordie 

zawsze był zadbany. Starał się nie zarastać brudem, mimo 
że jak reszta toczył z góry przegraną bitwę z błotem 
i kurzem. 

Fred, od kiedy się wydobył z alkoholowego zamroczenia, 

spoglądał na świat i siebie krytycznym wzrokiem. Brud za­
czął mu przeszkadzać i raziły zapuszczone ręce. Musiał jed­
nak uznać, że nie ma na to rady, jeśli chce kopać dalej. Czar­

ny, niechlujny zarost wprost go brzydził. Był przekonany, że 
kiedyś nie nosił brody. 

Któregoś dnia obserwując Geordiego, który się golił, do­

szedł do wniosku, że też chciałby się pozbyć brody i skrócić 
przydługie włosy. 

- Mógłbyś mi pokazać, jak to się robi? - poprosił. 
- Jasne - odparł Geordie. - Pozwól, że pierwszy raz zro­

bię to za ciebie, potem już będziesz wiedział, jak samemu 
o siebie dbać. 

Fred przekonał się, że pozbycie się zarostu to długa 

i bolesna operacja. Jednak kunszt Geordiego odmienił go 
nie do poznania. Nie tylko Kirstie wpatrywała się ze zdu­
mieniem w nieznanego, przystojnego Freda, który wyłaniał 
się spod nożyc Geordiego. Wiedzieli, że ma ładne zęby, lecz 
to, że jest aż tak przystojny, było dla wszystkich zasko­

czeniem. 

Kirstie sądziła, że niektórzy mężczyźni zapuszczają bro-

background image

dę, by ukryć swoje braki. Po uczesaniu włosy Freda skręcały 
się w luźne, czarne kędziory, podkreślając męską urodę jego 
twarzy. 

- Prawda, że wygląda jak nowo narodzony? - zagadnął 

Sam Barta. 

- W każdym razie inaczej - przyznał niechętnie Bart. 

Kiedy Fred był zaniedbany i niepewny siebie, łatwo przy­

chodziło się nad nim litować, lecz przystojny mężczyzna, 
którym stał się dzięki zbiegom Geordiego, wzbudzał zupeł­
nie inne emocje. 

Kobiety odwracały się, by spojrzeć na niego, gdy szedł 

przez Ballarat. Fred nie miał natury pawia. Drobne, ludzkie 
grzeszki, z próżnością włącznie, jakoś się go nie imały. Spo­
śród innych wyróżniała Freda pogoda ducha. Wyprowadzić 
go z równowagi można było tylko wtedy, gdy skąpiło się mu 

jedzenia. Kirstie robiła to czasami, kiedy chciała ukarać go 

za coś, co w jej oczach stanowiło wykroczenie. Traktowała 
swoich podopiecznych, wliczając w ich grono także Sama, 
Barta i Geordiego, jak swoje dzieci, które dla ich własnego 
dobra muszą być krótko trzymane. 

Fred lubił jeść i chociaż nie grymasił, zawsze posępniał, gdy 

dostawał najmniej apetyczną lub niewystarczającą porcję. 

Ciężko pracował i dopisywał mu apetyt. Zawsze pierwszy 

podstawiał swój talerz po dokładkę. 

- Jesteś łakomczuchem - zganiła go któregoś dnia Kir­

stie. 

- Fred jest dużym facetem, ciężko pracuje i musi zjeść. 

Nie żałuj mu, córko - zmitygował ją Sam. 

Kirstie niemal rzuciła w Freda talerzem z zupą. Fred uz­

nał, że mimo wrogiego zachowania Kirstie zasłużyła na 

background image

uśmiech. Uśmiechnął się rozbrajająco, jednak na niewiele się 
to zdało. 

- Nie musisz się tak do mnie szczerzyć. Dostaniesz swoją 

porcję, ale nic ponadto. 

- Nie chcę więcej - odparł Fred, czując dziwny niepokój 

w niejasny sposób związany z powłóczystymi spojrzeniami, 
jakimi kobiety obdarzały go tego dnia. Wstał i zamiast po­
magać Kirstie, postanowił przejść się trochę, porozglądać po 
okolicy. 

Geordie odprowadził go spojrzeniem, po czym przyłączył 

się do Sama i Barta grających przy ognisku w karty. Kirstie 
skończyła zmywanie, położyła dzieci spać i zaczęła napra­

wiać koszule. Emmie Jackson, bardziej ospała niż zwykle, 
przysiadła się do niej, nie próbując nawet pomagać. 

Fred po chwili namysłu powędrował przed siebie, aż do­

tarł do miejsca, gdzie saloon Hyde'a sąsiadował z siedzibą 
Grubej Lil. Żadnego z tych przybytków jeszcze nie odwie­
dzał, słyszał jedynie, jak Sam i Bart o nich rozmawiali. 

Przystanął. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrze­

niem Grubej Lil. Nie była właściwie gruba, tylko dobrze zbu­
dowana, o posągowych kształtach, jak się wyraził kiedyś 
Geordie w rozmowie z Bartem. 

- Jakich kształtach? - zdumiał się Bart. 

Gruba Lil była burdelmamą, co się zowie. Dziewczęta 

trzymała w ryzach, a swój zakład prowadziła bez zarzutu. 

Często, by zachęcić klientów, stała lub siedziała na zewnątrz. 
Robiła duże wrażenie w swych satynach. Z wetkniętymi we 

włosy piórami i uszminkowaną twarzą przypominała posta­
cie z płócien starych mistrzów - tak twierdził Geordie, zno­
wu wprawiając Barta w zakłopotanie. Dawnymi czasy Lil lu-

background image

biła się zabawić, teraz jednak robiła to rzadko, chyba że ktoś 
przypadł jej szczególnie do gustu. Wtedy szła z nim do łóżka. 

- Szczęściarz - śmiali się poszukiwacze, bo nie zdarzało 

się to często; w dodatku Lil nie brała pieniędzy za swe usługi. 

Niepokój Freda rósł z każdym krokiem. Niedawno odkrył, 

że patrząc na inne niż Kirstie kobiety, czuje się dziwnie. Miał 
niejasne przeczucie, że zadawanie się z kobietami jest bardzo 
przyjemne, ale jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć, na 
czym to polegało. 

Gruba Lil obserwowała nadchodzącego Freda. Wszystko 

w jego przystojnej twarzy i potężnym ciele było pociągające. 
Kiedy podszedł bliżej, jego niewinny wzrok napotkał jej 
wszechwiedzące spojrzenie. 

- Witaj. Jesteś tu nowy? - Nim. przebrzmiało pytanie, 

uświadomiła sobie, że stoi przed nią Wrak, trzeźwy i ogolo­
ny. Prawdziwy Apollo, jak ów mężczyzna, którego poznała 
w czasach, gdy jeszcze była Smukłą Lil. 

- Tak - odparł. - Niezupełnie. 
- Aha - potaknęła, mierząc go wzrokiem od stóp do gło­

wy. - Chciałbyś się może zabawić za darmo? 

- Tak. Nazywam się Fred. - Obdarzył ją swym rozbraja­

jącym uśmiechem, tym bardziej zniewalającym, że nie przy­

słoniętym już przez brodę. - Zabawić się, to brzmi nieźle. 

- Chodźmy więc - zdecydowała, biorąc go za rękę, gdyż 

wydawał się trochę wahać. 

Zaprowadziła go do swoich apartamentów, które okazały 

się niespodziewanie wygodne i przyjemne, w przeciwień­
stwie do prostych pokoi dziewcząt. 

Zabawa z Grubą Lil sprawiła Fredowi prawdziwą przyje­

mność. Kiedy się znalazł w jej łóżku, ku swojemu zdziwieniu 

background image

wiedział dokładnie, co robić, i był w tym dobry, sądząc po 

oznakach zadowolenia Lil. 

Gruba Lil była równie zaskoczona, jak zadowolona. Choć 

Fred, jej zdaniem, od dawna nie zaznawał cielesnych rozko­
szy, okazał się bardzo uważający wobec partnerki tak przed, 

jak i po zabawie. Uznała to za miłą niespodziankę, gdyż wię­

kszość nieokrzesanych poszukiwaczy złota nie grzeszyła 
subtelnością uczuć. 

- Prawda, że było miło? - rozmarzył się Fred, myśląc, jak 

wiele traci, nie pamiętając uciech, jakich ongiś zaznawał. Za­
stanawiał się czasem, dlaczego przywołanie przeszłości spra­
wia mu taką trudność. Gdy Geordie pytał go o przeszłość, 
sprawdzając, czy nie wraca mu pamięć, odpowiadał nie­
zmiennie: Nie potrafię sobie przypomnieć. 

Geordie chciał wiedzieć, dlaczego Fred o pewnych 

rzeczach zapomniał całkowicie, inne zaś pamiętał dosko­
nale. Od jakiegoś czasu stało się dla niego oczywiste, że 
seks wyparował ze świata Freda i Geordie zastanawiał 
się niekiedy, co będzie, jeśli wróci, a także - dlaczego znik­
nął? 

Gruba Lil była tak zadowolona z poczynań Freda, że zgo­

dziła się, ba, wręcz poprosiła, by z nią jeszcze został. Gdy 

pobiegł wreszcie do domu, jedynego, jaki istniał w jego pa­
mięci, zapadła już noc. 

Kirstie nie spała jeszcze, gdy pojawił się Fred z rozanie­

lonym wyrazem twarzy. Sam i Bart, porzuciwszy grę w karty, 
udali się do Hyde'a na krótką kolejkę, która, jak zwykle, za­
mieniła się w długą. 

Geordie uczył Kirstie grać w szachy. Kiedy próbował 

zainteresować grą Freda i zaczynał wyjaśniać mu zasady, 

background image

Fred odpowiadał markotnie, że boli go głowa. Teraz sza­
chownica leżała na macie między Geordiem a Kirstie. Fred 
nadszedł w decydującej chwili. 

- Przypomniałeś sobie, że masz dom, do którego się wra­

ca, Fred? - zagadnęła ostro Kirstie. Jej ton częściowo wyni­
kał z faktu, że Geordie znów zaatakował jej królową. 

Jej ironia chybiła celu. Nic nie mogło zakłócić błogostanu 

Freda. 

- O, tak, tego się nie zapomina - odparł z prostotą. 
- Tak z czystej ciekawości: gdzie byłeś i co robiłeś? -

spytała Kirstie, by opóźnić fatalny moment swego następne­
go ruchu, który, tak czy owak, miał nieuchronnie doprowa­
dzić do jej przegranej. 

Fred przysiadł obok szachownicy i już otwierał usta, by 

opowiedzieć Kirstie o swej przygodzie z Grubą Lil, jednak 
w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie zapomniał się jeszcze 
tak dalece, by nie wiedzieć, że czystej i niewinnej dziewczy­
nie, jaką była Kirstie, nie opowiada się przygód z kobietami 

pokroju Grubej Lil. 

Co prawda, pewnie i tak wiedziała o ich istnieniu. Musia­

łaby być ślepa i głucha, by żyć w tak błogiej nieświadomo­

ści. Przyjęło się jednak udawać, że młode dziewczęta nigdy 
ich nie widują ani nie wiedzą o ich istnieniu. 

Gorączkowo usiłował znaleźć wytłumaczenie, gdzie spę­

dził ostatnie trzy godziny. Ze strachu, że powie coś nieodpo­

wiedniego, aż się spocił. 

- Ja... - zaczął i zlany potem wyjął z kieszeni chusteczkę, by 

wytrzeć twarz. Patrzył na szachownicę, jakby w niej szukał na­
tchnienia. Nagle z głębi jego umysłu wypłynęło wspomnienie. 

- Skoro grasz białymi, Kirstie, mogłabyś dać mata Geor-

background image

diemu, a nie on tobie, gdybyś pozwoliła mu wziąć swoją kró­
lową, a sama wyszła wieżą naprzeciw jego króla. Kiedy zbije 
twoją królową, odsłoni twojego gońca, który da szacha jego 
królowi. Wygrasz. 

Zapadła głucha, martwa cisza. Dwoje graczy przyglądało 

się planszy. Geordie, stary szachista, który był pewien wy­
granej, natychmiast zorientował się, że Fred odkrył słaby 
punkt jego ataku. Fakt, że się niezbyt przykładał, mając za 
przeciwniczkę nowicjuszkę. 

- Skąd, u diabła, wiedziałeś o tym? - Spojrzał z ukosa na 

Freda. 

Fred rzucił swą uwagę bezmyślnie. Spojrzał raz jeszcze 

na szachownicę, usiłując się skoncentrować - bezskutecznie. 

Gra w szachy znów była dla niego czymś nieprzeniknionym 

jak wtedy, gdy Geordie próbował go uczyć. 

- Nie mam pojęcia - odparł, ocierając chustką czoło. 

- Dlaczego to powiedziałem, Geordie? Czy to cokolwiek 

znaczy? 

- Tak. To znaczy, że byłeś kiedyś lepszym szachistą ode 

mnie, a ja jestem niezły. Jesteś pewien, że nic więcej sobie 
nie przypominasz? 

Kirstie, przyjrzawszy bliżej Fredowi i jego chusteczce, 

zaśmiała się wzgardliwie. 

- Myślę, że Fred przypomniał sobie inną grę. Pożycz mi 

swoją chusteczkę, Fred, mnie też jest gorąco. 

Fred skwapliwie wręczył chusteczkę Kirstie. Nieodmien­

nie starał się spełniać wszystkie jej życzenia. Za późno uprzy­
tomnił sobie, że chustkę dała mu Gruba Lil na pamiątkę 
owocnego spotkania; w rogu widniał jej monogram. Pach­
niała mocnymi perfumami. 

background image

Kirstie spostrzegła monogram i poczuła perfumy. 

- No, no! - zakpiła z udawaną słodyczą. - A więc trafiłeś 

do Grubej Lil? 

- Dżentelmen nigdy nie rozmawia o tych rzeczach, Kir­

stie - westchnął Fred. - Zwłaszcza z porządną dziewczyną 

- dorzucił z powagą. 

- Jeśli to chustka Grubej Lil, z pewnością jej nie potrze­

buję. Możesz ją sobie wziąć z powrotem. - Cisnęła mu chu­
steczkę na kolana. 

- Jeśli potrzebujesz czystej i ładniejszej, która nie należy 

do Grubej Lil, to mam w kieszeni drugą. 

Geordie nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać z tej pro­

stodusznej odpowiedzi. Kirstie zareagowała natychmiast. 

- Piękne dzięki. Posłucham twej rady w szachach, a po­

tem was zostawię, byś sobie z Geordiem porozmawiał o tym, 
o czym dżentelmen nigdy nie rozmawia z porządnymi kobie­
tami, ale co, naturalnie, wolno robić przyzwoitym mężczy­
znom. 

Zerwała się z miejsca i skierowała do chaty, odwracając 

się w progu, by życzyć im ozięble dobrej nocy. 

- Dlaczego Kirstie jest taka na mnie zła? Starałem się nie 

mówić jej o Grubej Lil, lecz ona naciskała. - Fred z niepo­
kojem zwrócił się do Geordiego. 

Geordie zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. 

- Nie umiem ci teraz wyjaśnić, dlaczego jest na ciebie 

taka zła, Fred. Nie sądzę, byś teraz to zrozumiał, ale jestem 
pewien, że pewnego dnia, może już wkrótce, sam do tego 
dojdziesz. 

Fred skinął głową. Nie był pewien, czy rozumiał, o co Ge¬ 

ordiemu chodzi. 

background image

- Naprawdę staram się być dobry - wyznał szczerze. 

- Wiem o tym, Fred. Nie przejmuj się. Idź się położyć. 
Fred zastosował się do polecenia, zostawiając Geordiego 

na pastwę jego myśli. Jaka przyszłość czekała Freda i ekipę 
Moore'a teraz, kiedy Fred odkrył jeden z powodów, dla któ­
rych kobiety chodzą po ziemi? 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Nadeszły szczęśliwe dni. Inne kobiety w ślad za Grubą 

Lil uznały go za pociągającego i wkrótce Fred Waring zasły­
nął jako mężczyzna do towarzystwa, zwłaszcza że zawsze 
był delikatny i uprzejmy wobec kobiet. Nigdy się nie naprzy­
krzał, jeżeli nie okazywały zainteresowania, lecz jeśli chciały 
się z nim spotkać, udowadniał, że jest czułym i gorliwym ko­

chankiem. 

Krótko mówiąc, kobiety zastąpiły mu butelkę. 

- Wydaje się nadrabiać stracony czas - powiedział Geordie do Sama. Myślał równocześnie, że kiedyś pociąg do ko­

biet może się skończyć tak samo jak pociąg do alkoholu. Cią­
gle rozważał, na ile jego lecznicze zabiegi pomogły pohamo­
wać pijaństwo Freda, na ile zaś zawdzięczał to samemu so­
bie. Czy to możliwe, że chwilowe przebłyski pamięci, tak jak 
to miało miejsce tamtego wieczoru nad szachownicą, są za­

powiedzią wyzdrowienia? 

Kirstie załamywała ręce. 

- Widzieliście! - lamentowała. - Całymi tygodniami nic, 

a teraz to! Powinieneś go powstrzymać, ojcze, to nie wypada. 

- Fred jest mężczyzną, musi się wyszumieć. Dziwne, że 

wcześniej nie miał na to ochoty. 

- Wszyscy jesteście tacy sami - stwierdziła Kirstie ze 

złością. - W głowie wam tylko kobiety i picie. 

background image

- Oraz hazard i palenie - dodał Geordie z porozumie­

wawczym uśmiechem. 

- Mimo swego wykształcenia nie jesteś lepszy od innych 

- wybuchnęła oburzona. - Powinieneś pomóc Fredowi, a nie 
zachęcać go do uganiania się za kobietami. 

Zaczęła się zastanawiać, czemu jest tak na niego zła, skoro 

robił dokładnie to samo co inni zarośnięci poszukiwacze złota. 

Już miała sobie odpowiedzieć na to pytanie, gdy przybieg­

ła Aileen z wiadomością, że Fred coś znalazł i wszyscy są 
potrzebni do płukania złota. Stanie w sadzawce, pilnowanie 
dzieci, wybieranie małych grudek i dzielenie radości Freda z 

jego pierwszego większego znaleziska chwilowo odsunęło 

na dalszy plan strapienie z powodu jego kontaktów z ko­
bietami. 

Tego wieczoru Fred w nagrodę za ciężką pracę dostał spe­

cjalnie wybrany kawałek mięsa i olbrzymią porcję ciasta. 
Później Sam dorzucił grudkę złota do jego wypłaty. Fred ku­
pił dla siebie słomkowy kapelusz, a dla Kirstie wstążkę do 
włosów. 

- Niebieskozielona, pasuje do twoich oczu - zaznaczył. 

Po tym już nie mogła się na niego złościć, zwłaszcza że 

nigdy nie powiedział jej złego słowa ani nie usiłował jej wy­
korzystać w żaden sposób. Nadal był delikatny i uprzejmy, 
starając się jej pomagać, tak by opieka nad całą grupą nie 
spoczywała wyłącznie na jej barkach. 

Wzburzyła się później, gdy odkryła, że poszedł w słom­

kowym kapeluszu do Grubej Lil i że oboje dobrze się bawią, 
świętując jego znalezisko. 

Will Fentiman, właściciel budy bokserskiej koło Hyde'a, 

przyszedł pewnego razu do Moore'ów przyjrzeć się ich pra-

background image

cy. Fred zainteresował go szczególnie - tego dnia dawał z 
siebie wszystko. Było gorąco, więc ściągnął koszulę, ukazu­

jąc potężny tors. Pracował w dole głębokim na trzy stopy 

i właśnie trafił na cienką żyłę złota, która zapewniała im 
tygodniowy dochód. 

- Jesteś duży i silny - zagadnął Fentiman, widząc, z jaką 

lekkością Fred podrzuca swój kilof. - Masz dobre ciało i po­
trafisz z niego zrobić użytek. Czy myślałeś kiedyś o bokso­
waniu? 

- Trochę za stary na boksowanie - wtrącił Geordie, który 

obawiał się, że podczas walki Fred może doznać kontuzji 
przekreślającej jego powrót do zdrowia. 

- Niewielu odpowiada jego wadze. Chciałbym zobaczyć, 

jak boksuje. Czy potrafisz boksować, Fred? 

Fred zawahał się, zakłopotany, przeszukując pamięć. 

Znajdował tam niekiedy dziwne rzeczy. 

- Myślę, że tak. Trochę. 
- Wpadnij dziś wieczorem - zaproponował Fentiman. -

Chciałbym cię zobaczyć w akcji. 

- Nie, znowu cię poranią - ostro zaprotestowała Kirstie, 

kiedy podczas kolacji Fred z dumą doniósł jej o zaproszeniu 
Fentimana. 

To go zmartwiło. Pragnął sprawić przyjemność Kirstie, 

jak również samemu sobie. Był dumny ze swych dopiero co 

odkrytych możliwości i siły i aż się palił, by je wypróbować. 

- Chciałbym pójść. 
- Daj mu trochę potrenować. Ciężko pracował, niech ma 

jakąś rozrywkę. 

Nawet protesty Kirstie nie mogły zmienić męskich postano­

wień, więc wszyscy poszli z Fredem do Fentimana, łącznie z 

background image

Geordiem, który oponował przeciwko temu pomysłowi. Jed­
nak Fred był dorosłym mężczyzną, choć może nieco dziw­
nym. 

Na miejscu zebrał się już spory tłumek, by obserwować, 

jak ćwiczy stajnia Fentimana. Po jakimś czasie Fentiman 

zwykł pytać, czy ktoś nie ma ochoty zmierzyć się z jego za­

wodnikiem. Zawsze znajdował się ochotnik gotów narazić 

swoją głowę za kilka pensów. 

Fentiman dostrzegł Freda. 
- Zmierz się z Dan'lem, będzie ostrożny, dopóki nie zo­

baczy, ile jesteś wart - zawołał. 

- Dan'la nazywają Młodym Mendozą, na cześć sławnego 

przed laty boksera - objaśnił Geordie. 

Mendoza, niższy od Freda, okazał się znacznie od niego 

zręczniejszy. 

- Wyluzuj się, wyluzuj - powtarzał, tańcząc wokół Freda. 
Jego słowa podziałały dziwnie na Freda. Mendoza był 

ostrożny i nie chciał uderzać mocno, ale gdy podczas zmagań 

jeszcze raz krzyknął: „Wyluzuj się"! - świat zawirował jak 

w kalejdoskopie. Już nie ciemny Mendoza stał naprzeciw 
Freda, lecz jasnowłosy, niebieskooki, pewny siebie olbrzym, 
wyższy jeszcze od Freda, i też mówił: „No dalej, rozluźnij 
się, jesteś spięty". 

Potem nagle wrócił Mendoza i Fred ruszył na niego, zgodnie 

z poleceniem olbrzyma. W chwilę później Fentiman, zawołał: 

- Dobrze, Fred, wystarczy! 
Fred dołączył do swoich, dysząc i sapiąc ze śmiechem. 
- Niezły byłem, kiedy się rozluźniłem, co? Fajna za­

bawa. 

- Byłeś dobry, Fred - potwierdził Fentiman. - Dałeś nie-

background image

zły popis. Szkoda, że nie jesteś młodszy. Mógłbym z ciebie 
coś zrobić. 

- Mógłby doznać urazu mózgu - mruknął Geordie do 

Barta. 

- Myślałem, że już doznał - złośliwie zauważył Bart. 
- Nie. - Geordie robił wrażenie, jakby mówił do siebie. 

- Czy pamiętasz, kiedy ostatnio się boksowałeś? - zagadnął 

szybko Freda, starając się wykorzystać moment jego 
rozluźnienia, kiedy zdarzało się, że miewał wgląd w swoją 
zapomnianą przeszłość. 

Fred spojrzał na niego zdziwiony. 

- Nie, ale pamiętam, że kiedyś byłem na ringu z napra­

wdę dużym przeciwnikiem. Mówię ci, olbrzym, uśmiechnię­
ty od ucha do ucha. Rzeczywiście było trudno. Wiecznie mną 
komenderował. 

Dalsze naciski zdały się na nic. Geordie uznał, że kiedyś 

Fred sam przypomni sobie więcej. Chciał być tego dnia w 
pobliżu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jest ten człowiek. 

Od tego czasu Fred często wstępował do Fentimana, na 

tyle często, by utrzymać się w formie. 

Fred dojrzewał i wraz z każdą nową umiejętnością, którą 

w sobie odkrywał, stopniowo się zmieniał. 

Kirstie zbeształa go, gdy raz nie udało mu się uniknąć cio­

su i wrócił do domu z podbitym okiem. 

- Nie chcesz, by oszpecił swoją piękną buzię, co? - za­

kpił Bart, który miał oczy otwarte na wszystko, co się wokół 
działo, i w przeciwieństwie do Sama, widział, co kryje się za 
jej na poły gniewnym, na poły czułym traktowaniem Freda. 
Ona sama jeszcze tego nie rozumiała. 

U Fentimana Fred pozyskał nowych przyjaciół, z których 

background image

najważniejszy stał się Młody Mendoza. Dan'l nie był w 
gruncie rzeczy taki młody. Miał już dobrze po trzydziestce, 
podobnie jak Fred. W Anglii osiągnął prawie szczyt możli­
wości. Po przyjeździe do Ballarat dołączył do Fentimana, 
gdyż uznał, że łatwiej jest zarabiać na życie w bokserskiej 
budzie, niż zginać plecy na dnie wykopu. 

Pewnego popołudnia, po wspólnym treningu, wycierał 

Freda ręcznikiem. 

- Pamiętasz, Fred, kto cię nauczył boksować? - spytał, 

choć wiedział o jego częściowej utracie pamięci. - To był 
ktoś, kto się na tym znał. To widać. Moim zdaniem, nie jesteś 
urodzonym zawodnikiem. Chociaż potrafisz myśleć i nie 
brakuje ci zręczności ani odwagi. 

- Nie to co mój brat. Był naprawdę dobry. Mógł zostać 

mistrzem - bez namysłu odpowiedział Fred, wciągając czer­
woną flanelową koszulę. Natychmiast otoczyła go ciemność, 
rozjaśniona nieoczekiwanymi rozbłyskami. 

- Twój brat? Miałeś brata, który cię uczył? - Dan'l nad­

stawił ucha. 

Głowa Freda wynurzyła się z koszuli. Spojrzał na Dan'la 

i przebłysk pamięci zgasł. 

- Powiedziałem, że mam brata? Nie pamiętam. 
Zastanawiał się przez chwilę, starając się bezskutecznie 

wyłowić wspomnienie. Pewnego dnia mogło ono dopaść go 

jak tygrys, którego ostatnio nie widywał we śnie. Zdziwiły 

go jego własne myśli. Kiedy się ubrał, a robił to wolniej od 
Dan'la, mającego więcej praktyki w przebieraniu się do wal­
ki, nagle przeciągnął się i ziewnął. 

- Co byś powiedział na drinka u Jamesona? Chodźmy się 

zabawić - zaproponował wesoło Dan'l. 

background image

- Niezła myśl - podchwycił Fred, choć wiedział, że dla 

niego skończy się na lemoniadzie. 

Dołączyli do kibicującej im trójki. Geordie zawsze towa­

rzyszył Samowi i Bartowi na wypadek, gdyby Fred doznał 
urazu. Jednak Dan'l z wyczuciem posługiwał się swymi 
umiejętnościami; raczej dawał Fredowi fory i nie popisywał 
się swą przewagą. 

Kiedy dotarli do lokalu Jamesona, bawiono się tam już 

w najlepsze. W głębi wielkiego namiotu ustawiono prowizo­
ryczną małą scenę, na której odbywały się występy. Pozwa­
lało to Jamesonowi twierdzić, że prowadzi salę koncertową. 
Jego bywalcy zazwyczaj ignorowali występujących, ale tego 
wieczoru z jakiegoś powodu co trzeci numer spotykał się z 
burzliwą owacją. 

Fred popijał ohydną w smaku lemoniadę. Współczuł mio­

tającym się na scenie biedakom. Chociaż dawali z siebie 
wszystko, ich wysiłek szedł na marne. 

- Fred wspomniał o swoim bracie - szepnął Dan'l do 

Geordiego. 

- Czy powiedział coś konkretnego? - Geordie obrzucił 

boksera bystrym spojrzeniem. 

- Tylko tyle, że dobrze boksował. Nie mógł sobie nic 

więcej przypomnieć, a ja nie nalegałem. 

- I słusznie - pochwalił go Geordie. - Nie wydaje mi się, 

żeby Fred miał sławnego brata. 

- Nie, ale wierz mi, uczył go ktoś, kto naprawdę umiał 

walczyć. Fred zna się na boksie, ale nie jest zawodnikiem. 

Nie ma instynktu walki. Jego brat najwyraźniej był lepszy. 

Jeszcze jeden fragment łamigłówki, jaką jest Fred. Na sce­

nę wbiegł żongler i mężczyźni przerwali rozmowę. Był tak 

background image

niezręczny, że mimo woli bawił. Przyłączyli się więc do salw 
śmiechu, którymi kwitowano każdy jego nieudany numer. 

- Biedny facet, stara się jak może - powiedział Fred z 

sympatią w głosie. 

- Za mało się stara - zaśmiał się Sam. 

Widownia zawrzała gniewem, gdy żongler zaczął złorze­

czyć, upuszczając ponownie jedną ze swych pałeczek, która 
spadła mu na nogę. 

- Do diabła z wami! - wrzasnął, podskakując z bólu. 
- Do diabła z tobą, jeśli to wszystko, co potrafisz! - od­

krzyknął krzepki poszukiwacz złota, gdzieś z przodu sali. 

Mężczyzna siedzący obok niego zachowywał się nietypo­

wo. Podobnie jak Fred współczuł pechowemu żonglerowi 
i głośno, po pijacku, dawał temu wyraz, aż krzepki poszuki­

wacz zamachnął się na niego. 

W okamgnieniu zapomniano o występie. Bójka dwóch 

mężczyzn przeniosła się na inne stoliki i ogarnęła całą salę. 
Zahartowani w boju i piciu poszukiwacze bez najmniejszego 
powodu walili, jak popadło. 

W kotłowaninie padały stoły i kieliszki. Burda dotarła też 

do grupki Moore'a. Pod ciężarem poszukiwacza przywalo­
nego dwoma innymi ich stół rozpadł się w drzazgi. 

W jednej chwili wszystkich towarzyszy Moore'a porwał 

kłąb przepychających i walczących, którzy śmieli się i prze­
klinali na przemian; każdy tłukł każdego na odlew. 

W pierwszej chwili Fred stracił orientację. Niejasno zda­

wał sobie sprawę, że to dla niego zupełnie nowe doświadcze­
nie. Nie od razu włączył się do bijatyki, ale kiedy nieszkod­
liwy z pozoru mały człeczyna znienacka go uderzył, zawrza­

ła w nim krew. 

background image

Tego było za wiele, nawet dla łagodnego Freda. Z rykiem 

odparował uderzenie i nagle znalazł się w środku kotłowani­
ny, angażując się w nią z taką samą bezmyślną radością jak 
cała reszta. 

Jameson i jego zabijaki nie byli w stanie powstrzymać 

walczących, którzy, rozwaliwszy namiot, gwałtownie wy­
padli na ulicę. Tam walka wreszcie dobiegła końca. Fred po­
częstował ciosem jednookiego mężczyznę. Później się zrefle­
ktował, że to nie fair. Śmiejąc się i dysząc ciężko, osunął się 
na ziemię, gdzie w chwilę potem znalazł go Geordie. 

- Wszystko w porządku, Fred? - spytał, podając mu rękę. 
Fred wstał, śmiejąc się nadal. 
- W życiu się tak nie ubawiłem - wysapał. - Nigdy nie 

rozumiałem Alana, kiedy opowiadał, jak się bawił podczas 

gorączki złota w Makao, o tych bójkach i młodych kobie­
tach! - Pokręcił głową. 

- Alan? - Geordie przyjrzał się bacznie Fredowi. 
- Alan? - powtórzył pytająco Fred. Nie śmiał się już. -

Kto to jest Alan? Nie znam żadnego Alana. 

Geordie rozważał przypadek Freda. Ciekawe, że często 

wspominał o swojej utraconej przeszłości wtedy, kiedy nie 
zastanawiał się nad tym, co mówi. Tak jakby przeszłość 
przeszkadzała mu, gdy był w pełni przytomny i świadomy. 
Dziwne. 

Brat, który umiał się bić i był marynarzem? Podczas go­

rączki w Makao? Geordie nie dawał wiary tym rewelacjom. 

Miał swoje domysły, kim Fred mógł być w swym utraconym 

życiu. Jednak potrzebował trochę czasu, by móc to spraw­
dzić, o ile w ogóle jest to możliwe. Teraz, przed nadejściem 
policji należało umknąć do domu. 

background image

Fredowi podobała się bijatyka, choć stracił w niej nowy 

kapelusz. Dopisało mu szczęście, ponieważ nie odniósł wła­

ściwie żadnych obrażeń. Sam miał podbite oko, a Bart zalane 

piwem, poszarpane ubranie. Tylko Mendoza wyglądał tak, 

jakby nie brał udziału w bójce. Po pierwszych ciosach szyb­

ko wyczołgał się spod płótna namiotu, nie chcąc narażać cia­
ła, z którego sprawności się utrzymywał. 

Kirstie zbeształa ich wszystkich, kiedy w końcu dotarli do 

domu. 

- Taka jest cena grzechu - tłumaczył Geordie. - Męż­

czyźni kochają awantury, ale później muszą za to płacić. 

- Za mało płacą - odparła gniewnie. - Jedzenie jest zim­

ne i będziecie musieli je takie zjeść. Zostało przygotowane 
dla was na czas. 

- Ciepłe czy zimne, bardzo się przyda. - Fred usiadł na 

ziemi ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechnięty od ucha do 
ucha pałaszował radośnie zimną strawę pod mrugającymi 
przyjaźnie gwiazdami. 

Życie jest naprawdę piękne! 
Od tamtego wieczoru Fred z każdym tygodniem znajdo­

wał coraz więcej zadowolenia w uciechach różnego rodzaju. 
Im ciężej pracował, tym bardziej garnął się do zabawy. Kir­
stie zdążyła się przyzwyczaić, że kobiety drażniły się z nią 
na temat Freda i przychodziły, chcąc na niego popatrzeć. 
Trudno jej było nie widzieć, co się dzieje, nawet jeśli on za­
chowywał się dyskretnie. 

Niektóre z kobiet zbyt ostentacyjnie wyjawiały swoje za­

miary. Odwracał się od nich, najwyraźniej uważał, że inicja­
tywa należy do mężczyzny. Nie lubił zuchwałych kobiet. 

Jeden z ich sąsiadów, Lew Robinson, miał żonę imieniem 

Skan Anula43, przerobienie pona.

background image

Annie, która również wodziła wzrokiem za Fredem, lecz za­
wsze z dala. Z początku Fred ją ignorował, dlatego że lubił 

jej męża. Później jednak dowiedział się, że Lew bije ją za 

byle spojrzenie rzucone innemu, podczas gdy sam ugania się 
za spódniczkami. 

Kiedy Fred zorientował się, że Lew zdradza żonę z jedną z 

dziewcząt od Grubej Lil, zmienił zdanie o Annie. „Uczciwość za 
uczciwość" - to była jego dewiza, a Lew nie postępował uczciwie 
z żoną. Jeśli więc jemu, Fredowi, uda się sprawić, że Annie po­
czuje się znowu szczęśliwa, będzie to dobry uczynek z jego strony. 

Jednak nie mówił o tym głośno, bo wiedział, że Kirstie 

ma mu za złe jego wypady. Martwiło go to bardzo, lecz nie 
na tyle, by starał się zmienić swoje zwyczaje. Tyle tylko, że 
po pierwszych obłąkańczych tygodniach trochę zwolnił i stał 
się bardziej wybredny. 

- Jak to się stało, że zapomniałem o przyjemnościach z 

kobietami, Geordie? - spytał któregoś dnia. Siedzieli razem 
przy ognisku. 

- Tego nie potrafię ci powiedzieć, Fred. A jak myślisz, co 

sprawiło, że sobie przypomniałeś? 

- Och, to proste - odparł Fred. - Dzięki Grubej Lil. Ona 

mnie polubiła, rozumiesz? I wtedy sobie przypomniałem. 
Czego jeszcze nie pamiętam, jak myślisz? 

Geordie nie umiał tego powiedzieć. Zapewnił tylko Freda, 

że w swoim czasie odkryje jeszcze różne zapomniane talenty 
i umiejętności. 

Pewnego popołudnia Fred skończył pracę wcześniej i po­

szedł pospacerować. Znów czuł się niewyraźnie; potrzebo­

wał się trochę zabawić. Poczuł, że wie, dokąd się udać i kto 
będzie mu towarzyszyć z radością. 

background image

Zatrzymał się przy straganie i kupił kotylion: pęk wstążek 

umocowanych do kwiatka z papieru. Wiedział, że to spodoba 
się Annie. Postanowił odwiedzić ją z podarkiem. Chata, którą 
Annie dzieliła z mężem, stała trochę na uboczu. Miało to 
swoją dobrą stronę, bo nie chciał, by Kirstie wiedziała o An­
nie. Czasami manifestowane przez Kirstie niezadowolenie 
kazało mu myśleć, że to, co robi, jest złe, bez względu na to 

jak bardzo i on, i jego partnerki są zadowoleni. Zorientował 

się, że Lew jest zajęty pracą z dala od domu i że zabierze mu 
ona trochę czasu. Pogratulował sobie sprytu. 

Przez prowizoryczne okienko chaty zajrzał do kuchni, 

lecz Annie nie było w środku. Rozczarowany, obszedł domek 
i znalazł ją karmiącą kurczęta za płotkiem z palików, który 
Lew dla niej zbudował. 

- Jak się masz, Annie? - spytał, chowając kotylion za 

siebie. 

- Jak się masz, Fred? Czemu nie w robocie? 
- Wcześnie skończyłem. Sam powiedział, że dosyć się 

dziś napracowałem. Zgadnij, co mam dla ciebie, Annie? 

- Uśmiechnął się tajemniczo. - Zrób mi herbaty, to ci po­
każę. 

Spojrzała w jego uśmiechniętą twarz i od razu wiedziała, 

że nie przyszedł na herbatę. Wiedziała również, że chciała 
tego samego co on. 

- Zapraszam cię, wejdź, Fred. 

Kuchnia okazała się mała, ale schludna i słoneczna. Stał 

w niej żelazny piecyk, na którym postawiła czajnik z wodą. 
Fred usiadł i Annie zaparzyła herbatę. Wtedy Fred wyciągnął 
kotylion. 

- To dla ciebie. Za herbatę. 

background image

Wzięła kotylion i przypięła do sukienki. Fred popijał her­

batę, delektując się jej smakiem. 

- Pobawimy się trochę? - spytał łagodnie. Odstawił fili­

żankę i wziął Annie za rękę. 

- Myślałam, że kotylion jest za herbatę. 
- Ale moglibyśmy się też zabawić. 
Annie wyszła do spiżarni i zastanawiała się przez chwilę. 

Przyniosła z niej ciasto, ukroiła duży kawałek, który Fred 

jadł z apetytem, nie spuszczając z niej wzroku. 

Miała ochotę zabawić się z Fredem, lecz musiała uważać 

na męża. Mógł wrócić, a ona nie miała zamiaru znów obe­
rwać. Dotąd dochowywała mu wierności, lecz wiedziała, że 
zabawia się z dziewczyną od Grubej Lil, więc czemu ona 
miałaby sobie odmawiać przyjemności? 

Fred nachylił się przez stół. 
- Pocałuj mnie, Annie, proszę. 
Pocałunek był długi i namiętny. Było jasne, że Fred nie 

zadowoli się pocałunkiem. Podobnie jak Annie. 

- Nie, Fred, nie teraz. - Odsunęła go z żalem. - Zaraz 

wróci Lew. 

- Nie wróci, Annie. Sam mówił, że poszedł do roboty z 

ekipą. Wróci do domu późno. Bądź miła dla Freda, Annie, 
a Fred będzie miły dla ciebie. 

Nie naciskał ani jej nie zmuszał. Po prostu przybrał ko­

micznie smutną minę. Stali teraz blisko siebie. 

- Chodźmy do sypialni. 
- Nie mogę się doczekać. - Uśmiechał się bezwstydnie. 

- Ty też. Zróbmy to przy ścianie. 

- Fred, to nieprzyzwoite! 
Lecz więcej mu się nie opierała. Zaczął ją gwałtow-

background image

niej całować. Jego ręce były wszędzie, rozbierając ją pospie-
sznie. 

- Och, Fred, proszę. Och, Fred, nie, och, Fred, tak, pro­

szę, tak. Och, proszę... - Przy ostatnim słowie jej głos 
wzniósł się o oktawę. Fred Waring sprawił, że poczuła roz­
kosz. 

- Z kim się dziś zabawiałeś, Fredzie Waringu? - spytała 

Kirstie z rozgoryczeniem, kiedy wreszcie wrócił do domu. 

- Nie wiem, co masz na myśli. 
- Och, wiesz dobrze. Poznaję po twarzy, kiedy grzeszysz. 

Nie ukryjesz tego przede mną. 

- Zaraz, zaraz, Kirstie. Małe dziewczynki nie powinny 

interesować się takimi rzeczami. 

- Mam gdzieś małe dziewczynki - rzekła ostro Kirstie. 

- Żyję wśród mężczyzn i znam wszystkie ich nikczemne 

sztuczki. A ty bez wątpienia jesteś między nimi najpodlejszy. 
Sam powiedz, jaka kobieta może się czuć bezpiecznie w two­
im towarzystwie? 

- Cóż, ty jesteś ze mną bezpieczna, Kirstie - odparł, 

śmiejąc się. Uznał za stosowne zapewnić ją, że nie dybie na 

jej cnotę. 

- Nie poszłabym z tobą, choćbyś nie wiem jak mnie pro­

sił. 

- Więc nie poproszę - odparł, uśmiechając się do niej 

szeroko znad talerza podgrzanej zupy. 

Gdyby tylko nie był taki przystojny! Wszystkie kobiety 

za nim szalały. Niech go diabli! - zżymała się w duchu. Wy­
starczy, żeby skinął na mnie, już bym była jego. Nie, nie by­

łabym. Mam dość oleju w głowie. Niech go diabli! 

background image

- Już lepiej, Kirstie? 
- Co? 
- Teraz, kiedy już mnie w myślach posłałaś do diabła? 
- Niech cię diabli za to, że czytasz w cudzych myślach 

- powiedziała dobitnie. - Niezły z ciebie drań, choć jesteś 

tak układny. 

- Co za temperamencik - zażartował. 
- Po trzykroć idź do diabła. - Kirstie zaśmiała się mimo 

woli. 

- Co za język, Kirstie. Co by na to powiedział pastor? 
- Pastor? Od kiedy przejmujesz się pastorami? Sam jakoś 

nie potrzebujesz kościelnego błogosławieństwa. 

- Pastorzy są potrzebni tobie, Kirstie, nie mnie. 

Słysząc to, cisnęła w niego drewnianą łyżką. Złapał ją 

i odrzucił z powrotem. Z przekleństwem chwyciła łyżkę 
i rzuciła przez całą kuchnię. Herbie, przedostatni z malu­
chów, siedząc w kącie uznał, że to nowa zabawa. Złapał łyżkę 
zręcznie i odrzucił do Kirstie. Chwyciła ją po raz ostatni, 

usiadła, ukryła twarz w fartuchu i zaczęła płakać. Nie umiała 
powiedzieć czemu. 

Duża dłoń uniosła fartuch z jej twarzy. 

- Buzi? - spytał czule, jakby była dzieckiem. 

Uderzyła go w twarz. Nie miał prawa, nie miał najmniej­

szego prawa traktować jej jak dziecko. Chwycił jej rękę i po­
całował. Zupełnie niewinnie. 

Równie dobrze mógłby to zrobić mały Rod, pomyślała. 

- Kiedy to się stało, Kirstie? 
- Co? Ach, oparzenie... wczoraj. 
- Trzeba opatrzyć. Chyba nie chcesz mieć blizny? - Je­

go głos całkiem się zmienił. Zdarzyło się to raz czy dwa po-

background image

przednio. Brzmiał teraz cicho i poważnie. Fred puścił jej 
dłoń. - Przykro mi, Kirstie. Nie powinienem się z tobą tak 
drażnić. 

- Nie powinieneś, nie powinieneś. 
- Bądź miła dla Freda. - W jego oczach błysnęło rozba­

wienie. Znów stał się beztroskim Fredem. 

Kirstie poderwała się i zaczęła sprzątać ze stołu z wielkim 

impetem. 

Kiedy zmywała, naczynia tylko furczały. Siedzący w ką­

cie obok Herbiego Rod wyczuł gniew Kirstie. 

Zdezorientowany i przestraszony zaczął głośno płakać. 

Tego już za wiele. Kirstie pochyliła głowę. Łzy znów na­

płynęły jej do oczu. Wyjęła ręce z wody, gotowa uspokoić 
Roda. Płacz ucichł nagle. 

Zobaczyła, że Fred posadził sobie chłopczyka na kolanie 

i bujał, robiąc miny, by go rozśmieszyć. Był tak łagodny 
i podobny do Freda, jakiego znała, że na ten widok Kirstie 
przeszła cała złość. 

Niech już ma sobie tyle kobiet, ile zechce, jeśli tego mu 

trzeba, westchnęła z żalem. 

Fred nachylił się do Roda. 

- Nie wolno przeszkadzać Kirstie, braciszku - szeptał. -

I tak ma dużo do roboty, zajmując się nami wszystkimi. -
Obdarzył Kirstie najbardziej czarującym ze swych uśmie­
chów. 

- Fred jest taki dobry - smutno zwierzyła się Kirstie Ge-

ordiemu później, kiedy Fred zabrał malców nad sadzawkę, 

aby dziewczyna miała trochę czasu dla siebie. - Wiem, że to 

brzmi dziwnie i głupio, bo pił na umór, a teraz ugania się za 
kobietami. Kiedy robiłam mu wymówki któregoś dnia, spoj-

background image

rzał na mnie i powiedział: „To daje im tyle radości, co w tym 
złego?". 

- Wiem, o co ci chodzi. - Geordie miał coraz więcej uz­

nania dla jej intuicji. - Jakaś aura niewinności unosi się wo­

kół niego, jakby się dopiero urodził. Jeżeli może cię to po­
cieszyć, to nie jest wykluczone, że uganianie się za kobietami 
przejdzie mu tak jak upodobanie do alkoholu. 

Mały Rod nie mógł zasnąć tej nocy. Dzbanek na wodę w 

chacie był pusty. Kirstie starała się utulić malca, ale rzucał 
się niespokojnie w jej ramionach, aż w końcu położyła go, 
wzięła dzbanek i chochlę i poszła na dwór do wiadra z wodą, 
mijając po drodze śpiącego Freda. 

Fred wydawał dziwne odgłosy, ni to łkał, ni to mamrotał nie­

zrozumiałe słowa. Kiedyś Sam wspominał, że Fred mówi przez 
sen, i przypisywał to pijaństwom. Tak mogło być na początku, 

ale teraz Fred nie pił. Kiedy przechodziła obok niego, poruszył 

się gwałtownie, odwrócił i wyciągnął prosząco rękę. 

Nagle Kirstie zrobiło się go żal. Dopóki jego kłopoty były 

związane z piciem, nie miała dla niego wiele współczucia, 

ale teraz, gdy wzdychał i pojękiwał, wiedziona litością, po­

chyliła się i dotknęła jego ramienia. 

- Uspokój się - szepnęła. - Już dobrze, nic się nie stało. 
Fred nagle usiadł i spojrzał na nią nie widzącym wzro­

kiem. Widziała, że jej nie rozpoznaje, brodząc wciąż jeszcze 
w oparach sennych. Nim zdołała go powstrzymać, otoczył ją 
ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego gesty i głos nie przy­
pominały Freda, jakiego znała. 

Trzymał ją w objęciach czule i miłośnie, pocałował w po­

liczek z najwyższą delikatnością; gdzieś zniknął nieokiełzna­
ny i prostacki Fred, którego spotykała za dnia. 

background image

- Och, moje kochanie, moje kochanie, już myślałem, że 

cię straciłem. Widziałem w snach biegnącego tygrysa. Przy­
tul się do mnie, najdroższa. 

Kirstie była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili go nie 

odepchnęła. Kiedy uwolniła się z jego objęć i gdy ją rozpo­

znał, znów stał się dawnym Fredem. 

- To ty, Kirstie? Przez moment myślałem... - Na jego 

twarzy malowało się zmieszanie. - Miałem zły sen. O tygry­
sie - odezwał się w swój zwykły szczery, niemal dziecinny 
sposób. - Zdawało mi się, że straciłem coś bardzo cennego. 
Nie mam pojęcia, co to mogło być. Czy bardzo hałaso­

wałem? 

- Nie bardzo - wyszeptała. - Śpij, staraj się zapomnieć 

o tygrysie. To tylko sen. Nie może ci nic zrobić. 

- Tak, tak. - Położył się z powrotem i spojrzał na Kirstie. 
- Lubię cię - powiedział otwarcie. - Lubię, kiedy jesteś 

miła dla biednego Freda. - Włożył ręce pod głowę i zasnął 
natychmiast. 

Akurat, biedny Fred, myślała, nalewając wodę do dzban­

ka. Biedny Fred uszczęśliwia połowę kobiet w okolicy. Jest 

jak tygrys, a mimo to dziwnie zagubiony. Ciekawe, za kogo 

mnie wziął? Geordie nazwał Freda enigmą i wyjaśnił jej to 
słowo. Trudno jednak myśleć o Fredzie w ten sposób, zwła­
szcza po tym, jak spędził popołudnie z Annie. 

Ta myśl tak bardzo ją zabolała, że zaczęła się zastanawiać, 

co ją drażni w tym jego uganianiu się za kobietami. 

Odpowiedź przyszła natychmiast i wyjaśniała tak wiele, 

że Kirstie nie miała wątpliwości, iż jest prawdziwa. 

Była we Fredzie zakochana od jakiegoś czasu, nic o tym 

nie wiedząc lub raczej nie dopuszczając tej myśli do siebie, 

background image

bo postanowiła nie wiązać się uczuciowo z żadnym mężczy­
zną, a już na pewno nie z kimś w rodzaju Freda. 

To racjonalne podejście okazało się niewiele warte. W ja­

kiś niepojęty i niewyjaśniony sposób Fred stał się dla niej 
kimś bardzo ważnym. Uścisk jego ramion powiedział jej 
wyraźnie, że chce od niego tego, co tak rozrzutnie dawał in­
nym kobietom. 

Kochała jego spojrzenie, piękny głos, jego uprzejmość 

i troskę o innych, pracowitość, a nade wszystko to, że jest po 
prostu Fredem. 

Pojęła również, dlaczego Geordie spoglądał na nią od cza­

su do czasu z takim współczuciem. Nienawidziła tego spoj­
rzenia. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Lachlan był zbyt mały, by tęsknić za ojcem, a nawet gdy­

by był starszy, myślała Hester, Thomas tak mało się nim zaj­
mował, że dziecko nie czuło żadnej więzi. 

Tylko siłą woli powstrzymywała łzy, które cisnęły się jej 

do oczu, gdy patrzyła na bawiącego się wnuka. Ona i Tom 
nie spodziewali się, że Thomas powróci z Melbourne szczę­

śliwy. Nie brali jednak pod uwagę, że może nie wrócić w 
ogóle, a wszystko na to wskazywało. 

Nadeszły dokumenty dotyczące porozumień w sprawie li­

nii kolejowej z podpisem i pieczątką Thomasa. Jednak on 
sam nie zjawił się, nie przysłał też listu, w którym by wyjaś­
nił, co zamierza. Otrzymali jedynie krótką notatkę dotyczącą 
interesów. 

Tom zbytnio się tym nie przejął. Miał nadzieję, że syn po­

słuchał jego rady i postanowił trochę zaszaleć przed powro­

tem do domu. Dopiero gdy nadszedł list od Rogera Herberta, 
nowego udziałowca w spółce kolejowej, Tom zaczął się nie­
pokoić. Z listu wynikało, że Thomas jakiś czas temu wyje­
chał z Melbourne. 

Nie potrafił ukryć lęku o syna przed Hester. 

- Co się stało z Thomasem? - spytała wprost, kiedy dał 

jej do przeczytania list Herberta. - Powinien dawno wrócić. 

Tymczasem nie daje nawet znaku życia. Co prawda, wyje-

background image

chał zagniewany, ale to niepodobne do niego, by nas nie po­

informował, gdzie przebywa. 

- Zamierzam napisać dziś do Melbourne z prośbą 

o wszczęcie poszukiwań. Zdaje się, że Herbert i jego wspól­
nik Redmayne są przekonani, iż wrócił do domu. 

- Jeżeli tam go nie ma, to gdzie jest? - Hester przymknę­

ła oczy. - Och, Tom, boję się o niego. 

Tom wiedział, że duma i arogancja Thomasa mogły 

pchnąć go do czynów nieobliczalnych. Obawiał się, że wpadł 
w poważne tarapaty. Hester myślała podobnie. 

Jej niepokój rósł z dnia na dzień, a dziś, gdy patrzyła na 

Lachlana, łzy płynęły same. 

Drzwi się otworzyły i wszedł jej mąż, przybity i zmar­

twiony. Po raz pierwszy spostrzegła, że wygląda na swoje 
lata. 

- Wcześnie wracasz z biura, czy coś się stało? - spytała. 
- Tak. - Zbyt szanował żonę, by odwlekać to, co miał jej 

powiedzieć. - Musisz być dzielna, Hester, kochanie. 

- Chodzi o Thomasa, prawda? 
- Tak. - Zamknął oczy, zmagając się z bólem. - Jak po­

wiedziałem, napisałem do Melbourne, by podjęli poszukiwa­
nia. Mam wiadomości od Redmayne'a i Herberta, a także 
z policji. Wszystko wskazuje na to, że ostatnio widziano 
Thomasa na obiedzie u Herberta, wydanym z okazji porozu­
mienia zawartego z koleją. Nazajutrz Thomas miał wracać 
do domu. Był już do tego przygotowany, ale... -Urwał. Mu­

siał zwalczyć wewnętrzny opór, by opowiedzieć o tym, z 
czym sam nie mógł się pogodzić. 

- Mów dalej - ponagliła go Hester. - To może być trudne 

dla nas obojga, ale musisz mi powiedzieć prawdę. Całą. 

background image

- Jak dotąd, policja ustaliła, że zniknął po obiedzie. Odpro­

wadził do domu panią Teresę Spurling. Zabawił u niej chwilę 
i udał się do swojego hotelu mieszczącego się w pobliżu, lecz 
tam nie dotarł. Jego bagaże są nadal w hotelu. W związku z go­
rączką złota panuje tam straszliwy zamęt; umieszczono je w 
schowku i więcej się nimi nie interesowano. Prawdopodob­
nie pomyśleli, że z sobie znanych powodów pojechał do do­
mu bez bagażu, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiali. Kto to 
wie? Rozumiem, że panuje tam chaos. Obawiam się czegoś 

jeszcze gorszego. Wysłałem do Melbourne listę cennych rzeczy, 

które mógł mieć przy sobie. Policja szukała po lombardach 
i znalazła to. - Otworzył paczkę, którą trzymał, ukazując jej za­
wartość. 

Hester obrzuciła spojrzeniem sygnet Thomasa, spinki z 

rubinem i złoty zegarek, który dali mu w prezencie z To­
mem, gdy skończył dwadzieścia jeden lat. Sięgnęła po zega­
rek i nie widzącym wzrokiem wodziła po inskrypcjach na 
odwrocie koperty. 

- Nie - powiedziała z trudem - nie mógł umrzeć, wie­

działabym o tym. 

Tom wziął zegarek od żony i położył przed sobą na 

stole. 

- Moja droga, nie chcę cię łudzić fałszywą nadzieją. Naj­

bardziej prawdopodobne wyjaśnienie jest takie, że został za­
atakowany i celowo albo przypadkowo zabity. Właściciel 
lombardu pamięta, że zegarek i inne przedmioty zostały 
przyniesione przez jakiegoś osiłka. To wszystko. Mówi, że w 
Melbourne i Ballarat są tysiące podobnych typków. Rzeczy 
były zastawione na nazwisko Smith, ale z opisu wyraźnie 
wynika, że to nie mógł być Thomas. 

background image

- Lecz ciała nie znaleziono, prawda? Nie ukrywasz tego 

przede mną? 

- Nie ukrywam przed tobą niczego od czasu, gdy nie by­

łem z tobą szczery w sprawie Jacka Camerona. Powiedzia­
łem wtedy, że to się nie powtórzy, i dotrzymuję słowa. Od 

zniknięcia Thomasa minęło już sześć miesięcy. W świetle te­
go odkrycia musimy zmierzyć się z faktami i wszystkim, co 
z nich wynika. - Położył delikatnie rękę na przedmiotach na­
leżących do syna. 

- Nadal nie wierzę, że umarł. Musisz jeszcze raz napisać 

- poprosiła Hester wstrząsana szlochem. 

- Zanim dzisiaj wyszedłem do domu, napisałem do Mel­

bourne, że zamierzam pojechać tam, i to jak najszybciej. Tyle 
czasu zostało zmarnowane! Nie mogę ci dać wiele nadziei. 
Nawet jeśli żyje, to gdzie się znajduje? Ponadto trudno sobie 
wyobrazić okoliczności, w których pozbyłby się tych cen­
nych rzeczy dobrowolnie. 

- A jego pierścionek? Brakuje pierścionka od Bethii. 
- Złodziej pewnie go sobie zatrzymał, kochanie. 
- Masz rację, zupełnie zwariowałam. Biedny Lachlan, 

ani matki, ani ojca. 

- Tak mi przykro, że musiałem ci przynieść taką wiado-

mość - Tom czule ujął rękę żony - lecz nie potrafiłbym cię 

okłamywać. 

- W żadnym wypadku nie wolno ci mnie zwodzić. -

Spojrzała na męża oczami pełnymi łez. - Nadal nie wierzę, 
że nie żyje. Wiedziałabym, gdyby tak było - powtórzyła. 

- Kochanie, gdy tylko znajdę się w Melbourne, zrobię 

wszystko, by odszukać Thomasa. Chyba że zanim wyjadę, 

nadejdzie jakaś wiadomość. 

background image

- Myślisz o tym, że albo odnajdzie się jego ciało, albo on 

sam wróci do domu, prawda? 

Chociaż Hester była dzielna i śmiało patrzyła prawdzie w 

oczy, nie mogła pogodzić się z myślą, że jej syn nie żyje. 

- Moja droga, upłynęło sporo czasu. Martwię się, że po­

dróż może okazać się bezowocna. Dopóki jednak nie dowie­
my się najgorszego, ciągle możemy mieć nadzieję. 

Hester wstała i wzięła Lachlana na ręce. 
- Nie dopuszczam myśli, że odszedł na zawsze. Nie chcę. 

Zwłaszcza że nie powinniśmy pozwolić, by wyjechał w ta­
kim stanie. 

Tom podniósł zegarek syna. Przed oczami stanęła mu raz 

jeszcze rozgniewana twarz Thomasa. 

- Nie możesz sobie robić wyrzutów, ponieważ to ja, a nie 

ty, wysłałem go do Melbourne. Myślałem, że to mu dobrze 
zrobi, pozwoli zapomnieć o śmierci żony, tymczasem... 

- Nie mam ci niczego za złe, Tom. Zrobiłeś to, co uznałeś 

za swój obowiązek. - Przytuliła Lachlana do siebie. - Posta­
ram się być cierpliwa. 

Tom wstał i wziął od niej dziecko. 
- Zostawił nam Lachlana. Musimy się nim opiekować. 

Pewnego wieczoru po kolacji Fred siedział i patrzył, jak 

Geordie, Sam, Bart i Ginger Tate grają w pokera. Żaden z 
nich nie chciał ryzykować utraty pieniędzy, dlatego nie za­
siadali do gry u Hyde'a. We własnym gronie nie musieli się 

niczego obawiać. Ustanowili bowiem pewne zasady i ich 
przestrzegali, na przykład gracz mógł wycofać się w każdej 
chwili, gdy zaczynał systematycznie przegrywać. Zamiast 
pieniędzy używali ziarnek fasoli. 

background image

Fred się nudził. Było to coś nowego. Na początku, kiedy 

Moore'owie pomagali mu się podźwignąć, do szczęścia wy­
starczało mu zwykłe, proste życie. Każdy poranek witał z 
ochotą i naiwnym podziwem. Zwykła zabawa w berka z 
dziećmi wystarczała, by przyjemnie spędzić czas. Jednak 
ostatnio zaczęło się to zmieniać. 

Tego wieczoru Kirstie siedziała obok niego, naprawiając 

koszulę. Emmie odpoczywała, wspominając przeszłość, zo­
stawiwszy Kirstie opiekę nad dziećmi zajętymi zabawą. Jak 
zwykle odsuwały moment położenia się spać. 

Geordie podniósł wzrok znad kart i napotkał spojrzenie 

Freda. Zauważył w tym spojrzeniu coś, czego nie widział po­
przednio i co go poruszyło. Kiedy rundka dobiegła końca, 
zgarnął wygraną fasolę. 

- Chcesz spróbować, Fred? - spytał. 
- Umie grać w pokera, co? - Sam zarechotał. 
Dopiero po przybyciu na złotonośne pola Sam nauczył się 

tej gry od Jankesów. Bart grał marnie, Ginger panował nad 
emocjami, a Geordie był na tyle przebiegły, że wygrywał u 
Hyde'a, kiedy zdarzało mu się tam czasem wpaść. Oszczę­
dzał, zwłaszcza teraz, gdy zaczynali trochę zarabiać. 

Fred przytaknął skwapliwie. 

- Tak, przypomniałem sobie, że grałem kiedyś w pokera. 
- Kiedy? 
- Nie pamiętam, ale wiem, że grałem i znam zasady... 

- Urwał. - Chyba Patriarcha mnie nauczył - dodał nie­
pewnie. 

- Patriarcha? Kto to jest? 
- Nie wiem. - Jak zwykle, zapytany wprost, Fred wyglą­

dał na zmartwionego. - Czy mogę dostać trochę fasoli? 

background image

Fred rzadko zapominał o dobrych manierach. Geordie za­

stanawiał się nad stanem Freda, który raz coś sobie przypo­
minał, a innym razem pamięć płatała mu figle. Dlaczego, na 

przykład, zapomniał o ważnych faktach ze swego życia, 

a zapamiętał drobiazgi? Niezależnie od tego, było jasne, że 
Fred zaczyna powoli odnajdywać coraz więcej ze swej utra­

conej przeszłości. Pewnego dnia - być może - przypomni 
sobie, kim jest lub raczej kim był. 

Na początku Fred grał niepewnie. Przegrywanie go iryto­

wało. Nie wiadomo skąd, ale wiedział, że nie zwykł przegry­
wać. Zaczął się koncentrować nad tym, co robi. Nagle ode­
zwała się w nim determinacja, która ostatnio zaczęła walczyć 
o lepsze z jego naiwnością. 

Z wolna zaczął wygrywać. Geordie, który grał w sposób 

pozwalający innym od czasu do czasu wygrywać, zoriento­
wał się od razu, że taktyka ta jest bezużyteczna wobec Freda. 
Usiłował mu dorównać, ale przed Fredem stopniowo zgro­
madziła się cała fasola. 

Kirstie odłożyła na bok szycie, by ich obserwować. Fred 

nie krył radości z wygranej. Z uśmiechem zgarnął ziarna fa­
soli. Przyjemność, jaką czerpał z odkrycia nowej, nie znanej 
mu dotąd umiejętności, była tak zrozumiała, że nikt nie po­
czuł się urażony. 

Gra skończyła się zwycięstwem Freda, jednak nie 

chciał przyjąć pieniędzy, które zwycięzca dostawał zamiast 
fasoli. 

- Nie, nie wezmę ich. Jestem taki zmęczony. To była 

ciężka praca. 

Bez wątpienia, czuł się uszczęśliwiony. 

- Widzicie, miałem rację, że kiedyś grałem. 

background image

- Tak, z pewnością kiedyś grałeś - zgodził się oschle Ge¬ 

ordie. - Czy przypominasz sobie jakieś inne gry? 

- Tak, inne gry też. - Fred się uśmiechnął. - Patriarcha 

twierdził, że mam dar do kart, a nie do boksowania. 

Położył się na ziemi, z rękami pod głową i podziwiał 

gwiazdy. Zapadła noc i Kirstie, opatuliwszy dzieci do snu, 
zapaliła latarnię. 

Rozmarzony Fred pozwolił błądzić swoim myślom. Parę 

godzin koncentracji sprawiło, że czuł się jak po maratonie. 

Geordie, omawiając grę, uznał, że pamięć Freda do zgrywa­

nych kart i wysokości stawek okazała się zaskakująca. 

- Masz rację - powiedział Sam, biorąc do ręki talię. - Nie 

uwierzyłbym, że potrafi siedzieć tak bez ruchu, grać tak długo 
i, poza wszystkim, grać tak dobrze. Zapamiętywał każdą zrzu­
caną kartę i wiedział, kiedy sprawdzać, a kiedy przebijać. 

Kirstie znowu zajęła się szyciem w świetle latarni, ale raz 

po raz podnosiła wzrok, by spojrzeć na śpiącego Freda. Wie­
działa od Sama, że śpi ostatnio spokojniej. 

- Dziwny z niego gość - skwitował Ginger Tate. - Cza­

sami jest naiwny jak dziecko, ale nigdy nie widziałem dzie­
cka, które by tak dobrze grało w karty. Nie mówię, że oszu­

kiwał - dorzucił pośpiesznie. Moore'owie nie lubili, gdy 
Freda krytykowano. Był jednym z nich. 

Geordie ziewnął i wstał. Podszedł do Freda i narzucił na 

niego koc. 

- Szkoda go budzić, gdy śpi tak spokojnie i zdrowo. 

Niech śpi. 

Wieczorami coraz częściej zasiadał z mężczyznami do po­

kera. Zgodził się rozpoczynać grę z mniejszą ilością fasoli, 

background image

by dać pozostałym szansę. Radził sobie coraz lepiej, widać 
było, że przypomniał sobie dawne umiejętności. 

- Fred, może byśmy tak poszli do Hyde'a? - zapropono­

wał któregoś wieczoru Geordie. - Czemu nie miałbyś spró­
bować tam szczęścia? Wszyscy możemy się złożyć i dać ci 

na wejście. 

Twarz Freda pojaśniała. Przyjrzał się Geordiemu. Zawsze 

okazywał mu życzliwość; na początku, kiedy było z nim źle, 
i teraz, gdy przyszedł do siebie i pomału stawał się pełnopra­

wnym partnerem w ich przedsięwzięciu. 

- Chcę spróbować - odparł. 
Promieniał, gdy szedł do Hyde'a w otoczeniu mężczyzn 

z grupy Moore'ów. Był elegancko ubrany. Kirstie dała mu 

białą jedwabną apaszkę, choć sama potępiała to ryzykowne 

przedsięwzięcie. Widząc, że nie ma sposobu, by ich zatrzy­
mać, życzyła im szczęścia i patrzyła, jak odchodzą. 

Edward Hyde patrzył, jak nadciągają do jego lokalu. 

Wiedział, że Geordie Farquhar jest zręcznym, ale i ostroż­
nym graczem. Nie był prawdziwym hazardzistą, nigdy by nie 
zaryzykował wszystkiego. Może kiedyś dużo postawił w ży­
ciowej grze i wszystko stracił, kto to wie? Hyde, który z nie­

jednego pieca chleb jadł, zrozumiał to od razu przy pier­

wszym spotkaniu. Znał Freda z widzenia i zdziwił się, 
widząc go w towarzystwie pozostałych mężczyzn. Jeszcze 
bardziej się zdziwił, gdy Fred dołączył przy stoliku do Geor¬ 

diego. 

Hyde był postawnym, ciemnowłosym mężczyzną z nie­

przystępną, inteligentną twarzą. Uczciwie prowadził dom 
gry. Uznał, że w ten sposób osiągnie większe zyski. Oferował 
kilka gier, wśród nich koło fortuny i poker, gdzie mężczyźni 

background image

najczęściej topili złoto, wydarte w pocie i znoju twardej zie­
mi. 

Jeśli Moore'owie chcą, żeby ich wielki przygłup stracił 

swoje kieszonkowe, to ich zmartwienie, nie moje, stwierdził 
w duchu. 

Podciągnął rękawy znoszonego ubrania i przyglądał się, 

jak Fred kupuje żetony, a następnie zasiada do gry. Zmienił 

się nie do poznania. Jedynie wyraz prostodusznego zadowo­
lenia pozostał ten sam. Niejeden hazardzista uznałby to za 
lepszy kamuflaż od maski pokerzysty. 

Jego koncentracja była absolutna. Geordiego szczęście 

opuściło wcześnie tego wieczoru, ale Fred trzymał się do­
brze. Hyde szybko się zorientował, że przygłup Moore'a do­
skonale radzi sobie przy zielonym stoliku. 

- Grasz w pokera jak jakiś przeklęty księgowy - sarknął 

jeden z graczy, który musiał się wycofać, gdy stracił wszy­

stkie żetony. - Wygrywasz przez ten głupi uśmiech. 

Jego słowa wzbudziły u Freda jakieś nieprzyjemne skoja­

rzenie. Spochmurniał. 

- Nie jestem księgowym - zauważył z godnością. -

Jestem członkiem zespołu Sama Moore'a. - Zebrał swoje że­
tony. - Mam dosyć - oznajmił. - Ojciec mówił nam, by prze­
stać, zanim się straci. Pasmo zwycięstw nie jest nieprzer­
wane. 

- Ojciec cię uczył? - zapytał Hyde, który nic nie wiedział 

o amnezji Freda. - Musiał być dobrym graczem. 

- Tak, był - przytaknął Fred. - Patriarcha nauczył mnie 

i brata grać w karty. - Kim był mój brat? - zastanawiał się 
w duchu Fred. A Patriarcha? Skąd znam to przezwisko? -
Lubię wygrywać - wyjaśnił głośno. 

background image

Hyde przyjrzał mu się uważnie. 

- Fred, czy grasz również w pikieta? - spytał. - Zagram 

z tobą, kiedy przyjdziesz następnym razem - zaproponował, 
gdy Fred, pełen zapału, potwierdził, iż zna i tę grę. 

Był to dowód uznania, gdyż Hyde rzadko grywał z kim­

kolwiek. 

- Ojciec nauczył nas różnych sztuczek - napomknął ni 

stąd, ni zowąd Fred, gdy wracali z Geordiem do domu - ale 
zakazał nam je stosować. 

Jeśli Kirstie miała jakiekolwiek obawy dotyczące gry w 

karty, to zachowała je dla siebie. 

Pewnego dnia odkryła, że stała się atrakcyjna dla męż­

czyzn. Przepowiednia Sama, że nie zabraknie jej adoratorów, 
zaczęła się sprawdzać. 

Pierwszym był Dan'l Mendoza, który często ich odwie­

dzał i jako znajomy Freda został dopuszczony do pokera. Do 
niedawna Dan'l ledwie ją zauważał; teraz miał okazję prze­

konać się, z jakim oddaniem opiekuje się dziećmi, jak poma­
ga Emmie i jak troszczy się o wszystkich z grupy Moore'a. 
Widział, jak niezmordowanie, nie skarżąc się, gotuje, szyje 
i ceruje. Jednym słowem, jak z oddaniem dogląda domowe­
go ogniska. Często bywała zmęczona, czemu nie należało się 
dziwić; potrafiła jednak śmiać się i żartować. Wyobrażał so­
bie, jak mogłaby wyglądać, gdyby o nią zadbać, gdyby roz­
puściła piękne blond włosy i włożyła strojną suknię. 

Zrazu Dan'l nie zorientował się, że ciepłe spojrzenia, nie­

świadomie kierowane w stronę mężczyzn, przeznaczone są 
wyłącznie dla Freda. Miał nadzieję, że to on zwrócił uwagę 
Kirstie. 

Sam i Bart, mimo że już niemłodzi, uwielbiali bijatyki 

background image

i żarty. Dopingowali Freda i Dan'la podczas treningów i po­
zorowanych walk, które toczyli po zakończeniu gry w po­

kera. 

Kiedy Dan'l wcześniej wstawał od gry, szedł zawsze do 

Kirstie, by porozmawiać. Nie miała nic przeciwko temu. Cie­
kawa świata i żądna wiedzy, dopytywała się o Londyn i ży­
cie, jakie wiódł Dan'l w Anglii. Słuchała, nie porzucając 
swych zajęć, a on opowiadał jej o oświetlonym gazowymi la­
tarniami mieście, o salach gimnastycznych, o mężczyznach 
i kobietach, których spotkał w czasie swojej krótkiej kariery 
zapaśnika. Kirstie zauważyła jego podarte i zniszczone ubra­
nie i ofiarowała się je naprawić. 

- Pod warunkiem, że ci zapłacę za robotę - zastrzegł. 

Pokręciła przecząco głową. Następnym razem przyszedł 

z mocno podniszczoną koszulą oraz szalem, który po zace­
rowaniu Kirstie miała sobie zatrzymać. Co też uczyniła. 

Fred nie był pewien, co czuje, widząc Dan'la z Kirstie, 

zwłaszcza gdy zorientował się, że Sam popiera tę znajo­
mość córki. Początkowo nie wiedział, czy chce, żeby Kirstie 
wyszła za mąż za Dan'la. Z czasem uznał, że Dan'l zde­
cydowanie nie jest dla niej odpowiedni. Kirstie zasługiwa­
ła... Na kogo? Na kogoś, kto dbałby o nią z równym odda­
niem, z jakim ona dbała o innych. Dan'l się do tego nie na­
dawał. 

Również Dickie Vallance, sklepikarz, nie znalazł uznania 

w oczach Freda. Po pierwsze, był za stary, przekroczył pięć­
dziesiątkę, a po drugie, zainteresował się pracowitą Kirstie, 
ponieważ potrzebował gospodyni. Fred zorientował się, że 
chował dla Kirstie najlepszą żywność, sprzedając ją czasami 
taniej, i dzięki temu Moore'owie lepiej jadali. Chociaż Kir-

background image

stie trzymała sklepikarza na dystans, wcale go to nie zniechę­
cało, przeciwnie, wzmogło jego zainteresowanie. 

Pewnego razu zaprosił Kirstie na występy. Wahała się, czy 

iść, lecz wiedząc, że spodobałoby się to ojcu, trochę na prze­

kór sobie zgodziła się towarzyszyć Vallance'owi. 

Dickie czekał na nią, kiedy wkładała swoją najlepszą kre-

tonową sukienkę w biało-niebieskie paski, nowy czepek z je­
dwabną wstążką na otoku i piękny szal, prezent od Dan'la. 
Gdy ukazała się tak elegancko ubrana, wzbudziła podziw nie 
tylko Dickiego, ale i Freda, który odprowadzał smutnym 
wzrokiem parę zmierzającą na występy. 

- Po co wychodzi z tym starym facetem? - spytał Geordiego. 
- Kirstie powinna się trochę zabawić - wyjaśnił Geordie, 

obrzucając go bacznym spojrzeniem. 

- Na pewno nie z Dickiem - obruszył się Fred, który po­

jęcie zabawy rozumiał w dość określony sposób. Kirstie nie 

należy do tych, które traktują taką zabawę lekko, dodał w 
myślach. 

- Jestem pewien, że Dickie zachowa się bez zarzutu 

i Kirstie będzie się dobrze bawić - uspokoił go Geordie. 

Nie mylił się. Dickie zdawał sobie sprawę, że Kirstie 

Moore jest porządną dziewczyną i wiedział, na co może so­

bie pozwolić. Chociaż miło spędziła czas, śmiejąc się, bijąc 

brawo klaunom i żonglerom, roniąc łzy podczas występu 
śpiewaka zawodzącego sentymentalną balladę, to następnym 
razem, gdy Dickie ją zaprosił, wymówiła się zmęczeniem. To 
nie w jego towarzystwie chciała spędzać wolny czas. Nieste­
ty, ten, na którym jej zależało, w żaden sposób nie okazał 
zainteresowania. Był miły, ale nic ponad to. Jedynie się dzi­
wił, że tak zdecydowanie odrzuca swoich zalotników. 

background image

Kiedyś Fred nie był w stanie się skoncentrować. Teraz po­

trafił siedzieć godzinami przy pokerze, analizując grę, roz­
ważając, jakie kto może mieć karty, oceniając szanse swoje 
i przeciwników zasiadających z nim przy stoliku. Potrafił 
przy tym bezbłędnie odkryć ich słabe strony. 

Wkrótce stał się sławny w całej okolicy. Geordie Farquhar 

i Edward Hyde byli zgodni co do tego, że nigdy nie widzieli 
tak zdumiewającej przemiany. 

- Jeszcze parę miesięcy temu z trudem bawił się w berka 

z dziećmi Moore'a, a spójrz na niego teraz! - nie mógł się 
nadziwić Geordie. 

Pod wieloma względami nadal pozostał prostodusznym 

Fredem, chyba że coś go wzburzyło lub rozgniewało, takie 
sytuacje zdarzały się jednak rzadko. 

Wieczór, o którym Geordie Farquhar miał później wielo­

krotnie rozmyślać, zaczął się dosyć niewinnie. Fred sie­
dział na swoim zwykłym miejscu i jako jedyny z graczy nie 
zaglądał do butelki. Było sporo obcych, świeżo przyby­

łych na złotonośne pola. Bywalcy zaczynali unikać gry prze­

ciwko Fredowi. Jego dziecięca radość ze zwycięstwa była 
szczególnie drażniąca wobec chłodnej kalkulacji, z jaką je 
osiągał. 

Siedział naprzeciwko dobrze zbudowanego poszukiwa­

cza, który spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. 

- Czy coś jest nie tak? - otwarcie spytał Fred. - Jestem 

może jakimś cudakiem? Wszyscy tu znają Freda Waringa, za­
pytaj Neda Hyde'a. 

Mężczyzna wzruszył ramionami i uznał, że musiał się po­

mylić. 

- To tylko dziwne podobieństwo, nic więcej - mruknął. 

background image

Nie potrafił jednak skupić się na kartach, co zaowocowało 

tym, że zaczął przegrywać. Złościło go to coraz bardziej. Pod 
koniec jednej z przegranych rund odłożył karty na stolik, na­
rzekając i mamrocząc. 

Fred spojrzał na dłoń przeciwnika, leżącą na stoliku i ze 

zdumiewającą szybkością przygwoździł ją do stołu swoją 
prawą ręką. 

- Dlaczego nosisz pierścień Freda? Masz mój pierścień. 
- Co ty gadasz! - żachnął się mężczyzna. - Mam go od lat. 
- Nieprawda. Jest mój. Dziwiłem się, gdzie się podział. 

Jak mi go ukradłeś? 

Było to zachowanie typowe dla Freda: z bezpośredniością 

dziecka zmierzał do sedna sprawy. 

Dryblas zwrócił się do Hyde'a. 

- Ty tu odpowiadasz. Zrób coś z tym wariatem. 
- Nie jestem wariatem i to jest mój pierścień. 
- Chwileczkę, kolego - włączył się Hyde. - Fred zazwy­

czaj nie kłamie. Mówi to, co myśli. Daj mi zobaczyć ten pier­
ścionek. 

- Idź do diabła! - rozłościł się dryblas, usiłując wyswo­

bodzić dłoń. 

Po miesiącach posługiwania się kilofem i łopatą Fred dys­

ponował wielką siłą. Po raz pierwszy od kiedy się znali, Geordie zauważył, że może być niebezpieczny. 

- Zaraz sprawdzimy - powiedział, podejrzewając, że 

może mieć to związek z utraconą przeszłością jego przyja­
ciela. - Czy na pierścieniu jest coś, co go wyróżnia, Fred? 

- Wewnątrz są wygrawerowane słowa - powiedział 

wzburzony Fred. - Tak, przypominam sobie, słowa są w 
środku, z przodu. 

background image

- To nic nadzwyczajnego - odparł wzgardliwie dryblas. 
- Słowa na pierścieniu mówią o tym, że należy on do 

mnie. 

- Zaraz to sprawdzimy - powtórzył Geordie. - Zobacz­

my. Mógłbyś go zdjąć? Chyba nie masz nic przeciwko temu? 
Jeżeli Fred się myli, to cię przeprosi. 

Hyde pochylił się, zainteresowany, spoglądając na przy­

gwożdżoną rękę osiłka i Freda, który, co prawda, milczał, 
lecz wyraźnie był wzburzony. 

- Wszyscy znamy Freda, a kim ty jesteś? 
- Nazywam się Walker, do cholery - odrzekł dryblas. -

Co ten wariat ma takiego w sobie, że wszyscy za nim obsta­

jecie? 

- Mógłbyś z tym łatwo skończyć - uciął Geordie. -

Wystarczy, że dasz Hyde'owi pierścień, Fred powie, co 

jest na nim napisane, a Hyde sprawdzi, czy to się zgadza, 

czy nie. 

Walker popatrzył dookoła. Na Hyde'a i jego ludzi, na ich 

nieruchome twarze bez wyrazu. Wiedział, że stoi na pozycji 
przegranej, bo jest sam. 

Wzruszył ramionami. 
- Przede wszystkim, niech mnie puści - wymamrotał. 
- Słyszysz, Fred? - zapytał Hyde. 
Fred uczynił to z niechęcią. Walker równie niechętnie 

zdjął pierścień i wręczył go Geordiemu. 

- Ty zobacz - powiedział. 

Geordie podniósł pierścień do lampy naftowej zwisającej 

nad stołem. Patrzył to na Freda, to na Walkera. 

- Tak, w środku są litery. Niech każdy z was powie, co 

tam jest napisane. 

background image

- Kupiłem go niedawno i nie zaglądałem do środka - zi­

rytował się Walker. 

- Powiedziałeś, że masz go od lat - oschle przypomniał 

Geordie. 

- To nie znaczy, że należy do wariata! No, dalej, Fred, 

czy jak się tam nazywasz, powiedz nam, jeśli możesz, co to 
za słowa - zażądał Walker. 

Twarz Freda spochmurniała. 
- Jestem pewny, że jest mój - wyszeptał - ale mam kło­

poty z pamięcią. Spróbuję. 

Spuścił głowę i szukał w pamięci. Nic. Popatrzył na pier­

ścień, na dłonie Geordiego i zamknął oczy. I nagle znalazł 
się w dużym, jasno oświetlonym pokoju. Był tam tygrys -

jakże mógł być tam tygrys? Naprzeciwko Freda stała naj­

piękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widział. Miała 
rude włosy, porcelanową cerę, niebieskozielone oczy i ujmu­

jący wyraz twarzy. W ręce trzymała pierścień. 

- Zobacz, co jest w środku, kochanie - szepnęła. 
- B. K. dla kochanego T. D. - przeczytał na głos, a potem 

zatonął w jej pięknych oczach. 

- Co powiedziałeś, Fred? 
To pytanie przywróciło go do rzeczywistości. Rozejrzał 

się dokoła. Znajdował się w dziwnym pokoju, otoczony 
ludźmi, których nigdy przedtem nie widział. Czuł, że zemd­
leje. A potem zobaczył pierścień. Ogarnęło go poczucie ogro­
mnej straty. 

- Jest tam napisane: B.K. dla kochanego T.D. 

Geordie przyjrzał się uważnie pierścieniowi. 

- Zgadza się, Fred. Jest twój - powiedział i wręczył mu 

pierścień. 

background image

Walker zaczął krzyczeć, że inicjały nie mają nic wspólne­

go z Fredem Waringiem. Wtedy Fred, oszalały z nienawiści, 
rzucił się na niego, zaczął okładać pięściami i byłby zabił 
przybysza, gdyby go od niego nie odciągnęli. 

Walker został wypchnięty za drzwi. Kiedy się znalazł na 

zewnątrz, odwrócił się. 

- Powinieneś już nie żyć! - krzyknął. 

Hyde zwrócił się do Freda, który z pierścieniem w ręku 

opadł na krzesło. 

- Gdybyś miał z nim jakieś kłopoty, Fred, daj mi znać. 

Zajmę się nim, i to tak skutecznie, że zapamięta to na całe 
życie. 

Fred nikogo nie słuchał. Wsunął pierścień na palec lewej 

ręki. 

- Ona mi dała - szepnął, obracając pierścień. 
- Jaka ona? - spokojnie spytał Geordie. 
- Dziewczyna o niebieskozielonych oczach. Nie Kirstie, 

inna dziewczyna. Mówiłem ci, że jest mój. 

Spojrzał na Geordiego oczami pełnymi łez. 
- Pamiętam, jak jej przyrzekłem, że zawsze go będę no­

sił. To wszystko. 

Spojrzał na Hyde'a. 

- Dosyć na dziś. Chcę do domu - powiedział. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Zdarzenie z pierścieniem zaintrygowało Hyde'a, który nic 

nie wiedział o tym, że Fred cierpi na amnezję. Kilka dni 
później, wieczorem, siedząc w swoim wygodnym pokoju na 
zapleczu, rozmawiał z Geordiem o Fredzie. Wiedział, że ci 
dwaj się zaprzyjaźnili. 

- Powiedz mi, jakim cudem Fred zdołał rozpoznać pier­

ścień natychmiast, kiedy go zobaczył. 

- Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Wiem tylko, że Fred nic 

nie pamięta sprzed przyjazdu do Ballarat i że Moore'owie 
zaopiekowali się nim, jak mogli najlepiej. To bardzo szla­
chetni ludzie. Nie umiem ci powiedzieć, jak i dlaczego stracił 
pamięć. Zorientowałem się, że został silnie uderzony w gło­

wę, ale nie jestem pewien, czy to jedyny powód jego proble­
mów. - Zawahał się, nim podjął swój wywód. - Kiedyś pró­
bowałem leczyć podobne przypadki, ale to trudne, bo mało 
wiemy o funkcjonowaniu mózgu. Wydaje mi się, że niektó­
rzy doznają utraty pamięci, bo chcą z takiego lub innego po­
wodu zapomnieć o przeszłości. Wyśmiano mnie, ale jestem 
pewien, że mam rację. Fred, czy też raczej T.D., może być 
takim przypadkiem. Myślę również, że z wolna wraca do 
siebie. 

Hyde spojrzał na niego z namysłem. 

- Wydaje mi się to bardzo dziwne. 

background image

- To jest dziwne, a co dziwniejsze, może się jeszcze oka­

zać, że mężczyzna, którym kiedyś był Fred, to ktoś diame­
tralnie inny niż ten, którym Fred jest obecnie. Co więcej, kie­
dy lub raczej jeżeli odzyska pamięć, może znowu powrócić 

do dawnej osobowości. Obserwowałem już raz czy dwa po­
dobne zjawisko. 

- I nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje? 
- Nie wiadomo. Kiedyś może się dowiemy. Na razie nie 

można w żaden sposób pomóc Fredowi. Wiesz Ned, „więcej 

jest rzeczy na ziemi i w niebie..." 

- „...niż się ich śniło waszym filozofom" -dokończył 

Hyde, który był oczytanym człowiekiem. - Na nic więc zda 
się zadawanie mu pytań? 

- Na nic. To nawet mogłoby mu zaszkodzić. Zdążyłem 

się przekonać, że Fred nienawidzi pytań. Wyprowadzają go 
z równowagi. Miałeś okazję zauważyć to przy kłótni o pier­
ścień. 

- Dlaczego jednak przypomniał sobie właśnie pierścień? 
- Podejrzewam, że dużo dla niego znaczył. Zobaczył go 

i w tym momencie wiedział, że należy do niego. Nie próbo­
wał sobie niczego przypomnieć. To wszystko. 

Hyde wzruszył ramionami. 

- Tak, mówiłeś mi... to zastanawiające. Nieszczęśnik, to 

wszystko, co można o nim powiedzieć. Ktoś nauczył go bo­
ksować, jak twierdzi Dan'l, a w karty gra po mistrzowsku. 

- Pamięta, że ojciec nauczył go grać - wyjaśnił Geordie. 

- On potrzebuje czasu, Ned. 

- Czasu - powtórzył Hyde. - Wątpię. Czas raczej zaciera 

pamięć. 

- To prawda, ale nim to się stanie, może Fred siebie od-

background image

najdzie. Chcę być przy nim, kiedy to nastąpi. Myślę, że Fred 
nie pochodzi z nizin. Nie pytaj mnie, dlaczego tak sądzę. Wy­
starczą jego ręce, to jak mówi, gdy przestaje być beztroskim 
Fredem, wreszcie - jego spojrzenie. Był kimś, kto potrafił 
zadbać o siebie, i nagle coś mu się przydarzyło, zanim go 
Moore'owie wyciągnęli z aresztu. Jestem pewien, że pijań­
stwo to tylko epizod w jego życiu. 

- Cóż, ty tu jesteś ekspertem. - Hyde dokończył herbatę, 

którą sączyli z Geordiem, i wyciągnął świeżą talię kart. -
Czas na małego pikieta. 

- Pod warunkiem, że pozwolisz mi zacząć. Nie dorów­

nuję Fredowi w grze. 

- Do czego to doszło - zaśmiał się Hyde. - Ja też jestem 

gorszy od niego, od kiedy w pełni przypomniał sobie zasady 
gry. Czy to nie dziwne, żeby zapomnieć, kim się jest, a nie 
zapomnieć, jak się gra w karty? 

- Zapomniał jeszcze o paru innych rzeczach - roześmiał 

się Geordie. 

To śmieszne zakochać się we Fredzie, myślała Kirstie z 

rozpaczą. Nic jednak nie mogła na to poradzić. Z niepodwa­
żalną pewnością wiedziała już, że go pokochała. 

Całe życie spędziła wśród mężczyzn i zbytnio się nimi nie 

przejmowała. Mężczyźni to duże, włochate, cuchnące stwo­
rzenia, które się drapią, wydają prostackie odgłosy, śmieją 
się, śpiewają i przeklinają. Stworzenia, które nigdy by się nie 
myły, nie nosiły czystych ubrań, nie odżywiały właściwie, 
gdyby nie krzątanina kobiet. 

Potrafili być irytujący, śmiać się z rzeczy, których żadna 

rozsądna kobieta nie uznałaby za zabawne. Nawet Geordie 

background image

Farquhar przyłączał się do Sama i Barta śmiejących się z do­

wcipów, które wprawiały ją w osłupienie. 

Takie bijatyki, na przykład. Mężczyźni je uwielbiają, bar­

dzo się w nie angażują, i co dalej? Kobiety muszą potem 
uprzątnąć ten bałagan, zresztą robią to przez całe życie. A oni 
uważają, że wszystko naprawią, jeśli podarują ci wstążki albo 
przelotnie pocałują. 

Kirstie święcie wierzyła, że nigdy się nie zakocha. Jedyne 

tylko, co ją czekało, to małżeństwo, zaraz potem dzieci, a to 
znaczyło więcej bałaganu i więcej sprzątania! 

Od kiedy jednak pojawił się Fred, zapatrywania Kirstie się 

zmieniły. Była niby zadowolona i w miarę szczęśliwa, ale 
przecież nawiedzały ją mieszane uczucia. Przede wszystkim 
wciąż się złościła. Zawsze łatwo wpadała w gniew, ale teraz, 
przy Fredzie, dostawała istnego szału. Ilekroć przyłapała go 
na uwodzeniu kobiet, była wprost chora ze złości. 

Któregoś popołudnia Fred zastał ją przy sprzątaniu chaty. 

- Pozwól, że ci pomogę, Kirstie - zaproponował uprzej­

mie, jak zawsze. 

- Dobrze - zgodziła się, bo odpowiedź odmowna spra­

wiłaby mu przykrość. 

Obdarzył ją swym miłym, przeciągłym uśmiechem. 

Przez moment myślała, że jest na coś uczulona, ponieważ 

miała trudności z oddechem, ale szybko zdała sobie sprawę, 
że tak zareagowała na uśmiech Freda. Co gorsza, natych­
miast zrozumiała, że wściekłość, która ostatnio często jej to­

warzyszy, jest zwykłą zazdrością. Już wcześniej, kiedy zada­
wał się z Annie, była bliska zrozumienia tej prawdy, lecz te­
raz prysły resztki wątpliwości. 

Niczego w świecie nie pragnęła tak bardzo jak tego, żeby 

background image

Fred przyszedł, wziął ją w ramiona pocałował i... Odepchnę­

ła od siebie myśli, jak Fred mógłby sobie poczynać po wy­

czerpaniu bardziej niewinnych pieszczot. 

Dzień nie należał do szczególnie upalnych, lecz Kirstie 

było gorąco. Ilekroć Fred się zbliżał, bała się, że zemdleje. 

- Dobrze się czujesz, Kirstie? - spytał zatroskany, wno­

sząc do środka skrzynki służące za stołki i wręczając jej ko­
ce, które, wcześniej wyprane, już wyschły na słońcu. - Czy 
ty się nie przemęczasz? Może byś siadła i trochę odpoczęła? 

- Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził jej ramię. 

Nogi ugięły się pod Kirstie. Nie było nic niestosownego 

w tym, że jej dotknął. Zwykły gest pocieszenia. Nie jego wi­
na, że ona tak mocno reaguje. 

- Nie - usłyszała swój odmieniony głos - to tylko upał. 
- Upał? - Fred spojrzał na nią uważnie. - Nie jest dzisiaj 

gorąco, Kirstie. 

Pojawiły się też inne, łagodniejsze odczucia. Chciała się 

nim opiekować, troszczyć o niego, upewniać się, że się nie 
przemęcza, chciała prać mu ubranie, karmić go, chciała dla 
niego wszystkiego, czego mu trzeba do szczęścia. 

Niepokoiła się o niego cały czas. Kiedy długo nie wracał 

w nocy, leżała, czuwając, przerażona, że mógł wpaść w jedną 
z dziur, którymi ziały złotonośne pola. 

Nienawidziła tego, że chodził boksować do Fentimana. 

Pragnęła gorąco pozbyć się swych uczuć - daremnie. 

Dlaczego go pokochała? Na początku, kiedy przywieźli 

go z aresztu, wzbudzał jej obrzydzenie. Czy rzeczywiście? 

Czy naprawdę mogła pokochać Wraka, pokochać go pier­

wszego dnia? Czy to się zaczęło wtedy, kiedy go umyli, dali 
czyste ubranie i kiedy prawie rzuciła w niego talerzem, a on 

background image

obdarzył ją swym pierwszym przeciągłym uśmiechem? Czy 
to jego uśmiech sprawił, że zapadł jej w serce? 

Kirstie wiedziała teraz, że pokochała go, nim jeszcze ogo­

lił zarost, zanim dostrzegła, jaki jest przystojny, jak podobny 
do wizerunku dżentelmena z jednej ze starych książek mamy. 
Czy dlatego go pokochała, że jest taki miły, dobrze wycho­
wany i nie pozwala, by dzieci sprawiały jej kłopot? 

Na domiar złego nigdy nie spojrzał na nią tak jak na inne 

kobiety. A może chce, żeby się ustatkował nie dla jego dobra, 
tylko po to, żeby spojrzał na nią z miłością, a nie uprzejmie 
i po przyjacielsku? Czemu musi kochać go tak mocno, skoro 

jej miłość nie jest odwzajemniona? 

Może kocha go za jego głos. Rozpoznałaby ten głos wszę­

dzie. Ale nie, to nie to. Powinna być uczciwa wobec samej 
siebie. Kiedy pracował przy kopaniu, rozebrany do pasa, 
i gdy widziała jego harmonijnie zbudowane, muskularne cia­

ło, zrozumiała, dlaczego kobiety wychodzą za mąż i rodzą 

dzieci. Pragnęła go dotknąć, pogłaskać, a potem... 

Nie, tak nie mogło być. Nie chciała być niewolnicą swych 

uczuć. Dlaczego na świecie wszystkie pieśni i wiersze mówią 
o miłości, jakby była czymś słodkim i łagodnym? Ona z mi­
łości bynajmniej nie złagodniała, raczej stawała się szalona, 
nie czuła żadnej słodyczy, lecz płomienny żar. 

Kirstie wiedziała, że niewiele z tego widoczne jest dla 

postronnych. Tylko Geordie domyślał się trochę, co ona 
czuje. 

- Co się tak gapisz na mnie, Geordie? - krzyknęła kiedyś 

na niego, kiedy tęskniła za Fredem, który właśnie poszedł na 
spotkanie z kobietą. 

Wybuchnęła płaczem, siadła i zarzuciła sobie fartuch na 

background image

głowę. To zawsze było jej schronienie. Geordie zachował się 
serdecznie, 

- Nie przejmuj się - powiedział pocieszająco. - To się 

może kiedyś zmienić. 

Kirstie ściągnęła fartuch i odsłoniła mokrą od łez twarz. 

- To tylko dlatego, że jestem zmęczona, Geordie. Czasa­

mi mam już dosyć tego miejsca. 

Tak rzeczywiście było, ale nie dlatego płakała i Geordie 

zdawał sobie z tego sprawę. 

Tak więc, kiedy mężczyźni zaczęli się kręcić wokół niej 

i zapraszać, zdarzało się, że nie odmawiała. Był wśród nich 
Dan'l, Dickie Vallance i Jack Tate, brat Gingera. Jack, porzu­
ciwszy w Melbourne posadę urzędnika, został wspólnikiem 
Gingera i jego żony. 

Któregoś wieczora Jack zabrał ją na tańce, które odbywały 

się w jednym z namiotów. Często koło niego przechodziła, 
lecz nie przypuszczała, że kiedyś znajdzie się w środku. Nel¬ 
lie Tate pożyczyła jej parę lekkich bucików. Kirstie włożyła 
nową, bladoniebieską popelinową sukienkę obszytą falban­
kami. Nigdy wcześniej nie miała na sobie takiego stroju. Su­

kienkę kupił jej Sam, który po raz pierwszy odłożył trochę 
pieniędzy i część z nich przeznaczył na potrzeby córki. 

Rozpuszczone, bujne włosy przewiązała błękitnymi 

wstążkami, prezentem od Freda, i wpięła w nie kwiat, który 
przyniósł jej Jack, gdy po nią przyszedł. 

Jack był całkiem przystojnym chłopakiem, z kasztanowy­

mi, kręconymi włosami. Tylko o rok starszy od Kirstie, 
w porównaniu z mężczyznami, wśród których się obracała, 
wydawał jej się młody i niedoświadczony. Patrzył na nią z 

uwielbieniem i z kurtuazją podawał jej ramię, podobnie jak 

background image

Dickie Vallance. Fred już wyszedł, nie widział więc Kirstie 
w pełnej krasie. Zmartwiło ją to trochę. Ale to nic, nadarzy 
się jeszcze okazja, pocieszyła się w duchu. Jack opowiadał 

jej o swoim życiu w Melbourne. Uważał, że było nudne w 

porównaniu z nieprzewidywalnością wydarzeń tutaj, w Ballarat. Natrafił już na niewielkie złoże i postanowił oszczę­
dzać, a nie trwonić wszystkiego na picie i hazard, jak to czy­
niło wielu innych. 

Wygląd namiotu, w którym odbywały się tańce, zaskoczył 

nieco Kirstie. Mimo wszystko spodziewała się miejsca bar­
dziej nobliwego, nie tak głośnego i zatłoczonego. Znalazła 
się w dużym pomieszczeniu. Na jednym jego końcu usado­
wiła się orkiestra, po bokach stały prowizoryczne stoły, zro­

bione z desek wspartych na pachołkach i przykrytych 

zgrzebnym płótnem. Pełniły funkcje baru: sprzedawano tu 

jedzenie i wszelkiego rodzaju trunki. 

Na środku parkietu tańczyła grupa Irlandczyków. Niektó­

rzy z nich mieli już nieźle w czubie, a zebrany wokół tłum 
zagrzewał ich, klaszcząc i pokrzykując w takt muzyki. Przy­
byłe na tańce kobiety odziane były elegancko, natomiast 
mężczyźni na ogół mieli na sobie robocze ubrania. 

Orkiestra umilkła i nastąpiła przerwa, podczas której tan­

cerze rzucili się do zaimprowizowanego baru. Muzykanci za­
stali zaproszeni przez Irlandczyków. 

Kiedy znów zabrzmiała melodia do tańca, Jack pociągnął 

Kirstie na parkiet. Właśnie, trzymając Jacka za rękę, czekała, 

by przejść pod uniesionymi ramionami tancerzy, kiedy zoba­
czyła wchodzącego Freda. Towarzyszyła mu Gruba Lil. Lil 
miała na sobie długą, kremowo-złotą kreację z suto marsz­
czoną spódnicę na kilku warstwach halek. We włosy wpięła 

background image

pióro, przytrzymywane spinką wysadzaną drogimi kamienia­

mi. W dłoni ściskała duży kremowo-złoty wachlarz, przy­

twierdzony do nadgarstka pozłacanym łańcuszkiem. 

Fred wyróżniał się wśród mężczyzn schludnym wyglą­

dem. Kirstie własnoręcznie wyprała mu ciemnoniebieską ko­
szulę i białą jedwabną chustkę. 

Po to, żeby wziął Grubą Lil na tańce, skonstatowała z go­

ryczą. 

Nie pocieszyło jej to, że Gruba Lil, choć nie gruba, była 

za to stara. Dowodziło to tylko złego smaku Freda, podobnie 

jak to, że od razu zamówił jej drinka przy barze, ale sam pił 

tylko lemoniadę. Stali razem, śmiejąc się i rozmawiając. Lil 
zaborczo uwiesiła się ramienia Freda, kiedy przypatrywali się 
tańczącym. 

Jack kupił lemoniadę, gdyż Kirstie zastrzegła, że nie lubi 

alkoholu. Z twarzą zaróżowioną od tańca wydała mu się bar­
dzo piękna, gdy tak patrzyła na niego, sącząc lemoniadę. Po­
mimo obecności Freda i Lil dobrze się bawiła. Cieszyła się, 
że jest z dala od zmartwień i codziennych obowiązków. 

Orkiestra zaczęła grać walca. Odstawili puste szklanki 

i Jack porwał ją na parkiet. 

- Jesteś lekka jak piórko, Kirstie - wyszeptał jej do ucha. 

- Kto cię nauczył tańczyć? 

- Mama - odparła. 

Wirowali po całym parkiecie i w pewnym momencie otar­

li się Freda, który tańczył z Grubą Lil. Muzyka przyspieszała 
z minuty na minutę i Kirstie dała się jej ponieść, aż nagle 
melodia urwała się i przystanęli z Jackiem tuż koło Freda 
i Grubej Lil. 

Nagle ją rozpoznał. 

background image

- Kirstie! Co ty tu robisz? 

Nie mógł od niej oczu oderwać; wyglądała zupełnie ina­

czej niż zazwyczaj - wręcz olśniewająco. 

- Przyszłam z Jackiem - oświadczyła, chwytając swego 

partnera za ramię. 

Lil zmierzyła ją uważnym, doświadczonym spojrzeniem, 

dostrzegając w niej kobietę, a nie dziewczynkę. 

Ładna mi Kirstie! - pomyślała. To nie żaden dzieciak, tyl­

ko piękna, młoda kobieta. 

Nagle poczuła się beznadziejnie stara w obliczu tej promien­

nej młodości. Od razu spostrzegła, że Kirstie jest zakochana we 
Fredzie i ubawiło ją to. Jak większość mężczyzn, Fred był ślepy 
na to, co każda kobieta widziała od pierwszego spojrzenia. 

Kirstie od razu zorientowała się, że Gruba Lil przejrzała 

jej tajemnicę. 

Tylko nie to! - przeraziła się. Niech nic nie mówi Fredo­

wi. Nie zniosłabym tego. 

Nie musiała się martwić. Gruba Lil nie zamierzała infor­

mować Freda, co czuje do niego inna kobieta. Zwłaszcza ko­

bieta piękna i młoda. 

- Uważaj na siebie. - Z twarzy Freda znikła nagle bez­

troska. 

- Nie jesteś moim aniołem stróżem - odcięła się. - Jack 

się mną zaopiekuje, prawda? 

- Nie martw się, Fred, będę na nią uważał - zapewnił 

Jack, obejmując Kirstie ramieniem. 

Fred nie był pewien, czy chce, by Jack Tate uważał na Kir­

stie. Nie wiedzieć czemu, widok tych dwojga razem nie wzbu­
dził jego entuzjazmu. Gruba Lil wzięła Freda pod ramię. 

- Idziemy. Mam ochotę na jeszcze jednego. 

background image

Kirstie patrzyła, jak odchodzą. Więcej ich już nie widzia­

ła. Rzuciła się w wir zabawy. Kiedy przebrzmiały ostatnie 
takty i muzycy złożyli instrumenty, Jack odprowadził ją do 
domu i próbował skraść jej całusa w świetle księżyca. Nie 
protestowała, bo wyobraziła sobie, że w ten sposób ukarze 
niewiernego Freda. Poza wszystkim chciała się dowiedzieć, 

jak to jest całować się z mężczyzną. Ralph, któremu dała ko­

sza jeszcze na farmie, nie posunął się tak daleko. Wkrótce 
zorientowała się, że lubi towarzystwo Jacka, ale nie za bar­
dzo lubi jego pocałunki. 

Dreszcz, który przeszywał Kirstie przy lada dotyku Freda, 

nie pojawił się, gdy Jack pocierał ustami o jej wargi i pieścił 

jej jedwabiste włosy. Wysunęła się z jego objęć, chcąc jak 

najszybciej mieć to już za sobą. 

- Och, Kirstie, błagam - szepnął rozczarowany. - Nie 

kończmy jeszcze. Zabawmy się choć raz. 

- Nie - odparła zdecydowanie. - Wystarczy, Jack. Spę­

dziłam z tobą przyjemny wieczór. Nie zepsuj go. 

Był przyzwoitym młodym człowiekiem i pozwolił dziew­

czynie odejść. Ginger ostrzegał go, że nie pójdzie mu z nią 
łatwo i, jak się okazało, miał rację. 

Fakt, że spotkali na tańcach Kirsteen Moore, rzucił z róż­

nych powodów cień na randkę Freda i Grubej Lil. Przy Kir­
stie Gruba Lil czuła się stara i nazbyt zużyta, a Fred martwił 
się o to, jak zachowa się Jack Tate. Niebawem Gruba Lil 

oświadczyła, że jest zmęczona. 

- Chodź do mnie - zaproponowała. - Zrobię ci kawę. 

Dickie miał w tym tygodniu dostawę i odstąpił mi trochę po 
starej znajomości, oczywiście nie za darmo. 

Liczyła na to, że Fred zostanie na noc. Dodawało to pew-

background image

nego dostojeństwa związkowi, kiedy kochanek nie spieszył 
się zaraz do domu, lecz obejmował ją ramieniem i zasypiali 
razem, jak prawdziwe małżeństwo. 

Może tak właśnie z nami jest, łudziła się, parząc kawę na 

małym piecyku, podczas gdy Fred drzemał w dużym fotelu 
w zaciszu jej przytulnego pokoju. Łagodne światło świecy 
pełzało po jego twarzy. Często wyglądał poważnie, gdy za­
sypiał. Ożywił się jednak, gdy podała mu kawę i siedli, by 
wypić ją razem. 

Zdawała sobie sprawę, że ich romans wkrótce się skończy. 

Była jego pierwszą kobietą i on też był dla niej kimś wyjąt­
kowym. W pierwszej chwili, kiedy zabrała go do swego po­
koju, wydało jej się, że on nie wie, co dalej robić. Potem 
okazało się, że wiedział aż za dobrze. Co więcej, był jednym 
z najdelikatniejszych i najczulszych kochanków, jakich zda­
rzyło jej się mieć. Żal byłoby go utracić. 

Z pobłażliwym uśmiechem obserwowała amory Freda z 

innymi kobietami i z zadowoleniem witała go, gdy znudzony 
do niej wracał. 

- Niepokoisz się o Kirsteen Moore - powiedziała, sama 

nie wiedząc czemu. - Nie masz powodu, nie jest już dziec­
kiem, chociaż nazywasz ją Kirstie. 

- Jeśli chodzi o doświadczenie, jest jak dziecko -

odparł z powagą niezwykłą u Freda Waringa, jakiego 
znała. 

- Dziecko! - Gruba Lil wybuchnęła śmiechem. - W jej 

wieku, Bóg mi świadkiem, już od lat byłam w obiegu. 

- I chciałabyś dla niej tego samego? - spytał. 

Gruba Lil poczuła się, jakby nie była Grubą Lil. Miała 

ochotę rzewnie zapłakać. Dostrzegł to, więc odstawił pustą 

background image

filiżankę i rozwarł ramiona. Podeszła do niego i usiadła mu 
na kolanach. Delikatnie wyjął ozdoby z jej włosów i rozpu­
ścił je. 

- Tak lepiej. Fredowi tak się podoba. 
Przyciągnął Lil do siebie i bez żadnych erotycznych pod­

tekstów zamknął w objęciach jak kogoś wyjątkowego. 

- Zostaniesz? - spytała z nadzieją. 

Zaniósł ją więc do łóżka, jakby byli starym małżeństwem. 

Gruba Lil zastanawiała się, co by się z nią stało, gdyby spra­

wy w przeszłości potoczyły się trochę inaczej. 

Pewnie byłabym już zgorzkniałą kobietą, zniszczoną po­

rodami i robotą nad siły, uznała. Więc teraz, zanim zasnę, bę­
dę się cieszyć tym, co mam, nawet jeżeli nie potrwa to długo. 

Rankiem znów powitał ją beztroski Fred, niepodobny do 

mężczyzny z poprzedniego wieczora i nocy. Pierwszy raz od 
kiedy zaczął bywać u Grubej Lil, miał sen o biegnącym ty­
grysie. Obudził się zapłakany i tuląc się do Lil, wyjaśniał, że 
zgubił coś, czego nie może znaleźć. Nie potrafił jej jednak 
powiedzieć, co zgubił, i znowu zapadł w głęboki sen. 

Dlatego nie mogła pojąć jego porannej beztroski, a kiedy 

spytała go o tygrysa - już o nim nie pamiętał. 

Po wieczorze spędzonym z Kirstie na tańcach Jack Tate 

zaczął jeszcze bardziej zabiegać o jej względy. Nie zrażało 
go wcale, że odrzucała jego awanse, przeciwnie, wydawała 
mu się przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. Ginger zacierał 
ręce z uciechy. Ostrzegał przecież Jacka, że Kirstie nie nale­
ży do łatwych zdobyczy. 

Na pokpiwania Gingera Jack odpowiadał, że z dobrej dziew­

czyny będzie pracowita i wierna żona. Pogląd ten podzielali in­
ni zalotnicy. Zdawali sobie sprawę, że wiele kobiet na złotonoś-

background image

nych terenach korzystało z wolności na równi z mężczyzna­
mi. Dziewczęta piękne i pracowite, a zarazem cnotliwe na­
leżały do rzadkości. 

Jednak po pewnym czasie wszyscy doszli do wniosku, że 

Kirstie jest z natury oziębła i niezdolna do miłości, gdyż na­
tychmiast odrzucała każdą próbę zbliżenia, wykraczającą po­
za niewinny pocałunek. Dan'l, który przychylał się do tej opi­
nii, przypadkowo miał się przekonać, że Kirstie jest zdolna 
do uczuć, i to gorących. Po prostu nie miała ich ani dla niego, 
ani jemu podobnych. 

Wyszło to na jaw w związku z Walkerem, który został 

zmuszony do oddania Fredowi pierścienia, i płonął żądzą 
zemsty. Czekał z wykonaniem jakiegoś ruchu przeciwko Fre­
dowi na swoich kumpli, którzy mieli przyjechać za nim do 
Ballarat. Dobrze wiedział, że Hyde cieszył się posłuchem 
wśród miejscowych mężczyzn i że weźmie Freda w obronę. 
Postanowił więc dopaść Freda, kiedy w pobliżu nie będzie 
nikogo, kto mógłby mu pomóc. 

Hyde ostrzegał Freda, że Walker może szukać zemsty. 

Prostoduszny Fred jednak wkrótce o całym zdarzeniu zapo­
mniał, choć cenił sobie odzyskany pierścień. Czasem od pa­
trzenia na niego czuł się lepiej, kiedy indziej robiło mu się 
smutno. Wywnioskował, że inni też miewają sprzeczne uczu­
cia, tylko o nich nie mówią. Nadal nie zauważał, jak bardzo 
różni się od swych towarzyszy. 

Pewnego wieczoru grał u Hyde'a przeciwko tłumowi Jan­

kesów. Przywieźli ze sobą pokerzystę, który chodził w glorii 
niezwyciężonego. Twierdzili, że wygra on z każdym, nie wy­
łączając Freda. 

Gra przyciągnęła tłum, który siedział zafascynowany, kie-

background image

dy Fred z pewnym siebie uśmiechem odgrywał od Jankesa 
kartę za kartę, stawkę za stawkę. Żaden z nich nie wygrywał 
ani nie przegrywał. Jeden nie ustępował drugiemu. 

Potężnej postury, rudowłosy przybysz był szalony i zu­

chwały. Pysznił się swoją gęstą, długą rudozłotą brodą. Geordiemu przypominał wikinga. Zebrani nie wiedzieli, kim 
byli wikingowie, więc Geordie im to wyjaśnił. 

Fred, podwajał stawki, sprawiając wrażenie lekkoducha. 

Wielki Rudy, tak jak wielu innych przed nim, w końcu się 
zorientował, jaką przewagę daje naiwny wygląd, gdy gra się 
tak chytrze jak Fred. 

W końcu zgodzili się na remis. Wypili razem. Fred 

pozwolił sobie na to po raz pierwszy, od kiedy Geordie od­
prawił swoje czary. Polubił przybysza, który nie ustąpił mu 
pola. Wypadało więc uczcić ten fakt choćby jednym kie­
lichem. 

- Wracaj ze mną do Stanów - grzmiał dobrodusznie po­

stawny rudzielec. - Razem zdobędziemy świat i zbijemy for­
tunę. 

Ostatni opuścili lokal Hyde'a, obaj w kiepskiej kondycji. 
Ramię w ramię, radośnie rozśpiewani, chwiejnym kro­

kiem - przybysz ze Stanów uczył Freda dixie - szli po Re­

gent Street, jak nazwano alejkę, przy której rezydowali Hyde, 

Gruba Lil i Fentiman. Na koniec pożegnali się wylewnie, za­
powiadając, iż w najbliższej przyszłości ponownie spotkają 
się przy zielonym stoliku. 

- Nie znoszę gier, w których nikt nie wygrywa, więc na­

stępnym razem zdobędę twój skalp, Fredzie - powiedział 
przybysz przyjaznym tonem i Fred nie poczuł się obrażony. 
Pomachał na pożegnanie i ruszył do chaty Moore'ów. 

background image

Napastnicy czekali na niego w miejscu, gdzie kończyło 

się skupisko namiotów. 

Zauważył nadchodzących i instynktownie wyczuł ich 

wrogie zamiary. Wzywając pomocy, ruszył biegiem w stronę 
Regent Street. Walker, szybszy od pozostałych, dopadł go 
i wymierzył pierwszy cios. Reszta, zaszedłszy go z tyłu, szy­
kowała się, by dokończyć dzieła. 

Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności urato­

wała go grupa mężczyzn, którzy właśnie wyszli od Grubej 
Lil, kierując się do swoich chat. Był wśród nich Dan'l. Pod 

jego przywództwem szybko rozprawili się z Walkerem i jego 

ludźmi, którzy rzucili się do ucieczki, gdy tylko zorientowali 
się, że mają do czynienia z zawodnikami Fentimana. 

Dan'l podniósł poszkodowanego z ziemi. Dopiero wtedy 

zorientował się, że to Fred, co więcej, pijany Fred z podbi­
tym i opuchniętym okiem. 

Tymczasem sam Fred nie wiedział, gdzie się znajduje, 

w jego głowie wirowały ogniste kręgi. Nie rozpoznał Dan'la 
ani nikogo spośród trenujących z nim u Fentimana. 

- Zabierzmy go do domu - zarządził Dan'l. 

Okazało się, że Geordie, nie doczekawszy się powrotu 

Freda, wybrał się na poszukiwanie. Trochę się niepokoił, 
gdyż Fred zapowiedział, że nie zabawi dłużej u Hyde'a. 

Towarzysze Dan'la, odprowadzając Freda, narobili hała­

su, który poderwał na nogi nie tylko rodzinę Moore'ów, ale 
również przywabił Jacka i Gingera Tate'ów, którzy przyszli 
zobaczyć, co się dzieje. 

- Połóżcie go do łóżka - ponaglał Geordie lekko prze­

straszony, gdyż Fred wciąż nikogo nie poznawał i dopytywał 
się, kim jest. 

background image

W tym momencie Kirstie ujrzała Freda lejącego się przez 

ręce Geordiego i Dan'la. 

- Mój Boże, Fred, co ci się stało?! - krzyknęła przera­

żona. 

Na jej pobladłej twarzy pojawiła się rozpacz. Fred wpa­

trywał się w nią, szeptał coś niezrozumiale, nazywał dziw­
nym imieniem, najwyraźniej biorąc za kogoś innego. 

- Coś mu zrobił? - rzuciła się na Dan'la przekonana, że 

Fred z jakiegoś powodu boksował się u Fentimana i doznał 
ciężkiej kontuzji. 

Dan'l i Jack spojrzeli na nią. Zrozumieli natychmiast, dla­

czego Kirstie odrzucała ich zaloty. Wydał się sekret, który tak 
starannie ukrywała. W tym momencie nie zdawała sobie jednak 

z tego sprawy. Była tak wstrząśnięta, że Geordie musiał się nią 
zająć, zostawiając Freda pod opieką Sama i Dan'la. 

- Nie martw się - uspokajał ją. - Fred nie jest ciężko ran­

ny. Napadł go Walker ze swoją bandą, ale na szczęście Dan'l 
z przyjaciółmi znaleźli się w pobliżu i wybawili go z opresji. 

Teraz jest oszołomiony i nie bardzo wie, gdzie się znajduje 

ani co się dzieje. Rano będzie lepiej. 

- Nie poznaje mnie. Nazywa mnie jakoś dziwnie - łkała 

Kirstie. 

- Prawdopodobnie przypominasz mu kogoś, kogo kiedyś 

znał - wyjaśnił Geordie. Zastanawiał się, czy Fred obudzi się 

jako inny człowiek i czy to coś zmieni w jego dotychczaso­
wym życiu. 

Namówił Kirstie, by dla uspokojenia nerwów wypiła kie­

liszek alkoholu. Odprowadził ją do chaty, a gdy wrócił, prze­
konał się, że Fred już spokojnie śpi. Nie umiał powiedzieć, 
czy to dobrze, czy źle. 

background image

A więc to tak, skonstatował smętnie Dan'l. Nie jest ozięb­

ła. Po prostu pragnie faceta, który widzi w niej tylko dziecko. 

Jack Tate myślał podobnie. Każdy z nich zastanawiał się, 

czy dalsze zaloty mają sens. Obaj widząc, jak bardzo Kirstie 
przejęła się wypadkiem Freda, uznali, że warto walczyć o ko­
bietę nie tylko ładną i uczciwą, ale i oddaną. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Fred obudził się następnego ranka nadal oszołomiony, ale 

świadomy, gdzie się znajduje. Bez trudu rozpoznał Geordie¬ 
go, częściowo pamiętał również, co mu się przytrafiło. Miał 
podbite oko i opuchniętą twarz, lecz na szczęście nie doznał 

żadnych poważnych obrażeń. 

Potrafił przypomnieć sobie początek bijatyki i razy odnie­

sione w starciu z Walkerem. Nie pamiętał natomiast, jak 
Dan'l z innymi przyszli mu w sukurs i jakim sposobem zna­
lazł się w namiocie. Nie miał pojęcia o tym, jak Kirstie za­
reagowała na jego widok. 

- Powinieneś uważać na siebie - napominała, przynosząc 

mu śniadanie następnego ranka. - Niepotrzebnie pokłóciłeś 
się z tym Jankesem. Jack już wcześniej mi o nim wspominał, 
twierdząc, że to podejrzany typ. Byłeś kompletnie zamroczo­
ny i słaniałeś się na nogach, gdy Dan'l przytaszczył cię do 
domu. Powinieneś bardziej uważać! - dodała karcącym to­

nem, którym chciała pokryć niepokój. Obiecała sobie, że się 
nie rozpłacze przy Fredzie. 

- Bardzo przepraszam, Kirstie. - W głosie Freda brzmia­

ła pokora. - Ned ostrzegał mnie przed Walkerem i jego kom­
panami, ale sądziłem, że minęło wystarczająco dużo czasu, 
bym czuł się bezpieczny. 

background image

- Fred Waring bezpieczny! Nigdy nie będziesz bezpiecz­

ny. Żyjesz tylko chwilą. W tym tkwi twój problem. Potrze­
bujesz niańki, ale nawet ona niewiele by pomogła. 

Fred nie chciał niepotrzebnie denerwować Kirstie, ale 

choć starał się jak mógł, stale pakował się w kłopoty. Zauwa­
żył przy tym, że jest bardziej wyrozumiała wobec innych 
mężczyzn, tworzących tak zwaną grupę Moore'a - łatwiej 
wybacza im ich wybryki. Na przykład kiedyś Bart przyszedł 
nad ranem pijany w sztok i zbudził wszystkich dookoła, usi­

łując wgramolić się do namiotu starej pani Horsforth. Nastę­
pnego dnia Kirstie ograniczyła się do komentarza: „Chłopcy 
zawsze pozostaną chłopcami". 

- Jestem za duży na niańkę, Kirstie. Przyrzekam, że się 

poprawię - obiecał. 

- Obiecanki cacanki - odcięła się, nalewając herbatę 

do cynowego kubka. - Jedyne, w czym jesteś dobry, to 

jedzenie. 

- I gra w karty - dodał z dumą. - Nawet rudzielec ze 

Stanów stwierdził, że moglibyśmy zbić fortunę, grając we 
dwójkę. Byłoby to nawet łatwiejsze niż kopanie w poszuki­

waniu złota. 

- Skoro tak, idź sobie! Niech cię wezmą Jankesi. Mało 

mnie to obchodzi - odparła Kirstie. 

W głębi duszy nie wierzyła, że Fred mógłby odejść. Wie­

działa, że nie czuje się na siłach prowadzić samodzielnego życia, 
chociaż w niczym nie przypominał obdartego i brudnego pija­

ka, którego Sam wybawił z aresztu. Ponadto nie ukrywał, że 
polubił rodzinę Moore'ów i ich przyjaciół. 

Kirstie z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że Fred 

i Gruba Lil nie są już kochankami. Jakkolwiek, dodał Geor-

background image

die, pozostali przyjaciółmi. Mogło to oznaczać, że Fred wre­
szcie się ustatkuje. Rzeczywiście, przez jakiś czas wydawało 
się, że interesuje go tylko praca i gra w karty. 

I właśnie kiedy Kirstie zaczęła mieć nadzieję, że burzliwy 

okres w życiu Freda dobiegł końca, pojawiły się plakaty 
zapowiadające wizytę Rosiny Campbell. Z daleka widoczny, 
czerwono-czarny napis zapraszał na „Wieczór z Rosiną". 
Kirstie nie przeczuwała, jakim zagrożeniem dla jej szczęścia 
miała stać się Rosina. 

Tak jak wszystkich i ją zaintrygowała wiadomość, że ta 

światowej sławy piękność przyjeżdża tutaj na daleką pro­
wincję. 

Rosina wraz z towarzyszącymi jej aktorami i pomoc­

nikami zajechała do Ballarat w wielkim stylu: dwóm po­
wozom towarzyszyły dwa wozy, mieszczące dekoracje 
i osobiste rzeczy sławnej aktorki. Zachowywała się niczym 

królowa, kiedy wjechała na Regent Street, pozdrawiając 
witający ją tłum gestami i uśmiechami. Gdy powóz za­
trzymał się przed namiotem, w którym zazwyczaj urządza­
no występy, ukazała się zebranym w całej okazałości. By­
ła ubrana w srebrno-niebiesko-szary kostium z mocno roz-
kloszowaną spódnicą, na głowie miała kapelusz, dobrany 
kolorystycznie do stroju, w jednej ręce trzymała parasolkę, 
w drugiej małą mufkę, którą zdobiły sztuczne niezapominaj­
ki. Już sam sposób, w jaki posługuje się parasolką i mufką, 

jest niezłym przedstawieniem, uznała z przekąsem Kirstie, 

która wraz z innymi pospieszyła obejrzeć przyjazd sławnej 
piękności. 

- A więc tak ona wygląda - mruknęła pod nosem, po 

czym wróciła do swoich obowiązków. 

background image

Zapowiedziany występ Rosiny wywołał wielkie podnie­

cenie. Każdy mężczyzna w Ballarat rozważał swoje szanse u 
tej sławnej piękności. 

- Mówią, że oszczędza się dla śmietanki w Melbourne 

- zauważył Ned Hyde, siedząc w głównej sali i przyglądając 

się grze toczącej się przy stolikach. - Wczoraj nie udało mi 
się zajść z nią zbyt daleko. Zjedliśmy razem kolację i na tym 
się skończyło. 

Popatrzył z ukosa na Freda, który całą uwagę skupił na 

trzymanych w ręku kartach, zachowując przy tym chara­
kterystyczną dla siebie pozę. Rozparł się wygodnie na krze­
śle, szary filcowy kapelusz zsunął na tył głowy. 

- Gotów jestem się założyć, że nawet nasz Fred nie zdo­

łałby się do niej dobrać. Stawiam, co zechcesz - dodał, pod­

nosząc głos, bo Fred zdawał się go nie słyszeć. 

Na dźwięk swojego imienia Fred odwrócił się i pokręcił 

głową. 

- Nigdy się nie zakładam o kobiety, to psuje zabawę. 
- Nie przesadzaj - nalegał Hyde. - Założę się, o co 

chcesz, że nie wpuści cię do łóżka. 

Fred odłożył karty. Zmienił się na twarzy. Ten pogodny, 

lekkomyślny Fred nagle wydał się groźny. 

- Hyde, słyszałeś, co powiedziałem. Nie każ mi tego po­

wtarzać. Flirtowanie z kobietami to jedna rzecz, a zakładanie 

się o nie to druga. Nie przeciągaj struny. - Ostatnie zdanie 

zabrzmiało jak poważne ostrzeżenie. 

Hyde wzruszył ramionami. Musiał dbać o klientów, 

a Fred przyciągał ich jak lep muchy. 

- Niech będzie, jak chcesz. 
- Lubię, kiedy jest tak, jak chcę - powiedział z prostotą. 

background image

- A swoją drogą, nie widziałem jej jeszcze. Czy jest napra­
wdę tego warta? 

- Jest piękna. Potrafi też tańczyć i śpiewać - powie­

dział Hyde i zaśmiał się sam do siebie. Nie wątpił, że za­
intrygował Freda na tyle, by mu zaczęło zależeć na poznaniu 
aktorki. 

Nie był daleki od prawdy. Następnego wieczoru, powie­

dziawszy Kirstie, że idzie do Hyde'a, Fred udał się do na­
miotu, gdzie odbywały się występy. 

W środku kłębił się tłum. Cała okolica żyła przyjazdem 

sławnej z urody Rosiny. Każdego wieczoru jej występy od­
bywały się przy pełnej sali. Nawet lokalna gazeta zamieściła 
o niej wzmiankę, zgryźliwie sugerując, że jej rozgłos jest 

większy niż talent. 

Opowiadano sobie, że Rosina wtargnęła do redakcji z pi­

stoletem w ręku, przestraszyła wydawcę, wymachując nie­
składnie bronią i zażądała przeprosin w następnym wydaniu. 
Usatysfakcjonowana obietnicą sprostowania, opuściła reda­

kcję i stanęła wobec tłumu, który dodawał jej otuchy, krzy­
cząc: „Bierz go, dziewczyno!". 

Rosina śpiewała i tańczyła solo, do tego występowała w 

jednoaktówce napisanej specjalnie z myślą o niewybrednym 

guście poszukiwaczy złota. 

Fred z entuzjazmem przyłączył się do owacyjnego po­

witania, zgotowanego przez tak licznie zgromadzoną pu­
bliczność. Mężczyźni wykrzykiwali jeden przez drugiego, 

jeszcze zanim Rosina ukazała się na scenie. Nie kazała 

im długo czekać. Fred słyszał, że pierwszego wieczoru 
tuż za nią przewróciły się malowane dekoracje. Nie co­
fnęła się i nie zaniepokoiła, ale uchyliwszy wielki wa-

background image

chlarz, zażartowała, że dekoracje nie wytrzymują siły powi­
tania. 

- Kochanie, pokaż nogi - ryknął sąsiad Freda, mocno już 

podchmielony. Fred z trudem się pohamował, by natychmiast 
nie ukarać gruboskórnego prostaka obrażającego piękną da­
mę na scenie. 

Rosina nie potrzebowała pomocy widowni. Miała duże 

doświadczenie, z każdej sytuacji potrafiła wyjść obronną rę­
ką. Dumnie uniosła głowę i powiedziała: 

- Za to musisz zapłacić więcej niż za bilet. 
Poszukiwacze złota ją uwielbiali. Rzucali kwiaty i mone­

ty na scenę, kiedy z temperamentem tańczyła i śpiewała. Ich 
pełne aprobaty okrzyki zagłuszały muzykę. 

Warto by się z nią zabawić, pomyślał Fred, gdyby tylko 

zechciała spojrzeć łaskawym okiem na takiego jak on bieda­
ka, co, zdaniem Neda Hyde'a, było mało prawdopodobne. 

Miał lekkie poczucie winy, kiedy przekupił rekwizytora, 

z którym czasami trenował u Fentimana, by wejść do garde­
roby artystki. Rekwizytor, podobnie jak Hyde, był ciekaw, 
czy Fredowi uda się zdobyć Rosinę. Co prawda, Fred przy­
rzekł Kirstie, że będzie grzecznym chłopcem i przestanie 
uganiać się za kobietami, ale wierzył, że Kirstie mu wybaczy, 
gdy tylko się przekona, jak piękna jest Rosina. 

Garderoba okazała się mała. W jednej jej części, za zasło­

ną, wisiały stroje; w drugiej stała toaletka z krzesłem oraz 
kanapka. Fred ukrył się za zasłoną, pomiędzy pachnącymi 
perfumami ubiorami i czekał cierpliwie. Sądził, że Rosina 
będzie zmęczona po długim wieczorze, więc nie zdziwiło go, 
gdy zaraz po przyjściu opadła bezwładnie na krzesło, studiu­

jąc swoją twarz w lustrze toaletki. 

background image

Dał jej odprężyć się przez chwilę, nim wystawił głowę zza 

zasłony. 

- A ku-ku! - zawołał, po czym wysunął się na środek po­

koju. 

Usłyszawszy jego głos, Rosina podskoczyła z cichym 

okrzykiem. W pierwszym odruchu chciała wezwać pomoc, 

by wyrzucić natręta. Gdy jednak spojrzała mu prosto w 
twarz, przypomniała sobie nieprzyjemne spotkanie w hotelu 
„Criterion" w Melbourne... 

Jej przyjazd wywołał w mieście poruszenie. Tylko najbo­

gatsi przedsiębiorcy w Melbourne znali jej niezwykle roman­
tyczną historię. Była córką szkockiego awanturnika z dobrej 
rodziny i poślubiła oficera armii, mając zaledwie siedemna­
ście lat. Porzuciła go dla przystojnego przyjaciela, który jed­
nak wkrótce ją opuścił, i została sama w Paryżu, gdzie zro­
biła karierę jako kurtyzana. 

Mając dwadzieścia parę lat, została kochanką króla. W ro­

ku 1848 rewolucja, przetaczając się przez Europę, zmiotła za­
równo króla, jak i jej wygodną, uprzywilejowaną egzysten­
cję. Miała dużo szczęścia, że uszła z życiem. 

Umiała śpiewać i tańczyć. Posługując się swoją romanty­

czną historią jak wizytówką, wędrowała przez świat, zarabia­

jąc jakoś na życie. W końcu przyjechała do Australii z boga­

tym Jankesem, który porzucił ją w Melbourne. 

Szukała nowego zamożnego patrona. Wskazano jej Tho­

masa Dilhorne'a. Był nie tylko bogaty, ale i niezwykle przy­
stojny. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zatrzymał się w 
„Criterionie" i Rosina postanowiła go zdobyć. Korzystała z 
każdej okazji, by znaleźć się w pobliżu i zaintrygować go so­
bą, ale wyglądało na to, że jest jedynym mężczyzną w hotelu, 

background image

a nawet w całym Melbourne, który pozostaje nieczuły na jej 

wdzięki. 

Pewnego ranka upuściła przed nim chusteczkę w hotelo­

wym holu. Ten najstarszy chwyt z almanachu sztuk uwodzi­
cielskich nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Podniósł 
chustkę i oddał. 

- To chyba pani. 
Trudno o coś bardziej zdawkowego, pomyślała, a głośno 

powiedziała: 

- Dziękuję panu, żal byłoby ją zgubić. Piękny dzień ma­

my dzisiaj, prawda? 

Jego spojrzenie przypominało lodowiec. 
- Tak zwykle jest o tej porze roku, madame - odparł 

krótko. 

Było oczywiste, że nie ma ochoty na zawieranie bliższej 

znajomości. 

Rosina, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej wdzię­

ków, zwłaszcza przez tak przystojnego i bogatego dżentel­
mena, podwoiła wysiłki, by chwycić go w swoje sidła. 

- Jest pan zabawny, panie Dilhorne! 
- Co pani przez to rozumie? - W jego głosie brzmiało nie 

ukrywane zdziwienie. 

- Właśnie to - kokietowała. - Pasuje do pana. Wię­

kszość mężczyzn jest zbyt ugrzeczniona, zbytnio się przypo-
chlebia. 

- Zgadzam się. Nikt nie może mi przypisać żadnej z tych 

cech. - Jego głos i cała postawa wprost odpychały. - Po­
chlebstwo jest mi obce, madame, więc proszę się nie wysilać 

- dodał. Kłaniając się sztywno, wręczył jej chusteczkę, dając 

do zrozumienia, że ich rozmowa się skończyła, i zrobił ruch, 

background image

jakby miał odejść. Rosina, rozdrażniona jego pogardliwym 

tonem, nierozsądnie parła dalej, by go zdobyć. 

- Mnie również, zapewniam pana. 
Wyraźnie zniecierpliwiony, chciał się od niej jak najszyb­

ciej uwolnić. 

- Zaskakuje mnie pani. Sądziłem, że jest to dla pani chleb 

z masłem - rzucił grubiańsko, unosząc czarne brwi. 

W pierwszym momencie Rosina nieomal nie dostrzegła 

zniewagi. Kiedy sens słów mężczyzny dotarł do niej, jej 

twarz pokryła się purpurą. 

- Pozwoli pan sobie powiedzieć, sir, że nie jest pan dżen­

telmenem. 

- W takim razie pasujemy do siebie, bo pani z pewno­

ścią nie jest damą - powiedział to, o czym się głośno nie 
mówiło. 

Nie wiedziała, że natychmiast pożałował tych słów, 

a okropny nastrój, który nie opuszczał go od sceny z ojcem, 

jeszcze się pogłębił. 

Rumieniec gniewu znikł z twarzy Rosiny. Pamiętała, 

kim jest i kim była. W związku z czym ceniła sobie dy­
skrecję. 

- Pan obraża siebie, nie mnie. - Uniosła dumnie głowę, 

po czym dodała: - Życzę panu, by nie doczekał pan chwili, 
w której pożałuje pan swojej prostackiej odzywki. Panem 
również, jak każdym, kierują namiętności i pragnienia, i pan 
też może kiedyś potrzebować przebaczenia. 

- Bardzo w to wątpię, madame. Nie zamierzam uczestni­

czyć w nieprzyzwoitych swawolach - powiedział, odwraca­

jąc się energicznie. 

...A teraz, po miesiącach, zjawia się w jej garderobie, 

background image

śmiejąc się i zachowując tak, jakby się nigdy przedtem nie 
spotkali. 

- To pan! - wykrzyknęła. - Nigdy bym nie pomyślała, że 

się pan tutaj znajdzie, w dodatku tak ubrany! 

Musiała przyznać, że wygląd Thomasa Dilhorne'a, jego 

wytworna powierzchowność i władczy sposób bycia, jakby 
był właścicielem całego Melbourne, w swoim czasie wywar­
ły na niej duże wrażenie. 

Fred poczuł się zakłopotany i dotknięty tą zagadkową od­

powiedzią na jego zaproszenie do zabawy. Popatrzył na swo­

je najlepsze spodnie i wypucowane buty. Kirstie wyprała mu 

koszulę i niebieską kamizelkę, zaś biała jedwabna apaszka aż 
lśniła. Rzadko bywał tak wystrojony. 

- Czy coś jest nie tak z ubiorem biednego Freda? - zapy­

tał z wielką godnością. - Przyszedłem tu, bo pomyślałem, że 
może chcesz się zabawić. 

- Zabawić! - Jej spojrzenie przepełniła uraza. - Sądzi­

łam, że pan nigdy nieprzyzwoicie nie swawoli! 

- Nieprzyzwoicie swawolić? - nie skrywał zdziwienia 

Fred. O co, do diabła, chodzi? - Nie, po prostu myślałem, że 
zechcesz się trochę odprężyć po ciężkiej pracy. Potrafię roz­
weselać piękne damy. 

Rosina przyjrzała mu się uważnie. Uznała, że był tym 

samym mężczyzną, który w tak prostacki sposób potraktował 

ją w Melbourne. Jego nieprzystępna wówczas twarz teraz 

promieniała radosnym zadowoleniem, wspaniałe ciało, które 
podziwiała jeszcze w Melbourne, rysowało się pod grotesko­
wym ubraniem, a pragnienie, by sprawić jej przyjemność, 
wydawało się tak szczere, że poczuła się zagubiona. 

Teraz nazywał siebie Fredem. Czyżby pomyłka? Jednak 

background image

doświadczenie podpowiadało jej, że się nie myliła. Co to za 
maskarada? 

- Co pan tu robi? - zapytała krótko, pamiętając o jego 

bogactwie i pozycji. 

- Cóż, przyszedłem cię zobaczyć. Geordie mówił, że je­

steś tego warta, i miał rację. 

Rosina zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, ujrzała w je­

go niebieskich oczach ciepło i życzliwość. 

- Co pan robi na terenach złotonośnych? Skąd się pan 

wziął w Ballarat? 

- A, o to chodzi. Jestem członkiem zespołu Sama. Pra­

cuję dla niego i Kirstie. Dorabiam trochę hazardem. Je­
stem w tym niezły. Czemu tracimy czas, zamiast się za­
bawić? 

- Jeżeli chce pan kontynuować tę maskaradę... - zaczęła. 
- Maskaradę? - Fred znowu poczuł się dotknięty. - To 

moje najlepsze ubranie. Wiedz, że włożyłem je specjalnie dla 
ciebie. 

Rosina obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Był ze 

wszech miar godny pożądania. Postawny, muskularny, o uj­
mującej twarzy, okraszonej życzliwym uśmiechem. Rzeczy­
wiście, bardzo się różnił od sztywnego, odpychającego Tho­
masa Dilhorne'a, którego spotkała w Melbourne! 

Ona zaś była znudzona. Nieprzyzwoite swawole z tym 

wspaniałym zwierzęciem mogłyby być, jak on to określił, za­
bawą. Zasługiwała na chwilę odprężenia po trudach scenicz­
nego życia. 

Rozległo się pukanie do drzwi. 

- Odpoczywam! - zawołała. - Idź sobie. Zadzwonię, 

gdy cię będę potrzebować. 

background image

- Widzę, że zmieniłeś zdanie tak jak ubranie - zwróciła 

się do Freda. 

- Zmieniłem zdanie? - zdziwił się Fred, ale się nie obra­

ził. Razem przysiedli na kanapce. - Nie zmieniłem zdania od 

chwili, gdy cię pierwszy raz ujrzałem. 

To stwierdzenie zawierało więcej prawdy, niż Fred Wa­

ring mógł sądzić. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Oczywiście rekwizytor się wygadał. Kąsek był zbyt sma­

kowity, by go zatrzymać dla siebie. Wkrótce potem wszyscy 
wiedzieli, że niedostępna Rosina stała się najnowszą zdoby­
czą Freda. 

Po pierwszej nocy żadne z nich nie robiło z tego tajemni­

cy. Rosinie odpowiadało to, że publiczność widzi w niej 

księżniczkę, która bierze sobie biednego poszukiwacza złota 
za kochanka. Fred nie obnosił się ze swym podbojem, ale 
kręcił się po teatrze. Był tak z siebie zadowolony, że nawet 

Kirstie nie mogła mu popsuć humoru. 

- Mówiłeś, że się zmienisz, Fredzie Waringu, że się ustat­

kujesz. 

- Tak, ale wtedy nie znałem Rosie - wyjaśni z wielką god­

nością. Nie nazywał jej nigdy Rosina. Rosie była jego dziew­
czyną, jego wybranką, a nie sławną artystką i kurtyzaną. 

Ned Hyde próbował sobie dworować z Freda, kiedy ten 

zaszedł do niego pograć. 

- Daj spokój, Ned, albo pójdę grać gdzie indziej - zmi­

tygował go Fred. - To, co robimy z Rosie, to nasza sprawa. 

Hyde roześmiał się. 

- Czasami Fred tak się stawia - powiedział później do 

Geordiego - że myślałbyś, iż jest przyzwyczajony do rozka­
zywania. 

background image

Geordie spojrzał na niego z zainteresowaniem. 
- Zauważyłeś może, że namiętności Freda nie trwają dłu­

go? Najpierw rzucił picie, teraz jest bliski zerwania z ko­
bietami. Moim zdaniem, wkrótce da sobie z tym wszystkim 

spokój. 

- Geordie, żartujesz chyba - zdumiał się Hyde. - Klnę 

się, że on i Rosina Campbell są ze sobą, od kiedy mu tylko 
o niej wspomniałem. Dobrze, że nie przyjął zakładu. 

- Wiem - skinął głową Geordie i nie powiedział nic więcej. 

Rosina wkrótce przestała się przejmować nadzwyczajnym 

podobieństwem Freda do Thomasa Dilhorne'a. 

- Nie rozumiem, dlaczego nazywasz mnie Thomasem, 

kiedy się kochamy - zwrócił się do niej Fred drugiej nocy, 
którą spędzali razem. - Jest mi trochę przykro. Mam na imię 
Fred. Postaraj się zapamiętać, Rosie. 

To ją ubawiło. Najwidoczniej Thomas Dilhorne okazał się 

dla niej bardziej pociągający, niż sądziła, a jego brutalna od­
mowa bardziej ją zapiekła, niż się jej zdawało. Zabawiając 
się bezkarnie z Fredem, mogła mu się w ten sposób zrewan­
żować. Już to, samo w sobie, było przyjemnością. 

Zaciekawiona nim i jego obecnym życiem, o którym jej 

opowiadał, ubrała się elegancko i poszła zaszczycić swoją 
osobą Moore'ów. 

Dzień był słoneczny, paradowała więc z uniesioną para­

solką, ściągając na siebie pełne uwielbienia spojrzenia, które 

ją bawiły i wzruszały; niewybredne komentarze puszczała 

mimo uszu. Nic nie mogło zakłócić jej równowagi ducha. W 
twardej szkole życia nauczyła się trzymać fason. Prezento­
wała światu swój słodki wizerunek, ale potrafiła odpłacić 
pięknym za nadobne. 

background image

Ballarat ją urzekło. Przedstawienie odniosło sukces i ży­

cie przez moment było piękne. Fred, dobry i kochający, miał 
w sobie delikatność. Nie pasowała ona do prostego poszuki­
wacza złota, za którego się podawał. Stąd ta wizyta. 

Gdy nadchodziła, zespół Moore'a pracował. Tylko Geordie Farquhar, zmęczony, oparty na szpadlu odpoczywał. „Że­

lazny motyl", jak nazywał Rosinę, przyleciał, by zobaczyć 
Freda w jego codzienności. Zastanawiał się, co ją do tego 
skłoniło. 

- Pani Campbell! - Pospieszył w stronę Rosiny, kiedy 

już nie miał wątpliwości, że kieruje się na ich działkę. 

Rosina zwróciła ku niemu swoje piękne oczy. Od razu za­

uważyła, że wyróżniał się wyglądem wśród reszty. Mówił też 
z innym akcentem, odmiennie przeciągał samogłoski. Rosi¬ 
nie wydało się, że już go wcześniej spotkała, podobnie jak 
Freda. Tyle że spotkanie miało raczej przelotny charakter. 

Geordie wyciągnął dla niej skrzynkę do siedzenia. Przy­

jęła ją z wdzięcznością. 

- Prowizorka, lepsza jednak niż nic - powiedział. 
- Myślę, że spotkaliśmy się już kiedyś, panie... 

. - Wiele lat temu - potwierdził niezbyt zręcznie, ale zgod­

nie z prawdą. - W londyńskim salonie. Oboje byliśmy bar­
dzo młodzi. - Taktownie zatuszował swoje faux pas. - Była 
pani z mężem. Geordie Farquhar do usług, pani Campbell. 

Nazwisko nic jej nie mówiło. Miała pamięć do twarzy, 

tego wymagał jej zawód. 

Rosina rozglądała się wśród kopaczy. Fred jej nie zauwa­

żył. Stał w jednym z wykopów, rozebrany do pasa. Teraz nie 
miała wątpliwości, że mówił prawdę. Z całą pewnością był 
poszukiwaczem złota. 

background image

Nadal obserwowała zajętych pracą mężczyzn, nieświado­

mych jej obecności. 

Sam badał uważnie bryły kwarcu i gliny. 

- Kirstie! - krzyknął nagle. 
Kirstie wybiegła z chaty, gdzie piekła chleb, i natknęła się 

na Rosinę, która zmierzyła ją bacznym taksującym spojrze­
niem. 

Kirstie rozpoznała w niej natychmiast słynną piękność. 

Była jeszcze bardziej elegancka niż wtedy, gdy Kirstie wraz 
z innymi pobiegła przyjrzeć się jej triumfalnemu wjazdowi 
do Ballarat. Miała na sobie jedwabną sukienkę i mały czepek 
z liliowymi wstążkami, ozdobiony fiołkami, które podkreśla­
ły jeszcze tonację całego stroju. Jej leciutka parasolka miała 
rączkę ze srebra i kości słoniowej, a drogie skórzane buty by­

ły również fioletowe. Jednak twarz Rosiny, widziana z bli­
ska, jakkolwiek zachwycającej urody, zdradzała upływ 
czasu. 

Przecież ona jest stara, pomyślała Kirstie. Nikt o tym nie 

wspomniał. Jedno jest pewne - dawno już obchodziła swoje 

czterdzieste urodziny. Czuła, że Rosina patrzy na nią, a jej 
spojrzenie dalekie jest od przychylności. Jak Fred mógł stra­
cić głowę dla kogoś takiego? 

Zmroziła ją myśl o kochającym się z Rosiną Fredzie. 
Rosina w lot pojęła, że dziewczyna jest jej niechętna, i to 

ją ubawiło. Jednak poczuła też żal. Mimo mało zachęcające­

go ubioru, wykrzywionych butów, zaczesanych gładko do ty­
łu blond włosów i zaciśniętych ze złości, choć ładnych ust, 
Rosina spostrzegła coś, co sama utraciła i czego już nigdy 
nie odzyska - urzekającą świeżością młodość. 

Smarkula była delikatną pięknością. Odpowiednio ubrana 

background image

robiłaby na pewno wrażenie, młoda i niewinna. Z pewnością 

jeszcze nietknięta. 

Lecz z drugiej strony, ona miała coś, czego smarkata nie 

miała - Freda, który smarkuli, sądząc po jej niechęci, bardzo 
się podobał. Fred właśnie spostrzegł Rosinę. Uśmiechając się 
radośnie, wyskoczył z dołu, chwycił porzuconą koszulę i, 

wkładając ją, pozbawiał Rosinę widoku prężnego ciała, które 
tak często sprawiało jej rozkosz. 

- Rosie! - krzyknął, nie bacząc na spojrzenia innych, którzy 

odwracali się, by zobaczyć ich razem. Pochylił się nad jej dłonią 
i przywołując wyćwiczone ongiś dobre maniery, ucałował ją 

czule. Nie spostrzegł udręczonego wzroku Kirstie. 

- Rosie! Co tu robisz? 

Odłożyła parasolkę. 

- Przyszłam zobaczyć, jak ci idzie, Fred. Nie chciałam 

wierzyć, że tutaj pracujesz, ale teraz przekonałam się na włas­
ne oczy. 

Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia. 
- Jesteś taki silny, Fred - westchnęła. 
O, tak, niech smarkula wie, że Fred należy do Rosiny. De­

monstrowanie władzy nad mężczyznami sprawiało jej za­

wsze przyjemność. Tym większą teraz, bo mimo upływu cza­

su posiadała moc, o której ta wiejska piękność mogła jedynie 
marzyć. Nie uszło jej uwagi zmieszanie Kirstie obserwującej 
ich przywitanie. 

Choć siedziała tylko na skrzynce, Rosina zachowywała się 

tak, jakby udzielała królewskiej audiencji. Jeden za drugim, 
wprowadzano poddanych, by ich przedstawić. Jack i Ginger 
Tate'owie zdążyli dobić do Moore'ów, aby złożyć swoje 

uszanowanie. 

background image

Niezły teatr, pomyślał z ironią Geordie. 
Tylko Kirstie wycofała się i zamierzała wrócić do cha­

ty. Waśnie była przy drzwiach, kiedy Geordie, bystry obser­
wator, zwykle wobec niej miły, postanowił się z nią po­
droczyć. 

- Nie chcesz się z nią spotkać? 
- Co? Z tą staruszką? Po co? Nie jestem mężczyzną, żeby 

się ośmieszać. To stary muchołap. 

- To legenda. Kochanka króla. Będziesz mogła opowia­

dać wnukom, że ją spotkałaś. 

- Moim wnukom? Nie będę miała komu opowiadać. Nie 

chcę jej znać. Jest niesympatyczna. 

- Zgadzam się tobą, ale nie w tym rzecz. 
Niestety, Kirstie nie było dane uniknąć spotkania z Rosi¬ 

ną; obserwując ich i odgadując temat rozmowy, artystka 
podeszła do Kirstie. 

- A teraz, panie Farquhar, bądź łaskaw przedstawić mi tę 

młodą damę. To córka Sama Moore' a, dobrze zgaduję? 

- Jestem Kirsteen Moore. Karmię, opiekuję się wszystki­

mi i doglądam wszystkiego - odrzekła butnie Kirstie, nim 
Geordie zdążył dokonać prezentacji. A pani jest dziwką Fre­
da, chciała jeszcze dodać, ale twarz Rosiny, widziana z bliska 
zdradzała taki smutek, że Kirstie zamilkła. 

- Doprawdy? Jestem pewna, że robisz to wszystko bar­

dzo dobrze. 

Kirstie zesztywniała, słysząc protekcjonalną pochwałę 

Rosiny i już gotowa była wypalić coś, czego miałaby później 
żałować, lecz Geordie powstrzymał ją uściskiem ręki. 

- Kirstie jest naszym oparciem, pani Campbell - powie­

dział łagodnie i oczyma dał znak Kirstie, by zachowała spo-

background image

kój, bo właśnie zbliżał się Fred, by wziąć Rosinę pod rękę 
i pokazać jej sadzawkę. 

- Tutaj pracują kobiety i dzieci - objaśniał, nie zauważa­

jąc nawet nieszczęśliwej Kirstie i kierując się w stronę wody. 

- Wypłukują złoto z gliny i błota. 

Kirstie spoglądała za nimi żałośnie. Fred zachowywał 

się szarmancko, Rosina okazywała czarujące zaintereso­

wanie. 

- Głupiec - rzekła zrozpaczona do Geordiego. - Czy nie 

widzi, kim ona jest? 

- Widzi, ale również widzi, kim była. I to jest to, czego 

chce w tej chwili. 

- Ale jest taka stara! 
- Tak, masz rację. Musisz jednak wiedzieć, że to nie ma 

znaczenia - tłumaczył Geordie. 

- Och, ale ona traktuje go jak zdobycz. 
- Jest jej - stwierdził Geordie dobitnie. 
Nie miał zamiaru sprawiać Kirstie przykrości, ale chciał 

jej pokazać, na czym polega życie. Czytała w jego myślach. 

- Ty stary diable - wybuchnęła - chcesz mnie znowu 

czegoś nauczyć. Mam pozwolić Fredowi na jego zabawy, czy 
o to ci chodzi? 

- Coś w tym rodzaju. Nie możesz go powstrzymać, więc 

czemu tego nie zaakceptujesz? Cierpienie jest częścią życia, 
Kirstie. Nikt nie może go uniknąć i lepiej to wiedzieć z góry. 

- Łatwo powiedzieć! Gotuję kolację, tymczasem on za­

bawia się z kobietą, która nie ma nic innego do roboty poza 
tym, by się podobać. Tak, widzę, na czym polega życie. 

Aby powstrzymać się od płaczu, weszła do chaty i ener­

gicznie wzięła do przyrządzania kolacji. Widziała; jak Fred 

background image

raz jeszcze, na pożegnanie, całuje Rosinę w rękę. Za to do­
stanie przypalone kawałki mięsa. 

Niech go to nauczy, że nie można mieć wszystkiego! 
Po wizycie Rosiny u Moore'ów Geordie zabrał Kirstie na 

jej występ. Bez wątpienia romans z Rosiną bardziej niepokoił 

dziewczynę niż inne przelotne związki Freda, choćby z Gru­
bą Lil, która, jak wszyscy, komentowała podbój swego byłe­
go kochanka. 

- Sprytny łobuz, zna różne sztuczki - mówiła Lil. - Co 

więcej, nie płaci za swoje uciechy. 

Freda nie było stać na Rosinę, podejrzewano więc, że kur­

tyzana traktuje go jako swoją osobistą ochronę na czas wy­
stępów w Ballarat. 

Fred bardzo poważnie podchodził do swej przygody z Ro­

siną. Reszta świata przestała go interesować, nie chciał 
o swojej ukochanej z nikim rozmawiać, zostawał u niej na 
noc i traktował nieomal jak bóstwo. 

- Co on w niej widzi? - zachodziła w głowę zrozpaczona 

Kirstie. - To przecież staruszka. 

Gdy ją jednak zobaczyła na scenie, pojęła tajemnicę jej 

powodzenia. 

Przez ulotną chwilę niezrównana piękność młodej Rosiny 

rozbłysła w świetle scenicznych świateł. Trudno się dziwić, 
że królowie i książęta zabiegali o jej względy. Żadna dziew­
czyna tutaj nie mogła się mierzyć z kimś tak wyjątkowym. 
Rosina miała dobry głos, tańczyła nieco gorzej, ale nie miało 
to znaczenia. Kirstie pojęła, że powab Rosiny leżał w jej ko­
biecości. Tą kobiecością odurzyła teraz Freda. 

Czy Fred pojedzie za Rosiną? Bo z pewnością Rosina ze­

chce stąd wyjechać. Kirstie nie podzieliła się z Geordiem 

background image

swoimi myślami. On również uległ czarowi Rosiny, która 

jaśniała na scenie. 

Gdy występ dobiegł końca, widzowie wstali, wiwatując jak 

podczas występu w Kalifornii. Na tle prymitywnie namalowanej 
dekoracji radosna Rosina rozsyłała całusy, kręciła piruety, wresz­
cie złożyła głęboki ukłon, taki sam jak przed swym królem. 

Nie ma znaczenia to, że pozostało jej już niewiele czasu, by 

używać swych wdzięków, że będzie jeszcze tylko kilku Fredów, 
a z pewnością już nie książąt, którym łaskawie pozwoli się ad­
orować. Wiedziała, że Fred czeka na nią w garderobie, utwier­

dzając ją w przekonaniu, że ciągle jeszcze może mieć kochanka 
dla przyjemności, a nie dla zysku. To, co zarobiła, starczy na 

jakiś czas, a potem musi ruszyć dalej, jako że całe życie jest w 

drodze; wolała nie myśleć o przyszłości. 

- Teraz już wiem - odezwała się Kirstie, kiedy wracali z 

Geordiem do domu. Z nim mogła zdobyć się na szczerość. 

- Rozumiem, skąd wokół niej tyle szumu. 

- Tak - przytaknął Geordie. - Spotkałem Rosinę, gdy 

była w twoim wieku. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedy­
kolwiek widziałem lub zobaczę. Ale nieszczęśliwą, Kirstie, 
nie zapominaj o tym. 

- Nieszczęśliwą! - Wzburzenie znowu ogarnęło dziew­

czynę. - Nieszczęśliwą! Ale pomyśl, kim ona była. 

- No a kim jest, Kirstie? Nie ma domu, nie ma męża ani 

dziecka. Pozostały jej jedynie zachwyty poszukiwaczy złota 
i wspomnienia takich jak ja. Czy to jest szczęście? - Geordie 

wiedział, że mówi zarówno o Rosinie, jak i o sobie. 

Kirstie milczała. Geordie zawsze skłaniał ją do myślenia 

i odradzał pochopne sądy o innych. Niewątpliwie współczuł 
Rosinie. 

background image

- Czy Fred też do nich należy, Geordie? - spytała z na­

mysłem. - Lituje się nad nią, a przecież sobie używa? 

- Nie jestem pewien, Kirstie. Czuję, że związek Freda z 

Rosiną ma głębsze podłoże, ale jakie, trudno zgadnąć. Wiem 
tylko, że nie powinnaś jej zazdrościć ani nienawidzić. Czy 
zamieniłabyś swoje życie na jej życie? Bez względu na to, 

jak ciężkie by twoje było, jej będzie coraz cięższe. 

Kirstie nie pomyślała o tym. Geordie ma rację. Rosina jest 

stara i mężczyźni odkryją to wkrótce. Co wtedy zrobi? Nie 
powiedziała tego Geordiemu. Nie musiała. 

- Skąd się tu wziąłeś? - zagadnęła. - To nie jest miejsce 

dla ciebie. 

Spojrzał na nią, nie zwalniając kroku. 

- Jestem jak Rosina. Tylko to mi zostało. Kiedyś do­

konałem złego wyboru i muszę za to płacić. Zapamiętaj so­
bie, Kirstie; nic nie ma za darmo. Płacimy za wszystko. 
A niektórym zapłata przychodzi z trudem. Niech się nam nie 
wydaje, że możemy brać, co się nam podoba, nie pamiętając 
o jutrze. 

Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. 

- W takim razie Fred musi wybierać. A ja nie muszę, ja 

nie mam wyboru. 

- Wszyscy wybieramy, Kirstie, ale nie zawsze to widzi­

my. Myślę, że kiedy przyjdzie czas, dostrzeżesz swój wybór 
i nie będzie ci łatwo. Wybrałaś przyjazd tutaj, prawda? Sam 
mówił, że mogłaś wyjść za sąsiada farmera, który ci się 
oświadczył. 

Kirstie nigdy nie myślała w tych kategoriach o odprawie 

danej Ralphowi, ale, oczywiście, Geordie znowu ma rację. 

- Wtedy nie wiedziałam, że to oznacza, iż wyląduję przy 

background image

szukaniu złota. Myślałam, że wybieram pozostanie na naszej 
farmie. 

- Tak, i to nasz kolejny problem, Kirstie. Nie wiemy, do­

kąd nas nasze wybory doprowadzą. Nie zapominaj o tym. 

Znacznie później Kirstie miała sobie przypomnieć słowa 

Geordiego i uznać, że było w nich więcej prawdy, niż sam 
mógł przypuszczać. Wtedy tylko skinęła głową. Dochodzili 

już do działki. Czuła, że i tym razem Fred wybrał wieczór z 

Rosiną. Po raz pierwszy przyjęła to bez złości, choć bardzo 

ją to zasmuciło. 

Kiedy Jack Tate patrzył, jak Fred nadskakuje Rosinie, ser­

ce w nim rosło, bo dawało mu to szansę u Kirstie - przecież 
musi porzucić nadzieję na zdobycie Freda. Jack uważał, że 
Fred zwariował, uganiając się za próżną istotą w rodzaju Ro¬ 
siny, skoro miał pod bokiem piękną, pracowitą Kirstie, która 
tylko czekała na jedno jego skinienie. Gdyby miał dość oleju 

w głowie, by to dostrzec! Nie ulegało wątpliwości, że Kirstie 

jest piękna. Życie w Ballarat czy może miłość do Freda lub 

zaloty licznych adoratorów sprawiły, że Kirstie rozkwitła. 

Zniknął jej nieco ponury wygląd. Prawie podświadomie 

zaczęła dbać o siebie: rozpuszczać włosy, wpinać w nie 
kwiaty, nosić bardziej kobiece stroje, wykorzystując pienią­
dze, które dostała od Sama po jednym z bogatszych znale­
zisk. Wszystko zmierzało do tego, by świat zobaczył, jaką 

jest piękną kobietą. 

Jack pojawił się u Moore'ów poprosić Kirstie, żeby poszła 

z nim na tańce. W pierwszej chwili chciała powiedzieć „tak", 
lecz kiedy zdała sobie sprawę, że to go tylko zachęci do bez­
nadziejnych wysiłków, by ją zdobyć, odmówiła z żalem. 

- Jestem taka zmęczona, popsułabym tylko innym zabawę. 

background image

Nie wyglądała na zmęczoną; zorientował się, że jest to 

zwykła wymówka. 

- Chodź, zabawimy się - nalegał. - Młodość nie trwa 

wiecznie, nie możesz spędzić całego życia, zajmując się in­

nymi. - Czułym gestem położył rękę na jej ramieniu. - Tyle 
tracisz, Kirstie, a przecież jesteś taka piękna. 

Słuchała go uważnie, nie krygując się. 

- To nie byłoby w porządku, Jack - powiedziała w koń­

cu. - Masz wobec mnie poważne zamiary, a ja nie traktuję 
cię poważnie. 

- Zaryzykuję. Mogłabyś zmienić zdanie. 
- Nie sądzę, Jack. 
- Jest ktoś inny, prawda? - zapytał bez ogródek. - Dlate­

go nie chcesz ze mną chodzić. To Fred, tak? Więc to prawda. 
Jestem pewien, że się nie mylę. Wolisz Freda. 

- Nie - zaprzeczyła Kirstie, blednąc. - Nie masz racji, 

poza tym to nie twoja sprawa. 

Jej odpowiedź zamiast go uspokoić - rozdrażniła jeszcze 

bardziej. 

- Widziałem twoją twarz, Kirstie - brnął nieroztropnie 

dalej - tamtej nocy, gdy go zaatakowali. Wtedy nie mogłaś 
tego ukryć. Jak on ci się może podobać? Jest za stary dla 
ciebie i nie ma przed sobą przyszłości. W przeciwieństwie 
do mnie. Mam plany, wielkie plany. Nie zamierzam harować 
do końca życia u kogoś. Gdy tylko znajdę złoto, wypłynę na 
szerokie wody... 

Odwróciła się, bo dotknęło ją to, co powiedział o Fredzie. 

- Posłuchaj mnie. - Chwycił ją za ramię, próbując za­

trzymać. - Kocham cię i byłabyś dla mnie wymarzoną żoną. 
Kimś poważnym i pracowitym, dobrym partnerem, nie po-

background image

pychadłem jak żona Gingera czy Barta. Wyjdź za mnie Kirstie, a będziemy oboje szczęśliwi. 

- Przykro mi, Jack. - Łzy Kirstie były szczere. - Chcia­

łabym móc powiedzieć „tak". Lubię cię, ale to nie wystarczy, 
aby za ciebie wyjść. Zbyt wiele widziałam małżeństw zawar­
tych przez zdesperowane dziewczyny, które sądziły, że przy­

jaźń wystarczy. Nie wystarczyła. 

- Zgadzam się podjąć ryzyko, Kirstie. Jesteś taka dobra. 

Pokochasz mnie, jestem pewien. Nie odrzucaj wszystkiego 
tylko dlatego, że podoba ci się dawny pijak, który wolny czas 
spędza przy kartach i nie przepuści żadnej kobiecie. 

Tym razem przebrał miarę. Rozsądek i miłość to dwie zu­

pełnie różne sprawy. Nie mogła wyjść za Jacka ani dla po­
czucia życiowego bezpieczeństwa, ani z przyjaźni, skoro mu­

siała się zmuszać do tego, by go pocałować, wyobrażając so­
bie, że jest z kimś innym. 

Nieszczęście polegało na tym, że po ślubie mogłoby być 

jeszcze gorzej, bo jeśli teraz zmuszała się do pocałunków, to 

co by się z nimi stało, gdyby podjęli wspólne życie i on wy­
czułby jej niechęć? 

- Nie, Jack. Nie będę z tobą chodziła i nie wyjdę za cie­

bie. To nie twoja sprawa, co czuję do Freda czy kogokolwiek 
innego. 

Pokręcił głową. 
- Nie przyjmuję tego jako twojej ostatecznej odpowiedzi, 

Kirstie. Nie będę cię niepokoił. Lubię cię równie mocno, jak 

kocham. Nie będę z tobą rozmawiał o Fredzie, nawet jeżeli 
uważam, że mam co do niego rację. 

Zachował spokojną godność. Wcześniej już cofnął rękę z 

jej ramienia. Teraz, pamiętając, jak Fred traktował Rosinę, 

background image

uniósł spracowaną dłoń Kirstie i pocałował. Nie cofnęła jej 
tak, jakby to kiedyś uczyniła. W końcu czuł do niej to samo, 
co ona czuła do Freda, i tak samo beznadziejnie ją kochał. 
Byli partnerami - ale po przegranej, a nie zwycięskiej stronie 
miłości. Pragnęła, by jego pocałunek w rękę przynajmniej ją 
wzruszył, ale nie czuła nic. Był jak dziecięca pieszczota. Do­
brze zrobiła, odmawiając mu, ale nie dało jej to satysfakcji. 
Wzmogło tylko poczucie osamotnienia. Kirstie nareszcie do­
rastała. Coraz częściej myślała o sobie: Kirsteen Moore. 

Fred i Rosina leżeli w hotelowym łóżku. Dla Rosiny urzą­

dzono mały apartament, oddzielony od wspólnych pomiesz­
czeń i sypialni, gdzie zwykłe łóżka stały w rzędach, a długie 
stoły służyły zarówno bogatym, jak i biednym do zjedzenia 
posiłku. 

Ale Rosiny nie mogło to zadowolić. Jej pokoje wypełnio­

ne były rzeczami przywiezionymi z Melbourne wozem za­
przężonym w woły. Dzięki temu miała złudzenie prywatno­
ści. Przywiozła jedwabne prześcieradła na łóżka, srebro i po­
rcelanę, a ktoś, nie wiadomo skąd, sprowadził kwiaty w wa­
zonach. Jej peniuar był tak piękny jak suknia balowa, wy­
kończony koronką zwiewną niczym tchnienie. Teraz leżał 
ciśnięty na podłogę. Płaszcz czarnych, połyskliwych włosów 
okrywał Rosinę do pasa. Leżała bezwładnie na poduszkach, 
chwilowo zaspokojona. 

Fred, wsparty na łokciu, właśnie skończył splatać długie 

pasmo jej włosów, które ona z kolei leniwie rozplatała. 

- Kirstie nie pochwala naszych spotkań - zwierzał się 

równie leniwie - ale jej powiedziałem, że nie może się wtrą­
cać do wszystkiego i że sam umiem o siebie zadbać. Na pew-

background image

no się kiedyś zmienię, ale za dobrze mi z tobą, żeby zacząć 
od teraz. 

Jego naiwna pewność siebie wywołała niepohamowany 

śmiech Rosiny. Jak mogła kiedykolwiek przypuszczać, że 
mógł być tym nudnym, opanowanym Thomasem Dilhor¬ 
ne'em? Wcześniej nalała dwie szklanki lemoniady, które wo­
bec innych, pilniejszych spraw stały dotąd zapomniane na 
nocnym stoliku. Podała mu jedną. 

- Kirstie? - powtórzyła, popijając z drugiej szklanki. -

Mówisz, zdaje się, o Kirsteen Moore? 

- Tak, mówię o Kirstie. Opiekuje się Samem i malucha­

mi, Bartem i Emmie i ich dziećmi, Geordiem i mną. 

Rosina spojrzała na niego; sączył lemoniadę. Znów ujął 

ją niezwykłym wyglądem i rozbrajającą, wprost dziecięcą 

naiwnością. 

- Mówią, że dużo piłeś, Fred. 
- Tak, to dziwne. - Rzucił jej znad szklanki spojrzenie. 

- Teraz nie znoszę alkoholu. A podobno kieliszek wina dżen­

telmenowi nie zaszkodzi, zwłaszcza do obiadu. 

Rozśmieszył ją oficjalny ton, jakim wypowiedział ostat­

nie zdanie. Brzmiało w nim echo głosu Thomasa Dilhorne'a. 
To było zastanawiające. 

- Naszej ostatniej nocy razem napijmy się szampana, 

Fred, i zobaczmy, jak ci smakuje. Czy dużo piłeś przed przy­

jazdem tutaj? 

Jak zwykle pytanie wprost o przeszłość wprawiło go w 

zakłopotanie. 

- Niczego sobie nie przypominam sprzed poszukiwań, 

Rosie. - Spojrzał z powagą. - Nic już nie mów. Zabawmy 
się jeszcze. 

Skan Anula43, przerobienie pona.

background image

Dopiero później miała przypomnieć sobie jego odpowiedź 

i zastanawiać się, co miał na myśli, mówiąc o amnezji. Nikt jej 
o tym nie wspomniał. Na razie kwestia pozostała nie wyjaśnio­
na, bo przygarnął ją czule i zaczął pieścić łagodnie, całkiem ina­
czej niż w poprzednim wybuchu namiętności. 

- Dobrze ci było, prawda? - spytał po wszystkim, gdy 

leżała zamknięta w objęciach jego silnych ramion. 

- Tak - wyznała szczerze. - Z tobą zawsze jest mi cu­

downie. 

- Tak myślałem, mnie też było dobrze. 
Przytulił ją mocniej. 
- Nieprzyzwoite swawole... kto to widział tak nazywać 

przyjemności. 

- Nieprzyzwoite swawole - powtórzyła Rosina, rozkoja­

rzona. Z trudem łapała oddech po ich ostatnim miłosnym 
akcie. Thomas Dilhorne i jego szczególny stosunek do niej 
i całego świata wyleciał jej z głowy. 

- Ty to powiedziałaś - trzeźwo zauważył Fred, uścisną­

wszy ją lekko z wdzięczności za wspólne chwile. - To zu­
pełnie do ciebie niepodobne mówić w ten sposób o zabawie. 
Skąd to wzięłaś? 

Zagadkowy uśmiech przemknął po twarzy Rosiny. 

- Spotkałam kiedyś nadzwyczaj nieprzyjemnego męż­

czyznę. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciał mieć do czynie­
nia z nieprzyzwoitą swawolą albo pożądał jej tak bardzo, że 
bał się do tego przyznać. 

- To musiał być jakiś cholerny głupek, żeby nazywać roz­

kosze ciała nieprzyzwoitą swawolą - skomentował Fred. -
Przysuń się, Rosie, chce mi się spać. Połóżmy się jak ły­
żeczki. 

background image

- Łyżeczki? - Rosina przeczuwała, że jak zwykle z Fre­

dem zazna rozkoszy albo będzie się śmiać z nim i z niego, 

bo rozbawi ją swą naiwnością. Chociaż w sposobie, w jaki 
uprawiał miłość, nie było nic naiwnego. 

- Tak to nazywaliśmy, kiedy szliśmy spać, wtuleni w sie­

bie. Łyżeczki w pudle na sztućce - zamruczał sennie z za­
mkniętymi oczami. - O Boże, Rosie! - Usiadł gwałtownie, 
szeroko otwierając oczy. - Jak myślisz, co chciałem przez to 
powiedzieć? - zapytał niespokojnym, zmienionym głosem. 

- Nie pamiętam żadnego „my". 

Był tak roztrzęsiony, że teraz przyszła na nią kolej ukoić 

tego, który często łagodził jej rozgorączkowanie z powodu 
występów. 

- Nie wiem, Fred. Połóż się. Ja też chcę spać. Ty i ja je­

steśmy teraz „my", prawda? I to powinno nam wystarczyć. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Kirstie miała wolne. Po skończonej kolacji mężczyźni po­

szli się zabawiać, każdy na swój sposób, zostawiając ją samą 
z szyciem. Fred wychodził ostatni. Wiedziała, że wybierał się 
do Rosiny. Przed wyjściem zawsze dziękował jej za kolację, 
nawet przypaloną. Ktoś widać nauczył go, tak rzadkich 

wśród poszukiwaczy złota, dobrych manier. 

Patrzyła, jak niespiesznie się oddalał. Postanowiła nie 

przejmować się za bardzo, bo pobyt Rosiny tutaj miał się ku 
końcowi. Fred właśnie skręcił za rogiem Regent Street, gdy 
ukazał się elegancko ubrany Dan'l Mendoza. Wyraźnie zmie­
rzał w stronę domku Moore'ów. 

- Spóźniłeś się, wszyscy już poszli - powitała go, podno­

sząc wzrok znad skarpetki Freda, którą cerowała. 

- Nie przyszedłem do nich. Przyszedłem po ciebie - od­

parł. Skoro Fred poszedł do Rosiny, dodał w myślach. 

W ciągu dnia zaszedł do sklepu Vallance'a. Zastał go w 

ponurym nastroju. Dowiedział się, że poprzedniego wieczoru 
Kirstie odmówiła pójścia z nim na randkę, mimo że Sam po­
pierał jego starania. 

- Jasne - mówił Dickie. - Samowi zależy teraz, by ją 

wydać za mąż. 

- Dlaczego? - Dan'l natychmiast nadstawił ucha. - Wy-

background image

dawało mi się, że jest dla Moore'ów zbyt pożyteczna, by się 

jej pozbywać. 

- Nie słyszałeś nic o wdowie Clancy? - Dickie rzucił 

Dan'lowi porozumiewawcze spojrzenie. - Sam kręci się wo­

kół niej od jakiegoś czasu i wygląda na to, że przypadł ko­
biecie do gustu. Nie dziwię się jej, bo to zrównoważony, po­
rządny gość. Wiesz jednak, w czym problem? 

Dan'l nie miał pojęcia. 

- Musiałby mieć na gospodarstwie dwie kobiety, rozu­

miesz? Tak długo domem zajmowała się Kirstie, że trudno ją 
odsunąć od steru. Jeżeli nawet Kate Clancy będzie miała 
dzięki niej mniej do roboty, to jednocześnie będzie się czuła 
skrępowana. Dwie baby w jednej kuchni to piekło. 

Dan'l od razu zrozumiał, dlaczego Sam zmienił nastawie­

nie do adoratorów córki. Skoro nie udało się Dickiemu, może 

jemu się uda. 

- Czy Kirstie o niej wie? Znaczy się o Kate. 
- Nie - roześmiał się Dickie. - Chyba myśli, że Sam ma 

te sprawy już za sobą. Ona teraz wzdycha, Bóg raczy wie­
dzieć czemu, do tego wielkiego osiłka Freda Waringa. Co on 

jej może ofiarować? Gdyby wyszła za mnie, mogłaby cho­

dzić w jedwabnych sukniach. Miałaby swoje obowiązki, 
oczywiście, ale nie aż takie jak teraz. Nawet nie zauważy, 

kiedy się zestarzeje. A poza tym, Fred świata nie widzi poza 
Rosiną. Szczęściarz, co? - Uśmiechnął się krzywo, po czym 
podszedł do następnego klienta. 

Dan'l opuścił sklep zamyślony i zdecydowany zabiegać 

o względy Kirstie. Warta była zachodu, bez względu na wszy­
stko. Zastanawiał się, dlaczego Fred jej nie zauważa. W sumie 

teraz, kiedy Fred szalał za Rosiną, nadarzała się okazja, by 

background image

Kirstie zdobyć dla siebie. Może dlatego Fred jej nie doceniał, że, 
odkąd Moore'owie wyciągnęli go z aresztu, widział w niej jedynie 
pomocną, opiekuńczą i czasem napastliwą Kirstie. 

Włożył swój najlepszy garnitur, czystą koszulę, uczesał 

włosy, i wyruszył, by starać się o względy pięknej córki Sa­
ma Moore'a i zaprosić ją na tańce. Miał szczęście zastać 
Kirstie samą. 

- Przyszedłeś po mnie? 
- Tak, pomyślałem, że może zechciałabyś pójść potań­

czyć dziś wieczorem. Potrzebujesz trochę rozrywki po cało­
dziennej pracy. 

Wahała się przez chwilę, lecz zaraz, niemal zaczepnie, 

choć Bóg wie, przed kim się tak stawiała, może przed Fredem 
i Rosiną, zgodziła się: 

- Dobrze, pójdę z tobą, ale musisz poczekać, aż się prze­

biorę. 

- Z przyjemnością, moja droga. 
Więc była dla niego teraz droga. Kirstie gorączkowo prze­

bierała się w swą najlepszą, niebieską sukienkę. Przynaj­
mniej tym razem nie natknie się na parkiecie na Freda, bo 
poszedł spędzić noc w łóżku ze swoją ukochaną, swoim 
zwietrzałym muchołapem. 

Niestety, myliła się. 
Fred i Rosina postanowili wyjść do miasta. Jeśli w ogóle 

Ballarat można nazwać miastem! 

Rosina wpadła na pomysł, by tym razem u boku Freda 

zachowywać się jak zwykła dziewczyna poszukiwacza złota. 
Nie wystroiła się zbytnio. Raczej była rozebrana, jak to z 
przekąsem określiła Kirstie, opisując Emmie i pani Tate 
przeżycia wieczoru. 

background image

- Wyobrażała sobie, że sprawia nam wszystkim wielki 

zaszczyt - skomentowała zawistnie, wspominając z przeni­
kliwą ostrością wszystko, co wydarzyło się po tym, jak spo­
strzegła Freda podrygującego na parkiecie. 

Dan'l odszedł na chwilę, żeby kupić sobie piwo, zosta­

wiając Kirstie przy stole z napojami, ze szklanką lemoniady 
w dłoni. Wtedy właśnie zbliżyli się, przytuleni do siebie, 
Fred i Rosina. 

Fred powędrował na drugi koniec stołu, by przynieść jej 

coś, według relacji Kirstie, odpowiednio wytwornego. 

- Ach... panna Moore, nieprawdaż? - Rosina z wdzię­

kiem zawiesiła głos, podkreślając swoją wyższość. 

- Tak. A ty kim jesteś? - zwróciła się do Rosiny zuchwa­

le, jakby jej nigdy przedtem nie widziała. Patrzyła na nią jak 
na głowę prosięcia na talerzu, przystrojoną pietruszką, zwie­
rzała się później swoim słuchaczkom. Aktorka miała na sobie 
sukienkę w kratkę, wykończoną białymi lamowaniami, 
wrzosy z jedwabiu stroiły jej głowę, a eleganckie czarne buty 
ozdobione były srebrnymi klamrami. Kirstie milczała chwi­
lę, nim wystąpiła z prawdziwie śmiertelną zniewagą. - Masz 
robotę w teatrze? 

Rosina, znana z miażdżących ripost wobec rywalek, już 

miała odpowiedzieć, gdy nagle wrócił Fred z dwiema pełny­
mi szklankami. 

- Fred cię tu przyprowadził? - drążyła Kirstie napastliwie. 

- Lepiej, słodziutka, uważaj, czy starczy mu pieniędzy, by za­
płacić za wszystko, co wypijesz. Wolałabyś pewnie uniknąć pła­

cenia za niego rachunków, chyba że się do tego przyzwyczaiłaś. 

Przez jedną, zapierającą dech chwilę zgromadzeni w tanc-

budzie oczekiwali, że obie kobiety skoczą sobie do oczu. 

background image

Fred wręczył drinka Rosinie i dopiero w tym momencie 

zauważył Kirstie 

- Co ty tu robisz? - zdziwił się. 

Czy on zawsze będzie uważał mnie tylko za garkotłuka? 

- pomyślała wzburzona Kirstie. 

- Bawię się w kucanego berka, oczywiście, Fredzie Wa­

ringu - wypaliła bez zastanowienia. - Co się robi zazwyczaj 
w sali tańca? 

- Z pewnością gubi się dobre maniery - odparła Rosina, 

sznurując usta. 

W tej chwili wrócił Dan'l. Od razu zorientował się w sy­

tuacji. Objął Kirstie w pasie i nim zdążyła zaprotestować, po­
prowadził do walca. 

- Co ty sobie wyobrażasz? - syknęła Kirstie, którą po­

zbawiono głosu. 

- To raczej ja mógłbym zadać ci to pytanie - odparł 

Dan'l żartobliwie, lecz stanowczo. - Na twoim miejscu nie 
zaczynałbym z Rosiną. Ona w takich sytuacjach nie zwykła 
przegrywać. 

- Czyżby? Tym razem wcale nie wygrała. Ja bym wygra­

ła, gdybyś się nie wtrącił. 

- I co by to dało, gdybyś wygrała? - Dan'l zatrzymał się 

w tańcu. 

- Poczułabym się lepiej niż teraz, Danielu Mendoza. 
- Z pewnością nie - odparł Dan'l, wznawiając taniec. -

Czułabyś się gorzej, znacznie gorzej. Skąd wiem? - dodał, 
obawiając się, że Kirstie znów go zaatakuje. - Bo jestem 
starszy od ciebie, panno Moore, i lubię cię. Nie chcę pa­

trzeć, jak się narażasz Rosinie, która dziś jest, a jutro jej nie 
będzie. Chcesz się ośmieszyć przed całym obozowiskiem? 

background image

Pamiętaj, że ty będziesz musiała tutaj żyć, kiedy ona wy­

jedzie. 

Słysząc jego rozsądną odpowiedź, Kirstie oprzytom­

niała. 

- Chyba masz rację - przyznała niechętnie - ale to taki... 

muchołap. 

- A ty masz dwadzieścia jeden lat i jesteś najpiękniejszą 

dziewczyną na sali - dodał Dan'l. - Wiesz, że to musi łamać 
serce starej dziwce, bez względu na to, z kim się teraz pro­

wadza. 

Dan'l nie ośmielił się więcej poruszać tematu Freda. Był 

starszy i bardziej doświadczony od Jacka, nawet jeżeli nie 
miał zbić tak wielkiej fortuny, jak to zamierzał zrobić Jack. 

Kirstie przez chwilę tańczyła w milczeniu. 

- Masz rację, nie jest tego warta. - Posłała Dan'lowi roz­

brajający uśmiech. 

Orkiestra zamilkła. Zawarczał werbel. Wodzirej pośród 

ogłuszających wiwatów zapowiedział nieoczekiwany występ 
Rosiny. Orkiestra zagrała „Górski romans" i Rosina zapre­
zentowała się publiczności jako śpiewaczka. Podniosła się je­
szcze większa wrzawa. Poszukiwacze złota stłoczyli się wo­
kół artystki i ponieśli ją przez salę, zanim przekazali z po­

wrotem rozbawionemu Fredowi, który ją porwał na parkiet, 

bo orkiestra zagrała kolejnego walca. 

- Widzisz, Kirstie - mówił Dan'l, który wrzeszczał i kla­

skał z wszystkimi. - Właśnie z tym próbujesz się zmierzyć. 
Ona jest zawodową uwodzicielką. Na tym polega jej praca. 
Jak ci biedni chłopcy, dwa razy silniejsi ode mnie, nie mo­
gący sprostać mi na ringu, tak ty nie masz szans z Rosiną. 
Poza tym ona nie ma nic do stracenia, a ty masz. 

background image

Kirstie nie opowiedziała już Emmie i pani Tate, że po wal­

cu, w którym aktorka wirowała z Fredem wokół sali, tłum 

wiwatował na cześć obojga, a potężnie zbudowany mężczy­

zna ryknął: „Niech żyje Rosina!". To ostatecznie przekonało 

ją, że zadzieranie z Rosiną to głupi pomysł, tym bardziej że 

Fred z cichym wyrzutem zwrócił się do Kirstie, kiedy stała 
z Dan'lem przy ladzie z napojami. 

- Nie byłaś zbyt miła dla Rosie, Kirstie. Ona nie ma nic 

przeciwko tobie. 

Potem dodał coś, o czym wspomniał też Geordie, choć 

była pewna, że obaj mężczyźni na ten temat nie rozmawiali. 

- Ona nie ma bliskich, którymi by się zajmowała i którzy 

by ją kochali. 

Ale za to ma namiot pełen szalejących za nią poszukiwa­

czy, miała ochotę odpalić zjadliwie Kirstie, jednak Fred mó­
wił z takim przejęciem, że zdecydowała się zmilczeć. 

- Och, idź już, Fred - powiedziała ze znużeniem. - Ja ba­

wię się z Dan'lem. 

Jej słowa zrobiły na Fredzie większe wrażenie, niż się spo­

dziewała. Myśl o Kirstie bawiącej się z innym mężczyzną 
wydała mu się nie do przyjęcia. Była dla niego kimś takim 

jak dziewczyna o zielononiebieskich oczach, którą ujrzał w 

wyobraźni tego wieczoru, kiedy odzyskał pierścionek. Na 
pewno nie była kobietą, którą można mieć dla zwykłej zaba­
wy. Na samą myśl o tym czuł niezwykłe wzburzenie. 

Kiedy zobaczył Rosinę tańczącą na drugim końcu sali 

z zarośniętym, podpitym osiłkiem, który wyraźnie był w 
siódmym niebie, zrozumiał, że nie ma prawa pouczać Kirstie. 
Mimo wszystko, patrząc, jak dobrze czuje się w towarzystwie 
Dan'la, czuł dziwną niechęć. 

background image

Nie podzielił się swym odczuciem ani z Rosiną, ani z Kirstie. Sam również nie dociekał, co to może znaczyć. Jego 

powolny powrót do bycia tym, kim kiedyś był, nie wszedł 

jeszcze w odpowiednie stadium. 

Romans Freda z Rosiną trwał tak długo, jak długo Rosina 

pozostawała w Ballarat. Kirstie nie przestawała się ciskać, 
podając mu przypalone kawałki mięsa i czerstwe kromki, 
rozdając słodkie ciasteczka wszystkim, tylko nie jemu. Jesz­
cze nie tak dawno Fred naiwnie by protestował. Nowy Fred 
przyjmował to z rezygnacją i... lekkim rozbawieniem. Wie­
dział, że zostało mu bardzo mało wspólnego czasu z Rosie, 

i to go martwiło. Opuściła go zwykła beztroska. 

Wieczorem, kiedy się odprężył, Rosina zauważyła, że stał 

się innym człowiekiem. Był poważny i zamyślony. Wypo­
czywał na kozetce w jej garderobie, obserwując, jak nakłada 
sceniczny makijaż. 

- Nie lubię, kiedy rozsmarowujesz tyle tego na twarzy, 

Rosie - zauważył łagodnie. 

- Sama tego nie lubię, ale reflektory są nieubłagane, a ja 

się starzeję. 

Fred usiadł. 

- Nie, Rosie - zaprotestował. 
- Tak, niestety, tak. - Rosina zadrżała. Była kochanką 

króla, a skończyła, śpiewając i tańcząc dla nieokrzesanych 
poszukiwaczy na złotonośnych polach Ameryki i Australii; 

jej ostatnim kochankiem został jeden z nich. Co prawda, 

i ona myślała, podobnie jak Gruba Lil, że nigdy jeszcze nie 
miała tak czułego i troskliwego partnera. 

- Jedź ze mną, Fred - poprosiła pod wpływem chwili. 

Zastanowił się. 

background image

- To by nic nie dało, Rosie - odparł trzeźwo. 
Spojrzała na niego jeszcze raz. Spokojny, nieruchomy 

i poważny, niewiele miał wspólnego z rubasznym Fredem 

Waringiem. Jego podobieństwo do Thomasa Dilhorne'a było 
większe niż kiedykolwiek. Wyglądał też starzej. 

- Jesteś pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej, 

Fred? 

- Tak, Rosie, ciebie bym nie zapomniał. 
- Masz rację, że ze mną nie jedziesz - zgodziła się. 
- Chciałbym, Rosie, ale nie mogę zostawić Sama. 
- A Kirstie? - spytała drwiąco, myśląc o pięknej złośni­

cy, która zaczepiła ją w sali tańca. 

- Tak - odparł poważnie. - Jej również. Wiesz, oni się 

mną zaopiekowali, kiedy tego potrzebowałem. Teraz ja po­
winienem o nich dbać. 

Gdyby się krócej znali, zareagowałaby śmiechem na to 

dziwne stwierdzenie. Lecz teraz, przyjrzawszy mu się, wie­
działa, że nie żartuje. 

- Powinniśmy się spotkać dużo wcześniej, Fred. 
Fred nie odpowiedział, lecz podszedł i przytulił ją do 

siebie. 

- Nie psujmy sobie naszego ostatniego wieczoru, Rosie, 

przecież bawiliśmy się dobrze, prawda? 

Po wyjeździe Rosiny Fred mógł korzystać z odzyskanej 

swobody, jednak tego nie zrobił. Nikt się temu nie dziwił bar­
dziej od niego. Nie wiedzieć czemu, nagle przestał oglądać 
się za kobietami. Nie była to świadoma decyzja. Raczej zdał 
sobie sprawę, że choć to lubił, nie zamierzał temu podporząd­

kowywać życia. Najbardziej dziwiło go, że ma ochotę na 
wiele rzeczy, które wcześniej go nie interesowały, na przy-

background image

kład odkładanie pieniędzy. Wcześniej wszystko, co zarobił u 
Sama, natychmiast wydawał. 

Rozmawiał o tym z Geordiem. 

- Myślę, że powoli odzyskujesz pamięć, Fred - odparł 

Geordie z powagą. 

- Czy to znaczy, że nie zawsze byłem taki jak teraz lub 

taki jak wtedy, gdy się tu zjawiłem? 

- Być może. Kto wie? Za bardzo się tym nie przejmuj, 

ale możliwe, że czekają cię kolejne zmiany. 

- A jeśli ja nie chcę się zmieniać? Lubię się takim, jaki 

jestem - wyznał ze swą zwykłą prostodusznością. Nie wia­

domo, czy odpowiedź Geordiego mu wystarczyła, jednak 
przestał uganiać się za kobietami. Nadal żartował z dziew­
czętami, droczył się z nimi, lecz nigdy nie posuwał się dalej. 
W dniu, w którym wyjechała Rosina, kupił nowy czepek Kirstie za pieniądze wygrane u Hyde'a. 

Kirstie przymierzyła go, zachwycając się różyczkami 

przypiętymi do białej wstążki okalającej słomiane rondo. 

- Och, Fred, dziękuję. Jest piękny. - Obrzuciła Freda za­

gadkowym spojrzeniem i wspięła się na palce, by cmoknąć 
go w policzek. 

- Zmieniłem się Kirstie, mówiłem ci. 

Kiedyś odpowiedziałaby mu cierpko: „Pożyjemy, Fredzie 

Waringu, zobaczymy". Tego dnia nie powiedziała nic, tylko 
patrzyła, jak zajmuje miejsce w kręgu przy ogniu. Był łagod­
ny letni wieczór i postanowili zjeść wczesną kolację na 
dworze. 

Nałożyła Fredowi wybrane kąski, zastanawiając się, co 

skłoniło go do podarowania jej prezentu. 

Fred nie potrafiłby jej tego wyjaśnić. Zaczynał odczuwać 

background image

brak Rosie. Tak bardzo wypełniła jego życie przez ostatnie 
sześć tygodni. Przechodząc koło nowo otwartego sklepiku z 
czepkami i sukniami, przy uliczce nazwanej przez wszy­
stkich Bond Street, natychmiast pomyślał o Kirstie. Uśmie­
chnął się, wspominając jej wyzywające zachowanie tamtego 
wieczoru na tańcach. Kucany berek! Niech ją! Już tylko za 
to zasługuje na prezent, pomyślał, choć wtedy jej arogancja 
go przygnębiła. 

Teraz niezmiernie go uradowało, że zanim dała im jeść, 

wbiegła do chaty przymierzyć nowy czepek. Przejrzawszy 

się w małym lusterku w rogu izby, wyszła, by pokazać wszy­
stkim, jak bardzo jej w tym czepku do twarzy. 

Po smacznym posiłku najedzony Fred rozsiadł się wygod­

nie i zwrócił do Sama: 

- Chciałbym wnieść swój wkład do spółki. 
- Jaki wkład? - zaśmiał się Sam. 
- Cóż, wziąwszy pod uwagę moje wygrane w karty -

Fred ważył słowa - i pieniądze, które dostaję za prowadzenie 
ksiąg u Hyde'a i w sklepie Vallance'a, mam więcej niż po­
trzebuję. 

Wszyscy, nie wyłączając Geordiego, spojrzeli na niego ze 

zdumieniem. 

- Tak - ciągnął, zaskoczony ich reakcją. - Nie mówiłem 

wam? Nie cały czas spędzałem z Rosie. 

Gdyby nie znali go już tak długo, pomyśleliby, że stracił 

rozum. 

Wszystko zaczęło się przed prawie dwoma tygodniami, 

kiedy z żalem uświadomił sobie, że wkrótce utraci Rosie. Te­
go wieczoru była podejmowana przez komisarza i przy stole 
zabrakło miejsca dla biednego poszukiwacza złota, którego 

background image

sobie wybrała. Poszedł do Hyde'a i zajął swoje ulubione 
miejsce przy stoliku w rogu, oparłwszy nogi na drugim krze­
śle. Hyde siedział w swoim kącie skupiony nad otwartymi 
księgami. 

- O co chodzi, Hyde? - spytał przyjaźnie Fred, gdy tam­

ten westchnął po raz trzeci. 

- Cholerne księgi - zaklął Hyde. - Mogę obliczać sta­

wki, jakie tylko zechcesz, ale te rachunki... - Wymownie 
wzruszył ramionami. 

Fred wstał i pochylił nad Hyde'em, zaglądając do ksiąg. 

- Pozwól - poprosił pod wpływem impulsu, kładąc 

swą wielką rękę na księdze rachunkowej, by obrócić ją ku 
sobie. 

Hyde otaksował go wzrokiem. 
Niech sobie spojrzy, i tak się w tym nie połapie, uznał. 
Nie życzył sobie, by obcy zaglądali mu do ksiąg, ale Fred 

to co innego. Podsunął mu księgę. Fred obdarzył go swym 
przeciągłym uśmiechem; przyjrzał się rachunkom. 

- Chcesz to dodać? 
- Zazwyczaj tak to robię - odparł Hyde, puszczając oko 

do rozbawionego towarzystwa. 

Fred błyskawicznie odczytał kolumny. Wziął gęsie pióro 

Hyde'a i równie błyskawicznie zaczął wpisywać cyfry. 

- Wolnego, zostaw to! - wykrzyknął Hyde. - Co ty, u 

diabła, wypisujesz? 

- Powiedziałeś, że chcesz je dodać, więc zrobiłem to za 

ciebie - odrzekł Fred z urazą w głosie. - Czyżbyś zmienił 
zdanie? 

Hyde spojrzał na niego. Obrócił księgę i nie oglądając się 

na pięknie, starannie, z zadziwiającą szybkością zapisane 

background image

przez Freda cyfry u dołu strony, sam zaczął wolno dodawać 
kolumny. 

- Mógłbyś to zrobić jeszcze raz? - spytał z niedowierza­

niem. 

- Nic prostszego - odparł Fred, wobec czego Hyde prze­

wrócił stronę i podsunął mu księgę. 

Fred powtórzył swoją sztuczkę. 
- Gdzieś się tego, do diabła, nauczył? - wykrzyknął zdu­

miony Hyde. 

Wśród zgromadzonych zapadła cisza. 
- Nie umiesz? To chyba każdy potrafi? To bardzo pro­

ste. 

Niektórzy z obecnych, będąc świadkami zadziwiających 

zdolności Freda, zastanawiali się, jak by je wykorzystać. Jed­
nym z nich był Dickie Vallance, który poza sprzedażą suche­
go prowiantu i innych towarów oraz pokątnym skupem złota, 
zajmował się w swoim sklepie lichwą. 

Następnego dnia zaczepił Freda, który właśnie skończył 

swój dzień pracy i zamierzał zająć się księgami Hyde'a. 

- Fred, pozwól na chwilę. 

Fred zbliżył się z uśmiechem. Lubił Dickiego. Kiedyś, 

na samym początku, Dickie pomagał Ryżemu i Wrakowi, 
dając im nadpsute jedzenie, a raz lub dwa rzucił im drobne 

na picie. 

- O co chodzi? 
- Czy mógłbyś zrobić dla mnie tę sztuczkę z księgowa­

niem, Fred? Będzie to trudniejsze niż u Hyde'a, zwłaszcza 
tam, gdzie w grę wchodzą pożyczki. Potrafisz zatrzymać 
w tajemnicy to, co widziałeś? 

Patrzył z powątpiewaniem na radosnego, otwartego 

background image

Freda, który zawsze mówił to, co mu ślina na język przy­
niosła. 

Fred zastanawiał się. 
- Dobrze, spróbuję i na pewno nic nikomu nie powiem. 

Fred wie, co jest grane. 

- Więc gdy skończysz z książkami Hyde'a, to wpadnij 

i rzuć okiem na moje. Dobrze ci zapłacę. 

Fred spędził ten wieczór, porządkując księgi Dickiego. 

Hyde i Dickie zgodnie przyznali, że ze swą prędkością i pre­
cyzją mógłby występować na jarmarkach. 

- Gdzie się tego nauczyłeś, Fred? - dopytywał się Dickie, 

gdy Fred obliczał procenty i dodawał kolumny cyfr szybciej, 
niż on zdążył je przeczytać. 

- Nie pamiętam - odparł. - To nic trudnego. A przy oka­

zji, za mało każesz sobie płacić za swój towar. Mógłbyś do­
stać przynajmniej dwa razy tyle przy tak słabym zaopatrze­
niu, jakie jest w Ballarat. Robisz kiepski interes - mówił 
szybko i zdecydowanie, wodząc przenikliwym wzrokiem. 

Dickie nie wierzył własnym oczom. W chwilę później na 

twarzy Freda gościł ten sam co zawsze pogodny uśmiech. 

Nie umiał powiedzieć, czemu nie zwierzył się nikomu, że 

poza wynagrodzeniem za prowadzenie ksiąg Dickie zapłacił 
mu za kilka rzuconych od niechcenia rad, dotyczących spo­
sobu podniesienia zysków w sklepie. 

- Czy ktoś ma coś przeciwko temu, żeby Fred został 

wspólnikiem? - spytał niepewnie. 

Spojrzeli na niego. Stał się kimś zupełnie innym. Miał 

czyste ubranie, jego wygląd, maniery i kondycja fizyczna nie 
miały sobie równych. Nic dziwnego, że Rosina uczyniła go 
swoim kochankiem. Mimo że stawał się coraz bardziej od-

background image

powiedzialny, nadal miał dostatecznie dużo wdzięku, by 
przyciągać kobiety i mężczyzn. 

Jaką jeszcze nową umiejętność odkryje? - zastanawiał się 

Geordie. Jak dalece się zmieni? Czy jest w ogóle tych zmian 
świadomy? 

Fred wstał, oznajmiając, że jest zmęczony i wcześnie chce 

się położyć. Obserwowali go, jak przeciągając się i ziewając, 
wchodzi do namiotu. 

- Ile lat dajecie Fredowi? - zagadnął Sam, gdy wszyscy wy­

razili zgodę, by Fred został ich pełnoprawnym wspólnikiem. 

- A ile ty mu dajesz, Sam? - odpowiedział pytaniem 

Geordie. 

- Sądziłem, że ma dwadzieścia parę, że nie ma jeszcze 

trzydziestki - powiedział z namysłem Sam - ale teraz myślę, 
że jest starszy. 

- Co byś powiedział na trzydzieści parę, Sam? - spytał 

Geordie. - To jego sposób bycia sprawia, że Fred wydaje się 
młodszy. 

- Tak - przyznał Sam, potwierdzając wcześniejsze spo­

strzeżenia Geordiego. - Jakie jeszcze zdolności znajdzie w 
sobie? Był zupełnie bezradny, kiedy przywieźliśmy go tutaj. 
Ledwie potrafił zadbać o siebie. A wiecie, co teraz będzie? 
- Zaśmiał się. - On będzie dbał o nas. 

Wszyscy się roześmieli. Kirstie, która robiła coś w chacie, 

wyszła i dołączyła do nich. 

- Zastanawiam się, skąd pochodzi - rzekła z namysłem. 

- Co robił, zanim się rozpił w Melbourne, a potem w Balla¬ 
rat? - W jej głosie brzmiał niepokój. Przyjmowali go takim, 

jakim był, bez zastanowienia. Tylko Geordie rozmyślał nad 

przeszłością Freda. 

background image

- Jedno ci powiem - odezwał się. - Wnosząc po jego 

ogólnej kondycji, zawsze miał co jeść, chociaż nigdy dotąd 
nie parał się pracą fizyczną. Czy pamiętasz jego ręce, kiedy 
zaczynał kopać? Czy to ci coś mówi? 

- Więc może był urzędnikiem? - zasugerował Bart. 
- Możliwe - przytaknął Geordie, który uważniej niż po­

zostali przyglądał się Fredowi. 

Urzędnik, pomyślała Kirstie, wspominając młodego czło­

wieka, którego widziała w Melbourne. Różnił się tak bardzo 
od mężczyzn, których znała. Taki miał być właśnie Fred? 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Niedziela w Ballarat upływała spokojnie. Wiele osób 

wzięło udział w nabożeństwie pod gołym niebem; bardziej 
dla zabicia czasu niż w akcie głębokiej pobożności. Teraz, po 
południowej przekąsce, poszukiwacze złota z żonami 
i dziećmi na wiele różnych sposobów spędzali wolny czas. 

Dan'l wstąpił do Moore'ów. Sama nie zastał - zapewne 

udał się na sekretną schadzkę z Kate Clancy. Nikt z rodziny 
nie zorientował się jeszcze, że Kate jest obiektem jego zain­
teresowania. 

Bart i Geordie naprawiali dach. Kirstie robiła na drutach 

sweter dla małego Roda, który przycupnął obok niej na sto­
pniach chaty. Zniszczona książka, którą wcześniej czytała, 
leżała u jej stóp. Zaczynała być zmęczona opowieściami 
o szlachetnych młodzieńcach i pełnych wdzięku heroinach, 
których życie tak mało miało wspólnego z jej życiem. 

Nigdy nie było tam mowy o tym, jak skomplikowana po­

trafi być gra uczuć. Żaden z bohaterów na oczach młodej, 
adorującej go kobiety nie zadawał się z piękną, lecz starze­

jącą się artystką o bujnej przeszłości. Tak, adorowała Freda, 

ale on nie patrzył jej głęboko w oczy i nie szeptał słodkich 
słówek, chociaż pewnie nie szczędził ich Rosinie. 

Pat i Dave kopali piłkę na uklepanej ziemi, uprzykrzając 

życie dorosłym bezustanną bieganiną. Aileen, która już daw-

background image

no znalazła towarzyszkę w swoim wieku, bawiła się spokoj­
nie, szepcząc i chichocząc, tak jak to robią wszystkie małe 
dziewczynki pod słońcem. 

- Gdzie Fred? - zagadnął Geordiego Dan'l, zanim usiadł 

przy Kirstie - Chyba nie robi rachunków? 

- Nie - odparł Geordie, odwracając się od roboty. - Jest 

tam, czyta. 

- Czyta! - wykrzyknął Dan'l, trochę zdziwiony, gdyż 

nigdy nie widział Freda z książką w ręku. 

- Tak - krótko potwierdził Geordie. Nie powiedział mu, 

że odkrywszy swoje matematyczne zdolności, Fred pożyczył 
od niego książkę i wziął się do lektury. 

Od tego czasu przeczytał wszystkie książki, składające się 

na skromną biblioteczkę Geordiego, który zauważył, że Fred 
czyta z równie imponującą szybkością, jak rachuje, często 
zatrzymując się, by przeczytać powtórnie jakiś fragment i za­
stanowić się nad treścią. 

Szekspir stał się jego ulubioną lekturą, chociaż niekiedy 

budził jego niepokój. Pewnego wieczoru Geordie zastał Fre­
da wyciągniętego na materacu z rękami pod głową. Obok le­
żał otwarty tom dramatów Szekspira, a Fred wydawał się 
rozdrażniony. 

- Coś nie tak? - zapytał Geordie. 

Fred wolno odwrócił się w jego stronę. 

- Czytałem „Hamleta" - wyjaśnił zamyślony. 
Jak zwykle, późnym wieczorem, w półmroku, stawał się 

kimś innym, zasadniczo różnym od Freda Waringa. Odkryły 
to już Gruba Lil i Rosina, a teraz miał się o tym przekonać 
Geordie. 

- Wiem, że kiedyś to czytałem. Kojarzy mi się z czymś złym 

background image

i bolesnym. - Zmienił się na twarzy. Zniknął z niej tak chara­
kterystyczny dla Freda wyraz dobroduszności. - Dlaczego 
nie mogę sobie przypomnieć? Wiem tylko tyle, że niektóre 
dialogi bardzo mnie przygnębiają. Bardziej... - rozpaczliwie 
szukał słów - ...bardziej niż to, o czym mówią. 

- Nie wiem, Fred. Pomógłbym ci, gdybym mógł. Jedno, 

co mogę ci doradzić: nie wałcz ze swoimi uczuciami. Być 
może dzięki nim któregoś dnia odkryjesz swoją przeszłość. 

- Dlaczego czuję się tak podle, skoro nie pamiętani? -

spytał Fred. - Hamlet jest nieszczęśliwy, wiem, że byłem 
równie nieszczęśliwy, gdy czytałem tę sztukę, zanim zapo­
mniałem, kim byłem... kim jestem. I to mnie niepokoi, bo 

jedyną rzeczą, którą można powiedzieć o Fredzie, jest to, 

że jest szczęśliwy. - Mówił o sobie, jakby Fred Waring był 

kimś obcym, chociaż zdarzało mu się to coraz rzadziej. -
Och, Geordie, gdybym był taki nieszczęśliwy jak Hamlet, 

wolałbym tego nie pamiętać. Ale to złe myślenie. Nawet Fred 

to wie. 

- Przeczytaj sobie coś innego, co cię rozweseli. 
- Coś w rodzaju „Wieczoru Trzech Króli" - zapalił się 

Fred. - Czytaliśmy to razem. Viola ma też niebieskozielone 
oczy. 

- Jak Kirstie? - uważnie badał George. 
- Nie, tak, och, nie wiem - zmieszał się Fred. - Był ktoś 

taki. Tak, przeczytam to jeszcze raz. Nie „Hamleta", bo mnie 
przygnębia. 

Sięgnął po książkę i zaczął czytać modulowanym głosem, 

który sprowadził Kirstie i sprawił, że Geordie znów znalazł 
się w londyńskim teatrze. 

O tym wszystkim nie wspomniał Dan'lowi. 

background image

- Jeżeli chcesz pogadać z Fredem - szepnął - nie będzie 

miał ci za złe, gdy mu przerwiesz. 

Dan'l pokręcił przecząco głową. 
- Właściwie przyszedłem do Kirstie. 
Geordie popatrzył, jak podchodzi i siada obok dziew­

czyny. 

Zabiega o nią, pomyślał. Wiedział, że Kirstie nie zaakcep­

tuje Dan'la, chociaż lubiła, gdy wspominał swą przeszłość. 
Jej serce biło już dla innego. Oboje zdawali sobie z tego 
sprawę. 

Może jednak zmieni zdanie, łudził się Dan'l zadowolony, 

że siedzi obok dziewczyny i patrzy na życie toczące się do­
koła. Emmie i pani Tate wynurzyły się z namiotów Tate'ów 
z kubkami gorącej herbaty. Częstowały wszystkich, więc 
Kirstie choć raz została obsłużona. 

Odgłosy herbacianego przyjęcia wyciągnęły Freda z na­

miotu. Mrużąc oczy w jasnym świetle, przysiadł się ze swoją 
herbatą do Kirstie i Dan'la, wymieniających się najnowszy­
mi ploteczkami. 

- Will Fentiman słyszał dziś, że przedstawienie Rosiny 

odniosło duży sukces w Melbourne - ciągnął Dan'l. - Prze­
dłużyli jej kontrakt. O ile wiadomo, nie ma nowego ko­
chanka. - Kiedy dzielił się tą nowiną, unikał wzroku Kirstie 

i Freda. 

Fred przyjął to obojętnie. Kirstie zarumieniła się na wspo­

mnienie tańców i swojego zachowania. 

- Są i gorsze wieści - oznajmił po chwili Dan'l. - W Pa­

rowie Nieboszczyka wybuchła epidemia febry. Na razie nie 

jest groźna; miejmy nadzieję, że się nie rozprzestrzeni. 

Gorączka i dolegliwości żołądkowe często dokuczały lu-

background image

dziom przebywającym na terenach złotonośnych. Urządzenia 
sanitarne były byle jakie, a marne i nadpsute jedzenie nie da­

wało odporności na zarazę. Do tej pory jakoś radzono sobie 
z febrą: pozostawała jednak obawa przed większą epidemią, 
której na razie udało się uniknąć. 

- Geordie radzi dbać o czystość i przegotowywać całą 

wodę - powiedziała Kirstie. - Ale i on uważa, że mamy nie­
wielki wpływ na jakość jedzenia. 

Potem przeszli do lżejszych tematów. Lew Robinson pobił 

Annie za to, że znowu zbłądziła. Gdy Dan'l o tym mówił, 
Fred unikał ironicznego wzroku Kirstie. 

Bart zwoływał mężczyzn do gry w karty, gderając na nie­

obecność Sama. 

- Bóg wie, gdzie go nosi ostatnio - narzekał - chyba 

ugania się za jakąś babą. 

Wszystkich to zaskoczyło. Jednak Bart, który nie słynął z 

bystrości umysłu, w tych sprawach rzadko się mylił. 

I rzeczywiście, Sam był z kobietą. Pewnego wieczoru, 

gdy bardziej potrzebował nocnego odpoczynku niż żartów 
i picia do białego rana, wracał wcześniej do domu i wtedy 
spotkał wdowę Clancy, w szczególnych zresztą okoliczno­
ściach. 

Kate Clancy wybrała się na tańce z kolegą swego zmarłe­

go męża. Ów kolega uznał, że spędzenie z nią wieczoru gwa­
rantuje mu nie tylko tańce. Sam usłyszał kobiece krzyki i po­

jawił się w porę, aby wybawić Kate z opresji. Rozprawiwszy 

się z niepożądanym zalotnikiem, odprowadził ją do domu. 
Następnego dnia, widząc go przechodzącego obok, zaprosiła 
na herbatę. Słyszała o nim. Wszyscy z zespołu Moore'a mieli 
opinię porządnych ludzi. 

background image

- Chciałbym cię poślubić, Kate - oświadczył niedawno 

Sam - ale myślę o Kirstie. Opiekuje się nami tak długo i nie 
wiem, jak by się czuła, gdybym sprowadził do domu kobietę. 
Mam nadzieję, że wkrótce wyjdzie za mąż, chyba za jednego 
z tych młodych ludzi, którzy się ubiegają o jej rękę. Najle­

pszy byłby Jack Tate. Jest poważny i w jej wieku. Obawiam 
się tylko, że Fred Waring tak jej zawrócił w głowie, że nie 
zechce żadnego. Daj mi trochę czasu, Kate, a wszystko się 
ułoży. A jeżeli nie, to się pobierzemy i tak. Kirstie będzie mu­
siała się z tym pogodzić. 

Kate Clancy, jako wrażliwa kobieta, przyznała mu rację. 

Kirstie miała porywczy charakter i byłoby najlepiej, gdyby 
szybko wyszła za mąż, pozwalając, by ułożyli sobie życie z 
Samem. 

Oboje byli wobec siebie szczerzy. 

- Nie mogę ci obiecać, że będę robić dla ciebie i reszty 

to wszystko, co robi Kirstie. O ciebie będę dbać, tego możesz 

być pewien, ale nie mogę przyrzec, że będę się zajmować tak­
że połową obozu. 

Sam to rozumiał. 

- Właśnie dlatego chciałbym, żeby wyszła za mąż. To ją 

trochę utemperuje. Ja nie mam na nią wpływu, ale mąż sobie 
poradzi. 

- Co byś powiedział, gdyby Fred Waring poprosił o jej 

rękę? - spytała Kate po chwili wahania. 

Sam popatrzył na nią. Była rozsądną kobietą, znała życie. 

- Myślisz, że to możliwe, Kate? Spotykał się z tyloma 

kobietami i ani razu nie spojrzał na Kirstie. 

- Zdarzają się mniej prawdopodobne rzeczy, Sam. Wy­

rosła z niej bardzo piękna dziewczyna. 

background image

- Nie chciałbym, by wyszła za mąż za pijaczynę. Co pra­

wda, muszę przyznać, że Fred bardzo się zmienił. Ustatkował 
się, zarabia księgowaniem i ciężko pracuje dla zespołu. Mi­
mo to wolałbym, żeby wybrała innego. 

Kate nie oponowała. Miała nadzieję, że Kirstie wkrótce 

zaakceptuje jednego z wielbicieli. Nie chciała wkraczać na 
terytorium innej kobiety, ale również nie mogła czekać w 
nieskończoność. I to właśnie powiedziała Samowi. 

Gdybym był tak nieskomplikowany jak Fred, łatwiej by 

mi przychodziło podejmować decyzje, stwierdził w duchu 
Sam, nie wiedząc, jak bardzo się myli. Fred stopniowo prze­
żywał wewnętrzną przemianę, której początek dało odnale­

zienie pierścienia. Ostatnio niemal każdy dzień przynosił no­
we odkrycia. 

Nadal radosny, otwarty, dobroduszny, Fred stawał się co­

raz bardziej odpowiedzialny. Prowadził księgi rachunkowe 
właścicielom kilku sklepów, a coraz to ktoś nowy składał 
mu ofertę. Niepostrzeżenie zyskał miano doradcy, który po­
magał korzystniej prowadzić interesy. Jednocześnie wydaj­
nie pracował dla zespołu Moore'a i gromadził zarobione pie­
niądze. 

Geordie Farquhar obserwował przemianę Freda ze staran­

nie skrywanym zainteresowaniem. Zastanawiał się, ile jesz­
cze potrwa jego hazardowa pasja, która była takim samym 
nałogiem jak skłonność do butelki czy uganianie się za ko­

bietami. Nie musiał długo czekać. 

Wkrótce po tym, jak Geordie znalazł go czytającego 

„Hamleta", a Sam poprosił Kate, by wyszła za niego, gdy 
sytuacja na to pozwoli, w lokalu Hyde'a zjawili się Jankesi. 

background image

Byli z nimi rudowłosy olbrzym, z którym Fred poprzednio 
zasiadł do gry, a także niski, ciemnowłosy mężczyzna, ma­

jący ponoć pokonać Rudego, więc chcieli teraz zobaczyć, jak 

bierze Freda w obroty. Byli pewni, że Doktor, jak go nazy­
wali, zwycięży każdego - nawet Waringa. 

Fred zgodził się na rozgrywkę, więc Hyde zarządził, by 

pięciu Jankesów, Fred i poszukiwacz złota przezwany Ku­
flem z powodu odstających uszu, grali razem, dopóki nie wy­
łonią spośród siebie bezspornego zwycięzcy. 

- Choćby nawet miało to zająć kilka dni, w co wątpię -

dodał Doktor. 

Co za niesympatyczny typ, pomyślał Fred, niepodobny do 

reszty Jankesów, zwłaszcza Rudego, którego śmiało mogę 
nazwać moim przyjacielem. 

Gra rozpoczęła się o piątej po południu. Fred, od kiedy 

odzyskał swoje matematyczne zdolności, był o wiele le­
pszym graczem, niż wtedy gdy zamierzył się z Rudym. Sie­
dział jak to miał w zwyczaju, rozluźniony, beztrosko uśmie­
chnięty, jednak śledził uważnie grę i pilnie obserwował prze­
ciwników. 

Dosyć szybko spostrzegł to, czego nie widzieli Rudy i je­

go towarzysze. Doktor był oszustem, wyjątkowo zręcznym 
oszustem. Dopóki inni pokerzyści brali udział w grze, Fred 
siedział cicho, ale gdy tylko wszyscy z wyjątkiem Doktora 
z niej wypadli, użył swoich umiejętności, by puścić go z tor­
bami. 

Z obserwujących grę tylko Ned Hyde zorientował się w 

sytuacji i kolejny raz zadumał się nad Fredem. Stawki były 
bardzo wysokie, wprost kolosalne, bo Fred przebijał całą 
swoją gotówką. W pewnym momencie Doktor wyciągnął zza 

background image

pasa rewolwer i położył go na stole przed Fredem. Nikt nie 
mógł pojąć dlaczego. 

Zaraz potem Fred, który ostatnio kupił sobie zegarek, wy­

ciągnął go z kieszeni, odczepił razem z łańcuszkiem i położył 
przed Doktorem. 

Uśmiechnął się do Doktora, a kiedy wygrał następne 

rozdanie, chwycił za łańcuszek zegarka i bujając nim, za­
nucił: „Bang-bang". Nikt nie zrozumiał, o co chodziło Fre­
dowi, jedynie Ned Hyde zaśmiał się, unikając wzroku Geordiego. 

Jeżeli Doktor był rozdrażniony kpiną Freda, nie dał tego 

po sobie poznać. Miał twarz prawdziwego pokerzysty, choć 
nie na wiele mu się to zdało. Pod koniec gry już dobrze wie­
dział, że Fred stosuje przeciwko niemu jego własne triki, ale 
gdyby cokolwiek powiedział, musiałby się zdradzić. 

Koło siódmej rano, gdy słońce zaczęło się wlewać przez 

uniesione skrzydła namiotu, gra skończyła się zwycięstwem 
Freda. Wielu widzów, łącznie z Geordiem, poszło do domu, 
gdy tylko uznali wynik za przesądzony. Fred ziewnął, prze­
ciągnął się, a potem zgarnął wygraną. Doktor zabrał rewol­
wer i demonstracyjnie schował za pas. 

Fred równie ostentacyjnie schował swój zegarek. Gdy 

zgrywał ostatnią kartę, ogarnęło go dziwne uczucie, że coś 
się skończyło. Popatrzył na swoją wygraną - bilon, monety 
i złoty piasek w małym skórzanym woreczku, a potem spoj­
rzał na Hyde'a. Hyde w mig pojął, o co mu chodzi. 

- Przelicz to, Fred, i włóż do mojego sejfu, zabierzesz 

później. 

- Nie chcę sam iść z tym do domu - przyznał Fred. Ziew­

nął znowu. - Och, jestem zmęczony, Ned. 

background image

Doktor odszedł bez słowa, ale Rudy i pozostali Jankesi 

podeszli, by uścisnąć Fredowi dłoń. 

- Wezmę na tobie odwet innym razem - grzmiał Rudy. 

- Szczęście nie może być zawsze przy tobie. 

Fred pokręcił głową. 

- Chyba nie będę już więcej grać - odparł cicho. - Jestem 

dumny, że mogę cię nazwać moim przyjacielem. 

- Zrobiłeś się ostatnio bardzo ostrożny - powiedział 

Hyde, gdy zostali sami. 

Zaprowadził Freda na zaplecze i na jego oczach zamknął 

wygraną w wielkim sejfie. 

- Przyjdę później z Moore'ami jako ochroną - powie­

dział Fred, wychodząc przez główną salę, zaśmieconą i brud­
ną, w jasne światło poranka. 

Najwyższa pora wrócić do domu i położyć się spać. 
Kirstie zaczęła wydawać śniadanie, zanim zorientowała 

się, że Freda nie ma. Tym razem jedli przy wielkim stole w 
chacie i była zaskoczona, że się nie pojawił, bo przecież za­

wsze pierwszy stawał do jedzenia. 

Nie pytała nikogo, tylko zaatakowała Geordiego, kiedy 

przyszedł spóźniony, poziewując. On też nie wyjaśniał jej 
powodu nieobecności Freda, więc kiedy posiłek dobiegał 
końca, a Fred się nie zjawił, ogarnęła ją wściekłość. 

Więc to tak! Długo nie trwało! Czy był chociaż wierny 

pamięci Rosiny? Ale skąd! Znowu zabawia się z Grubą Lil. 
Kirstie pamiętała te dni, kiedy spóźniał się na śniadanie albo 
nie przychodził wcale. Tak! Mogła się tego spodziewać. Jak 
nie jedna dziwka, to druga! 

Wezbrała w niej taka furia, że kiedy wyszła i zobaczyła 

go idącego w stronę wykopów z poszarzałą ze zmęczenia 

background image

twarzą i kapeluszem zsuniętym na tył kędzierzawej głowy, z 
trudem nad sobą zapanowała. 

- Powiem ci tylko jedno, Fredzie Waringu - oświadczyła, 

gdy podszedł dostatecznie blisko - jeśli ona nie raczyła ci 
dać śniadania po wspólnej nocy, nie oczekuj tego ode mnie. 

- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestował zakłopota­

ny Fred. 

- Oto cały Fred Waring. Ładne bajeczki. - Potrząsała 

chochlą. - Zmieniłem się, zmieniłem - przedrzeźniała. -
Obiadu też nie dostaniesz. 

- Jestem głodny, Kirstie - powiedział zbyt wyczerpany, 

by dociekać, o co jej znowu chodzi. - Nie rozmawiałem 
z Grubą Lil od tygodni. Najwyżej mówiłem jej „cześć". 

- Cześć? Tak się to teraz nazywa? Myślałam, że to jest 

zabawa. 

Geordie, Bart i Sam, którzy wiedzieli, jak Fred spędził 

noc, nie mogli powstrzymać śmiechu. Biedny Fred patrzył 
na nich dotknięty i straszliwie głodny. 

- Co w tym takiego śmiesznego, Geordie?! - wykrzyk­

nęła Kirstie. - Człowiek z twoim wykształceniem powinien 
być przykładem dla nas wszystkich, a nie zachęcać Freda, by 
od nowa robił stare numery. 

- Jakie numery? - żałośnie dopytywał się Fred. Napra­

wdę nie miał pojęcia, dlaczego Kirstie jest taka zła. 

Geordie zorientował się, że jeżeli natychmiast nie powstrzy­

ma Kirstie, to dziewczyna albo się rozpłacze, albo zaatakuje 
Freda chochlą, którą wciąż bezwiednie wymachiwała. 

- Och - zaczął - jesteś niesprawiedliwa dla Freda. Nie 

spędził nocy z Grubą Lil. Grał w pokera z Jankesami u 
Hyde'a. 

background image

Usta Kirstie otworzyły się i zamknęły. Rumieniec spąso­

wiał. 

- To prawda, Geordie? Czy mnie nabierasz, żeby go bro­

nić? 

- Prawda, Kirstie - potwierdził Fred. - Wygrywałem, 

kiedy wychodziłeś, Geordie, prawda? Czemu kłócimy się 
o Grubą Lil? Jej nie było u Hyde'a. 

Kirstie nie chciała się poddać. Łzy napłynęły jej do oczu, 

gdy patrzyła na zdezorientowanego Freda i śmiejących się 
mężczyzn. 

- Cóż, Fredzie Waringu - oświadczyła w przypływie ol­

śnienia - uważam, że nocna gra w pokera z Jankesami jest 
prawie tak samo zła jak noc w łóżku z Grubą Lil. 

- Wiem - przyznał pokornie Fred. - Zgadzam się z tobą. 

Nie zrobię tego więcej. Myślałem o tym w drodze do domu. 

- Och... - westchnęła głęboko. - Och, jesteście wszyscy 

niemożliwi. W tej chwili przestańcie się śmiać! - wybuch­
nęła. 

Kirstie miała nieprzepartą chęć uderzyć kogoś, krzyczeć 

lub ucałować Freda, który posmutniał nagle, widząc jej złość. 

- Nie wiem, po co zadaję z takimi jak wy! - wykrzyknęła 

żałośnie, wbiegając do chaty, gdzie rzuciła się na łóżko i za­
częła spazmatycznie szlochać. 

Fred spoglądał na swoich przyjaciół i Jacka Tate'a, który 

przyszedł spytać, co się stało. Emmie i pani Tate nie spusz­
czały z Freda oczu, niezbyt przyjaznych należy dodać. 

- Co takiego zrobiłem? - dopytywał się z pokorą. - Za 

co się na mnie gniewa? 

Geordie już na tyle opanował śmiech, by poklepać Freda 

po plecach. 

background image

- Jest kobietą, po prostu, czy to nie wystarczy? 

Słowa te tylko pogłębiły zakłopotanie nieszczęśnika. 

- Gruba Lil i Rosina nigdy tak się nie zachowywały, 

a przecież też są kobietami. 

Geordie poczuł,

 że rozumie, dlaczego Kirstie miała ochotę 

zdzielić go chochlą. 

- Może im nie zależało na tobie? - odparł, zastanawiając 

się, czy Fred zgadnie, o co mu chodzi. - Idź się połóż. Przy­
niosę ci śniadanie. 

- Dobrze, dziękuję - zgodził się potulnie Fred. - Nie mo­

gę spać za długo. Musimy przynieść moją wygraną z sejfu 
Hyde'a. - Zwrócił żałosny wzrok na chatę. - Nie rozumiem, 
dlaczego mnie nie lubi, skoro inne kobiety mnie tak lubią. 

Bart, Sam i Geordie z niepojętych przyczyn znowu nie 

mogli powstrzymać się od śmiechu. 

- Och, idź się już połóż - wykrztusił Geordie. 

Dziwne, czemu nie użyje inteligencji, którą niewątpliwie 

posiada, by odkryć, co Kirstie dolega, myślał, idąc po jedze­
nie dla wygłodzonego Freda. 

Później ruszyli do Hyde'a zabrać wygraną Freda. We czte­

rech czuli się bezpieczniej. Hyde zmęczony, lecz zawsze go­
towy na przyjęcie gości, zaprosił ich do pokoju na zapleczu. 

Fred zmienił ubranie. Miał na sobie welwetowe spod­

nie, bladoniebieską koszulę, nowe buty i słomkowy kapelusz 
z jedwabnym otokiem. Rzadko wyglądał tak przystojnie 
i Kirstie obserwująca go przez okno chaty rozszlochała się 
na nowo. Nikt nie powinien tak wyglądać. 

Fred jednak nie myślał o Kirstie, gdy Hyde wręczał mu 

wygraną w małym, płóciennym woreczku. 

- Nie wiem, jak to powiedzieć - zwrócił się do Neda z 

background image

powagą - bo byłeś bardzo dobrym przyjacielem i mam na­
dzieję, że nim na zawsze pozostaniesz, ale nie będę więcej 
grał w karty na pieniądze. Ani tutaj, ani nigdzie indziej. 

- Dlaczego, Fred? - zdumiał się Hyde. - Masz wrodzo­

ny talent. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto zna się na kartach 
tak jak ty. I jesteś uczciwy, a o niewielu można to powie­
dzieć. 

- Nie mogę ci wyjaśnić dlaczego. - Fred ważył słowa. 

- Coś jakby się skończyło ostatniej nocy. Bawiłem się, ale na 

tym koniec - dodał z wahaniem. Zdjął słomkowy kapelusz 
i miętosił go w rękach. - To nie ma nic wspólnego z tobą, 
Ned. To coś we mnie. Mam wrażenie... - Urwał. - Nie po­
trafię ci wytłumaczyć. To może mieć coś wspólnego z tym, 
kim byłem, zanim zjawiłem się w Ballarat. 

- Tak, Fred, Geordie mówił mi o tym, gdy zażądałeś swe­

go pierścienia - przytaknął Hyde. 

- A więc w porządku. 
Hyde podał mu rękę. 
- Miło cię było poznać, Fred. Jeśli zmienisz zdanie, 

wiesz, gdzie jest mój lokal. 

- Czy zrezygnowałeś z hazardu po tym, co powiedziała 

Kirstie? - zagadnął chytrze Geordie. 

- Nie - odparł Fred. - To stało się wczoraj, po ostatniej 

grze. Nagle dotarło do mnie, że nie chcę mieć z tym więcej 
do czynienia. Bawiłem się w ciągu ostatnich tygodni, ale 
mam to za sobą. Zrozumiałem, że to nie dla mnie. - Zaczynał 
się irytować, jak zwykle, gdy go wypytywano. - Daj spokój, 
Geordie. Cieszę się, że Ned ze mną nie dyskutował. To dobry 
kumpel. 

Nikt go więcej o nic nie pytał. Sam zaczął się zastanawiać, 

background image

jakiego rodzaju człowiekiem będzie teraz Fred, porzuciwszy 

wszystkie przyjemności, które wypełniały mu dni od przy­

jazdu do Ballarat. 

Nie miał nic przeciwko oddaniu ręki Kirstie mężczyźnie, 

jakim stawał się Fred, tak innemu od tego, którego ocalił od 

kolejnego pobytu w areszcie. 

background image

R O Z D Z I A Ł DZIESIĄTY 

Wieczory, które do niedawna Fred spędzał na grze w kar­

ty, poświęcał teraz na prowadzenie ksiąg rachunkowych co­
raz większej liczbie właścicieli różnych małych sklepów 
i firm, działających w Ballarat. Kirstie, zawstydzona, że się 
tak uniosła, sądząc, iż wrócił do Grubej Lil, starała mu się to 
wynagrodzić, podsuwając najlepsze kąski. Fred był zasko­
czony, gdy odkrył, iż Kirstie na nim zależy, chociaż tak czę­
sto się na niego złościła. Czuł się nieswojo na widok Dan'la, 

który poświęcał Kirstie dużo czasu, chociaż go do tego nie 
zachęcała. 

W dalszym ciągu prześladował Freda senny koszmar, 

w którym pojawiał się tygrys. Szczególnie wyraziście przy­
śnił mu się po pamiętnej nocy, spędzonej na pokerze, kiedy 
postanowił, że więcej nie weźmie kart do rąk. Fred zbudził 
się krzycząc, oblany potem, głęboko przeświadczony o tym, 
że stracił coś niesłychanie cennego. 

Geordie, który towarzyszył Fredowi u Hyde'a, był tak 

zmęczony, że nie obudził się, by go uspokoić. Fred leżał z 
bijącym sercem, zastanawiając się, dlaczego tygrys tak go 
prześladuje. Po jakimś czasie zapadł w półsen, a kiedy wre­
szcie zasnął głęboko, tygrys pojawił się i zniknął, lecz w 
dziwny sposób był ciągle obecny. Fredowi przyśnił się też 

background image

stary człowiek o łagodnej i trochę smutnej twarzy, który 
chciał mu coś powiedzieć, ale sen nagle się rozpłynął... 

Rano Fred miał tylko poczucie dotkliwej straty, ale nie 

pamiętał twarzy starego człowieka. 

Któregoś wieczoru, gdy wszyscy mężczyźni zasiedli 

przy ognisku, Sam wreszcie wyjawił, że spotyka się z Kate 
Clancy. 

- Nie chcę, żeby Kirstie się o tym dowiedziała - za­

strzegł. 

- Dlaczego nie? - zapytał Bart, któremu, podobnie jak 

Fredowi, należało wszystko dokładnie wyjaśniać. 

- Cóż, mam nadzieję, że Kirstie do naszego ślubu wybierze 

sobie męża. Chciałbym, żeby przyjęła Jacka Tate'a. 

Z jakiegoś powodu zdenerwowało to Freda. 

- O, nie, ona już odmówiła Jackowi! - zareagował gwał­

townie. 

Nie podobało mu się, że Kate Clancy zastąpi Kirstie, cho­

ciaż cieszył się szczęściem Sama. 

Dla wszystkich stanowiło zagadkę, dlaczego Geordie, 

uczciwy i wykształcony człowiek, upadł tak nisko, by praco­
wać ongiś jako pomocnik sklepowy, a teraz jako robotnik 
przy poszukiwaniu złota. Nigdy nie mówił o swojej prze­
szłości, a reszta szanowała jego milczenie, nie pytając 
o przyczyny. 

Geordie pilnie śledził przypadki febry, która zaczynała 

ogarniać całą okolicę. 

- Muszę wam wszystkim coś powiedzieć - zaczął. - Epi­

demia się rozszerza. Niedługo i nas dosięgnie. Dzisiaj, 
gdy wyszedłem, zatrzymała mnie w Rotten Row żona je­

dnego z naszych znajomych. Prosiła, abym zajrzał do jej 

background image

córeczki, która źle się czuje. Słyszała, że zajmuję się tro­
chę leczeniem. Zbadałem dziecko i od razu zorientowa­
łem się, że ma bez wątpienia objawy febry i jej stan jest 
poważny. Ponieważ Rotten Row jest niedaleko stąd, oba­

wiam się, że i my nie unikniemy epidemii. Jeżeli ktoś poczu­

je się źle albo dostanie gorączki, niech mi natychmiast 

da znać, bez względu na porę dnia. Zwłoka może drogo ko­
sztować. 

Zapadła cisza. 

- Módlmy się, żeby zaraza nas ominęła - odezwał się w 

końcu Sam. 

Pełni troski patrzyli na bawiące się przed pójściem spać 

dzieci. One pierwsze, jako najsłabsze, mogły paść ofiarą cho­
roby. Potrzebowali trochę czasu, by odzyskać swój zwykły, 
pogodny nastrój. 

Dni toczyły się utartymi koleinami. Epidemia febry zata­

czała coraz szersze kręgi, ale na szczęście omijała Ballarat; 
zagrożenie wydawało się cofać. Pewne podniecenie wywo­

łało znalezisko Barta, który natrafił na pokłady złota. Nieste­
ty, okazały się one niewielkie i marzenia o dobrobycie szyb­
ko się rozwiały. 

Pewnego dnia wstąpił do nich wymuskany Dan'l. Miał na 

sobie kapelusz i żakiet w czarno-białą pepitkę, niczym magik 
z małego sklepu ze słodyczami, otwartego niedawno przy 
Bond Street ku radości powiększającej się na złotonośnych 

terenach gromady dzieci. 

Dan'l niósł wielki bukiet polnych kwiatów. 

- Zabiega, jak może - zauważył Bart, gdy bokser wstąpił 

do Sama, by odbyć poważną rozmowę, zanim zapukał do 
Kirstie. 

background image

Kirstie akurat wyrabiała ciasto na chleb. Pani Tate przy­

niosła drożdże, ale nie chciała zdradzić, skąd je ma. Powie­
działa też, że nie zna się na pieczeniu chleba. Tym sposobem 
zadanie to spadło na Kirstie, którą matka, jeszcze na farmie, 
nauczyła tej sztuki. 

Gdy Dan'l wszedł do chaty, zastał ją energicznie wygnia­

tającą ciasto. 

- O, jesteś - powitała go tonem, w którym trudno 

było doszukać się zaproszenia. Miała nadzieję, że to puka 
Fred. 

- Będą dla ciebie - powiedział Dan'l bezsensownie, pod­

suwając jej bukiet - gdy skończysz robotę. 

Kirstie uformowała ciasto, po czym włożyła je do wielkiej 

dzieży i postawiła koło pieca, żeby urosło, nie zapominając 

przykryć z wierzchu wilgotnym płótnem, tak jak uczyła ją 
matka. 

Współczuła Dan'lowi, podobnie jak Jackowi Tate, ale nic 

nie mogła poradzić. 

- Są piękne. - Wytarła ręce i wzięła kwiaty. - Jesteś taki 

miły. 

Naprawdę tak o nim myślała, dlatego było jej przykro, że 

swoją odmową może mu zadać ból. 

Znalazła słoik, napełniła go wodą i zanim postawiła kwia­

ty na stole, układała je możliwie najdłużej. Wiedziała, co za­
raz nastąpi, i - rzeczywiście - nastąpiło. Nie mogła temu za­
pobiec. 

Dan'l miął w ręku swój wspaniały kapelusz. Był całkiem 

przystojnym mężczyzną, chociaż na twarzy nosił ślady swe­
go zawodu. 

- Rozmawiałem z Willem Fentimanem - zaczął. - Za-

background image

proponował, żebym pojechał do Bendigo, otworzył i popro­
wadził dla niego zakład. Za stary jestem, by się obijać po 
ringu, więc się zgodziłem. Będę zarządzał w jego imieniu 
i miał udział w zyskach. 

Zamilkł. Piękna twarz Kirstie posmutniała i spoważniała. 

Dziewczyna nabierała łagodności. 

- Muszę jechać - wypalił wprost. - Nie mogę być dłużej 

zabijaką, nawet nie wiem, czybym dał radę. Chciałbym za­
pytać, czy pojedziesz ze mną? Jako moja żona, oczywiście. 

- Zaśmiał się nerwowo. - Powiedz tak, najdroższa - popro­

sił, poważniejąc nagle. - Jesteś wspaniałą dziewczyną. Ża­
den chłop nie znalazłby lepszej żony. - Szerokim gestem ręki 
wskazał wysprzątaną chatę, lśniące patelnie, umyte garnki 
i dzieżę z chlebowym ciastem, którego zapach rozchodził się 
po izbie. - Jesteś piękna jak malowanie, poza tym kocham 
cię. 

Kirstie było go żal, no i wyobraziła sobie, że mieszkałaby 

we własnym domu, miałaby własne życie, nie musiałaby tro­
szczyć się o tak wiele osób. 

Ale pomyślała o Fredzie i zrozumiała, że nie wolno jej 

przyjąć oświadczyn Dan'la, przecież kocha innego. Nie by­

łoby to ani słuszne, ani uczciwe. Mogłoby się nawet okazać 
wstępem do katastrofy. 

- Sprawiłeś mi przyjemność, Dan'l - powiedziała, a je­

mu rozjaśniła się twarz. - Jednak nie mogę wyjść za ciebie, 
nie byłoby to uczciwe. Znajdź sobie ładną dziewczynę w 
Bendigo, dziewczynę, która będzie cię kochać tak, jak na to 
zasługujesz. Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze wiodło 
i że będziesz szczęśliwy, ale nie mogę wyjść za ciebie, po 
prostu nie mogę. 

background image

- Chodzi o Freda, prawda? - spytał przygnębiony. Po raz 

pierwszy od kiedy się znali, padło między nimi to imię. -
Myślisz o nim serio. Nie sądzę, by był z jakąś kobietą od 
czasu, kiedy Rosina wyjechała. Och, Kirstie, kochanie, jeże­
li nie mogę cię mieć, to życzę ci, żebyś dostała to, czego 
pragniesz. Musi być ślepy, żeby nie widzieć, jakim jesteś 
skarbem. 

- Jesteś dobry, Dan'l - odparła ze ściśniętym gardłem. -

Zasłużyłeś na lepszą ode mnie. 

- Nie znam lepszej od ciebie. Wiem, co tracę. Łudziłem 

się, że zmienisz zdanie, ale widziałem twoją twarz tej nocy, 
kiedy go zranili, i wtedy, gdy myślałaś, że wrócił do Grubej 
Lil. 

To był koniec. Kirstie nie miała nic więcej do dodania. 
- Och, uwierz mi, kiedy mówię, że ci dobrze życzę - po­

wiedziała tylko. 

Dlaczego życie jest takie trudne? Czemu trzeba wybierać? 

Jak mawiał Geordie: „Życie polega na wyborach". 

Podeszła do okna. Zobaczyła, że Dan'l rozmawia z Sa­

mem, coś wyjaśnia, kręcąc przy tym głową. Zastanawiała się, 
co mówi. Zauważyła, że Fred zabiera się do kopania nowego 
dołu i pozdrawia Dan'la. 

Bokser pożegnał się ze wszystkimi. Rano wyjechał do 

Bendigo. Gdyby Kirstie go przyjęła, odłożyłby swój wyjazd 
aż do ślubu. Teraz nic go już nie trzymało w Ballarat. Kirstie 
rozumiała, że musiał skorzystać z szansy, jaką dawał mu Will 

Fentiman - mogła się już nie powtórzyć. 

Tego wieczoru, kiedy byli sami w namiocie, Fred zwrócił 

się do Geordiego: 

- Dan'l na odchodne życzył mi wszystkiego najlepszego 

background image

i radził, żebym przejrzał na oczy. Jak sądzisz, co miał na my­
śli? 

- A ty co o tym sądzisz? - Geordie lubił odpowiadać py­

taniem na pytanie. 

- Nie mam pojęcia. Może chodziło o coś związanego z 

prowadzeniem ksiąg rachunkowych. 

- Nie wydaje mi się. - Geordie zawahał się. - Myślę, że 

któregoś dnia sam dojdziesz, o co mu chodziło. 

Więcej nie chciał powiedzieć. 
Fred wrócił do książki. Ostatnio zawsze czytał przed 

snem. 

Był to egzemplarz „Don Juana" Byrona, długiego poema­

tu, podczas lektury którego Fred śmiał się na głos. O kobie­
tach miał inne zdanie niż poeta. Gdyby Byron znał Kirstie, 
nie potępiałby ich tak w czambuł. 

Nie był pewien, czy czytał ten poemat, zanim stracił pa­

mięć. 

Pewnego wieczoru Geordie po powrocie od Hyde'a zastał 

Freda śpiącego z otwartą książką w ręku. Wziął ją i przeczy­
tał kilka zwrotek. „Miłość jest burzliwa - pisał ironicznie 
Byron - lecz małżeństwo potrzebuje spokoju, a że więcej 

bierze, niż daje, to na mlecznej diecie przestaje". Geordie po­
kręcił głową, uśmiechając się ironicznie i zastanawiając, jak 
też Fred mógł to zrozumieć? 

Nazajutrz Fred uszkodził sobie nadgarstek. Uderzył w skałę 

i kilof odbił uderzenie. Kiedy się wygramolił z dołu, Geordie 
obejrzał obolałą rękę i poradził, by tego dnia nie wracał do 
pracy. 

- Dużo nie stracisz - tłumaczył. - Wkrótce wieczorna 

salwa. Daj ręce odpocząć, a jutro będzie całkowicie sprawna. 

background image

Fred, przechodząc koło chaty Kirstie, jej kwatery - jak 

żartował Geordie - usłyszał przez uchylone drzwi stłumiony 
płacz. Zdziwił się. Kirstie zawsze ukazywała światu raczej 
radosne, a czasem wręcz zaczepne oblicze. 

Zawahał się. Jednak postanowił dowiedzieć się, co jej do­

lega. 

Zapukał do drzwi, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, pchnął 

je lekko i zajrzał do środka. 

Kirstie siedziała na długiej, przywiezionej jeszcze z farmy 

Moore'ów skrzyni i gorzko płakała. Szloch wstrząsał całym 

jej ciałem. W swej rozpaczy zdawała się przeraźliwie osa­

motniona. 

Żal było na nią patrzeć. Zawsze taka dzielna, prawdziwa 

podpora klanu Moore'ów. Co by zrobili, gdyby jej się coś 
stało? Podszedł z wahaniem. 

Usłyszała jego kroki i podniosła wzrok. Twarz miała w czer­

wonych plamach. Gdzieś ulotniła się jej delikatna uroda. 

- Co się stało, Kirstie? - spytał zaniepokojony Fred. - O 

co chodzi? Wyjazd Dan'la tak cię zdenerwował? 

- Nie - zaszlochała. - Nie chodzi o Dania. Och, Fred, 

zgubiłam serce! 

Nie wiedział, co powiedzieć, 

- Zgubiłaś serce? - powtórzył. Był przejęty i zaniepoko­

jony. 

- Tak, Fred. Mój wisiorek w kształcie serca. Ten, który 

dała mi mama. To wszystko, co mi po niej zostało. Wiem, że 
to nic niewarty drobiazg... - Znów rozszlochała się, tym ra­

zem jeszcze głośniej. 

Fred nie mógł znieść jej rozpaczy. Nie bardzo jednak wie­

dział, jak powinien się zachować. 

background image

Usiadł obok Kirstie. 

- Opowiedz mi, jak go zgubiłaś? 
Jego głos brzmiał tak miło i łagodnie, że jeszcze bardziej 

się rozżaliła. Wzięła się jednak w garść. 

- Nosiłam go na wstążeczce na szyi pod sukienką. 

Wiem, że miałam go tego popołudnia, zanim poszłam do 
sadzawki płukać glinę. Kiedy tutaj wróciłam, zorientowa­
łam się, że go nie mam. Wróciłam do sadzawki, by go po­
szukać, musiał tam zginąć, ale wszystko na nic. Nigdzie go 

nie ma. 

Sama nie wiedziała, dlaczego jest tak bardzo rozżalona. 

Czy płakała z powodu zgubienia serduszka, kupionego u do­

mokrążcy, które dała jej matka w nagrodę za to, że była dobrą 
i pracowitą dziewczynką, czy też użalała się nad swoją nie­
szczęśliwą miłością? Nie umiałaby odpowiedzieć na to py­

tanie, zresztą oba powody były równie dobre. 

Fred doznawał dziwnej mieszaniny uczuć: żalu, litości 

i czegoś, czego nie potrafił nazwać. Nie miało to nic wspól­
nego z tym, co określał „zabawą", a jednak jakoś się z nią 

kojarzyło. Pewne było, że Kirstie trzeba pocieszyć. 

Wziął ją w ramiona, przytulił i zaczął kołysać jak małe 

dziecko. 

- Już dobrze, dobrze - powtarzał. 
Szloch Kirstie powoli zamierał; wreszcie znalazła się 

w objęciach Freda. Nieważne, że traktował ją jak małe 
dziecko. 

Jednak Fred odkrył, że Kirstie jest ciepła i delikatna, i w 

niczym nie przypomina opryskliwej dziewczyny, która draż­
niła się z nim i dokuczała, wymachując mu przed nosem że­

lazną chochlą. 

background image

Pocieszanie Kirstie sprawiało mu taką przyjemność, jak­

by się z nią kochał. Jego uścisk był pewny i szczery; na­
gle wiedział, co robić. Wsunął swoją wielką rękę pod jej bro­

dę i delikatnie ją uniósł. To, że zapłakana wyglądała brzy­
dziej, nie miało znaczenia. Skupił się na jej pięknych, głębo­
kich, zielononiebieskich oczach i głaskał jej miękkie włosy. 
Po raz pierwszy pożałował, że uganiał się za spódniczkami, 
myśląc z przerażeniem, że jego pocałunek mógłby zostać źle 

zrozumiany. 

- Fred? - W głosie Kirstie zabrzmiało zdumienie. 
Jego usta prawie dotykały jej policzka i przez moment 

myślała że nareszcie spełnią się jej marzenia. Kto wie, jakby 
się to skończyło, kiedy on wreszcie by się ośmielił, a ona 
straciłaby całą śmiałość, jednak drzwi otwarły się nagle i do 
chaty wpadł Pat, wołając: 

- Rozciąłem sobie kolano! Tato mówi, żebyś mi je opa­

trzyła. 

Znów była Kirstie. Zawsze gotowa się troszczyć o innych 

dookoła, nigdy o samą siebie. A Fred był Fredem, nadal po­
grążonym w marzeniach, które mu zastępowały prawdziwe 
życie. 

Później, kiedy przewiązała kolano Pata, naszykowała po­

siłek i umyła naczynia, zaczęła rozmyślać, co by się stało, 
gdyby chłopiec im nie przeszkodził. Cóż, chociaż raz znalaz­

ła się w ramionach Freda, nieważne, że to tylko przyjacielski 
uścisk. 

Fred nie wiedział, co czuje. Po raz pierwszy zobaczył w 

Kirstie piękną młodą kobietę. Byłoby nieuczciwe wyko­
rzystywać jej smutek... Wolał nie myśleć, do czego mogło 

background image

dojść... Wciąż nie dostrzegał rzeczy tak oczywistej, lecz 
chwila, kiedy miał przejrzeć na oczy, nadchodziła wielkimi 

krokami. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Tego lata temperatura szybko wzrosła i zaraza wbrew 

nadziei atakowała coraz zajadlej. Geordie najpierw myślał, 
że jest to febra, z której przypadkami zetknął się w Anglii; 
zaczynała się w miarę łagodnie, by w późniejszych stadiach 
rozwinąć się gwałtownie. Ta febra jednak atakowała szybko, 

a potem powoli opuszczała ofiarą. Czasami pacjent umierał 
nagle, będąc, zdawałoby się, na najlepszej drodze do wyzdro­

wienia. 

Pewnego słonecznego popołudnia Pat, zazwyczaj tak ży­

wy i psotny, zrobił się dziwnie spokojny. Przy śniadaniu je­
szcze dokazywał jak zwykle, ale później Kirstie znalazła go 
leżącego na ziemi koło chaty. Miał zamglone oczy i twarz 
pokrytą plamami. Serce dziewczyny zabiło z trwogi. 

- Co się dzieje, Pat? - spytała i położyła chłodną dłoń na 

jego czole. Było rozpalone. 

- Och, Kirstie, niedobrze. Tak się źle czuję. Chyba złapa­

łem febrę. - Ledwie to powiedział, zaczął nagle wymioto­
wać. Kirstie złapała go za głowę i trzymała, póki torsje się 
nie skończyły. Twarz Pata spopielała. Położyła chłopca na 
ziemi i pobiegła po Geordiego, który pracował w pobliżu. 

- Szybko, Geordie, to chyba febra - wykrzyknęła. 

Wszyscy przerwali pracę i obserwowali, jak Geordie wy-

background image

chodzi z dołu i idzie wraz z Kirstie do Pata, który leżał na 
ziemi i ciężko oddychał. 

- Przy śniadaniu wyglądał na zdrowego - poinformowa­

ła Kirstie, opierając brata o siebie - a spójrz na niego teraz. 

Geordie badał chłopca zatroskany. 

- Tak - powiedział w końcu. - Tak z nią jest, że szybko 

przychodzi i powoli odchodzi. 

Delikatnie rozpiął koszulę Pata i badał jego klatkę piersio­

wą i brzuch. 

- Zanieśmy go lepiej do łóżka. Pomóż mi, Kirstie. Im 

szybciej się tam znajdzie, tym lepiej. 

Trochę go nieśli, trochę prowadzili pomiędzy sobą do na­

miotu, gdzie rozebrali go i położyli na materacu. 

- Obawiam się, że będziesz miała więcej roboty - zauważył 

Geordie ze współczuciem, patrząc na zbolałą twarz Kirstie. -
Kobiety muszą ci pomóc, chłopiec nie może zostać sam. Ustalę 
godziny dyżurów. 

Szybko zakrzątnął się wokół najważniejszych spraw. 

Przyniósł wiadro, by Pat miał w co wymiotować, naszykował 
dodatkowe prześcieradła i koce. 

- Nie wolno dopuścić, by się przeziębił - ostrzegł. 
- Przeziębił? - powtórzyła Kirstie z niedowierzaniem. 

W ciągu dnia na zewnątrz panował upał, a w namiocie du­
chota. 

- Tak, przeziębił. Febra jest zdradliwa. Co jakiś czas bę­

dzie się trząsł gwałtownie i zrzucał ubranie. Wtedy trzeba go 
pilnować. 

Wszedł Sam zobaczyć Pata, który leżał cicho i spokojnie, 

choroba zmiotła jego żywiołowość w okamgnieniu. 

- Gdzie Dave? - spytał Geordie. - Czy ktoś wie? 

background image

Dwaj chłopcy byli nierozłączni. 
- Poszukam go - zaofiarowała się Kirstie. 
- Zostań - powstrzymał ją Geordie. - Nie możesz robić 

wszystkiego. Wyślij Aileen. Trochę odpowiedzialności dla 
odmiany dobrze jej zrobi. Swoje siły zachowaj, by się opie­
kować chorymi. Z tym ona sobie nie poradzi. 

Dziewczynka wróciła ze zmartwioną miną. 

- Dave też jest chory. Zszedł do sadzawki pomagać Ta¬ 

te'om i nagle poczuł się źle. Jack ma go przynieść, kiedy już 
będzie można go ruszyć. Mówią, że było z nim źle. Wygląda 
okropnie, jeszcze gorzej niż Pat. 

Emmie Jackson, która nic nie zrobiła, by pomóc i podczas 

całego zamieszania zachowywała się obojętnie, nagle po 
usłyszeniu tej wiadomości zaczęła niemiłosiernie zawodzić. 
Kirstie zrozumiała, że jeśli na kogoś mogła liczyć w trudnej 
sytuacji, to na pewno nie na Emmie. 

Robota na działce stanęła. Fred poszedł po Dave'a, Bart 

uspokajał Emmie. Dzieciarnia z okolicznych działek stała 
dookoła i przyglądała się, nic nie rozumiejąc. 

- Trzymajcie je z daleka od Pata i Dave'a - radził Geor­

die. - Nie wiem, jak febra się przenosi, ale ostrożność nie 
zawadzi. Czy ktoś wie, gdzie chłopcy ostatnio się bawili? 

- Wiesz tak dobrze jak ja, że wszędzie było ich pełno. 

- Kirstie bezradnie rozłożyła ręce. - Jak nie tu, to tam. Jedno 
wiem, że bawili się z dziećmi z rodzin, w których wystąpiła 

febra. 

Fred wrócił, niosąc Dave'a. Chłopiec był bardziej chory 

niż Pat. Leżał w objęciach Freda prawie nieprzytomny. 
Geordie przyjrzał mu się i powąchał jego oddech. Emmie 
wpadła w histerię - osunęła się na ziemię i zaczęła kołysać. 

background image

- Pościel mu koło Pata - polecił Geordie. - Usiądź, Fred, 

potrzymaj go, dopóki łóżko nie będzie gotowe. 

Kiedy Dave'a położono, Geordie uważnie go zbadał, po 

czym zostawił Kirstie, by pilnowała chłopców. Chciał prze­
strzec Moore'ów i tych, którzy należeli do ich grupy, przed 
narastającym zagrożeniem, by na czas mogli poczynić odpo­
wiednie przygotowania. 

- Czas na wojenną naradę - oznajmił, odsuwając ich od 

zszokowanej Emmie, którą pani Tate daremnie usiłowała uci­
szyć. - Musicie mieć świadomość, że na dwóch chłopcach 
się nie skończy. Cudów nie ma. Na razie, lepiej, żeby byli 
razem, bo to ułatwi opiekę nad nimi. Bart, musisz skłonić 
Emmie, by choć trochę pomogła przy pielęgnowaniu. Nie 
można wszystkiego zwalać na Kirstie, bo sama zachoruje. 

- Mogę się przeprowadzić do Barta - zaproponował Sam. 

- Możemy przeznaczyć mój namiot dla chorych, a mężczyź­
ni muszą się włączyć do dyżurowania. Nie powinniśmy 
wszystkiego zostawiać kobietom. - On też obawiał się, że 
cały ciężar opieki nad chorymi spadnie na Kirstie. 

Kiedy dogadali się ostatecznie, Sam wyniósł swoje posła­

nie i kilka drobiazgów do Jacksonów. Emmie przestała pła­
kać. Bart usiłował ją przekonać, żeby przynajmniej teraz, w 
trudnych warunkach, przejęła część obowiązków. Jego słowa 
spowodowały kolejny lament. 

- Gorąca herbata dobrze zrobi nam wszystkim - zawyro­

kowała pani Tate, którą niepowodzenia mobilizowały, i od­
daliła się do kuchni. Emmie dała się namówić do pomocy, co 
prawda, tylko przy rozdawaniu kubków, kiedy już herbata 
była zaparzona. 

- Dobra z ciebie kobieta, Nellie - dziękował jej Bart, 

background image

z wdzięcznością popijając herbatę. - Teraz, gdy febra ataku­

je, niejeden wolałby się trzymać z daleka. 

- Od czego są przyjaciele - odparła. - Wszyscy byliście dla 

nas bardzo dobrzy. Pomagaliście nam, kiedy Ginger miał zra­
nioną rękę, niemal nas żywiąc, gdy skończyły się nam pienią­
dze. Nie zapomniałam tego. Nie można was teraz zostawić. 

- Co z chłopcami? - spytał szeptem Fred, nim wziął się 

do roboty. 

- Źle, Fred, bardzo źle. 

Geordie się nie mylił. Febra ich nie oszczędziła. W trzy 

tygodnie później wyszedł z namiotu Jacksonów podczas 
pięknej, rozgwieżdżonej nocy. Księżyc świecił jasno i było 
ciepło. Idealna noc dla kochanków, ktoś mógłby powie­
dzieć. Niewiele osób miało czas i ochotę, by ją podziwiać. 
Przeszedł do chaty Kirstie, zatrzymał się tam przez chwilę 
i skierował do namiotu, który dzielił z Fredem. 

Fred leżał w ubraniu na swym materacu, zmęczony tygo­

dniami pielęgnowania chorych i nocnych dyżurów. 

Już od dawna, od kiedy większość zespołu i przyjaciół za­

padła na febrę, zarzucono wysiłki, by trzymać wszystkich 
chorych w jednym namiocie. 

Geordie westchnął i ziewnął, zanim podszedł i łagodnie 

potrząsnął śpiącym Fredem. Fred usiadł rozbudzony. 

- Co takiego, Geordie? Co się stało? - przerwał, widząc 

wyraz jego twarzy. - Emmie, tak? - domyślił się. 

- Tak - potwierdził Geordie ze smutkiem. - Odeszła pół 

godziny temu. Umarła bez słowa. Do diabła, Fred, nie mu­
siała umrzeć. Nie była tak chora jak Pat lub Dave, a oni po­

woli z tego wychodzą. Gdzie popełniłem błąd? 

Geordie rzadko przeklinał. Musiał być załamany. 

background image

- To nie twoja wina. - Fred starał się go pocieszyć. - Bóg 

wie, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Nie oszczędza­
łeś się od czasu, kiedy Pat zachorował. Jak się czuje reszta? 

Geordie odwrócił się od niego, chcąc ukryć łzy. 

- Myślę, że lepiej. Sam i Bart wydają się jakoś trzymać. 

Chociaż nie wiem, jak Bart to przyjmie, kiedy mu powiem 
o Emmie. - Ukrył twarz w dłoniach. 

Beztroska dawno już opuściła Freda. W tych dniach za­

czynał rozumieć niuanse ludzkich zachowań. Odezwało się 

w nim poczucie odpowiedzialności. 

- Czy coś jeszcze jest nie tak, Geordie? To nie tylko Em­

mie, prawda? Powiedz, o co chodzi? 

- Dlatego cię budzę, Fred, chociaż należy ci się sen. To 

Kirstie. Była chora przez cały dzień, nic nikomu nie mówiąc 
ze względu na Emmie. Ma febrę. Położyłem ją do łóżka w 
chacie i nie ma jej kto pielęgnować. Zostałeś tylko ty. Wszy­
stkie kobiety są chore. Pani Tate zachorowała wczoraj, a ja 
muszę zostać przy Samie, Barcie i Gingerze. Są w krytycz­
nym stanie i nie wiadomo, czy przeżyją. 

Fred już krzątał się po namiocie, zbierając drobiazgi. 

- Nie przejmuj się, Geordie. Już idę. Oczywiście, nic nie 

powiedziała, jak to zwykle ona, prawda? - Ból przemknął 
przez jego twarz. - Wiedziała, że byłeś zajęty Emmie, i nie 
chciała cię jeszcze bardziej obciążać. 

- Tak - skinął Geordie. - Zawsze się obawiałem, że prę­

dzej zginie, niż się podda. Pójdę z tobą, zanim zajmę się in­
nymi. Zarówno ona, jak i ty możecie potrzebować mojej po­
mocy. 

Kirstie powaliło prawie tak mocno jak Dave'a; była już 

półprzytomna. Fred uniósł ją z posłania, które leżało na pod-

background image

łodze, i podtrzymywał, kiedy Geordie przekładał materac z 

pościelą na skrzynię, żeby łatwiej było pielęgnować Kirstie. 
Ledwie uniosła powieki, kiedy ją układał. Zanim dała się zła­
mać febrze, zdążyła się rozebrać i włożyć nocną koszulę. W 

pewnej chwili rozpoznała go. 

- Fred - wyszeptała. Znów straciła przytomność. 
- Już miała silny atak wymiotów. Nowy może się zacząć 

w każdej chwili - uprzedził Geordie. - Poradzisz sobie? 

Fred skinął głową. Wiedział, co ma robić. Pielęgnował 

chorych, ale nie przypuszczał, że będzie musiał opiekować 
się Kirstie. Zdawała się niezniszczalna. 

- Nie będzie za bardzo chorować, prawda, Geordie? 

Uświadomił sobie, że to głupie pytanie, gdy tylko je zadał. 

Geordie nie mógł dać żadnych gwarancji. Emmie nie wyglą­
dała tak, jakby miała umrzeć. Stan Dave'a był poważny, 
a jednak chłopiec żył, a Emmie umarła. 

Fred nie wyobrażał sobie, co by poczęli bez Geordiego. Z 

jakiegoś powodu obaj uniknęli febry i pielęgnowali całą gru­

pę, łącznie z Tate'ami, z których troje zachorowało, a ich 
wspólnicy opuścili działkę. 

Pielęgnowanie ofiar febry, zanim jeszcze Kirstie zachoro­

wała, wywarło wielki wpływ na osobowość Freda. 

Starał się zachować pogodę ducha, choć jego zwykła, 

wprost dziecięca beztroska znikła ostatecznie podczas epi­
demii. 

Fred nie zauważał tej zmiany. W czasie długich dni i nocy, 

spędzonych przy łóżku Kirstie, wiele się o sobie dowiedział. 
Choć trzymał ją w objęciach tego popołudnia, kiedy zgubiła 
wisiorek, chociaż starało się o nią wielu zalotników, myślał 
o niej wyłącznie jak o małej dziewczynce, a nie dojrzałej już 

background image

kobiecie. Teraz, gdy mył ją gąbką, zdejmował przepoconą, 
przywierającą do ciała koszulę i nakładał czystą i suchą, nie 
mógł się nadziwić pięknu jej ciała i doskonałości jej drob­
nych piersi. Jest dokładnie taka jak... przemknęło mu przez 
myśl, ale nie mógł sobie przypomnieć imienia. 

Nie wolno mi jej przestraszyć, myślał dalej. Nie powinie­

nem zapominać, że jestem dla niej tylko Fredem, który lubi 
się zabawić. 

Początkowo Kirstie zachowywała się spokojnie, patrząc 

na niego zamglonymi oczami. Potem zaczęła nieprzerwanie 
mówić. Bredziła o matce i farmie, małych braciszkach i sio­
strzyczkach, które umarły w dzieciństwie. Opowiadała Fre­
dowi, patrząc na niego, lecz go nie widząc, że martwi się 
o Sama i ma nadzieję, że znajdzie sobie dobrą kobietę. 

I na końcu mówiła o Fredzie, ubolewała nad jego pijacką 

nieodpowiedzialnością w pierwszych dniach, mówiła z prze­

jęciem o jego uciechach z kobietami, z Grubą Lil, a zwłasz­

cza z Rosiną. 

- Nigdy się nie ustatkuje, nigdy - powiedziała ze szlo­

chem i niespodziewanie usiadła. - Nigdy na mnie nie spoj­
rzy. Jestem dla niego małą dziewczynką, Kirstie. Och, nie­
nawidzę tego imienia, nienawidzę! 

Zaczęła łkać tak mocno, że Fred tulił ją do siebie i głaskał 

jej włosy, jakby była małym Rodem albo dzieckiem osiero­

conym przez Emmie. 

To, co do niej czuł, było czymś nowym, zupełnie innym 

niż to, co czuł do kobiet, które tak chętnie zabawiał. Pragnął 
się nią opiekować, chciał ją chronić. 

Dziwił się, że nic o tym nie wiedział, choć już od dłuż­

szego czasu musiał odczuwać to pragnienie. Przypomniał so-

background image

bie, ile razy zabierał dzieci, by mogła odpocząć, jak dźwigał 
ciężki koszyk z zakupami, pomagał zmywać naczynia, roz­
wieszać pranie - ku uciesze Sama. Pamiętał, jak przynosił jej 
wstążki z jarmarku i jak cierpiało jego serce, kiedy myślał, 
że Kirstie go nie lubi. 

Wszystko dla Kirstie, która nie może umrzeć teraz, kiedy 

ją odnalazł; dla Kirstie, która odtrąciła wszystkich zalotni­

ków, podczas gdy on zabawiał się przez długie, beztroskie 
miesiące. 

Wreszcie pojął, co Dan'l miał na myśli tamtego dnia, kie­

dy wyjeżdżał z Ballarat; zrozumiał pytanie Geordiego. 

Wkrótce potem pojawił się Geordie, patrząc na niego ze 

smutkiem. Kirstie, spokojna do tej pory, zaczęła znów skar­

żyć się na Freda, tym razem zrezygnowanym głosem. 

- Och, nie, nie spojrzy na mnie teraz, kiedy zgubiłam 

swoje serce. 

Fred wstał gwałtownie, mocno poruszony i wyszedł na 

dwór, gdzie go znalazł Geordie w chwilę potem. Z twarzą w 
dłoniach opierał się o ścianę chaty. 

- Uspokój się - powiedział łagodnie Geordie. - Jest na­

dzieja, jeśli nastąpi przełom. 

- Jeśli, jeśli, jeśli! - krzyknął zrozpaczony. - Niech diab­

li wezmą te wszystkie jeśli. Wiesz niewiele więcej ode mnie, 
Geordie. Boże, jak mogłem być tak ślepy, tak nieświadomy 
mojej prawdziwej miłości. 

- Wszyscy jesteśmy ślepi - odparł cicho Geordie. - Ro­

dzimy się ślepi. Czasami zobaczymy światło, ale nie za często 
i nie na długo. Wydaje mi się, że ty swoje znalazłeś. 

Fred go nie słyszał. Wsłuchiwał się w wewnętrzny głos, 

który mówił: „Straciłeś jedną miłość, a teraz stracisz drugą!". 

background image

Co to mogło znaczyć? Jaką miłość stracił? Kiedy i dlaczego? 
Nie, nie posłucha tego głosu! Nie straci nadziei! 

Geordie wziął go za ramię i weszli do chaty. Teraz Kirstie 

była najciężej chora, pozostali powoli wracali do zdrowia. 

- Nie wolno jej zostawiać samej - tłumaczył Geordie. 
Fred usiadł, trzymając Kirstie za rękę. Geordie położył się 

spać na podłodze. Był, jak Fred, wykończony i zasypiał 
gdzie popadnie. Także i Freda zaczął morzyć sen. Zasnął 
z ręką Kirstie w swej dłoni. 

- Fred? - odezwała się nagle zwyczajnym głosem. 

Otworzył szeroko oczy. 

- Fred, co ty tutaj robisz? 
- Kirstie! - wykrzyknął, patrząc na nią. 

Cała spływała potem, ale jej oczy były teraz jasne, a ręce 

chłodne. 

- Och, moja droga, jesteś znowu z nami - powiedział z 

nabożną wdzięcznością. 

- Nigdzie nie odchodziłam - odparła zdziwiona. 
Zobaczyła Geordiego na podłodze; teraz dopiero wszy­

stko zrozumiała. 

- Dostałam febry? Czy dlatego jesteście tu obaj? 
- Tak, byłaś straszliwie chora, tak bardzo się martwili­

śmy. 

Przygarnął ją do siebie jak tamtej nocy, gdy znalazła go 

krzyczącego przez sen. Ale tym razem był przytomny i ją 
rozpoznawał. To jej ofiarował miłość, a nie dziewczynie z 
sennego marzenia. 

Geordie przeciągnął się, wstał i podszedł do nich. 

- Nastąpił przełom w chorobie - przyjął profesjonalny 

ton. - Trzeba ją wytrzeć, i to szybko. Nie powinna się teraz 

background image

przeziębić. Potrzebuje czystej koszuli, czystych prześcieradeł 
i koców. 

Pomógł Fredowi przebrać Kirstie, owinąć w suchy koc 

i położyć na podłodze na czas, kiedy zmieniali pościel na 
łóżku. 

Kirstie przyglądała im się z niemym zdziwieniem. Czuła, 

że bardzo schudła. 

- Pielęgnowałeś mnie, Fred? 
- Tak. Byłaś bardzo chora i nie został nikt prócz mnie, 

kto mógłby się tobą opiekować. Tate'owie też się pochoro­
wali. 

- Och, Fred! - Usiadła przerażona. - Ojciec i dzieci! Co 

z nimi? I biedna Emmie. Umarła, tak? To ostatnia rzecz, jaką 
sobie przypominam. Jak się czują pozostali? 

Geordie podszedł do Kirstie. 

- Teraz już wszyscy mają się dobrze, Tate'owie też. Cie­

bie najbardziej zmogło. Przemęczyłaś się, a prosiłem cię, że­
byś się oszczędzała. - Jego głos brzmiał łagodnie i Kirstie 
wiedziała, że nie miał do niej pretensji. 

- Łóżko jest już gotowe, chodź, Fred, położymy pacjen­

tkę z powrotem. 

Fred przeniósł ją i opatulił kocami. 

- Tylko ja mogłem się tobą opiekować - stwierdził rze­

czowo. - Rozumiesz chyba. 

- I był najlepszą pielęgniarką - uśmiechnął się Geordie. 

- Nigdzie byś lepszej nie znalazła. Postaraj się zasnąć, Kir­

stie. Teraz, kiedy choroba ustępuje, sen jest najlepszym le­
karstwem. 

Uśmiechnęła się do niego, dziwiąc się sobie, jak bardzo 

jest słaba. Wprost nie mogła uwierzyć w to, że Fred przy niej 

background image

siedział, a jeszcze bardziej w to, że się uśmiechał, kiedy do 
niego mówiła, i że ten uśmiech przeznaczony jest wyłącznie 
dla niej, a nie dla kogoś innego. 

Zasnęła, myśląc o tym wszystkim. Kiedy znów się obu­

dziła, ujrzała Freda, który siedział obok niej i czytał. 

- Fred - odezwała się. 

Spojrzał na nią i twarz rozjaśniła mu radość. Odłożył 

książkę i wrócił z cynowym kubkiem lemoniady. 

- Kate pokazała mi, jak się to robi, tuż przed tym, zanim 

zachorowała. Dzień po tobie. Geordie kazał ci to wypić. To 
ci dobrze zrobi. 

Pomógł jej usiąść i podtrzymał, kiedy piła. Kirstie pomy­

ślała, że plusem choroby jest to, że wreszcie znalazła się w 
ramionach Freda. Odniosła wrażenie, że pocałował ją w czu­
bek głowy, gdy piła lemoniadę, lecz uznała, iż było to tylko 
złudzenie. 

Zwróciła ku niemu oczy, nie wiedząc, że Fred siłą po­

wstrzymuje się, by jej nie pocałować. Wiedział, że jest jesz­
cze słaba; obiecał Geordiemu, że zadba o nią możliwie naj¬ 
troskliwiej. Nawrót febry przy osłabieniu Kirstie mógłby 
okazać się katastrofalny. 

Kirstie położyła się i obserwowała Freda, jak krząta się 

i wyciera naczynia przed przygotowaniem posiłku dla cho­
rych. Wydał jej się teraz spokojniejszy. Przyglądając się męż­
czyźnie pochłoniętemu pracą, zdała sobie sprawę, że prze­
miana Freda nie wynika tylko z faktu, że przejął się nią oraz 
innymi cierpiącymi na febrę. 

Po skończonej pracy rozniósł posiłek i wrócił, by zjeść 

swoją porcję. Kiedy umył naczynia, z kieszeni wyjął znisz­
czoną talię kart i usiadł znowu przy Kirstie. 

background image

- Czy czujesz się na siłach zagrać w wojnę, czy wolisz, 

żebym ci pokazał karciane sztuczki? Nauczył mnie ich Pa­
triarcha, kiedy byłem małym chłopcem. 

Znów wymienił to imię czy przezwisko. Ostatnio, raz czy 

dwa, wspomniał je przypadkowo, bez zastanowienia. 

- Kto to jest Patriarcha? - zapytał go kiedyś Geordie. -

Przypominasz sobie? 

Fred już chciał powiedzieć: „Patriarcha? Przecież to...", 

ale znów nie potrafił przypomnieć sobie tego imienia. W od­
powiedzi bezradnie pokręcił głową. 

- Karciane sztuczki, proszę - zadecydowała Kirstie. 

Obserwowała jego zręczne dłonie, kiedy tasował karty, 

rozciągając je w powietrzu; potem grał z nią w trzy karty. 

Nie potrafiła znaleźć damy, choćby się nie wiem jak starała. 

Fred recytował jej też śmieszne wierszyki, zapewne, by 

odwrócić jej uwagę od choroby. 

Śmiała się, lecz była tak słaba, że zaczęła się krztusić. 
Fred przestraszył się i odłożywszy karty, przytulił Kirstie 

delikatnie i postukał w plecy. Nie mogła się powstrzymać: 
objęła go za szyję i pocałowała w policzek. 

- Ojej, co ja robię! - wykrzyknęła i odsunęła się od niego 

zarumieniona. 

- Moje kochanie - wyszeptał czule i lekko pocałował ją 

w usta. 

- Nie powinieneś się nade mną rozczulać tylko dlatego, 

że jestem chora - powiedziała. 

- Nie rozczulam się nad tobą. Myślę, że cię kocham, na­

prawdę cię kocham. Nie, to nie tak. Wiem, że cię kocham już 
od dłuższego czasu, ale przez te wszystkie miesiące nie zda­
wałem sobie sprawy z moich uczuć. Dopiero gdy się przera-

background image

ziłem, że febra może mi ciebie zabrać, uświadomiłem sobie, 
co naprawdę czuję. 

Jej blada twarz jeszcze bardziej pobladła. 

- Nie, Fred, nie wolno ci się ze mną drażnić. 
- Nie drażnię się z tobą, Kirstie. Musiałem cię kochać już 

dawno, ale byłem zajęty sobą, a także odkrywaniem coraz to 
nowych przyjemności i własnych umiejętności. Poza tym 

wydawało mi się, że nie powinienem myśleć o tobie jako 
o kobiecie, że to jest niewłaściwe. Potem, kiedy zachorowa­
łaś i omal nie umarłaś, zrozumiałem, że stałaś mi się bliska 
i pożałowałem wszystkich zmarnowanych miesięcy. Kocha­
nie, nie powinienem ci się teraz naprzykrzać, ale uwierz mi. 
- Uniósł jej dłoń i pocałował. - Ktoś powinien się tobą za­
opiekować. Tyle czasu poświęciłaś na doglądanie i troskę 
o innych. Pozwól, że teraz ja się tobą zajmę. 

Kirstie oparła się na poduszkach. Czyżby umarła i poszła 

do raju? To nie mogła być prawda, że Fred patrzy na nią z 
miłością i tak do niej mówi. 

- Myślałam, że kochasz Rosinę Campbell. I dlatego jej 

nienawidziłam. Inne się nie liczyły, wiedziałam, że nie są dla 
ciebie ważne, nawet Gruba Lil to była tylko przelotna znajo­
mość. Ale Rosina... 

Spojrzał na nią, nagle poważniejąc. 
- Nie powinnaś przejmować się Rosie. Mógłbym ją poko­

chać dawno temu, kiedy oboje byliśmy młodzi i nie mieliśmy 
za sobą życiowych doświadczeń. - Fred nie wiedział, skąd mu 
przyszły do głowy te ostatnie słowa. Nie zastanawiał się nad 
tym. - Biedna Rosie... jest samotna i zlękniona - ciągnął. -
Wie, że jej najlepsze dni przeminęły, i boi się przyszłości. My­
ślę, że chodziło o wzajemne pocieszanie się, bo oboje byliśmy 

background image

na swój sposób zgubieni. Nie musisz być o nią zazdros­
na. Teraz chodzi tylko o to, że jesteś taka młoda i jestem 
dla ciebie za stary. Nie wiem dokładnie, ile mam lat, a po­
winnaś poślubić kogoś w swoim wieku, nie takiego starucha 

jak ja. 

Poślubić? Starucha? Kirstie zakręciło się w głowie. Chyba 

sam w to nie wierzy. Jest taki przystojny! Chciałby ją uczynić 
swoją żoną? Miałaby wyjść za Freda? A więc nie myliła się. 
Musiała umrzeć i znaleźć się w raju, gdzie wszystkie życze­
nia się spełniają. 

Gładziła jego ręce zniszczone przez wielomiesięczną, 

ciężką pracę. 

- Poślubić ciebie? Czy naprawdę tego chcesz? 
- Nie należysz do kobiet, które można lekko traktować 

i tylko się z nimi zabawiać. Jesteś uczciwa i poważna i po­
ważnie traktujesz życie. Chcę się tobą opiekować, tak jak ty 
opiekowałaś się biednym Fredem. - Wpatrywał się w nią z 
natężeniem. - Czy wyjdziesz za mnie, Kirstie? - spytał 
i ukląkł przy jej posłaniu. 

W odpowiedzi rozpłakała się. To nadmiar wrażeń sprawił, 

że nie mogła wykrztusić jednego słowa. 

- Och, Kirstie, tak mi przykro. Nie powinienem ci tego 

mówić, jesteś osłabiona chorobą. Boję się jednak, że jeśli te­
raz tego nie zrobię, zabraknie mi odwagi, by ci to w ogóle 
powiedzieć. Tak mało mogę ci ofiarować. Nie chciałem cię 
denerwować. 

- Nie denerwujesz mnie - zdołała powiedzieć. Znowu się 

rozszlochała, po czym dodała: - Płaczę, bo jestem szczęśli­
wa, Fred. Oczywiście, że wyjdę za ciebie. 

Siedzieli objęci; rozpierała ich radość. Tak później zastał 

background image

ich Geordie. Twarz mu się rozjaśniła na ten widok. Lubił ich 
oboje i wiedział, że zasługują na szczęście. 

Nie odskoczyli od siebie ani się nie zmieszali. Fred tro­

skliwie pomógł Kirstie się położyć, po czym zwrócił się do 

Geordiego: 

- Pobierzemy się, kiedy Kirstie wyzdrowieje. Muszę po­

prosić Sama o zgodę, ale mam dość, żeby utrzymać żonę. 

Geordie wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Freda. Kirstie uca­

łował w policzek. 

- Nie wierzyłem, że przejrzysz na oczy, Fred. Wybrałeś 

sobie dobrą dziewczynę, w dodatku ona cię kocha. Kirstie, 
pilnuj, żeby się dobrze sprawował. Kiedy będziecie razem, 
nie pozwól mu znowu zejść na złą drogę. 

Przyszło mu do głowy, że Fred, kimkolwiek był, zdążył 

się już wyszumieć przez kilka ostatnich miesięcy. Przyglądał 
się promiennej twarzy Kirstie i spokojnej, szczęśliwej twarzy 
Freda. Co się stanie, gdy odzyska pamięć? Nie ma co się mar­
twić na zapas, stwierdził w duchu. On, Geordie Farquhar, nie 
będzie się bawił w Boga. Raz już próbował i oto do czego 
go to doprowadziło! Stał się wygnańcem koczującym w na­
miocie w Ballarat z dala od wszystkiego, co kochał i znał. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Fred poprosił Sama o rękę córki. Nie wiadomo, skąd wie­

dział, że jest taki zwyczaj. Sam nie wydałby Kirstie za włó­
częgę i pijaka, którego wyciągnęli z aresztu. Jednak budzący 
zaufanie, trochę nieśmiały, zdolny i pracowity Fred był do­
brym kandydatem na męża. Dodatkowym szczęściem napa­

wała go myśl, że wreszcie może pojąć za żonę Kate Clancy. 
Pomagała pielęgnować Moore'ów złożonych chorobą i zara­

ziła się febrą. Zachorowała, na szczęście niezbyt ciężko, Sam 

więc liczył na to, że będą mogli się pobrać, gdy tylko Kirstie 
wyjdzie za mąż za Freda. 

Kirstie uświadomiła sobie, że zajęta codziennymi obo­

wiązkami i zaabsorbowana swoim uczuciem do Freda, nie 
zauważyła, jak bardzo Sam się zmienił. Zaczął, na przykład, 
zwracać uwagę na wygląd i ubiór. Chodził czysty i wręcz 
wymuskany. 

- Nie wiedziałem, jak na to zareagujesz - przyznał się Sam 

córce, wyjawiając, że Kate przyjęła jego oświadczyny i że ze 

względu na Kirstie przesunęli ślub - gdybym po latach, które 
strawiłaś na opiece nad nami, przyprowadził do domu kobietę. 

Tego rodzaju skrupuły pasowały do poczciwego Sama. Był 

szczęśliwy, mogąc wreszcie poślubić pełną humoru Kate. Nie 
zgodził się jednak na podwójny ślub, uważając, że Fred i Kirstie 

zasłużyli na to, aby mieć własną uroczystość. 

background image

Kirstie szybko dochodziła do zdrowia. Uważała, że to mi­

łość Freda okazała się najskuteczniejszym lekarstwem, 
i trudno było temu zaprzeczyć, patrząc na jej twarz, która 
promieniała szczęściem. Wreszcie spełniły się jej marzenia 
- miała Freda tylko dla siebie, nie musiała dzielić go z inny­

mi. Czegóż mogła chcieć więcej? 

- Nie odrzucaj szczęścia, gdy je znalazłeś - przestrzegł 

Geordie, gdy Fred któregoś dnia zwierzył mu się z obaw, że 

jest za stary dla Kirstie. - Z moich doświadczeń wynika, że 

wiek niewiele znaczy, jeśli ludzie się kochają. Poza wszy­
stkim, nie jesteś jeszcze taki stary. W najgorszym wypadku 
możesz mieć około czterdziestki. 

Fred przestał się zajmować swoim wiekiem i skoncentro­

wał się na dogadzaniu Kirstie i przygotowaniach do dnia, 
który da mu prawo do dzielenia z ukochaną łoża. Oczywiście 
zdawał sobie sprawę z tego, że po ślubie czekają go również 
obowiązki, ale nie obawiał się trudów wspólnego życia, po­
nieważ wierzył, że będzie ono oparte na wzajemnej miłości, 
zaufaniu i lojalności. 

Dbał, by Kirstie, wracając do zdrowia, jak najwięcej od­

poczywała i zażywała świeżego powietrza. 

- Zabraniam ci od razu brać się do roboty - przestrzegł 

surowo. - Aileen już dorasta i zapewne potrafi pomóc. Sam 
powiedział mi, że byłaś w jej wieku, kiedy zaczęłaś się nimi 
opiekować, bo twoja mama źle się poczuła 

Właściwie ma rację, zgodziła się w duchu Kirstie. Powin­

na przestać traktować siostrę jak dziecko, to już panna. 

Przyjemnie było sobie polegiwać, obserwować, jak inni 

pracują i jak toczy się życie dookoła. Zaczęła sobie uświada­
miać rzeczy, których przed tym nie zauważała, ponieważ nig-

background image

dy nie miała czasu, nieustannie zajęta licznymi obowiązka­
mi. Po raz pierwszy dostrzegła, jak piękna musiała być oko­
lica, dopóki nie została zryta przez żądnych bogactw poszu­
kiwaczy złota. 

Fred i Sam pracowali teraz na nowej działce, na którą 

otrzymali licencję; poprzednie miejsce już dokładnie prze­
szukali. Chociaż do tej pory zespół Moore'a nie natrafił 
na duże znalezisko, znajdowali dostateczną ilość złota, by 
zapewnić sobie codzienne utrzymanie, a nawet trochę od­
łożyć. 

W przeszłości Bartowi udało się kilka razy odkryć miejsca 

dość zasobne w złoto, ale po śmierci Emmie popadł w apatię 
i pracował teraz sporadycznie. Wszyscy przyjęli to ze zrozu­
mieniem i otoczyli Barta serdecznością - był przecież w ża­
łobie. Sam, Geordie i Fred uznali, że trzeba mu dać czas na 
opłakiwanie zmarłej żony. Nikły uśmiech na jego twarzy wy­
woływała jedynie perspektywa zbliżającego się ślubu Kirstie 
z Fredem. 

Czasami Fred spoglądał tam, gdzie zazwyczaj rozkładała 

koc Kirstie i machał do niej wesoło. Gdy w przygrzewają­
cym słońcu zapadała w drzemkę, śniła o Fredzie i ich wspól­
nej, szczęśliwej przyszłości. 

Tego popołudnia jej drzemkę przerwał prawie jednoczes­

ny krzyk Sama i Freda. Bart i Geordie wygrzebali się ze 
swych dołów i pobiegli do nich, brudnych i triumfalnie 
uśmiechniętych. Po miesiącach ciężkiej harówki nareszcie 
trafili na prawdziwą żyłę złota, a ściślej rzecz biorąc, natrafił 
na nią Fred. 

Wstrzymano roboty i cała grupa wzięła się do wydobycia 

zawierających złoto grud i przeniesienia ich na dół, do sa-

background image

dzawki w celu wypłukania kruszcu. Nadciągnęli Tate'owie, 
ciesząc się z nimi, a ich okrzyki sprowadziły innych, goto­

wych dzielić radość ze znaleziska, bez względu na to, do ko­

go uśmiechnęło się szczęście. 

Kirstie uparła się, by wstać i im pomóc. 

- Mam prawo - oznajmiła - po miesiącach przesiewania 

drobinek złota zobaczyć, jak wygląda prawdziwe złoto. 

Fred przyszedł do niej i objął ją ramieniem. 

- To miłość do ciebie przyniosła mi szczęście - szeptał 

Kirstie do ucha. 

Znalezisko okazało się naprawdę duże. Mogli się pobrać, 

nie zaczynając od zera, a przecież Fred miał dodatkowy do­
chód z prowadzenia ksiąg rachunkowych. 

Po kolacji zebrali się wokół ogniska, zaprosiwszy Tate'ów 

i kilku innych sąsiadów, którzy przynieśli ze sobą banjo, 
a także alkohol i ciasto. Gawędzili i śpiewali. Fred, obejmu­

jąc Kirstie, śpiewał ze zdwojonym entuzjazmem, nie mogąc 

się zdecydować, czy prawdziwym złotem jest żółty minerał, 
który wyrwał ziemi, czy raczej piękna dziewczyna u jego bo­
ku. Pomyślał z zadowoleniem, że przynajmniej nie będzie 
musiała tak ciężko pracować jak dotąd, teraz, kiedy zostanie 

jego żoną. 

Tego szczęśliwego dnia dzieci biegały dookoła, nie 

karcone za hałasy i zabawę w berka. W trakcie wieczoru 
Fred przypomniał sobie, że obiecał zająć się księgami Ra­
na Struana. Pocałował Kirstie, prosząc, by się nie przemę­
czała. 

- Przyrzekłem Ranowi i muszę dotrzymać Słowa - oznaj­

mił zdecydowanie. 

- Oto godny zaufania partner - stwierdził podpity Sam, 

background image

zadowolony, że jego przyszły zięć wykazuje tyle życiowej 
odpowiedzialności, co dobrze wróżyło małżeństwu córki. 

Geordie patrzył, jak Fred się oddala. Wysoki, wyprosto­

wany i zdecydowany. Zniknął jak senna mara nieodpowie­
dzialny lekkoduch - ni to nieopierzony młodzieniaszek, ni to 
mężczyzna - wiecznie zdziwiony samym sobą i otaczającym 
go światem. Nie tylko spotkaniu Kirstie zawdzięczał swoją 
przemianę. Dotychczas nie dostrzegał w niej kobiety. Trzeba 
było nowego Freda, aby zrozumiał, kim w istocie jest dla 
niego Kirstie: oddaną, kochającą partnerką na nowej drodze 

życia. 

Pracując nad księgami w pokoiku na zapleczu sklepu, 

Fred pogwizdywał przez zęby. Ran Struan stanął na progu, 

zdziwiony obecnością Freda. 

- Nie spodziewałem się, że przyjdziesz - powiedział, 

gdyż dobiegła go już wieść o wielkim znalezisku Moore'ów. 

- Przecież ci obiecałem - odparł Fred, nie podnosząc 

oczu znad kolumn cyfr, które szybko dodawał. 

Wyjątkowo, jako że stronił od alkoholu, przyjął szklane­

czkę whisky, którą poczęstował go Ran. Pił, krzywiąc się nie­
miłosiernie. 

- Słyszałem, że się żenisz - zagadnął Struan. 
- Tak - uciął Fred. Ostatnio bywał lakoniczny. 
- Teraz, gdy znaleźliście złoto, będzie wam łatwiej -

ciągnął Struan. - Dostałeś porządną kobietę. 

- Wiem - przyznał Fred, odmawiając następnej szklane­

czki. - Mam dość na dzisiaj, Ran. 

- Skończyły się miłostki - mrugnął porozumiewawczo 

Struan. 

Fred nie podjął zaczepki. 

background image

- Skończyłem z miłostkami, zanim oświadczyłem się 

Kirstie - odparł z powagą. 

Gdy wrócił po zakończeniu pracy nad przychodami i roz­

chodami Rana, zastał wszystkich przy ognisku. Śpiew ucichł; 
skończono już pić. Kirstie czekała na Freda. Samotny grajek 
pozdrawiał ich rzewną melodią. 

- Już niedługo - powiedział Fred, siadając obok ukocha­

nej i całując jej miękki, gładki policzek. 

Ilekroć jej dotykał, Kirstie przeszywał dreszcz podniece­

nia. Nawet lekki pocałunek w czubek głowy ożywiał jej zmy­
sły. Już niedługo, powtórzyła w myślach. Chyba umrę, kiedy 
to się stanie, skoro już teraz ledwie trzymam się na nogach, 
ilekroć mnie tknie lub pocałuje. 

Kate Clancy, oczekując niecierpliwie swojego własnego 

ślubu, uszyła Kirstie suknię ślubną i zrobiła stroik na głowę, 
używając do tego różanych pączków. Zadziwiające, co moż­
na było znaleźć w sklepikach mnożących się na złotonośnych 
terenach, jeżeli dobrze się poszukało. Kate wypatrzyła nawet 

pantofelki i długie rękawiczki. 

Tego uroczystego dnia wszyscy towarzysze z zespołu 

Moore'a pomogli Fredowi się ubrać. Geordie poprowadził go 
do zaimprowizowanego ołtarza. Nawet Gruba Lil i Ned Hy­
de roztkliwili się na ten widok, chociaż Gruba Lil wygłaszała 

wątpliwe żarciki o tym, co pozostało kobietom, od kiedy 
Fred Waring zaczął się dobrze prowadzić. Krzepcy i rubaszni 
poszukiwacze złota ze wzruszeniem obserwowali ślub Freda 
i Kirstie. 

Zgodnie z obietnicą Sama, odbyło się huczne wesele. 

Nie naruszając za bardzo swego świeżo zdobytego bogac­
twa, Sam wyprawił wielkie przyjęcie, wynajmując na całe 

background image

popołudnie namiot, w którym zazwyczaj odbywały się tań­
ce. Przybyli wszyscy nowi znajomi Moore'ów, spotkani 
na złotonośnych polach, łącznie z tymi, którzy, zdaniem Kir-
stie, nie byli wystarczająco zaprzyjaźnieni, jak chociaż­
by Gruba Lil. Mimo to starała się zachować uprzejmie, kie­
dy Gruba Lil nalegała, by ją pocałowali oboje, zanim uda­

dzą się z Fredem do chaty, która miała teraz stać się ich 

domem. 

Nigdy Fred nie wydał się Kirstie tak przystojny jak w dniu 

ślubu. Miał na sobie czarny porządny garnitur i białą jedwab­
ną koszulę, pożyczoną mu przez Neda Hyde'a. Natomiast 
według Freda Kirstie nigdy nie wyglądała piękniej niż w suk­
ni, którą uszyła dla niej Kate. 

- Najpiękniejsza para, jaką widziałam w życiu - chlipała 

Gruba Lil. - To mi osładza utratę Freda. 

Już po wszystkim nie umieli ustalić, kto w gruncie rzeczy 

zaprosił ją na ślub, ale skoro już się tam zjawiła, nie warto 
było robić z tego sprawy. 

Gdy, wreszcie sami, wracali do chaty, Fred pomyślał, że 

bardziej niż nowo odkrytą urodę panny młodej ceni w niej 
dobroć, obecną we wszystkim, co robi. 

Długie wesele zostało ukoronowane wniesieniem Kirstie 

do chaty, którą zastali udekorowaną kwiatami. 

Fred posadził żonę na łóżku, zdjął jej z głowy welon i roz­

plótł piękny, jasny warkocz. 

- Nie boję się jak niektóre panny młode. Wiem, że bę­

dziesz cierpliwy i pokażesz mi, co mam robić - szepnęła 
Kirstie z roziskrzonym spojrzeniem, kiedy Fred ułożył ją na 

łóżku. 

To szczere wyznanie zdumiało Freda. Pieścił Kirstie deli-

background image

katnie, tak by nie przestraszyć. Nie była Grubą Lil ani mę­
żatką, więc wiedział, że należy postępować z nią delikatnie 
i łagodnie. W pewnym momencie, na początku ich miłos­
nych igraszek, odniósł niejasne wrażenie, że był już w podo­
bnej sytuacji, ale wrażenie umknęło, gdy wprowadzał Kirstie 
w tajniki małżeńskiego współżycia. 

Chyba naprawdę umieram, myślała, leżąc w jego ramio­

nach po delikatnej jak wszystko, co związane z Fredem, ini­
cjacji w sztukę miłości. Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego 
kobiety kochają mężczyzn i mają z nimi dzieci. Zapadła w 
sen z głową złożoną na szerokim torsie męża, zaspokojona 
i szczęśliwa. 

Fred obudził się w nocy nie dlatego, że prześladował go 

koszmar, w którym uciekał przed tygrysem i miał poczucie 
bolesnej straty. Otworzył oczy z dojmującym uczuciem za­

dowolenia, że znalazł to, co utracił. Tak przynajmniej myślał, 
gdy rano wynurzył się z oparów snu - ale to wrażenie ulot­
niło się wraz ze światłem dnia, jak to zwykle bywa z myśla­
mi, które przychodzą nocą. 

Nie wiedział, że Geordie wciąż go obserwuje, zastanawia­

jąc się, ile jeszcze czasu zajmie Fredowi odnalezienie siebie 

teraz, gdy zaznał szczęścia i miłości. 

Ślub Sama i Kate odbył się wkrótce i ciężar, który Kirstie 

dzielnie niosła tak długo, został zdjęty z jej ramion. Teraz 
miała za zadanie troszczyć się jedynie o Freda i ich wspólną, 
niewielką chatę. 

Febra mocno osłabiła młodą kobietę, więc była zado­

wolona z bezczynności, powoli jednak wracała do zdrowia, od­
zyskując siłę i witalność. Była teraz bardziej pogodna i zrów­
noważona, pozbywszy się związanych z opieką nad innymi 

background image

trosk, od nadmiaru których stawała się kłótliwa i uszczy­
pliwa. 

Bez czekających ją codziennych, nie kończących się obo­

wiązków mogła siadywać na słońcu z książką lub ręczną ro­
bótką. Fredowi nie udało się już natrafić na równie jak po­
przednio bogate złoże, ale znajdował dostatecznie dużo złota, 
by mogli żyć dostatnio. 

W osobie Kate, Kirstie niespodziewanie zyskała oddaną 

przyjaciółkę. Oczywiście nikt nie mógł zastąpić zmarłej mat­
ki, ale mogła na Kate polegać w chwilach słabości. 

Pewnego dnia, wkrótce po ślubie, Fred wrócił do domu z 

wielką paczką. 

- To dla ciebie. - Podał paczkę Kirstie. - Zgadnij, co jest 

w środku? 

Spojrzała zdziwiona. 

- Prezent? Dla mnie? 

Kirstie rzadko otrzymywała prezenty. 

- A dla kogóż innego? - zażartował, całując ją w czubek 

głowy i ciesząc się na widok jej podniecenia, gdy niecierpli­
wie otwierała paczkę, by znaleźć w niej spódnicę z pięknego 
materiału i dobrany do niej kolorystycznie szal. 

Twarz jej pojaśniała, gdy przyłożyła spódnicę do siebie 

i stwierdziła, że doskonale pasuje. 

- Och, jaka piękna! Jesteś taki dla mnie dobry! Skąd 

krawcowa znała moje rozmiary? - spytała przejęta. 

- To proste, Kate brała wymiary na suknię ślubną - wy­

jaśnił. - Włóż ją dziś wieczorem. Pójdziemy do Sali Tań­

ca pokazać światu, na jaką piękność wyrosła żona Freda Wa­
ringa. 

- Och, Fred! - zawołała, kładąc ostrożnie spódnicę na 

background image

łóżku. - Nie żartuj ze mnie. Wiem, że nie jestem piękna. -
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. 

- I tu się mylisz - stwierdził i podniósłszy żonę, zakręcił 

się z nią dookoła pokoju. - Wreszcie będziesz się tam bawić, 
zamiast patrzeć, jak robią to inni, i będziesz nie tylko naj­

piękniejszą dziewczyną na sali, ale też najpiękniej ubraną. 

- To pewne - przyznała poważnie, gdy Fred postawił ją 

na ziemi. 

Ponownie wzięła do rąk spódnicę. 
- Nigdy przedtem nie miałam czegoś tak cieniutkiego, 

nigdy. - Przyłożyła delikatny jedwab do swego gładkiego 
policzka. 

- No bo kiedyś byłaś tylko Kirstie, a teraz jesteś Kirstie 

Waring, żona Freda Waringa, i zasługujesz na wszystko, co 
najlepsze. Na wszystko, co mogę ci dać. 

Fred miał niejasne wrażenie, że coś podobnego mówił już 

kiedyś, dawno temu, w swej utraconej przeszłości. 

Po skończonym dniu pracy, w pogodne wieczory grupa 

nadal razem zasiadała do wspólnego posiłku na otwartym po­

wietrzu. Kate i Kirstie przygotowywały i podawały jedzenie. 
Później przyłączali się do nich Tate'owie, by posiedzieć ra­
zem, pośmiać się i pogadać. Odczuwali ciągle ulgę, że febra 
zostawiła ich przy życiu i opuściła Ballarat. 

Fred pytał Geordiego, dlaczego ich dwóch oszczędziła, 

mimo że pielęgnowali tak wielu chorych. 

- Nie wiem - przyznał Geordie. - Tak naprawdę niewiele 

wiemy. Lekarze są jak ludzie walczący w ciemności, szuka­

jący czegoś ze świeczką, która ciągle gaśnie, ale niechętnie 

się do tego przyznają. Udajemy, że dużo wiemy, ale to nie-

background image

prawda. Nie mamy pojęcia, jak febra się rozprzestrzenia, 
a także czy zawsze chodzi o tę samą chorobę. Tutejsza róż­
niła się od tej, którą leczyłem jeszcze w domu. 

Coraz bardziej przekonywał się, że może rozmawiać z 

Fredem jak równy z równym. Odszedł już dawny Fred, który 
żył dniem bieżącym. Małżeństwo z Kirstie wzmocniło go do­
datkowo. Coraz więcej czytał. Zaczynał odkrywać, że fizy­
czna praca przy kopaniu stawia zbyt małe wyzwania dla jego 
rozbudzonego umysłu. Nie musiał o tym mówić Geordiemu, 
który sam to dostrzegł. 

- Być może kiedyś dzięki cierpliwej i wnikliwej obser­

wacji będziemy wiedzieć więcej - powiedział z namysłem. 

- Tak - zgodził się Geordie, zanim znowu dołączyli do 

ogólnej rozmowy. 

Bart, który częściowo otrząsnął się z szoku po śmierci żo­

ny, plotkował o Annie Robinson. 

Robinsonów febra ominęła i gdy zataczała kręgi wokół 

nich, Annie urodziła chłopca o skośnych oczach i żółtej 
cerze. 

- Jest tylko jedna rodzina chińska tutaj, więc... - roze­

śmiał się Ginger Tate. 

- To fakt - potaknął Bart. - Co najdziwniejsze, nikt nig­

dy nie widział Annie z Chińczykiem. Powiedziała Lewowi, 
że nigdy z nim nie była, ale nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego 
dziecko jest takie, no... takie, jakie jest. Lew odchodzi od 
zmysłów. Groził, że skoro tylko Annie dojdzie do siebie 
po połogu, a poród zniosła bardzo źle, zbije ją do nieprzyto­
mności. 

- A co z dzieckiem? - współczująco spytała Kirstie. 
- Cóż, Annie powiedziała, że zamierza je zatrzymać bez 

background image

względu na to, co mówi Lew. Ostrzega, że go opuści, jeżeli 
będzie naciskał, by się chłopca pozbyła. Zawsze chciała mieć 
dziecko, a Lew jej go nie dał. 

- Nie ma w tym nic zabawnego - skomentowała trzeźwo 

Kirstie, gdy mężczyźni zaśmiewali się z opowieści z dresz­
czykiem, jak to ujął Bart. 

- Nie, nie ma - przytaknął Geordie, który, podobnie jak 

Fred, nie przyłączył się do ogólnej wesołości. 

Fred miał szczególne powody do spokoju. Ulżyło mu, 

że dziecko z pewnością nie jest jego, choć, oczywiście, mog­
ło się tak zdarzyć. Za dawnych dni pełnej beztroski Fred 
nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Siedząc teraz 
przy boku Kirstie, z dłonią w jej dłoni, dziwił się swemu za­

chowaniu w przeszłości, swej niefrasobliwości i bezmyśl­
ności. 

Kirstie wyczuła jego nastrój i delikatnie ścisnęła mu dłoń. 

- Nie przejmuj się - szepnęła. 
Wiedział, że odgadła, co go trapi. Był wdzięczny za 

wsparcie i okazywaną na każdym kroku lojalność. Z czuło­
ścią, ale i dumą popatrzył na żonę. Kirstie też się zmieniła. 
Wypiękniała, a szczęście uczyniło ją łagodniejszą i bardziej 

wyrozumiałą. 

Siedzący naprzeciwko Jack Tate przyglądał im się z ża­

lem. Znalazł sobie, co prawda, inną dziewczynę, ale nie po­
trafił powstrzymać się od złośliwości pod adresem Freda. 

- Och - stwierdził z nie skrywanym szyderstwem w gło­

sie - wszyscy znamy Annie, prawda, Fred? 

- Tak - odrzekł Fred spokojnie. - Nie zapominajmy jed­

nak o Lewie i dziewczynie od Grubej Lil. Annie ma z nim 
nielekkie życie. 

Skan Anula43, przerobienie pona.

background image

- Ale umiała się pocieszyć - nie ustępował z nieprzyje­

mnym uśmiechem Jack. 

Geordie wyczytał z twarzy Kirstie, że za chwilę będzie 

równie zajadle bronić Freda, jak kiedyś wściekle go atako­
wała, szybko więc zmienił temat rozmowy. 

- Słyszeliście ostatnią nowinę? - zagadnął. - Była strze­

lanina w Srebrnym Dolarze, tam, gdzie Jankesi grają w po­
kera. Oszust, z którym Fred też grał, nazywali go Doktor, 
został schwytany na gorącym uczynku przez Kufla. Pamię­
tasz go, Fred? 

- I co dalej? - spytał zaciekawiony Sam. 
- Doktor swoim zwyczajem chwycił za pistolet, ale Kufel 

okazał się szybszy. Kiedy przybyła policja, wszyscy się za­
klinali, że Doktor sam się postrzelił, przypadkowo, a on to 

potwierdził. 

- Zauważyłeś, że oszukuje, Fred? - dopytywał się Bart. 
- Tak. Było oczywiste, że jest oszustem - odparł Fred. 

- To jeden, choć nie najważniejszy, z powodów, dla których 

skończyłem z kartami - dodał. 

Tego wieczoru, gdy z Kirstie szykowali się do snu, posa­

dził ją sobie na kolanach. Objął ramieniem i wtulił twarz w 

jej szyję. 

- Kirstie - powiedział stłumionym i smutnym głosem -

mam nadzieję, że nie masz mi za złe Annie. Byłem wtedy 
kimś innym. Przykro mi teraz, że się tak zachowywałem. Nie 
rozumiem, dlaczego to robiłem. 

- Och, miałam ci to za złe, Fred. Było, minęło. To nie 

fair ze strony Jacka, że wspomniał o tym po tak długim 
czasie. 

- Mówił prawdę - poważnie stwierdził Fred i już nic 

background image

więcej nie dodał. Zamiast tego zrobił wszystko, by pokazać 
żonie, jak bardzo ją kocha i ceni. W trakcie miłosnych igra­
szek z ukochaną zdążył całkiem zapomnieć o obojgu - Jacku 
i Annie. 

Tej nocy jednak Fred miał najstraszniejszy sen. 
Zaczynał się dosyć pogodnie. Szedł do sadzawki, prowa­

dząc za rękę Kirstie. Wszystko widział jasno, jakby to wcale 
nie był sen. W połowie drogi odwrócił się do Kirstie, by ją 
pocałować, ale nie zobaczył jej, tylko jakąś inną dziewczynę; 
smutną i cichą. 

Jej oczy, jak oczy Kirstie, były zielononiebieskie, lecz 

włosy rude. Ubranie też nosiła inne: z dobrego materiału 
i eleganckie, nie tak proste jak stroje Kirstie. 

Wyciągnęła rękę do niego i zwróciła się do niego po imie­

niu; nie nazwała go jednak Fredem. 

Słońce zaszło. Ściemniło się. Dziewczyna znikła. I teraz 

nie miał już żadnej, ani jej, ani Kirstie. Był samotny na roz­
ległej równinie i szukał po omacku, wołając dziewczynę 
imieniem, którego nie pamiętał po przebudzeniu. 

Szedł przed siebie, chociaż wiedział, że czyha na niego 

coś przerażającego. To coś okazało się tygrysem. Nie gonił 
za nim, lecz zastygł w pół skoku. Fred patrzył, zastanawiając 
się, czemu nie rzuca się na niego, lecz wisi w powietrzu nie­
ruchomo. 

Słońce znowu wzeszło i pojawił się stary człowiek o 

smutnej twarzy. Stał przed tygrysem i mówił Fredowi 
coś, czego on nie chciał słyszeć - o rudowłosej dziew­
czynie, którą Fred stracił, i o tym, że strata ta nieomal go 
zabiła. 

Najbardziej ze wszystkiego bał się, że mógłby tak samo 

background image

utracić Kirstie. Zaczął wzywać ją po imieniu, z całych sił, 
błagając, by wróciła. 

Jego głos stał się tak donośny, że go obudził. Siedział na 

łóżku oblany potem, w ramionach przerażonej Kirstie, która 
przemawiała do niego, starając się go ukoić. Czuła, jak 
wstrząsają nim dreszcze, jeszcze silniejsze niż tej nocy, kiedy 
znalazła go na dworze walczącego z majakami sennymi. 

- Och, Fred, co ci jest? Co się stało? 
- Myślałem, że cię straciłem - dyszał. - Teraz już wiem 

na pewno, że kochałem kiedyś dziewczynę o rudych włosach 
i oczach takich jak twoje. Och, Kirstie, utraciłem ją. Utraci­

łem ją na zawsze, i śniło mi się, że również ciebie straciłem. 

Sen rozwiewał się, a Fred próbował niemożliwego: zapa­

miętać go i zapomnieć zarazem. 

- Był tam tygrys - powiedział z bólem - i jeszcze coś. 

- Wspomnienie umknęło. - Często śniłem, że coś straciłem; 

teraz wiem, że to była dziewczyna. Tym razem do mnie prze­
mówiła. Myślę, że Geordie ma rację. Powiedział, że nie chcę 
pamiętać, kim byłem, dlatego, że wspomnienie to jest zbyt 
bolesne. To ma coś wspólnego z tą dziewczyną, ale tygrys 

- to zupełna zagadka. 

Z niepojętych przyczyn nie powiedział jej o starym czło­

wieku, którego się bał, mimo że starzec miał łagodną twarz. 

Kirstie gładziła go i całowała. 

- Jestem z tobą, Fred, przytul się do mnie. 
Stopniowo się uspokajał, trzymając ją mocno, jakby miała 

zniknąć, gdyby ją puścił. 

Wzywał mnie po imieniu, dumała Kirstie, kiedy się wre­

szcie uspokoił. To ja, nie inna, jestem mu teraz potrzebna, 
nawet jeśli kiedyś kochał dziewczynę do mnie podobną. 

background image

Uspokajała Freda, dopóki nie zasnął, czuwając sama na 

wypadek, gdyby ponownie przyśnił mu się koszmar. Nad ra­
nem udało jej się zasnąć. 

Nazajutrz Fred wydawał się zadumany, a Kirstie, podając 

mu śniadanie, starała się być szczególnie kochająca i troskli­

wa. Kiedy zjadł, humor nieco mu się poprawił, gdyż Fred 
nadal lubił dobrze zjeść. Może był bardziej milczący, ale nie 
stracił ochoty do życia i o zwykłej porze był gotów stanąć 
do pracy z tą samą energią co zwykle. 

Kirstie obserwowała, jak zamieniwszy z Geordiem kilka 

słów, bierze się do roboty, więc z lżejszym sercem wróciła 
do swych zajęć. Pomachał jej jeszcze, zanim zaczął pomagać 
Geordiemu instalować blok, którego teraz potrzebowali, bo 

kopali głębiej niż poprzednio. 

Koło południa Kate z Kirstie przyniosły kanapki i herbatę 

dla wszystkich, więc stali, rozmawiając i śmiejąc się, a Fred 
przekomarzał się na równi z innymi, po chwili dołączył je­
szcze Jack Tate. Ich wspólny śmiech i żarty niosły się w cie­

płym powietrzu. Byli tak rozbawieni, że nikt nie spostrzegł, 
iż z wrogim wyrazem twarzy zbliża się Lew Robinson. 

- Tu jesteście! - ryknął - Nie wyłączając pieprzonego 

pana młodego! 

Fred wzdrygnął się. 

- Lew? - zaczął bez sensu. 
- Tak, Lew. Mąż Annie - pamiętasz? Wyciągnąłem 

wczoraj w nocy od Annie imiona wszystkich jej facetów 
i zgadnij, czyje imię było na liście? Ale nie musisz zgadywać, 
prawda, Fred? 

- Zostaw to, Lew. To nie pomoże ani Annie, ani tobie -

wtrąciła się Kirstie. 

background image

- Zostawić to! - ryknął Lew, schylając głowę i ruszając 

w stronę Freda. - A dlaczego on nie zostawił Annie w spo­
koju, co? Co, Fred? Zabiję cię, jak i resztę jej pięknisiów. Ty 
będziesz pierwszy. 

Sam i Geordie ruszyli w jego stronę. 

- To nie twoja sprawa, Geordie, ani twoja, Samie, to spra­

wa między mną a Fredem. Stań do walki, Fred, wyjmij ręce 
z kieszeni! Zobaczmy, ile naprawdę są warte twoje sztuczki. 

- Och, Lew, masz prawo być na mnie wściekły - powie­

dział Fred strapiony, po czym, nie myśląc, dorzucił: - To by­

ło tylko raz. 

- Tylko raz! - wrzasnął Lew. - Tylko raz! Do diabła z 

tobą, Fredzie Waringu, tyle tylko warta jest dla ciebie moja 

Annie, że zawracałeś sobie nią głowę tylko raz? Niech cię 
piekło pochłonie, do diabła z tobą! 

Nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wyprowadził 

mocny cios, uderzając Freda w lewą skroń. Cios był tak sku­
teczny, że przy akompaniamencie krzyku Kirstie Fred runął 

jak kłoda i byłby upadł, gdyby Geordie nie złapał go, zanim 

dosięgnął ziemi. 

A gdy padał, tygrys, który na niego polował od miesięcy, 

skoczył i go pożarł... 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Rosina Campbell udała się na złotonośne pola Bendigo po 

triumfalnym występie w teatrze w Melbourne. Tak triumfal­
nym, że dyrekcja zaangażowała ją na następny sezon, pozwa­
lając przedtem na krótkie wakacje. 

Zatrzymała się w ekskluzywnym hotelu „Criterion". Pro­

tektora jeszcze nie znalazła i w czasie całego pobytu w ko­
lonii nie miała po Fredzie nowego kochanka. W gruncie rze­
czy bardziej potrzebowała trofeum niż prawdziwego partne­

ra, jakim był Fred. 

Nazywał ją Rosie. Tym sposobem, z czego później zdała 

sobie sprawę, odróżniał ją od Rosiny Campbell, wysokiej 
klasy kurtyzany. Była dla niego kimś, z kim się spotykał 
i dzielił miłe chwile. Powiedziano jej, że ani z Hyde'em, ani 

z nikim innym nie rozmawiał na jej temat. Jej informator 
uważał, że to śmieszne, ona - że wzruszające. 

Po powrocie z popołudniówki w teatrze, wczesnym wie­

czorem, zastała w holu „Criterionu" niezwykłe poruszenie, 
wywołane przybyciem nowego gościa. Obsługa chodziła jak 
po sznurku, dyrektor pełnił honory gospodarza. 

Wszystko na cześć wysokiego starszego pana ze srebrny­

mi włosami i łagodną twarzą, przystojnego w szczególny 
sposób. Uniesieniem brwi skwitował całe zamieszanie, choć 

background image

najwyraźniej nie był zaskoczony. Jego spojrzenie na krótko 

zatrzymało się na Rosinie. 

Czuła, że ją ocenia i zapamiętuje. Od pierwszego wejrze­

nia wiedziała, że ma do czynienia z kimś bardzo wpływo­
wym, mimo że mieszkał w tym zapomnianym przez Boga 
zakątku świata. 

Później, kiedy posadzono ich przy wspólnym stole, gdyż 

nawet Rosina nie mogła żądać szczególnych przywilejów w 
opanowanym gorączką złota Melbourne, wiedziała już, kim 

jest nowo przybyły. Z wielkim respektem wyjaśniono jej, że 

to Tom Dilhorne, uważany za najbogatszego człowieka w ko­
lonii. 

Był zapewne ojcem Thomasa Dilhorne'a, lecz nie przy­

pominał go wcale. W istocie różnili się tak bardzo, że patrząc 

na subtelną twarz naprzeciwko, wciąż, mimo wieku, atra­
kcyjną, zastanawiała się, jak mógł być ojcem zimnego, krań­
cowo przeciwstawnego mu osobnika. 

Zapragnęła porozmawiać z nim, by się przekonać, czy jest 

tak samo pyszałkowaty i arogancki jak jego syn. Siadając, 
lekko się jej ukłonił. 

- Witam pana - odparła bez zastanowienia. - Nazywam 

się Rosina Campbell, jak pan zapewne wie. 

Przytaknął. 
- Nie przeczę. Dyrektor mnie uprzedził. To zaszczyt po­

znać panią. Jestem Tom Dilhorne, o czym pani również, jak 
sądzę, wie. 

Zadziwił ją sposobem wysławiania się. Nie przeciągał sy­

lab jak ludzie z wyższych sfer ani nie ryczał w kolonialnym 
stylu, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Przerwał, kiedy 
podano do stołu. 

background image

- O ile wiem, odbyła pani tournee po złotonośnych tere­

nach - podjął. - Z pewnością to dla pani osobliwe doświad­
czenie. 

Była z nim szczera. 
- Och, mężczyźni są mężczyznami wszędzie, pan rozu­

mie, na złotonośnych polach i w pałacach. Różnią się tylko 
uprzężą. 

Uśmiechnął się, a ona wstrzymała oddech. Gdyby mogła 

go poznać, kiedy był młody. W ogóle nie przypominał Tho­
masa Dilhorne'a. A Freda? To całkiem inna sprawa. 

- Z pewnością ma pani rację - odparł. - Tak niewielu z 

nas to sobie uświadamia. Ma pani szczęście. 

Takiego postawienia sprawy się nie spodziewała. Szczęście? 
Ale on nie mówił o pieniądzach ani władzy, lecz o czymś 

innym. To coś pozwalało jej znaleźć radość w towarzystwie 
biednego Freda, a teraz mężnie podążać za swym losem. 

- Proszę wybaczyć, że o tym wspominam - nie wytrzy­

mała - ale wydaje mi się, że to pana syna spotkałam, gdy 
przyjechałam do Melbourne po raz pierwszy, wiele miesięcy 
temu. 

- Spotkała pani Thomasa? - Ból przemknął po spokojnej 

twarzy Toma. 

- Tak. Obawiam się, że jest bardzo nieszczęśliwym czło­

wiekiem - dorzuciła bez zastanowienia. Zrozumiała to nagle 
i pod wpływem wewnętrznego przymusu podzieliła się tą 
myślą z ojcem Thomasa. 

- Tak, obawiam się, że to prawda. - Tom Dilhorne po­

chylił głowę na chwilę, po czym spojrzał jej prosto w oczy. 

- Stracił żonę w bardzo tragicznych okolicznościach - wy­

jaśnił - a teraz my go straciliśmy - dodał z kamiennym spo-

background image

kojem. - Uznano go za zmarłego, więc przyjechałem tutaj, 
by zamknąć sprawę. 

- Nie żyje? - Rosina nie mogła powstrzymać się od py­

tania. - Co się stało? 

- Zniknął tutaj, w Melbourne, wiele miesięcy temu, tuż 

przed zapowiedzianym powrotem do domu. Przypuszcza się, 
że został zamordowany, chociaż nie odnaleziono ciała. Jego 
osobiste kosztowności znalazły się w lombardzie, prawdopo­
dobnie zastawione przez bandytów, którzy go napadli... -

Urwał znowu. - Jego matka rozpacza. 

Ty też, pomyślała Rosina. 
- Jest mi bardzo przykro, choć moje słowa nie na wiele 

się zdadzą. 

- Cóż... dziękuję pani. 

Czy powinna powiedzieć mu o podobieństwie Freda do 

Thomasa Dilhorne'a? Jednak to nieprawdopodobne, by Fred 
mógł być Thomasem. Kilkakrotnie zaprzeczał, jakoby po­
znali się przed spotkaniem w Ballarat. Jego życie i sposób 
bycia przemawiały za tym, że rzeczywiście jest poszukiwa­
czem złota. Przypomniała sobie jego wspaniałe muskuły 
i stwardniałe ręce robotnika. Byłoby szaleństwem budzić 
nadzieję starego człowieka na odzyskanie syna na podstawie 

czegoś, w co ona sama coraz bardziej wątpiła: że Fred Wa­
ring i Thomas Dilhorne to ta sama osoba. 

Gdyby ktokolwiek wspomniał jej o amnezji Freda, może 

nie uznałaby swoich przypuszczeń za niedorzeczne, ale Ro­
sina nie spoufalała się z pospólstwem na złotonośnych tere­
nach, a wtedy, gdy przyjechała do Ballarat, kłopoty Freda z 
pamięcią nie były już ekscytującym tematem plotek. 

Tom Dilhorne, obdarzony niecodzienną intuicją, wyczuł 

background image

jej wahanie; zastanowiło go to. Jednak kelner, który obsługi­

wał ich część stołu, zwracając się do niego i do Rosiny, wy­
trącił Toma z rozmyślań. Kiedy odszedł, rozmowa zeszła już 
na inne tory. 

Rosina postanowiła nie wspominać o prostackim zacho­

waniu Thomasa. Nie miała wątpliwości, że sprawiłaby przy­
krość starszemu panu, gdyż, w przeciwieństwie do swojego 

syna, okazał się człowiekiem o żywych uczuciach. Zoriento­

wała się, że nie uszło jego uwagi, iż się jej podoba, jak rów­
nież, że dobrze wie, do czego to może zmierzać. 

- Pański syn nie jest do pana podobny - stwierdziła 

krótko. 

- Thomas? Nie. - Westchnął. - Jego brat bliźniak, mój 

dragi syn, Alan, przypomina mnie z wyglądu i charakteru. 
Jedyne, co nas łączyło z Thomasem, to oddanie dla naszych 
żon. 

Ostrzeżenie, pomyślała Rosina, ubawiona. Siedzieli tak 

przez chwilę, każde zatopione w myślach o straconej prze­
szłości, a kiedy powrócili do rozmowy, mówili o rzeczach 
bez znaczenia. Ona raz jeszcze myślała o tym, jak dobrze 
byłoby go spotkać wcześniej, kiedy oboje byli młodsi; do­
piero później, gdy znalazła się w swoim pokoju, uświadomiła 
sobie, że podobne myśli nawiedzały ją przy Fredzie. 

Tom przyglądał się, jak Rosina wychodzi. A więc Thomas 

ją spotkał i to spotkanie nie zostawiło jej miłych wspomnień. 

Świadczyło o tym zarówno jej milczenie, jak i fakt, że zda­
wała sobie sprawę z jego nieszczęścia. 

Westchnął. Nie warto ubolewać czy też łudzić się, że Tho­

mas mógł znaleźć w niej coś, co go pocieszyło, lub że sam 
mógł ją pocieszyć. Rosina była teraz spadającą gwiazdą. Co 

background image

mogło jeszcze czekać Rosinę Campbell, która kiedyś niemal 

rządziła królestwem? 

A co pozostawało Tomowi Dilhorne'owi? Wyjaśnić, jak 

Thomas mógł zginąć, i nigdy nie dowiedzieć się dlaczego. 

Albo nie znaleźć żadnych śladów i żyć ze wspomnieniem 

ostatniej, niewybaczalnej sceny przy śniadaniu, rozpa­

miętując wymówki, których syn mu owego ranka nie 

szczędził. 

Powinienem być dla niego łagodniejszy, myślał. Starałem 

się mu pomóc, lecz moje machinacje zabrały mi syna, muszę 

więc pogodzić się z faktami. 

Jednak nie potrafił pogodzić się z tym, że stracił go w taki 

sposób. 

Fred przestał istnieć. Pożarł go tygrys. Ból był tak silny, 

że powalił go na kolana. Wydawał z siebie nieartykułowane 

okrzyki. Leżał na ziemi w ciemnościach, bity, ktoś chwycił 

go za włosy i wlał do gardła piekący płyn, wydobywając z 

niego kolejny skowyt. 

Potem znalazł się w jasnym słońcu, w miejscu, którego 

nie znał, otoczony przez ludzi, których nigdy przedtem nie 

widział. Ciągle leżał na ziemi, podczas gdy oni pochylali się 

nad nim, nie mniej zaniepokojeni niż on. Piękna dziewczyna 

z oczami takimi jak oczy Bethii klęczała obok niego, próbu­

jąc go uspokoić 

Bethia, Boże, gdzie ona jest? Na wspomnienie jej straty 

znów krzyknął boleśnie. Niski, blady człowiek o smutnej 

twarzy, zbliżył się do niego. 

- Nie ruszaj się, Fred. Pozwól, by Kirstie wzięła cię za 

rękę. Zaprowadzimy cię do chaty. 

background image

Dlaczego nazywają go Fredem? Kim jest ten człowiek? 

Kim jest Kirstie? Nie znał nikogo z nich. 

Dziwni, obcy mu ludzie mieli dziwne ubrania. W ogóle 

wszystko wokół: było dziwne. Co tutaj robił? Jego ubranie 
też takie... siermiężne, a ręce! Święty Boże, co stało się z 

jego rękami? Przyjrzał się im; miał ręce jak robotnik, opalo­

ne, z bliznami i połamanymi paznokciami. 

- Gdzie ja jestem? - zapytał, rozglądając się dookoła. -

Kim jesteście? 

- Fred - odezwała się piękna dziewczyna z wyrazem 

współczucia na twarzy - Fred, co się stało? 

Wiedział, że jest Thomasem Dilhorne'em, dlaczego więc 

zwracała się do niego Fred? 

Z trudem zbierał myśli; znowu pojawił się ból. Porwał go 

w swój zaklęty krąg i znów dopadł go tygrys. Ból, już i tak 
nie do zniesienia, narastał. 

Był tak wszechogarniający, że wszyscy i wszystko znikło 

w ciemnościach, gdzie tygrys wypluł Thomasa i Freda. Stali 
się znowu jednością: nie wiadomo, gdzie kończył się jeden, 

a zaczynał drugi. 

Mężczyzna łkał, klęcząc na ziemi. Nie wiedział, kim jest, 

póki nie spojrzał na dziewczynę o oczach tak podobnych do 
oczu Bethii. Teraz rozpoznał Kirstie, swą ukochaną żonę. 
Miał zarówno świadomość Thomasa, jak i Freda: kalejdo­
skop obrócił się po raz ostatni. 

To było nie do zniesienia. Geordie Farquhar obserwował 

go niemal z bolesnym natężeniem, jedynie on rozumiał, co 
się dzieje z Fredem. 

- Pomóż mi - poprosił szeptem Fred, wyciągając rękę do 

Geordiego i znowu stracił przytomność. 

background image

- Zanieście go do chaty - zwrócił się Geordie do Barta 

i Sama, którzy stali zakłopotani. 

Lew był przerażony. Mimo swych gróźb, wcale nie miał 

zamiaru Freda zabić, po prostu chciał mu przyłożyć, by wy­

równać rachunki za to, że posiadł i znieważył Annie. Poza 
tym, jego pięść to nie młot parowy i mimo że Fred zatoczył 

się do tyłu, ogłuszony, Geordie schwycił go tak, że ten nawet 
nie dotknął głową ziemi. 

Gdy Fred się ocknął, zaczął czołgać się, jęczeć, gadać głu­

pstwa o tygrysie i o obcych. Nie poznawał nikogo, nawet 
Kirstie, aż znowu nagle stracił przytomność. 

Lew krążył dokoła, wystraszony, podczas gdy Sam i Bart 

nieśli Freda do chaty. 

- Idź do domu, Lew. - Geordie przystanął na progu cha­

ty. Miał poważną twarz, ale bez śladu gniewu czy złości. -
Fred doznał szoku. W gruncie rzeczy nie miałeś z tym wiele 
wspólnego. Co prawda, twój cios mógł wywołać ten stan, ale 
to nie twoja wina. 

- Nie uderzyłem go mocno - bronił się zrozpaczony Lew 

- chciałem go tylko ukarać za jego zabawy z Annie. 

- Wiem - odparł Geordie. - Idź teraz do domu i staraj się 

nie karać więcej Annie. Sam nie jesteś bez winy. 

- Iść do domu? - spytał Lew. - Wiesz, co tam zastanę? 

Oddalił się ze zwieszoną głową. Dokonał zemsty, ale wca­

le nie czuł się teraz lepiej. 

Geordie wyprosił wszystkich z chaty, nie wyłączając Kirstie. 

Bóg wiedział, co mężczyzna, który był do niedawna Fredem, mógł 
powiedzieć. Kirstie nie zasługiwała na to, by ją ranić. Przekonał ją, 
że Fredowi potrzebny jest przede wszystkim spokój, dopóki nie 
pozbiera się po szoku wywołanym odzyskaniem pamięci. 

background image

Kate zabrała Kirstie do swego namiotu, który dzieliła z 

Samem, poczęstowała herbatą i starała się pocieszyć. Ufała 
Geordiemu, wszyscy mu ufali, a zwłaszcza Kirstie. Miała w 
nim prawdziwego przyjaciela. To on pomógł jej pogodzić się 
z nowym życiem, uczył ją i pocieszał, gdy kochała Freda bez 
wzajemności. 

Geordie zdawał sobie z tego sprawę; choć czasem rozmy­

ślał z goryczą, dlaczego się tu znalazł i czy ktokolwiek by 

mu zaufał, gdyby znał o nim całą prawdę. Odsunął te myśli 
od siebie i siadł obok Freda leżącego na łóżku. Jego podopie­
czny miał twarz zwróconą do ściany. Nie chciał widzieć ni­
kogo, gdy zmagał się ze sobą i z tym, co się wydarzyło. 

Wiedział już, skąd się wziął tygrys. Przypomniał sobie 

oświetlony słońcem parawan, ustawiony tak, że ojciec miał go 
za plecami, kiedy usiłował drwinami poruszyć kamienny spokój 
syna. Pomyślał, że za swoje zadufanie zasłużył na to, by być 
nawiedzanym i prześladowanym przez tygrysa. Z ogromnym 

wstydem przypomniał sobie swoje słowa, tak okrutne, że nie 
mógł uleżeć spokojnie, gdy teraz znowu brzmiały echem w jego 
głowie. Wiedział już, kim był stary człowiek ze smutną, łagodną 
twarzą, i że dopiero szaleńcze życie, jakie prowadził tu w pier­
wszym okresie, dowiodło, iż ojciec starał się mu pomóc, a jego 
odpowiedzią było... było... 

Przewracał się niespokojnie na łóżku i starał się nie myśleć 

o tym, jak ostro Thomas Dilhorne zwracał się do rodziców, któ­
rzy tak bardzo go kochali. Wiedział również, kogo stracił, i wie­
dział, że nigdy już jej nie odzyska. Jeszcze gorsze było to, że 
zdawał sobie sprawę, iż nie jest w stanie pogodzić się z jej ode­

jściem, a jednocześnie zachowywał się w sposób, który zmar­

twiłby i sprawił ból Bethii, gdyby o tym wiedziała. 

background image

Nowy człowiek, który nie był ani Thomasem, ani Fredem, 

ale w dziwny sposób jednym i drugim, zwijał się ze wstydu, 

wspominając, jak odrzucił Lachlana za to, że jego matka 
umarła przy porodzie. 

Przypomniał sobie również olbrzyma o płowych włosach, 

swego brata bliźniaka, który od czasu do czasu na okamgnie­
nie pojawiał się w jego pamięci. Brata, który tak często za­
chęcał go, by radośniej witał i żegnał kolejne dni, i którego, 
kochając, odrzucał, gdyż sam nie miał jego przemożnej chęci 
do życia. 

Przeżywał jeszcze raz swoje spotkanie z Rosiną Campbell 

w hotelu „Criterion" w Melbourne tak, jakby zdarzyło się to 
wczoraj - co w pewnym sensie było prawdą. Pamiętał swoje 
ostatnie słowa: „Nie mam zamiaru brać udziału w nieprzy­

zwoitych swawolach z panią ani kimkolwiek innym". 

Nieprzyzwoite swawole! To z tego Rosina szydziła, kiedy 

spostrzegła niezwykłe podobieństwo Freda do Thomasa Dil­
horne'a. Brak reakcji z jego strony na tę drwinę zapewne 

przekonał ją, że on i Thomas, mimo podobieństwa, to dwie 
różne osoby. 

Kim był dla niej Fred? Co zrobił z siebie, uprawiając z 

nią tak radośnie miłość, do czego najwidoczniej tęsknił, lecz 
nie chciał się przyznać jako Thomas? 

To już zamknięty rozdział, wyszumiał się, późno co prawda, 

lecz mógł ręczyć, że nigdy nie zdradzi Kirstie. Wiedział, że jako 
Fred uszczęśliwił Rosie. Wyznała mu kiedyś, że od lat nie było 

jej tak dobrze. Los jednak kazał mu natychmiast zapłacić za to, 

że tak brutalnie obszedł się z nią hotelu, i nie mógł zaprzeczyć, 
że zasłużył na tę karę. Starał się przypomnieć sobie okoliczno­
ści, w których stracił pamięć. 

background image

Mimo sukcesu, jaki odniósł w negocjacjach z przedsię­

biorcami w Melbourne w sprawach kolei, czuł się nieszczę­

śliwy. "Wiedział, że go nie lubią, ponieważ nie uczestniczył 

w hałaśliwych przyjęciach, czego spodziewano się po nim 

jako bracie Alana i synu starego Toma. 

Tego wieczoru, który okazał się ostatni, opuścił oficjalny 

obiad z panią Teresą Spurling, fertyczną wdową po jednym 
z prekursorów kolei. Zaproponowała mu odwiezienie do ho­
telu swoim nowym, wytwornym powozem. 

Tak w każdym razie się to zaczęło. 
- Jest jeszcze wczesny wieczór, panie Dilhorne - powie­

działa zachęcająco, z doskonałym wyczuciem chwili. - Nie 

wstąpiłby pan do mnie na filiżankę czekolady? Zwykle piję 

ją przed pójściem spać, a w towarzystwie smakuje lepiej. 

Była pulchniutka i chociaż urodą i wdziękiem nie mogła 

się równać z Rosiną, okazywała zainteresowanie Thomasem 
równie otwarcie jak ona. Zaproszenie było dwuznaczne 
i dyskretne, dawało możliwość dyplomatycznego odwrotu. 
Ojciec powiedział, do diabła z ojcem, żeby użył trochę życia. 
Thomas uznał, że pójście do łóżka z panią Spurling można 
nazwać życiem. 

Na początku wieczór przebiegał dość gładko. Czekając na 

czekoladę, prowadzili rozmowę o niczym. Drażniła go świa­
domość, że Teresa Spurling nie po raz pierwszy po filiżance 
czekolady zabawia dżentelmena. Oczekiwała od niego cze­
goś ponad to. Thomas postanowił sprostać jej oczekiwaniom. 

Czy znaczy - użyć życia? Jeżeli oznacza spędzenie wie­

czoru w towarzystwie chętnej kobiety, to używanie życia by­
ło nadzwyczaj banalne. A stało się groteskowe, kiedy usiedli 
na kanapie, by się popieścić. Był to podrabiany mebel w stylu 

background image

Ludwika XVI i jaką by pozycję Thomas przyjął, okazywała 
się bardzo niewygodna, co nie ułatwiało sprawy. 

Sytuacja stawała się, delikatnie mówiąc, niezręczna. W 

dodatku pewien szczegół wyraźnie strajkował. Coś, nie wia­
domo co, umysł czy ciało, nie chciało stanąć na wysokości 
zadania, choć Thomas starał się, jak mógł. 

Teresie Spurling nie brakowało spostrzegawczości i życz­

liwości. Po paru nieudanych próbach stało się jasne, że pan 
Thomas Dilhorne nie jest zdolny ani pożądać, ani działać. 

Teresa Spurling miała pójść do łóżka nie zaspokojona. 
- Pan nie ma do tego serca - rzekła w końcu, łagodnie 

go odsuwając. 

- Nie - przyznał wściekły i zażenowany. - Przepraszam. 

Nie miałem zamiaru pani zwodzić. 

Usiadł i unikając jej spojrzenia, zaczął się pośpiesznie 

ubierać. 

- Nie musi pan przepraszać - odrzekła. - Rozumiem, że 

stracił pan żonę w tragicznych okolicznościach. Życie musi 

być dla pana niełatwe. 

Jej uprzejmość jeszcze pogarszała sprawę. 
- Tak - przyznał. Nie miał nic więcej do dodania. 
- Pozwoli pan, że zadzwonię na stangreta, by odwiózł pa­

na powozem do hotelu. 

- Nie - odmówił, nie chcąc być jej dłużnikiem po tym upo­

korzeniu. - Pójdę pieszo. To niedaleko. Wolę pójść pieszo. 

Tak też zrobił. Wyszedł na ruchliwe ulice miasta, oświet­

lone i zgiełkliwe jak za dnia. Niedaleko hotelu przeszedł 
obok „Czarnego Kota", jaskini gry, którą polecano mu po­
przedniego wieczoru. 

Przeszedł obok, zawahał się i zawrócił. Rada ojca okazała 

background image

się chybiona w jednej dziedzinie, dlaczego by nie spróbować 
w drugiej? Dziadek Fred Waring był notorycznym kobiecia­
rzem, pijakiem i hazardzistą. Dlaczego jego wnuk, który tak 
przypominał go z wyglądu, nie miałby w tym upodobania? 

Zszedł po schodkach... 
Teraz, na wspomnienie tego, co wydarzyło się później, aż 

się wzdrygnął. 

„Czarny Kot" był siny od dymu, pełen mężczyzn, prze­

ważnie poszukiwaczy złota, trwoniących swoje cięż­
ko zdobyte bogactwo lub starających się drobne wygrane 
na złotonośnych terenach obrócić w większe na karcianym 
stole. 

Nie zdziwił się, gdy stwierdził, że miejsce to bardzo mu 

nie odpowiada, a pomysł spędzania tu czasu jest odpychają­
cy; nieważne, co o tym sądzi jego ojciec. Zabawa, rozmyślał 
rozpaczliwie, gdzie w tym wszystkim jest zabawa? Siadając 
do gry w karty, pilnował się, by nie pić i nie spoufalać z brud­
nymi łotrzykami. 

Z przyjemnością stwierdził, że nie stracił umiejętności 

gry i wielu z obecnych rzuca ukradkiem zawistne spojrze­
nia na dobrze ubranego, przystojnego gracza o chłodnej twa­
rzy i wrodzonej smykałce do kart, który łupi ich do gołej 
skóry. 

Naraził się szczególnie jednej z grup poszukiwaczy złota. 

Śmiali się i wygrażali mu za plecami. „Cholerny laluś, trzeba 
mu dać popalić" - usłyszał, ale nie zwracał uwagi na niewy­
bredne docinki. 

Ich przywódca, rosły zbir, usiadł w końcu naprzeciw Tho­

masa. 

- Uważaj, koleś- zwrócił się do Thomasa pozornie przy-

background image

jacielskim tonem. - To nie jest dobre miejsce do zabawy dla 

takich jak ty. Możesz zarobić więcej, niż myślisz. 

Unosiły się nad nim opary whisky. Thomas spojrzał na 

niego z wyższością. 

- Przyszedłem tutaj grać w karty - odparł chłodno. - Nie 

chcę rozmawiać ani się bawić. - Odwrócił się i skoncentro­
wał na grze. 

- Rozchmurz się, koleś - zadrwił zbir. - Wyglądasz jak 

kaznodzieja, który myślał, że poszedł do nieba, a wylądował 
w piekle. Mam pomysł, postawię ci drinka. Wyluzuj się nie­
co. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował. 

- Dziękuję, nie. Nie piję - odmówił z całą stanow­

czością. 

- Co? Wolisz chłopców od dziewczynek, założę się. Nie 

pije, nie pali, gra w karty jak cholerny księgowy. Co cię raj­
cuje, koleś? 

Thomas przypominał sobie bardzo dokładnie, jak wście­

kły odwrócił twarz w stronę irytującego prostaka. 

- Na pewno nie rozmowa z kimś takim jak ty - wypalił, 

choć zaraz pożałował swojej głupoty. 

Dryblas zmrużył oczy. 
- Nie będę się zniżał, koleś, do dyskusji z tobą. Ale napi­

jesz się ze mną, nim stąd wyjdziesz, albo źle się to dla ciebie 

skończy. 

- Już ci przecież mówiłem, że nie piję - odparł Thomas 

w akcie odwagi. 

Nie był wprawdzie swoim bliźniakiem wagi ciężkiej, któ­

ry by stanął do wałki z tymi prymitywami i miał całą salę za 
sobą, lecz tchórzem też nie. 

Zbir zignorował jego słowa. Wziął ze stołu butelkę i starał 

background image

się ją podsunąć Thomasowi, który wściekły, uparcie od­
mawiał. 

- Przytrzymajcie mi go, chłopaki - zwrócił się poszuki­

wacz złota do swych kompanów. - Dobiorę mu się do gardła 
i nauczę, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną. 

Thomas wstał i cofnął się, by uniknąć bezpośredniego 

starcia. Nagle zdał sobie sprawę, że nikt w lokalu nie jest po 

jego stronie. Na widok upokorzonego panicza złośliwa saty­

sfakcja zajaśniała na wszystkich twarzach. 

Poszukiwacz już zbliżał się do niego, gdy właściciel spe­

lunki, przepchawszy się przez tłum, zjawił się, psując wido­
wisko. 

- Stop, panowie! Nie chcę mieć tutaj kłopotów. Gdybyś 

wiedział, co ci służy, kolego - zwrócił się do Thomasa - wy­

szedłbyś stąd. Moi klienci nie lubią, gdy się tak niegrzecznie 
odmawia wypicia z nimi postawionego drinka. W dzisiej­
szych czasach wszyscy jesteśmy kumplami. Nie ma tu miej­
sca dla paniczyków, którzy zadzierają nosa. 

- Wychodzę więc - oznajmił Thomas. - A widząc, że pan po­

zwala, by obrażano pana klientów, wychodzę z przyjemnością. 

W drodze do drzwi towarzyszył mu drwiący śmiech. 
Był tak wściekły, że nie zdawał sobie sprawy, jak niebez­

pieczna może okazać się droga do hotelu. Od jego oświetlo­
nego wejścia dzielił go przecież tylko fragment zaułka. Za­
pomniał lub w swojej arogancji zlekceważył gniew męż­
czyzn, których opuścił. 

- Zepsułeś nam zabawę, co? - Rosły poszukiwacz zwró­

cił się do właściciela. Spojrzał wymownie na swych kompa­
nów. - Ta arogancka świnia potrzebuje lekcji. Jeżeli tutaj nie 
możemy jej dać, zrobimy to na dworze. Może to i lepiej. 

background image

Dokładnie w połowie drogi Thomas został zaatakowany. 

Nie miał szans. Po pierwszym uderzeniu, które go powaliło 
i zamroczyło, stracił świadomość. Upadł na ziemię, a ich ko­
pniaki maltretowały jego ciało. W końcu postawili go przy 
ścianie i rozebrali. Najpierw zdjęli mu srebrny zegarek, spin­
ki z rubinem i pierścionek podarowany przed ślubem przez 
Bethię, który w kilka miesięcy później miał zobaczyć na pal­
cu osiłka w lokalu Hyde'a. Potem zdjęto zeń elegancki 
płaszcz, koszulę, buty i spodnie, warte niemal tyle samo co 
kosztowności. Półnagiego porzucono w kurzu zaułka. 

- Nie pije - zaśmiewał się poszukiwacz złota, raz jeszcze 

kopiąc nieprzytomnego Thomasa. - Zaraz to sprawdzimy. -
Złapał Thomasa za włosy, przyłożył mu do ust butelkę ze 

spirytusem i jęczącego, szamoczącego się i krztuszącego 
trzymał za nos, dopóki cała zawartość butelki nie znikła w 
gardle. - Ciekawe, co teraz myśli o piciu - dodał, wymierza­

jąc w głowę Thomasa ostatni cios, który przesądził o jego 

losie w ciągu najbliższych miesięcy. 

Wtedy właśnie dopełniła się przemiana poważnego, 

eleganckiego dżentelmena w jego groteskową karykaturę 

- pijanego i półnagiego włóczęgę z poranioną, opuchłą twa­

rzą i ciałem, w parę godzin później znalezionego przez stró­
ża, który zaciągnął go do aresztu. Tak narodził się Fred 
Waring. 

Nim się to stało, wzeszedł księżyc. Leżał w jego zimnym 

blasku odarty z dumy i godności, ale również z bólu i żalu 
ostatnich osiemnastu miesięcy. Był w szponach zapomnienia. 
Niejeden raz tego pragnął i wreszcie się doczekał. 

Kiedy się ocknął, świat zmienił się nie do poznania. 

Thomas niewyraźnie przypominał sobie upokorzenia, ja-

background image

kie musiał znosić, zanim Fred stanął mocniej na nogach. 
Przedłużający się ciąg alkoholowy, zapoczątkowany przez 
tych, którzy wlali mu do gardła spirytus, trwał tygodniami; 
nie umiał powiedzieć, jak długo. Tygodnie, kiedy żył i cier­
piał w rynsztokach na ulicach Melbourne i Ballarat, były jed­
nym wielkim pasmem upokorzeń. 

Kiedy Moore'owie podali mu pomocną dłoń, stał się no­

torycznym kobieciarzem, jakby chciał nadrobić miesiące 
abstynencji i pyszałkowatego negowania swych potrzeb. 
Przypomniał sobie znowu złość na ojca i zrozumiał jej po­

wód. Wiedział teraz, że odrzucając swoją naturę i ignorując 
potrzeby, które uważał za upokarzające, stał się okrutny dla 
bliskich i wszystkich, których spotkał. 

Geordie ma rację. Chciał wyrzucić z pamięci Thomasa 

Dilhorne'a. Odrodził się jako beztroski, szczęśliwy Fred 
i chciał nim pozostać, by nie mieć nic wspólnego z zimnym 
i dumnym Thomasem. Co więcej, potrzebował tego upadku, 
i życia między prostymi ludźmi, by się oczyścić. 

Ciągle w swoich myślach powracał do Kirstie, którą w 

końcu znalazł, i dzięki temu - odnalazł siebie. Ciężkie życie 
na złotonośnych polach było rodzajem pokuty dla człowieka, 
którego zadufanie pchnęło w objęcia szaleństwa. Zrozumiał, 
że przeświadczenie o nietykalności Kirstie brało się stąd, że 
za bardzo mu przypominała Bethię, której pamięci nie chciał 
zbezcześcić. 

A przecież w miłości do Kirstie radość, którą kiedyś dzie­

lił z Bethią, została przypieczętowana i odnowiona. Kiedy 
rozpoznał swe uczucia, gotów był stać się na powrót Thoma­
sem. Tym razem Thomasem, który wiedział, co to jest poko­
ra, bo opuszczony na ulicach, został przyjęty na powrót do 

background image

ludzkości za sprawą Sama, Barta i Geordiego. Świętował ży­
cie z Grubą Lil i Rosiną. Cierpiał i przezwyciężył cierpienie. 

Wtedy dopiero jego fizyczna i psychiczna tortura dobieg­

ła kresu i mógł się znowu stać człowiekiem, jakiego znała 
i kochała Bethia. 

Geordie nie próbował z nim rozmawiać. Fred, kimkol­

wiek był, musiał pogodzić się sam ze sobą. Wyszedł i wrócił 
z dużą szklanką spirytusu. Fred leżał nieruchomo. Jego 
śmiertelny ból powoli ustępował. 

- Fred - odezwał się Geordie. 

Postać na łóżku pozostała nieruchoma, więc dotknął lekko 

jej ramienia. Tylko oczy błyszczały w poszarzałej twarzy. 

- Fred, wiem, że teraz nie pijesz, ale łyknij i postaraj się 

zasnąć - doradził. - Nie zadręczaj się dłużej. 

- Jak... - zaczął Fred 
- Nie mów nic. Może jutro. Teraz wypij i śpij. 
Fred przyjął szklankę, wypił do dna i oddał Geordiemu, 

który ujął go za nadgarstek i utkwił w nim wzrok jak wtedy, 
gdy go leczył z pijaństwa. 

- Śpij - powtórzył. 

Fred posłusznie położył się i natychmiast zapadł w głębo­

ki sen. Sen bez snów, nie zakłócony koszmarem o stracie, 
tygrysie, starym człowieku. Spał jak nowo narodzony. 

- Zostaw go - polecił Geordie niespokojnej Kirstie, gdy 

wszedł do namiotu Sama Moore'a. - Potrzebuje samotności. 
Nie ma poważnych obrażeń, ale przeżył głęboki szok i teraz 
śpi. Kiedy się obudzi, przyjdę go znowu zobaczyć. 

- Och, Geordie - rozszlochała się Kirstie. - Fred się mną 

opiekował, kiedy tego potrzebowałam, dlaczego teraz ja nie 
mogę się nim zająć? Śpi? Jest dopiero południe. 

background image

Wziął ją za rękę i popatrzył głęboko w oczy, tak jak to 

zrobił przed chwilą z Fredem. 

- Zaufaj mi - powiedział, znowu przypominając sobie, 

że już wypowiadał te słowa. Miał nadzieję, że tym razem się 
nie myli. Kirstie uspokoiła się wreszcie; płakała, ale już nie 
tak rozpaczliwie jak przedtem. 

- Ufam ci, Geordie, ale tak się boję. Czy teraz, kiedy od­

zyskał pamięć, będzie mnie chciał? Czy mnie pozna? Wydaje 
mi się, że nie wie, kim jestem. 

- Nie ma powodu do obaw - uspokajał Geordie. - Fred 

wie, kim jesteśmy. Pamięta, kim był poprzednio, ale pamięta 
również, że jest Fredem. 

- Pozwól mi go tylko zobaczyć. Przyrzekam, że nie będę 

płakać. 

Geordie zaprowadził ją do chaty, by mogła zobaczyć Freda 

śpiącego spokojnie jak nigdy. Przysiadła przy nim na chwilę, 
po czym Geordie wyprowadził ją. Kate, miła i macierzyńska, 
odstąpiła jej swoje łóżko. Wszyscy jej dodawali otuchy, aż w 

końcu zasnęła, wyczerpana wrażeniami dnia. 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Następnego ranka Geordie zajrzał do Thomasa, aby 

sprawdzić, jak się czuje. Zastał go leżącego w łóżku, wspar­
tego na poduszkach. Wyglądał znacznie lepiej niż poprze­
dniego dnia. Spokój malujący się na jego twarzy świadczył 
o tym, że pogodził się sam ze sobą i swoim losem. 

- Co z Kirstie? - spytał z ożywieniem. - Muszę ją zoba­

czyć. Na pewno się o mnie martwi. 

- Rzeczywiście bardzo się o ciebie niepokoi, ale nie ma 

się czemu dziwić. Jest twoją żoną. Jednak zanim pójdę po 
Kirstie, chciałbym z tobą porozmawiać, skoro, jak widzę, do­
szedłeś do siebie. 

- Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, to proszę bardzo. 

- Thomas skinął głową. 

Ufał Geordiemu; nie zawiódł się na nim, kiedy był naiw­

nym, prostodusznym Fredem, a jako Thomas mógł jeszcze 
bardziej go docenić i zrozumieć. 

Geordie przyglądał mu się uważnie. Utwierdził się w prze­

konaniu, że w swoim poprzednim wcieleniu Fred Waring nie 
był byle kim. 

- Przypomniałeś sobie, kim jesteś? 
- Tak - odparł krótko Thomas. 
- Thomas, Thomas czy Theo? - indagował dalej Geor­

die. 

background image

Thomas spojrzał zdziwiony. 
- Tak, Thomas. Skąd wiedziałeś? 
- Zapamiętałem, że na pierścieniu, który odebrałeś temu 

osiłkowi, były wygrawerowane inicjały: T.D. No i raz czy 
dwa razy nieświadomie powiedziałeś o sobie „Thomas". Kie­
dyś machinalnie podpisałeś się „Thomas" w księdze Hyde'a, 
a następnie skreśliłeś. 

- Rozumiem. 
Spokojny i opanowany, niewiele ma do powiedzenia, 

skonstatował z rozbawieniem Geordie. Rozmawiając z Tho­
masem, musiał sobie przypomnieć, że jako Fred potrafił on 

być szczery, otwarty i bezpośredni. 

- Jestem zarówno jednym, jak i drugim, i jest to dziwne 

uczucie - odezwał się Thomas. - To bardzo różne osobowo­
ści - dodał po chwili. 

- Tak przypuszczałem - skomentował Geordie. - A co 

oznacza litera D? 

- To pierwsza litera nazwiska, a sprawa pochodzenia nie 

jest dla mnie prosta. 

- Nie jest prosta? - Geordie badawczo przyjrzał się Tho­

masowi. Starał się nie okazać zdziwienia. - Dlaczego? Czyż­
byś nie zamierzał wrócić do swojego nazwiska? 

Teraz z kolei Thomas obrzucił uważnym spojrzeniem 

twarz Geordiego. Przez moment rozważał, czy powinien wy­

jawić tajemnicę swego pochodzenia. Po krótkim namyśle po­

stanowił po raz kolejny zaufać Geordiemu i powiedzieć mu 
prawdę. Zdawał sobie sprawę z tego, że Fred wyrzuciłby z 
siebie wszystko od razu, nie zastanawiając się nad konse­
kwencjami swego postępowania. Nie był już Fredem, ale też 
nie był dawnym Thomasem. 

background image

- Wczoraj, kiedy przypomniałem sobie, kim byłem, za­

nim straciłem pamięć, początkowo chciałem pozostać Fre­
dem. Muszę ci to wyznać, ponieważ jestem ci winien zaufa­
nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś. Jednak już po­
godziłem się z tym, że jestem tym, kim jestem. Akceptuję 
zarówno swoją przeszłość, jak i teraźniejszość, co oznacza, 
że akceptuję siebie takim, jakim jestem teraz, po tych wszy­
stkich przejściach. Obawiam się, że to nie ja, lecz inni mogą 
mieć trudności z przyjęciem do wiadomości mojej prze­
miany. 

Geordie słuchał i przyglądał się zafascynowany temu no­

wemu mężczyźnie, który wysławiał się poprawnie, w sposób 
logiczny i wyważony. 

- Jednak mnie intrygujesz, Fred... to znaczy, Thomas -

rzekł. 

- Nazywam się Dilhorne, Thomas Dilhorne. 
- Dilhorne? - Geordie szukał w pamięci i twarz mu po­

jaśniała. - Czy jeden z tych Dilhorne'ów, najbogatszych lu­

dzi w kolonii? Czy jesteś synem Toma? 

- Tak. Nie spodziewałeś się takiego zakończenia tej 

skomplikowanej historii, prawda? 

- Skomplikowanej historii! - powtórzył Geordie i za­

niósł się niemal histerycznym śmiechem. - Skomplikowa­
nej... - Zakrztusił się. - Och, Fred, to znaczy Thomas... 
Należysz do najbogatszej rodziny w kolonii, a harujesz od 
miesięcy, unurzany w błocie i brudzie, aby zdobyć trochę 
złota. 

Thomas przyglądał mu się z niepewnym uśmiechem. Mil­

czał, z lekka zakłopotany. 

- Coś ci powiem. - Geordie ponownie się roześmiał, za-

background image

nim zaczął mówić dalej: - Pewnego dnia, tuż przed moim 
wyjazdem z Melbourne, niechcący podsłuchałem w sklepie 
rozmowę grupy dżentelmenów. „Młody Thomas Dilhorne -
powiedział jeden z nich - nie jest taki jak jego ojciec w mło­
dości. Nie pije, nie gra w karty, nie ogląda się za kobietami, 
nie da się przekupić ani skorumpować. To cholerny arogant 
i pedant, patrzący na wszystkich z góry". To nie jest chara­
kterystyka Freda Waringa, prawda? 

Thomas poczerwieniał lekko. 

- Rzeczywiście nie. Dużo o tym myślałem i doszedłem 

do wniosku, że Thomas Dilhorne pragnął, jak każdy, tego, 
co się rozumie pod określeniem „użyć życia", ale nie zdawał 
sobie z tego sprawy albo też nie miał odwagi się do tego przy­
znać. 

- Więc to przed tym uciekałeś - skonstatował Geordie, 

ochłonąwszy już trochę. - Przed człowiekiem, który był 
Thomasem Dilhorne'em. 

- Tak, ale nie tylko przed tym - przyznał Thomas. 
- A co z Kirstie? Nie chciałbym, żebyś ją skrzywdził. To 

dobra dziewczyna i bardzo cię kocha. Pamiętam, że na pier­
ścieniu obok twoich inicjałów były też inne: B.K. Należą do 

kobiety, prawda? 

W oczach Thomasa pojawił się błysk zrozumienia. 
- Więc dlatego nie wpuściłeś jej tutaj. Bałeś się B.K. -

Umilkł. - Powinienem wiedzieć, że działasz w jej obronie. 
Słusznie postąpiłeś, ale nie musisz się obawiać B.K. To moja 
nieżyjąca żona Bethia, Bethia Kerr. Byliśmy małżeństwem 

od dziesięciu lat, kiedy umarła przy urodzeniu naszego pier­
wszego, długo oczekiwanego dziecka. Nikt już nie może 
skrzywdzić Bethii ani ona nie może zagrozić Kirstie. Wydaje 

background image

mi się, że Thomas kocha Kirstie bardziej niż Fred, bo potrafi 

ją w pełni docenić. 

- Przykro mi. Nie chciałem cię urazić, ale musiałem wie­

dzieć. 

- Nie musisz nic sobie wyrzucać, Geordie. Miałeś ra­

cję, że pomyślałeś o Kirstie. Skąd mogłeś wiedzieć, kim była 
Bethia. 

- I to był drugi powód, dla którego stałeś się Fredem. 
- Utrata Bethii... Tak, kochałem ją bardzo, a znaliśmy 

się od dziecka. Nasi ojcowie się przyjaźnili. Nie potrafi­

łem pogodzić się z jej śmiercią. Widzisz, wiodłem takie po­
rządne, cnotliwe życie i w nagrodę utraciłem swoją naj­
większą miłość. Pragnąłem ranić ludzi, by cierpieli tak 
samo jak ja. - Thomas umilkł zamyślony. Po chwili podjął: 

- Geordie, ile to już miesięcy upłynęło od czasu, kiedy zo­
stałem napadnięty w Melbourne? Rodzice muszą uważać 
mnie za zmarłego. Boże, wybacz mi, rozstałem się z ni­
mi w gniewie. Byłem taki nieprzyjemny dla matki, chociaż 
z oddaniem i miłością opiekowała się moim małym syn­
kiem. Nie doczekała się ode mnie słowa podziękowania. 
- Ukrył twarz w dłoniach. - Och, Geordie, byłem godny po­
żałowania. Nie mogłem znieść widoku biednego Lachlana 
ani moich rodziców, nikogo. Nienawidziłem wszystkich, 
nawet brata bliźniaka, który na stałe zamieszkał w Anglii. 

- Uniósł mokrą od łez, udręczoną twarz i spojrzał na Geordiego. - Nienawidziłem go, bo jest podobny do Patriar­

chy, mojego ojca, podczas gdy ja przypominam mojego 
dziadka ladaco, Freda Waringa. Czy to nie dziwne, że wy­
brałem sobie imię dziadka pijaka, Freda? Mama mówi, że 
bardzo przypominam jej brata Rowlanda. 

background image

- To wcale nie dziwne. Miałem do czynienia z podobny­

mi przypadkami w... nieważne, gdzie i kiedy. Spotkałem lu­
dzi, którzy pod wpływem uderzenia w głowę zmieniali się 
bezpowrotnie, i takich, którzy wracali do dawnego ja. Myślę, 
że w twoim przypadku uderzenie odegrało mniejszą rolę. Nie 
lubiłeś Thomasa Dilhorne'a, więc podświadomie wykorzy­
stałeś pretekst, by się od niego uwolnić. 

- Zgadza się. Zbili mnie do nieprzytomności i wlali mi 

do gardła spirytus, co w efekcie zapoczątkowało pijacki ciąg, 
z którego nie mogłem się wyrwać, dopóki Sam nie zabrał 
mnie z aresztu. Pamiętam, że po raz pierwszy nazwałem sie­

bie Fredem Waringiem przed sądem i pozostałem Fredem aż 
do wczoraj, do kolejnego uderzenia, które wskrzesiło Tho­
masa. Kiedyś byłem Młodym Thomasem i nie lubiłem siebie, 
potem stałem się Thomasem, którego najwyraźniej nie lubi­

łem jeszcze bardziej, wreszcie zostałem Fredem. 

- Wszyscy lubili Freda - przypomniał Geordie. 
- Jednak Fredem też nie jestem, choć nieraz będę żałować 

jego odejścia. Ale jest pewne, że jestem mężem Kirstie, sy­

nem swoich rodziców i ojcem Lachlana. Powinienem powia­
domić rodziców, że żyję. Tylko jak powiedzieć Kirstie, kogo 
poślubiła? 

- Nie biednego Freda, ale człowieka nawykłego do po­

siadania władzy i bogactw - dokończył Geordie. 

- Właśnie. 
Trudno było uwierzyć, że tak bardzo różnił się od Freda 

i jednocześnie że tak wiele z Freda w nim pozostało. Zyskał 
siłę i autorytet Thomasa, ale nie stracił dobroci i prostolinij­
ności Freda. 

- Nie chcę, by dowiedziano się, z jakiej rodziny pochodzę 

background image

- powiedział Thomas. - Jestem pewien, że zachowasz dla 
siebie tę wiadomość. Mam do ciebie pełne zaufanie. Dla ze­
społu Moore'a jestem wciąż Fredem Waringiem i chcę nim 
pozostać przez jakiś czas, zanim nie podejmę pewnych decy­
zji. Nie mam pewności, jakie wrażenie wywarłaby na wszy­
stkich informacja, że jestem Thomasem Dilhorne'em. - Za­
wahał się. - Lubiono mnie jako Freda, choć nie był bogaty 

ani uprzywilejowany. 

- Rozumiem cię i zgadzam się z tobą - odparł Geordie. 

- Zachowam twój sekret, ale nie zwlekaj zbyt długo z wyja­
wieniem go Kirstie. 

- Powiem jej w stosownym czasie, możesz mi wierzyć. 

Wiesz, chciałbym nacieszyć się ostatnimi godzinami w Ballarat. Tyle wam wszystkim zawdzięczam. Pewnie zapiłbym 

się na śmierć, gdybyście się mną nie zainteresowali. 

Geordie pokręcił głową. 

- Nie sądzę. Jestem pewien, że ostatecznie wyszedł­

byś cało z opresji. Tylko że do wyzwolenia mogła prowa­
dzić długa i kręta droga. Przyznam, że trochę ci ją skróci­
liśmy. 

Geordie przypomniał sobie słaniającego się na nogach, 

obdartego włóczęgę, którego Sam niemal wrzucił na wóz, 
i zgodził się z Thomasem w milczeniu. 

- Uważam, że powinieneś teraz zobaczyć się z Kirstie. 
- Tak. Trzeba wyjawić jej część prawdy. 

Kiedy Geordie wyszedł, znów się położył i obserwował 

drzwi, czekając na Kirstie, swoją ukochaną żonę. Stanęła nie­
pewnie w progu, lecz zaraz się wypogodziła, widząc, że wy­
poczywa, najwyraźniej zdrowy. 

- Och, Fred! - wykrzyknęła, podchodząc do łóżka. - Ba-

background image

łam się, że możesz być naprawdę chory. Powinnam wierzyć 
zapewnieniom Geordiego, że już dobrze się czujesz. 

Przygarnął ją do siebie i posunął się, by mogła się obok 

niego położyć. 

- Nikt nam nie przeszkodzi - szepnął. - Geordie będzie 

ich trzymał z daleka. Potrzebujemy trochę czasu dla siebie. 

Leżeli, tuląc się do siebie. Kirstie poczuła się szczęśliwa, 

że znowu jest z mężem. 

- Kochanie, mam ci coś do powiedzenia. Przypomniałem 

sobie, kim jestem. 

Słysząc to, odwróciła się do niego z oczyma pełnymi lęku. 

- Nie ma powodu do obaw, Kirstie, kochanie - po­

wiedział Thomas, całując ją w policzek. - Jesteśmy peł­
noprawnym małżeństwem. Nie ma w moim życiu innych 

kobiet. 

Widać było, że Kirstie doznała nieopisanej ulgi. 

- Och, Fred! Nie mogę powiedzieć, że się nie martwiłam. 

Zwłaszcza że Geordie zabronił mi wczoraj przyjść do ciebie. 

- Usiłował cię chronić, kochanie. W Sydney jest mój oj­

ciec i matka, którzy myślą, że nie żyję. Wydaje mi się, że 
sporo miesięcy upłynęło, od kiedy zniknąłem w Melbourne 
i przeistoczyłem się w Freda. Musimy natychmiast wybrać 
się w drogę. Rodzice nie powinni opłakiwać mnie dłużej niż 
to konieczne. 

O Lachlanie nie wspomniał. Miał jeszcze trochę czasu, by 

powiedzieć jej o tym, że ma synka. Postanowił też odwlec 
chwilę, w której wyjawi, że jest Thomasem Dilhorne'em. 
Wcześniej czy później Kirstie pozna prawdę, podobnie jak 
Sam i reszta. Jednak chciał jeszcze trochę pobyć dobrze im 
znanym Fredem. 

background image

- Sydney - westchnęła Kirstie, jakby mówił o dalekiej 

Anglii. 

- Tak, Sydney. Mam tam dom z widokiem na port. Spo­

doba ci się. 

- Zatem nie jesteś biedny? - Spojrzała mu prosto w oczy. 
- Nie, nie jestem biedny. Przyjechałem do Melbourne w 

interesach i wtedy pobito mnie i okradziono. Na skutek ura­
zu straciłem pamięć. 

- Ojciec sądził, że musiałeś być urzędnikiem lub kimś w 

tym rodzaju. Miał rację. 

- Musimy jechać do Melbourne. Może nie jutro, ale po­

jutrze, jeśli uda się zarezerwować miejsca w dyliżansie. 

Kirstie zauważyła, że jej mąż się zmienił. Jednak gdy się 

do niej uśmiechał, wciąż był Fredem. 

- Będzie to dla ciebie nowe życie, kochanie. Inne od tego, 

czego spodziewałaś się, wychodząc za mnie za mąż. To oz­
nacza rozstanie z twoimi bliskimi. Sądzę, że polubisz moją 
matkę, jak również mojego ojca. - Przygarnął ją mocno i na­

miętnie pocałował. - Straciliśmy wspólną noc, kochanie, 
i zamierzam to teraz nadrobić. 

Zaczął się z nią kochać z łagodną namiętnością, którą 

Fred jej zawsze okazywał. Pod tym względem nic się nie 
zmienił. 

Kirstie myślała później, że w ten niejako symboliczny 

sposób rozpoczęli nowe życie. Oto za dnia, który w innych 
okolicznościach spędziliby na pracy i codziennej krzątaninie, 
kochali się i odpoczywali. 

Fred wraz z Kirstie stał obok dyliżansu, czekając, aż zo­

stanie on załadowany i przygotowany do podróży do Mel-

background image

bourne. Zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się 

jego młoda żona. Była zarazem podekscytowana i przestra­

szona. Nic dziwnego, przecież wyruszała w nieznane, w da­
leką drogę do Sydney. 

Miała zostawić ojca i rodzeństwo, któremu od lat matko­

wała, a także ludzi poznanych w Ballarat. Całe swoje doty­
chczasowe życie. 

Thomas pożegnał się z Ballarat poprzedniego dnia. Tak 

jak Dan'l Mendoza, obszedł wszystkich dookoła, całując 

Grubą Lil, ściskając dłonie Nedowi Hyde'owi, Dickiemu 

Vallance'owi i innym. 

Nawet Jack Tate przyszedł się pożegnać. Patrząc smutno 

na Kirstie, życzył im wszystkiego najlepszego. 

- Mam nadzieję, że będziesz z Fredem szczęśliwa. - To 

były jego ostatnie słowa. 

Thomas nie wyjawił, kim jest i z jakiej rodziny pochodzi. 

Wszyscy, nie wyłączając Kirstie, przypuszczali, że wiezie ją 
do małego domku na rozbudowujących się przedmieściach 
Sydney, a nie do olbrzymiej, pięknej rezydencji, którą dzielił 
z Bethią. Dla nich pozostał Fredem Waringiem, jeśli nawet 
różnił się od człowieka, którym był przez ostatni rok. 

Poprzedniego wieczoru usiadł z nimi po raz ostatni przy 

ogniu. Pomiędzy Sama, Barta i Geordiego rozdzielił złoto 
i pieniądze, które zdołał odłożyć podczas pobytu w Ballarat. 
Sam i Bart patrzyli ze zdziwieniem, kiedy podsuwał im małe 
płócienne woreczki. 

- Nie mogę tego przyjąć - zaprotestował Sam, kręcąc gło­

wą. - Rozpoczynacie nowe życie, będziecie tego potrzebować. 

- Mam dom i pracę, która na mnie czeka w Sydney - wy­

jaśnił Thomas. - Chcę, żebyś to zatrzymał. 

background image

- Przecież to twój zarobek - obruszył się Bart, zdziwiony 

hojnością, która, zdaniem Thomasa, i tak nie rekompensowa­
ła dobroci, jaką mu okazali. 

- Tak, mój - przyznał Thomas - i mam prawo nim dys­

ponować. Uważam, że nie jest to wystarczające podziękowa­
nie za to, co dla mnie zrobiliście. Ochrzciliście mnie w wo­

dach Jordanu - powiedział, wskazując na sadzawkę. - Ina­
czej ciągle leżałbym na ulicy jako Wrak. 

- Synu, nie zrobiliśmy tego, by cię ratować - przyznał 

szczerze Sam. - Potrzebowaliśmy rąk do pomocy. 

Słowo „synu" omal nie wyprowadziło Thomasa z równo­

wagi. Przypomniało mu własnego ojca. 

- Zaufaj mi, Sam - powiedział po chwili milczenia. - Kirstie będzie ze mną bezpieczna. Obiecuję, że nie zazna biedy. 

Mistrzowskie niedopowiedzenie, skwitował w duchu Geordie, zważywszy na to, co powszechnie się mówi o bogac­

twie Dilhorne'ów! 

- Ale nie wolno mi... - upierał się Sam. 
- Żadnych ale - uciął Thomas. - Oddałeś mi swój skarb. 

- Jeszcze mocniej przygarnął Kirstie. 

Sam zatrzymał wzrok na zięciu. Dopiero teraz do­

strzegł, że, jak uprzedzał Geordie, rzeczywiście się zmienił. 
Nadal był miły i zwracał się do wszystkich po przyjacielsku, 
ale nagle stało się widoczne, że przywykł, by go słuchano. 
Musiał należeć do tych, którzy innym wydawali polecenia 
i rozkazy. 

Geordie zapewnił Sama, że nie powinien martwić się o los 

córki, chociaż, zgodnie z obietnicą daną Thomasowi, nie 
zdradził jego prawdziwej tożsamości. Sam ufał Geordiemu 
i przyjął jego słowa za dobrą monetę. 

background image

- A więc... - Sam zaczął z wahaniem, nie do końca prze­

konany, czy Fred powinien tak szastać pieniędzmi. 

- A więc zgoda - dopowiedział Thomas, wyraźnie uwa­

żając sprawę za zakończoną. Rozejrzał się dookoła. 

Niepostrzeżenie zapadł zmrok. Bart wcześniej przyniósł 

karty i zagrali po raz ostatni; Kirstie usiadła obok męża. Stali 
się nierozłączni i źle znosili najkrótsze rozstanie. 

Kiedy krótka gra dobiegła końca i złoto zostało przekaza­

ne, Thomas znalazł chwilę, by po raz ostatni podziwiać świat­
ła Ballarat, zachwycić się odgłosami dalekiej muzyki, przy­
pomnieć sobie zarówno czas spędzony na pracy, jak i na roz­
rywkach. 

Wracał do świata obowiązków i odpowiedzialności 

i przez chwilę zapragnął być znów beztroskim, prostodusz­
nym Fredem. Tam byli jednak jego rodzice i Lachlan; szcze­
rze pragnął zobaczyć ich i uspokoić. Lachlan, ostatni poda­
runek Bethii, dziecko, które potrzebowało ojca. 

Fred odchodził na dobre, zostawiając tylko swoją naj­

lepszą cząstkę, która miała uchronić Thomasa przed pust­
ką i nienawiścią. Wzmocnił uścisk wokół ramion Kirstie, 
mając nadzieję, że spodoba się jej życie u boku Thomasa Dil­
horne'a. 

Skrzynia zawierająca ich niewielki dobytek została 

wreszcie umieszczona obok innych bagaży. Kirstie uściska­
ła ojca, a także Barta i Geordiego, którzy, jak wielu innych 
przyjaciół, przyszli ich pożegnać. Thomas dał Geordiemu 
list do Sama, w którym ujawniał prawdę o tym, kim jest. 
Kirstie jeszcze jej nie poznała, miał ją wyjawić dopiero w 
Melbourne. 

Dopóki znajdował się w Ballarat, chciał pozostać Fredem. 

background image

Ballarat nie było odpowiednim miejscem dla znakomitości 
takich jak Thomas Dilhorne. 

Na koniec zaproponował Geordiemu pomoc w przeniesie­

niu się, dokąd zechce, lub w znalezieniu pracy odpowiadają­

cej jego umiejętnościom. 

- Przez jakiś czas moje miejsce jest tutaj - odpowiedział 

mu Geordie. - Tutaj znalazłem cichą przystań. 

- Chcę utrzymywać kontakt z tobą, Samem i z resztą gru­

py. Kiedy się urządzimy w Sydney, przyjedziemy z Kirstie, 
choćby na krótko. Mam do ciebie, Geordie, zaufanie. Wiesz, 
gdzie mnie znaleźć, gdybyś mnie potrzebował. 

Zostawił Geordiemu i Samowi adresy, pod którymi mogli 

szukać Thomasa Dilhorne'a. 

- Gdybyś wiedział, kim byłem, mógłbyś nie... - zaczaj: 

Geordie. 

Thomas przerwał mu w pół słowa. 
- Nie chcę tego słyszeć, Geordie - powiedział stanow­

czo. - Wiem, kim jesteś, a nie, kim byłeś, i tylko to się liczy. 
Jesteś przyjacielem, którego nigdy nie miałem. Najlepszym 
przyjacielem pod słońcem. 

Wyładowany po dach dyliżans odjechał, uwożąc Kirstie 

i Thomasa. Kirstie powstrzymywała łzy. Siedziała, trzyma­

jąc męża za rękę, przekonana, że jego miłość uchroni ją 

przed każdym niebezpieczeństwem, jakie ją czeka w przy­
szłości. 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

Gdyby nie smutny charakter misji Tom Dilhorne mógł­

by uznać pobyt w Melbourne za całkiem przyjemny. 

Stwierdził, że podeszły wiek nie osłabił jego przedsiębior­
czości, a wyrafinowany intelekt i duży urok osobisty, któ­
ry zawsze zjednywał mu i kobiety, i mężczyzn, nie osłabł 

z czasem. 

Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie podkreślił swojego 

przywiązania do nieobecnej żony, Rosina Campbell gotowa 
była koić jego ból po stracie Thomasa, zyskując w zamian 
starszego, bogatego protektora. Zawsze był wyczulony na 

wysyłane przez bliźnich sygnały, a wiek tylko pogłębił tę 

zdolność. 

Redmayne i Herbert, główni sponsorzy nowej linii kole­

jowej, przekonali się, że stary Tom Dilhorne wart jest swej 

legendy, a przy tym to bardzo ludzki człowiek. 

- Skąd, na Boga, wziął się u niego taki pedantyczny syn? 

- powiedział Redmayne w rozmowie z żoną. - Mimo to, 

szkoda biedaka. Nie zasłużył na swój los. 

W swojej wędrówce po Melbourne, obojętnym na wszy­

stko poza gorączką złota, Tom spotkał się z Teresą Spurling. 
Śmierć jego syna policja przyjęła za fakt. Pewną zagadką był 
wprawdzie brak ciała, ale co z tego? Ludzie ciągle znikali, 
a znalezione w lombardzie kosztowności świadczyły niezbi-

background image

cie, że został napadnięty, obrabowany i prawdopodobnie za­
bity, bo tylko umarli milczą jak głazy. 

Pani Spurling przyjęła go w pokoju, w którym zabawiała 

Thomasa, jeżeli uznać, że Thomas bawił się tym spotkaniem. 
Ona również, jak wszyscy w Melbourne, spostrzegła, że oj­
ciec bardzo różni się od syna. Wyraźnie podkreśliła, że jej 
wieczór z Thomasem należał do niewinnych, i podobnie jak 
Rosina zauważyła, że Thomas był głęboko nieszczęśliwym 
człowiekiem. Nie potrafiła rzucić światła na to, co mogło mu 
się przytrafić. 

- Mam sobie za złe - wyznała - że nie nalegałam, 

by skorzystał z mojego powozu, jednak wolał iść na pie­
chotę. 

- Mój syn był uparty - odparł Thomas łagodnie. - Proszę 

sobie nie robić wyrzutów. Nie mogła pani przewidzieć, co 
się zdarzy. 

Tak jak wcześniejsze tropy, ten również prowadził do­

nikąd. Wracał do hotelu „Criterion" tą samą drogą, którą 
szedł Thomas, prowadzącą obok „Czarnego Kota", otwar­
tego teraz dniem i nocą, by uwolnić podekscytowanych 
poszukiwaczy od nadmiaru świeżego bogactwa. Tknięty 
nagłym impulsem zszedł po schodach do ciemnej i zady­
mionej sali sprawdzić, czy nie spotka kogoś, kto przypo­
mniałby sobie, że przed wieloma miesiącami widział tu jego 
syna. 

Jak się spodziewał, trafił na kolejną ślepą uliczkę, zresztą 

nie wyobrażał sobie okoliczności, w których Thomas mógłby 
zajść do podobnego lokalu. Raczej napadnięto go w jakiejś 
uliczce lub ciemnym zaułku. Niechętnie musiał przyznać, że 
nie ma sensu szukać dalej: Thomas zniknął i tyle. Pozostało 

background image

mu tylko doprowadzić do końca interesy Dilhorne'ów w 
Melbourne i wracać do domu, do Hester. 

Redmayne zasugerował, że powinien rozwiesić plakaty na 

złotonośnych polach Bendigo i Ballarat, jak również w Mel­

bourne, oferujące nagrodę w zamian za informację o synu. 
Dałoby to Hester pewną nadzieję. 

Następnego dnia zdecydował się odwiedzić drukarzy i po­

licję. Ubrany nienagannie, gdyż nawet nieszczęście nie mog­

ło złamać jego wieloletnich nawyków, zszedł do hotelowego 

holu. 

Tym razem hol świecił pustkami, nie licząc jasnowłosej 

dziewczyny u boku kędzierzawego mężczyzny w ubraniu ty­
powym dla poszukiwacza złota. Oboje stali zwróceni do To­
ma plecami. 

Słysząc kroki Toma, dziewczyna odwróciła głowę w jego 

stronę. Była młoda i uderzająco piękna. Jej włosy miały od­
cień popielatoblond, a wielkie zielononiebieskie oczy przy­
pomniały mu zmarłą synową. Jej ubranie nie zachwycało 
krojem czy materią, ale schludnością. Miała na sobie niebie-
sko-białą kretonową sukienkę, szydełkowy szal, słomkowy 

kapelusz przystrojony szmacianymi różyczkami i ciężkie, 
czarne, sznurowane buty. 

Jej towarzysz, który rozmawiał z recepcjonistą, odwrócił 

się do niej, pochylił i pocałował w policzek. Ochoczo oddała 
mu pocałunek. 

Tom syciłby się dłużej tą sentymentalną scenką, gdyby 

wysoki poszukiwacz nie odwrócił się w jego stronę, odsła­
niając opaloną twarz. Mężczyzna - nie do wiary - był jego 
synem, Thomasem; na jego twarzy malował się wyraz szczę­
ścia, jakiego ojciec nie widział od lat. 

background image

W pierwszej chwili Tom poczuł głęboką ulgę, a zaraz po­

tem równie głęboki gniew na odnalezionego syna, który spo­

wodował tyle rozpaczy i zamętu swoim nagłym i nierozważ­
nym zniknięciem. Nie mówiąc o tym, że to w złym guście 
stać sobie tak z nonszalanckim uśmiechem i obejmować ład­

ną dziewczynę. 

Thomas i Kirstie przyjechali do Melbourne późnym wie­

czorem. Byli zmęczeni po długiej podróży, a współpasażero­
wie dyliżansu ostrzegli ich, że szanse na znalezienie noclegu 
są nikłe. 

Opuściwszy powóz, Thomas udał się do zajazdu, w pod­

wórzu którego zakończyli podróż. Okazał się przepełniony. 
Właściciel, wzruszywszy ramionami, oznajmił, że nawet 
przerobiona na prowizoryczną sypialnię, zasłana materacami 
stodoła również jest zapełniona. 

Wyczerpana, jeszcze osłabiona po febrze Kirstie z trudem 

trzymała się na nogach. 

Podniecenie i napięcie ostatnich kilku dni oraz podróż też 

dawały znać o sobie. 

Thomas ścisnął rękę Kirstie i zwrócił się do właściciela: 
- Moja żona ostatnio chorowała i potrzebuje odpoczyn­

ku. Czy znajdzie się miejsce, gdzie możemy się przespać? 

Gdziekolwiek, byle nie na ulicy. 

Właściciel przyjrzał im się, lekko zaintrygowany. Para ta 

wyraźnie wyróżniała się z pospolitego tłumu: dziewczyna 
była bardzo ładna, a mężczyzna swoim sposobem bycia 
przewyższał prostaków, którzy zwykle szukali u niego schro­
nienia. 

- Dobrze zapłacę - dorzucił zdesperowany Thomas. 

background image

Właściciel podrapał się w brodę. 
- Może coś dla was załatwię, ale warunki są skromne. 
Kirstie westchnęła z ulgą. 
- Lepsze to niż ulica. Bierzemy - zgodził się Thomas. 
W istocie miejsce było niewiele lepsze od ulicy - pełen 

zwietrzałej słomy strych nad stajnią. Dawny Thomas parsk­
nąłby na samą wzmiankę o noclegu w takim miejscu. Jednak 
nowy Thomas, widząc zmęczenie żony, zgodził się zapłacić 
za to taką sumę, za którą przed gorączką złota dostałby pokój 
w luksusowym hotelu. 

Wnieśli na górę swój mały kuferek. Thomas wyciągnął z 

niego czystą koszulę i halkę Kirstie, by je podłożyć pod gło­
wę. Kiedy wreszcie się położyli, trzymając za ręce, pomyślał 
z goryczą, że Kirstie rzeczywiście nie może mieć pojęcia, za 

kogo wyszła, skoro jest to najlepsze miejsce, jakie mógł im 
zapewnić. 

Kirstie wiedziała jedno. Była z Fredem, który nie poddał 

się i znalazł nocleg, powodowany troską o żonę, podczas gdy 
ktoś inny na jego miejscu dawno by już zrezygnował. A po­
nieważ jej dotychczasowe życie było ciężkie i surowe, miała 
mniejsze wymagania niż Thomas. 

Początkowo wzajemna bliskość nie pozwoliła im zasnąć. 

Kochali się namiętnie, spragnieni siebie i szczęśliwi. Kirstie 
wreszcie zasnęła w ramionach męża. Wsparty o ścianę ob­
serwował ją czule, póki sam nie zapadł w sen. 

Rano zeszli na dół na śniadanie, by się przekonać, że je­

dyne, co oferowano do jedzenia, to kawa lub herbata i roga­
liki za niezwykle wygórowaną cenę. Mimo to Kirstie rozglą­
dała się dookoła z zaciekawieniem, wszystko dla niej było 
interesujące, wszystko dziwne i nowe. 

background image

- Pójdziemy do hotelu „Criterion" - zwrócił się Thomas 

do żony - i postaramy się tam o pokój. Zanim mnie napad­
nięto, zostawiłem u nich bagaż na przechowanie. Niewyklu­
czone, że nadal tam się znajduje. 

Szli przez zatłoczone ulice, nie wyróżniając się z tłumu 

poszukiwaczy złota i ich kobiet. „Criterion" był okazałą bu­
dowlą; Kirstie wydał się pałacem. Nie należał do hoteli, do 
których spodziewała się kiedykolwiek zajrzeć. 

- Jesteś pewien, że nas tam przyjmą? - spytała onieśmie­

lona splendorem miejsca. 

- O ile pamiętam - odparł - każdy, bez względu na wy­

gląd, jest tu mile widziany, jeżeli ma dosyć pieniędzy, by za­
płacić za to, czego żąda. 

Recepcjonista w holu przyglądał im się, nie okazując nie­

chęci. Thomas zaczął od przedstawienia się swoim prawdzi­
wym nazwiskiem. Wtedy po raz pierwszy Kirstie je usłysza­

ła. Zdziwiła się, słysząc, jak mówi, że jest Thomasem Dil¬ 
horne'em, który zostawił tu swój bagaż i nie zgłosił się po 
niego przez prawie rok. Czy ciągle go mają i czy mógłby dla 

siebie i żony zarezerwować pokój? 

Pracownik hotelu zniknął, a Thomas zwrócił się do 

Kirstie: 

- Naprawdę nazywam się Thomas Dilhorne. Powinienem 

ci o tym powiedzieć wcześniej, ale chciałem być Fredem mo­
żliwie najdłużej. Zostawiłem Samowi list wyjaśniający. Geor¬ 
diemu wyjawiłem, kim jestem, gdy tylko sobie przypomniałem. 

Zorientował się, że to nazwisko nic jej nie mówi, i był z 

tego zadowolony, chociaż oznaczało to konieczność dalszych 
wyjaśnień. 

- Thomas, nie Fred? - zdziwiła się. 

background image

Nie potrafiła pomyśleć o nim jako o Thomasie. Zaczęła z 

zainteresowaniem rozglądać się dookoła, aby pokryć zmie­
szanie. 

Wysoki, siwy starszy mężczyzna właśnie schodził głów­

nymi schodami, wykazując bez wątpienia najwyższe zain­
teresowanie ich osobami. Wpatrywała się w niego, jeszcze 
kiedy mąż pochylił się do niej i pocałował w policzek. Od­
dała mu pocałunek i wtedy właśnie Thomas zobaczył star­
szego pana. 

Uśmiech najczystszej radości, prawdziwy uśmiech Freda 

rozjaśnił mu twarz. Rzucił się w stronę starszego mężczyzny, 
który zszedł po schodach i zbliżał się do nich z kpiącą miną 
i uniesioną ironicznie jedną brwią. Jego twarz zniknęła jej z 
oczu, gdy mąż zamknął starszego pana w serdecznym uści­
sku. Zaraz jednak potem cofnął się i wziął Kirstie z powro­
tem za rękę. Wyraz twarzy starszego pana pozostał niezmie­
niony. 

- Kogo my tu widzimy - zakpił. - Nasz Thomas, już nie 

martwy, lecz zmartwychwstały. Proszę, proszę. Oczekuję 
wyjaśnień. 

Kirstie zerkała na starszego pana, który spokojnie takso­

wał ją wzrokiem. Na jego twarzy poza zdziwieniem malo­
wało się teraz również rozbawienie. 

- Fred? - spytała z przyzwyczajenia, nie nawykła do 

używania nowego imienia męża. - Kim jest ten człowiek? 
Czy to twój ojciec? 

- Fred? - podchwycił ironicznie mężczyzna. 
- Zaraz wszystko wyjaśnię - z pośpiechem zapewnił 

Thomas. 

- Spodziewam się - powiedział starszy pan. 

background image

- Tak, to mój ojciec - zwrócił się Thomas do żony, która 

wyraźnie oczekiwała wyjaśnienia. 

- Twój ojciec! Boję się go. 
- Wszyscy się go boją - uciął Thomas. - Tato, mam ci 

tyle do powiedzenia. Zdziwisz się pewnie... 

- W tej sprawie przynajmniej się nie mylisz - przytaknął 

starszy pan. 

- Zanim cokolwiek powiem, muszę cię poinformować, że 

ta dama to Kirsteen Moore, moja żona. Pobraliśmy się mie­
siąc temu. Kirstie, to mój ojciec, pan Tom Dilhorne. 

- Witam panią Dilhorne. - Skłonił się przed nią z galan­

terią i po raz pierwszy się uśmiechnął. 

Jest pociągający, choć budzi strach... Jego syn jest zupeł­

nie inny. 

- Moja historia jest tak dziwna, że sam nie wiem, od cze­

go zacząć... - Thomas urwał. 

Starszy pan powstrzymał go gestem. Próbowała wyobra­

zić go sobie jako ojca Freda, nie Thomasa. 

- Nie tutaj - przerwał. - Tutaj nie możemy rozmawiać. 

Nie ulegało wątpliwości, że przywykł do rozkazy­

wania. Jasne też było, że nie znosi sprzeciwu. Thomas 
natychmiast go usłuchał i zamilkł. Zachowanie starszego 
pana zaskoczyło Kirstie. Nie wypytywał ani o nią, ani o jej 
męża, nie chciał dowiedzieć się, jak i dlaczego tu się 
znaleźli, lecz z wielką kurtuazją zwrócił się wyłącznie 
do niej. 

- Czy jadłaś już, Kirsteen? 

Cóż za dziwne pytanie w środku tego niezwykłego spot­

kania! Rzeczywiście trafił w sedno. Jadła niewiele od po­
przedniego dnia, kiedy to opuścili Ballarat, i jej lekki ból gło-

background image

wy był wynikiem nie tylko niewygód długiej podróży i kie­
pskiego noclegu na stryszku z sianem, ale i głodu. 

- Nie, bardzo mało jedliśmy, od kiedy wyjechaliśmy 

wczoraj z Ballarat. 

- Ballarat, hm? Ciekawe. Thomas nigdy nie dbał o napeł­

nienie żołądka... 

- Ale skąd - zaprotestowała z oburzeniem, jak dawna, 

wojownicza Kirstie. - To nie z winy Thomasa. Uwielbia do­
brze zjeść. Każdy to wie. 

- Doprawdy? - Starszy pan uniósł brwi na widok ru­

mieńca na twarzy syna. - Miło słyszeć. 

Recepcjonista obserwował ich z otwartymi ustami. 

- Będziemy jeść - rzucił krótko Tom Dilhorne. - W mo­

im pokoju, jak najszybciej. Proszę o porządne, duże porcje, 
żeby mój syn był zadowolony. Podajcie też wino, kawę i her­
batę. Życzysz sobie herbaty? - spytał Kirstie. 

- Nigdy nie piłam kawy. Chciałabym spróbować. 

Nie wiedzieć czemu jej słowa dziwnie przypadły do gustu 

starszemu panu. 

- Znakomicie - ucieszył się. 
- Jedzenie? W pana pokoju... Nie jest naszym zwycza­

jem podawać w pokoju gości. 

- Jest, jeżeli ja o to proszę - odparł spokojnie Tom. - W 

moich hotelach zawsze zamawiam jedzenie do pokoju. 

Zdumienie recepcjonisty było równie wielkie jak zdumie­

nie Kirstie. 

- To pana hotel, panie Dilhorne? 
- Proszę zapytać dyrektora. A więc, jemy? - Starszy pan 

najwyraźniej nie lubił tracić czasu i dyskutować z podległy­
mi sobie pracownikami. - Proszę podać to, co macie najle-

background image

pszego - zakomenderował, po czym, nie zmieniając tonu, 
zwrócił się do Thomasa i Kirstie: - Marsz na górę. Musimy 
porozmawiać w spokoju. 

Kirstie z zainteresowaniem spostrzegła, że Fred - czy 

kiedykolwiek będzie w stanie myśleć o mężu „Thomas"? -
wypełnia żądania ojca równie szybko jak recepcjonista. 
Wzięła go za rękę i poszli po schodach na górę. Prowadził 
ojciec Thomasa, a jego samego ogarnęła fala synowskiej 
miłości. 

Jakież to typowe dla ojca, stwierdził w duchu, bez zdzi­

wienia przyjął odzyskanie syna, gładko przełknął całą resztę: 
zmienione imię, zmieniony wygląd, nową, młodą żonę -
i nagle nie obchodzi go nic poza jedzeniem, jakby to była 
najważniejsza rzecz pod słońcem. Co prawda, Thomasowi 
również doskwierał piekielny głód. 

Przypomniał sobie słowa matki, że raz tylko widziała ojca 

nie panującego nad sobą, a to wtedy, kiedy pokazano mu sy­
nów bliźniaków. 

- Matka! - zwrócił się niespokojnie do ojca. - Jak się 

miewa? A Lachlan? 

- Już myślałem, że o nich nie zapytasz - odparł Tom ci­

cho. - Bardzo się martwiła, odkąd donieśli nam, że zaginąłeś. 
Wysłała mnie po ciebie. Lachlan miewał się dobrze, gdy wy­

jeżdżałem z Sydney. Oczywiście urósł, od kiedy go widziałeś 

po raz ostatni. 

Za żołnierską sylwetką i żelaznym opanowaniem ojca 

Thomas nagle dostrzegł wiek i zmęczenie. Nie będzie żył 
wiecznie, a zawsze brałem to za pewnik, przemknęło mu 
przez myśl. 

- Moja żona to silna kobieta - zwrócił się starszy pan do 

background image

Kirstie - i przy tym piękna. Jesteś do niej podobna pod wie­
loma względami, też gotowa bronić Thomasa za wszelką ce-
nę, prawda? 

Kirstie przytaknęła. Z wolna pozbywała się strachu, jaki 

początkowo ją ogarnął na widok starszego pana. Kiedy do­
tarli na piętro, przekonała się, że ojciec jej męża zajmuje 

apartament. W tym mieście, gdzie trudno było nawet o łóżko 
do spania, Tom Dilhorne miał do dyspozycji sypialnię i po­

kój gościnny z aneksem jadalnym. 

Nie nalegał, by mówili i wyjaśniali cokolwiek, tylko za­

prosił ich, by usiedli. 

- Najpierw jedzenie, potem poważne rozmowy - zaordy­

nował, sam również siadając do stołu. 

Dopiero później Kirstie uświadomiła sobie, jak bardzo jej 

to ułatwiło sytuację i pozwoliło jej mężowi odprężyć się po 
tak niespodziewanym spotkaniu z ojcem. Thomas siedział 
zrelaksowany, ale na jego twarzy malowało się zmęczenie, 
co nie uszło uwagi spostrzegawczego Toma. 

Wszedł kelner i nakrył stół białym, adamaszkowym obru­

sem. Wniesiono tace z jedzeniem, wino i duży kosz z owo­
cami. Najwyraźniej gusta Toma Dilhorne'a były tu do­
brze znane. Wszyscy dostali śnieżnobiałe serwetki z adama­
szku, noże, widelce, łyżki i talerze. Kirstie bacznie śledziła, 
co obaj mężczyźni wyczyniają z całym tym przepychem 

i pilnie ich naśladowała. Dostrzegła wyraz aprobaty 
w oczach starszego pana. Wyglądało na to, że nic nie ucho­
dziło jego uwagi. 

Jedzenie było bardzo smaczne, a wino wprost wyborne. 

Starszy pan wręczył jej pierwszej kieliszek i śledził, jak pije. 

- Piłaś kiedyś coś takiego? 

background image

- Nie. - Kirstie podobnie jak jej teść lubiła mówić 

zwięźle. 

- Polubisz, ale nie pij za dużo, bo ci zaszkodzi. 
Thomas zabrał się z zapałem do jedzenia, delektując się 

smakiem potraw. Nawet jeśli dostrzegł ironiczne spojrzenie 
ojca, nie dał tego po sobie poznać. Po skończonym posiłku 
ucałował dłoń Kirstie. Tom wyciągnął do niego butelkę wina 
z pytającym wyrazem twarzy. 

- Ty nalewasz - odparł syn z uśmiechem. Wziął kieliszek 

i wypił z wdzięcznością. 

- Czyżbyś zmienił poglądy na ten temat? - spytał ojciec, 

przyglądając mu się bacznie. 

Thomas lekko poczerwieniał i przytaknął. 
- Tak, lecz ostatnio piję bardzo mało alkoholu. 

Kirstie z dumą chwyciła rękę męża. Pomyślała, że jego 

ojciec powinien znać prawdę o synu. 

- Skończył z piciem już dawno temu. Teraz czasami pije 

tylko trochę wina. 

- Skończył z piciem, powiadasz? - rzekł starszy pan z 

przekąsem. - Miło mi to słyszeć, synu. Prawdę mówiąc, trud­
no mi sobie wyobrazić ciebie pijanego. 

Kirstie widziała, że jej mąż jest zmieszany, a jego ojciec 

rozbawiony. Obawiała się, że nigdy nie pozna przyczyny ta­
kiego stanu rzeczy. 

Wreszcie weszli kelnerzy i uprzątnęli talerze oraz resztki 

jedzenia. Starszy pan wydał im dyspozycje, które mieli prze­

kazać recepcjoniście. Miał on zarezerwować pokoje dla, jak 
się wyraził „państwa Dilhorne'ów". Nie przypuszczała na­
wet, że zabrzmi to tak dumnie. 

Stopniowo Kirstie zaczęła pojmować, że jej teść jest 

background image

bardzo bogatym człowiekiem, a to oznaczało, że jej mąż też 
musi być bogaty. Starała się o tym nie myśleć, tak ją to przy­
tłaczało. 

Thomas musiał spostrzec przygnębienie na jej twarzy 

i zrozumiał, że teraz jego pora, by wesprzeć żonę. Objął ją 
ramieniem i spojrzał na ojca. Nagle Kirstie zdała sobie spra­
wę, że Thomas się go boi. Zadała sobie w duchu pytanie, czy 
obaj o tym wiedzą, i doszła do wniosku, że starszy pan jest 
tego świadomy, i dlatego w jego spojrzeniu chwilami malo­
wał się smutek. 

- Widzisz, ojcze - zaczął Thomas - nie znasz prawdy 

o moim zniknięciu, nawet Kirstie jej nie zna. Bóg mi świad­
kiem, że jest to historia niewiarygodna, a przy tym dłu­
ga, ale postaram się ją skrócić do kilku najistotniejszych fa­
któw. 

Wiedział, że przemawia jak dawny Thomas - sucho 

i sztywno - ale musiał odrzeć swoją opowieść z emocji, jeśli 
chciał spokojnie dobrnąć do końca. Nie patrząc im w oczy, 
opowiedział, co mu się przydarzyło tamtego wieczoru, kiedy 

wyszedł z domu Teresy Spurling. Uderzenia i siłą wlany al­
kohol spowodowały, że stracił pamięć i zaczął nędzny żywot 
pijanego włóczęgi, walającego się pośród rynsztoków Mel­
bourne. 

- Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Nie wiem nawet, 

jak znalazłem się w Ballarat. Pamiętam tylko, że zabrał mnie 

tam równie jak ja nieszczęśliwy biedak o przezwisku Ryży. 
Zniknął wkrótce po przybyciu na tereny złotonośne. Nastę­
pnie ojciec Kirstie, Sam Moore, wyciągnął mnie z aresztu, 
dokąd trafiłem za żebranie na ulicach Ballarat. Potem praco­

wałem jako poszukiwacz dla ich małego zespołu, zanim nie 

background image

zacząłem sam zarabiać pieniędzy i nie wkupiłem się do nich. 
Odzyskałem pamięć zaledwie trzy dni temu i od tego cza­
su jestem dwiema osobami jednocześnie: Thomasem Dilhor-

ne'em i Fredem Waringiem, jak siebie od wielu miesięcy na­

zywam. Fred zapomniał Thomasa i wszystko, co z nim zwią­
zane. 

Zauważył, że ojciec uśmiechnął się na dźwięk imienia, 

które przybrał. 

- Tak, dziadek Fred - przyznał kwaśno. - Bóg raczy 

wiedzieć, dlaczego tylko jego zapamiętałem z mojego 
dawnego życia; człowieka, który umarł, zanim się urodziłem, 
i którego rozwiązłe życie zawsze wzbudzało we mnie odra­
zę. Kirstie poślubiła Freda, nie Thomasa. Czasami mnie 
to martwi, ale zawsze była taka dzielna, więc myślę, że i z 
tym sobie poradzi. Mam tylko nadzieję, że Thomas, którym 
byłem, odszedł razem z Fredem. Wydaje mi się, że jestem 
przedziwną mieszaniną ich obu. Ufam, że ich najlepszych 
cech. 

Przez chwilę opowiadał o swoim życiu poszukiwacza zło­

ta, zaznaczając, że żył tak jak oni i cieszył się z tego. Tom 

już na początku zauważył zniszczone ręce syna i jego umięś­

nione ciało. Thomas nie był już nieruchawym człowiekiem 
interesu. 

Thomas rozwodził się nad dobrocią tych, którzy go ura­

towali i pomogli powrócić do życia. 

- Między innymi, najdroższa Kirstie. - Objął ją i poca­

łował raz jeszcze. - Zakochałem się w niej, ale ponieważ 
byłem jedynie biednym, prostym Fredem, nie w pełni rozu­
miałem, co się ze mną dzieje. Sądzę, że obaj, i Fred, i Tho­

mas, każdy po swojemu, raz jeszcze uczyli się bycia czło-

background image

wiekiem. Kiedy przez przypadek odzyskałem pamięć, po­
myślałem zaraz o tobie, matce i Lachlanie, o tym, iż są­
dzicie, że już nie żyję, skoro tak długo nie dawałem znaku 
życia. 

Ojciec przytaknął. 

- Tak, teraz rozumiem, dlaczego nazwałeś się Fredem, no 

i faktycznie myśleliśmy, że już nie żyjesz. Napastnicy zasta­
wili twoje kosztowności w lombardzie. Mam je tutaj. 

Thomas wyciągnął rękę. 
- Poza zaręczynowym pierścionkiem od Bethii. O wszy­

stkim zapomniałem, ale kiedy zobaczyłem go na palcu zło­
dzieja, natychmiast wiedziałem, że należy do mnie i że jest 
dla mnie bezcenny, choć nie umiałem nic więcej sobie przy­
pomnieć. 

Przerwał, wolno ściągnął pierścień z palca i trzymał w 

dłoni. 

- Jesteś moją żoną, Kirstie - powiedział uroczyście. -

Kochałem Bethię, ale odeszła, więc nie będę dłużej nosił 
pierścionka, który od niej dostałem. - Zanim włożył go 
do kieszeni, podniósł do ust i pocałował go. Nie widział 
aprobującego spojrzenia ojca, tylko pełną miłości twarz 
Kirstie. 

- Lachlan - odezwała się nagle. - Kim jest Lachlan? 
- Lachlan to mój mały synek. Będzie miał prawie trzy 

lata. Bethia zmarła wkrótce po jego urodzeniu, czekaliśmy 
długo na dziecko i właśnie wtedy ją straciłem. 

Teraz już mógł o niej mówić i chociaż żal po jej przed­

wczesnej śmierci tkwił w nim nadal, nie doprowadzał go już 
do szaleństwa. 

- Och, tak mi przykro. Nie dziwię się, że chciałeś zapo-

background image

mnieć - powiedziała impulsywnie, zaskakując Thomasa 
swoją przenikliwością. 

- Czy wiesz, jak odzyskał pamięć? - zwróciła się do te­

ścia. - To najdziwniejsza sprawa. Lew Robinson przywrócił 
mu pamięć, kiedy uderzył go za to, że miał romans z jego 
żoną Annie. Było to jeszcze na początku, gdy uganiał się za 

kobietami. Ale nie jest ojcem jej dziecka, które jest półkrwi 

Chińczykiem. 

Thomas pochwycił porozumiewawcze spojrzenie ojca. 
- Rozumiem teraz, dlaczego Lew tak impulsywnie zare­

agował - powiedział z powagą starszy pan. 

- Ja też - zgodziła się Kirstie - ale nie powinien wyła­

dowywać się na Fredzie. Annie nie tylko z nim zdradzała 
męża, a od tamtej pory Fred stracił zainteresowanie ko­

bietami. 

W obliczu jej naiwnego zaufania Thomas spuścił oczy 

i zaczerwienił się na myśl o tym, co wyobraża sobie ojciec 
na temat jego poczynań. Zanim zdążył coś wtrącić, Kirstie 
nadal radośnie przekonywała ojca, że jego rozpustny syn 
zmienił się na dobre. 

- Zmienił się bardzo jako Fred - zapewniała szczerze -

ale dalej był szczęśliwy i beztroski. Mało kto był tak szczę­
śliwy jak on. 

- Trudno byłoby to powiedzieć o Thomasie - mruknął 

ojciec, unikając spojrzenia syna. 

- Chyba usiłowałem naśladować Alana - z namysłem 

stwierdził Thomas. - Zawsze mu zazdrościłem swobody. 
Żartował ze mnie, bo byłem sztywny i zasadniczy. 
„Rozluźnij się" - mawiał, kiedy byliśmy chłopcami, i tań­
czył dokoła mnie, jakbyśmy byli na ringu. Jego powiedzenie 

background image

przypominałem sobie jako Fred, ale nie wiedziałem, kto tak 
mówił. 

- Wcale taki nie jest - zauważył Thomas. - Jesteście do 

siebie bardziej podobni, niż ci się wydaje. 

Thomas wolał rozmyślania o tym zostawić sobie na póź­

niej. 

- Kiedy odzyskałem pamięć, postanowiliśmy wrócić do 

Melbourne najszybciej jak się da. Jako Fred trafiłem na bo­
gate złoże. Wtedy myślałem, że jestem bogaty. Ale teraz... 

- Wzruszył ramionami. - Nie mógłbym o tym powiedzieć 
zespołowi. Właściwie nie powiedziałem im, kim jestem. 

- To dopiero było bogactwo - zwróciła się Kirstie do te­

ścia. - Wszystkim się wtedy nieźle wiodło, ale Fredowi naj­
lepiej, bo ciężko pracował. Tato powiedział, że ma głowę na 
karku, kiedy się ustatkował i zaczął prowadzić księgi dla 
sklepikarzy. 

- W tej sprawie zgadzam się z twoim ojcem - oświadczył 

Tom. - Musisz wiedzieć, że Thomas jest bardzo bogatym 
człowiekiem i skoro mówi, że to, co przywiózł z Ballarat, nie 

jest bogactwem, to... - Liczył na domyślność Kirstie i się nie 

zawiódł. 

- Bogaty - powtórzyła głucho, wstając z krzesła. - No jas­

ne. Musicie być tymi Dilhorne'ami. Nie pasuję do ciebie. 

W jej oczach zabłysły łzy. 
Thomas podszedł do żony i objął ją silnym ramieniem. 
Zmienił się nie do poznania, pomyślał Tom, wspominając 

syna odpychająco chłodnego wobec wszystkich po śmierci 
Bethii. 

- Och, Kirstie, to ja nie pasuję do ciebie jako mąż - powie­

dział Thomas, jakby na potwierdzenie myśli swego ojca. 

background image

Gładził jej włosy i delikatnie całując w policzek, łagodnie 

namówił, by z powrotem usiadła. Jego opiekuńczość i miłość 
były wzruszające. 

- Zawsze będziesz moją żoną, teraz jeszcze mi droższą. 

Uwierz mi. 

Uśmiechnęła się, co prawda, niewyraźnie, ale jednak. 

Tom ich obserwował, a na jego na twarzy malował się wyraz 

aprobaty. Niewątpliwie pochwalał zachowanie syna. 

- Może byś zmienił ubranie, Thomasie - podsunął. - Nie 

chodzi o to, że jest złe. W gruncie rzeczy jest ci w nim bardzo 
do twarzy. Jednak musisz na powrót stać się Thomasem Dilhorne'em, a im prędzej, tym lepiej. 

- Skąd wiesz? - spytał zaskoczony. 
- Że tęsknisz za Fredem? Tak. To było łatwiejsze dla cie­

bie, jak widzę. Życie nie ma być jednak łatwe. Twoje kufry, 
po które się nie zgłosiłeś, są nadal w hotelu. Kiedy po nie 
pójdziesz, poznam się lepiej z Kirstie, a ona będzie miała 
czas się do mnie przyzwyczaić. 

Kirstie wolałaby nie zostawać sam na sam z teściem. Cią­

gle jeszcze się go trochę bała. Zastanawiała się, jaki mógł być 
w młodości. 

Thomas zaprotestował gwałtownie. 

- Nie chcę jej zostawiać! Ostatnio wiele przeszła. 
- Nie zjem jej - uspokoił go Tom, patrząc mu w oczy. 

Thomas wyszedł. W drzwiach odwrócił się i przesłał Kir­

stie całusa. Był ubrany w czerwoną kamizelkę, którą zrobiła 
na drutach, i najlepsze czarne, welwetowe spodnie. Domy­
ślała się, że teraz, kiedy jest bogaty, welwetowe spodnie i ka­
mizelka nie będą mu wystarczać. 

Tom otwarcie przyglądał się synowej. 

background image

- Bardzo go kochasz, prawda? 
- Tak - potwierdziła, rumieniąc się lekko. - Bardzo. Jest 

taki miły. Teraz i kiedy był Fredem. Początkowo, gdy tato 
wyciągnął go z aresztu, wyglądał okropnie, ale kiedy umyli­
śmy go w sadzawce i później, gdy wszystkie kobiety za nim 
szalały, wyglądał... - Kirstie przerwała nagle. Tom miał do­
kładnie taki sam wyraz twarzy jak Fred, gdy ogarniał go swa­
wolny nastrój. - Fred był podobny do ciebie - wypaliła. -
Nie z wyglądu, bo jest bardzo przystojny. - Znów się oblała 
rumieńcem. - Nie chciałam powiedzieć, że... - Urwała, za­
kłopotana. 

- Wiem, co masz na myśli, synowo. Nie przejmuj się. -

Rozbawienie na twarzy czyniło go młodszym. - Powiadasz, 
że twój ojciec wyciągnął go z więzienia. 

- Tak, bo przedtem cały czas pił, ale Geordie Farquhar, 

który był lekarzem jeszcze w Anglii, pomógł mu z tego wyjść 
i wtedy przerzucił się na kobiety i hazard. Był tak dobrym 
graczem, że mówiono, iż mógłby się utrzymywać z gry u Hy­
de'a. I całkiem niespodziewanie znów się zmienił. Z pewno­
ścią będzie ci miło usłyszeć, że Fred... - Spojrzała niepew­
nie na starszego pana. 

- Tak, możesz nazywać go Fredem - zgodził się uprzejmie. 
- Fred zmienił się bardzo. Kiedy się o tym przekonasz, 

ulży ci tak jak mnie i tacie ulżyło po tym, gdy zaprzestał bo­
ksować u Fentimana czy uganiać się za Grubą Lil, Rosiną . 
Campbell i całą resztą. Naprawdę myślałam, że już się nigdy 
nie ustatkuje - wyznała szczerze. - Pewnego dnia odkrył, że 
ma talent do liczb, i zaczął prowadzić księgi rachunkowe. 
Chyba cię to cieszy. Stał się też mniej rozmowny. Przedtem 
był gadatliwy. 

background image

Nie wiedzieć czemu, ta żałosna litania wstydliwych grze­

szków zamiast zaniepokoić starszego pana, zdawała się ba­

wić go i cieszyć! 

- Zadawał się z Grubą Lil, mówisz? Miejscową bur­

delmamą, o ile dobrze rozumiem. Myślisz, że ją zado­
wolił? 

- Jesteś tak samo paskudny jak on - westchnęła Kirstie z 

wyrzutem. - Droczysz się ze mną, prawda? - dodała, widząc 

jego uśmiech. 

- Tak, synowo. Wiesz, że mężczyźni mają skłonność do 

zadawania się z Rosinami i Grubymi Lilami. 

- Wiem o tym aż za dobrze. Całe życie spędziłam wśród 

mężczyzn i wiem, o co im chodzi. Zwłaszcza na złotonoś­
nych polach, gdzie mogą się zachowywać, jak im się podoba. 
Nie wyszłabym za niego, gdybym nie była pewna, że się 
ustatkuje. Mam nadzieję, że nadal będzie szczęśliwy, teraz, 
gdy znów jest Thomasem - westchnęła Kirstie. - Mało kto 
był tak szczęśliwy i wesoły jak Fred. 

- Otóż to. To mnie zdumiewa. Nigdy bym nie powiedział 

o Thomasie, że jest wesoły - rzekł Dilhorne senior. 

- Ale był dobry - wtrąciła Kirstie, po raz kolejny biorąc 

męża w obronę. - Nawet Geordie przyznał mi rację, kiedy 
zwróciłam mu na to uwagę. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Ty 
nie jesteś dobry - stwierdziła i zamarła przerażona, że roz­
gniewała srogiego teścia. 

- Nie - zgodził się, na szczęście wcale nie urażony jej 

brakiem taktu. - Bardzo to mądrze zauważyłaś. W prze­
ciwieństwie do Thomasa nie jestem dobry. 

- Nie jesteś z gruntu zły. Ty, ty... znasz się na lu­

dziach. Nie powinnam ci mówić tego wszystkiego, a jednak 

background image

to robię. Nie umiałabym kłamać przed tobą - dodała impul­
sywnie. 

- To prawda, że ludzie mi się zwierzają - potwierdził 

Tom, ponownie zaskoczony przenikliwością synowej. 

- Wcale się temu nie dziwię - odparła Kirstie. - I to 

jest jeden z powodów, dla których Fred... Thomas się ciebie 

boi. 

- Tak - z żalem przyznał starszy pan. - Ale już nie 

tak bardzo jak kiedyś. To, że był Fredem, bardzo mu po­
mogło. 

- A teraz ja jestem żoną bogacza, co mnie przeraża. 

Geordie Farquhar powiedział, że życie polega na dokonywa­

niu wyborów. I, że kiedy wybieramy, nie zawsze wiemy, do­
kąd nas nasze wybory zaprowadzą. Nie przypuszczałam, że 
wybieram bogatego Thomasa, gdy wybierałam biednego 
Freda. 

- Jednak uważam, że będziesz równie znakomitą żoną 

dla bogatego Thomasa, jak dla biednego Freda. 

- To takie inne i tyle jest rzeczy, których się muszę na­

uczyć. Mówicie o siadaniu do stołu, a nie jedzeniu, o innych 
rzeczach też mówicie inaczej... - Głos jej się załamał. 

- Droga synowo - zwrócił się do niej łagodnym tonem 

Thomas - kiedyś byłem tak biedny, że mieszkałem na ulicach 
Londynu, nie mając gdzie przyłożyć głowy. Teraz jestem taki 
zamożny, że nie mogę zliczyć swojego bogactwa, a przecież 
nie przestałem być Tomem Dilhorne'em. Reszta jest bez zna­
czenia dopóty, dopóki jesteś wobec siebie uczciwa. 

- Mogę z tobą rozmawiać tak, jak mogłam rozmawiać 

tylko z Geordiem i, oczywiście, Fredem. 

Siedzieli, gawędząc o życiu na polach złotonośnych 

background image

i w innych stronach. Kirstie opowiedziała teściowi o Samie 
i Kate, Barcie i Geordiem, i o dzieciakach, które musiała zo­
stawić. 

- Moje miejsce jest teraz u boku Freda... Thomasa - po­

prawiła się. - Do niego należy moja przyszłość. 

Starszy pan pomyślał, że jego syn przywiózł do domu pra­

wdziwy skarb. 

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY 

Rosina Campbell była w drodze do hotelu. Odprowadzał 

ją wielbiciel, który zabiegał, by zostać jej protektorem, choć 

odmówiła mu kilkakrotnie, uważając, że chciał kupić jej ła­
ski zbyt tanio. Porównywała go z Fredem Waringiem, ko­
chankiem, od którego nie oczekiwała niczego poza radością 

przebywania razem. 

- Czy można panią odprowadzić na górę? - zapytał, kie­

dy znaleźli się u wejścia do hotelu. 

- Oczywiście, że nie - odparła i pozbywszy się wreszcie 

nieszczęsnego adoratora, porównała go raz jeszcze z Fredem. 

I wtedy nagle go zobaczyła, jakby sprowadziła go swoimi 

myślami. Stał przy ladzie recepcji, obejmując ramieniem 
Kirstie. Już miała do nich podejść, kiedy na schodach pojawił 
się Tom Dilhorne. Doskonale widziała radość, z jaką powitał 
go Fred. Tysiące myśli zawirowało jej w głowie, więc wyco­
fała się do cienia, by nie mogli jej zauważyć. 

A zatem Fred Waring jest Thomasem Dilhorne'em. 

Zaprzeczał temu tak stanowczo, że przekonał ją, iż mówi 
prawdę. Dużo by dała za to, by znać powody tej maskara­
dy. A smarkula? Kim była? Jego kochanką? Dobry smak 

wymagał trzymania się od nich z daleka i niedociekania 
prawdy. 

Poszła do swojego pokoju i zżerana ciekawością położyła 

background image

się na łóżku. Później, wymuskana i wystrojona, zdecydowała 
się zejść na dół i przespacerować przed popołudniowym wy­
stępem. Była to dobra decyzja. Thomas Dilhorne, przebrany, 
choć, jak zauważyła, w nieco przyciasnym ubraniu, stał, roz­
mawiając z recepcjonistą. 

Przyjęła teatralną pozę, parasolka w jednej i mała mufka 

w drugiej dłoni. 

- Pan Dilhorne, o ile się nie mylę? Czy też jesteśmy dzi­

siaj tylko Fredem Waringiem? A gdzie dodatek do pańskiej 
osoby? Nie wiem, jak mam ją nazywać? 

Odwrócił się. 

- Rosie, nie sądziłem, że cię tu spotkam. - Oblał się ru­

mieńcem. 

- Oczywiście, że nie - odparła z kpiną. - A te wszystkie 

zaprzeczenia? Nie, nigdy się przedtem nie spotkaliśmy, Ależ 
skąd, nazywam się Fred Waring. Nie mów do mnie Thomas, 
Rosie, jest mi trochę przykro. 

Zaniepokojonym spojrzeniem obrzucił zaskoczonego re­

cepcjonistę. 

- Proszę cię, Rosie. Nie rób tu scen. Przynajmniej ze 

względu na mojego ojca. 

To wytrąciło jej broń z ręki. Porzuciła wyszukaną pozę 

i odeszli na stronę, gdzie nikt ich nie mógł usłyszeć. 

- Rosie, tak? - syknęła przez zęby. - Jesteś skończonym 

kłamcą, do tego hipokrytą! 

- Posłuchaj mnie - rzekł z rozpaczą. - Uwierz, tam w 

Ballarat, nie miałem pojęcia, że już cię spotkałem. Zostałem 
w Melbourne brutalnie napadnięty i ograbiony, straciłem pa­
mięć i znalazłem się w Ballarat jako Fred Waring, nie mając 
pojęcia, że jestem Thomasem, ani nie wiedząc, że cię pozna-

background image

łem. Bardzo cię za to przepraszam, chociaż naprawdę nie by­
łem świadom, co robię. Chcę cię również przeprosić za moje 
odrażające chamstwo, gdy spotkałem cię tutaj wiele miesięcy 
temu. 

Przyjrzała mu się. 

- Mam wierzyć w te brednie? 
- To nie brednie, Rosie, to prawda. Geordie Farquhar 

i inni mogą zaświadczyć. Odzyskałem pamięć dopiero trzy 
dni temu. 

Opadała na stojące obok krzesło. 

- Więc wróciłeś do Melbourne z Kirstie, czy jak ją tam 

zwiesz? 

- Masz na myśli moją żonę? 
- Ach, tak, więc cię dostała. W każdym razie, ten niezwy­

kły mężczyzna, twój ojciec, będzie zadowolony, że ma cię z 
powrotem. Był tak przygnębiony, bardzo cię kocha. - Uderzył 

ją wyraz jego twarzy. - Nie wiedziałeś o tym? Zdecydowanie 
wolę biednego Freda, mimo że w końcu ożenił się z... Kirstie. 

On przynajmniej wiedział, czego chce i w łóżku, i poza łóż­
kiem. Niewiele można powiedzieć na obronę Thomasa Dilhor­
ne'a. 

- Zasłużyłem na twoje słowa, Rosie - przytaknął bezrad­

nie. - Przykro mi, Rosie, za wszystko. 

- A mnie nie - stwierdziła żywo. - Naprawdę było mi 

dobrze z Fredem. Wiedziałam, że to nie może trwać, wiedzia­

łam już wtedy. Pozwól mi życzyć ci szczęścia, kochany. -
Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - I twojej żonce 
również. Zachowasz przy niej młodość i wigor, to się czuje. 

- Nie pozwoli Thomasowi Dilhorne'owi być zbyt wiel­

kim pedantem, to masz na myśli? 

background image

- Tak, właśnie. - Wstała. - Chyba czekają na ciebie na 

górze. Nie chcę cię zatrzymywać. 

- Ja też życzę ci szczęścia, tego spodziewałby się po mnie 

biedny Fred. On wiedział, co to jest serce. 

- Szczęście! - Rosina zaśmiała się ironicznie. - Co to jest 

szczęście, Thomasie? Kiedyś i ja byłam jak Kirsteen, ale nie 
spotkałam żadnego Thomasa czy Freda, który by mnie tak 

pokochał. Pomyśl o tym czasami. 

Teraz z kolei on pocałował ją w policzek. Odsunęła się z 

dwornym ukłonem. 

- Wkrótce wyjedziesz do Sydney, prawda? Do widzenia 

zatem i dobrej podróży, panie Dilhorne, niech życie obejdzie 
się z tobą łaskawiej niż ze mną. - Zawirowała spódnicami, 
wionęła perfumami i zniknęła z jego życia na zawsze. 

Kiedy wrócił, zastał żonę i ojca rozmawiających, jakby się 

znali od lat. Domyślił się więc ze wstydem, że ojciec już zna 
szczegóły jego zawiłej kariery w Ballarat. Ojciec go kocha, 
tak przynajmniej mówiła Rosina, zatem wierzył, że zrozumie 
go i nie będzie potępiał wyczynów narwanego Freda, na któ­
re zadufany w sobie Thomas nigdy by się nie zdobył. 

Kirstie spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami. 

Był niezwykle elegancki w nowym ubraniu i idealnie wypu­
cowanych butach. Czasami z daleka widywała takich męż­
czyzn w Melbourne, ale nie spodziewała się, że będzie roz­
mawiać z kimś takim, a co dopiero - że go poślubi. 

- Diabelnie niewygodne - powiedział Thomas, z niesma­

kiem wskazując na swoje ubranie. - Co gorsza, nie pasuje na 
mnie teraz. Rozrosłem się przy kopaniu. 

Dostrzegł rozbawienie ojca. Thomas nigdy nie narzekał. 

Jego słowa zawsze były wyważone. 

background image

- Te buty są sztywne i ciasne - dodał, siadając i wycią­

gając nogi. Był przyzwyczajony do luźnych, nie krępujących 
ruchów ubrań poszukiwaczy złota. 

- Och, Fred, są śliczne; ty też jesteś śliczny. 
- Nie tak śliczny jak ty. - Pochylił się i pocałował ją w 

czubek nosa. 

Oddała mu pocałunek. 

- Czy nie masz nic przeciwko temu, synowo, że Thomas 

i ja porozmawiamy na osobności? - zwrócił się do niej star­
szy pan z galanterią. - Zamówiłem dla was apartament. Mąż 
cię tam zaprowadzi; może odpoczniesz trochę? 

Kirstie wstała i nachyliła się, całując starszego pana w 

opalony policzek. 

- Lubię cię, mimo że jeszcze trochę się ciebie boję. Jasne, 

że nie będę miała nic przeciwko temu. 

Zorientowała się, że najpierw oddalił Thomasa, by móc 

pobyć z nią sam na sam, a teraz urządza wszystko tak, by 
móc porozmawiać z synem w cztery oczy. 

Thomas zaprowadził ją do ich pokoi. Były większe niż ojca. 

Wielkie łóżko w sypialni, a w salonie wygodna kanapa i fotele. 
Ktoś przyniósł kwiaty i kosz owoców oraz szklanki i wielki 
dzbanek lemoniady. Ich zniszczony kuferek stał porzucony w 

kącie, za wielkimi i okazałymi walizami Thomasa. 

Przylgnęła do męża, bo te imponujące symbole jej nowe­

go życia onieśmieliły ją; wszystko tak bardzo się różniło od 
tego, co otaczało ją na farmie i w Ballarat. 

Nie musiała nic mówić; Fred i tak wyczuł jej niepewność. 

- Przepraszam - powiedział. - Cała ta sytuacja musi być 

dla ciebie szokiem. Nic na to nie poradzę. Być może byłoby 
łatwiej, gdybym pozostał Fredem. 

background image

Odsunęła go lekko. 

- Och, nie, nie mógłbyś tego zrobić! Pomyśl o swoim nie­

szczęśliwym ojcu i matce, i o synku. 

- Tak, chyba polubisz Lachlana. To taki mały, kochany 

brzdąc. 

- A jednak zapomniałeś o nim i o całej reszcie. Nawet o 

nim. - Miała na myśli jego ojca. - Nigdy bym nie sądziła, 
że można o nim zapomnieć. 

- Myślę, że starałem się zapomnieć nie tylko siebie, ale 

również ojca - powiedział z namysłem Thomas. - Dlatego, 
że zawsze czułem, iż nie jestem takim synem, jakiego sobie 
wymarzył. Teraz, widzę, że się myliłem, ale wtedy... - Po­
kręcił głową. 

- Obiecał, że zawiadomi tatę, iż jesteśmy bezpieczni. Po­

może też Geordiemu i innym, jeżeli tylko będą tego po­
trzebować. Wysłał również posłańca do Sydney z wiado­
mością dla twojej biednej matki, że jesteś cały i zdrowy. 
Ma nic nie mówić o mnie. Ojciec sądzi, że będzie miłą nie­
spodzianką dla niej, kiedy się razem zjawimy. Poza tym uwa­
ża, że powinniśmy odpocząć parę dni, zanim ruszymy do 
domu. 

- Myśli o wszystkim, prawda? - Thomas uśmiechnął się. 

- Miło wiedzieć, że nie stracił werwy i ciągle potrafi snuć 
plany. - W jego słowach nie było dawnej złośliwości, raczej 
podziw. 

Kirstie, wiedząc to, uśmiechnęła się i pocałowała go na 

do widzenia. 

- Wracaj szybko, zanim zjem wszystkie owoce i wypiję 

całą lemoniadę. 

Pożegnalny pocałunek ogrzał mu policzek i Thomas po-

background image

wrócił do ojca, który powitał go na w swój zwykły, oschły 
sposób; nie lubił zdradzać głębszych uczuć. 

- Mój drogi Fredzie - zaczął. - Mam wrażenie, że 

wolę nazywać cię Fredem. Twoja żona wyjaśniła mi, jak 
bardzo powinienem się cieszyć, że twa godna potępienia 
skłonność do kobiet, picia i hazardu została przezwycię­
żona siłą charakteru, którego ci tak brakowało. 

Thomas pobladł. 
- Tak, muszę przyznać, że się wyszumiałem, czego sta­

rannie unikałem w młodości. 

- Było nieźle, co? - spytał ojciec. 

Oczy Thomasa rozbłysły. 

- Wspaniale, przynajmniej przez jakiś czas. Potem mi to 

obrzydło. 

- Tak zwykle bywa u rozsądnych mężczyzn. Trochę się 

za to winię. W twoim życiu szczególnie zabrakło nieod­
powiedzialności. Zawsze byłeś poważnym, dzieckiem, a po­
tem stałeś się poważnym, ciężko pracującym mężczyzną. 
Śmierć Bethii bardzo cię dotknęła. Miałeś bardzo surowe za­
sady. Jak się czujesz jako grzesznik? 

- Znacznie lepiej niż jako niedoszły święty. Och, do diab­

ła, z tymi butami! - Thomas zdjął trzewiki i cisnął je w 
kąt, masując palce i wyciągając nogi. - Obawiam się, że 

odezwał się we mnie Fred. Nie sądzę, bym się go zupełnie 

pozbył. 

- Nie pozbywaj się do końca Freda - doradził ojciec z 

powagą. - Wątpię, czy jako Thomas byłbyś zdolny do tak 
dobrego wyboru drugiej żony. 

- Wiedziałem, że ją polubisz - zareagował żywo Tho­

mas. - Biedny, głupi Fred omal jej nie przeoczył. Był prawie 

background image

tak samo ślepy jak Thomas. Jest największym skarbem, jaki 
przywiozłem ze złotonośnych terenów. 

Ojciec potaknął. 

- Kolejną nagrodą są przyjaciele, których tam zostawi­

łem. Muszę im pomóc, zwłaszcza Geordiemu. 

- Teraz, kiedy masz żonę, zapewne wrócisz do swojej 

willi. 

- O, tak. Im rychlej Kirstie będzie miała swój dom, 

tym będzie szczęśliwsza i szybciej odnajdzie się w nowym 
życiu. 

Po raz pierwszy w życiu rozmawiał z ojcem jak z przyja­

cielem i towarzyszem, bez strachu o to, że nie spełnia jego 
oczekiwań, a także i bez złości, i bólu, który prawie znisz­
czył mu życie. 

Tom Dilhorne obserwował syna, widząc w nim po raz 

pierwszy od lat człowieka spełnionego, nie zaś dręczonego 
przekonaniem, że nie jest zdolny sprostać stawianym mu wy­

maganiom, i złorzeczącego losowi, który go oszukał. 

Ten syn już odszedł i on, Tom, musi nauczyć się żyć z 

nowym człowiekiem, który zajął jego miejsce. Sądził, że nie 
będzie mu trudno dogadać się z Fredem. 

Kirstie smacznie spała na wielkim łożu, kiedy Thomas po­

wrócił do ich apartamentu. Usiadł na łóżku i patrzył na żonę. 
Poruszyła się, wyczuwając jego obecność. 

- Fred? - szepnęła, wyciągając rękę. 

Kiedy wziął ją za rękę, usiadła i zdziwiona rozejrzała się 

dokoła. 

- Och, myślałam, że to wszystko sen. Ale to nie jest sen, 

prawda? 

- Nie - odparł łagodnie. - Mam ci tyle do powiedzenia. 

background image

Nazywasz mnie Fredem. Ojciec musi się do tego przyzwy­
czaić. Nie tylko po to, by ułatwić ci życie, ale i dlatego, że 
to oznacza, iż pokonałem swoją smutną przeszłość. 

Schylił głowę, uniósł jej rękę do swych ust; poczuła na 

skórze jego gorące łzy. 

- Wybacz, najdroższa. 

Dumny Thomas Dilhorne, który był teraz Fredem, wresz­

cie ronił łzy nad stratą Bethii. Powstrzymywane tak długo, 
teraz płynęły strugą w obecności młodej żony. Wyrwała rękę, 
obejmując go czule. 

- O co chodzi? Co się stało? 
- Nic, kochanie. Płakałem za utraconą przeszłością. Nig­

dy przedtem nie byłem do tego zdolny. To już minęło i muszę 
się z tym pogodzić. Mamy teraz siebie nawzajem, a tam, w 
Sydney, czeka na nas Lachlan. Mam nadzieję, że będziemy 
też mieć nasze własne dzieci. Wiem, niepokoi cię to, że je­
stem bogaty, ale nie przejmuj się tym za bardzo. Moja matka 
była jeszcze biedniejsza od ciebie, kiedy wychodziła za mo­

jego ojca, a są ze sobą szczęśliwi. To będzie zupełnie inne 

życie, niż sobie wyobrażałaś, poślubiając Freda. Musisz mi 
pomóc w obowiązkach, które dziedziczę po starzejącym się 
ojcu. Widząc, jak kierowałaś wszystkim w Ballarat, nie wąt­
pię, że twoje zdolności przydadzą się w Sydney. 

Kiedy mówił o Bethii, pocieszała go bez słów. Teraz prze­

mówiła: 

- Tak mi przykro, kochany, tak mi przykro. Jakie to mu­

siało być dla ciebie straszne. 

- Tak, ale to już przeszłość. Nienawidziłem ojca za jego 

słowa, teraz wiem, że chciał mi jedynie pomóc. Nie mogę się 
doczekać, kiedy zabiorę cię do domu, gdzie czeka na ciebie 

background image

nowe życie. Nie będziesz taka jak ja, nie odrzucisz przyszło­
ści, prawda? 

- Nie - powiedziała z namysłem. - Jednak trochę się bo­

ję. Nie jestem damą. 

- Ależ, Kirstie, to nieprawda. Jesteś moją żoną, najdroż­

szą ze wszystkich dam. Popatrz! 

Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął paczuszkę. 

- Chciałem zachować to na naszą pierwszą uroczystość, 

nasze pierwsze wspólne pół roku, ale postanowiłem nie cze­
kać. Zaraz po naszym ślubie kazałem to zrobić ze złota, które 
znalazłem. 

Podał jej paczuszkę; Kirstie odpakowała ją wolno, pod­

nosząc jasne oczy na skupioną, pełną wyczekiwania twarz 
męża. zanim wzięła do ręki prezent. Był to złoty łańcuszek, 

niezwykle misternej roboty, z wisiorkiem w kształcie serca... 
Serduszko było właściwie puzderkiem, które po otwarciu 
ukazywało następujący napis: „Dla wybranki mojego serca 
- Fred". 

- Oto kim jesteś, Kirstie - szepnął jej do ucha i zawiesił 

łańcuszek na jej szyi. - Moim sercem, Kirstie, moim szcze­
rozłotym sercem.