background image

ANDRE NORTON 

 

 

 

CZARY ŚWIATA CZAROWNIC 

 

PRZEŁOŻYŁ JAROSŁAW KOTARSKI 

TYTUŁ ORYGINAŁU: SPELL OF THE WITCH WORLD 

 

 

  

SREBRNA SMOCZA ŁUSKA 

I PRZYBYCIE OBCYCH 

Sztorm był silny. Fale uderzały o skały i przelatywały nad rafą osłaniającą port z 

zakotwiczonymi łodziami. Mieszkańcy Wark byli o nim uprzedzeni, gdyż nikt tak dobrze 

nie zna czarów pogody jak ci, którzy żyją z wiatru, fali i zmienności morskiego szczęścia. 

Stracili więc tylko jedną z mniejszych łodzi Omunda, która została wyrzucona na plażę i 

wymagała naprawy. 

Tego ranka Omund nie był jedyną osobą na nadbrzeżnych wydmach. Wzburzone 

morze nie tylko zabiera ludziom to, co jest w stanie dosięgnąć. Zdarza się również, że daje 

różne  skarby.  Dlatego  wszyscy,  którzy  mogli  utrzymać  się  na  nogach  i  mieli 

wystarczająco  ostry  wzrok,  byli  tam,  szukając  tego,  co  mogło  się  dziś  zjawić  jako 

podarunek. 

Czasami był to bursztyn, innym razem Deryk znalazł dwie złote monety, bardzo 

stare, o których Aufricia, czarownica, powiedziała, że pochodzą z czasów Najstarszych. 

Deryk przetopił więc je, aby zdjąć ze złota zaklęcie. Prawie zawsze znajdowano drewno, 

wodorosty, z których kobiety robiły barwniki do zimowych okryć, oraz  muszle, bardzo 

cenione  przez  dzieci.  Niekiedy  fale  wyrzucały  wraki  statków,  jakich  większość 

mieszkańców nigdy nie widziała. Wyjątkiem byli ci, którzy gościli w Jurby, jako że statki 

nigdy nie kotwiczyły w zatoczce Wark. 

Tym  razem  jednak  znaleziono  obcych  ludzi.  Początkowo  wydawało  się,  że 

dryfująca przez głębię ku brzegowi łódź jest pusta. Dopiero po chwili dostrzeżono na jej 

pokładzie  nieznaczne  poruszenie.  Nie  zauważono  wioseł.  Zebrani  na  brzegu  krzyczeli  i 

wymachiwali rękami, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. W końcu Kaleb z Kuźni rozebrał 

background image

się, przepasał w talii liną i popłynął w kierunku rozbitków. Zamachał energicznie, dając 

znak, że są ludzie na pokładzie, po czym zamocował na rufie linę. Wkrótce łódź znalazła 

się na brzegu. 

W  środku  leżało  dwoje  ludzi.  Kobieta  opierała  się  na  boku,  próbując  słabymi 

dłońmi odsunąć z bladej twarzy sklejone solą włosy. Mężczyzna, z raną na skroni, leżał 

nieruchomo, jakby padł w boju. Sądzili, że jest martwy. Aufricia zsunęła z niego tunikę i 

zdołała wychwycić bicie serca. Z przekonaniem stwierdziła, że los jeszcze nie zabrał go ze 

świata  żywych.  Kobieta  natomiast  była  w  szoku.  Nie  słyszała  pytań,  targała  tylko 

gorączkowo  swe  włosy  i  patrzyła  otępiała  na  zgromadzonych.  Oboje  zabrano  do  domu 

Aufricii. 

Tak  oto  obcy  znaleźli  się  w  Wark  i  choć  już  pozostali  tu  na  zawsze,  nigdy  nie 

traktowano ich jak swoich. 

Upływające  dni  bardzo  zmieniły  mężczyznę.  Początkowo  przypominał  małe 

dziecko, o które trzeba się troszczyć i karmić je. Inaczej było z kobietą. Nie znała języka 

mieszkańców Wark, ale uczyła się go szybko. Po pewnym czasie zauważono, że Aufricia, 

która  zawsze  była  szczera,  coraz  oszczędniej  wypowiadała  się  o  swoich  gościach.  Gdy 

wypytywano  ją,  zachowywała  się  tak,  jakby  strzegła  jakiegoś  nader  ważnego  sekretu. 

Zobowiązano więc Omunda, aby dowiedział się czegoś o obcych, co mógłby jednocześnie 

przesłać  Lordowi  Gaillardowi.  Działo  się  to  w  roku  Salamandry  -  przed  inwazją.  High 

Hallack żyło jeszcze pokojowym życiem i pokojowymi zwyczajami. 

Ranny wygrzewał się w słońcu, wystawiając na ciepło szramę na skroni. Ciemna 

karnacja  i  włosy  już  na  pierwszy  rzut  oka  odróżniały  go  od  mieszkańców  Dales.  Był 

smukły  i  krzepki,  a  wygląd  jego  rąk  wskazywał  na  to,  że  nigdy  nie  musiał  ciężko 

pracować. 

Uśmiechnął  się  szczerze,  widząc  Omunda,  na  co  tenże  odpowiedział  równie 

przyjacielskim uśmiechem. Pomyślał, że plotki kobiet we wsi i rozmowy mężczyzn przy 

winie, wywoływane przybyciem obcych są dla nich krzywdzące. 

Nagle przeniósł wzrok na drzwi chaty, które się otworzyły. Stanęła w nich kobieta. 

Omund patrząc na nią odczuwał dziwny niepokój. 

Kobieta  była  prawie  tak  wysoka  jak  on  i  podobnie  jak  jej  towarzysz,  szczupła. 

Wychudzona  twarz,  uwieńczona  ciemnymi  włosami,  nie  wyróżniała  się  pięknością,  ale 

było w niej coś… 

Omund był niegdyś w zamku w Vestdale, gdy potwierdzano jego zwierzchnictwo 

nad Wark. Tamże widział Lorda i Lady w całej ich krasie i potędze. Kiedy spojrzał na tę 

background image

kobietę  ubraną w  źle  skrojoną  jedną  z  sukien  Aufricii,  bez  żadnych klejnotów  i  ozdób, 

poczuł jeszcze większy strach niż wtedy, w zamku. Sprawiały to jej oczy, co później sobie 

uświadomił. Nie potrafił określić ich barwy, poza tym, że były ciemne oraz zbyt duże jak 

na drobną twarz i miały w sobie coś intrygującego. 

Nie  zastanawiając  się,  zdjął  czapkę  i  uniósł  otwartą  dłoń  ku  górze,  tak,  jak 

zrobiłby przed samą Lady Vestdale. 

-  Witaj  w  pokoju  -  jej  głos  był  cichy,  zawierał  wiele  kontrolowanej  siły,  zdolnej 

zawładnąć całymi górami. 

Gdy znaleźli się wewnątrz, siedząca przy ogniu Aufricia nie zrobiła najmniejszego 

gestu, aby spełnić obowiązki gospodyni, pozostawiając to nowo przybyłej, jak gdyby to 

ona była właścicielką, a nie gościem. 

Na  stole  stał  róg  powitalnego  wina  i  talerz  ciasta.  Obca  kobieta  ujęła  delikatnie 

chłodną  dłonią  nadgarstek  Omunda  i  usadowiła  mężczyznę  na  honorowym  miejscu. 

Zgodnie ze zwyczajem usiadła naprzeciw niego. 

- Mój pan i ja wiele zawdzięczamy tobie i twoim ludziom, naczelniku Omundzie - 

odezwała się, gdy popijał wino. - Dałeś nam drugie życie, co jest największym darem, jaki 

można  ofiarować.  Dlatego  jesteśmy  twoimi  dłużnikami.  Teraz  chcesz  się  czegoś  o  nas 

dowiedzieć i jest to zrozumiałe. 

Nie miał czasu na zadawanie pytań, ona bowiem kierowała rozmową, a wyglądało 

to tak naturalnie, że nawet nie protestował. 

-  Przybyliśmy  zza  morza  -  kontynuowała  -  tam,  gdzie  toczy  się  wojna,  gdyż 

nadchodzi  taki  czas,  w  którym  trzeba  wybrać  między  śmiercią  a  ucieczką.  Żaden 

człowiek  nie  wybierze  śmierci,  dopóki  ma  choć  den  nadziei,  więc  i  my  wypłynęliśmy 

szukać nowej ziemi. Ludzie z Sulcarheep, którzy są marynarzami, powiedzieli nam o niej 

i  na  ich  okręcie  wyruszyliśmy,  ale…  Zawahała  się  i  opuściła  wzrok  na  swe  dłonie  o 

długich palcach, ułożone na stole. 

- Był sztorm - ciągnęła po chwili namysłu. - Zniszczył okręt, a mój pan zdążając do 

łodzi został zraniony przez spadający maszt. Los chciał, że byłam w pobliżu. Nikt więcej 

nie  uratował  się,  a  my  zawdzięczamy  życie  tylko  wam.  Pomówię  teraz  z  tobą  otwarcie. 

Cały nasz dobytek zatonął, nie mamy nic. Mój pan uczy się życia tak, jak uczą się dzieci. 

Nigdy nie odzyska tego, co zabrało  mu  morze, ale na pewno będzie mógł pracować jak 

inni  mężczyźni.  Co  do  mnie,  zapytaj  Aufridi.  Mam  określone  zdolności,  które 

przewyższają posiadane przez nią i ofiaruję je na twoje usługi. 

background image

-  Ale…  czy  nie  byłoby  lepiej,  gdybyś  udała  się  do  Vestdale?  -  zaproponował 

Omund. 

-  Morze  przywiodło  nas  tu  i  bez  wątpienia  w  tym  dziele  była  jakaś  przyczyna  - 

uczyniła  jakiś  znak  nad  stołem,  a  jego  strach  wzrósł.  Wiedział  już,  że  jest  taką,  jak 

Aufrida, lecz znacznie od niej potężniejszą. 

- Pozostaniemy tu - dodała. 

Omund nie wysłał raportu do Vestdale, a ponieważ podatek zapłacili w Jurby na 

czas, ludzie Lorda nie mieli powodu, aby przyjechać do Wark. Z początku boczono się na 

obcą, ale gdy zajęła się Yeleną w czasie porodu - wszyscy prorokowali, że dziecko urodzi 

się  martwe  -  i  dzięki  jej  wiedzy  i  umiejętnośdom  maleństwo  przyszło  na  świat  żywe, 

przekonano się do niej. Nigdy jednak nie był to tak przyjazny stosunek, jak do Aufridi. 

Zawsze nazywano ją Lady Almondia, a jego Truan. Nie byli już jednak traktowani tak, 

jak wkrótce po przybyciu do Wark. 

Truan zdrowiał szybko i po pewnym czasie mógł już z innymi wypływać na połów. 

Od niego miejscowi nauczyli się nowego sposobu ustawiania sieci. Poza tym pracował w 

kuźni, gdzie obrabiał metal przyniesiony ze  wzgórz. Wykonał z niego  miecz, w którego 

władaniu  wprawiał  się  tak,  jakby  od  tego  zależała  jego  przyszłość.  Częstokroć  oboje  z 

Almondia  wybierali  się  na  wzgórza,  gdzie  nikt  z  Wark  nie  chodził.  Żyła  tam  płowa 

zwierzyna,  której  mięso  stanowiło  odmianę  po  ciągłym  spożywaniu  ryb.  Tam  też 

znajdowały się ruiny budowli Najstarszych. 

W  czasach,  kiedy  ludzie  przybyli  tu  z południa,  nie  był  to  dziki i  bezludny  kraj. 

Choć Najstarszych było niewielu i trzymali się wysoko położonych okolic, kraj ten jednak 

należał do nich. Byli dziwni i straszni, nie wszyscy wyglądali jak ludzie. Nigdy jednak nie 

napastowali  mieszkańców  i  nie  szkodzili  im.  Gdy  tych  zaczęło  napływać  coraz  więcej, 

Najstarsi  wycofali  się.  Zostawili  po  sobie  warownie  i  świątynie,  miejsca,  w  których 

drzemały  stare  moce.  Ludzie  omijali  je,  nie  chcąc  ryzykować  spotkania  z  czymś,  czego 

lepiej w życiu nie doświadczać. 

Jedno  z  takich  miejsc  znajdowało  się  wśród  wzgórz  górujących  nad  Wark.  Jak 

mówiono,  omijały  je  nawet  zwierzęta  oraz  zapuszczający  się  w  te  rejony  myśliwi  i 

pasterze.  Nie  miało  ono  złej  sławy,  raczej  sprawiało  wrażenie  dziwnego  spokoju, 

zawstydzającego  przypadkowych  przybyszów,  którzy  swą  obecnością  zdawali  się 

przeszkadzać czemuś, co nie powinno być nawiedzane. Budowla otoczona była murami 

sięgającymi człowiekowi do ramienia i miała kształt pięcioramiennej gwiazdy, w środku 

której stał kamień tegoż samego kształtu, zrobiony na podobieństwo ołtarza. Na końcach, 

background image

ramion  rozsypano  piasek  o  różnych  barwach:  czerwonej,  błękitnej,  srebrnej,  zielonej  i 

złotej, jak górski metal. Miejsca tego nigdy nie tknęło nawet najlżejsze tchnienie wiatru i 

wyglądał,  jakby  był  tu  od  dawna,  od  czasu  opuszczenia  okolicy  przez  właścicieli.  Poza 

murami  rozciągały  się  pozostałości  ogrodu  ziołowego,  do  którego  Aufrida  przychodziła 

trzy czy cztery razy w ciągu lata, aby zebrać potrzebne jej rośliny. Ona przyprowadziła 

tu  obcych;  Później  przychodzili  tu  sami,  ale  nikt  nie  wiedział  po  co.  Z  takiej  właśnie 

wycieczki  Truan  przyniósł  metal,  z  którego  wykuł  miecz.  Potem  wziął  jeszcze  więcej 

kruszcu  i  sprawił  sobie  kolczugę.  Robota  szła  mu  tak  sprawnie,  że  Kaleb  i  rybacy  z 

podziwem  obserwowali  metal  zmieniający  się  w  pręt,  który  później  Truan  formował  w 

zachodzące na siebie pierścienie. Podczas pracy zawsze śpiewał w jakimś dziwnym języku 

i wyglądał, jakby był pogrążony we śnie. Czasami Lady Almondia przychodziła do kuźni, 

obserwowała go z żalem, ale nie przerywała pracy. 

Nadeszła  pierwsza  noc  jesieni.  Lady  Almondia  wstała  zanim  wzeszedł  księżyc, 

dotknęła ramienia Aufricii, która leżała na swoim posłaniu. Truan spał, gdy wyruszyły, 

zostawiając za sobą dom i podążając ścieżką pod górę. Księżyc oświetlił im drogę zanim 

jeszcze osiągnęły szczyt, toteż widziały drogę tak jasno, jakby niosły ze sobą latarnie. 

Wędrowały tak, a każda niosła na ramieniu zawiniątko, w wolnej dłoni ściskając 

laskę pobielonego i osrebrzonego przez światło księżyca pyłu. 

Kiedy  doszły  na  szczyt,  każda  z  tobołkiem  w  rękach,  księżyc  nadal  lśnił 

intensywnym  blaskiem.  Przeszły  przez  ogród  i  mur,  a  idąca  przodem  Lady  zostawiała 

odciski  stóp  na  srebrnym  piasku.  Aufricia  pilnie  uważała,  aby  stąpać  dokładnie  po  jej 

śladach. 

Razem  podeszły  do  ołtarza.  Aufricia  wyjęła  z  zawiniątka  nasączone 

sproszkowanymi ziołami świece i ustawiła po jednej na każdym z ramion. W tym czasie 

Lady  wyciągnęła  ze  swego  pakunku  dość  topornie  wyrzeźbiony  z  drewna  puchar. 

Wyglądał, jakby wykonał go ktoś, kto nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. Było 

to prawdą - wyrzeźbiła go ona sama. Ustawiła puchar na środku i napełniła do połowy 

piaskiem  każdego  z  kolorów,  z  tym  że  srebrnego  wzięła  dwukrotnie  więcej.  Skinęła  na 

Aufricię - wszystko robiły w całkowitym milczeniu - a ta rozsypała wokół pucharu biały 

proszek. Następnie Lady Almondia przemówiła. 

Było to zawołanie Imienia i Mocy. Zostało wysłuchane… Z nocnego nieba uderzył 

strumień  białego  ognia  i  zapalił  proszek.  Blask  był  tak  silny,  że  Aufricia  z  krzykiem 

zasłoniła sobie oczy. Jej towarzyszka zaś stała spokojnie i zaczęła recytację. W miarę jak 

background image

mówiła, ogień utrzymywał się, choć nie zostało już nic, czym mógłby się żywić. Na koniec 

wyrzuciła w górę ramiona, a gdy je powoli opuszczała - ogień zanikał. 

Tam gdzie stał toporny puchar, błyszczało coś, co wyglądało jak wysokiej próby 

srebro. Lady wzięła to w ręce i zakryła, przyciskając do siebie niczym skarb największej 

wartości. 

Świece wypaliły się, nie pozostawiając po sobie śladu. Kobiety bez słowa ruszyły w 

drogę  powrotną.  Przechodząc  przez  mur  Aufricia  obejrzała  się  akurat  w  chwili,  gdy 

piasek zasypywał ich ślady, poruszany jakąś niewidzialną siłą. 

- Dobrze to zrobiłyśmy - odezwała się Lady. - Pozostało więc tylko zakończenie. 

- Smutne zakończenie - dodała Aufricia. 

- Będą dwa. 

- Ale… 

-  Tak,  podwójne  życzenie  ma  szczególną  wartość.  Mój  pan  powinien  mieć  syna, 

który będzie mu towarzyszył tak, jak jest to zapisane w gwiazdach, ale musi być jeszcze 

ktoś, kto będzie tego pilnował. 

- A cena? 

- Znasz doskonale cenę, moja księżycowa siostro. 

- Nie… - Aufricia potrząsnęła głową. 

-  Tak!  Po  stokroć  tak!  Obie  czytałyśmy  runy.  Nadchodzi  czas,  gdy  jedno  musi 

odejść, aby inne mogło pozostać. Jeśli ten czas nadejdzie trochę wcześniej i ze słusznych 

powodów, cóż to za różnica? Mój pan będzie miał tych, którzy będą się nim opiekować… 

Nie smuć się. Wiemy obie, że takie rozstania to otwieranie drzwi, a nie zamykanie. Choć 

ludzie tego nie widzą, nie smuć się, będziemy się cieszyć. 

Wydawało się, że cicha i zwykle opanowana kobieta ogarnięta jest wewnętrznym 

ogniem, jaki jej dotąd nie towarzyszył. Poza tym, jakby wypiękniała. W chacie napełniła 

puchar  specjalnie  wybranym  z  zapasów  Aufricii  winem  i  dotknięciem  obudziła  swego 

pana. Rozmawiali w swym własnym języku, śmiali się i wspólnie opróżnili naczynie, po 

czym objęci udali się na spoczynek, jak robią to co dnia mąż i żona. Gdy księżyc szarzał w 

pierwszych blaskach poranka, została Wypełnioną. 

Nieco  później  stało  się  widoczne,  że  Lady  jest  przy  nadziei,  co  już  zupełnie 

zmniejszyło  dystans  między  nią  a  resztą  kobiet,  które  pospieszyły  z  radami  co  do 

zachowań odpowiednich dla kobiety w jej stanie. Przynosiły jej małe podarunki: sukno 

do owinięcia dziecka i smakołyki. Lady nie chodziła już ku wzgórzom, lecz zajmowała się 

background image

domem lub rozmyślała wpatrzona w jeden punkt, jakby widziała tam rzeczy niedostępne 

zwykłym śmiertelnikom. 

Truan zaś stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem społeczności. Pojechał nawet 

z  Omundem  do  Jurby,  skąd  ten  ostatni  wrócił  rozpromieniony,  opowiadając,  jak  to 

dzięki Truanowi Lord obniżył podatki. 

Zima  przyszła  tego  roku  szybko  i  ludzie  prawie  nie  ruszali  się  z  domów,  poza 

Dniem  Yule,  kiedy  to  odbywała  się  doroczna  Zabawa  na  Koniec  Roku  i  zaczął  się  Rok 

Węża Morskiego. 

Po  niej  przyszła  wiosna  i  wczesne  lato.  W  wiosce  zaroiło  się  od  dzieci.  Lady 

Almonia nie wychodziła już, a co starsze kobiety rozmawiając o niej w domowym zaciszu, 

potrząsały ze smutkiem głowami. Widać było, że marnieje w oczach, tak, jakby dźwigała 

zbyt wielki dla siebie ciężar. Mimo to Lady Almondia i Truan wyglądali na zadowolonych 

i absolutnie nie zaskoczonych tym, co się dzieje. 

Jej czas nadszedł pewnej nocy - równie jasnej i cichej jak ta, w którą wybrały się z 

Aufricią  na  wzgórza.  Aufricia  była  z  nią  cały  czas,  wypisała  tajemnicze  runy  na  jej 

brzuchu,  dłoniach  i  czole.  Była  to  długa  i  ciężka  praca,  ale  uwieńczona  krzykiem  nie 

jednego, ale dwojga dzieci - chłopca i dziewczynki. Lady, zbyt osłabiona, aby się unieść, 

napełniła z pomocą Aufricii puchar czystą wodą i umoczyła opuszki palców prawej dłoni, 

po czym dotknęła dziewczynki. W tym momencie maleństwo przestało płakać, wpatrując 

się w Lady rozszerzonymi rozumnymi oczyma. 

- Elys - wyszeptała Lady Almondia. 

Przy niej stał Lord Truan z takim wyrazem twarzy, jakby budził się z długiego i 

miłego  snu  wprost  w  okrucieństwo  życia.  On  też  dotknął  wody,  a  następnie  dziko 

podskakującego chłopca i rzekł: 

- Elyn. 

Po  czterech  dniach  od  porodu  Lady  Almondia  zasnęła  i  nigdy  więcej  się  nie 

obudziła.  Mieszkańcy  Wark  odkryli,  o  ile  są  ubożsi,  gdy  jej  zabrakło.  Lord  Truan  i 

Aufricia owinęli ją w wełniany płaszcz i zanieśli ciało na wzgórze. 

Truan powrócił następnego dnia i nigdy już o Lady nie wspominał. Stał się cichym 

mężczyzną.  Pomagał,  gdy  było  trzeba,  ale  rzadko  się  odzywał.  Mieszkał  u  Aufricii,  z 

wielką  troską  dbał  o  dzieci.  Odtąd  ludzie  w  jego  towarzystwie  nie  czuli  się  już  tak 

swobodnie. Zupełnie, jakby coś z dostojeństwa Lady przeszło z jej śmiercią na niego. 

  

II CZAR PUCHARU 

background image

Taki był początek tej historii zanim stała się ona moją historią. Opowiedziała mi ją 

przede wszystkim Aufricia, a także mój ojciec, Truan, gdyż ja jestem Elys. 

Były  jednak  sprawy,  o których  Aufricia  mi  nie  powiedziała,  bądź  takie,  których 

nie znała. Moi rodzice nie pochodzili, na przykład, z High Hallack, lecz z Estcarpu. 

Aufricia, będąc czarownicą, znała moc ziół, mogła wytwarzać amulety, znosić ból, 

odbierać  dzieci,  miała  moc  lasu  i  wzgórz.  Nigdy  jednak  nie  próbowała  wysokiej  sztuki 

magicznej i nie wzywała Wielkich Imion. 

Moja  matka  znała  o  wiele  więcej  ze  Sztuki,  choć  używała  swej  wiedzy  rzadko. 

Aufricia wierzyła, że straciła ona wiele ze swej mocy, gdy opuściła z mym ojcem ojczyznę 

dla  powodów,  których  nigdy  nie  poznałam.  Ale  matka  była  urodzoną  i  doskonale 

wyuczoną  czarownicą,  tak  że  Aufricia  była  przy  niej  uczącym  się  dzieckiem.  Mimo  to 

istniała  jakaś  bariera  uniemożliwiająca  jej  pełne  użycie  swych  umiejętności  w  High 

Hallack. Dopiero gdy zapragnęła mieć dzieci, sprowadziła to, co niegdyś mogła przywołać 

samym słowem i zapłaciła drogo - życiem. 

- Rzucała laski runiczne - powiedziała mi Aufricia. - Pewnego dnia, gdy twój ojciec 

był na morzu, dowiedziała się z nich, że jej przyszłość jest krótka. Postanowiła więc, że 

nie zostawi swego pana bez pomocy: bez syna, który mógłby za nim nosić miecz i tarczę. 

Było  rzeczą  znaną,  że  kobiety,  z  których  pochodziła,  bardzo  rzadko  rodzą  dzieci,  gdyż 

zakładając pelerynę i wyciągając dłoń po moc, tracą zbyt wiele kobiecości. Muszą złamać 

przysięgi i to je wiele kosztuje, ale ona uczyniłaby wszystko dla swojego pana. 

-  Elyn  jest  jego  -  przytaknęłam.  Wyruszył  akurat  na  połów  z  Truanem.  -  Ale 

jestem jeszcze ja… 

- Tak - odparła nie przerywając ucierania ziół w moździerzu. 

- Poszła tam prosić moce o syna, ale mówiła też o córce. Myślę, że chciała, aby ktoś 

zajął jej miejsce na świecie. Jesteś urodzoną czarownicą, Elys, choć to, czego ja cię uczę, 

jest niczym wobec wiedzy twojej matki. Postaram się jednak przekazać tobie wszystko, co 

sama umiem. 

Podczas gdy Aufricia widziała we mnie następczynię  mojej  matki, przeznaczoną 

do  poznawania  starych  mocy,  ojciec  wychowywał  mnie  jak  drugiego  syna.  Nosiłam 

spodnie i kaftan, gdyż ojciec nie lubił mnie oglądać w innych strojach. Aufricia sądziła, że 

dzieje się tak dlatego, iż w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej podobna do 

matki.  Zresztą  mój  ojciec  nie  tylko  dbał  o  wygląd  -  od  najmłodszych  lat  uczył  nas 

obchodzenia się z bronią, najpierw drewnianą, a w miarę dorastania normalną, wykutą w 

kuźni  Wark.  Uważam,  że  o  walce  wiedziałam  więcej  niż  przeciętny  mieszkaniec  Dales. 

background image

Mimo tego krzyczał na Aufricię, gdy dowiadywał się, że spędzałyśmy czas razem wśród 

wzgórz,  szukając  ziół,  zapoznając  się  z  rytuałami  i  ceremoniami  odprawianymi  w 

określonym czasie i porządku. 

Widziałam  to  miejsce  o  kształcie  gwiazdy,  otoczone  murem,  gdzie  moja  matka 

przywołała Magiczną Moc Księźyca. Nigdy jednak nie weszłyśmy do środka, choć zioła 

zbierałyśmy pod murami. 

Wiele razy również oglądałam puchar, który matka przyniosła z ostatnich czarów. 

Aufricia trzymała go wśród swych najcenniejszych rzeczy, nie dotykając go nigdy gołymi 

dłońmi. Miał srebrną barwę, ale gdy ustawiło się go pod innym kątem, widać było kolory 

rozłożone na jego powierzchni. 

- Łuski smoka - tak to nazywała Aufricia. - To srebrzysta smocza łuska. Słyszałam 

o tym w starych legendach, ale nigdy wcześniej nie widziałam, aż do chwili, gdy smoczy 

ogień zrobił to dla twojej matki. Jest to rzecz posiadająca wielką moc. Strzeż jej dobrze. 

- Mówisz tak, jakby to było moje… - oglądałam puchar z zachwytem. Faktycznie - 

była to rzecz tak piękna, jaką ogląda się tylko raz w życiu. 

- Będzie twój, gdy nadejdzie czas i potrzeba. Jest związany z tobą i z Elynem, ale 

tylko ty możesz go używać. 

Mówiłam już o Aufricii, która była mi bardzo bliska, o ojcu żyjącym tak, jakby od 

reszty  ludzi  oddzielała  go  niewidzialna  zasłona.  Nigdy  natomiast  nie  mówiłam  nic  o 

Elynie. 

Urodziliśmy  się  razem,  ale,  poza  zewnętrznym  podobieństwem,  bardzo  się 

różniliśmy.  On  kochał  walkę,  szermierkę,  a  życie  w  Wark  nudziło  go.  Częstokroć  był 

karany przez ojca za wprowadzanie innych chłopców w kłopoty lub niebezpieczeństwo. 

Gdy szedł na wzgórza, wpatrywał się w dal z utęsknieniem, jak uwięziony sokół. Nie miał 

cierpliwości  do  nauk  Aufricii,  a  w  miarę  dorastania  coraz  częściej  mówił  o  pójściu  do 

Jurby, aby wstąpić na służbę do tamtejszego Lorda. 

Wiadomym było, że w końcu ojciec zezwoliłby na to, ale wojna rozwiązała za nas 

ten  problem.  W  Roku  Ognistego  Trola  najeźdźcy  przybyli  do  High  Hallack.  Byli  zza 

mórz,  a  mój  ojciec,  usłyszawszy  o  ich  napadach  na  wybrzeżu,  zasępił  się  poważnie. 

Wyglądało na to, że są wrogami jego ludu i to dobrze znanymi wrogami. Pewnej nocy z 

determinacją  rozmawiał  z  nami  i  Aufricia  o  człowieku,  który  zdecydował  się  postąpić 

wbrew przekleństwu. 

background image

Postanowił  iść  do  Lorda  Vestdale  i  ofiarować  mu  swój  miecz  oraz  wiedzę  o 

przeciwniku,  co  mogło  zwiększyć  skuteczność  przygotowań  obronnych.  Widząc  jego 

twarz, wiedzieliśmy, że nic nie zdoła go od tego odwieść. 

Elyn oświadczył, że pójdzie wraz z nim, a miał dokładnie taki sam wyraz twarzy 

jak  ojciec  -  zupełnie,  jakby  byli  swoi  mi  lustrzanymi  odbiciami.  Ale  ojciec  wygrał  ten 

pojedynek  woli,  oświadczając,  że  obowiązkiem  Elyna  jest  teraz  opieka  nade  mną  i 

Aufricią. Zaklinał się na wszystkie świętości, że przyśle po niego później. Poskutkowało. 

Ojciec  nie  wyruszył  jednak  natychmiast.  Zamknął  się  na  długie  dni  w  kuźni. 

Pewnego  razu  wybrał  się  na wzgórza,  skąd przyniósł  dziwny  metal,  wyglądający  jakby 

poddano go już obróbce, po czym znów stopiono w jedną masę. Po powrocie, przez kilka 

dni znowu nie wychodził z kuźni. Przy pomocy Kaleba wykuł dwa miecze i dwie kolczugi. 

Jedną dał Elynowi, drugą zaś mnie. 

- Nie posiadam daru przewidywania przyszłości, tak jak wasza matka. - Nigdy nie 

nazywał  matki  po  imieniu,  a  teraz  przemówił,  jak  ktoś,  kto  chce,  aby  jego  słowa  były 

pamiętane w dniach, które nadejdą. 

-  Miałem  sen  i  z  mego  snu  jest  to,  co  leży  przed  tobą  i  z  czym  możesz  zdziałać 

więcej, niż da ci czysta odwaga i duch, moja córko. Choć nigdy nie traktowałem cię jak 

dziewczynę… jeszcze… 

Zabrakło mu słów, pogładził kolczugę, jak gdyby była z jedwabiu i, nie patrząc na 

mnie,  odwrócił  się  gwałtownie,  po  czym  wyszedł,  zanim  zdążyłam  się  odezwać. 

Następnego  ranka  skierował  się  górską  drogą  ku  Vestdale.  Nigdy  więcej  go  nie 

zobaczyliśmy. 

Minął Rok Ognistego Trola i, choć byliśmy w Wark bezpieczni, Omund nie odbył 

corocznej  podróży  do  Jurby,  gdyż  grupa  okolicznych  pasterzy  przybyła  z  wieścią,  że 

miasto złupiono w trakcie krwawej nocy. 

Mieszkańcy  zaczęli  radzić.  Zawsze  żyli  z  morza,  a  teraz  wyglądało  na  to,  że 

bezpieczeństwo leży w głębi lądu. Młodzi, którzy nie mieli własnych rodzin, byli za próbą 

obrony na miejscu. Inni twierdzili, że należy opuścić wioskę i powrócić, gdy nie będzie już 

groziło niebezpieczeństwo. 

Przez cały czas mój brat słuchał, ale nie zabierał głosu. Po jego twarzy poznałam, 

że podjął decyzję. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam: 

- Nadszedł czas, gdy nikt nie może dłużej trzymać miecza w pochwie. Jeśli chcesz 

iść, to idź z życzeniami szczęścia. 

background image

Wypełniłeś tutaj swój obowiązek, a my wśród wzgórz będziemy bezpieczne, bo kto 

zna je lepiej niż Aufricią i ja? 

Przez chwilę milczał, po czym rzekł, patrząc mi w oczy: 

- Czuję wezwanie, na które  muszę odpowiedzieć.  Przez rok byłem tu bezczynny. 

Wiązało mnie jednak przyrzeczenie. 

Podeszłam  do  skrzyni  i  wyjęłam  z  niej  smoczy  puchar.  Siedząca  przy  ogniu 

Aufricią  nie  odezwała  się  ani  słowem.  Gdy  postawiłam  go  na  stole,  materia  opadła  i 

ujęłam go w dłonie. Wtedy Aufricią przyniosła ze swych zapasów butelkę naparu, której 

nigdy  dotąd  nie  otwierała.  Wyjęła  korek  zębami,  trzymając  szkło  oburącz,  jakby  w 

obawie,  by  nie  uronić  ani  kropli.  Napełniła  puchar.  Płyn  był  złocisty  i  wypełniał  pokój 

aromatem  żniw  i  lata.  Potem  Aufricią  wycofała  się,  pozostawiając  nas  patrzących  na 

siebie  ponad  napełnionym  do  połowy  pucharem.  Rozluźniłam  uchwyt  ujmując  dłonie 

brata i zamykając je wokół pucharu. 

-  Wypij  połowę  -  powiedziałam.  -  Jest  to  puchar,  który  należy  do  nas  obojga  i 

musimy się nim zgodnie dzielić. 

Zrobił to bez słowa, po czym ja wypiłam resztę. 

-  Gdy  będziemy  rozdzieleni,  mogę  wyczytać  w  nim  twój  los.  Kiedy  srebro 

pozostaje  bez  skazy,  takie  jak  teraz,  wszystko  jest  w  porządku,  lecz  jeśli  zacznie  się 

ściemniać… 

- Teraz jest wojna, siostro, nikt nie jest bezpieczny - przerwał mi. 

- Prawda, ale czasem zło może być obrócone w dobro. 

- Elyn wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowała go magia, przypisywał jej małe 

znaczenie. Nie mówiliśmy o niej więc i tym razem. 

Obie  z  Aufricią  zajęłyśmy  się  przygotowaniem  tego,  co  niezbędne  w  drodze  i 

podczas  walki,  łącznie  z  woreczkiem  uzdrawiających  ziół.  Wkrótce  Elyn,  podobnie  jak 

mój ojciec, wyruszył w góry. 

Wyruszyli  też  mieszkańcy  Wark.  Część  młodych  poszła  za  moim  bratem,  gdyż 

uznawali jego przywództwo. Reszta  z nas spakowała dobytek, zamknęła domy i wraz z 

jucznymi zwierzętami ruszyliśmy ku wzgórzom. 

To  była  zła  zima.  Znaleźliśmy  schronienie  najpierw  w  górskiej  wsi,  gdzie 

zaalarmowały  nas  wieści  o  zbliżaniu  się  wroga,  a  potem  w  samych  górach.  Żyliśmy  w 

jaskiniach i dzikich ostępach, coraz dalej i dalej przeganiani postępującymi wieściami o 

rozszerzającej się inwazji. 

background image

Aufricia i ja często musiałyśmy wykorzystywać swą sztukę leczenia, gdyż. choć nie 

staczaliśmy  bitew,  wielu  było  rannych,  potłuczonych,  chorych  w  skutek  twardych 

warunków  i  złego  pożywienia.  Przez  cały  czas,  żyjąc  w  zagrożeniu,  nosiłam  kolczugę  i 

miecz. Nauczyłam się też dobrze sztuki strzelania z łuku, polując i broniąc się przed tymi, 

których nęcił nasz nędzny dobytek. 

Jak  to  zwykle  bywa  w  takich  czasach,  na  ziemi  przestało  obowiązywać  prawo  - 

liczyła  się  tylko  siła.  Celowali  w  niej  renegaci  naszej  własnej  krwi.  żerujący  na 

wszystkich, którzy byli zbyt słabi, aby się obronić. Zabijałam w tym  czasie wiele razy i 

nigdy nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Ci, którzy ginęli od moich ciosów, 

nie zasługiwali na miano ludzi. 

 

Zawsze też miałam ze sobą puchar, który codziennie rano oglądałam i, jak dotąd, 

cieszyłam  się  widząc,  że  z  Elynem  jest  wszystko  w  porządku.  Czasami  próbowałam  go 

dosięgnąć  w  snach,  ale  tylko  mnie  to  zniechęcało,  przywodząc  jedynie  na  wpół  zatarte 

wspomnienia. W tych dniach szczególnie żałowałam, że matka nie zdążyła przekazać mi 

choćby części swoich umiejętności. 

Będąc wysoko w górach, natknęliśmy się na budowle Najstarszych. Z niektórych 

musieliśmy szybko uciekać, gdyż opanowane były przez zło całkowicie obce naszej rasie. 

Inne były opuszczone, parę zaś nam przyjaznych. Do tych wchodziliśmy mając nadzieję 

obudzenia  tego,  co  przed  nami.  Jednak  nasze  umiejętności  okazywały  się  za  małe. 

Opuszczaliśmy  te  miejsca,  unosząc  ze  sobą  jedynie  uczucie  spokoju  i  wewnętrznego 

odprężenia, 

Nie  istniały  dla  nas  lata,  liczyło  się  tylko  przemijanie  pór.  Trzeciego  lata 

znaleźliśmy wreszcie schronienie. Było nas już znacznie mniej, gdyż część zmarła, a sporo 

odłączyło  się  po  drodze,  obierając  inne  kierunki.  Pozostało  nas,  przy  zniedołężniałym 

Omundzie,  niewielu:  jego  młodsi  bracia  z  żonami,  dwie  córki  z  dziećmi  (ich  mężowie 

poszli  z  Elynem,  za  co  czasami  obdarzały  mnie  nieprzyjaznym  spojrzeniem)  -  trzy 

rodziny,  w  których  byli  starzy  mężczyźni,  Aufricia  i  ja.  Znaleźliśmy  drogę  do  małej 

kotliny,  która  nigdy  nie  była  zasiedlona,  a  odwiedzali  ją  czasami  pasterze,  po  których 

zostały  szałasy.  Osiedliliśmy  się  tu,  wraz  ze  stadkiem  owiec  i  wycieńczonymi  kucami. 

Ludzie żyjący dotąd z morza, zaczęli z podziwu godną cierpliwością pracować, aby wyżyć 

w górach. 

W  miejscach  górujących  nad  dwoma  prowadzącymi  do  doliny  traktami, 

trzymaliśmy  wartę.  Pełniły  ją  przeważnie  kobiety  uzbrojone  w  łuki  i  oszczepy 

background image

przerobione z harpunów. Warty i system alarmowy były nam niezbędne, gdyż doskonale 

wiedzieliśmy, co może stać się z bezbronnymi gromadkami uchodźców. 

Był  środek  lata  drugiego  roku  naszego  pobytu  w  kotlinie  i  większość  z  nas 

pracowała, zbierając to, co urodziły mamę poletka. Ja trzymałam wartę, gdy zobaczyłam 

zbliżających  się  z  południa  jeźdźców.  Uniosłam  miecz,  aby  odbiciem  słońca 

zasygnalizować  niebezpieczeństwo  wartownikom  w  dolinie,  po  czym  ruszyłam 

ustalonymi ścieżkami, aby przyjrzeć się bliżej nieprzyjacielowi. W tych bowiem czasach 

wszyscy obcy traktowani byli jednakowo. 

Leżąc na rozgrzanej od słońca skale, mogłam spokojnie już ocenić, że nie stanowią 

dla 

nas 

zagrożenia. 

Nasze 

konstrukcje 

obronne 

mogły 

zatrzymać 

nawet 

dwudziestoosobowy  oddział,  a  tych  dwóch  ludzi  z  pewnością.  Zauważyłam,  że  byli 

obeznani  z  wojennym  rzemiosłem  -  mieli  zardzewiałe  i  poniszczone  pancerze.  Jeden  z 

nich  był  przywiązany  do  siodła  i  gdyby  nie  to,  a  także  pomoc  jadącego  przy  nim 

towarzysza,  dawno  już  spadłby  na  ziemię.  Zakrwawione  szmaty  spowijały  jego  głowę  i 

ramię.  Drugi  jeździec  natomiast  miał  owiniętą  lewą  rękę.  Co  jakiś  czas  oglądał  się  za 

siebie,  jakby  spodziewał  się  pogoni.  Miał  na  głowie  hełm,  uwieńczony  symbolem 

zrywającego  się  do  lotu  sokoła,  którego  jedno  ze  skrzydeł  było  odrąbane.  Obaj  ubrani 

byli w strzępy heraldycznych opończ, lecz tak zniszczonych, że nie można było dociec, co 

niegdyś  przedstawiały.  Zresztą,  nie  uczono  mnie  heraldyki.  Jeźdźcy  posiadali  miecze  i 

kusze, lecz nie mieli ani płaszczy, ani jakichkolwiek zapasów, a ich konie byty okropnie 

zdrożone. 

Uniosłam się, cofając jednocześnie w cień i nałożyłam strzałę. 

- Stać! - zawołałam. 

Moje polecenie odebrali jak wydane z powietrza, gdyż ten w hełmie rozejrzał się 

na wszystkie strony. Odruchowo chwycił za miecz. Po chwili zmienił zamiar, rezygnując z 

ewentualnej obrony i pozostawił go w pochwie. 

- Pokaż się tchórzu! Stawaj! - głos miał chrapliwy, zmęczony, lecz stanowczy. 

-  Nie  tak  szybko  -  odparłam.  -  Mam  coś,  co  może  cię  przedziurawić,  bohaterze. 

Złaź z konia i odłóż broń. 

- Możesz mnie zabić, jeśli chcesz, głosie ze skał - roześmiał się. 

- Ale nie odłożę swej broni. Jeśli chcesz, to chodź i ją weź. 

- Teraz już zdecydowanie dobył miecza i trzymał go w pogotowiu. Jego towarzysz 

jęknął, ten zaś ustawił konia w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, dochodził mój 

głos. 

background image

- Dlaczego tu przybyliście? - spytałam, pamiętając o tym, że oglądał się za siebie. 

Jeśli przywiodą duży pościg, to nie mamy szans, aby się tu utrzymać. 

-  Jesteśmy  ścigani,  co  zapewne  zauważyłeś.  Trzy  dni  temu  w  Haverdale 

tworzyliśmy z innymi tylną straż. Jesteśmy tym, co z niej zostało. Zyskaliśmy czas, tak, 

jak obiecaliśmy, ale jak wiele… Sądząc z mowy pochodzisz z Kotlin, a nie Houndów. Ja 

jestem Jervon, kiedyś Marshal of Horse, a to jest Pell - młodszy brat mego pana… 

Opuściło go napięcie i gotowość do walki. Byłam zupełnie pewna, jakbym czytała 

przyszłość, że nie są dla nas niebezpieczni, chyba że ściągną za sobą  pogoń… Wyszłam 

więc  z  ukrycia.  Wziął  mnie,  rzecz  jasna,  za  mężczyznę,  a  ja  nie  wyprowadzałam  go  z 

błędu. Zaprowadziłam ich do doliny i oddałam pod opiekę Aufricii. 

Przygotowani  do  obrony  przyjaciele  zarzucili  mi  najpierw,  że  sprowadzam  na 

wszystkich kłopoty, ale moje pyta nie, czy miałam ich zabić na drodze, zawstydziło ich. 

Ostatni  okres  nie  wymazał  im  z  pamięci  dawnych  dni,  gdy  podróżnych  witały  otwarte 

drzwi i poczęstunek, a obrońców cześć i sława, 

Pełł był tak ciężko ranny, że nie pomagały wysiłki Aufricii. aby powstrzymać cień 

śmierci.  Jervon  natomiast,  choć  lżej  ranny,  dostał  gorączki  od  źle  gojącego  się 

przedramienia i leżał przez wiele dni z rozpalonym ciałem i nieobecnym umysłem. Zanim 

był  w  stanie  rozumnie  przemówić,  pogrzebaliśmy  Pełła  na  naszym  malutkim  Polu 

Pamięci, gdzie spoczywało już czterech naszych. 

Stałam przy nim, zastanawiając się, czy i jego spali bezpowrotnie gorączka. Gdy 

otwarł oczy, przyglądał mi się z uwagą i wyszeptał: 

- Pamiętam cię… - Podałam mu kubek ziół, unosząc jego głowę. 

- Powinieneś - odparłam. - Przyprowadziłam was tu. 

- A mój pan. Pell? - spytał po chwili, nadal bacznie mnie obserwując. 

- Wyruszył przed nami - odparłam używając określenia ludzi gór. Jervon zamknął 

oczy.  Widać  było  jak  zaciska  szczęki.  Nie  wiem,  kim  byli  dla  siebie,  ale  to,  że  razem 

walczyli,  bardzo  związało  ich  ze  sobą.  Byłam  pewna,  że  Jervon  robił  wszystko,  aby 

tamtego uratować. Nie wiedziałam co powiedzieć. Są ludzie, którzy najlepiej godzą się z 

losem  w  milczeniu.  Miałam  nadzieję,  że  Jervon  do  nich  należy.  Obserwowałam  go  i 

oceniałam. Choć gorączka i wcześniejsze przejścia wychudziły go. to jednak widać było, 

że  jest  przystojny  i  dobrze  zbudowany,  tak  jak  mój  ojciec  -  z  urodzenia  był  rycerzem. 

Bezsprzecznie był z Dales. Miał złotobrązowe włosy i jasną, teraz opaloną, cerę. Podobał 

mi się jego wygląd, choć nie miałam żadnej nadziei, że poznam go bliżej. Wyzdrowieje I 

odejdzie. Tak, jak mój ojciec i brat… 

background image

  

III MATOWIEJĄCE SREBRO 

Jervon  nie  zdrowiał  tak  szybko,  jak  się  spodziewaliśmy.  Gorączka  znacznie  go 

osłabiła. Choć ciężko i wytrwale ćwiczył, nadal nie mógł zmusić palców do odpowiednio 

silnego uścisku. Mimo to brał udział w naszym życiu. Pracował w polu, bądź pełnił warty. 

W tym nie miał sobie równych. 

Zbieraliśmy się nocami, aby posłuchać jego opowieści o wojnie. Mówił o miastach i 

drogach, o których nigdy nie słyszeliśmy, jako że ci z Wark podróżują tylko wtedy, gdy są 

do tego zmuszeni. Mówił, że całe południowe wybrzeże jest stracone, a na północ i zachód 

wycofały  się  jedynie  zdesperowane  niedobitki  obrońców.  Właśnie  w  trakcie  odwrotu 

został ranny. 

- Ale Lordowie zawarli pakt - poinformował nas na końcu - z tymi, których, jak 

mówią, moc jest większa niż ta pochodząca od broni. Na wiosnę tego roku spotkali się z 

Jeźdźcami i Najstarsi zgodzili się walczyć po naszej stronie. 

Usłyszałam  cichutkie  gwizdy  zaskoczenia.  To,  co  mówił,  było  niespotykane 

-mieszkańcy  Dales  wchodzący  w  układy  z  Najstarszymi.  I  do  tego  jeszcze  nie  z 

niewidzialną siłą za pomocą czarów, jak zrobiła to moja matka, ale osobiście spotkali się z 

nielicznymi, którzy pozostali jeszcze na tamtych terenach. Jeźdźcy byli po części ludźmi, 

po  części  monstrami.  Nic  bliższego  o  nich  nie  wiedziano,  gdyż  relacje  były  skąpe.  Nie 

ulegało jednak wątpliwości, że są wspaniałymi sprzymierzeńcami. Tak wielka była nasza 

nienawiść  do  najeźdźców  -  tych  Psów  z  Alizon  -  że  woleliśmy  sprzymierzyć  się  z 

potworami, jeśli tylko one zgodziły się walczyć po naszej stronie. 

Lato  dobiegało  końca,  a  Jervon  ćwiczył  nadal.  Teraz  zabierał  już  łuk  i  znikał  w 

górach.  Był  samotnikiem,  miłym  co  prawda,  ale  podobnym  do  mojego  ojca  -  stwarzał 

barierę między sobą a światem. 

Dopóki rana się nie zagoiła, mieszkał u nas. Potem wybudował sobie opodal dom. 

Nie widywałam go często, chyba że z dala, szczególnie, że moim zadaniem, jako dobrego 

łucznika,  było  zaopatrywanie  nas  w  mięso,  a  odkąd  znaleźliśmy  pokład  soli,  mogliśmy 

sobie pozwolić na gromadzenie zapasów. 

Pewnego dnia zobaczyłam go leżącego nad strumieniem. Na mój widok zerwał się 

z mieczem w ręku, ale rozpoznawszy mnie, odprężył się. 

-  Przypomniałem  sobie,  gdzie  widziałem  cię  pierwszy  raz  -  oświadczył  zamiast 

powitania.  -  Ale  to  niemożliwe.  Nie  mogłaś  być  z  Franklynem  z  Edale  i  jednocześnie 

mieszkać tu? Mimo to przysiągłbym… 

background image

Odwróciłam się natychmiast. Jeśli widział Elyna, to nasze podobieństwo mogło go 

zmylić. 

- To był mój brat bliźniak. Powiedz mi, kiedy i gdzie go widziałeś? - Zaskoczenie 

zniknęło z jego twarzy. Uspokojony siadł, zabawiając się kamykiem. 

-  Na  ostatnim  przeglądzie  w  Inisheer.  Ludzie  Franklyna  wynaleźli  nowy  sposób 

prowadzenia  wojny:  kryją  się  pozwalając  przeciwnikowi  przejść  do  przodu,  po  czym 

atakują  go  od  tyłu.  To  bardzo  niebezpieczna  i  bardzo  skuteczna  metoda  -  przerwał, 

sprawdzając, czy te wiadomości nie wywołają mych obaw o brata. 

- Będąc synem swego ojca jest tym zachwycony. Nigdy nie sądziłam, że można by 

go znaleźć daleko od bitwy. 

-  Wygrali  wiele  bitew,  a  twój  brat  jest  jednym  z  najsłynniejszych.  Nazywają  go 

Rogatym  Wodzem.  Nie  zabiera  głosu  w  radzie,  zawsze  jest  przy  boku  Franklyna. 

Powiadają, że z jego woli jest zaręczony z Lady Brunisendą, kuzynką Iranklyna. 

Wieści o nim. jako o sławnym wojowniku, były dla mnie normalne, ale to, że jest 

zaręczony, wprawiło mnie w osłupienie. Od naszego rozsiania upłynęło wiele czasu, a ja 

wciąż  oczami  wyobraźni  widziałam  go  takim,  jakim  wyjechał  z  Wark  - 

niedoświadczonym i żądnym walki młodzieńcem. 

Pomyślałam, że jeśli on jest mężczyzną, to ja jestem już kobietą. Nigdy się nią nie 

czułam.  Dla  ojca  byłam  synem,  dla  Aufricii  czarownicą,  a  dla  reszty  myśliwym  lub 

wojownikiem, jeśli zaszła taka potrzeb. 

-  Tak,  jesteście  bardzo  podobni  -  głos  Jarvena  przerwał  mi  rozmyślania.  -  To 

ciężkie i dziwne życie, jak na kobietę, Lady Elys. 

- W tych dniach wszystko jest inne - odparłam, aby przypadkiem nie pomyślał, że 

dla mnie też jest to dziwne i nienaturalne. 

- I wygląda na to, że tak już będzie zawsze! - mruknął patrząc na swoją dłoń. 

- Robisz to lepiej! - wykrzyknęłam idąc za jego spojrzeniem. 

- Wolno, ale poprawia się - zgodził się ze mną. - Gdy będę miał już sprawne ramię, 

odejdę stąd. 

- Dokąd? 

Słysząc  to  uśmiechnął  się  nagle,  a  ja  zobaczyłam  przed  sobą  innego  człowieka. 

Niespodziewanie  zaczęłam  się  zastanawiać,  jaki  on  jest  naprawdę,  jaki  byłby,  gdyby 

ciemności wojny nie ciążyły na nim. 

-  Słuszne  pytanie.  Lady  Elys,  bo  sam  nie  wiem  dokąd  jechać,  ani  jak  się  stąd 

przebić do znanych mi dróg. 

background image

- Śniegi są wczesne na tych wysokościach - powiedziałam. 

- Jeśli spadną, jesteśmy odcięci od świata. - Spojrzał na górujące nad nami szczyty. 

- Myślę, że masz rację. Nie pierwszą zimę tu jesteście. Ale co tu robicie, gdy spadną 

śniegi? 

- Czekamy, aż się roztopią. Z początku było zimno, z braku drewna - jeszcze teraz 

wstrząsnęło  mną  na  samo  wspomnienie  okresu,  który  przyniósł  ze  sobą  trzy  zgony  i 

cierpienie nas wszystkich. 

-  Potem  Edgir  znalazł  czarny  kamień,  który  daje  płomień.  Zrobił  ognisko  koło 

takiego kamienia, który zapalił się i doskonale ogrzał go w nocy. Teraz mamy zapasy na 

zimę.  Musiałeś  widzieć  skrzynie  stojące  przy  domach.  Zimą  sporządzamy  też  odzież, 

rzeźbimy rogi, robimy różne drobiazgi, które odbierają życiu szarość i monotonię. Mamy 

również  harfiarza  o  nazwisku  Uttar.  Opowiada  nie  tylko  stare  pieśni,  komponuje  też 

nowe,  oparte  na  naszych  własnych  przeżyciach.  Nie  można  powiedzieć,  żebyśmy  się 

nudzili. 

- I to jest wszystko, czego doświadczyłaś w życiu? - w jego głosie było coś, czego nie 

rozumiałam. 

-  W  Wark  mieliśmy  więcej  zajęć.  Było  morze,  handlowaliśmy  z  mieszkańcami 

Jurby, a Aufricia i ja miałyśmy aż nadto sposobności, aby się nie nudzić. 

- Mimo to jesteś rybaczką. 

- Nie, jestem czarownicą, myśliwym, wojownikiem… a właściwie… Teraz jestem 

myśliwym i mam sporo do zrobienia! 

Wstałam,  ale  ton  jego  głosu  nie  dawał  mi  spokoju.  Czyżby  to  było  współczucie? 

Czyżby żal mu było mnie, Elys, która w pustej dłoni miała więcej, niż każda inna drewna 

w skrzyniach. Nie miałam wiedzy matki, ale mimo to mogłam robić rzeczy, o których, jak 

sądzę, dotąd nie słyszał. 

Zostawiłam go więc pożegnawszy  machnięciem ręki i ruszyłam na poszukiwanie 

jelenia.  Szczęście  mi  jednak  nie  dopisało  i  powróciłam,  mając  za  całą  zdobycz  jedynie 

dwa lisy. 

Przez  cały  ten  czas  nie  zaniedbywałam  oglądania  pucharu,  choć  robiłam  to  w 

sekrecie. Na czwarty dzień po spotkaniu nad strumieniem spojrzałam nań i przeraziłam 

się  -  połysk  był  leciutko  przyćmiony,  jakby  spowijała  go  delikatna  mgiełka.  Widząc  to 

Aufricia  krzyknęła,  a  we  mnie  odezwał  się  po  raz  pierwszy  w  życiu  prawdziwy  strach. 

Potarłam powierzchnię, ale nie dało to żadnego rezultatu - ta zmiana była wewnętrzna. 

Było to pierwsze ostrzeżenie, że Elyn jest w niebezpieczeństwie. 

background image

- Chciałabym zobaczyć… - wyszeptałam. 

Słysząc to, Aufricia wyjęła skórzaną flaszkę i miedzianą miseczkę, nie większą niż 

dłoń. Nasypała tam jakiegoś proszku, dodała płynu z kilku butelek, aż uzyskała rubinowy 

płyn, który dla pewności jeszcze rozmieszała. 

- Gotowe - oznajmiła. 

Zapaliłam  go  od  ogniska  -  buchnął  zielonkawy  dym  o  silnym  aromacie, 

wypełniając nim pomieszczenie. Aufricia napełniła dymiącym płynem puchar po brzegi, 

po czym szybko przelała go do muszli, przed którą siedziałam czując niezwykłą lekkość, 

mogącą mnie unieść, gdybym siłą woli nie umiejscowiła się na stołku. 

Nie po raz pierwszy robiłam coś takiego, ale nigdy nie było to dla mnie tak ważne. 

Byłam więc tak spięta, że gdy pochyliłam się, obraz ukazał się prawie natychmiast, czysty 

i  wyraźny.  Widziałam  tak,  jakbym  spoglądała  z  bardzo  dużej  odległości  do  wnętrza 

pokoju, widząc jednakże wszystkie szczegóły. 

Noc rozświetlały płomienie świec stojących w potężnym kandelabrze, przy nogach 

zasłoniętego  łoża.  Wnętrze  okazało  się  dostatnie,  zasłony  ręcznie  haftowane,  a  na 

poduszkach  leżała  młoda  dziewczyna  z  ludu  Dales.  Złociste  włosy  rozsypywały  się  na 

poduszce, oczy miała zamknięte - najwyraźniej spała. W cieniu coś drgnęło, a gdy światło 

padło  na  twarz  tej  osoby,  rozpoznałam  brata  -  starszego  niż  go  sobie  wyobrażałam. 

Spoglądał  na  śpiącą,  jakby  w  obawie,  że  może  ją  zbudzić,  po  czym  zbliżył  się  do 

przestronnego  okna,  zasłoniętego  grubą  dzianiną  i  dodatkowo  zabezpieczonego  trzema 

sztabami. Ktoś chciał mieć pewność, że nie da się go łatwo otworzyć. Elyn dobył noża i 

zaczął  mocować  się  z  zamknięciem.  Pracował  z  taką  koncentracją,  jakby  ta  praca  była 

najwyższej  wagi  i  nic  więcej  się  nie  liczyło.  Sądząc  po  stanie  pościeli  i  po  jego  ubiorze, 

niedawno  jeszcze  leżał  obok  dziewczyny.  Za  oknem  było  coś,  co  go  przyzywało  i  to  tak 

silnie,  że  nawet  ja  czułam  słaby  ślad  tego  wezwania.  Miałam  wrażenie,  że  rozpalona 

drzazga dotyka mej skóry! Z wrażenia krzyknęłam i to wystarczyło, aby obraz zniknął. 

Oddychałam  ciężko,  jakbym  uniknęła  wielkiego  niebezpieczeństwa,  co  było 

zresztą prawdą. To. co wołało Elyna, nie było mocą z naszego świata, chyba że on zmienił 

się od czasu, gdy piliśmy toast pożegnalny. 

- - Niebezpieczeństwo… - rzekła Aufricia - to było stwierdzenie faktu. 

- Elyn jest przyciągany przez coś z… Mroku i to Mroku Największych! 

- Teraz to tylko ostrzeżenie - wskazała na puchar. - Ślad cienia… - To ostrzeżenie 

dla mnie. Jeśli jest on mocno pogrążony, to wydostanie go z pułapki nie będzie wcale takie 

proste. On jest synem swego ojca, nie matki. W nim nie ma śladu daru! 

background image

- Prawda. Musisz jechać do niego. 

- Pojadę mając nadzieję, że zdążę - oświadczyłam. 

- Masz wszystko, co mogłam ci dać - w jej głosie był żal. - Masz też wszystko, co 

mogłaś mieć po matce dzięki urodzeniu, ale nie masz tego, co chroniło twoją matkę. Byłaś 

mi córką przez te wszystkie lata, bo poszłam drogą, którą wybrała twoja matka. Nie będę 

powstrzymywała  cię,  ale  wraz  z  sobą  weźmiesz  moje  słońce…  -  przerwała,  ukrywając 

twarz w szczupłych dłoniach, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystkie te 

lata przytłoczyły ją. Aufricia nie była już młoda. 

- Zawsze byłaś dla mnie jak matka - położyłam jej dłonie na ramionach. - Bardzo 

chciałam, abyś uważała mnie za córkę, ale teraz nie mam wyboru. 

- Wiem. Mam w pamięci to, co mówiła twoja matka - twoją drogą będzie służenie 

innym, tak, jak ona to robiła w swoim czasie. Będę się niepokoić o ciebie… 

-  Nie  -  przerwałam.  -  Strach  skraca  życie.  Musisz  pracować,  mówiąc,  że  nie 

pojechałam bronić, ale zwyciężać. 

Uniosła głowę. Wyglądała, jakby czerpała siłę z moich słów. Wiedziałam, że teraz 

skierowała  swą  wolę  w  określonym  kierunku,  jak  szermierz  klingę  miecza.  Znałam  jej 

siłę doskonale. Widziałam, jak walczyła ze śmiercią i wygrywała. Ceniłam to. 

- Gdzie będziesz szukać? - spytała już innym tonem. 

- Tam, gdzie zawiedzie mnie ślad. 

Ponownie udała się do swego magazynu. Po chwili wróciła z kawałkiem materiału, 

który  rozłożyła  na  stole.  Złote  linie  dzieliły  go  na  czworo,  a  te  z  kolei  podzielono 

czerwienią na małe trójkąty. W centrum znajdowały się inskrypcje, których nikt już nie 

mógł odczytać, ale w których były zawarte Słowa Siły. 

Wzięła złoty łańcuch z zawieszoną na końcu małą kulką kryształu. Znajdujące się 

po przeciwnej stronie kółko przesunęła przez palce i wyciągnęła kulkę. Kryształ znalazł 

się nad centrum rozłożonego materiału. Choć ręka była nieruchoma, kula zaczęła drgać, 

a po chwili przesuwać się tam i z powrotem wzdłuż jednej z czerwonych linii. Obejrzałam 

ją dokładnie i zapamiętałam. 

A  więc  południe  i  zachód.  I  to  szybko.  Albo,  jak  ostrzegałam  Jervona,  zastanie 

mnie śnieg i nie będzie mowy o jakiejkolwiek podróży. 

- Jutro - powiedziałam składając szatę. 

- Tak będzie najlepiej - zgodziła się Aufricią, wracając do swego składu i biorąc się 

do  przygotowania  niezbędnych  na  drogę  zapasów,  które  są  równie  ważne  jak  Nauka 

Czarów. 

background image

Ja zaś poszłam szukać Omunda. Ponieważ wszyscy wiedzieli czym zajmujemy się z 

Aufricią, nowiny które przyniosłam, nikogo nie zaskoczyły. Nie wdając się w tłumaczenie 

powiedziałam,  że  muszę  jechać  na  ratunek.  Omund  skinął  głową,  a  obecne  u  niego 

kobiety starym zwyczajem krzywo na mnie patrzyły. 

-  Jest  tak,  jak  mówisz.  Lady  i  nie  masz  żadnego  wyboru.  Wkrótce  więc 

wyjeżdżasz? 

- Jutro o świcie. Śnieg może spaść wcześnie tego roku. 

-  Prawda.  Cóż,  pani,  byłaś  wobec  nas  uczciwa  i  pomagałaś  nam  tak,  jak  twoja 

matka  i  Lord  -  twój  ojciec,  gdy  byli  wśród  nas.  Więzy  krwi  są  święte  i  zawsze  należy 

odpowiedzieć na ich wezwanie. Za wszystko co było, serdecznie ci dziękujemy i… - z tymi 

słowami  podszedł  do  szafy.  -  Oto  dar,  niewspółmierny  do  twych  zasług,  ale  będzie  cię 

chociaż ogrzewał podczas nadchodzących mrozów. 

Wyjął  płaszcz,  który  musiał  być  owocem  wieloletniej  pracy.  Ozdabiało  go  futro 

górskiego kozła i purpurowe hafty w odcieniu tak dobranym, ze niemożliwością byłoby 

go  powtórzyć.  Był  czymś  pięknym  w  naszych  warunkach,  a  poza  tym  był  szalenie 

praktyczny  i  ciepły.  Podziękować  mogłam  mu  tylko  słowami  i  to  dość  nieskładnymi. 

Miałam  bowiem  już  dużo  użytecznych  rzeczy,  ale  nigdy  nie  były  one  połączone  z 

pięknem. Zrozumiał mnie chyba, gdyż uśmiechnął się i biorąc moją dłoń, złożył na niej 

pocałunek, jakbym była damą. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że odjeżdżając stąd 

opuszczam  tych,  którzy  byli  mi  bardzo  bliscy.  Wiedziałam  również,  że  część  z  nich, 

sądząc po spojrzeniach, cieszyła się z mojego wyjazdu. 

Powróciłam do domu, gdzie, ku swemu zaskoczeniu, znalazłam Jervona. Siedział 

przy  stole  z  kubkiem  miodu  w  dłoni,  podczas  gdy  Aufricią  pakowała  do  torby  zapasy. 

Wstał na mój widok. 

- Czarownica mówiła mi, że odjeżdżasz, pani. 

- Muszę to zrobić. 

- Ja także. Odpoczywałem zbyt długo. Dlatego - zwłaszcza że są to dni, w których 

nikt  nie  powinien  jeździć  samotnie,  a  oczy  są  potrzebne,  aby  obserwować  obie  strony 

drogi - ruszymy razem. 

Mówił tak pewnym głosem, że mnie to zirytowało. Zdawałam sobie jednak sprawę, 

że  ma  rację.  Znał  bowiem  jak  nikt  inny  niespodzianki  i  zasadzki  wojny.  Mimo  to  nie 

mogłam powstrzymać się od pytania: 

- A jeśli nie jadę w tę samą stronę, rycerzu? 

background image

-  Czyż  nie  mówiłem  parę  dni  temu,  że  wiem,  gdzie  może  być  twój  pan?  Jeśli 

będziesz  szukała  brata  na  południu  i  zachodzie,  to  mogę  tam  znaleźć  wieści  o  nim.  Ale 

ostrzegam  cię,  pani.  że  możemy  jechać  prosto  w  paszczę  smoka,  albo  raczej  w  otwarte 

pyski Psów! 

- O tym powinna nas ostrzec twoja znajomość sztuki wojennej - odcięłam się. Nie 

pozwolę  traktować  się  tak,  jak  tutejsze  nobliwe  damy.  Jeśli  mieliśmy  jechać  razem,  to 

jako  równorzędni  i  wolni  towarzysze,  tak  w  drodze,  jak  i  w  walce…  Tylko  nie  bardzo 

wiedziałam, jak mu to powiedzieć. 

Aufricią  spięła  mój  płaszcz  piękną  broszą,  z  którą,  nie  muszę  chyba  dodawać, 

związany był najsilniejszy czar podróży, jaki mogła przywołać. 

- A więc o świcie, pani? Nie musimy zresztą iść - mam wierzchowca, a rumak Pełła 

jest wolny. 

- O świcie - zgodziłam się ucieszona wieścią o koniu. Południe i zachód. Ale gdzie i 

jak daleko? 

  

IV COOMB FROME 

Wybraliśmy  drogę,  która  przywiodła  Jervona  do  kotliny.  Ryła  bardzo  stroma  i 

nosiła ślady napraw. Ciekawe, kto je robił - człowiek? Przed nami byli tu tylko pasterze i 

myśliwi, a to oznaczało, że był to trakt Najstarszych. 

- Dochodzi do Fortu na odległość Leagrei, po czym zakręca ku morzu - odezwał się 

Jervon. - Skąd i dokąd prowadzi, tego nie wiem. 

- Jest dziełem Najstarszych, a kto zna powody ich postępowania? 

- Nie jesteś z Dales - stwierdził nagle. 

- Urodziłam się w Wark, więc po części jestem. Rodzice moi pochodzili zza morza, 

ale nie z Alizon. Pochodzili z kraju już wtedy toczącego wojnę z Psami. Kiedy mój ojciec 

usłyszał  o  inwazji,  podążył  na  wojnę.  Od  tego  czasu  nie  słyszeliśmy  o  nim,  więc 

najprawdopodobniej  zginął.  Matka  zmarła  zaś  przy  porodzie…  Takie  jest  moje 

pochodzenie, rycerzu. 

- Nie, nie masz w sobie nic z tutejszej krwi - mruknął do siebie, jakby nie słysząc, 

co powiedziałam. - Różne rzeczy opowiadali o tobie ci, którzy niegdyś byli w Wark… 

- Jak o każdej obdarzonej Talentem - wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że nie 

wszystko co o mnie opowiadano było przychylne. 

-  Mówili,  że  zadajesz  się  z  Najstarszymi…  -  w  jego  głosie  była  ciekawość. 

Przypominał żołnierza stykającego się z nową bronią i próbującego ją zbadać. 

background image

-  Gdybym  była  w  stanie  to  robić,  to  czy  wyobrażasz  sobie,  że  żyłabym  tak,  jak 

dotąd? Czyż ludzie nie mówią, że moc może wszystko - zbudować w jedną noc warownię, 

zmieść wrogą armię w pył, założyć ogród na litej skale? Widziałeś coś takiego w dolinie? 

-  Raczej  nie  -  roześmiał  się.  -  Ale  nauczyłem  się  szanować  czarownice,  obojętnie 

czy  pochodzą  z  wioski,  czy  z  Pałacu  Dorm.  Poza  tym  nie  wydaje  mi  się,  że  Najstarsi 

mogliby być zainteresowani naszymi codziennymi kłopotami i raczej zniszczyliby kogoś, 

kto zawracałby im głowę głupstwami. 

- Musisz ich zobaczyć, nie przychodzą bowiem nieproszeni! 

Kraj nadal był dziki i pusty. W południe zjechaliśmy z traktu i spożyliśmy posiłek. 

-  Jestem  czystej  krwi  Dalesem  -  odezwał  się  niespodziewanie  Jervon,  leżąc  pod 

drzewem.  -  Mój  ojciec  był  trzecim  synem,  więc  nie  miał  ziemi.  Zgodnie  ze  zwyczajem 

złożył przysięgę Lordowi Dorm i został jego Marszałkiem. Matka zaś była dworką Lady 

Guidy.  Odebrałem  dobre  nauki,  gdyż  mój  ojciec  zamierzał,  gdy  podrosnę,  udać  się  na 

północ  i  tam  poszukać swej  ziemi,  ale  przybyli  najeźdźcy  i  nie  mogło być  o  tym  mowy. 

Trzeba było bronić tego, co się  już  miało… Donn było na drodze pierwszego najazdu - 

wzięli nas w pięć dni. Mieli nową broń, która pluje ogniem i kruszy skały. Przedarłem się 

do  Harerdale  po  pomoc.  Trzy  dni  później  spotkaliśmy  w  drodze  powrotnej  dwóch 

ocalałych  obrońców.  Dorm  został  zmieciony  z  powierzchni  ziemi.  Nie  został  kamień  na 

kamieniu!  Gdy  dojechaliśmy,  wyglądało  to  jak  ruiny  po  Najstarszych.  Nie  można  było 

stwierdzić, gdzie była ściana, a gdzie zaczynał się dziedziniec. 

Mówił  to  zupełnie  spokojnie,  najwyraźniej  czas  przytępił  uczucia.  Przerwał  na 

chwilę, po czym ciągnął dalej. 

- Zostałem z Harerdalem i przysiągłem mu. Nie utrzymaliśmy zachodniego traktu, 

choć  zniszczyliśmy  diabelską  broń  Psów.  Wyglądało,  że  nie  mają  jej  więcej,  a 

przynajmniej  tak  sądziliśmy.  Zanim  ją  stracili,  zrobili  z  niej  godny  użytek!  Każda 

Warownia  na  północy  została  zniszczona.  Każda!  Nie  było  też  wodza,  który  mógłby 

zgromadzić  wszystkich  z  Dales.  Psy  postarały  się  o  to.  Remard  of  Dom,  Myric  of 

Gastendale,  Durch,  Yonan  -  wszyscy  zginęli  w  walce,  albo  zostali  zamordowani,  a  ich 

zamki  zniszczone.  Wrogowie  znali  nasze  słabe  punkty,  a wyglądało  na  to,  że  mamy  ich 

sporo. Lordowie nie mogli się zjednoczyć. Mogliśmy tylko cofać się, uderzać i znów cofać. 

Dawno zostałyby po nas tylko kości, gdyby nie przybyli z północy Czterej Lordowie. Oni 

wprowadzili wreszcie porządek i przekonali wszystkich, że jeśli się nie zjednoczymy, to 

zginiemy.  Zawiązano  więc  Konfederację  i  podpisano  układ  z  Were  Riders.  Długo  to 

trwało, ale fala się odwróciła. Spychaliśmy Psów krok po kroku, choć kąsali wściekle. My, 

background image

którzy byliśmy w Ingne Ford, możemy to powiedzieć. Myślę, że gdy przyprze się ich do 

morza,  nastąpi  ostateczne  rozstrzygnięcie.  Ci,  którzy  ocaleją…  jest  wiele  ruin  i  jes/.cze 

więcej ofiar. High Hallack to inny kraj niż ten, który znaliśmy. Nigdy już nie będzie taki 

sam. 

-  A  co  ty  będziesz  robił?  -  przerwałam  mu.  -  -  Pozostaniesz  Marszałkiem  w 

Harerdale? 

-  Jeśli  przeżyję?  -  uśmiechnął  się.  -  Nie  robię  planów.  Z  pewnością  sporo  z  nas 

przeżyje, ale będąc rycerzem nie mogę zakładać, że będę między nimi. 

- Legendy głoszą, iż na wschodzie i północy jest więcej Najstarszych. 

- Zgadza się, ale lepiej się tym nie przejmować, gdyż jedziemy przez ten kraj. 

Na  noc  zatrzymaliśmy  się  wśród  skał.  Nie  rozpalaliśmy  ognia,  więc 

zaproponowałam mu wspólne okrycie się, co przyjął naturalnie. 

Następnego  dnia  byliśmy  w  Ford,  w  którym  nadal  widoczne  były  ślady  walki. 

Jedna ze stron pochowała tam swych zmarłych. 

- Harerdale to zrobił - Jervon uniósł miecz oddając honory. 

- A więc zebrali siły i wrócili. 

Następnie  wybrał  się  na  poszukiwania,  z  których  wrócił  z  tuzinem  strzał  i 

wysadzanym kamieniami sztyletem, który, choć przeleżał w wodzie sporo czasu, nie miał 

śladu rdzy na ostrzu. 

- Najlepsza robota Psów - stwierdził, zatykając go za pas. 

- A teraz ruszymy szlakiem kupców na południe, do Treremper, choć tego miasta 

może już nie być. 

Nie obozowaliśmy w Ford. Zbyt dużo wspomnień wiązało mego towarzysza z tym 

miejscem.  Zatrzymaliśmy  się  opodal,  w  kręgu  kamieni,  wśród  których  znać  było  ślady 

ogniska. 

- Tu obozowaliśmy - oświadczył roztrząsając butem popiół. 

- Sądzę, że jesteśmy bezpieczni. 

Księżyc świecił wystarczająco jasno, abym mogła zbadać puchar. Świadomość, że 

nie będę tego robić w samotności, była dla mnie ciężką próbą. Gdy jedliśmy, wydobyłam 

go i omal nie upuściłam - dolną część pucharu pokrywał ciemny nalot. Jednak Elyn, choć 

w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nadal żył, gdyż inaczej cały puchar byłby czarny. 

- Co to? - spytał Jervon. 

Miałam nadzieję, że nie będę musiała odpowiadać, ale nie udało się odwrócić jego 

uwagi. 

background image

-  To  mnie  ostrzega  przed  niebezpieczeństwem,  które  czyha  na  mego  brata. 

Wczoraj puchar był matowy, a dziś… Widzisz te chmury? W miarę jak czerń rośnie ku 

brzegom, zwiększa się niebezpieczeństwo. Jeśli całkiem poczernieje, Elyn będzie martwy. 

- Jedna trzecia - stwierdził. - Czy możesz w jakiś sposób dowiedzieć się, co to za 

niebezpieczeństwo? 

- Nie! Wiem tylko, że nie jest spowodowane losami wojny. On jest pod wpływem 

jakiegoś czaru. 

- My nie praktykujemy czarów poza tymi, które uprawiają czarownice. Psy wcale 

się na tym nie znają, a więc… Najstarsi… 

Wolałam  nie  myśleć,  dlaczego  Elyn  zdołał  obudzić  to  starożytne  zło.  Nie  miał 

przecież żadnego doświadczenia w tych sprawach. 

- Czy możesz poznać przyszłość? - spytał Jervon. 

-  Tutaj  nie.  Nie  mam  przedmiotów  do  tego  potrzebnych…  -  urwałam,  ponieważ 

właśnie przypomniałam sobie nauki Aufricii i jej pewność o mej sile. Więź między mną a 

Elynem była najsilniejszą z możliwych. Kiedy spoglądaliśmy na siebie, to tak, jak byśmy 

patrzyli w lustro. Dlatego też… 

- Daj mi butelkę z wodą! - poleciłam. 

Wyjęłam  jedną  z  chust  zabranych  do  opatrywania  ran,  rozsypałam  na  niej  trzy 

rodzaje  ziół  i  zmoczyłam  to  wszystko  wodą,  po  czym  starannie  umyłam  miksturą  ręce. 

Oczyściwszy  się  w  ten  sposób,  wzięłam  puchar  i  wpatrywałam  się  weń  tak,  jak 

poprzednio w muszlę. Tym razem był pusty. Starałam się wyrzucić  z pamięci wszystko 

poza Elynem - tym gdzie jest i co robi. 

Nagle poczułam, jakbym znalazła się w pucharze. Otaczała mnie wokół srebrzysta 

poświata, przez moment nawet mnie oślepiła. Kiedy mogłam już patrzeć, stwierdziłam, że 

znajduję  się  wśród  gładkich  i  lśniących  kolumn.  Nade  mną  nie  było  nic  prócz 

rozgwieżdżonego nieba i jasno świecącego księżyca. 

Kolumny  nie  stały  w  rzędach,  przypominały  rodzaj  spirali.  Kiedy  się  weszło 

między  nie,  można  było  zbliżać  się  wyłącznie  do  czegoś,  co  leżało  w  ich  sercu.  Raptem 

poczułam  strach,  jakiego  nie  zaznałam  nigdy  dotąd.  To,  co  czekało  w  centrum  spirali, 

było tak dalekie od życia jakie znałam, że 

budziło  grozę.  Nagle  wszystko  się  zmieniło  -  zupełnie  jakby  zostało  zasłonięte 

maską lub tarczą. Strach zastąpiło uczucie wspaniałości i potrzeba zobaczenia jej źródła. 

Ponieważ wcześniej poznałam naturę tego, co tu przebywało, czar nie zadziałał na mnie i 

nie dałam się zwieść temu uczuciu. 

background image

W pole mego widzenia wjechał na bojowym koniu i w pełnej zbroi rycerz. Przed 

kolumnami uwiązał wierzchowca, a sam z determinacją ruszył w głąb spirali. 

Chciałam krzyczeć, rzucić się między Elyna. a wejście w ciemności, gorszych niż 

śmierć, ale nie mogłam się ruszyć… 

- Elys! - ktoś mną potrząsnął. Siedziałam skulona nad pustym pucharem. Świecił 

księżyc. Kolumny i upiorne spirale zniknęły. 

Szybko  podniosłam  puchar  do  światła,  obawiając  się  ujrzeć  czerń  pochłaniającą 

blask. Skoro Elyn znajdował się już w pułapce, to jak mogłam go uratować? Cień jednak 

był tam. gdzie poprzednio - na jednej trzeciej wysokości. 

- Co widziałaś? - dopytywał się Jervon. - Ty… wyglądało to tak, jak byś ujrzała coś 

strasznego, krzyczałaś imię brata, chcąc wyrwać go głosem z objęć śmierci! 

Jervon  znał  okolicę  lepiej  ode  mnie,  toteż  powinien  wiedzie,  gdzie  jest  miejsce, 

które dane mi było ujrzeć. 

-  Posłuchaj  -  rzekłam,  odkładając  puchar.  Streściłam  mu  najlepiej  jak  mogłam 

moje widzenie. Opowieść zakończyłam pytaniem o rejon poszukiwań. 

-  Nie  w  Treremper  i  nie  w  jego  pobliżu  -  stwierdził  po  chwili  Jervon.  -  To 

zabarykadowane  okno…  gdzieś…  kiedyś…  o  tym  słyszałem.  Mam!  Warownia  Coomb 

Frome!  Dawna  legenda  głosi,  że  z  tego  okna  można  zobaczyć  stare,  odległe  wzgórza,  a 

jeśli jakiś mężczyzna spojrzy tam o określonej porze - dosiądzie konia i ruszy w drogę, z 

której nie ma powrotu. Poszukiwania takiego jeźdźca nie dają żadnego efektu. Warownia 

ta nie jest już więc siedzibą władcy, ale garnizonu. a okno jest dokładnie zabezpieczone. 

Ale to wszystko działo się w czasach mego pradziada! 

-  Możliwe,  że  stała  się  na  powrót  siedzibą  Lorda.  Sam  mówiłeś,  że  mój  brat  był 

zaręczony, a z tego, co widziałam, jest już żonaty. Nie ma co, jedziemy do Coomb Frome! 

* * * 

Powitanie,  jakie  nam  sprawiono  w  Coomb  Frome,  stanowiło  nie  lada 

niespodziankę.  Gdy  pierwsza  warta  zatrzymała  nas  biorąc  mnie  za  Lorda  Elyn,  nie 

protestowałam,  chcąc  jak  najwięcej  dowiedzieć  się  o  tutejszych  zwyczajach.  Moje 

tłumaczenie o zwiadzie nie było zbyt przekonywające, ale wyglądało na to, że są szczęśliwi 

widząc mnie z powrotem. Jervon nie zaprzeczył tej wersji, choć z początku w jego oczach 

malowało  się  zdziwienie.  Udawałam  wielką  niecierpliwość,  pragnąc  czym  prędzej 

zobaczyć  się  z  “żoną”  (tak,  jak  sądziłam,  Elyn  był  małżonkiem  Lady  Brunisendy),  co 

spotkało  się  ze  stłumionym  śmiechem  i  szeptami  wśród  żołnierzy.  Najstarszy 

background image

poinformował  mnie,  że  żona  wzięła  sobie  do  serca  mój  wyjazd  i  od  tego  czasu  nie 

opuszcza komnaty. Kiedy to usłyszałam, pognałam do zamku. 

Tu znalazłam się w tej samej komnacie, którą widziałam podczas pierwszej wizji. 

Zastałam  tam  znaną  mi  dziewczynę.  Była  w  towarzystwie  starszej  kobiety,  mającej  w 

sobie coś z Aufricii. Zaliczyłam ją do tego samego rodzaju ludzi. 

-  Elyn!  -  krzyknęła  na  mój  widok  dziewczyna,  porywając  się  z  łoża  ze  łzami  w 

oczach. 

Siedząca przy niej wpatrzyła się we mnie, po czym uniosła dłoń i nakreśliła znak, 

który  dobrze  znałam  i  na  który  automatycznie  odpowiedziałam.  Wytrzeszczyła  oczy  w 

zdumieniu, ale ja musiałam się zająć Brunisendą, gdyż jej powitanie przybrało cokolwiek 

trudne  do  opowiedzenia  formy.  Coś  musiało  do  niej  w  końcu  dotrzeć,  gdyż  cofnęła  się 

nagle z przerażeniem w oczach. 

- Ty… zmieniłeś się. Mój panie… co oni ci zrobili? - spytała, po czym ze śmiechem 

skoczyła ku mnie, sięgając paznokciami mej twarzy. 

Kobieta błyskawicznie powstrzymała ją i wymierzyła siarczysty policzek, ucinając 

histerię. Brunisendą wzdrygnęła się spoglądając na mnie. 

- Ty nie jesteś Elynem! - odezwała się kobieta i rozpoczęła recytację, którą również 

znałam, toteż przerwałam ją, zanim skończyła wypowiedź. 

- Jestem Elys. Czy brat nigdy nie mówił o mnie? 

- Elys… Elys.. - w głosie dziewczyny wyczuwało się zastanowienie. - Ale Elys jest 

jego siostrą! A ty jesteś mężczyzną, który wygląda jak mój pan! Przybyłeś tu, aby mnie 

oszukać! 

- Jestem Elys, a jeśli brat mówił o mnie cokolwiek, to wiecie zapewne, że jesteśmy 

bliźniętami.  Walczyć  zaś  nauczyliśmy  się  jeszcze  w  dzieciństwie,  choć  dorastając 

wybraliśmy różne drogi. Mimo to jesteśmy ze sobą ściśle związani. Gdy dowiedziałam się, 

że jest w niebezpieczeństwie, przybyłam tak, jak on przybyłby, gdyby dowiedział się, że 

coś mi zagraża. 

-  Ale…  jak  się  dowiedziałaś,  że  on…  zaginął  wśród  wzgórz?  Nie  wysyłaliśmy 

żadnego posłańca, trzymając to wszystko w sekrecie. 

Dziewczyna obserwowała mnie  teraz tak samo podejrzliwie jak jej towarzyszka. 

Zaczynałam  domyślać  się,  że  niedługo  będzie  wolała  samotność,  aniżeli  moje 

towarzystwo.  Teraz  jednakże  miałam  ważniejsze  sprawy  na  głowie.  Jej  towarzyszka 

postąpiła  krok  do  przodu,  nadal  przypatrując  mi  się  uważnie,  jakbym  miała 

wymalowany jakiś znak rozpoznawczy. Nagle odezwała się. 

background image

- To prawda, pani, Lord Elyn mówił o sobie niewiele, poza tym, że jego rodzice nie 

żyją, a siostra przebywa wśród ludzi, którzy opiekowali się nią od dzieciństwa. Domyślam 

się  jednak,  że  mógł  nam  powiedzieć  więcej,  a  z  pewnością  nie  powiedział  wszystkiego  - 

ponownie wykonała znak, co przekonało ją, że nie jestem terminującą w Wiedzy. 

Skinęła głową jak ktoś, dla kogo wszystko jest jasne. 

- To musiało być spojrzenie w przyszłość, pani, a więc musisz także wiedzieć, gdzie 

on teraz jest - dokończyła. 

- To magia Najstarszych - wyjaśniłam. - I to z Mroku, nie ze Światła, a zaczęło się 

od tego… 

Przeszłam obok dziewczyny, która zdawała się nadal nic nie rozumieć i podeszłam 

do okna, z którym mocował się mój brat. Teraz było zamknięte i wyglądało, jakby nikt 

nie próbował go otwierać. Gdy położyłam dłoń na najniższej antabie, usłyszałam z tyłu 

stłumiony krzyk. 

Lady Brunisenda z przerażeniem w oczach zatoczyła się, krzyknęła i padła między 

pościele. 

  

V KLĄTWA INGARETA 

Czarownica szybko zbliżyła się do Brunisendy, po czym spojrzała na mnie. 

- To tylko omdlenie. Lepiej będzie, jeśli nie usłyszy tego, co masz do powiedzenia, 

gdyż magii obawia się nade wszystko. 

- Mimo to służysz jej. 

- Ach, jestem jej niańką, a ona nie ma pojęcia, czym się zajmuję. Od dzieciństwa 

obawiała się Klątwy, która ciąży nad jej Domem. 

- Klątwy? 

- To, co leży poza… i czeka… - wskazała na okno. 

- Opowiedz mi o tym. Nie należę do tych, które mdleją. Najpierw jednak zdradź mi 

swoje imię. 

Uśmiechnęła  się.  Ja  także,  wiedząc,  że  jedno  imię  ma  dla  świata,  a  drugie  dla 

Sztuki. 

-  Nie  jesteś  osobą  nie  potrafiącą  słyszeć  lub  widzieć  najgorszego.  Co  do  mego 

imienia - tu jestem Damą Wirtha… jestem także Urice… 

-  Damą?  -  dopiero  teraz  zwróciłam  uwagę,  że  nie  nosi  barw  Domu,  ale  szary, 

szczelnie osłaniający dało strój mniszek. 

background image

Słyszałam, że status Damy i Stara Wiedza wykluczają się, jak też i to, że mniszki 

nie wychodzą ze swego zamknięcia po końcowych ślubach. 

- Damą - powtórzyła. - Wojna postawiła wszystko na głowie. W ubiegłym roku Psy 

zajęły Dom Kanthy Dwakroć Urodzonej. Uciekłam i znalazłam się tutaj, tym bardziej że 

złożyłam śluby po zaręczynach. Kantha Dwakroć Urodzona znała Starą Wiedzę, toteż jej 

córki  tym  się  różnią  od  innych  mniszek,  że  posiadają  podobną.  Ale  mówiłyśmy  o 

imionach… czy masz jakieś? 

-  Zostałam  błogosławiona  w  pierwszym  imieniu  nadanym  mi  według  zwyczajów 

ludu, z którego wywodziła się moja matka… 

- Czarownice z Estcarpu! Musiałaś posiąść wiele z ich wiedzy, skoro zdecydowałaś 

się tu przybyć i pomóc bratu. 

- Powiedz mi o Klątwie, gdyż musi być związana ze zniknięciem Elyna. 

- Jest zapis, że Pierwszy tego Domu - Ingaret, z którego pochodzi moja pani, miał 

ciągoty ku dziwnej wiedzy, lecz nie starczało mu cierpliwości i dyscypliny, aby podążać 

znanymi  drogami.  Podjął  więc  ryzyko,  o  jakim  nie  pomyślałby  normalny  człowiek. 

Samotnie udał się do miejsc Najstarszych i stamtąd przywiózł sobie żonę. Nie mieli dzieci. 

Zaczął  się  lękać,  gdyż  pragnął  kontynuacji  rodu.  Spłodził  więc  syna,  a  potem  córki  z 

kobietą, którą trzymał w ukryciu. Czy mógł być aż takim głupcem, aby sądzić, że to też 

utrzyma w tajemnicy? Pewnej nocy przyszedł, aby zaznać rozkoszy z małżonką i zastał ją 

siedzącą  w  fotelu,  z  którego  zwykle  ferował  wyroki.  Przed  nią,  trzymając  dzieci  na 

kolanach, siedziała kobieta, ich naturalna matka. Patrzyli prosto przed siebie, jakby byli 

odurzeni.  Gdy  zwrócił  się  do  żony,  żądając  wyjaśnień,  co  i  dlaczego  czyni,  odparła  ze 

słodkim uśmiechem, że troszczy się wyłącznie o jego wygodę. Sprowadziła pod dach tych, 

którzy  zaspokajali  jego  ciało,  aby  nie  musiał  tułać  się  w  nocy  i  przy  złej  pogodzie,  gdy 

będzie  chciał  ich  zobaczyć.  Potem  powstała,  a  Ingaret  spostrzegł,  że  stracił  władzę  w 

nogach.  Ona  tymczasem  rozebrała  się  z  sukien  i  klejnotów,  które  jej  podarował.  Naga 

podeszła do tego okna i stojąc na parapecie, odezwała się słowami, które  mimo upływu 

wieków nie zostały zapomniane: 

“Będziesz  wzywany,  będziesz  szukał  i  w  trakcie  tych  poszukiwań  będziesz 

zgubiony. Odrzuciłeś bowiem to, co miałeś, a to będzie przez lata wzywać innych, którzy 

również zaczną szukać, ale nie odnajdzie się nikogo z nich!” 

Kończąc odwróciła się i skoczyła w otchłań. Gdy Lord Ingaret, zwolniony z czaru, 

dobiegł do okna, było za późno. Zebrał potem wasali i uznał swego syna, unosząc go na 

tarczy;  jego  matka  po  tej  koszmarnej  nocy  nie  odzyskała  w  pełni  zdolności  myślenia  i 

background image

wkrótce  zmarła.  Lord  nie  ożenił  się  ponownie.  Czterdzieści  lat  później  wstał  w  nocy, 

przywdział zbroję i odjechał. Nikt go już nie ujrzał. Przez lata, inni - czasem Lordowie, 

czasem ich dzieci lub mężowie dzieci, bliscy władcom Coomb Frome - spoglądali podczas 

pełni przez to okno i odjeżdżali, by nigdy nie wrócić. Trwało to tak długo, aż okno zostało 

zapieczętowane,  a  rodzina  wyprowadziła  się  stąd.  Tak  więc  ostatnimi  czasy  nie  było 

więcej zniknięć - aż do pojawienia się twego brata. 

-  Skoro  minęło  wiele  lat,  możliwe  jest,  że  to,  co  czeka,  jest  w  wielkiej  potrzebie. 

Masz wszystko, co potrzebne do spojrzenia w przyszłość? - spytałam. 

- Chcesz tu próbować? Siły Mroku muszą mieć wielką potęgę w tej komnacie! 

Miała  rację  i  doskonale  zdawała  sobie  sprawę  z  niebezpieczeństwa,  ale  było  to 

konieczne. 

- W gwieździe księżycowej… - zasugerowałam. 

Skinęła  głową  i  wyszła.  Ja  zaś  zabrałam  się  za  torby  podróżne  i  wydobyłam 

puchar. Omal go nie upuściłam - krąg blasku był szeroki tylko na dwa palce, mierząc od 

krawędzi. To była moja jedyna nadzieja. 

Czarownica  powróciła  tymczasem  z  zapasami.  Najpierw  przy  pomocy  białego 

proszku  nakreśliła  na  podłodze  pięcioramienną  gwiazdę  w  linii  prostej  z  oknem. 

Następnie  na  każdym  ramieniu  ustawiła  białą  świecę.  Gdy  to  zrobiła,  spojrzała  na 

trzymany przeze mnie puchar i głośno wciągnęła powietrze. 

- Smocza łuska. Skąd masz rzecz tak wielkiej mocy, pani? 

-  Został  wykonany  dla  mojej  matki  przed  moim  urodzeniem.  Z  niego  zostałam 

ochrzczona,  jak  również  Elyn,  i  z  niego  piliśmy  toast  pożegnalny.  Dlatego  ma  moc 

ostrzegania o niebezpieczeństwie. 

-  Niezwykłą  siłę  miała  twoja  matka,  jeśli  zdołała  spowodować  powstanie  czegoś 

takiego… Słyszałam, że jest to możliwe, ale cena jest bardzo wysoka… 

- Zapłaciła ją bez wahania. 

- Tylko ktoś odważny mógł się na to zdobyć. Jesteś gotowa? Dam ci taką osłonę, 

jaką jestem w stanie zapewnić. 

- Jestem gotowa. 

Poczekałam,  aż  zamieszała  płyn,  po  czym  wstąpiłam  w  gwiazdę,  a  ona  zapaliła 

świece. Usłyszałam, że recytuje Wezwanie, ale jej głos był słaby i daleki, jakby dzieliła nas 

wielka odległość, a nie dystans wyciągniętej ręki. Płyn zabulgotał wypełniając mi nozdrza 

aromatem. Kiedy zapach się rozwiał, płyn w pucharze przypominał lustro. 

background image

Czułam, jakbym unosiła się w powietrzu, mając pod sobą spiralną kolumnadę, w 

centrum której stali ludzie nieruchomi jak głazy - nie oddychali. Stali także w spirali, a 

ostatnim z nich był Elyn! Siłą woli wycofałam się między równo płonące świece. 

- Widziałaś go? 

- Tak. Wiem też gdzie jest, ale, aby go uratować, należy się pospieszyć. 

- Stal i broń go nie uratują. 

- Wiem, na  moją korzyść przemawia fakt, że  dotąd żaden ze złapanych nie miał 

bliskiego  pokrewieństwa  z  osobą  taką  jak  ja.  Miałam  zbyt  mało  czasu,  aby  to  w  pełni 

wykorzystać. Jeśli się nie pospieszę, Elyna nie da się uratować. 

- Czy jest stąd prywatne wyjście? - spytałam. 

- Tak. Pójdziesz tam natychmiast? 

- Nie mam wyboru! 

Ze  swych  zapasów  dała  mi  dwa  amulety  i  zbiór  ziół.  Przeprowadził  mnie 

umieszczonym między murami korytarzem - drogą ucieczki w razie niebezpieczeństwa. 

Jej  służąca  przywiodła  mojego  konia.  Uzbrojona  -  wyruszyłam.  Nie  wiedziałam,  jak 

daleko  będę  jechać,  toteż  poganiałam  wierzchowca,  gdyż  teraz  głównym  wrogiem  był 

czas.  Przemknęłam  między  patrolami  używając  często  Sztuki,  aby  zejść  im  z  oczu. 

Znalazłam się w dzikim i groźnym kraju, gdzie wielokroć trzeba było szukać drogi, bądź 

wyrąbywać ją sobie przez chaszcze. 

Zorientowałam  się,  że  jestem  śledzona.  Mogli  to  być  ludzie  z  Warowni, 

zaniepokojeni  ponownym  zniknięciem  swego  pana.  Jednak  każda  ingerencja  mogła 

skończyć się fatalnie dla Elyna. Poszukałam osłony wśród krzaków i z mieczem w dłoni 

czekałam, co nastąpi. 

Ktokolwiek to był, był mistrzem w podchodzeniu. Tak musieli jeździć ci, którymi 

dowodził mój brat. Zbliżył się tak cicho, że gdyby nie przypadkowe spłoszenie ptaka, nie 

zauważyłabym go. Ale nie był to nikt z ludzi brata, lecz Jervon, o którym po opuszczeniu 

zamku na śmierć zapomniałam. Tylko czego on tu szukał? Dlaczego nie próbował znaleźć 

swego pana? 

- Czego szukasz na tej drodze, rycerzu? - z tymi słowami wyszłam z ukrycia. 

-  To  ma  być  droga?  -  zdumiał  się  unosząc  brwi,  robił  tak  zawsze,  gdy  był 

zaskoczony. - Nie nazwałbym tak tych wertepów, ale nie będę się sprzeczał. A co tu robię? 

Czyż nie mówiłem wcześniej, że nie należy się zapuszczać gdzieś samotnie, jeśli można w 

kompanii? 

background image

- Nie możesz iść ze mną! - sprzeciwiłam się gwałtownie. To, co mnie czekało u celu, 

było  bitwą  o  jakiej  on  nie  miał  pojęcia,  a  w  finale  mógł  być  bardziej  wrogiem  niż 

sprzymierzeńcem. 

- Cóż, więc jedź sama, pani… - ustąpił tak łatwo, że aż mnie to zdenerwowało. 

- A ty będziesz deptał mi po piętach? Jervon, to nie jest miejsce dla ciebie, to jest 

robota dla czarownicy. Muszę sprzeciwić się klątwie Najstarszych i to na tyle mocnej, że 

działającej do dziś. 

-  A  czy  ja  nie  wiem  o  tym  od  samego  początku?  -  spytał  nie  zmieniając  wyrazu 

twarzy. - Idź i walcz czarami. Wiedz jednak, że jest to teren, gdzie można łatwo spotkać 

ludzkie wilki.  Co  się  stanie,  jeśli  ugodzi  cię  strzała  lub  ostrze,  zanim  osiągniesz  cel,  lub 

wtedy, gdy będziesz zajęta magią? 

- Nie przysięgałeś mi, a poza tym masz swego Lorda, którego odszukanie jest twym 

obowiązkiem. 

-  Nie  przysięgałem  ci,  Lady  Elys,  ale  obiecałem  sobie,  że  będę  przy  tobie  i  nie 

próbuj czarami odwieść mnie od tego. Dama z Warowni dała mi to - sięgnął pod pancerz, 

skąd dobył rzemyk z zakręconym krzyżem, wykonanym z księżycowego srebra. 

Zaczęło  mnie  zastanawiać,  po  co  Dama  posłała  za  mną  kogoś  zupełnie  nie 

obeznanego ze Sztuką. 

- Nich będzie  - skapitulowałam. - Ale jedno kładę ci na sercu: jeśli poczujesz do 

mnie choćby najlżejszą niechęć, mów mi o tym od razu. Są czary zmieniające przyjaciół 

we wrogów i przynoszące straszliwe przykrości. 

- Zgadzam się - odparł Jervon. 

Tak oto resztę dnia jechałam już w towarzystwie. O zmroku zatrzymaliśmy się na 

wzniesieniu, gdzie stały dwa wielkie bloki skalne. Tu zsiedliśmy z koni. 

-  Wiesz  dokąd  iść?  -  spytał  po  raz  pierwszy  tego  dnia.  Przez  całą  drogę 

zachowywał się tak cicho, że gdyby nie dochodzące od czasu do czasu odgłosy stąpań jego 

konia, nie wiedziałabym, że mam towarzysza. 

-  Jestem  przyciągana  -  stwierdziłam,  nie  wdając  się  w  szczegóły.  Czułam  to  coś 

przed nami, niecierpliwiące się. jakby było teraz rozbudzone. Zdawałam sobie sprawę z 

tego, że obojętnie jak dobrze przyuczona, nie jestem równorzędnym przeciwnikiem dla 

Najstarszych. 

- Jesteśmy blisko? - spytał. 

Blisko, a to oznacza, że musisz tu zostać. 

- Pamiętaj, co ci powiedziałem. Pójdę tam, dokąd poprowadzisz. 

background image

- Ależ tutaj nie muszę się obawiać żadnych ludzi… - zaczęłam, ale po wyrazie jego 

oczu  odgadłam,  że  żadne  słowa  go  nie  przekonają.  Nie  chcąc  go  atakować,  nie  miałam 

innej  możliwości,  jak  ustąpić,  rozważając,  co  też  mogło  go  pchnąć  do  robienia  takich 

głupstw. 

-  Stoisz  w  obliczu  zagrożenia,  którego  nie  rozumiesz!  Nie  mamy  do  czynienia  z 

tymi, którzy walczą ostrzem i siłą ramienia; ale za pomocą takich broni, o których ci się 

nie śniło… 

- Pani, odkąd zobaczyłem, co broń Psów zrobiła z Dorm, mam umysł otwarty na 

wszelkie jej rodzaje. Ponadto od tego dnia jestem martwy, gdyż według wszelkich reguł 

powinienem zginąć wraz z tymi, których kochałem. Nie cenię więc zbytnio swego życia, a 

mam  wielką  ochotę  zobaczyć  twą  walkę  z  tymi  wielkiej  mocy  i  nieznanego  oręża,  o 

których  tyle  wiesz.  Skoro  jesteśmy  blisko,  przygotujmy  się  do  bitwy!  Mówił 

zdecydowanie. Nie warto było się z nim sprzeczać. 

* * * 

Spoglądając  w  dół  w  poszukiwaniu  drogi,  widzieliśmy  okolicę  pogrążoną  w 

nienaturalnym  mroku,  choć  blask  księżyca  był  intensywny.  W  interesującym  nas 

kierunku biegła jedna ze Starych Dróg, którą podążyliśmy. Była wąska i kręta, wiła się 

między  potężnymi  drzewami,  rosnącymi  tu  od  stuleci.  Nader  cichy  był  to  las.  Ciszę 

przerywał jedynie odgłos spadających gałęzi, żadnego odgłosu ptaka czy zwierzęcia. No i 

to uczucie czegoś powoli budzącego się… 

- Jesteśmy oczekiwani… - głos Jervona był cichy, ale brzmiał jak krzyk. - Jesteśmy 

obserwowani… 

A więc okazał się na tyle wrażliwy, aby to odczuć, choć jeszcze nic nam nie groziło. 

- Ostrzegałam cię - podjęłam ostatnią próbę. - Mamy do czynienia z tymi, którzy 

używają innych sposobów niż stosowane przez człowieka. Tak, jesteśmy obserwowani, a 

co z tego wyniknie, nie mam pojęcia… 

Odpowiedziała  mi  cisza  i  wiedziałam,  że  i  ten  argument  zawiódł,  jak  wszystkie 

poprzednie. Droga zaś była tak pokręcona, że straciłam orientację. Nie zgubiłam jednak 

śladu,  który  mnie  tu  przywiódł.  W  końcu  wydostaliśmy  się  na  równinę,  na  której 

rozciągało  się  to,  co  już  widziałam  -  kamienna  spirala.  Śnieżnobiałe  i  zimne  kolumny 

połyskiwały na środku równiny. 

Jervon  coś  mruknął  pod  nosem.  Odwróciłam  głowę  i  zobaczyłam,  że  wiszący  na 

jego piersiach krzyż rozbłysnął ogniem. Moje kolano również dotknęło czegoś ciepłego, a 

background image

z  juków  szedł blask.  Wydobyłam  puchar, w którym  srebrna  pozostała  już  tylko  cienka 

obwódka, ale nawet ona odpowiadała na płynące ze spirali emocje. 

- Zostań tu!… - rozkazałam. 

Mógł  mnie  nie  posłuchać,  ale  ja  musiałam  mieć  umysł  czysty  dla  uratowania 

Elyna. Jervon dokonał wyboru, toteż na nim będą ciążyły rezultaty. 

Z  pucharem  w  jednej,  a  darem  Damy  w  drugiej  ręce,  ruszyłam  przed  siebie. 

Darem tym była różdżka z jarzębiny, na sączona sokiem jej owoców i wyłożona w pełni 

księżyca w miejscu emanacji Starych Sił. W zasadzie niepotrzebnie brałam ze sobą miecz. 

Pamiętałam,  że  wykuty  był  z  metalu  przyniesionego  z  dziwnych  miejsc  przez  mych 

rodziców, toteż traktowałam go jako talizman. 

Tak wyposażona, wiedząc, że tylko sama mogę stawić czoło temu, co przebywało w 

środku, przekroczyłam cień pierwszych kolumn i ruszyłam wyznaczoną nimi drogą. 

  

VI KAMIENNE POLE 

Z początku coś mnie przyciągało. Potem nastąpiła gwałtowna zmiana, jakby to, co 

się tu kryło, wyczuło że nie przychodzę otumaniona i bezwolna jak inne ofiary. Nastąpiła 

przerwa,  w  czasie  której  posuwałam  się  stale  do  przodu.  W  chwilę  potem  poczułam 

uderzenie.  Był  to  cios  wystarczająco  silny,  aby  mną  zachwiać,  ale  nie  powalił  mnie  na 

kolana.  Z  jego  skutkiem  walczyłam  tak,  jak  inni  zwalczają  zawieję.  Zamiast  iść 

normalnie,  zaczęłam  poruszać  się  zygzakiem,  minimalnie  posuwając  się  do  przodu. 

Myślałam tylko o tym, co muszę zrobić, odrzucałam wszelkie obawy - najmniejsza mogła 

spowodować, że stanę się całkowicie bezbronna. Miałam też iskierkę nadziei. Prawda, że 

to  przede  mną  było  silne  -  silniejsze  od  wszystkiego,  z  czym  Aufricia  i  ja  miałyśmy  do 

czynienia.  Były  to  jednak  siły  nadwątlone.  Ich  część  musiała  zaniknąć  przez  tak  długi 

czas. Fakt, że walczę, wystarczył, aby zachwiać jego pewnością. 

Zauważyłam  też,  że  między  kolumnami  rozciągnięte  jest  pole  uniemożliwiające 

inną drogę niż ta, która jest wyznaczona. 

Prawie  dałam  się  złapać  w  najprostszą  pułapkę:  chwilowe  rozproszenie  uwagi  i 

moje  kroki,  poza  tym,  że  zbliżały  mnie  do  celu,  zaczęły  spełniać  czyjeś  polecenia. 

Natychmiast, aby przerwać usypiający czar, zmieniłam rytm, idąc raz wolno, raz szybko, 

stawiając to długie, to krótkie kroki, podskakując - robiąc wszystko, aby nie wpaść w stan 

hipnotyzujący ciało i umysł. 

Przygotowałam się na następny atak - skoro dwa pierwsze zawiodły, ten powinien 

być groźniejszy. 

background image

Czyste światło księżyca zniknęło, teren oświetlał blask o zielonkawym zabarwieniu 

wydzielany  przez  kolumny.  Nadawał  on  skórze  wygląd  dotkniętej  jakąś  zaraźliwą 

chorobą. 

Ale  puchar  i  różdżka  były  jak  bliźniacze  pochodnie;  płonęły  błękitem  świec 

bezpieczeństwa, których używa się przy czarach obronnych. 

Ponownie  zaczął  się  atak.  Zza  filarów  i  pomiędzy  nimi  poczęły  ukazywać  się 

rzeczy, oblicza i stworzenia tak obrzydliwe, że mogły należeć tylko do Ciemności. Moją 

jedyną  obroną  było  nie  dać  się  zmusić  do  odwrócenia  oczu  od  blasku  pochodni.  Do 

obrazu doszedł dźwięk; pojawiły się głosy, które znałam - głośno płaczące, błagalne, bądź 

też  mnie  ostrzegające.  Atak  był  dobrze  pomyślany;  musiałam  walczyć  jak  szermierz 

mający przeciwko sobie kilku przeciwników znających różne techniki. Skoro udało mi się 

do tej pory, moja wiara we własne siły wzrosła. Nadal podążałam przed siebie. 

Nagle wszystko to - głosy, napór siły, obrazy - zniknęło. Był to odwrót, ale nie moje 

zwycięstwo. Władca spirali zbierał siły, aby w miarę rozwoju naszej walki, gdy wkroczę 

do serca spirali, zaatakować mnie ponownie. Skorzystałam z okazji i ruszyłam szybciej. 

Zbliżyłam  się  w  końcu  do  centrum  dzieła  tej,  która  rzuciła  klątwę  na  Lordów  Coomb 

Frome i równocześnie zbliżyłam się do kilkunastu postaci. Stało tu dwunastu mężczyzn 

zwróconych twarzami do środka okręgu, a ostatnim z nich był Elyn! W żadnym nie było 

śladu życia. Wyglądali jak odlewy rzeźb, w które wystarczyło tchnąć życie i ciepło, aby 

ożyły. Wszystkich omotało to, na co spoglądali. 

Na  środku  wznosił  się  obelisk.  Opary  zgęstniały  stając  się  kształtem,  kształtem 

posągowo  pięknej  i  nagiej  kobiety.  Uniosła  ręce  sięgając  włosów  wyglądających  jak 

okrycie,  ale  nie  spływających  po  jej  ciele,  a  raczej  unoszących  się  wokół  falistymi 

ruchami,  jakby  żyły  swym  własnym  życiem.  Srebrzystobiałe,  jak  światło  księżyca,  było 

jej dało, srebrzyste były jej włosy, jedynie oczy ciemne i, jak sądziłam, pozbawione białek, 

obserwujące świat niczym dwie studnie ciemności bez cienia dobrej woli. Była doskonale 

piękna i miała w sobie to, co wabi każdego samca. Mnie nie przyciągała, lecz odpychała. 

Sądzę, że dopiero w tej chwili zrozumiała, iż nie jestem tym, na kogo wyglądam. Wraz ze 

zrozumieniem  przyszła  nienawiść,  na  którą  byłam  przygotowana…  Uniosłam  puchar  i 

różdżkę, zasłaniając się nimi jak tarczą. Jej włosy dziko zawirowały, sięgając mnie, jakby 

miały zamiar zacisnąć się na szyi. Kobieta roześmiała się. 

Zabrzmiało  to  tak,  jakby  królowa  zrozumiała,  że  najniższa  z  jej  służących  chce 

odebrać jej władzę. 

background image

Uniosła  dłonie,  uspokajając  taniec  włosów,  które  rozbłysły  jeszcze  silniej, 

przybierając odcień topniejącego metalu. Zaczęła okręcać je w palcach, aby zrobić sznur. 

Nie  czekałam  na  jej  atak.  Słyszałam  o  czarze,  jakiego  zamierzała  użyć. 

Początkowo  przypominał  czar  miłosnego  wdzięku  i  w  tej  postaci  mógł  być  uprawiany 

jako zupełnie niegroźny. Jednak drugim obliczem miłości jest nienawiść, a wówczas czar 

mógł zabijać. 

Zaczęłam więc śpiewać, nie na głos tylko w  myślach, obserwując ją i naśladując 

rytmem każdy jej ruch, tak jakbym też plotła włosy, tylko w odwrotną stronę. 

Sądzę, że to, co robiła, było o wiele potężniejsze niż mogłam wiedzieć, ale fakt, że 

użyła  czaru,  który  mogłam  rozpoznać,  był  małym  przyczynkiem  do  mego  sukcesu. 

Przybyłam oczekując sztuki mistrza, a miałam do czynienia z tym, co było znane każdej 

czarownicy. Oczywiście tak mogły wyglądać początki sztuki, która rosłaby i potężniała w 

miarę rozwoju naszej walki, ale coś mi mówiło, że jest inaczej. 

Pętla była już skończona, lecz jeszcze jej nie zarzuciła, chwilowo bawiąc się nią i 

nie  spuszczając  ze  mnie  mrocznych  oczu.  Zauważyłam  coś  jeszcze  -  cenna  kobiecość, 

której używała jako broni, rzedła, posągowe ciało falowało i starzało się, piersi obwisły, 

twarz stała się czaszką powleczoną skórą. Tylko włosy pozostały te same. Wargi drgnęły i 

po  raz  pierwszy  zaatakowała  mnie  słowami.  Tego  czy  wymawiała  je  głośno,  nie 

pamiętam. 

- Wiedźmo… spójrz na mnie i zobacz siebie. Oto jak wyglądasz dla innych! 

Czyżby aż tak źle znała ludzką psychikę, aby liczyć, że obrazą zdoła odnieść choć 

chwilowe  zwycięstwo?  To  nie  słowa  były  ważne,  lecz  modulacja.  Tego  musiałam  się 

strzec. 

- Jaki mężczyzna pójdzie za taką jak ty… - urwała nagle nasłuchując. 

Ponownie zaszła w niej przemiana - zmieniła się w posąg piękna i roześmiała się. 

- Nie doceniłam  cię. Wydaje się, że znalazłaś  kogoś podążającego twoim śladem. 

Szkoda… odbierzemy żebrakowi jego jałmużnę. Patrz uważnie, jak działa moc… - nagle 

potrząsnęła  głową,  a  moje  serce  pojaśniało.  Tak  dalece  się  zapomniała.  że  omal  nie 

zdradziła  mi  swego  imienia!  Gdyby  nie  przerwała,  byłaby  zgubiona.  Długo  nie 

napotykała  oporu,  więc  zrobiła  się  nieostrożna.  Musiałam  być  przez  cały  czas  gotowa, 

aby  wykorzystać  takie  potknięcie.  -  Obróć  się  i  patrz!  Patrz,  kto  nadchodzi  na  moje 

wezwanie tak samo, jak ci wszyscy głupcy! 

Nie  musiałam,  ani  nie  chciałam  patrzeć.  Skoro  Jervon  przyszedł,  musi  ponieść 

konsekwencje. Nie pozwolę, aby cokolwiek mnie rozpraszało w czasie tego spotkania. 

background image

Bardziej usłyszałam niż zobaczyłam go. Po chwili w polu mego widzenia pojawiła 

się dłoń dzierżąca miecz skierowany ostrzem w kierunku kobiety. Ona natomiast zaczęła 

śpiewać  słodką  i  upojną  pieśń.wyciągała  ku  niemu  ramiona,  stając  się  uosobieniem 

wdzięku  i  seksu;  największą  obietnicą,  jaką  może  być  kobieta  dla  mężczyzny.  Jervon 

podążył za głosem. 

Nie mogłam go za to winić. To była magia, której nie mógł sprostać nawet płonący 

na jego piersi krzyż. Była zbyt czysta, zbyt potężna… 

Rozbudziła  we  mnie  złość.  Poniżała  wszystko!  Nadal  jednak  byłam  czarownicą, 

której ciało i uczucia muszą być kontrolowane przez umysł. 

Kobieta teraz mówiła, zalewając Jervona potokiem gładkich i obiecujących słów. 

Widziałam  jak  miecz  drgnął,  mierżąc  już  nie  w  nią,  a  w  ziemię.  Drugą  ręką  próbował 

zerwać z szyi krzyż. Wyczulam, że Jarvon usiłuje walczyć ze zniewalającym go czarem. 

Nie w strachu jak inni, ale spokojnie, jakby uświadamiał sobie, że nie jest prawdą to, co 

widzi. 

Nie wiem kiedy zrozumiałam, co się w nim dzieje. Może dzięki temu, że ona też to 

pojęła. Jego dłoń była na krzyżu, ale już nie próbował go zerwać, raczej zaciskał palce na 

nim, jakby, było to jedyne spokojne miejsce w rozhukanym żywiole uczuć. 

To,  na  co  czekałam,  stało  się.  Pętla  wystrzeliła  w  powietrze  -  celem  był  Jervon. 

Jego  odmowa  poddania  się  ponownie  wytrąciła  ją  z  dokładnie  określonego  planu. 

Poczekałam,  aż  wierzchołek  różdżki  dotknie  pętli.  Owinęła  się  wokół  gałązki,  jak 

owinęłaby  się  wokół  skóry,  ale  równie  szybko  rozluźniła  uścisk,  opadając  na  mą  dłoń. 

Potrząsnęłam  dłonią  i  posłałam  ją  ku  tej,  która  ją  sporządziła.  Upadła  u  stóp  bloku  i 

powróciła do życia, jak wąż pełznąc ku nam.  W tym czasie kobieta plotła już następny 

sznur, lecz tym razem robiła to szybciej. Efektownie wykorzystywała zręczność palców. 

Jervon stał jak poprzednio, tyle że ostrze miecza mierzylo w kamień. Wiedziałam, że nie 

potrafi obronić się lepiej niż dotąd i będę musiała odpierać jej ataki samotnie, w gorszym 

położeniu.  Obawiałam  się,  że  może  nim  zawładnąć,  jeśli  nie  podzielę  swej  obrony. 

Zdenerwowałam się własną głupotą. Przecież nie miałam żadnego wyboru. Jeśli Jervon 

ulegnie  czarom,  muszę  się  z  tym  pogodzić,  zatrzymując  wszystkie  siły  na  ostateczną 

rozgrywkę. Jeżeli wygram, uwolnię go. 

Drugiego sznura nie rzuciła, lecz opuściła na ziemię, a ten również zaczął wić się 

ku nam. Znowu się uśmiechnęła plotąc następny. Taki atak mógł się udać, ale miałam co 

do tego wątpliwości. Wsunęłam puchar za pas i lewą ręką wydobyłam miecz, który ojciec 

wykuł dla mnie ze starożytnego metalu. Jego ostrze nie odbijało światła - było ciemne jak 

background image

bezksiężycowa,  pochmurna  noc.  Nigdy  go  takim  nie  widziałam.  Zawsze  wyglądał  jak 

normalna broń. Położyłam go przed sobą, nie wiedząc, jaką osłonę może mi zapewnić. Są 

moce, które mogą zostać pokonane przez metale, są też takie, które się nimi żywią. Ten 

miecz  -  jego  dziwne  pochodzenie  i  sąd  rodziców,  którzy  go  wysoko  cenili  -  nie  dawał 

podstaw  do  wątpienia.  Ponownie  ujęłam  kielich.  Teraz  miałam  podzieloną  uwagę  - 

między już pełzające sznury, a plotącą czwarty z kolei. 

Pierwszy zbliżył się do ostrza i przyjął pozę węża gotującego się do ciosu. Jednym 

końcem spoczywał na ziemi, drugim kołysał się w przód i w tył, jakby napotkał na swej 

drodze przeszkodę, której nie mógł ani obejść, ani się na nią wspiąć. Odetchnęłam z ulgą 

widząc, że  mam nową osłonę, lecz ku  memu zaskoczeniu Jervon nagle drgnął. Ciężko i 

powoli,  jak  ktoś,  kto  zmuszony  jest  pokonywać  martwotę  swego  ciała.  Uniósł  miecz  i 

przeciął gnący się sznur, który nieruchomiał i upadł na ziemię. A więc i stal była dobrą 

ochroną.  Ci,  którzy  stali  obok  na  podobieństwo  rzeźb,  mieli  mnóstwo  broni,  ale  żadne 

ostrze nie opuściło pochwy. 

Widząc co się dzieje, kobieta parsknęła jak rozzłoszczony kot i rzuciła pętlę tym 

razem  na  mnie.  Ponownie  obroniłam  się  odrzucając  ją,  ale  uświadomiłam  sobie,  że  nie 

należy pozostawiać jej inicjatywy. Ujęłam różdżkę niczym włócznię i rzuciłam prosto w 

jej pierś. 

Głośno i przeraźliwie krzyknęła, zasłaniając się włosami jak tarczą. Widziałam, że 

pocisk wszedł głęboko w tę osłonę, ale mimo wszystko udało się jej odrzucić go na ziemię i 

złamać. Jednak połowa jej włosów rozpadła się na drobniutkie kawałki. Szybko złapałam 

miecz, podczas gdy Jervon, wciąż poruszający się jakby miał ołowiane kończyny, uderzał 

zaciekle pozostałe zwoje sznurów. Posuwał się przy tym rozpaczliwie wolno. Nie miałam 

czasu  rozważać,  co  się  z  nim  stanie.  Skoczyłam  przez  zbliżające  się  sznury  prosto  ku 

głazowi,  na  którym  stała  kobieta.  Rwąc  sobie  włosy  i  nie  tracąc  czasu  na  ich  splatanie, 

rzucała  je  garściami  na  nas,  niczym  kłębiącą  chmurę.  Machnęłam  parę  razy  mieczem, 

oczyszczając pole widzenia i stanęłam przed nią. Nie była już posągowo piękna, lecz stara 

i zniszczona. Wargi rozsunęły się w grymasie, ukazując zęby, ręce oderwały się od włosów 

zmieniając  się  w  pazury,  gotowe  drapać.  Cięłam  ją  mieczem  na  odlew,  lecz  broń  nie 

napotkała  oporu.  Nadal  stała  przede  mną,  gotowa  skoczyć  mi  do  gardła.  Uderzyłam 

ponownie i nabrałam pewności - to, co widziałam, było iluzją, której źródło znajdowało 

się w pobliżu. Musiałam je znaleźć, jeśli nie chciałam przegrać wszystkiego. 

Z tyłu dobiegł mnie krzyk - Jervon rozciął dwa sznury, ale trzeci przyczepił się do 

jego buta i piął się teraz w górę. Ja jednak nie miałam czasu… Musiałam odnaleźć źródło 

background image

czarów.  Nie  wątpiłam  ani  przez  moment,  że  jest  ono  w  sercu  spirali.  Nie  mogłoby 

objawiać się tak silnie, gdyby leżało gdzie indziej. 

Przez  cały  czas  kobieta  nie  ruszyła  się  z  głazu,  wodząc  za  mną  wzrokiem.  Z 

rozczapierzonymi pazurami, wściekłym grymasem i postępującą szpetotą traciła powoli 

wszelkie podobieństwo do człowieka. Zrozumiałam, że jest przywiązana do miejsca i nie 

może  zrobić  nic  więcej  poza  sztuczkami  z  włosami.  Dopóki  trzymałam  się  poza  jej 

zasięgiem, byłam wolna i zdolna szukać tego, co musiało być zniszczone lub wypędzone. 

Przeszłam  między  cichymi  postaciami  i  osiągnęłam  skrajne  kolumny.  Badając  je 

oczekiwałam kontrataku przeciwnika. 

Ona  tymczasem  uniosła  złożone  dłonie  ku  twarzy,  jakby  osłaniając  coś 

wartościowego,  dmuchnęła  w  nie  delikatnie  i  nagle  wyciągnęła  je,  rozchylając  dłonie. 

Między  nimi  siedziało  coś,  czego  nigdy  nie  widziałam:  miało  błoniaste  skrzydła,  rogaty 

łeb i ostro zakończony, długi dziób. Jak płomień uniosło się w powietrze i wbrew  mym 

oczekiwaniom odleciało. Nie miałam pojęcia skąd i kiedy wróci, toteż zamiast tracić czas 

na  czekanie,  kontynuowałam  poszukiwania,  ciągle  będąc  pod  jej  obserwacją  - 

wykrzywionej  w  upiornym  grymasie  śmierci.  Moje  nadzieje  pokładałam  w  pucharze  - 

jako rzecz magiczna musiał reagować na wzrost mocy, jeśli zbliżyłby się do jej źródła. Ale 

jak dotąd srebrna obręcz nie rozbłyskiwała jaśniej. Obeszłam najwęższy krąg filarów i 

odkryłam prawdę - źródło leżało pod kamieniem, na którym stała. W jaki sposób zmusić 

ją do zejścia? 

Zbliżyłam się do Jervona, którego nogi były spowite nie tylko ostatnim sznurem, 

ale  także  sporą  ilością  włosów,  które  przeciw nam  posłała.  Pozostawał  problem,  czy  on 

będzie mógł i chciał pomóc. Sama nie dałabym rady. 

Przesunęłam  swym  czarnym  mieczem  po  jego  ciele.  Twarz  miał  trupio  bladą, 

podobną do stojących opodal, ale oczy pozostały jak dawniej żywe. 

- Musisz mi pomóc… - szepnęłam. 

Dotknęłam  ostrzem  jego  ramienia.  Powoli  ruszył  z  miejsca.  Przez  cały  czas 

pamiętałam o skrzydlatym stworzeniu, które albo krążyło gdzieś nad nami szykując się 

do ataku, albo też było posłańcem spieszącym po pomoc. Jervon poruszał się tak wolno, 

jakby to kamień ulegał mej woli. Schowałam puchar i złapawszy go za rękę, wsunęłam 

ostrze  jego  miecza  między  kamień  a  podłoże.  Ramię  z  bezkształtnymi  pazurami 

zatrzymało się o cal od jego twarzy, najprawdopodobniej dzięki talizmanowi. Swój miecz 

wsunęłam obok jego i krzyknęłam najgłośniej jak umiałam: 

- Unieś! 

background image

Gdy obie ręce oparłam na rękojeści, szkarłatny stwór zaatakował mnie, mierżąc w 

oczy. Odrzuciłam głowę, ale dzięki łasce sił, którym tak długo służyłam, nie rozluźniłam 

uchwytu. Przez policzek przebiegła mi smuga ognia, jednak jedyną rzeczą, która miała 

dla mnie znaczenie, był kamień, a ten drgnął! Nacisnęłam ponownie z całych sił krzycząc. 

- Jervon, pomóż mi! 

Kamień poddał się naporowi naszych mieczy. Uniósł się, choć latający stwór szalał 

wokół naszych głów. Usłyszałam krzyk Jervona, który zachwiał się na nogach. W końcu 

udało nam się; głaz stał przez chwilę na krawędzi, po czym runął w bok. 

VII Srebrny blask 

Kobieta  zniknęła,  ale  latający  napastnik  zaatakował  mnie  ponownie. 

Odskoczyłam  na  wpół  oślepiona.  Trzymany  w  dłoni  miecz  cisnęłam  ostrzem  w  dół  do 

wnętrza dziury odsłoniętej przez głaz. Rozległ się niski pisk i czerwone “coś” zniknęło. 

Stałam na skraju otworu, w którym spoczywał metalowy pojemnik. Ostrze miecza 

przebiło go, jakby był spulchnioną ziemią. W środku coś się gotowało i skwierczało tak, że 

pojemnik tracił kształt, zmieniając się w masę, która z kolei wsiąkła w ziemię. W ciągu 

paru  chwil  nie  było  po  nim  śladu.  Teraz  podłoże,  na  którym  stałam,  zaczęło  pękać  i 

kruszyć się. Najpierw wokół brzegów, a następnie erozja rozprzestrzeniła się na kształt 

rozbiegających się fal. 

Jedna z nich dotknęła stóp pierwszego ze stojących mężczyzn. Drgnął i poruszył 

się, ale w chwilę potem stał się szkieletem okrytym zardzewiałym pancerzem, by rozsypać 

się z trzaskiem po ziemi. To samo działo się z następnymi. 

- Są martwi! - odezwał się Jervon. 

Spojrzałam na niego. Stracił swą sztywność i powolność. Rozglądał się wokół, jak 

ktoś zbudzony z odrętwienia. 

-  Tak,  są  martwi  od  bardzo  dawna,  tak  jak  teraz  martwa  jest  ta  pułapka  - 

odparłam, wyciągając z dziury miecz. Ale trzymałam tylko trzy czwarte broni. Czubek, 

który to “coś” przebił, zniknął, jakby zetknął się z kwasem. Schowałam miecz zaskoczona 

siłą tego, co eksplodowało z pudła. 

Elyn! Prawie zapomniałam, co  mnie tu przywiodło. Przerażona spojrzałam tam, 

gdzie powinien stać. Był tam! Zaczął się nawet nieporadnie poruszać unosząc niepewnie 

dłoń  i  potknął  się  o  kości  mniej  szczęśliwego  poprzednika.  Podbiegłam  doń.  Mrugnął 

oczami rozglądając się; jak ktoś budzący się ze snu i stwierdzający, że nie wszystko było 

jawą. 

background image

-  Elyn!  -  potrząsnęłam  nim  delikatnie  jak  dzieckiem,  które  obudziło  się  z 

krzykiem. 

- Elys? - spytał wolno, jakby nie wierząc własnym oczom. 

- Elys - potwierdziłam i wydobyłam puchar. 

Czerń  zniknęła,  a  w  świetle  księżyca  srebro  lśniło  tak,  jakby  puchar  dopiero  co 

wykonano. Elyn wyciągnął rękę i dotknął go palcem. 

- Srebrzysta smocza łuska… - wyszeptał. 

- Tak, powiedziała mi, że jesteś w niebezpieczeństwie… przywiodła mnie tu… 

Słysząc to rozejrzał się wokół. Erozja rozprzestrzeniła się, pochłaniając następne 

kolumny. Siła, która je zbudowała, zniknęła, a wraz z nią i one. 

-  Gdzie…  gdzie  jest  to  miejsce?  -  spytał  tak  zaskoczony  że  zaczęłam  się 

zastanawiać, czy cokolwiek pamięta. 

- To jest serce Klątwy Ingaret, byłeś w nie złapany… 

- Ingaret! - to słowo wystarczyło, aby go doprowadzić do pełni władz umysłowych - 

Brunisenda! - Co… gdzie ona jest? 

- Bezpieczna w Coomb Frome - odparłam, czując jak oddala się ode mnie, choć nie 

poruszył się wcale. 

- Nie pamiętam… - mruknął niepewnie. 

- To bez znaczenia. Jesteś wolny. 

-  Wszyscy  jesteśmy  wolni,  pani,  ale  należałoby  się  postarać,  abyśmy  takimi 

pozostali - odezwał się Jervon podchodząc ku nam. 

Nadal trzymał w dłoni miecz, a jego zachowanie wskazywało jasno, że czuje się jak 

na zapleczu wroga, lada moment oczekując ataku. 

- Moc zniknęła - tego byłam pewna. 

- A skąd pewność, czy to jedyna w okolicy? Poczuję się bezpieczniej, gdy będziemy 

na koniach i w drodze powrotnej. 

- Kto to jest? - zdziwił się Elyn. 

-  To  Jervon,  Marszałek  Harerdale,  który  udał  się  wraz  ze  mną.  Dzięki  jego 

pomocy wygraliśmy bitwę z Klątwą. 

- Wyrazy podziękowania - wymamrotał Elyn. 

Wybaczyłam mu brak manier, kładąc to na karb otumanienia. 

- Coomb Frome… gdzie ono leży? - spytał po chwili żywszym tonem. 

background image

W  tym  momencie  napięcie,  w  jakim  żyłam  ostatnio,  i  wysiłek  włożony  w  walkę, 

jaką  stoczyłam  tej  nocy,  dały  znać  o  sobie.  Zachwiałam  się,  padając  ze  zmęczenia. 

Natychmiast objęło mnie ramię silne jak ściana Warowni, nie pozwalając mi upaść. 

- Jedźmy więc - usłyszałam z dali głos Elyna. 

- Zaraz! - głos Jervona był rozkazem. - Twoja siostra jest wyczerpana. 

Elyn  rozejrzał  się  niecierpliwie.  Wyraz  twarzy  miał  taki  jak  przed  laty,  gdy  był 

niezadowolony. 

- Ja… - zaczął, ale zamilkł i po chwili dodał - no dobrze. 

* * * 

- Może zachował się tak, jak każdy by się zachował. Tylko, że od twojego brata nie 

oczekuje się, aby zachowywał się jak każdy i… - przerwał, ale po chwili kontynuował. - 

Nie  oczekuj  pani…  Och,  dajmy  spokój,  może  wszędzie  widzę  niebezpieczeństwo.  Co 

powiesz na trochę jedzenia? 

Nie  wiem,  jak  dostaliśmy  się  do  koni…  Pamiętam,  jak  przez  mgłę,  że  leżałam 

przykryta płaszczem, a ktoś trzymał mnie za rękę i namawiał do zaśnięcia. Obudził mnie 

wspaniały  aromat  piekącego  się  mięsa.  Przez  na  wpół  otwarte  oczy  dostrzegłam  blask 

ognia i nabitą na żerdź przepiórkę, przy której czuwał Jervon. Elyn… Wolno obróciłam 

głowę, ale nigdzie nie mogłam go dostrzec. 

- Elyn! - krzyknęłam. 

Jervon obrócił się błyskawicznie i podbiegł do mnie. 

- Jest bezpieczny. Odjechał o północy. Niepokoił się o żonę i swoje stanowisko. 

Rozbudziłam  się  już  wystarczająco,  aby  wyczuć  w  jego  głosie  ton,  który  mnie 

zaniepokoił. 

-  Ale  niebezpieczeństwo…  mówiłeś,  że  jechać  samemu  jest  niebezpiecznie…  we 

troje… - mamrotałam, czegoś tu nie rozumiejąc. 

-  Jest  dorosłym,  dobrze  uzbrojonym  mężczyzną.  Czy  chciałabyś,  abym  go 

ogłuszył, żeby został? - spytał tym samym tonem. 

Wstał  gwałtownie,  na  wpół  obracając  się  w  stronę  ogniska.  Teraz  zauważyłam 

wyraz jego twarzy, który obserwowałam tylko w paru określonych sytuacjach. 

-  Gdyby  ktoś  zrobił  dla  mnie  to,  co  ty  zrobiłaś  dla  niego,  nie  opuściłbym  go. 

Tymczasem wszystko o czym on był w stanie myśleć, to jego pani! Skoro tyle o niej myśli, 

to jak się w to wplątał? 

-  Najprawdopodobniej  nie  pamięta.  Najczęściej  czary  taki  mają  skutek.  A  sam 

wiesz, jaki czar ona rzucała. Gdyby nie twój talizman, ty zachowałbyś się tak samo… 

background image

- Wystarczy! - przerwał mi, nie tracąc jednak ciepła w głosie. 

* * * 

Kiedy skończyliśmy jeść, był już świt. Jervon  nalegał, abym jechała  na jedynym 

koniu, jaki został. Elyn wziął drugiego, co już samo w sobie o czymś  świadczyło. Jadąc 

zastanawiałam się, co o nim sądzić. Mógł być nadal pod wpływem nie tyle czaru, ile jego 

skutków i szukał bezpieczeństwa. Jeśli Brunisenda tak wiele dla niego znaczyła, to mógł 

ją  z  nim  utożsamiać.  Nie  mogłam  o  tym  powiedzieć  nic  pewnego,  gdyż  sama  nigdy  nie 

byłam  pod  władaniem  czarów.  Miałam  wrażenie,  że  będę  musiała  stawić  czoła  czemuś 

jeszcze, a czarownica nigdy nie lekceważy swych przeczuć. Elyn nigdy nie interesował się 

Sztuką, raczej unikał jej. Nie mógł posiąść takiej wiedzy, jaką ja dysponowałam, ale mógł 

nauczyć się choćby podstaw. Nigdy jednak nie próbował. Kiedy uczyliśmy się szermierki, 

traktował mnie zawsze jak brata, ale ledwie zaczynałam mówić o tym, co robię z Aufridą, 

chmurzył się i znikał. 

Tylko  raz  zgodził  się  na  tolerancję  wobec  magii.  Miało  to  miejsce  wtedy,  gdy 

wyjeżdżał - piliśmy wówczas oboje z pucharu. Znaliśmy historię matki i wiedzieliśmy, że 

nie jesteśmy zwyczajnymi dziećmi - od chwili poczęcia księgą naszego życia była magia. 

Czyżby się tego obawiał? 

Podobnie  jak  ojciec,  ignorował  tę  część  mego  życia,  która  była  z  nią  związana. 

Jakby było to coś wstydliwego, coś, co należało ukryć! 

Wzięłam  głęboki  wdech  -  to  była  zupełnie  nowa  interpretacja  mej  przeszłości  - 

obaj mieli awersję… a nawet wstyd… ale jak mogli? Była przecież matka… Co takiego 

zdarzyło  się  w  dalekim  Estcarpie,  że  wyrwało  rodziców  z  ich  życia  i  kazało  iść  do 

skalistego  Wark?  Zawstydzenie  potęgą?  Czy  ojciec  i  brat  patrzyli  na  mnie  jak  na 

naznaczoną lub napiętnowaną?… - Nie! - stwierdziłam głośno. 

- Co nie, pani? 

Zaskoczona spojrzałam na idącego obok Jervona. Musiałam głośno myśleć. Skoro 

zaczęłam,  najlepiej  będzie  skończyć  -  zdecydowałam.  Może  on  pomoże  mi  rozwiązać 

problemy związane z Elynem. 

- Jervon, wiesz kim jestem? - spytałam z lekka drżącym głosem. 

- Wspaniałą damą… i posiadaczką mocy. 

-  Tak,  czarownicą  -  postawiłam  sprawę  jasno.  -  Tą,  która  ma  do  czynienia  z 

niewidzialnym. 

- Dla szlachetnych celów. Co cię martwi. Pani? 

background image

- Nie wierzę, że wszyscy myślą tak jak ty. Urodziłam się czarownicą i dla mnie to 

jest właściwe życie. Nie wyobrażam sobie życia bez Daru… a to właśnie odgradza mnie od 

innych. Zawsze znajdą się tacy. którzy będą spoglądali na mnie z niechęcią. 

- Jak Elyn? 

Łatwo  odgadł  moje  myśli.  Wydawało  mi  się.  że  zbyt  łatwo,  ale  nie  mogłam  już 

rezygnować. 

- Może… nie wiem. 

- Jeśli tak jest, to wiele wyjaśnia. 

- Miałam nadzieję, że zaprzeczysz. 

-  Elyn  został  osaczony  przez  siły.  których  istnienie  lekceważy.  Sądzę,  ze  pragnął 

uciec od tego. co mu je przypominało. 

- Ale z tobą tak nie jest? 

- Oto moja broń i osłona - odparł po chwili, kładąc dłoń na mieczu. - Jest ze stali, 

mogę jej dotknąć, wszyscy mogą ją ujrzeć w moim ręku. Ale są i inne środki, czego sama 

doskonale  dowiodłaś.  Czy  powinienem  się  ich  bać  lub  wstydzić?  Uczyłem  się  sztuki 

wojennej,  poznawałem  też  dziedziny  zgoła  odmienne.  Wiedzę,  którą  posiadam, 

zawdzięczam  uporczywemu  poznawaniu.  Podobnie  jak  ty.  Mogę  nie  rozumieć  twojej 

wiedzy, ale nie powinienem jej lekceważyć, tym bardziej, jeśli niesie ze sobą pomoc i ulgę. 

Zarówno w czasach pokoju, jak i wojny. Nie, nie patrzę na to co robisz ze strachem czy 

awersją. 

A  więc  potwierdził  moje  najważniejsze  przypuszczenia.  akcentując  to,  że  Elyn 

myślał  inaczej.  Jaką  miałam  przyszłość?  Wrócić  do  niedobitków  w  Wark  -  to  byłaby 

wegetacja,  a  nie  życie.  Poza  tym  dwie  czarownice  w  tak  małej  społeczności.  to  o  Jedną 

zdecydowanie  za  dużo.  Pozostać  w  Coomb  Frome?  Brunisenda  mogła  zaakceptować 

swoją Damę. ale nigdy nie zaakceptuje mnie. Przy otwartej wrogości brata, było to także 

niewykonalne. A skoro ani tu, ani tam, to gdzie? Aż przystanęłam, gdy w pełni dotarło to 

do mnie. 

- Ruszamy? - spytał po chwili Jervon. 

- Dokąd? - po raz pierwszy szukałam u niego odpowiedzi, sama nie mając żadnej 

propozycji. 

-  Nie  do  warowni!  -  oświadczył  zdecydowanie.  -  Chyba,  że  chcesz  upewnić  się  o 

powrocie Elyna i wyjechać po krótkiej wizycie. 

Uchwyciłam  się  tego  z  wdzięcznością.  Dawało  mi  to  czas  do  namysłu  nad 

przyszłością. 

background image

- A więc z wizytą do Coomb Frome! 

* * * 

Wprowadzeni zostaliśmy przez orszak powitalny, który Elyn wysłał po nas około 

południa.  Zaprowadzono  mnie  najpierw  do  łaźni,  potem  do  komnaty  gościnnej,  gdzie 

położono  na  łożu  o  nie  znanej  mu  miękkości,  chociaż  przyznaję,  że  poprzedniej  nocy 

lepiej spałam na ziemi wśród dziczy. Rankiem. gdy wstałam, służba podała mi szaty, w 

jakich chodzą tutejsze damy. Na pytanie o moje rzeczy usłyszałam, że z polecenia Lady 

zostały spalone, ponieważ były zniszczone, 

Po  długim  naleganiu  przyniesiono  mi  wreszcie  porządne  męskie  ubranie, 

najprawdopodobniej  z  zapasów  brata.  Było  zupełnie  nowe.  Ubrałam  się  wreszcie, 

założyłam  kolczugę.  przypasałam  miecz  i  posłałam  do  brata,  aby  zawiadomić  go,  że 

wybieram  się  doń  z  wizytą.Przebywał  wraz  z  małżonką  w  sypialni.  Powtórnie  więc 

odwiedziłam  feralną  komnatę.  Brunisenda  na  mój  widok  jęknęła.  a  Elyn  spojrzał  ze 

szczera niechęcią. Obejrzał mnie od stóp do głów i spytał: 

Dlaczego przyszłaś w tym stroju. Elys? Czy nie rozumiesz. ze oglądanie cię w nim 

sprawia Brunisendzie przykrość? 

-  Oglądanie  mnie?  Tak  wyglądam  przez  całe  swoje  życie.  Czyżbyś  zdążył  o  tym 

zapomnieć?… 

- Niczego nie zapomniałem! - wybuchnął, jakby świadomie doprowadzając się do 

złości.  -  Ale  to,  co  było  w  Wark,  to  przeszłość.  Musisz  zapomnieć  o  tych  dzikich 

obyczajach. Moja ukochana pomoże ci w tym. 

- Czy na pewno? Musiałabym dużo zapomnieć, bracie. Wygląda zresztą na to, że 

ty już zapomniałeś! 

Myślałam,  że  mnie  uderzy,  ale  się  powstrzymał.  Dopiero  wtedy  zrozumiałam, 

czego boi się najbardziej. Nie mnie jako czarownicy, ale tego, że mogłabym opowiedzieć 

jego żonie, w jaki sposób został zaczarowany. 

- To zostało zapomniane… - powiedział ostrzegawczym tonem. 

- To ty tak sądzisz - nie musiałam już podejmować decyzji. Podjęto ją za mnie i to 

dawno temu. - Mogliśmy być jednej krwi, ale byliśmy tak różni, jak to tylko możliwe. Nie 

proszę cię o nic poza koniem. Nie przywykłam do pieszych wycieczek… a poza tym sądzę, 

że chociaż tyle jesteś mi winien! 

- Dokąd pojedziesz? Do Wark? - nieco się rozpogodził, słysząc tę nowinę. 

Wzruszyłam ramionami. Jeśli uwierzył, to dobrze, jeśli nie, to też dobrze. Nadal 

byłam zaskoczona przepaścią, jaka się między nami wytworzyła. 

background image

- Odjadę po południu - oświadczyłam, nie chcąc przedłużać tego, co nie było dla 

mnie ani miłe, ani pożyteczne. 

* * * 

Elyn dał mi najlepszego konia, jakiego miał, a do tego jeszcze drugiego, jucznego, 

obładowanego zapasami. Gdy wsiadłam nań, spojrzałam na brata stojącego opodal. Nie 

życzyłam  mu  źle.  Instynktownie  więc  zrobiłam  nad  nim  znak  łączący  bogactwo  i 

błogosławieństwo. Widząc to, z ledwością powstrzymał się od gniewu. 

I tak opuściłam Coomb Frome. W bramie dołączył do mnie drugi jeździec. 

- Dowiedziałeś się, gdzie jest twój Lord? - spytałam. 

- Jak masz jechać, aby się tam dostać? 

- Nie żyje. A ci, którzy za nim szli i przeżyli, zaciągnęli się pod inne sztandary. Nie 

mam już Lorda. 

- A więc dokąd prowadzą twe drogi, rycerzu? 

- Jestem bez Lorda, ale znalazłem Lady. Twoja droga jest moją, Pani Mocy. 

-  Niech  i  tak  będzie.  Ale  jaka  jest  ta  droga  i  dokąd  prowadzi?  -  zapytałam 

uradowana. 

-  Nadal  jest  wojna,  Pani.  Mam  swój  miecz,  ty  również  dysponujesz  bronią. 

Zobaczymy, gdzie możemy najdotkliwiej uderzyć Houndów! 

Roześmiałam się. Byłam wolna, pierwszy raz w życiu zupełnie wolna - od opieki 

Aufricii,  od  mieszkańców  Wark,  od  czaru  smoczego  pucharu,  który  był  już  tylko 

zwykłym  naczyniem,  a  nie  przedmiotem  prowadzącym  mnie  do  niebezpieczeństwa. 

Dopóki… - spojrzałam na Jervona, ale nie patrzył na mnie - dopóki nie zdecyduję się na 

zmianę tego stanu rzeczy. Co, któregoś pięknego dnia, nie jest wcale wykluczone. 

  

KOWAL MARZEŃ 

Wiele  jest  opowieści  ubranych  w  połyskliwą  mowę.  Niektóre  starsze,  inne  nowe, 

ale tego ile w nich prawdy, nikt nie wie. Mimo to, nawet w najniesamowitszej z nich leżeć 

może ziarno prawdy. Tak też jest z opowieścią o kowalu marzeń, choć nikt z żyjących nie 

może tego dowieść. Zadanie to jest równie łatwe do wykonania, jak osuszenie Fos Tern 

stołową łyżką! 

* * * 

Broson był kowalem w Ghyll. Znał wielkie i małe tajemnice swego zawodu. Umiał 

obrabiać zarówno brąz, jak i żelazo, a także rozmaite metale szlachetne. 

background image

Miał on dwóch synów - Amara i Collarda. Obaj byli rośli i zgrabni. Broson cieszył 

się więc opinią szczęśliwca nie tylko w Ghyll, które leży przy ujściu Ithondale, ale nawet w 

tak odległych stronach, jak Sym i Boidre. Dwa razy do roku udawał się rzeką do Tryford 

z  małym  zapasem  swych  wyrobów:  klingami,  okuciami,  broszami  lub  łańcuchami  z 

górskiego  srebra…  Historia  ta  wydarzyła  się  w  czasach,  gdy  nikt  nie  słyszał  jeszcze  o 

najeźdźcach,  a  High  Hallack  żyło  w  pokoju.  Tylko  banici,  leśni  rabusie  czy  inni  tacy, 

urządzali na nich rajdy ze swych ostępów. Dlatego też mężczyznom ze śródgórskich dolin 

bardzo przydawała się broń. 

Lordem Ithondale był Vescys, ale mieszkańcy prawie go nie widywali. W spadku 

po swej matce odziedziczył włości na wybrzeżu, które powiększył, żeniąc się z dziedziczką 

sąsiednich dóbr. 

* * * 

Zdarzenia,  o  których  mowa,  miały  miejsce  trzy  lata  po  drugim  małżeństwie 

Vescysa. Mieszkańcy doliny dowiedzieli się o nich od posłańca. Po raz pierwszy w Ghyll 

wydarzyło się coś ważnego i ekscytującego. 

Pewnego  dnia  z  okolicznych  wzgórz  zszedł  handlarz.  Jeden  z  jego  kucyków 

obładowany  był  bryłami  czystego  metalu,  lecz  nawet  Broson  nie  umiał  określić  nazwy 

minerału.  Błyszczał  intensywnie  i  ten  właśnie  blask  zafascynował  kowala. 

Wypróbowawszy go w ogniu, postanowił wziąć cały ładunek. Handlarz nie chciał podać 

źródła,  z  którego  pochodził  ów  metal.  Broson  domyślał  się,  że  chciał  czerpać  z  tego 

korzyści.  Jako  że  kucyk  kulał,  tylko  dlatego  mężczyzna  zgodził  się  sprzedać  ładunek. 

Zostawił Brosonowi w skrzyni dwa worki stopionych resztek, surową rudę zabierając z 

sobą. 

Broson nie od razu zabrał się do pracy. Wprost przeciwnie - spędził wiele czasu 

oglądając i badając nieznany metal. Zastanawiał się też, co najlepiej byłoby zeń zrobić. 

Zdecydował się na miecz, szczególnie, że coraz częściej słychać było wieści o planowanym 

przybyciu  Lorda  Vescysa  do  jego  najbardziej  na  zachód  położonej  posiadłości. 

Sprezentowanie  mu  broni,  w  zrobienie  której  postanowił  włożyć  cały  swój  talent,  z 

rzadkiego surowca, mogło dawać nadzieję przyszłych względów. 

Roztopienie  metalu  zostawił  Collardowi,  który  był  już  dobrze  zorientowany  w 

sztuce  kowalskiej.  Broson  postanowił  obu  synów  przyuczyć  do  obróbki  tego  metalu, 

licząc na nowe jego dostawy. Był pewien, że handlarz pojawi się z kolejnym ładunkiem. 

Nie mógł przewidzieć, że w ten sposób zadał Collardowi śmierć już za życia. Nikt 

nigdy  nie  dowiedział  się,  jakie  były  przyczyny  tragedii.  Nikt  również  nie  zauważył 

background image

najmniejszej  nieostrożności  w  postępowaniu  Collarda,  który  zresztą  znany  był  z 

solidności. Z niewiadomych powodów nastąpił wybuch, który omal nie rozniósł kuźni. 

Było  sporo  rannych  i  poparzonych.  Najpoważniejszych  obrażeń  doznał  Collard. 

Dla  młodzieńca  byłoby  lepiej,  gdyby  zginął  na  miejscu.  Gdy  wreszcie  powrócił  do 

przytomności,  po  wielu  miesiącach  walki  ze  śmiercią,  nie  był  już  normalnym 

człowiekiem.  Po  wypadku  jego  połamane  ciało  wzięła  do  swego  domostwa  Sharvana  - 

czarownica  i  uzdrowicielka.  Collard  z  prostego  jak  struna,  rosłego  i  krzepkiego 

młodzieńca, na którego każdy spoglądał z zazdrością, ale i przyjemnością, przeistoczył się 

w  stwora,  jakiego  można  zobaczyć  na  płaskorzeźbach,  wśród  ruin  pozostałych  po 

Najdawniejszych. 

Nie tylko ciało było zniekształcone - poruszał się jak człowiek, na którego barkach 

spoczywa  ciężar  setek  zim.  Również  jego  twarz  została  nieodwracalnie  oszpecona. 

Sharvana  znalazła  na  to  radę.  Zrobiła  dla  niego  maskę,  z  którą  się  nie  rozstawał,  ale  i 

wówczas starał się unikać ludzi. Rozumiejąc to, wszyscy starali się nie spoglądać nań, gdy 

przechodził obok. 

Collard  nie  powrócił  do  domu,  lecz  zajął  starą  chatę  położoną  w  ogrodzie.  Tam 

pracował.  Sądzono,  że  pracuje  bez  przerwy,  bowiem  prawie  wcale  nie  wychodził  na 

powietrze. Wyremontował wnętrza i założył warsztat, gdyż dziwnym trafem, podczas gdy 

jego ciało doznało w czasie wybuchu uszkodzeń, zręczne palce i bystry umysł pozostały 

bez uszczerbku. 

W kuźni mógł pracować nocami, ale w końcu Broson zakazał tego. Odgłosy kucia 

przeszkadzały  sąsiadom,  a  mieszkańcy  Ghyll  również  chcieli  zapomnieć  o  nieszczęściu, 

które ich dotknęło. Collard przestał przychodzić do kuźni. 

Odtąd nikt nie wiedział, co robi i prawie o nim zapomniano. Następnego lata jego 

brat poślubił Nicalę z Młyna. Collard nie pojawił się na uroczystości, ani na uczcie. 

Dopiero trzy lata po wypadku wyszedł z ukrycia i to tylko dlatego, że przybył do 

kuźni kupiec. Nie był to ten, który przywiózł feralny metal. Collard stał w cieniu przez 

cały  czas,  gdy  przybysz  targował  się  z  ojcem.  Gdy  transakcja  obejmująca  partię  noży 

doszła do skutku, wyszedł z cienia i dotknął ramienia handlarza. 

Bez  słowa  wskazał  mu  stół  nakryty  jakimś  materiałem  i  zastawiony  kolekcją 

małych figurek. Ich kształty były najrozmaitsze, ale żadna nie przypominała zwierząt czy 

ludzi,  których  można  spotkać  na  ziemi.  Ludzie  byli  tak  doskonale  piękni,  że  mogli  być 

jedynie  bohaterami  z  dawnych  czasów.  Odnosiło  się  wrażenie,  jakby  kaleka  świadomie 

przelał w nie wszystkie swe tęsknoty za normalnym ciałem. Część z nich była z drewna, 

background image

ale  większość,  co  Broson  zauważył  ze  zdumieniem,  wykonana  była  z  tego  tajemniczego 

metalu.  Kupiec  rozpoznał  ich  wartość  błyskawicznie  i  zapalił  się  do  transakcji,  ale 

Collard chrapliwym głosem przedstawił takie warunki, że nawet Broson był zaskoczony. 

Gdy targ został dobity, a kupiec oddalił się, Broson podszedł do syna, w którego twarzy 

jedynie oczy zdradzały, że ma się do czynienia z żywym człowiekiem. 

- Collard, w jaki sposób je zrobiłeś? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego; nawet 

u  kupców  zamorskich  w  Tryford.  Przedtem…  przedtem  nigdy  nie  robiłeś  czegoś 

takiego… - głos cichł w miarę, jak długo patrzył na maskę skrywającą twarz syna. Czuł 

się tak, jakby mówił nie do niego, ale do jakiegoś dziwnego i obcego stworzenia. 

-  Nie  wiem…  odezwał  się  chrapliwy  głos.  niewiele  różniący  się  od  zwierzęcego 

warczenia. - Przychodzą mi do głowy różne myśli, potem je przelewam na materię. 

Odwrócił się, chcąc odejść, lecz ojciec złapał go za ramię. 

- Twoja zapłata… - powiedział. 

Na stole leżały monety zza mórz, płat czerwonego sukna i dwa noże o rękojeściach 

wyrzeźbionych w rogu. 

-  Zatrzymaj  to  -  chciał  wzruszyć  ramionami,  ale  gwałtowny  ruch  pozbawił  jego 

ciała równowagi, tak że musiał złapać się stołu. 

- Co za pożytek może mieć coś takiego jak ja z gromadzenia skarbu… Nie ma tej, 

dla której miałbym to robić. 

- To po co się targowałeś? - spytał obserwujący cale zdarzenie Amar. 

Był lekko urażony faktem, że jego młodszy brat, nie rokujący wcześniej żadnych 

nadziei, nagle okazał się zdolnym zrobić tak doskonałe rzeczy. 

-  Nie  wiem  -  Collard  obrócił  się  ponownie,  tym  razem  kierując  maskę  w  stronę 

brata.  --  Sądzę,  że  chciałem  wiedzieć,  czy  są  wystarczająco  cenne,  aby  zainteresować 

skąpego handlarza… Ale przypomniałeś mi o czymś, ojcze. 

Wziął ze stołu materiał i złotą monetę z otworem w środku, którą można było nosić 

na łańcuszku. 

- Czarownica zrobiła dla mnie wszystko, co mogła. To zabieram dla niej. Reszta 

niech będzie wkładem do domowego gospodarstwa, skoro nie mogę inaczej zapracować 

na chleb. 

* * * 

Wieczorem zaniósł Sharvanie prezenty. Obserwowała go, kiedy kładł je na stole, w 

jej  domu  przesiąkniętym  aromatem  schnących  ziół  i  naparów.  Na  belce  pod  dachem 

background image

poruszyła  się  sowa,  a  inne  dzikie  stworzenia,  tu  oswojone,  czmychnęły  do  kryjówek 

wystraszone jego wejściem. 

- Już jest gotowa… - wyciągnęła ze skrzyni inną, delikatniejszą maskę. - Specjalnie 

obrobiony  pergamin,  odporna  na  działanie  pogody.  Szukałam  czegoś,  co  byłoby 

praktyczniejsze. Wypróbuj ją! A co u ciebie, pracowałeś? 

Zamiast odpowiedzieć, wyjął z kieszeni najnowszą ze swych figurek. Ciekawe, ile 

za  nią  dałby  handlarz,  biorąc  pod  uwagę  ceny,  jakie  zaakceptował  dzisiejszego  ranka. 

Rzeźba przedstawiała postać uskrzydlonej kobiety z szeroko rozpostartymi ramionami, 

jakby szykującej się do lotu w przestworza w poszukiwaniu sobie tylko znanego, a mocno 

upragnionego  celu.  W  porównaniu  z  nią,  te,  które  sprzedał,  wyglądały  jak  pierwsze 

odkuwki stali przy gotowym ostrzu miecza. 

- Widziałeś ją? - Sharvana wyciągnęła rękę ku figurce, ale nie dotknęła jej. 

-  Tak,  jak  resztę…  sny,  a  gdy  się  budzę…  Odkryłem,  że  mogę  robić  podobizny 

tych ze snu. Jeśli naprawdę jesteś  moją przyjaciółką, daj mi ze swoich zapasów coś, co 

spowodowałoby, żebym zasnął i nigdy się nie obudził. 

-  Wiesz,  że  tego  nie  mogę  zrobić.  Gdybym  tak  uczyniła,  mój  dar  uzdrawiania 

zniknąłby,  jak  woda  przeciekająca  przez  palce.  A  ty  sam  nie  wiesz  dlaczego  i  o  czym 

śnisz?  w  jej  głosie  zabrzmiała  nutka  podniecenia,  jakby  wiadomość  ta  była  jej  bardzo 

potrzebna. 

- Wiem tylko, że kraj,  który widzę, to nie Dales, albo nie to Dales, które znamy. 

Czy człowiek może śnić o dawnych czasach? 

-  Człowiek  śni  o  własnej  przeszłości…  zresztą  dlaczego  dary  pozwalają  widzieć 

ludziom rzeczy leżące poza zasięgiem ich normalnych zmysłów? 

- Dary! Jakie dary? - - to słowo w ustach Collarda brzmiało prawie jak zaklęcie. 

Przeniosła spojrzenie z niego na uskrzydloną postać. 

- Czy mogłeś kiedykolwiek przedtem zrobić coś takiego? 

- Wiesz, że nie! Ale moje ręce… oddałbym to wszystko za prosty grzbiet i twarz, na 

widok której kobiety nie będą krzyczeć z przerażenia. 

- Nigdy nie pozwoliłeś mi spojrzeć w swoją przyszłość… 

-  Nie!  Nie  pozwolę!  -  wybuchnął.  -  Kto  byłby  jej  ciekaw  wyglądając  tak,  jak  ja 

wyglądam? A co do tego, dlaczego i skąd się biorą te sny i moje późniejsze wyroby… cóż. 

to.  w  czym  pracuję,  nie  jest  zwyczajnym  metalem.  Musi  być  z  nim  związana  jakaś 

tajemnica,  ale  ten  handlarz  nigdy  więcej  się  tu  nie  pojawił  i  nie  można  go  było  o  nic 

zapytać. 

background image

- W moim przekonaniu -- odezwała się po chwili Sharvana - ów metal pochodzi z 

którejś  z  warów  ni  Najstarszych.  Oni  też  prowadzili  wojny,  choć  ich  bronią  nie  były 

miecze,  oszczepy  czy  łuki,  ale  coś  znacznie  potężniejszego.  Mogło  się  zdarzyć,  że  ten 

handlarz natrafił na ruiny jednej z warowni i przywiózł tu resztki takiej właśnie broni. 

- I co z tego? 

- To. że przedmioty, których człowiek używa z uczuciem, wykonuje własnoręcznie 

i nosi przy' sobie, nasączają się pewnym rodzajem… Określiłabym to jako życie. Z latami 

może  to  zaniknąć,  lecz  jeśli  pozostałości  tych  uczuć,  tego  “życia”,  zostają  nagle 

wyzwolone… może to w efekcie przerodzić się w coś, co bez ostrzeżenia staje się otwarte. 

- Rozumiem - mruknął przesuwając dłonią po gładkim blacie stołu. - Gdy leżałem 

ranny, byłem tak otwarty. ze być może weszły we mnie wspomnienia innych ludzi? 

-  Właśnie!  -  przytaknęła.  -  Może  widujesz  w  snach  tych,  którzy  zamieszkiwali 

Dales przed nadejściem naszych szczepów? 

- A co to ma wspólnego ze mną? Jakie korzyści może mi to przynieść'? 

- Nie wiem. ale używaj lego. Jeśli dar nie zostaje użyty, ofiarodawca i cały świat na 

tym ubożeją. 

Świat? - zdziwił się Collard. - Wystarczy?, że mogę nimi handlować i zarobić na 

siebie. Nikt nie musi się o mnie martwić i nie powinien martwić mnie. Wcześnie, ale mimo 

wszystko  nauczyłem  się,  że  każdy  musi  wędrować  ciemną  drogą  i  nigdy  nie  skręcać  ku 

otwartym, zapraszającym drzwiom. 

Sharvana  milczała.  Nagle  złapała  Collarda  za  rękę  i  obróciła  dłoń  wewnętrzną 

stroną  ku  światłu.  Wyrwałby  ją  gdyby  mógł,  ale  w  tym  momencie  jej  siła  była  zbyt 

wielka. Pochyliła się, studiując wyryte na dłoni linie i bruzdy. 

- Żadnego przepowiadania przyszłości! - krzyknął. 

- Czy coś mówię? Jeśli tak bardzo tego chcesz, to nic ci nie powiem! - Puściła jego 

dłoń. 

Niepewnie  cofnął  rękę,  pocierając  palcami  nadgarstek.  jakby  za  wszelką  cenę 

starał się usunąć nieistniejące ślady jej uścisku. 

- Muszę iść  -  chwycił nową maskę, aby wypróbować ją dopiero w swojej  chacie, 

gdzie z pewnością nikt nie ujrzy jego twarzy podczas zamiany. 

-  Idź  z  błogosławieństwem  domu  -  użyła  tradycyjnego  pożegnania,  a  słowa  te 

przyniosły mu ulgę. 

* * * 

background image

Mijały tygodnie. Wszyscy omijali domostwo Collarda. a i on sam nie zapraszał do 

siebie nikogo - nawet ojca. Nie pojawił się też następny kupiec. Zamiast niego przybyły 

wieści z wielkiego świata. Ze świata, o którym opowieści dla mieszkańców Ghyll brzmiały 

jak ballady harfiarzy. 

Druga żona Lorda, wychodząc za niego za mąż miała już córeczkę. Do ostatnich 

dni  zresztą  wiedziano  o  niej  bardzo  niewiele.  Dopiero  teraz  gruchnęła  wieść,  jak  Ghyll 

długie  i  szerokie…  Do  warowni  przyjechała  bowiem  służba  i  na  gwałt  zaczęła  ją 

przywracać  do  stanu  nadającego  się  do  użytku,  przygotowując  w  środkowej  wieży 

kwatery.  Lord  Vescys  bowiem  wysłał  tu  swą  córkę.  Lady  Jacindę.  aby  uleczyła  się  od 

chorób miejskich. 

-  Choroby!  Collard  przystanął  w  ciemnościach,  słysząc  donośny  głos  swej  szwa 

gierki. - Kłamstwo stare jak świat. Gdy Dama Matylda przyszła obejrzeć zioła, mówiła 

wystarczająco  swobodnie.  Ta  młoda  dama  nigdy  nie  czuła  się  lepiej.  Przypomina  małe 

pokręcone  stworzenie,  wyglądające  na  dziecko,  a  nie  na  dziewczynę  w  wieku 

odpowiednim do małżeństwa. Zresztą nasz pan i tak nie znajdzie dla niej nikogo. Chyba, 

że  osłodzi  propozycję  takim  posagiem,  jaki  mogą  wnieść  córki  Najwyższych.  Dama 

Matylda  powiedziała  mi,  że  Lady  Gwennan  nie  chce  jej  mieć  przy  sobie.  Jest  bardzo 

delikatna i twierdzi, że nie urodzi normalnego syna naszemu panu, jeśli ciągle widzi tak 

pokraczną istotę! 

Słysząc te słowa Collard odstawił wiadro i bezszelestnie zbliżył się do okna. Po raz 

pierwszy  od  dłuższego  czasu  poczuł  ciekawość.  Z  przyjemnością  posłuchałby  dalszych 

wynurzeń Nicali. na które zresztą nie kazała długo czekać, tyle tylko, że nie zawierały już 

nic nowego. Przerwał je dość szybko Broson. domagając się piwa. 

Gdy  znalazł  się  u  siebie,  Collard  zamyślił  się  patrząc  w  ognisko.  Zdjął  maskę  i 

wolno pocierał twarz dłońmi, rozważając, słowo po słowie, opowieść Nicali. 

Lady  Jacinda  ma  więc  być  tutaj  ukryta,  w  dzikim  i  odległym  miejscu,  gdzie  jej 

matka nie będzie zmuszona na nią patrzeć… Collard znał oczywiście ten stan' przesąd, 

zgodnie z którym ciężarna kobieta nie może widywać nikogo, ani niczego. co jest ułomne, 

aby nie rzucić uroku na dziecko. A Lord Vescys zrobi rzecz jasna wszystko, co może, by 

zapewnić sobie zdrowego syna. Uczucia Lady Jacindy nie liczą się w ogóle… Ciekawe, czy 

ta  rozłąka  sprawi  jej  ból.  czy  też,  jak  on,  będzie  wdzięczna  za  możliwość  znalezienia 

ustronia. gdzie nie będzie rzucała się w oczy tym, którzy są normalnie zbudowani. Może 

chciała być wolna i ucieszy ją przyjazd tu? 

background image

Pierwszy raz od wypadku został wyrwany z marzeń i zgorzknienia. Zainteresował 

się kimś, kto oprócz niego żyje na tym świecie. 

Collard wstał, ujął lampę i zbliżył się do niszy w ścianie, oświetlając stojące w niej 

figurki. Zebrała się spora gromada - bestii i ludzi… Kiedy krytycznym okiem spoglądał 

na nie, coś drgnęło w jego pamięci. 

Wybrał kilka i przyglądając się im w zadumie, obracał je po kolei w palcach. W 

końcu zdecydował się na tę, która wydawała mu się najbardziej odpowiednia. Ustawił je 

na stole i rozłożył narzędzia. Figurka wyobraża małe stworzenie, przypominające konia 

podczas  skoku,  jak  gdyby  cieszącego  się  dopiero  co  uzyskaną  wolnością.  Spomiędzy 

delikatnych uszu stworka wyrastał smukły i połyskujący róg. 

Collard obejrzał swe dzieło ponownie, po czym zabrał się do roboty. Gdy skończył, 

tańczący  jednorożec  był  już  pieczęcią  z  ozdobną  literą  J,  ujętą  w  winne  grona, 

wygrawerowaną w podstawie. Collard wstał od stołu. Przemożna potrzeba, która pchała 

go do pracy, zniknęła. W głowie zaczęło kołatać pytanie o cel tworzenia. Wkrótce zgasił 

lampę i pogrążył się w sennych marzeniach. 

* * * 

Collard  nic  był  świadkiem  przyjazdu  Lorda  Vescysa  i  jego  córki,  choć  wszyscy 

mieszkańcy  Ghyll  stawili  się  przed  warownią  jak  jeden  mąż.  Później  dowiedział  się,  że 

Lady  Jacinda  dosiadała  kucyka  i  była  tak  spowita  w  materiały,  że  widać  było  tylko 

drobną i bladą twarzyczkę. 

- Nie pożyje długo - usłyszał oświadczenie Nicali. - Słyszałam,  że  Dama Matylda 

posłała po Sharvane, bo panienka przyjechała tylko ze swoją starą piastunką, a ta też jest 

chora. Nie będzie zabawy w warowni… 

W jej głosie był autentyczny żal, ale nie z powodu stanu zdrowia nowo przybyłej, 

ale dlatego, że przepadła szansa na urozmaicenie codziennej szarzyzny. 

Collard  przesunął  palcami  po  swej  masce,  która,  chociaż  dbał  o  nią,  niszczała  i 

była  coraz  cieńsza.  Coś  kazało  mu  do  wiedzieć  się  prawdy,  której  przecież  znać  nie 

musiał.  Pragnął  bowiem  usłyszeć  coś  o  dziewczynie.  Chciał  poznać  przyczyny  jej 

kalectwa, dowiedzieć się, czy ona również cierpi z powodu swojej ułomności. 

Ledwie zapadł zmrok, ruszył do domu czarownicy. W ostatniej chwali zabrał ze 

sobą pieczęć. 

W  oknach  paliło  się  światło.  Collard  zastukał  na  swój  sposób.  Ku  swemu 

zaskoczeniu  zobaczył  Sharvane  przy  ogniu,  siedzącą  w  podróżnej  pelerynie  z 

background image

odrzuconym  kapturem.  W  całej  postaci  widać  było  dziwne  zmęczenie,  jakiego  nigdy 

dotąd u niej nie widział. 

Zbliżył się i ujął jej dłonie. 

- Co się stało? 

- To biedactwo, Collard, to okrutne… 

- Lady Jacinda? - - upewnił się. 

-  Okrucieństwo!  Wbrew  wszystkiemu  ona  jest  taka  dzielna.  Przez  cały  czas 

mówiła  do  mnie  tak  miło  i  uprzejmie,  nawet  wtedy,  gdy  musiałam  sprawić  jej  ból. 

Piastunka jest stara i schorowana i mimo miłości do swej pani. niewiele może zrobić, aby 

jej  ulżyć.  Ta  podróż  musiała być  dla  niej  zabójcza.  Nie  poskarżyła  się  nawet  słowem… 

Piastunka mówiła mi. gdy dałam jej uśmierzający wywar i położyłyśmy ją, że ona nigdy 

się nie żali. Okrucieństwem jest przywozić ją tu… 

Collard przysiadł na piętach zasłuchany w słowa czarownicy. Był pewien, że Lady 

Jacinda podbiła jej serce. Kontynuując swą opowieść, czarownica popijała wonny napar, 

który jej zaparzył. Nie pytała, dlaczego przyszedł. Była mu za to wdzięczna. Collard, aby 

rozjaśnić jej myśli, wyjął pieczęć i pokazał w świetle lampy. 

Sharvana  poznała  ten  dziwny  metal  -  przyczynę  jego  nieszczęścia.  Ostatnio 

pracował  wyłącznie  nad  tym  metalem,  gdyż  wydawało  mu  się,  że  właśnie  z  niego  zrobi 

najlepsze  i  najwierniejsze  postacie  ze  swoich  snów.  Jedna  z  nich  błyszczała  teraz  w 

świetle. 

Sharvana westchnęła głęboko oglądając posążek, a gdy dostrzegła pieczęć, skinęła 

potakująco głową. 

- Piękne, Collard. Dopilnuję, aby trafił prosto do jej rąk. 

- Zaraz! chciał go odebrać, ale dłoń nie wykonała polecenia. 

- Tak, zaraz! potwierdziła stanowczo. - A jeśli poprosi, to zrobisz ich więcej. Jeśli 

zdołasz sprawić, żeby zapomniała o swoim smutnym życiu, nawet na tak krótki czas, jaki 

potrzebuje  kropla,  aby  upaść,  dokonasz  wielkiej  rzeczy.  Przynieś  twoje  wesołe  figurki, 

może i ona uśmiechnie się na ich widok, może i ją oczarują. 

Collard  przejrzał  swoją  kolekcję  i  ze  zdumieniem  zauważył,  że  niewiele  jest 

“wesołych”.  Zabrał  się  więc  do  pracy  i,  co  dziwniejsze,  teraz  jego  sny  były  weselsze,  a 

ludzie, których zapamiętał, szczęśliwsi. 

Dwukrotnie był u czarownicy ze swoimi wyrobami, które tworzył teraz wyłącznie 

z  tajemniczego  metalu  i,  co  ciekawsze,  w  którym  mu  się  bardzo  dobrze  pracowało.  Ich 

kolejne spotkanie odbyło się tym razem w jego chacie. 

background image

-  Lady  Jacinda  chce  cię  widzieć.  Pragnie  ci  osobiście  podziękować!  -  oznajmiła 

Sharvana. 

To niemożliwe! wybuchnął, odruchowo podnosząc ręce ku twarzy. 

-  Nie  bądź  tchórzem  -  zdenerwowała  się.  Obawiasz  się  tej  biednej  dziewczyny?! 

Ona  tylko  chce  tobie  podziękować.  Mówi  o  tym  już  od  dłuższego  czasu.  Sprawiłeś  jej 

ogromną radość! Nie zepsuj tego. Wie, co ci się stało i zorganizowała wszystko tak. abyś 

przyszedł wraz ze mną nocą. przez boczne wejście. Czy i teraz odmówisz? 

Chciał, ale jednocześnie nie mógł. Pragnienie ujrzenia tej dziewczyny narastało w 

nim  od  chwili,  gdy  o  niej  usłyszał.  Teraz  żałował,  że  tak  nieśmiało  wypytywał  o  nią 

Sharvane. Nie miał bowiem wyobrażenia, jaką osobą jest Lady Jacinda. Mimo obaw. w 

końcu się zgodził. 

Collard,  mając  Sharvane  za  przewodnika,  znalazł  się  w  zamku.  Starał  się 

zachować  prostą  sylwetkę.  Maskę  dokładnie  przycisnął  do  twarzy  i  tak  stanął  przed 

drzwiami do komnaty Jacindy. 

* * * 

Siedziała  na  krześle,  którego  oparcie  górowało  nad  nią,  przez  co  wydawała  się 

niezwykle  drobna.  Długie  włosy  o  głębokim  odcieniu  miodu,  splecione  w  warkocze, 

rozrzucone miała na ramionach i ozdobione wstążkami. Co do reszty, widać było jedynie 

bladą  twarz  i  dwoje  białych  dłoni,  które  oparła  na  stoliku.  Na  nim  ustawione  były 

posążki, ofiarowane jej przez Collarda. Od czasu do czasu gładziła któryś z nich końcem 

palca. 

Collard nie mógł potem sobie przypomnieć, jak wyglądało ich powitanie. Czuł się 

tak, jakby spotkał dawną przyjaciółkę, której długo nie widział, a która także przeżyła w 

tym  czasie  wiele  nieszczęść.  Pytała  o  jego  pracę,  on  opowiadał  o  swych  snach,  a  potem 

powiedziała coś, co zapadło mu głęboko w umysł. 

-  Jesteś  błogosławiony, Collardzie  o  magicznych  palcach,  że  możesz  dawać  życie 

swym snom - powiedziała z powagą. A ja jestem błogosławiona, bo dzielisz się teraz nimi 

ze mną - nazwij je… 

Collard  zaczął  nadawać  im  imiona,  z  początku  wolno,  potem  coraz  śmielej  - 

zupełnie jakby je znał. 

- Zgadza się! - kiwnęła głową. - Nazywasz je prawidłowo! 

To wszystko było snem - rozmyślał - wracając przed świtem do wioski. Do idącej 

obok  Sharvany  nie  odezwał  się  słowem  przez  całą  drogę,  rozpamiętując  minuta  po 

minucie wszystko, co zdołał utrwalić. 

background image

* * * 

Rankiem Collard obudził się po paru godzinach snu, gnany nieodpartą ochotą do 

pracy.  Przez  cały  dzień  pracował  z  dziwnym  uczuciem,  że  to,  co  robi,  jest  zadaniem 

niezwykłej wagi. Tym razem pracował nie nad figurką, lecz nad miniaturową komnatą. 

Komnatą,  o  jakiej  można  było  marzyć,  mieszkając  nawet  w  zamkach  Najwyższych. 

Drewno  użył  tylko  na  posadzki  i  boazerie,  a  dziwny  metal  na  wszystkie  pozostałe 

elementy. 

Zasypiał, gdy zmęczenie zwalało go z nóg, jadł, gdy głód skręcał mu wnętrzności. 

Nie liczył czasu, który pochłaniało i u u jego dzieło. 

Gdy  skończył,  uważnie  obejrzał  swoją  pracę,  tu  i  ówdzie  nanosząc  poprawki.  Z 

niezadowoleniem  zerknął  na  wykute  dwa  wysokie,  ozdobne  krzesła.  Były  puste.  Z 

rozpaczą  potarł  twarz,  której  fałdy  i  szramy  po  raz  pierwszy  nic  go  nie  obchodziły. 

Chwiejnie podniósł się. ruszył w stronę łóżka i padł na nie. Zasnął natychmiast. 

Gdy się obudził, doskonale wiedział, co musi zrobić. Znów wróciło poczucie braku 

czasu,  więc  klął  chwile  stracone  na  jedzenie  i  sen.  Pracował  z  niebywałą  ostrożnością. 

Odkładając narzędzia, z satysfakcją spojrzał na parę usadowioną na krzesłach. 

Ona - o twarzy Jacindy, ale prosta i piękna, gotowa do jazdy i do tańca, jak nigdy 

podczas swoich dni. 

On  -  Collard  obejrzał  go  ze  wszystkich  stron  -  nie,  tej  twarzy  nie  znał,  ale  była 

jedyną, jaka mogła się tu znaleźć. 

Collard rozerzał się po chacie jak gdyby nowymi oczyma. W chwilę potem umył 

się  i  odział  w  co  miał  najlepszego.  Wybór  nie  był  duży,  ponieważ  przez  ostatnie  lata 

ubranie  było  dlań  osłoną,  a  nie  ozdobą.  Następnie  ułożył  narzędzia,  zebrał  wszystkie 

figurki, które teraz wydały mu się groteskowe i wyrzucił je, jedna po drugiej, do tygla. 

Zawinął makietę w chustę i ruszył ku domostwu Sharvany. 

Gdy  tam  dotarł,  zlany  był  potem  mimo  zimnych  podmuchów  szalejącego  na 

dworze wiatru. Ponieważ jego pukanie pozostało bez odpowiedzi, zrobił coś, czego nigdy 

dotąd  nie  czynił  -  odsunął  skobel  i  wszedł  do  środka  bez  zaproszenia.  Powietrze 

przepełnione  było  tajemniczymi  zapachami,  a  dwie  stojące  na  stole  świece,  płonęły 

dziwnym,  błękitnym  płomieniem.  Pomiędzy  nimi  leżały  przedmioty  mające,  tego  był 

pewien.  ścisły  związek  ze  Sztuką  Magiczną  -  zwój  pergaminu  rozłożony  i 

przytrzymywany przez kolorowe skały, naczynie wypełnione iskrzącym się płynem, nóż 

skrzyżowany z pokrytą różami pałeczką. Obok stołu stała Sharvana. Bał się, że może być 

zła za to wtargnięcie, ale wyglądało, że oczekiwała go. Zbliżył się na jej niecierpliwy gest. 

background image

choć  dotąd  czary  zawsze  napawały  go  lękiem.  Teraz  czuł  jednak,  że  coś  traci,  a  czas 

ucieka mu gwałtownie. 

Collard  nic  położył  pakunku  na  stole,  póki  mu  nie  rozkazała  gestem.  Sharvana 

zdjęła  zasłonę.  W  błękitnym  świetle  komnata  wyglądała  jak  prawdziwa,  widziana  ze 

znacznego oddalenia. 

-  A  więc  to  jest  odpowiedź  -  odezwała  się.  wolno  podchodząc  do  makiety,  by  ją 

dokładnie  obejrzeć  i  upewnić  się,  że  nadaje  się  do  tych  samych  celów,  co  jej 

przysgotowania.  Potem  wyprostowała  się  i  przyjrzała  Collardowi.  -  Wiele  zdarzyło  się 

ostatnio, nie słyszałeś? 

- Co miałem słyszeć?  Zajęty byłem pracą. Lady Jacinda…? - spojrzał badawczo 

na czarownicę. 

-  Tak.  Lord  Vescys  zmarł  na  gorączkę  i  zdaje  się,  że  jego  żona  zbytnio  się 

pospieszyła, przysyłając ją tu, gdyż Jacinda jest jedyną jego spadkobierczynią… Nie jest 

już jedyną zapomnianą dziewczyną, zwłaszcza przez tych, którzy nie życzą jej najlepiej. 

Lady Gwennan przysłała po nią. Ma poślubić jej brata, Hutharta, aby mogli zatrzymać te 

ziemie w swej władzy. Nie będzie to normalne małżeństwo, a jak długo po jego zawarciu 

biedactwo pożyje… 

Collard słuchał, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Słowa Sharvany wywoływały 

w nim ból. 

- Ona… Ona nie może odejść! - wyjąkał. 

-  Nie?  A  kto  ją  zatrzyma?  Kto  stanie  na  drodze  tym,  którzy  już  wszystko 

zaplanowali?  Zyskałą  trochę  czasu,  pozorując  chorobę.  Piastunka  i  ja  przeraziłyśmy 

służbę, sugerując śmierć po drodze. A tego się boją - zanim nie będzie małżeństwa. Teraz 

mówi się o przybyciu tu lorda Hutharta i o małżeństwie na łożu śmierci, jeśli zajdzie taka 

konieczność. 

- Co?! 

- Tej nocy wezwałam siły. których nie ważyłam się molestować dotąd, zwłaszcza ze 

mogą  być  wzywane  co  najwyżej  raz  lub  dwa  razy  przez  każdą  z  nas.  Dały  mi 

odpowiedź… Jeśli mi pomożesz… 

- Jak? 

Wysoko na północnym stoku jest świątynia Najstarszych. Siły, które tam działały, 

mogą  być  wezwane  ponownie,  ale  muszą  mieć  jakiś  punkt,  w  którym  będą  mogły  się 

skupić. 

background image

Masz  to  -  wskazała  na  makietę  komnaty  z  doskonałą  podobizną  Jacindy 

wewnątrz,  wykonaną  z  metalu.  którym  posługiwali  się  Najstarsi.  Co  może  się  lepiej 

nadawać? Trzeba ją tam zanieść, a czasu jest bardzo mało! 

Collard bez słowa przykrył makietę. Sharvana była tak pewna tego, co mówiła, że 

nie spytał o nic więcej. Jeśli taktycznie miała rację… Jeśli nie, to i tak nie mógł nic zrobić! 

Walczyć z tymi, którzy przyjechali zabrać Jacindę wbrew jej woli? On - pokraka ledwie 

trzymający się na nogach? 

Lepiej uwierzyć, że Sharvana ma rację. Zwłaszcza, że nikt dotąd nie zaprzeczył, iż 

Najstarsi nadal posiadają moc. Zbyt wiele słyszano opowieści o takich wypadkach, by w 

to wątpić. 

Sharvana tymczasem wyjęła torbę, zapakowała do niej dwie nowe świece i paczkę 

liści. 

Połóż  to  na  środkowym  kamieniu  -  rozkazała.  Zapal  po  obu  strunach  świece, 

dodając  szczyptę  ziół  do  płomienia,  nawet  jeśli  ich  tam  zobaczysz.  Zawołaj  potem 

trzykrotnie: Tallana. Ja muszę wracać do warowni i robić co się da, aby zyskać na czasie. 

Spiesz się! 

- Tak - rzucił, kierując się już ku drzwiom. 

* * * 

Nie  mógł  biec.  Stać  go  było  jedynie  na  obłąkańczy  trucht,  przypominający 

zataczanie się po nierównym terenie. Na szczęście było niedaleko. Dom czarownicy stał w 

pobliżu świątyni Najstarszych. 

Przejście  przez  pola  nie  było  trudne,  ale  wspinaczka,  która  nastąpiła  w  chwilę 

potem, wymagała użycia sporej siły. Była co prawda ścieżka, ale ze względu na panujące 

warunki trudno było ją odnaleźć. Największym problemem były ciemności - dopóki nie 

zorientował  się.  że  owinięty  materią  pakunek  świeci  własnym  światłem!  Zdarł  część 

osłony i zyskał w ten sposób latarnię. Dwukrotnie potknął się i upadł, kalecząc boleśnie, 

ale nie ustawał, bardziej troszcząc się o to, co niesie, aniżeli o siebie. Miał przed oczami 

pobladłą twarz Lady Jacindy, a to, co widział w jej oczach, dopingowało go do dalszego 

marszu. 

W  końcu  doszedł  do  starożytnej  świątyni.  Było  to  zagłębienie  stworzone  i 

ozdobione  rękami  ludzi,  czy  też  jakichkolwiek  innych  stworzeń,  które  tu  niegdyś 

panowały. W jego wnętrzu znajdowało się kilka prymitywnych rzeźb. Wydawało mu się, 

iż  przypominają  postacie  z  jego  snów,  ale  były  tak  zniszczone  przez  czas  i  pogodę,  że 

trudno było je rozpoznać. Uwagę skierował na znajdujący się pośrodku głaz w kształcie 

background image

wschodzącego księżyca, z rogami skierowanymi tak, że Collard stał pomiędzy nimi, gdy 

ustawiał  świece.  Obok  nich  drżącymi  rękami  umieścił  i  odsłonił  swoje  dzieło.  Zapalił 

świece i posypał na płomień szczyptę ziół. Z trudem opanował drżenie rąk. 

Ze  świec  buchnął wonny  dym.  a  Collard  oparł  się  o  księżycowy  ołtarz,  krzycząc 

najdonośniej. jak mógł: 

Tallan, Tallan, Tallan! 

Nie  wiedział,  czego  oczekiwać…  Stare  Siły  budziły  respekt  swą  potęgą.  Gdy 

zawołanie  pozostało  bez  odpowiedzi,  opadł  wyczerpany  i  zniechęcony  na  ziemię.  Stare 

Siły  -  może  zbyt  są  stare  i  od  dawna  już  bezsilne?  -  pomyślał.  Nagle  doszedł  go 

przenikliwy i głęboki głos. 

Czego chcesz? 

Próbował  się  odezwać.  Był  jednak  zbyt  oszołomiony  i  przerażony.  Jedynie  w 

myślach, z największym na jakie było go siać uczuciem, błagał za Lady Jacindę. 

Na wprost miał komnatę, która coraz bardziej lśniła, jakby tysiące lamp paliło się 

w  jej  wnętrzu.  Wydawało  mu  się,  że  słyszy  odległy  gwar  głosów,  dźwięki  lutni,  czuje 

ciepło,  aromat…  Słowem  -  doznaje  rozkoszy  życia!  Życia,  które  winno  być  również 

udziałem Jacindy! Takie. jak to… takie, jakie powinna mieć! Bez słów, które określałyby 

je… Po prostu wiedział. że jest tak, jak być powinno. Nic lękał się, że dzieje się to w innym 

czasie i miejscu. 

Ciepło  i  światło  zapanowało wokół  niego!  Nie  klęczał  już  w  zimnie.  Spoglądał w 

dół na wnętrze komnaty rozciągające się wokół. Przez chwilę wróciła pamięć, że oto znów 

śni i to z otwartymi oczami! Ale ten sen - odsunął od siebie wszelkie wątpliwości ten sen 

mógł zatrzymać, mógł go mieć na zawsze! Jego sen… i jej! 

Obrócił głowę. Lady Jacinda obserwowała go z uśmiechem powitania na ustach… 

A  w  oczach…  tego  blasku  nic  nie  zdoła  opisać!  Wyciągnął  dłoń.  na  której  natychmiast 

zamknęły się jej dłonie… 

- Mój panie… 

Przez chwilę zwątpił w siebie. 

-  Śnimy…  -  Naprawdę?  A  więc  śnijmy  razem  i  uczyńmy  z  tych  marzeń 

rzeczywistość! 

Nie  bardzo  to  zrozumiał,  ale  w  jakiś  sposób  potrafiła  go  przekonać.  Zaczął 

zapominać, tak jak ona… 

Na  ołtarzu  lśnił  dziwny  metal,  który  nagle  zaczął  opadać  kaskadą  na  ziemię  i 

stopniowo znikać w niej. 

background image

W  warowni  Sharvana  z  piastunką  zdmuchnęły  świece  stojące  po  bokach 

zakrytego zasłonami łoża i z uśmiechem skinęły do siebie. 

A  w  komnacie  wykonanej  przez  Collarda  trwała  zabawa  -  przekute  w  jawę 

marzenie. 

  

BURSZTYN Z QUAYTH 

Pszczoły  pracowicie  uwijały  się w  małym,  otoczonym  murami  ogrodzie,  starając 

się zebrać swe żniwo przed nadejściem Lodowego Smoka. Ysmay przysiadła na piętach, 

odgarniając  natrętny  kosmyk  włosów  przybrudzoną  od  piachu  ręką.  Za  nią  leżał 

oczekiwany  plon  -  zioła,  które  przesuszy  w  szopie  stojącej  w  przeciwległym  końcu 

ogrodu. 

Gdy schylała się, aby je zebrać, nie usłyszała tak dobrze znanego brzęku kluczy. 

Strata, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Parokrotnie złapała się na tym, że 

szukała ich podświadomie, przerażona, iż zgubiła je podczas prac ogrodniczych. 

Straciła  je  i  to  bezpowrotnie  wraz  z  odpowiedzialnością  za  gospodarowanie  w 

Uppsdale,  ale  nie  dlatego,  że  przypadkowo  urwały  się  z  rzemienia.  Teraz  wisiały  po 

prostu  gdzie  indziej;  pełnoprawną  panią  zamku  była  Annet.  Gdyby  mogła  zapomnieć 

przeszłość…  Niestety,  tylko  tu,  w  tej  maleńkiej,  ogrodzonej  przestrzeni  pozostała 

władczynią. 

Klucze  te  nosiła  przez  pięć  lat,  lat  początkowo  przerażających,  potem  zaś 

przynoszących dumę i zadowolenie. W tym czasie uczyła się spraw o wiele trudniejszych 

od wiedzy o ziołach. Ona - kobieta - była zwierzchnikiem wszystkich w okolicy. 

* * * 

Wreszcie  nadeszły  wieści  o  zakończeniu  wojny  w  High  Hallack,  o  zagnaniu 

najeźdźców  w  morze  i  o  ściganiu  niedobitków.  którzy  uciekali  niczym  stado 

wygłodniałych wilków. Mężczyźni  zaczęli  wracać  do  domów…  przynajmniej  niektórzy. 

Zabrakło między nimi jej ojca i brata Ewalda. Powrócił za to drugi brat, Gyrerd, i to w 

dodatku z orszakiem i żoną Annet, córką Uriana z Langsdale. 

Ysmay oblizała spieczone wargi, poczuła na języku słonawy smak własnego potu. 

Pomyślała o dniach spędzanych pod jednym dachem z Annet. Teraz  jej  życie upływało 

pod  zdecydowanie  złą  gwiazdą  -  z  władczyni zamku  stała  się  nikim.  Mniej  znaczyła  od 

pomywaczki w kuchni - ta miała swoje obowiązki. Ona zaś nie miała żadnych, wyłączając 

ogród,  ale  i  to  tylko  dlatego,  że  zasiewy  Annet  nie  chciały  rosnąć.  Ysmay  cieszyła  się  z 

background image

tego,  choć  przy  każdej  nadarzającej  się  okazji  powodowało  to  ataki  ze  strony  Annet. 

Ludzie nadal przychodzili ze swymi chorobami do niej, a nie do małżonki Lorda. Ysmay 

miała bowiem uzdrawiające ręce. 

Ofiarowując  zdrowie,  nie  mogła  jednak  uleczyć  swego  serca,  nie  mogła  zapełnić 

panującej w nim pustki. Przez cały czas walczyła osłonięta swą dumą i odosobnieniem od 

świata, jak tarczą i mieczem. Być może oczekująca ją przyszłość jest mroczna i ponura, 

ale będzie to przyszłość, jaką sama sobie wybierze. Na tę myśl lekki uśmieszek przemknął 

po jej wargach. Annet planowała wysłać ją do Świątyni, ale Grathulda 

-  Przełożona  była  temu  przeciwna.  Wiedziała  bowiem,  że  Ysmay  nie  ma  ani 

powołania,  ani  ochoty,  ani  też  nie  jest  odpowiednim  materiałem  na  Córę  Świątyni. 

Mogłaby,  co  prawda,  zmusić  się  do  posłuszeństwa,  ale  było  w  niej  zbyt  wiele 

wewnętrznego ognia, którego ani modlitwy, ani rytuał nie mogły zabić. 

Czasami  ogień  ten  wybuchał  w  niej  ze  zdwojoną  siłą,  lecz  nawet  jej  służąca  nie 

wiedziała  nic  o  bezsennych  nocach,  podczas  których  Ysmay  przemierzała  swą  ciasną 

komnatę, starając się znaleźć jakieś wyjście z pułapki. 

Gdyby to były normalne czasy lub gdyby jej ojciec przeżył, postąpiłaby zgodnie ze 

zwyczajem,  wychodząc  za  szlachetnie  urodzonego.  Zapewne  przed  zaślubinami  nie 

ujrzałaby  swego  przyszłego  męża,  ale  tak  było  przyjęte.  Jako  żona  ubiłaby  teraz 

określone prawa, których nikt nie mógłby jej pozbawić - takie same jakie ma teraz Annet. 

Niestety, nie było ojca, który mógłby się tym zająć i co gorsze, żadnego posagu, aby 

przyciągnąć zalotników. Wojna zbytnio nadwerężyła zasoby warowni, a Gyrerd za nic w 

świecie  nie  pozwoliłby  na  umniejszenie  tego,  co  pozostało.  Jego  siostra  mogła  iść  do 

Świątyni,  albo  pozostać  na  miejscu  wiodąc  szarą  egzystencję  -  było  mu  to  najzupełniej 

obojętne. 

Wspomnienie  o  tym,  co  mogło  ją  spotkać,  tak  ją  wzburzyło,  że  minęła  dobra 

chwila, nim odzyskała samokontrolę i skoncentrowała się na sprawach bieżących. 

-  Ysmay…  siostro!  -  słodki  głosik  Annet  Ysmay  odczuła  jak  uderzenie  pejczem 

przez plecy. 

- Jestem tu - - odparła. 

- Nowiny… wielce pożądane nowiny, siostro! 

Odwróciła  się  zaskoczona,  obciągając  szarą  suknię  na  długie  nogi,  które  w 

porównaniu z nogami Annet sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych. 

Lady Uppsdale stała w bramie ubrana w szatę koloru błękitnego nieba, na której 

spoczywały mieniące się w słońcu srebrne naszyjniki. Wysoko upięte włosy były prawie 

background image

tego samego koloru co srebro. Sprawiała tak miłe wrażenie, że tylko ktoś, kto zdążył ją 

już poznać, mógł zauważyć na jej twarzy lekki uśmiech i całkowity jego brak w oczach. 

- Nowiny? 

Własny  głos  zabrzmiał  dla  Ysmay  chrapliwie,  zupełnie  jakby  sama  obecność 

Annet wystarczyła, aby stać się taką, jakie  ta  miała o niej wyobrażenie - bezkształtną i 

pozbawioną wdzięku istotą. 

- Tak, siostro! Jarmark, laki jak za dawnych dni! Przyniósł te nowiny jeździec z 

Fyndale. 

Jarmark! Annet zaraziła się entuzjazmem. Poprzedni jarmark w Fyndale ledwie 

pamiętała, ale poprzez te wszystkie szare lata wspomnienia nabrały złotego blasku. 

- Jarmark, na który jedziemy! - oświadczyła wesoło Annet, splatając ręce w geście, 

którym mogła oczarować każdego mężczyznę. 

My? Czy ją też miała na myśli? Prawdopodobnie. Ysmay słuchała więc uważnie. 

-  Mój  Pan  powiedział,  że  jest  już  bezpieczny  i  wystarczy  tu  zmniejszona  załoga. 

Czy to nie uśmiech losu? Musimy zaraz zabrać się za przeglądanie skrzyń i znaleźć coś, w 

czym nie przyniesiemy wstydu naszemu Panu. 

Ysmay wiedziała doskonale, co może znaleźć w swoich kufrach, ale udzieliło się jej 

podniecenie Annet. Wyglądało rzeczywiście na to. że ona też ma jechać do Fyndale. 

Choć wiedziała, że dystans między nimi nie uległ zmianie, przez parę następnych 

dni  nie  mogła  nic  zarzucić  Annet.  Wprost  przeciwnie.  Annet  miała  świetny  gust  i 

wyczucie,  jeśli  chodzi  o  stroje.  W  ciągu  paru  chwil  przerobiła  co  się  dało  z  odzieży 

pozostałej  po  matce  i  Ysmay  stała  się  właścicielką  dwóch  nowych  sukien.  Gdy  w  dzień 

wyjazdu przyjrzała się sobie w służącej jako lustro wypolerowanej tarczy, stwierdziła, że 

wygląda nieźle. 

Nigdy nie uważała się za ładną, ani nie myślała o konkurowaniu urodą z Annet. Jej 

twarz zwężała się od kości policzkowych zbyt mocno, usta były za duże, podobnie jak nos. 

Kolor  oczu  trudno  było  określić  -  raz  wydawały  się  zielonkawe,  kiedy  indziej  brązowe. 

Włosy  miała  co  prawda  gęste  i  puszyste,  ale  nie  kruczoczarne  czy  złociste;  po  prostu 

również brązowe. Karnacji nigdy nie miała mlecznobiałej, lecz ogorzałą - skutek częstego 

przebywania na słońcu. 

To, że jest zbyt wysoka jak na kobietę, wiedziała od dawna, ale musiała przyznać, 

że w tej sukni wyglądała bardziej kobieco niż kiedykolwiek. Suknia miała złocisty kolor, 

zupełnie jak mały amulet, który wydobyła z puzderka należącego niegdyś do matki. Jej 

bursztynowy  talizman  był  tegoż  koloru,  a  częste  używanie  prawie  zupełnie  starło 

background image

pokrywające  go  znaki.  Zawiesiła  bursztyn  na  szyi  i  dla  bezpieczeństwa  wsunęła  za 

materiał. 

* * * 

Mimo  wewnętrznego  napięcia,  jadąc  wraz  z  Annet,  nie  znalazła  powodów  do 

obaw.  Gyrerd  u  boku  mając  marszałka,  prowadził  orszak,  który  zamykała  ciżba 

mieszkańców 

grodu.  Szczęśliwi  posiadacze  koni  poruszali  się  z  pewną  wygodą,  reszta  zaś 

dzielnie maszerowała, jako że obietnica wzięcia udziału w jarmarku kazała im zapomnieć 

o bólu nóg. 

Opuścili  Uppsdale  o  świcie,  by  nocą  osiągnąć  przedmieścia  Fyndale  i  rozbić 

obozowisko opodal oddziału Lorda Marchpoint. Było dużo zamieszania, nowin i plotek. 

Ysmay odzywała się niewiele. Zafrapowały ją nadzieje Lady Dairine, córki Lorda 

Marchpoint, z których ta zwierzyła się dość szybko. Dotyczyły one możliwości znalezienia 

sobie męża podczas jarmarku. 

-  Moja  matka  -  zwierzyła  się  sekretnie  Dairine  -  w  czasach  pokoju  udała  się  na 

jarmark do Ulmsport, który był rzecz jasna o wiele większy i wspanialszy od tego, i który 

zaszczycali swą obecnością najwyżsi z Lordów. Tam właśnie ujrzał ją mój ojciec i jeszcze 

przed zakończeniem jarmarku porozmawiał ze swoim przyszłym teściem. Sprawy zostały 

tak dalece omówione, że w Zimową Ucztę odbyła się ceremonia zaślubin. 

- Życzę ci tego samego - odparła Ysmay, zastanawiając się, czy nie dlatego właśnie 

Gyrerd i Annet tu ją przywieźli. 

Tylko  jakie  szansę  miała  niezbyt  urodziwa  niewiasta,  pozbawiona  przy  tym 

posagu  i  to  w  czasach,  gdy  ponad  połowa  Lordów  straciła  życie  na  wojnie.  Z  drugiej 

strony  doszły  ją  wieści  o  mężach  bez  rodu,  bez  nazwiska,  którzy  zasiedlali  opuszczone 

grody nazywając siebie Lordami; taka sytuacja stwarzała dobrą podstawę przetargową 

przy poszukiwaniu żony pochodzącej ze starego rodu, lecz pozbawionej majątku. Poczuła 

nowy przypływ podniecenia, uświadamiając sobie, że zaczyna mieć nadzieję na spełnienie 

skrytych marzeń. Dotąd myślała o Uppsdale jako o swoim świecie. Teraz zrozumiała, że 

byłaby w stanie porzucić go bez żalu, gdyby przyszłość oferowała jej inne miejsce, które 

byłoby jej własnością. 

* * * 

Jarmark  zorganizowano  tam,  gdzie  zawsze  -  na  placu,  przed  szarą  kolumną 

wykutą z kamienia. Kamień ten był pozostałością z czasów, gdy lud z High Hallack nie 

dotarł jeszcze do Fyndale. Był pozostałością po starej rasie, która zniknęła zanim pojawili 

background image

się  ludzie.  Pozostawiła  jednak  po  sobie  liczne  ślady  istnienia,  wzbudzające  postrach  i 

szacunek.  Zbyt  natrętne  modlitwy  mogły  zbudzić  coś,  co  byłoby  nader  trudne  do 

kontrolowania. Stąd zrodził się respekt, który otaczał takie symbole jak ta kolumna, do 

której  przed  każdym  jarmarkiem  podchodzili  najstarsi  z  rodów,  kładąc  nań  dłonie  i 

przysięgając pokój. Żadne bowiem waśnie czy żale nie powinny przerwać jarmarku. 

Rzędy  kupieckich  kramów  stały  zwrócone  wejściami  do  kolumny;  w  niewielkim 

oddaleniu rozstawione były namioty gości, wśród których byli przybysze z Uppsdale. 

- Dziesięć kupieckich flag, siostro - Annet miała rumieńce i niezwykły blask w oku. 

Dziesięciu kupców, w tym może nawet jacyś z Uimsport! 

W rzeczy samej. Minął długi czas, odkąd kupcy mogący wylegitymować się własną 

flagą zjawiali się tak licznie w dolnym Dales. Ich obecność stanowiła niespodziankę, która 

zaskoczyła wszystkich. Ysmay, tak jak inni, drżała z niecierpliwości, aby obejrzeć towary 

wystawione na sprzedaż. Nie po to, by coś kupić lub sprzedać. Samo oglądanie stanowiło 

prawdziwą  rozkosz  dla  oczu  i  było  czymś,  co  można  będzie  rozpamiętywać  podczas 

długich i nudnych wieczorów. 

Annet,  Ysmay  i  dwie  damy  z  Marchpoint  wybrały  się  razem  na  zwiedzanie 

kramów.  Towary  nie  były  najwyższej  klasy,  ale  po  długich  latach  wojny  i  upadku 

zamorskiego handlu i tak stanowiły nie lada atrakcję dla kupujących. 

Lady Marchpoint miała srebrną bransoletkę, która, jak z dumą obwieściła Ysmay 

Lady  Dairine,  była  przeznaczona  na  sprzedaż.  Uzyskane  w  ten  sposób  pieniądze 

zamierzała  przeznaczyć  na  materiał  na  suknię  ślubną.  Tak  poważna  transakcja 

wymagała ostrożności i długiego targu, toteż zapowiadał się ciekawy handel. 

Obejrzały kilka sztuk ciężkiego jedwabiu, ale żaden nie był nowy, a niektóry miał 

nawet dziurki od poprzednich szwów. Ysmay podejrzewała, że przynajmniej część z nich, 

jeśli nie wszystkie, pochodziły ze zdobytych obozowisk na jeźdźców. Kolory były piękne, 

ale sama myśl o noszeniu czegoś, co było niegdyś cudzą własnością, była nie do zniesienia. 

Wystawiono również koronki, które także nosiły ślady wcześniejszego używania. 

Upał we wnętrzu straganów sprawił, że Ysmay wyszła na świeże powietrze, mając dość 

oglądania materiałów, które i tak były dla niej nieosiągalne. Dzięki temu była świadkiem 

przyjazdu Hylla. To wydarzenie ze wszech miar godne było uwagi, gdyż korowód ludzi i 

jucznych  zwierząt  pod  wieloma  względami  mógł  rywalizować  z  orszakiem  Lordów. 

Przybysze  nie  zatrzymali  się  przy  kramach  kupców,  lecz  stanęli  w  oddaleniu  od 

wszystkich. 

background image

Ludzie  Hylla  byli  niżsi  od  większości  obecnych,  ubrani  w  niespotykaną  ilość 

odzieży. Wyglądali nieporadnie i ociężale, choć pracowali z szybkością i pewnością siebie 

wskazującą  na  duże  doświadczenie.  Pomimo  gorąca  przez  cały  czas  mieli  głęboko 

nasunięte  na  twarze  kaptury.  Sam  Hylle  był  natomiast  doskonale  widoczny,  gdyż 

dosiadał wspaniałego wierzchowca, którego nie powstydziłby się żaden z Lordów. 

W  siodle  sprawiał  wrażenie  potężnego,  a  wyglądem  bardziej  przypominał 

wojownika niż kupca, choć w tych niebezpiecznych czasach musiał być jednym i drugim, 

jeśli nie chciał stracić swych towarów. Nie posiadał miecza; przy boku wisiał nóż o długim 

ostrzu, a przy siodle widniała lekka włócznia. 

W  przeciwieństwie  do  swych  ludzi  jechał  z  odkrytą  głową,  zawiesiwszy  hełm  na 

łęku siodła. Miał bardzo czarne włosy, lecz dziwnie bladą twarz jak na człowieka, który 

odbywał dalekie podróże na świeżym powietrzu. Nie był przystojny, ale było w nim coś, 

co przykuwało wzrok. 

Miał  ostre  rysy,  proste  usta,  jakby  nie  przyzwyczajone  do  wyrażania  emocji  i 

czarne  brwi  zbiegające  się  nad  nosem  w  jedną  linię.  Koloru  oczu  Ysmay  nie  mogła 

dostrzec, gdyż miał na wpół opuszczone powieki, jakby z trudem walczył ze snem. Mimo 

tego nie wątpiła, że doskonale widzi wszystko, co się wokół dzieje. Odniosła wrażenie, że 

Hylle  stara  się  wyglądać  na  kogoś  innego,  niż  jest  w  rzeczywistości.  Z  pewnością  był 

jednak  osobą,  którą  warto  poznać  bliżej…  Odczuwała  dziwne  gorąco  i  podniecenie, 

jakiego  dotąd  nie  znała.  Odwróciła  się,  zdając  sobie  sprawę,  że  jej  spojrzenie  jest  zbyt 

natarczywe.  Przyłączyła  się  do  Lady  Marchpoint,  która  w  końcu  wybrała  jedwab  na 

suknię. 

Dopiero przy wieczornym posiłku Ysmay dowiedziała się co nieco o tajemniczym 

kupcu. 

- Jest z północy - opowiadał Gyrerd. - Bursztyn… mówili, że ma prawdziwą formę 

w  bursztynie.  Ale  źle  wybrał.  Nie  wierzę,  żeby  zebrano  w  Fyndale  wystarczająco  dużo 

złota,  aby  kupić  połowę  tego,  co  ma.  Nazywa  się  Hylle,  a  jego  ludzie  są  jacyć  dziwni. 

Trzymają się razem i nawet nie posłali po beczułkę jesiennego piwa z Mamere. 

Bursztyn!  Dłoń  Ysmay  odruchowo  powędrowała  ku  amuletowi.  Ten  kupiec 

faktycznie znajdzie tu niewielu nabywców dla swych towarów, ale najprawdopodobniej 

zatrzymał się tu tylko w drodze do Uimsport. Znała bursztyn - jej amulet był z bursztynu 

wydobytego z górskiego potoku w pobliżu Uppsdale. Dopóki pięćdziesiąt lat temu skały 

nie zakryły wejścia, był on źródłem bogactwa dla wszystkich mieszkańców grodu. 

background image

Uśmiechnęła się. Gdyby nie ta skała, nosiłaby teraz nie tylko bursztyn, ale i złoto. 

Miejsce,  w  którym  znajdował  się  bursztyn,  było  własnością  jej  babki,  a  potem  matki. 

Teraz należało do niej! Obecnie nie było tam nic poza litą skałą i paroma karłowatymi 

drzewkami. Większość zdążyła już zapomnieć o istnieniu tego kawałka ziemi. 

- Bursztyn… - powtórzyła z błyskiem w oku Annet. 

- Bursztyn jest potężny, mój Panie. Lady Grayford miała naszyjnik z bursztynu, 

który  pomagał  leczyć  zło  gnieżdżące  się  w  gardle.  Poza  tym  jest  piękny  jak  dojrzały 

miód… Chodźmy obejrzeć dobra Hylla. 

- Moja  Pani - roześmiał się Gyrerd - to piękno jest poza zasięgiem  mojego pasa. 

Mógłbym sprzedać całe Uppsdale i nadal nie wystarczyłoby na kupno takiego naszyjnika, 

o którym mówiłaś. 

Słysząc  to  Ysmay  drgnęła…  Gdyby  Annet  zobaczyła  jej  talizman,  z  pewnością 

zapragnęłaby go. Ale ten amulet nie był dla jej chciwych rąk! 

- Znajdzie tu niewielu nabywców - stwierdziła zamyślona Annet. 

- Ale skoro ustawił stragan, to musi pokazać swój towar. Może… jeśli będzie tak 

mało kupujących… 

- Myślisz, że obniży ceny? Może masz rację, ale nie wierzę w to. Nie dlatego, że nie 

chcę ci czegoś kupić - po prostu nie mam wyboru. 

Późnym wieczorem udali się do namiotu Hylla. U wejścia doń spostrzegli dwóch 

zakapturzonych służących z pochodniami w rękach. 

  

II 

Wnętrze  sprawiało  oszołamiające  wrażenie.  Na  zasłanych  aksamitem  stołach  i 

podłodze  wyłożono  niebotyczną  ilość  wyrobów  z  bursztynu.  Wyobrażenia  Ysmay  o 

zgromadzonym tu bogactwie okazały się niewspółmierne do tego, co napawało rozkoszą 

jej oczy. 

Nie był to wyłącznie miodowy bursztyn: odcienie wahały się od białego po zielony, 

a  wszystko  osadzone  było  w  kunsztownie  wykonanych  wyrobach:  naszyjnikach, 

bransoletkach, zapinkach i pierścieniach. Większe bryłki obrobiono na kształt kielichów 

czy postaci bogów lub demonów. 

Na  ten  widok  przybyli  stanęli  jak  wryci.  Wpatrywali  się  w  skarby  z  takimi 

minami,  jakie  mieliby  zapewne  wieśniacy,  przeniesieni  nagle  na  bal  wydany  przez 

któregoś z Najwyższych Lordów. 

background image

- Witam, Panowie! Damy!… - skłonił się Hylle ukłonem równego wobec równych, 

a nie kupca wobec Lorda. 

Klasnął w dłonie i na ten znak dwóch zakapturzonych służących wniosło taborety, 

ustawiając  je  przy  środkowym  stole.  Pośpieszył  za  nimi  następny  z  tacą  zastawioną 

kielichami powitalnego wina. 

Napój był kwaskowy, a Ysmay starała się poznać po smaku z jakich ziół się składa, 

lecz  mimo  posiadanej  w  tej  materii  wiedzy  nie  potrafiła  dociec.  Z  kielichem  w  dłoni 

rozejrzała się już spokojniej wokół. 

Znajdowało  się  tu  o  wiele  więcej  skarbów,  niż  przypuszczał  Najwyższy  Lord. 

Odwaga  albo  głupota  były  potrzebne,  aby  poruszać  się  z  takimi  skarbami  w  tak 

niepewnych czasach. Głupota? Spojrzała na Hylla. Nie było śladu głupoty na jego twarzy, 

malowała się natomiast odwaga i pewność siebie granicząca z arogancją. 

-  Bogactwo  -  odezwał  się  Gyrerd.  -  Zbytnie  bogactwo  dla  nas.  Za  bardzo 

poczuliśmy rękę najeźdźców, aby być dobrymi klientami. 

- Wojna jest ciężka - głos Hylla był głęboki i niski. - Nie oszczędza nikogo, nawet 

zwycięzców.  W  czasie  wojny  handel  traci.  Minęło  wiele  lat  od  czasu,  gdy  bursztyn  z 

Quayth był oferowany na sprzedaż. Dlatego też ceny są niższe… nawet na coś takiego… - 

uniósł w górę długi naszyjnik o skomplikowanym wzorze. 

Ysmay  usłyszała  westchnienie  Annet,  które  w  pełni  rozumiała.  Jej  własny  głód 

ozdób obudził się również. Ale… coś tu było nie tak… Ujęła mocniej amulet Gunnory i 

nagle  poczuła  gwałtowną  odrazę,  zbyt  duże  nagromadzenie  bogactwa  było  męczące  i 

przykre. 

- Quayth? - spytał zdumiony Gyrerd. 

- Na północy, mój Panie. Bursztyn znajduje się w określonych miejscach na brzegu 

morskim lub wzdłuż biegu strumieni. Ignoranci powiadają, że są to łzy smoków. Prawdą 

zaś  jest,  że  to  zakrzepły  sok  drzew  sprzed  tysięcy  lat.  W  Quayth  musiała  kiedyś  być 

potężna  puszcza,  w  której  rosły  takie  drzewa,  gdyż  łatwiej  tam  znaleźć  bursztyn  w 

porównaniu  z  innymi  miejscowościami.  To,  co  tu  widzicie,  jest  owocem  wielu  lat 

poszukiwań - tymczasem wojna uniemożliwiła sprzedaż. Zbiór ten nie byłby tak wielki, 

gdyby sprawy toczyły się zgodnie ze swą naturą - odłożył naszyjnik i wziął szeroki pas, 

którego kształtu Ysmay nie mogła wyraźnie dostrzec. 

- Oto jest talizman Tarczy Gromu, pochodzi on z dawnych lat. 

Widzicie różnicę? Im starszy jest wyrób, im dłużej działa na niego powietrze, tym 

jest on głębszej i bogatszej barwy. 

background image

W jego zachowaniu nastąpiła ledwie wyczuwalna zmiana. Wyglądało to tak, jakby 

oczekiwał  czegoś  najpierw  od  Gyrerda  i  Annet,  a  w  końcu  od  Ysmay.  Zupełnie,  jakby 

wbrew ich woli, chciał uzyskać odpowiedź na jakieś nieznane pytanie. 

- Wygląda na to, że Quayth cieszy się większymi laskami niż Uppsdale za czasów 

naszego dziadka - stwierdził Gyrerd. 

Uwaga Hylla przeniosła się z Ysmay na Gyrerda. 

- Uppsdale, mój Panie? - ton głosu Hylla domagał się wyjaśnień. 

-  Była  tam  pieczara,  w  której  można  było  znaleźć  czasami  trochę  burszytnu,  co 

ułatwiało nam życie - odparł Gyrerd - lecz lawina skał przysypała wejście, odcinając nas 

od bogactw. To, co pozostało, jest równie bezużyteczne, jakby leżało na dnie morza. 

- Bolesna strata - zgodził się Hylle. 

Amet wstała i zaczęła dokładniej przyglądać się wyłożonym na stołach ozdobom, 

tu  dotykając  naszyjnika,  tam  bransolety.  Ysmay  zaś  pozostała  na  miejscu,  obserwując 

Hylla kątem oka. Zdawała sobie sprawę, że on robi dokładnie to samo. W tym mężczyźnie 

było coś dziwnego, coś co przyciągało uwagę… Ale w końcu był to tylko kupiec. 

Wkrótce  opuścili  kram.  W  chwili,  gdy  mijali  wyjście,  Ysmay  na  moment 

przystanęła. Jeden z zakapturzonych służących wymieniał wypaloną pochodnię na nową. 

Jego  dłonie  ukryte  były  w  grubych  rękawiczkach,  takich,  jakie  nosi  się  podczas 

trzaskających mrozów. Najdziwniejsze jednak było to, że każdy z palców zakończony był 

długim  i  zakrzywionym  pazurem.  Co  prawda  talizmany  i  amulety  ochronne  były  w 

powszechnym użyciu, jak choćby ten, który sama nosiła, ale fakt, że rękawice z pazurami 

mogą być formą ochronnej magii, nie bardzo ją przekonywał. 

Nie  mogła  zapomnieć  tego,  jak  Hylle  przyglądał  się  jej,  a  poza  tym  starała  się 

wywnioskować coś o życiu w Quayth na podstawie rysów jego twarzy. 

Ledwie zwracała uwagę na paplanie Annet o naszyjniku. 

- Ale mój Panie, czy nic nie pozostało z dawnych znalezisk? Przecież twój dziad nie 

mógł pozbyć się wszystkiego! 

To zdanie obudziło Ysmay błyskawicznie z zamyślenia. 

- Pamiętam tylko, że matka miała kiedyś amulet… - odparł Gyrerd. 

Dłoń  Ysmay  powędrowała  ku  piersiom.  Annet  zabrała  jej  wszystko,  ale  amulet 

Gunnory jest jej! I będzie o niego walczyć! 

- Czy na pewno nie można dostać się do pieczary? - naciskała Annet, nie zważając 

na słowa Gyrerda. 

background image

-  W  żadnym  wypadku.  Mój  ojciec,  gdy  był  pewien  zbliżającej  się  wojny, 

potrzebował  pieniędzy  na  broń.  Wynajął  człowieka,  który  wcześniej  pracował  w 

kopalniach żelaza w South Ridgers. Ten zaklinał się, że nie ma sposobu, aby usunąć skałę. 

Ysmay odetchnęła z ulgą. Annet nie zwróciła uwagi na słowa Gyrerda o amulecie! 

Przeprosiła pozostałych i udała się do swego namiotu. 

* * * 

Spała  źle.  Gdy  się  obudziła,  nie  mogła  sobie  przypomnieć,  co  ją  tak  w  nocy 

męczyło. Miała uczucie, że było to coś nader ważnego. 

Lady  Marchpoint  wraz  z  Dairine  przybyły  rankiem  podniecone  widokiem 

bursztynowych  ozdób,  z  których  coś  niecoś  zakupiły.  Widząc  minę  Annet,  Gyrerd 

wyciągnął zza pasa srebrny pierścień. 

- Jeśli obniżył ceny, to mogę kupić ci pierścień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić. 

Annet  podziękowała  i  czym  prędzej  ruszyła  na  zakupy.  Doświadczenie  nauczyło 

ją,  jak  dalece  jej  życzenia  mogą  być  uwzględnione.  Tak  więc  Ysmay,  częściowo  wbrew 

swej  woli,  znalazła  się  ponownie  w  królestwie  Hylla.  Tym  razem  zakapturzonych  sług 

nigdzie nie było widać, za to przy drzwiach siedziała dziwnie wyglądająca kobieta. 

Była  okrągła,  a  głowę  zdawała  się  mieć  osadzoną  wprost  na  ramionach.  Ubrana 

była,  podobnie  jak  zakapturzeni  słudzy,  w  luźną  szatę,  ale  ozdobioną  szlakiem 

czarno–białych  symboli.  Dłonie  trzymała  na  kolanach  w  dziwnej  pozycji  -  wewnętrzną 

stroną  do  góry  -  jakby  dzierżyła  w  nich  księgę,  w  którą  wpatrywała  się  z  napięciem. 

Dłonie  były  jednak  puste.  Spod  przepaski  zwisało  parę  kosmyków  prostych,  żółtych 

włosów. Twarz miała szeroką, z dość dużym zarostem pod dolną wargą i na brodzie. 

Jeśli była strażnikiem, to miernym, gdyż drgnęła dopiero, gdy przeszły obok niej. 

- Szczęścia, piękne Damy! - jej głos, w przeciwieństwie do wyglądu, był łagodny i 

melodyjny. - Czytając ze znaków na Kamieniu Esinora lub, jeśli wolicie, przepowiadając 

przyszłość z tego, co Starzy Bogowie wypisali na waszych dłoniach… 

Annet  potrząsnęła  niecierpliwie  głową,  kiedy  indziej  dałaby  się  skusić,  ale  teraz 

miała srebro i najlepszą okazję do użycia swych sił przetargowych. Ysmay też nie miała 

ochoty na wróżby. Nie wątpiła w możliwości adeptów tej sztuki, ale nie wydawało jej się 

prawdopodobne, aby spotkała właśnie kogoś takiego. 

-  Ufaj  temu,  co  nosisz.  Pani…  -  kobieta  spojrzała  na  nią  szepcząc  to,  co 

najwyraźniej skierowane było tylko do jej uszu. 

-  Ningue  wygląda,  jakby  miała  ci  coś  do  powiedzenia,  Pani  -  odezwał  się  Hylle, 

wychodząc z cienia. - Jest autentyczną wróżką, cieszącą się dużym uznaniem w Quayth. 

background image

Tu nie jest Quayth - pomyślała Ysmay. Nie miała ochoty słuchać nawet wróżki, ale 

posłusznie siadła na podsuniętym stołku, patrząc w oczy Ningue. 

- Podaj mi dłoń. Pani, abym mogła odczytać znajdujące się na niej linie. 

Ysmay odruchowo podsunęła rękę, ale równie szybko zorientowała się o co chodzi 

i wyszarpnęła ją gwałtownie, przełamując czar. Kobieta nadal spokojnie wpatrywała się 

w jej oczy. 

- Posiadasz Pani więcej niż sądzisz. Jesteś ponad głupotą i problemami zwykłych 

kobiet. Ty… nie, nie mogę tego dokładnie odczytać. Jest tu coś… Ukaż to! - suchy głos 

miał w sobie potężną moc. 

Zanim  Ysmay  zdążyła  pomyśleć,  Ningue  złapała  za  rzemyk  i  wyjęła  amulet 

Gunnory. Zza pleców usłyszała syk gwałtownie wciąganego powietrza. 

-  Bursztyn  w  Pani  rękach  -  rozbrzmiał  ponownie  cichy  glos  -  to  twoje 

przeznaczenie i twoje szczęście. Idź jego śladem, a będziesz miała serce pełne dumy. 

Ysmay  wstała,  wyciągnęła  z  woreczka  miedziaka  i  wrzuciła  go  w  otwarte  dłonie 

wróżbiarki. 

- Pani - Hylle stanął między nimi - ten drobiazg, który nosisz… jest z pewnością 

stary… 

Wyczuła,  że  chciałby  go  obejrzeć,  ale  nie  miała  najmniejszej  ochoty  wypuścić 

bursztynu z rąk. 

- To talizman Gunnory. Mam go od matki. - Znamię mocy dla każdej kobiety. Aż 

dziwne, że nie mam tu  niczego takiego. Ale pozwól, że pokażę ci coś innego, coś co jest 

jeszcze większą rzadkością… - Wyjął z kieszeni pudełko z palisandru i odsunął wieczko. 

Wewnątrz  znajdował  się  walec  z  bursztynu,  w  którym  od  stuleci  zamknięta  była 

skrzydlata istota tęczowej piękności. 

We wnętrzu swego amuletu Ysmay widziała malutkie nasiona, co było zrozumiałe, 

gdyż  Gunnora  była  boginią  płodności  i  obfitości.  Ten  zaś  kawałek  bursztynu  wyglądał 

lak,  jakby  istota  została  tam  umieszczona  w  określonym  celu.  To,  co  znajdowało  się  w 

środku,  było  tak  piękne,  że  westchnęła.  Hylle  podał  go  jej  bez  słowa,  prosto  w 

mimowolnie  wyciągnięte  dłonie.  Zachwycona  przyglądała  się  kawałkowi  bursztynu  ze 

wszystkich stron, próbując odgadnąć, czy zamknięta w nim istota jest dużym owadem czy 

małym ptaszkiem. Nie znała bowiem tego zwierzęcia, które najprawdopodobniej dawno 

temu zniknęło ze świata żywych. 

- Co to jest? 

background image

- Kto to może wiedzieć? - potrząsnął głową Hylle. - Kiedyś żyło, a teraz od czasu do 

czasu znaleźć je można zatopione w bursztynie. Zawsze to jest niezwykłe. 

-  Siostro,  co  tam  znalazłaś?  -  zainteresowała  się  Annet.  -  Ach,  to  doprawdy  coś 

wspaniałego! Ale… nikt nie może tego nosić… 

- Masz rację, Pani - uśmiechnął się Hylle. - To tylko ścienny ornament. 

-  Weź  to  -  Ysmay  wyciągnęła  ku  niemu  dłoń.  -  Jest  zbyt  drogocenny,  aby 

ryzykować czyjąś nieostrożność. 

- Jest drogocenny, ale są inne, podobne doń. Pani, czy zamieniłabyś swój amulet na 

ten? - spytał, wskazując trzymany przez Ysmay bursztyn. Ale chwila słabości już minęła. 

- Nie - odparła zdecydowanie Ysmay. 

- Masz słuszność Pani - skinął głową. - Takie amulety jak ten mają dużą moc. 

- Jaki amulet, siostro?  - zainteresowała się Annet. - Czy  masz jakiś wartościowy 

amulet? 

-  Talizman  Gunnory,  który  był  własnością  mojej  matki.  -  Ysmay  z  niechęcią 

otwarła dłoń i pokazała jej wisiorek. 

-  Bursztyn!  I  to  Gunnory!  Ależ  nie  jesteś  mężatką,  aby  mieć  prawo  do  ochrony 

dawanej przez Gunnorę! - piękna twarz Annet ukazała przez chwilę prawdziwą naturę 

tej kobiety: nie była przyjazna ani obojętna, była wroga. 

- Był własnością matki, a teraz jest mój - Ysmay zdecydowanym ruchem wsunęła 

go w poprzednie miejsce, poczym zwróciła się do Hylla: 

- Za uprzejmość i pokazanie mi tego klejnotu serdecznie dziękuję, Panie. 

Hylle  skłonił  się  tak,  jakby  Ysmay  była  ulubioną  córką  Najwyższego  Lorda. 

Opuszczając  kram,  Ysmay  utwierdzała  się  w  przekonaniu,  że  Annet  zacznie  teraz 

nalegać, aby odebrać jej ostatnią cenną rzecz, jaką posiadała. 

* * * 

Po  powrocie  do  namiotu  Annet  nie  poruszyła  sprawy  amuletu.  Zachwycała  się 

bransoletką z surowego bursztynu. Miodowego koloru bursztyn doskonale kontrastował 

z  brązem  miedzianej  zapinki.  Fakt,  że  otrzymała  ją  za  srebrny  pierścień,  uważała  za 

osobisty sukces. Ysmay miała nadzieję, że Annet jest w pełni zadowolona. 

Mimo  to  przy  wieczornym  posiłku  była  czujna  i  gotowa  na  wszystko.  Po 

obowiązkowych  zachwytach  nad  nową  ozdobą  Annet,  Ysmay  oczekiwała,  że  ta 

rozpocznie  rozmowę  o  amulecie.  Tę  część  rozmowy  przerwał  Gyrerd  zwracając  się  do 

Ysmay: 

background image

- Możliwe, że możemy mieć więcej szczęścia z Hyllem i zdobyć sporo bursztynu - 

zaczął. 

-  Kopalnia!  -  przerwała  mu  Annet.  -  Mój  Panie,  czy  on  zna  sposób,  aby  ją 

ponownie uruchomić?! 

- Ma taką nadzieję. 

-  Szczęśliwy,  po  trzykroć  szczęśliwy  dzień!  Szczęśliwy  przypadek,  który  nas 

przywiódł do jego kramu! 

- Może szczęśliwy, może nie - ostudził ją Gyrerd. - Jeśli nawet kopalnia zostanie 

uruchomiona, to i tak nie należy do Zamku. 

- Jak to? - rysy Annet wyostrzyły się gniewnie. 

- Jest własnością Ysmay… jej posagiem… 

- Co za dureń… - pisnęła Annet. 

Pierwszy  raz  Ysmay  była  świadkiem,  kiedy  Gyrerd  zdenerwował  się  na  swoją 

żonę. 

- To postanowienie mojej matki, która z woli mego ojca była właścicielką kopalni. 

Istniała  wtedy  jeszcze  nadzieja  na  jej  ponowne  uruchomienie  i  życzeniem  ojca  było 

zabezpieczenie  majątkowe  matki,  za  której  posag  odbudowano  północną  wieżę  - 

stwierdził ostro. 

- Ależ gród zubożał przez wojnę i pieniądze są potrzebne dla dobra nas wszystkich 

- starała się argumentować Annet. 

-  Prawda  to,  ale  może  istnieje  sposób,  abyśmy  wszyscy  byli  usatysfakcjonowani. 

Rozmawiałem  z  tym  człowiekiem.  Nie  jest  zwykłym  kupcem  nie  tylko  z  uwagi  na  swój 

majątek, ale również dlatego, że jest w Quayth Lordem i to nie gorszej krwi od naszej. Z 

jakichś nie znanych mi powodów zainteresował się Ysmay. Jeśli oddamy mu ją, w zamian 

zobowiązał się dostarczyć nam połowę tego, co wydobędzie z kopalni. Widzisz? - zwrócił 

się  teraz  do  Ysmay.  -  Możesz  mieć  pana  o  większym  bogactwie  niż  wszyscy  okoliczni 

sąsiedzi  razem  wzięci,  zamek,  w  którym  będziesz  nosiła  klucze  i  perspektywę  żyda 

prawdziwej damy. Jest to szansa, jakiej możesz powtórnie nie spotkać w życiu. 

Przyznała, że brat ma rację, ale co wiedziała o Hyllu poza tym, że przyciągał jej 

myśli  jak  nikt  dotąd?  Co  wiedziała  o  jego  północnych  włościach?  Z  drugiej  zaś  strony 

miała pewność, że jeśli nie zgodzi się na niewiadome, Annet zrobi wszystko co w jej mocy, 

aby zatruć jej życie, a i Gyrerd nie będzie zadowolony z decyzji siostry. Wyboru więc nie 

miała.  Quayth  niekoniecznie  mógł  być  gorszy  od  Uppsdale.  Większość  małżeństw 

background image

zawierano  w  ten  właśnie  sposób  -  między  obcymi.  Niewiele  dziewczyn  znało  tych,  z 

którymi szły do łoża w noc poślubną. 

- Zgodzę się, jeśli sprawy tak się mają - rzekła wolno. 

- Droga siostro! - Annet była uosobieniem szczęścia. 

- Cóż za radość! Będziesz miała lepsze wesele od tej lalki z Marchpoint. Mój Panie, 

daję ci wolną rękę w wyborze, ale bacz, aby twa siostra szła do ślubu tak, jak przystało 

osobie z wysokiego rodu! 

-  Najpierw  będą  zaręczyny!  -  ostudził  ją  nieco  Gyrerd.  I  w  jego  głosie  brzmiała 

radość. - Ach, siostro, przyniosłaś lepsze dni dla Uppsdale! 

Ysmay wątpiła w to. Może zbyt szybko dała słowo, a teraz nie miała już odwrotu. 

  

III 

Wszystkie lampy w wielkiej sali płonęły jasnym ogniem. Gyrerd nie oszczędzał na 

weselnym przyjęciu swej siostry. Przy suto zastawionych stołach bawiono się hucznie. 

Ysmay z wdzięcznością podporządkowała się zwyczajowi nakazującemu milczącą 

obecność  panny  młodej  przy  stole.  Hylle  dbał  o  nią,  jak  przystało  świeżo  upieczonemu 

małżonkowi,  lecz  i  tak  Ysmay  ledwie  skubnęła  z  podsuwanych  jej  przysmaków.  Przed 

chwilą dała słowo małżeńskiej wierności, a teraz jedynym jej pragnieniem było uciec z tej 

sali i od tego mężczyzny. Jakże była głupia. Czy naprawdę musiała poświęcić wszystko, 

by uwolnić się od drobnych złośliwości Annet… A Gyrerd? Tak upierał się przy zamiarze 

otwarcia starej kopalni, że jego złość nie miałaby granic, gdyby nie spełniła jego woli. To 

co  zrobiła,  było  normalną  sprawą.  Kobiety  często  wychodziły  za  mąż  dla  wzbogacenia 

swej rodziny, a w dodatku ten, którego zaślubiła, dawał jej władzę nad grodem. 

Hylle przybył z małym orszakiem dworzan i zbrojnych, którzy, jak oświadczył, od 

niedawna  mu  służyli,  gdyż  jego  ludzie  niezbyt  dobrze  znali  się  na  broni.  Obiecał,  że 

rankiem,  zanim  oddech  Lodowego  Smoka  zmrozi  ziemię,  jego  robotnicy  spróbują 

otworzyć wejście do kopalni. 

Ysmay nie spojrzała nań od chwili, gdy związano im dłonie przed niszą domowego 

ducha.  Wiedziała,  że  robi  wspaniałe  wrażenie  w  szacie  barwy  złotego  bursztynu,  z 

rękawami  i  kołnierzem  ozdobionymi  klejnotami.  Jego  prezenty  czuła  na  sobie: 

bransolety,  naszyjnik,  opaskę  na  włosy  -  wszystko  to  w  różnych  odcieniach  i  wszystko 

wykonane na kształt kwiatów i liści. 

background image

Uczta  była  długa,  lecz  zbliżali  się  już  ku  jej  końcowi.  Gdyby  od niej  zależało,  to 

zatrzymałaby czas, aby nigdy nie nastąpił moment, w którym powstaną i wśród toastów 

pójdą wraz z siedzącymi przy najwyższym stole do gościnnej komnaty. 

Serce waliło jej jak oszalałe, wargi miała suche jak pieprz, a palce mokre od potu, 

lecz duma nie pozwalała jej otrzeć ich o suknię. Duma musi teraz być jej pomocą, gdyż na 

nic innego nie mogła już liczyć. 

Dano  sygnał  i  towarzystwo  powstało.  Przez  chwilę  Ysmay  obawiała  się,  że  jej 

drżące nogi nie utrzymają ciężaru ciała, ale przezwyciężyła swoją niemoc. Nie oparła się 

na ramieniu małżonka. Ani on, ani nikt z gości nie może domyślać się, jak bardzo się boi. 

Ogarnął  ją  strach,  gdy  stanęli  przed  wielkim,  zasłoniętym  kotarami  łożem. 

Aromat świeżo rozduszonych przez ich stopy ziół, umieszczonych pod kobiercem, mieszał 

się  z  zapachem  wina  i  rozgrzanych  ciał.  Nie  słyszała  życzeń,  z  jakimi  kompania 

opuszczała  komnatę.  Hylle  zamknął  drzwi  na  zasuwę  i  podszedł  do  stołu  zastawionego 

dzbanami wina i tacami ciast. 

- Moja Pani - odezwał się - muszę się z tobą podzielić tajemnicą wielkiej wagi. 

Ysmay była zaskoczona. Ton jego głosu doprowadził ją powoli do przytomności. 

Przestała się bać. 

-  Powiedziałem,  że  posiadam  sekret  otwarcia  kopalni,  ale  nie  mówiłem,  jak  doń 

doszedłem.  Jestem  kupcem  i  jestem  też  Lordem  Quayth,  posiadam  również  inne 

zainteresowania  -  zajmuje  mnie  astrologia  i  alchemia,  zgłębiam  wiedzę  o  dziwnych 

miejscach. Czytam treści zawarte w gwiazdach, tak jak inni odczytują księgi. Dlatego też 

byłem  zmuszony  poświęcić  pewne  sprawy  doczesne  dla  wyższych  celów.  Nie  mogę  być 

zatem  prawdziwym  mężem  niewiasty,  gdyż  całą  moją  siłę  spożytkowuję  w  innym  celu. 

Czy pojmujesz to, Pani? 

Skinęła  głową,  ale  strach  powrócił.  Słyszała  rozmaite  wieści  o  praktykach 

stosowanych przez magów. 

- Doskonale - powrócił mu najwyraźniej humor. - Uważałem cię za osobę trzeźwo 

myślącą, zdolną do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi one są w rzeczywistości. Powinno 

się nam dobrze razem współżyć. Chciałbym teraz o jedno cię prosić: niektóre sprawy w 

moim życiu dotyczą wyłącznie mojej osoby, nie powinnaś o nie pytać i w ogóle się nimi 

interesować.  Jest  taka  część  Quayth,  w  której  nie  możesz  przebywać.  Będę  ponadto 

czasami wyjeżdżał i nie powinnaś wypytywać mnie o te podróże. W zamian za to  masz 

całkowitą  władzę  w  mym  domu.  Myślę,  że  powinien  ci  się  spodobać.  A  teraz  połóż  się, 

background image

Pani. Ja porozmawiam z gwiazdami. Muszę dowiedzieć się, jaka pora jest najlepsza, by 

zwrócić się przeciwko skale tarasującej dojście do kopalni! 

Położyła się posłusznie, a Hylle zaciągnął zasłony wokół łoża. Słyszała jego kroki, 

doszedł  ją  dźwięk  metalu  uderzającego  o  kamień  i  to  było  wszystko.  Czuła  jedynie 

wdzięczność, nie zaś ciekawość. 

Ysmay wydawało się, że proponowany przez męża sposób życia jest do przyjęcia: 

on ma swoje sekrety, ona swoje gospodarstwo. Przygotowała już zioła, które zamierzała 

zabrać  ze  sobą.  Jeśli  uda  jej  się  znaleźć  odpowiedni  teren,  to  założy  tam  swój  ogródek, 

taki  sam  jak  w  Uppsdale.  Snując  takie  i  podobne  plany  na  przyszłość,  zasnęła 

nieświadoma tego, co działo się wokół. 

* * * 

W  południe  następnego  dnia  przybył  wóz  z  ludźmi  Hylla.  Nie  zatrzymali  się 

jednak  w  zamku,  lecz  od  razu  pojechali  w  kierunku  skał.  Hylle  polecił,  by  świadkowie 

cofnęli  się  na  sporą  odległość.  Twierdził,  że  siła,  którą  wyzwoli,  aby  usunąć  skały,  jest 

wielkiej  mocy  i  może  wymknąć  mu  się  spod  kontroli.  Podejść  bliżej  pozwolił  jedynie 

Gyrerdowi, Annet i Ysmay. 

Zakapturzeni robotnicy kręcili się między skałami, po czym na gwizd swego pana 

rozpierzchli  się  na  boki.  Hylle  trzymaną  w  dłoni  pochodnią  dotknął  ziemi,  po  czym  w 

wielkim pośpiechu ruszył ku oczekującym. 

Nastąpiła  długa  chwila  ciszy  przerywanej  jedynie  jego  oddechem,  po  czym  coś 

potężnie huknęło, skały pofrunęły w powietrze, ziemia zatrzęsła się pod stopami, a z nieba 

posypał  się  deszcz  skalnych  odłamków,  grudek  ziemi  i  różnego  śmiecia.  Annet 

wrzeszczała  zatykając  dłońmi  uszy,  a  Ysmay  patrzyła  z  niedowierzaniem  na  to,  co 

odsłaniał  powoli  opadający  kurz.  Potężna  skała  została  zamieniona  w  rumowisko 

drobnych odłamków, między którymi uwijali się już zakapturzeni robotnicy z motykami 

i łopatami. 

- Jakiż demon to spowodował, bracie? - spytał Hylla wstrząśnięty Gyrerd. 

- Nie jestem władcą demonów - roześmiał się. - To wiedza, którą zdobyłem dzięki 

długim studiom, ale sekret jest mój i zwróci się przeciwko każdemu, kto spróbuje go użyć, 

gdy mnie nie będzie w pobliżu. 

- Żaden człowiek nie będzie chciał tego użyć - Gyrerd potrząsnął głową. - Mówisz, 

że to nie demon? Cóż, każdy ma swoje tajemnice. 

-  Wystarczy.  Zobaczymy,  czy  resztę  da  się  oczyścić  ręcznie.  Jeszcze  raz  jednak 

Hylle musiał użyć swojej wiedzy. Dopiero wtedy ukazało się dawne koryto strumienia i 

background image

zakap.turzeni  robotnicy  ponownie  oczyścili  teren.  Hylle  zszedł  do  nich,  po  chwili 

wracając z garścią miodowych odłamków. 

- To jest pokład bursztynu. Wkrótce nasze trudy powinny zostać wynagrodzone. 

Robotnicy rozpoczęli kopanie. Hylle został przy nich, aby wszystkiego dopilnować. 

Dlatego  też  Ysmay  musiała  sama  dokończyć  przygotowania  do  podróży  i  to  w  ciągu 

dziesięciu dni, gdyż tyle według oświadczenia Hylla mogli tu jeszcze pozostać. Zbliżała się 

zima, a mieli do przejścia surowe i dzikie okolice. 

Wyniki  pracy  prowadzonej  dzień  i  noc  (wykonywano  ją  przy  pochodniach  i 

wyglądało  na  to,  że  robotnicy  wcale  nie  spali)  były  dość  nikłe.  W  przeciwieństwie  do 

Gyrerda  Hylle  nie  wydawał  się  rozczarowany.  Twierdził,  że  jest  to  kwestia  szczęścia  i 

gwiazd. 

Na zakończenie Hylle zawarł z Gyrerdem umowę, która, ku zaskoczeniu Ysmay, 

była wspaniałomyślna: za parę okruchów wydobytych z kopalni zaofiarował kilka swych 

własnych,  o  wiele  większej  wartości.  Gyrerd  protestował  jedynie  przez  grzeczność,  co 

zresztą było jak najbardziej zrozumiałe. 

Odjechali na dziką północ, obiecując, że powrócą z nadejściem wiosny. 

* * * 

Zaiste był to dziki i obcy kraj. Gdy mieszkańcy Dales przybyli do High Hallack, 

trzymali się wybrzeża,  bojąc się tego,  co czyhało w głębi lasów. Wraz z upływem  czasu 

zasiedlali  coraz  dalej  od  morza  położone  tereny,  ale  głównie  na  zachodzie  i  południu. 

Pomoc nadal pozostała mało znana i równie słabo zamieszkana. 

Wieści  głosiły,  że  schronili  się  tam  ci,  którzy  panowali  na  tych  ziemiach  przed 

człowiekiem.  Podczas  wojny  Najwyżsi  Lordowie  korzystali  z  każdego  sojuszu,  jaki  się 

nadarzył i sprzymierzyli się z jeźdźcami, pochodzącymi właśnie stamtąd. Po zwycięstwie 

ci ostatni wycofali się na swe ziemie, ale poczucie zagrożenia z ich strony pozostało. 

Mimo  to  Ysmay  bała  się  mniej,  niż  powinna.  Interesował  ją  przede  wszystkim 

przyszły dom, reszta była mniej istotna. 

Drugiego  dnia,  po  noclegu  w  ruinach  Moycroft,  podróżowali  po  zupełnie  nie 

znanym Ysmay terenie, choć Hylle zdawał się w nim doskonale orientować. Był to pusty i 

dziki  kraj,  po  którym  szalał  zimny  wicher  i  w  którym  panowała  pustka.  Ysmay  miała 

ochotę wypytać męża o sąsiadów i parę innych spraw tyczących się Quayth, ale ten zajęty 

był  jakimiś  manuskryptami.  Zaczęła  powstawać  między  nimi  ściana,  której  nie  była  w 

stanie przebić. 

background image

Umowa, którą zawarli w dzień zaślubin zaczynała nabierać nowego znaczenia. Jak 

mogła  mieszkać  z  kimś,  kto  się  nawet  do  niej  nie  odzywał  i  żyć  bez  jednej  choćby 

służącej? Co prawda Hylle twierdził, że w zamku będzie wystarczająca ilość służby, lecz 

rzeczywistość okazała się inna. 

Pozostawiona sama sobie, Ysmay często rozmyślała. Nie rozumiała dlaczego Hylle 

ją  poślubił.  Z  pewnością  nie  dla  tych  kilkunastu  okruchów  bursztynu,  które  wiózł  w 

jukach. Przy jego bogactwie były one niczym. Niewiedza powoduje strach, toteż w miarę 

jak nie znajdowała rozwiązania trapiącej ją zagadki, rosły obawy. Hylle nie był również 

nowym przybyszem starającym się o ożenek, by złączyć się ze starym rodem. Nie zależało 

mu też na jej ciele, co jasno powiedział pierwszej nocy. Co zatem nim powodowało? 

Teraz  podróżowali  lasem.  Wiatr  ucichł  już,  lecz  puszcza  nadal  nie  budziła 

zaufania. Ich wóz z trudem mieścił się na szlaku wijącym się między starymi, wysokimi 

drzewami. Pnie były okryte włochatymi porostami, które mieniły się zielenią, bielą i jak 

krew intensywną czerwienią, przechodzącą w kolor rdzawy. Ysmay nie podobały się one 

zupełnie.  Pod  nogami  wyczuła  zalegające  od wieków  liście,  które  przegniły  w  cuchnący 

nawóz. 

Podróżowali  tak  przez  cały  dzień,  zatrzymując  się  jedynie  na  posiłek  i  by  dać 

odetchnąć  koniom.  Hylle  nie  narzucał  specjalnie  szybkiego  tempa.  Wszyscy  poddali  się 

panującej  w  lesie  ciszy.  Nie  było  rozmów,  a  przypadkowe  kogokolwiek  wypowiedzi  nie 

były z reguły podchwytywane przez współtowarzyszy. 

Wreszcie  drzewa  przerzedziły  się,  a  droga  wiodła  teraz  po  stromiźnie.  Tej  nocy 

obozowali wśród wzgórz. Wszystkie te dni były tak do siebie podobne, że Ysmay straciła 

poczucie czasu. 

Przejście  przez  góry  nie  było  łatwe.  Hylle  każdej  nocy  spoglądał  poprzez  rurę  z 

metalu na gwiazdy. Pewnej nocy ostrzegł przed burzą, która była niedaleko i miał rację. 

Pierwszy śnieg spadł przed świtem, toteż wyruszyli natychmiast. Droga prowadziła w dół, 

z czego Hylle wydawał się ucieszony, ale mimo to przynaglał do pośpiechu. 

Ysmay zgubiła się zupełnie. Skręcali już tyle razy, że przestała się orientować, w 

którą  stronę  w  końcu  jadą.  Około  południa  wiatr  przyniósł  nowy  zapach,  a  zbrojni 

ciaśniej  otoczyli  wóz,  w  którym  jechała.  Poprzez  wycie  wichrów  usłyszała  głos  Hylla, 

który coś mówił o morskim wietrze. 

W  końcu  po  długim  zjeździe  znaleźli  się  na  prostej  drodze  wiodącej  między 

skałami. Było tu zaciszniej, poruszali się natomiast wolniej z uwagi na zalegający śnieg. 

Szlak biegł zupełnie prosto, jakby jechali po jakiejś starej drodze. 

background image

Nagle szlak skręcił i po prawej stronie ukazało się urwisko graniczące z morzem. Z 

boku  widniała  dziwna  półka  skalna,  którą  wiatr  oczyścił  ze  śniegu,  ukazując  trzy 

kamienne krzesła z pewnością nie wyrzeźbione przez naturę. Na siedzeniu każdego z nich 

pozostało trochę śniegu wyglądającego z dala jak poduszka i łagodzącego nieco surowe 

kształty. 

Ysmay  rozpoznała  pradawną  robotę  Najstarszych.  Teraz  upewniła  się,  że 

poruszają się po starej drodze. 

Droga skręciła ponownie, tym razem w stronę lądu. Przed nimi, między skałami, 

widniała budowla przypominająca kolorem otoczenie, ale będąca z pewnością sztucznym 

tworem, z murami i wieżami, jak przystało na solidną warownię. 

- Quayth, moja Pani! - oświadczył Hylle, wskazując budowlę trzymanym w dłoni 

pejczem. 

Z drżeniem uświadomiła sobie, że jej nowy dom jest pozostałością po Najstarszych 

i  że  będzie  musiała  stawić  czoła  nie  tylko  jego  zewnętrznej  obcości,  ale  także,  a  może 

przede  wszystkim,  jego  obcości  duchowej,  która,  według  wierzeń  jej  ludu,  cechowała 

takie budowle. 

- Jest ogromny, mój Panie. 

-  Nie  tylko  w  wyglądzie  -  odparł  wpatrując  się  w  nią  uważnie,  tak  jak  przy 

pierwszym spotkaniu. Po chwili, nie doczekawszy się żadnej reakcji, odezwał się znowu. - 

Jest  to  jedno  z  miejsc  wybudowanych  przez  Najstarszych,  ale  czas  obszedł  się  z  nim 

łaskawiej niż z innymi. Zobaczysz, że nie zbywa tu na wygodach. No, chodźmy do domu! 

Wierzchowce,  mimo  zmęczenia,  przyśpieszyły  kroku  i  wkrótce  przejechali  pod 

masywną bramą w grubym  murze, flankowanym w każdym z rogów  kamienną basztą. 

Dwie  z  nich  były  okrągłe,  ta  najbliżej  bramy  kwadratowa,  a  ostatnia  miała  dziwaczny 

kształt o ostrych kątach, jakiego nigdy dotąd Ysmay nie widziała. 

Choć w narożnych oknach było widać światło, to jednak nikt nie wyszedł, aby ich 

powitać. Zmęczona zsunęła się prosto w objęcia Hylla i wsparta na jego ramieniu ruszyła 

przez zaśnieżony podwórzec ku jednej z okrągłych baszt. Reszta przybyłych skierowała 

się w przeciwnym kierunku. 

W środku było zacisznie i ciepło. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że prawie całą 

podłogę  pokrywają  kobierce  i  skóry  zwierząt,  które  utworzyły  ciąg  dróg  przez  długie 

korytarze  i  dziwne  zakamarki  budynku.  Jedna  z  nich  doprowadziła  ją  do  komnaty,  w 

której  stały  dwa  wysokie  krzesła  i  stół  zastawiony  do  posiłku.  W  kamiennym  kominku 

żywo płonął jasny ogień. Ysmay zrzuciła płaszcz i czym prędzej podeszła doń wyciągając 

background image

dłonie.  Po  raz  pierwszy  od  parunastu  dni  poczuła  rozlewające  się  po  ciele  miłe  ciepło. 

Usłyszała melodyjne brzęknięde; to Hylle pociągnął za szarfę przymocowaną do małego 

dzwoneczka. W drzwiach prowadzących na schody pojawiła się postać, ale dopiero gdy 

zbliżyła się do ognia, Ysmay była w stanie ją rozpoznać. Ledwie stłumiła cisnący się na 

wargi protest. Osobą, której głowa znalazła się na wysokości jej własnych ramion, była 

Ningue, teraz ubrana w podbitą futrem kamizelkę, narzuconą na prostą suknię rdzawego 

koloru  i  ściśle  przylegający  do  głowy  kaptur,  zawiązany  pod  szyją.  Wyglądała  jeszcze 

mniej kobieco i mniej zachęcająco niż przy pierwszym spotkaniu. 

-  Witaj  Panie…  Pani  -  ponownie  jej  miły  głos  był  dla  Ysmay  szokiem  w 

porównaniu z obleśnym ciałem. - Udało warn się przybyć przed pierwszą burzą śnieżną. 

Hylle przytaknął, po czym zwrócił się do Ysmay: - Ningue będzie ci służyła, Pani. Jest mi 

wielce oddana, tak że nie masz się czego obawiać. 

W  jego  tonie  zabrzmiało  coś  dziwnego,  ale  zanim  miała  czas,  aby  się  nad  tym 

zastanowić, on był już przy drzwiach. 

- Nie odpoczniesz… nie posilisz się… tu, mój Panie? - spytała Ysmay. 

- Władca Quayth ma swoje kwatery i nikt mu tam nie śmie przeszkadzać. Będziesz 

tu bezpieczna i będziesz miała dobrą opiekę, Pani - odparł z ostrzegawczym błyskiem w 

oku i wyszedł. 

Gdy patrzyła na zamykające się za nim drzwi, ponownie naszły ją wątpliwości o 

słuszności podjętej decyzji. 

  

IV 

Ysmay  stała  w  załomie  korytarza,  spoglądając  przez  ostro  sklepione  okno  na 

ośnieżone  podwórze.  Sądząc  ze  śladów  pozostawionych  na  śniegu,  który  spadł  zeszłej 

nocy, tę wielką budowlę zamieszkiwało zadziwiająco mało ludzi. Przecież jutro przypadał 

właśnie  Dzień  Przesilenia,  najkrótszy  dzień  zimy,  i  we  wszystkich  grodach 

przygotowywano się do wieczornej zabawy. Tutaj nie było ani gości, ani śladu żadnych 

przygotowań.  Zresztą  zarówno  Ningue,  jak  i  każda  z  dwóch  służących,  równie 

osobliwych, zdawały się nie rozumieć o co chodzi, gdy je oględnie spytała o zabawę. 

O  małżonku  miała  niewiele  wieści,  poza  tym,  że  mieszkał  w  tej  dziwnej, 

wielobocznej wieży, do której nie miał wstępu nikt poza zakapturzonymi robotnikami. 

Teraz,  gdy  przypomniała  sobie  marzenia  naiwnego  dziewczęcia  o  władzy  nad 

zamkiem, chciało jej się śmiać, albo raczej płakać, gdyby duma na to pozwalała. 

background image

Czuła  się  więźniem,  nie  władczynią.  Prawdziwą  władczynią  była  Ningue. 

Oficjalnie  wszystkie  jej  polecenia  przyjmowano  z  szacunkiem  i  wykonywano.  Zdawała 

sobie  jednak  sprawę,  że  gdyby  przekroczyła  pewien  próg,  mogłaby  w  ogóle  nie  zostać 

wysłuchana. 

Jedyną  pociechę  stanowił fakt,  że  było  to  przestronne  więzienie:  parter  stanowił 

jeden  wielki  pokój  -  ten,  w  którym  płonął  ogień,  gdy  tu  przybyła;  wyżej  znajdował  się 

wielki  pokój  z  korytarzykiem  wiodącym  ku  schodom,  nad  nim  zaś  były  dwie  mniejsze 

zimne komnaty, noszące ślady użytkowania. Na piętrze mieściła się komnata z jej łożem i 

ciężkimi  zasłonami  na  oknie,  na  których  ktoś  kiedyś  wyszył  skomplikowane  wzory, 

dzisiaj  już  wypłowiałe  i  niewiele  mówiące.  Chyba,  że  dzięki  jakiemuś  złudzeniu  i 

załamaniu światła na parę sekund pojawiła się gdzieniegdzie wyraźna twarz czy postać, 

niepotrzebnie  Ysmay  strasząca.  Myśląc  o  tym  podeszła  do  okna  i  rozłożywszy  zasłonę 

próbowała wyczuć palcami wzór. Teraz był on trudny do odszyfrowania, a przecież parę 

chwil temu spojrzała na nią stamtąd twarz jak żywa. Na szczęście była to ludzka twarz, 

choć  sporo  wzorów  wyglądało  jak  przerażające  maski,  nie  wiadomo  w  jakim  celu 

stworzone. 

Gładziła jedwabistą powierzchnię, zastanawiając się nad kunsztem palców, które 

ją  utkały,  gdy  nagle  napotkała  dziwną  nieregularność  haftu…  Próbowała  dotykiem 

wyczuć wzór. Sięgnęła po lampę i zbliżyła ją ostrożnie do materii. 

Ujrzała  wyszytą  postać  z  naszyjnikiem.  Jej  uwagę  przykuł  ten  fragment 

naszyjnika,  który  zaplątany  był  w  nici.  Za  pomocą  nożyka,  który  zawsze  nosiła  przy 

pasie,  delikatnie  je  rozcinała.  Trwało  to  długo,  ale  w  końcu  udało  się  jej  wyłuskać 

zagadkowy  przedmiot  i  przysunąć  bliżej  lampy.  Okazał  się  bursztynem  o  tak 

kunsztownie  rzeźbionym  wzorze,  że  dopiero  po  chwili  zorientowała  się,  co  on 

przedstawia.  Był  to  wijący  się  w  dziwacznych  splotach  wąż  z  oczkami  z  jasnego 

bursztynu. 

Po  bokach  gada  snuły  się  urzekające  barwą  i  kunsztem  zygzaki.  Mimo 

wrodzonego  wstrętu  do  tego  rodzaju  stworzeń,  teraz  nie  czuła  odrazy.  Prawdę 

powiedziawszy,  nawet  jej  się  podobał,  ale  tylko  przez  moment.  Za  chwilę  krzyknęła  i 

chciała  go  rzucić,  lecz  nie  mogła.  Jego  sploty  drgnęły  i  poruszyły  się!  Z  przerażeniem 

obserwowała prostujące się, a następnie zwijające w kłębek w zagłębieniu jej dłoni ciało. 

Wąż wyciągnął łepek, przyglądał się jej poruszając małym pyszczkiem. 

background image

Przez długą chwilę trwali oboje nieruchomo, po czym gad zaczął wić się wzdłuż jej 

dłoni.  Ysmay  zamarła  z  przerażenia.  Jednocześnie  w  powietrzu  rozniósł  się  delikatny 

zapach, jaki wydzielają po rozgrzaniu pewne gatunki bursztynu. 

Wąż tymczasem pełzł wzdłuż dłoni. Poczuła ciepło okrążające nadgarstek. 

Powróciła na krzesło przy kominku, trzymając sztywno wyprostowaną rękę. To, 

co  widziała,  było  niemożliwe.  Bursztyn  stanowił  niegdyś  część  żywego  drzewa, 

znajdowano w nim żywe istoty, takie jak ta, którą pokazał jej Hylle, ale sam bursztyn był 

martwy. Owszem miał pewne dziwne właściwości; jeśli się go potarło, to przyciągał różne 

drobiazgi, niczym magnes żelazo, czy też mógł być pokruszony i przetopiony na płyn. 

Właśnie!  Destylacja!  Podniosła  się,  z  nadal  wyciągniętą  ręką,  i  zbliżyła  się  do 

skrzyni, którą z taką pieczołowitością pakowała w Uppsdale. Musiała użyć obu rąk, aby 

podnieść ciężkie wieko i już po chwili szperała w zgromadzonych tam ziołach. 

W  końcu  znalazła  woreczek  -  antidotum  na  każde  czary.  Rozwiązała  go  wolną 

ręką, pomagając sobie zębami. Z rozkoszą wciągnęła w nozdrza aromat, który się z niego 

wydobył. 

Dzięgiel - talizman przeciwko truciznom i urokowi. Wyciągnęła rękę podwijając 

jednocześnie rękaw, wzięła szczyptę proszku i natarła nim węża. Gad ani drgnął. Natarła 

go więc powtórnie i wyjęła talizman Gunnory. Bogini będąca protektorką życia, zmagała 

się  ze  wszystkim,  co  pochodziło  z  mroku.  Ysmay  dotknęła  nim  węża  i  wolno 

wypowiedziała zaklęcie: 

 

Życie to oddech, życie to krew 

Przez nasiona i przez cebulkę 

Przez wiosenny czas i siew 

niech ta moc przyniesie ulgę! 

 

Ysmay  nie  mogła  uwierzyć  w  to,  co  zobaczyła.  Talizman  Gunnory  okazał  się 

bezużyteczny! Wąż w dalszym ciągu oplatał, niczym bransoletka, jej nadgarstek. 

Gorączkowo  zaczęła  rozglądać  się  po  komnacie  w  nadziei  znalezienia  sposobu 

uwolnienia się od węża. Jej wzrok padł na kominek. Bursztyn topi się przecież w ogniu! 

Była  zdecydowana  cierpieć,  byle  pozbyć  się  tej  bransoletki.  Po  krótkiej  próbie  cofnęła 

jednak rękę znad płomieni. 

Kuląc  się  na  krześle,  Ysmay  poczęła  wpatrywać  się  w  żółte  oczy  stworzenia. 

Stawały  się  one  coraz  to  większe  i  większe,  aż  zlały  się  w  końcu  w  zimną  poświatę. 

background image

Wpatrując  się  w  nią,  Ysmay  odniosła  wrażenie,  że  stoi  u  wejścia  do  jakiegoś 

pomieszczenia.  Obraz  zaczął  bowiem  przybierać  coraz  bardziej  realną  formę.  To,  co 

ujrzała  we  wnętrzu,  wprawiło  ją  w  przerażenie.  Przypomniała  sobie  skrzydlate 

stworzenie uwięzione w bursztynie, które pokazał jej Hylle jeszcze w Fyndale. 

Podobne, lecz o znacznie większych rozmiarach, przesuwały się teraz przed nią. W 

środku  okręgu,  po  którym  poruszały  się  figury,  Ysmay  dostrzegła  dwie  największe, 

oddalone od siebie, bryły bursztynu. 

Wewnątrz  jednej  z  nich  zatopiona  była  postać  mężczyzny  o  twarzy  łudząco 

podobnej  do  twarzy  Hylla.  Subtelną  różnicę  między  nimi  Ysmay  tłumaczyła  jako  więź 

krwi, lecz nie duszy.  Patrząc nań, poczuła dziwne podniecenie. Miała wrażenie, że jego 

oczy pragną wyrazić to, czego nie mogą usta. Po chwili jej wzrok spoczął na drugiej bryle, 

która  więziła  kobietę.  Jej  ciemne  włosy  były  wysoko  upięte  i  oplecione  złotą  siatką 

ozdobioną  kwiatami  z  ciętego  bursztynu.  Na  lewej  ręce  Yasmey  dostrzegła  obręcz  w 

kształcie węża. Spowijała ją suknia z jedwabiu w miodowym kolorze. Jej oczy, podobnie 

jak oczy mężczyzny, były otwarte. Choć w całej postaci nie było śladu życia, oczy zdawały 

się wyrażać niemy krzyk. 

Zmysły Ysmay wirowały z wielką szybkością, a obrazy formowały się w jej umyśle 

i  znikały,  zanim  zdążyła  je  pojąć.  Odczuwała  straszliwą  potrzebę  niesienia  pomocy. 

Wiedziała,  że  jej  nie  odmówi,  jeśli  tylko  nadarzy  się  ku  temu  sposobność.  Wtem  obraz 

zaczął się oddalać, odsłaniając jednocześnie wnętrze znanego skądś pomieszczenia. Nagle 

zniknął całkowicie. Ysmay siedziała przed kominkiem w swojej komnacie. 

- Pani… - głos Ningue wyrwał Ysmay z zamyślenia. Pośpiesznie opuściła rękaw i 

wsunęła w zanadrze amulet. Z niepokojem pomyślała o unoszącym się zapachu ziół. - O 

co chodzi? Właśnie porządkuję zioła przed Dniem Przesilenia. 

- Lord Hylle pragnie z tobą mówić. Pani - Ningue najwyraźniej coś podejrzewała. 

- To poproś go - z udawaną stanowczością rzekła Ysmay. 

Gdy tamta odwróciła się ku drzwiom, Ysmay błyskawicznie schowała woreczek z 

dzięgielem. 

- Panie? - spytała unosząc głowę, gdy Hylle znalazł się w pokoju. Nie słyszała jak 

szedł,  ale  bez  trudu  można  było  wyczuć  jego  obecność.  Był  jak  niewidzialna  moc 

naruszająca spokój powietrza. 

-  Jutro  jest  Dzień  Przesilenia,  a  nic  dotąd  nie  słyszałam  o  żadnej  zabawie  - 

oświadczyła Ysmay tonem zdumionej niewinności. 

background image

-  Dzień  Przesilenia…  -  powtórzył,  jakby  to  słowo  było  z  innego  języka  -  Och… 

zabawa…  Tak!  Przykro  mi,  Pani,  ale  tego  roku  będziesz  zmuszona  spędzić  go  sama. 

Ważna wiadomość zmusza mnie do wyjazdu i mogę nieprędko wrócić. Cóż to za zapach 

się tu unosi, Pani? - spytał, rozglądając się po komnacie. 

- To zioła - Ysmay wskazała na otwarty kufer. - Posiadam trochę umiejętności w 

ich  hodowli  i  wykorzystaniu,  a  teraz  właśnie  robiłam  porządki,  aby  znaleźć  coś 

odpowiedniego  jako  przyprawy,  ale…  Skoro  nie  ma  zabawy,  nie  muszę  się  już  tym 

martwić. 

Mówiąc to zamknęła wieko. 

-  Jestem  doprawdy  niepocieszony,  że  pozostawiłem  cię  samą  tuż  po  przyjeździe. 

Nie zauważyłem upływu czasu i zapomniałem całkowicie o świecie. Wybacz i tym razem, 

Pani, a obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy. 

Ysmay wiedziała, że są to czcze obietnice, jakimi mami się dziecko. Hylle wyszedł 

wkrótce  po  paru  nic  nie  znaczących  słowach.  Przez  okno  obserwowała  jak  odjeżdża  w 

asyście zbrojnych. Krótko potem nadeszła Ningue, niosąc brązową tacę, na której leżał 

mieniący  się  wszelkimi  barwami  naszyjnik.  Musiała  to  być  nader  drogocenna  rzecz,  za 

którą najprawdopodobniej można by kupić wszystkie ruchomości w Uppsdale. 

Ysmay zapięła błyskotkę na szyi, udając, że czyni to z ogromną radością i mając 

nadzieję, że nie umknie to uwagi staruchy. 

Ściągnęła mocniej tasiemki przy rękawach, tak, aby niepowołane oczy nie ujrzały 

węża, po czym zasiadła do posiłku. 

- Nie chcę źle mówić o twej kuchni - powiedziała odstawiając puchar - ale gdyby 

było tu trochę mięty, napój byłby o wiele lepszy. Nie sądzisz? 

- Nie znamy się na południowych ziołach, Pani. Quayth leży w zbyt zimnej okolicy, 

aby mogły one u nas rosnąć. Słyszałam o mięcie, ale nie o takim jej użyciu. 

- A więc spróbuj i potem powiedz mi, czy mam rację. To wieczór zabawy w moim 

kraju. Jeśli mój Pan nie dotrzymuje mi towarzystwa, to może ty to zrobisz…? 

- Nie wystarczy na napełnienie drugiego pucharu, Pani. Nigdy nie chciałaś więcej i 

służba nie przygotowała napoju… 

- A więc niech przygotuje jeszcze jeden. Nie odmawiaj mi choć tak symbolicznej 

namiastki święta. 

Ningue  wyglądała  jak  ktoś  w  sytuacji  bez  wyjścia,  ale  gotów  odmówić  przy 

pierwszej nadarzającej się okazji. Ysmay ponownie wzniosła puchar, z którego dobywał 

się  jedynie  zapach  dobrych  ziół.  Była  jednak  pewna,  zupełnie  jakby  ktoś  stał  za  nią  i 

background image

ostrzegał,  że  było  w  tym  napoju  coś  jeszcze.  Trucizna?  Nie,  w  to  by  nie  uwierzyła.  Są 

jednak rośliny, które mogą przywieść głęboki sen czy zmącić pamięć. 

Nie  miała  pojęcia,  dlaczego  naszło  ją  tak  silne  podejrzenie.  Czuła  jednak,  że 

została  ostrzeżona.  Ledwie  Ningue  wyszła,  Ysmay  niemal  instynktownie  odwiązała 

koniec rękawa i wyciągnęła nadgarstek nad kielichem. 

Wąż  poruszył  się,  lecz  jego  reakcja  bardziej  Ysmay  zainteresowała  niż 

przestraszyła. Głowa gada schyliła się - dotknął powierzchni płynu - po czym na powrót 

zwinął się w obręcz na jej ręce, łapiąc w pyszczek koniec swego ogona. 

Ningue  wróciła  z  tacą,  na  której  stał  puchar,  i  postawiła  ją  na  stole.  Ysmay 

tymczasem  podeszła  do  kufra  z  ziołami.  Mięta  i  coś  ponadto  znalazło  się  w  kielichu 

Ningue,  podczas  gdy  do  swego  dodała  tylko  mięty.  Zamieszała  zawartość  obu  małą 

łyżeczką. 

-  Ponieważ  nie  ma  warunków  na  to,  abyśmy  sobie  powróżyły  -  uśmiechnęła  się 

Ysmay - przyjmij zatem życzenia pomyślności. 

- Ja także ci tego życzę, Pani. 

Ysmay  wypiła  zawartość  pucharu,  targana  jednak  podejrzeniami  co  do 

skuteczności  ostrzeżeń  węża.  Co  prawda  nieudana  próba  pozbycia  się  go  przy  pomocy 

talizmanu dowiodła, że powinien ją chronić, ale… 

- I co sądzisz o napoju? - spytała. 

- Ma świeży i przyjemny smak, Pani. Południowe zioła muszą być mocne. A teraz, 

jeśli  pozwolisz,  muszę  dopilnować  służbę.  Mówiłaś  o  zabawie  i  zawstydziłaś  tym  mego 

Pana, który o niej zapomniał. Na jutro postaramy się zrobić, co możemy. 

- To doprawdy wzruszające. Tak, możesz iść. Chyba się dziś wcześniej położę. 

Uwaga  o  senności  nie  wywołała  żadnej  reakcji  u  wychodzącej,  a  odsłonięta 

ponownie wężowa bransoletka niezmiennie tkwiła na ręce Ysmay. 

- Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje - wyszeptała patrząc nań - ale w Quayth 

jest  wiele  tajemnic,  a  może  i  wiele  niebezpieczeństw.  Nie  używam  miecza,  ale  i 

dobrowolnie nie dam głowy. To, co nałożono na mnie, niech się zacznie tu i teraz, gdyż 

lepiej jest spotkać się z niebezpieczeństwem nagle. Odwaga bowiem roztapia się jak śnieg 

na wiosnę. 

Po chwili Ysmay zaczęła działać: wstała, przebrała się w podróżną suknię, która 

dawała jej większą swobodę ruchu i narzuciła na ramiona szary płaszcz. 

background image

Przy  schodach  przystanęła  nasłuchując.  Wiedziała,  że  mury  łączące  wieże  są 

kwaterami  zakapturzonych  robotników  i  niższej  służby.  Przy  odrobinie  szczęścia 

powinna przemknąć nie zauważona. 

Dopadła  drzwi  prowadzących  na  dziedziniec.  Był  pusty.  Najszybciej  można  by 

przejść  go  na  ukos,  ale  nie  byłoby  to  zbyt  rozważne  -  ktoś  mógłby  ją  zobaczyć  z  okna. 

Toteż ruszyła wzdłuż muru, suknią zamiatając śnieg, aż doszła do drzwi prowadzących 

do kwater Hylla. Wyciągnęła ku nim rękę - na nadgarstku błysnęła podobizna węża. W 

drzwiach nie było zamka. Otwarły się łatwo pod jej dotknięciem. Zbyt łatwo. 

  

W  pomieszczeniu  o  ostrokątnym  sklepieniu  panował  półmrok.  Ysmay  jęknęła, 

gdyż  nagle  przed  nią  ukazała  się  zakapturzona  postać.  Dopiero  gdy  uniosła  dłoń  z 

bransoletą - a tamta powtórzyła jej gest - zrozumiała, że stoi przed lustrem. 

Poza nim i dwiema lampami zawieszonymi wysoko na ścianie nic tu nie było. W 

powietrzu rozchodziła się mieszanina zapachów. 

Powoli  obeszła  pomieszczenie,  zaglądając  do  mrocznych  kątów.  Dopiero  tu  dało 

się  zauważyć  to,  co  niedostrzegalne  było  z  zewnątrz  -  wieża  zbudowana  była na  kształt 

pięcioramiennej  gwiazdy.  Ysmay  miała  jakieś  niejasne  wspomnienia  o  symbolice 

związanej  z  tym  kształtem.  W  całej  budowli  odczuwało  się  atmosferę  wiekowości.  W 

jednym z narożników znalazła schody i powoli wspięła się po wydeptanych stopniach. 

Komnata, w której Ysmay się znalazła, była tak zastawiona różnymi rzeczami, że 

trudno  się  było  zorientować  w  jej  przeznaczeniu.  Stały  tu  stoły  zapełnione  retortami  i 

metalowymi rurkami, butle i flakony, z których kilka rozpoznała jako przyrządy służące 

do destylacji ziół. Odnalazła wzrokiem również i takie rzeczy, których nie umiała nazwać, 

gdyż widziała je po raz pierwszy. 

Bała  się  dotykać  czegokolwiek,  zwłaszcza,  że  przejmujący  odór  był  tu 

wszechobecny  i  niósł  ze  sobą  coś  więcej  niż  poczucie  zagrożenia.  Mocno  potarła 

bransoletę dla dodania sobie odwagi. 

Z niewyjaśnionych powodów było tu jaśniej - na tyle, że mogła zobaczyć następne 

schody.  Podeszła  do  nich  ostrożnie,  przytrzymując  płaszcz,  aby  nie  strącić  czegoś  ze 

stołów.  Gdy  weszła  na  kolejne  piętro,  znalazła  się  w  komnacie,  której  wnętrze 

przypominała  sobie  z  zagadkowej  wizji.  Rozpoznała  figury  z  bursztynu  ustawione  w 

kształcie podwójnej gwiazdy. Na szczycie ramienia każdej z nich stały, sięgające Ysmay 

background image

do  ramion,  zapalone  świece.  Ich  niebieskie  płomienie  nadawały  pomieszczeniu  upiorny 

wygląd. 

Nagle Ysmay wyciągnęła dłoń przed siebie, jak gdyby ręka przywiązana była do 

linki,  za  którą  ktoś  gwałtownie  pociągnął.  Idąc  za  nią,  Ysmay  znalazła  się  w  środku 

pomieszczenia. 

Przed sobą ujrzała znajome sylwetki kobiety i mężczyzny. Ich ciała były martwe, 

ale  oczy  żyły  i  zdawały  się  krzyczeć  do  niej,  jak  gdyby  starając  się  zmusić  Ysmay  do 

działania. Ich moc musiała być ograniczona, gdyż żadnej treści Ysmay nie była w stanie 

odebrać.  Domyślała  się,  że  poza  wszystkim  najbardziej  pragnęli  wolności!  Wolności 

odebranej im przez jakąś magiczną siłę, o której słyszała dotąd jedynie w legendach. 

-  Co  mam  robić?  -  spytała  Ysmay,  lecz  odpowiedzią  była  cisza.  Dotknęła  walca, 

który w swym wnętrzu więził kobietę. Jego powierzchnia była gładka i twarda. Bursztyn 

był  substancją  dość  łatwą  w  obróbce,  może  więc  uda  się  go  przeciąć?  Wyjęła  nóż  i  z 

całych  sił  zadała  cios  w  połyskującą  kolumnę.  Nóż  odskoczył,  nie  pozostawiając  na 

powierzchni drobnej nawet rysy. Ysmay czuła, jak drętwieje jej ramię. 

Nawet przez moment nie przestawała wierzyć, że może ich w jakiś sposób uwolnić. 

Powoli  obróciła  się,  dokładnie  lustrując  pomieszczenie.  Upiorność  wnętrza  skłaniała 

raczej  do  szybkiego  opuszczenia  go.  Ysmay  postanowiła  jednak  wszystko  dokładnie 

obejrzeć. 

Postacie z zewnętrznej gwiazdy w niczym nie przypominały ludzi, natomiast te z 

wewnętrznej  były  człekopodobne.  Polowa  spośród  nich,  ubrana  w  tuniki,  była  nikłej 

postury.  Ich  ciała  były  szczupłe,  szerokie  w  ramionach,  o  długich  rękach,  zupełnie 

nieproporcjonalnych  do  reszty  ciała.  Każdy  palec  zakończony  był  pazurem, 

przypominającym ptasie szpony. Rysy twarzy miały wiele wspólnego z rysami Ningue i 

innych ludzi jej rasy, których Ysmay widziała wcześniej. 

Pazur,  niski  wzrost  -  Ysmay  drgnęła.  Przecież  to  tajemniczy  robotnicy  Hylla! 

Dlaczego tych paru więzionych było w bursztynie? 

Prawdziwą ulgą było spojrzeć na normalne, ludzkie oblicza stojące w centrum. Ich 

oczy płonęły intensywnie… gdyby mogła zrozumieć, o co im chodzi! 

Nagle powieki uwięzionych lekko się przymknęły. Na twarzach malował się wyraz 

głębokiego  skupienia.  Niemalże  odruchowo  Ysmay  podciągnęła  rękaw  i  wbiła  wzrok w 

oczy węża. Już raz spowodowało to nieoczekiwany rezultat, może więc i tym razem będzie 

podobnie. 

background image

Rzeczywiście.  Oczy  gada  stawały  się  coraz  większe  i  większe,  by  po  chwili 

utworzyć pojedynczy, żółty krąg. Tym razem jednak nie uformował się tam żaden obraz. 

Ysmay wydawało się za to, że słyszy szept. Za wszelką cenę starała się zrozumieć słowa. 

Bezskutecznie.  Głos  coraz  bardziej  cichł,  aż  zamarł  zupełnie.  Ysmay  poczuła  falę 

ogarniającego ją zmęczenia. 

Oczy  uwięzionych  na  powrót  były  otwarte.  Nie  było  już  w  nich 

charakterystycznego wyrazu nadziei. Mimo tego Ysmay nie zamierzała rezygnować. Siła 

nie  poskutkowała,  próba  porozumienia  też  nie,  należało  zatem  szukać  innego  sposobu. 

Może pomogą jej w tym przedmioty znajdujące się w pomieszczeniu? 

Wolno  zbliżyła  się  do  jednego  ze  stołów.  Stał  na  nim  puchar  o  podstawie  z 

bursztynu,  lecz  pękniętej,  zmatowiałej  i  starej.  Kielich  zaś  wykonany  był  z  jakiejś 

szarobiałej substancji o połyskliwym wnętrzu. Obok, ostrzem skierowanym ku schodom, 

leżał  nóż  o  rękojeści  takiej  jak  kielich,  a  ostrzu…  Cofnęła  się,  gdyż  wzdłuż  ostrza 

przesuwały się linie czerwieni, jak gdyby ryty zakazanej wiedzy. 

Leżała  tam  również  otwarta  księga  o  pożółkłych  kartkach  zapisanych  ciężkim, 

czarnym  pismem,  jakiego  dotąd  nie  widziała.  Początkowe  inicjały  na  każdej  stronie 

przedstawiały  scenki,  których  wymowa  przyprawiała  Ysmay  o  rumieniec  wstydu.  Na 

stole stała ponadto urna z metalowym dzwoneczkiem, którego serce zastępowała leżąca 

obok  pałeczka.  Nad  całością  górował  świecznik  o  rzeźbionej  podstawie,  której  wzór 

ponownie wprawił Ysmay w dziewczęce zakłopotanie. 

Zło było tu tak namacalne, jak gdyby zawisło w postaci czarnej chmury. Cofając 

się,  Ysmay  wpadła  na  stół  zapełniony  tym  razem  różnorodnymi  kawałkami  bursztynu, 

wśród których zobaczyła również i te przywiezione z Uppsdale. 

Widziała  tyle,  aby  być  pewną,  że  są  to  przyrządy  i  pomoce  używane  do  czarnej 

magii. 

Miniona noc była jedną z czterech w roku, podczas których najsilniej można było 

wyzwolić  zarówno  magię  białą,  jak  i  czarną.  Czego  zatem  w  taką  noc,  w  zimnie  i 

panującym tu mroku, może szukać Hylle? Odpowiedź nasuwała się sama. W ślad za nią 

w umyśle Ysmay zrodziło się pytanie o przyszłość. Przypomniała sobie z jaką łatwością 

udało się jej tutaj wejść. Takie miejsca muszą być przecież strzeżone, a ona wślizgnęła się 

jak do zwyczajnej, opuszczonej komnaty. 

Czy  to  pułapka,  w  którą  bezwiednie  wpadła?  Musiała  to  sprawdzić.  Ściskając 

amulet, ruszyła ku schodom. 

background image

Gdy  schodziła  do  najniżej  położonej  komnaty,  nagle  zamarła  w  bezruchu.  W 

lustrze  opodal,  oprócz  swojego  odbicia,  zauważyła  jeszcze  jedną  postać.  Jej  widok 

napawał  trwogą.  Wkrótce  jednak  przekonała  się,  że  to  odbicie  bursztynowego  posągu 

stojącego w pobliżu. Ysmay nie pamiętała, by stał tutaj, gdy wchodziła do wieży. Skąd się 

zatem wziął? 

Podbiegła do drzwi. Ku jej nieopisanej uldze ustąpiły po pierwszym pchnięciu i, 

jak poprzednio, Ysmay przemknęła pod ścianami okalającymi dziedziniec. 

Wpadła do pustej sieni, z trudem łapiąc oddech. Spokojniej już doszła do sypialni i 

zbliżyła  się  do  okna.  Jeśli  nikt  jej  nie  obserwował,  to  wzmagająca  się  zamieć  do  rana 

zatrze  wszystkie  ślady.  Chwilowo  nie  powinno  jej  nic  grozić.  Ale  co  dalej?  Jeśli  Hylle 

dysponuje tak straszliwą potęgą, a skutki jej działania widziała na własne oczy, to jakie 

ma szansę działając przeciwko niemu? 

Mogła stąd uciec, korzystając z ciemności, ale bez odpowiedniego przygotowania i 

bez  znajomości  okolicy  oznaczało  to  pewną  śmierć.  Z  drugiej  zaś  strony  pozostanie  tu 

mogło być oczekiwaniem na coś jeszcze gorszego… 

Targana  sprzecznymi  myślami,  Ysmay  rozebrała  się,  zaciągnęła  zasłony  i 

wślizgnęła do łoża. 

* * * 

Nie  potrafią  określić,  jak  długo  spała.  Obudziła  się  nagle,  jak  gdyby  na  rozkaz, 

usiadła  na  skraju  łoża  całkowicie  rozbudzona:  wokół  panowała  szarość  przedświtu. 

Wzory na zasłonach były wyraźne - jakby rozświetlone wewnętrznym blaskiem. Było ich 

wiele,  ale  najwyraźniejsza  okazała  się  kobieca  twarz…  Twarz  kobiety  uwięzionej  w 

bursztynowym walcu! 

Ku swemu zaskoczeniu i przerażeniu zobaczyła, że haftowane wargi poruszają się, 

jakby chciały przemówić. 

- Wąż… klucz… klucz… - dobiegł ją subtelny szept. 

Światło  zbladło,  motywy  na  zasłonach  stały  się  niewidoczne,  a  wąż  na  jej  ręce 

emanował wewnętrznym ciepłem. 

Klucz…  ale  do  czego?  Gdzie  szukać  zamka?  -  powiedziała  do  siebie.  Odsunęła 

zasłony. Światło. Dziś nie była w stanie wrócić do wieży. Jeśli  miała na nowo podjąć tę 

próbę, to musiała poczekać do nocy. 

* * * 

Dzień  wlókł  się  w  nieskończoność.  Ningue  przyniosła  świąteczny  posiłek  i 

pozostała  w  komnacie,  podczas  gdy  Ysmay  wysilała  się  nad  ułożeniem  jakiegoś  planu 

background image

działania. Nie próbowała ponownie uśpić starej, bo to byłoby zbyt niebezpieczne, gdyż z 

pewnością  wzbudziłoby  niepożądane  domysły.  Czy  jej  dzisiejsze  towarzystwo  było 

oznaką wzbierających się wokół Ysmay podejrzeń? 

Plany spełzły na niczym, gdyż około południa powrócił Hylle. Swe pierwsze kroki 

skierował do wieży, co Ysmay początkowo przyjęła z ulgą.  Po chwili jednak ogarnął ją 

niepokój. Zastanawiała się, czy jej nocna wizyta nie pozostawiła jakichś śladów. Ten, kto 

przyniósł bursztynowy posąg, mógł ją przecież zauważyć. 

Drżącymi  palcami  dotknęła  węża-bransoletki.  Klucz?  Do  czego?  Postanowiła  go 

dzielnie strzec. 

Gdy  odzyskała  kontrolę  nad  emocjami,  zeszła  do  niższej  komnaty,  gdzie  Ningue 

zastawiała stół do wieczornego posiłku. 

- Mój Pan powrócił? - rzekła Ysmay, udając zaskoczenie. 

- Tak, Pani. Czy życzysz sobie zaprosić go do stołu? 

-  To  noc  zabawy  i  jeśli  nie  jest  zmęczony  podróżą,  to  może  znajdzie  czas  na 

odrobinę przyjemności. Czy mogłabyś posłać po niego? 

-  Sama  pójdę,  Pani.  Zjawi  się  z  pewnością  -  zabrzmiało  to  tak,  jakby  to  ona 

decydowała o poczynaniach Hylla. 

Ysmay stanęła przy kominku, zbierając siły przed spotkaniem. Hylle od początku 

wydał się jej dziwny. Teraz poznała prawdę o nim. 

Ningue wreszcie wróciła oznajmiając w progu: 

- Pani, Lord przygotował ucztę na twą cześć. Pragnie abyś… - Umilkła, gdyż Hylle 

stanął w drzwiach. Rozwinął trzymany pod pachą pakunek, ukazując miodową suknię z 

jedwabiu z bursztynowymi zapinkami pod szyją i na rękawach. 

- Prezent dla mojej Pani - zarzucił Ysmay suknię na ramiona. 

- Uczta czeka, a więc chodźmy się zabawić według zwyczaju twego kraju, Pani. 

Nie  potrafiła  mu  wymknąć  się,  złapał  ją  jak  w  sieć.  Poczuła  dziwną  suchość  w 

gardle.  Zastanawiała  się,  po  co  była  mu  potrzebna.  Czuła,  że  wkrótce  dowie  się 

wszystkiego. 

Gdy  szli  przez  dziedziniec,  wyglądali  jak  prawdziwie  kochające  się  małżeństwo. 

Tak też weszli do lustrzanej komnaty, jak ją w myślach nazwała. Była obficiej oświetlona, 

a bursztynowy demon stał jak ostatnio, tyle tylko, że teraz patrzył w stronę drzwi, a nie w 

głąb pomieszczenia. 

background image

Ramię  Hylla  zacieśniało  się  wokół  jej  talii.  Drugą  rękę  wyciągnął  przed  siebie, 

wykonując jakieś magiczne gesty. Stwór drgnął, przeciągając się jak kot, zupełnie jakby 

był żywą istotą, a nie rzeźbą. Ysmay usłyszała cichy śmiech Hylla. 

-  Przestraszyło  cię  to.  Pani?  Czyż  nie  ostrzegałem  cię,  że  zdobywam  wiedzę 

dziwnymi drogami. Teraz zobaczysz, że mam też dziwne sługi. Chodźmy dalej! 

Próbowała  zwalczyć  ogarniające  ją  przerażenie.  To,  że  spotka  ją  coś  złego,  nie 

budziło już cienia wątpliwości. Zdecydowana była jednak nie poddawać się. 

Przez osłonę materiału, którym ją Hylle owinął, namacała głowę węża. 

-  Witaj  Pani  w  sercu  Ouayth,  którego  tajemnice  próbowałaś  wykraść,  a  które 

teraz  poznasz.  Czy  będziesz  z  tego  zadowolona,  to  już  zupełnie  inna  sprawa  -  rzekł, 

wprowadzając  ją  do  wnętrza  podwójnej  gwiazdy  i  ustawiając  tak,  aby  spoglądała  na 

uwięzioną w bursztynie parę. 

  

VI 

- Nazywasz siebie Lady Quayth, Ysmay z Uppsdale. Przyjrzyj się prawdziwej pani 

tego  grodu  -  Yaal.  Podróżującej  w  Myślach.  Swoją  drogą  zastanawiam  się,  gdzie  teraz 

podróżują jej myśli - bo mogą się poruszać. Dziewko, to, co płynie w twych żyłach, nie da 

się przyrównać do szlachetności jej krwi. Ona dzierżyła władzę, zanim jeszcze twój lud 

wyszedł z jaskiń! - wyglądał jakby zarazem ją podziwiał i nienawidził. Tyle uczucia naraz 

nie  widziała  w  nim  nigdy  dotąd.  -  Yaal  jest  kimś,  o  kim  nie  śniło  się  dotąd  waszym 

największym czarownicom, a Quayth będzie tym, czym był niegdyś, gdyż władam potęgą. 

Słyszysz to, Yaal? Przypuszczałaś, że zbliży się koniec mej potęgi, gdy skończą się zapasy 

bursztynu. Zawsze mnie nie doceniałaś! Mnie i tych barbarzyńców z południa! A dzięki 

nim  mam  znowu  bursztyn  i  znam  wiele  dziwnych  sposobów  jego  wykorzystania. 

Posłuchaj, Yaal! 

Wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz cofnął, zanim dotknął walca. 

Oczy  Yaal  były  otwarte,  ale  całkowicie  bez  wyrazu.  Uchwyt  Hylla  osłabł,  co 

Ysmay zaraz wykorzystała, uwalniając się z krępujących ją zwojów tkaniny i składając 

uwięzionej głęboki pokłon. 

- Co robisz…? - wyjąkał Hylle. 

-  Czy  nie  powiedziałeś,  że  ona  jest  tu  panią?  -  przerwała  mu,  sama  niezbyt 

dokładnie wiedząc, co nią powoduje. Zupełnie tak, jakby ktoś inny kierował jej ruchami i 

dyktował słowa. - Okazuję jej swój szacunek. A jeśli ona jest tu panią, to on jest zapewne 

panem! 

background image

Mówiąc to, Ysmay złożyła równie głęboki ukłon przed uwięzionym mężczyzną. 

Twarz  Hylla  wykrzywił  wściekły  grymas…  Ysmay  nie  zdołała  uniknąć  dosu, 

którego siła posłała ją prosto na filar. 

Gdy chwilowe zamroczenie ustąpiło, Ysmay spostrzegła w dłoniach Hylla złocisty 

sznur, który zarzucił na nią, mamrocząc jakieś słowa. Pętla wirowała wokół niej, by po 

paru  sekundach  opaść  na  podłogę.  Twarz  władcy  wygładziła  się,  znów  będąc  pod 

kontrolą woli. 

-  To  po  to,  aby  de  zatrzymać  -  powiedział,  kierując  się  do  wyjścia.  Odszedł 

pozostawiając  Ysmay  silnie  wzburzoną.  Lśniący  krąg,  gdy  mu  się  bliżej  przyjrzała, 

składał się  z  bryłek  bursztynu  nawleczonych na  cieniutki łańcuszek. Zlekceważyła  jego 

przeznaczenie.  Nie  mogąc  porzucić  myśli  o  odszukaniu  zamka,  ruszyła  przed  siebie.  W 

chwilę  potem  przekonała  się,  że  nie  może  opuścić  miejsca,  którego  granicę  wyznacza 

bursztynowy łańcuch. Spełniał swoją rolę znakomicie, jak stalowa klatka. 

Na  parę  sekund  ogarnęło  Ysmay  przerażenie.  Sytuacja  wydawała  się 

beznadziejna.  Gdy  emocje  nieco  opadły,  jej  myśli  skierowały  się  ku  ewentualnym 

sposobom wyjścia z opresji. 

Było  oczywiste,  że  Hylle  kontrolował  potężne  moce,  a  tych  dwoje  trzymał  jako 

więźniów. Oznaczało to, że - w myśl zasady - mogą oni stać się jej sojusznikami. Nabierała 

bowiem  przekonania,  iż  problem  tajemniczego  klucza  wiąże  się  z  uwięzionymi.  Gdyby 

mogła sobie zapewnić ich pomoc… 

Klucz!  Gdzie  i  jak  go  wykorzystać?  Bursztynowy  wąż  nie  był  zwyczajnym 

kluczem, a zatem sposób jego użycia również musi być odmienny. Może więc… Nerwowo 

podciągnęła  rękaw,  wyciągając  jednocześnie  dłoń  przed  siebie.  Głową  węża  dotknęła 

bryły, w której wnętrzu tkwił uwięziony mężczyzna. W ciągu sekundy wokół nadgarstka 

pojawił  się  płomień.  Ysmay  nie  była  w  stanie  stłumić  okrzyku  bólu.  Ręki  jednak  nie 

cofnęła. 

Walec  zaczął  się  zmieniać.  Od  miejsca,  w  którym  dotykała  go  głowa  węża, 

rozchodziła  się  najpierw  matowa  szarość,  a  potem  pojawiły  się  pierwsze  rysy, 

błyskawicznie przechodzące w pęknięcia i obejmujące całą powierzchnię bryły. Kawałki 

popękanego bursztynu opadały na posadzkę, gdzie natychmiast zamieniały się w pył. 

Przez  ciało  mężczyzny  przebiegi  dreszcz,  pierś  łapczywie  złapała  potężny  haust 

powietrza, a dłonie dotknęły twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nie był pewien swego 

istnienia.  Bacznie  rozglądał  się  wokół,  szukając  potencjalnego  zagrożenia.  Od  schodów 

dobiegał ostry syk. Ysmay krzyknęła, spojrzawszy w stronę, skąd pochodził dźwięk. W 

background image

chwilę potem ujrzała dziwne monstrum, które spotkała na niższej kondygnacji. Potwór 

zbliżał się do nich, szukając sposobności, by móc uderzyć. 

Mężczyzna stanął jemu naprzeciw. Był nieuzbrojony. Ysmay nie miała złudzeń, co 

do wyniku tej konfrontacji. Niedawny więzień tymczasem uniósł rękę, dziwnie układając 

palce, i wykonał kilka magicznych gestów. W ułamku sekundy oddzieliła ich od potwora 

rozszczepiona  wiązka  światła.  Potwór  nie  był  w  stanie  jej  pokonać,  by  zbliżyć  się  do 

Ysmay  i  jej  towarzysza.  Rozwścieczony  zaczął  biegać  pomiędzy  kolumnami,  wyraźnie 

unikając świetlnej bariery. Mężczyzna natomiast co pewien czas powtarzał kombinację 

ruchów ręki, szepcząc przy tym jakieś słowa. 

Nagle  w  powietrzu  pojawił  się  promień  błękitnego  ognia  uderzając  w  zasłonę. 

Zachęcony czymś potwór ruszył wolno do przodu potrząsając głową, jak gdyby poruszał 

się pod gradem ciosów. 

Mężczyzna nie wyglądał na zmartwionego. Jedynie jego głos stał się wyraźniejszy. 

W komnacie nastąpiło jakieś poruszenie. Ktoś przemykał pod ścianami, poza zasięgiem 

światła świec. 

Ysmay nie musiała widzieć jego twarzy, aby być pewną, że to Hylle. Zmierzał do 

stołu, na którym leżały rekwizyty czarnej  magii i wyglądało na to, że jego były więzień 

jeszcze go nie spostrzegł. 

Chciała  go  ostrzec,  ale  nie  mogła  wydobyć  z  siebie  głosu…  Może  właściwości 

otaczającego  ją  kręgu  dławiły  też  dźwięki  w  jej  gardle?  Pomyślała  o  bursztynowej 

bransoletce. Dlaczego nie spróbować raz jeszcze? 

Wyciągnęła  rękę,  dotykając  wężem  otaczający  ją  łańcuch.  Błysnął  oślepiająco 

biały płomień. Ysmay krzycząc, zasłoniła sobie oczy. Płomień miał oślepiającą moc, lecz 

w ogóle nie wydzielał ciepła. 

Łzy  płynęły  jej  ciurkiem,  gdy  usiłowała  podnieść  powieki.  Obraz  był  tak 

niewyraźny, jakby spoglądała przez półprzeźroczystą zasłonę. 

Poczuła, że traci równowagę. Dotknęła gładzi drugiego z bursztynowych walców. 

Bez namysłu przysunęła do niego nadgarstek. 

Tym  razem  nie  była  w  stanie  dostrzec  rezultatów.  Czuła,  jak  cała  konstrukcja 

pęka i rozpada się, a powstający przy tym pył, opada na nią. Wyczuła jakiś ruch… Czyjeś 

ręce  złapały  ją,  pomagając  wstać…  Przez  chwilę  wspierała  się  na  nich,  po  czym  ręce 

cofnięto. 

background image

Ysmay  przetarła  załzawione  oczy.  Wzrok  jej  się  najwyraźniej  poprawił,  gdyż 

dostrzegła  zrazu  niewyraźną,  potem  szybko  nabierającą  ostrości  postać  Yaal,  która 

zbliżała się do stołu. 

Dotarła doń prawie równocześnie z Hyllem. Stanęli naprzeciw siebie… Jego twarz 

wykrzywiał  grymas  wściekłości.  Błyskawicznym  ruchem  sięgnął  po  nóż.  Trzymając 

wolną dłoń nad znajdującym się na stole kielichem, Hylle usiłował wytoczyć z niej nieco 

krwi  do  wnętrza  pucharu.  Widząc  to,  Yaal  uniosła  dłoń  i  rana  błyskawicznie  się 

zabliźniła. Zaledwie parę kropel opadło na dno kielicha. 

- Nie tym razem - rozległ się jej głos. - Nawet za pomocą własnej krwi nie uda ci się 

przywołać… 

- Zamilcz! - krzyknął. - Jestem Hylle, Mistrz… 

- Tylko przez naszą nieuwagę stałeś się Mistrzem - potrząsnęła głową. - Twoje dni 

się skończyły, Hylle. 

Nie odwracając głowy, skierowała dłoń ku Ysmay. 

- Niech przybędzie wąż! - rozkazała. 

Ysmay wyciągnęła rękę, czując jak bransoleta ponownie ożywa. Wąż wyprostował 

się, po czym jakby odbił się, wpadając wprost w otwartą dłoń Yaal i natychmiast owinął 

się wokół jej nadgarstka. 

Hylle chciał temu zapobiec, ale było już za późno. 

-  Teraz!  -  Yaal  wyciągnęła  rękę,  na  której  wąż  kręcił  łepkiem  z  gorejącymi 

oczyma. 

 

Aphar, Stolla, Worwn, zbudźcie się! 

Co zostało wypite, musi zostać zwrócone. 

Co zostało zrobione, musicie zniszczyć! 

W imię… 

 

Ostatnie słowo wypowiedziała krzycząc. Puchar stojący dotąd na stole rozpoczął 

jakiś dziki taniec, nóż wypadł z dłoni Hylla i wisząc w powietrzu zaczął podobne pląsy. 

Hylle zapomniał o pucharze, całą uwagę skupiając na odzyskaniu noża, który powolutku 

odciągał  go  od  stołu  ku  skruszonym  kolumnom,  przez  cały  czas  pozostając  blisko,  ale 

jednak poza zasięgiem jego dłoni. Dopiero tu Hylle opamiętał się, jakby wyzwolony spod 

mocy rzuconego nań czaru. 

background image

-  Nie!  -  krzyknął,  odwracając  się  w  półprzysiadzie,  jak  szykujący  się  do  ataku 

szermierz. 

Nie próbował tym razem dostać się w pobliże atrybutów zła. Jego dłonie zamknęły 

się na surowych bryłach bursztynu. 

-  Jeszcze…  jeszcze  -  wyjąkał  i  trzymając  je  w  zaciśniętych  dłoniach,  skoczył  ku 

schodom. 

Nikt  nie  próbował  go  zatrzymać.  Yaal  podeszła  do  stołu,  gdzie  znajdowały  się 

wszystkie,  jeszcze  przed  chwilą  rozszalałe,  przedmioty.  Wyciągnęła  rękę,  której 

nadgarstek  nadal  oplatał  wąż.  Wyglądało,  jakby  przypomniała  sobie  coś  bardzo 

ważnego. 

Wokół  uspokoiło  się.  Ysmay  ogarnęła  wzrokiem  komnatę.  Bariera  świetlna 

pociemniała, potwór wycofywał się do szczytu schodów, Yaal zaś dołączyła do mężczyzny. 

-  Jego  umysł  jest  zamknięty.  Może  być  tylko  jedno  zakończenie,  z  czego 

powinniśmy zdać sobie sprawę dawno temu - wyszeptała. 

-  Dokonał  wyboru,  a  teraz  musimy  dopilnować,  aby  się  spełnił  -  zgodził  się 

mężczyzna. 

Ale Yaal była niezdecydowana. Z wahaniem rozejrzała się dokoła. 

- Tutaj jest coś jeszcze - powiedziała wolno. - Nie czujesz tego, Broc? 

Uniósł głowę, głęboko oddychając. 

- To ona! - pierwszy raz spojrzał na Ysmay. 

-  Ona  nie  jest  jego  narzędziem  -  odparła  Yaal,  przyglądając  się  Ysmay.  -  Ona 

nosiła węża. To inna siła. Hylle działał ze śmiercią, albo ocierając się o śmierć, a to jest 

moc życia. Jaki czar posiadasz, dziewczyno? 

Zamiast  odpowiedzi  wyciągnęła  dłoń  tak,  aby  amulet  Gunnory  stał  się  dla  nich 

widoczny. Yaal przyglądała mu się przez chwilę, po czym skinęła głową. 

- Dawno, bardzo dawno temu… Quayth… Obrona Rathonny… Tak, dodając to 

do rzeczy, które już miał, Hylle mógł stać się naprawdę groźny. 

- Ale nie powiodło mu się - Ysmay wreszcie przemówiła. 

- Rzecz takiej mocy musi przejść jako dar - uśmiechnęła się Yaal. 

-  Moc  zwróci  się  bowiem  przeciwko  temu,  kto  ją  sobie  przywłaszczył.  Nikt  nie 

będzie próbował czegoś takiego z Rathonną. 

- Nie znam tego imienia. To amulet Gunnory. 

- Kogo? - zdumiała się Yaal. - Pewne moce były znane od dawna i nadawano im 

różne imiona. Rozpoznaję to jako pochodzące od Rathonny. Od najdawniejszych czasów 

background image

była  z  nami,  starając  się  dawać  wskazówki,  gdy  zaszła  potrzeba.  Jeśli  Hylle  uważał,  że 

może  użyć  Jej…  -  Znasz  Hylla  -  przerwał  Broc.  -  Zawsze  uważał,  że  jest  ponad 

jakimkolwiek  zagrożeniem  i  zawsze  starał  się  wprowadzić  w  życie  jakiś  plan,  który 

obróciłby porażkę w zwycięstwo. Tak jak robi to teraz, Yaal. Tak, jak robi to teraz! 

-  Gwiazdy  wykonały  pełen  obrót  i  wąż  jest  gotów  do  uderzenia.  Nie  sądzę,  aby 

pomógł mu tej nocy jakikolwiek plan. Wybiła godzina, abyśmy skończyli z nim wreszcie. 

Ruszyli razem ku schodom, a Ysmay tuż za nimi. Za nic w świecie nie zostałaby 

sama w tym nawiedzonym miejscu. 

Potwór  stał  u  szczytu  schodów  gotowy  do  skoku,  a  jego  czerwone  ślepia 

wpatrywały się w nich z nienawiścią… Broc wykonał skomplikowany gest i w jego dłoni 

ukazał się miecz. Klinga nie miała ostrza i wyglądała na wyciętą z brązowego drewna, ale 

na  jej  widok  potwór  rozpoczął  odwrót,  wściekle  sycząc.  Zeszli  do  pracowni  Hylla,  w 

której powietrze nasycone było najrozmaitszymi oparami. 

W centrum pomieszczenia, na kamiennym palenisku, płonął ogień, ponad którym 

wisiał potężny kocioł. Hylle wrzucał doń garście czegoś, co brał z pobliskiego kufra, nucąc 

coś pod nosem i nie zwracając uwagi na przybyłych. 

- Zgłupiał? - zdziwił się Broc. - Nie liczy chyba na to, że uda mu się powtórnie? 

- Och, ależ uda się - Yaal wyciągnęła rękę. Żółte oczy węża zaczęły rosnąć, aż zlały 

się w złotą kulę wiszącą w pomieszczeniu niczym miniaturowe słońce. Nieoczekiwanie dla 

Ysmay  pojawił  się  potwór,  który  ruszył  przez  pokój,  ale  nie  ku  nim,  lecz  ku  swemu 

władcy.  Równocześnie  amulet  w  jej  dłoni  rozbłysł  zielonkawym  światłem,  które 

uformowane w wiązkę sięgnęło paleniska, nadając płomieniom zielonkawą barwę. 

Hylle krzyknął przeraźliwie, gdy monstrum ścisnęło jego ramię. Walcząc, objęci w 

uścisku, wpadli do bulgoczącego kotła. 

W okamgnieniu złota kula zniknęła, tak jak i zielona wiązka światła, a wrzenie w 

kotle zamarło. Mętna toń cieczy dokładnie kryła tajemniczą zawartość. 

* * * 

Świtało.  Zbliżał  się  nowy  dzień.  Nie  wierząc  w  to,  że  żyje,  Ysmay  stała  oparta  o 

ścianę wieży. Przez chwilę cieszyła się, że jest sama. Po chwili ręka Yaal znalazła się na jej 

ramieniu i już we troje stali na dziedzińcu. 

- Zmieniło się tu. To nie to samo, Quayth, jakim je pamiętam - stwierdziła smutno 

Yaal. 

- Zmieni się - zapewnił ją Broc. - To, co zatruwało jego serce, zniknęło, a dla nas 

przyszłość… 

background image

- A co ze mną? - przerwała Ysmay. - Nie jestem już Lady Quayth. Nigdy zresztą 

nią nie byłam, a w Uppsdale znaczę jeszcze mniej. Byłam jego żoną. Z własnego wyboru 

tu  przybyłam,  choć  nie  wiedziałam  kim…  czym  on  jest.  Mimo  to  poszłam  za  nim  bez 

protestu. 

- Przyniosłaś nam wolność - odparł łagodnie Broc, przyglądając się jej. - Nie byłaś 

ani jego żoną, ani jego sługa. Gdyby było inaczej, nie mogłabyś nosić węża i nie byłabyś z 

nami tej nocy. 

- Nie mów “żona Hylla”, ale raczej “córka Rathonny”! - glos Yaal miał w sobie coś 

z rozkazu. -  Dziwne i bardzo skomplikowane są nieraz zrządzenia losu. Pochodzimy ze 

starej rasy, a nauka przypisuje nam  moc, którą ignoranci obdarzyli  bogów. A przecież 

jesteśmy ludźmi i dlatego zdarzają się między nami i tacy jak Hylle. On chciał okiełznać 

określone moce, aby… 

- Chciał więcej - przerwał jej Broc. - Chciał… 

- Mnie? Może, ale raczej chciał tylko dzięki mnie to osiągnąć. Wtedy był dla nas 

zbyt silny, choć robiliśmy, co tylko się dało… 

- Jak ukrycie węża? - spytała Ysma. 

-  Tak.  Potem  czekaliśmy  długo  na  przybycie  kogoś,  kto  mógłby  go  użyć. 

Powiedziałaś,  że  nie  jesteś  Lady  Quayth,  ale  nie  powtarzaj  tego.  Hylle  użył  ciebie,  aby 

dostać  się  do  prawdziwego  bursztynu.  Ten,  który  produkował  dla  swej  magii,  był 

fałszywy. Każdy fałsz musi zawierać w sobie ziarno prawdy, aby istnieć. Pragnął się tobą 

posłużyć,  ale  nie  byłaś  mu  przeznaczona.  Masz  prawo  być  z  siebie  dumna  i  szczęśliwa, 

córko Rathonny. 

- Witaj w Quayth! - dodał Broc. - Tym razem możesz być pewna, że to prawdziwe i 

szczere powitanie! 

Nigdy w to nie wątpiła, ani teraz, ani potem.  Nigdy też nie  musiała  wchodzić do 

pięcioramiennej  wieży,  aby  przyglądać  się  bezkształtnej  bryle  bursztynu,  w  której 

wnętrzu  człowiek  i  potwór  stali  spleceni  w  nieskończonym  uścisku,  aby  przypomnieć 

sobie, co tkwi pod pozorami wielu spraw.