Paula Marshall
Maskarada
mimo woli
PROLOG
Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany
niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne
życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie
cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka
Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬
chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce,
a chłopczyka podała ojcu.
Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na
kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó
lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra
miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego
twarzy.
Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość
umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego
nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan,
wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko
okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż
czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe
ramentem nie przypominał go wcale.
Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny
urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie
dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła
godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył
ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo
strzegł, że matka mu się przygląda.
- Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester.
- Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać
do wieczora na dalszą zabawę.
Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana.
- Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała,
ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą!
Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę!
Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć,
jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie,
ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się
pracą, która wypełniała jego życie.
Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w
której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie
młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew
czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia
ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części
Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia
brakowało jedynie dzieci.
Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu
Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich
miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili
się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył
się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła
mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów
czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując.
Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie
był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich
długo oczekiwanego syna.
Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po
rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie
żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za
wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie
jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu
jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był
jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy.
Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego,
iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy
niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej
zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil
la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka
zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze
mógłby być gościem lub lokatorem.
- Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud
nia mężowi.
- Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje
nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś
poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami.
- Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He
ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które
oddaje jego stan.
- Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym
ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho
masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro
bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga.
Milczeli przez chwilę.
- Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana
otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii -
odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać
do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią.
Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole
jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze
wejść jako firma.
- Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez
entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie
chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho
masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie
mógł jej przywrócić.
Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal
ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za
plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca,
widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi
bułce.
Senior rodu nalał sobie herbatę.
- Starzeję się - stwierdził krótko.
- Nie zauważyłem - zaoponował syn.
- Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom,
który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za
miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w
przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje
chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do
brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii
i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu
dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty.
- Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę
wyjeżdżać z Sydney.
- Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy
jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie.
- Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-
stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do
bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem
do swojego domu.
- Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu
jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa
przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa
łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po
trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel
bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za
żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia.
- Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub
dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy
tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny
grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w
moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po
szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro
wadziły go hazard i pijaństwo.
- Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony
- odparł Thomas ze znużeniem.
- Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po
winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu
synowi!
- Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętosz-
kowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które
myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się
o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie
mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa
i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w
tobie siedzi, że głosisz taki pogląd?
Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką
nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której,
jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz,
zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz
grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając
serwetkę na podłogę.
- Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro
wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra
żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich
obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla
tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie
sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się
i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem.
Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną.
- Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za
kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się
twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy
o...
- ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn.
Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem.
A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho
ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy.
Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był
tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy
w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie
czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży
cząc mu dobrej nocy, powiedziała:
- Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest
bezpiecznym miejscem.
- Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie
zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-
dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł
do swojej sypialni.
Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z
mężem.
- Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel
bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym
wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom.
- Wiesz, jaki jest.
- Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie
kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał
za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte
rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez
końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz
ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim
zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so
bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie
rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha
ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ
usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia
żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak
jest - zakończył Tom ze smutkiem.
W odpowiedzi Hester tylko westchnęła.
- Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem.
- W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem
wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę.
Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów
nież nie wierzy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło
sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe
wien, że dobrze robimy?
- Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam
Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś
niłem ci wszystko przed wyjazdem.
Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po
wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała,
że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić
do zmiany zdania.
Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził
ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim
ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę
dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej
niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na
leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie.
- Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto,
i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier
z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja
kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas.
A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko
wicie zdecydowany.
Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad,
uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego
realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po
dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami.
- Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu?
Mówią, że można się tam nieźle obłowić.
Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio
strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła
przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec
żartuje.
- Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta
zjować.
- Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in
nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie
da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj
szybciej na poszukiwania.
- Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem
przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła
małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie
my żyli?
- Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże
nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę,
wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań
i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy
na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich
tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie
twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa
niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić?
W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew
ne błyski.
- Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja
nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę;
mam dużo obowiązków.
- Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu.
- Zostawimy grób matki?
- Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za
wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno
chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści,
będziesz żyła jak księżniczka.
- Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą
pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie
utrudnią poszukiwań?
- Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał
gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć
każdą wątpliwość.
Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war
to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen
tów. Decyzja już zapadła.
- Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia
ki rwą się do wyjazdu.
- Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale
ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz.
Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle.
- Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los
rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś
zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po
wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za
wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nie-
lekko.
Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna
prośba ją wzruszyła.
- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak,
żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję.
- Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬
stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie
liśmy ostatnio powodów do radości.
Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo
rzyły i wbiegł Patryk.
- Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy
scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra!
W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż
uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło
do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego
jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne
go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio
odrzuciła?
Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho
dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać
mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow
czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro
dzeństwu i ojcu.
I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią
Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem
i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym
swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione
przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi
toczył się wóz Jacksonów.
Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ
rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu.
Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj
droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się
rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je
den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej
brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę
czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z
odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż
czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo
nymi poszukiwaczami.
- We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. -
Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny,
znający się na rzeczy mężczyzna.
Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca
grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem,
kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie
li wspólnika.
- Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo
wał Sam, nie tracąc optymizmu.
Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po
woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny
mężczyzna ubrany jak urzędnik.
- Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat
i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy -
odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się
Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie.
Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z
końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem
silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by
się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą.
To wystarczyło.
- Ile? - zapytał przebiegle Bart.
- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi.
Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ
rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące.
Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu.
- Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko
wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do
roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra
cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście
dobili targu.
Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał
ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko
nia oraz wagonik.
- Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny
poszukiwań - oświadczył.
- Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia
- zauważył Sam.
- Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor
die.
Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie
dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła
mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe
umiejętności, ale i cierpliwość.
- Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię
kował.
W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów,
dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem
i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych
bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo.
Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię
ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że
niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się
zaczął.
Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie
dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną
chabetę.
- Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬
teriona"! Że też się tu znaleźli!
Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy
wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał
ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do
okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z
zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi
na otoczenie.
Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata:
- Ciszej, mogą cię usłyszeć.
- Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili
się, że ludzie na nich patrzą.
- Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie
- włączył się Sam.
- Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od
zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą
żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych.
- I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie.
- W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do
dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba
tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą,
który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą
cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleń-
stwa.
Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-
bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego,
szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi
ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na
zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy
budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po
lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz
nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis
głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami
złotonośnymi".
Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że
mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu
nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu
duje następny kilkaset jardów dalej!
Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo
dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo
wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń
stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po
trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone
kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała
ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im
towarzyszyć przez najbliższe miesiące.
W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło
sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były
one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią.
Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te
ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie
wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które
muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry
mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się
wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali
przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej
ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota.
Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi,
których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na
poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy
zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić
za przejazd.
Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor
ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła
na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą
przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy
znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć
o dobrych manierach.
Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na
leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do
poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle
znajdzie.
Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych
ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora
dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie.
Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz
na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie
w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić
trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na
dworze.
- Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za
pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ
re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo
nował, kładąc rękę na lampie sztormowej.
Sam odsunął natarczywą dłoń.
- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co
przywieźliśmy, jest nam potrzebne.
- Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę
nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj
dziesz mnie na targu.
Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa
telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła
kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona
prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat.
- Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger.
- Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho
dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż
czyzn - ...prawdziwą zabawę.
- Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie.
- Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro
pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi
łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce
nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że
lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy
nowo przybyłych.
- Dobrze ci zapłacę - powtórzył.
- Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. -
Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej
przez Boga dziurze.
Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak
wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by
zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby
Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem
dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so
bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-
ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi
zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie
li nic w ustach.
- Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy
skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść.
Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną,
przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir
stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez
mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro
dzaju barów czy szynków.
Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie
z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ
ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę
swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili
sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym
Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami
nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy
czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w
powrotną drogę.
Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach.
Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj
poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ
rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli
oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du
ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć.
Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota.
- W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale
kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla
siebie?
- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża
chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej
wypłaty.
- Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie
zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów,
którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku
pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację.
- A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra
kuje.
- Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó
wisz tego serio, Geordie.
- Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio
ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija,
ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie
przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość
i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego
oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra
tować.
- Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z
niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale...
- Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie
dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu
się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy
się, na ile można się z nim porozumieć.
- Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę
dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie
przestanie pić.
Bart wstał.
- Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo
raj po południu.
- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że
policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po
zbędą.
- Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp
ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi,
to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie?
- Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż
trochę litości.
- Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie
wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze
czy, bo z pewnością nie ja!
- Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za
uważył Bart.
Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został
- drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny
sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro
zejrzeć się za Wrakiem.
- Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar
czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier.
Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli
Wraka podpierającego frontową ścianę budynku.
- Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli
cjant.
Sam go znał.
- Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność
siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku.
- Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po
głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi
sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową
zrezygnowany.
- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że
ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia.
- To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca
z tego Geordiego czy co?
- Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda
ło dla nas zrobić.
Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich
beztrosko.
- Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na
trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego
ochlapusa do stanu używalności.
- To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za
uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ
ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca.
- Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział
Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię
i zaczął chrapać.
Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie
siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia.
- Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła
oburzona. - Nie przyda się do niczego!
- To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż
otrzeźwieje i poślemy go do roboty.
- Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie
jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied
niego?
- Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó
wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu.
Wspólnie udało im się wywindować go na górę.
Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-
rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione
oczy i zapytał:
- Gdzie ja jestem?
- Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy
próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie.
Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się
ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd.
- Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo
kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz
ny, to się go pozbędziemy.
- Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli
wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi
spać.
- To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie
przykry jak cała twoja osoba.
- Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być
łagodne.
- Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być
schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie
wcześniej.
Przemilczał jej słowa i odwrócił się.
- Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za
czął chrapać.
- Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś
nazwisko?
- Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś
czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak
twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt
kiem tego, czy pił, czy nie.
Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-
rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ
ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela.
Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę.
Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać
wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się
kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod
czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to
jego determinacja nie budziła wątpliwości.
Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej
rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet
Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra
cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie
lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu.
Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła.
- Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie
go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać.
- Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie,
chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika.
Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał.
- Masz go, Sam?
- Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno
się przyda, niech tylko wytrzeźwieje.
Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu
Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy
raźniej nie zamierzał wstawać.
- Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy
brudni, natomiast on jest odrażający.
- Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź
wieje.
- Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego
ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko
pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd
wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe.
- Andy Watt - podpowiedział Geordie.
- Zgadza się - przytaknął Sam.
Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze
dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł
do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie
schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki
wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas.
Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam
i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa
dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa
trzyła, jak odchodzą.
Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie
zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie
rzają z nim zrobić.
Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb
ne rzeczy.
- Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za
nim Kirstie.
- Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda?
Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki,
której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w
niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to
udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra
wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał.
Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy
szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz
cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-
zwolili Fredowi wspiąć się na brzeg - i zrzucili go raz jesz
cze, na ostatnie płukanie. Tłum gapiów wydawał okrzyki za
chęty, gdy Fred, wrzeszcząc i wymachując rękami, usiłował
wydostać się z sadzawki. Wreszcie Sam i Bart pozwolili mu
wyjść i przystąpili do zdzierania z niego brudnych łachma
nów, skoro wreszcie można je było dotknąć. Kobiety w tłu
mie piszczały i zakrywały oczy, gdy ściągano spodnie z głoś
no protestującego Freda. Geordie rzucił mu ręcznik nie tylko
po to, by mógł zakryć nagość, ale też, żeby się wytarł do
sucha.
Fred trząsł się tak bardzo, że Geordie musiał pomóc mu się
ubrać. Na szczęście rzeczy Andy'ego Watta pasowały. Nawet
buty miały dobry rozmiar. Kiedy tak wygalowany Fred stanął
prosto, wszyscy trzej stwierdzili, że to postawny mężczyzna i,
o ile w ogóle zechce pracować, będzie odpowiednim pomoc
nikiem.
Tłum gapiów się rozszedł, a mężczyźni wrócili do Kirstie,
która obrzuciła ich wszystkich krytycznym spojrzeniem.
- Urządziliście niezłe przedstawienie. Powinniście sprze
dawać bilety. Przydałoby się na jedzenie.
Musiała jednak przyznać, że po przymusowej kąpieli
Wrak prezentował się korzystniej. Kiedy Fred uchwycił spoj
rzenie przyglądającej mu się Kirstie, obdarzył ją szerokim
uśmiechem, ukazując zdrowe, białe zęby.
- Jestem Fred - przedstawił się. - A ty?
- To Kirstie - oznajmił Pat, który z wielkim podziwem
przyglądał się niedawnym ablucjom w sadzawce. To było le
psze niż zabawa, bo działo się naprawdę.
Fred uśmiechnął się ponownie. Było coś w tej młodej ko
biecie, co zwróciło jego uwagę. Może to jej niezwykłe, nie-
bieskozielone oczy, które mu kogoś przypominały? Nie po
trafił jednak uświadomić sobie kogo. Miał ochotę z nią po
gawędzić.
- Cześć - zagadnął. - Przywitaj się z Fredem.
Był tak rozbrajająco dziecinny, że Kirstie, zamiast go
skarcić, odwróciła się do ojca, Barta i Geordiego. Śmieszy
ło ich to, że Fred zupełnie nie zdaje sobie sprawy z jej
gniewu.
- Myślicie, że to zabawne, co? - wybuchnęła. - Może je
szcze mam mu gotować i prać jego rzeczy?
- Oczywiście, tak długo, jak będzie u nas pracował - po
wiedział spokojnie Sam.
- Czyli jak długo, Samie Moore? - Kirstie zwracała się
do ojca pełnym nazwiskiem tylko wtedy, kiedy wystawiał na
próbę jej wytrzymałość. Wrak czy Fred uosabiał sobą wszy
stko, czego Kirstie w swoim nowym życiu nie lubiła. Jak mo
gli przywieźć tak bezużytecznego osobnika i liczyć na to, że
będzie zachwycona? Jeśli o nią chodzi, był dla niej dodatko
wym ciężarem.
- Zobaczymy, córko, zobaczymy. - Sam nie tracił pogo
dy ducha.
- Chcesz powiedzieć, że ja zobaczę!
- Jestem głodny - oznajmił Fred, nieświadomy, że stał się
powodem rodzinnego sporu.
Na początku kłótni usiadł na ziemi między Kirstie
a Samem i teraz odwracał głowę to w jedną, to w drugą
stronę.
- Racja, trzeba go nakarmić - oznajmił Sam. - Zaopiekuj
się nim, córko. Niech będzie gotów na jutro do roboty.
Kirstie nie kryła złości.
- A nie mówiłam! - podniosła głos. - Jeszcze jedna gęba
do wykarmienia! I to ja mam mu gotować, nikt inny!
- Będziesz? - zapytał Fred z nadzieją. - To bardzo miło
z twojej strony.
Trzech mężczyzn roześmiało się serdecznie, nie wiedząc
do końca, czy powodem ich wesołości jest dziecinna naiw
ność Freda, czy gniew Kirstie.
Tymczasem młoda gospodyni pobiegła do chaty i zaraz
wyskoczyła, trzymając w ręku talerz z dwoma kawałkami ba
raniny i plackiem.
- Jak miło - ucieszył się Fred i rzucił się na jedzenie.
Kirstie zerkała, jak zajada z apetytem. Po raz pierwszy jej
twarz trochę złagodniała.
- Czy jesteś pewien, że on nie jest przygłupem? - zapytała
Geordiego, który patrzył na Freda badawczym wzrokiem.
- Nie - odrzekł - nie sądzę. Był chyba jednak ranny,
a ponadto od dawna nie trzeźwiał.
Przykucnął obok Freda.
- Uderzyłeś się w głowę ostatnio, przyjacielu?
Fred podniósł oczy.
- Chyba tak. Fred niedawno mocno oberwał.
- Czy mogę obejrzeć twoją głowę? Obiecuję, że nie bę
dzie bolało.
- Proszę - zgodził się Fred, ciągle zajęty jedzeniem.
Uśmiechnął się do Kirstie. - Dobre. Smakuje mi.
Długimi i zręcznymi palcami Geordie delikatnie badał
czaszkę Freda. Wkrótce znalazł bolące miejsce. Fred drgnął
i cofnął głowę.
- Mówiłeś, że nie będzie Freda bolało - wymamrotał z
wyrzutem, przełykając ostatni kęs baraniny.
Geordie przyglądał mu się długo i z namysłem, zanim zła
mał jedną z podstawowych zasad obowiązujących poszuki
waczy złota.
- Czy pamiętasz swój dom, Fred? Czy mieszkałeś w Mel
bourne, czy przyjechałeś tu z powodu gorączki złota?
Fred odsunął pusty talerz.
- Głowa mnie boli, kiedy o to pytasz - wymamrotał. Był
wyraźnie zakłopotany i nawet Kirstie zrobiło się go żal.
- Czy w ogóle cokolwiek pamiętasz, Fred?
- Tak. - Głos Freda był cichy i ledwo słyszalny. - Ale nie
wiele. Boli, kiedy staram się przypomnieć. - Nerwowo rozejrzał
się dookoła. - Gdzie moja butelka? Kto zabrał moją butelkę?
Geordie wstał.
- W porządku, Fred, nie przejmuj się. Może opowiesz mi
innym razem.
- Nie, nie, to przykre. - Fred kręcił głową, zaniepokojo
ny. - Fred nie chce wspominać. Nikt nie był dobry dla niego.
Nikt nie dał mu baraniny, tak jak Kirstie.
- Co z nim? - zapytał Sam. - Jest chory?
- Właściwie nie jest chory, tylko potrzebuje opieki. Stra
cił pamięć, rozumiesz. Może z tego wyjdzie, może nie. To
zależy, czy będzie chciał. - Popatrzył smutno na Freda, który
skulił się, kolanami dotykając brody. - Został mocno uderzo
ny w głowę. Sądzę, że to spowodowało utratę pamięci. Za
pomniał, kim jest, czy raczej kim był.
Kirstie nagle pożałowała, że go tak źle potraktowała.
- Nie jest więc chory?
- Nie. Nie jest chory, ale potrzebuje opieki - powtórzył
Geordie. Przyjrzał jej się uważniej. - Wydaje mi się, że prze
de wszystkim potrzebuje dobroci.
- Czy odzyska pamięć? - zapytał Sam.
Geordie wzruszył ramionami.
- Któż to wie? Może tak, może nie. Czas pokaże...
Gdy Fred skończył jeść, Bart wziął go na stronę i wyjaśnił
mu, że uchronili go przed aresztem, umyli, ubrali i nakarmili,
a w zamian liczą na to, że będzie z nimi pracował.
- Oczywiście, będziemy ci płacić tygodniową pensję
i zajmiemy się tobą - dodał Sam.
Fred skinął potakująco.
- Postaram się - powiedział.
Mijały dni. Z biegiem czasu głowa dokuczała mu co
raz mniej. Również niejasne wspomnienie nieokreślonej
krzywdy, które prześladowało go do niedawna, zaczynało
blaknąć. Natomiast apetyt Freda rósł i powoli stawał się le
gendarny.
Gdy pewnego wieczoru ludzie siedzieli przy ogniskach,
jedząc, śmiejąc się i rozmawiając, z płóciennego namiotu
nieopodal dobiegała muzyka. To Ginger Tate grał na banjo.
Światła ognisk spodobały się Fredowi.
- Ładne - powiedział do Kirstie zbierającej brudne tale
rze i sztućce.
- Co? - spytała, kiedy posłusznie oddawał jej talerz i cy
nowy kubek.
- Światła. - Zmagał się przez chwilę, szukając słów, by
wyrazić swój zachwyt. - Są piękne.
Był tak rozradowany, że po raz pierwszy uśmiechnęła się
do niego. Zastanowiła się, jak by wyglądał, gdyby przyciąć
mu długie czarne włosy i kudłatą brodę.
- Tak lepiej - powiedział zachęcająco.
- Co lepiej?
- Rób to częściej, dla Freda - powiedział szczerze, bez
żadnych podtekstów.
Kiedy Kirstie zaniosła wszystkie naczynia do szopy, która
służyła za kuchnię, pochyliła się nad cebrzykiem do zmywania.
- Pomóc?
Dziewczyna odwróciła się, zaskoczona gorliwością Freda.
Dla mężczyzn było oczywiste, że wszystkie prace w obozie,
poza kopaniem, przypadły jej w udziale. Żaden z nich nigdy
nie przyszedł jej z pomocą podczas długiego dnia, który za
czynał się o świcie i kończył, kiedy jako ostatnia kładła się
spać. Za Fredem w drzwiach pojawił się z Sam.
- Coś się stało, Fred?
- Nie, nic się nie stało - odpowiedziała za niego Kirstie.
- Fred przyszedł mi pomóc.
Sam roześmiał się. Zostawiając zakłopotaną Kirstie
i zdziwionego Freda, poszedł, by podzielić się nowiną z po
zostałymi mężczyznami.
- Kirstie znalazła sobie kuchcika. Tylko go nie zamęcz.
Jutro musi kopać - dowcipkował.
Kirstie skoczyła do drzwi.
- On dba o mnie bardziej niż moi najbliżsi, Samie Moore!
- wykrzyknęła, wzbudzając kolejny wybuch śmiechu.
Nawet Geordie Farquhar był rozbawiony.
Kiedy skończyli zmywanie, Fred podszedł do ogniska.
Bart i Sam podawali sobie na zmianę butelkę. Geordie coś
szył.
- Muszę się napić - oznajmił Fred i wyciągnął rękę po
butelkę.
Nim Sam lub Bart zdążyli zareagować, Geordie zaopo
nował.
- Nie, Fred, nie będziesz pił.
- Och, tak bardzo chciałbym się napić. Proszę.
Geordie usiadł koło Freda i ujął jego prawy nadgarstek.
- Nie, Fred, picie nie jest dla ciebie. Jesteś bardzo osła
biony. Picie ci zaszkodzi, nie pomoże.
- Czuję się lepiej, kiedy piję - powiedział błagalnie.
- Wiem, ale to nie jest dla ciebie dobre. Rozumiesz mnie?
Mocniej ścisnął nadgarstek Freda i przenikliwie spojrzał
mu w oczy.
- Bart i Sam piją. - Fred posmutniał.
- Im to nie szkodzi. To szkodzi tobie. Spójrz na mnie,
spójrz mi w oczy. Nie odwracaj głowy.
Wzrok Geordiego stał się jeszcze bardziej przenikliwy.
Fred odwrócił głowę, ale coś ciągnęło go z powrotem. Kiedy
wreszcie spojrzał w oczy Geordiego, był zgubiony.
Patrząc na nich, Kirstie pomyślała, że ten zazwyczaj niepo
zorny Geordie stał się nagle nieustępliwy i dominujący. Sam
i Bart, zafascynowani, w milczeniu obserwowali jego zabiegi.
Fred spuścił głowę, ale Geordie chwycił go pod brodę.
- Spójrz na mnie i powtarzaj za mną: Geordie mówi, że
picie szkodzi.
- Geordie mówi, że picie szkodzi, ale...
- Żadnych ale, Fred. Rozumiesz mnie. Żadnych ale i żad
nego picia. - Mocniej uścisnął nadgarstek Freda.
Fred spojrzał smutno.
- Żadnego ale, Geordie, i żadnego picia.
- Obiecaj mi, Fred.
- Obiecuję, Geordie. Żadnych ale i żadnego picia.
Siedzieli przez chwilę nieruchomi; Fred wpatrzony w
oczy Geordiego, dopóki ten nie zdjął ręki z jego nadgarstka.
- Nie będziesz więcej pił. Rozumiesz? Powiedz: tak, Ge
ordie.
- Tak, Geordie - powtórzył Fred i zamilkł, oglądając
swoje dłonie, jakby widział je po raz pierwszy.
Zapadła cisza. Kirstie odeszła do swoich zajęć, a Sam
i Bart podjęli rozmowę. Fred patrzył smutno na butelkę. Nie
próbował po nią sięgnąć ani o nią poprosić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Fred był oszołomiony. Nie umiał powiedzieć, czy niepo
kój, który odczuwa, należy przypisać rozmowie z Geordiem,
czy przeżyciom minionego dnia. Dopiero gdy pod gołym
niebem ułożył się do snu i owinął w koc, podjął próbę przy
pomnienia sobie, kim jest Fred Waring. Jedyne, co pamiętał,
dotyczyło najbliższej przeszłości. Nie wiedział nawet, czy
naprawdę nazywa się Fred Waring.
„Czy mieszkasz w Melbourne, czy przyjechałeś z powodu
gorączki złota?" - zabrzmiał mu w uszach głos Geordiego.
Jak wyjaśnić, że nie ma pojęcia, kim jest i skąd pochodzi,
skoro mówienie przychodziło mu z trudnością? Mimo usil
nych starań nie potrafił cofnąć się pamięcią poza dzień, gdy
stał w sali sądowej, która, jak sobie uświadamiał, musiała
znajdować się w Melbourne.
Czuł się bardzo chory i chwiał się na nogach. Straszli
wie cuchnęło alkoholem. Minęło trochę czasu, nim pojął,
że źródłem przykrego zapachu jest on sam. Bolały go nad
garstki i kostki nóg. Zorientował się, że skuto go kajdan
kami.
Ktoś pytał, jak się nazywa.
- Jak się nazywam? - powtórzył. Jego głos brzmiał chra
pliwie, bolały go usta. Wargi i nos miał tak spuchnięte, że
oddychał z wielkim trudem.
- Jest tu od czterech dni - powiedział policjant, po
czym dodał, że osobnik, który teraz stoi przed sędzią, od
jakiegoś czasu wałęsa się po mieście, żebrząc. Zawsze znaj
dzie się jakiś dureń i go wspomoże, ale ten typ wszystko
przepija.
Gdyby tylko nie bolała go tak głowa, na pewno zrozu
miałby, co się z nim dzieje. Mężczyzna na podium coś po
wiedział, a potem zamilkł. Mężczyzna po prawej, który
wcześniej ciągnął go za włosy, teraz chwycił go za ramiona
i zaczął wypychać z sali.
- Gdzie idę? - zapytał.
- Słyszałeś, bracie. W drogę.
- W drogę? Po co?
- Nie przejmuj się. Wkrótce się dowiesz.
Pogubił się znowu. Niejasno zaczynał pojmować, że jest
bardzo źle. Nie mógł jednak zrozumieć, na czym to zło po
lega.
- Muszę się napić - powiedział żałośnie.
Ktoś go szturchnął.
- Nie, nie musisz. Właśnie dlatego tu wylądowałeś, że je
steś pijakiem.
Tak, musiało być całkiem niedobrze, jeżeli równocześnie
część jego dawnego ja kazała mu stwierdzić z godnością:
- Nie piję.
Nie wiedzieć czemu, kiedy to powiedział, cała sala ryk
nęła śmiechem. Zaczął protestować, sam nie wiedział zbyt
dobrze przeciw czemu, aż dwóch ludzi wywlokło go za drzwi
sali sądowej.
Nagle znalazł się na podwórzu. Nie pamiętał, jak tam
trafił. Był przykuty łańcuchem do innych mężczyzn stoją-
cych w ostrym, południowym słońcu, które nieznośnie pa
liło.
Zaczął się osuwać, ale czyjaś ręka postawiła go gwałtow
nie w pionie. Rozległ się gromadny śmiech. Nawet ci skuci
łańcuchami, tak jak on, śmieli się z niego. W głębi duszy wie
dział, co mu naprawdę dolega; z trudem wykrztusił z siebie
jedno spójne zdanie:
- Potrzebuję doktora.
Następnie świat zniknął mu sprzed oczu.
W kolejnym wspomnieniu był na wozie z innymi mężczy
znami. Jego sąsiad cały czas gorzko narzekał i usiłował go
odepchnąć.
- Nie możesz tak siedzieć, koleś. Ważysz tonę.
- Nie mogę - powtórzył Fred. Świat zniknął ponownie.
Wywoływano ich po nazwisku. Stał na placu otoczonym
barakami, ciągle przykuty do innych mężczyzn. W pobliżu
stali strażnicy. Wiedział, kim byli, choć nie umiał powiedzieć
skąd. Nosili stare muszkiety. Skąd wiedział, że są stare?
- Waring! - krzyknął ktoś.
Mężczyzna obok trącił go mocno.
- To ty czy nie? Odpowiedz, na miłość boską, żeby się to
wreszcie skończyło.
- Tak - odparł. Było to bardziej pytanie niż potwierdze
nie, ale świat znów skrył się za ciemną zasłoną.
Gdy ponownie się ocknął, leżał w cieniu; ktoś trzymał
przy jego ustach cynowy kubek z wodą. Wypił chciwie.
- Nie nadaje się dziś do roboty. Ma chyba pijacką śpią
czkę - stwierdził nieznany głos.
- Nie, ja nie piję - oznajmił. Wydawało mu się, że powi
nien to powtarzać.
Tym razem reakcją na te słowa nie był śmiech, za to w
polu widzenia Freda pojawiła się surowa twarz.
- To, co wypiłeś, powaliłoby konia, człowieku. Jesteś
przesiąknięty gorzałą. Zostawcie go, niech dojdzie do siebie.
Jutro ma być w formie.
Potem spał. A może stracił przytomność? Nie umiał po
wiedzieć.
Kiedy obudził się rano, po raz pierwszy odkąd ocknęła się
na sali sądowej jego pamięć, ujrzał swoje otoczenie z całą
bolesną jasnością. Zapragnął być znów pijany. Ta dziwna
myśl bardzo go zaniepokoiła, ponieważ wiedział, że pijań
stwo nie leży w jego naturze.
Gwałtowne skurcze żołądka przerwały te rozważania.
Kiedy poczuł się lepiej i trochę zjadł, kazano mu się rozebrać.
Dostał czyste ubranie: zgrzebną, płócienną koszulę i spodnie.
Trząsł się cały. Poprosił o buty lub saboty. Jego własne mu
odebrano. Strażnicy zaczęli się śmiać.
- Po co ci, chłopie? Ty budujesz drogi, a nie chodzisz po
nich.
W tym momencie wreszcie zrozumiał, że znajduje się w
grupie skazańców budujących nowe drogi - z Melbourne na
północ. Nie wiedział, że zanim został skazany na ciężkie
roboty, mieszkał w Melbourne. Miał to odkryć znacznie
później.
Początkowo czuł się nieporadny i oszołomiony, bo cały
świat wydawał mu się obcy. Jeden ze współwięźniów okazał
się miły i pomógł mu, kiedy w połowie dnia rozdawano je
dzenie.
- Trzymaj głowę nisko i zawsze wyliż talerz do czysta,
bracie. Inaczej nie dasz rady pracować. Jeśli nie będzie z cie-
bie pożytku, wykończą cię. - Jego przenikliwe oczy widziały
więcej niż oczy sędziów i strażników. - Chory? Chyba nie
tylko z przepicia. - Głos mężczyzny brzmiał szorstko, lecz
uprzejmie.
Fred nie pamiętał, by ktoś się do niego tak grzecznie od
nosił, poznał wyłącznie przekleństwa, kopniaki i razy.
Tej nocy po raz pierwszy śnił mu się tygrys. Uciekał przed
nim, jednocześnie szukając czegoś, co stracił, wiedząc, że już
nigdy tego nie odzyska. Ta myśl napełniała go poczuciem
osamotnienia, co było gorsze nawet od strachu przed tygry
sem, który go niemal dopadał.
Wspomnienie snów nie opuszczało Freda i rano, a kiedy
usiłował dociec, o czym by też mogły być, znów rozbolała
go głowa. Doskwierało mu zabójcze pragnienie.
Odkrył, że zna nazwy gwiazd - wypatrywanie ich nios
ło ukojenie. Pokazał Krzyż Południa mężczyźnie, z któ
rym potem, po zwolnieniu z przymusowych robót, pojechał
do Melbourne. Dostali trochę pieniędzy za pracę, więc Fred
i jego nowy przyjaciel, Ryży, udali się do pierwszego z brze
gu saloonu i w parę godzin później znów leżeli pijani na
ulicy.
Ryży opiekował się Fredem. Wynajdywał miejsca do spa
nia, gdzie nikt im nie przeszkadzał i nie próbował ograbić z
ich nędznych groszy. To Ryży zorganizował przejazd do Bal¬
larat; twierdził, że będzie tam łatwiej o datki niż w Melbour
ne. Ryży pocieszał też Freda, gdy ogarniał go niepokój. Zda
rzało się to, ilekroć przybliżał się do swej utraconej prze
szłości.
Kłopot polegał na tym, że za każdym razem, gdy to się
zdarzało, Freda bolała nie tylko głowa, lecz również serce.
Ból był tak silny, że Fred nie znajdował innej metody uśmie
rzenia go, jak tylko upić się do nieprzytomności.
Ryży nauczył go kraść, zaczynając od owoców ze straga
nów i taczek. Fred nie wykazywał się takim sprytem jak jego
mentor, dlatego też, przyłapywany na gorącym uczynku, nie
raz odebrał cięgi. Ryży opiekował się nim, jak mógł. Które
goś dnia zdarzyło się nieszczęście. Ryży pomagał nieporad
nemu Fredowi znaleźć dobry kąt w cieniu, gdy zatrzymało
ich dwóch policjantów.
Większy z nich przyjrzał się im groźnie. Na widok Ryżego
w jego oczach pojawił się błysk.
- Znam cię - zaczął. - Jesteś Corny Van Damm. Włóczy
łeś się po buszu z bandą Rayana...
Ryży wrzasnął przeraźliwie i uciekł, zostawiając bied
nego Freda na łasce losu. Jeden z policjantów pobiegł za
nim. Drugi pochylił się nad Fredem i powlókł go do are
sztu. Ani Fred, ani policja nigdy już nie ujrzeli Ryżego, który
wyznawał zasadę: przede wszystkim ratować własną skó
rę. Bez Ryżego Fred był skończony. Ludzie naigrywali się
z niego, w kółko lądował w areszcie, dopóki Sam i Kirstie
nie zjawili się, by go uwolnić, nakarmić i zaproponować
pracę.
Wspominanie znów przyprawiło go o ból głowy. Kiedy w
końcu zasnął, śnił mu się tygrys, który próbował go pożreć.
W tle jego snu pojawiał się stary mężczyzna, bardzo niezado
wolony z Freda. Bał się go bardziej niż tygrysa.
Krzyknął z przerażenia. Ktoś z jego nowych przyjaciół
przyszedł go uspokoić.
Dziwne, że kiedy Fred się obudził, pamiętał tylko tygrysa,
a nie starego człowieka...
Sam zdecydował, że nowy pracownik ma zaraz stanąć do
pracy. Fred pamiętał, że Sam kazał Kirstie nakarmić go, i go
tów był się odwdzięczyć, nie bacząc na fakt, że to również
Sam razem z Bartem wrzucili go do wody.
Tej nocy miał drgawki. Głośno krzyczał przez sen. Geor¬
die, który dzielił namiot z Samem i Bartem, usłyszał krzyk
Freda; wyszedł na dwór zobaczyć, co mu dolega. Fred rzucał
się we śnie.
- Co się dzieje? - spytał Geordie, kładąc delikatnie rękę
na jego ramieniu.
Fred otwarł oczy.
- Tygrys, Geordie. Tygrys goni Freda - wykrztusił. - Nie
pozwól mu go złapać.
- Nie bój się. Sam i Bart będą trzymać tygrysa na odle
głość. Przyniosę ci wody. Postaraj się znowu zasnąć.
- Dzięki, Geordie. Nie daj mu się złapać.
- Na pewno się nie dam.
Fred wypił posłusznie wodę i zasnął. Nie zbudził się już
nigdy z krzykiem, choć tygrys biegał w jego snach jeszcze
przez kilka miesięcy. Tak jakby zapewnienie Geordiego po
zbawiło go kłów.
Fred zjadł ze smakiem śniadanie. W głowie mu pojaśnia
ło. Po raz pierwszy zobaczył wszystkich razem.
Sam przystojny, dobrze zbudowany, silny duchem, rze
czywiście nadawał się na przywódcę grupy. Bart był ciemny
i przywodził na myśl wołu. Polegał na radach i kierownic
twie Sama i Geordiego. Jako pracownik niezmordowany
i odpowiedzialny, zawsze wywiązywał się ze swych zobo
wiązań. Wszyscy trzej mieli na sobie swetry i flanelowe ko
szule. Sam i Bart obnosili zarośnięte twarze. Geordie, niski
i o ziemistej cerze, w pewien sposób się wywyższał, co nie
uszło uwagi Freda. Jako jeden z niewielu mężczyzn w osa
dzie poszukiwaczy złota był zawsze gładko ogolony. Jego
oczy patrzyły czujnie, a czasami spoczywały badawczo na
Fredzie. Fred nie miał nic przeciwko temu - Geordie to przy
jaciel. Nie wrzucał Freda do wody, tak jak tamci dwaj. Dał
mu ładne, ciepłe ubranie i był dla niego dobry: przepędził
tygrysa, który ścigał Freda w nocy.
Tereny złotonośne tętniły życiem. Kirstie i Emmie Jack
son rozdzielały jedzenie. Kirstie stanowiła zagadkę dla
Freda.
Była miła i niemiła zarazem. Dawała mu jeść, lecz
wiedział, że robiła to z niechęcią. Z drugiej strony, widział,
jak bardzo troszczy się o każdego, choć pokrzykuje i po
szturchuje dużego Pata i małego Herbiego. Jej jasne włosy,
nawet ciasno zwinięte w kok, były piękne. Jej oczy też były
piękne - niebieskozielone. Przywodziły kogoś Fredowi na
pamięć, ale ilekroć usiłował przypomnieć sobie kogo, ogar
niał go smutek, bolało serce i głowa. Zrezygnował z wy
siłków.
Kirstie zajmowała się małym Rodem. Karmiła go, przy
wiązywała za szelki do nogi kuchennego stołu, by nie mógł
się oddalić, zgubić lub zranić. Niedawno dotarło do Freda,
że Kirstie opiekuje się również Emmie Jackson i jej dziec
kiem. Jaka szkoda, że Kirstie bywała czasem zła, zwłaszcza
na Freda.
Jednak raz jeszcze pomógł jej sprzątnąć i zrobiłby więcej,
gdyby nie Sam.
- Dosyć, Fred, zostaw to Kirstie. Czas wziąć się do robo
ty i odpracować posiłek.
Geordie zbadał dokładnie dłonie Freda i pokiwał głową z
rezygnacją. Choć Fred miał dłonie i nadgarstki pokaleczone,
a paznokcie połamane, było jasne, że nie pracował wiele fi
zycznie. Geordie pomyślał, że jeszcze do niedawna jego dło
nie były wypielęgnowane, a wszelkie oznaki zaniedbania są
świeżej daty. Mimo słusznej postury kopanie początkowo
mogło mu sprawiać trudności. Bardzo szybko domysły Ge¬
ordiego stały się faktem.
Fred, chcąc okazać wdzięczność, z ochotą wziął się do
roboty, ale wkrótce się zmęczył. Ręce mu opuchły i krwa
wiły, coraz wolniej posługiwał się łopatą i kilofem. Zgnę
biony, poszukał wzrokiem Sama. Ten starał się dodać mu
otuchy.
- Musisz to, chłopie, przetrzymać. Wszyscy przez to
przeszliśmy na początku, prawda, Geordie?
Geordie przytaknął. Milcząc, przyglądał się Fredowi. Za
uważył, że poza wrodzonym wdziękiem, którego nawet Kirstie nie mogła mu odmówić, Fred miał silną wolę. Gdy pojął,
że chcą, by pracował dalej, wrócił do swego zajęcia. Sze
pcząc do siebie, kopał dalej, chociaż wolniej. Wykopał już
sporą dziurę, kiedy zarządzono przerwę na odpoczynek, je
dzenie i picie. Sam trafił na małą grudę kwarcu, zawierającą
złoto. Kirstie, Pat i Aileen poszli do sadzawki, by ją wypłu
kać. Znalezisko nie było wielkie, lecz łącznie z tym, co wy
kopali wcześniej, dawało niezły tygodniowy dochód. Umo
żliwiało utrzymanie i opłacenie Freda oraz ich godziwe wy
żywienie.
Kobiety i dzieci z zadziwiającą zręcznością wypłukiwały
i oddzielały grudki złota. Sam pokazał je Fredowi, mówiąc,
że tego właśnie szukają; wyjaśnił też, jak je rozpoznać.
Geordie opatrzył ręce Freda i wrócili do pracy. Zwały gli
ny rosły wokół stanowiska Freda, lecz zwalniał coraz bar
dziej, gdy do bólu rąk dołączył ból ramion i pleców.
Kiedy wystrzelono z działa na zakończenie dnia pracy,
Fred był tak wyczerpany, że Sam i Bart musieli wyciągać go
z dołu. Przyszedł nieco do siebie, dopiero gdy Kirstie przy
niosła mu herbatę i coś do jedzenia.
- Dobra robota, Fred - pochwaliła.
Jej głos był tak miły, że łzy napłynęły do oczu Freda. Od
kiedy pamiętał, nie traktowano go zbyt uprzejmie.
- Wytrzymałeś, co, Fred? - poparł ją Sam. - Niejeden by
odpadł.
Miło mu było słyszeć te słowa, chociaż nie mogły pomóc
ani na krwawiące i opuchnięte ręce, ani na obolałe plecy i ra
miona. Geordie raz jeszcze opatrzył mu ręce.
- Rzeczywiście, dobra robota, Fred - dołączył do po
chwał. - Jak się czujesz? Nie boli cię głowa?
- Nie, tym razem nie głowa, tylko plecy i ręce - odparł
ze smutkiem.
- Z czasem się przyzwyczaisz, i twoje ręce też.
Fred miał tego wieczora wilczy apetyt, a Kirstie była dla nie
go miła, ponieważ ciężko pracował. Przed kolacją Geordie polał
mu dłonie spirytusem. Bolało, ale miało przyspieszyć twardnie
nie skóry. Nadal nie pozwalał Fredowi brać do ust alkoholu.
Martwiło to Freda, lecz starał się o tym nie myśleć.
Mimo gnębiącego go smutku nie potrafił się sprzeciwić
Geordiemu, który zapewniał go, że im więcej będzie praco
wał, tym łatwiej będzie mu szło, a ciało wzmocni się od wy
siłku.
- Picie ci nie pomoże, tylko zaszkodzi - powtarzał.
Mimo że rozmowy o przeszłości stanowiły tabu wśród
poszukiwaczy złota, nie dało się uniknąć całkiem nieszkod
liwych pytań.
- Jak się dostałeś do Ballarat? - zagadnął Bart od nie
chcenia.
Fred uniósł wzrok znad talerza, który wymiatał z wielkim
apetytem.
- Nie wiem. Ryży mnie tu przywiózł.
- Czy byłeś urzędnikiem? - zaciekawił się Sam, który,
podobnie jak Geordie, zauważył, że dłonie Freda są zbyt de
likatne jak na robotnika.
- Nie przypominam sobie - powiedział zmieszany. - Nie
wiem - dodał po głębszym namyśle.
Fred nie pamiętał, a przynajmniej utrzymywał, że nie pa
mięta, życia przed przybyciem do Ballarat. Bez wątpienia
znalazł się wśród skazanych na roboty drogowe. Nie znosił
policjantów. Kiedy zjawiali się, gdy kopał, kulił się w swoim
dole. Mac przyszedł popatrzeć, jak niedawny podopieczny
sobie radzi.
- Gratuluję, Geordie, myślisz, że to potrwa dłużej?
- Czas pokaże. - Geordie wzruszył ramionami.
Fred nie miał nic przeciwko Macowi. Nie pamiętał, by z
jego strony doznał przykrości, lecz kiedy Mac pojawił się
pewnego dnia z groźną miną, Fred się zdenerwował.
Wcześniej zwierzył się Geordiemu, że ma wrażenie, iż po
licja źle go traktowała, zanim dotarł do Ballarat. Dyskretna
indagacja, kiedy innych nie było w pobliżu, wykazała, że pa
mięć Freda nie sięga daleko.
Pewnego dnia Kirstie zezłościła się, gdy nie chciał jej dać
do prania szczególnie brudnej koszuli.
- W chlewie chowałeś się czy jak?
- Być może. Nie wiem, Kirstie. - Jego poważna odpo
wiedź wywołała wielką wesołość.
- Czy to możliwe? - spytała później Kirstie Geordiego.
- Czy on naprawdę nic nie pamięta? Czy też, jak niektórzy,
nie mówi o swojej przeszłości, bo skrywa jakiś straszny se
kret, którym nie chce się z nami podzielić?
Jak ja, pomyślał Geordie, a głośno odparł:
- Nie wiem. To chyba wynik urazu głowy, choć nie są
dzę, żeby był aż tak dotkliwy. Może nie chce pamiętać. Nie
pytaj. To go przygnębia. Może któregoś dnia... - Wzruszył
ramionami. - Zaczyna się trochę zmieniać, a to dobrze
wróży.
Kirstie wydawało się to wszystko dziwne. Tego wieczoru
nadal okazywała Fredowi uprzejmość i to go uszczęśliwiało.
Zdumiewało ją, jak bardzo Fred potrafi być pogodny, jeśli
tylko nie pyta się go o przeszłość.
Napomknęła Geordiemu, że Fred pewnie dlatego jest
szczęśliwy, że niewiele pamięta. Nie po raz pierwszy za
dziwiła go swą przenikliwością. Sama zauważyła dawno,
że wspomnienia ją przygnębiają - myśli o stracie matki,
o zmarłej starszej siostrze, o farmie czy o bracie, który
po ślubie z córką bogatego farmera zerwał kontakty z ro
dziną.
W natłoku wydarzeń stopniowo przestała myśleć o amne
zji Freda. Żyjąc w ich małej wspólnocie, Fred tracił naiwność
i stawał się coraz bardziej odpowiedzialny. Nie tylko Geordie
zauważył, że z chwilą gdy Fred przestał mówić o sobie
„Fred" i zaczął używać zaimka „ja", przestał być odmień
cem.
Tak jak pierwszego wieczoru, nadal pomagał Kirstie na
różne sposoby. Lubił się z nią drażnić, jakby była jego młod
szą siostrą. Zawsze jednak ustępował, gdy widział, że może
sprawić jej przykrość. Z piciem nie miał więcej problemów.
Geordie wiązał pewne nadzieje ze swoją metodą leczenia,
lecz rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Nie
spotkał takiego przypadku, od czasu gdy... Cóż, o tamtym
wolał nie pamiętać.
Nie chcąc być wziętym za wariata, Fred nie wspomniał
Geordiemu ani nikomu innemu, że kiedy nawiedza go myśl
o piciu, słyszy w głowie: „Już swoje wypiłeś, więcej ci nie
trzeba".
Fred zastanawiał się, do kogo ten głos należy. Z pewno
ścią nie był to głos Geordiego, który zwracał się do Freda
zawsze łagodnie. Ten zaś głos należał do wstrętnego, aro
ganckiego typa, takiego, jakich Fred najbardziej nie znosił.
Przypominał mu sędziego z Melbourne lub komisarza, który
w asyście policjantów przyjeżdżał na złotonośne pola niepo
koić ludzi.
Głos brzmiał tak surowo, że Fred ze strachu był mu
posłuszny. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby mu się
sprzeciwił. Szkoda, że nie powiedział o nim Geordiemu, mo
że dałoby mu to jakiś wgląd w naturę dolegliwości Freda.
Przez dłuższy czas Fred dociekał, do kogo ten głos mógł na
leżeć. Potem zrezygnował. Życie okazało się zbyt interesują
ce, nazbyt wiele trafiało się okazji do zabawy, by je tracić na
przejmowanie się jakimiś głosami. Po pewnym czasie głos
odzywał się coraz rzadziej. Fred jednak ciągle zważał, by nie
pić.
Uciechy, których można zażyć w towarzystwie kobiet,
Fred odkrył stosunkowo wcześnie. Jak wszystko, co go
dotyczyło, nastąpiło to w dziwny sposób. Geordie Farquhar
był jednym z niewielu ogolonych mężczyzn na terenach
poszukiwań. Większość od przybycia do Ballarat nie znalaz
ła czasu lub nie zadała sobie trudu, by zgolić wąsy i brody.
Kirstie nazywała ich włochatymi potworami. Jednak Geordie
zawsze był zadbany. Starał się nie zarastać brudem, mimo
że jak reszta toczył z góry przegraną bitwę z błotem
i kurzem.
Fred, od kiedy się wydobył z alkoholowego zamroczenia,
spoglądał na świat i siebie krytycznym wzrokiem. Brud za
czął mu przeszkadzać i raziły zapuszczone ręce. Musiał jed
nak uznać, że nie ma na to rady, jeśli chce kopać dalej. Czar
ny, niechlujny zarost wprost go brzydził. Był przekonany, że
kiedyś nie nosił brody.
Któregoś dnia obserwując Geordiego, który się golił, do
szedł do wniosku, że też chciałby się pozbyć brody i skrócić
przydługie włosy.
- Mógłbyś mi pokazać, jak to się robi? - poprosił.
- Jasne - odparł Geordie. - Pozwól, że pierwszy raz zro
bię to za ciebie, potem już będziesz wiedział, jak samemu
o siebie dbać.
Fred przekonał się, że pozbycie się zarostu to długa
i bolesna operacja. Jednak kunszt Geordiego odmienił go
nie do poznania. Nie tylko Kirstie wpatrywała się ze zdu
mieniem w nieznanego, przystojnego Freda, który wyłaniał
się spod nożyc Geordiego. Wiedzieli, że ma ładne zęby, lecz
to, że jest aż tak przystojny, było dla wszystkich zasko
czeniem.
Kirstie sądziła, że niektórzy mężczyźni zapuszczają bro-
dę, by ukryć swoje braki. Po uczesaniu włosy Freda skręcały
się w luźne, czarne kędziory, podkreślając męską urodę jego
twarzy.
- Prawda, że wygląda jak nowo narodzony? - zagadnął
Sam Barta.
- W każdym razie inaczej - przyznał niechętnie Bart.
Kiedy Fred był zaniedbany i niepewny siebie, łatwo przy
chodziło się nad nim litować, lecz przystojny mężczyzna,
którym stał się dzięki zbiegom Geordiego, wzbudzał zupeł
nie inne emocje.
Kobiety odwracały się, by spojrzeć na niego, gdy szedł
przez Ballarat. Fred nie miał natury pawia. Drobne, ludzkie
grzeszki, z próżnością włącznie, jakoś się go nie imały. Spo
śród innych wyróżniała Freda pogoda ducha. Wyprowadzić
go z równowagi można było tylko wtedy, gdy skąpiło się mu
jedzenia. Kirstie robiła to czasami, kiedy chciała ukarać go
za coś, co w jej oczach stanowiło wykroczenie. Traktowała
swoich podopiecznych, wliczając w ich grono także Sama,
Barta i Geordiego, jak swoje dzieci, które dla ich własnego
dobra muszą być krótko trzymane.
Fred lubił jeść i chociaż nie grymasił, zawsze posępniał, gdy
dostawał najmniej apetyczną lub niewystarczającą porcję.
Ciężko pracował i dopisywał mu apetyt. Zawsze pierwszy
podstawiał swój talerz po dokładkę.
- Jesteś łakomczuchem - zganiła go któregoś dnia Kir
stie.
- Fred jest dużym facetem, ciężko pracuje i musi zjeść.
Nie żałuj mu, córko - zmitygował ją Sam.
Kirstie niemal rzuciła w Freda talerzem z zupą. Fred uz
nał, że mimo wrogiego zachowania Kirstie zasłużyła na
uśmiech. Uśmiechnął się rozbrajająco, jednak na niewiele się
to zdało.
- Nie musisz się tak do mnie szczerzyć. Dostaniesz swoją
porcję, ale nic ponadto.
- Nie chcę więcej - odparł Fred, czując dziwny niepokój
w niejasny sposób związany z powłóczystymi spojrzeniami,
jakimi kobiety obdarzały go tego dnia. Wstał i zamiast po
magać Kirstie, postanowił przejść się trochę, porozglądać po
okolicy.
Geordie odprowadził go spojrzeniem, po czym przyłączył
się do Sama i Barta grających przy ognisku w karty. Kirstie
skończyła zmywanie, położyła dzieci spać i zaczęła napra
wiać koszule. Emmie Jackson, bardziej ospała niż zwykle,
przysiadła się do niej, nie próbując nawet pomagać.
Fred po chwili namysłu powędrował przed siebie, aż do
tarł do miejsca, gdzie saloon Hyde'a sąsiadował z siedzibą
Grubej Lil. Żadnego z tych przybytków jeszcze nie odwie
dzał, słyszał jedynie, jak Sam i Bart o nich rozmawiali.
Przystanął. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrze
niem Grubej Lil. Nie była właściwie gruba, tylko dobrze zbu
dowana, o posągowych kształtach, jak się wyraził kiedyś
Geordie w rozmowie z Bartem.
- Jakich kształtach? - zdumiał się Bart.
Gruba Lil była burdelmamą, co się zowie. Dziewczęta
trzymała w ryzach, a swój zakład prowadziła bez zarzutu.
Często, by zachęcić klientów, stała lub siedziała na zewnątrz.
Robiła duże wrażenie w swych satynach. Z wetkniętymi we
włosy piórami i uszminkowaną twarzą przypominała posta
cie z płócien starych mistrzów - tak twierdził Geordie, zno
wu wprawiając Barta w zakłopotanie. Dawnymi czasy Lil lu-
biła się zabawić, teraz jednak robiła to rzadko, chyba że ktoś
przypadł jej szczególnie do gustu. Wtedy szła z nim do łóżka.
- Szczęściarz - śmiali się poszukiwacze, bo nie zdarzało
się to często; w dodatku Lil nie brała pieniędzy za swe usługi.
Niepokój Freda rósł z każdym krokiem. Niedawno odkrył,
że patrząc na inne niż Kirstie kobiety, czuje się dziwnie. Miał
niejasne przeczucie, że zadawanie się z kobietami jest bardzo
przyjemne, ale jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć, na
czym to polegało.
Gruba Lil obserwowała nadchodzącego Freda. Wszystko
w jego przystojnej twarzy i potężnym ciele było pociągające.
Kiedy podszedł bliżej, jego niewinny wzrok napotkał jej
wszechwiedzące spojrzenie.
- Witaj. Jesteś tu nowy? - Nim. przebrzmiało pytanie,
uświadomiła sobie, że stoi przed nią Wrak, trzeźwy i ogolo
ny. Prawdziwy Apollo, jak ów mężczyzna, którego poznała
w czasach, gdy jeszcze była Smukłą Lil.
- Tak - odparł. - Niezupełnie.
- Aha - potaknęła, mierząc go wzrokiem od stóp do gło
wy. - Chciałbyś się może zabawić za darmo?
- Tak. Nazywam się Fred. - Obdarzył ją swym rozbraja
jącym uśmiechem, tym bardziej zniewalającym, że nie przy
słoniętym już przez brodę. - Zabawić się, to brzmi nieźle.
- Chodźmy więc - zdecydowała, biorąc go za rękę, gdyż
wydawał się trochę wahać.
Zaprowadziła go do swoich apartamentów, które okazały
się niespodziewanie wygodne i przyjemne, w przeciwień
stwie do prostych pokoi dziewcząt.
Zabawa z Grubą Lil sprawiła Fredowi prawdziwą przyje
mność. Kiedy się znalazł w jej łóżku, ku swojemu zdziwieniu
wiedział dokładnie, co robić, i był w tym dobry, sądząc po
oznakach zadowolenia Lil.
Gruba Lil była równie zaskoczona, jak zadowolona. Choć
Fred, jej zdaniem, od dawna nie zaznawał cielesnych rozko
szy, okazał się bardzo uważający wobec partnerki tak przed,
jak i po zabawie. Uznała to za miłą niespodziankę, gdyż wię
kszość nieokrzesanych poszukiwaczy złota nie grzeszyła
subtelnością uczuć.
- Prawda, że było miło? - rozmarzył się Fred, myśląc, jak
wiele traci, nie pamiętając uciech, jakich ongiś zaznawał. Za
stanawiał się czasem, dlaczego przywołanie przeszłości spra
wia mu taką trudność. Gdy Geordie pytał go o przeszłość,
sprawdzając, czy nie wraca mu pamięć, odpowiadał nie
zmiennie: Nie potrafię sobie przypomnieć.
Geordie chciał wiedzieć, dlaczego Fred o pewnych
rzeczach zapomniał całkowicie, inne zaś pamiętał dosko
nale. Od jakiegoś czasu stało się dla niego oczywiste, że
seks wyparował ze świata Freda i Geordie zastanawiał
się niekiedy, co będzie, jeśli wróci, a także - dlaczego znik
nął?
Gruba Lil była tak zadowolona z poczynań Freda, że zgo
dziła się, ba, wręcz poprosiła, by z nią jeszcze został. Gdy
pobiegł wreszcie do domu, jedynego, jaki istniał w jego pa
mięci, zapadła już noc.
Kirstie nie spała jeszcze, gdy pojawił się Fred z rozanie
lonym wyrazem twarzy. Sam i Bart, porzuciwszy grę w karty,
udali się do Hyde'a na krótką kolejkę, która, jak zwykle, za
mieniła się w długą.
Geordie uczył Kirstie grać w szachy. Kiedy próbował
zainteresować grą Freda i zaczynał wyjaśniać mu zasady,
Fred odpowiadał markotnie, że boli go głowa. Teraz sza
chownica leżała na macie między Geordiem a Kirstie. Fred
nadszedł w decydującej chwili.
- Przypomniałeś sobie, że masz dom, do którego się wra
ca, Fred? - zagadnęła ostro Kirstie. Jej ton częściowo wyni
kał z faktu, że Geordie znów zaatakował jej królową.
Jej ironia chybiła celu. Nic nie mogło zakłócić błogostanu
Freda.
- O, tak, tego się nie zapomina - odparł z prostotą.
- Tak z czystej ciekawości: gdzie byłeś i co robiłeś? -
spytała Kirstie, by opóźnić fatalny moment swego następne
go ruchu, który, tak czy owak, miał nieuchronnie doprowa
dzić do jej przegranej.
Fred przysiadł obok szachownicy i już otwierał usta, by
opowiedzieć Kirstie o swej przygodzie z Grubą Lil, jednak
w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie zapomniał się jeszcze
tak dalece, by nie wiedzieć, że czystej i niewinnej dziewczy
nie, jaką była Kirstie, nie opowiada się przygód z kobietami
pokroju Grubej Lil.
Co prawda, pewnie i tak wiedziała o ich istnieniu. Musia
łaby być ślepa i głucha, by żyć w tak błogiej nieświadomo
ści. Przyjęło się jednak udawać, że młode dziewczęta nigdy
ich nie widują ani nie wiedzą o ich istnieniu.
Gorączkowo usiłował znaleźć wytłumaczenie, gdzie spę
dził ostatnie trzy godziny. Ze strachu, że powie coś nieodpo
wiedniego, aż się spocił.
- Ja... - zaczął i zlany potem wyjął z kieszeni chusteczkę, by
wytrzeć twarz. Patrzył na szachownicę, jakby w niej szukał na
tchnienia. Nagle z głębi jego umysłu wypłynęło wspomnienie.
- Skoro grasz białymi, Kirstie, mogłabyś dać mata Geor-
diemu, a nie on tobie, gdybyś pozwoliła mu wziąć swoją kró
lową, a sama wyszła wieżą naprzeciw jego króla. Kiedy zbije
twoją królową, odsłoni twojego gońca, który da szacha jego
królowi. Wygrasz.
Zapadła głucha, martwa cisza. Dwoje graczy przyglądało
się planszy. Geordie, stary szachista, który był pewien wy
granej, natychmiast zorientował się, że Fred odkrył słaby
punkt jego ataku. Fakt, że się niezbyt przykładał, mając za
przeciwniczkę nowicjuszkę.
- Skąd, u diabła, wiedziałeś o tym? - Spojrzał z ukosa na
Freda.
Fred rzucił swą uwagę bezmyślnie. Spojrzał raz jeszcze
na szachownicę, usiłując się skoncentrować - bezskutecznie.
Gra w szachy znów była dla niego czymś nieprzeniknionym
jak wtedy, gdy Geordie próbował go uczyć.
- Nie mam pojęcia - odparł, ocierając chustką czoło.
- Dlaczego to powiedziałem, Geordie? Czy to cokolwiek
znaczy?
- Tak. To znaczy, że byłeś kiedyś lepszym szachistą ode
mnie, a ja jestem niezły. Jesteś pewien, że nic więcej sobie
nie przypominasz?
Kirstie, przyjrzawszy bliżej Fredowi i jego chusteczce,
zaśmiała się wzgardliwie.
- Myślę, że Fred przypomniał sobie inną grę. Pożycz mi
swoją chusteczkę, Fred, mnie też jest gorąco.
Fred skwapliwie wręczył chusteczkę Kirstie. Nieodmien
nie starał się spełniać wszystkie jej życzenia. Za późno uprzy
tomnił sobie, że chustkę dała mu Gruba Lil na pamiątkę
owocnego spotkania; w rogu widniał jej monogram. Pach
niała mocnymi perfumami.
Kirstie spostrzegła monogram i poczuła perfumy.
- No, no! - zakpiła z udawaną słodyczą. - A więc trafiłeś
do Grubej Lil?
- Dżentelmen nigdy nie rozmawia o tych rzeczach, Kir
stie - westchnął Fred. - Zwłaszcza z porządną dziewczyną
- dorzucił z powagą.
- Jeśli to chustka Grubej Lil, z pewnością jej nie potrze
buję. Możesz ją sobie wziąć z powrotem. - Cisnęła mu chu
steczkę na kolana.
- Jeśli potrzebujesz czystej i ładniejszej, która nie należy
do Grubej Lil, to mam w kieszeni drugą.
Geordie nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać z tej pro
stodusznej odpowiedzi. Kirstie zareagowała natychmiast.
- Piękne dzięki. Posłucham twej rady w szachach, a po
tem was zostawię, byś sobie z Geordiem porozmawiał o tym,
o czym dżentelmen nigdy nie rozmawia z porządnymi kobie
tami, ale co, naturalnie, wolno robić przyzwoitym mężczy
znom.
Zerwała się z miejsca i skierowała do chaty, odwracając
się w progu, by życzyć im ozięble dobrej nocy.
- Dlaczego Kirstie jest taka na mnie zła? Starałem się nie
mówić jej o Grubej Lil, lecz ona naciskała. - Fred z niepo
kojem zwrócił się do Geordiego.
Geordie zwlekał przez chwilę z odpowiedzią.
- Nie umiem ci teraz wyjaśnić, dlaczego jest na ciebie
taka zła, Fred. Nie sądzę, byś teraz to zrozumiał, ale jestem
pewien, że pewnego dnia, może już wkrótce, sam do tego
dojdziesz.
Fred skinął głową. Nie był pewien, czy rozumiał, o co Ge¬
ordiemu chodzi.
- Naprawdę staram się być dobry - wyznał szczerze.
- Wiem o tym, Fred. Nie przejmuj się. Idź się położyć.
Fred zastosował się do polecenia, zostawiając Geordiego
na pastwę jego myśli. Jaka przyszłość czekała Freda i ekipę
Moore'a teraz, kiedy Fred odkrył jeden z powodów, dla któ
rych kobiety chodzą po ziemi?
ROZDZIAŁ TRZECI
Nadeszły szczęśliwe dni. Inne kobiety w ślad za Grubą
Lil uznały go za pociągającego i wkrótce Fred Waring zasły
nął jako mężczyzna do towarzystwa, zwłaszcza że zawsze
był delikatny i uprzejmy wobec kobiet. Nigdy się nie naprzy
krzał, jeżeli nie okazywały zainteresowania, lecz jeśli chciały
się z nim spotkać, udowadniał, że jest czułym i gorliwym ko
chankiem.
Krótko mówiąc, kobiety zastąpiły mu butelkę.
- Wydaje się nadrabiać stracony czas - powiedział Geordie do Sama. Myślał równocześnie, że kiedyś pociąg do ko
biet może się skończyć tak samo jak pociąg do alkoholu. Cią
gle rozważał, na ile jego lecznicze zabiegi pomogły pohamo
wać pijaństwo Freda, na ile zaś zawdzięczał to samemu so
bie. Czy to możliwe, że chwilowe przebłyski pamięci, tak jak
to miało miejsce tamtego wieczoru nad szachownicą, są za
powiedzią wyzdrowienia?
Kirstie załamywała ręce.
- Widzieliście! - lamentowała. - Całymi tygodniami nic,
a teraz to! Powinieneś go powstrzymać, ojcze, to nie wypada.
- Fred jest mężczyzną, musi się wyszumieć. Dziwne, że
wcześniej nie miał na to ochoty.
- Wszyscy jesteście tacy sami - stwierdziła Kirstie ze
złością. - W głowie wam tylko kobiety i picie.
- Oraz hazard i palenie - dodał Geordie z porozumie
wawczym uśmiechem.
- Mimo swego wykształcenia nie jesteś lepszy od innych
- wybuchnęła oburzona. - Powinieneś pomóc Fredowi, a nie
zachęcać go do uganiania się za kobietami.
Zaczęła się zastanawiać, czemu jest tak na niego zła, skoro
robił dokładnie to samo co inni zarośnięci poszukiwacze złota.
Już miała sobie odpowiedzieć na to pytanie, gdy przybieg
ła Aileen z wiadomością, że Fred coś znalazł i wszyscy są
potrzebni do płukania złota. Stanie w sadzawce, pilnowanie
dzieci, wybieranie małych grudek i dzielenie radości Freda z
jego pierwszego większego znaleziska chwilowo odsunęło
na dalszy plan strapienie z powodu jego kontaktów z ko
bietami.
Tego wieczoru Fred w nagrodę za ciężką pracę dostał spe
cjalnie wybrany kawałek mięsa i olbrzymią porcję ciasta.
Później Sam dorzucił grudkę złota do jego wypłaty. Fred ku
pił dla siebie słomkowy kapelusz, a dla Kirstie wstążkę do
włosów.
- Niebieskozielona, pasuje do twoich oczu - zaznaczył.
Po tym już nie mogła się na niego złościć, zwłaszcza że
nigdy nie powiedział jej złego słowa ani nie usiłował jej wy
korzystać w żaden sposób. Nadal był delikatny i uprzejmy,
starając się jej pomagać, tak by opieka nad całą grupą nie
spoczywała wyłącznie na jej barkach.
Wzburzyła się później, gdy odkryła, że poszedł w słom
kowym kapeluszu do Grubej Lil i że oboje dobrze się bawią,
świętując jego znalezisko.
Will Fentiman, właściciel budy bokserskiej koło Hyde'a,
przyszedł pewnego razu do Moore'ów przyjrzeć się ich pra-
cy. Fred zainteresował go szczególnie - tego dnia dawał z
siebie wszystko. Było gorąco, więc ściągnął koszulę, ukazu
jąc potężny tors. Pracował w dole głębokim na trzy stopy
i właśnie trafił na cienką żyłę złota, która zapewniała im
tygodniowy dochód.
- Jesteś duży i silny - zagadnął Fentiman, widząc, z jaką
lekkością Fred podrzuca swój kilof. - Masz dobre ciało i po
trafisz z niego zrobić użytek. Czy myślałeś kiedyś o bokso
waniu?
- Trochę za stary na boksowanie - wtrącił Geordie, który
obawiał się, że podczas walki Fred może doznać kontuzji
przekreślającej jego powrót do zdrowia.
- Niewielu odpowiada jego wadze. Chciałbym zobaczyć,
jak boksuje. Czy potrafisz boksować, Fred?
Fred zawahał się, zakłopotany, przeszukując pamięć.
Znajdował tam niekiedy dziwne rzeczy.
- Myślę, że tak. Trochę.
- Wpadnij dziś wieczorem - zaproponował Fentiman. -
Chciałbym cię zobaczyć w akcji.
- Nie, znowu cię poranią - ostro zaprotestowała Kirstie,
kiedy podczas kolacji Fred z dumą doniósł jej o zaproszeniu
Fentimana.
To go zmartwiło. Pragnął sprawić przyjemność Kirstie,
jak również samemu sobie. Był dumny ze swych dopiero co
odkrytych możliwości i siły i aż się palił, by je wypróbować.
- Chciałbym pójść.
- Daj mu trochę potrenować. Ciężko pracował, niech ma
jakąś rozrywkę.
Nawet protesty Kirstie nie mogły zmienić męskich postano
wień, więc wszyscy poszli z Fredem do Fentimana, łącznie z
Geordiem, który oponował przeciwko temu pomysłowi. Jed
nak Fred był dorosłym mężczyzną, choć może nieco dziw
nym.
Na miejscu zebrał się już spory tłumek, by obserwować,
jak ćwiczy stajnia Fentimana. Po jakimś czasie Fentiman
zwykł pytać, czy ktoś nie ma ochoty zmierzyć się z jego za
wodnikiem. Zawsze znajdował się ochotnik gotów narazić
swoją głowę za kilka pensów.
Fentiman dostrzegł Freda.
- Zmierz się z Dan'lem, będzie ostrożny, dopóki nie zo
baczy, ile jesteś wart - zawołał.
- Dan'la nazywają Młodym Mendozą, na cześć sławnego
przed laty boksera - objaśnił Geordie.
Mendoza, niższy od Freda, okazał się znacznie od niego
zręczniejszy.
- Wyluzuj się, wyluzuj - powtarzał, tańcząc wokół Freda.
Jego słowa podziałały dziwnie na Freda. Mendoza był
ostrożny i nie chciał uderzać mocno, ale gdy podczas zmagań
jeszcze raz krzyknął: „Wyluzuj się"! - świat zawirował jak
w kalejdoskopie. Już nie ciemny Mendoza stał naprzeciw
Freda, lecz jasnowłosy, niebieskooki, pewny siebie olbrzym,
wyższy jeszcze od Freda, i też mówił: „No dalej, rozluźnij
się, jesteś spięty".
Potem nagle wrócił Mendoza i Fred ruszył na niego, zgodnie
z poleceniem olbrzyma. W chwilę później Fentiman, zawołał:
- Dobrze, Fred, wystarczy!
Fred dołączył do swoich, dysząc i sapiąc ze śmiechem.
- Niezły byłem, kiedy się rozluźniłem, co? Fajna za
bawa.
- Byłeś dobry, Fred - potwierdził Fentiman. - Dałeś nie-
zły popis. Szkoda, że nie jesteś młodszy. Mógłbym z ciebie
coś zrobić.
- Mógłby doznać urazu mózgu - mruknął Geordie do
Barta.
- Myślałem, że już doznał - złośliwie zauważył Bart.
- Nie. - Geordie robił wrażenie, jakby mówił do siebie.
- Czy pamiętasz, kiedy ostatnio się boksowałeś? - zagadnął
szybko Freda, starając się wykorzystać moment jego
rozluźnienia, kiedy zdarzało się, że miewał wgląd w swoją
zapomnianą przeszłość.
Fred spojrzał na niego zdziwiony.
- Nie, ale pamiętam, że kiedyś byłem na ringu z napra
wdę dużym przeciwnikiem. Mówię ci, olbrzym, uśmiechnię
ty od ucha do ucha. Rzeczywiście było trudno. Wiecznie mną
komenderował.
Dalsze naciski zdały się na nic. Geordie uznał, że kiedyś
Fred sam przypomni sobie więcej. Chciał być tego dnia w
pobliżu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jest ten człowiek.
Od tego czasu Fred często wstępował do Fentimana, na
tyle często, by utrzymać się w formie.
Fred dojrzewał i wraz z każdą nową umiejętnością, którą
w sobie odkrywał, stopniowo się zmieniał.
Kirstie zbeształa go, gdy raz nie udało mu się uniknąć cio
su i wrócił do domu z podbitym okiem.
- Nie chcesz, by oszpecił swoją piękną buzię, co? - za
kpił Bart, który miał oczy otwarte na wszystko, co się wokół
działo, i w przeciwieństwie do Sama, widział, co kryje się za
jej na poły gniewnym, na poły czułym traktowaniem Freda.
Ona sama jeszcze tego nie rozumiała.
U Fentimana Fred pozyskał nowych przyjaciół, z których
najważniejszy stał się Młody Mendoza. Dan'l nie był w
gruncie rzeczy taki młody. Miał już dobrze po trzydziestce,
podobnie jak Fred. W Anglii osiągnął prawie szczyt możli
wości. Po przyjeździe do Ballarat dołączył do Fentimana,
gdyż uznał, że łatwiej jest zarabiać na życie w bokserskiej
budzie, niż zginać plecy na dnie wykopu.
Pewnego popołudnia, po wspólnym treningu, wycierał
Freda ręcznikiem.
- Pamiętasz, Fred, kto cię nauczył boksować? - spytał,
choć wiedział o jego częściowej utracie pamięci. - To był
ktoś, kto się na tym znał. To widać. Moim zdaniem, nie jesteś
urodzonym zawodnikiem. Chociaż potrafisz myśleć i nie
brakuje ci zręczności ani odwagi.
- Nie to co mój brat. Był naprawdę dobry. Mógł zostać
mistrzem - bez namysłu odpowiedział Fred, wciągając czer
woną flanelową koszulę. Natychmiast otoczyła go ciemność,
rozjaśniona nieoczekiwanymi rozbłyskami.
- Twój brat? Miałeś brata, który cię uczył? - Dan'l nad
stawił ucha.
Głowa Freda wynurzyła się z koszuli. Spojrzał na Dan'la
i przebłysk pamięci zgasł.
- Powiedziałem, że mam brata? Nie pamiętam.
Zastanawiał się przez chwilę, starając się bezskutecznie
wyłowić wspomnienie. Pewnego dnia mogło ono dopaść go
jak tygrys, którego ostatnio nie widywał we śnie. Zdziwiły
go jego własne myśli. Kiedy się ubrał, a robił to wolniej od
Dan'la, mającego więcej praktyki w przebieraniu się do wal
ki, nagle przeciągnął się i ziewnął.
- Co byś powiedział na drinka u Jamesona? Chodźmy się
zabawić - zaproponował wesoło Dan'l.
- Niezła myśl - podchwycił Fred, choć wiedział, że dla
niego skończy się na lemoniadzie.
Dołączyli do kibicującej im trójki. Geordie zawsze towa
rzyszył Samowi i Bartowi na wypadek, gdyby Fred doznał
urazu. Jednak Dan'l z wyczuciem posługiwał się swymi
umiejętnościami; raczej dawał Fredowi fory i nie popisywał
się swą przewagą.
Kiedy dotarli do lokalu Jamesona, bawiono się tam już
w najlepsze. W głębi wielkiego namiotu ustawiono prowizo
ryczną małą scenę, na której odbywały się występy. Pozwa
lało to Jamesonowi twierdzić, że prowadzi salę koncertową.
Jego bywalcy zazwyczaj ignorowali występujących, ale tego
wieczoru z jakiegoś powodu co trzeci numer spotykał się z
burzliwą owacją.
Fred popijał ohydną w smaku lemoniadę. Współczuł mio
tającym się na scenie biedakom. Chociaż dawali z siebie
wszystko, ich wysiłek szedł na marne.
- Fred wspomniał o swoim bracie - szepnął Dan'l do
Geordiego.
- Czy powiedział coś konkretnego? - Geordie obrzucił
boksera bystrym spojrzeniem.
- Tylko tyle, że dobrze boksował. Nie mógł sobie nic
więcej przypomnieć, a ja nie nalegałem.
- I słusznie - pochwalił go Geordie. - Nie wydaje mi się,
żeby Fred miał sławnego brata.
- Nie, ale wierz mi, uczył go ktoś, kto naprawdę umiał
walczyć. Fred zna się na boksie, ale nie jest zawodnikiem.
Nie ma instynktu walki. Jego brat najwyraźniej był lepszy.
Jeszcze jeden fragment łamigłówki, jaką jest Fred. Na sce
nę wbiegł żongler i mężczyźni przerwali rozmowę. Był tak
niezręczny, że mimo woli bawił. Przyłączyli się więc do salw
śmiechu, którymi kwitowano każdy jego nieudany numer.
- Biedny facet, stara się jak może - powiedział Fred z
sympatią w głosie.
- Za mało się stara - zaśmiał się Sam.
Widownia zawrzała gniewem, gdy żongler zaczął złorze
czyć, upuszczając ponownie jedną ze swych pałeczek, która
spadła mu na nogę.
- Do diabła z wami! - wrzasnął, podskakując z bólu.
- Do diabła z tobą, jeśli to wszystko, co potrafisz! - od
krzyknął krzepki poszukiwacz złota, gdzieś z przodu sali.
Mężczyzna siedzący obok niego zachowywał się nietypo
wo. Podobnie jak Fred współczuł pechowemu żonglerowi
i głośno, po pijacku, dawał temu wyraz, aż krzepki poszuki
wacz zamachnął się na niego.
W okamgnieniu zapomniano o występie. Bójka dwóch
mężczyzn przeniosła się na inne stoliki i ogarnęła całą salę.
Zahartowani w boju i piciu poszukiwacze bez najmniejszego
powodu walili, jak popadło.
W kotłowaninie padały stoły i kieliszki. Burda dotarła też
do grupki Moore'a. Pod ciężarem poszukiwacza przywalo
nego dwoma innymi ich stół rozpadł się w drzazgi.
W jednej chwili wszystkich towarzyszy Moore'a porwał
kłąb przepychających i walczących, którzy śmieli się i prze
klinali na przemian; każdy tłukł każdego na odlew.
W pierwszej chwili Fred stracił orientację. Niejasno zda
wał sobie sprawę, że to dla niego zupełnie nowe doświadcze
nie. Nie od razu włączył się do bijatyki, ale kiedy nieszkod
liwy z pozoru mały człeczyna znienacka go uderzył, zawrza
ła w nim krew.
Tego było za wiele, nawet dla łagodnego Freda. Z rykiem
odparował uderzenie i nagle znalazł się w środku kotłowani
ny, angażując się w nią z taką samą bezmyślną radością jak
cała reszta.
Jameson i jego zabijaki nie byli w stanie powstrzymać
walczących, którzy, rozwaliwszy namiot, gwałtownie wy
padli na ulicę. Tam walka wreszcie dobiegła końca. Fred po
częstował ciosem jednookiego mężczyznę. Później się zrefle
ktował, że to nie fair. Śmiejąc się i dysząc ciężko, osunął się
na ziemię, gdzie w chwilę potem znalazł go Geordie.
- Wszystko w porządku, Fred? - spytał, podając mu rękę.
Fred wstał, śmiejąc się nadal.
- W życiu się tak nie ubawiłem - wysapał. - Nigdy nie
rozumiałem Alana, kiedy opowiadał, jak się bawił podczas
gorączki złota w Makao, o tych bójkach i młodych kobie
tach! - Pokręcił głową.
- Alan? - Geordie przyjrzał się bacznie Fredowi.
- Alan? - powtórzył pytająco Fred. Nie śmiał się już. -
Kto to jest Alan? Nie znam żadnego Alana.
Geordie rozważał przypadek Freda. Ciekawe, że często
wspominał o swojej utraconej przeszłości wtedy, kiedy nie
zastanawiał się nad tym, co mówi. Tak jakby przeszłość
przeszkadzała mu, gdy był w pełni przytomny i świadomy.
Dziwne.
Brat, który umiał się bić i był marynarzem? Podczas go
rączki w Makao? Geordie nie dawał wiary tym rewelacjom.
Miał swoje domysły, kim Fred mógł być w swym utraconym
życiu. Jednak potrzebował trochę czasu, by móc to spraw
dzić, o ile w ogóle jest to możliwe. Teraz, przed nadejściem
policji należało umknąć do domu.
Fredowi podobała się bijatyka, choć stracił w niej nowy
kapelusz. Dopisało mu szczęście, ponieważ nie odniósł wła
ściwie żadnych obrażeń. Sam miał podbite oko, a Bart zalane
piwem, poszarpane ubranie. Tylko Mendoza wyglądał tak,
jakby nie brał udziału w bójce. Po pierwszych ciosach szyb
ko wyczołgał się spod płótna namiotu, nie chcąc narażać cia
ła, z którego sprawności się utrzymywał.
Kirstie zbeształa ich wszystkich, kiedy w końcu dotarli do
domu.
- Taka jest cena grzechu - tłumaczył Geordie. - Męż
czyźni kochają awantury, ale później muszą za to płacić.
- Za mało płacą - odparła gniewnie. - Jedzenie jest zim
ne i będziecie musieli je takie zjeść. Zostało przygotowane
dla was na czas.
- Ciepłe czy zimne, bardzo się przyda. - Fred usiadł na
ziemi ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechnięty od ucha do
ucha pałaszował radośnie zimną strawę pod mrugającymi
przyjaźnie gwiazdami.
Życie jest naprawdę piękne!
Od tamtego wieczoru Fred z każdym tygodniem znajdo
wał coraz więcej zadowolenia w uciechach różnego rodzaju.
Im ciężej pracował, tym bardziej garnął się do zabawy. Kir
stie zdążyła się przyzwyczaić, że kobiety drażniły się z nią
na temat Freda i przychodziły, chcąc na niego popatrzeć.
Trudno jej było nie widzieć, co się dzieje, nawet jeśli on za
chowywał się dyskretnie.
Niektóre z kobiet zbyt ostentacyjnie wyjawiały swoje za
miary. Odwracał się od nich, najwyraźniej uważał, że inicja
tywa należy do mężczyzny. Nie lubił zuchwałych kobiet.
Jeden z ich sąsiadów, Lew Robinson, miał żonę imieniem
Skan Anula43, przerobienie pona.
Annie, która również wodziła wzrokiem za Fredem, lecz za
wsze z dala. Z początku Fred ją ignorował, dlatego że lubił
jej męża. Później jednak dowiedział się, że Lew bije ją za
byle spojrzenie rzucone innemu, podczas gdy sam ugania się
za spódniczkami.
Kiedy Fred zorientował się, że Lew zdradza żonę z jedną z
dziewcząt od Grubej Lil, zmienił zdanie o Annie. „Uczciwość za
uczciwość" - to była jego dewiza, a Lew nie postępował uczciwie
z żoną. Jeśli więc jemu, Fredowi, uda się sprawić, że Annie po
czuje się znowu szczęśliwa, będzie to dobry uczynek z jego strony.
Jednak nie mówił o tym głośno, bo wiedział, że Kirstie
ma mu za złe jego wypady. Martwiło go to bardzo, lecz nie
na tyle, by starał się zmienić swoje zwyczaje. Tyle tylko, że
po pierwszych obłąkańczych tygodniach trochę zwolnił i stał
się bardziej wybredny.
- Jak to się stało, że zapomniałem o przyjemnościach z
kobietami, Geordie? - spytał któregoś dnia. Siedzieli razem
przy ognisku.
- Tego nie potrafię ci powiedzieć, Fred. A jak myślisz, co
sprawiło, że sobie przypomniałeś?
- Och, to proste - odparł Fred. - Dzięki Grubej Lil. Ona
mnie polubiła, rozumiesz? I wtedy sobie przypomniałem.
Czego jeszcze nie pamiętam, jak myślisz?
Geordie nie umiał tego powiedzieć. Zapewnił tylko Freda,
że w swoim czasie odkryje jeszcze różne zapomniane talenty
i umiejętności.
Pewnego popołudnia Fred skończył pracę wcześniej i po
szedł pospacerować. Znów czuł się niewyraźnie; potrzebo
wał się trochę zabawić. Poczuł, że wie, dokąd się udać i kto
będzie mu towarzyszyć z radością.
Zatrzymał się przy straganie i kupił kotylion: pęk wstążek
umocowanych do kwiatka z papieru. Wiedział, że to spodoba
się Annie. Postanowił odwiedzić ją z podarkiem. Chata, którą
Annie dzieliła z mężem, stała trochę na uboczu. Miało to
swoją dobrą stronę, bo nie chciał, by Kirstie wiedziała o An
nie. Czasami manifestowane przez Kirstie niezadowolenie
kazało mu myśleć, że to, co robi, jest złe, bez względu na to
jak bardzo i on, i jego partnerki są zadowoleni. Zorientował
się, że Lew jest zajęty pracą z dala od domu i że zabierze mu
ona trochę czasu. Pogratulował sobie sprytu.
Przez prowizoryczne okienko chaty zajrzał do kuchni,
lecz Annie nie było w środku. Rozczarowany, obszedł domek
i znalazł ją karmiącą kurczęta za płotkiem z palików, który
Lew dla niej zbudował.
- Jak się masz, Annie? - spytał, chowając kotylion za
siebie.
- Jak się masz, Fred? Czemu nie w robocie?
- Wcześnie skończyłem. Sam powiedział, że dosyć się
dziś napracowałem. Zgadnij, co mam dla ciebie, Annie?
- Uśmiechnął się tajemniczo. - Zrób mi herbaty, to ci po
każę.
Spojrzała w jego uśmiechniętą twarz i od razu wiedziała,
że nie przyszedł na herbatę. Wiedziała również, że chciała
tego samego co on.
- Zapraszam cię, wejdź, Fred.
Kuchnia okazała się mała, ale schludna i słoneczna. Stał
w niej żelazny piecyk, na którym postawiła czajnik z wodą.
Fred usiadł i Annie zaparzyła herbatę. Wtedy Fred wyciągnął
kotylion.
- To dla ciebie. Za herbatę.
Wzięła kotylion i przypięła do sukienki. Fred popijał her
batę, delektując się jej smakiem.
- Pobawimy się trochę? - spytał łagodnie. Odstawił fili
żankę i wziął Annie za rękę.
- Myślałam, że kotylion jest za herbatę.
- Ale moglibyśmy się też zabawić.
Annie wyszła do spiżarni i zastanawiała się przez chwilę.
Przyniosła z niej ciasto, ukroiła duży kawałek, który Fred
jadł z apetytem, nie spuszczając z niej wzroku.
Miała ochotę zabawić się z Fredem, lecz musiała uważać
na męża. Mógł wrócić, a ona nie miała zamiaru znów obe
rwać. Dotąd dochowywała mu wierności, lecz wiedziała, że
zabawia się z dziewczyną od Grubej Lil, więc czemu ona
miałaby sobie odmawiać przyjemności?
Fred nachylił się przez stół.
- Pocałuj mnie, Annie, proszę.
Pocałunek był długi i namiętny. Było jasne, że Fred nie
zadowoli się pocałunkiem. Podobnie jak Annie.
- Nie, Fred, nie teraz. - Odsunęła go z żalem. - Zaraz
wróci Lew.
- Nie wróci, Annie. Sam mówił, że poszedł do roboty z
ekipą. Wróci do domu późno. Bądź miła dla Freda, Annie,
a Fred będzie miły dla ciebie.
Nie naciskał ani jej nie zmuszał. Po prostu przybrał ko
micznie smutną minę. Stali teraz blisko siebie.
- Chodźmy do sypialni.
- Nie mogę się doczekać. - Uśmiechał się bezwstydnie.
- Ty też. Zróbmy to przy ścianie.
- Fred, to nieprzyzwoite!
Lecz więcej mu się nie opierała. Zaczął ją gwałtow-
niej całować. Jego ręce były wszędzie, rozbierając ją pospie-
sznie.
- Och, Fred, proszę. Och, Fred, nie, och, Fred, tak, pro
szę, tak. Och, proszę... - Przy ostatnim słowie jej głos
wzniósł się o oktawę. Fred Waring sprawił, że poczuła roz
kosz.
- Z kim się dziś zabawiałeś, Fredzie Waringu? - spytała
Kirstie z rozgoryczeniem, kiedy wreszcie wrócił do domu.
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Och, wiesz dobrze. Poznaję po twarzy, kiedy grzeszysz.
Nie ukryjesz tego przede mną.
- Zaraz, zaraz, Kirstie. Małe dziewczynki nie powinny
interesować się takimi rzeczami.
- Mam gdzieś małe dziewczynki - rzekła ostro Kirstie.
- Żyję wśród mężczyzn i znam wszystkie ich nikczemne
sztuczki. A ty bez wątpienia jesteś między nimi najpodlejszy.
Sam powiedz, jaka kobieta może się czuć bezpiecznie w two
im towarzystwie?
- Cóż, ty jesteś ze mną bezpieczna, Kirstie - odparł,
śmiejąc się. Uznał za stosowne zapewnić ją, że nie dybie na
jej cnotę.
- Nie poszłabym z tobą, choćbyś nie wiem jak mnie pro
sił.
- Więc nie poproszę - odparł, uśmiechając się do niej
szeroko znad talerza podgrzanej zupy.
Gdyby tylko nie był taki przystojny! Wszystkie kobiety
za nim szalały. Niech go diabli! - zżymała się w duchu. Wy
starczy, żeby skinął na mnie, już bym była jego. Nie, nie by
łabym. Mam dość oleju w głowie. Niech go diabli!
- Już lepiej, Kirstie?
- Co?
- Teraz, kiedy już mnie w myślach posłałaś do diabła?
- Niech cię diabli za to, że czytasz w cudzych myślach
- powiedziała dobitnie. - Niezły z ciebie drań, choć jesteś
tak układny.
- Co za temperamencik - zażartował.
- Po trzykroć idź do diabła. - Kirstie zaśmiała się mimo
woli.
- Co za język, Kirstie. Co by na to powiedział pastor?
- Pastor? Od kiedy przejmujesz się pastorami? Sam jakoś
nie potrzebujesz kościelnego błogosławieństwa.
- Pastorzy są potrzebni tobie, Kirstie, nie mnie.
Słysząc to, cisnęła w niego drewnianą łyżką. Złapał ją
i odrzucił z powrotem. Z przekleństwem chwyciła łyżkę
i rzuciła przez całą kuchnię. Herbie, przedostatni z malu
chów, siedząc w kącie uznał, że to nowa zabawa. Złapał łyżkę
zręcznie i odrzucił do Kirstie. Chwyciła ją po raz ostatni,
usiadła, ukryła twarz w fartuchu i zaczęła płakać. Nie umiała
powiedzieć czemu.
Duża dłoń uniosła fartuch z jej twarzy.
- Buzi? - spytał czule, jakby była dzieckiem.
Uderzyła go w twarz. Nie miał prawa, nie miał najmniej
szego prawa traktować jej jak dziecko. Chwycił jej rękę i po
całował. Zupełnie niewinnie.
Równie dobrze mógłby to zrobić mały Rod, pomyślała.
- Kiedy to się stało, Kirstie?
- Co? Ach, oparzenie... wczoraj.
- Trzeba opatrzyć. Chyba nie chcesz mieć blizny? - Je
go głos całkiem się zmienił. Zdarzyło się to raz czy dwa po-
przednio. Brzmiał teraz cicho i poważnie. Fred puścił jej
dłoń. - Przykro mi, Kirstie. Nie powinienem się z tobą tak
drażnić.
- Nie powinieneś, nie powinieneś.
- Bądź miła dla Freda. - W jego oczach błysnęło rozba
wienie. Znów stał się beztroskim Fredem.
Kirstie poderwała się i zaczęła sprzątać ze stołu z wielkim
impetem.
Kiedy zmywała, naczynia tylko furczały. Siedzący w ką
cie obok Herbiego Rod wyczuł gniew Kirstie.
Zdezorientowany i przestraszony zaczął głośno płakać.
Tego już za wiele. Kirstie pochyliła głowę. Łzy znów na
płynęły jej do oczu. Wyjęła ręce z wody, gotowa uspokoić
Roda. Płacz ucichł nagle.
Zobaczyła, że Fred posadził sobie chłopczyka na kolanie
i bujał, robiąc miny, by go rozśmieszyć. Był tak łagodny
i podobny do Freda, jakiego znała, że na ten widok Kirstie
przeszła cała złość.
Niech już ma sobie tyle kobiet, ile zechce, jeśli tego mu
trzeba, westchnęła z żalem.
Fred nachylił się do Roda.
- Nie wolno przeszkadzać Kirstie, braciszku - szeptał. -
I tak ma dużo do roboty, zajmując się nami wszystkimi. -
Obdarzył Kirstie najbardziej czarującym ze swych uśmie
chów.
- Fred jest taki dobry - smutno zwierzyła się Kirstie Ge-
ordiemu później, kiedy Fred zabrał malców nad sadzawkę,
aby dziewczyna miała trochę czasu dla siebie. - Wiem, że to
brzmi dziwnie i głupio, bo pił na umór, a teraz ugania się za
kobietami. Kiedy robiłam mu wymówki któregoś dnia, spoj-
rzał na mnie i powiedział: „To daje im tyle radości, co w tym
złego?".
- Wiem, o co ci chodzi. - Geordie miał coraz więcej uz
nania dla jej intuicji. - Jakaś aura niewinności unosi się wo
kół niego, jakby się dopiero urodził. Jeżeli może cię to po
cieszyć, to nie jest wykluczone, że uganianie się za kobietami
przejdzie mu tak jak upodobanie do alkoholu.
Mały Rod nie mógł zasnąć tej nocy. Dzbanek na wodę w
chacie był pusty. Kirstie starała się utulić malca, ale rzucał
się niespokojnie w jej ramionach, aż w końcu położyła go,
wzięła dzbanek i chochlę i poszła na dwór do wiadra z wodą,
mijając po drodze śpiącego Freda.
Fred wydawał dziwne odgłosy, ni to łkał, ni to mamrotał nie
zrozumiałe słowa. Kiedyś Sam wspominał, że Fred mówi przez
sen, i przypisywał to pijaństwom. Tak mogło być na początku,
ale teraz Fred nie pił. Kiedy przechodziła obok niego, poruszył
się gwałtownie, odwrócił i wyciągnął prosząco rękę.
Nagle Kirstie zrobiło się go żal. Dopóki jego kłopoty były
związane z piciem, nie miała dla niego wiele współczucia,
ale teraz, gdy wzdychał i pojękiwał, wiedziona litością, po
chyliła się i dotknęła jego ramienia.
- Uspokój się - szepnęła. - Już dobrze, nic się nie stało.
Fred nagle usiadł i spojrzał na nią nie widzącym wzro
kiem. Widziała, że jej nie rozpoznaje, brodząc wciąż jeszcze
w oparach sennych. Nim zdołała go powstrzymać, otoczył ją
ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego gesty i głos nie przy
pominały Freda, jakiego znała.
Trzymał ją w objęciach czule i miłośnie, pocałował w po
liczek z najwyższą delikatnością; gdzieś zniknął nieokiełzna
ny i prostacki Fred, którego spotykała za dnia.
- Och, moje kochanie, moje kochanie, już myślałem, że
cię straciłem. Widziałem w snach biegnącego tygrysa. Przy
tul się do mnie, najdroższa.
Kirstie była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili go nie
odepchnęła. Kiedy uwolniła się z jego objęć i gdy ją rozpo
znał, znów stał się dawnym Fredem.
- To ty, Kirstie? Przez moment myślałem... - Na jego
twarzy malowało się zmieszanie. - Miałem zły sen. O tygry
sie - odezwał się w swój zwykły szczery, niemal dziecinny
sposób. - Zdawało mi się, że straciłem coś bardzo cennego.
Nie mam pojęcia, co to mogło być. Czy bardzo hałaso
wałem?
- Nie bardzo - wyszeptała. - Śpij, staraj się zapomnieć
o tygrysie. To tylko sen. Nie może ci nic zrobić.
- Tak, tak. - Położył się z powrotem i spojrzał na Kirstie.
- Lubię cię - powiedział otwarcie. - Lubię, kiedy jesteś
miła dla biednego Freda. - Włożył ręce pod głowę i zasnął
natychmiast.
Akurat, biedny Fred, myślała, nalewając wodę do dzban
ka. Biedny Fred uszczęśliwia połowę kobiet w okolicy. Jest
jak tygrys, a mimo to dziwnie zagubiony. Ciekawe, za kogo
mnie wziął? Geordie nazwał Freda enigmą i wyjaśnił jej to
słowo. Trudno jednak myśleć o Fredzie w ten sposób, zwła
szcza po tym, jak spędził popołudnie z Annie.
Ta myśl tak bardzo ją zabolała, że zaczęła się zastanawiać,
co ją drażni w tym jego uganianiu się za kobietami.
Odpowiedź przyszła natychmiast i wyjaśniała tak wiele,
że Kirstie nie miała wątpliwości, iż jest prawdziwa.
Była we Fredzie zakochana od jakiegoś czasu, nic o tym
nie wiedząc lub raczej nie dopuszczając tej myśli do siebie,
bo postanowiła nie wiązać się uczuciowo z żadnym mężczy
zną, a już na pewno nie z kimś w rodzaju Freda.
To racjonalne podejście okazało się niewiele warte. W ja
kiś niepojęty i niewyjaśniony sposób Fred stał się dla niej
kimś bardzo ważnym. Uścisk jego ramion powiedział jej
wyraźnie, że chce od niego tego, co tak rozrzutnie dawał in
nym kobietom.
Kochała jego spojrzenie, piękny głos, jego uprzejmość
i troskę o innych, pracowitość, a nade wszystko to, że jest po
prostu Fredem.
Pojęła również, dlaczego Geordie spoglądał na nią od cza
su do czasu z takim współczuciem. Nienawidziła tego spoj
rzenia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lachlan był zbyt mały, by tęsknić za ojcem, a nawet gdy
by był starszy, myślała Hester, Thomas tak mało się nim zaj
mował, że dziecko nie czuło żadnej więzi.
Tylko siłą woli powstrzymywała łzy, które cisnęły się jej
do oczu, gdy patrzyła na bawiącego się wnuka. Ona i Tom
nie spodziewali się, że Thomas powróci z Melbourne szczę
śliwy. Nie brali jednak pod uwagę, że może nie wrócić w
ogóle, a wszystko na to wskazywało.
Nadeszły dokumenty dotyczące porozumień w sprawie li
nii kolejowej z podpisem i pieczątką Thomasa. Jednak on
sam nie zjawił się, nie przysłał też listu, w którym by wyjaś
nił, co zamierza. Otrzymali jedynie krótką notatkę dotyczącą
interesów.
Tom zbytnio się tym nie przejął. Miał nadzieję, że syn po
słuchał jego rady i postanowił trochę zaszaleć przed powro
tem do domu. Dopiero gdy nadszedł list od Rogera Herberta,
nowego udziałowca w spółce kolejowej, Tom zaczął się nie
pokoić. Z listu wynikało, że Thomas jakiś czas temu wyje
chał z Melbourne.
Nie potrafił ukryć lęku o syna przed Hester.
- Co się stało z Thomasem? - spytała wprost, kiedy dał
jej do przeczytania list Herberta. - Powinien dawno wrócić.
Tymczasem nie daje nawet znaku życia. Co prawda, wyje-
chał zagniewany, ale to niepodobne do niego, by nas nie po
informował, gdzie przebywa.
- Zamierzam napisać dziś do Melbourne z prośbą
o wszczęcie poszukiwań. Zdaje się, że Herbert i jego wspól
nik Redmayne są przekonani, iż wrócił do domu.
- Jeżeli tam go nie ma, to gdzie jest? - Hester przymknę
ła oczy. - Och, Tom, boję się o niego.
Tom wiedział, że duma i arogancja Thomasa mogły
pchnąć go do czynów nieobliczalnych. Obawiał się, że wpadł
w poważne tarapaty. Hester myślała podobnie.
Jej niepokój rósł z dnia na dzień, a dziś, gdy patrzyła na
Lachlana, łzy płynęły same.
Drzwi się otworzyły i wszedł jej mąż, przybity i zmar
twiony. Po raz pierwszy spostrzegła, że wygląda na swoje
lata.
- Wcześnie wracasz z biura, czy coś się stało? - spytała.
- Tak. - Zbyt szanował żonę, by odwlekać to, co miał jej
powiedzieć. - Musisz być dzielna, Hester, kochanie.
- Chodzi o Thomasa, prawda?
- Tak. - Zamknął oczy, zmagając się z bólem. - Jak po
wiedziałem, napisałem do Melbourne, by podjęli poszukiwa
nia. Mam wiadomości od Redmayne'a i Herberta, a także
z policji. Wszystko wskazuje na to, że ostatnio widziano
Thomasa na obiedzie u Herberta, wydanym z okazji porozu
mienia zawartego z koleją. Nazajutrz Thomas miał wracać
do domu. Był już do tego przygotowany, ale... -Urwał. Mu
siał zwalczyć wewnętrzny opór, by opowiedzieć o tym, z
czym sam nie mógł się pogodzić.
- Mów dalej - ponagliła go Hester. - To może być trudne
dla nas obojga, ale musisz mi powiedzieć prawdę. Całą.
- Jak dotąd, policja ustaliła, że zniknął po obiedzie. Odpro
wadził do domu panią Teresę Spurling. Zabawił u niej chwilę
i udał się do swojego hotelu mieszczącego się w pobliżu, lecz
tam nie dotarł. Jego bagaże są nadal w hotelu. W związku z go
rączką złota panuje tam straszliwy zamęt; umieszczono je w
schowku i więcej się nimi nie interesowano. Prawdopodob
nie pomyśleli, że z sobie znanych powodów pojechał do do
mu bez bagażu, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiali. Kto to
wie? Rozumiem, że panuje tam chaos. Obawiam się czegoś
jeszcze gorszego. Wysłałem do Melbourne listę cennych rzeczy,
które mógł mieć przy sobie. Policja szukała po lombardach
i znalazła to. - Otworzył paczkę, którą trzymał, ukazując jej za
wartość.
Hester obrzuciła spojrzeniem sygnet Thomasa, spinki z
rubinem i złoty zegarek, który dali mu w prezencie z To
mem, gdy skończył dwadzieścia jeden lat. Sięgnęła po zega
rek i nie widzącym wzrokiem wodziła po inskrypcjach na
odwrocie koperty.
- Nie - powiedziała z trudem - nie mógł umrzeć, wie
działabym o tym.
Tom wziął zegarek od żony i położył przed sobą na
stole.
- Moja droga, nie chcę cię łudzić fałszywą nadzieją. Naj
bardziej prawdopodobne wyjaśnienie jest takie, że został za
atakowany i celowo albo przypadkowo zabity. Właściciel
lombardu pamięta, że zegarek i inne przedmioty zostały
przyniesione przez jakiegoś osiłka. To wszystko. Mówi, że w
Melbourne i Ballarat są tysiące podobnych typków. Rzeczy
były zastawione na nazwisko Smith, ale z opisu wyraźnie
wynika, że to nie mógł być Thomas.
- Lecz ciała nie znaleziono, prawda? Nie ukrywasz tego
przede mną?
- Nie ukrywam przed tobą niczego od czasu, gdy nie by
łem z tobą szczery w sprawie Jacka Camerona. Powiedzia
łem wtedy, że to się nie powtórzy, i dotrzymuję słowa. Od
zniknięcia Thomasa minęło już sześć miesięcy. W świetle te
go odkrycia musimy zmierzyć się z faktami i wszystkim, co
z nich wynika. - Położył delikatnie rękę na przedmiotach na
leżących do syna.
- Nadal nie wierzę, że umarł. Musisz jeszcze raz napisać
- poprosiła Hester wstrząsana szlochem.
- Zanim dzisiaj wyszedłem do domu, napisałem do Mel
bourne, że zamierzam pojechać tam, i to jak najszybciej. Tyle
czasu zostało zmarnowane! Nie mogę ci dać wiele nadziei.
Nawet jeśli żyje, to gdzie się znajduje? Ponadto trudno sobie
wyobrazić okoliczności, w których pozbyłby się tych cen
nych rzeczy dobrowolnie.
- A jego pierścionek? Brakuje pierścionka od Bethii.
- Złodziej pewnie go sobie zatrzymał, kochanie.
- Masz rację, zupełnie zwariowałam. Biedny Lachlan,
ani matki, ani ojca.
- Tak mi przykro, że musiałem ci przynieść taką wiado-
mość - Tom czule ujął rękę żony - lecz nie potrafiłbym cię
okłamywać.
- W żadnym wypadku nie wolno ci mnie zwodzić. -
Spojrzała na męża oczami pełnymi łez. - Nadal nie wierzę,
że nie żyje. Wiedziałabym, gdyby tak było - powtórzyła.
- Kochanie, gdy tylko znajdę się w Melbourne, zrobię
wszystko, by odszukać Thomasa. Chyba że zanim wyjadę,
nadejdzie jakaś wiadomość.
- Myślisz o tym, że albo odnajdzie się jego ciało, albo on
sam wróci do domu, prawda?
Chociaż Hester była dzielna i śmiało patrzyła prawdzie w
oczy, nie mogła pogodzić się z myślą, że jej syn nie żyje.
- Moja droga, upłynęło sporo czasu. Martwię się, że po
dróż może okazać się bezowocna. Dopóki jednak nie dowie
my się najgorszego, ciągle możemy mieć nadzieję.
Hester wstała i wzięła Lachlana na ręce.
- Nie dopuszczam myśli, że odszedł na zawsze. Nie chcę.
Zwłaszcza że nie powinniśmy pozwolić, by wyjechał w ta
kim stanie.
Tom podniósł zegarek syna. Przed oczami stanęła mu raz
jeszcze rozgniewana twarz Thomasa.
- Nie możesz sobie robić wyrzutów, ponieważ to ja, a nie
ty, wysłałem go do Melbourne. Myślałem, że to mu dobrze
zrobi, pozwoli zapomnieć o śmierci żony, tymczasem...
- Nie mam ci niczego za złe, Tom. Zrobiłeś to, co uznałeś
za swój obowiązek. - Przytuliła Lachlana do siebie. - Posta
ram się być cierpliwa.
Tom wstał i wziął od niej dziecko.
- Zostawił nam Lachlana. Musimy się nim opiekować.
Pewnego wieczoru po kolacji Fred siedział i patrzył, jak
Geordie, Sam, Bart i Ginger Tate grają w pokera. Żaden z
nich nie chciał ryzykować utraty pieniędzy, dlatego nie za
siadali do gry u Hyde'a. We własnym gronie nie musieli się
niczego obawiać. Ustanowili bowiem pewne zasady i ich
przestrzegali, na przykład gracz mógł wycofać się w każdej
chwili, gdy zaczynał systematycznie przegrywać. Zamiast
pieniędzy używali ziarnek fasoli.
Fred się nudził. Było to coś nowego. Na początku, kiedy
Moore'owie pomagali mu się podźwignąć, do szczęścia wy
starczało mu zwykłe, proste życie. Każdy poranek witał z
ochotą i naiwnym podziwem. Zwykła zabawa w berka z
dziećmi wystarczała, by przyjemnie spędzić czas. Jednak
ostatnio zaczęło się to zmieniać.
Tego wieczoru Kirstie siedziała obok niego, naprawiając
koszulę. Emmie odpoczywała, wspominając przeszłość, zo
stawiwszy Kirstie opiekę nad dziećmi zajętymi zabawą. Jak
zwykle odsuwały moment położenia się spać.
Geordie podniósł wzrok znad kart i napotkał spojrzenie
Freda. Zauważył w tym spojrzeniu coś, czego nie widział po
przednio i co go poruszyło. Kiedy rundka dobiegła końca,
zgarnął wygraną fasolę.
- Chcesz spróbować, Fred? - spytał.
- Umie grać w pokera, co? - Sam zarechotał.
Dopiero po przybyciu na złotonośne pola Sam nauczył się
tej gry od Jankesów. Bart grał marnie, Ginger panował nad
emocjami, a Geordie był na tyle przebiegły, że wygrywał u
Hyde'a, kiedy zdarzało mu się tam czasem wpaść. Oszczę
dzał, zwłaszcza teraz, gdy zaczynali trochę zarabiać.
Fred przytaknął skwapliwie.
- Tak, przypomniałem sobie, że grałem kiedyś w pokera.
- Kiedy?
- Nie pamiętam, ale wiem, że grałem i znam zasady...
- Urwał. - Chyba Patriarcha mnie nauczył - dodał nie
pewnie.
- Patriarcha? Kto to jest?
- Nie wiem. - Jak zwykle, zapytany wprost, Fred wyglą
dał na zmartwionego. - Czy mogę dostać trochę fasoli?
Fred rzadko zapominał o dobrych manierach. Geordie za
stanawiał się nad stanem Freda, który raz coś sobie przypo
minał, a innym razem pamięć płatała mu figle. Dlaczego, na
przykład, zapomniał o ważnych faktach ze swego życia,
a zapamiętał drobiazgi? Niezależnie od tego, było jasne, że
Fred zaczyna powoli odnajdywać coraz więcej ze swej utra
conej przeszłości. Pewnego dnia - być może - przypomni
sobie, kim jest lub raczej kim był.
Na początku Fred grał niepewnie. Przegrywanie go iryto
wało. Nie wiadomo skąd, ale wiedział, że nie zwykł przegry
wać. Zaczął się koncentrować nad tym, co robi. Nagle ode
zwała się w nim determinacja, która ostatnio zaczęła walczyć
o lepsze z jego naiwnością.
Z wolna zaczął wygrywać. Geordie, który grał w sposób
pozwalający innym od czasu do czasu wygrywać, zoriento
wał się od razu, że taktyka ta jest bezużyteczna wobec Freda.
Usiłował mu dorównać, ale przed Fredem stopniowo zgro
madziła się cała fasola.
Kirstie odłożyła na bok szycie, by ich obserwować. Fred
nie krył radości z wygranej. Z uśmiechem zgarnął ziarna fa
soli. Przyjemność, jaką czerpał z odkrycia nowej, nie znanej
mu dotąd umiejętności, była tak zrozumiała, że nikt nie po
czuł się urażony.
Gra skończyła się zwycięstwem Freda, jednak nie
chciał przyjąć pieniędzy, które zwycięzca dostawał zamiast
fasoli.
- Nie, nie wezmę ich. Jestem taki zmęczony. To była
ciężka praca.
Bez wątpienia, czuł się uszczęśliwiony.
- Widzicie, miałem rację, że kiedyś grałem.
- Tak, z pewnością kiedyś grałeś - zgodził się oschle Ge¬
ordie. - Czy przypominasz sobie jakieś inne gry?
- Tak, inne gry też. - Fred się uśmiechnął. - Patriarcha
twierdził, że mam dar do kart, a nie do boksowania.
Położył się na ziemi, z rękami pod głową i podziwiał
gwiazdy. Zapadła noc i Kirstie, opatuliwszy dzieci do snu,
zapaliła latarnię.
Rozmarzony Fred pozwolił błądzić swoim myślom. Parę
godzin koncentracji sprawiło, że czuł się jak po maratonie.
Geordie, omawiając grę, uznał, że pamięć Freda do zgrywa
nych kart i wysokości stawek okazała się zaskakująca.
- Masz rację - powiedział Sam, biorąc do ręki talię. - Nie
uwierzyłbym, że potrafi siedzieć tak bez ruchu, grać tak długo
i, poza wszystkim, grać tak dobrze. Zapamiętywał każdą zrzu
caną kartę i wiedział, kiedy sprawdzać, a kiedy przebijać.
Kirstie znowu zajęła się szyciem w świetle latarni, ale raz
po raz podnosiła wzrok, by spojrzeć na śpiącego Freda. Wie
działa od Sama, że śpi ostatnio spokojniej.
- Dziwny z niego gość - skwitował Ginger Tate. - Cza
sami jest naiwny jak dziecko, ale nigdy nie widziałem dzie
cka, które by tak dobrze grało w karty. Nie mówię, że oszu
kiwał - dorzucił pośpiesznie. Moore'owie nie lubili, gdy
Freda krytykowano. Był jednym z nich.
Geordie ziewnął i wstał. Podszedł do Freda i narzucił na
niego koc.
- Szkoda go budzić, gdy śpi tak spokojnie i zdrowo.
Niech śpi.
Wieczorami coraz częściej zasiadał z mężczyznami do po
kera. Zgodził się rozpoczynać grę z mniejszą ilością fasoli,
by dać pozostałym szansę. Radził sobie coraz lepiej, widać
było, że przypomniał sobie dawne umiejętności.
- Fred, może byśmy tak poszli do Hyde'a? - zapropono
wał któregoś wieczoru Geordie. - Czemu nie miałbyś spró
bować tam szczęścia? Wszyscy możemy się złożyć i dać ci
na wejście.
Twarz Freda pojaśniała. Przyjrzał się Geordiemu. Zawsze
okazywał mu życzliwość; na początku, kiedy było z nim źle,
i teraz, gdy przyszedł do siebie i pomału stawał się pełnopra
wnym partnerem w ich przedsięwzięciu.
- Chcę spróbować - odparł.
Promieniał, gdy szedł do Hyde'a w otoczeniu mężczyzn
z grupy Moore'ów. Był elegancko ubrany. Kirstie dała mu
białą jedwabną apaszkę, choć sama potępiała to ryzykowne
przedsięwzięcie. Widząc, że nie ma sposobu, by ich zatrzy
mać, życzyła im szczęścia i patrzyła, jak odchodzą.
Edward Hyde patrzył, jak nadciągają do jego lokalu.
Wiedział, że Geordie Farquhar jest zręcznym, ale i ostroż
nym graczem. Nie był prawdziwym hazardzistą, nigdy by nie
zaryzykował wszystkiego. Może kiedyś dużo postawił w ży
ciowej grze i wszystko stracił, kto to wie? Hyde, który z nie
jednego pieca chleb jadł, zrozumiał to od razu przy pier
wszym spotkaniu. Znał Freda z widzenia i zdziwił się,
widząc go w towarzystwie pozostałych mężczyzn. Jeszcze
bardziej się zdziwił, gdy Fred dołączył przy stoliku do Geor¬
diego.
Hyde był postawnym, ciemnowłosym mężczyzną z nie
przystępną, inteligentną twarzą. Uczciwie prowadził dom
gry. Uznał, że w ten sposób osiągnie większe zyski. Oferował
kilka gier, wśród nich koło fortuny i poker, gdzie mężczyźni
najczęściej topili złoto, wydarte w pocie i znoju twardej zie
mi.
Jeśli Moore'owie chcą, żeby ich wielki przygłup stracił
swoje kieszonkowe, to ich zmartwienie, nie moje, stwierdził
w duchu.
Podciągnął rękawy znoszonego ubrania i przyglądał się,
jak Fred kupuje żetony, a następnie zasiada do gry. Zmienił
się nie do poznania. Jedynie wyraz prostodusznego zadowo
lenia pozostał ten sam. Niejeden hazardzista uznałby to za
lepszy kamuflaż od maski pokerzysty.
Jego koncentracja była absolutna. Geordiego szczęście
opuściło wcześnie tego wieczoru, ale Fred trzymał się do
brze. Hyde szybko się zorientował, że przygłup Moore'a do
skonale radzi sobie przy zielonym stoliku.
- Grasz w pokera jak jakiś przeklęty księgowy - sarknął
jeden z graczy, który musiał się wycofać, gdy stracił wszy
stkie żetony. - Wygrywasz przez ten głupi uśmiech.
Jego słowa wzbudziły u Freda jakieś nieprzyjemne skoja
rzenie. Spochmurniał.
- Nie jestem księgowym - zauważył z godnością. -
Jestem członkiem zespołu Sama Moore'a. - Zebrał swoje że
tony. - Mam dosyć - oznajmił. - Ojciec mówił nam, by prze
stać, zanim się straci. Pasmo zwycięstw nie jest nieprzer
wane.
- Ojciec cię uczył? - zapytał Hyde, który nic nie wiedział
o amnezji Freda. - Musiał być dobrym graczem.
- Tak, był - przytaknął Fred. - Patriarcha nauczył mnie
i brata grać w karty. - Kim był mój brat? - zastanawiał się
w duchu Fred. A Patriarcha? Skąd znam to przezwisko? -
Lubię wygrywać - wyjaśnił głośno.
Hyde przyjrzał mu się uważnie.
- Fred, czy grasz również w pikieta? - spytał. - Zagram
z tobą, kiedy przyjdziesz następnym razem - zaproponował,
gdy Fred, pełen zapału, potwierdził, iż zna i tę grę.
Był to dowód uznania, gdyż Hyde rzadko grywał z kim
kolwiek.
- Ojciec nauczył nas różnych sztuczek - napomknął ni
stąd, ni zowąd Fred, gdy wracali z Geordiem do domu - ale
zakazał nam je stosować.
Jeśli Kirstie miała jakiekolwiek obawy dotyczące gry w
karty, to zachowała je dla siebie.
Pewnego dnia odkryła, że stała się atrakcyjna dla męż
czyzn. Przepowiednia Sama, że nie zabraknie jej adoratorów,
zaczęła się sprawdzać.
Pierwszym był Dan'l Mendoza, który często ich odwie
dzał i jako znajomy Freda został dopuszczony do pokera. Do
niedawna Dan'l ledwie ją zauważał; teraz miał okazję prze
konać się, z jakim oddaniem opiekuje się dziećmi, jak poma
ga Emmie i jak troszczy się o wszystkich z grupy Moore'a.
Widział, jak niezmordowanie, nie skarżąc się, gotuje, szyje
i ceruje. Jednym słowem, jak z oddaniem dogląda domowe
go ogniska. Często bywała zmęczona, czemu nie należało się
dziwić; potrafiła jednak śmiać się i żartować. Wyobrażał so
bie, jak mogłaby wyglądać, gdyby o nią zadbać, gdyby roz
puściła piękne blond włosy i włożyła strojną suknię.
Zrazu Dan'l nie zorientował się, że ciepłe spojrzenia, nie
świadomie kierowane w stronę mężczyzn, przeznaczone są
wyłącznie dla Freda. Miał nadzieję, że to on zwrócił uwagę
Kirstie.
Sam i Bart, mimo że już niemłodzi, uwielbiali bijatyki
i żarty. Dopingowali Freda i Dan'la podczas treningów i po
zorowanych walk, które toczyli po zakończeniu gry w po
kera.
Kiedy Dan'l wcześniej wstawał od gry, szedł zawsze do
Kirstie, by porozmawiać. Nie miała nic przeciwko temu. Cie
kawa świata i żądna wiedzy, dopytywała się o Londyn i ży
cie, jakie wiódł Dan'l w Anglii. Słuchała, nie porzucając
swych zajęć, a on opowiadał jej o oświetlonym gazowymi la
tarniami mieście, o salach gimnastycznych, o mężczyznach
i kobietach, których spotkał w czasie swojej krótkiej kariery
zapaśnika. Kirstie zauważyła jego podarte i zniszczone ubra
nie i ofiarowała się je naprawić.
- Pod warunkiem, że ci zapłacę za robotę - zastrzegł.
Pokręciła przecząco głową. Następnym razem przyszedł
z mocno podniszczoną koszulą oraz szalem, który po zace
rowaniu Kirstie miała sobie zatrzymać. Co też uczyniła.
Fred nie był pewien, co czuje, widząc Dan'la z Kirstie,
zwłaszcza gdy zorientował się, że Sam popiera tę znajo
mość córki. Początkowo nie wiedział, czy chce, żeby Kirstie
wyszła za mąż za Dan'la. Z czasem uznał, że Dan'l zde
cydowanie nie jest dla niej odpowiedni. Kirstie zasługiwa
ła... Na kogo? Na kogoś, kto dbałby o nią z równym odda
niem, z jakim ona dbała o innych. Dan'l się do tego nie na
dawał.
Również Dickie Vallance, sklepikarz, nie znalazł uznania
w oczach Freda. Po pierwsze, był za stary, przekroczył pięć
dziesiątkę, a po drugie, zainteresował się pracowitą Kirstie,
ponieważ potrzebował gospodyni. Fred zorientował się, że
chował dla Kirstie najlepszą żywność, sprzedając ją czasami
taniej, i dzięki temu Moore'owie lepiej jadali. Chociaż Kir-
stie trzymała sklepikarza na dystans, wcale go to nie zniechę
cało, przeciwnie, wzmogło jego zainteresowanie.
Pewnego razu zaprosił Kirstie na występy. Wahała się, czy
iść, lecz wiedząc, że spodobałoby się to ojcu, trochę na prze
kór sobie zgodziła się towarzyszyć Vallance'owi.
Dickie czekał na nią, kiedy wkładała swoją najlepszą kre-
tonową sukienkę w biało-niebieskie paski, nowy czepek z je
dwabną wstążką na otoku i piękny szal, prezent od Dan'la.
Gdy ukazała się tak elegancko ubrana, wzbudziła podziw nie
tylko Dickiego, ale i Freda, który odprowadzał smutnym
wzrokiem parę zmierzającą na występy.
- Po co wychodzi z tym starym facetem? - spytał Geordiego.
- Kirstie powinna się trochę zabawić - wyjaśnił Geordie,
obrzucając go bacznym spojrzeniem.
- Na pewno nie z Dickiem - obruszył się Fred, który po
jęcie zabawy rozumiał w dość określony sposób. Kirstie nie
należy do tych, które traktują taką zabawę lekko, dodał w
myślach.
- Jestem pewien, że Dickie zachowa się bez zarzutu
i Kirstie będzie się dobrze bawić - uspokoił go Geordie.
Nie mylił się. Dickie zdawał sobie sprawę, że Kirstie
Moore jest porządną dziewczyną i wiedział, na co może so
bie pozwolić. Chociaż miło spędziła czas, śmiejąc się, bijąc
brawo klaunom i żonglerom, roniąc łzy podczas występu
śpiewaka zawodzącego sentymentalną balladę, to następnym
razem, gdy Dickie ją zaprosił, wymówiła się zmęczeniem. To
nie w jego towarzystwie chciała spędzać wolny czas. Nieste
ty, ten, na którym jej zależało, w żaden sposób nie okazał
zainteresowania. Był miły, ale nic ponad to. Jedynie się dzi
wił, że tak zdecydowanie odrzuca swoich zalotników.
Kiedyś Fred nie był w stanie się skoncentrować. Teraz po
trafił siedzieć godzinami przy pokerze, analizując grę, roz
ważając, jakie kto może mieć karty, oceniając szanse swoje
i przeciwników zasiadających z nim przy stoliku. Potrafił
przy tym bezbłędnie odkryć ich słabe strony.
Wkrótce stał się sławny w całej okolicy. Geordie Farquhar
i Edward Hyde byli zgodni co do tego, że nigdy nie widzieli
tak zdumiewającej przemiany.
- Jeszcze parę miesięcy temu z trudem bawił się w berka
z dziećmi Moore'a, a spójrz na niego teraz! - nie mógł się
nadziwić Geordie.
Pod wieloma względami nadal pozostał prostodusznym
Fredem, chyba że coś go wzburzyło lub rozgniewało, takie
sytuacje zdarzały się jednak rzadko.
Wieczór, o którym Geordie Farquhar miał później wielo
krotnie rozmyślać, zaczął się dosyć niewinnie. Fred sie
dział na swoim zwykłym miejscu i jako jedyny z graczy nie
zaglądał do butelki. Było sporo obcych, świeżo przyby
łych na złotonośne pola. Bywalcy zaczynali unikać gry prze
ciwko Fredowi. Jego dziecięca radość ze zwycięstwa była
szczególnie drażniąca wobec chłodnej kalkulacji, z jaką je
osiągał.
Siedział naprzeciwko dobrze zbudowanego poszukiwa
cza, który spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
- Czy coś jest nie tak? - otwarcie spytał Fred. - Jestem
może jakimś cudakiem? Wszyscy tu znają Freda Waringa, za
pytaj Neda Hyde'a.
Mężczyzna wzruszył ramionami i uznał, że musiał się po
mylić.
- To tylko dziwne podobieństwo, nic więcej - mruknął.
Nie potrafił jednak skupić się na kartach, co zaowocowało
tym, że zaczął przegrywać. Złościło go to coraz bardziej. Pod
koniec jednej z przegranych rund odłożył karty na stolik, na
rzekając i mamrocząc.
Fred spojrzał na dłoń przeciwnika, leżącą na stoliku i ze
zdumiewającą szybkością przygwoździł ją do stołu swoją
prawą ręką.
- Dlaczego nosisz pierścień Freda? Masz mój pierścień.
- Co ty gadasz! - żachnął się mężczyzna. - Mam go od lat.
- Nieprawda. Jest mój. Dziwiłem się, gdzie się podział.
Jak mi go ukradłeś?
Było to zachowanie typowe dla Freda: z bezpośredniością
dziecka zmierzał do sedna sprawy.
Dryblas zwrócił się do Hyde'a.
- Ty tu odpowiadasz. Zrób coś z tym wariatem.
- Nie jestem wariatem i to jest mój pierścień.
- Chwileczkę, kolego - włączył się Hyde. - Fred zazwy
czaj nie kłamie. Mówi to, co myśli. Daj mi zobaczyć ten pier
ścionek.
- Idź do diabła! - rozłościł się dryblas, usiłując wyswo
bodzić dłoń.
Po miesiącach posługiwania się kilofem i łopatą Fred dys
ponował wielką siłą. Po raz pierwszy od kiedy się znali, Geordie zauważył, że może być niebezpieczny.
- Zaraz sprawdzimy - powiedział, podejrzewając, że
może mieć to związek z utraconą przeszłością jego przyja
ciela. - Czy na pierścieniu jest coś, co go wyróżnia, Fred?
- Wewnątrz są wygrawerowane słowa - powiedział
wzburzony Fred. - Tak, przypominam sobie, słowa są w
środku, z przodu.
- To nic nadzwyczajnego - odparł wzgardliwie dryblas.
- Słowa na pierścieniu mówią o tym, że należy on do
mnie.
- Zaraz to sprawdzimy - powtórzył Geordie. - Zobacz
my. Mógłbyś go zdjąć? Chyba nie masz nic przeciwko temu?
Jeżeli Fred się myli, to cię przeprosi.
Hyde pochylił się, zainteresowany, spoglądając na przy
gwożdżoną rękę osiłka i Freda, który, co prawda, milczał,
lecz wyraźnie był wzburzony.
- Wszyscy znamy Freda, a kim ty jesteś?
- Nazywam się Walker, do cholery - odrzekł dryblas. -
Co ten wariat ma takiego w sobie, że wszyscy za nim obsta
jecie?
- Mógłbyś z tym łatwo skończyć - uciął Geordie. -
Wystarczy, że dasz Hyde'owi pierścień, Fred powie, co
jest na nim napisane, a Hyde sprawdzi, czy to się zgadza,
czy nie.
Walker popatrzył dookoła. Na Hyde'a i jego ludzi, na ich
nieruchome twarze bez wyrazu. Wiedział, że stoi na pozycji
przegranej, bo jest sam.
Wzruszył ramionami.
- Przede wszystkim, niech mnie puści - wymamrotał.
- Słyszysz, Fred? - zapytał Hyde.
Fred uczynił to z niechęcią. Walker równie niechętnie
zdjął pierścień i wręczył go Geordiemu.
- Ty zobacz - powiedział.
Geordie podniósł pierścień do lampy naftowej zwisającej
nad stołem. Patrzył to na Freda, to na Walkera.
- Tak, w środku są litery. Niech każdy z was powie, co
tam jest napisane.
- Kupiłem go niedawno i nie zaglądałem do środka - zi
rytował się Walker.
- Powiedziałeś, że masz go od lat - oschle przypomniał
Geordie.
- To nie znaczy, że należy do wariata! No, dalej, Fred,
czy jak się tam nazywasz, powiedz nam, jeśli możesz, co to
za słowa - zażądał Walker.
Twarz Freda spochmurniała.
- Jestem pewny, że jest mój - wyszeptał - ale mam kło
poty z pamięcią. Spróbuję.
Spuścił głowę i szukał w pamięci. Nic. Popatrzył na pier
ścień, na dłonie Geordiego i zamknął oczy. I nagle znalazł
się w dużym, jasno oświetlonym pokoju. Był tam tygrys -
jakże mógł być tam tygrys? Naprzeciwko Freda stała naj
piękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widział. Miała
rude włosy, porcelanową cerę, niebieskozielone oczy i ujmu
jący wyraz twarzy. W ręce trzymała pierścień.
- Zobacz, co jest w środku, kochanie - szepnęła.
- B. K. dla kochanego T. D. - przeczytał na głos, a potem
zatonął w jej pięknych oczach.
- Co powiedziałeś, Fred?
To pytanie przywróciło go do rzeczywistości. Rozejrzał
się dokoła. Znajdował się w dziwnym pokoju, otoczony
ludźmi, których nigdy przedtem nie widział. Czuł, że zemd
leje. A potem zobaczył pierścień. Ogarnęło go poczucie ogro
mnej straty.
- Jest tam napisane: B.K. dla kochanego T.D.
Geordie przyjrzał się uważnie pierścieniowi.
- Zgadza się, Fred. Jest twój - powiedział i wręczył mu
pierścień.
Walker zaczął krzyczeć, że inicjały nie mają nic wspólne
go z Fredem Waringiem. Wtedy Fred, oszalały z nienawiści,
rzucił się na niego, zaczął okładać pięściami i byłby zabił
przybysza, gdyby go od niego nie odciągnęli.
Walker został wypchnięty za drzwi. Kiedy się znalazł na
zewnątrz, odwrócił się.
- Powinieneś już nie żyć! - krzyknął.
Hyde zwrócił się do Freda, który z pierścieniem w ręku
opadł na krzesło.
- Gdybyś miał z nim jakieś kłopoty, Fred, daj mi znać.
Zajmę się nim, i to tak skutecznie, że zapamięta to na całe
życie.
Fred nikogo nie słuchał. Wsunął pierścień na palec lewej
ręki.
- Ona mi dała - szepnął, obracając pierścień.
- Jaka ona? - spokojnie spytał Geordie.
- Dziewczyna o niebieskozielonych oczach. Nie Kirstie,
inna dziewczyna. Mówiłem ci, że jest mój.
Spojrzał na Geordiego oczami pełnymi łez.
- Pamiętam, jak jej przyrzekłem, że zawsze go będę no
sił. To wszystko.
Spojrzał na Hyde'a.
- Dosyć na dziś. Chcę do domu - powiedział.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zdarzenie z pierścieniem zaintrygowało Hyde'a, który nic
nie wiedział o tym, że Fred cierpi na amnezję. Kilka dni
później, wieczorem, siedząc w swoim wygodnym pokoju na
zapleczu, rozmawiał z Geordiem o Fredzie. Wiedział, że ci
dwaj się zaprzyjaźnili.
- Powiedz mi, jakim cudem Fred zdołał rozpoznać pier
ścień natychmiast, kiedy go zobaczył.
- Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Wiem tylko, że Fred nic
nie pamięta sprzed przyjazdu do Ballarat i że Moore'owie
zaopiekowali się nim, jak mogli najlepiej. To bardzo szla
chetni ludzie. Nie umiem ci powiedzieć, jak i dlaczego stracił
pamięć. Zorientowałem się, że został silnie uderzony w gło
wę, ale nie jestem pewien, czy to jedyny powód jego proble
mów. - Zawahał się, nim podjął swój wywód. - Kiedyś pró
bowałem leczyć podobne przypadki, ale to trudne, bo mało
wiemy o funkcjonowaniu mózgu. Wydaje mi się, że niektó
rzy doznają utraty pamięci, bo chcą z takiego lub innego po
wodu zapomnieć o przeszłości. Wyśmiano mnie, ale jestem
pewien, że mam rację. Fred, czy też raczej T.D., może być
takim przypadkiem. Myślę również, że z wolna wraca do
siebie.
Hyde spojrzał na niego z namysłem.
- Wydaje mi się to bardzo dziwne.
- To jest dziwne, a co dziwniejsze, może się jeszcze oka
zać, że mężczyzna, którym kiedyś był Fred, to ktoś diame
tralnie inny niż ten, którym Fred jest obecnie. Co więcej, kie
dy lub raczej jeżeli odzyska pamięć, może znowu powrócić
do dawnej osobowości. Obserwowałem już raz czy dwa po
dobne zjawisko.
- I nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje?
- Nie wiadomo. Kiedyś może się dowiemy. Na razie nie
można w żaden sposób pomóc Fredowi. Wiesz Ned, „więcej
jest rzeczy na ziemi i w niebie..."
- „...niż się ich śniło waszym filozofom" -dokończył
Hyde, który był oczytanym człowiekiem. - Na nic więc zda
się zadawanie mu pytań?
- Na nic. To nawet mogłoby mu zaszkodzić. Zdążyłem
się przekonać, że Fred nienawidzi pytań. Wyprowadzają go
z równowagi. Miałeś okazję zauważyć to przy kłótni o pier
ścień.
- Dlaczego jednak przypomniał sobie właśnie pierścień?
- Podejrzewam, że dużo dla niego znaczył. Zobaczył go
i w tym momencie wiedział, że należy do niego. Nie próbo
wał sobie niczego przypomnieć. To wszystko.
Hyde wzruszył ramionami.
- Tak, mówiłeś mi... to zastanawiające. Nieszczęśnik, to
wszystko, co można o nim powiedzieć. Ktoś nauczył go bo
ksować, jak twierdzi Dan'l, a w karty gra po mistrzowsku.
- Pamięta, że ojciec nauczył go grać - wyjaśnił Geordie.
- On potrzebuje czasu, Ned.
- Czasu - powtórzył Hyde. - Wątpię. Czas raczej zaciera
pamięć.
- To prawda, ale nim to się stanie, może Fred siebie od-
najdzie. Chcę być przy nim, kiedy to nastąpi. Myślę, że Fred
nie pochodzi z nizin. Nie pytaj mnie, dlaczego tak sądzę. Wy
starczą jego ręce, to jak mówi, gdy przestaje być beztroskim
Fredem, wreszcie - jego spojrzenie. Był kimś, kto potrafił
zadbać o siebie, i nagle coś mu się przydarzyło, zanim go
Moore'owie wyciągnęli z aresztu. Jestem pewien, że pijań
stwo to tylko epizod w jego życiu.
- Cóż, ty tu jesteś ekspertem. - Hyde dokończył herbatę,
którą sączyli z Geordiem, i wyciągnął świeżą talię kart. -
Czas na małego pikieta.
- Pod warunkiem, że pozwolisz mi zacząć. Nie dorów
nuję Fredowi w grze.
- Do czego to doszło - zaśmiał się Hyde. - Ja też jestem
gorszy od niego, od kiedy w pełni przypomniał sobie zasady
gry. Czy to nie dziwne, żeby zapomnieć, kim się jest, a nie
zapomnieć, jak się gra w karty?
- Zapomniał jeszcze o paru innych rzeczach - roześmiał
się Geordie.
To śmieszne zakochać się we Fredzie, myślała Kirstie z
rozpaczą. Nic jednak nie mogła na to poradzić. Z niepodwa
żalną pewnością wiedziała już, że go pokochała.
Całe życie spędziła wśród mężczyzn i zbytnio się nimi nie
przejmowała. Mężczyźni to duże, włochate, cuchnące stwo
rzenia, które się drapią, wydają prostackie odgłosy, śmieją
się, śpiewają i przeklinają. Stworzenia, które nigdy by się nie
myły, nie nosiły czystych ubrań, nie odżywiały właściwie,
gdyby nie krzątanina kobiet.
Potrafili być irytujący, śmiać się z rzeczy, których żadna
rozsądna kobieta nie uznałaby za zabawne. Nawet Geordie
Farquhar przyłączał się do Sama i Barta śmiejących się z do
wcipów, które wprawiały ją w osłupienie.
Takie bijatyki, na przykład. Mężczyźni je uwielbiają, bar
dzo się w nie angażują, i co dalej? Kobiety muszą potem
uprzątnąć ten bałagan, zresztą robią to przez całe życie. A oni
uważają, że wszystko naprawią, jeśli podarują ci wstążki albo
przelotnie pocałują.
Kirstie święcie wierzyła, że nigdy się nie zakocha. Jedyne
tylko, co ją czekało, to małżeństwo, zaraz potem dzieci, a to
znaczyło więcej bałaganu i więcej sprzątania!
Od kiedy jednak pojawił się Fred, zapatrywania Kirstie się
zmieniły. Była niby zadowolona i w miarę szczęśliwa, ale
przecież nawiedzały ją mieszane uczucia. Przede wszystkim
wciąż się złościła. Zawsze łatwo wpadała w gniew, ale teraz,
przy Fredzie, dostawała istnego szału. Ilekroć przyłapała go
na uwodzeniu kobiet, była wprost chora ze złości.
Któregoś popołudnia Fred zastał ją przy sprzątaniu chaty.
- Pozwól, że ci pomogę, Kirstie - zaproponował uprzej
mie, jak zawsze.
- Dobrze - zgodziła się, bo odpowiedź odmowna spra
wiłaby mu przykrość.
Obdarzył ją swym miłym, przeciągłym uśmiechem.
Przez moment myślała, że jest na coś uczulona, ponieważ
miała trudności z oddechem, ale szybko zdała sobie sprawę,
że tak zareagowała na uśmiech Freda. Co gorsza, natych
miast zrozumiała, że wściekłość, która ostatnio często jej to
warzyszy, jest zwykłą zazdrością. Już wcześniej, kiedy zada
wał się z Annie, była bliska zrozumienia tej prawdy, lecz te
raz prysły resztki wątpliwości.
Niczego w świecie nie pragnęła tak bardzo jak tego, żeby
Fred przyszedł, wziął ją w ramiona pocałował i... Odepchnę
ła od siebie myśli, jak Fred mógłby sobie poczynać po wy
czerpaniu bardziej niewinnych pieszczot.
Dzień nie należał do szczególnie upalnych, lecz Kirstie
było gorąco. Ilekroć Fred się zbliżał, bała się, że zemdleje.
- Dobrze się czujesz, Kirstie? - spytał zatroskany, wno
sząc do środka skrzynki służące za stołki i wręczając jej ko
ce, które, wcześniej wyprane, już wyschły na słońcu. - Czy
ty się nie przemęczasz? Może byś siadła i trochę odpoczęła?
- Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził jej ramię.
Nogi ugięły się pod Kirstie. Nie było nic niestosownego
w tym, że jej dotknął. Zwykły gest pocieszenia. Nie jego wi
na, że ona tak mocno reaguje.
- Nie - usłyszała swój odmieniony głos - to tylko upał.
- Upał? - Fred spojrzał na nią uważnie. - Nie jest dzisiaj
gorąco, Kirstie.
Pojawiły się też inne, łagodniejsze odczucia. Chciała się
nim opiekować, troszczyć o niego, upewniać się, że się nie
przemęcza, chciała prać mu ubranie, karmić go, chciała dla
niego wszystkiego, czego mu trzeba do szczęścia.
Niepokoiła się o niego cały czas. Kiedy długo nie wracał
w nocy, leżała, czuwając, przerażona, że mógł wpaść w jedną
z dziur, którymi ziały złotonośne pola.
Nienawidziła tego, że chodził boksować do Fentimana.
Pragnęła gorąco pozbyć się swych uczuć - daremnie.
Dlaczego go pokochała? Na początku, kiedy przywieźli
go z aresztu, wzbudzał jej obrzydzenie. Czy rzeczywiście?
Czy naprawdę mogła pokochać Wraka, pokochać go pier
wszego dnia? Czy to się zaczęło wtedy, kiedy go umyli, dali
czyste ubranie i kiedy prawie rzuciła w niego talerzem, a on
obdarzył ją swym pierwszym przeciągłym uśmiechem? Czy
to jego uśmiech sprawił, że zapadł jej w serce?
Kirstie wiedziała teraz, że pokochała go, nim jeszcze ogo
lił zarost, zanim dostrzegła, jaki jest przystojny, jak podobny
do wizerunku dżentelmena z jednej ze starych książek mamy.
Czy dlatego go pokochała, że jest taki miły, dobrze wycho
wany i nie pozwala, by dzieci sprawiały jej kłopot?
Na domiar złego nigdy nie spojrzał na nią tak jak na inne
kobiety. A może chce, żeby się ustatkował nie dla jego dobra,
tylko po to, żeby spojrzał na nią z miłością, a nie uprzejmie
i po przyjacielsku? Czemu musi kochać go tak mocno, skoro
jej miłość nie jest odwzajemniona?
Może kocha go za jego głos. Rozpoznałaby ten głos wszę
dzie. Ale nie, to nie to. Powinna być uczciwa wobec samej
siebie. Kiedy pracował przy kopaniu, rozebrany do pasa,
i gdy widziała jego harmonijnie zbudowane, muskularne cia
ło, zrozumiała, dlaczego kobiety wychodzą za mąż i rodzą
dzieci. Pragnęła go dotknąć, pogłaskać, a potem...
Nie, tak nie mogło być. Nie chciała być niewolnicą swych
uczuć. Dlaczego na świecie wszystkie pieśni i wiersze mówią
o miłości, jakby była czymś słodkim i łagodnym? Ona z mi
łości bynajmniej nie złagodniała, raczej stawała się szalona,
nie czuła żadnej słodyczy, lecz płomienny żar.
Kirstie wiedziała, że niewiele z tego widoczne jest dla
postronnych. Tylko Geordie domyślał się trochę, co ona
czuje.
- Co się tak gapisz na mnie, Geordie? - krzyknęła kiedyś
na niego, kiedy tęskniła za Fredem, który właśnie poszedł na
spotkanie z kobietą.
Wybuchnęła płaczem, siadła i zarzuciła sobie fartuch na
głowę. To zawsze było jej schronienie. Geordie zachował się
serdecznie,
- Nie przejmuj się - powiedział pocieszająco. - To się
może kiedyś zmienić.
Kirstie ściągnęła fartuch i odsłoniła mokrą od łez twarz.
- To tylko dlatego, że jestem zmęczona, Geordie. Czasa
mi mam już dosyć tego miejsca.
Tak rzeczywiście było, ale nie dlatego płakała i Geordie
zdawał sobie z tego sprawę.
Tak więc, kiedy mężczyźni zaczęli się kręcić wokół niej
i zapraszać, zdarzało się, że nie odmawiała. Był wśród nich
Dan'l, Dickie Vallance i Jack Tate, brat Gingera. Jack, porzu
ciwszy w Melbourne posadę urzędnika, został wspólnikiem
Gingera i jego żony.
Któregoś wieczora Jack zabrał ją na tańce, które odbywały
się w jednym z namiotów. Często koło niego przechodziła,
lecz nie przypuszczała, że kiedyś znajdzie się w środku. Nel¬
lie Tate pożyczyła jej parę lekkich bucików. Kirstie włożyła
nową, bladoniebieską popelinową sukienkę obszytą falban
kami. Nigdy wcześniej nie miała na sobie takiego stroju. Su
kienkę kupił jej Sam, który po raz pierwszy odłożył trochę
pieniędzy i część z nich przeznaczył na potrzeby córki.
Rozpuszczone, bujne włosy przewiązała błękitnymi
wstążkami, prezentem od Freda, i wpięła w nie kwiat, który
przyniósł jej Jack, gdy po nią przyszedł.
Jack był całkiem przystojnym chłopakiem, z kasztanowy
mi, kręconymi włosami. Tylko o rok starszy od Kirstie,
w porównaniu z mężczyznami, wśród których się obracała,
wydawał jej się młody i niedoświadczony. Patrzył na nią z
uwielbieniem i z kurtuazją podawał jej ramię, podobnie jak
Dickie Vallance. Fred już wyszedł, nie widział więc Kirstie
w pełnej krasie. Zmartwiło ją to trochę. Ale to nic, nadarzy
się jeszcze okazja, pocieszyła się w duchu. Jack opowiadał
jej o swoim życiu w Melbourne. Uważał, że było nudne w
porównaniu z nieprzewidywalnością wydarzeń tutaj, w Ballarat. Natrafił już na niewielkie złoże i postanowił oszczę
dzać, a nie trwonić wszystkiego na picie i hazard, jak to czy
niło wielu innych.
Wygląd namiotu, w którym odbywały się tańce, zaskoczył
nieco Kirstie. Mimo wszystko spodziewała się miejsca bar
dziej nobliwego, nie tak głośnego i zatłoczonego. Znalazła
się w dużym pomieszczeniu. Na jednym jego końcu usado
wiła się orkiestra, po bokach stały prowizoryczne stoły, zro
bione z desek wspartych na pachołkach i przykrytych
zgrzebnym płótnem. Pełniły funkcje baru: sprzedawano tu
jedzenie i wszelkiego rodzaju trunki.
Na środku parkietu tańczyła grupa Irlandczyków. Niektó
rzy z nich mieli już nieźle w czubie, a zebrany wokół tłum
zagrzewał ich, klaszcząc i pokrzykując w takt muzyki. Przy
byłe na tańce kobiety odziane były elegancko, natomiast
mężczyźni na ogół mieli na sobie robocze ubrania.
Orkiestra umilkła i nastąpiła przerwa, podczas której tan
cerze rzucili się do zaimprowizowanego baru. Muzykanci za
stali zaproszeni przez Irlandczyków.
Kiedy znów zabrzmiała melodia do tańca, Jack pociągnął
Kirstie na parkiet. Właśnie, trzymając Jacka za rękę, czekała,
by przejść pod uniesionymi ramionami tancerzy, kiedy zoba
czyła wchodzącego Freda. Towarzyszyła mu Gruba Lil. Lil
miała na sobie długą, kremowo-złotą kreację z suto marsz
czoną spódnicę na kilku warstwach halek. We włosy wpięła
pióro, przytrzymywane spinką wysadzaną drogimi kamienia
mi. W dłoni ściskała duży kremowo-złoty wachlarz, przy
twierdzony do nadgarstka pozłacanym łańcuszkiem.
Fred wyróżniał się wśród mężczyzn schludnym wyglą
dem. Kirstie własnoręcznie wyprała mu ciemnoniebieską ko
szulę i białą jedwabną chustkę.
Po to, żeby wziął Grubą Lil na tańce, skonstatowała z go
ryczą.
Nie pocieszyło jej to, że Gruba Lil, choć nie gruba, była
za to stara. Dowodziło to tylko złego smaku Freda, podobnie
jak to, że od razu zamówił jej drinka przy barze, ale sam pił
tylko lemoniadę. Stali razem, śmiejąc się i rozmawiając. Lil
zaborczo uwiesiła się ramienia Freda, kiedy przypatrywali się
tańczącym.
Jack kupił lemoniadę, gdyż Kirstie zastrzegła, że nie lubi
alkoholu. Z twarzą zaróżowioną od tańca wydała mu się bar
dzo piękna, gdy tak patrzyła na niego, sącząc lemoniadę. Po
mimo obecności Freda i Lil dobrze się bawiła. Cieszyła się,
że jest z dala od zmartwień i codziennych obowiązków.
Orkiestra zaczęła grać walca. Odstawili puste szklanki
i Jack porwał ją na parkiet.
- Jesteś lekka jak piórko, Kirstie - wyszeptał jej do ucha.
- Kto cię nauczył tańczyć?
- Mama - odparła.
Wirowali po całym parkiecie i w pewnym momencie otar
li się Freda, który tańczył z Grubą Lil. Muzyka przyspieszała
z minuty na minutę i Kirstie dała się jej ponieść, aż nagle
melodia urwała się i przystanęli z Jackiem tuż koło Freda
i Grubej Lil.
Nagle ją rozpoznał.
- Kirstie! Co ty tu robisz?
Nie mógł od niej oczu oderwać; wyglądała zupełnie ina
czej niż zazwyczaj - wręcz olśniewająco.
- Przyszłam z Jackiem - oświadczyła, chwytając swego
partnera za ramię.
Lil zmierzyła ją uważnym, doświadczonym spojrzeniem,
dostrzegając w niej kobietę, a nie dziewczynkę.
Ładna mi Kirstie! - pomyślała. To nie żaden dzieciak, tyl
ko piękna, młoda kobieta.
Nagle poczuła się beznadziejnie stara w obliczu tej promien
nej młodości. Od razu spostrzegła, że Kirstie jest zakochana we
Fredzie i ubawiło ją to. Jak większość mężczyzn, Fred był ślepy
na to, co każda kobieta widziała od pierwszego spojrzenia.
Kirstie od razu zorientowała się, że Gruba Lil przejrzała
jej tajemnicę.
Tylko nie to! - przeraziła się. Niech nic nie mówi Fredo
wi. Nie zniosłabym tego.
Nie musiała się martwić. Gruba Lil nie zamierzała infor
mować Freda, co czuje do niego inna kobieta. Zwłaszcza ko
bieta piękna i młoda.
- Uważaj na siebie. - Z twarzy Freda znikła nagle bez
troska.
- Nie jesteś moim aniołem stróżem - odcięła się. - Jack
się mną zaopiekuje, prawda?
- Nie martw się, Fred, będę na nią uważał - zapewnił
Jack, obejmując Kirstie ramieniem.
Fred nie był pewien, czy chce, by Jack Tate uważał na Kir
stie. Nie wiedzieć czemu, widok tych dwojga razem nie wzbu
dził jego entuzjazmu. Gruba Lil wzięła Freda pod ramię.
- Idziemy. Mam ochotę na jeszcze jednego.
Kirstie patrzyła, jak odchodzą. Więcej ich już nie widzia
ła. Rzuciła się w wir zabawy. Kiedy przebrzmiały ostatnie
takty i muzycy złożyli instrumenty, Jack odprowadził ją do
domu i próbował skraść jej całusa w świetle księżyca. Nie
protestowała, bo wyobraziła sobie, że w ten sposób ukarze
niewiernego Freda. Poza wszystkim chciała się dowiedzieć,
jak to jest całować się z mężczyzną. Ralph, któremu dała ko
sza jeszcze na farmie, nie posunął się tak daleko. Wkrótce
zorientowała się, że lubi towarzystwo Jacka, ale nie za bar
dzo lubi jego pocałunki.
Dreszcz, który przeszywał Kirstie przy lada dotyku Freda,
nie pojawił się, gdy Jack pocierał ustami o jej wargi i pieścił
jej jedwabiste włosy. Wysunęła się z jego objęć, chcąc jak
najszybciej mieć to już za sobą.
- Och, Kirstie, błagam - szepnął rozczarowany. - Nie
kończmy jeszcze. Zabawmy się choć raz.
- Nie - odparła zdecydowanie. - Wystarczy, Jack. Spę
dziłam z tobą przyjemny wieczór. Nie zepsuj go.
Był przyzwoitym młodym człowiekiem i pozwolił dziew
czynie odejść. Ginger ostrzegał go, że nie pójdzie mu z nią
łatwo i, jak się okazało, miał rację.
Fakt, że spotkali na tańcach Kirsteen Moore, rzucił z róż
nych powodów cień na randkę Freda i Grubej Lil. Przy Kir
stie Gruba Lil czuła się stara i nazbyt zużyta, a Fred martwił
się o to, jak zachowa się Jack Tate. Niebawem Gruba Lil
oświadczyła, że jest zmęczona.
- Chodź do mnie - zaproponowała. - Zrobię ci kawę.
Dickie miał w tym tygodniu dostawę i odstąpił mi trochę po
starej znajomości, oczywiście nie za darmo.
Liczyła na to, że Fred zostanie na noc. Dodawało to pew-
nego dostojeństwa związkowi, kiedy kochanek nie spieszył
się zaraz do domu, lecz obejmował ją ramieniem i zasypiali
razem, jak prawdziwe małżeństwo.
Może tak właśnie z nami jest, łudziła się, parząc kawę na
małym piecyku, podczas gdy Fred drzemał w dużym fotelu
w zaciszu jej przytulnego pokoju. Łagodne światło świecy
pełzało po jego twarzy. Często wyglądał poważnie, gdy za
sypiał. Ożywił się jednak, gdy podała mu kawę i siedli, by
wypić ją razem.
Zdawała sobie sprawę, że ich romans wkrótce się skończy.
Była jego pierwszą kobietą i on też był dla niej kimś wyjąt
kowym. W pierwszej chwili, kiedy zabrała go do swego po
koju, wydało jej się, że on nie wie, co dalej robić. Potem
okazało się, że wiedział aż za dobrze. Co więcej, był jednym
z najdelikatniejszych i najczulszych kochanków, jakich zda
rzyło jej się mieć. Żal byłoby go utracić.
Z pobłażliwym uśmiechem obserwowała amory Freda z
innymi kobietami i z zadowoleniem witała go, gdy znudzony
do niej wracał.
- Niepokoisz się o Kirsteen Moore - powiedziała, sama
nie wiedząc czemu. - Nie masz powodu, nie jest już dziec
kiem, chociaż nazywasz ją Kirstie.
- Jeśli chodzi o doświadczenie, jest jak dziecko -
odparł z powagą niezwykłą u Freda Waringa, jakiego
znała.
- Dziecko! - Gruba Lil wybuchnęła śmiechem. - W jej
wieku, Bóg mi świadkiem, już od lat byłam w obiegu.
- I chciałabyś dla niej tego samego? - spytał.
Gruba Lil poczuła się, jakby nie była Grubą Lil. Miała
ochotę rzewnie zapłakać. Dostrzegł to, więc odstawił pustą
filiżankę i rozwarł ramiona. Podeszła do niego i usiadła mu
na kolanach. Delikatnie wyjął ozdoby z jej włosów i rozpu
ścił je.
- Tak lepiej. Fredowi tak się podoba.
Przyciągnął Lil do siebie i bez żadnych erotycznych pod
tekstów zamknął w objęciach jak kogoś wyjątkowego.
- Zostaniesz? - spytała z nadzieją.
Zaniósł ją więc do łóżka, jakby byli starym małżeństwem.
Gruba Lil zastanawiała się, co by się z nią stało, gdyby spra
wy w przeszłości potoczyły się trochę inaczej.
Pewnie byłabym już zgorzkniałą kobietą, zniszczoną po
rodami i robotą nad siły, uznała. Więc teraz, zanim zasnę, bę
dę się cieszyć tym, co mam, nawet jeżeli nie potrwa to długo.
Rankiem znów powitał ją beztroski Fred, niepodobny do
mężczyzny z poprzedniego wieczora i nocy. Pierwszy raz od
kiedy zaczął bywać u Grubej Lil, miał sen o biegnącym ty
grysie. Obudził się zapłakany i tuląc się do Lil, wyjaśniał, że
zgubił coś, czego nie może znaleźć. Nie potrafił jej jednak
powiedzieć, co zgubił, i znowu zapadł w głęboki sen.
Dlatego nie mogła pojąć jego porannej beztroski, a kiedy
spytała go o tygrysa - już o nim nie pamiętał.
Po wieczorze spędzonym z Kirstie na tańcach Jack Tate
zaczął jeszcze bardziej zabiegać o jej względy. Nie zrażało
go wcale, że odrzucała jego awanse, przeciwnie, wydawała
mu się przez to jeszcze bardziej atrakcyjna. Ginger zacierał
ręce z uciechy. Ostrzegał przecież Jacka, że Kirstie nie nale
ży do łatwych zdobyczy.
Na pokpiwania Gingera Jack odpowiadał, że z dobrej dziew
czyny będzie pracowita i wierna żona. Pogląd ten podzielali in
ni zalotnicy. Zdawali sobie sprawę, że wiele kobiet na złotonoś-
nych terenach korzystało z wolności na równi z mężczyzna
mi. Dziewczęta piękne i pracowite, a zarazem cnotliwe na
leżały do rzadkości.
Jednak po pewnym czasie wszyscy doszli do wniosku, że
Kirstie jest z natury oziębła i niezdolna do miłości, gdyż na
tychmiast odrzucała każdą próbę zbliżenia, wykraczającą po
za niewinny pocałunek. Dan'l, który przychylał się do tej opi
nii, przypadkowo miał się przekonać, że Kirstie jest zdolna
do uczuć, i to gorących. Po prostu nie miała ich ani dla niego,
ani jemu podobnych.
Wyszło to na jaw w związku z Walkerem, który został
zmuszony do oddania Fredowi pierścienia, i płonął żądzą
zemsty. Czekał z wykonaniem jakiegoś ruchu przeciwko Fre
dowi na swoich kumpli, którzy mieli przyjechać za nim do
Ballarat. Dobrze wiedział, że Hyde cieszył się posłuchem
wśród miejscowych mężczyzn i że weźmie Freda w obronę.
Postanowił więc dopaść Freda, kiedy w pobliżu nie będzie
nikogo, kto mógłby mu pomóc.
Hyde ostrzegał Freda, że Walker może szukać zemsty.
Prostoduszny Fred jednak wkrótce o całym zdarzeniu zapo
mniał, choć cenił sobie odzyskany pierścień. Czasem od pa
trzenia na niego czuł się lepiej, kiedy indziej robiło mu się
smutno. Wywnioskował, że inni też miewają sprzeczne uczu
cia, tylko o nich nie mówią. Nadal nie zauważał, jak bardzo
różni się od swych towarzyszy.
Pewnego wieczoru grał u Hyde'a przeciwko tłumowi Jan
kesów. Przywieźli ze sobą pokerzystę, który chodził w glorii
niezwyciężonego. Twierdzili, że wygra on z każdym, nie wy
łączając Freda.
Gra przyciągnęła tłum, który siedział zafascynowany, kie-
dy Fred z pewnym siebie uśmiechem odgrywał od Jankesa
kartę za kartę, stawkę za stawkę. Żaden z nich nie wygrywał
ani nie przegrywał. Jeden nie ustępował drugiemu.
Potężnej postury, rudowłosy przybysz był szalony i zu
chwały. Pysznił się swoją gęstą, długą rudozłotą brodą. Geordiemu przypominał wikinga. Zebrani nie wiedzieli, kim
byli wikingowie, więc Geordie im to wyjaśnił.
Fred, podwajał stawki, sprawiając wrażenie lekkoducha.
Wielki Rudy, tak jak wielu innych przed nim, w końcu się
zorientował, jaką przewagę daje naiwny wygląd, gdy gra się
tak chytrze jak Fred.
W końcu zgodzili się na remis. Wypili razem. Fred
pozwolił sobie na to po raz pierwszy, od kiedy Geordie od
prawił swoje czary. Polubił przybysza, który nie ustąpił mu
pola. Wypadało więc uczcić ten fakt choćby jednym kie
lichem.
- Wracaj ze mną do Stanów - grzmiał dobrodusznie po
stawny rudzielec. - Razem zdobędziemy świat i zbijemy for
tunę.
Ostatni opuścili lokal Hyde'a, obaj w kiepskiej kondycji.
Ramię w ramię, radośnie rozśpiewani, chwiejnym kro
kiem - przybysz ze Stanów uczył Freda dixie - szli po Re
gent Street, jak nazwano alejkę, przy której rezydowali Hyde,
Gruba Lil i Fentiman. Na koniec pożegnali się wylewnie, za
powiadając, iż w najbliższej przyszłości ponownie spotkają
się przy zielonym stoliku.
- Nie znoszę gier, w których nikt nie wygrywa, więc na
stępnym razem zdobędę twój skalp, Fredzie - powiedział
przybysz przyjaznym tonem i Fred nie poczuł się obrażony.
Pomachał na pożegnanie i ruszył do chaty Moore'ów.
Napastnicy czekali na niego w miejscu, gdzie kończyło
się skupisko namiotów.
Zauważył nadchodzących i instynktownie wyczuł ich
wrogie zamiary. Wzywając pomocy, ruszył biegiem w stronę
Regent Street. Walker, szybszy od pozostałych, dopadł go
i wymierzył pierwszy cios. Reszta, zaszedłszy go z tyłu, szy
kowała się, by dokończyć dzieła.
Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności urato
wała go grupa mężczyzn, którzy właśnie wyszli od Grubej
Lil, kierując się do swoich chat. Był wśród nich Dan'l. Pod
jego przywództwem szybko rozprawili się z Walkerem i jego
ludźmi, którzy rzucili się do ucieczki, gdy tylko zorientowali
się, że mają do czynienia z zawodnikami Fentimana.
Dan'l podniósł poszkodowanego z ziemi. Dopiero wtedy
zorientował się, że to Fred, co więcej, pijany Fred z podbi
tym i opuchniętym okiem.
Tymczasem sam Fred nie wiedział, gdzie się znajduje,
w jego głowie wirowały ogniste kręgi. Nie rozpoznał Dan'la
ani nikogo spośród trenujących z nim u Fentimana.
- Zabierzmy go do domu - zarządził Dan'l.
Okazało się, że Geordie, nie doczekawszy się powrotu
Freda, wybrał się na poszukiwanie. Trochę się niepokoił,
gdyż Fred zapowiedział, że nie zabawi dłużej u Hyde'a.
Towarzysze Dan'la, odprowadzając Freda, narobili hała
su, który poderwał na nogi nie tylko rodzinę Moore'ów, ale
również przywabił Jacka i Gingera Tate'ów, którzy przyszli
zobaczyć, co się dzieje.
- Połóżcie go do łóżka - ponaglał Geordie lekko prze
straszony, gdyż Fred wciąż nikogo nie poznawał i dopytywał
się, kim jest.
W tym momencie Kirstie ujrzała Freda lejącego się przez
ręce Geordiego i Dan'la.
- Mój Boże, Fred, co ci się stało?! - krzyknęła przera
żona.
Na jej pobladłej twarzy pojawiła się rozpacz. Fred wpa
trywał się w nią, szeptał coś niezrozumiale, nazywał dziw
nym imieniem, najwyraźniej biorąc za kogoś innego.
- Coś mu zrobił? - rzuciła się na Dan'la przekonana, że
Fred z jakiegoś powodu boksował się u Fentimana i doznał
ciężkiej kontuzji.
Dan'l i Jack spojrzeli na nią. Zrozumieli natychmiast, dla
czego Kirstie odrzucała ich zaloty. Wydał się sekret, który tak
starannie ukrywała. W tym momencie nie zdawała sobie jednak
z tego sprawy. Była tak wstrząśnięta, że Geordie musiał się nią
zająć, zostawiając Freda pod opieką Sama i Dan'la.
- Nie martw się - uspokajał ją. - Fred nie jest ciężko ran
ny. Napadł go Walker ze swoją bandą, ale na szczęście Dan'l
z przyjaciółmi znaleźli się w pobliżu i wybawili go z opresji.
Teraz jest oszołomiony i nie bardzo wie, gdzie się znajduje
ani co się dzieje. Rano będzie lepiej.
- Nie poznaje mnie. Nazywa mnie jakoś dziwnie - łkała
Kirstie.
- Prawdopodobnie przypominasz mu kogoś, kogo kiedyś
znał - wyjaśnił Geordie. Zastanawiał się, czy Fred obudzi się
jako inny człowiek i czy to coś zmieni w jego dotychczaso
wym życiu.
Namówił Kirstie, by dla uspokojenia nerwów wypiła kie
liszek alkoholu. Odprowadził ją do chaty, a gdy wrócił, prze
konał się, że Fred już spokojnie śpi. Nie umiał powiedzieć,
czy to dobrze, czy źle.
A więc to tak, skonstatował smętnie Dan'l. Nie jest ozięb
ła. Po prostu pragnie faceta, który widzi w niej tylko dziecko.
Jack Tate myślał podobnie. Każdy z nich zastanawiał się,
czy dalsze zaloty mają sens. Obaj widząc, jak bardzo Kirstie
przejęła się wypadkiem Freda, uznali, że warto walczyć o ko
bietę nie tylko ładną i uczciwą, ale i oddaną.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Fred obudził się następnego ranka nadal oszołomiony, ale
świadomy, gdzie się znajduje. Bez trudu rozpoznał Geordie¬
go, częściowo pamiętał również, co mu się przytrafiło. Miał
podbite oko i opuchniętą twarz, lecz na szczęście nie doznał
żadnych poważnych obrażeń.
Potrafił przypomnieć sobie początek bijatyki i razy odnie
sione w starciu z Walkerem. Nie pamiętał natomiast, jak
Dan'l z innymi przyszli mu w sukurs i jakim sposobem zna
lazł się w namiocie. Nie miał pojęcia o tym, jak Kirstie za
reagowała na jego widok.
- Powinieneś uważać na siebie - napominała, przynosząc
mu śniadanie następnego ranka. - Niepotrzebnie pokłóciłeś
się z tym Jankesem. Jack już wcześniej mi o nim wspominał,
twierdząc, że to podejrzany typ. Byłeś kompletnie zamroczo
ny i słaniałeś się na nogach, gdy Dan'l przytaszczył cię do
domu. Powinieneś bardziej uważać! - dodała karcącym to
nem, którym chciała pokryć niepokój. Obiecała sobie, że się
nie rozpłacze przy Fredzie.
- Bardzo przepraszam, Kirstie. - W głosie Freda brzmia
ła pokora. - Ned ostrzegał mnie przed Walkerem i jego kom
panami, ale sądziłem, że minęło wystarczająco dużo czasu,
bym czuł się bezpieczny.
- Fred Waring bezpieczny! Nigdy nie będziesz bezpiecz
ny. Żyjesz tylko chwilą. W tym tkwi twój problem. Potrze
bujesz niańki, ale nawet ona niewiele by pomogła.
Fred nie chciał niepotrzebnie denerwować Kirstie, ale
choć starał się jak mógł, stale pakował się w kłopoty. Zauwa
żył przy tym, że jest bardziej wyrozumiała wobec innych
mężczyzn, tworzących tak zwaną grupę Moore'a - łatwiej
wybacza im ich wybryki. Na przykład kiedyś Bart przyszedł
nad ranem pijany w sztok i zbudził wszystkich dookoła, usi
łując wgramolić się do namiotu starej pani Horsforth. Nastę
pnego dnia Kirstie ograniczyła się do komentarza: „Chłopcy
zawsze pozostaną chłopcami".
- Jestem za duży na niańkę, Kirstie. Przyrzekam, że się
poprawię - obiecał.
- Obiecanki cacanki - odcięła się, nalewając herbatę
do cynowego kubka. - Jedyne, w czym jesteś dobry, to
jedzenie.
- I gra w karty - dodał z dumą. - Nawet rudzielec ze
Stanów stwierdził, że moglibyśmy zbić fortunę, grając we
dwójkę. Byłoby to nawet łatwiejsze niż kopanie w poszuki
waniu złota.
- Skoro tak, idź sobie! Niech cię wezmą Jankesi. Mało
mnie to obchodzi - odparła Kirstie.
W głębi duszy nie wierzyła, że Fred mógłby odejść. Wie
działa, że nie czuje się na siłach prowadzić samodzielnego życia,
chociaż w niczym nie przypominał obdartego i brudnego pija
ka, którego Sam wybawił z aresztu. Ponadto nie ukrywał, że
polubił rodzinę Moore'ów i ich przyjaciół.
Kirstie z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że Fred
i Gruba Lil nie są już kochankami. Jakkolwiek, dodał Geor-
die, pozostali przyjaciółmi. Mogło to oznaczać, że Fred wre
szcie się ustatkuje. Rzeczywiście, przez jakiś czas wydawało
się, że interesuje go tylko praca i gra w karty.
I właśnie kiedy Kirstie zaczęła mieć nadzieję, że burzliwy
okres w życiu Freda dobiegł końca, pojawiły się plakaty
zapowiadające wizytę Rosiny Campbell. Z daleka widoczny,
czerwono-czarny napis zapraszał na „Wieczór z Rosiną".
Kirstie nie przeczuwała, jakim zagrożeniem dla jej szczęścia
miała stać się Rosina.
Tak jak wszystkich i ją zaintrygowała wiadomość, że ta
światowej sławy piękność przyjeżdża tutaj na daleką pro
wincję.
Rosina wraz z towarzyszącymi jej aktorami i pomoc
nikami zajechała do Ballarat w wielkim stylu: dwóm po
wozom towarzyszyły dwa wozy, mieszczące dekoracje
i osobiste rzeczy sławnej aktorki. Zachowywała się niczym
królowa, kiedy wjechała na Regent Street, pozdrawiając
witający ją tłum gestami i uśmiechami. Gdy powóz za
trzymał się przed namiotem, w którym zazwyczaj urządza
no występy, ukazała się zebranym w całej okazałości. By
ła ubrana w srebrno-niebiesko-szary kostium z mocno roz-
kloszowaną spódnicą, na głowie miała kapelusz, dobrany
kolorystycznie do stroju, w jednej ręce trzymała parasolkę,
w drugiej małą mufkę, którą zdobiły sztuczne niezapominaj
ki. Już sam sposób, w jaki posługuje się parasolką i mufką,
jest niezłym przedstawieniem, uznała z przekąsem Kirstie,
która wraz z innymi pospieszyła obejrzeć przyjazd sławnej
piękności.
- A więc tak ona wygląda - mruknęła pod nosem, po
czym wróciła do swoich obowiązków.
Zapowiedziany występ Rosiny wywołał wielkie podnie
cenie. Każdy mężczyzna w Ballarat rozważał swoje szanse u
tej sławnej piękności.
- Mówią, że oszczędza się dla śmietanki w Melbourne
- zauważył Ned Hyde, siedząc w głównej sali i przyglądając
się grze toczącej się przy stolikach. - Wczoraj nie udało mi
się zajść z nią zbyt daleko. Zjedliśmy razem kolację i na tym
się skończyło.
Popatrzył z ukosa na Freda, który całą uwagę skupił na
trzymanych w ręku kartach, zachowując przy tym chara
kterystyczną dla siebie pozę. Rozparł się wygodnie na krze
śle, szary filcowy kapelusz zsunął na tył głowy.
- Gotów jestem się założyć, że nawet nasz Fred nie zdo
łałby się do niej dobrać. Stawiam, co zechcesz - dodał, pod
nosząc głos, bo Fred zdawał się go nie słyszeć.
Na dźwięk swojego imienia Fred odwrócił się i pokręcił
głową.
- Nigdy się nie zakładam o kobiety, to psuje zabawę.
- Nie przesadzaj - nalegał Hyde. - Założę się, o co
chcesz, że nie wpuści cię do łóżka.
Fred odłożył karty. Zmienił się na twarzy. Ten pogodny,
lekkomyślny Fred nagle wydał się groźny.
- Hyde, słyszałeś, co powiedziałem. Nie każ mi tego po
wtarzać. Flirtowanie z kobietami to jedna rzecz, a zakładanie
się o nie to druga. Nie przeciągaj struny. - Ostatnie zdanie
zabrzmiało jak poważne ostrzeżenie.
Hyde wzruszył ramionami. Musiał dbać o klientów,
a Fred przyciągał ich jak lep muchy.
- Niech będzie, jak chcesz.
- Lubię, kiedy jest tak, jak chcę - powiedział z prostotą.
- A swoją drogą, nie widziałem jej jeszcze. Czy jest napra
wdę tego warta?
- Jest piękna. Potrafi też tańczyć i śpiewać - powie
dział Hyde i zaśmiał się sam do siebie. Nie wątpił, że za
intrygował Freda na tyle, by mu zaczęło zależeć na poznaniu
aktorki.
Nie był daleki od prawdy. Następnego wieczoru, powie
dziawszy Kirstie, że idzie do Hyde'a, Fred udał się do na
miotu, gdzie odbywały się występy.
W środku kłębił się tłum. Cała okolica żyła przyjazdem
sławnej z urody Rosiny. Każdego wieczoru jej występy od
bywały się przy pełnej sali. Nawet lokalna gazeta zamieściła
o niej wzmiankę, zgryźliwie sugerując, że jej rozgłos jest
większy niż talent.
Opowiadano sobie, że Rosina wtargnęła do redakcji z pi
stoletem w ręku, przestraszyła wydawcę, wymachując nie
składnie bronią i zażądała przeprosin w następnym wydaniu.
Usatysfakcjonowana obietnicą sprostowania, opuściła reda
kcję i stanęła wobec tłumu, który dodawał jej otuchy, krzy
cząc: „Bierz go, dziewczyno!".
Rosina śpiewała i tańczyła solo, do tego występowała w
jednoaktówce napisanej specjalnie z myślą o niewybrednym
guście poszukiwaczy złota.
Fred z entuzjazmem przyłączył się do owacyjnego po
witania, zgotowanego przez tak licznie zgromadzoną pu
bliczność. Mężczyźni wykrzykiwali jeden przez drugiego,
jeszcze zanim Rosina ukazała się na scenie. Nie kazała
im długo czekać. Fred słyszał, że pierwszego wieczoru
tuż za nią przewróciły się malowane dekoracje. Nie co
fnęła się i nie zaniepokoiła, ale uchyliwszy wielki wa-
chlarz, zażartowała, że dekoracje nie wytrzymują siły powi
tania.
- Kochanie, pokaż nogi - ryknął sąsiad Freda, mocno już
podchmielony. Fred z trudem się pohamował, by natychmiast
nie ukarać gruboskórnego prostaka obrażającego piękną da
mę na scenie.
Rosina nie potrzebowała pomocy widowni. Miała duże
doświadczenie, z każdej sytuacji potrafiła wyjść obronną rę
ką. Dumnie uniosła głowę i powiedziała:
- Za to musisz zapłacić więcej niż za bilet.
Poszukiwacze złota ją uwielbiali. Rzucali kwiaty i mone
ty na scenę, kiedy z temperamentem tańczyła i śpiewała. Ich
pełne aprobaty okrzyki zagłuszały muzykę.
Warto by się z nią zabawić, pomyślał Fred, gdyby tylko
zechciała spojrzeć łaskawym okiem na takiego jak on bieda
ka, co, zdaniem Neda Hyde'a, było mało prawdopodobne.
Miał lekkie poczucie winy, kiedy przekupił rekwizytora,
z którym czasami trenował u Fentimana, by wejść do garde
roby artystki. Rekwizytor, podobnie jak Hyde, był ciekaw,
czy Fredowi uda się zdobyć Rosinę. Co prawda, Fred przy
rzekł Kirstie, że będzie grzecznym chłopcem i przestanie
uganiać się za kobietami, ale wierzył, że Kirstie mu wybaczy,
gdy tylko się przekona, jak piękna jest Rosina.
Garderoba okazała się mała. W jednej jej części, za zasło
ną, wisiały stroje; w drugiej stała toaletka z krzesłem oraz
kanapka. Fred ukrył się za zasłoną, pomiędzy pachnącymi
perfumami ubiorami i czekał cierpliwie. Sądził, że Rosina
będzie zmęczona po długim wieczorze, więc nie zdziwiło go,
gdy zaraz po przyjściu opadła bezwładnie na krzesło, studiu
jąc swoją twarz w lustrze toaletki.
Dał jej odprężyć się przez chwilę, nim wystawił głowę zza
zasłony.
- A ku-ku! - zawołał, po czym wysunął się na środek po
koju.
Usłyszawszy jego głos, Rosina podskoczyła z cichym
okrzykiem. W pierwszym odruchu chciała wezwać pomoc,
by wyrzucić natręta. Gdy jednak spojrzała mu prosto w
twarz, przypomniała sobie nieprzyjemne spotkanie w hotelu
„Criterion" w Melbourne...
Jej przyjazd wywołał w mieście poruszenie. Tylko najbo
gatsi przedsiębiorcy w Melbourne znali jej niezwykle roman
tyczną historię. Była córką szkockiego awanturnika z dobrej
rodziny i poślubiła oficera armii, mając zaledwie siedemna
ście lat. Porzuciła go dla przystojnego przyjaciela, który jed
nak wkrótce ją opuścił, i została sama w Paryżu, gdzie zro
biła karierę jako kurtyzana.
Mając dwadzieścia parę lat, została kochanką króla. W ro
ku 1848 rewolucja, przetaczając się przez Europę, zmiotła za
równo króla, jak i jej wygodną, uprzywilejowaną egzysten
cję. Miała dużo szczęścia, że uszła z życiem.
Umiała śpiewać i tańczyć. Posługując się swoją romanty
czną historią jak wizytówką, wędrowała przez świat, zarabia
jąc jakoś na życie. W końcu przyjechała do Australii z boga
tym Jankesem, który porzucił ją w Melbourne.
Szukała nowego zamożnego patrona. Wskazano jej Tho
masa Dilhorne'a. Był nie tylko bogaty, ale i niezwykle przy
stojny. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zatrzymał się w
„Criterionie" i Rosina postanowiła go zdobyć. Korzystała z
każdej okazji, by znaleźć się w pobliżu i zaintrygować go so
bą, ale wyglądało na to, że jest jedynym mężczyzną w hotelu,
a nawet w całym Melbourne, który pozostaje nieczuły na jej
wdzięki.
Pewnego ranka upuściła przed nim chusteczkę w hotelo
wym holu. Ten najstarszy chwyt z almanachu sztuk uwodzi
cielskich nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Podniósł
chustkę i oddał.
- To chyba pani.
Trudno o coś bardziej zdawkowego, pomyślała, a głośno
powiedziała:
- Dziękuję panu, żal byłoby ją zgubić. Piękny dzień ma
my dzisiaj, prawda?
Jego spojrzenie przypominało lodowiec.
- Tak zwykle jest o tej porze roku, madame - odparł
krótko.
Było oczywiste, że nie ma ochoty na zawieranie bliższej
znajomości.
Rosina, nie przyzwyczajona do lekceważenia jej wdzię
ków, zwłaszcza przez tak przystojnego i bogatego dżentel
mena, podwoiła wysiłki, by chwycić go w swoje sidła.
- Jest pan zabawny, panie Dilhorne!
- Co pani przez to rozumie? - W jego głosie brzmiało nie
ukrywane zdziwienie.
- Właśnie to - kokietowała. - Pasuje do pana. Wię
kszość mężczyzn jest zbyt ugrzeczniona, zbytnio się przypo-
chlebia.
- Zgadzam się. Nikt nie może mi przypisać żadnej z tych
cech. - Jego głos i cała postawa wprost odpychały. - Po
chlebstwo jest mi obce, madame, więc proszę się nie wysilać
- dodał. Kłaniając się sztywno, wręczył jej chusteczkę, dając
do zrozumienia, że ich rozmowa się skończyła, i zrobił ruch,
jakby miał odejść. Rosina, rozdrażniona jego pogardliwym
tonem, nierozsądnie parła dalej, by go zdobyć.
- Mnie również, zapewniam pana.
Wyraźnie zniecierpliwiony, chciał się od niej jak najszyb
ciej uwolnić.
- Zaskakuje mnie pani. Sądziłem, że jest to dla pani chleb
z masłem - rzucił grubiańsko, unosząc czarne brwi.
W pierwszym momencie Rosina nieomal nie dostrzegła
zniewagi. Kiedy sens słów mężczyzny dotarł do niej, jej
twarz pokryła się purpurą.
- Pozwoli pan sobie powiedzieć, sir, że nie jest pan dżen
telmenem.
- W takim razie pasujemy do siebie, bo pani z pewno
ścią nie jest damą - powiedział to, o czym się głośno nie
mówiło.
Nie wiedziała, że natychmiast pożałował tych słów,
a okropny nastrój, który nie opuszczał go od sceny z ojcem,
jeszcze się pogłębił.
Rumieniec gniewu znikł z twarzy Rosiny. Pamiętała,
kim jest i kim była. W związku z czym ceniła sobie dy
skrecję.
- Pan obraża siebie, nie mnie. - Uniosła dumnie głowę,
po czym dodała: - Życzę panu, by nie doczekał pan chwili,
w której pożałuje pan swojej prostackiej odzywki. Panem
również, jak każdym, kierują namiętności i pragnienia, i pan
też może kiedyś potrzebować przebaczenia.
- Bardzo w to wątpię, madame. Nie zamierzam uczestni
czyć w nieprzyzwoitych swawolach - powiedział, odwraca
jąc się energicznie.
...A teraz, po miesiącach, zjawia się w jej garderobie,
śmiejąc się i zachowując tak, jakby się nigdy przedtem nie
spotkali.
- To pan! - wykrzyknęła. - Nigdy bym nie pomyślała, że
się pan tutaj znajdzie, w dodatku tak ubrany!
Musiała przyznać, że wygląd Thomasa Dilhorne'a, jego
wytworna powierzchowność i władczy sposób bycia, jakby
był właścicielem całego Melbourne, w swoim czasie wywar
ły na niej duże wrażenie.
Fred poczuł się zakłopotany i dotknięty tą zagadkową od
powiedzią na jego zaproszenie do zabawy. Popatrzył na swo
je najlepsze spodnie i wypucowane buty. Kirstie wyprała mu
koszulę i niebieską kamizelkę, zaś biała jedwabna apaszka aż
lśniła. Rzadko bywał tak wystrojony.
- Czy coś jest nie tak z ubiorem biednego Freda? - zapy
tał z wielką godnością. - Przyszedłem tu, bo pomyślałem, że
może chcesz się zabawić.
- Zabawić! - Jej spojrzenie przepełniła uraza. - Sądzi
łam, że pan nigdy nieprzyzwoicie nie swawoli!
- Nieprzyzwoicie swawolić? - nie skrywał zdziwienia
Fred. O co, do diabła, chodzi? - Nie, po prostu myślałem, że
zechcesz się trochę odprężyć po ciężkiej pracy. Potrafię roz
weselać piękne damy.
Rosina przyjrzała mu się uważnie. Uznała, że był tym
samym mężczyzną, który w tak prostacki sposób potraktował
ją w Melbourne. Jego nieprzystępna wówczas twarz teraz
promieniała radosnym zadowoleniem, wspaniałe ciało, które
podziwiała jeszcze w Melbourne, rysowało się pod grotesko
wym ubraniem, a pragnienie, by sprawić jej przyjemność,
wydawało się tak szczere, że poczuła się zagubiona.
Teraz nazywał siebie Fredem. Czyżby pomyłka? Jednak
doświadczenie podpowiadało jej, że się nie myliła. Co to za
maskarada?
- Co pan tu robi? - zapytała krótko, pamiętając o jego
bogactwie i pozycji.
- Cóż, przyszedłem cię zobaczyć. Geordie mówił, że je
steś tego warta, i miał rację.
Rosina zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, ujrzała w je
go niebieskich oczach ciepło i życzliwość.
- Co pan robi na terenach złotonośnych? Skąd się pan
wziął w Ballarat?
- A, o to chodzi. Jestem członkiem zespołu Sama. Pra
cuję dla niego i Kirstie. Dorabiam trochę hazardem. Je
stem w tym niezły. Czemu tracimy czas, zamiast się za
bawić?
- Jeżeli chce pan kontynuować tę maskaradę... - zaczęła.
- Maskaradę? - Fred znowu poczuł się dotknięty. - To
moje najlepsze ubranie. Wiedz, że włożyłem je specjalnie dla
ciebie.
Rosina obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Był ze
wszech miar godny pożądania. Postawny, muskularny, o uj
mującej twarzy, okraszonej życzliwym uśmiechem. Rzeczy
wiście, bardzo się różnił od sztywnego, odpychającego Tho
masa Dilhorne'a, którego spotkała w Melbourne!
Ona zaś była znudzona. Nieprzyzwoite swawole z tym
wspaniałym zwierzęciem mogłyby być, jak on to określił, za
bawą. Zasługiwała na chwilę odprężenia po trudach scenicz
nego życia.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Odpoczywam! - zawołała. - Idź sobie. Zadzwonię,
gdy cię będę potrzebować.
- Widzę, że zmieniłeś zdanie tak jak ubranie - zwróciła
się do Freda.
- Zmieniłem zdanie? - zdziwił się Fred, ale się nie obra
ził. Razem przysiedli na kanapce. - Nie zmieniłem zdania od
chwili, gdy cię pierwszy raz ujrzałem.
To stwierdzenie zawierało więcej prawdy, niż Fred Wa
ring mógł sądzić.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Oczywiście rekwizytor się wygadał. Kąsek był zbyt sma
kowity, by go zatrzymać dla siebie. Wkrótce potem wszyscy
wiedzieli, że niedostępna Rosina stała się najnowszą zdoby
czą Freda.
Po pierwszej nocy żadne z nich nie robiło z tego tajemni
cy. Rosinie odpowiadało to, że publiczność widzi w niej
księżniczkę, która bierze sobie biednego poszukiwacza złota
za kochanka. Fred nie obnosił się ze swym podbojem, ale
kręcił się po teatrze. Był tak z siebie zadowolony, że nawet
Kirstie nie mogła mu popsuć humoru.
- Mówiłeś, że się zmienisz, Fredzie Waringu, że się ustat
kujesz.
- Tak, ale wtedy nie znałem Rosie - wyjaśni z wielką god
nością. Nie nazywał jej nigdy Rosina. Rosie była jego dziew
czyną, jego wybranką, a nie sławną artystką i kurtyzaną.
Ned Hyde próbował sobie dworować z Freda, kiedy ten
zaszedł do niego pograć.
- Daj spokój, Ned, albo pójdę grać gdzie indziej - zmi
tygował go Fred. - To, co robimy z Rosie, to nasza sprawa.
Hyde roześmiał się.
- Czasami Fred tak się stawia - powiedział później do
Geordiego - że myślałbyś, iż jest przyzwyczajony do rozka
zywania.
Geordie spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Zauważyłeś może, że namiętności Freda nie trwają dłu
go? Najpierw rzucił picie, teraz jest bliski zerwania z ko
bietami. Moim zdaniem, wkrótce da sobie z tym wszystkim
spokój.
- Geordie, żartujesz chyba - zdumiał się Hyde. - Klnę
się, że on i Rosina Campbell są ze sobą, od kiedy mu tylko
o niej wspomniałem. Dobrze, że nie przyjął zakładu.
- Wiem - skinął głową Geordie i nie powiedział nic więcej.
Rosina wkrótce przestała się przejmować nadzwyczajnym
podobieństwem Freda do Thomasa Dilhorne'a.
- Nie rozumiem, dlaczego nazywasz mnie Thomasem,
kiedy się kochamy - zwrócił się do niej Fred drugiej nocy,
którą spędzali razem. - Jest mi trochę przykro. Mam na imię
Fred. Postaraj się zapamiętać, Rosie.
To ją ubawiło. Najwidoczniej Thomas Dilhorne okazał się
dla niej bardziej pociągający, niż sądziła, a jego brutalna od
mowa bardziej ją zapiekła, niż się jej zdawało. Zabawiając
się bezkarnie z Fredem, mogła mu się w ten sposób zrewan
żować. Już to, samo w sobie, było przyjemnością.
Zaciekawiona nim i jego obecnym życiem, o którym jej
opowiadał, ubrała się elegancko i poszła zaszczycić swoją
osobą Moore'ów.
Dzień był słoneczny, paradowała więc z uniesioną para
solką, ściągając na siebie pełne uwielbienia spojrzenia, które
ją bawiły i wzruszały; niewybredne komentarze puszczała
mimo uszu. Nic nie mogło zakłócić jej równowagi ducha. W
twardej szkole życia nauczyła się trzymać fason. Prezento
wała światu swój słodki wizerunek, ale potrafiła odpłacić
pięknym za nadobne.
Ballarat ją urzekło. Przedstawienie odniosło sukces i ży
cie przez moment było piękne. Fred, dobry i kochający, miał
w sobie delikatność. Nie pasowała ona do prostego poszuki
wacza złota, za którego się podawał. Stąd ta wizyta.
Gdy nadchodziła, zespół Moore'a pracował. Tylko Geordie Farquhar, zmęczony, oparty na szpadlu odpoczywał. „Że
lazny motyl", jak nazywał Rosinę, przyleciał, by zobaczyć
Freda w jego codzienności. Zastanawiał się, co ją do tego
skłoniło.
- Pani Campbell! - Pospieszył w stronę Rosiny, kiedy
już nie miał wątpliwości, że kieruje się na ich działkę.
Rosina zwróciła ku niemu swoje piękne oczy. Od razu za
uważyła, że wyróżniał się wyglądem wśród reszty. Mówił też
z innym akcentem, odmiennie przeciągał samogłoski. Rosi¬
nie wydało się, że już go wcześniej spotkała, podobnie jak
Freda. Tyle że spotkanie miało raczej przelotny charakter.
Geordie wyciągnął dla niej skrzynkę do siedzenia. Przy
jęła ją z wdzięcznością.
- Prowizorka, lepsza jednak niż nic - powiedział.
- Myślę, że spotkaliśmy się już kiedyś, panie...
. - Wiele lat temu - potwierdził niezbyt zręcznie, ale zgod
nie z prawdą. - W londyńskim salonie. Oboje byliśmy bar
dzo młodzi. - Taktownie zatuszował swoje faux pas. - Była
pani z mężem. Geordie Farquhar do usług, pani Campbell.
Nazwisko nic jej nie mówiło. Miała pamięć do twarzy,
tego wymagał jej zawód.
Rosina rozglądała się wśród kopaczy. Fred jej nie zauwa
żył. Stał w jednym z wykopów, rozebrany do pasa. Teraz nie
miała wątpliwości, że mówił prawdę. Z całą pewnością był
poszukiwaczem złota.
Nadal obserwowała zajętych pracą mężczyzn, nieświado
mych jej obecności.
Sam badał uważnie bryły kwarcu i gliny.
- Kirstie! - krzyknął nagle.
Kirstie wybiegła z chaty, gdzie piekła chleb, i natknęła się
na Rosinę, która zmierzyła ją bacznym taksującym spojrze
niem.
Kirstie rozpoznała w niej natychmiast słynną piękność.
Była jeszcze bardziej elegancka niż wtedy, gdy Kirstie wraz
z innymi pobiegła przyjrzeć się jej triumfalnemu wjazdowi
do Ballarat. Miała na sobie jedwabną sukienkę i mały czepek
z liliowymi wstążkami, ozdobiony fiołkami, które podkreśla
ły jeszcze tonację całego stroju. Jej leciutka parasolka miała
rączkę ze srebra i kości słoniowej, a drogie skórzane buty by
ły również fioletowe. Jednak twarz Rosiny, widziana z bli
ska, jakkolwiek zachwycającej urody, zdradzała upływ
czasu.
Przecież ona jest stara, pomyślała Kirstie. Nikt o tym nie
wspomniał. Jedno jest pewne - dawno już obchodziła swoje
czterdzieste urodziny. Czuła, że Rosina patrzy na nią, a jej
spojrzenie dalekie jest od przychylności. Jak Fred mógł stra
cić głowę dla kogoś takiego?
Zmroziła ją myśl o kochającym się z Rosiną Fredzie.
Rosina w lot pojęła, że dziewczyna jest jej niechętna, i to
ją ubawiło. Jednak poczuła też żal. Mimo mało zachęcające
go ubioru, wykrzywionych butów, zaczesanych gładko do ty
łu blond włosów i zaciśniętych ze złości, choć ładnych ust,
Rosina spostrzegła coś, co sama utraciła i czego już nigdy
nie odzyska - urzekającą świeżością młodość.
Smarkula była delikatną pięknością. Odpowiednio ubrana
robiłaby na pewno wrażenie, młoda i niewinna. Z pewnością
jeszcze nietknięta.
Lecz z drugiej strony, ona miała coś, czego smarkata nie
miała - Freda, który smarkuli, sądząc po jej niechęci, bardzo
się podobał. Fred właśnie spostrzegł Rosinę. Uśmiechając się
radośnie, wyskoczył z dołu, chwycił porzuconą koszulę i,
wkładając ją, pozbawiał Rosinę widoku prężnego ciała, które
tak często sprawiało jej rozkosz.
- Rosie! - krzyknął, nie bacząc na spojrzenia innych, którzy
odwracali się, by zobaczyć ich razem. Pochylił się nad jej dłonią
i przywołując wyćwiczone ongiś dobre maniery, ucałował ją
czule. Nie spostrzegł udręczonego wzroku Kirstie.
- Rosie! Co tu robisz?
Odłożyła parasolkę.
- Przyszłam zobaczyć, jak ci idzie, Fred. Nie chciałam
wierzyć, że tutaj pracujesz, ale teraz przekonałam się na włas
ne oczy.
Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia.
- Jesteś taki silny, Fred - westchnęła.
O, tak, niech smarkula wie, że Fred należy do Rosiny. De
monstrowanie władzy nad mężczyznami sprawiało jej za
wsze przyjemność. Tym większą teraz, bo mimo upływu cza
su posiadała moc, o której ta wiejska piękność mogła jedynie
marzyć. Nie uszło jej uwagi zmieszanie Kirstie obserwującej
ich przywitanie.
Choć siedziała tylko na skrzynce, Rosina zachowywała się
tak, jakby udzielała królewskiej audiencji. Jeden za drugim,
wprowadzano poddanych, by ich przedstawić. Jack i Ginger
Tate'owie zdążyli dobić do Moore'ów, aby złożyć swoje
uszanowanie.
Niezły teatr, pomyślał z ironią Geordie.
Tylko Kirstie wycofała się i zamierzała wrócić do cha
ty. Waśnie była przy drzwiach, kiedy Geordie, bystry obser
wator, zwykle wobec niej miły, postanowił się z nią po
droczyć.
- Nie chcesz się z nią spotkać?
- Co? Z tą staruszką? Po co? Nie jestem mężczyzną, żeby
się ośmieszać. To stary muchołap.
- To legenda. Kochanka króla. Będziesz mogła opowia
dać wnukom, że ją spotkałaś.
- Moim wnukom? Nie będę miała komu opowiadać. Nie
chcę jej znać. Jest niesympatyczna.
- Zgadzam się tobą, ale nie w tym rzecz.
Niestety, Kirstie nie było dane uniknąć spotkania z Rosi¬
ną; obserwując ich i odgadując temat rozmowy, artystka
podeszła do Kirstie.
- A teraz, panie Farquhar, bądź łaskaw przedstawić mi tę
młodą damę. To córka Sama Moore' a, dobrze zgaduję?
- Jestem Kirsteen Moore. Karmię, opiekuję się wszystki
mi i doglądam wszystkiego - odrzekła butnie Kirstie, nim
Geordie zdążył dokonać prezentacji. A pani jest dziwką Fre
da, chciała jeszcze dodać, ale twarz Rosiny, widziana z bliska
zdradzała taki smutek, że Kirstie zamilkła.
- Doprawdy? Jestem pewna, że robisz to wszystko bar
dzo dobrze.
Kirstie zesztywniała, słysząc protekcjonalną pochwałę
Rosiny i już gotowa była wypalić coś, czego miałaby później
żałować, lecz Geordie powstrzymał ją uściskiem ręki.
- Kirstie jest naszym oparciem, pani Campbell - powie
dział łagodnie i oczyma dał znak Kirstie, by zachowała spo-
kój, bo właśnie zbliżał się Fred, by wziąć Rosinę pod rękę
i pokazać jej sadzawkę.
- Tutaj pracują kobiety i dzieci - objaśniał, nie zauważa
jąc nawet nieszczęśliwej Kirstie i kierując się w stronę wody.
- Wypłukują złoto z gliny i błota.
Kirstie spoglądała za nimi żałośnie. Fred zachowywał
się szarmancko, Rosina okazywała czarujące zaintereso
wanie.
- Głupiec - rzekła zrozpaczona do Geordiego. - Czy nie
widzi, kim ona jest?
- Widzi, ale również widzi, kim była. I to jest to, czego
chce w tej chwili.
- Ale jest taka stara!
- Tak, masz rację. Musisz jednak wiedzieć, że to nie ma
znaczenia - tłumaczył Geordie.
- Och, ale ona traktuje go jak zdobycz.
- Jest jej - stwierdził Geordie dobitnie.
Nie miał zamiaru sprawiać Kirstie przykrości, ale chciał
jej pokazać, na czym polega życie. Czytała w jego myślach.
- Ty stary diable - wybuchnęła - chcesz mnie znowu
czegoś nauczyć. Mam pozwolić Fredowi na jego zabawy, czy
o to ci chodzi?
- Coś w tym rodzaju. Nie możesz go powstrzymać, więc
czemu tego nie zaakceptujesz? Cierpienie jest częścią życia,
Kirstie. Nikt nie może go uniknąć i lepiej to wiedzieć z góry.
- Łatwo powiedzieć! Gotuję kolację, tymczasem on za
bawia się z kobietą, która nie ma nic innego do roboty poza
tym, by się podobać. Tak, widzę, na czym polega życie.
Aby powstrzymać się od płaczu, weszła do chaty i ener
gicznie wzięła do przyrządzania kolacji. Widziała; jak Fred
raz jeszcze, na pożegnanie, całuje Rosinę w rękę. Za to do
stanie przypalone kawałki mięsa.
Niech go to nauczy, że nie można mieć wszystkiego!
Po wizycie Rosiny u Moore'ów Geordie zabrał Kirstie na
jej występ. Bez wątpienia romans z Rosiną bardziej niepokoił
dziewczynę niż inne przelotne związki Freda, choćby z Gru
bą Lil, która, jak wszyscy, komentowała podbój swego byłe
go kochanka.
- Sprytny łobuz, zna różne sztuczki - mówiła Lil. - Co
więcej, nie płaci za swoje uciechy.
Freda nie było stać na Rosinę, podejrzewano więc, że kur
tyzana traktuje go jako swoją osobistą ochronę na czas wy
stępów w Ballarat.
Fred bardzo poważnie podchodził do swej przygody z Ro
siną. Reszta świata przestała go interesować, nie chciał
o swojej ukochanej z nikim rozmawiać, zostawał u niej na
noc i traktował nieomal jak bóstwo.
- Co on w niej widzi? - zachodziła w głowę zrozpaczona
Kirstie. - To przecież staruszka.
Gdy ją jednak zobaczyła na scenie, pojęła tajemnicę jej
powodzenia.
Przez ulotną chwilę niezrównana piękność młodej Rosiny
rozbłysła w świetle scenicznych świateł. Trudno się dziwić,
że królowie i książęta zabiegali o jej względy. Żadna dziew
czyna tutaj nie mogła się mierzyć z kimś tak wyjątkowym.
Rosina miała dobry głos, tańczyła nieco gorzej, ale nie miało
to znaczenia. Kirstie pojęła, że powab Rosiny leżał w jej ko
biecości. Tą kobiecością odurzyła teraz Freda.
Czy Fred pojedzie za Rosiną? Bo z pewnością Rosina ze
chce stąd wyjechać. Kirstie nie podzieliła się z Geordiem
swoimi myślami. On również uległ czarowi Rosiny, która
jaśniała na scenie.
Gdy występ dobiegł końca, widzowie wstali, wiwatując jak
podczas występu w Kalifornii. Na tle prymitywnie namalowanej
dekoracji radosna Rosina rozsyłała całusy, kręciła piruety, wresz
cie złożyła głęboki ukłon, taki sam jak przed swym królem.
Nie ma znaczenia to, że pozostało jej już niewiele czasu, by
używać swych wdzięków, że będzie jeszcze tylko kilku Fredów,
a z pewnością już nie książąt, którym łaskawie pozwoli się ad
orować. Wiedziała, że Fred czeka na nią w garderobie, utwier
dzając ją w przekonaniu, że ciągle jeszcze może mieć kochanka
dla przyjemności, a nie dla zysku. To, co zarobiła, starczy na
jakiś czas, a potem musi ruszyć dalej, jako że całe życie jest w
drodze; wolała nie myśleć o przyszłości.
- Teraz już wiem - odezwała się Kirstie, kiedy wracali z
Geordiem do domu. Z nim mogła zdobyć się na szczerość.
- Rozumiem, skąd wokół niej tyle szumu.
- Tak - przytaknął Geordie. - Spotkałem Rosinę, gdy
była w twoim wieku. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedy
kolwiek widziałem lub zobaczę. Ale nieszczęśliwą, Kirstie,
nie zapominaj o tym.
- Nieszczęśliwą! - Wzburzenie znowu ogarnęło dziew
czynę. - Nieszczęśliwą! Ale pomyśl, kim ona była.
- No a kim jest, Kirstie? Nie ma domu, nie ma męża ani
dziecka. Pozostały jej jedynie zachwyty poszukiwaczy złota
i wspomnienia takich jak ja. Czy to jest szczęście? - Geordie
wiedział, że mówi zarówno o Rosinie, jak i o sobie.
Kirstie milczała. Geordie zawsze skłaniał ją do myślenia
i odradzał pochopne sądy o innych. Niewątpliwie współczuł
Rosinie.
- Czy Fred też do nich należy, Geordie? - spytała z na
mysłem. - Lituje się nad nią, a przecież sobie używa?
- Nie jestem pewien, Kirstie. Czuję, że związek Freda z
Rosiną ma głębsze podłoże, ale jakie, trudno zgadnąć. Wiem
tylko, że nie powinnaś jej zazdrościć ani nienawidzić. Czy
zamieniłabyś swoje życie na jej życie? Bez względu na to,
jak ciężkie by twoje było, jej będzie coraz cięższe.
Kirstie nie pomyślała o tym. Geordie ma rację. Rosina jest
stara i mężczyźni odkryją to wkrótce. Co wtedy zrobi? Nie
powiedziała tego Geordiemu. Nie musiała.
- Skąd się tu wziąłeś? - zagadnęła. - To nie jest miejsce
dla ciebie.
Spojrzał na nią, nie zwalniając kroku.
- Jestem jak Rosina. Tylko to mi zostało. Kiedyś do
konałem złego wyboru i muszę za to płacić. Zapamiętaj so
bie, Kirstie; nic nie ma za darmo. Płacimy za wszystko.
A niektórym zapłata przychodzi z trudem. Niech się nam nie
wydaje, że możemy brać, co się nam podoba, nie pamiętając
o jutrze.
Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.
- W takim razie Fred musi wybierać. A ja nie muszę, ja
nie mam wyboru.
- Wszyscy wybieramy, Kirstie, ale nie zawsze to widzi
my. Myślę, że kiedy przyjdzie czas, dostrzeżesz swój wybór
i nie będzie ci łatwo. Wybrałaś przyjazd tutaj, prawda? Sam
mówił, że mogłaś wyjść za sąsiada farmera, który ci się
oświadczył.
Kirstie nigdy nie myślała w tych kategoriach o odprawie
danej Ralphowi, ale, oczywiście, Geordie znowu ma rację.
- Wtedy nie wiedziałam, że to oznacza, iż wyląduję przy
szukaniu złota. Myślałam, że wybieram pozostanie na naszej
farmie.
- Tak, i to nasz kolejny problem, Kirstie. Nie wiemy, do
kąd nas nasze wybory doprowadzą. Nie zapominaj o tym.
Znacznie później Kirstie miała sobie przypomnieć słowa
Geordiego i uznać, że było w nich więcej prawdy, niż sam
mógł przypuszczać. Wtedy tylko skinęła głową. Dochodzili
już do działki. Czuła, że i tym razem Fred wybrał wieczór z
Rosiną. Po raz pierwszy przyjęła to bez złości, choć bardzo
ją to zasmuciło.
Kiedy Jack Tate patrzył, jak Fred nadskakuje Rosinie, ser
ce w nim rosło, bo dawało mu to szansę u Kirstie - przecież
musi porzucić nadzieję na zdobycie Freda. Jack uważał, że
Fred zwariował, uganiając się za próżną istotą w rodzaju Ro¬
siny, skoro miał pod bokiem piękną, pracowitą Kirstie, która
tylko czekała na jedno jego skinienie. Gdyby miał dość oleju
w głowie, by to dostrzec! Nie ulegało wątpliwości, że Kirstie
jest piękna. Życie w Ballarat czy może miłość do Freda lub
zaloty licznych adoratorów sprawiły, że Kirstie rozkwitła.
Zniknął jej nieco ponury wygląd. Prawie podświadomie
zaczęła dbać o siebie: rozpuszczać włosy, wpinać w nie
kwiaty, nosić bardziej kobiece stroje, wykorzystując pienią
dze, które dostała od Sama po jednym z bogatszych znale
zisk. Wszystko zmierzało do tego, by świat zobaczył, jaką
jest piękną kobietą.
Jack pojawił się u Moore'ów poprosić Kirstie, żeby poszła
z nim na tańce. W pierwszej chwili chciała powiedzieć „tak",
lecz kiedy zdała sobie sprawę, że to go tylko zachęci do bez
nadziejnych wysiłków, by ją zdobyć, odmówiła z żalem.
- Jestem taka zmęczona, popsułabym tylko innym zabawę.
Nie wyglądała na zmęczoną; zorientował się, że jest to
zwykła wymówka.
- Chodź, zabawimy się - nalegał. - Młodość nie trwa
wiecznie, nie możesz spędzić całego życia, zajmując się in
nymi. - Czułym gestem położył rękę na jej ramieniu. - Tyle
tracisz, Kirstie, a przecież jesteś taka piękna.
Słuchała go uważnie, nie krygując się.
- To nie byłoby w porządku, Jack - powiedziała w koń
cu. - Masz wobec mnie poważne zamiary, a ja nie traktuję
cię poważnie.
- Zaryzykuję. Mogłabyś zmienić zdanie.
- Nie sądzę, Jack.
- Jest ktoś inny, prawda? - zapytał bez ogródek. - Dlate
go nie chcesz ze mną chodzić. To Fred, tak? Więc to prawda.
Jestem pewien, że się nie mylę. Wolisz Freda.
- Nie - zaprzeczyła Kirstie, blednąc. - Nie masz racji,
poza tym to nie twoja sprawa.
Jej odpowiedź zamiast go uspokoić - rozdrażniła jeszcze
bardziej.
- Widziałem twoją twarz, Kirstie - brnął nieroztropnie
dalej - tamtej nocy, gdy go zaatakowali. Wtedy nie mogłaś
tego ukryć. Jak on ci się może podobać? Jest za stary dla
ciebie i nie ma przed sobą przyszłości. W przeciwieństwie
do mnie. Mam plany, wielkie plany. Nie zamierzam harować
do końca życia u kogoś. Gdy tylko znajdę złoto, wypłynę na
szerokie wody...
Odwróciła się, bo dotknęło ją to, co powiedział o Fredzie.
- Posłuchaj mnie. - Chwycił ją za ramię, próbując za
trzymać. - Kocham cię i byłabyś dla mnie wymarzoną żoną.
Kimś poważnym i pracowitym, dobrym partnerem, nie po-
pychadłem jak żona Gingera czy Barta. Wyjdź za mnie Kirstie, a będziemy oboje szczęśliwi.
- Przykro mi, Jack. - Łzy Kirstie były szczere. - Chcia
łabym móc powiedzieć „tak". Lubię cię, ale to nie wystarczy,
aby za ciebie wyjść. Zbyt wiele widziałam małżeństw zawar
tych przez zdesperowane dziewczyny, które sądziły, że przy
jaźń wystarczy. Nie wystarczyła.
- Zgadzam się podjąć ryzyko, Kirstie. Jesteś taka dobra.
Pokochasz mnie, jestem pewien. Nie odrzucaj wszystkiego
tylko dlatego, że podoba ci się dawny pijak, który wolny czas
spędza przy kartach i nie przepuści żadnej kobiecie.
Tym razem przebrał miarę. Rozsądek i miłość to dwie zu
pełnie różne sprawy. Nie mogła wyjść za Jacka ani dla po
czucia życiowego bezpieczeństwa, ani z przyjaźni, skoro mu
siała się zmuszać do tego, by go pocałować, wyobrażając so
bie, że jest z kimś innym.
Nieszczęście polegało na tym, że po ślubie mogłoby być
jeszcze gorzej, bo jeśli teraz zmuszała się do pocałunków, to
co by się z nimi stało, gdyby podjęli wspólne życie i on wy
czułby jej niechęć?
- Nie, Jack. Nie będę z tobą chodziła i nie wyjdę za cie
bie. To nie twoja sprawa, co czuję do Freda czy kogokolwiek
innego.
Pokręcił głową.
- Nie przyjmuję tego jako twojej ostatecznej odpowiedzi,
Kirstie. Nie będę cię niepokoił. Lubię cię równie mocno, jak
kocham. Nie będę z tobą rozmawiał o Fredzie, nawet jeżeli
uważam, że mam co do niego rację.
Zachował spokojną godność. Wcześniej już cofnął rękę z
jej ramienia. Teraz, pamiętając, jak Fred traktował Rosinę,
uniósł spracowaną dłoń Kirstie i pocałował. Nie cofnęła jej
tak, jakby to kiedyś uczyniła. W końcu czuł do niej to samo,
co ona czuła do Freda, i tak samo beznadziejnie ją kochał.
Byli partnerami - ale po przegranej, a nie zwycięskiej stronie
miłości. Pragnęła, by jego pocałunek w rękę przynajmniej ją
wzruszył, ale nie czuła nic. Był jak dziecięca pieszczota. Do
brze zrobiła, odmawiając mu, ale nie dało jej to satysfakcji.
Wzmogło tylko poczucie osamotnienia. Kirstie nareszcie do
rastała. Coraz częściej myślała o sobie: Kirsteen Moore.
Fred i Rosina leżeli w hotelowym łóżku. Dla Rosiny urzą
dzono mały apartament, oddzielony od wspólnych pomiesz
czeń i sypialni, gdzie zwykłe łóżka stały w rzędach, a długie
stoły służyły zarówno bogatym, jak i biednym do zjedzenia
posiłku.
Ale Rosiny nie mogło to zadowolić. Jej pokoje wypełnio
ne były rzeczami przywiezionymi z Melbourne wozem za
przężonym w woły. Dzięki temu miała złudzenie prywatno
ści. Przywiozła jedwabne prześcieradła na łóżka, srebro i po
rcelanę, a ktoś, nie wiadomo skąd, sprowadził kwiaty w wa
zonach. Jej peniuar był tak piękny jak suknia balowa, wy
kończony koronką zwiewną niczym tchnienie. Teraz leżał
ciśnięty na podłogę. Płaszcz czarnych, połyskliwych włosów
okrywał Rosinę do pasa. Leżała bezwładnie na poduszkach,
chwilowo zaspokojona.
Fred, wsparty na łokciu, właśnie skończył splatać długie
pasmo jej włosów, które ona z kolei leniwie rozplatała.
- Kirstie nie pochwala naszych spotkań - zwierzał się
równie leniwie - ale jej powiedziałem, że nie może się wtrą
cać do wszystkiego i że sam umiem o siebie zadbać. Na pew-
no się kiedyś zmienię, ale za dobrze mi z tobą, żeby zacząć
od teraz.
Jego naiwna pewność siebie wywołała niepohamowany
śmiech Rosiny. Jak mogła kiedykolwiek przypuszczać, że
mógł być tym nudnym, opanowanym Thomasem Dilhor¬
ne'em? Wcześniej nalała dwie szklanki lemoniady, które wo
bec innych, pilniejszych spraw stały dotąd zapomniane na
nocnym stoliku. Podała mu jedną.
- Kirstie? - powtórzyła, popijając z drugiej szklanki. -
Mówisz, zdaje się, o Kirsteen Moore?
- Tak, mówię o Kirstie. Opiekuje się Samem i malucha
mi, Bartem i Emmie i ich dziećmi, Geordiem i mną.
Rosina spojrzała na niego; sączył lemoniadę. Znów ujął
ją niezwykłym wyglądem i rozbrajającą, wprost dziecięcą
naiwnością.
- Mówią, że dużo piłeś, Fred.
- Tak, to dziwne. - Rzucił jej znad szklanki spojrzenie.
- Teraz nie znoszę alkoholu. A podobno kieliszek wina dżen
telmenowi nie zaszkodzi, zwłaszcza do obiadu.
Rozśmieszył ją oficjalny ton, jakim wypowiedział ostat
nie zdanie. Brzmiało w nim echo głosu Thomasa Dilhorne'a.
To było zastanawiające.
- Naszej ostatniej nocy razem napijmy się szampana,
Fred, i zobaczmy, jak ci smakuje. Czy dużo piłeś przed przy
jazdem tutaj?
Jak zwykle pytanie wprost o przeszłość wprawiło go w
zakłopotanie.
- Niczego sobie nie przypominam sprzed poszukiwań,
Rosie. - Spojrzał z powagą. - Nic już nie mów. Zabawmy
się jeszcze.
Skan Anula43, przerobienie pona.
Dopiero później miała przypomnieć sobie jego odpowiedź
i zastanawiać się, co miał na myśli, mówiąc o amnezji. Nikt jej
o tym nie wspomniał. Na razie kwestia pozostała nie wyjaśnio
na, bo przygarnął ją czule i zaczął pieścić łagodnie, całkiem ina
czej niż w poprzednim wybuchu namiętności.
- Dobrze ci było, prawda? - spytał po wszystkim, gdy
leżała zamknięta w objęciach jego silnych ramion.
- Tak - wyznała szczerze. - Z tobą zawsze jest mi cu
downie.
- Tak myślałem, mnie też było dobrze.
Przytulił ją mocniej.
- Nieprzyzwoite swawole... kto to widział tak nazywać
przyjemności.
- Nieprzyzwoite swawole - powtórzyła Rosina, rozkoja
rzona. Z trudem łapała oddech po ich ostatnim miłosnym
akcie. Thomas Dilhorne i jego szczególny stosunek do niej
i całego świata wyleciał jej z głowy.
- Ty to powiedziałaś - trzeźwo zauważył Fred, uścisną
wszy ją lekko z wdzięczności za wspólne chwile. - To zu
pełnie do ciebie niepodobne mówić w ten sposób o zabawie.
Skąd to wzięłaś?
Zagadkowy uśmiech przemknął po twarzy Rosiny.
- Spotkałam kiedyś nadzwyczaj nieprzyjemnego męż
czyznę. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciał mieć do czynie
nia z nieprzyzwoitą swawolą albo pożądał jej tak bardzo, że
bał się do tego przyznać.
- To musiał być jakiś cholerny głupek, żeby nazywać roz
kosze ciała nieprzyzwoitą swawolą - skomentował Fred. -
Przysuń się, Rosie, chce mi się spać. Połóżmy się jak ły
żeczki.
- Łyżeczki? - Rosina przeczuwała, że jak zwykle z Fre
dem zazna rozkoszy albo będzie się śmiać z nim i z niego,
bo rozbawi ją swą naiwnością. Chociaż w sposobie, w jaki
uprawiał miłość, nie było nic naiwnego.
- Tak to nazywaliśmy, kiedy szliśmy spać, wtuleni w sie
bie. Łyżeczki w pudle na sztućce - zamruczał sennie z za
mkniętymi oczami. - O Boże, Rosie! - Usiadł gwałtownie,
szeroko otwierając oczy. - Jak myślisz, co chciałem przez to
powiedzieć? - zapytał niespokojnym, zmienionym głosem.
- Nie pamiętam żadnego „my".
Był tak roztrzęsiony, że teraz przyszła na nią kolej ukoić
tego, który często łagodził jej rozgorączkowanie z powodu
występów.
- Nie wiem, Fred. Połóż się. Ja też chcę spać. Ty i ja je
steśmy teraz „my", prawda? I to powinno nam wystarczyć.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kirstie miała wolne. Po skończonej kolacji mężczyźni po
szli się zabawiać, każdy na swój sposób, zostawiając ją samą
z szyciem. Fred wychodził ostatni. Wiedziała, że wybierał się
do Rosiny. Przed wyjściem zawsze dziękował jej za kolację,
nawet przypaloną. Ktoś widać nauczył go, tak rzadkich
wśród poszukiwaczy złota, dobrych manier.
Patrzyła, jak niespiesznie się oddalał. Postanowiła nie
przejmować się za bardzo, bo pobyt Rosiny tutaj miał się ku
końcowi. Fred właśnie skręcił za rogiem Regent Street, gdy
ukazał się elegancko ubrany Dan'l Mendoza. Wyraźnie zmie
rzał w stronę domku Moore'ów.
- Spóźniłeś się, wszyscy już poszli - powitała go, podno
sząc wzrok znad skarpetki Freda, którą cerowała.
- Nie przyszedłem do nich. Przyszedłem po ciebie - od
parł. Skoro Fred poszedł do Rosiny, dodał w myślach.
W ciągu dnia zaszedł do sklepu Vallance'a. Zastał go w
ponurym nastroju. Dowiedział się, że poprzedniego wieczoru
Kirstie odmówiła pójścia z nim na randkę, mimo że Sam po
pierał jego starania.
- Jasne - mówił Dickie. - Samowi zależy teraz, by ją
wydać za mąż.
- Dlaczego? - Dan'l natychmiast nadstawił ucha. - Wy-
dawało mi się, że jest dla Moore'ów zbyt pożyteczna, by się
jej pozbywać.
- Nie słyszałeś nic o wdowie Clancy? - Dickie rzucił
Dan'lowi porozumiewawcze spojrzenie. - Sam kręci się wo
kół niej od jakiegoś czasu i wygląda na to, że przypadł ko
biecie do gustu. Nie dziwię się jej, bo to zrównoważony, po
rządny gość. Wiesz jednak, w czym problem?
Dan'l nie miał pojęcia.
- Musiałby mieć na gospodarstwie dwie kobiety, rozu
miesz? Tak długo domem zajmowała się Kirstie, że trudno ją
odsunąć od steru. Jeżeli nawet Kate Clancy będzie miała
dzięki niej mniej do roboty, to jednocześnie będzie się czuła
skrępowana. Dwie baby w jednej kuchni to piekło.
Dan'l od razu zrozumiał, dlaczego Sam zmienił nastawie
nie do adoratorów córki. Skoro nie udało się Dickiemu, może
jemu się uda.
- Czy Kirstie o niej wie? Znaczy się o Kate.
- Nie - roześmiał się Dickie. - Chyba myśli, że Sam ma
te sprawy już za sobą. Ona teraz wzdycha, Bóg raczy wie
dzieć czemu, do tego wielkiego osiłka Freda Waringa. Co on
jej może ofiarować? Gdyby wyszła za mnie, mogłaby cho
dzić w jedwabnych sukniach. Miałaby swoje obowiązki,
oczywiście, ale nie aż takie jak teraz. Nawet nie zauważy,
kiedy się zestarzeje. A poza tym, Fred świata nie widzi poza
Rosiną. Szczęściarz, co? - Uśmiechnął się krzywo, po czym
podszedł do następnego klienta.
Dan'l opuścił sklep zamyślony i zdecydowany zabiegać
o względy Kirstie. Warta była zachodu, bez względu na wszy
stko. Zastanawiał się, dlaczego Fred jej nie zauważa. W sumie
teraz, kiedy Fred szalał za Rosiną, nadarzała się okazja, by
Kirstie zdobyć dla siebie. Może dlatego Fred jej nie doceniał, że,
odkąd Moore'owie wyciągnęli go z aresztu, widział w niej jedynie
pomocną, opiekuńczą i czasem napastliwą Kirstie.
Włożył swój najlepszy garnitur, czystą koszulę, uczesał
włosy, i wyruszył, by starać się o względy pięknej córki Sa
ma Moore'a i zaprosić ją na tańce. Miał szczęście zastać
Kirstie samą.
- Przyszedłeś po mnie?
- Tak, pomyślałem, że może zechciałabyś pójść potań
czyć dziś wieczorem. Potrzebujesz trochę rozrywki po cało
dziennej pracy.
Wahała się przez chwilę, lecz zaraz, niemal zaczepnie,
choć Bóg wie, przed kim się tak stawiała, może przed Fredem
i Rosiną, zgodziła się:
- Dobrze, pójdę z tobą, ale musisz poczekać, aż się prze
biorę.
- Z przyjemnością, moja droga.
Więc była dla niego teraz droga. Kirstie gorączkowo prze
bierała się w swą najlepszą, niebieską sukienkę. Przynaj
mniej tym razem nie natknie się na parkiecie na Freda, bo
poszedł spędzić noc w łóżku ze swoją ukochaną, swoim
zwietrzałym muchołapem.
Niestety, myliła się.
Fred i Rosina postanowili wyjść do miasta. Jeśli w ogóle
Ballarat można nazwać miastem!
Rosina wpadła na pomysł, by tym razem u boku Freda
zachowywać się jak zwykła dziewczyna poszukiwacza złota.
Nie wystroiła się zbytnio. Raczej była rozebrana, jak to z
przekąsem określiła Kirstie, opisując Emmie i pani Tate
przeżycia wieczoru.
- Wyobrażała sobie, że sprawia nam wszystkim wielki
zaszczyt - skomentowała zawistnie, wspominając z przeni
kliwą ostrością wszystko, co wydarzyło się po tym, jak spo
strzegła Freda podrygującego na parkiecie.
Dan'l odszedł na chwilę, żeby kupić sobie piwo, zosta
wiając Kirstie przy stole z napojami, ze szklanką lemoniady
w dłoni. Wtedy właśnie zbliżyli się, przytuleni do siebie,
Fred i Rosina.
Fred powędrował na drugi koniec stołu, by przynieść jej
coś, według relacji Kirstie, odpowiednio wytwornego.
- Ach... panna Moore, nieprawdaż? - Rosina z wdzię
kiem zawiesiła głos, podkreślając swoją wyższość.
- Tak. A ty kim jesteś? - zwróciła się do Rosiny zuchwa
le, jakby jej nigdy przedtem nie widziała. Patrzyła na nią jak
na głowę prosięcia na talerzu, przystrojoną pietruszką, zwie
rzała się później swoim słuchaczkom. Aktorka miała na sobie
sukienkę w kratkę, wykończoną białymi lamowaniami,
wrzosy z jedwabiu stroiły jej głowę, a eleganckie czarne buty
ozdobione były srebrnymi klamrami. Kirstie milczała chwi
lę, nim wystąpiła z prawdziwie śmiertelną zniewagą. - Masz
robotę w teatrze?
Rosina, znana z miażdżących ripost wobec rywalek, już
miała odpowiedzieć, gdy nagle wrócił Fred z dwiema pełny
mi szklankami.
- Fred cię tu przyprowadził? - drążyła Kirstie napastliwie.
- Lepiej, słodziutka, uważaj, czy starczy mu pieniędzy, by za
płacić za wszystko, co wypijesz. Wolałabyś pewnie uniknąć pła
cenia za niego rachunków, chyba że się do tego przyzwyczaiłaś.
Przez jedną, zapierającą dech chwilę zgromadzeni w tanc-
budzie oczekiwali, że obie kobiety skoczą sobie do oczu.
Fred wręczył drinka Rosinie i dopiero w tym momencie
zauważył Kirstie
- Co ty tu robisz? - zdziwił się.
Czy on zawsze będzie uważał mnie tylko za garkotłuka?
- pomyślała wzburzona Kirstie.
- Bawię się w kucanego berka, oczywiście, Fredzie Wa
ringu - wypaliła bez zastanowienia. - Co się robi zazwyczaj
w sali tańca?
- Z pewnością gubi się dobre maniery - odparła Rosina,
sznurując usta.
W tej chwili wrócił Dan'l. Od razu zorientował się w sy
tuacji. Objął Kirstie w pasie i nim zdążyła zaprotestować, po
prowadził do walca.
- Co ty sobie wyobrażasz? - syknęła Kirstie, którą po
zbawiono głosu.
- To raczej ja mógłbym zadać ci to pytanie - odparł
Dan'l żartobliwie, lecz stanowczo. - Na twoim miejscu nie
zaczynałbym z Rosiną. Ona w takich sytuacjach nie zwykła
przegrywać.
- Czyżby? Tym razem wcale nie wygrała. Ja bym wygra
ła, gdybyś się nie wtrącił.
- I co by to dało, gdybyś wygrała? - Dan'l zatrzymał się
w tańcu.
- Poczułabym się lepiej niż teraz, Danielu Mendoza.
- Z pewnością nie - odparł Dan'l, wznawiając taniec. -
Czułabyś się gorzej, znacznie gorzej. Skąd wiem? - dodał,
obawiając się, że Kirstie znów go zaatakuje. - Bo jestem
starszy od ciebie, panno Moore, i lubię cię. Nie chcę pa
trzeć, jak się narażasz Rosinie, która dziś jest, a jutro jej nie
będzie. Chcesz się ośmieszyć przed całym obozowiskiem?
Pamiętaj, że ty będziesz musiała tutaj żyć, kiedy ona wy
jedzie.
Słysząc jego rozsądną odpowiedź, Kirstie oprzytom
niała.
- Chyba masz rację - przyznała niechętnie - ale to taki...
muchołap.
- A ty masz dwadzieścia jeden lat i jesteś najpiękniejszą
dziewczyną na sali - dodał Dan'l. - Wiesz, że to musi łamać
serce starej dziwce, bez względu na to, z kim się teraz pro
wadza.
Dan'l nie ośmielił się więcej poruszać tematu Freda. Był
starszy i bardziej doświadczony od Jacka, nawet jeżeli nie
miał zbić tak wielkiej fortuny, jak to zamierzał zrobić Jack.
Kirstie przez chwilę tańczyła w milczeniu.
- Masz rację, nie jest tego warta. - Posłała Dan'lowi roz
brajający uśmiech.
Orkiestra zamilkła. Zawarczał werbel. Wodzirej pośród
ogłuszających wiwatów zapowiedział nieoczekiwany występ
Rosiny. Orkiestra zagrała „Górski romans" i Rosina zapre
zentowała się publiczności jako śpiewaczka. Podniosła się je
szcze większa wrzawa. Poszukiwacze złota stłoczyli się wo
kół artystki i ponieśli ją przez salę, zanim przekazali z po
wrotem rozbawionemu Fredowi, który ją porwał na parkiet,
bo orkiestra zagrała kolejnego walca.
- Widzisz, Kirstie - mówił Dan'l, który wrzeszczał i kla
skał z wszystkimi. - Właśnie z tym próbujesz się zmierzyć.
Ona jest zawodową uwodzicielką. Na tym polega jej praca.
Jak ci biedni chłopcy, dwa razy silniejsi ode mnie, nie mo
gący sprostać mi na ringu, tak ty nie masz szans z Rosiną.
Poza tym ona nie ma nic do stracenia, a ty masz.
Kirstie nie opowiedziała już Emmie i pani Tate, że po wal
cu, w którym aktorka wirowała z Fredem wokół sali, tłum
wiwatował na cześć obojga, a potężnie zbudowany mężczy
zna ryknął: „Niech żyje Rosina!". To ostatecznie przekonało
ją, że zadzieranie z Rosiną to głupi pomysł, tym bardziej że
Fred z cichym wyrzutem zwrócił się do Kirstie, kiedy stała
z Dan'lem przy ladzie z napojami.
- Nie byłaś zbyt miła dla Rosie, Kirstie. Ona nie ma nic
przeciwko tobie.
Potem dodał coś, o czym wspomniał też Geordie, choć
była pewna, że obaj mężczyźni na ten temat nie rozmawiali.
- Ona nie ma bliskich, którymi by się zajmowała i którzy
by ją kochali.
Ale za to ma namiot pełen szalejących za nią poszukiwa
czy, miała ochotę odpalić zjadliwie Kirstie, jednak Fred mó
wił z takim przejęciem, że zdecydowała się zmilczeć.
- Och, idź już, Fred - powiedziała ze znużeniem. - Ja ba
wię się z Dan'lem.
Jej słowa zrobiły na Fredzie większe wrażenie, niż się spo
dziewała. Myśl o Kirstie bawiącej się z innym mężczyzną
wydała mu się nie do przyjęcia. Była dla niego kimś takim
jak dziewczyna o zielononiebieskich oczach, którą ujrzał w
wyobraźni tego wieczoru, kiedy odzyskał pierścionek. Na
pewno nie była kobietą, którą można mieć dla zwykłej zaba
wy. Na samą myśl o tym czuł niezwykłe wzburzenie.
Kiedy zobaczył Rosinę tańczącą na drugim końcu sali
z zarośniętym, podpitym osiłkiem, który wyraźnie był w
siódmym niebie, zrozumiał, że nie ma prawa pouczać Kirstie.
Mimo wszystko, patrząc, jak dobrze czuje się w towarzystwie
Dan'la, czuł dziwną niechęć.
Nie podzielił się swym odczuciem ani z Rosiną, ani z Kirstie. Sam również nie dociekał, co to może znaczyć. Jego
powolny powrót do bycia tym, kim kiedyś był, nie wszedł
jeszcze w odpowiednie stadium.
Romans Freda z Rosiną trwał tak długo, jak długo Rosina
pozostawała w Ballarat. Kirstie nie przestawała się ciskać,
podając mu przypalone kawałki mięsa i czerstwe kromki,
rozdając słodkie ciasteczka wszystkim, tylko nie jemu. Jesz
cze nie tak dawno Fred naiwnie by protestował. Nowy Fred
przyjmował to z rezygnacją i... lekkim rozbawieniem. Wie
dział, że zostało mu bardzo mało wspólnego czasu z Rosie,
i to go martwiło. Opuściła go zwykła beztroska.
Wieczorem, kiedy się odprężył, Rosina zauważyła, że stał
się innym człowiekiem. Był poważny i zamyślony. Wypo
czywał na kozetce w jej garderobie, obserwując, jak nakłada
sceniczny makijaż.
- Nie lubię, kiedy rozsmarowujesz tyle tego na twarzy,
Rosie - zauważył łagodnie.
- Sama tego nie lubię, ale reflektory są nieubłagane, a ja
się starzeję.
Fred usiadł.
- Nie, Rosie - zaprotestował.
- Tak, niestety, tak. - Rosina zadrżała. Była kochanką
króla, a skończyła, śpiewając i tańcząc dla nieokrzesanych
poszukiwaczy na złotonośnych polach Ameryki i Australii;
jej ostatnim kochankiem został jeden z nich. Co prawda,
i ona myślała, podobnie jak Gruba Lil, że nigdy jeszcze nie
miała tak czułego i troskliwego partnera.
- Jedź ze mną, Fred - poprosiła pod wpływem chwili.
Zastanowił się.
- To by nic nie dało, Rosie - odparł trzeźwo.
Spojrzała na niego jeszcze raz. Spokojny, nieruchomy
i poważny, niewiele miał wspólnego z rubasznym Fredem
Waringiem. Jego podobieństwo do Thomasa Dilhorne'a było
większe niż kiedykolwiek. Wyglądał też starzej.
- Jesteś pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej,
Fred?
- Tak, Rosie, ciebie bym nie zapomniał.
- Masz rację, że ze mną nie jedziesz - zgodziła się.
- Chciałbym, Rosie, ale nie mogę zostawić Sama.
- A Kirstie? - spytała drwiąco, myśląc o pięknej złośni
cy, która zaczepiła ją w sali tańca.
- Tak - odparł poważnie. - Jej również. Wiesz, oni się
mną zaopiekowali, kiedy tego potrzebowałem. Teraz ja po
winienem o nich dbać.
Gdyby się krócej znali, zareagowałaby śmiechem na to
dziwne stwierdzenie. Lecz teraz, przyjrzawszy mu się, wie
działa, że nie żartuje.
- Powinniśmy się spotkać dużo wcześniej, Fred.
Fred nie odpowiedział, lecz podszedł i przytulił ją do
siebie.
- Nie psujmy sobie naszego ostatniego wieczoru, Rosie,
przecież bawiliśmy się dobrze, prawda?
Po wyjeździe Rosiny Fred mógł korzystać z odzyskanej
swobody, jednak tego nie zrobił. Nikt się temu nie dziwił bar
dziej od niego. Nie wiedzieć czemu, nagle przestał oglądać
się za kobietami. Nie była to świadoma decyzja. Raczej zdał
sobie sprawę, że choć to lubił, nie zamierzał temu podporząd
kowywać życia. Najbardziej dziwiło go, że ma ochotę na
wiele rzeczy, które wcześniej go nie interesowały, na przy-
kład odkładanie pieniędzy. Wcześniej wszystko, co zarobił u
Sama, natychmiast wydawał.
Rozmawiał o tym z Geordiem.
- Myślę, że powoli odzyskujesz pamięć, Fred - odparł
Geordie z powagą.
- Czy to znaczy, że nie zawsze byłem taki jak teraz lub
taki jak wtedy, gdy się tu zjawiłem?
- Być może. Kto wie? Za bardzo się tym nie przejmuj,
ale możliwe, że czekają cię kolejne zmiany.
- A jeśli ja nie chcę się zmieniać? Lubię się takim, jaki
jestem - wyznał ze swą zwykłą prostodusznością. Nie wia
domo, czy odpowiedź Geordiego mu wystarczyła, jednak
przestał uganiać się za kobietami. Nadal żartował z dziew
czętami, droczył się z nimi, lecz nigdy nie posuwał się dalej.
W dniu, w którym wyjechała Rosina, kupił nowy czepek Kirstie za pieniądze wygrane u Hyde'a.
Kirstie przymierzyła go, zachwycając się różyczkami
przypiętymi do białej wstążki okalającej słomiane rondo.
- Och, Fred, dziękuję. Jest piękny. - Obrzuciła Freda za
gadkowym spojrzeniem i wspięła się na palce, by cmoknąć
go w policzek.
- Zmieniłem się Kirstie, mówiłem ci.
Kiedyś odpowiedziałaby mu cierpko: „Pożyjemy, Fredzie
Waringu, zobaczymy". Tego dnia nie powiedziała nic, tylko
patrzyła, jak zajmuje miejsce w kręgu przy ogniu. Był łagod
ny letni wieczór i postanowili zjeść wczesną kolację na
dworze.
Nałożyła Fredowi wybrane kąski, zastanawiając się, co
skłoniło go do podarowania jej prezentu.
Fred nie potrafiłby jej tego wyjaśnić. Zaczynał odczuwać
brak Rosie. Tak bardzo wypełniła jego życie przez ostatnie
sześć tygodni. Przechodząc koło nowo otwartego sklepiku z
czepkami i sukniami, przy uliczce nazwanej przez wszy
stkich Bond Street, natychmiast pomyślał o Kirstie. Uśmie
chnął się, wspominając jej wyzywające zachowanie tamtego
wieczoru na tańcach. Kucany berek! Niech ją! Już tylko za
to zasługuje na prezent, pomyślał, choć wtedy jej arogancja
go przygnębiła.
Teraz niezmiernie go uradowało, że zanim dała im jeść,
wbiegła do chaty przymierzyć nowy czepek. Przejrzawszy
się w małym lusterku w rogu izby, wyszła, by pokazać wszy
stkim, jak bardzo jej w tym czepku do twarzy.
Po smacznym posiłku najedzony Fred rozsiadł się wygod
nie i zwrócił do Sama:
- Chciałbym wnieść swój wkład do spółki.
- Jaki wkład? - zaśmiał się Sam.
- Cóż, wziąwszy pod uwagę moje wygrane w karty -
Fred ważył słowa - i pieniądze, które dostaję za prowadzenie
ksiąg u Hyde'a i w sklepie Vallance'a, mam więcej niż po
trzebuję.
Wszyscy, nie wyłączając Geordiego, spojrzeli na niego ze
zdumieniem.
- Tak - ciągnął, zaskoczony ich reakcją. - Nie mówiłem
wam? Nie cały czas spędzałem z Rosie.
Gdyby nie znali go już tak długo, pomyśleliby, że stracił
rozum.
Wszystko zaczęło się przed prawie dwoma tygodniami,
kiedy z żalem uświadomił sobie, że wkrótce utraci Rosie. Te
go wieczoru była podejmowana przez komisarza i przy stole
zabrakło miejsca dla biednego poszukiwacza złota, którego
sobie wybrała. Poszedł do Hyde'a i zajął swoje ulubione
miejsce przy stoliku w rogu, oparłwszy nogi na drugim krze
śle. Hyde siedział w swoim kącie skupiony nad otwartymi
księgami.
- O co chodzi, Hyde? - spytał przyjaźnie Fred, gdy tam
ten westchnął po raz trzeci.
- Cholerne księgi - zaklął Hyde. - Mogę obliczać sta
wki, jakie tylko zechcesz, ale te rachunki... - Wymownie
wzruszył ramionami.
Fred wstał i pochylił nad Hyde'em, zaglądając do ksiąg.
- Pozwól - poprosił pod wpływem impulsu, kładąc
swą wielką rękę na księdze rachunkowej, by obrócić ją ku
sobie.
Hyde otaksował go wzrokiem.
Niech sobie spojrzy, i tak się w tym nie połapie, uznał.
Nie życzył sobie, by obcy zaglądali mu do ksiąg, ale Fred
to co innego. Podsunął mu księgę. Fred obdarzył go swym
przeciągłym uśmiechem; przyjrzał się rachunkom.
- Chcesz to dodać?
- Zazwyczaj tak to robię - odparł Hyde, puszczając oko
do rozbawionego towarzystwa.
Fred błyskawicznie odczytał kolumny. Wziął gęsie pióro
Hyde'a i równie błyskawicznie zaczął wpisywać cyfry.
- Wolnego, zostaw to! - wykrzyknął Hyde. - Co ty, u
diabła, wypisujesz?
- Powiedziałeś, że chcesz je dodać, więc zrobiłem to za
ciebie - odrzekł Fred z urazą w głosie. - Czyżbyś zmienił
zdanie?
Hyde spojrzał na niego. Obrócił księgę i nie oglądając się
na pięknie, starannie, z zadziwiającą szybkością zapisane
przez Freda cyfry u dołu strony, sam zaczął wolno dodawać
kolumny.
- Mógłbyś to zrobić jeszcze raz? - spytał z niedowierza
niem.
- Nic prostszego - odparł Fred, wobec czego Hyde prze
wrócił stronę i podsunął mu księgę.
Fred powtórzył swoją sztuczkę.
- Gdzieś się tego, do diabła, nauczył? - wykrzyknął zdu
miony Hyde.
Wśród zgromadzonych zapadła cisza.
- Nie umiesz? To chyba każdy potrafi? To bardzo pro
ste.
Niektórzy z obecnych, będąc świadkami zadziwiających
zdolności Freda, zastanawiali się, jak by je wykorzystać. Jed
nym z nich był Dickie Vallance, który poza sprzedażą suche
go prowiantu i innych towarów oraz pokątnym skupem złota,
zajmował się w swoim sklepie lichwą.
Następnego dnia zaczepił Freda, który właśnie skończył
swój dzień pracy i zamierzał zająć się księgami Hyde'a.
- Fred, pozwól na chwilę.
Fred zbliżył się z uśmiechem. Lubił Dickiego. Kiedyś,
na samym początku, Dickie pomagał Ryżemu i Wrakowi,
dając im nadpsute jedzenie, a raz lub dwa rzucił im drobne
na picie.
- O co chodzi?
- Czy mógłbyś zrobić dla mnie tę sztuczkę z księgowa
niem, Fred? Będzie to trudniejsze niż u Hyde'a, zwłaszcza
tam, gdzie w grę wchodzą pożyczki. Potrafisz zatrzymać
w tajemnicy to, co widziałeś?
Patrzył z powątpiewaniem na radosnego, otwartego
Freda, który zawsze mówił to, co mu ślina na język przy
niosła.
Fred zastanawiał się.
- Dobrze, spróbuję i na pewno nic nikomu nie powiem.
Fred wie, co jest grane.
- Więc gdy skończysz z książkami Hyde'a, to wpadnij
i rzuć okiem na moje. Dobrze ci zapłacę.
Fred spędził ten wieczór, porządkując księgi Dickiego.
Hyde i Dickie zgodnie przyznali, że ze swą prędkością i pre
cyzją mógłby występować na jarmarkach.
- Gdzie się tego nauczyłeś, Fred? - dopytywał się Dickie,
gdy Fred obliczał procenty i dodawał kolumny cyfr szybciej,
niż on zdążył je przeczytać.
- Nie pamiętam - odparł. - To nic trudnego. A przy oka
zji, za mało każesz sobie płacić za swój towar. Mógłbyś do
stać przynajmniej dwa razy tyle przy tak słabym zaopatrze
niu, jakie jest w Ballarat. Robisz kiepski interes - mówił
szybko i zdecydowanie, wodząc przenikliwym wzrokiem.
Dickie nie wierzył własnym oczom. W chwilę później na
twarzy Freda gościł ten sam co zawsze pogodny uśmiech.
Nie umiał powiedzieć, czemu nie zwierzył się nikomu, że
poza wynagrodzeniem za prowadzenie ksiąg Dickie zapłacił
mu za kilka rzuconych od niechcenia rad, dotyczących spo
sobu podniesienia zysków w sklepie.
- Czy ktoś ma coś przeciwko temu, żeby Fred został
wspólnikiem? - spytał niepewnie.
Spojrzeli na niego. Stał się kimś zupełnie innym. Miał
czyste ubranie, jego wygląd, maniery i kondycja fizyczna nie
miały sobie równych. Nic dziwnego, że Rosina uczyniła go
swoim kochankiem. Mimo że stawał się coraz bardziej od-
powiedzialny, nadal miał dostatecznie dużo wdzięku, by
przyciągać kobiety i mężczyzn.
Jaką jeszcze nową umiejętność odkryje? - zastanawiał się
Geordie. Jak dalece się zmieni? Czy jest w ogóle tych zmian
świadomy?
Fred wstał, oznajmiając, że jest zmęczony i wcześnie chce
się położyć. Obserwowali go, jak przeciągając się i ziewając,
wchodzi do namiotu.
- Ile lat dajecie Fredowi? - zagadnął Sam, gdy wszyscy wy
razili zgodę, by Fred został ich pełnoprawnym wspólnikiem.
- A ile ty mu dajesz, Sam? - odpowiedział pytaniem
Geordie.
- Sądziłem, że ma dwadzieścia parę, że nie ma jeszcze
trzydziestki - powiedział z namysłem Sam - ale teraz myślę,
że jest starszy.
- Co byś powiedział na trzydzieści parę, Sam? - spytał
Geordie. - To jego sposób bycia sprawia, że Fred wydaje się
młodszy.
- Tak - przyznał Sam, potwierdzając wcześniejsze spo
strzeżenia Geordiego. - Jakie jeszcze zdolności znajdzie w
sobie? Był zupełnie bezradny, kiedy przywieźliśmy go tutaj.
Ledwie potrafił zadbać o siebie. A wiecie, co teraz będzie?
- Zaśmiał się. - On będzie dbał o nas.
Wszyscy się roześmieli. Kirstie, która robiła coś w chacie,
wyszła i dołączyła do nich.
- Zastanawiam się, skąd pochodzi - rzekła z namysłem.
- Co robił, zanim się rozpił w Melbourne, a potem w Balla¬
rat? - W jej głosie brzmiał niepokój. Przyjmowali go takim,
jakim był, bez zastanowienia. Tylko Geordie rozmyślał nad
przeszłością Freda.
- Jedno ci powiem - odezwał się. - Wnosząc po jego
ogólnej kondycji, zawsze miał co jeść, chociaż nigdy dotąd
nie parał się pracą fizyczną. Czy pamiętasz jego ręce, kiedy
zaczynał kopać? Czy to ci coś mówi?
- Więc może był urzędnikiem? - zasugerował Bart.
- Możliwe - przytaknął Geordie, który uważniej niż po
zostali przyglądał się Fredowi.
Urzędnik, pomyślała Kirstie, wspominając młodego czło
wieka, którego widziała w Melbourne. Różnił się tak bardzo
od mężczyzn, których znała. Taki miał być właśnie Fred?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Niedziela w Ballarat upływała spokojnie. Wiele osób
wzięło udział w nabożeństwie pod gołym niebem; bardziej
dla zabicia czasu niż w akcie głębokiej pobożności. Teraz, po
południowej przekąsce, poszukiwacze złota z żonami
i dziećmi na wiele różnych sposobów spędzali wolny czas.
Dan'l wstąpił do Moore'ów. Sama nie zastał - zapewne
udał się na sekretną schadzkę z Kate Clancy. Nikt z rodziny
nie zorientował się jeszcze, że Kate jest obiektem jego zain
teresowania.
Bart i Geordie naprawiali dach. Kirstie robiła na drutach
sweter dla małego Roda, który przycupnął obok niej na sto
pniach chaty. Zniszczona książka, którą wcześniej czytała,
leżała u jej stóp. Zaczynała być zmęczona opowieściami
o szlachetnych młodzieńcach i pełnych wdzięku heroinach,
których życie tak mało miało wspólnego z jej życiem.
Nigdy nie było tam mowy o tym, jak skomplikowana po
trafi być gra uczuć. Żaden z bohaterów na oczach młodej,
adorującej go kobiety nie zadawał się z piękną, lecz starze
jącą się artystką o bujnej przeszłości. Tak, adorowała Freda,
ale on nie patrzył jej głęboko w oczy i nie szeptał słodkich
słówek, chociaż pewnie nie szczędził ich Rosinie.
Pat i Dave kopali piłkę na uklepanej ziemi, uprzykrzając
życie dorosłym bezustanną bieganiną. Aileen, która już daw-
no znalazła towarzyszkę w swoim wieku, bawiła się spokoj
nie, szepcząc i chichocząc, tak jak to robią wszystkie małe
dziewczynki pod słońcem.
- Gdzie Fred? - zagadnął Geordiego Dan'l, zanim usiadł
przy Kirstie - Chyba nie robi rachunków?
- Nie - odparł Geordie, odwracając się od roboty. - Jest
tam, czyta.
- Czyta! - wykrzyknął Dan'l, trochę zdziwiony, gdyż
nigdy nie widział Freda z książką w ręku.
- Tak - krótko potwierdził Geordie. Nie powiedział mu,
że odkrywszy swoje matematyczne zdolności, Fred pożyczył
od niego książkę i wziął się do lektury.
Od tego czasu przeczytał wszystkie książki, składające się
na skromną biblioteczkę Geordiego, który zauważył, że Fred
czyta z równie imponującą szybkością, jak rachuje, często
zatrzymując się, by przeczytać powtórnie jakiś fragment i za
stanowić się nad treścią.
Szekspir stał się jego ulubioną lekturą, chociaż niekiedy
budził jego niepokój. Pewnego wieczoru Geordie zastał Fre
da wyciągniętego na materacu z rękami pod głową. Obok le
żał otwarty tom dramatów Szekspira, a Fred wydawał się
rozdrażniony.
- Coś nie tak? - zapytał Geordie.
Fred wolno odwrócił się w jego stronę.
- Czytałem „Hamleta" - wyjaśnił zamyślony.
Jak zwykle, późnym wieczorem, w półmroku, stawał się
kimś innym, zasadniczo różnym od Freda Waringa. Odkryły
to już Gruba Lil i Rosina, a teraz miał się o tym przekonać
Geordie.
- Wiem, że kiedyś to czytałem. Kojarzy mi się z czymś złym
i bolesnym. - Zmienił się na twarzy. Zniknął z niej tak chara
kterystyczny dla Freda wyraz dobroduszności. - Dlaczego
nie mogę sobie przypomnieć? Wiem tylko tyle, że niektóre
dialogi bardzo mnie przygnębiają. Bardziej... - rozpaczliwie
szukał słów - ...bardziej niż to, o czym mówią.
- Nie wiem, Fred. Pomógłbym ci, gdybym mógł. Jedno,
co mogę ci doradzić: nie wałcz ze swoimi uczuciami. Być
może dzięki nim któregoś dnia odkryjesz swoją przeszłość.
- Dlaczego czuję się tak podle, skoro nie pamiętani? -
spytał Fred. - Hamlet jest nieszczęśliwy, wiem, że byłem
równie nieszczęśliwy, gdy czytałem tę sztukę, zanim zapo
mniałem, kim byłem... kim jestem. I to mnie niepokoi, bo
jedyną rzeczą, którą można powiedzieć o Fredzie, jest to,
że jest szczęśliwy. - Mówił o sobie, jakby Fred Waring był
kimś obcym, chociaż zdarzało mu się to coraz rzadziej. -
Och, Geordie, gdybym był taki nieszczęśliwy jak Hamlet,
wolałbym tego nie pamiętać. Ale to złe myślenie. Nawet Fred
to wie.
- Przeczytaj sobie coś innego, co cię rozweseli.
- Coś w rodzaju „Wieczoru Trzech Króli" - zapalił się
Fred. - Czytaliśmy to razem. Viola ma też niebieskozielone
oczy.
- Jak Kirstie? - uważnie badał George.
- Nie, tak, och, nie wiem - zmieszał się Fred. - Był ktoś
taki. Tak, przeczytam to jeszcze raz. Nie „Hamleta", bo mnie
przygnębia.
Sięgnął po książkę i zaczął czytać modulowanym głosem,
który sprowadził Kirstie i sprawił, że Geordie znów znalazł
się w londyńskim teatrze.
O tym wszystkim nie wspomniał Dan'lowi.
- Jeżeli chcesz pogadać z Fredem - szepnął - nie będzie
miał ci za złe, gdy mu przerwiesz.
Dan'l pokręcił przecząco głową.
- Właściwie przyszedłem do Kirstie.
Geordie popatrzył, jak podchodzi i siada obok dziew
czyny.
Zabiega o nią, pomyślał. Wiedział, że Kirstie nie zaakcep
tuje Dan'la, chociaż lubiła, gdy wspominał swą przeszłość.
Jej serce biło już dla innego. Oboje zdawali sobie z tego
sprawę.
Może jednak zmieni zdanie, łudził się Dan'l zadowolony,
że siedzi obok dziewczyny i patrzy na życie toczące się do
koła. Emmie i pani Tate wynurzyły się z namiotów Tate'ów
z kubkami gorącej herbaty. Częstowały wszystkich, więc
Kirstie choć raz została obsłużona.
Odgłosy herbacianego przyjęcia wyciągnęły Freda z na
miotu. Mrużąc oczy w jasnym świetle, przysiadł się ze swoją
herbatą do Kirstie i Dan'la, wymieniających się najnowszy
mi ploteczkami.
- Will Fentiman słyszał dziś, że przedstawienie Rosiny
odniosło duży sukces w Melbourne - ciągnął Dan'l. - Prze
dłużyli jej kontrakt. O ile wiadomo, nie ma nowego ko
chanka. - Kiedy dzielił się tą nowiną, unikał wzroku Kirstie
i Freda.
Fred przyjął to obojętnie. Kirstie zarumieniła się na wspo
mnienie tańców i swojego zachowania.
- Są i gorsze wieści - oznajmił po chwili Dan'l. - W Pa
rowie Nieboszczyka wybuchła epidemia febry. Na razie nie
jest groźna; miejmy nadzieję, że się nie rozprzestrzeni.
Gorączka i dolegliwości żołądkowe często dokuczały lu-
dziom przebywającym na terenach złotonośnych. Urządzenia
sanitarne były byle jakie, a marne i nadpsute jedzenie nie da
wało odporności na zarazę. Do tej pory jakoś radzono sobie
z febrą: pozostawała jednak obawa przed większą epidemią,
której na razie udało się uniknąć.
- Geordie radzi dbać o czystość i przegotowywać całą
wodę - powiedziała Kirstie. - Ale i on uważa, że mamy nie
wielki wpływ na jakość jedzenia.
Potem przeszli do lżejszych tematów. Lew Robinson pobił
Annie za to, że znowu zbłądziła. Gdy Dan'l o tym mówił,
Fred unikał ironicznego wzroku Kirstie.
Bart zwoływał mężczyzn do gry w karty, gderając na nie
obecność Sama.
- Bóg wie, gdzie go nosi ostatnio - narzekał - chyba
ugania się za jakąś babą.
Wszystkich to zaskoczyło. Jednak Bart, który nie słynął z
bystrości umysłu, w tych sprawach rzadko się mylił.
I rzeczywiście, Sam był z kobietą. Pewnego wieczoru,
gdy bardziej potrzebował nocnego odpoczynku niż żartów
i picia do białego rana, wracał wcześniej do domu i wtedy
spotkał wdowę Clancy, w szczególnych zresztą okoliczno
ściach.
Kate Clancy wybrała się na tańce z kolegą swego zmarłe
go męża. Ów kolega uznał, że spędzenie z nią wieczoru gwa
rantuje mu nie tylko tańce. Sam usłyszał kobiece krzyki i po
jawił się w porę, aby wybawić Kate z opresji. Rozprawiwszy
się z niepożądanym zalotnikiem, odprowadził ją do domu.
Następnego dnia, widząc go przechodzącego obok, zaprosiła
na herbatę. Słyszała o nim. Wszyscy z zespołu Moore'a mieli
opinię porządnych ludzi.
- Chciałbym cię poślubić, Kate - oświadczył niedawno
Sam - ale myślę o Kirstie. Opiekuje się nami tak długo i nie
wiem, jak by się czuła, gdybym sprowadził do domu kobietę.
Mam nadzieję, że wkrótce wyjdzie za mąż, chyba za jednego
z tych młodych ludzi, którzy się ubiegają o jej rękę. Najle
pszy byłby Jack Tate. Jest poważny i w jej wieku. Obawiam
się tylko, że Fred Waring tak jej zawrócił w głowie, że nie
zechce żadnego. Daj mi trochę czasu, Kate, a wszystko się
ułoży. A jeżeli nie, to się pobierzemy i tak. Kirstie będzie mu
siała się z tym pogodzić.
Kate Clancy, jako wrażliwa kobieta, przyznała mu rację.
Kirstie miała porywczy charakter i byłoby najlepiej, gdyby
szybko wyszła za mąż, pozwalając, by ułożyli sobie życie z
Samem.
Oboje byli wobec siebie szczerzy.
- Nie mogę ci obiecać, że będę robić dla ciebie i reszty
to wszystko, co robi Kirstie. O ciebie będę dbać, tego możesz
być pewien, ale nie mogę przyrzec, że będę się zajmować tak
że połową obozu.
Sam to rozumiał.
- Właśnie dlatego chciałbym, żeby wyszła za mąż. To ją
trochę utemperuje. Ja nie mam na nią wpływu, ale mąż sobie
poradzi.
- Co byś powiedział, gdyby Fred Waring poprosił o jej
rękę? - spytała Kate po chwili wahania.
Sam popatrzył na nią. Była rozsądną kobietą, znała życie.
- Myślisz, że to możliwe, Kate? Spotykał się z tyloma
kobietami i ani razu nie spojrzał na Kirstie.
- Zdarzają się mniej prawdopodobne rzeczy, Sam. Wy
rosła z niej bardzo piękna dziewczyna.
- Nie chciałbym, by wyszła za mąż za pijaczynę. Co pra
wda, muszę przyznać, że Fred bardzo się zmienił. Ustatkował
się, zarabia księgowaniem i ciężko pracuje dla zespołu. Mi
mo to wolałbym, żeby wybrała innego.
Kate nie oponowała. Miała nadzieję, że Kirstie wkrótce
zaakceptuje jednego z wielbicieli. Nie chciała wkraczać na
terytorium innej kobiety, ale również nie mogła czekać w
nieskończoność. I to właśnie powiedziała Samowi.
Gdybym był tak nieskomplikowany jak Fred, łatwiej by
mi przychodziło podejmować decyzje, stwierdził w duchu
Sam, nie wiedząc, jak bardzo się myli. Fred stopniowo prze
żywał wewnętrzną przemianę, której początek dało odnale
zienie pierścienia. Ostatnio niemal każdy dzień przynosił no
we odkrycia.
Nadal radosny, otwarty, dobroduszny, Fred stawał się co
raz bardziej odpowiedzialny. Prowadził księgi rachunkowe
właścicielom kilku sklepów, a coraz to ktoś nowy składał
mu ofertę. Niepostrzeżenie zyskał miano doradcy, który po
magał korzystniej prowadzić interesy. Jednocześnie wydaj
nie pracował dla zespołu Moore'a i gromadził zarobione pie
niądze.
Geordie Farquhar obserwował przemianę Freda ze staran
nie skrywanym zainteresowaniem. Zastanawiał się, ile jesz
cze potrwa jego hazardowa pasja, która była takim samym
nałogiem jak skłonność do butelki czy uganianie się za ko
bietami. Nie musiał długo czekać.
Wkrótce po tym, jak Geordie znalazł go czytającego
„Hamleta", a Sam poprosił Kate, by wyszła za niego, gdy
sytuacja na to pozwoli, w lokalu Hyde'a zjawili się Jankesi.
Byli z nimi rudowłosy olbrzym, z którym Fred poprzednio
zasiadł do gry, a także niski, ciemnowłosy mężczyzna, ma
jący ponoć pokonać Rudego, więc chcieli teraz zobaczyć, jak
bierze Freda w obroty. Byli pewni, że Doktor, jak go nazy
wali, zwycięży każdego - nawet Waringa.
Fred zgodził się na rozgrywkę, więc Hyde zarządził, by
pięciu Jankesów, Fred i poszukiwacz złota przezwany Ku
flem z powodu odstających uszu, grali razem, dopóki nie wy
łonią spośród siebie bezspornego zwycięzcy.
- Choćby nawet miało to zająć kilka dni, w co wątpię -
dodał Doktor.
Co za niesympatyczny typ, pomyślał Fred, niepodobny do
reszty Jankesów, zwłaszcza Rudego, którego śmiało mogę
nazwać moim przyjacielem.
Gra rozpoczęła się o piątej po południu. Fred, od kiedy
odzyskał swoje matematyczne zdolności, był o wiele le
pszym graczem, niż wtedy gdy zamierzył się z Rudym. Sie
dział jak to miał w zwyczaju, rozluźniony, beztrosko uśmie
chnięty, jednak śledził uważnie grę i pilnie obserwował prze
ciwników.
Dosyć szybko spostrzegł to, czego nie widzieli Rudy i je
go towarzysze. Doktor był oszustem, wyjątkowo zręcznym
oszustem. Dopóki inni pokerzyści brali udział w grze, Fred
siedział cicho, ale gdy tylko wszyscy z wyjątkiem Doktora
z niej wypadli, użył swoich umiejętności, by puścić go z tor
bami.
Z obserwujących grę tylko Ned Hyde zorientował się w
sytuacji i kolejny raz zadumał się nad Fredem. Stawki były
bardzo wysokie, wprost kolosalne, bo Fred przebijał całą
swoją gotówką. W pewnym momencie Doktor wyciągnął zza
pasa rewolwer i położył go na stole przed Fredem. Nikt nie
mógł pojąć dlaczego.
Zaraz potem Fred, który ostatnio kupił sobie zegarek, wy
ciągnął go z kieszeni, odczepił razem z łańcuszkiem i położył
przed Doktorem.
Uśmiechnął się do Doktora, a kiedy wygrał następne
rozdanie, chwycił za łańcuszek zegarka i bujając nim, za
nucił: „Bang-bang". Nikt nie zrozumiał, o co chodziło Fre
dowi, jedynie Ned Hyde zaśmiał się, unikając wzroku Geordiego.
Jeżeli Doktor był rozdrażniony kpiną Freda, nie dał tego
po sobie poznać. Miał twarz prawdziwego pokerzysty, choć
nie na wiele mu się to zdało. Pod koniec gry już dobrze wie
dział, że Fred stosuje przeciwko niemu jego własne triki, ale
gdyby cokolwiek powiedział, musiałby się zdradzić.
Koło siódmej rano, gdy słońce zaczęło się wlewać przez
uniesione skrzydła namiotu, gra skończyła się zwycięstwem
Freda. Wielu widzów, łącznie z Geordiem, poszło do domu,
gdy tylko uznali wynik za przesądzony. Fred ziewnął, prze
ciągnął się, a potem zgarnął wygraną. Doktor zabrał rewol
wer i demonstracyjnie schował za pas.
Fred równie ostentacyjnie schował swój zegarek. Gdy
zgrywał ostatnią kartę, ogarnęło go dziwne uczucie, że coś
się skończyło. Popatrzył na swoją wygraną - bilon, monety
i złoty piasek w małym skórzanym woreczku, a potem spoj
rzał na Hyde'a. Hyde w mig pojął, o co mu chodzi.
- Przelicz to, Fred, i włóż do mojego sejfu, zabierzesz
później.
- Nie chcę sam iść z tym do domu - przyznał Fred. Ziew
nął znowu. - Och, jestem zmęczony, Ned.
Doktor odszedł bez słowa, ale Rudy i pozostali Jankesi
podeszli, by uścisnąć Fredowi dłoń.
- Wezmę na tobie odwet innym razem - grzmiał Rudy.
- Szczęście nie może być zawsze przy tobie.
Fred pokręcił głową.
- Chyba nie będę już więcej grać - odparł cicho. - Jestem
dumny, że mogę cię nazwać moim przyjacielem.
- Zrobiłeś się ostatnio bardzo ostrożny - powiedział
Hyde, gdy zostali sami.
Zaprowadził Freda na zaplecze i na jego oczach zamknął
wygraną w wielkim sejfie.
- Przyjdę później z Moore'ami jako ochroną - powie
dział Fred, wychodząc przez główną salę, zaśmieconą i brud
ną, w jasne światło poranka.
Najwyższa pora wrócić do domu i położyć się spać.
Kirstie zaczęła wydawać śniadanie, zanim zorientowała
się, że Freda nie ma. Tym razem jedli przy wielkim stole w
chacie i była zaskoczona, że się nie pojawił, bo przecież za
wsze pierwszy stawał do jedzenia.
Nie pytała nikogo, tylko zaatakowała Geordiego, kiedy
przyszedł spóźniony, poziewując. On też nie wyjaśniał jej
powodu nieobecności Freda, więc kiedy posiłek dobiegał
końca, a Fred się nie zjawił, ogarnęła ją wściekłość.
Więc to tak! Długo nie trwało! Czy był chociaż wierny
pamięci Rosiny? Ale skąd! Znowu zabawia się z Grubą Lil.
Kirstie pamiętała te dni, kiedy spóźniał się na śniadanie albo
nie przychodził wcale. Tak! Mogła się tego spodziewać. Jak
nie jedna dziwka, to druga!
Wezbrała w niej taka furia, że kiedy wyszła i zobaczyła
go idącego w stronę wykopów z poszarzałą ze zmęczenia
twarzą i kapeluszem zsuniętym na tył kędzierzawej głowy, z
trudem nad sobą zapanowała.
- Powiem ci tylko jedno, Fredzie Waringu - oświadczyła,
gdy podszedł dostatecznie blisko - jeśli ona nie raczyła ci
dać śniadania po wspólnej nocy, nie oczekuj tego ode mnie.
- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestował zakłopota
ny Fred.
- Oto cały Fred Waring. Ładne bajeczki. - Potrząsała
chochlą. - Zmieniłem się, zmieniłem - przedrzeźniała. -
Obiadu też nie dostaniesz.
- Jestem głodny, Kirstie - powiedział zbyt wyczerpany,
by dociekać, o co jej znowu chodzi. - Nie rozmawiałem
z Grubą Lil od tygodni. Najwyżej mówiłem jej „cześć".
- Cześć? Tak się to teraz nazywa? Myślałam, że to jest
zabawa.
Geordie, Bart i Sam, którzy wiedzieli, jak Fred spędził
noc, nie mogli powstrzymać śmiechu. Biedny Fred patrzył
na nich dotknięty i straszliwie głodny.
- Co w tym takiego śmiesznego, Geordie?! - wykrzyk
nęła Kirstie. - Człowiek z twoim wykształceniem powinien
być przykładem dla nas wszystkich, a nie zachęcać Freda, by
od nowa robił stare numery.
- Jakie numery? - żałośnie dopytywał się Fred. Napra
wdę nie miał pojęcia, dlaczego Kirstie jest taka zła.
Geordie zorientował się, że jeżeli natychmiast nie powstrzy
ma Kirstie, to dziewczyna albo się rozpłacze, albo zaatakuje
Freda chochlą, którą wciąż bezwiednie wymachiwała.
- Och - zaczął - jesteś niesprawiedliwa dla Freda. Nie
spędził nocy z Grubą Lil. Grał w pokera z Jankesami u
Hyde'a.
Usta Kirstie otworzyły się i zamknęły. Rumieniec spąso
wiał.
- To prawda, Geordie? Czy mnie nabierasz, żeby go bro
nić?
- Prawda, Kirstie - potwierdził Fred. - Wygrywałem,
kiedy wychodziłeś, Geordie, prawda? Czemu kłócimy się
o Grubą Lil? Jej nie było u Hyde'a.
Kirstie nie chciała się poddać. Łzy napłynęły jej do oczu,
gdy patrzyła na zdezorientowanego Freda i śmiejących się
mężczyzn.
- Cóż, Fredzie Waringu - oświadczyła w przypływie ol
śnienia - uważam, że nocna gra w pokera z Jankesami jest
prawie tak samo zła jak noc w łóżku z Grubą Lil.
- Wiem - przyznał pokornie Fred. - Zgadzam się z tobą.
Nie zrobię tego więcej. Myślałem o tym w drodze do domu.
- Och... - westchnęła głęboko. - Och, jesteście wszyscy
niemożliwi. W tej chwili przestańcie się śmiać! - wybuch
nęła.
Kirstie miała nieprzepartą chęć uderzyć kogoś, krzyczeć
lub ucałować Freda, który posmutniał nagle, widząc jej złość.
- Nie wiem, po co zadaję z takimi jak wy! - wykrzyknęła
żałośnie, wbiegając do chaty, gdzie rzuciła się na łóżko i za
częła spazmatycznie szlochać.
Fred spoglądał na swoich przyjaciół i Jacka Tate'a, który
przyszedł spytać, co się stało. Emmie i pani Tate nie spusz
czały z Freda oczu, niezbyt przyjaznych należy dodać.
- Co takiego zrobiłem? - dopytywał się z pokorą. - Za
co się na mnie gniewa?
Geordie już na tyle opanował śmiech, by poklepać Freda
po plecach.
- Jest kobietą, po prostu, czy to nie wystarczy?
Słowa te tylko pogłębiły zakłopotanie nieszczęśnika.
- Gruba Lil i Rosina nigdy tak się nie zachowywały,
a przecież też są kobietami.
Geordie poczuł,
że rozumie, dlaczego Kirstie miała ochotę
zdzielić go chochlą.
- Może im nie zależało na tobie? - odparł, zastanawiając
się, czy Fred zgadnie, o co mu chodzi. - Idź się połóż. Przy
niosę ci śniadanie.
- Dobrze, dziękuję - zgodził się potulnie Fred. - Nie mo
gę spać za długo. Musimy przynieść moją wygraną z sejfu
Hyde'a. - Zwrócił żałosny wzrok na chatę. - Nie rozumiem,
dlaczego mnie nie lubi, skoro inne kobiety mnie tak lubią.
Bart, Sam i Geordie z niepojętych przyczyn znowu nie
mogli powstrzymać się od śmiechu.
- Och, idź się już połóż - wykrztusił Geordie.
Dziwne, czemu nie użyje inteligencji, którą niewątpliwie
posiada, by odkryć, co Kirstie dolega, myślał, idąc po jedze
nie dla wygłodzonego Freda.
Później ruszyli do Hyde'a zabrać wygraną Freda. We czte
rech czuli się bezpieczniej. Hyde zmęczony, lecz zawsze go
towy na przyjęcie gości, zaprosił ich do pokoju na zapleczu.
Fred zmienił ubranie. Miał na sobie welwetowe spod
nie, bladoniebieską koszulę, nowe buty i słomkowy kapelusz
z jedwabnym otokiem. Rzadko wyglądał tak przystojnie
i Kirstie obserwująca go przez okno chaty rozszlochała się
na nowo. Nikt nie powinien tak wyglądać.
Fred jednak nie myślał o Kirstie, gdy Hyde wręczał mu
wygraną w małym, płóciennym woreczku.
- Nie wiem, jak to powiedzieć - zwrócił się do Neda z
powagą - bo byłeś bardzo dobrym przyjacielem i mam na
dzieję, że nim na zawsze pozostaniesz, ale nie będę więcej
grał w karty na pieniądze. Ani tutaj, ani nigdzie indziej.
- Dlaczego, Fred? - zdumiał się Hyde. - Masz wrodzo
ny talent. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto zna się na kartach
tak jak ty. I jesteś uczciwy, a o niewielu można to powie
dzieć.
- Nie mogę ci wyjaśnić dlaczego. - Fred ważył słowa.
- Coś jakby się skończyło ostatniej nocy. Bawiłem się, ale na
tym koniec - dodał z wahaniem. Zdjął słomkowy kapelusz
i miętosił go w rękach. - To nie ma nic wspólnego z tobą,
Ned. To coś we mnie. Mam wrażenie... - Urwał. - Nie po
trafię ci wytłumaczyć. To może mieć coś wspólnego z tym,
kim byłem, zanim zjawiłem się w Ballarat.
- Tak, Fred, Geordie mówił mi o tym, gdy zażądałeś swe
go pierścienia - przytaknął Hyde.
- A więc w porządku.
Hyde podał mu rękę.
- Miło cię było poznać, Fred. Jeśli zmienisz zdanie,
wiesz, gdzie jest mój lokal.
- Czy zrezygnowałeś z hazardu po tym, co powiedziała
Kirstie? - zagadnął chytrze Geordie.
- Nie - odparł Fred. - To stało się wczoraj, po ostatniej
grze. Nagle dotarło do mnie, że nie chcę mieć z tym więcej
do czynienia. Bawiłem się w ciągu ostatnich tygodni, ale
mam to za sobą. Zrozumiałem, że to nie dla mnie. - Zaczynał
się irytować, jak zwykle, gdy go wypytywano. - Daj spokój,
Geordie. Cieszę się, że Ned ze mną nie dyskutował. To dobry
kumpel.
Nikt go więcej o nic nie pytał. Sam zaczął się zastanawiać,
jakiego rodzaju człowiekiem będzie teraz Fred, porzuciwszy
wszystkie przyjemności, które wypełniały mu dni od przy
jazdu do Ballarat.
Nie miał nic przeciwko oddaniu ręki Kirstie mężczyźnie,
jakim stawał się Fred, tak innemu od tego, którego ocalił od
kolejnego pobytu w areszcie.
R O Z D Z I A Ł DZIESIĄTY
Wieczory, które do niedawna Fred spędzał na grze w kar
ty, poświęcał teraz na prowadzenie ksiąg rachunkowych co
raz większej liczbie właścicieli różnych małych sklepów
i firm, działających w Ballarat. Kirstie, zawstydzona, że się
tak uniosła, sądząc, iż wrócił do Grubej Lil, starała mu się to
wynagrodzić, podsuwając najlepsze kąski. Fred był zasko
czony, gdy odkrył, iż Kirstie na nim zależy, chociaż tak czę
sto się na niego złościła. Czuł się nieswojo na widok Dan'la,
który poświęcał Kirstie dużo czasu, chociaż go do tego nie
zachęcała.
W dalszym ciągu prześladował Freda senny koszmar,
w którym pojawiał się tygrys. Szczególnie wyraziście przy
śnił mu się po pamiętnej nocy, spędzonej na pokerze, kiedy
postanowił, że więcej nie weźmie kart do rąk. Fred zbudził
się krzycząc, oblany potem, głęboko przeświadczony o tym,
że stracił coś niesłychanie cennego.
Geordie, który towarzyszył Fredowi u Hyde'a, był tak
zmęczony, że nie obudził się, by go uspokoić. Fred leżał z
bijącym sercem, zastanawiając się, dlaczego tygrys tak go
prześladuje. Po jakimś czasie zapadł w półsen, a kiedy wre
szcie zasnął głęboko, tygrys pojawił się i zniknął, lecz w
dziwny sposób był ciągle obecny. Fredowi przyśnił się też
stary człowiek o łagodnej i trochę smutnej twarzy, który
chciał mu coś powiedzieć, ale sen nagle się rozpłynął...
Rano Fred miał tylko poczucie dotkliwej straty, ale nie
pamiętał twarzy starego człowieka.
Któregoś wieczoru, gdy wszyscy mężczyźni zasiedli
przy ognisku, Sam wreszcie wyjawił, że spotyka się z Kate
Clancy.
- Nie chcę, żeby Kirstie się o tym dowiedziała - za
strzegł.
- Dlaczego nie? - zapytał Bart, któremu, podobnie jak
Fredowi, należało wszystko dokładnie wyjaśniać.
- Cóż, mam nadzieję, że Kirstie do naszego ślubu wybierze
sobie męża. Chciałbym, żeby przyjęła Jacka Tate'a.
Z jakiegoś powodu zdenerwowało to Freda.
- O, nie, ona już odmówiła Jackowi! - zareagował gwał
townie.
Nie podobało mu się, że Kate Clancy zastąpi Kirstie, cho
ciaż cieszył się szczęściem Sama.
Dla wszystkich stanowiło zagadkę, dlaczego Geordie,
uczciwy i wykształcony człowiek, upadł tak nisko, by praco
wać ongiś jako pomocnik sklepowy, a teraz jako robotnik
przy poszukiwaniu złota. Nigdy nie mówił o swojej prze
szłości, a reszta szanowała jego milczenie, nie pytając
o przyczyny.
Geordie pilnie śledził przypadki febry, która zaczynała
ogarniać całą okolicę.
- Muszę wam wszystkim coś powiedzieć - zaczął. - Epi
demia się rozszerza. Niedługo i nas dosięgnie. Dzisiaj,
gdy wyszedłem, zatrzymała mnie w Rotten Row żona je
dnego z naszych znajomych. Prosiła, abym zajrzał do jej
córeczki, która źle się czuje. Słyszała, że zajmuję się tro
chę leczeniem. Zbadałem dziecko i od razu zorientowa
łem się, że ma bez wątpienia objawy febry i jej stan jest
poważny. Ponieważ Rotten Row jest niedaleko stąd, oba
wiam się, że i my nie unikniemy epidemii. Jeżeli ktoś poczu
je się źle albo dostanie gorączki, niech mi natychmiast
da znać, bez względu na porę dnia. Zwłoka może drogo ko
sztować.
Zapadła cisza.
- Módlmy się, żeby zaraza nas ominęła - odezwał się w
końcu Sam.
Pełni troski patrzyli na bawiące się przed pójściem spać
dzieci. One pierwsze, jako najsłabsze, mogły paść ofiarą cho
roby. Potrzebowali trochę czasu, by odzyskać swój zwykły,
pogodny nastrój.
Dni toczyły się utartymi koleinami. Epidemia febry zata
czała coraz szersze kręgi, ale na szczęście omijała Ballarat;
zagrożenie wydawało się cofać. Pewne podniecenie wywo
łało znalezisko Barta, który natrafił na pokłady złota. Nieste
ty, okazały się one niewielkie i marzenia o dobrobycie szyb
ko się rozwiały.
Pewnego dnia wstąpił do nich wymuskany Dan'l. Miał na
sobie kapelusz i żakiet w czarno-białą pepitkę, niczym magik
z małego sklepu ze słodyczami, otwartego niedawno przy
Bond Street ku radości powiększającej się na złotonośnych
terenach gromady dzieci.
Dan'l niósł wielki bukiet polnych kwiatów.
- Zabiega, jak może - zauważył Bart, gdy bokser wstąpił
do Sama, by odbyć poważną rozmowę, zanim zapukał do
Kirstie.
Kirstie akurat wyrabiała ciasto na chleb. Pani Tate przy
niosła drożdże, ale nie chciała zdradzić, skąd je ma. Powie
działa też, że nie zna się na pieczeniu chleba. Tym sposobem
zadanie to spadło na Kirstie, którą matka, jeszcze na farmie,
nauczyła tej sztuki.
Gdy Dan'l wszedł do chaty, zastał ją energicznie wygnia
tającą ciasto.
- O, jesteś - powitała go tonem, w którym trudno
było doszukać się zaproszenia. Miała nadzieję, że to puka
Fred.
- Będą dla ciebie - powiedział Dan'l bezsensownie, pod
suwając jej bukiet - gdy skończysz robotę.
Kirstie uformowała ciasto, po czym włożyła je do wielkiej
dzieży i postawiła koło pieca, żeby urosło, nie zapominając
przykryć z wierzchu wilgotnym płótnem, tak jak uczyła ją
matka.
Współczuła Dan'lowi, podobnie jak Jackowi Tate, ale nic
nie mogła poradzić.
- Są piękne. - Wytarła ręce i wzięła kwiaty. - Jesteś taki
miły.
Naprawdę tak o nim myślała, dlatego było jej przykro, że
swoją odmową może mu zadać ból.
Znalazła słoik, napełniła go wodą i zanim postawiła kwia
ty na stole, układała je możliwie najdłużej. Wiedziała, co za
raz nastąpi, i - rzeczywiście - nastąpiło. Nie mogła temu za
pobiec.
Dan'l miął w ręku swój wspaniały kapelusz. Był całkiem
przystojnym mężczyzną, chociaż na twarzy nosił ślady swe
go zawodu.
- Rozmawiałem z Willem Fentimanem - zaczął. - Za-
proponował, żebym pojechał do Bendigo, otworzył i popro
wadził dla niego zakład. Za stary jestem, by się obijać po
ringu, więc się zgodziłem. Będę zarządzał w jego imieniu
i miał udział w zyskach.
Zamilkł. Piękna twarz Kirstie posmutniała i spoważniała.
Dziewczyna nabierała łagodności.
- Muszę jechać - wypalił wprost. - Nie mogę być dłużej
zabijaką, nawet nie wiem, czybym dał radę. Chciałbym za
pytać, czy pojedziesz ze mną? Jako moja żona, oczywiście.
- Zaśmiał się nerwowo. - Powiedz tak, najdroższa - popro
sił, poważniejąc nagle. - Jesteś wspaniałą dziewczyną. Ża
den chłop nie znalazłby lepszej żony. - Szerokim gestem ręki
wskazał wysprzątaną chatę, lśniące patelnie, umyte garnki
i dzieżę z chlebowym ciastem, którego zapach rozchodził się
po izbie. - Jesteś piękna jak malowanie, poza tym kocham
cię.
Kirstie było go żal, no i wyobraziła sobie, że mieszkałaby
we własnym domu, miałaby własne życie, nie musiałaby tro
szczyć się o tak wiele osób.
Ale pomyślała o Fredzie i zrozumiała, że nie wolno jej
przyjąć oświadczyn Dan'la, przecież kocha innego. Nie by
łoby to ani słuszne, ani uczciwe. Mogłoby się nawet okazać
wstępem do katastrofy.
- Sprawiłeś mi przyjemność, Dan'l - powiedziała, a je
mu rozjaśniła się twarz. - Jednak nie mogę wyjść za ciebie,
nie byłoby to uczciwe. Znajdź sobie ładną dziewczynę w
Bendigo, dziewczynę, która będzie cię kochać tak, jak na to
zasługujesz. Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze wiodło
i że będziesz szczęśliwy, ale nie mogę wyjść za ciebie, po
prostu nie mogę.
- Chodzi o Freda, prawda? - spytał przygnębiony. Po raz
pierwszy od kiedy się znali, padło między nimi to imię. -
Myślisz o nim serio. Nie sądzę, by był z jakąś kobietą od
czasu, kiedy Rosina wyjechała. Och, Kirstie, kochanie, jeże
li nie mogę cię mieć, to życzę ci, żebyś dostała to, czego
pragniesz. Musi być ślepy, żeby nie widzieć, jakim jesteś
skarbem.
- Jesteś dobry, Dan'l - odparła ze ściśniętym gardłem. -
Zasłużyłeś na lepszą ode mnie.
- Nie znam lepszej od ciebie. Wiem, co tracę. Łudziłem
się, że zmienisz zdanie, ale widziałem twoją twarz tej nocy,
kiedy go zranili, i wtedy, gdy myślałaś, że wrócił do Grubej
Lil.
To był koniec. Kirstie nie miała nic więcej do dodania.
- Och, uwierz mi, kiedy mówię, że ci dobrze życzę - po
wiedziała tylko.
Dlaczego życie jest takie trudne? Czemu trzeba wybierać?
Jak mawiał Geordie: „Życie polega na wyborach".
Podeszła do okna. Zobaczyła, że Dan'l rozmawia z Sa
mem, coś wyjaśnia, kręcąc przy tym głową. Zastanawiała się,
co mówi. Zauważyła, że Fred zabiera się do kopania nowego
dołu i pozdrawia Dan'la.
Bokser pożegnał się ze wszystkimi. Rano wyjechał do
Bendigo. Gdyby Kirstie go przyjęła, odłożyłby swój wyjazd
aż do ślubu. Teraz nic go już nie trzymało w Ballarat. Kirstie
rozumiała, że musiał skorzystać z szansy, jaką dawał mu Will
Fentiman - mogła się już nie powtórzyć.
Tego wieczoru, kiedy byli sami w namiocie, Fred zwrócił
się do Geordiego:
- Dan'l na odchodne życzył mi wszystkiego najlepszego
i radził, żebym przejrzał na oczy. Jak sądzisz, co miał na my
śli?
- A ty co o tym sądzisz? - Geordie lubił odpowiadać py
taniem na pytanie.
- Nie mam pojęcia. Może chodziło o coś związanego z
prowadzeniem ksiąg rachunkowych.
- Nie wydaje mi się. - Geordie zawahał się. - Myślę, że
któregoś dnia sam dojdziesz, o co mu chodziło.
Więcej nie chciał powiedzieć.
Fred wrócił do książki. Ostatnio zawsze czytał przed
snem.
Był to egzemplarz „Don Juana" Byrona, długiego poema
tu, podczas lektury którego Fred śmiał się na głos. O kobie
tach miał inne zdanie niż poeta. Gdyby Byron znał Kirstie,
nie potępiałby ich tak w czambuł.
Nie był pewien, czy czytał ten poemat, zanim stracił pa
mięć.
Pewnego wieczoru Geordie po powrocie od Hyde'a zastał
Freda śpiącego z otwartą książką w ręku. Wziął ją i przeczy
tał kilka zwrotek. „Miłość jest burzliwa - pisał ironicznie
Byron - lecz małżeństwo potrzebuje spokoju, a że więcej
bierze, niż daje, to na mlecznej diecie przestaje". Geordie po
kręcił głową, uśmiechając się ironicznie i zastanawiając, jak
też Fred mógł to zrozumieć?
Nazajutrz Fred uszkodził sobie nadgarstek. Uderzył w skałę
i kilof odbił uderzenie. Kiedy się wygramolił z dołu, Geordie
obejrzał obolałą rękę i poradził, by tego dnia nie wracał do
pracy.
- Dużo nie stracisz - tłumaczył. - Wkrótce wieczorna
salwa. Daj ręce odpocząć, a jutro będzie całkowicie sprawna.
Fred, przechodząc koło chaty Kirstie, jej kwatery - jak
żartował Geordie - usłyszał przez uchylone drzwi stłumiony
płacz. Zdziwił się. Kirstie zawsze ukazywała światu raczej
radosne, a czasem wręcz zaczepne oblicze.
Zawahał się. Jednak postanowił dowiedzieć się, co jej do
lega.
Zapukał do drzwi, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, pchnął
je lekko i zajrzał do środka.
Kirstie siedziała na długiej, przywiezionej jeszcze z farmy
Moore'ów skrzyni i gorzko płakała. Szloch wstrząsał całym
jej ciałem. W swej rozpaczy zdawała się przeraźliwie osa
motniona.
Żal było na nią patrzeć. Zawsze taka dzielna, prawdziwa
podpora klanu Moore'ów. Co by zrobili, gdyby jej się coś
stało? Podszedł z wahaniem.
Usłyszała jego kroki i podniosła wzrok. Twarz miała w czer
wonych plamach. Gdzieś ulotniła się jej delikatna uroda.
- Co się stało, Kirstie? - spytał zaniepokojony Fred. - O
co chodzi? Wyjazd Dan'la tak cię zdenerwował?
- Nie - zaszlochała. - Nie chodzi o Dania. Och, Fred,
zgubiłam serce!
Nie wiedział, co powiedzieć,
- Zgubiłaś serce? - powtórzył. Był przejęty i zaniepoko
jony.
- Tak, Fred. Mój wisiorek w kształcie serca. Ten, który
dała mi mama. To wszystko, co mi po niej zostało. Wiem, że
to nic niewarty drobiazg... - Znów rozszlochała się, tym ra
zem jeszcze głośniej.
Fred nie mógł znieść jej rozpaczy. Nie bardzo jednak wie
dział, jak powinien się zachować.
Usiadł obok Kirstie.
- Opowiedz mi, jak go zgubiłaś?
Jego głos brzmiał tak miło i łagodnie, że jeszcze bardziej
się rozżaliła. Wzięła się jednak w garść.
- Nosiłam go na wstążeczce na szyi pod sukienką.
Wiem, że miałam go tego popołudnia, zanim poszłam do
sadzawki płukać glinę. Kiedy tutaj wróciłam, zorientowa
łam się, że go nie mam. Wróciłam do sadzawki, by go po
szukać, musiał tam zginąć, ale wszystko na nic. Nigdzie go
nie ma.
Sama nie wiedziała, dlaczego jest tak bardzo rozżalona.
Czy płakała z powodu zgubienia serduszka, kupionego u do
mokrążcy, które dała jej matka w nagrodę za to, że była dobrą
i pracowitą dziewczynką, czy też użalała się nad swoją nie
szczęśliwą miłością? Nie umiałaby odpowiedzieć na to py
tanie, zresztą oba powody były równie dobre.
Fred doznawał dziwnej mieszaniny uczuć: żalu, litości
i czegoś, czego nie potrafił nazwać. Nie miało to nic wspól
nego z tym, co określał „zabawą", a jednak jakoś się z nią
kojarzyło. Pewne było, że Kirstie trzeba pocieszyć.
Wziął ją w ramiona, przytulił i zaczął kołysać jak małe
dziecko.
- Już dobrze, dobrze - powtarzał.
Szloch Kirstie powoli zamierał; wreszcie znalazła się
w objęciach Freda. Nieważne, że traktował ją jak małe
dziecko.
Jednak Fred odkrył, że Kirstie jest ciepła i delikatna, i w
niczym nie przypomina opryskliwej dziewczyny, która draż
niła się z nim i dokuczała, wymachując mu przed nosem że
lazną chochlą.
Pocieszanie Kirstie sprawiało mu taką przyjemność, jak
by się z nią kochał. Jego uścisk był pewny i szczery; na
gle wiedział, co robić. Wsunął swoją wielką rękę pod jej bro
dę i delikatnie ją uniósł. To, że zapłakana wyglądała brzy
dziej, nie miało znaczenia. Skupił się na jej pięknych, głębo
kich, zielononiebieskich oczach i głaskał jej miękkie włosy.
Po raz pierwszy pożałował, że uganiał się za spódniczkami,
myśląc z przerażeniem, że jego pocałunek mógłby zostać źle
zrozumiany.
- Fred? - W głosie Kirstie zabrzmiało zdumienie.
Jego usta prawie dotykały jej policzka i przez moment
myślała że nareszcie spełnią się jej marzenia. Kto wie, jakby
się to skończyło, kiedy on wreszcie by się ośmielił, a ona
straciłaby całą śmiałość, jednak drzwi otwarły się nagle i do
chaty wpadł Pat, wołając:
- Rozciąłem sobie kolano! Tato mówi, żebyś mi je opa
trzyła.
Znów była Kirstie. Zawsze gotowa się troszczyć o innych
dookoła, nigdy o samą siebie. A Fred był Fredem, nadal po
grążonym w marzeniach, które mu zastępowały prawdziwe
życie.
Później, kiedy przewiązała kolano Pata, naszykowała po
siłek i umyła naczynia, zaczęła rozmyślać, co by się stało,
gdyby chłopiec im nie przeszkodził. Cóż, chociaż raz znalaz
ła się w ramionach Freda, nieważne, że to tylko przyjacielski
uścisk.
Fred nie wiedział, co czuje. Po raz pierwszy zobaczył w
Kirstie piękną młodą kobietę. Byłoby nieuczciwe wyko
rzystywać jej smutek... Wolał nie myśleć, do czego mogło
dojść... Wciąż nie dostrzegał rzeczy tak oczywistej, lecz
chwila, kiedy miał przejrzeć na oczy, nadchodziła wielkimi
krokami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Tego lata temperatura szybko wzrosła i zaraza wbrew
nadziei atakowała coraz zajadlej. Geordie najpierw myślał,
że jest to febra, z której przypadkami zetknął się w Anglii;
zaczynała się w miarę łagodnie, by w późniejszych stadiach
rozwinąć się gwałtownie. Ta febra jednak atakowała szybko,
a potem powoli opuszczała ofiarą. Czasami pacjent umierał
nagle, będąc, zdawałoby się, na najlepszej drodze do wyzdro
wienia.
Pewnego słonecznego popołudnia Pat, zazwyczaj tak ży
wy i psotny, zrobił się dziwnie spokojny. Przy śniadaniu je
szcze dokazywał jak zwykle, ale później Kirstie znalazła go
leżącego na ziemi koło chaty. Miał zamglone oczy i twarz
pokrytą plamami. Serce dziewczyny zabiło z trwogi.
- Co się dzieje, Pat? - spytała i położyła chłodną dłoń na
jego czole. Było rozpalone.
- Och, Kirstie, niedobrze. Tak się źle czuję. Chyba złapa
łem febrę. - Ledwie to powiedział, zaczął nagle wymioto
wać. Kirstie złapała go za głowę i trzymała, póki torsje się
nie skończyły. Twarz Pata spopielała. Położyła chłopca na
ziemi i pobiegła po Geordiego, który pracował w pobliżu.
- Szybko, Geordie, to chyba febra - wykrzyknęła.
Wszyscy przerwali pracę i obserwowali, jak Geordie wy-
chodzi z dołu i idzie wraz z Kirstie do Pata, który leżał na
ziemi i ciężko oddychał.
- Przy śniadaniu wyglądał na zdrowego - poinformowa
ła Kirstie, opierając brata o siebie - a spójrz na niego teraz.
Geordie badał chłopca zatroskany.
- Tak - powiedział w końcu. - Tak z nią jest, że szybko
przychodzi i powoli odchodzi.
Delikatnie rozpiął koszulę Pata i badał jego klatkę piersio
wą i brzuch.
- Zanieśmy go lepiej do łóżka. Pomóż mi, Kirstie. Im
szybciej się tam znajdzie, tym lepiej.
Trochę go nieśli, trochę prowadzili pomiędzy sobą do na
miotu, gdzie rozebrali go i położyli na materacu.
- Obawiam się, że będziesz miała więcej roboty - zauważył
Geordie ze współczuciem, patrząc na zbolałą twarz Kirstie. -
Kobiety muszą ci pomóc, chłopiec nie może zostać sam. Ustalę
godziny dyżurów.
Szybko zakrzątnął się wokół najważniejszych spraw.
Przyniósł wiadro, by Pat miał w co wymiotować, naszykował
dodatkowe prześcieradła i koce.
- Nie wolno dopuścić, by się przeziębił - ostrzegł.
- Przeziębił? - powtórzyła Kirstie z niedowierzaniem.
W ciągu dnia na zewnątrz panował upał, a w namiocie du
chota.
- Tak, przeziębił. Febra jest zdradliwa. Co jakiś czas bę
dzie się trząsł gwałtownie i zrzucał ubranie. Wtedy trzeba go
pilnować.
Wszedł Sam zobaczyć Pata, który leżał cicho i spokojnie,
choroba zmiotła jego żywiołowość w okamgnieniu.
- Gdzie Dave? - spytał Geordie. - Czy ktoś wie?
Dwaj chłopcy byli nierozłączni.
- Poszukam go - zaofiarowała się Kirstie.
- Zostań - powstrzymał ją Geordie. - Nie możesz robić
wszystkiego. Wyślij Aileen. Trochę odpowiedzialności dla
odmiany dobrze jej zrobi. Swoje siły zachowaj, by się opie
kować chorymi. Z tym ona sobie nie poradzi.
Dziewczynka wróciła ze zmartwioną miną.
- Dave też jest chory. Zszedł do sadzawki pomagać Ta¬
te'om i nagle poczuł się źle. Jack ma go przynieść, kiedy już
będzie można go ruszyć. Mówią, że było z nim źle. Wygląda
okropnie, jeszcze gorzej niż Pat.
Emmie Jackson, która nic nie zrobiła, by pomóc i podczas
całego zamieszania zachowywała się obojętnie, nagle po
usłyszeniu tej wiadomości zaczęła niemiłosiernie zawodzić.
Kirstie zrozumiała, że jeśli na kogoś mogła liczyć w trudnej
sytuacji, to na pewno nie na Emmie.
Robota na działce stanęła. Fred poszedł po Dave'a, Bart
uspokajał Emmie. Dzieciarnia z okolicznych działek stała
dookoła i przyglądała się, nic nie rozumiejąc.
- Trzymajcie je z daleka od Pata i Dave'a - radził Geor
die. - Nie wiem, jak febra się przenosi, ale ostrożność nie
zawadzi. Czy ktoś wie, gdzie chłopcy ostatnio się bawili?
- Wiesz tak dobrze jak ja, że wszędzie było ich pełno.
- Kirstie bezradnie rozłożyła ręce. - Jak nie tu, to tam. Jedno
wiem, że bawili się z dziećmi z rodzin, w których wystąpiła
febra.
Fred wrócił, niosąc Dave'a. Chłopiec był bardziej chory
niż Pat. Leżał w objęciach Freda prawie nieprzytomny.
Geordie przyjrzał mu się i powąchał jego oddech. Emmie
wpadła w histerię - osunęła się na ziemię i zaczęła kołysać.
- Pościel mu koło Pata - polecił Geordie. - Usiądź, Fred,
potrzymaj go, dopóki łóżko nie będzie gotowe.
Kiedy Dave'a położono, Geordie uważnie go zbadał, po
czym zostawił Kirstie, by pilnowała chłopców. Chciał prze
strzec Moore'ów i tych, którzy należeli do ich grupy, przed
narastającym zagrożeniem, by na czas mogli poczynić odpo
wiednie przygotowania.
- Czas na wojenną naradę - oznajmił, odsuwając ich od
zszokowanej Emmie, którą pani Tate daremnie usiłowała uci
szyć. - Musicie mieć świadomość, że na dwóch chłopcach
się nie skończy. Cudów nie ma. Na razie, lepiej, żeby byli
razem, bo to ułatwi opiekę nad nimi. Bart, musisz skłonić
Emmie, by choć trochę pomogła przy pielęgnowaniu. Nie
można wszystkiego zwalać na Kirstie, bo sama zachoruje.
- Mogę się przeprowadzić do Barta - zaproponował Sam.
- Możemy przeznaczyć mój namiot dla chorych, a mężczyź
ni muszą się włączyć do dyżurowania. Nie powinniśmy
wszystkiego zostawiać kobietom. - On też obawiał się, że
cały ciężar opieki nad chorymi spadnie na Kirstie.
Kiedy dogadali się ostatecznie, Sam wyniósł swoje posła
nie i kilka drobiazgów do Jacksonów. Emmie przestała pła
kać. Bart usiłował ją przekonać, żeby przynajmniej teraz, w
trudnych warunkach, przejęła część obowiązków. Jego słowa
spowodowały kolejny lament.
- Gorąca herbata dobrze zrobi nam wszystkim - zawyro
kowała pani Tate, którą niepowodzenia mobilizowały, i od
daliła się do kuchni. Emmie dała się namówić do pomocy, co
prawda, tylko przy rozdawaniu kubków, kiedy już herbata
była zaparzona.
- Dobra z ciebie kobieta, Nellie - dziękował jej Bart,
z wdzięcznością popijając herbatę. - Teraz, gdy febra ataku
je, niejeden wolałby się trzymać z daleka.
- Od czego są przyjaciele - odparła. - Wszyscy byliście dla
nas bardzo dobrzy. Pomagaliście nam, kiedy Ginger miał zra
nioną rękę, niemal nas żywiąc, gdy skończyły się nam pienią
dze. Nie zapomniałam tego. Nie można was teraz zostawić.
- Co z chłopcami? - spytał szeptem Fred, nim wziął się
do roboty.
- Źle, Fred, bardzo źle.
Geordie się nie mylił. Febra ich nie oszczędziła. W trzy
tygodnie później wyszedł z namiotu Jacksonów podczas
pięknej, rozgwieżdżonej nocy. Księżyc świecił jasno i było
ciepło. Idealna noc dla kochanków, ktoś mógłby powie
dzieć. Niewiele osób miało czas i ochotę, by ją podziwiać.
Przeszedł do chaty Kirstie, zatrzymał się tam przez chwilę
i skierował do namiotu, który dzielił z Fredem.
Fred leżał w ubraniu na swym materacu, zmęczony tygo
dniami pielęgnowania chorych i nocnych dyżurów.
Już od dawna, od kiedy większość zespołu i przyjaciół za
padła na febrę, zarzucono wysiłki, by trzymać wszystkich
chorych w jednym namiocie.
Geordie westchnął i ziewnął, zanim podszedł i łagodnie
potrząsnął śpiącym Fredem. Fred usiadł rozbudzony.
- Co takiego, Geordie? Co się stało? - przerwał, widząc
wyraz jego twarzy. - Emmie, tak? - domyślił się.
- Tak - potwierdził Geordie ze smutkiem. - Odeszła pół
godziny temu. Umarła bez słowa. Do diabła, Fred, nie mu
siała umrzeć. Nie była tak chora jak Pat lub Dave, a oni po
woli z tego wychodzą. Gdzie popełniłem błąd?
Geordie rzadko przeklinał. Musiał być załamany.
- To nie twoja wina. - Fred starał się go pocieszyć. - Bóg
wie, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Nie oszczędza
łeś się od czasu, kiedy Pat zachorował. Jak się czuje reszta?
Geordie odwrócił się od niego, chcąc ukryć łzy.
- Myślę, że lepiej. Sam i Bart wydają się jakoś trzymać.
Chociaż nie wiem, jak Bart to przyjmie, kiedy mu powiem
o Emmie. - Ukrył twarz w dłoniach.
Beztroska dawno już opuściła Freda. W tych dniach za
czynał rozumieć niuanse ludzkich zachowań. Odezwało się
w nim poczucie odpowiedzialności.
- Czy coś jeszcze jest nie tak, Geordie? To nie tylko Em
mie, prawda? Powiedz, o co chodzi?
- Dlatego cię budzę, Fred, chociaż należy ci się sen. To
Kirstie. Była chora przez cały dzień, nic nikomu nie mówiąc
ze względu na Emmie. Ma febrę. Położyłem ją do łóżka w
chacie i nie ma jej kto pielęgnować. Zostałeś tylko ty. Wszy
stkie kobiety są chore. Pani Tate zachorowała wczoraj, a ja
muszę zostać przy Samie, Barcie i Gingerze. Są w krytycz
nym stanie i nie wiadomo, czy przeżyją.
Fred już krzątał się po namiocie, zbierając drobiazgi.
- Nie przejmuj się, Geordie. Już idę. Oczywiście, nic nie
powiedziała, jak to zwykle ona, prawda? - Ból przemknął
przez jego twarz. - Wiedziała, że byłeś zajęty Emmie, i nie
chciała cię jeszcze bardziej obciążać.
- Tak - skinął Geordie. - Zawsze się obawiałem, że prę
dzej zginie, niż się podda. Pójdę z tobą, zanim zajmę się in
nymi. Zarówno ona, jak i ty możecie potrzebować mojej po
mocy.
Kirstie powaliło prawie tak mocno jak Dave'a; była już
półprzytomna. Fred uniósł ją z posłania, które leżało na pod-
łodze, i podtrzymywał, kiedy Geordie przekładał materac z
pościelą na skrzynię, żeby łatwiej było pielęgnować Kirstie.
Ledwie uniosła powieki, kiedy ją układał. Zanim dała się zła
mać febrze, zdążyła się rozebrać i włożyć nocną koszulę. W
pewnej chwili rozpoznała go.
- Fred - wyszeptała. Znów straciła przytomność.
- Już miała silny atak wymiotów. Nowy może się zacząć
w każdej chwili - uprzedził Geordie. - Poradzisz sobie?
Fred skinął głową. Wiedział, co ma robić. Pielęgnował
chorych, ale nie przypuszczał, że będzie musiał opiekować
się Kirstie. Zdawała się niezniszczalna.
- Nie będzie za bardzo chorować, prawda, Geordie?
Uświadomił sobie, że to głupie pytanie, gdy tylko je zadał.
Geordie nie mógł dać żadnych gwarancji. Emmie nie wyglą
dała tak, jakby miała umrzeć. Stan Dave'a był poważny,
a jednak chłopiec żył, a Emmie umarła.
Fred nie wyobrażał sobie, co by poczęli bez Geordiego. Z
jakiegoś powodu obaj uniknęli febry i pielęgnowali całą gru
pę, łącznie z Tate'ami, z których troje zachorowało, a ich
wspólnicy opuścili działkę.
Pielęgnowanie ofiar febry, zanim jeszcze Kirstie zachoro
wała, wywarło wielki wpływ na osobowość Freda.
Starał się zachować pogodę ducha, choć jego zwykła,
wprost dziecięca beztroska znikła ostatecznie podczas epi
demii.
Fred nie zauważał tej zmiany. W czasie długich dni i nocy,
spędzonych przy łóżku Kirstie, wiele się o sobie dowiedział.
Choć trzymał ją w objęciach tego popołudnia, kiedy zgubiła
wisiorek, chociaż starało się o nią wielu zalotników, myślał
o niej wyłącznie jak o małej dziewczynce, a nie dojrzałej już
kobiecie. Teraz, gdy mył ją gąbką, zdejmował przepoconą,
przywierającą do ciała koszulę i nakładał czystą i suchą, nie
mógł się nadziwić pięknu jej ciała i doskonałości jej drob
nych piersi. Jest dokładnie taka jak... przemknęło mu przez
myśl, ale nie mógł sobie przypomnieć imienia.
Nie wolno mi jej przestraszyć, myślał dalej. Nie powinie
nem zapominać, że jestem dla niej tylko Fredem, który lubi
się zabawić.
Początkowo Kirstie zachowywała się spokojnie, patrząc
na niego zamglonymi oczami. Potem zaczęła nieprzerwanie
mówić. Bredziła o matce i farmie, małych braciszkach i sio
strzyczkach, które umarły w dzieciństwie. Opowiadała Fre
dowi, patrząc na niego, lecz go nie widząc, że martwi się
o Sama i ma nadzieję, że znajdzie sobie dobrą kobietę.
I na końcu mówiła o Fredzie, ubolewała nad jego pijacką
nieodpowiedzialnością w pierwszych dniach, mówiła z prze
jęciem o jego uciechach z kobietami, z Grubą Lil, a zwłasz
cza z Rosiną.
- Nigdy się nie ustatkuje, nigdy - powiedziała ze szlo
chem i niespodziewanie usiadła. - Nigdy na mnie nie spoj
rzy. Jestem dla niego małą dziewczynką, Kirstie. Och, nie
nawidzę tego imienia, nienawidzę!
Zaczęła łkać tak mocno, że Fred tulił ją do siebie i głaskał
jej włosy, jakby była małym Rodem albo dzieckiem osiero
conym przez Emmie.
To, co do niej czuł, było czymś nowym, zupełnie innym
niż to, co czuł do kobiet, które tak chętnie zabawiał. Pragnął
się nią opiekować, chciał ją chronić.
Dziwił się, że nic o tym nie wiedział, choć już od dłuż
szego czasu musiał odczuwać to pragnienie. Przypomniał so-
bie, ile razy zabierał dzieci, by mogła odpocząć, jak dźwigał
ciężki koszyk z zakupami, pomagał zmywać naczynia, roz
wieszać pranie - ku uciesze Sama. Pamiętał, jak przynosił jej
wstążki z jarmarku i jak cierpiało jego serce, kiedy myślał,
że Kirstie go nie lubi.
Wszystko dla Kirstie, która nie może umrzeć teraz, kiedy
ją odnalazł; dla Kirstie, która odtrąciła wszystkich zalotni
ków, podczas gdy on zabawiał się przez długie, beztroskie
miesiące.
Wreszcie pojął, co Dan'l miał na myśli tamtego dnia, kie
dy wyjeżdżał z Ballarat; zrozumiał pytanie Geordiego.
Wkrótce potem pojawił się Geordie, patrząc na niego ze
smutkiem. Kirstie, spokojna do tej pory, zaczęła znów skar
żyć się na Freda, tym razem zrezygnowanym głosem.
- Och, nie, nie spojrzy na mnie teraz, kiedy zgubiłam
swoje serce.
Fred wstał gwałtownie, mocno poruszony i wyszedł na
dwór, gdzie go znalazł Geordie w chwilę potem. Z twarzą w
dłoniach opierał się o ścianę chaty.
- Uspokój się - powiedział łagodnie Geordie. - Jest na
dzieja, jeśli nastąpi przełom.
- Jeśli, jeśli, jeśli! - krzyknął zrozpaczony. - Niech diab
li wezmą te wszystkie jeśli. Wiesz niewiele więcej ode mnie,
Geordie. Boże, jak mogłem być tak ślepy, tak nieświadomy
mojej prawdziwej miłości.
- Wszyscy jesteśmy ślepi - odparł cicho Geordie. - Ro
dzimy się ślepi. Czasami zobaczymy światło, ale nie za często
i nie na długo. Wydaje mi się, że ty swoje znalazłeś.
Fred go nie słyszał. Wsłuchiwał się w wewnętrzny głos,
który mówił: „Straciłeś jedną miłość, a teraz stracisz drugą!".
Co to mogło znaczyć? Jaką miłość stracił? Kiedy i dlaczego?
Nie, nie posłucha tego głosu! Nie straci nadziei!
Geordie wziął go za ramię i weszli do chaty. Teraz Kirstie
była najciężej chora, pozostali powoli wracali do zdrowia.
- Nie wolno jej zostawiać samej - tłumaczył Geordie.
Fred usiadł, trzymając Kirstie za rękę. Geordie położył się
spać na podłodze. Był, jak Fred, wykończony i zasypiał
gdzie popadnie. Także i Freda zaczął morzyć sen. Zasnął
z ręką Kirstie w swej dłoni.
- Fred? - odezwała się nagle zwyczajnym głosem.
Otworzył szeroko oczy.
- Fred, co ty tutaj robisz?
- Kirstie! - wykrzyknął, patrząc na nią.
Cała spływała potem, ale jej oczy były teraz jasne, a ręce
chłodne.
- Och, moja droga, jesteś znowu z nami - powiedział z
nabożną wdzięcznością.
- Nigdzie nie odchodziłam - odparła zdziwiona.
Zobaczyła Geordiego na podłodze; teraz dopiero wszy
stko zrozumiała.
- Dostałam febry? Czy dlatego jesteście tu obaj?
- Tak, byłaś straszliwie chora, tak bardzo się martwili
śmy.
Przygarnął ją do siebie jak tamtej nocy, gdy znalazła go
krzyczącego przez sen. Ale tym razem był przytomny i ją
rozpoznawał. To jej ofiarował miłość, a nie dziewczynie z
sennego marzenia.
Geordie przeciągnął się, wstał i podszedł do nich.
- Nastąpił przełom w chorobie - przyjął profesjonalny
ton. - Trzeba ją wytrzeć, i to szybko. Nie powinna się teraz
przeziębić. Potrzebuje czystej koszuli, czystych prześcieradeł
i koców.
Pomógł Fredowi przebrać Kirstie, owinąć w suchy koc
i położyć na podłodze na czas, kiedy zmieniali pościel na
łóżku.
Kirstie przyglądała im się z niemym zdziwieniem. Czuła,
że bardzo schudła.
- Pielęgnowałeś mnie, Fred?
- Tak. Byłaś bardzo chora i nie został nikt prócz mnie,
kto mógłby się tobą opiekować. Tate'owie też się pochoro
wali.
- Och, Fred! - Usiadła przerażona. - Ojciec i dzieci! Co
z nimi? I biedna Emmie. Umarła, tak? To ostatnia rzecz, jaką
sobie przypominam. Jak się czują pozostali?
Geordie podszedł do Kirstie.
- Teraz już wszyscy mają się dobrze, Tate'owie też. Cie
bie najbardziej zmogło. Przemęczyłaś się, a prosiłem cię, że
byś się oszczędzała. - Jego głos brzmiał łagodnie i Kirstie
wiedziała, że nie miał do niej pretensji.
- Łóżko jest już gotowe, chodź, Fred, położymy pacjen
tkę z powrotem.
Fred przeniósł ją i opatulił kocami.
- Tylko ja mogłem się tobą opiekować - stwierdził rze
czowo. - Rozumiesz chyba.
- I był najlepszą pielęgniarką - uśmiechnął się Geordie.
- Nigdzie byś lepszej nie znalazła. Postaraj się zasnąć, Kir
stie. Teraz, kiedy choroba ustępuje, sen jest najlepszym le
karstwem.
Uśmiechnęła się do niego, dziwiąc się sobie, jak bardzo
jest słaba. Wprost nie mogła uwierzyć w to, że Fred przy niej
siedział, a jeszcze bardziej w to, że się uśmiechał, kiedy do
niego mówiła, i że ten uśmiech przeznaczony jest wyłącznie
dla niej, a nie dla kogoś innego.
Zasnęła, myśląc o tym wszystkim. Kiedy znów się obu
dziła, ujrzała Freda, który siedział obok niej i czytał.
- Fred - odezwała się.
Spojrzał na nią i twarz rozjaśniła mu radość. Odłożył
książkę i wrócił z cynowym kubkiem lemoniady.
- Kate pokazała mi, jak się to robi, tuż przed tym, zanim
zachorowała. Dzień po tobie. Geordie kazał ci to wypić. To
ci dobrze zrobi.
Pomógł jej usiąść i podtrzymał, kiedy piła. Kirstie pomy
ślała, że plusem choroby jest to, że wreszcie znalazła się w
ramionach Freda. Odniosła wrażenie, że pocałował ją w czu
bek głowy, gdy piła lemoniadę, lecz uznała, iż było to tylko
złudzenie.
Zwróciła ku niemu oczy, nie wiedząc, że Fred siłą po
wstrzymuje się, by jej nie pocałować. Wiedział, że jest jesz
cze słaba; obiecał Geordiemu, że zadba o nią możliwie naj¬
troskliwiej. Nawrót febry przy osłabieniu Kirstie mógłby
okazać się katastrofalny.
Kirstie położyła się i obserwowała Freda, jak krząta się
i wyciera naczynia przed przygotowaniem posiłku dla cho
rych. Wydał jej się teraz spokojniejszy. Przyglądając się męż
czyźnie pochłoniętemu pracą, zdała sobie sprawę, że prze
miana Freda nie wynika tylko z faktu, że przejął się nią oraz
innymi cierpiącymi na febrę.
Po skończonej pracy rozniósł posiłek i wrócił, by zjeść
swoją porcję. Kiedy umył naczynia, z kieszeni wyjął znisz
czoną talię kart i usiadł znowu przy Kirstie.
- Czy czujesz się na siłach zagrać w wojnę, czy wolisz,
żebym ci pokazał karciane sztuczki? Nauczył mnie ich Pa
triarcha, kiedy byłem małym chłopcem.
Znów wymienił to imię czy przezwisko. Ostatnio, raz czy
dwa, wspomniał je przypadkowo, bez zastanowienia.
- Kto to jest Patriarcha? - zapytał go kiedyś Geordie. -
Przypominasz sobie?
Fred już chciał powiedzieć: „Patriarcha? Przecież to...",
ale znów nie potrafił przypomnieć sobie tego imienia. W od
powiedzi bezradnie pokręcił głową.
- Karciane sztuczki, proszę - zadecydowała Kirstie.
Obserwowała jego zręczne dłonie, kiedy tasował karty,
rozciągając je w powietrzu; potem grał z nią w trzy karty.
Nie potrafiła znaleźć damy, choćby się nie wiem jak starała.
Fred recytował jej też śmieszne wierszyki, zapewne, by
odwrócić jej uwagę od choroby.
Śmiała się, lecz była tak słaba, że zaczęła się krztusić.
Fred przestraszył się i odłożywszy karty, przytulił Kirstie
delikatnie i postukał w plecy. Nie mogła się powstrzymać:
objęła go za szyję i pocałowała w policzek.
- Ojej, co ja robię! - wykrzyknęła i odsunęła się od niego
zarumieniona.
- Moje kochanie - wyszeptał czule i lekko pocałował ją
w usta.
- Nie powinieneś się nade mną rozczulać tylko dlatego,
że jestem chora - powiedziała.
- Nie rozczulam się nad tobą. Myślę, że cię kocham, na
prawdę cię kocham. Nie, to nie tak. Wiem, że cię kocham już
od dłuższego czasu, ale przez te wszystkie miesiące nie zda
wałem sobie sprawy z moich uczuć. Dopiero gdy się przera-
ziłem, że febra może mi ciebie zabrać, uświadomiłem sobie,
co naprawdę czuję.
Jej blada twarz jeszcze bardziej pobladła.
- Nie, Fred, nie wolno ci się ze mną drażnić.
- Nie drażnię się z tobą, Kirstie. Musiałem cię kochać już
dawno, ale byłem zajęty sobą, a także odkrywaniem coraz to
nowych przyjemności i własnych umiejętności. Poza tym
wydawało mi się, że nie powinienem myśleć o tobie jako
o kobiecie, że to jest niewłaściwe. Potem, kiedy zachorowa
łaś i omal nie umarłaś, zrozumiałem, że stałaś mi się bliska
i pożałowałem wszystkich zmarnowanych miesięcy. Kocha
nie, nie powinienem ci się teraz naprzykrzać, ale uwierz mi.
- Uniósł jej dłoń i pocałował. - Ktoś powinien się tobą za
opiekować. Tyle czasu poświęciłaś na doglądanie i troskę
o innych. Pozwól, że teraz ja się tobą zajmę.
Kirstie oparła się na poduszkach. Czyżby umarła i poszła
do raju? To nie mogła być prawda, że Fred patrzy na nią z
miłością i tak do niej mówi.
- Myślałam, że kochasz Rosinę Campbell. I dlatego jej
nienawidziłam. Inne się nie liczyły, wiedziałam, że nie są dla
ciebie ważne, nawet Gruba Lil to była tylko przelotna znajo
mość. Ale Rosina...
Spojrzał na nią, nagle poważniejąc.
- Nie powinnaś przejmować się Rosie. Mógłbym ją poko
chać dawno temu, kiedy oboje byliśmy młodzi i nie mieliśmy
za sobą życiowych doświadczeń. - Fred nie wiedział, skąd mu
przyszły do głowy te ostatnie słowa. Nie zastanawiał się nad
tym. - Biedna Rosie... jest samotna i zlękniona - ciągnął. -
Wie, że jej najlepsze dni przeminęły, i boi się przyszłości. My
ślę, że chodziło o wzajemne pocieszanie się, bo oboje byliśmy
na swój sposób zgubieni. Nie musisz być o nią zazdros
na. Teraz chodzi tylko o to, że jesteś taka młoda i jestem
dla ciebie za stary. Nie wiem dokładnie, ile mam lat, a po
winnaś poślubić kogoś w swoim wieku, nie takiego starucha
jak ja.
Poślubić? Starucha? Kirstie zakręciło się w głowie. Chyba
sam w to nie wierzy. Jest taki przystojny! Chciałby ją uczynić
swoją żoną? Miałaby wyjść za Freda? A więc nie myliła się.
Musiała umrzeć i znaleźć się w raju, gdzie wszystkie życze
nia się spełniają.
Gładziła jego ręce zniszczone przez wielomiesięczną,
ciężką pracę.
- Poślubić ciebie? Czy naprawdę tego chcesz?
- Nie należysz do kobiet, które można lekko traktować
i tylko się z nimi zabawiać. Jesteś uczciwa i poważna i po
ważnie traktujesz życie. Chcę się tobą opiekować, tak jak ty
opiekowałaś się biednym Fredem. - Wpatrywał się w nią z
natężeniem. - Czy wyjdziesz za mnie, Kirstie? - spytał
i ukląkł przy jej posłaniu.
W odpowiedzi rozpłakała się. To nadmiar wrażeń sprawił,
że nie mogła wykrztusić jednego słowa.
- Och, Kirstie, tak mi przykro. Nie powinienem ci tego
mówić, jesteś osłabiona chorobą. Boję się jednak, że jeśli te
raz tego nie zrobię, zabraknie mi odwagi, by ci to w ogóle
powiedzieć. Tak mało mogę ci ofiarować. Nie chciałem cię
denerwować.
- Nie denerwujesz mnie - zdołała powiedzieć. Znowu się
rozszlochała, po czym dodała: - Płaczę, bo jestem szczęśli
wa, Fred. Oczywiście, że wyjdę za ciebie.
Siedzieli objęci; rozpierała ich radość. Tak później zastał
ich Geordie. Twarz mu się rozjaśniła na ten widok. Lubił ich
oboje i wiedział, że zasługują na szczęście.
Nie odskoczyli od siebie ani się nie zmieszali. Fred tro
skliwie pomógł Kirstie się położyć, po czym zwrócił się do
Geordiego:
- Pobierzemy się, kiedy Kirstie wyzdrowieje. Muszę po
prosić Sama o zgodę, ale mam dość, żeby utrzymać żonę.
Geordie wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Freda. Kirstie uca
łował w policzek.
- Nie wierzyłem, że przejrzysz na oczy, Fred. Wybrałeś
sobie dobrą dziewczynę, w dodatku ona cię kocha. Kirstie,
pilnuj, żeby się dobrze sprawował. Kiedy będziecie razem,
nie pozwól mu znowu zejść na złą drogę.
Przyszło mu do głowy, że Fred, kimkolwiek był, zdążył
się już wyszumieć przez kilka ostatnich miesięcy. Przyglądał
się promiennej twarzy Kirstie i spokojnej, szczęśliwej twarzy
Freda. Co się stanie, gdy odzyska pamięć? Nie ma co się mar
twić na zapas, stwierdził w duchu. On, Geordie Farquhar, nie
będzie się bawił w Boga. Raz już próbował i oto do czego
go to doprowadziło! Stał się wygnańcem koczującym w na
miocie w Ballarat z dala od wszystkiego, co kochał i znał.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Fred poprosił Sama o rękę córki. Nie wiadomo, skąd wie
dział, że jest taki zwyczaj. Sam nie wydałby Kirstie za włó
częgę i pijaka, którego wyciągnęli z aresztu. Jednak budzący
zaufanie, trochę nieśmiały, zdolny i pracowity Fred był do
brym kandydatem na męża. Dodatkowym szczęściem napa
wała go myśl, że wreszcie może pojąć za żonę Kate Clancy.
Pomagała pielęgnować Moore'ów złożonych chorobą i zara
ziła się febrą. Zachorowała, na szczęście niezbyt ciężko, Sam
więc liczył na to, że będą mogli się pobrać, gdy tylko Kirstie
wyjdzie za mąż za Freda.
Kirstie uświadomiła sobie, że zajęta codziennymi obo
wiązkami i zaabsorbowana swoim uczuciem do Freda, nie
zauważyła, jak bardzo Sam się zmienił. Zaczął, na przykład,
zwracać uwagę na wygląd i ubiór. Chodził czysty i wręcz
wymuskany.
- Nie wiedziałem, jak na to zareagujesz - przyznał się Sam
córce, wyjawiając, że Kate przyjęła jego oświadczyny i że ze
względu na Kirstie przesunęli ślub - gdybym po latach, które
strawiłaś na opiece nad nami, przyprowadził do domu kobietę.
Tego rodzaju skrupuły pasowały do poczciwego Sama. Był
szczęśliwy, mogąc wreszcie poślubić pełną humoru Kate. Nie
zgodził się jednak na podwójny ślub, uważając, że Fred i Kirstie
zasłużyli na to, aby mieć własną uroczystość.
Kirstie szybko dochodziła do zdrowia. Uważała, że to mi
łość Freda okazała się najskuteczniejszym lekarstwem,
i trudno było temu zaprzeczyć, patrząc na jej twarz, która
promieniała szczęściem. Wreszcie spełniły się jej marzenia
- miała Freda tylko dla siebie, nie musiała dzielić go z inny
mi. Czegóż mogła chcieć więcej?
- Nie odrzucaj szczęścia, gdy je znalazłeś - przestrzegł
Geordie, gdy Fred któregoś dnia zwierzył mu się z obaw, że
jest za stary dla Kirstie. - Z moich doświadczeń wynika, że
wiek niewiele znaczy, jeśli ludzie się kochają. Poza wszy
stkim, nie jesteś jeszcze taki stary. W najgorszym wypadku
możesz mieć około czterdziestki.
Fred przestał się zajmować swoim wiekiem i skoncentro
wał się na dogadzaniu Kirstie i przygotowaniach do dnia,
który da mu prawo do dzielenia z ukochaną łoża. Oczywiście
zdawał sobie sprawę z tego, że po ślubie czekają go również
obowiązki, ale nie obawiał się trudów wspólnego życia, po
nieważ wierzył, że będzie ono oparte na wzajemnej miłości,
zaufaniu i lojalności.
Dbał, by Kirstie, wracając do zdrowia, jak najwięcej od
poczywała i zażywała świeżego powietrza.
- Zabraniam ci od razu brać się do roboty - przestrzegł
surowo. - Aileen już dorasta i zapewne potrafi pomóc. Sam
powiedział mi, że byłaś w jej wieku, kiedy zaczęłaś się nimi
opiekować, bo twoja mama źle się poczuła
Właściwie ma rację, zgodziła się w duchu Kirstie. Powin
na przestać traktować siostrę jak dziecko, to już panna.
Przyjemnie było sobie polegiwać, obserwować, jak inni
pracują i jak toczy się życie dookoła. Zaczęła sobie uświada
miać rzeczy, których przed tym nie zauważała, ponieważ nig-
dy nie miała czasu, nieustannie zajęta licznymi obowiązka
mi. Po raz pierwszy dostrzegła, jak piękna musiała być oko
lica, dopóki nie została zryta przez żądnych bogactw poszu
kiwaczy złota.
Fred i Sam pracowali teraz na nowej działce, na którą
otrzymali licencję; poprzednie miejsce już dokładnie prze
szukali. Chociaż do tej pory zespół Moore'a nie natrafił
na duże znalezisko, znajdowali dostateczną ilość złota, by
zapewnić sobie codzienne utrzymanie, a nawet trochę od
łożyć.
W przeszłości Bartowi udało się kilka razy odkryć miejsca
dość zasobne w złoto, ale po śmierci Emmie popadł w apatię
i pracował teraz sporadycznie. Wszyscy przyjęli to ze zrozu
mieniem i otoczyli Barta serdecznością - był przecież w ża
łobie. Sam, Geordie i Fred uznali, że trzeba mu dać czas na
opłakiwanie zmarłej żony. Nikły uśmiech na jego twarzy wy
woływała jedynie perspektywa zbliżającego się ślubu Kirstie
z Fredem.
Czasami Fred spoglądał tam, gdzie zazwyczaj rozkładała
koc Kirstie i machał do niej wesoło. Gdy w przygrzewają
cym słońcu zapadała w drzemkę, śniła o Fredzie i ich wspól
nej, szczęśliwej przyszłości.
Tego popołudnia jej drzemkę przerwał prawie jednoczes
ny krzyk Sama i Freda. Bart i Geordie wygrzebali się ze
swych dołów i pobiegli do nich, brudnych i triumfalnie
uśmiechniętych. Po miesiącach ciężkiej harówki nareszcie
trafili na prawdziwą żyłę złota, a ściślej rzecz biorąc, natrafił
na nią Fred.
Wstrzymano roboty i cała grupa wzięła się do wydobycia
zawierających złoto grud i przeniesienia ich na dół, do sa-
dzawki w celu wypłukania kruszcu. Nadciągnęli Tate'owie,
ciesząc się z nimi, a ich okrzyki sprowadziły innych, goto
wych dzielić radość ze znaleziska, bez względu na to, do ko
go uśmiechnęło się szczęście.
Kirstie uparła się, by wstać i im pomóc.
- Mam prawo - oznajmiła - po miesiącach przesiewania
drobinek złota zobaczyć, jak wygląda prawdziwe złoto.
Fred przyszedł do niej i objął ją ramieniem.
- To miłość do ciebie przyniosła mi szczęście - szeptał
Kirstie do ucha.
Znalezisko okazało się naprawdę duże. Mogli się pobrać,
nie zaczynając od zera, a przecież Fred miał dodatkowy do
chód z prowadzenia ksiąg rachunkowych.
Po kolacji zebrali się wokół ogniska, zaprosiwszy Tate'ów
i kilku innych sąsiadów, którzy przynieśli ze sobą banjo,
a także alkohol i ciasto. Gawędzili i śpiewali. Fred, obejmu
jąc Kirstie, śpiewał ze zdwojonym entuzjazmem, nie mogąc
się zdecydować, czy prawdziwym złotem jest żółty minerał,
który wyrwał ziemi, czy raczej piękna dziewczyna u jego bo
ku. Pomyślał z zadowoleniem, że przynajmniej nie będzie
musiała tak ciężko pracować jak dotąd, teraz, kiedy zostanie
jego żoną.
Tego szczęśliwego dnia dzieci biegały dookoła, nie
karcone za hałasy i zabawę w berka. W trakcie wieczoru
Fred przypomniał sobie, że obiecał zająć się księgami Ra
na Struana. Pocałował Kirstie, prosząc, by się nie przemę
czała.
- Przyrzekłem Ranowi i muszę dotrzymać Słowa - oznaj
mił zdecydowanie.
- Oto godny zaufania partner - stwierdził podpity Sam,
zadowolony, że jego przyszły zięć wykazuje tyle życiowej
odpowiedzialności, co dobrze wróżyło małżeństwu córki.
Geordie patrzył, jak Fred się oddala. Wysoki, wyprosto
wany i zdecydowany. Zniknął jak senna mara nieodpowie
dzialny lekkoduch - ni to nieopierzony młodzieniaszek, ni to
mężczyzna - wiecznie zdziwiony samym sobą i otaczającym
go światem. Nie tylko spotkaniu Kirstie zawdzięczał swoją
przemianę. Dotychczas nie dostrzegał w niej kobiety. Trzeba
było nowego Freda, aby zrozumiał, kim w istocie jest dla
niego Kirstie: oddaną, kochającą partnerką na nowej drodze
życia.
Pracując nad księgami w pokoiku na zapleczu sklepu,
Fred pogwizdywał przez zęby. Ran Struan stanął na progu,
zdziwiony obecnością Freda.
- Nie spodziewałem się, że przyjdziesz - powiedział,
gdyż dobiegła go już wieść o wielkim znalezisku Moore'ów.
- Przecież ci obiecałem - odparł Fred, nie podnosząc
oczu znad kolumn cyfr, które szybko dodawał.
Wyjątkowo, jako że stronił od alkoholu, przyjął szklane
czkę whisky, którą poczęstował go Ran. Pił, krzywiąc się nie
miłosiernie.
- Słyszałem, że się żenisz - zagadnął Struan.
- Tak - uciął Fred. Ostatnio bywał lakoniczny.
- Teraz, gdy znaleźliście złoto, będzie wam łatwiej -
ciągnął Struan. - Dostałeś porządną kobietę.
- Wiem - przyznał Fred, odmawiając następnej szklane
czki. - Mam dość na dzisiaj, Ran.
- Skończyły się miłostki - mrugnął porozumiewawczo
Struan.
Fred nie podjął zaczepki.
- Skończyłem z miłostkami, zanim oświadczyłem się
Kirstie - odparł z powagą.
Gdy wrócił po zakończeniu pracy nad przychodami i roz
chodami Rana, zastał wszystkich przy ognisku. Śpiew ucichł;
skończono już pić. Kirstie czekała na Freda. Samotny grajek
pozdrawiał ich rzewną melodią.
- Już niedługo - powiedział Fred, siadając obok ukocha
nej i całując jej miękki, gładki policzek.
Ilekroć jej dotykał, Kirstie przeszywał dreszcz podniece
nia. Nawet lekki pocałunek w czubek głowy ożywiał jej zmy
sły. Już niedługo, powtórzyła w myślach. Chyba umrę, kiedy
to się stanie, skoro już teraz ledwie trzymam się na nogach,
ilekroć mnie tknie lub pocałuje.
Kate Clancy, oczekując niecierpliwie swojego własnego
ślubu, uszyła Kirstie suknię ślubną i zrobiła stroik na głowę,
używając do tego różanych pączków. Zadziwiające, co moż
na było znaleźć w sklepikach mnożących się na złotonośnych
terenach, jeżeli dobrze się poszukało. Kate wypatrzyła nawet
pantofelki i długie rękawiczki.
Tego uroczystego dnia wszyscy towarzysze z zespołu
Moore'a pomogli Fredowi się ubrać. Geordie poprowadził go
do zaimprowizowanego ołtarza. Nawet Gruba Lil i Ned Hy
de roztkliwili się na ten widok, chociaż Gruba Lil wygłaszała
wątpliwe żarciki o tym, co pozostało kobietom, od kiedy
Fred Waring zaczął się dobrze prowadzić. Krzepcy i rubaszni
poszukiwacze złota ze wzruszeniem obserwowali ślub Freda
i Kirstie.
Zgodnie z obietnicą Sama, odbyło się huczne wesele.
Nie naruszając za bardzo swego świeżo zdobytego bogac
twa, Sam wyprawił wielkie przyjęcie, wynajmując na całe
popołudnie namiot, w którym zazwyczaj odbywały się tań
ce. Przybyli wszyscy nowi znajomi Moore'ów, spotkani
na złotonośnych polach, łącznie z tymi, którzy, zdaniem Kir-
stie, nie byli wystarczająco zaprzyjaźnieni, jak chociaż
by Gruba Lil. Mimo to starała się zachować uprzejmie, kie
dy Gruba Lil nalegała, by ją pocałowali oboje, zanim uda
dzą się z Fredem do chaty, która miała teraz stać się ich
domem.
Nigdy Fred nie wydał się Kirstie tak przystojny jak w dniu
ślubu. Miał na sobie czarny porządny garnitur i białą jedwab
ną koszulę, pożyczoną mu przez Neda Hyde'a. Natomiast
według Freda Kirstie nigdy nie wyglądała piękniej niż w suk
ni, którą uszyła dla niej Kate.
- Najpiękniejsza para, jaką widziałam w życiu - chlipała
Gruba Lil. - To mi osładza utratę Freda.
Już po wszystkim nie umieli ustalić, kto w gruncie rzeczy
zaprosił ją na ślub, ale skoro już się tam zjawiła, nie warto
było robić z tego sprawy.
Gdy, wreszcie sami, wracali do chaty, Fred pomyślał, że
bardziej niż nowo odkrytą urodę panny młodej ceni w niej
dobroć, obecną we wszystkim, co robi.
Długie wesele zostało ukoronowane wniesieniem Kirstie
do chaty, którą zastali udekorowaną kwiatami.
Fred posadził żonę na łóżku, zdjął jej z głowy welon i roz
plótł piękny, jasny warkocz.
- Nie boję się jak niektóre panny młode. Wiem, że bę
dziesz cierpliwy i pokażesz mi, co mam robić - szepnęła
Kirstie z roziskrzonym spojrzeniem, kiedy Fred ułożył ją na
łóżku.
To szczere wyznanie zdumiało Freda. Pieścił Kirstie deli-
katnie, tak by nie przestraszyć. Nie była Grubą Lil ani mę
żatką, więc wiedział, że należy postępować z nią delikatnie
i łagodnie. W pewnym momencie, na początku ich miłos
nych igraszek, odniósł niejasne wrażenie, że był już w podo
bnej sytuacji, ale wrażenie umknęło, gdy wprowadzał Kirstie
w tajniki małżeńskiego współżycia.
Chyba naprawdę umieram, myślała, leżąc w jego ramio
nach po delikatnej jak wszystko, co związane z Fredem, ini
cjacji w sztukę miłości. Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego
kobiety kochają mężczyzn i mają z nimi dzieci. Zapadła w
sen z głową złożoną na szerokim torsie męża, zaspokojona
i szczęśliwa.
Fred obudził się w nocy nie dlatego, że prześladował go
koszmar, w którym uciekał przed tygrysem i miał poczucie
bolesnej straty. Otworzył oczy z dojmującym uczuciem za
dowolenia, że znalazł to, co utracił. Tak przynajmniej myślał,
gdy rano wynurzył się z oparów snu - ale to wrażenie ulot
niło się wraz ze światłem dnia, jak to zwykle bywa z myśla
mi, które przychodzą nocą.
Nie wiedział, że Geordie wciąż go obserwuje, zastanawia
jąc się, ile jeszcze czasu zajmie Fredowi odnalezienie siebie
teraz, gdy zaznał szczęścia i miłości.
Ślub Sama i Kate odbył się wkrótce i ciężar, który Kirstie
dzielnie niosła tak długo, został zdjęty z jej ramion. Teraz
miała za zadanie troszczyć się jedynie o Freda i ich wspólną,
niewielką chatę.
Febra mocno osłabiła młodą kobietę, więc była zado
wolona z bezczynności, powoli jednak wracała do zdrowia, od
zyskując siłę i witalność. Była teraz bardziej pogodna i zrów
noważona, pozbywszy się związanych z opieką nad innymi
trosk, od nadmiaru których stawała się kłótliwa i uszczy
pliwa.
Bez czekających ją codziennych, nie kończących się obo
wiązków mogła siadywać na słońcu z książką lub ręczną ro
bótką. Fredowi nie udało się już natrafić na równie jak po
przednio bogate złoże, ale znajdował dostatecznie dużo złota,
by mogli żyć dostatnio.
W osobie Kate, Kirstie niespodziewanie zyskała oddaną
przyjaciółkę. Oczywiście nikt nie mógł zastąpić zmarłej mat
ki, ale mogła na Kate polegać w chwilach słabości.
Pewnego dnia, wkrótce po ślubie, Fred wrócił do domu z
wielką paczką.
- To dla ciebie. - Podał paczkę Kirstie. - Zgadnij, co jest
w środku?
Spojrzała zdziwiona.
- Prezent? Dla mnie?
Kirstie rzadko otrzymywała prezenty.
- A dla kogóż innego? - zażartował, całując ją w czubek
głowy i ciesząc się na widok jej podniecenia, gdy niecierpli
wie otwierała paczkę, by znaleźć w niej spódnicę z pięknego
materiału i dobrany do niej kolorystycznie szal.
Twarz jej pojaśniała, gdy przyłożyła spódnicę do siebie
i stwierdziła, że doskonale pasuje.
- Och, jaka piękna! Jesteś taki dla mnie dobry! Skąd
krawcowa znała moje rozmiary? - spytała przejęta.
- To proste, Kate brała wymiary na suknię ślubną - wy
jaśnił. - Włóż ją dziś wieczorem. Pójdziemy do Sali Tań
ca pokazać światu, na jaką piękność wyrosła żona Freda Wa
ringa.
- Och, Fred! - zawołała, kładąc ostrożnie spódnicę na
łóżku. - Nie żartuj ze mnie. Wiem, że nie jestem piękna. -
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała.
- I tu się mylisz - stwierdził i podniósłszy żonę, zakręcił
się z nią dookoła pokoju. - Wreszcie będziesz się tam bawić,
zamiast patrzeć, jak robią to inni, i będziesz nie tylko naj
piękniejszą dziewczyną na sali, ale też najpiękniej ubraną.
- To pewne - przyznała poważnie, gdy Fred postawił ją
na ziemi.
Ponownie wzięła do rąk spódnicę.
- Nigdy przedtem nie miałam czegoś tak cieniutkiego,
nigdy. - Przyłożyła delikatny jedwab do swego gładkiego
policzka.
- No bo kiedyś byłaś tylko Kirstie, a teraz jesteś Kirstie
Waring, żona Freda Waringa, i zasługujesz na wszystko, co
najlepsze. Na wszystko, co mogę ci dać.
Fred miał niejasne wrażenie, że coś podobnego mówił już
kiedyś, dawno temu, w swej utraconej przeszłości.
Po skończonym dniu pracy, w pogodne wieczory grupa
nadal razem zasiadała do wspólnego posiłku na otwartym po
wietrzu. Kate i Kirstie przygotowywały i podawały jedzenie.
Później przyłączali się do nich Tate'owie, by posiedzieć ra
zem, pośmiać się i pogadać. Odczuwali ciągle ulgę, że febra
zostawiła ich przy życiu i opuściła Ballarat.
Fred pytał Geordiego, dlaczego ich dwóch oszczędziła,
mimo że pielęgnowali tak wielu chorych.
- Nie wiem - przyznał Geordie. - Tak naprawdę niewiele
wiemy. Lekarze są jak ludzie walczący w ciemności, szuka
jący czegoś ze świeczką, która ciągle gaśnie, ale niechętnie
się do tego przyznają. Udajemy, że dużo wiemy, ale to nie-
prawda. Nie mamy pojęcia, jak febra się rozprzestrzenia,
a także czy zawsze chodzi o tę samą chorobę. Tutejsza róż
niła się od tej, którą leczyłem jeszcze w domu.
Coraz bardziej przekonywał się, że może rozmawiać z
Fredem jak równy z równym. Odszedł już dawny Fred, który
żył dniem bieżącym. Małżeństwo z Kirstie wzmocniło go do
datkowo. Coraz więcej czytał. Zaczynał odkrywać, że fizy
czna praca przy kopaniu stawia zbyt małe wyzwania dla jego
rozbudzonego umysłu. Nie musiał o tym mówić Geordiemu,
który sam to dostrzegł.
- Być może kiedyś dzięki cierpliwej i wnikliwej obser
wacji będziemy wiedzieć więcej - powiedział z namysłem.
- Tak - zgodził się Geordie, zanim znowu dołączyli do
ogólnej rozmowy.
Bart, który częściowo otrząsnął się z szoku po śmierci żo
ny, plotkował o Annie Robinson.
Robinsonów febra ominęła i gdy zataczała kręgi wokół
nich, Annie urodziła chłopca o skośnych oczach i żółtej
cerze.
- Jest tylko jedna rodzina chińska tutaj, więc... - roze
śmiał się Ginger Tate.
- To fakt - potaknął Bart. - Co najdziwniejsze, nikt nig
dy nie widział Annie z Chińczykiem. Powiedziała Lewowi,
że nigdy z nim nie była, ale nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego
dziecko jest takie, no... takie, jakie jest. Lew odchodzi od
zmysłów. Groził, że skoro tylko Annie dojdzie do siebie
po połogu, a poród zniosła bardzo źle, zbije ją do nieprzyto
mności.
- A co z dzieckiem? - współczująco spytała Kirstie.
- Cóż, Annie powiedziała, że zamierza je zatrzymać bez
względu na to, co mówi Lew. Ostrzega, że go opuści, jeżeli
będzie naciskał, by się chłopca pozbyła. Zawsze chciała mieć
dziecko, a Lew jej go nie dał.
- Nie ma w tym nic zabawnego - skomentowała trzeźwo
Kirstie, gdy mężczyźni zaśmiewali się z opowieści z dresz
czykiem, jak to ujął Bart.
- Nie, nie ma - przytaknął Geordie, który, podobnie jak
Fred, nie przyłączył się do ogólnej wesołości.
Fred miał szczególne powody do spokoju. Ulżyło mu,
że dziecko z pewnością nie jest jego, choć, oczywiście, mog
ło się tak zdarzyć. Za dawnych dni pełnej beztroski Fred
nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Siedząc teraz
przy boku Kirstie, z dłonią w jej dłoni, dziwił się swemu za
chowaniu w przeszłości, swej niefrasobliwości i bezmyśl
ności.
Kirstie wyczuła jego nastrój i delikatnie ścisnęła mu dłoń.
- Nie przejmuj się - szepnęła.
Wiedział, że odgadła, co go trapi. Był wdzięczny za
wsparcie i okazywaną na każdym kroku lojalność. Z czuło
ścią, ale i dumą popatrzył na żonę. Kirstie też się zmieniła.
Wypiękniała, a szczęście uczyniło ją łagodniejszą i bardziej
wyrozumiałą.
Siedzący naprzeciwko Jack Tate przyglądał im się z ża
lem. Znalazł sobie, co prawda, inną dziewczynę, ale nie po
trafił powstrzymać się od złośliwości pod adresem Freda.
- Och - stwierdził z nie skrywanym szyderstwem w gło
sie - wszyscy znamy Annie, prawda, Fred?
- Tak - odrzekł Fred spokojnie. - Nie zapominajmy jed
nak o Lewie i dziewczynie od Grubej Lil. Annie ma z nim
nielekkie życie.
Skan Anula43, przerobienie pona.
- Ale umiała się pocieszyć - nie ustępował z nieprzyje
mnym uśmiechem Jack.
Geordie wyczytał z twarzy Kirstie, że za chwilę będzie
równie zajadle bronić Freda, jak kiedyś wściekle go atako
wała, szybko więc zmienił temat rozmowy.
- Słyszeliście ostatnią nowinę? - zagadnął. - Była strze
lanina w Srebrnym Dolarze, tam, gdzie Jankesi grają w po
kera. Oszust, z którym Fred też grał, nazywali go Doktor,
został schwytany na gorącym uczynku przez Kufla. Pamię
tasz go, Fred?
- I co dalej? - spytał zaciekawiony Sam.
- Doktor swoim zwyczajem chwycił za pistolet, ale Kufel
okazał się szybszy. Kiedy przybyła policja, wszyscy się za
klinali, że Doktor sam się postrzelił, przypadkowo, a on to
potwierdził.
- Zauważyłeś, że oszukuje, Fred? - dopytywał się Bart.
- Tak. Było oczywiste, że jest oszustem - odparł Fred.
- To jeden, choć nie najważniejszy, z powodów, dla których
skończyłem z kartami - dodał.
Tego wieczoru, gdy z Kirstie szykowali się do snu, posa
dził ją sobie na kolanach. Objął ramieniem i wtulił twarz w
jej szyję.
- Kirstie - powiedział stłumionym i smutnym głosem -
mam nadzieję, że nie masz mi za złe Annie. Byłem wtedy
kimś innym. Przykro mi teraz, że się tak zachowywałem. Nie
rozumiem, dlaczego to robiłem.
- Och, miałam ci to za złe, Fred. Było, minęło. To nie
fair ze strony Jacka, że wspomniał o tym po tak długim
czasie.
- Mówił prawdę - poważnie stwierdził Fred i już nic
więcej nie dodał. Zamiast tego zrobił wszystko, by pokazać
żonie, jak bardzo ją kocha i ceni. W trakcie miłosnych igra
szek z ukochaną zdążył całkiem zapomnieć o obojgu - Jacku
i Annie.
Tej nocy jednak Fred miał najstraszniejszy sen.
Zaczynał się dosyć pogodnie. Szedł do sadzawki, prowa
dząc za rękę Kirstie. Wszystko widział jasno, jakby to wcale
nie był sen. W połowie drogi odwrócił się do Kirstie, by ją
pocałować, ale nie zobaczył jej, tylko jakąś inną dziewczynę;
smutną i cichą.
Jej oczy, jak oczy Kirstie, były zielononiebieskie, lecz
włosy rude. Ubranie też nosiła inne: z dobrego materiału
i eleganckie, nie tak proste jak stroje Kirstie.
Wyciągnęła rękę do niego i zwróciła się do niego po imie
niu; nie nazwała go jednak Fredem.
Słońce zaszło. Ściemniło się. Dziewczyna znikła. I teraz
nie miał już żadnej, ani jej, ani Kirstie. Był samotny na roz
ległej równinie i szukał po omacku, wołając dziewczynę
imieniem, którego nie pamiętał po przebudzeniu.
Szedł przed siebie, chociaż wiedział, że czyha na niego
coś przerażającego. To coś okazało się tygrysem. Nie gonił
za nim, lecz zastygł w pół skoku. Fred patrzył, zastanawiając
się, czemu nie rzuca się na niego, lecz wisi w powietrzu nie
ruchomo.
Słońce znowu wzeszło i pojawił się stary człowiek o
smutnej twarzy. Stał przed tygrysem i mówił Fredowi
coś, czego on nie chciał słyszeć - o rudowłosej dziew
czynie, którą Fred stracił, i o tym, że strata ta nieomal go
zabiła.
Najbardziej ze wszystkiego bał się, że mógłby tak samo
utracić Kirstie. Zaczął wzywać ją po imieniu, z całych sił,
błagając, by wróciła.
Jego głos stał się tak donośny, że go obudził. Siedział na
łóżku oblany potem, w ramionach przerażonej Kirstie, która
przemawiała do niego, starając się go ukoić. Czuła, jak
wstrząsają nim dreszcze, jeszcze silniejsze niż tej nocy, kiedy
znalazła go na dworze walczącego z majakami sennymi.
- Och, Fred, co ci jest? Co się stało?
- Myślałem, że cię straciłem - dyszał. - Teraz już wiem
na pewno, że kochałem kiedyś dziewczynę o rudych włosach
i oczach takich jak twoje. Och, Kirstie, utraciłem ją. Utraci
łem ją na zawsze, i śniło mi się, że również ciebie straciłem.
Sen rozwiewał się, a Fred próbował niemożliwego: zapa
miętać go i zapomnieć zarazem.
- Był tam tygrys - powiedział z bólem - i jeszcze coś.
- Wspomnienie umknęło. - Często śniłem, że coś straciłem;
teraz wiem, że to była dziewczyna. Tym razem do mnie prze
mówiła. Myślę, że Geordie ma rację. Powiedział, że nie chcę
pamiętać, kim byłem, dlatego, że wspomnienie to jest zbyt
bolesne. To ma coś wspólnego z tą dziewczyną, ale tygrys
- to zupełna zagadka.
Z niepojętych przyczyn nie powiedział jej o starym czło
wieku, którego się bał, mimo że starzec miał łagodną twarz.
Kirstie gładziła go i całowała.
- Jestem z tobą, Fred, przytul się do mnie.
Stopniowo się uspokajał, trzymając ją mocno, jakby miała
zniknąć, gdyby ją puścił.
Wzywał mnie po imieniu, dumała Kirstie, kiedy się wre
szcie uspokoił. To ja, nie inna, jestem mu teraz potrzebna,
nawet jeśli kiedyś kochał dziewczynę do mnie podobną.
Uspokajała Freda, dopóki nie zasnął, czuwając sama na
wypadek, gdyby ponownie przyśnił mu się koszmar. Nad ra
nem udało jej się zasnąć.
Nazajutrz Fred wydawał się zadumany, a Kirstie, podając
mu śniadanie, starała się być szczególnie kochająca i troskli
wa. Kiedy zjadł, humor nieco mu się poprawił, gdyż Fred
nadal lubił dobrze zjeść. Może był bardziej milczący, ale nie
stracił ochoty do życia i o zwykłej porze był gotów stanąć
do pracy z tą samą energią co zwykle.
Kirstie obserwowała, jak zamieniwszy z Geordiem kilka
słów, bierze się do roboty, więc z lżejszym sercem wróciła
do swych zajęć. Pomachał jej jeszcze, zanim zaczął pomagać
Geordiemu instalować blok, którego teraz potrzebowali, bo
kopali głębiej niż poprzednio.
Koło południa Kate z Kirstie przyniosły kanapki i herbatę
dla wszystkich, więc stali, rozmawiając i śmiejąc się, a Fred
przekomarzał się na równi z innymi, po chwili dołączył je
szcze Jack Tate. Ich wspólny śmiech i żarty niosły się w cie
płym powietrzu. Byli tak rozbawieni, że nikt nie spostrzegł,
iż z wrogim wyrazem twarzy zbliża się Lew Robinson.
- Tu jesteście! - ryknął - Nie wyłączając pieprzonego
pana młodego!
Fred wzdrygnął się.
- Lew? - zaczął bez sensu.
- Tak, Lew. Mąż Annie - pamiętasz? Wyciągnąłem
wczoraj w nocy od Annie imiona wszystkich jej facetów
i zgadnij, czyje imię było na liście? Ale nie musisz zgadywać,
prawda, Fred?
- Zostaw to, Lew. To nie pomoże ani Annie, ani tobie -
wtrąciła się Kirstie.
- Zostawić to! - ryknął Lew, schylając głowę i ruszając
w stronę Freda. - A dlaczego on nie zostawił Annie w spo
koju, co? Co, Fred? Zabiję cię, jak i resztę jej pięknisiów. Ty
będziesz pierwszy.
Sam i Geordie ruszyli w jego stronę.
- To nie twoja sprawa, Geordie, ani twoja, Samie, to spra
wa między mną a Fredem. Stań do walki, Fred, wyjmij ręce
z kieszeni! Zobaczmy, ile naprawdę są warte twoje sztuczki.
- Och, Lew, masz prawo być na mnie wściekły - powie
dział Fred strapiony, po czym, nie myśląc, dorzucił: - To by
ło tylko raz.
- Tylko raz! - wrzasnął Lew. - Tylko raz! Do diabła z
tobą, Fredzie Waringu, tyle tylko warta jest dla ciebie moja
Annie, że zawracałeś sobie nią głowę tylko raz? Niech cię
piekło pochłonie, do diabła z tobą!
Nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wyprowadził
mocny cios, uderzając Freda w lewą skroń. Cios był tak sku
teczny, że przy akompaniamencie krzyku Kirstie Fred runął
jak kłoda i byłby upadł, gdyby Geordie nie złapał go, zanim
dosięgnął ziemi.
A gdy padał, tygrys, który na niego polował od miesięcy,
skoczył i go pożarł...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Rosina Campbell udała się na złotonośne pola Bendigo po
triumfalnym występie w teatrze w Melbourne. Tak triumfal
nym, że dyrekcja zaangażowała ją na następny sezon, pozwa
lając przedtem na krótkie wakacje.
Zatrzymała się w ekskluzywnym hotelu „Criterion". Pro
tektora jeszcze nie znalazła i w czasie całego pobytu w ko
lonii nie miała po Fredzie nowego kochanka. W gruncie rze
czy bardziej potrzebowała trofeum niż prawdziwego partne
ra, jakim był Fred.
Nazywał ją Rosie. Tym sposobem, z czego później zdała
sobie sprawę, odróżniał ją od Rosiny Campbell, wysokiej
klasy kurtyzany. Była dla niego kimś, z kim się spotykał
i dzielił miłe chwile. Powiedziano jej, że ani z Hyde'em, ani
z nikim innym nie rozmawiał na jej temat. Jej informator
uważał, że to śmieszne, ona - że wzruszające.
Po powrocie z popołudniówki w teatrze, wczesnym wie
czorem, zastała w holu „Criterionu" niezwykłe poruszenie,
wywołane przybyciem nowego gościa. Obsługa chodziła jak
po sznurku, dyrektor pełnił honory gospodarza.
Wszystko na cześć wysokiego starszego pana ze srebrny
mi włosami i łagodną twarzą, przystojnego w szczególny
sposób. Uniesieniem brwi skwitował całe zamieszanie, choć
najwyraźniej nie był zaskoczony. Jego spojrzenie na krótko
zatrzymało się na Rosinie.
Czuła, że ją ocenia i zapamiętuje. Od pierwszego wejrze
nia wiedziała, że ma do czynienia z kimś bardzo wpływo
wym, mimo że mieszkał w tym zapomnianym przez Boga
zakątku świata.
Później, kiedy posadzono ich przy wspólnym stole, gdyż
nawet Rosina nie mogła żądać szczególnych przywilejów w
opanowanym gorączką złota Melbourne, wiedziała już, kim
jest nowo przybyły. Z wielkim respektem wyjaśniono jej, że
to Tom Dilhorne, uważany za najbogatszego człowieka w ko
lonii.
Był zapewne ojcem Thomasa Dilhorne'a, lecz nie przy
pominał go wcale. W istocie różnili się tak bardzo, że patrząc
na subtelną twarz naprzeciwko, wciąż, mimo wieku, atra
kcyjną, zastanawiała się, jak mógł być ojcem zimnego, krań
cowo przeciwstawnego mu osobnika.
Zapragnęła porozmawiać z nim, by się przekonać, czy jest
tak samo pyszałkowaty i arogancki jak jego syn. Siadając,
lekko się jej ukłonił.
- Witam pana - odparła bez zastanowienia. - Nazywam
się Rosina Campbell, jak pan zapewne wie.
Przytaknął.
- Nie przeczę. Dyrektor mnie uprzedził. To zaszczyt po
znać panią. Jestem Tom Dilhorne, o czym pani również, jak
sądzę, wie.
Zadziwił ją sposobem wysławiania się. Nie przeciągał sy
lab jak ludzie z wyższych sfer ani nie ryczał w kolonialnym
stylu, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Przerwał, kiedy
podano do stołu.
- O ile wiem, odbyła pani tournee po złotonośnych tere
nach - podjął. - Z pewnością to dla pani osobliwe doświad
czenie.
Była z nim szczera.
- Och, mężczyźni są mężczyznami wszędzie, pan rozu
mie, na złotonośnych polach i w pałacach. Różnią się tylko
uprzężą.
Uśmiechnął się, a ona wstrzymała oddech. Gdyby mogła
go poznać, kiedy był młody. W ogóle nie przypominał Tho
masa Dilhorne'a. A Freda? To całkiem inna sprawa.
- Z pewnością ma pani rację - odparł. - Tak niewielu z
nas to sobie uświadamia. Ma pani szczęście.
Takiego postawienia sprawy się nie spodziewała. Szczęście?
Ale on nie mówił o pieniądzach ani władzy, lecz o czymś
innym. To coś pozwalało jej znaleźć radość w towarzystwie
biednego Freda, a teraz mężnie podążać za swym losem.
- Proszę wybaczyć, że o tym wspominam - nie wytrzy
mała - ale wydaje mi się, że to pana syna spotkałam, gdy
przyjechałam do Melbourne po raz pierwszy, wiele miesięcy
temu.
- Spotkała pani Thomasa? - Ból przemknął po spokojnej
twarzy Toma.
- Tak. Obawiam się, że jest bardzo nieszczęśliwym czło
wiekiem - dorzuciła bez zastanowienia. Zrozumiała to nagle
i pod wpływem wewnętrznego przymusu podzieliła się tą
myślą z ojcem Thomasa.
- Tak, obawiam się, że to prawda. - Tom Dilhorne po
chylił głowę na chwilę, po czym spojrzał jej prosto w oczy.
- Stracił żonę w bardzo tragicznych okolicznościach - wy
jaśnił - a teraz my go straciliśmy - dodał z kamiennym spo-
kojem. - Uznano go za zmarłego, więc przyjechałem tutaj,
by zamknąć sprawę.
- Nie żyje? - Rosina nie mogła powstrzymać się od py
tania. - Co się stało?
- Zniknął tutaj, w Melbourne, wiele miesięcy temu, tuż
przed zapowiedzianym powrotem do domu. Przypuszcza się,
że został zamordowany, chociaż nie odnaleziono ciała. Jego
osobiste kosztowności znalazły się w lombardzie, prawdopo
dobnie zastawione przez bandytów, którzy go napadli... -
Urwał znowu. - Jego matka rozpacza.
Ty też, pomyślała Rosina.
- Jest mi bardzo przykro, choć moje słowa nie na wiele
się zdadzą.
- Cóż... dziękuję pani.
Czy powinna powiedzieć mu o podobieństwie Freda do
Thomasa Dilhorne'a? Jednak to nieprawdopodobne, by Fred
mógł być Thomasem. Kilkakrotnie zaprzeczał, jakoby po
znali się przed spotkaniem w Ballarat. Jego życie i sposób
bycia przemawiały za tym, że rzeczywiście jest poszukiwa
czem złota. Przypomniała sobie jego wspaniałe muskuły
i stwardniałe ręce robotnika. Byłoby szaleństwem budzić
nadzieję starego człowieka na odzyskanie syna na podstawie
czegoś, w co ona sama coraz bardziej wątpiła: że Fred Wa
ring i Thomas Dilhorne to ta sama osoba.
Gdyby ktokolwiek wspomniał jej o amnezji Freda, może
nie uznałaby swoich przypuszczeń za niedorzeczne, ale Ro
sina nie spoufalała się z pospólstwem na złotonośnych tere
nach, a wtedy, gdy przyjechała do Ballarat, kłopoty Freda z
pamięcią nie były już ekscytującym tematem plotek.
Tom Dilhorne, obdarzony niecodzienną intuicją, wyczuł
jej wahanie; zastanowiło go to. Jednak kelner, który obsługi
wał ich część stołu, zwracając się do niego i do Rosiny, wy
trącił Toma z rozmyślań. Kiedy odszedł, rozmowa zeszła już
na inne tory.
Rosina postanowiła nie wspominać o prostackim zacho
waniu Thomasa. Nie miała wątpliwości, że sprawiłaby przy
krość starszemu panu, gdyż, w przeciwieństwie do swojego
syna, okazał się człowiekiem o żywych uczuciach. Zoriento
wała się, że nie uszło jego uwagi, iż się jej podoba, jak rów
nież, że dobrze wie, do czego to może zmierzać.
- Pański syn nie jest do pana podobny - stwierdziła
krótko.
- Thomas? Nie. - Westchnął. - Jego brat bliźniak, mój
dragi syn, Alan, przypomina mnie z wyglądu i charakteru.
Jedyne, co nas łączyło z Thomasem, to oddanie dla naszych
żon.
Ostrzeżenie, pomyślała Rosina, ubawiona. Siedzieli tak
przez chwilę, każde zatopione w myślach o straconej prze
szłości, a kiedy powrócili do rozmowy, mówili o rzeczach
bez znaczenia. Ona raz jeszcze myślała o tym, jak dobrze
byłoby go spotkać wcześniej, kiedy oboje byli młodsi; do
piero później, gdy znalazła się w swoim pokoju, uświadomiła
sobie, że podobne myśli nawiedzały ją przy Fredzie.
Tom przyglądał się, jak Rosina wychodzi. A więc Thomas
ją spotkał i to spotkanie nie zostawiło jej miłych wspomnień.
Świadczyło o tym zarówno jej milczenie, jak i fakt, że zda
wała sobie sprawę z jego nieszczęścia.
Westchnął. Nie warto ubolewać czy też łudzić się, że Tho
mas mógł znaleźć w niej coś, co go pocieszyło, lub że sam
mógł ją pocieszyć. Rosina była teraz spadającą gwiazdą. Co
mogło jeszcze czekać Rosinę Campbell, która kiedyś niemal
rządziła królestwem?
A co pozostawało Tomowi Dilhorne'owi? Wyjaśnić, jak
Thomas mógł zginąć, i nigdy nie dowiedzieć się dlaczego.
Albo nie znaleźć żadnych śladów i żyć ze wspomnieniem
ostatniej, niewybaczalnej sceny przy śniadaniu, rozpa
miętując wymówki, których syn mu owego ranka nie
szczędził.
Powinienem być dla niego łagodniejszy, myślał. Starałem
się mu pomóc, lecz moje machinacje zabrały mi syna, muszę
więc pogodzić się z faktami.
Jednak nie potrafił pogodzić się z tym, że stracił go w taki
sposób.
Fred przestał istnieć. Pożarł go tygrys. Ból był tak silny,
że powalił go na kolana. Wydawał z siebie nieartykułowane
okrzyki. Leżał na ziemi w ciemnościach, bity, ktoś chwycił
go za włosy i wlał do gardła piekący płyn, wydobywając z
niego kolejny skowyt.
Potem znalazł się w jasnym słońcu, w miejscu, którego
nie znał, otoczony przez ludzi, których nigdy przedtem nie
widział. Ciągle leżał na ziemi, podczas gdy oni pochylali się
nad nim, nie mniej zaniepokojeni niż on. Piękna dziewczyna
z oczami takimi jak oczy Bethii klęczała obok niego, próbu
jąc go uspokoić
Bethia, Boże, gdzie ona jest? Na wspomnienie jej straty
znów krzyknął boleśnie. Niski, blady człowiek o smutnej
twarzy, zbliżył się do niego.
- Nie ruszaj się, Fred. Pozwól, by Kirstie wzięła cię za
rękę. Zaprowadzimy cię do chaty.
Dlaczego nazywają go Fredem? Kim jest ten człowiek?
Kim jest Kirstie? Nie znał nikogo z nich.
Dziwni, obcy mu ludzie mieli dziwne ubrania. W ogóle
wszystko wokół: było dziwne. Co tutaj robił? Jego ubranie
też takie... siermiężne, a ręce! Święty Boże, co stało się z
jego rękami? Przyjrzał się im; miał ręce jak robotnik, opalo
ne, z bliznami i połamanymi paznokciami.
- Gdzie ja jestem? - zapytał, rozglądając się dookoła. -
Kim jesteście?
- Fred - odezwała się piękna dziewczyna z wyrazem
współczucia na twarzy - Fred, co się stało?
Wiedział, że jest Thomasem Dilhorne'em, dlaczego więc
zwracała się do niego Fred?
Z trudem zbierał myśli; znowu pojawił się ból. Porwał go
w swój zaklęty krąg i znów dopadł go tygrys. Ból, już i tak
nie do zniesienia, narastał.
Był tak wszechogarniający, że wszyscy i wszystko znikło
w ciemnościach, gdzie tygrys wypluł Thomasa i Freda. Stali
się znowu jednością: nie wiadomo, gdzie kończył się jeden,
a zaczynał drugi.
Mężczyzna łkał, klęcząc na ziemi. Nie wiedział, kim jest,
póki nie spojrzał na dziewczynę o oczach tak podobnych do
oczu Bethii. Teraz rozpoznał Kirstie, swą ukochaną żonę.
Miał zarówno świadomość Thomasa, jak i Freda: kalejdo
skop obrócił się po raz ostatni.
To było nie do zniesienia. Geordie Farquhar obserwował
go niemal z bolesnym natężeniem, jedynie on rozumiał, co
się dzieje z Fredem.
- Pomóż mi - poprosił szeptem Fred, wyciągając rękę do
Geordiego i znowu stracił przytomność.
- Zanieście go do chaty - zwrócił się Geordie do Barta
i Sama, którzy stali zakłopotani.
Lew był przerażony. Mimo swych gróźb, wcale nie miał
zamiaru Freda zabić, po prostu chciał mu przyłożyć, by wy
równać rachunki za to, że posiadł i znieważył Annie. Poza
tym, jego pięść to nie młot parowy i mimo że Fred zatoczył
się do tyłu, ogłuszony, Geordie schwycił go tak, że ten nawet
nie dotknął głową ziemi.
Gdy Fred się ocknął, zaczął czołgać się, jęczeć, gadać głu
pstwa o tygrysie i o obcych. Nie poznawał nikogo, nawet
Kirstie, aż znowu nagle stracił przytomność.
Lew krążył dokoła, wystraszony, podczas gdy Sam i Bart
nieśli Freda do chaty.
- Idź do domu, Lew. - Geordie przystanął na progu cha
ty. Miał poważną twarz, ale bez śladu gniewu czy złości. -
Fred doznał szoku. W gruncie rzeczy nie miałeś z tym wiele
wspólnego. Co prawda, twój cios mógł wywołać ten stan, ale
to nie twoja wina.
- Nie uderzyłem go mocno - bronił się zrozpaczony Lew
- chciałem go tylko ukarać za jego zabawy z Annie.
- Wiem - odparł Geordie. - Idź teraz do domu i staraj się
nie karać więcej Annie. Sam nie jesteś bez winy.
- Iść do domu? - spytał Lew. - Wiesz, co tam zastanę?
Oddalił się ze zwieszoną głową. Dokonał zemsty, ale wca
le nie czuł się teraz lepiej.
Geordie wyprosił wszystkich z chaty, nie wyłączając Kirstie.
Bóg wiedział, co mężczyzna, który był do niedawna Fredem, mógł
powiedzieć. Kirstie nie zasługiwała na to, by ją ranić. Przekonał ją,
że Fredowi potrzebny jest przede wszystkim spokój, dopóki nie
pozbiera się po szoku wywołanym odzyskaniem pamięci.
Kate zabrała Kirstie do swego namiotu, który dzieliła z
Samem, poczęstowała herbatą i starała się pocieszyć. Ufała
Geordiemu, wszyscy mu ufali, a zwłaszcza Kirstie. Miała w
nim prawdziwego przyjaciela. To on pomógł jej pogodzić się
z nowym życiem, uczył ją i pocieszał, gdy kochała Freda bez
wzajemności.
Geordie zdawał sobie z tego sprawę; choć czasem rozmy
ślał z goryczą, dlaczego się tu znalazł i czy ktokolwiek by
mu zaufał, gdyby znał o nim całą prawdę. Odsunął te myśli
od siebie i siadł obok Freda leżącego na łóżku. Jego podopie
czny miał twarz zwróconą do ściany. Nie chciał widzieć ni
kogo, gdy zmagał się ze sobą i z tym, co się wydarzyło.
Wiedział już, skąd się wziął tygrys. Przypomniał sobie
oświetlony słońcem parawan, ustawiony tak, że ojciec miał go
za plecami, kiedy usiłował drwinami poruszyć kamienny spokój
syna. Pomyślał, że za swoje zadufanie zasłużył na to, by być
nawiedzanym i prześladowanym przez tygrysa. Z ogromnym
wstydem przypomniał sobie swoje słowa, tak okrutne, że nie
mógł uleżeć spokojnie, gdy teraz znowu brzmiały echem w jego
głowie. Wiedział już, kim był stary człowiek ze smutną, łagodną
twarzą, i że dopiero szaleńcze życie, jakie prowadził tu w pier
wszym okresie, dowiodło, iż ojciec starał się mu pomóc, a jego
odpowiedzią było... było...
Przewracał się niespokojnie na łóżku i starał się nie myśleć
o tym, jak ostro Thomas Dilhorne zwracał się do rodziców, któ
rzy tak bardzo go kochali. Wiedział również, kogo stracił, i wie
dział, że nigdy już jej nie odzyska. Jeszcze gorsze było to, że
zdawał sobie sprawę, iż nie jest w stanie pogodzić się z jej ode
jściem, a jednocześnie zachowywał się w sposób, który zmar
twiłby i sprawił ból Bethii, gdyby o tym wiedziała.
Nowy człowiek, który nie był ani Thomasem, ani Fredem,
ale w dziwny sposób jednym i drugim, zwijał się ze wstydu,
wspominając, jak odrzucił Lachlana za to, że jego matka
umarła przy porodzie.
Przypomniał sobie również olbrzyma o płowych włosach,
swego brata bliźniaka, który od czasu do czasu na okamgnie
nie pojawiał się w jego pamięci. Brata, który tak często za
chęcał go, by radośniej witał i żegnał kolejne dni, i którego,
kochając, odrzucał, gdyż sam nie miał jego przemożnej chęci
do życia.
Przeżywał jeszcze raz swoje spotkanie z Rosiną Campbell
w hotelu „Criterion" w Melbourne tak, jakby zdarzyło się to
wczoraj - co w pewnym sensie było prawdą. Pamiętał swoje
ostatnie słowa: „Nie mam zamiaru brać udziału w nieprzy
zwoitych swawolach z panią ani kimkolwiek innym".
Nieprzyzwoite swawole! To z tego Rosina szydziła, kiedy
spostrzegła niezwykłe podobieństwo Freda do Thomasa Dil
horne'a. Brak reakcji z jego strony na tę drwinę zapewne
przekonał ją, że on i Thomas, mimo podobieństwa, to dwie
różne osoby.
Kim był dla niej Fred? Co zrobił z siebie, uprawiając z
nią tak radośnie miłość, do czego najwidoczniej tęsknił, lecz
nie chciał się przyznać jako Thomas?
To już zamknięty rozdział, wyszumiał się, późno co prawda,
lecz mógł ręczyć, że nigdy nie zdradzi Kirstie. Wiedział, że jako
Fred uszczęśliwił Rosie. Wyznała mu kiedyś, że od lat nie było
jej tak dobrze. Los jednak kazał mu natychmiast zapłacić za to,
że tak brutalnie obszedł się z nią hotelu, i nie mógł zaprzeczyć,
że zasłużył na tę karę. Starał się przypomnieć sobie okoliczno
ści, w których stracił pamięć.
Mimo sukcesu, jaki odniósł w negocjacjach z przedsię
biorcami w Melbourne w sprawach kolei, czuł się nieszczę
śliwy. "Wiedział, że go nie lubią, ponieważ nie uczestniczył
w hałaśliwych przyjęciach, czego spodziewano się po nim
jako bracie Alana i synu starego Toma.
Tego wieczoru, który okazał się ostatni, opuścił oficjalny
obiad z panią Teresą Spurling, fertyczną wdową po jednym
z prekursorów kolei. Zaproponowała mu odwiezienie do ho
telu swoim nowym, wytwornym powozem.
Tak w każdym razie się to zaczęło.
- Jest jeszcze wczesny wieczór, panie Dilhorne - powie
działa zachęcająco, z doskonałym wyczuciem chwili. - Nie
wstąpiłby pan do mnie na filiżankę czekolady? Zwykle piję
ją przed pójściem spać, a w towarzystwie smakuje lepiej.
Była pulchniutka i chociaż urodą i wdziękiem nie mogła
się równać z Rosiną, okazywała zainteresowanie Thomasem
równie otwarcie jak ona. Zaproszenie było dwuznaczne
i dyskretne, dawało możliwość dyplomatycznego odwrotu.
Ojciec powiedział, do diabła z ojcem, żeby użył trochę życia.
Thomas uznał, że pójście do łóżka z panią Spurling można
nazwać życiem.
Na początku wieczór przebiegał dość gładko. Czekając na
czekoladę, prowadzili rozmowę o niczym. Drażniła go świa
domość, że Teresa Spurling nie po raz pierwszy po filiżance
czekolady zabawia dżentelmena. Oczekiwała od niego cze
goś ponad to. Thomas postanowił sprostać jej oczekiwaniom.
Czy znaczy - użyć życia? Jeżeli oznacza spędzenie wie
czoru w towarzystwie chętnej kobiety, to używanie życia by
ło nadzwyczaj banalne. A stało się groteskowe, kiedy usiedli
na kanapie, by się popieścić. Był to podrabiany mebel w stylu
Ludwika XVI i jaką by pozycję Thomas przyjął, okazywała
się bardzo niewygodna, co nie ułatwiało sprawy.
Sytuacja stawała się, delikatnie mówiąc, niezręczna. W
dodatku pewien szczegół wyraźnie strajkował. Coś, nie wia
domo co, umysł czy ciało, nie chciało stanąć na wysokości
zadania, choć Thomas starał się, jak mógł.
Teresie Spurling nie brakowało spostrzegawczości i życz
liwości. Po paru nieudanych próbach stało się jasne, że pan
Thomas Dilhorne nie jest zdolny ani pożądać, ani działać.
Teresa Spurling miała pójść do łóżka nie zaspokojona.
- Pan nie ma do tego serca - rzekła w końcu, łagodnie
go odsuwając.
- Nie - przyznał wściekły i zażenowany. - Przepraszam.
Nie miałem zamiaru pani zwodzić.
Usiadł i unikając jej spojrzenia, zaczął się pośpiesznie
ubierać.
- Nie musi pan przepraszać - odrzekła. - Rozumiem, że
stracił pan żonę w tragicznych okolicznościach. Życie musi
być dla pana niełatwe.
Jej uprzejmość jeszcze pogarszała sprawę.
- Tak - przyznał. Nie miał nic więcej do dodania.
- Pozwoli pan, że zadzwonię na stangreta, by odwiózł pa
na powozem do hotelu.
- Nie - odmówił, nie chcąc być jej dłużnikiem po tym upo
korzeniu. - Pójdę pieszo. To niedaleko. Wolę pójść pieszo.
Tak też zrobił. Wyszedł na ruchliwe ulice miasta, oświet
lone i zgiełkliwe jak za dnia. Niedaleko hotelu przeszedł
obok „Czarnego Kota", jaskini gry, którą polecano mu po
przedniego wieczoru.
Przeszedł obok, zawahał się i zawrócił. Rada ojca okazała
się chybiona w jednej dziedzinie, dlaczego by nie spróbować
w drugiej? Dziadek Fred Waring był notorycznym kobiecia
rzem, pijakiem i hazardzistą. Dlaczego jego wnuk, który tak
przypominał go z wyglądu, nie miałby w tym upodobania?
Zszedł po schodkach...
Teraz, na wspomnienie tego, co wydarzyło się później, aż
się wzdrygnął.
„Czarny Kot" był siny od dymu, pełen mężczyzn, prze
ważnie poszukiwaczy złota, trwoniących swoje cięż
ko zdobyte bogactwo lub starających się drobne wygrane
na złotonośnych terenach obrócić w większe na karcianym
stole.
Nie zdziwił się, gdy stwierdził, że miejsce to bardzo mu
nie odpowiada, a pomysł spędzania tu czasu jest odpychają
cy; nieważne, co o tym sądzi jego ojciec. Zabawa, rozmyślał
rozpaczliwie, gdzie w tym wszystkim jest zabawa? Siadając
do gry w karty, pilnował się, by nie pić i nie spoufalać z brud
nymi łotrzykami.
Z przyjemnością stwierdził, że nie stracił umiejętności
gry i wielu z obecnych rzuca ukradkiem zawistne spojrze
nia na dobrze ubranego, przystojnego gracza o chłodnej twa
rzy i wrodzonej smykałce do kart, który łupi ich do gołej
skóry.
Naraził się szczególnie jednej z grup poszukiwaczy złota.
Śmiali się i wygrażali mu za plecami. „Cholerny laluś, trzeba
mu dać popalić" - usłyszał, ale nie zwracał uwagi na niewy
bredne docinki.
Ich przywódca, rosły zbir, usiadł w końcu naprzeciw Tho
masa.
- Uważaj, koleś- zwrócił się do Thomasa pozornie przy-
jacielskim tonem. - To nie jest dobre miejsce do zabawy dla
takich jak ty. Możesz zarobić więcej, niż myślisz.
Unosiły się nad nim opary whisky. Thomas spojrzał na
niego z wyższością.
- Przyszedłem tutaj grać w karty - odparł chłodno. - Nie
chcę rozmawiać ani się bawić. - Odwrócił się i skoncentro
wał na grze.
- Rozchmurz się, koleś - zadrwił zbir. - Wyglądasz jak
kaznodzieja, który myślał, że poszedł do nieba, a wylądował
w piekle. Mam pomysł, postawię ci drinka. Wyluzuj się nie
co. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.
- Dziękuję, nie. Nie piję - odmówił z całą stanow
czością.
- Co? Wolisz chłopców od dziewczynek, założę się. Nie
pije, nie pali, gra w karty jak cholerny księgowy. Co cię raj
cuje, koleś?
Thomas przypominał sobie bardzo dokładnie, jak wście
kły odwrócił twarz w stronę irytującego prostaka.
- Na pewno nie rozmowa z kimś takim jak ty - wypalił,
choć zaraz pożałował swojej głupoty.
Dryblas zmrużył oczy.
- Nie będę się zniżał, koleś, do dyskusji z tobą. Ale napi
jesz się ze mną, nim stąd wyjdziesz, albo źle się to dla ciebie
skończy.
- Już ci przecież mówiłem, że nie piję - odparł Thomas
w akcie odwagi.
Nie był wprawdzie swoim bliźniakiem wagi ciężkiej, któ
ry by stanął do wałki z tymi prymitywami i miał całą salę za
sobą, lecz tchórzem też nie.
Zbir zignorował jego słowa. Wziął ze stołu butelkę i starał
się ją podsunąć Thomasowi, który wściekły, uparcie od
mawiał.
- Przytrzymajcie mi go, chłopaki - zwrócił się poszuki
wacz złota do swych kompanów. - Dobiorę mu się do gardła
i nauczę, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną.
Thomas wstał i cofnął się, by uniknąć bezpośredniego
starcia. Nagle zdał sobie sprawę, że nikt w lokalu nie jest po
jego stronie. Na widok upokorzonego panicza złośliwa saty
sfakcja zajaśniała na wszystkich twarzach.
Poszukiwacz już zbliżał się do niego, gdy właściciel spe
lunki, przepchawszy się przez tłum, zjawił się, psując wido
wisko.
- Stop, panowie! Nie chcę mieć tutaj kłopotów. Gdybyś
wiedział, co ci służy, kolego - zwrócił się do Thomasa - wy
szedłbyś stąd. Moi klienci nie lubią, gdy się tak niegrzecznie
odmawia wypicia z nimi postawionego drinka. W dzisiej
szych czasach wszyscy jesteśmy kumplami. Nie ma tu miej
sca dla paniczyków, którzy zadzierają nosa.
- Wychodzę więc - oznajmił Thomas. - A widząc, że pan po
zwala, by obrażano pana klientów, wychodzę z przyjemnością.
W drodze do drzwi towarzyszył mu drwiący śmiech.
Był tak wściekły, że nie zdawał sobie sprawy, jak niebez
pieczna może okazać się droga do hotelu. Od jego oświetlo
nego wejścia dzielił go przecież tylko fragment zaułka. Za
pomniał lub w swojej arogancji zlekceważył gniew męż
czyzn, których opuścił.
- Zepsułeś nam zabawę, co? - Rosły poszukiwacz zwró
cił się do właściciela. Spojrzał wymownie na swych kompa
nów. - Ta arogancka świnia potrzebuje lekcji. Jeżeli tutaj nie
możemy jej dać, zrobimy to na dworze. Może to i lepiej.
Dokładnie w połowie drogi Thomas został zaatakowany.
Nie miał szans. Po pierwszym uderzeniu, które go powaliło
i zamroczyło, stracił świadomość. Upadł na ziemię, a ich ko
pniaki maltretowały jego ciało. W końcu postawili go przy
ścianie i rozebrali. Najpierw zdjęli mu srebrny zegarek, spin
ki z rubinem i pierścionek podarowany przed ślubem przez
Bethię, który w kilka miesięcy później miał zobaczyć na pal
cu osiłka w lokalu Hyde'a. Potem zdjęto zeń elegancki
płaszcz, koszulę, buty i spodnie, warte niemal tyle samo co
kosztowności. Półnagiego porzucono w kurzu zaułka.
- Nie pije - zaśmiewał się poszukiwacz złota, raz jeszcze
kopiąc nieprzytomnego Thomasa. - Zaraz to sprawdzimy. -
Złapał Thomasa za włosy, przyłożył mu do ust butelkę ze
spirytusem i jęczącego, szamoczącego się i krztuszącego
trzymał za nos, dopóki cała zawartość butelki nie znikła w
gardle. - Ciekawe, co teraz myśli o piciu - dodał, wymierza
jąc w głowę Thomasa ostatni cios, który przesądził o jego
losie w ciągu najbliższych miesięcy.
Wtedy właśnie dopełniła się przemiana poważnego,
eleganckiego dżentelmena w jego groteskową karykaturę
- pijanego i półnagiego włóczęgę z poranioną, opuchłą twa
rzą i ciałem, w parę godzin później znalezionego przez stró
ża, który zaciągnął go do aresztu. Tak narodził się Fred
Waring.
Nim się to stało, wzeszedł księżyc. Leżał w jego zimnym
blasku odarty z dumy i godności, ale również z bólu i żalu
ostatnich osiemnastu miesięcy. Był w szponach zapomnienia.
Niejeden raz tego pragnął i wreszcie się doczekał.
Kiedy się ocknął, świat zmienił się nie do poznania.
Thomas niewyraźnie przypominał sobie upokorzenia, ja-
kie musiał znosić, zanim Fred stanął mocniej na nogach.
Przedłużający się ciąg alkoholowy, zapoczątkowany przez
tych, którzy wlali mu do gardła spirytus, trwał tygodniami;
nie umiał powiedzieć, jak długo. Tygodnie, kiedy żył i cier
piał w rynsztokach na ulicach Melbourne i Ballarat, były jed
nym wielkim pasmem upokorzeń.
Kiedy Moore'owie podali mu pomocną dłoń, stał się no
torycznym kobieciarzem, jakby chciał nadrobić miesiące
abstynencji i pyszałkowatego negowania swych potrzeb.
Przypomniał sobie znowu złość na ojca i zrozumiał jej po
wód. Wiedział teraz, że odrzucając swoją naturę i ignorując
potrzeby, które uważał za upokarzające, stał się okrutny dla
bliskich i wszystkich, których spotkał.
Geordie ma rację. Chciał wyrzucić z pamięci Thomasa
Dilhorne'a. Odrodził się jako beztroski, szczęśliwy Fred
i chciał nim pozostać, by nie mieć nic wspólnego z zimnym
i dumnym Thomasem. Co więcej, potrzebował tego upadku,
i życia między prostymi ludźmi, by się oczyścić.
Ciągle w swoich myślach powracał do Kirstie, którą w
końcu znalazł, i dzięki temu - odnalazł siebie. Ciężkie życie
na złotonośnych polach było rodzajem pokuty dla człowieka,
którego zadufanie pchnęło w objęcia szaleństwa. Zrozumiał,
że przeświadczenie o nietykalności Kirstie brało się stąd, że
za bardzo mu przypominała Bethię, której pamięci nie chciał
zbezcześcić.
A przecież w miłości do Kirstie radość, którą kiedyś dzie
lił z Bethią, została przypieczętowana i odnowiona. Kiedy
rozpoznał swe uczucia, gotów był stać się na powrót Thoma
sem. Tym razem Thomasem, który wiedział, co to jest poko
ra, bo opuszczony na ulicach, został przyjęty na powrót do
ludzkości za sprawą Sama, Barta i Geordiego. Świętował ży
cie z Grubą Lil i Rosiną. Cierpiał i przezwyciężył cierpienie.
Wtedy dopiero jego fizyczna i psychiczna tortura dobieg
ła kresu i mógł się znowu stać człowiekiem, jakiego znała
i kochała Bethia.
Geordie nie próbował z nim rozmawiać. Fred, kimkol
wiek był, musiał pogodzić się sam ze sobą. Wyszedł i wrócił
z dużą szklanką spirytusu. Fred leżał nieruchomo. Jego
śmiertelny ból powoli ustępował.
- Fred - odezwał się Geordie.
Postać na łóżku pozostała nieruchoma, więc dotknął lekko
jej ramienia. Tylko oczy błyszczały w poszarzałej twarzy.
- Fred, wiem, że teraz nie pijesz, ale łyknij i postaraj się
zasnąć - doradził. - Nie zadręczaj się dłużej.
- Jak... - zaczął Fred
- Nie mów nic. Może jutro. Teraz wypij i śpij.
Fred przyjął szklankę, wypił do dna i oddał Geordiemu,
który ujął go za nadgarstek i utkwił w nim wzrok jak wtedy,
gdy go leczył z pijaństwa.
- Śpij - powtórzył.
Fred posłusznie położył się i natychmiast zapadł w głębo
ki sen. Sen bez snów, nie zakłócony koszmarem o stracie,
tygrysie, starym człowieku. Spał jak nowo narodzony.
- Zostaw go - polecił Geordie niespokojnej Kirstie, gdy
wszedł do namiotu Sama Moore'a. - Potrzebuje samotności.
Nie ma poważnych obrażeń, ale przeżył głęboki szok i teraz
śpi. Kiedy się obudzi, przyjdę go znowu zobaczyć.
- Och, Geordie - rozszlochała się Kirstie. - Fred się mną
opiekował, kiedy tego potrzebowałam, dlaczego teraz ja nie
mogę się nim zająć? Śpi? Jest dopiero południe.
Wziął ją za rękę i popatrzył głęboko w oczy, tak jak to
zrobił przed chwilą z Fredem.
- Zaufaj mi - powiedział, znowu przypominając sobie,
że już wypowiadał te słowa. Miał nadzieję, że tym razem się
nie myli. Kirstie uspokoiła się wreszcie; płakała, ale już nie
tak rozpaczliwie jak przedtem.
- Ufam ci, Geordie, ale tak się boję. Czy teraz, kiedy od
zyskał pamięć, będzie mnie chciał? Czy mnie pozna? Wydaje
mi się, że nie wie, kim jestem.
- Nie ma powodu do obaw - uspokajał Geordie. - Fred
wie, kim jesteśmy. Pamięta, kim był poprzednio, ale pamięta
również, że jest Fredem.
- Pozwól mi go tylko zobaczyć. Przyrzekam, że nie będę
płakać.
Geordie zaprowadził ją do chaty, by mogła zobaczyć Freda
śpiącego spokojnie jak nigdy. Przysiadła przy nim na chwilę,
po czym Geordie wyprowadził ją. Kate, miła i macierzyńska,
odstąpiła jej swoje łóżko. Wszyscy jej dodawali otuchy, aż w
końcu zasnęła, wyczerpana wrażeniami dnia.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Następnego ranka Geordie zajrzał do Thomasa, aby
sprawdzić, jak się czuje. Zastał go leżącego w łóżku, wspar
tego na poduszkach. Wyglądał znacznie lepiej niż poprze
dniego dnia. Spokój malujący się na jego twarzy świadczył
o tym, że pogodził się sam ze sobą i swoim losem.
- Co z Kirstie? - spytał z ożywieniem. - Muszę ją zoba
czyć. Na pewno się o mnie martwi.
- Rzeczywiście bardzo się o ciebie niepokoi, ale nie ma
się czemu dziwić. Jest twoją żoną. Jednak zanim pójdę po
Kirstie, chciałbym z tobą porozmawiać, skoro, jak widzę, do
szedłeś do siebie.
- Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, to proszę bardzo.
- Thomas skinął głową.
Ufał Geordiemu; nie zawiódł się na nim, kiedy był naiw
nym, prostodusznym Fredem, a jako Thomas mógł jeszcze
bardziej go docenić i zrozumieć.
Geordie przyglądał mu się uważnie. Utwierdził się w prze
konaniu, że w swoim poprzednim wcieleniu Fred Waring nie
był byle kim.
- Przypomniałeś sobie, kim jesteś?
- Tak - odparł krótko Thomas.
- Thomas, Thomas czy Theo? - indagował dalej Geor
die.
Thomas spojrzał zdziwiony.
- Tak, Thomas. Skąd wiedziałeś?
- Zapamiętałem, że na pierścieniu, który odebrałeś temu
osiłkowi, były wygrawerowane inicjały: T.D. No i raz czy
dwa razy nieświadomie powiedziałeś o sobie „Thomas". Kie
dyś machinalnie podpisałeś się „Thomas" w księdze Hyde'a,
a następnie skreśliłeś.
- Rozumiem.
Spokojny i opanowany, niewiele ma do powiedzenia,
skonstatował z rozbawieniem Geordie. Rozmawiając z Tho
masem, musiał sobie przypomnieć, że jako Fred potrafił on
być szczery, otwarty i bezpośredni.
- Jestem zarówno jednym, jak i drugim, i jest to dziwne
uczucie - odezwał się Thomas. - To bardzo różne osobowo
ści - dodał po chwili.
- Tak przypuszczałem - skomentował Geordie. - A co
oznacza litera D?
- To pierwsza litera nazwiska, a sprawa pochodzenia nie
jest dla mnie prosta.
- Nie jest prosta? - Geordie badawczo przyjrzał się Tho
masowi. Starał się nie okazać zdziwienia. - Dlaczego? Czyż
byś nie zamierzał wrócić do swojego nazwiska?
Teraz z kolei Thomas obrzucił uważnym spojrzeniem
twarz Geordiego. Przez moment rozważał, czy powinien wy
jawić tajemnicę swego pochodzenia. Po krótkim namyśle po
stanowił po raz kolejny zaufać Geordiemu i powiedzieć mu
prawdę. Zdawał sobie sprawę z tego, że Fred wyrzuciłby z
siebie wszystko od razu, nie zastanawiając się nad konse
kwencjami swego postępowania. Nie był już Fredem, ale też
nie był dawnym Thomasem.
- Wczoraj, kiedy przypomniałem sobie, kim byłem, za
nim straciłem pamięć, początkowo chciałem pozostać Fre
dem. Muszę ci to wyznać, ponieważ jestem ci winien zaufa
nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś. Jednak już po
godziłem się z tym, że jestem tym, kim jestem. Akceptuję
zarówno swoją przeszłość, jak i teraźniejszość, co oznacza,
że akceptuję siebie takim, jakim jestem teraz, po tych wszy
stkich przejściach. Obawiam się, że to nie ja, lecz inni mogą
mieć trudności z przyjęciem do wiadomości mojej prze
miany.
Geordie słuchał i przyglądał się zafascynowany temu no
wemu mężczyźnie, który wysławiał się poprawnie, w sposób
logiczny i wyważony.
- Jednak mnie intrygujesz, Fred... to znaczy, Thomas -
rzekł.
- Nazywam się Dilhorne, Thomas Dilhorne.
- Dilhorne? - Geordie szukał w pamięci i twarz mu po
jaśniała. - Czy jeden z tych Dilhorne'ów, najbogatszych lu
dzi w kolonii? Czy jesteś synem Toma?
- Tak. Nie spodziewałeś się takiego zakończenia tej
skomplikowanej historii, prawda?
- Skomplikowanej historii! - powtórzył Geordie i za
niósł się niemal histerycznym śmiechem. - Skomplikowa
nej... - Zakrztusił się. - Och, Fred, to znaczy Thomas...
Należysz do najbogatszej rodziny w kolonii, a harujesz od
miesięcy, unurzany w błocie i brudzie, aby zdobyć trochę
złota.
Thomas przyglądał mu się z niepewnym uśmiechem. Mil
czał, z lekka zakłopotany.
- Coś ci powiem. - Geordie ponownie się roześmiał, za-
nim zaczął mówić dalej: - Pewnego dnia, tuż przed moim
wyjazdem z Melbourne, niechcący podsłuchałem w sklepie
rozmowę grupy dżentelmenów. „Młody Thomas Dilhorne -
powiedział jeden z nich - nie jest taki jak jego ojciec w mło
dości. Nie pije, nie gra w karty, nie ogląda się za kobietami,
nie da się przekupić ani skorumpować. To cholerny arogant
i pedant, patrzący na wszystkich z góry". To nie jest chara
kterystyka Freda Waringa, prawda?
Thomas poczerwieniał lekko.
- Rzeczywiście nie. Dużo o tym myślałem i doszedłem
do wniosku, że Thomas Dilhorne pragnął, jak każdy, tego,
co się rozumie pod określeniem „użyć życia", ale nie zdawał
sobie z tego sprawy albo też nie miał odwagi się do tego przy
znać.
- Więc to przed tym uciekałeś - skonstatował Geordie,
ochłonąwszy już trochę. - Przed człowiekiem, który był
Thomasem Dilhorne'em.
- Tak, ale nie tylko przed tym - przyznał Thomas.
- A co z Kirstie? Nie chciałbym, żebyś ją skrzywdził. To
dobra dziewczyna i bardzo cię kocha. Pamiętam, że na pier
ścieniu obok twoich inicjałów były też inne: B.K. Należą do
kobiety, prawda?
W oczach Thomasa pojawił się błysk zrozumienia.
- Więc dlatego nie wpuściłeś jej tutaj. Bałeś się B.K. -
Umilkł. - Powinienem wiedzieć, że działasz w jej obronie.
Słusznie postąpiłeś, ale nie musisz się obawiać B.K. To moja
nieżyjąca żona Bethia, Bethia Kerr. Byliśmy małżeństwem
od dziesięciu lat, kiedy umarła przy urodzeniu naszego pier
wszego, długo oczekiwanego dziecka. Nikt już nie może
skrzywdzić Bethii ani ona nie może zagrozić Kirstie. Wydaje
mi się, że Thomas kocha Kirstie bardziej niż Fred, bo potrafi
ją w pełni docenić.
- Przykro mi. Nie chciałem cię urazić, ale musiałem wie
dzieć.
- Nie musisz nic sobie wyrzucać, Geordie. Miałeś ra
cję, że pomyślałeś o Kirstie. Skąd mogłeś wiedzieć, kim była
Bethia.
- I to był drugi powód, dla którego stałeś się Fredem.
- Utrata Bethii... Tak, kochałem ją bardzo, a znaliśmy
się od dziecka. Nasi ojcowie się przyjaźnili. Nie potrafi
łem pogodzić się z jej śmiercią. Widzisz, wiodłem takie po
rządne, cnotliwe życie i w nagrodę utraciłem swoją naj
większą miłość. Pragnąłem ranić ludzi, by cierpieli tak
samo jak ja. - Thomas umilkł zamyślony. Po chwili podjął:
- Geordie, ile to już miesięcy upłynęło od czasu, kiedy zo
stałem napadnięty w Melbourne? Rodzice muszą uważać
mnie za zmarłego. Boże, wybacz mi, rozstałem się z ni
mi w gniewie. Byłem taki nieprzyjemny dla matki, chociaż
z oddaniem i miłością opiekowała się moim małym syn
kiem. Nie doczekała się ode mnie słowa podziękowania.
- Ukrył twarz w dłoniach. - Och, Geordie, byłem godny po
żałowania. Nie mogłem znieść widoku biednego Lachlana
ani moich rodziców, nikogo. Nienawidziłem wszystkich,
nawet brata bliźniaka, który na stałe zamieszkał w Anglii.
- Uniósł mokrą od łez, udręczoną twarz i spojrzał na Geordiego. - Nienawidziłem go, bo jest podobny do Patriar
chy, mojego ojca, podczas gdy ja przypominam mojego
dziadka ladaco, Freda Waringa. Czy to nie dziwne, że wy
brałem sobie imię dziadka pijaka, Freda? Mama mówi, że
bardzo przypominam jej brata Rowlanda.
- To wcale nie dziwne. Miałem do czynienia z podobny
mi przypadkami w... nieważne, gdzie i kiedy. Spotkałem lu
dzi, którzy pod wpływem uderzenia w głowę zmieniali się
bezpowrotnie, i takich, którzy wracali do dawnego ja. Myślę,
że w twoim przypadku uderzenie odegrało mniejszą rolę. Nie
lubiłeś Thomasa Dilhorne'a, więc podświadomie wykorzy
stałeś pretekst, by się od niego uwolnić.
- Zgadza się. Zbili mnie do nieprzytomności i wlali mi
do gardła spirytus, co w efekcie zapoczątkowało pijacki ciąg,
z którego nie mogłem się wyrwać, dopóki Sam nie zabrał
mnie z aresztu. Pamiętam, że po raz pierwszy nazwałem sie
bie Fredem Waringiem przed sądem i pozostałem Fredem aż
do wczoraj, do kolejnego uderzenia, które wskrzesiło Tho
masa. Kiedyś byłem Młodym Thomasem i nie lubiłem siebie,
potem stałem się Thomasem, którego najwyraźniej nie lubi
łem jeszcze bardziej, wreszcie zostałem Fredem.
- Wszyscy lubili Freda - przypomniał Geordie.
- Jednak Fredem też nie jestem, choć nieraz będę żałować
jego odejścia. Ale jest pewne, że jestem mężem Kirstie, sy
nem swoich rodziców i ojcem Lachlana. Powinienem powia
domić rodziców, że żyję. Tylko jak powiedzieć Kirstie, kogo
poślubiła?
- Nie biednego Freda, ale człowieka nawykłego do po
siadania władzy i bogactw - dokończył Geordie.
- Właśnie.
Trudno było uwierzyć, że tak bardzo różnił się od Freda
i jednocześnie że tak wiele z Freda w nim pozostało. Zyskał
siłę i autorytet Thomasa, ale nie stracił dobroci i prostolinij
ności Freda.
- Nie chcę, by dowiedziano się, z jakiej rodziny pochodzę
- powiedział Thomas. - Jestem pewien, że zachowasz dla
siebie tę wiadomość. Mam do ciebie pełne zaufanie. Dla ze
społu Moore'a jestem wciąż Fredem Waringiem i chcę nim
pozostać przez jakiś czas, zanim nie podejmę pewnych decy
zji. Nie mam pewności, jakie wrażenie wywarłaby na wszy
stkich informacja, że jestem Thomasem Dilhorne'em. - Za
wahał się. - Lubiono mnie jako Freda, choć nie był bogaty
ani uprzywilejowany.
- Rozumiem cię i zgadzam się z tobą - odparł Geordie.
- Zachowam twój sekret, ale nie zwlekaj zbyt długo z wyja
wieniem go Kirstie.
- Powiem jej w stosownym czasie, możesz mi wierzyć.
Wiesz, chciałbym nacieszyć się ostatnimi godzinami w Ballarat. Tyle wam wszystkim zawdzięczam. Pewnie zapiłbym
się na śmierć, gdybyście się mną nie zainteresowali.
Geordie pokręcił głową.
- Nie sądzę. Jestem pewien, że ostatecznie wyszedł
byś cało z opresji. Tylko że do wyzwolenia mogła prowa
dzić długa i kręta droga. Przyznam, że trochę ci ją skróci
liśmy.
Geordie przypomniał sobie słaniającego się na nogach,
obdartego włóczęgę, którego Sam niemal wrzucił na wóz,
i zgodził się z Thomasem w milczeniu.
- Uważam, że powinieneś teraz zobaczyć się z Kirstie.
- Tak. Trzeba wyjawić jej część prawdy.
Kiedy Geordie wyszedł, znów się położył i obserwował
drzwi, czekając na Kirstie, swoją ukochaną żonę. Stanęła nie
pewnie w progu, lecz zaraz się wypogodziła, widząc, że wy
poczywa, najwyraźniej zdrowy.
- Och, Fred! - wykrzyknęła, podchodząc do łóżka. - Ba-
łam się, że możesz być naprawdę chory. Powinnam wierzyć
zapewnieniom Geordiego, że już dobrze się czujesz.
Przygarnął ją do siebie i posunął się, by mogła się obok
niego położyć.
- Nikt nam nie przeszkodzi - szepnął. - Geordie będzie
ich trzymał z daleka. Potrzebujemy trochę czasu dla siebie.
Leżeli, tuląc się do siebie. Kirstie poczuła się szczęśliwa,
że znowu jest z mężem.
- Kochanie, mam ci coś do powiedzenia. Przypomniałem
sobie, kim jestem.
Słysząc to, odwróciła się do niego z oczyma pełnymi lęku.
- Nie ma powodu do obaw, Kirstie, kochanie - po
wiedział Thomas, całując ją w policzek. - Jesteśmy peł
noprawnym małżeństwem. Nie ma w moim życiu innych
kobiet.
Widać było, że Kirstie doznała nieopisanej ulgi.
- Och, Fred! Nie mogę powiedzieć, że się nie martwiłam.
Zwłaszcza że Geordie zabronił mi wczoraj przyjść do ciebie.
- Usiłował cię chronić, kochanie. W Sydney jest mój oj
ciec i matka, którzy myślą, że nie żyję. Wydaje mi się, że
sporo miesięcy upłynęło, od kiedy zniknąłem w Melbourne
i przeistoczyłem się w Freda. Musimy natychmiast wybrać
się w drogę. Rodzice nie powinni opłakiwać mnie dłużej niż
to konieczne.
O Lachlanie nie wspomniał. Miał jeszcze trochę czasu, by
powiedzieć jej o tym, że ma synka. Postanowił też odwlec
chwilę, w której wyjawi, że jest Thomasem Dilhorne'em.
Wcześniej czy później Kirstie pozna prawdę, podobnie jak
Sam i reszta. Jednak chciał jeszcze trochę pobyć dobrze im
znanym Fredem.
- Sydney - westchnęła Kirstie, jakby mówił o dalekiej
Anglii.
- Tak, Sydney. Mam tam dom z widokiem na port. Spo
doba ci się.
- Zatem nie jesteś biedny? - Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie, nie jestem biedny. Przyjechałem do Melbourne w
interesach i wtedy pobito mnie i okradziono. Na skutek ura
zu straciłem pamięć.
- Ojciec sądził, że musiałeś być urzędnikiem lub kimś w
tym rodzaju. Miał rację.
- Musimy jechać do Melbourne. Może nie jutro, ale po
jutrze, jeśli uda się zarezerwować miejsca w dyliżansie.
Kirstie zauważyła, że jej mąż się zmienił. Jednak gdy się
do niej uśmiechał, wciąż był Fredem.
- Będzie to dla ciebie nowe życie, kochanie. Inne od tego,
czego spodziewałaś się, wychodząc za mnie za mąż. To oz
nacza rozstanie z twoimi bliskimi. Sądzę, że polubisz moją
matkę, jak również mojego ojca. - Przygarnął ją mocno i na
miętnie pocałował. - Straciliśmy wspólną noc, kochanie,
i zamierzam to teraz nadrobić.
Zaczął się z nią kochać z łagodną namiętnością, którą
Fred jej zawsze okazywał. Pod tym względem nic się nie
zmienił.
Kirstie myślała później, że w ten niejako symboliczny
sposób rozpoczęli nowe życie. Oto za dnia, który w innych
okolicznościach spędziliby na pracy i codziennej krzątaninie,
kochali się i odpoczywali.
Fred wraz z Kirstie stał obok dyliżansu, czekając, aż zo
stanie on załadowany i przygotowany do podróży do Mel-
bourne. Zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się
jego młoda żona. Była zarazem podekscytowana i przestra
szona. Nic dziwnego, przecież wyruszała w nieznane, w da
leką drogę do Sydney.
Miała zostawić ojca i rodzeństwo, któremu od lat matko
wała, a także ludzi poznanych w Ballarat. Całe swoje doty
chczasowe życie.
Thomas pożegnał się z Ballarat poprzedniego dnia. Tak
jak Dan'l Mendoza, obszedł wszystkich dookoła, całując
Grubą Lil, ściskając dłonie Nedowi Hyde'owi, Dickiemu
Vallance'owi i innym.
Nawet Jack Tate przyszedł się pożegnać. Patrząc smutno
na Kirstie, życzył im wszystkiego najlepszego.
- Mam nadzieję, że będziesz z Fredem szczęśliwa. - To
były jego ostatnie słowa.
Thomas nie wyjawił, kim jest i z jakiej rodziny pochodzi.
Wszyscy, nie wyłączając Kirstie, przypuszczali, że wiezie ją
do małego domku na rozbudowujących się przedmieściach
Sydney, a nie do olbrzymiej, pięknej rezydencji, którą dzielił
z Bethią. Dla nich pozostał Fredem Waringiem, jeśli nawet
różnił się od człowieka, którym był przez ostatni rok.
Poprzedniego wieczoru usiadł z nimi po raz ostatni przy
ogniu. Pomiędzy Sama, Barta i Geordiego rozdzielił złoto
i pieniądze, które zdołał odłożyć podczas pobytu w Ballarat.
Sam i Bart patrzyli ze zdziwieniem, kiedy podsuwał im małe
płócienne woreczki.
- Nie mogę tego przyjąć - zaprotestował Sam, kręcąc gło
wą. - Rozpoczynacie nowe życie, będziecie tego potrzebować.
- Mam dom i pracę, która na mnie czeka w Sydney - wy
jaśnił Thomas. - Chcę, żebyś to zatrzymał.
- Przecież to twój zarobek - obruszył się Bart, zdziwiony
hojnością, która, zdaniem Thomasa, i tak nie rekompensowa
ła dobroci, jaką mu okazali.
- Tak, mój - przyznał Thomas - i mam prawo nim dys
ponować. Uważam, że nie jest to wystarczające podziękowa
nie za to, co dla mnie zrobiliście. Ochrzciliście mnie w wo
dach Jordanu - powiedział, wskazując na sadzawkę. - Ina
czej ciągle leżałbym na ulicy jako Wrak.
- Synu, nie zrobiliśmy tego, by cię ratować - przyznał
szczerze Sam. - Potrzebowaliśmy rąk do pomocy.
Słowo „synu" omal nie wyprowadziło Thomasa z równo
wagi. Przypomniało mu własnego ojca.
- Zaufaj mi, Sam - powiedział po chwili milczenia. - Kirstie będzie ze mną bezpieczna. Obiecuję, że nie zazna biedy.
Mistrzowskie niedopowiedzenie, skwitował w duchu Geordie, zważywszy na to, co powszechnie się mówi o bogac
twie Dilhorne'ów!
- Ale nie wolno mi... - upierał się Sam.
- Żadnych ale - uciął Thomas. - Oddałeś mi swój skarb.
- Jeszcze mocniej przygarnął Kirstie.
Sam zatrzymał wzrok na zięciu. Dopiero teraz do
strzegł, że, jak uprzedzał Geordie, rzeczywiście się zmienił.
Nadal był miły i zwracał się do wszystkich po przyjacielsku,
ale nagle stało się widoczne, że przywykł, by go słuchano.
Musiał należeć do tych, którzy innym wydawali polecenia
i rozkazy.
Geordie zapewnił Sama, że nie powinien martwić się o los
córki, chociaż, zgodnie z obietnicą daną Thomasowi, nie
zdradził jego prawdziwej tożsamości. Sam ufał Geordiemu
i przyjął jego słowa za dobrą monetę.
- A więc... - Sam zaczął z wahaniem, nie do końca prze
konany, czy Fred powinien tak szastać pieniędzmi.
- A więc zgoda - dopowiedział Thomas, wyraźnie uwa
żając sprawę za zakończoną. Rozejrzał się dookoła.
Niepostrzeżenie zapadł zmrok. Bart wcześniej przyniósł
karty i zagrali po raz ostatni; Kirstie usiadła obok męża. Stali
się nierozłączni i źle znosili najkrótsze rozstanie.
Kiedy krótka gra dobiegła końca i złoto zostało przekaza
ne, Thomas znalazł chwilę, by po raz ostatni podziwiać świat
ła Ballarat, zachwycić się odgłosami dalekiej muzyki, przy
pomnieć sobie zarówno czas spędzony na pracy, jak i na roz
rywkach.
Wracał do świata obowiązków i odpowiedzialności
i przez chwilę zapragnął być znów beztroskim, prostodusz
nym Fredem. Tam byli jednak jego rodzice i Lachlan; szcze
rze pragnął zobaczyć ich i uspokoić. Lachlan, ostatni poda
runek Bethii, dziecko, które potrzebowało ojca.
Fred odchodził na dobre, zostawiając tylko swoją naj
lepszą cząstkę, która miała uchronić Thomasa przed pust
ką i nienawiścią. Wzmocnił uścisk wokół ramion Kirstie,
mając nadzieję, że spodoba się jej życie u boku Thomasa Dil
horne'a.
Skrzynia zawierająca ich niewielki dobytek została
wreszcie umieszczona obok innych bagaży. Kirstie uściska
ła ojca, a także Barta i Geordiego, którzy, jak wielu innych
przyjaciół, przyszli ich pożegnać. Thomas dał Geordiemu
list do Sama, w którym ujawniał prawdę o tym, kim jest.
Kirstie jeszcze jej nie poznała, miał ją wyjawić dopiero w
Melbourne.
Dopóki znajdował się w Ballarat, chciał pozostać Fredem.
Ballarat nie było odpowiednim miejscem dla znakomitości
takich jak Thomas Dilhorne.
Na koniec zaproponował Geordiemu pomoc w przeniesie
niu się, dokąd zechce, lub w znalezieniu pracy odpowiadają
cej jego umiejętnościom.
- Przez jakiś czas moje miejsce jest tutaj - odpowiedział
mu Geordie. - Tutaj znalazłem cichą przystań.
- Chcę utrzymywać kontakt z tobą, Samem i z resztą gru
py. Kiedy się urządzimy w Sydney, przyjedziemy z Kirstie,
choćby na krótko. Mam do ciebie, Geordie, zaufanie. Wiesz,
gdzie mnie znaleźć, gdybyś mnie potrzebował.
Zostawił Geordiemu i Samowi adresy, pod którymi mogli
szukać Thomasa Dilhorne'a.
- Gdybyś wiedział, kim byłem, mógłbyś nie... - zaczaj:
Geordie.
Thomas przerwał mu w pół słowa.
- Nie chcę tego słyszeć, Geordie - powiedział stanow
czo. - Wiem, kim jesteś, a nie, kim byłeś, i tylko to się liczy.
Jesteś przyjacielem, którego nigdy nie miałem. Najlepszym
przyjacielem pod słońcem.
Wyładowany po dach dyliżans odjechał, uwożąc Kirstie
i Thomasa. Kirstie powstrzymywała łzy. Siedziała, trzyma
jąc męża za rękę, przekonana, że jego miłość uchroni ją
przed każdym niebezpieczeństwem, jakie ją czeka w przy
szłości.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Gdyby nie smutny charakter misji Tom Dilhorne mógł
by uznać pobyt w Melbourne za całkiem przyjemny.
Stwierdził, że podeszły wiek nie osłabił jego przedsiębior
czości, a wyrafinowany intelekt i duży urok osobisty, któ
ry zawsze zjednywał mu i kobiety, i mężczyzn, nie osłabł
z czasem.
Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie podkreślił swojego
przywiązania do nieobecnej żony, Rosina Campbell gotowa
była koić jego ból po stracie Thomasa, zyskując w zamian
starszego, bogatego protektora. Zawsze był wyczulony na
wysyłane przez bliźnich sygnały, a wiek tylko pogłębił tę
zdolność.
Redmayne i Herbert, główni sponsorzy nowej linii kole
jowej, przekonali się, że stary Tom Dilhorne wart jest swej
legendy, a przy tym to bardzo ludzki człowiek.
- Skąd, na Boga, wziął się u niego taki pedantyczny syn?
- powiedział Redmayne w rozmowie z żoną. - Mimo to,
szkoda biedaka. Nie zasłużył na swój los.
W swojej wędrówce po Melbourne, obojętnym na wszy
stko poza gorączką złota, Tom spotkał się z Teresą Spurling.
Śmierć jego syna policja przyjęła za fakt. Pewną zagadką był
wprawdzie brak ciała, ale co z tego? Ludzie ciągle znikali,
a znalezione w lombardzie kosztowności świadczyły niezbi-
cie, że został napadnięty, obrabowany i prawdopodobnie za
bity, bo tylko umarli milczą jak głazy.
Pani Spurling przyjęła go w pokoju, w którym zabawiała
Thomasa, jeżeli uznać, że Thomas bawił się tym spotkaniem.
Ona również, jak wszyscy w Melbourne, spostrzegła, że oj
ciec bardzo różni się od syna. Wyraźnie podkreśliła, że jej
wieczór z Thomasem należał do niewinnych, i podobnie jak
Rosina zauważyła, że Thomas był głęboko nieszczęśliwym
człowiekiem. Nie potrafiła rzucić światła na to, co mogło mu
się przytrafić.
- Mam sobie za złe - wyznała - że nie nalegałam,
by skorzystał z mojego powozu, jednak wolał iść na pie
chotę.
- Mój syn był uparty - odparł Thomas łagodnie. - Proszę
sobie nie robić wyrzutów. Nie mogła pani przewidzieć, co
się zdarzy.
Tak jak wcześniejsze tropy, ten również prowadził do
nikąd. Wracał do hotelu „Criterion" tą samą drogą, którą
szedł Thomas, prowadzącą obok „Czarnego Kota", otwar
tego teraz dniem i nocą, by uwolnić podekscytowanych
poszukiwaczy od nadmiaru świeżego bogactwa. Tknięty
nagłym impulsem zszedł po schodach do ciemnej i zady
mionej sali sprawdzić, czy nie spotka kogoś, kto przypo
mniałby sobie, że przed wieloma miesiącami widział tu jego
syna.
Jak się spodziewał, trafił na kolejną ślepą uliczkę, zresztą
nie wyobrażał sobie okoliczności, w których Thomas mógłby
zajść do podobnego lokalu. Raczej napadnięto go w jakiejś
uliczce lub ciemnym zaułku. Niechętnie musiał przyznać, że
nie ma sensu szukać dalej: Thomas zniknął i tyle. Pozostało
mu tylko doprowadzić do końca interesy Dilhorne'ów w
Melbourne i wracać do domu, do Hester.
Redmayne zasugerował, że powinien rozwiesić plakaty na
złotonośnych polach Bendigo i Ballarat, jak również w Mel
bourne, oferujące nagrodę w zamian za informację o synu.
Dałoby to Hester pewną nadzieję.
Następnego dnia zdecydował się odwiedzić drukarzy i po
licję. Ubrany nienagannie, gdyż nawet nieszczęście nie mog
ło złamać jego wieloletnich nawyków, zszedł do hotelowego
holu.
Tym razem hol świecił pustkami, nie licząc jasnowłosej
dziewczyny u boku kędzierzawego mężczyzny w ubraniu ty
powym dla poszukiwacza złota. Oboje stali zwróceni do To
ma plecami.
Słysząc kroki Toma, dziewczyna odwróciła głowę w jego
stronę. Była młoda i uderzająco piękna. Jej włosy miały od
cień popielatoblond, a wielkie zielononiebieskie oczy przy
pomniały mu zmarłą synową. Jej ubranie nie zachwycało
krojem czy materią, ale schludnością. Miała na sobie niebie-
sko-białą kretonową sukienkę, szydełkowy szal, słomkowy
kapelusz przystrojony szmacianymi różyczkami i ciężkie,
czarne, sznurowane buty.
Jej towarzysz, który rozmawiał z recepcjonistą, odwrócił
się do niej, pochylił i pocałował w policzek. Ochoczo oddała
mu pocałunek.
Tom syciłby się dłużej tą sentymentalną scenką, gdyby
wysoki poszukiwacz nie odwrócił się w jego stronę, odsła
niając opaloną twarz. Mężczyzna - nie do wiary - był jego
synem, Thomasem; na jego twarzy malował się wyraz szczę
ścia, jakiego ojciec nie widział od lat.
W pierwszej chwili Tom poczuł głęboką ulgę, a zaraz po
tem równie głęboki gniew na odnalezionego syna, który spo
wodował tyle rozpaczy i zamętu swoim nagłym i nierozważ
nym zniknięciem. Nie mówiąc o tym, że to w złym guście
stać sobie tak z nonszalanckim uśmiechem i obejmować ład
ną dziewczynę.
Thomas i Kirstie przyjechali do Melbourne późnym wie
czorem. Byli zmęczeni po długiej podróży, a współpasażero
wie dyliżansu ostrzegli ich, że szanse na znalezienie noclegu
są nikłe.
Opuściwszy powóz, Thomas udał się do zajazdu, w pod
wórzu którego zakończyli podróż. Okazał się przepełniony.
Właściciel, wzruszywszy ramionami, oznajmił, że nawet
przerobiona na prowizoryczną sypialnię, zasłana materacami
stodoła również jest zapełniona.
Wyczerpana, jeszcze osłabiona po febrze Kirstie z trudem
trzymała się na nogach.
Podniecenie i napięcie ostatnich kilku dni oraz podróż też
dawały znać o sobie.
Thomas ścisnął rękę Kirstie i zwrócił się do właściciela:
- Moja żona ostatnio chorowała i potrzebuje odpoczyn
ku. Czy znajdzie się miejsce, gdzie możemy się przespać?
Gdziekolwiek, byle nie na ulicy.
Właściciel przyjrzał im się, lekko zaintrygowany. Para ta
wyraźnie wyróżniała się z pospolitego tłumu: dziewczyna
była bardzo ładna, a mężczyzna swoim sposobem bycia
przewyższał prostaków, którzy zwykle szukali u niego schro
nienia.
- Dobrze zapłacę - dorzucił zdesperowany Thomas.
Właściciel podrapał się w brodę.
- Może coś dla was załatwię, ale warunki są skromne.
Kirstie westchnęła z ulgą.
- Lepsze to niż ulica. Bierzemy - zgodził się Thomas.
W istocie miejsce było niewiele lepsze od ulicy - pełen
zwietrzałej słomy strych nad stajnią. Dawny Thomas parsk
nąłby na samą wzmiankę o noclegu w takim miejscu. Jednak
nowy Thomas, widząc zmęczenie żony, zgodził się zapłacić
za to taką sumę, za którą przed gorączką złota dostałby pokój
w luksusowym hotelu.
Wnieśli na górę swój mały kuferek. Thomas wyciągnął z
niego czystą koszulę i halkę Kirstie, by je podłożyć pod gło
wę. Kiedy wreszcie się położyli, trzymając za ręce, pomyślał
z goryczą, że Kirstie rzeczywiście nie może mieć pojęcia, za
kogo wyszła, skoro jest to najlepsze miejsce, jakie mógł im
zapewnić.
Kirstie wiedziała jedno. Była z Fredem, który nie poddał
się i znalazł nocleg, powodowany troską o żonę, podczas gdy
ktoś inny na jego miejscu dawno by już zrezygnował. A po
nieważ jej dotychczasowe życie było ciężkie i surowe, miała
mniejsze wymagania niż Thomas.
Początkowo wzajemna bliskość nie pozwoliła im zasnąć.
Kochali się namiętnie, spragnieni siebie i szczęśliwi. Kirstie
wreszcie zasnęła w ramionach męża. Wsparty o ścianę ob
serwował ją czule, póki sam nie zapadł w sen.
Rano zeszli na dół na śniadanie, by się przekonać, że je
dyne, co oferowano do jedzenia, to kawa lub herbata i roga
liki za niezwykle wygórowaną cenę. Mimo to Kirstie rozglą
dała się dookoła z zaciekawieniem, wszystko dla niej było
interesujące, wszystko dziwne i nowe.
- Pójdziemy do hotelu „Criterion" - zwrócił się Thomas
do żony - i postaramy się tam o pokój. Zanim mnie napad
nięto, zostawiłem u nich bagaż na przechowanie. Niewyklu
czone, że nadal tam się znajduje.
Szli przez zatłoczone ulice, nie wyróżniając się z tłumu
poszukiwaczy złota i ich kobiet. „Criterion" był okazałą bu
dowlą; Kirstie wydał się pałacem. Nie należał do hoteli, do
których spodziewała się kiedykolwiek zajrzeć.
- Jesteś pewien, że nas tam przyjmą? - spytała onieśmie
lona splendorem miejsca.
- O ile pamiętam - odparł - każdy, bez względu na wy
gląd, jest tu mile widziany, jeżeli ma dosyć pieniędzy, by za
płacić za to, czego żąda.
Recepcjonista w holu przyglądał im się, nie okazując nie
chęci. Thomas zaczął od przedstawienia się swoim prawdzi
wym nazwiskiem. Wtedy po raz pierwszy Kirstie je usłysza
ła. Zdziwiła się, słysząc, jak mówi, że jest Thomasem Dil¬
horne'em, który zostawił tu swój bagaż i nie zgłosił się po
niego przez prawie rok. Czy ciągle go mają i czy mógłby dla
siebie i żony zarezerwować pokój?
Pracownik hotelu zniknął, a Thomas zwrócił się do
Kirstie:
- Naprawdę nazywam się Thomas Dilhorne. Powinienem
ci o tym powiedzieć wcześniej, ale chciałem być Fredem mo
żliwie najdłużej. Zostawiłem Samowi list wyjaśniający. Geor¬
diemu wyjawiłem, kim jestem, gdy tylko sobie przypomniałem.
Zorientował się, że to nazwisko nic jej nie mówi, i był z
tego zadowolony, chociaż oznaczało to konieczność dalszych
wyjaśnień.
- Thomas, nie Fred? - zdziwiła się.
Nie potrafiła pomyśleć o nim jako o Thomasie. Zaczęła z
zainteresowaniem rozglądać się dookoła, aby pokryć zmie
szanie.
Wysoki, siwy starszy mężczyzna właśnie schodził głów
nymi schodami, wykazując bez wątpienia najwyższe zain
teresowanie ich osobami. Wpatrywała się w niego, jeszcze
kiedy mąż pochylił się do niej i pocałował w policzek. Od
dała mu pocałunek i wtedy właśnie Thomas zobaczył star
szego pana.
Uśmiech najczystszej radości, prawdziwy uśmiech Freda
rozjaśnił mu twarz. Rzucił się w stronę starszego mężczyzny,
który zszedł po schodach i zbliżał się do nich z kpiącą miną
i uniesioną ironicznie jedną brwią. Jego twarz zniknęła jej z
oczu, gdy mąż zamknął starszego pana w serdecznym uści
sku. Zaraz jednak potem cofnął się i wziął Kirstie z powro
tem za rękę. Wyraz twarzy starszego pana pozostał niezmie
niony.
- Kogo my tu widzimy - zakpił. - Nasz Thomas, już nie
martwy, lecz zmartwychwstały. Proszę, proszę. Oczekuję
wyjaśnień.
Kirstie zerkała na starszego pana, który spokojnie takso
wał ją wzrokiem. Na jego twarzy poza zdziwieniem malo
wało się teraz również rozbawienie.
- Fred? - spytała z przyzwyczajenia, nie nawykła do
używania nowego imienia męża. - Kim jest ten człowiek?
Czy to twój ojciec?
- Fred? - podchwycił ironicznie mężczyzna.
- Zaraz wszystko wyjaśnię - z pośpiechem zapewnił
Thomas.
- Spodziewam się - powiedział starszy pan.
- Tak, to mój ojciec - zwrócił się Thomas do żony, która
wyraźnie oczekiwała wyjaśnienia.
- Twój ojciec! Boję się go.
- Wszyscy się go boją - uciął Thomas. - Tato, mam ci
tyle do powiedzenia. Zdziwisz się pewnie...
- W tej sprawie przynajmniej się nie mylisz - przytaknął
starszy pan.
- Zanim cokolwiek powiem, muszę cię poinformować, że
ta dama to Kirsteen Moore, moja żona. Pobraliśmy się mie
siąc temu. Kirstie, to mój ojciec, pan Tom Dilhorne.
- Witam panią Dilhorne. - Skłonił się przed nią z galan
terią i po raz pierwszy się uśmiechnął.
Jest pociągający, choć budzi strach... Jego syn jest zupeł
nie inny.
- Moja historia jest tak dziwna, że sam nie wiem, od cze
go zacząć... - Thomas urwał.
Starszy pan powstrzymał go gestem. Próbowała wyobra
zić go sobie jako ojca Freda, nie Thomasa.
- Nie tutaj - przerwał. - Tutaj nie możemy rozmawiać.
Nie ulegało wątpliwości, że przywykł do rozkazy
wania. Jasne też było, że nie znosi sprzeciwu. Thomas
natychmiast go usłuchał i zamilkł. Zachowanie starszego
pana zaskoczyło Kirstie. Nie wypytywał ani o nią, ani o jej
męża, nie chciał dowiedzieć się, jak i dlaczego tu się
znaleźli, lecz z wielką kurtuazją zwrócił się wyłącznie
do niej.
- Czy jadłaś już, Kirsteen?
Cóż za dziwne pytanie w środku tego niezwykłego spot
kania! Rzeczywiście trafił w sedno. Jadła niewiele od po
przedniego dnia, kiedy to opuścili Ballarat, i jej lekki ból gło-
wy był wynikiem nie tylko niewygód długiej podróży i kie
pskiego noclegu na stryszku z sianem, ale i głodu.
- Nie, bardzo mało jedliśmy, od kiedy wyjechaliśmy
wczoraj z Ballarat.
- Ballarat, hm? Ciekawe. Thomas nigdy nie dbał o napeł
nienie żołądka...
- Ale skąd - zaprotestowała z oburzeniem, jak dawna,
wojownicza Kirstie. - To nie z winy Thomasa. Uwielbia do
brze zjeść. Każdy to wie.
- Doprawdy? - Starszy pan uniósł brwi na widok ru
mieńca na twarzy syna. - Miło słyszeć.
Recepcjonista obserwował ich z otwartymi ustami.
- Będziemy jeść - rzucił krótko Tom Dilhorne. - W mo
im pokoju, jak najszybciej. Proszę o porządne, duże porcje,
żeby mój syn był zadowolony. Podajcie też wino, kawę i her
batę. Życzysz sobie herbaty? - spytał Kirstie.
- Nigdy nie piłam kawy. Chciałabym spróbować.
Nie wiedzieć czemu jej słowa dziwnie przypadły do gustu
starszemu panu.
- Znakomicie - ucieszył się.
- Jedzenie? W pana pokoju... Nie jest naszym zwycza
jem podawać w pokoju gości.
- Jest, jeżeli ja o to proszę - odparł spokojnie Tom. - W
moich hotelach zawsze zamawiam jedzenie do pokoju.
Zdumienie recepcjonisty było równie wielkie jak zdumie
nie Kirstie.
- To pana hotel, panie Dilhorne?
- Proszę zapytać dyrektora. A więc, jemy? - Starszy pan
najwyraźniej nie lubił tracić czasu i dyskutować z podległy
mi sobie pracownikami. - Proszę podać to, co macie najle-
pszego - zakomenderował, po czym, nie zmieniając tonu,
zwrócił się do Thomasa i Kirstie: - Marsz na górę. Musimy
porozmawiać w spokoju.
Kirstie z zainteresowaniem spostrzegła, że Fred - czy
kiedykolwiek będzie w stanie myśleć o mężu „Thomas"? -
wypełnia żądania ojca równie szybko jak recepcjonista.
Wzięła go za rękę i poszli po schodach na górę. Prowadził
ojciec Thomasa, a jego samego ogarnęła fala synowskiej
miłości.
Jakież to typowe dla ojca, stwierdził w duchu, bez zdzi
wienia przyjął odzyskanie syna, gładko przełknął całą resztę:
zmienione imię, zmieniony wygląd, nową, młodą żonę -
i nagle nie obchodzi go nic poza jedzeniem, jakby to była
najważniejsza rzecz pod słońcem. Co prawda, Thomasowi
również doskwierał piekielny głód.
Przypomniał sobie słowa matki, że raz tylko widziała ojca
nie panującego nad sobą, a to wtedy, kiedy pokazano mu sy
nów bliźniaków.
- Matka! - zwrócił się niespokojnie do ojca. - Jak się
miewa? A Lachlan?
- Już myślałem, że o nich nie zapytasz - odparł Tom ci
cho. - Bardzo się martwiła, odkąd donieśli nam, że zaginąłeś.
Wysłała mnie po ciebie. Lachlan miewał się dobrze, gdy wy
jeżdżałem z Sydney. Oczywiście urósł, od kiedy go widziałeś
po raz ostatni.
Za żołnierską sylwetką i żelaznym opanowaniem ojca
Thomas nagle dostrzegł wiek i zmęczenie. Nie będzie żył
wiecznie, a zawsze brałem to za pewnik, przemknęło mu
przez myśl.
- Moja żona to silna kobieta - zwrócił się starszy pan do
Kirstie - i przy tym piękna. Jesteś do niej podobna pod wie
loma względami, też gotowa bronić Thomasa za wszelką ce-
nę, prawda?
Kirstie przytaknęła. Z wolna pozbywała się strachu, jaki
początkowo ją ogarnął na widok starszego pana. Kiedy do
tarli na piętro, przekonała się, że ojciec jej męża zajmuje
apartament. W tym mieście, gdzie trudno było nawet o łóżko
do spania, Tom Dilhorne miał do dyspozycji sypialnię i po
kój gościnny z aneksem jadalnym.
Nie nalegał, by mówili i wyjaśniali cokolwiek, tylko za
prosił ich, by usiedli.
- Najpierw jedzenie, potem poważne rozmowy - zaordy
nował, sam również siadając do stołu.
Dopiero później Kirstie uświadomiła sobie, jak bardzo jej
to ułatwiło sytuację i pozwoliło jej mężowi odprężyć się po
tak niespodziewanym spotkaniu z ojcem. Thomas siedział
zrelaksowany, ale na jego twarzy malowało się zmęczenie,
co nie uszło uwagi spostrzegawczego Toma.
Wszedł kelner i nakrył stół białym, adamaszkowym obru
sem. Wniesiono tace z jedzeniem, wino i duży kosz z owo
cami. Najwyraźniej gusta Toma Dilhorne'a były tu do
brze znane. Wszyscy dostali śnieżnobiałe serwetki z adama
szku, noże, widelce, łyżki i talerze. Kirstie bacznie śledziła,
co obaj mężczyźni wyczyniają z całym tym przepychem
i pilnie ich naśladowała. Dostrzegła wyraz aprobaty
w oczach starszego pana. Wyglądało na to, że nic nie ucho
dziło jego uwagi.
Jedzenie było bardzo smaczne, a wino wprost wyborne.
Starszy pan wręczył jej pierwszej kieliszek i śledził, jak pije.
- Piłaś kiedyś coś takiego?
- Nie. - Kirstie podobnie jak jej teść lubiła mówić
zwięźle.
- Polubisz, ale nie pij za dużo, bo ci zaszkodzi.
Thomas zabrał się z zapałem do jedzenia, delektując się
smakiem potraw. Nawet jeśli dostrzegł ironiczne spojrzenie
ojca, nie dał tego po sobie poznać. Po skończonym posiłku
ucałował dłoń Kirstie. Tom wyciągnął do niego butelkę wina
z pytającym wyrazem twarzy.
- Ty nalewasz - odparł syn z uśmiechem. Wziął kieliszek
i wypił z wdzięcznością.
- Czyżbyś zmienił poglądy na ten temat? - spytał ojciec,
przyglądając mu się bacznie.
Thomas lekko poczerwieniał i przytaknął.
- Tak, lecz ostatnio piję bardzo mało alkoholu.
Kirstie z dumą chwyciła rękę męża. Pomyślała, że jego
ojciec powinien znać prawdę o synu.
- Skończył z piciem już dawno temu. Teraz czasami pije
tylko trochę wina.
- Skończył z piciem, powiadasz? - rzekł starszy pan z
przekąsem. - Miło mi to słyszeć, synu. Prawdę mówiąc, trud
no mi sobie wyobrazić ciebie pijanego.
Kirstie widziała, że jej mąż jest zmieszany, a jego ojciec
rozbawiony. Obawiała się, że nigdy nie pozna przyczyny ta
kiego stanu rzeczy.
Wreszcie weszli kelnerzy i uprzątnęli talerze oraz resztki
jedzenia. Starszy pan wydał im dyspozycje, które mieli prze
kazać recepcjoniście. Miał on zarezerwować pokoje dla, jak
się wyraził „państwa Dilhorne'ów". Nie przypuszczała na
wet, że zabrzmi to tak dumnie.
Stopniowo Kirstie zaczęła pojmować, że jej teść jest
bardzo bogatym człowiekiem, a to oznaczało, że jej mąż też
musi być bogaty. Starała się o tym nie myśleć, tak ją to przy
tłaczało.
Thomas musiał spostrzec przygnębienie na jej twarzy
i zrozumiał, że teraz jego pora, by wesprzeć żonę. Objął ją
ramieniem i spojrzał na ojca. Nagle Kirstie zdała sobie spra
wę, że Thomas się go boi. Zadała sobie w duchu pytanie, czy
obaj o tym wiedzą, i doszła do wniosku, że starszy pan jest
tego świadomy, i dlatego w jego spojrzeniu chwilami malo
wał się smutek.
- Widzisz, ojcze - zaczął Thomas - nie znasz prawdy
o moim zniknięciu, nawet Kirstie jej nie zna. Bóg mi świad
kiem, że jest to historia niewiarygodna, a przy tym dłu
ga, ale postaram się ją skrócić do kilku najistotniejszych fa
któw.
Wiedział, że przemawia jak dawny Thomas - sucho
i sztywno - ale musiał odrzeć swoją opowieść z emocji, jeśli
chciał spokojnie dobrnąć do końca. Nie patrząc im w oczy,
opowiedział, co mu się przydarzyło tamtego wieczoru, kiedy
wyszedł z domu Teresy Spurling. Uderzenia i siłą wlany al
kohol spowodowały, że stracił pamięć i zaczął nędzny żywot
pijanego włóczęgi, walającego się pośród rynsztoków Mel
bourne.
- Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Nie wiem nawet,
jak znalazłem się w Ballarat. Pamiętam tylko, że zabrał mnie
tam równie jak ja nieszczęśliwy biedak o przezwisku Ryży.
Zniknął wkrótce po przybyciu na tereny złotonośne. Nastę
pnie ojciec Kirstie, Sam Moore, wyciągnął mnie z aresztu,
dokąd trafiłem za żebranie na ulicach Ballarat. Potem praco
wałem jako poszukiwacz dla ich małego zespołu, zanim nie
zacząłem sam zarabiać pieniędzy i nie wkupiłem się do nich.
Odzyskałem pamięć zaledwie trzy dni temu i od tego cza
su jestem dwiema osobami jednocześnie: Thomasem Dilhor-
ne'em i Fredem Waringiem, jak siebie od wielu miesięcy na
zywam. Fred zapomniał Thomasa i wszystko, co z nim zwią
zane.
Zauważył, że ojciec uśmiechnął się na dźwięk imienia,
które przybrał.
- Tak, dziadek Fred - przyznał kwaśno. - Bóg raczy
wiedzieć, dlaczego tylko jego zapamiętałem z mojego
dawnego życia; człowieka, który umarł, zanim się urodziłem,
i którego rozwiązłe życie zawsze wzbudzało we mnie odra
zę. Kirstie poślubiła Freda, nie Thomasa. Czasami mnie
to martwi, ale zawsze była taka dzielna, więc myślę, że i z
tym sobie poradzi. Mam tylko nadzieję, że Thomas, którym
byłem, odszedł razem z Fredem. Wydaje mi się, że jestem
przedziwną mieszaniną ich obu. Ufam, że ich najlepszych
cech.
Przez chwilę opowiadał o swoim życiu poszukiwacza zło
ta, zaznaczając, że żył tak jak oni i cieszył się z tego. Tom
już na początku zauważył zniszczone ręce syna i jego umięś
nione ciało. Thomas nie był już nieruchawym człowiekiem
interesu.
Thomas rozwodził się nad dobrocią tych, którzy go ura
towali i pomogli powrócić do życia.
- Między innymi, najdroższa Kirstie. - Objął ją i poca
łował raz jeszcze. - Zakochałem się w niej, ale ponieważ
byłem jedynie biednym, prostym Fredem, nie w pełni rozu
miałem, co się ze mną dzieje. Sądzę, że obaj, i Fred, i Tho
mas, każdy po swojemu, raz jeszcze uczyli się bycia czło-
wiekiem. Kiedy przez przypadek odzyskałem pamięć, po
myślałem zaraz o tobie, matce i Lachlanie, o tym, iż są
dzicie, że już nie żyję, skoro tak długo nie dawałem znaku
życia.
Ojciec przytaknął.
- Tak, teraz rozumiem, dlaczego nazwałeś się Fredem, no
i faktycznie myśleliśmy, że już nie żyjesz. Napastnicy zasta
wili twoje kosztowności w lombardzie. Mam je tutaj.
Thomas wyciągnął rękę.
- Poza zaręczynowym pierścionkiem od Bethii. O wszy
stkim zapomniałem, ale kiedy zobaczyłem go na palcu zło
dzieja, natychmiast wiedziałem, że należy do mnie i że jest
dla mnie bezcenny, choć nie umiałem nic więcej sobie przy
pomnieć.
Przerwał, wolno ściągnął pierścień z palca i trzymał w
dłoni.
- Jesteś moją żoną, Kirstie - powiedział uroczyście. -
Kochałem Bethię, ale odeszła, więc nie będę dłużej nosił
pierścionka, który od niej dostałem. - Zanim włożył go
do kieszeni, podniósł do ust i pocałował go. Nie widział
aprobującego spojrzenia ojca, tylko pełną miłości twarz
Kirstie.
- Lachlan - odezwała się nagle. - Kim jest Lachlan?
- Lachlan to mój mały synek. Będzie miał prawie trzy
lata. Bethia zmarła wkrótce po jego urodzeniu, czekaliśmy
długo na dziecko i właśnie wtedy ją straciłem.
Teraz już mógł o niej mówić i chociaż żal po jej przed
wczesnej śmierci tkwił w nim nadal, nie doprowadzał go już
do szaleństwa.
- Och, tak mi przykro. Nie dziwię się, że chciałeś zapo-
mnieć - powiedziała impulsywnie, zaskakując Thomasa
swoją przenikliwością.
- Czy wiesz, jak odzyskał pamięć? - zwróciła się do te
ścia. - To najdziwniejsza sprawa. Lew Robinson przywrócił
mu pamięć, kiedy uderzył go za to, że miał romans z jego
żoną Annie. Było to jeszcze na początku, gdy uganiał się za
kobietami. Ale nie jest ojcem jej dziecka, które jest półkrwi
Chińczykiem.
Thomas pochwycił porozumiewawcze spojrzenie ojca.
- Rozumiem teraz, dlaczego Lew tak impulsywnie zare
agował - powiedział z powagą starszy pan.
- Ja też - zgodziła się Kirstie - ale nie powinien wyła
dowywać się na Fredzie. Annie nie tylko z nim zdradzała
męża, a od tamtej pory Fred stracił zainteresowanie ko
bietami.
W obliczu jej naiwnego zaufania Thomas spuścił oczy
i zaczerwienił się na myśl o tym, co wyobraża sobie ojciec
na temat jego poczynań. Zanim zdążył coś wtrącić, Kirstie
nadal radośnie przekonywała ojca, że jego rozpustny syn
zmienił się na dobre.
- Zmienił się bardzo jako Fred - zapewniała szczerze -
ale dalej był szczęśliwy i beztroski. Mało kto był tak szczę
śliwy jak on.
- Trudno byłoby to powiedzieć o Thomasie - mruknął
ojciec, unikając spojrzenia syna.
- Chyba usiłowałem naśladować Alana - z namysłem
stwierdził Thomas. - Zawsze mu zazdrościłem swobody.
Żartował ze mnie, bo byłem sztywny i zasadniczy.
„Rozluźnij się" - mawiał, kiedy byliśmy chłopcami, i tań
czył dokoła mnie, jakbyśmy byli na ringu. Jego powiedzenie
przypominałem sobie jako Fred, ale nie wiedziałem, kto tak
mówił.
- Wcale taki nie jest - zauważył Thomas. - Jesteście do
siebie bardziej podobni, niż ci się wydaje.
Thomas wolał rozmyślania o tym zostawić sobie na póź
niej.
- Kiedy odzyskałem pamięć, postanowiliśmy wrócić do
Melbourne najszybciej jak się da. Jako Fred trafiłem na bo
gate złoże. Wtedy myślałem, że jestem bogaty. Ale teraz...
- Wzruszył ramionami. - Nie mógłbym o tym powiedzieć
zespołowi. Właściwie nie powiedziałem im, kim jestem.
- To dopiero było bogactwo - zwróciła się Kirstie do te
ścia. - Wszystkim się wtedy nieźle wiodło, ale Fredowi naj
lepiej, bo ciężko pracował. Tato powiedział, że ma głowę na
karku, kiedy się ustatkował i zaczął prowadzić księgi dla
sklepikarzy.
- W tej sprawie zgadzam się z twoim ojcem - oświadczył
Tom. - Musisz wiedzieć, że Thomas jest bardzo bogatym
człowiekiem i skoro mówi, że to, co przywiózł z Ballarat, nie
jest bogactwem, to... - Liczył na domyślność Kirstie i się nie
zawiódł.
- Bogaty - powtórzyła głucho, wstając z krzesła. - No jas
ne. Musicie być tymi Dilhorne'ami. Nie pasuję do ciebie.
W jej oczach zabłysły łzy.
Thomas podszedł do żony i objął ją silnym ramieniem.
Zmienił się nie do poznania, pomyślał Tom, wspominając
syna odpychająco chłodnego wobec wszystkich po śmierci
Bethii.
- Och, Kirstie, to ja nie pasuję do ciebie jako mąż - powie
dział Thomas, jakby na potwierdzenie myśli swego ojca.
Gładził jej włosy i delikatnie całując w policzek, łagodnie
namówił, by z powrotem usiadła. Jego opiekuńczość i miłość
były wzruszające.
- Zawsze będziesz moją żoną, teraz jeszcze mi droższą.
Uwierz mi.
Uśmiechnęła się, co prawda, niewyraźnie, ale jednak.
Tom ich obserwował, a na jego na twarzy malował się wyraz
aprobaty. Niewątpliwie pochwalał zachowanie syna.
- Może byś zmienił ubranie, Thomasie - podsunął. - Nie
chodzi o to, że jest złe. W gruncie rzeczy jest ci w nim bardzo
do twarzy. Jednak musisz na powrót stać się Thomasem Dilhorne'em, a im prędzej, tym lepiej.
- Skąd wiesz? - spytał zaskoczony.
- Że tęsknisz za Fredem? Tak. To było łatwiejsze dla cie
bie, jak widzę. Życie nie ma być jednak łatwe. Twoje kufry,
po które się nie zgłosiłeś, są nadal w hotelu. Kiedy po nie
pójdziesz, poznam się lepiej z Kirstie, a ona będzie miała
czas się do mnie przyzwyczaić.
Kirstie wolałaby nie zostawać sam na sam z teściem. Cią
gle jeszcze się go trochę bała. Zastanawiała się, jaki mógł być
w młodości.
Thomas zaprotestował gwałtownie.
- Nie chcę jej zostawiać! Ostatnio wiele przeszła.
- Nie zjem jej - uspokoił go Tom, patrząc mu w oczy.
Thomas wyszedł. W drzwiach odwrócił się i przesłał Kir
stie całusa. Był ubrany w czerwoną kamizelkę, którą zrobiła
na drutach, i najlepsze czarne, welwetowe spodnie. Domy
ślała się, że teraz, kiedy jest bogaty, welwetowe spodnie i ka
mizelka nie będą mu wystarczać.
Tom otwarcie przyglądał się synowej.
- Bardzo go kochasz, prawda?
- Tak - potwierdziła, rumieniąc się lekko. - Bardzo. Jest
taki miły. Teraz i kiedy był Fredem. Początkowo, gdy tato
wyciągnął go z aresztu, wyglądał okropnie, ale kiedy umyli
śmy go w sadzawce i później, gdy wszystkie kobiety za nim
szalały, wyglądał... - Kirstie przerwała nagle. Tom miał do
kładnie taki sam wyraz twarzy jak Fred, gdy ogarniał go swa
wolny nastrój. - Fred był podobny do ciebie - wypaliła. -
Nie z wyglądu, bo jest bardzo przystojny. - Znów się oblała
rumieńcem. - Nie chciałam powiedzieć, że... - Urwała, za
kłopotana.
- Wiem, co masz na myśli, synowo. Nie przejmuj się. -
Rozbawienie na twarzy czyniło go młodszym. - Powiadasz,
że twój ojciec wyciągnął go z więzienia.
- Tak, bo przedtem cały czas pił, ale Geordie Farquhar,
który był lekarzem jeszcze w Anglii, pomógł mu z tego wyjść
i wtedy przerzucił się na kobiety i hazard. Był tak dobrym
graczem, że mówiono, iż mógłby się utrzymywać z gry u Hy
de'a. I całkiem niespodziewanie znów się zmienił. Z pewno
ścią będzie ci miło usłyszeć, że Fred... - Spojrzała niepew
nie na starszego pana.
- Tak, możesz nazywać go Fredem - zgodził się uprzejmie.
- Fred zmienił się bardzo. Kiedy się o tym przekonasz,
ulży ci tak jak mnie i tacie ulżyło po tym, gdy zaprzestał bo
ksować u Fentimana czy uganiać się za Grubą Lil, Rosiną .
Campbell i całą resztą. Naprawdę myślałam, że już się nigdy
nie ustatkuje - wyznała szczerze. - Pewnego dnia odkrył, że
ma talent do liczb, i zaczął prowadzić księgi rachunkowe.
Chyba cię to cieszy. Stał się też mniej rozmowny. Przedtem
był gadatliwy.
Nie wiedzieć czemu, ta żałosna litania wstydliwych grze
szków zamiast zaniepokoić starszego pana, zdawała się ba
wić go i cieszyć!
- Zadawał się z Grubą Lil, mówisz? Miejscową bur
delmamą, o ile dobrze rozumiem. Myślisz, że ją zado
wolił?
- Jesteś tak samo paskudny jak on - westchnęła Kirstie z
wyrzutem. - Droczysz się ze mną, prawda? - dodała, widząc
jego uśmiech.
- Tak, synowo. Wiesz, że mężczyźni mają skłonność do
zadawania się z Rosinami i Grubymi Lilami.
- Wiem o tym aż za dobrze. Całe życie spędziłam wśród
mężczyzn i wiem, o co im chodzi. Zwłaszcza na złotonoś
nych polach, gdzie mogą się zachowywać, jak im się podoba.
Nie wyszłabym za niego, gdybym nie była pewna, że się
ustatkuje. Mam nadzieję, że nadal będzie szczęśliwy, teraz,
gdy znów jest Thomasem - westchnęła Kirstie. - Mało kto
był tak szczęśliwy i wesoły jak Fred.
- Otóż to. To mnie zdumiewa. Nigdy bym nie powiedział
o Thomasie, że jest wesoły - rzekł Dilhorne senior.
- Ale był dobry - wtrąciła Kirstie, po raz kolejny biorąc
męża w obronę. - Nawet Geordie przyznał mi rację, kiedy
zwróciłam mu na to uwagę. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Ty
nie jesteś dobry - stwierdziła i zamarła przerażona, że roz
gniewała srogiego teścia.
- Nie - zgodził się, na szczęście wcale nie urażony jej
brakiem taktu. - Bardzo to mądrze zauważyłaś. W prze
ciwieństwie do Thomasa nie jestem dobry.
- Nie jesteś z gruntu zły. Ty, ty... znasz się na lu
dziach. Nie powinnam ci mówić tego wszystkiego, a jednak
to robię. Nie umiałabym kłamać przed tobą - dodała impul
sywnie.
- To prawda, że ludzie mi się zwierzają - potwierdził
Tom, ponownie zaskoczony przenikliwością synowej.
- Wcale się temu nie dziwię - odparła Kirstie. - I to
jest jeden z powodów, dla których Fred... Thomas się ciebie
boi.
- Tak - z żalem przyznał starszy pan. - Ale już nie
tak bardzo jak kiedyś. To, że był Fredem, bardzo mu po
mogło.
- A teraz ja jestem żoną bogacza, co mnie przeraża.
Geordie Farquhar powiedział, że życie polega na dokonywa
niu wyborów. I, że kiedy wybieramy, nie zawsze wiemy, do
kąd nas nasze wybory zaprowadzą. Nie przypuszczałam, że
wybieram bogatego Thomasa, gdy wybierałam biednego
Freda.
- Jednak uważam, że będziesz równie znakomitą żoną
dla bogatego Thomasa, jak dla biednego Freda.
- To takie inne i tyle jest rzeczy, których się muszę na
uczyć. Mówicie o siadaniu do stołu, a nie jedzeniu, o innych
rzeczach też mówicie inaczej... - Głos jej się załamał.
- Droga synowo - zwrócił się do niej łagodnym tonem
Thomas - kiedyś byłem tak biedny, że mieszkałem na ulicach
Londynu, nie mając gdzie przyłożyć głowy. Teraz jestem taki
zamożny, że nie mogę zliczyć swojego bogactwa, a przecież
nie przestałem być Tomem Dilhorne'em. Reszta jest bez zna
czenia dopóty, dopóki jesteś wobec siebie uczciwa.
- Mogę z tobą rozmawiać tak, jak mogłam rozmawiać
tylko z Geordiem i, oczywiście, Fredem.
Siedzieli, gawędząc o życiu na polach złotonośnych
i w innych stronach. Kirstie opowiedziała teściowi o Samie
i Kate, Barcie i Geordiem, i o dzieciakach, które musiała zo
stawić.
- Moje miejsce jest teraz u boku Freda... Thomasa - po
prawiła się. - Do niego należy moja przyszłość.
Starszy pan pomyślał, że jego syn przywiózł do domu pra
wdziwy skarb.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Rosina Campbell była w drodze do hotelu. Odprowadzał
ją wielbiciel, który zabiegał, by zostać jej protektorem, choć
odmówiła mu kilkakrotnie, uważając, że chciał kupić jej ła
ski zbyt tanio. Porównywała go z Fredem Waringiem, ko
chankiem, od którego nie oczekiwała niczego poza radością
przebywania razem.
- Czy można panią odprowadzić na górę? - zapytał, kie
dy znaleźli się u wejścia do hotelu.
- Oczywiście, że nie - odparła i pozbywszy się wreszcie
nieszczęsnego adoratora, porównała go raz jeszcze z Fredem.
I wtedy nagle go zobaczyła, jakby sprowadziła go swoimi
myślami. Stał przy ladzie recepcji, obejmując ramieniem
Kirstie. Już miała do nich podejść, kiedy na schodach pojawił
się Tom Dilhorne. Doskonale widziała radość, z jaką powitał
go Fred. Tysiące myśli zawirowało jej w głowie, więc wyco
fała się do cienia, by nie mogli jej zauważyć.
A zatem Fred Waring jest Thomasem Dilhorne'em.
Zaprzeczał temu tak stanowczo, że przekonał ją, iż mówi
prawdę. Dużo by dała za to, by znać powody tej maskara
dy. A smarkula? Kim była? Jego kochanką? Dobry smak
wymagał trzymania się od nich z daleka i niedociekania
prawdy.
Poszła do swojego pokoju i zżerana ciekawością położyła
się na łóżku. Później, wymuskana i wystrojona, zdecydowała
się zejść na dół i przespacerować przed popołudniowym wy
stępem. Była to dobra decyzja. Thomas Dilhorne, przebrany,
choć, jak zauważyła, w nieco przyciasnym ubraniu, stał, roz
mawiając z recepcjonistą.
Przyjęła teatralną pozę, parasolka w jednej i mała mufka
w drugiej dłoni.
- Pan Dilhorne, o ile się nie mylę? Czy też jesteśmy dzi
siaj tylko Fredem Waringiem? A gdzie dodatek do pańskiej
osoby? Nie wiem, jak mam ją nazywać?
Odwrócił się.
- Rosie, nie sądziłem, że cię tu spotkam. - Oblał się ru
mieńcem.
- Oczywiście, że nie - odparła z kpiną. - A te wszystkie
zaprzeczenia? Nie, nigdy się przedtem nie spotkaliśmy, Ależ
skąd, nazywam się Fred Waring. Nie mów do mnie Thomas,
Rosie, jest mi trochę przykro.
Zaniepokojonym spojrzeniem obrzucił zaskoczonego re
cepcjonistę.
- Proszę cię, Rosie. Nie rób tu scen. Przynajmniej ze
względu na mojego ojca.
To wytrąciło jej broń z ręki. Porzuciła wyszukaną pozę
i odeszli na stronę, gdzie nikt ich nie mógł usłyszeć.
- Rosie, tak? - syknęła przez zęby. - Jesteś skończonym
kłamcą, do tego hipokrytą!
- Posłuchaj mnie - rzekł z rozpaczą. - Uwierz, tam w
Ballarat, nie miałem pojęcia, że już cię spotkałem. Zostałem
w Melbourne brutalnie napadnięty i ograbiony, straciłem pa
mięć i znalazłem się w Ballarat jako Fred Waring, nie mając
pojęcia, że jestem Thomasem, ani nie wiedząc, że cię pozna-
łem. Bardzo cię za to przepraszam, chociaż naprawdę nie by
łem świadom, co robię. Chcę cię również przeprosić za moje
odrażające chamstwo, gdy spotkałem cię tutaj wiele miesięcy
temu.
Przyjrzała mu się.
- Mam wierzyć w te brednie?
- To nie brednie, Rosie, to prawda. Geordie Farquhar
i inni mogą zaświadczyć. Odzyskałem pamięć dopiero trzy
dni temu.
Opadała na stojące obok krzesło.
- Więc wróciłeś do Melbourne z Kirstie, czy jak ją tam
zwiesz?
- Masz na myśli moją żonę?
- Ach, tak, więc cię dostała. W każdym razie, ten niezwy
kły mężczyzna, twój ojciec, będzie zadowolony, że ma cię z
powrotem. Był tak przygnębiony, bardzo cię kocha. - Uderzył
ją wyraz jego twarzy. - Nie wiedziałeś o tym? Zdecydowanie
wolę biednego Freda, mimo że w końcu ożenił się z... Kirstie.
On przynajmniej wiedział, czego chce i w łóżku, i poza łóż
kiem. Niewiele można powiedzieć na obronę Thomasa Dilhor
ne'a.
- Zasłużyłem na twoje słowa, Rosie - przytaknął bezrad
nie. - Przykro mi, Rosie, za wszystko.
- A mnie nie - stwierdziła żywo. - Naprawdę było mi
dobrze z Fredem. Wiedziałam, że to nie może trwać, wiedzia
łam już wtedy. Pozwól mi życzyć ci szczęścia, kochany. -
Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - I twojej żonce
również. Zachowasz przy niej młodość i wigor, to się czuje.
- Nie pozwoli Thomasowi Dilhorne'owi być zbyt wiel
kim pedantem, to masz na myśli?
- Tak, właśnie. - Wstała. - Chyba czekają na ciebie na
górze. Nie chcę cię zatrzymywać.
- Ja też życzę ci szczęścia, tego spodziewałby się po mnie
biedny Fred. On wiedział, co to jest serce.
- Szczęście! - Rosina zaśmiała się ironicznie. - Co to jest
szczęście, Thomasie? Kiedyś i ja byłam jak Kirsteen, ale nie
spotkałam żadnego Thomasa czy Freda, który by mnie tak
pokochał. Pomyśl o tym czasami.
Teraz z kolei on pocałował ją w policzek. Odsunęła się z
dwornym ukłonem.
- Wkrótce wyjedziesz do Sydney, prawda? Do widzenia
zatem i dobrej podróży, panie Dilhorne, niech życie obejdzie
się z tobą łaskawiej niż ze mną. - Zawirowała spódnicami,
wionęła perfumami i zniknęła z jego życia na zawsze.
Kiedy wrócił, zastał żonę i ojca rozmawiających, jakby się
znali od lat. Domyślił się więc ze wstydem, że ojciec już zna
szczegóły jego zawiłej kariery w Ballarat. Ojciec go kocha,
tak przynajmniej mówiła Rosina, zatem wierzył, że zrozumie
go i nie będzie potępiał wyczynów narwanego Freda, na któ
re zadufany w sobie Thomas nigdy by się nie zdobył.
Kirstie spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami.
Był niezwykle elegancki w nowym ubraniu i idealnie wypu
cowanych butach. Czasami z daleka widywała takich męż
czyzn w Melbourne, ale nie spodziewała się, że będzie roz
mawiać z kimś takim, a co dopiero - że go poślubi.
- Diabelnie niewygodne - powiedział Thomas, z niesma
kiem wskazując na swoje ubranie. - Co gorsza, nie pasuje na
mnie teraz. Rozrosłem się przy kopaniu.
Dostrzegł rozbawienie ojca. Thomas nigdy nie narzekał.
Jego słowa zawsze były wyważone.
- Te buty są sztywne i ciasne - dodał, siadając i wycią
gając nogi. Był przyzwyczajony do luźnych, nie krępujących
ruchów ubrań poszukiwaczy złota.
- Och, Fred, są śliczne; ty też jesteś śliczny.
- Nie tak śliczny jak ty. - Pochylił się i pocałował ją w
czubek nosa.
Oddała mu pocałunek.
- Czy nie masz nic przeciwko temu, synowo, że Thomas
i ja porozmawiamy na osobności? - zwrócił się do niej star
szy pan z galanterią. - Zamówiłem dla was apartament. Mąż
cię tam zaprowadzi; może odpoczniesz trochę?
Kirstie wstała i nachyliła się, całując starszego pana w
opalony policzek.
- Lubię cię, mimo że jeszcze trochę się ciebie boję. Jasne,
że nie będę miała nic przeciwko temu.
Zorientowała się, że najpierw oddalił Thomasa, by móc
pobyć z nią sam na sam, a teraz urządza wszystko tak, by
móc porozmawiać z synem w cztery oczy.
Thomas zaprowadził ją do ich pokoi. Były większe niż ojca.
Wielkie łóżko w sypialni, a w salonie wygodna kanapa i fotele.
Ktoś przyniósł kwiaty i kosz owoców oraz szklanki i wielki
dzbanek lemoniady. Ich zniszczony kuferek stał porzucony w
kącie, za wielkimi i okazałymi walizami Thomasa.
Przylgnęła do męża, bo te imponujące symbole jej nowe
go życia onieśmieliły ją; wszystko tak bardzo się różniło od
tego, co otaczało ją na farmie i w Ballarat.
Nie musiała nic mówić; Fred i tak wyczuł jej niepewność.
- Przepraszam - powiedział. - Cała ta sytuacja musi być
dla ciebie szokiem. Nic na to nie poradzę. Być może byłoby
łatwiej, gdybym pozostał Fredem.
Odsunęła go lekko.
- Och, nie, nie mógłbyś tego zrobić! Pomyśl o swoim nie
szczęśliwym ojcu i matce, i o synku.
- Tak, chyba polubisz Lachlana. To taki mały, kochany
brzdąc.
- A jednak zapomniałeś o nim i o całej reszcie. Nawet o
nim. - Miała na myśli jego ojca. - Nigdy bym nie sądziła,
że można o nim zapomnieć.
- Myślę, że starałem się zapomnieć nie tylko siebie, ale
również ojca - powiedział z namysłem Thomas. - Dlatego,
że zawsze czułem, iż nie jestem takim synem, jakiego sobie
wymarzył. Teraz, widzę, że się myliłem, ale wtedy... - Po
kręcił głową.
- Obiecał, że zawiadomi tatę, iż jesteśmy bezpieczni. Po
może też Geordiemu i innym, jeżeli tylko będą tego po
trzebować. Wysłał również posłańca do Sydney z wiado
mością dla twojej biednej matki, że jesteś cały i zdrowy.
Ma nic nie mówić o mnie. Ojciec sądzi, że będzie miłą nie
spodzianką dla niej, kiedy się razem zjawimy. Poza tym uwa
ża, że powinniśmy odpocząć parę dni, zanim ruszymy do
domu.
- Myśli o wszystkim, prawda? - Thomas uśmiechnął się.
- Miło wiedzieć, że nie stracił werwy i ciągle potrafi snuć
plany. - W jego słowach nie było dawnej złośliwości, raczej
podziw.
Kirstie, wiedząc to, uśmiechnęła się i pocałowała go na
do widzenia.
- Wracaj szybko, zanim zjem wszystkie owoce i wypiję
całą lemoniadę.
Pożegnalny pocałunek ogrzał mu policzek i Thomas po-
wrócił do ojca, który powitał go na w swój zwykły, oschły
sposób; nie lubił zdradzać głębszych uczuć.
- Mój drogi Fredzie - zaczął. - Mam wrażenie, że
wolę nazywać cię Fredem. Twoja żona wyjaśniła mi, jak
bardzo powinienem się cieszyć, że twa godna potępienia
skłonność do kobiet, picia i hazardu została przezwycię
żona siłą charakteru, którego ci tak brakowało.
Thomas pobladł.
- Tak, muszę przyznać, że się wyszumiałem, czego sta
rannie unikałem w młodości.
- Było nieźle, co? - spytał ojciec.
Oczy Thomasa rozbłysły.
- Wspaniale, przynajmniej przez jakiś czas. Potem mi to
obrzydło.
- Tak zwykle bywa u rozsądnych mężczyzn. Trochę się
za to winię. W twoim życiu szczególnie zabrakło nieod
powiedzialności. Zawsze byłeś poważnym, dzieckiem, a po
tem stałeś się poważnym, ciężko pracującym mężczyzną.
Śmierć Bethii bardzo cię dotknęła. Miałeś bardzo surowe za
sady. Jak się czujesz jako grzesznik?
- Znacznie lepiej niż jako niedoszły święty. Och, do diab
ła, z tymi butami! - Thomas zdjął trzewiki i cisnął je w
kąt, masując palce i wyciągając nogi. - Obawiam się, że
odezwał się we mnie Fred. Nie sądzę, bym się go zupełnie
pozbył.
- Nie pozbywaj się do końca Freda - doradził ojciec z
powagą. - Wątpię, czy jako Thomas byłbyś zdolny do tak
dobrego wyboru drugiej żony.
- Wiedziałem, że ją polubisz - zareagował żywo Tho
mas. - Biedny, głupi Fred omal jej nie przeoczył. Był prawie
tak samo ślepy jak Thomas. Jest największym skarbem, jaki
przywiozłem ze złotonośnych terenów.
Ojciec potaknął.
- Kolejną nagrodą są przyjaciele, których tam zostawi
łem. Muszę im pomóc, zwłaszcza Geordiemu.
- Teraz, kiedy masz żonę, zapewne wrócisz do swojej
willi.
- O, tak. Im rychlej Kirstie będzie miała swój dom,
tym będzie szczęśliwsza i szybciej odnajdzie się w nowym
życiu.
Po raz pierwszy w życiu rozmawiał z ojcem jak z przyja
cielem i towarzyszem, bez strachu o to, że nie spełnia jego
oczekiwań, a także i bez złości, i bólu, który prawie znisz
czył mu życie.
Tom Dilhorne obserwował syna, widząc w nim po raz
pierwszy od lat człowieka spełnionego, nie zaś dręczonego
przekonaniem, że nie jest zdolny sprostać stawianym mu wy
maganiom, i złorzeczącego losowi, który go oszukał.
Ten syn już odszedł i on, Tom, musi nauczyć się żyć z
nowym człowiekiem, który zajął jego miejsce. Sądził, że nie
będzie mu trudno dogadać się z Fredem.
Kirstie smacznie spała na wielkim łożu, kiedy Thomas po
wrócił do ich apartamentu. Usiadł na łóżku i patrzył na żonę.
Poruszyła się, wyczuwając jego obecność.
- Fred? - szepnęła, wyciągając rękę.
Kiedy wziął ją za rękę, usiadła i zdziwiona rozejrzała się
dokoła.
- Och, myślałam, że to wszystko sen. Ale to nie jest sen,
prawda?
- Nie - odparł łagodnie. - Mam ci tyle do powiedzenia.
Nazywasz mnie Fredem. Ojciec musi się do tego przyzwy
czaić. Nie tylko po to, by ułatwić ci życie, ale i dlatego, że
to oznacza, iż pokonałem swoją smutną przeszłość.
Schylił głowę, uniósł jej rękę do swych ust; poczuła na
skórze jego gorące łzy.
- Wybacz, najdroższa.
Dumny Thomas Dilhorne, który był teraz Fredem, wresz
cie ronił łzy nad stratą Bethii. Powstrzymywane tak długo,
teraz płynęły strugą w obecności młodej żony. Wyrwała rękę,
obejmując go czule.
- O co chodzi? Co się stało?
- Nic, kochanie. Płakałem za utraconą przeszłością. Nig
dy przedtem nie byłem do tego zdolny. To już minęło i muszę
się z tym pogodzić. Mamy teraz siebie nawzajem, a tam, w
Sydney, czeka na nas Lachlan. Mam nadzieję, że będziemy
też mieć nasze własne dzieci. Wiem, niepokoi cię to, że je
stem bogaty, ale nie przejmuj się tym za bardzo. Moja matka
była jeszcze biedniejsza od ciebie, kiedy wychodziła za mo
jego ojca, a są ze sobą szczęśliwi. To będzie zupełnie inne
życie, niż sobie wyobrażałaś, poślubiając Freda. Musisz mi
pomóc w obowiązkach, które dziedziczę po starzejącym się
ojcu. Widząc, jak kierowałaś wszystkim w Ballarat, nie wąt
pię, że twoje zdolności przydadzą się w Sydney.
Kiedy mówił o Bethii, pocieszała go bez słów. Teraz prze
mówiła:
- Tak mi przykro, kochany, tak mi przykro. Jakie to mu
siało być dla ciebie straszne.
- Tak, ale to już przeszłość. Nienawidziłem ojca za jego
słowa, teraz wiem, że chciał mi jedynie pomóc. Nie mogę się
doczekać, kiedy zabiorę cię do domu, gdzie czeka na ciebie
nowe życie. Nie będziesz taka jak ja, nie odrzucisz przyszło
ści, prawda?
- Nie - powiedziała z namysłem. - Jednak trochę się bo
ję. Nie jestem damą.
- Ależ, Kirstie, to nieprawda. Jesteś moją żoną, najdroż
szą ze wszystkich dam. Popatrz!
Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął paczuszkę.
- Chciałem zachować to na naszą pierwszą uroczystość,
nasze pierwsze wspólne pół roku, ale postanowiłem nie cze
kać. Zaraz po naszym ślubie kazałem to zrobić ze złota, które
znalazłem.
Podał jej paczuszkę; Kirstie odpakowała ją wolno, pod
nosząc jasne oczy na skupioną, pełną wyczekiwania twarz
męża. zanim wzięła do ręki prezent. Był to złoty łańcuszek,
niezwykle misternej roboty, z wisiorkiem w kształcie serca...
Serduszko było właściwie puzderkiem, które po otwarciu
ukazywało następujący napis: „Dla wybranki mojego serca
- Fred".
- Oto kim jesteś, Kirstie - szepnął jej do ucha i zawiesił
łańcuszek na jej szyi. - Moim sercem, Kirstie, moim szcze
rozłotym sercem.