C. S.
FORESTER
Lord Hornblower
„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK
„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł oryginału angielskiego Lord Hornblower
Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień
Redaktor Alina Walczak
Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
© Copyright 1946 by C. S. Forester
ISBN 83-215-5793-7 (wyd. Morskie) ISBN 83-85297-72-3 (Tekop)
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z
„Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne
zam. 1693/k
Rozdział I
Stalla w kaplicy, z rzeźbionego dębu, w której siedział Hornblower, była
bardzo niewygodna, a kazanie wygłaszane przez księdza dziekana Westminsteru
śmiertelnie nudne. Hornblower wiercił się jak dziecko i jak dziecko rozglądał po
kaplicy i zgromadzonych w niej wiernych, aby oderwać myśli od cielesnych
niewygód. Nad głową miał subtelnie zdobione żebro wachlarzowego sklepienia
budowli, którą zdaniem Hornblowera można było bez przesady uznać za
najpiękniejszą na świecie. Było coś radującego umysł matematyka w sposobie, w jaki
wzory pokrywające sklepienie spotykały się i rozchodziły, jakaś natchniona logika.
Nieznani z nazwisk rzemieślnicy, którzy wykonali te prace rzeźbiarskie, musieli być
ludźmi o twórczej wyobraźni.
Kazanie trwało jeszcze, a Hornblower już zaczął się obawiać, że po jego
zakończeniu znów się zacznie śpiewanie, znowu te wysokie tony wywodzone przez
chłopięcy chór w komeżkach będą go nękały bardziej nawet dotkliwie niż kazanie czy
stalla dębowa. Jest to cena, jaką musi płacić za prawo noszenia wstęgi i gwiazdy, za
to, że jest Kawalerem Wielce Zaszczytnego Orderu Łaźni. Ponieważ było wiadomo,
że przebywa w Anglii na urlopie zdrowotnym — i że wraca już całkiem do zdrowia
— nie mogło być mowy o wykręceniu się od uczestnictwa w tej najważniejszej
uroczystości Orderu. Kaplica wyglądała niewątpliwie dość efektownie w świetle
słonecznym, które przedostając się przez okna odbijało się wzmożonym, radującym
oko blaskiem od szkarłatnych i lśniących orderami płaszczy braci-kawalerów.
Należało w każdym razie przyznać, że ta pompatyczna i owiana próżnością
uroczystość była niewątpliwie piękna w jakiś szczególny, efektowny sposób, nawet
pomijając jej skojarzenia historyczne. Może stalla, w której siedział, budziła dawnymi
laty to samo uczucie niewygody w Hawke'u czy Ansonie, może Marlborough, tak jak
on w szkarłacie i bieli, wiercił się i zżymał na podobnym kazaniu.
Tamten osobnik o ważnym wyglądzie, z posrebrzaną koroną na głowie, w
aksamitnym kaftanie haftowanym w herby królewskie, to tylko wysoki dygnitarz
kolegium heraldycznego, piastujący tę dobrze płatną synekurę dzięki doskonałym
koneksjom; odsiadując kazanie może się z pewnością pocieszać myślą, że zarabia na
życie czyniąc to raz do roku. Obok niego był przełożony Orderu, książę regent,
pąsowa barwa oblicza kłóciła się ze szkarłatem płaszcza. Byli też wojskowi,
generałowie i pułkownicy o nie znanych mu twarzach. Poza tym jednak kaplica pełna
była ludzi, z którymi dzielenie braterstwa Orderu napełniało go dumą — Lord St
Vincent, potężnej postury i srogiego wyglądu, człowiek, który wprowadził dowo-
dzoną przez siebie flotyllę w sam środek dwakroć silniejszej eskadry hiszpańskiej;
Duncan — to on rozbił flotę holenderską pod Camperdown; i jeszcze z tuzin admira-
łów i kapitanów, niektórzy nawet z krótszym od niego stażem w marynarce wojennej
— Lydiard, zdobywca „Pomony” pod Hawaną; Samuel Hood, dowódca „Zealousa”
pod Abukirem; i Yeo, który szturmował fort El Muro. Było coś radującego i
grzejącego w serce w fakcie przynależenia do tego samego rycerskiego kręgu odzna-
czonych wraz z ludźmi tego pokroju — śmieszne to, ale prawdziwe. Zaś bohaterów
Orderu przebywających wciąż na morzu (bo przybyć tu mogli tylko ci, co pracują na
lądzie lub są na urlopie) i podejmujących ostatni desperacki wysiłek rozdarcia
cesarstwa napoleońskiego jest trzy razy tyle co tu obecnych braci-kawalerów.
Hornblower poczuł, że wzbiera w nim fala uczuć patriotycznych: ogarną go wzniosły
nastrój. Lecz już po chwili zaczął analizować ten przypływ emocji i zastanawiać się,
w jakim stopniu został on wywołany romantycznym pięknem otoczenia.
Porucznik w mundurze marynarki wojennej wszedł do kaplicy i stanął
wahając się przez chwilę, po czym dojrzawszy Lorda St Vincent, ruszył spiesznie ku
niemu i podał mu dużą kopertę (ze złamanymi już pieczęciami), którą trzymał w ręku.
Teraz nikt już nie słuchał kazania — cała śmietanka Królewskiej Marynarki
Wojennej wyciągając szyje zerkała na St Vincenta, który czytał list przysłany
najoczywiściej z Admiralicji, urzędującej na drugim końcu Whitehall Dziekan,
któremu głos załamał się na moment, podjął żwawo kazanie, mówiąc monotonnie do
głuchych uszu, nie słuchających go od dłuższej chwili, gdyż St Vincent,
przeczytawszy raz list bez żadnej zmiany wyrazu swej jak w kamieniu ciosanej
twarzy natychmiast wrócił do początku i czytał go ponownie. St Vincent, tak
odważnie ryzykujący los Anglii w bitwie, co przyniosła mu tytuł para, nie był
przecież człowiekiem, który zabierałby się pochopnie do dzieła, mając czas na
zastanowienie się.
Skończył powtórne czytanie, złożył list i przesunął spojrzeniem po kaplicy.
Każdy z czterdziestu kawalerów Orderu Łaźni zesztywniał z podniecenia w nadziei,
że pochwyci jego wzrok. St Vincent wstał i owinął się purpurowym płaszczem; rzucił
słówko czekającemu porucznikowi, a potem, sięgnąwszy po kapelusz z pióropuszem,
pokuśtykał sztywno ku wyjściu z kaplicy. Uwaga zebranych przeniosła się
natychmiast na porucznika; oczy wszystkich obserwowały go idącego transeptem, a
Hornblowerowi szybko zabiło serce i poruszył się niespokojnie, gdy się zorientował,
że porucznik zmierza prosto ku niemu.
— Wyrazy szacunku od jego lordowskiej wysokości, sir — rzekł porucznik —
i chciałby on natychmiast zamienić słówko z panem.
Teraz na Hornblowera przyszła kolej zapiąć płaszcz i pamiętać o zabraniu
kapelusza z piórami. Musi za wszelką cenę wyglądać nonszalancko i nie dać zgroma-
dzonym tu kawalerom Orderu okazji do podśmiewania się, że stracił głowę z powodu
wezwania go przez Pierwszego Lorda. Musi wyglądać, jakby to był dla niego chleb
powszedni. Gdy niedbałym krokiem wychodził że stalli, szpada dostała mu się
między nogi i tylko dzięki łasce Opatrzności nie runął jak długi głową naprzód.
Wyprostował się z brzękiem ostróg i szpady i ruszył nawą boczną powoli i z
godnością. Wszyscy patrzyli na niego; obecni tu oficerowie wojsk lądowych
odczuwali pewnie tylko obojętne zaciekawienie, lecz ci z marynarki wojennej —
Lydiard i inni — muszą się zastanawiać, jaki to nowy, nieprzewidziany obrót wzięła
wojna na morzu i zazdrościć mu czekających go przeżyć i możliwości wyróżnienia
się. W tyle kaplicy, na miejscach siedzących zarezerwowanych dla osób
uprzywilejowanych, Hornblower spostrzegł Barbarę wychodzącą mu na spotkanie ze
swojej ławki. Uśmiechnął się do niej nerwowo — nie był pewny siebie na tyle, aby
się odezwać, czując oczy wszystkich na sobie — i podał jej ramię. Poczuł, że wsparła
się mocno na nim i usłyszał jej czysty, ostry głos; Barbary oczywiście nie speszył
fakt, że wszyscy ich obserwują.
— Pewnie jakieś nowe kłopoty, mój drogi? — spytała.
— Chyba tak — odparł Hornblower półgłosem. Za drzwiami czekał na nich St
Vincent, lekki wiatr kołysał strusimi piórami na jego kapeluszu i szeleścił jedwabiem
purpurowego płaszcza. Jego masywne uda rozpierały biały jedwab spodni o długości
do kolan; chodził tam i z powrotem na wielkich, zniekształconych podagrą stopach,
deformujących białe trzewiki. Ekscentryczny strój nie ujmował jednak nic z jego
niezachwianej godności. Barbara wysunęła dłoń spod ramienia Hornblowera i
dyskretnie pozostała w tyle, żeby obaj mężczyźni mogli porozmawiać swobodnie.
— Sir? — zwrócił się Hornblower, a potem, przypominając sobie — nie
przywykł jeszcze do stosunków z parami — milordzie?
— Hornblower, jest pan teraz zdolny do czynnej służby?
— Tak, milordzie.
— Będzie pan musiał zacząć dziś wieczorem.
— Tak jest, sir… milordzie.
— Jak podstawią mi ten przeklęty powóz, zabiorę pana do Admiralicji, gdzie
otrzyma pan ode mnie rozkazy. — St Vincent ryknął głosem, który byłby słyszany na
salingu grotmasztu podczas huraganów na wodach Indii Zachodnich. — Johnson, nie
ma j e s z c z e tych przeklętych koni?
St Vincent zauważył Barbarę za plecami Hornblowera.
— Sługa łaskawej pani — rzekł; zdjął kapelusz z pióropuszem i ukłonił się
przyciskając go do piersi; wiek, podagra i lata spędzone na morzu nie pozbawiły go
dworskich manier, lecz że sprawy kraju przede wszystkim wymagały jego uwagi,
zaraz obrócił się do Hornblowera.
— Jakie to zadanie, milordzie? — spytał Hornblower.
— Stłumienie buntu — odparł srogim tonem St Vincent. — Przeklętego
buntu, niech go piekło pochłonie. Może się powtórzyć rok dziewięćdziesiąty czwarty.
Miał pan może okazję poznać Chadwicka… porucznika Augustyna Chadwicka?
— Był ze mną midszypmenem u Pellewa, milordzie.
— No więc on… ach, jest wreszcie ten przeklęty powóz. Co z Lady Barbarą?
— Wrócę moją karetą na Bond Street — odparła Barbara — i odeślę ją po
Horatia do Admiralicji. Już nadjeżdża.
Kareta z Brownem i stangretem na koźle zatrzymała się za powozem St
Vincenta i Brown zeskoczył na ziemię.
— No to świetnie. Idziemy, Hornblower. Jeszcze raz sługa łaskawej pani.
St Vincent z trudem wgramolił się na siedzenie, Hornblower siadł obok niego
i ciężki wehikuł ruszył ze stukotem kopyt końskich o bruk. Blade światło słońca
padało przez okienka na grubo ciosane oblicze St Vincenta siedzącego ze zgiętymi
plecami na skórzanym siedzeniu; jacyś oberwańcy na ulicy spostrzegli barwnie
odzianych panów w powozie i krzyknęli „Hurra” machając postrzępionymi czapkami.
— Chadwick był dowódcą brygu „Flame”, osiemnastodziałowego —
powiedział St Vincent. — Załoga zbuntowała się w Zatoce Sekwańskiej i trzyma jego
i pozostałych oficerów jako zakładników. Wysłali podoficera nawigacyjnego i
czterech wiernych nam marynarzy w gigu z ultimatum skierowanym do Admiralicji.
Gig przybył do Bembridge ubiegłej nocy, a papiery właśnie mi dostarczono — oto
one.
St Vincent potrząsnął pismem trzymanym w sękatej dłoni, wraz z
załącznikami, które dopiął po otrzymaniu ich w Opactwie westminsterskim.
— Jakież to ultimatum, milordzie?
— Amnestia… darowanie winy. I powieszenie Chadwicka. W przeciwnym
razie przekazują bryg Francuzom.
— Zwariowani głupcy! — mruknął Hornblower.
Pamiętał Chadwicka z „Indefatigable”, już wtedy, dwadzieścia lat temu, za
starego na midszypmena. Teraz chyba po pięćdziesiątce i tylko porucznik. Jako
midszypmen miał podły charakter; pomijany wciąż przy awansach, musiał być
jeszcze gorszy będąc porucznikiem. Jeśli chciał, mógł zrobić prawdziwe piekło na tak
małej jednostce jak „Flame”, gdzie był prawdopodobnie jedynym oficerem z
patentem królewskim. Wystarczający powód do buntu. Po straszliwych nauczkach w
Spithead i Nore, po zamordowaniu Pigotta na „Hermionie” wyeliminowano z
marynarki wojennej osobników o najgorszych charakterach. Jest to wciąż ciężka,
okrutna służba, lecz nie do tego stopnia, żeby doprowadzać marynarzy do tak samo-
bójczego kroku jak bunt, chyba że w grę wchodzą szczególne okoliczności. Dowódca
okrętu, okrutny i niesprawiedliwy, zaś wśród załogi przywódca zdeterminowany i
bystry — taka kombinacja może wywołać bunt. Niezależnie jednak od przyczyny
bunt musi być natychmiast stłumiony, musi się spotkać z najsurowszą karą. Ospa ani
cholera nie są bardziej zaraźliwe ani bardziej zgubne niż bunt na jednostce bojowej.
Niech jeden buntownik uniknie kary, a wszyscy następni mający jakieś żale będą go
wspominać i iść za jego przykładem.
A przecież Anglia jest w krytycznym momencie walki z francuskim
despotyzmem. Pięćset okrętów wojennych w morzu — z tego dwieście to jednostki
liniowe — broni mórz przed nieprzyjaciółmi. Sto tysięcy wojska pod dowództwem
Wellingtona przedziera się przez Pireneje do południowej Francji. A cała zbieranina
wojsk Europy wschodniej, Rosjanie i Prusacy, Austriacy i Szwedzi, Kroaci, Węgrzy i
Holendrzy, jest odziewana, karmiona i uzbrajana staraniem Anglii. Wydawało się, że
Anglia nie jest w stanie zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek w tej walce; nawet że
musi zachwiać się i załamać pod tak straszliwym obciążeniem. Bonaparte walczył o
swoje życie z całą przebiegłością i okrucieństwem, jakiego można się było po nim
spodziewać. Kilka dalszych miesięcy uporczywych zabiegów, kilka miesięcy
straszliwego wysiłku może przywieść go do upadku i przywrócić pokój na tym
oszalałym świecie; moment niepewności, chwila zwątpienia, i tyrania może zacisnąć
szpony na ludzkości na dalsze pokolenie, na wiele przyszłych pokoleń.
Powóz wtoczył się na dziedziniec Admiralicji i dwaj emerytowani marynarze
ciężko stąpając na drewnianych protezach podeszli otworzyć drzwiczki. St Vincent
wysiadł pierwszy, za nim Hornblower i obaj w płaszczach ze wspaniałego
szkarłatnego i białego jedwabiu udali się do biura Pierwszego Lorda.
— To jest ich ultimatum — powiedział St Vincent rzucając papier na biurko.
Napisane niewprawnym pismem — pomyślał od razu Hornblower — nie pisał
tego jakiś zbankrutowany kupiec czy pracownik biura adwokackiego siłą wcielony do
marynarki.
Na pokładzie okrętu JKM „Flame”
w pobliżu Hawru.
7 października 1813 roku
My wszyscy tutaj jesteśmy dusze lojalne i wierne, ale porucznik Augustyn
Chadwick nas chłosta i nas głodzi i przez miesiąc wywołuje całą załogę dwa razy na
każdej wachcie. Wczoraj zapowiedział, że dziś wychłosta co trzeciego z nas, a resztę z
nas jak tylko tym drugim się zagoi. To trzymamy go zamkniętego pod kluczem w jego
kajucie i czeka na niego lina przepuszczona przez blok na noku fokrei, bo on powinien
być powieszony potem co zrobił chłopcu Jamesowi Jonesowi, on jego zabił i my
myślimy, że w swoim raporcie doniósł, że jemu się zmarło od gorączki. Chcemy, żeby
Ich Lordowskie Wysokości w Admiralicji obiecali nam osądzić jego za jego zbrodnie i
dać nam nowych oficerów i niech co było pójdzie w zapomnienie. Chcemy dalej bić
się o swobody dla Anglii, bo z nas dusze lojalne i wierne, jak już żeśmy mówili, ale
Francja jest na naszej zawietrznej i wszyscy jesteśmy w tym razem i nie chcemy dać
się powiesić jako buntowniki i jak spróbujecie zająć ten okręt, to my jego wciągniemy
na nok rei i popłyniemy do Francuzów. Podpisujemy to wszyscy.
Z uniżonym poważaniem
Wszędzie na marginesie listu były podpisy, siedem podpisów i kilkadziesiąt
krzyżyków z dopiskiem przy każdym krzyżyku: „Henry Wilson, jego znaczek”,
„William Owen, jego znaczek” i tak dalej; podpisy wykazywały zwykłą proporcję
piśmiennych i niepiśmiennych w przeciętnej załodze okrętu. Skończywszy czytać,
Hornblower podniósł wzrok na St Vincenta.
— Zbuntowane psy — warknął St Vincent.
Może i tak, pomyślał Hornblower. Ale pomyślał również, że mieli swoje racje,
by się zbuntować. Mógł doskonale wyobrazić sobie sposób, w jaki byli traktowani,
nie kończące się, niczym nie usprawiedliwione pasmo okrucieństw obok normalnych
trudów życia na okręcie w służbie blokadowej; niedole, którym kres przynieść może
tylko śmierć albo bunt — innego wyjścia nie ma.
Postawieni wobec pewnej chłosty w bliskiej przyszłości zbuntowali się, a on
nie potrafił winić ich za to. Widział dosyć pleców pociętych na pasy; wiedział, że sam
zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby uniknąć tej tortury, gdyby stanął wobec
takiej perspektywy. Skóra na nim ścierpła, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, jak
by się czuł wiedząc, że ma być wychłostany w przyszłym tygodniu. Ludzie ci mają
moralne prawo po swojej stronie; to nie sprawiedliwość, lecz konieczność sprawia, że
muszą ponieść karę za ten dający się usprawiedliwić występek. Byt kraju i narodu w
znacznej mierze zależy od zamykania buntowników, wieszania prowodyrów i karania
chłostą pozostałych; od wypalenia gorącym żelazem tego nowego punktu zapalnego,
który pojawił się na prawym ramieniu Anglii, zanim choroba się rozszerzy. Muszą
zostać powieszeni, choćby moralnie byli niewinni — jest to taka sama konieczność
wojenna jak zabijanie Francuzów będących być może doskonałymi mężami i ojcami.
Dobrze też będzie nie dać St Vincentowi odgadnąć jego uczuć — Pierwszy Lord
oczywiście nienawidzi buntówników jako takich, bez zadawania sobie trudu
głębszego wniknięcia w ich sytuację.
— Jakie ma pan dla mnie rozkazy, milordzie? — zapytał.
— Dam panu carte blanche — odparł St Vincent. — Wolną rękę. Ma pan
przyprowadzić tu „Flame” bezpiecznie i cało, a z nim buntowników, i pańska sprawa,
jak pan to zrobi.
— Da mi pan pełne uprawnienia, milordzie, na przykład do negocjowania?
— Do diaska, nie to miałem na myśli — odparł St Vincent. — Chciałem
powiedzieć, że może pan dostać tyle jednostek, ile pan poprosi. Mogę użyczyć panu
trzech okrętów liniowych, jeśli pan chce. Dwie fregaty. Jednostki bombowe. Nawet
statek rakietowy, jeśli uważa pan, że będzie go można wykorzystać — ten Congreve
chciałby znowu zobaczyć swoje rakiety w akcji.
— Sytuacja nie wygląda na taką, milordzie, w której potrzebna byłaby
specjalnie duża siła. Okręty liniowe są za wielkie do tego celu.
— Do diaska, też wiem o tym. — Na wielkiej twarzy St Vincenta odbijała się
walka wewnętrzna. — Ci podli szubrawcy mogą wpłynąć w mgnieniu oka do ujścia
Sekwany na pierwszą oznakę grożącego im niebezpieczeństwa. Wiem, że tu trzeba
rozumu. Dlatego, Hornblower, posłałem po pana.
Piękny komplement. Hornblower czuł się trochę pochlebiony; rozmawia tu
prawie jak równy z równym z jednym z największych admirałów, których proporzec
powiewał kiedykolwiek na maszcie okrętu, i to uczucie jest niesłychanie przyjemne.
W dodatku pod wpływem rosnącego nacisku wewnętrznego Pierwszy Lord wyrzucił
nagle z siebie jeszcze bardziej zaskakujące stwierdzenie:
— I marynarze lubią pana, Hornblower. Do licha, nie znam nikogo, kto by
pana nie lubił. Wierzą w pana i słuchają pana. Jest pan jednym z oficerów, o których
się mówi wśród marynarzy. Ufają panu i spodziewają się po panu wielkich rzeczy —
i ja też, u diaska, jak sam pan widzi.
— Lecz, milordzie, jeśli przemówię do załogi, będzie to oznaczało, że
prowadzę z nimi negocjacje.
— Żadnych rozmów z buntownikami! — huknął St Vincent, bijąc w stół
ogromną jak udziec barani pięścią. — Mieliśmy tego dosyć w dziewięćdziesiątym
czwartym.
— Wobec tego carte blanche, jaką mi pan daje, to nic więcej, milordzie, jak
zwykłe rozkazy dla oficera marynarki wojennej — zauważył Hornblower.
Sprawa jest poważna; wysyła się go z niezwykle trudnym zadaniem, i będzie
musiał wziąć na siebie całe odium za ewentualne niepowodzenie. Nie wyobrażał
sobie, że będzie kiedykolwiek licytować się w argumentach z Pierwszym Lordem, a
przecież to właśnie robił zmuszony zwykłą koniecznością. W błysku jasnego
widzenia uświadomił sobie, że ostatecznie wiedzie spór nie ze względu na siebie; nie
próbuje bronić własnych interesów. Dyskutował zupełnie bezosobowo; oficer który
jest wysyłany z zadaniem odbicia „Flame” i którego przyszłość może zależeć od
udzielonych mu pełnomocnictw, to nie Hornblower siedzący w tym rzeźbionym
fotelu, odziany w biały i szkarłatny jedwab, ale jakieś biedaczysko, którego mu żal i
którego interesy leżą mu na sercu, gdyż reprezentują one interes narodowy. Potem
obie te istoty stopiły się znowu w jedno i to był on, mąż Barbary, człowiek, który był
na przyjęciu u Lorda Liverpoolu ubiegłego wieczora i wciąż jeszcze odczuwał po tym
lekki ból w czaszce nad czołem, który ma wypłynąć w tej nieprzyjemnej misji, nie
dającej za grosz okazji do sławy czy wybicia się, wystawiając się na ogromne ryzyko
fiaska mogącego uczynić z niego pośmiewisko marynarki wojennej i przedmiot kpin
w całym kraju.
Znowu badał uważnie wyraz twarzy St Vincenta; admirał nie jest głupcem i
pod tym kanciastym czołem kryje się inteligentny umysł — boryka się z własnymi
uprzedzeniami, próbując zrezygnować z nich przy pełnieniu swej powinności.
— A więc dobrze, Hornblower — rzekł wreszcie. — Dam panu całkowitą
swobodę działania. Każę sporządzić rozkazy dla pana w tym sensie. Oczywiście
będzie pan miał stanowisko komodora.
— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.
— Oto lista załogi okrętu — ciągnął St Vincent. — Nie mamy tu zastrzeżeń
wobec żadnego z nich. Nathaniel Sweet, pomocnik bosmana — tu jest jego podpis —
był kiedyś starszym oficerem na węglowcu z Newcastle — zwolniony za pijaństwo.
Może on jest prowodyrem. Ale może nim być każdy z nich.
— Czy wiadomość o buncie została ujawniona?
— Nie. I prośmy Boga, żeby do tego nie doszło, dopóki nie zostanie
wciągnięta flaga sądu wojennego. Holden w Bembridge miał dosyć rozumu, żeby nie
pisnąć o tym. Zatrzymał pod kluczem podoficera nawigacyjnego i załogę łodzi, jak
tylko usłyszał, jaką przywieźli nowinę. „Dart” wychodzi do Kalkuty w przyszłym
tygodniu — zostaną zamustrowani na ten statek. Upłyną miesiące, zanim ta historia
przedostanie się do publicznej wiadomości.
Bunt to zaraza roznoszona przez słowa. Miejsce zarażone musi zostać
odizolowane do chwili, aż będzie można wypalić je gorącym żelazem.
St Vincent przysunął do siebie plik papierów i sięgnął po pióro — piękne
pióro indycze z jedną z tych świeżo wprowadzonych złotych stalówek.
— Jaką chce pan jednostkę?
— Coś zwrotnego i niedużego — odrzekł Hornblower.
Nie miał pojęcia, jak się zabierze do odzyskania okrętu, któremu wystarczy
przesunąć się o dwie mile w kierunku zawietrznym, żeby stał się nie do odzyskania,
lecz duma kazała mu stwarzać pozory pewności siebie. Złapał się na tym, iż
zastanawia się, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak on, silący się na udawanie odwagi
cywilnej, gdy faktycznie czują się słabi i bezradni — pamiętał jednak uwagę
Swetoniusza o Neronie, że uważał on wszystkich ludzi za tak samo zepsutych jak on,
chociaż publicznie nie przyznawali się do tego.
— Mamy „Porta Coeli” — powiedział St Vincent unosząc siwe brwi. — Bryg
uzbrojony w osiemnaście dział — w istocie bliźniak „Flame”. Stoi w Spithead
gotowy do odpłynięcia. Dowódcą jest Freeman — ten co miał kuter „Clam” pod
pańskim dowództwem na Bałtyku. To on przywiózł pana do kraju, czy tak?
— Tak, milordzie.
— Nada się?
— Myślę, że tak, milordzie.
— Pellew dowodzi eskadrą w środkowej części Kanału. Prześlę mu rozkaz,
żeby dał panu wszelką pomoc, jakiej może pan zażądać.
— Dziękuję, milordzie.
I oto podjął się trudnego — może nawet niewykonalnego — zadania bez
najmniejszej próby zostawienia sobie furtki do wycofania się, nie starając się nawet
zasiać ziarna wymówek, które mógłby wyzyskać w razie niepowodzenia. Bardzo to
było lekkomyślne z jego strony, wiedział jednak, że nie pozwoliła mu na to jego
śmieszna duma. Nie umiał stosować tych wszystkich „jeżeli” lub „ale” wobec ludzi
pokroju St Vincenta, a faktycznie wobec nikogo. Zastanawiał się, czy to dlatego, że
komplement wypowiedziany przed chwilą przez Pierwszego Lorda uderzył mu do
głowy, czy też może ze względu na rzuconą mimochodem uwagę, że może „żądać”
pomocy od Pellewa, głównodowodzącego, pod którym służył dwadzieścia lat temu za
swoich czasów midszypmeńskich. Uznał, że jedyny powód to jego bezsensowna
duma.
— Wiatr jest północno-zachodni i stały — mówił St Vincent rzucając okiem
na tarczę powtarzającą wskazania wiatrowskazu na dachu Admiralicji. — Ale
barometr spada. Im wcześniej pan wypłynie, tym lepiej. Poślę za panem rozkazy do
miejsca, gdzie się pan zatrzymał — niech pan skorzysta z tej okazji, żeby się
pożegnać z żoną. Gdzie ma pan swoje rzeczy?
— W Smallbridge, milordzie. Prawie po drodze do Portsmouth.
— Dobrze. Teraz jest południe. Powiedzmy, że wyjedzie pan o trzeciej, karetą
pocztową do Portsmouth — nie może pan jechać rozstawnymi końmi ze swoim
kufrem marynarskim. Osiem godzin — siedem, drogi nie są jeszcze rozmiękłe o tej
porze roku. Zaraz wyślę kurierem rozkazy do Freemana. Życzę powodzenia,
Hornblower.
— Dziękuję, milordzie.
Hornblower owinął się płaszczem, poprawił szpadę i ruszył do wyjścia.
Jeszcze nie opuścił pokoju, a już wchodził urzędnik wezwany przez St Vincenta
dzwonkiem, żeby pisać pod jego dyktando rozkaz dla Hornblowera. Na dworze wiał
silny północno-zachodni wiatr, o którym mówił St Vincent, i Hornblower w swoim
płaszczu o żywych szkarłatno-białych barwach poczuł się zziębnięty i zagubiony. Ale
kareta czekała na niego, tak jak obiecała Barbara.
Rozdział II
Ona sama powitała go, gdy dotarł na Bond Street, spokojnym spojrzeniem i
opanowanym wyrazem twarzy, jak przystało na przedstawicielkę rasy bojowników.
Bała się jednak wyrzec więcej niż jedno słowo.
— Rozkazy? — zapytała.
— Tak — odparł Hornblower, a potem ulegając naporowi silnych mieszanych
uczuć, kłębiących się w jego duszy, dodał: — Tak, kochana.
— Kiedy?
— Odpływam dziś wieczorem ze Spithead. Wypisują mi teraz rozkazy…
muszę ruszać, jak tylko mi je tu doślą.
— Z wyrazu twarzy St Vincenta domyśliłam się, że tak będzie. Wysłałam
więc Browna do Smallbridge, żeby zapakował twój kuferek. Będzie już
przygotowany, jak tam przyjedziemy.
Niezawodna, przewidująca, opanowana Barbara! Ale „Dziękuję ci, moja
droga”, to było wszystko, co potrafił powiedzieć. Nawet teraz, po spędzonym z nią
dłuższym okresie, zdarzały się często te trudne momenty; chwile, gdy przepełniony
uczuciem (a może właśnie dlatego), nie umiał przecież znaleźć słów.
— Kochanie, czy mogę spytać, dokąd się udajesz?
— Gdybyś spytała, nie mógłbym ci powiedzieć — odrzekł Hornblower z
wymuszonym uśmiechem. — Przykro mi, skarbie.
Barbara nie pisnęłaby nikomu słówka ani nie dałaby niczym poznać, w jakiej
misji został wysłany, ale mimo to nie mógł jej nic zdradzić, żeby nie można było
obciążyć jej odpowiedzialnością na wypadek rozejścia się wieści o buncie; lecz nie to
było rzeczywistym powodem. Jego obowiązkiem było milczeć, a obowiązek nie
dopuszcza żadnych wyjątków. Barbara — jak tego wymagała sytuacja —
odpowiedziała mu pogodnym uśmiechem. Przeniosła uwagę na jego jedwabny
płaszcz i wdzięczniej udrapowała mu go na ramionach.
— Szkoda — zauważyła — że w tych nowoczesnych czasach mężczyźni mają
tak mało okazji, żeby się ładnie ubrać. W szkarłacie i bieli jest ci, mój drogi, do
twarzy. Bardzo przystojny z ciebie mężczyzna — wiedziałeś o tym?
Wtedy krucha, sztuczna bariera między nimi pękła i rozwiała się jak przekłuta
bańka mydlana. Hornblower z usposobienia był człowiekiem spragnionym uczucia,
dowodów miłości, jednakże przestrzeganie przez tyle lat dyscypliny wewnętrznej w
bezlitosnym świecie utrudniało mu, nawet prawie uniemożliwiało, ujawnienie tej
cechy. Czaiła się w nim zawsze obawa przed odtrąceniem, rzecz zbyt straszna, żeby
się na to narażać. Miał się zawsze na baczności przed samym sobą, przed światem
zewnętrznym. A ona… ona znała te jego nastroje, zdawała sobie z nich sprawę, choć
urażało to jej dumę. Stoickie wychowanie angielskie wykształciło w niej nieufność
wobec emocji, niechęć do ich uzewnętrzniania. Była tak samo dumna jak on; potrafiła
złościć się, że jest od niego zależna w osiąganiu pełni życia, jak on bywał zły, że
czuje się niepełny bez jej miłości. Byli dwojgiem dumnych ludzi, którzy z tej czy
innej przyczyny uczynili egocentryczną samowystarczalność normą doskonałości, od
której odejście wymagało często większego poświęcenia niż to, na jakie byli
przygotowani.
W chwilach jednak, gdy kładł się nad nimi cień rozstania, znikała duma i
niechęć i potrafili być cudownie naturalni, odrzucając krępujące pancerze nałożone na
nich przez lata życia. Znalazła się w jego ramionach, a jej dłonie wyczuwały pod
płaszczem ciepło jego ciała poprzez cienki jedwab kubraka; przywarła z żarem do
niego, a on objął ją również gorącym uściskiem. Gorsety wyszły już wtedy z mody i
suknia Barbary była tylko leciutko usztywniona w talii fiszbinami; czul, jak w jego
objęciach jej śliczne ciało omdlewa i poddaje się mimo dobrze wyrobionych mięśni
(dzięki konnej jeździe i długim spacerom), co wreszcie nauczył się uważać za
pociągające u kobiety, zamiast dawniej uznawanej wiotkości i słabości. Zwarli się w
pocałunku gorącymi wargami, patrząc na siebie śmiejącymi się oczyma.
— Mój najdroższy! Mój skarbie! — rzekła, a potem z ustami przy ustach
wymruczała do swego ukochanego czułe słówka bezdzietnej kobiety: — Moje
dziecko. Mój drogi dzieciaku!
Nic milszego nie mogła mu powiedzieć. Ulegając jej pozbywając się swego
ochronnego pancerza, pragnął być zarówno jej dzieckiem, jak i mężem;
podświadomie chciał mieć pewność, że obnażając się tak przed nią znajdzie ją oddaną
mu i lojalną, jak matka dziecku, nie wyzyskującą jego bezbronności. Stopniały resztki
rezerwy; zlali się w jedno w szalonym porywie namiętności, jaki rzadko zdarzało im
się przeżywać. Nic nie mogło zmącić go teraz. Mocne palce Hornblowera rozluźniły
jedwabny sznur przytrzymujący płaszcz; zapięcia kubraka, z którymi nie był
obeznany, śmieszne sznurówki krótkich spodni — mocowanie się z tym wszystkim
nie popsuło mu nastroju. W pewnej chwili Barbara schwytała się na tym, że okrywa
pocałunkami jego ręce, te długie piękne palce, których wspomnienie prześladowało ją
czasem nocą w okresach rozstań, i był to gest najczystszego uczucia bez żadnej
symboliki. Byli wolni dla siebie nawzajem, swobodni, nieskrępowani, zakochani.
Stanowili cudowną jedność, nawet gdy już opadła fala namiętności; przeżyli
spełnienie bez nasycenia się sobą. Pozostali złączeni, nawet gdy zostawił ją tam
leżącą, gdy zerknąwszy w lustro zobaczył, że jego rzedniejące włosy są okropnie
potargane.
Mundur wisiał na drzwiach ubieralni. Barbara pomyślała o wszystkim, gdy on
był ze St Vincentem. Umył się w miednicy, wytarł gąbką rozgrzane ciało, ale nie miał
uczucia, że zmywa brud — był to akt czystej przyjemności. Gdy lokaj zastukał do
drzwi, Hornblower już w koszuli i w spodniach narzucił na siebie szlafrok i wyszedł.
To były rozkazy dla niego; pokwitował ich odbiór, skruszył pieczęć i usiadł, aby je
przeczytać i upewnić się, że nie ma w nich niczego niejasnego, co należałoby
wyklarować przed opuszczeniem Londynu. Stare, znane zwroty: „Niniejszym prosi
się pana i nakazuje”; „Poleca się zatem panu jak najściślej” — te same, pod których
nakazem Nelson szedł do boju pod Trafalgarem, a Blake pod Teneryfą. Sens
rozkazów był jasny, a zakres przekazanych uprawnień jednoznaczny. Przeczytane na
głos załodze okrętu — lub sądowi wojennemu — zostałyby bez trudu zrozumiane.
Czy będzie musiał w ogóle odczytywać je na głos? Oznaczałoby to wszczęcie
negocjacji z buntownikami. Miał do tego upoważnienie, lecz byłoby to oznaką
słabości, wywołującą unoszenie brwi na tę wiadomość w całej marynarce wojennej,
czymś, co rzuciłoby cień rozczarowania na grubo ciosane oblicze St Vincenta. W taki
czy inny sposób, oszustwem lub podstępem, musi nakłonić setkę angielskich
marynarzy do oddania się w jego ręce, aby można ich było powiesić lub wychłostać
za coś, co — jak świetnie wiedział — sam uczyniłby w podobnych okolicznościach.
Musi pełnić swój obowiązek; czasem tym obowiązkiem jest zabijanie Francuzów, a
czasem może to być coś innego. Jeśli w ogóle trzeba kogoś zabić, to wolałby, aby to
byli Francuzi. I jak, u Boga Ojca, ma się zabrać do wykonania swego obecnego
zadania?
Drzwi sypialni otwarły się i weszła Barbara, promienna i uśmiechnięta.
Spojrzenia ich zetknęły się, a dusze wybiegły sobie naprzeciw; ani groźba fizycznego
rozstania, ani rozmyślania Hornblowera nad jego nową, nieprzyjemną misją nie
zdołały naruszyć duchowej harmonii między nimi. Ich związek był mocniejszy niż
kiedykolwiek i, szczęśliwcy, wiedzieli o tym. Hornblower wstał.
— Za dziesięć minut będę gotów do odjazdu — rzekł. — Odprowadzisz mnie
do Smallbridge?
— Czekałam, żebyś mnie o to poprosił — odparła Barbara.
Rozdział III
Noc była najciemniejsza, jaką można sobie wyobrazić, a wiatr skręcając ku
zachodowi dął z siłą półwichury, i wyglądało, że będzie się nasilał. Owiewał
Hornblowera, trzepocząc nogawkami jego spodni przy kolanach nad wysokimi
butami morskimi, zaś wszędzie naokoło i nad głową takielunek wył w ciemnościach
wściekłym chórem, jak gdyby protestując przeciwko ludzkiej głupocie wystawiającej
kruchy, człowieczą ręką wykonany osprzęt na gwałtowne ataki sił natury. Nawet tu,
pod osłoną wyspy Wight, mały bryg miotał się pod stopami Hornblowera stojącego
na niewielkim pokładzie rufowym. Gdzieś po jego nawietrznej ktoś — chyba
podoficer — beształ marynarza za nieznane przewinienie; niewybredne słowa
dolatywały do uszu Hornblowera z porywami wiatru.
Człowiek obłąkany, myślał Hornblower, musi znać te szalone kontrasty, te
nagłe przeskoki z nastroju w nastrój, te gwałtowne przemiany w otaczającym go
świecie; w takim wypadku zmianom podlega szaleniec, ale w jego własnym wypadku
zmieniało się otoczenie. Rano, nie więcej jak dwanaście godzin temu, siedział w
Opactwie westminsterskim z kawalerami Orderu Łaźni, wszystkimi w szkarłatnych i
białych jedwabiach; poprzedniego wieczora jadł obiad z premierem. Był w ramionach
Barbary; prowadził luksusowy żywot na Bond Street, gdzie wystarczyło pociągnąć za
sznur dzwonka, aby spełniona została każda zachcianka, jaka mogłaby przyjść do
głowy. Było to bytowanie w przyjemnym dogadzaniu sobie. Dwadzieścioro służby
byłoby naprawdę zdumione i zmartwione, gdyby zaszło najdrobniejsze zakłócenie w
ustabilizowanym toku życia Sir Horatia — oba te słowa były oczywiście wymawiane
przez nich łącznie, z czego tworzyło się jakieś cudaczne „Surroratio”. Barbara
chodziła koło niego całe lato, pilnując, żeby resztki rosyjskiego tyfusu, który
sprowadził go chorego do domu, zostały zlikwidowane. Przechadzał się w słońcu po
ogrodach Smallbridge za rączkę z małym Ryszardem, a ogrodnicy czapkując
ustępowali mu z szacunkiem z drogi. Wspominał to złociste popołudnie, kiedy obaj z
Ryszardem leżeli obok siebie na brzuchach nad sadzawką z rybkami, próbując łapać
rękoma złotego karpia; jak wracali do domu w blasku zachodzącego słońca,
zabłoceni, mokrzy i niewymownie szczęśliwi, on i jego dziecko, tak sobie bliscy jak
on i Barbara tego ranka. Szczęśliwy żywot, zbyt szczęśliwy.
Tego popołudnia w Smallbridge, gdy Brown z forysiem przenosili jego
marynarski kuferek do karety pocztowej, pożegnał się z Ryszardem uściskiem dłoni,
jak mężczyzna z mężczyzną.
— Ojcze, idziesz znowu bić się? — spytał Ryszard.
Jeszcze raz mówił Barbarze do widzenia; nie było to rzeczą łatwą. Jeśli
szczęście będzie mu sprzyjać, za tydzień może być z powrotem w domu. Nie mógł
jednak powiedzieć jej o tym, bo ujawniłby zbytnio charakter swojej misji. To małe
kłamstwo przyczyniło się do zniweczenia nastroju jedności i więzi między nimi;
znowu stał się trochę chłodny i oficjalny. Odwracając się od Barbary miał uczucie, że
traci coś na zawsze. Potem wsiadł do karety, Brown obok niego i w zapadającym
zmierzchu ruszyli przez jesienny krajobraz wyżyn Downs do Guildford, a stamtąd
nocą wjechali na Portsmouth Road — drogę przemierzaną przez niego przy tylu
ważnych okazjach. W krótkim czasie przeszedł od luksusu do niewygód. O północy
Hornblower stanął na pokładzie „Porta Coeli”, witany przez Freemana, barczystego,
krępego i śniadego jak zawsze, z czarnymi włosami po cygańsku zwisającymi mu na
policzki, aż dziw, że nie miał kolczyków w uszach. Potrzeba było nie więcej niż
dziesięciu minut, żeby powiedzieć Freemanowi, w absolutnej tajemnicy, z jakim
zadaniem jest wysyłana „Porta Coeli”. Zgodnie z rozkazami otrzymanymi cztery
godziny wcześniej Freeman miał już bryg przygotowany do wyjścia w morze i gdy
dziesiąta minuta dobiegała końca, marynarze u kabestanu zaczęli wyciągać kotwicę.
— Zanosi się na parszywą noc, sir — zauważył Freeman stojący w
ciemnościach obok Hornblowera. — Barometr wciąż leci w dół.
— I chyba będzie dalej spadał, panie Freeman.
Freeman podniósł nagle głos do ryku, najgłośniejszego chyba, jaki
kiedykolwiek słyszał Hornblower — ta sklepiona jak beczka klatka piersiowa była w
stanie wydać z siebie zadziwiająco potężny dźwięk.
— Panie Carlow! Cała załoga do zwijania żagli górnych! Zwinąć
grotstensztaksel! Zrefować podwójnie marsie! Sterniku, południowy wschód ku
południu.
— Południowy wschód ku południu, sir.
Pokład pod stopami Hornblowera drżał lekko od tupotu nóg załogi; gdyby nie
to, nie poznałby w tych ciemnościach, że rozkazy Freemana są wykonywane; pisk
krążków w blokach tonął w wietrze lub wyciu olinowania, nie można też było dojrzeć
marynarzy wdrapujących się na maszty, żeby refować marsie. Hornblower czuł się
zziębnięty i zmęczony po dniu, który zaczął się — aż wprost nie do wiary — od
przybycia krawca w celu odziania go w uroczysty strój Kawalera Orderu Łaźni.
— Panie Freeman, schodzę do kajuty — powiedział. — Proszę mnie wezwać
w razie potrzeby.
— Tak jest, sir.
Freeman odsunął ruchomą pokrywę łukową nad zejściówką — „Porta Coeli”
była gładkopokładowcem — i ukazało się słabe światło oświetlające schody; słabe,
lecz oślepiające po intensywnej czerni nocy. Hornblower schodził zginając się prawie
wpół pod belkami pokładowymi. Drzwi na prawo prowadziły do jego kajuty, o
wymiarach sześć stóp na sześć i wysokości czterech stóp i dziesięciu cali;
Hornblower musiał aż przykucnąć, żeby ją obejrzeć w chwiejnym świetle lampy
zwisającej z pokładu. Wiedział, że ciasnota tego pomieszczenia, najlepszego na
brygu, jest niczym w porównaniu z warunkami, w jakich gnieżdżą się pozostali
oficerowie, a dwadzieścia razy niczym w porównaniu z warunkami mieszkalnymi
załogi. Na dziobie odległość między pokładami jest taka sama jak tu — cztery stopy i
dziesięć cali — a marynarze śpią tam w dwóch rzędach hamaków zawieszonych
jedne nad drugimi; ci na górze szorują nosami o pokład nad nimi, zaś ci z dolnego
rzędu pośladkami uderzają o pokład pod nimi, a w środku nosy tych z dołu stykają się
z pośladkami tych z góry. „Porta Coeli” to najlepsza machina bojowa w tej grupie
tonażu, zdolna do pływania po morzach; jest uzbrojona w działa mogące zdruzgotać
każdego przeciwnika o tej samej wielkości; jej magazyny mieszczą zapasy
artyleryjskie wystarczające na całe godziny i dnie walki, a żywności zabiera tyle, że
może przebywać miesiącami w morzu bez podchodzenia do lądu; jest podatna w
prowadzeniu i na tyle mocna żeby stawić czoło każdej wichurze; jedyna rzecz, jaką
można jej zarzucić, to fakt, że aby uzyskiwać takie wyniki z brygiem 190-tonowym,
istoty ludzkie żyjące na nim muszą zadowalać się warunkami w jakich żaden
troskliwy wieśniak nie trzymałby swego bydła. To właśnie kosztem ludzi Anglia
utrzymuje niezliczone małe jednostki zapewniające jej bezpieczeństwo na morzach
pod osłoną potężnych okrętów liniowych.
Kajuta, nie dość że mała, cuchnęła potwornie. Pierwsza rzecz, jaką
rejestrowały nozdrza, to duszący smród zakopconej lampy, lecz zaraz potem
atakowała je cała gama dodatkowych odorów. Był tam mdły smród zęzowy, znośny,
faktycznie prawie nie odczuwany przez Hornblowera wąchającego fetor zęz od
dwudziestu lat. Była też drażniąca woń sera i jakby dla jej uwydatnienia czuć było
wyraźnie szczurami. I jeszcze zapach wilgotnej odzieży i wreszcie mieszanina
zapachów ludzkich z dominującym wyziewem nie mytych ciał męskich w długo
zamkniętym pomieszczeniu.
Przeciwwagą dla tej całej mieszaniny woni była gama odgłosów. Każda wręga
rezonowała skrzyp takielunku; przebywający w kajucie czuł się jak mysz zamknięta
w pudle skrzypiec w czasie gry. Nad głową nieustanne stąpania po pokładzie
rufowym, w połączeniu ze stukotem rzucanych lin sprawiały wrażenie — żeby
kontynuować analogię — jakby równocześnie pukano młoteczkami w pudło
skrzypiec. Drewniane poszycie brygu trzeszczało i skrzypiało w takt ruchu okrętu na
wodzie, jakby jakiś wielkolud walił w nie pięściami od zewnątrz; a pociski w
stojakach też przesuwały się nieco, uderzając o siebie z głuchym, nieoczekiwanym
dudnieniem przy końcu przechyłu, gdy już przestawały się przemieszczać.
Ledwie Hornblower wszedł do kajuty, „Porta Coeli” przechyliła się
niespodziewanie mocno na burtę; widocznie w momencie wychodzenia na otwarte
wody Kanału zachodni wiatr uderzył w nią z całą siłą, kładąc bryg na burtę.
Zaskoczony Hornblower — zawsze dość wolno odzyskiwał „morskie nogi” po
dłuższym pobycie na lądzie — poleciał do przodu, na szczęście w kierunku koi. Padł
na nią twarzą i gdy leżał rozciągnięty, ucho jego pochwyciło znane odgłosy różnych
pojedynczych przedmiotów, zazwyczaj nie zamocowanych odpowiednio na początku
podróży, lecących kaskadą po pokładach przy tym pierwszym dużym przechyle
poprzecznym. Przewracając się na koi Hornblower, zaskoczony następnym
przechyłem, wyrżnął głową o belki pokładu i opadł na szorstką poduszkę, spocony w
dusznej, wilgotnej kajucie z wysiłku i wskutek zaczynającej się choroby morskiej.
Klął cicho, lecz dosadnie; wzbierała w nim głęboka nienawiść do tej wojny, tym
głębsza, że zupełnie bezsilna. Nie umiał sobie właściwie wyobrazić, jak to jest, kiedy
panuje pokój — był dzieckiem, gdy świat żył jeszcze w pokoju — lecz niewymownie
pragnął pokoju jako odpoczynku od wojny. Był nią zmęczony, zbyt zmęczony, a to
zmęczenie podkreślały jeszcze i pogarszały przeżycia ubiegłego roku. Wieści o
całkowitym rozbiciu armii Bonapartego w Rosji początkowo wzbudziły nadzieje na
szybki pokój, ale Francja nie zdradzała żadnych oznak załamania i zebrawszy świeże
siły odcięła falę rosyjskiego kontrataku z dala od jakiegokolwiek ważnego punktu
cesarstwa. Mędrkowie wskazywali na dotkliwy charakter rekwizycji szeroko
stosowanych przez Bonapartego, na surowość przy egzekwowaniu nakładanych
podatków i przepowiadali rychłe powstanie wewnątrz cesarstwa, wsparte, być może,
buntem generałów. Upłynęło dziesięć miesięcy od czasu, gdy zaczęto powszechnie
snuć takie przepowiednie, a wciąż nic nie wskazywało, żeby się miały
urzeczywistnić. Gdy Austria i Szwecja dołączyły do szeregów nieprzyjaciół
Bonapartego, ludzie zaczęli znowu wyglądać natychmiastowego zwycięstwa. Mieli
nadzieję, że kiedy kraje będące wbrew swej woli sprzymierzeńcami Bonapartego —
Dania, Holandia i inne — wydostaną się spod tej zależności, będzie to zapowiedzią
szybkiego rozpadu cesarstwa i za każdym razem przeżywali rozczarowanie.
Rozważniejsi przepowiadali od dawna, że gdy fala wojny wtargnie na terytorium
cesarstwa, gdy Bonaparte zostanie zmuszony do przekształcenia jej w wojnę obronną,
prowadzoną na ziemi swoich poddanych, nie zaś nieprzyjaciół czy lenników, walka
zakończy się prawie automatycznie. A przecież upłynęło trzy miesiące od czasu,
kiedy Wellington ze stu tysiącami żołnierzy wdarł się poprzez Pireneje w obręb
nienaruszalnych dotąd granic i zmaga się na śmierć i życie daleko na południu, ciągle
jeszcze siedemset mil od Paryża. Wygląda, że nie ma końca zasobom czy
determinacji Bonapartego.
W obecnym, beznadziejnym nastroju Hornblowerowi wydawało się, że walka
musi trwać, póki nie padnie ostatni człowiek w Europie i nie wyczerpią się
bezpowrotnie wszystkie zasoby Anglii; a jeśli idzie o niego samego, to zanim starość
go uwolni, będzie skazany — wskutek szaleńczego uporu jednego, jedynego
człowieka — na brak swobody, spędzania dni i nocy w tak odrażających warunkach
jak te tutaj, z dala od żony i syna, nękany przez chorobę morską i zimno,
zdeprymowany i załamany. Po raz pierwszy chyba w życiu zaczął pragnąć cudu czy
jakiegoś nieprzewidzianego a pomyślnego obrotu losu — żeby zbłąkana kula
uśmierciła Bonapartego lub żeby jakiś jego kolosalny błąd pozwolił odnieść
niezaprzeczalne i decydujące zwycięstwo; żeby ludność Paryża powstała, z
powodzeniem, przeciwko tyranowi, żeby urodzaj we Francji był bardzo zły albo
marszałkowie, chcąc zachować swoje majątki, opowiedzieli się przeciwko cesarzowi
i zdołali nakłonić wojsko do pójścia w ich ślady. Wiedział jednak, że nie ma
najmniejszego prawdopodobieństwa, by cokolwiek z tego mogło się wydarzyć; walka
musi toczyć się dalej, a on pozostanie nękanym chorobą morską więźniem w
łańcuchach dyscypliny, aż włos mu posiwieje.
Otworzył mocno zamknięte oczy, by stwierdzić, że Brown jest przy nim.
— Stukałem, sir, ale pan mnie nie słyszał.
— Co jest?
— Czy mam przynieść coś panu, sir? Zaraz będą wygaszać ogień w kambuzie.
Kubek kawy, sir? Herbaty? Gorącego grogu?
Porządna dawka alkoholu mogłaby go uśpić, zagłuszyć chorobliwe,
przygnębiające myśli, dać wytchnienie od czarnej depresji, w jakiej był pogrążony.
Hornblower złapał się na tym, że naprawdę zastanawia się, czy nie ulec pokusie i
stwierdzenie to było dla niego wstrząsem. Fakt, że on, który przez dwadzieścia lat pił
tak, żeby się nie upić, nie znosząc stanu nietrzeźwości u siebie bardziej jeszcze niż u
innych, miał choćby na moment dopuścić taką możliwość, wzbudził w nim trwogę i
odrazę. To jeszcze jedna brzydka cecha, której istnienia w sobie dotąd nie
podejrzewał, a pogarszała się świadomość, że został wysłany w sekretnej misji o
wielkiej wadze, gdzie jasność umysłu i zdolność szybkiego osądu będą mu tak
potrzebne. Poczuł gorzką wzgardę dla samego siebie.
— Nie — odparł. — Wrócę na pokład.
Zwiesił nogi z koi. „Porta Coeli”, odpłynąwszy daleko od lądu, kiwała się
poprzecznie i nurzała jak zwariowana na sfalowanych wodach Kanału. Wiatr z
baksztagu przechylał ją tak mocno, że Hornblower wstając poleciałby na przeciwległą
grodź, gdyby Brown wyciągnąwszy krzepką dłoń nie przytrzymał go. Brown nigdy
nie tracił „nóg morskich”; Brown nigdy nie zapadał na chorobę morską; Brown
posiadał tę wielką siłę fizyczną, jaka zawsze była przedmiotem pragnień
Hornblowera. Stał na rozkraczonych nogach jak skała, zupełnie niewrażliwy na
zwariowane podskoki brygu, gdy Hornblower chwiał się niepewnie. Uderzyłby głową
o rozbujaną lampę, gdyby Brown nie odsunął go na bok mocnym chwytem za ramię.
— Podła noc, sir, i chyba długo jeszcze trzeba będzie czekać na poprawę.
Hiob miał takich samych pocieszycieli. Hornblower zerknął z ukosa na
Browna w rozdrażnieniu powodowanym złym nastrojem, tym gorszym wobec
filozoficznego stosunku Browna do jego humorów. Był zły za traktowanie go jak
rozzłoszczone dziecko.
— Sir, niech pan lepiej włoży ten szal, co jej wysokość zrobiła dla pana —
ciągnął nieporuszony Brown. — Do rana będzie piekielnie zimno.
Jednym ruchem wyciągnął szufladę i wydobył z niej szal. Był to kawałek
niezwykle kosztownego jedwabiu, lekkiego i ciepłego, może najdroższa rzecz, jaką
Hornblower posiadał kiedykolwiek, nie wyłączając szpady za sto gwinei. Barbara
zadała sobie wiele trudu, żeby przyozdobić go haftem — nie znosiła manipulowania
igłą i naparstkiem, i fakt, że się na to zdobyła, był dla niego wyrazem największego
oddania z jej strony. Hornblower owinął szalem szyję pod kołnierzem kurtki; jego
ciepło i miękkość oraz świadomość, że został zrobiony przez Barbarę, dodały mu
otuchy. Uspokoił się i ruszył ku drzwiom i dalej, po pięciu schodkach, na pokład
rufowy.
Było tam zupełnie ciemno i Hornblower opuściwszy nawet tak marnie
oświetloną kajutę poczuł się jak ślepy. Wokoło wiatr huczał potężnie, aż musiał
schylić głowę przed jego podmuchem. „Porta Coeli” była właśnie przechylona na
burtę, mimo że pod wiatrem z baksztagu, a nie pod półwiatrem. Kołysała się bocznie i
wzdłużnie. Bryzgi fal i pył wodny zmieszane z deszczem zalewającym pokład cięły w
twarz Hornblowera posuwającego się z trudem ku zawietrznemu nadburciu. Nawet
gdy wzrok przywykł już do ciemności, trudno mu było odróżnić słaby zarys wąskiego
prostokąta zrefowanego grotmarsla. Okręcik pod jego stopami wyprawiał szaleńcze
skoki, jak rozbrykany koń; morze było wzburzone — nawet przez łoskot wichury
Hornblower słyszał stękanie linobloków sterownicy, gdy marynarz u steru starał się
nie dopuścić do odpadnięcia brygu od wiatru w dolinę fali.
Hornblower wyczuł obecność Freemana w pobliżu, lecz zignorował go. Nie
było nic do powiedzenia, a gdyby nawet było, to utrudniłaby to gwałtowność wiatru.
Wparł się łokciem w siatkę do przechowywania hamaków, żeby stać pewnie, i wlepił
wzrok w ciemność. Tuż za burtą ukazywał się na moment biały grzbiet każdej
nadchodzącej fali, zanim „Porta Coeli” nie weszła na nią. Gdzieś przed nim
marynarze pracowali u pomp; ucho Hornblowera chwytało od czasu do czasu ich tępy
zgrzyt. Nic w tym nie było dziwnego, bo przy gwałtownym ruchu brygu na falach
szwy muszą się otwierać i zamykać jak wargi. Gdzieś w mrokach nocy żeglują okręty
miotane wichurą; statki wpadają na brzeg i marynarze giną w kipieli wśród wycia
bezlitosnego wiatru. Wloką się kotwice i pękają liny. Ale wichura dmie również nad
nędznymi biwakami uwikłanej w wojnę Europy. Miliony nieznanych chłopów
wcielonych do wojska, skupione wokół z trudem utrzymywanych ognisk obozowych,
przeklinają wiatr i deszcz leżąc, bezsenni i z pustymi brzuchami, w oczekiwaniu na
jutrzejszą bitwę. Było rzeczą dziwną myśleć, że to od nich, nieznanych i nieważnych,
zależy w znacznej mierze jego uwolnienie od obecnego jarzma. Zwymiotował
boleśnie do ścieku burtowego w szczytowym momencie nasilenia choroby morskiej.
Freeman mówił coś do niego niewyraźnie. Nie rozumiał jego słów, więc
Freeman musiał wykrzyczeć je głośniej.
— Sir, chyba będę musiał stanąć w dryf.
Zwracając się do Hornblowera Freeman, nieco speszony, mówił początkowo
przyciszonym tonem. Był w trudnej sytuacji; mocą prawa i zwyczaju on był dowódcą
tego okrętu, a Hornblower, chociaż o tyle wyższy rangą, tylko pasażerem. Jedynie
admirał mógł przejąć dowództwo z rąk oficera wyznaczonego do tego celu, bez
uprzednich długich i skomplikowanych formalności; inny oficer, nawet w randze
komodora, jak Hornblower, nie mógł tego uczynić. Według prawa i Regulaminu
Wojennego Hornblower mógł tylko kierować operacjami „Porta Coeli”; Freeman był
odpowiedzialny za sposób, w jaki rozkazy Hornblowera były wykonywane. Według
prawa wyłącznie Freeman mógł decydować, czy stanąć w dryf, czy też nie; żaden
jednak zaledwie w randze porucznika dowodzący osiemnastodziałowym brygiem nie
będzie beztrosko lekceważyć życzeń obecnego na okręcie komodora, zwłaszcza gdy
tym komodorem jest Hornblower, ze swą opinią niecierpiącego zwłoki i gorliwego w
wypełnianiu nałożonych na niego zadań — nie uczyni tego w każdym razie żaden
porucznik myślący o własnej przyszłości. Mimo mdłości Hornblower uśmiechnął się
na myśl o tym dylemacie Freemana.
— Proszę stanąć w dryf, panie Freeman, jeśli pan chce — odkrzyknął i ledwie
wyrzekł te słowa, a już Freeman podniesionym głosem podawał rozkazy przez tubę.
— Stanąć w dryf! Sprzątnąć fokmarsel! Postawić grotsztaksel. Sterniku, na
wiatr.
— Na wiatr, sir.
Przy sprzątniętym fokmarslu napór wiatru zmniejszył się, zaś sztaksel ustawił
bryg pod wiatr. Dotąd okręcik zmagał się z nim; teraz poddawał mu się jak kobieta
ulegająca w końcu natarczywemu wielbicielowi. Wyprostował się i zwrócony
dziobem z prawej burty do fali podnosił się na niej i opadał rytmicznie zamiast pod-
skakiwać, jak przedtem, nieobliczalnie na falach z baksztagu. Grotwanty prawej burty
osłaniały nieco Hornblowera, w miejscu gdzie stał oparty o prawe nadburcie, tak że
nawet siła wiatru wydawała się mniejsza.
Rozdział IV
Sytuacja zmieniła się na dużo lepszą i niewątpliwie bezpieczniejszą. „Porta
Coeli” nie musiała już bać się utraty drzewc czy płótnisk ani znaczniejszego
otwierania się spoin poszycia. Lecz bryg nie zbliżał się przez to ku „Flame” i jego
zbuntowanej załodze; wprost przeciwnie, oznaczało to znoszenie go coraz dalej od
nich, i to ku zawietrznej. Zawietrzna! Hornblower, jak każdy żeglarz, miał obsesję na
punkcie trzymania się po nawietrznej celu podróży. Gorzko żałował każdego jardu, o
jaki bryg przesuwał się w kierunku zawietrznym, dużo bardziej niż sknera rozstający
się ze swymi sztukami złota. Tu, na Kanale, w okresie późnej jesieni każdego dnia
można się było spodziewać wichur od zachodu i każdy znos na wschód trzeba będzie
może odrabiać z dużą nawiązką. Po osłabnięciu wiatru każda godzina dryfu będzie
musiała być zrekompensowana dwoma albo i trzema godzinami halsowania z
powrotem w kierunku nawietrznym, chyba żeby wiatr zmienił się na wschodni, czego
jednak nie można było oczekiwać.
A liczyła się każda godzina; nikt nie mógł przewidzieć, jaki będzie następny
nieobliczalny krok zdesperowanych marynarzy na „Flame”. W każdej chwili
powodowani paniką mogą się oddać w ręce Francuzów albo prowodyrzy mogą
opuścić okręt i szukać schronienia we Francji, gdzie stryczek nie dosięgnie żadnego z
nich. I w każdej chwili w marynarce wojennej może się zacząć rozchodzić
wiadomość, że jednemu z okrętów królewskich udało się zrzucić więzy dyscypliny,
że poniewierani dotąd marynarze prowadzą, jak równy z równym, rokowania z
lordami Admiralicji. Hornblower łatwo mógł sobie wyobrazić, jaki byłby wpływ
takiej nowiny. Im wcześniej rozprawi się z „Flame” w sposób przykładowy, tym
lepiej, ale wciąż nie wie, jak się do tego zabrać. Obecna wichura nic prawie nie może
zrobić tamtemu brygowi — będzie mógł ją przeczekać pod osłoną Półwyspu
Normandzkiego. Jednostka o jego tonażu może poruszać się po całej Zatoce
Sekwańskiej; może udać się z jednej strony do Hawru lub też popłynąć rzeką w
kierunku Caen.
Baterie na wybrzeżu Cotentin będą go osłaniać; patrolowce i kanonierki
sekwańskie będą gotowe do przyjścia mu z pomocą. W Cherbourgu i Hawrze stoją
fregaty francuskie i okręty liniowe, wprawdzie z niepełną załogą i nie przygotowane
do wyjścia w morze, lecz zawsze w razie konieczności zdolne wypłynąć z portu na
odległość kilku mil, aby osłaniać ucieczkę „Flame”. Na widok zbliżającej się
większej jednostki bryg z buntownikami na pewno ruszyłby do ucieczki, może
natomiast pozostać i podjąć walkę z okrętem o równej sile, takim jak „Porta Coeli”.
Hornblower przyznał jednak przed sobą, że waha się przed perspektywą walki z
brytyjską jednostką o tej samej sile, obsadzoną marynarzami brytyjskimi, którzy będą
się bić z odwagą zrozpaczonych. Zwycięstwo byłoby drogo okupione — cóż za
triumfalny szum podniósłby Bonaparte w całej Europie na wieść o bitwie między
dwoma okrętami brytyjskimi! Byłoby wielu zabitych — jaki wpływ na marynarkę
wojenną miałaby wiadomość o wzajemnym mordowaniu się marynarzy brytyjskich?
Jakie byłyby reperkusje w parlamencie? Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że
obie jednostki tak się nawzajem uszkodzą, iż staną się łatwym łupem dla francuskich
patrolowców i kanonierek. Co gorsza, możliwa jest również klęska. Jednostki o
równej sile i tej samej liczebności załóg, okoliczność równie nie do przewidzenia, jak
rezultat próby „orzeł czy reszka”, może rozstrzygnąć bitwę. Nie, nie podejmie
normalnej akcji bojowej przeciwko „Flame”, chyba tylko jako ostatnie wyjście z
sytuacji, w co zresztą sam raczej wątpił. Ale co, u diabla, ma robić ?
Hornblower wrócił do rzeczywistości otaczającego go świata, otrząsnąwszy
się z myśli, które zagnały go do tej ślepej uliczki. Naokoło dalej szalał wiatr, lecz
ciemność nieco zrzedłą. Przed jego oczyma smukły prostokąt zrefowanego grotmarsla
zarysował się wyraźnie na tle nieba. Już niebo zaczynało szarzeć; widział wyraźnie
upstrzone bielą fale, na które bryg dźwigał się z trudem. Zbliża się ranek, a on stoi tu
w dryfie, pośrodku Kanału, daleko od lądu. Nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery
godziny od chwili, gdy siedział w jedwabiach między kawalerami Orderu Łaźni w
Opactwie westminsterskim, a znacznie mniej czasu, gdy Barbara… nie, musi jak
najszybciej otrząsnąć się także i z tych myśli. Znowu zaczęło padać, chłodne krople
biły go po twarzy. Przemarzł na wskroś; poruszywszy się poczuł, że jedwabny szal od
Barbary nasiąka wodą spływającą mu z policzków. Obok stał Freeman. Jednodniowy
zarost przydawał mu jeszcze bardziej wyglądu Cygana.
— Barometr stoi nisko, sir — rzekł. — Żadnych oznak poprawy pogody.
— Ja też ich nie widzę — odparł Hornblower.
Nie bardzo było o czym mówić, nawet gdyby chciał wdawać się w rozmowę
ze swoim podwładnym. Szare niebo i sine morze, wyjący wiatr, przenikliwe zimno,
posępny cień pesymizmu nad myślami — wszystko to pomagało Hornblowerowi
trwać przy świadomej małomówności, którą od tak dawna kultywował.
— Panie Freeman, niech pan każe mnie zawołać przy pierwszych oznakach
zmiany — powiedział.
Ruszył ku zejściówce; z wysiłkiem stawiał stopę przed stopą i z wielkim
trudem zgiął się, żeby przy schodzeniu oprzeć się rękami o zrębnice luku. Trzeszczały
mu stawy, gdy posuwał się pod niebezpiecznie niskimi belkami pokładu ku swojej
kajucie. Był całkiem zdrętwiały z zimna, zmęczenia i choroby morskiej. Z niechęcią
pomyślał, że nie wolno mu paść, jak tego pragnął, we wszystkim, co ma na sobie, na
koję — nie z obawy przed reumatyzmem, ale dlatego, że przez wiele dni mogłoby nie
być możliwości wysuszenia zamoczonej pościeli. A potem Brown zjawił się u jego
boku, jakby nagle zmaterializowany — musiał czuwać w pentrze podoficerskiej
oczekując na jego przybycie.
— Sir, niech mi pan pozwoli zdjąć z siebie płaszcz — powiedział. — Pan
przemarzł, sir. Odwinę szal. Teraz guziki, sir. Niech pan siądzie, sir, to ściągnę panu
buty.
Brown rozbierał go z mokrej odzieży, jakby był dzieckiem. Wyczarował skądś
ręcznik i roztarł nim żebra swego dowódcy; Hornblower czuł, jak pod dotknięciem
szorstkiego materiału życie wraca w niego żyłami. Brown włożył mu przez głowę
flanelową koszulę nocną, a potem ukląkłszy na kołyszącym się pokładzie rozcierał
nogi i stopy. Przez zamroczony umysł Hornblowera przemknął podziw dla
sprawności Browna. Brown jest dobry we wszystkim, do czego się zabiera; potrafi
wiązać węzły i pleść liny, powozić parą koni; umie rzeźbić modele okrętów dla
Ryszarda, być mu nauczycielem i niańką; rzucać sondę; skracać i refować żagle,
usługiwać przy stole; pełnić wachtę u steru albo kroić gęś; rozebrać zmęczonego
mężczyznę i — co jest rzeczą równie ważną — wie, kiedy przerwać strumień
uspokajających uwag, w milczeniu ułożyć swego pana na koi, przykryć kocami i
odejść bez oklepanej, irytującej formułki, że ma nadzieję, iż będzie dobrze spał.
Zanim wyczerpany, z zamętem w głowie zapadł w sen, zdążył jeszcze pomyśleć, że
Brown jest znacznie pożyteczniejszym człowiekiem społeczeństwa niż on sam; że
gdyby w wieku chłopięcym nauczono go pisać i rachować i gdyby los zawiódł go na
pokład rufowy jako młodziutkiego kadeta, a nie na dolny pokład jako marynarza
wziętego w brance, do tej pory byłby już pewnie kapitanem. A przy tym, rzecz
znamienna, rozmyślając o Brownie, Hornblower wcale mu nie zazdrościł; stał się już
na tyle dojrzały, żeby móc się zdobyć na bezinteresowny podziw. Brown byłby
doskonałym mężem dla kobiety, jak długo nie byłoby innej w pobliżu. Hornblower
uśmiechnął się na tę myśl i zasnął z uśmiechem na wargach mimo choroby morskiej i
przechyłów „Porta Coeli” na zbitej fali.
Ocknął się odświeżony i głodny. Przez chwilę przysłuchiwał się dobrotliwie
dobiegającym zewsząd odgłosom hałaśliwego okrętu, a potem wysunął głowę spod
koców i krzyknął na Browna. Wartownik za drzwiami kajuty powtórzył wezwanie i
Brown zjawił się prawie natychmiast.
— Która godzina?
— Dwie szklanki, sir.
— Jaka wachta?
— Popołudniowa, sir.
Mógł był się tego domyślić bez pytania. Spał dokładnie cztery godziny.
Dziewięć lat w stopniu kapitana nie wykorzeniło nawyków nabytych w czasie
dwunastoletniej służby w charakterze oficera wachtowego. Jakaś wyjątkowo stroma
fala przepływając pod „Porta Coeli” dźwignęła w górę najpierw rufę brygu, a potem
dziób.
— Pogoda nie poprawiła się?
— Wciąż wieje silna wichura, sir. Zachodnio-południowo-zachodnia.
Dryfujemy pod grotsztakslem i potrójnie zrefowanym grotmarslem. Poza widokiem
lądu. Nie widać też żadnego żagla, sir.
Do tego aspektu wojny powinien już był przywyknąć; nie kończące się
zwlekanie, z niebezpieczeństwem tuż za widnokręgiem. Poczuł się fantastycznie
wzmocniony czterogodzinnym snem; znikła depresja i tęsknota za końcem wojny,
może nie wymazana na dobre, lecz przytłumiona odzyskanym na powrót
fatalistycznym stosunkiem weterana do życia. Przeciągnął się z rozkoszą w bujającej
się koi. Żołądek wyraźnie wciąż był przewrażliwiony, lecz gdy Hornblower leżał tak
wypoczęty, jakoś nie buntował mu się, chociaż trudno przewidzieć, jak się zachowa,
gdy jego właściciel zacznie się ruszać. Ale nie musi się ruszać! Gdyby wstał i ubrał
się, nie miałby nic do roboty; nie musi pełnić wachty; według prawa jest tylko
pasażerem, i póki ta wichura się nie wydmucha i nie zaistnieje jakieś nieprzewidziane
niebezpieczeństwo, nie ma nic, czym musiałby zaprzątać sobie głowę. Ma jeszcze
duże zaległości w spaniu; czekają go przypuszczalnie bezsenne, niespokojne noce,
gdy zabierze się do wykonywania powierzonego mu zadania. Może więc pozwolić
sobie na pławienie się w swoim obecnym rozleniwieniu.
— Doskonale, Brown — rzekł nadając swemu głosowi to obojętne brzmienie,
o które zawsze się tak starał. — Zawołaj mnie, jak pogoda się poprawi.
— Śniadanie, sir? — Wyraźne zaskoczenie wyczuwalne w głosie Browna
ogromnie ucieszyło Hornblowera; takiej reakcji Brown wcale się nie spodziewał ze
strony swego niecierpliwego dowódcy.
— Kawałeczek zimnej wołowiny i szklanka wina, sir?
— Nie — odparł Hornblower. Bał się, że tak czy inaczej żołądek nie utrzyma
pokarmu.
— Nic, sir?
Hornblower nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Pokazał się jako człowiek,
którego zachowania nie da się przewidzieć, i to było naprawdę jakieś osiągnięcie.
Brown może w każdej chwili stać się zbyt zaborczy i za bardzo z siebie zadowolony.
Ten incydent wskaże mu znowu, gdzie jego miejsce, sprawi, że przestanie być tak
pewny, iż zna wszystkie nastroje swego dowódcy. Nie mogąc, jak uważał, stać się
nigdy bohaterem w oczach Browna, mógł przynajmniej być nieodgadniony. Patrzył
spokojnie na belki pokładowe tuż nad swoim nosem, aż Brown, zbity z tropu, opuścił
kajutę, a wtedy skulił się znowu, tłumiąc napływające od żołądka mdłości.
Zadowolony ze swej doli z satysfakcją wylegiwał się podrzemując i śniąc na jawie.
Tam, skąd wieje wiatr zachodni, czeka na niego bryg pełen buntowników. I chociaż
dryfując oddala się od nich z prędkością mili albo dwóch na godzinę, to jednak płynie
ku nim tak szybko, jak to jest w jego mocy. A Barbara jest taka kochana.
Pod koniec wachty spał tak lekko, że zbudziły go krzyki bosmana
wywołującego następną wachtę, hałas, do którego powinien był już przywyknąć.
Krzyknął na Browna i wstał z koi, ubierając się spiesznie, żeby złapać resztkę światła
dziennego. Gdy wyszedł na pokład, oczom jego przedstawiła się dokładnie taka
sceneria beznadziejnej pustki, jakiej się spodziewał — jednostajnie szare niebo, sine
morze upstrzone bielą, poorane krótkimi, stromymi falami Kanału. Wiał wciąż wiatr
o sile wichury, oficerowie w zydwestkach, z kapturami nisko nasuniętymi na oczy,
kulili się pod jego podmuchami, a marynarze pełniący wachtę przykucnąwszy pod
nawietrznymi nadburciami szukali tam osłony.
Rozglądając się Hornblower uświadamiał sobie zamieszanie wywołane jego
pojawieniem się na pokładzie. Była to pierwsza okazja dla załogi „Porta Coeli”
zobaczenia go przy świetle dziennym. Midszypmen wachtowy, szturchnięty przez
podoficera nawigacyjnego, ruszył pod pokład prawdopodobnie zameldować
Freemanowi o jego przybyciu; widział też, jak poszturchują się marynarze z obsługi
dziobu. Na ciemnych plandekach pojawiły się białe plamki, to twarze załogi zwracały
się w jego stronę. Rozmawiali o nim: to ten Hornblower, który zatopił „Natividad” na
Pacyfiku i pobił francuską flotyllę w zatoce Rosas, a w zeszłym roku utrzymał Rygę
obleganą przez całą armię Bonia.
Teraz już Hornblower mógł myśleć z pewnym spokojem ducha, że ludzie
mówią o nim. Ma na swoim koncie niezaprzeczalne osiągnięcia, poważne
zwycięstwa, których był sprawcą, toteż zasłużenie chodzi w laurach. Jego słabostki,
podatność na chorobę morską i zmienność nastrojów wywołują teraz uśmiechy, a nie
drwiny. On jeden, i nikt inny, zdawał sobie sprawę, że złote laury mają skazy. Nikt
nie znał jego zwątpień i wahań ani nawet faktycznych błędów — on sam tylko
wiedział, że gdyby odwołał kecze bombowe pod Rygą zaledwie pięć minut wcześniej
— jak powinien był zrobić — młody Mound żyłby dotychczas i byłby wybitnym
oficerem marynarki wojennej. Manewrowanie przez Hornblowera jego eskadrą na
Bałtyku określono w parlamencie jako „najdoskonalszy w ostatnich latach przykład
użycia sił morskich przeciwko armii lądowej”. Hornblower wiedział o niedo-
ciągnięciach, ale inni widocznie potrafili być ślepi na nie. Może patrzeć śmiało w
oczy towarzyszom po fachu i ludziom z jego sfery społecznej. Ma teraz żonę piękną i
z koneksjami, obdarzoną dobrym smakiem i taktem, żonę, z której jest dumny, a nie
taką, za którą, krytykowaną przez otoczenie, musiałby się rumienić — biedna Maria
w swoim zapomnianym grobie w Southsea.
Nadszedł Freeman, dopinając w drodze po trapie ubranie sztormowe;
zasalutowali sobie wzajemnie.
— Barometr ruszył w górę, sir — wykrzyknął Freeman przez dłonie złożone
w trąbkę. — Wichura niedługo się wydmucha.
Hornblower przytaknął głową, chociaż w tym momencie targnięte silniejszym
podmuchem nieprzemakalne spodnie uderzyły mu o uda — te podmuchy też
świadczą, że wichura ma się ku końcowi. Światło dnia szybko gasło na szarym
niebie; może z zachodem słońca wiatr zacznie słabnąć.
— Obejdzie pan ze mną okręt? — krzyknął Hornblower, i tym razem Freeman
skinął głową, że tak. Ruszyli w stronę dziobu, posuwając się z trudem po rozkołysa-
nych, ociekających wodą pokładach. Hornblower rozglądał się uważnie. Dwa
dalekosiężne działa na dziobie — sześciofuntowe, reszta uzbrojenia to
dwunastofuntowe karonady. Liny mocujące i odciągi są w dobrym stanie. Takielunek
na masztach, stały i ruchomy, porządnie założony i należycie utrzymany. Najlepszym
jednak dowodem, że na okręcie panuje ład, był fakt, że nic nie zostało porwane z
niego w czasie tej dwudziestoczterogodzinnej wichury. Freeman to dobry dowódca;
Hornblower wiedział już o tym. Ale w obecnej wyprawie najważniejsze są nie działa
ani sprawność morska brygu, lecz ludzie. Sprawdzając stan brygu Hornblower rzucał
spod brwi na boki krótkie spojrzenia — starając się zaobserwować wygląd i postawę
załogi. Bogu dzięki, wyglądają na cierpliwych, ale nie zrezygnowanych. Są czujni,
robią wrażenie gotowych do każdego zadania. Hornblower zszedł lukiem dziobowym
pod pokład w nieopisany hałas i zaduch ciasno zapchanych międzypokładów.
Niektórzy głośno chrapiąc spali z przedziwną zdolnością marynarza brytyjskiego do
zasypiania na gołych deskach pokładu mimo panującego wokół rozgwaru. Inni w
zbitych grupkach zabawiali się w gry hazardowe. Zauważył, jak na jego widok
pociągają się za rękawy i wskazują w jego stronę kciukami — po raz pierwszy ujrzeli
legendarnego już prawie Hornblowera. Przechodząc mimo skinął im głową i mrugnął
porozumiewawczo. Oceniając ich uczucia z właściwą sobie przenikliwością
stwierdził, że patrzą na niego z nadzieją, a nie obojętnie czy nawet z niechęcią.
Dziwna rzecz, ale nie można było wątpić, że ci ludzie są zadowoleni z
perspektywy służby pod jego, Hornblowera, dowództwem; tego Hornblowera
(zastrzegł się w myślach), w którego istnienie ci ludzie wierzą, nie zaś Hornblowera z
krwi i kości, odzianego oto w mundur i spodnie. Oczekują zwycięstwa,
podniecających przeżyć, odznaczeń, sukcesów: biedni głupcy. Nie zastanawiają się,
że ludzie giną tam, gdzie Hornblower dowodzi. Jasność myślenia, rezultat choroby
morskiej i pustego żołądka (Hornblower nie pamiętał, kiedy jadł coś ostatnio),
pozwoliła na swobodną grę sprzecznych uczuć w jego duszy: radość, że tak chętnie
idą za nim; współczucie dla bezmyślnych ofiar; dreszcz podniecenia na myśl o
czekającej go akcji i fala wątpliwości, czy tym razem uda mu się wydrzeć sukces
losowi z gardła; przyjemność płynąca z faktu, do którego przyznał się niechętnie, że
znowu znalazł się w morzu i na stanowisku dowódczym, i żal, gorzki i dotkliwy, za
życiem dopiero co pozostawionym za sobą, za miłością Barbary i ufnym oddaniem
małego Ryszarda. Uświadomiwszy sobie tę wewnętrzną burzę uczuć Hornblower
zwymyślał siebie od sentymentalnych durniów i w tym momencie swym bystrym
wzrokiem dostrzegł marynarza, który salutując przestępował z nogi na nogę i
szczerzył zęby, zakłopotany i ucieszony.
— Znam ciebie — powiedział Hornblower, szukając pośpiesznie w pamięci.
— Czekaj. Pewnie ze starej „Indefatigable”.
— Tak jest, sir. Byliśmy wtenczas kolegami, sir. I ja bardzo przepraszam, sir,
ale wtenczas pan był jeszcze chłopaczkiem, sir. Midszypmen z obsady fokmarsla, sir.
Marynarz wytarł dłoń w nogawkę spodni, zanim delikatnie ujął wyciągniętą
do niego rękę Hornblowera.
— Nazywasz się Harding — rzekł Hornblower z ogromnym trudem
przypomniawszy sobie to nazwisko. — Uczyłeś mnie długiego splotu, kiedy
przebywaliśmy koło Ushant.
— Tak było, sir. Pan ma rację, sir. To był dziewięćdziesiąty drugi, a może
dziewięćdziesiąty trzeci?
— Dziewięćdziesiąty trzeci. Cieszę się, Harding, że jesteś na tym okręcie.
— Pięknie dziękuję, sir, naprawdę. Pięknie dziękuję.
Czemu cały okręt huczy z radości, że on rozpoznał dawnego towarzysza z
okrętu sprzed dwudziestu lat? Dlaczego ma to stanowić jakąkolwiek różnicę? A
jednak stanowiło; Hornblower wiedział to i czuł. Trudno powiedzieć, co było na
pierwszym planie — współczucie czy sympatia dla słabych współtowarzyszy w tym
nowym splocie uczuć wyzwolonych owym incydentem. Bonaparte być może w tej
samej chwili czyni to samo, rozpoznając na jakimś biwaku w Niemczech starego
towarzysza broni w szeregach Gwardii.
Doszli już do rufowej części brygu i Hornblower zwrócił się do Freemana:
— Idę teraz na obiad, panie Freeman — rzekł. — Może potem będzie można
postawić na brygu jakieś żagle. W każdym razie przyjdę na pokład zobaczyć.
— Tak jest, sir.
Obiad. Jadł go siedząc na małym schowku pod ścianką grodziową. Solona
wołowina na zimno — całkiem dobry kawałek, smakujący podniebieniu od dawna
przywykłemu do tej strawy, a pozbawionemu jej przez ostatnie jedenaście miesięcy.
„Superdelikatne suchary okrętowe firmy Rexam” z pudła powleczonego wewnątrz
ołowiem, wyszukane i dostarczone przez Barbarę, najlepsze pieczywo okrętowe,
jakiego kiedykolwiek próbował, kosztujące pewnie dwadzieścia razy tyle co
zarobaczone świństwo, jadane często poprzednio. Odrobina czerwonego sera, ostrego
i dojrzałego, świetnie pasującego do drugiej szklanki czerwonego wina. To absurd, że
w ogóle odczuwa zadowolenie, iż może znowu prowadzić tego rodzaju życie, ale tak
właśnie było. Z całą pewnością.
Wytarł usta serwetką, włożył ubranie sztormowe i wrócił na pokład.
— Panie Freeman, mam wrażenie, że wiatr trochę osłabł.
— I mnie się tak zdaje, sir.
„Porta Coeli” płynęła fordewindem prawie całkiem swobodnie, wdzięcznie
wznosząc się i opadając. Fale za burtą nie były już tak strome jak poprzednio, a po
twarzy siekł go deszcz, a nie szkwał, i po tym deszczu poznał, że najgorszą część
sztormu mają już za sobą.
— Ze zrefowanym kliwrem i grotżaglem bomowym możemy przejść na wiatr,
sir — zaproponował Freeman.
— Proszę bardzo, panie Freeman. Niech pan to zrobi.
Prowadzenie brygu wymaga szczególnych umiejętności, zwłaszcza gdy się
płynie na wiatr. Z postawionym kliwrem, sztakslami i grotżaglem bomowym można
nim manewrować jak jednostką z ożaglowaniem skośnym. Hornblower wiedział to
wszystko z teorii, ale zdawał sobie sprawę, że w praktyce miałby poważne trudności,
zwłaszcza po ciemku i w czasie wichury. Był rad, że może pozostać w cieniu i
pozwolić Freemanowi robić, co chce. Freeman wykrzyczał rozkazy; przy
akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu bloków linowych grotżagiel bomowy sunął
w górę masztu, a marynarze na chwiejącej się rei zwijali grotmarsel. Bryg stanął w
dryfie na prawym halsie, a gdy wiatr zadziałał odczuwalnie na kliwer, okręt zaczął
lekko odpadać od wiatru.
— Szoty grotżagla! — ryknął Freeman, a potem do marynarza u steru: — Tak
trzymać!
Ster stawił opór wodzie, przeciwdziałając tendencji „Porta Coeli” do
odpadania, a grotżagiel bomowy złapał wiatr i pociągnął okręt do przodu. W jednej
chwili „Porta Coeli”, spokojna dotąd i uległa, przekształciła się w stwór zawzięty i
uparty. Przestała poddawać się wiatrowi i fali, przestała pozwalać im na przemykanie
się obok niej; teraz sama wychodziła im na przeciw, walczyła z nimi, brała się z nimi
za bary. Była niby tygrysica pierwej zadowalająca się unikaniem myśliwych przez
przekradanie się chyłkiem od jednej osłony do drugiej, a teraz rzucająca się na swoich
prześladowców w napadzie furii bojowej. Wiatr przechylił ją, bryzgi wody lunęły
strumieniem przez dziób. Zamiast, jak poprzednio, wznosić się łagodnie i opadać,
podskakiwała bez żadnej logiki, idąc z niezachwianą odwagą na spotkanie stromym
falom, kiwała się i trzęsła torując sobie przez nie drogę. Siłom natury, starym,
prymitywnym mocom, rządzącym lądem i wodą od czasu stworzenia świata, rzucił
wyzwanie człowiek, stworzenie słabe i śmiertelne, które dzięki rozumowi
zamkniętemu w jego kruchej czaszce potrafiło nie tylko stawiać czoło tym siłom, lecz
nakłaniać je, aby słuchały jego woli, zmuszać do służenia sobie. Natura wypuściła na
Kanał wichurę zachodnią — chytrze i po mistrzowsku „Porta Coeli” wyzyskiwała ją,
żeby posuwać się na zachód — powoli, z trudem i wysiłkiem, ale jednak na zachód.
Stojąc obok steru Hornblower czuł, że ogarnia go fala uniesienia na widok „Porta
Coeli” pchającej się tak do przodu. Był jak Prometeusz kradnący ogień bogom; z
powodzeniem buntował się przeciwko ślepym prawom przyrody; może czuć się
dumny, że jest tylko śmiertelną istotą ludzką.
Rozdział V
Freeman schylił się nad łojem oblepiającym spód ołowianki i marynarz
trzymał przy jego ramieniu latarnię, żeby światło padało na to miejsce. Grupkę
stanowiącą kompozycję czerni i jasności na tle panującego wokół gęstego mroku
uzupełniał podoficer nawigacyjny i midszypmen wachtowy. Freeman nie śpieszył się
z wyrażeniem swego zdania; obejrzał próbkę gruntu z dna morza najpierw pod
jednym kątem, potem pod innym. Powąchał ją, przeciągnął po niej wskazującym
palcem i dotknął nim języka.
— Piasek i czarne muszle — mruknął do siebie.
Hornblower trzymał się z dala od tej grupki; na tym Freeman zna się lepiej od
niego, chociaż stwierdzenie tego publicznie graniczyłoby z bluźnierstwem, biorąc pod
uwagę fakt, że on był kapitanem, a Freeman tylko porucznikiem.
— Chyba jesteśmy w pobliżu Antiferu — orzekł wreszcie Freeman. Ze światła
przeniósł wzrok w ciemność, gdzie stał Hornblower.
— Panie Freeman, niech pan będzie łaskaw przejść na przeciwny hals. I
kontynuować sondowanie.
Żeglowanie nocą w pobliżu zdradliwego wybrzeża Normandii było
przedsięwzięciem denerwującym, chociaż w ciągu minionych dwudziestu czterech
godzin wichura przeszła w silny wiatr. Ale Freeman wiedział, co ma robić; dwanaście
lat manewrowania jednostkami na małych głębokościach przy brzegach Europy dało
mu znajomość rzeczy i wyczucie niemożliwe do zdobycia w inny sposób.
Hornblower musiał polegać na doświadczeniu Freemana; sam, mając do pomocy
kompas, ołowiankę i mapę morską, potrafiłby wykonać fachowo podobne zadanie, ale
oceniać siebie wyżej jako pilota w Kanale od Freemana byłoby rzeczą śmieszną.
Freeman powiedział „chyba”, ale Hornblower potrafił ocenić prawdziwe znaczenie
tego „chyba”. Freeman jest pewien swoich słów. A zatem „Porta Coeli” znajduje się
w okolicy przylądka Antifer, trochę za bardzo w kierunku zawietrznym, niż chciałby
się znajdować o świcie.
Wciąż nie miał sprecyzowanego planu, jak postąpić z „Flame” w razie
natknięcia się na niego; jak się orientował, nie było możliwości obejścia prostej
trudności natury geometrycznej, tej mianowicie, że buntownikom mającym otwarty
dostęp z jednej strony do Hawru, a z drugiej do Caen, nie da się odciąć drogi ucieczki
do Francuzów, gdyby chcieli z niej skorzystać; jeśli już o to chodzi, to istnieje tuzin
innych podejść do lądu, wszystkie dobrze osłaniane przez baterie, gdzie „Flame”
może się schronić. A wszelkie forsowanie sprawy może łatwo skończyć się
powieszeniem Chadwicka na noku rei jego własnego okrętu, żeby tam dyndał jako
trup — a to byłaby rzecz najgorsza i najniebezpieczniejsza w dziejach marynarki
wojennej od czasu zamordowania Pigotta. Trzeba jednak nawiązać kontakt ze
zbuntowanymi — to pierwsza rzecz, jaką należy uczynić — i nie będzie bynajmniej
nic złego w próbie nawiązania tego kontaktu w możliwie najkorzystniejszym punkcie.
Może zdarzyć się jakiś cud; musi spróbować znaleźć się na drodze któregoś z wę-
drujących cudów. Co to takiego powiedziała mu kiedyś Barbara? „Szczęściarz to ten,
kto wie, ile zostawić losowi szczęścia”. Barbara ma o nim zbyt dobrą opinię, nawet
jeszcze teraz, lecz jest coś z prawdy w jej słowach.
„Porta Coeli” sprawnie zmieniła hals i ruszyła w kierunku północno-
zachodnim, idąc ostro pod wiatr południowo-zachodni.
— Prąd zmienia się teraz, Sir Horatio — oznajmił stojący obok Freeman.
—
Dziękuję.
To była dodatkowa informacja potrzebna do rozwiązania problemu dnia
jutrzejszego, który jeszcze nie rysował mu się zupełnie jasno. Wojna najmniej ze
wszystkiego przypomina trygonometrię sferyczną, uśmiechnął się w duchu
Hornblower, rozbawiony niekonsekwencją swoich myśli. Na wojnie częstokroć
podchodzi się do problemu nie wiedząc, co się chce osiągnąć, czego dowieść lub co
zbudować i nie znając nawet całości środków dostępnych do realizacji zadania.
Wojna to zwykle sprawa pobieżnej, spiesznej improwizacji, działanie na chybił trafił.
Gdyby nawet nie była mordercza i marnotrawna, to i tak nie jest to zajęcie dla kogoś
znajdującego upodobanie w logice. Może jednak ocenia siebie zbyt pochlebnie; może
jakiś inny oficer — na przykład Cochrane czy Lidyard — będąc na jego miejscu,
miałby już gotowy plan rozprawienia się z buntownikami, plan gwarantujący
zadowalające wyniki.
Rozległ się ostry dźwięk czterech szklanek; płynęli tym halsem już ponad pół
godziny.
— Panie Freeman, proszę łaskawie zmienić hals. Nie chcę za bardzo oddalać
się od lądu.
— Tak jest, sir.
Gdyby nie wojna, żaden dowódca ani przez moment nie odważyłby się pchać
okrętu w ciemnościach ku temu płytkiemu wybrzeżu, zwłaszcza mając poważne
wątpliwości co do jego dokładnej pozycji — obecna ich ocena jest sumą szeregu
domysłów, jak daleko ich zniosło podczas dryfowania, domysłów na temat pływów i
zgodności między wynikami ich własnych sondowań a głębokościami oznaczonymi
na mapie morskiej.
— Jak pan myśli, sir, co zrobią buntownicy, kiedy nas zobaczą? — spytał
Freeman.
Fakt, że Hornblower raczył wyjaśnić, czemu kazał zmienić hals, musiał
ośmielić Freemana do tej poufałości. Zirytowało to Hornblowera, głównie jednak
dlatego, że sam nie miał jeszcze zdania na ten temat.
— Panie Freeman — odparł cierpko — nie ma sensu zadawać pytań, na które
czas z pewnością da odpowiedź.
— Jednakże, Sir Horatio, spekulacja myślowa to rzecz fascynująca — upierał
się Freeman, tak całkiem nie speszony, że Hornblower w ciemnościach wlepił w
niego szeroko rozwarte oczy. Bush, gdyby Hornblower odezwał się w ten sposób do
niego, wycofałby się dotknięty do swojej skorupy.
— Może się pan w to zabawić, panie Freeman, jeśli ma pan ochotę. Ja nie
mam zamiaru tego robić.
— Dziękuję, Sir Horatio.
Był odcień kpiny w służbistym tonie tej odpowiedzi, czy tylko tak mu się
zdawało? Czy możliwe, aby Freeman podśmiewał się faktycznie w duchu ze
starszego rangą oficera? Jeśli tak, to bardzo dużo ryzykuje; uwaga w przyszłym
raporcie Hornblowera, nasuwająca myśl o niezadowoleniu, uczyniłaby z Freemana
rozbitka życiowego. Ale już w chwili gdy ta myśl przyszła mu do głowy, Hornblower
wiedział, że nie zrobiłby tego. Nie zdobyłby się nigdy na zniweczenie kariery
zdolnego człowieka tylko dlatego, że nie odnosi się on do niego z niewolniczym
respektem.
— Woda szybko płycieje, sir — powiedział nagle Freeman. Obaj z
Hornblowerem podświadomie słuchali zawołań sondującego z ławy wantowej. —
Chciałbym znów zmienić hals.
— Istotnie, panie Freeman — odparł Hornblower urzędowym tonem.
Opływali przylądek de la Heve, północny cypel ujścia Sekwany, tam gdzie
leży Hawr. Istnieje szansa, wprawdzie bardzo mała, że o świcie znajdą się po
zawietrznej „Flame” i jednocześnie między brygiem i Francją, tak że zbuntowany
bryg nie będzie miał żadnej możliwości ucieczki. A noc się dłuży; już chyba
niedaleko do świtu.
— Ma pan dobrego obserwatora na salingu, panie Freeman?
— Tak, Sir Horatio.
Trzeba będzie powiedzieć marynarzom, z jakim zadaniem zostali wysłani,
chociaż oznacza to naruszenie tajemnicy utrzymywanej wokół buntu. Zwykle nie ma
żadnej potrzeby informowania załogi. Marynarze brytyjscy nastawieni fatalistycznie
po dwudziestu latach wojny strzelaliby do Francuzów, Amerykanów czy Holendrów
nie zastanawiając się specjalnie, czy robią dobrze, czy źle, lecz żądanie, aby walczyli
przeciwko siostrzanej jednostce, strzelali do okrętu brytyjskiego, który, z tego wszyst-
kiego co wiedział Hornblower, może jeszcze pływać pod proporcem dowódcy
brytyjskiego i białą banderą Brytyjskiej Marynarki Wojennej, mogłoby sprawić, że
się zawahają, jeśli każe im to robić bez żadnego uprzedzenia. Ostrożny oficer w
normalnych warunkach nie wyrzekłby nawet szeptem słowa „bunt” wobec własnej
załogi; żaden pogromca lwów nie przypominałby lwu, że lew jest silniejszy od
człowieka. Zrobiło się prawie widno.
— Panie Freeman, zechce pan łaskawie wywołać całą załogę? Pragnę do nich
przemówić.
Po okręcie poniósł się świst gwizdków, i marynarze nie pełniący wachty
zaczęli strumieniem wypływać z luku na pokład i sennie podążać ku rufie; biedacy,
tracą godzinę snu z powodu lekceważącego braku zbieżności między świtem i
końcem wachty. Hornblower rozejrzał się za jakimś odpowiednio podwyższonym
miejscem, skąd mógłby przemówić; na gładkopokładowcu, jakim była „Porta Coeli”,
nie miał tej dogodnej możliwości przemawiania z pokładu rufowego do marynarzy
zebranych w dole na śródokręciu. Wszedł na nadburcie nawietrznej i oparł rękę na
padunie grotmasztu, żeby utrzymać równowagę.
— Chłopcy — zaczął — zastanawiacie się, czemu was tu przysłano?
Może i zastanawiali się, ale te stojące przed nim szeregi dość zaspanych,
apatycznych ludzi, którzy nie jedli jeszcze śniadania, nie bardzo na to wyglądały.
— Zastanawiacie się, czemu wypłynąłem wraz z wami w morze?
Na Boga, m u s z ą się nad tym zastanawiać. Zwykli marynarze muszą
medytować, dlaczego aż komodor, i to nie zwykły komodor, ale Hornblower,
człowiek o legendarnej przeszłości, został wysłany w morze na zaledwie
osiemnastodziałowym brygu. Poczuł się pochlebiony na widok spowodowanego
zainteresowaniem poruszenia w szeregach, uniesienia głów, mimo że był zły na los,
iż musi uciekać się do retorycznych chwytów, a jeszcze bardziej za konieczność
wyzyskiwania swojej osobistej reputacji.
— Łotrostwo znalazło się na morzu — powiedział. — Marynarze brytyjscy
zhańbili się. Zbuntowali się na samych oczach nieprzyjaciela.
Teraz już bez wątpienia wzbudził ich ciekawość. Wypowiedział słowo „bunt”
wobec tych niewolników bata i gwizdka. Bunt, lekarstwo na wszystkie ich choroby,
niosące oswobodzenie od trudów żywota, okrucieństwa i niesprawiedliwości, podłego
wiktu i odcięcia od wszelkich uroków życia. Jedna załoga zbuntowała się. Czemuż i
oni nie mieliby postąpić tak samo? Będzie musiał powiedzieć im o „Flame”,
przypomnieć, że w pobliżu są wybrzeża Francji, gdzie Bonaparte obsypałby
bogactwem i luksusem każdego marynarza brytyjskiego, przyprowadzającego mu
brytyjską jednostkę bojową. Hornblower nadał swemu głosowi nutkę potępienia.
— Załoga „Flame”, naszego siostrzanego brygu, uczyniła to. Teraz szukają
schronienia tutaj, w tej właśnie Zatoce Sekwańskiej. Wszyscy są przeciwko nim.
Francuzom na nic się zdadzą buntownicy, i naszym zadaniem jest wykurzyć te
szczury z ich nor. Zdradzili Anglię, zapomnieli o swoim obowiązku wobec Króla i
Ojczyzny. Sądzę, że większość z nich to ludzie porządni, lecz głupi, sprowadzeni z
uczciwej drogi przez knowania paru łotrów. I właśnie te łotry muszą zapłacić za
swoje łotrostwo, a my powinniśmy dopilnować, żeby nie udało im się uciec. Jeśli są
na tyle głupi, żeby chcieć walki, to musimy bić się z nimi. Jeżeli poddadzą się bez
rozlewu krwi, to fakt ten będzie przemawiał na ich korzyść, kiedy staną przed sądem.
Nie dążę do rozlewu krwi, gdy mogę tego uniknąć — wiecie tak samo jak ja, że kula
armatnia zabija człowieka nie pytając, czy jest łotrem, czy tylko głupcem. Jeśli jednak
oni chcą rozlewu krwi, to będą go mieli.
Hornblower skończył przemowę i dał wzrokiem znak Freemanowi, żeby
odprawił załogę. Niewesołe to było zadanie przemawiać do głodnych ludzi o szarym
świcie, ale popatrując ukradkiem na marynarzy zabierających się do swoich zajęć
Hornblower poznał, że nie ma czego się obawiać ze strony załogi brygu. Oczywiście
gadają teraz między sobą jak najęci, lecz wiadomość o buncie pobudziłaby do
gadania każdą załogę, podobnie jak w każdej wsi podniósłby się szum na wieść o
dokonanym tam morderstwie. Wiedział jednak, że to tylko gadanie; marynarze nie
wyciągali żadnych wniosków z nowiny. Przedstawił im wypadek w taki sposób, aby
stało się dla nich rzeczą oczywistą, iż spodziewa się posłuszeństwa z ich strony przy
rozprawianiu się z buntownikami i nie dopuścił, aby w jego wystąpieniu znalazł się
choćby cień obawy, że mogliby odczuwać pokusę pójścia za przykładem tamtych.
Nie przyszło im to jeszcze na myśl — ale mogłoby, gdyby im pozwolono
przemyśliwać nad tą sprawą. Musi dopilnować, żeby wciąż byli zajęci; w obecnej
chwili zapewniał to zwykły tok życia na okręcie, bo zabrali się do pracy, od której
zaczyna się każdy dzień na jednostce wojennej, do zmywania pokładów i pracowali,
aż gwizdek wezwał ich na śniadanie.
— Ląd! — dobiegł okrzyk z salingu. — Ląd po lewej stronie dziobu.
Pogoda była dość mglista, typowa dla Kanału pod koniec roku, lecz w
nasilającym się świetle dziennym Hornblower dojrzał ciemną kreskę na tle szarości.
Freeman oglądał brzeg przez lunetę.
— To południowy brzeg zatoki — rzekł. — Widać rzekę prowadzącą do
Cane.
Hornblowerowi zaczęło właśnie świtać, że Freeman wymówił z angielska
„Caen”, gdy ten przesunął dalej lunetę, dając szereg jeszcze bardziej zdumiewających
przykładów, co Anglik może zrobić z nazwami francuskimi.
— Tak, to przylądek dee lay Heave i Harbour-Grace — dodał.
Robiło się coraz jaśniej i można już było stwierdzić, że „Porta Coeli” znajduje
się na kursie w kierunku południowego brzegu ujścia Sekwany.
— Panie Freeman, tej nocy pokazał pan kawał świetnej nawigacji.
— Dziękuję, Sir Horatio.
Hornblower dodałby kilka cieplejszych słów pochwały, gdyby nie chłodna
raczej reakcja Freemana; powiedział sobie, że Freeman, jeśli chce, ma prawo być w
złym humorze przed śniadaniem. Ponadto każdy zdolny porucznik może odczuwać
zawiść w stosunku do kapitana; w oczach każdego ambitnego porucznika kapitan to
po prostu porucznik, któremu się poszczęściło i któremu dalej będzie się szczęścić
przy pensji trzykrotnie wyższej od poborów porucznika, plus pryzowe, zbierający
żniwo z trudów porucznika i żyjący w bezpiecznej świadomości, że czas zrobi go w
końcu admirałem, podczas gdy awans porucznika wciąż zależy od kaprysu jego
zwierzchników. Hornblower pamiętał, że odczuwał to samo będąc porucznikiem;
okazywanie tego przez Freemana jest odruchem naturalnym, chociaż niezbyt
mądrym.
Sądząc po zawołaniach sondującego z ławy wantowej woda znowu stawała się
płytsza; zostawili mieliznę środkową daleko w tyle i przepłynęli w poprzek
południowego toru wodnego ujścia rzeki. Dla „Porta Coeli” wciąż jednak było dosyć
wody; bryg ten został zaprojektowany właśnie do zapuszczania się w wejścia i delty
rzeczne, aby walczyć z Bonapartem jak najbliżej brzegów jego cesarstwa. Władza
Bonapartego kończyła się na linii zasięgu jego baterii brzegowych, a za tą linią
panowała Anglia, wyniosła i nie zagrożona.
— Żagiel z podwietrznej od strony dziobu! — zawołał marynarz na oku.
Ze zręcznością małpy Freeman wspiął się na zawietrzne wanty grotmasztu;
oparty o wyblinki skierował lunetę w tamtą stronę.
— Bryg, sir — krzyknął w dół do Hornblowera, dodając w kilka sekund
później: — To z całą pewnością „Flame”, sir.
— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe przełożyć ster na nawietrzną,
popłyniemy do niego.
„Flame” był dokładnie w miejscu, gdzie należało się go spodziewać, blisko
lądu, osłonięty przed każdą wichurą wiejącą od północnego zachodu do wschodu;
mając przy tym swobodę kierowania się własnym bezpieczeństwem zarówno w razie
ataku ze strony Brytyjczyków jak i Francuzów. Wkrótce Hornblower odszukał go
lunetą w szarej pomroce. Strymowany piękny mały statek, leżący nieruchomo na
skraju mielizny. Nie zdradzał, przynajmniej z tej odległości, żadnych oznak nieładu
na pokładzie. Hornblower pomyślał, ile to lunet patrzy z niego na „Porta Coeli”, jaką
nerwową dyskusję wszczęli tam marynarze, Uznawszy nowego przybysza za
pierwszy krok ze strony ich lordowskich wysokości z Admiralicji w odpowiedzi na
samobójcze ultimatum. Ludzie ci mają stryczki na szyjach.
— Czeka, żebyśmy podeszli do niego — rzekł Freeman.
— Zastanawiam się, jak długo postoi — mruknął Hornblower.
— Czemu stoicie i mielecie jęzorami? — nagle wybuchnął Freeman zwracając
się do grupy podnieconych marynarzy, którzy oblepili nadburcie na dziobie. —
Profosie! Profosie! Zapisać nazwiska tych ludzi i podać mi je pod koniec wachty. Ej,
ty, pomocniku bosmana! Collier! Trzymaj swoich przy robocie! To okręt wojenny, a
nie głupia szkółka dla panienek!
Nikły promyk bladego słońca przedarł się przez szarość i oświetlił „Flame”
leżącego w polu widzenia lunety Hornblowera. Nagle spostrzegł on, że reje okrętu
obracają się; bryg obrócił się na pełny wiatr i ruszył w stronę Honfleur. Na fokmarslu
miał rzucające się w oczy naszycie — jasny krzyż na ciemniejszym tle, niby jakiś
okręt z krucjaty.
— Nie będą stać i czekać na nas — stwierdził Freeman.
— Widzę żagiel! — zawołał znowu obserwator. — Żagiel z podwietrznej, po
stronie rufy.
Wszystkie lunety naraz zwróciły się w tamtym kierunku, jakby poruszane
jednym mechanizmem. Duży okręt z postawionymi wszystkimi normalnymi żaglami
aż po bombramsle wynurzył się z mgły za mielizną środkową na kursie szybko
odchylającym się od kursu „Porta Coeli”. Hornblower od razu, bez pomocy
Freemana, poznał, co to za jednostka.
— Francuski statek Kompanii Zachodnioindyjskiej — stwierdził Freeman. —
Wyraźnie zmierza do Harbour-Grace.
Jeden z nielicznych statków, jakim udało się przedostać przez blokadę
kontynentalną, wiozący bezcenny ładunek zboża i cukru na ulżenie Bonapartemu w
jego trudnej sytuacji; ostatnia wichura, co zepchnęła eskadry blokujące z ich
stanowisk, dała mu sposobność przemknięcia się przez Kanał. Ładunek dostarczony
na Sekwanę, gdzie koncentruje się potęga cesarstwa i skąd rozchodzi się cały system
dróg i kanałów, wart jest dwóch takich ładunków dostarczonych do jakiejś odciętej
zatoczki na wybrzeżu biskajskim. Małe wojenne jednostki brytyjskie, w rodzaju
„Porta Coeli” i „Flame”, są budowane i wysyłane na pozycje po to właśnie, żeby do
tego nie dopuszczać.
— Nie da rady dogonić go przed Harbour-Grace — mruknął Freeman.
— Niech sobie płynie, panie Freeman — powiedział głośno Hornblower. —
My teraz musimy rozprawić się z „Flame”. Pryzowe, co dziesięć funtów na głowę,
przechodzi nam przed nosem.
W pobliżu było dosyć marynarzy mogących usłyszeć jego słowa; powtórzą je
reszcie załogi. Myśl o straconym pryzowem nie usposobi nikogo lepiej wobec
buntowników.
Hornblower przeniósł ponownie uwagę na „Flame”; bryg szedł prosto i bez
wahania kursem, który miał go zawieść do Honfleur. Niezadługo znajdzie się w mocy
Francuzów, i byłoby głupotą doprowadzić aż do takiej ostateczności, mimo że
przyznanie się do niepowodzenia to gorzka pigułka do przełknięcia.
— Och, panie Freeman, proszę postawić okręt w dryf. Zobaczymy, co wtedy
zrobią oni.
„Porta Coeli”, reagując na pracę steru i żagli, zbliżyła się do wiatru.
Hornblower przesuwał lunetę, żeby nie tracić „Flame” z pola obserwacji. Z chwilą
gdy manewr „Porta Coeli” stał się jasny, „Flame” poszedł jej śladem, również stając
ostrzej do wiatru i dryfując w miejscu, z białym krzyżem wyraźnie widocznym na
fokmarslu.
— Panie Freeman, proszę znowu ruszyć w ich stronę.
„Flame” natychmiast skierował się ku Francji.
— Mądrej głowie dość dwie słowie, panie Freeman. Stańmy ponownie w dryf.
Buntownicy nie mieli wyraźnie zamiaru przypuścić „Porta Coeli” bliżej, niż
była obecnie, w odległości znacznie przekraczającej zasięg strzału armatniego. Prę-
dzej oddadzą się w ręce Francuzów, niż pozwolą na zmniejszenie dystansu między
brygami.
— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe wywalić dla mnie łódź. Popłynę
pogadać z łotrami.
Będzie to oznaką słabości, lecz przecież buntownicy nie mogą wątpić w
słabość jego położenia i siłę własnej sytuacji. Jest dla nich rzeczą oczywistą, że
trzymają w impasie Hornblowera, lordów Admiralicji i samo imperium brytyjskie.
Freeman nie okazał ani cienia wątpliwości w słuszność zdania się tak wartościowego
dowódcy na łaskę buntowników. Hornblower zszedł do kajuty, żeby włożyć do
kieszeni rozkazy; może zajść potrzeba okazania buntownikom danego mu
pełnomocnictwa — uczyni to jednak tylko w ostateczności; stanowiłoby to
pozwolenie zbuntowanym na zbytni wgląd do sekretów ich lordowskich wysokości.
Gdy wrócił na pokład, łódź z Brownem u steru była już na wodzie. Hornblower
przeszedł przez burtę i usadowił się na ławce rufowej.
— Naprzód! — rzucił Brown; wiosła wgryzły się w wodę i łódź ruszyła w
kierunku „Flame”, tańcząc na drobnych falach ujścia Sekwany.
Podpływając do brygu Hornblower obserwował go uważnie; stał w dryfie, ale
działa miał wytoczone i siatki abordażowe założone, co wskazywało, że nie mają tam
bynajmniej zamiaru dać się wziąć przez zaskoczenie. U dział stali artylerzyści, na
masztach siedzieli obserwatorzy, na rufie podoficer z lunetą pod pachą — żadnej
absolutnie oznaki buntu na okręcie.
— Kto na łodzi? — dobiegło po wodzie obwołanie.
Brown podniósł cztery palce, uniwersalny sygnał oznaczający obecność
kapitana w łodzi — cztery palce to czterej chłopcy trapowi wymagani przez
ceremoniał.
— Kto jesteście? — pytał ten sam głos.
Brown obejrzał się na Hornblowera i gdy ten skinął przyzwalającego,
odkrzyknął:
— Komodor Sir Horatio Hornblower, Kawaler Orderu Łaźni.
— Wpuścimy komodora na pokład, ale nikogo więcej. Stańcie przy burcie, a
jakbyście próbowali jakichś sztuczek, to mamy tu na was śmiercionośne pociski.
Hornblower uchwycił się podwięzi wantownych grotmasztu i skoczył na nie;
jakiś marynarz podniósł siatki abordażowe, pozwalając mu przecisnąć się pod nimi na
pokład.
— Komodorze, niech pan każe swojej łodzi odsunąć się — odezwał się czyjś
głos. — Nie chcemy ryzykować.
Z tymi słowami zwrócił się do niego siwowłosy starzec z lunetą pod pachą, co
oznaczało, że jest oficerem wachtowym. Wiatr rozwiewał mu siwe włosy nad uszami,
niebieskie oczy spoglądały badawczo spod brwi na Hornblowera. Jedyną rzeczą
bynajmniej nie budzącą zdziwienia w jego wyglądzie był pistolet zatknięty za pas.
Hornblower odwrócił się i wydał żądany rozkaz.
— A teraz, komodorze, mogę spytać, czego pan tu szuka? — odezwał się
starzec.
— Chcę mówić z przywódcą buntowników.
— Jestem dowódcą tego okrętu. Może pan zwrócić się do mnie, Nathaniela
Sweeta, sir.
— Będę z warni rozmawiał, jeśli zechcę, chyba że jesteście równocześnie
przywódcą buntowników.
— W takim razie, sir, może pan przywołać łódź i opuścić nas.
I od razu impas. Hornblower zatrzymał spojrzenie na niebieskich oczach
starego człowieka. W zasięgu słuchu było jeszcze kilku innych ludzi, lecz nie czuł
wśród nich wahania ani wątpliwości; są gotowi poprzeć swego dowódcę. Warto
jednak może przemówić do nich.
— Marynarze! — zaczął podnosząc głos.
— Dosyć tego! — krzyknął starzec. Wyrwał pistolet zza pasa i wycelował go
w brzuch Hornblowera. — Jeszcze jedno słowo nie na temat, a wyładuję w pana
uncję prochu.
Hornblower obrócił spokojny wzrok na niego i na jego broń; dziwna rzecz, ale
zamiast czuć strach, miał wrażenie, że obserwuje ruchy graczy w partii szachów,
zapominając, że sam jest jednym z pionków i że ryzykuje własnym życiem.
— Zabij mnie — odparł uśmiechając się ponuro — Anglia zaś nie spocznie,
póki nie zawiśniesz na szubienicy.
— Anglia wysłała tu pana, żeby i bez tego mnie powiesić — zauważył
posępnie Sweet.
— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jestem tu, żeby wam przypomnieć o
waszym obowiązku wobec Króla i Ojczyzny.
— Puszczając co było w niepamięć?
— Będziecie musieli stanąć przed sprawiedliwym sądem, ty i twoi
współspiskowcy.
— To oznacza szubienicę, jak mówiłem — odrzekł Sweet. — Szubienicę dla
mnie, a i tak będę szczęściarzem w porównaniu z tym, co czeka innych.
— Sprawiedliwy i uczciwy proces — ciągnął Hornblower — ze wszystkimi
okolicznościami łagodzącymi wziętymi pod uwagę.
— Jedyny proces, na jaki bym się stawił — odpowiedział starzec — to taki, na
którym złożyłbym zeznanie przeciwko Chadwickowi. Pełne darowanie kary dla nas
— sprawiedliwy sąd dla Chadwicka. Takie są nasze warunki, sir.
— Jesteście głupcami — odparł Hornblower. — Odrzucacie swoją ostatnią
szansę. Poddajcie się teraz, z Chadwickiem uwolnionym z więzów i okrętem w
dobrym ładzie, a te okoliczności poważnie zaważą na waszą korzyść podczas
rozprawy. Odmawiając, czego możecie się spodziewać? Śmierci. Niczego więcej.
Śmierci. Cóż może was uratować od zemsty ze strony naszej ojczyzny? Nic.
— Przepraszam, kapitanie, ale Bonio może — przerwał mu szorstko starzec.
— Ufacie słowu Bonapartego? — zdziwił się Hornblower, zbierając
desperacko siły w obliczu tego niespodziewanego kontrataku. — Pewnie, chciałby
dostać ten okręt. Ale ciebie i twoją bandę? Bonaparte nie będzie popierał buntu —
jego potęga za bardzo opiera się na jego własnej armii. Odda was w nasze ręce, żeby
uczynić z was przykład.
Był to strzał na oślep i całkiem minął się z celem. Sweet wsunął pistolet za
pas, wyjął z kieszeni trzy listy i pomachał nimi obraźliwie Hornblowerowi przed
nosem.
— Tu jest list od gubernatora wojskowego Harbour-Grace — rzekł. —
Obiecuje nam tylko dobre przyjęcie. A tu mam pismo od prefekta Departamentu
Dolnej Sekwany z obietnicą dostarczenia zapasów wody i żywności, gdybyśmy ich
potrzebowali. Zaś ten oto list przesłany nam pocztą z Paryża zawiera przyrzeczenie,
że nie zostaniemy aresztowani, oferuje prawa obywatelskie we Francji i emeryturę dla
każdego po osiągnięciu sześćdziesięciu lat. Podpisany „Maria Luiza, Cesarzowa, Kró-
lowa Regentka”. Bonio nie cofnie słowa danego przez jego małżonkę, sir.
— Komunikowaliście się z lądem? — wydusił z siebie Hornblower. Nie
potrafił udawać opanowania.
— Tak — odparł starzec. — A gdyby pan, kapitanie, miał przed sobą groźbę
chłosty na oczach całej floty, też uczyniłby pan tak samo.
Nie było sensu kontynuować tej dyskusji. Na razie przynajmniej buntownicy
nie dadzą się przekonać. Jedyne warunki, jakie zgodzą się omawiać, to ich własne.
Nie widać na okręcie oznak wątpliwości czy sprzeciwu. Gdyby jednak dano im
więcej czasu na zastanowienie się, gdyby mieli kilka godzin na rozważenie faktu, że
ściga ich sam Hornblower, wówczas mogłoby się zrodzić zwątpienie. Mogłaby
utworzyć się grupa zdecydowana uratować swoje głowy odbijając okręt; mogliby
dobrać się do alkoholu — Hornblower był zdumiony, że zbuntowana załoga brytyjska
nie wydziera się po pijanemu — coś mogło się zdarzyć. Ale musi wycofać się
bojowo, nie wolno mu tchórzliwie przeleźć przez burtę.
— Jesteście więc nie tylko buntownikami, ale i zdrajcami? — wybuchnął. —
Mogłem się tego spodziewać. Mogłem się domyślić, co z was za łajdaki. Nie chcę
kalać sobie płuc oddychając tym samym powietrzem co wy.
Odwrócił się do burty i przywołał łódź.
— My jesteśmy takimi łajdakami — odezwał się Sweet — co dają panu
odejść, kiedy mogliby zamknąć pana pod pokładem w komorze linowej, razem z
Chadwickiem. Moglibyśmy dać panu pokosztować keta, komodorze Sir Horatio
Hornblowerze. Jak by się to panu podobało, sir? Niech pan pomyśli jutro, że ma pan
nie posiekane plecy, bo my oszczędziliśmy pana. Do widzenia panu, kapitanie.
W tych ostatnich słowach był jad i żądło; wywołały one w wyobraźni
Hornblowera obrazy, od których skóra mu ścierpła. Nie czuł się wcale godnie
przeciskając się pod siatkami przeciwabordażowymi.
„Flame”, stojący w dryfie pod wiatr, wciąż spokojnie unosił się na wodzie,
gdy łódka tańcząc po falach ruszyła w drogę powrotną. Hornblower przenosił wzrok z
„Flame” na „Porta Coeli” i z powrotem, dwie siostrzane jednostki, wyglądające
identycznie, z wyjątkiem białego naszycia w kształcie krzyża na fokmarslu „Flame”.
Ironią było, że nawet wprawne oko nie potrafiłoby dojrzeć żadnej różnicy w
wyglądzie brygu lojalnego wobec króla i drugiego, otwarcie zbuntowanego
przeciwko niemu. To jeszcze bardziej wzmogło w nim gorycz; odniósł porażkę,
zawiódł na całej linii już w pierwszej próbie pozyskania sobie buntowników. Nie
wierzył, aby istniała najmniejsza nawet możliwość złagodzenia stawianych przez nich
warunków; będzie musiał dokonać wyboru między zawarciem z nimi ugody,
przyrzeczeniem buntownikom całkowitego darowania kary a wpędzeniem ich w ręce
Bonapartego. W obu wypadkach nie spełni swojej misji; najzwyklejszy, najmniej
doświadczony midszypmen w marynarce wojennej tyle potrafiłby dokonać. Jest jesz-
cze trochę czasu, gdyż prawdopodobieństwo przecieku wiadomości o buncie było
wciąż znikome; jeśli jednak czas nie wprowadzi niezgody między zbuntowanych — a
nie widział takiej możliwości — to raczej będzie to tylko czas stracony.
Łódź była teraz w połowie drogi między dwoma brygami; mając pod swoją
komendą obie jednostki mógłby podjąć energiczną akcję przeciwko wybrzeżu
normandzkiemu; czuł, że potrafiłby postawić w stan wrzenia całą deltę Sekwany.
Ogarniało go coraz silniejsze rozgoryczenie, aż w pewnej chwili opanował się.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, a z nim wszystkie stare, dobrze znane
objawy, suchość w gardle, mrowienie w nogach, przyśpieszony puls. Przenosił wzrok
z jednego brygu na drugi i podniecenie ogarniało go falą; obliczenia wiatru, pływu i
światła dziennego formułowały się już same w jego mózgu.
— Przyłóżcie się, chłopcy, lepiej do wioseł — powiedział do załogi łodzi, a
oni posłuchali go, lecz gig w ogóle nie był w stanie posuwać się z prędkością, która
by go zadowoliła w jego obecnym nastroju.
Brown popatrywał na niego z ukosa zastanawiając się, jaki plan powstaje w
głowie dowódcy; sam Brown, zdający sobie równie dobrze sprawę z okoliczności jak
Hornblower, nie widział żadnego możliwego wyjścia z sytuacji. Wiedział tylko, że
jego dowódca ogląda się od czasu do czasu na zbuntowany bryg.
— Wiosła złóż! — rzucił Brown rozkaz załodze, gdy oficer wachtowy dał
łodzi sygnał, żeby podeszła do burty; bosakowy zahaczył bosakiem o podwięzia
wantowe i Hornblower wszedł niezdarnie przez burtę brygu z pośpiechem, którego
nie potrafił powściągnąć. Freeman czekał na niego na pokładzie rufowym.
Odsalutowując mu Hornblower już rzucał pierwszy rozkaz.
— Panie Freeman, proszę posłać po żaglomistrza. Będę też potrzebował jego
pomocników i wszystkich marynarzy umiejących posługiwać się igłą i rękawicą
żeglarską.
— Tak jest, sir.
Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli dotyczy tak nieistotnej sprawy jak szycie żagli w
trakcie prowadzenia rozmów ze zbuntowaną załogą. Hornblower spojrzał na
„Flame”— wciąż dryfujący poza zasięgiem ognia artyleryjskiego. Zbuntowany okręt
ma dobrą pozycję, nie do załamania ogniem frontalnym, z flankami nie do zdobycia.
Trzeba by szukać bardzo okrężnej drogi dla zmiany tej pozycji i chyba właśnie jakiś
sposób zarysował mu się w głowie. Ma po swej stronie pewne niecodzienne, lecz
pomyślne dla siebie okoliczności. Jego zadaniem jest nie przepuścić ich i wyzyskać je
do granic możliwości. Będzie musiał podjąć szalone ryzyko, lecz zrobi wszystko, co
w jego mocy, aby zapanować nad czyhającymi na niego przeciwnościami.
Szczęściarz to ten, kto wie jak dalece można zdać się na los szczęścia.
Przygarbiony marynarz czekał, aż Hornblower zwróci na niego uwagę; przy
nim stał Freeman.
— Swenson, pomocnik żaglomistrza, sir.
— Dziękuję, panie Freeman. Widzicie ten fokmarsel w łaty? Swenson,
obejrzyjcie go sobie dobrze przez lunetę.
Szwed ujął lunetę w sękate dłonie i podniósł ją do oczu.
— Panie Freeman, chcę, żeby „Porta Coeli” miała taki sam fokmarsel, tak aby
nie można było odróżnić od siebie tych dwóch jednostek. Czy da się to zrobić?
Freeman popatrzył na Swensona.
— Tak jest, sir mogę to zrobić — odparł Swenson przenosząc wzrok z
Freemana na Hornblowera i z powrotem. — Mamy sztukę białego drelichowego
płótna, no i stary fokmarsel — potrafię to zrobić, sir.
— Chcę mieć żagiel uszyty i przygotowany do założenia o czterech
szklankach wachty popołudniowej. Bierzcie się zaraz do roboty.
Za Swensonem ustawili się wyszukani wśród załogi marynarze z
doświadczeniem w szyciu żagli. Niektórzy szczerzyli szeroko zęby; Hornblower czuł,
że leciutka fala podniecenia i oczekiwania przebiega po załodze, jak po stawie
zmarszczki wody wywołane wrzuconym do niego kamieniem — tym kamieniem było
niezwykłe życzenie Hornblowera. Żaden nie domyślał się jeszcze, co zamierza
dowódca, byli jednak pewni, że będzie to jakaś diabelska sztuczka, i ta świadomość
lepiej wpływała na dyscyplinę i dobry nastrój załogi niż zwykły tok zajęć na okręcie.
— A teraz proszę posłuchać, panie Freeman — zaczął Hornblower
podchodząc do relingu — Moja propozycja jest taka: „Flame” i „Porta Coeli”
podobne są do siebie jak dwa ziarnka grochu, a staną się jeszcze bardziej podobne,
jak postawimy u nas ten fokmarsel. Buntownicy są w kontakcie z lądem; wiem to od
nich, a co więcej, panie Freeman, miejscowość, z którą prowadzą konszachty, to
Hawr — Harbour-Grace, panie Freeman. Bonio i gubernator obiecali im pieniądze i
nietykalność za przyprowadzenie tam „Flame”. Zamiast nich popłyniemy my. Jest
tam ten statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, który przepływał koło nas dziś rano.
— Porwiemy go, sir!
— Może. Bóg wie, na co się tam natkniemy, lecz wyruszymy gotowi na
wszystko. Niech pan wybierze oficera i dwudziestu ludzi, takich, na których może
pan polegać. Proszę powiedzieć każdemu, co ma robić, gdyby zdarzyła się okazja
wzięcia pryzu — kliwry, marsle, ster, odcięcie liny kotwicznej. Wie pan, co trzeba,
równie dobrze jak ja. Podpłyniemy do lądu, jak zacznie zmierzchać, jeśli wiatr się nie
zmieni, a na to nie wygląda. Byłoby rzeczą dziwną, gdybyśmy w ciemnościach nie
wykombinowali czegoś, co dopiecze żabojadom.
— Na Boga, sir, a oni będą myśleli, że to ci buntownicy! Pomyślą, że bunt to
tylko wybieg! Będą...
— Mam nadzieję, że tak, panie Freeman.
Rozdział VI
Było późne popołudnie, kiedy „Porta Coeli”, pozornie niezdolna podjąć
żadnej decyzji, odpłynęła od „Flame” pod rześkim półwiatrem lewego halsu,
przecinając w poprzek szerokie ujście rzeki. Było wciąż mglisto. Gdy oddaliła się na
tyle od „Flame” i Hawru, że nie można było dostrzec żadnych szczegółów, zwinięto
na niej fokmarsel i zastąpiono go nowym, z naszyciami, który grupka gorączkowo
pracujących marynarzy przygotowała na pokładzie za fokmasztem. Przy pomocy
pędzla i farby zamazano pośpiesznie starą nazwę okrętu i namalowano nową;
Hornblower i Freeman naciągnęli na mundury zwykłe ubrania sztormowe
zakrywające ich szarże. Freeman obserwował port przez lunetę, gdy zbliżali się do
lądu.
— To statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, sir. Na kotwicy. Przy nim stoi
lichtuga. To jasne, nie będą przecież wyładowywać go na nabrzeże. Nie tu, sir.
Przeładują towary na lichtugi i barki i wyślą je rzeką w górę, do Rouen i Paryża.
Jasna sprawa. Powinienem był pomyśleć wcześniej o tym. — Hornblower już
pomyślał. Przez lunetę oglądał umocnienia obronne miasta: forty Ste Adresse i
Tournevile na stromym zboczu nad miastem; bliźniacze latarnie morskie na przylądku
de la Heve — które nie świeciły od dwunastu lat — baterie w dole przy starym
pomoście. Te ostatnie będą poważnym zagrożeniem dla ich przedsięwzięcia; miał
nadzieję, że w dużych fortach na górze nie zdążą się połapać, co się dzieje w dole,
żeby na czas otworzyć ogień.
— W głębi jest więcej statków, sir — mówił Freeman. — Może to nawet
okręty liniowe. Mają opuszczone reje. Nigdy dotąd nie podpłynąłem tak blisko.
Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć na niebo na zachodzie. Noc zapadała
szybko, a gęsta mgła na widnokręgu utrzymywała się. Chciał, żeby było dość jasno,
aby trafili do portu, i na tyle ciemno, by nie było widać okrętu, kiedy będzie wracał
na morze.
— Wychodzi lugier pilotowy, sir — rzeki Freeman. — Są pewnie przekonani,
że my to „Flame”.
— Doskonale, panie Freeman. Proszę ustawić marynarzy wzdłuż burty i kazać
im wznosić okrzyki. Zamknijcie pilota, jak tylko wejdzie na pokład. Ja będę sterował
okrętem w czasie wchodzenia.
— Tak jest, sir.
Takie rozkazy były w smak marynarzom brytyjskim. Z entuzjazmem weszli w
swoje role, wyjąc przy nadburciach jak obłąkańcy, wymachując kapeluszami i pu-
szczając się dziarsko w pląsy, zupełnie tak, jak należało się spodziewać po bandzie
buntowników. Na „Porta Coeli” przebrasowano grotmarsel, lugier dobił do jego
burty, podniósł się na fali i pilot wskoczył na ławę wantową.
— Wybrać zawietrzne! — huknął Hornblower; grotmarsel pochwycił znowu
wiatr, przełożono ster i „Porta Coeli” ruszyła ku portowi, gdy tymczasem Freeman
ramieniem wbitym między łopatki pilota zręcznie zepchnął go zejściówką pod
pokład, gdzie dwóch marynarzy czekało, żeby go pochwycić i związać.
— Pilot zamknięty, sir — zameldował Freeman.
On też dał się ponieść podnieceniu chwili, zarazić wrzaskami załogi; gdzieś
podziała się jego normalna ironiczno-żartobliwa poza.
— Ster trochę w lewo! — krzyknął Hornblower do sternika. —
Wstrzymywać! Tak trzymać!
Byłoby nie do wybaczenia, gdyby ich wielkie nadzieje skończyły się na
mieliznach strzegących wejścia do portu. Hornblower zwątpił już w ogóle, czy potrafi
się nie denerwować.
— Kuter płynie do nas, sir — zameldował Freeman.
Może wiezie komitet powitalny czy rozkazy, gdzie mają przycumować, albo
jedno i drugie.
— Niech załoga znowu wznosi okrzyki — polecił Hornblower. — Zamknąć
wszystkich, gdy wejdą na pokład.
— Tak jest, sir.
Zbliżali się do wielkiego statku Kompanii Zachodnioindyjskiej; miał
zluzowane żagle i stał na jednej kotwicy. Widać było, że wyładunek na stojącą przy
jego burcie lichtugę jeszcze się na dobre nie zaczął. W gasnącym świetle dnia
Hornblowerowi udało się naliczyć dwunastu ludzi z załogi stojących przy burcie i
gapiących się na nich z zaciekawieniem. Kazał ponownie przebrasować grotmarsel i
wtedy kuter pilotowy dobił do burty i pół tuzina urzędników weszło na pokład „Porta
Coeli”. Po mundurach można było poznać, że reprezentują marynarkę wojenną, armię
i władze celne; szli wolno, rozglądając się ciekawie wokoło. Na rozkaz rzucony przez
Hornblowera „Porta Coeli” odpłynęła w gęstniejącym mroku od kutra, wykonała
zwrot przez rufę i ruszyła w stronę statku Kompanii Zachodnioindyjskiej. Wokół
przybyłych błysnęły kordelasy.
— Jedno słowo, a będą z was trupy — warknął Freeman.
Ktoś odezwał się w gwałtownym proteście. Jeden z marynarzy wyrżnął go w
głowę kolbą pistoletu i protest urwał się, bo protestujący upadł na pokład.
Pozostałych, zbyt zaskoczonych i oszołomionych, aby mówić, pognano zejściówką
pod pokład.
— Świetnie, panie Freeman — pochwalił go Hornblower cedząc słowa dla
wywołania wrażenia, że wewnątrz portu nieprzyjacielskiego czuje się zupełnie jak u
siebie. — Może pan kazać wywalać łodzie. Grotmarsel na pracę wstecz!
Władze będą obserwowały z lądu ruchy brygu, póki będzie widać. Jeśli „Porta
Coeli” zrobi coś, czego się nie spodziewają, zaczną zastanawiać się leniwie, co
takiego na okręcie sprawiło, iż przedstawiciel kapitana portu — zakneblowany już i
związany pod pokładem — zmienił swoje plany. „Porta Coeli” zatrzymała się;
zaskrzypiały bloki talii przy opuszczaniu łodzi na wodę, wyznaczone załogi
powskakiwały do nich. Hornblower przechylił się przez burtę.
— Pamiętajcie, chłopcy, bez jednego strzału!
Plasnęły wiosła, gdy łodzie ruszyły w kierunku indianina. Faktycznie było już
ciemno; Hornblower z trudem odprowadzał łodzie wzrokiem do statku oddalonego o
pięćdziesiąt jardów, ale nie dojrzał już marynarzy hurmem wspinających się po jego
burcie. Doleciały go słabe okrzyki zaskoczenia, potem jeden głośny krzyk; może to
zdziwić tych na lądzie, ale nie pobudzi ich czujności. Łodzie wracały już, każda z
dwoma wioślarzami wyznaczonymi do tego zadania. Zahaczono talie i wciągnięto
łodzie na pokład; poprzez skowyt talii Hornblower usłyszał skrzypienie z kierunku,
gdzie był indianin, i jedno czy dwa głuche uderzenia — marynarz, który miał odciąć
linę kotwiczną, wykonał swe zadanie — nie zapomniał zabrać siekiery, zanim ruszył
abordażować statek. Hornblower czuł zadowolenie z dobrze wykonanego zadania;
dokładne poinstruowanie oddziału abordażowego tego popołudnia, metodyczny
podział obowiązków między jego członków i wielokrotne powtarzanie rozkazów, aż
każdy dokładnie zrozumiał swoją część, przynosiło owoce.
Spostrzegł, że na tle zamglonego nieba marsle indianina zmieniają kształt w
miarę wybierania szotów przez wyznaczonych do tej pracy ludzi. Trzeba dziękować
Bogu za tych kilku wyborowych marynarzy, którzy dostawszy się w ciemnościach na
nieznany im statek umieli trafić gdzie trzeba i bez zamieszania zabrać się do obsługi
właściwych części takielunku. Widział obracające się reje indianina. W mroku ledwie
zauważył ciemniejszą plamkę, była to lichtuga, która, oderwana od burty, odpływała
z prądem, znoszona przez wodę.
— Panie Freeman, może pan brasować na fordewind — rzekł. — Indianin
popłynie za nami do wyjścia.
„Porta Coeli” nabierała prędkości zdążając ku południowo-wschodniemu
wyjściu z portu, z Indianinem tuż za jej rufą. Przez kilka długich sekund nie widać
było żadnych oznak zaciekawienia tymi manewrami. Potem rozległo się obwołanie,
przypuszczalnie z kutra, który przywiózł urzędników na bryg. Hornblower tak dawno
nie słyszał mowy francuskiej, że nie zrozumiał wypowiedzianych słów.
— Comment? — odkrzyknął przez tubę.
Zirytowany głos zapytał go ponownie, co on, u diabła, wyprawia.
— Miejsce kotwiczne — bąk bąka — prąd — bąk bąka — pływ —
wykrzyczał Hornblower w odpowiedzi.
Tym razem nieznajomy z kutra wezwał imię boskie zamiast diabelskiego.
— W imię Boga, kto wy jesteście?
— Bąk bąka, bąk bąka, bąk bąka — ryczał Hornblower rzucając równocześnie
cicho do sternika: — Obróć go powoli w lewo.
Kontynuowanie rozmowy z przedstawicielem władz francuskich w trakcie
prowadzenia okrętu krętym torem wodnym — mimo że dobrze pamiętał jego
przebieg na mapie — wyczerpało go.
— Stanąć w dryf! — krzyknął ten z kutra.
— Pardon, kapitanie — odkrzyknął Hornblower. — Bąk bąka — lina
kotwiczna — bąk bąka — niemożliwe.
Teraz w nowym, głośnym obwołaniu z kutra był ton groźby.
— Tak trzymać! — zawołał Hornblower do sternika. — Panie Freeman, kogoś
do sondowania, jeśli łaska.
Wiedział że szansę zyskania dalszych cennych sekund są żadne; gdy marynarz
z ołowianka zacznie podawać głębokości, zdradzając w ten sposób plan wymknięcia
się brygu, czujność władz na lądzie zostanie w pełni rozbudzona. Świetlny punkt
przebił rzadką mgiełkę i po wodzie nadleciał odgłos strzału z muszkietu; kuter próbo-
wał w ten najszybszy sposób zaalarmować baterie brzegowe.
— Gotować się do zwrotu przez sztag — rzucił Hornblower; nadszedł
krytyczny moment drogi powrotnej.
Żagle brygu załopotały gwałtownie przy wykonywaniu manewru; długi jęzor
czerwonego płomienia liznął ciemność i z kutra wypaliło sześciofuntowe dziobowe
działko pościgowe, nareszcie wytoczone i załadowane. Hornblower nie słyszał
odgłosu pocisku. Obserwował indianina majaczącego w słabej poświacie śladu
torowego brygu. Statek sprawnie wykonywał zwrot. Ten Calverly — jeden z
zastępców oficera nawigacyjnego — polecony przez Freemana na dowódcę oddziału
abordażowego, to zdolny oficer i trzeba będzie nie szczędzić mu pochwał, kiedy
przyjdzie czas na wysyłkę raportu.
Od strony pomostu ukazała się seria błysków i po wodzie przetoczył się długi
huk; ustawione tam potężne trzydziestodwufuntowe działa rozpoczęły ogień. Po
ostatnim wystrzale rozległ się natychmiast świst przelatującego blisko pocisku;
nienawistny odgłos, pomyślał przelotnie Hornblower. Muszą teraz opłynąć pomost i
przez kilka minut będą pozostawać w zasięgu ostrzału. Jak dotąd, nic nie
wskazywało, aby bryg czy indianin odniosły jakieś uszkodzenia — nie było też sensu
odwzajemniać ognia; małe sześciofuntówki brygu nie zrobią wrażenia na silnej
baterii, zaś błyski zdradzą jego pozycję. Hornblower zanotował w pamięci głębokość
podaną przez sondującego; dopiero za kilka minut można będzie znowu zmienić hals
i zacząć oddalać się w linii prostej od pomostu; ale i bateria potrzebuje trochę czasu
na oddanie następnej salwy. Bonaparte pozabierał na pewno co lepszych artyle-
rzystów z obrony brzegowej do artylerii swojej armii w Niemczech; nie wyszkoleni
rekruci, nagle wezwani do dział i obsługujący je w ciemności, będą to oczywiście
robić bardzo niezręcznie. Oto jest, błysk i huk — ale tym razem nie słychać było
przelatującego pocisku — może artylerzyści zupełnie stracili wyczucie kierunku i
podniesienia, rzecz łatwa w tych ciemnościach. Hornblowerowi zaś błyski z armat
ułatwiały kontrolowanie pozycji „Porta Coeli”.
Obserwator na dziobie krzyknął głośno i Hornblower, spojrzawszy w tamtą
stronę, zdążył jeszcze dostrzec ciemny prostokąt topu grotżagla na lugrze pilotowym
blisko przed dziobem z prawej burty. Próbowali przeszkodzić mu w wycofaniu się.
— Tak trzymać! — rzucił Hornblower do sternika.
Niech słabszy zostanie przyparty do muru; z ogłuszającym trzaskiem bryg i
lugier wpadły na siebie prawymi zaobleniami dziobu. Bryg zatrząsł się, zachwiał, ale
sunął dalej wlokąc lugier szorujący o jego burtę. Coś zaczepiło się i oderwało, i gdy
okręty odsunęły się od siebie, z lugra rozległ się wysoki, rozpaczliwy krzyk. Przy
zderzeniu jego dziób został pewnie strzaskany jak skorupka jajka, i teraz woda wlewa
się do wnętrza. Krzyki cichły. Hornblower słyszał wyraźnie, jak czyjś żałosny jęk
urwał się nagle, może woda zalała gardło zrozpaczonemu pływakowi. Indianin
trzymał się ciągle w śladzie torowym oddalającego się w morze brygu.
— Na marce osiem! — zawołał sondujący.
Można już zmienić hals. Gdy wydawał odpowiedni rozkaz, bateria z pomostu
wypaliła, nie wyrządzając im jednak żadnej szkody. Będą już poza jej zasięgiem,
zanim zostanie ponownie załadowana.
— Świetna robota, panie Freeman — rzekł głośno Hornblower. — Cała
załoga wykonała swe zadania w godny podziwu sposób.
W ciemnościach ktoś wzniósł okrzyk, podjęty na całym brygu. Marynarze
wiwatowali jak opętani.
— Horny! Poczciwy stary Horny! — wrzasnął któryś, i okrzyki stały się
dwakroć głośniejsze.
Do wiwatów przyłączyła się szczupła załoga pryzową indianina zdążającego
za rufą brygu. Hornblower poczuł szczypanie w oczach, lecz nastrój jego zmienił się
momentalnie — zrobiło mu się odrobinę wstyd z powodu sympatii, jaką poczuł do
tych prostaków. Ponadto…
— Panie Freeman — burknął — zechce pan uciszyć załogę.
Wystawił się na olbrzymie ryzyko. Nie tylko na niebezpieczeństwo fizyczne,
lecz także na zagrożenie własnej reputacji. Gdyby mu się nie powiodło, gdyby „Porta
Coeli” uległa uszkodzeniu i dostała się do niewoli, marynarze nie pomyśleliby ani
przez moment, że faktycznie podjął tę akcję chcąc spowodować, aby władze
francuskie uwierzyły, że bunt na „Flame” to podstęp wojenny, który miał umożliwić
brygowi wejście do portu. Nie, załoga „Porta Coeli” byłaby przekonana, że
Hornblower chciał wykorzystać bunt dla własnych celów, że niepotrzebnie naraził
bryg, a buntowników zostawił w spokoju tylko dlatego, żeby mieć okazję do zdobycia
pryzowego. Tak mówiliby — a okoliczności wskazywałyby, że mają rację — i
reputacja Hornblowera zostałaby splamiona raz na zawsze. Rzucił na szalę swój
honor, życie i wolność. Zaryzykował lekkomyślnie olbrzymią stawkę za marny pryz,
taki głupiec z niego!
Po chwili jednak czarne myśli opuściły go. Podjął dokładnie obliczone ryzyko
i obliczenia okazały się trafne. Upłynie sporo czasu, zanim zbuntowanej załodze uda
się wyjaśnić władzom francuskim, co się stało — Hornblower wyobraził sobie
posłańców gnających w tym momencie do stanowisk obrony brzegowej w Honfleur i
Caen — jeśli w ogóle im się to uda. Zmienił sytuację zbuntowanych, odciął im drogę
ucieczki, stawiał czoło Bonapartemu pod ostrzałem baterii broniących dostępu do
głównej rzeki jego kraju. Wziął też pryz; jego udział wyniesie co najmniej tysiąc
funtów, gdy przyjdzie do rozliczania pryzowego, a tysiąc funtów to sumka nie do
pogardzenia. Przyda się jemu i Barbarze.
Poczuł się zmęczony emocją i napięciem nerwów. Miał już oznajmić
Freemanowi, że schodzi pod pokład, ale powstrzymał się. Nie musi mówić; jeśli
Freeman nie znajdzie go na pokładzie, to będzie wiedział, że jest u siebie w kajucie.
Znużony zwalił się na koję.
Rozdział VII
— Pan Freeman przysyła wyrazy szacunku, sir — powiedział Brown — i
kazał powiedzieć panu, że właśnie świta i niebo prawie bez chmur, sir. Wiatr skręcił
w nocy na południe ku zachodowi, sir, i dmucha umiarkowanie. My i pryz stoimy w
dryfie i akurat kończy się przypływ, sir.
— Doskonale — odparł Hornblower zwłócząc się z koi. Był jeszcze ociężały
od snu, a mała kajuta wydała mu się duszna i zimna mimo otwartego okna rufowego.
— Wezmę kąpiel — zdecydował nagle. — Idź i przygotuj pompę pokładową.
Czuł się brudny. Mimo że był listopad i znajdowali się na Kanale, nie potrafił
przeżyć dnia bez kąpieli. Gdy wchodził trapem, dosłyszał żartobliwe uwagi
zdumionych marynarzy zajętych mocowaniem pompy, ale puścił je mimo uszu.
Odrzucił szlafrok, a marynarz trzymający płócienny wąż, wciąż nie mogąc wyjść ze
zdumienia, w słabym świetle świtu skierował nerwowo na niego strumień, inny zajęty
był pompowaniem wody. Hornblower poczuł na ciele igiełki lodowatej wody
morskiej i zaczął podskakiwać, tańczyć i obracać się groteskowo, dysząc przy tym
ciężko. Marynarze nie zrozumieli, że już ma dosyć kąpieli i ścigali go wężem po
pokładzie, gdy chciał się odsunąć spod strumienia wody.
— Przestać, wy tam! — krzyknął w desperacji na pół zdrętwiały, zachłystując
się wodą, i bezlitosny bicz wody przestał bić w niego.
Brown narzucił mu na plecy duży ręcznik i Hornblower podskakując zaczął
się nim rozcierać; skóra go szczypała i cały dygotał z zimna.
— Czułbym się zamarznięty przez tydzień po takiej kąpieli, sir — odezwał się
Freeman przyglądający mu się z zainteresowaniem.
— Tak — odbruknął Hornblower zniechęcając go do rozmowy.
Gdy zamknąwszy okno w kajucie włożył ubranie, po skórze rozeszło się
cudowne ciepło i dreszcze ustały zupełnie. Łapczywie wypił przyniesioną przez
Browna dymiącą kawę, delektując się niespodziewanym przypływem dobrego
samopoczucia. Z lekkim sercem wrócił na pokład. Było już widniej; zdobyty indianin
rysował się wyraźniej — dryfował po zawietrznej brygu w odległości połowy zasięgu
strzału artyleryjskiego.
— Rozkazy, Sir Horatio? — spytał Freeman salutując.
Hornblower przebiegł wzrokiem po okolicy dla zyskania na czasie.
Karygodnie się zaniedbał; nie pomyślał o swych obowiązkach od momentu
przebudzenia — a faktycznie od chwili, gdy poszedł spać. Powinien był od razu
odprawić pryz do Anglii, nie może jednak tego uczynić nie wyzyskując jednocześnie
sposobności do wysłania pisemnego raportu, a w tym momencie nie mógł wprost
znieść myśli, że będzie musiał męczyć się nad jego sporządzeniem.
— Jeńcy, sir — przynaglał Freeman.
O Boże, zapomniał o jeńcach. Trzeba ich wybadać i sporządzić notatkę z ich
zeznań. Przy doskonałym samopoczuciu Hornblower czuł lenistwo w kościach —
doprawdy dziwna kombinacja.
— Mogą mieć sporo do powiedzenia, sir — ciągnął bezlitośnie Freeman. —
Pilot mówi trochę po angielsku, więc wzięliśmy go wczoraj wieczorem na spytki do
mesy oficerskiej. Powiada, że Boniuś znów dostał lanie. Pod miejscowością o nazwie
Lipsk, czy coś takiego. Twierdzi, że w ciągu tygodnia Rosjanie przejdą Ren. Bonio
wrócił już do Paryża. Może to koniec wojny.
Hornblower i Freeman wymienili spojrzenia; minął cały rok od chwili, gdy
świat zaczął wyglądać końca wojny i w ciągu tego roku wiele nadziei zdążyło
zakwitnąć i zwiędnąć. Lecz Rosjanie nad Renem! Jeśli nawet wtargnięcie armii
angielskiej na ziemię francuską od południa nie zachwiało cesarstwem, to może to
sprawić ta nowa inwazja. Wielu jednakże — z Hornblowerem włącznie —
przepowiadało, że pierwsza klęska Bonapartego na otwartym polu przyniesie koniec
zarówno jego sławy niezwyciężonego, jak i jego panowania. Podobnie nietrafne mogą
się okazać przewidywania dotyczące inwazji na cesarstwo.
— Widzę żagiel! — zawołał marynarz na oku i dodał jednym tchem: — To
„Flame”, sir.
Jest tam gdzie przedtem; rozstępująca się mgła odsłoniła go na chwilę i zaraz
znów zakryła, lecz wnet silny powiew wiatru rozwiał tuman i bryg stał się wyraźnie
widoczny. Hornblower podjął decyzję, z którą zwlekał dotąd.
— Panie Freeman, proszę przygotować okręt do boju. Wywabimy ich.
Oczywiście, była to jedyna rzecz, którą należało zrobić. Nocą, w godzinę po
porwaniu fracuskiego statku Kompanii Indyjskiej, do wszystkich sąsiednich portów
francuskich dotrze ostrzeżenie, że bryg angielski z białym krzyżem na fokmarslu
prowadzi podwójną grę, udając tylko zbuntowany statek. Wiadomość ta dojdzie
pewnie na tę stronę ujścia rzeki gdzieś koło północy — kurier może przeprawić się
promem w Quilleboeuf lub gdzie indziej. Wszyscy będą mieć się na baczności przed
ewentualnym nowym wypadem brygu, którego oczywistym celem będzie tamten
brzeg rzeki. Wszelka zwłoka pozwoli zbuntowanym nawiązać ponownie łączność z
lądem i wyjaśnić sytuację; jeśli ci z lądu zorientują się, że w Zatoce Sekwańskiej są
dwa siostrzane brygi, buntownikom może ujść na sucho. Nie należy więc tracić ani
godziny.
Wszystko to jest bardzo proste i logiczne, lecz stojąc na pokładzie rufowym
Hornblower złapał się na tym, że nerwowo przełyka ślinę. Plan jego może oznaczać
tylko nieubłaganą walkę — za godzinę znajdą się w jej największym ogniu. Pokład,
po którym Hornblower przechadza się w tej chwili, zostanie zasłany kartaczami z
karonad „Flame”; on sam za godzinę może być trupem lub wyć z bólu pod nożem
chirurga. Ubiegłej nocy stał w obliczu katastrofy — tego ranka spogląda w twarz
śmierci. Ciepło, jakie rozeszło mu się po ciele po kąpieli, ulotniło się i Hornblower
nieomal dygotał w chłodzie poranka. Wściekły, pełen głębokiej pogardy dla siebie
zmusił się do chodzenia szybkim, gwałtownym krokiem po maleńkim pokładzie
rufowym. Mówił sobie, że to wspomnienia odbierają mu męstwo. Obraz Ryszarda w
zachodzącym słońcu, przebierającego spiesznie nóżkami u jego boku, mocno
uczepionego jego palca; wspomnienie Barbary, nawet wspomnienie Smallbridge czy
Bond Street — nie chciał rozstawać się z tym wszystkim, „opuszczać ciepłych
obszarów radosnego dnia”. Chciał żyć, a wkrótce może zginąć.
Na „Flame” postawiono więcej żagli — grotżagiel bomowy i kliwry;
bejdewindem dopłynie do Honfleur nie wchodząc wcale w zasięg dział „Porta Coeli”.
Jednakże obawy Hornblowera odsunęły się na dalszy plan, gdy mimo woli jego
niespokojny umysł zajął się taktycznymi aspektami stojącego przed nim problemu.
— Panie Freeman — rzekł Hornblower — proszę dopilnować, żeby załoga
dostała śniadanie. I nie wytaczajcie na razie dział.
— Tak jest, sir.
Bitwa może być długa i ciężka, więc załoga powinna przedtem coś zjeść. A
wytaczanie dział ostrzegłoby tych na „Flame”, że „Porta Coeli” spodziewa się walki, i
mogliby się zorientować, że ucieczka pod skrzydła Francuzów nie będzie rzeczą
prostą. Im pełniejsze zaskoczenie, tym większa nadzieja na łatwe zwycięstwo. Horn-
blower patrzył gniewnie przez lunetę na „Flame”. Czuł głuchą, ponurą wściekłość na
buntowników za wszystkie te kłopoty, za to, że ich obłąkańcze przedsięwzięcie
wystawiło jego życie na niebezpieczeństwo. Współczucie, jakie dla nich odczuwał,
siedząc bezpiecznie w biurze Admiralicji, ustąpiło teraz miejsca gwałtownej odrazie.
Nikczemnicy, zasługują na stryczek — myśl ta do tego stopnia zmieniła jego nastrój,
że udało mu się napotkać z uśmiechem spojrzenie Freemana meldującego gotowość
brygu do boju.
— Doskonale, panie Freeman.
W oczach zatańczył mu ognik podniecenia, obrócił znowu wzrok na „Flame” i
w tym momencie usłyszał wołanie obserwatora z salingu.
— Hej, na pokładzie! Od brzegu odbija chmara małych, jednostek, sir.
Wygląda, sir, że płyną do „Flame”.
Bryg z buntownikami zachowywał się tak samo jak poprzedniego dnia,
posuwając się ku wybrzeżu francuskiemu tuż poza zasięgiem armat „Porta Coeli”,
gotów raczej schronić się tam, niż walczyć; myślą pewnie, że te stateczki to delegacja
powitalna, przybywająca, aby eskortować ich do portu. Za chwilę „Flame” może
zniknąć we mgle. Poluzowano już na nim grotżagiel — jego ruchy zdradzały rosnące
niezdecydowanie. Na pokładzie rufowym toczy się tam zapewne gorączkowy spór —
jedna strona chce trzymać się z dala od „Porta Coeli”, a druga waha się przed
nieodwracalnym krokiem, jakim byłoby przejście do Francuzów. Może jest i trzecia
grupa, gardłująca za podjęciem walki — rzecz całkiem prawdopodobna;
niewykluczone też, że jakaś garstka najtchórzliwszych czy najmniej winnych chce się
poddać, licząc na litościwy wyrok sądu wojennego. Niewątpliwie zdania są
podzielone. Teraz bryg ruszył ostrzej na wiatr, prosto w stronę Honfleur i
zbliżających się kanonierek; od „Porta Coeli” dzieliło go dwie mile wolnej
przestrzeni wodnej.
— Sir, te kanonierki okrążają go — odezwał się z lunetą przy oczach. — A
lugier patrolowy wyładowany jest ludźmi. Chryste! To strzał armatni.
Ktoś na „Flame” oddał ostrzegawczy wystrzał, może nakazując łodziom
francuskim zachowanie dystansu, póki debatujący na jego pokładzie nie dojdą do
jakiejś konkluzji. Potem bryg wykonał zwrot, jakby zdawszy sobie nagle sprawę z
wrogich zamiarów Francuzów, i właśnie wtedy stateczki opadły go jak psy jelenia. Z
„Flame” oddano z pół tuzina strzałów, zbyt nierównych, aby zasługiwały na nazwę
salwy burtowej. Kanonierki, z długimi wiosłami, po sześć z każdej burty,
przydającymi im prędkości i zwrotności, parły prosto na „Flame”. Plunęły z dziobów
dymem i po wodzie potoczył się głuchy, ciężki huk wystrzałów z
dwudziestoczterofuntówek — odgłos całkiem różny od wyższego, ostrzejszego
„bang” karonad „Flame”. Lugier dobił do jego burty i Hornblower patrzył przez
lunetę na abordażujących, którzy wdzierali się na pokład brygu.
— Panie Freeman, proszę kazać wytoczyć działa — powiedział Hornblower.
Wypadki potoczyły się teraz z przerażającą szybkością — czegoś takiego
Hornblower nie przewidział. Przed nimi toczył się desperacki bój, ale z Francuzami, a
nie z Anglikami. Kłębki dymu na pokładzie „Flame” wskazywały, że jego załoga —
przynajmniej jakaś jej część — stawia opór.
Przeszedł kilka jardów z kierunku dziobu i przemówił do artylerzystów.
— Słuchajcie, chłopcy, co mówię. Trzeba zatopić te kanonierki, jak
wpłyniemy między nie. Wystarczy po jednej salwie burtowej na każdą, jeśli nie
będziecie pudłować. Celujcie uważnie, w podstawy masztów. Nie oddawać strzału,
póki nie będziecie pewni, że trafi w cel.
— Tak jest, sir — odezwało się w odpowiedzi kilka głosów.
Do Hornblowera podszedł Brown.
— Pańskie pistolety, sir — rzekł. — Załadowałem je świeżo i włożyłem nowe
spłonki.
— Dziękuję — odparł Hornblower. Wetknął pistolety za pas, po jednym z
każdego boku, żeby w razie potrzeby mógł je wydobyć dowolną ręką. Wyglądał jak
chłopiec bawiący się w parku, ale za pięć minut jego życie mogło zależeć od tych
pistoletów. Wyciągnął do połowy szpadę z pochwy, by sprawdzić, czy wysuwa się
swobodnie, i wracając spiesznie na swoje stanowisko obok steru, wepchnął ją po
drodze z powrotem.
— Wyostrzyć trochę ster! — rzucił. — Tak trzymać!
„Flame” przesunął się ostrzej pod wiatr i żagle zapracowały gwałtownie
wstecz — widocznie nie było tam akurat nikogo u steru. Lugier dalej trzymał się jego
burty, a kanonierki, zwinąwszy żagle, spoczęły na wiosłach w pozycji między dwoma
brygami. Hornblower widział artylerzystów schylonych nad
dwudziestoczterofuntowymi działami na ich dziobach.
— Panie Freeman, proszę postawić ludzi do szotów. Wejdziemy między nie.
Uwaga, przy działach! Teraz. Ster na nawietrzną!
Koło sterowe obróciło się i „Porta Coeli” zmieniła hals tak zwinnie, jak można
sobie było tylko wymarzyć. Hornblower usłyszał wystrzał pod samym dziobem brygu
i zaraz z pokładu frunęła fontanna odłamków z dziury w okolicy pachołków
grotmasztu — pocisk z dwudziestoczterofuntówki, wystrzelony z bliska w górę,
przedziurawił cienkie drewniane poszycie i przebił się przez pokład.
— Zwrot przez sztag! Ster na nawietrzną! — Hornblower wykrzyczał rozkazy
i „Porta Coeli” znowu zmieniła hals, wciskając się w wąską lukę między dwoma
kanonierkami. Z karonad na obu burtach huknęły salwy, jedna po drugiej. W dole po
prawej burcie Hornblower dojrzał jedną z kanonierek. Widział sześciu ludzi na rufie
obok rumpla, na śródokręciu wioślarzy, po dwóch przy każdym długim wiośle,
usiłujących z pośpiechem obrócić łódź, i z tuzin artylerzystów przy armacie
dziobowej. Mężczyzna z głową obwiązaną czerwoną chustką stał oparty o maszt —
Hornblower zobaczył nawet otwarte usta, gdy tamtemu opadła szczęka na widok
śmiertelnego zagrożenia. A potem runęły pociski zmiatając wszystko po drodze.
Człowiek z czerwoną chustką zniknął — może wyrzuciło go za burtę albo zmiażdżyło
doszczętnie. Kruchy szkielet kanonierki — właściwie dużej łodzi wiosłowej z częścią
dziobową wzmocnioną pod działo — rozpadł się; pociski wgięły burtę jak ciosy
potężnego młota. Na oczach Hornblowera woda zaczęła wdzierać się do wnętrza;
kule wystrzelone pod maksymalnym kątem obniżenia, przebiwszy burtę, musiały
przedziurawić dno kanonierki. Pod wpływem ciężaru działa na dziobie nastąpiła
utrata stateczności i przód łodzi zanurzył się, podczas gdy rufa jeszcze sterczała nad
wodą. Potem działo zsunęło się, uwalniając kanonierkę od swego ciężaru, wrak
wyprostował się na moment, by wnet wywrócić się dnem do góry. Między szczątkami
pływali ludzie. Hornblower spojrzał w lewo; druga kanonierka dostała równie mocno
i w tej chwili ledwie wystawała nad powierzchnię — załoga trzymała się przy niej na
wodzie. Dowódca kanonierek, ktokolwiek by to nie był, okazał się lekkomyślnym
głupcem, wystawiając kruche łodzie na ostrzał prawdziwego, dobrze dowodzonego
okrętu wojennego — nawet tak małego jak „Porta Coeli”. Kanonierki nadają się
właściwie tylko do ostrzeliwania jednostek leżących bezradnie na mieliźnie lub
mających poważnie uszkodzony takielunek, w celu zmuszenia ich do poddania się.
Blisko przed sobą widział Hornblower patrolowiec i „Flame”, dalej sczepione
burtami.
— Panie Freeman, niech załadują działa kartaczami. Podpłyniemy do burty
francuza. Jedna salwa burtowa i abordażujemy pod osłoną dymu.
— Tak jest, sir.
Freeman odwrócił się, żeby wykrzyczeć rozkaz do załogi.
— Panie Freeman, będę potrzebował jak najwięcej ludzi do oddziału
abordażowego. Pan zostaje tu…
— Sir!
— Pan zostaje tu. Proszę wybrać sobie sześciu wytrawnych marynarzy do
wyprowadzenia brygu, gdybyśmy nie wrócili. Czy to jasne, panie Freeman?
— Tak, Sir Horatio.
Freeman miał jeszcze czas na przygotowania, gdy „Porta Coeli” sunęła ku
francuzowi. I Hornblower miał czas uświadomić sobie, że mówiąc, iż mogą nie
wrócić, myślał tak naprawdę i nie wypowiadał tych słów dla efektu czy dodania
ludziom bodźca. Dziwna sprawa, on, który bał się cienia, był zdecydowany
zwyciężyć albo umrzeć. Marynarze darli się opętańczo, gdy „Porta Coeli” podpływała
do francuza, którego nazwa — „Bonne Celestine” z Honfleur — stała się widoczna na
rufie. Na pokładzie widać było niebieskie mundury i białe bryczesy: żołnierze — a
zatem to prawda, że Bonaparte, bardzo potrzebując doświadczonych artylerzystów,
zabrał marynarzy, zastępując ich surowym materiałem świeżo powołanym do wojska.
Szkoda, że bitwa nie toczy się na morzu, bo wówczas większość z nich byłaby chora
na chorobę morską.
— Stanąć przy ich burcie — rzucił Hornblower. Na pokładach „Bonne
Celestine” panowało zamieszanie; widać było ludzi biegnących do dział na nie
obsadzonej burcie lugra.
— Załoga, spokój! — huknął Hornblower. — Spokojnie!
Na brygu zapadła cisza; wystarczyło teraz trochę podnieść głos, żeby być
dobrze słyszanym na małym pokładzie.
— Artylerzyści, niech każdy strzał będzie celny — powiedział Hornblower.
— Odział abordażujący, jesteście gotowi iść za mną?
Odpowiedzieli mu okrzykiem. Przy nadburciach przykucnęło trzydziestu
marynarzy, z pikami i kordelasami; po wystrzeleniu salwy burtowej i zwinięciu
grotżagla zwolni się dalszych trzydziestu, niezbyt to wiele w sumie. Liczył jednak na
to, że salwa burtowa wyrządzi duże zniszczenia i niedoświadczone szczury lądowe na
„Bonne Celestine” cofną się w przestrachu. Spojrzał kącikiem oka na sternika,
siwobrodego marynarza, który mierzył chłodnym spojrzeniem dystans między dwoma
jednostkami, obserwując jednocześnie łopot grotżagla przy zbliżaniu się „Porta
Coeli” do wiatru. Dobry z niego żeglarz — Hornblower zanotował sobie w pamięci,
żeby go nie pominąć przy pochwale. Sternik szybko obracał kołem sterowym.
— Grotżagiel w dół! — ryknął Freeman.
Działa z „Bonne Celestine” odezwały się z ogłuszającym hukiem i
Hornblower, spowity w kłęby dymu, poczuł, że ziarenka prochu uderzają mu w twarz.
Wydobył szpadę w momencie, gdy przemówiły karonady „Porta Coeli” i obie
jednostki zwarły się z trzaskiem drewnianych kadłubów. W dymie skoczył na
nadburcie, ze szpadą w dłoni; jednocześnie jakaś postać obok niego przesadziła
nadburcie i zeskoczyła na pokład „Bonne Celestine” — to Brown, wywijający
kordelasem. Hornblower dał susa za nim. Brown parł do przodu tnąc w prawo i w
lewo majaczących w dymie nieprzyjaciół. Minęli stos zabitych i rannych, ofiary
wybuchu kartacza z jednej z karonad „Porta Coeli”. Hornblower potknął się o czyjąś
kończynę, zdążył jednak dojrzeć na czas osadzony na muszkiecie bagnet wysuwający
się nagle ku niemu. Rzucił się w bok, unikając pchnięcia, i strzelił z trzymanego w
lewej dłoni pistoletu, dotykając prawie lufą piersi Francuza. Wiatr rozegnał już dym
armatni. Na dziobie kilku abordażujących zmagało się z grupą zagnanych w róg
przeciwników — do uszu Hornblowera dobiegł wyraźny szczęk kling — na rufie
natomiast nie było widać żadnego Francuza. Zastępca oficera nawigacyjnego,
Gibbon, opuszczał z masztu na flaglince trójkolorową banderę. Po prawej burcie stał
„Flame”, nad jego nadburciem sterczały czaka piechoty francuskiej; Hornblower
dojrzał jakąś głowę i ramiona, zobaczył, że celujący w Gibbona przesunął lufę
muszkietu w jego stronę, i w tym momencie Hornblower strzelił z drugiego pistoletu.
Francuz upadł za nadburcie w chwili, gdy świeża fala abordażujących z „Porta Coeli”
wlewała się na pokład.
— Za mną! — krzyknął Hornblower; trzeba koniecznie unieszkodliwić
„Flame”, zanim obrona zdąży się zorganizować.
Brygi sterczały wyżej nad wodą niż patrolowiec, musieli więc tym razem
wspinać się w górę. Hornblower przełożył lewy łokieć przez nadburcie i próbował
unieść się, lecz przeszkadzała mu w tym szpada.
— Pomóżcie mi, do diabła! — warknął przez ramię i jakiś marynarz
podsadziwszy ramieniem Hornblowera tak silnie pchnął go w górę, że ten
przeleciawszy przez nadburcie wylądował po drugiej stronie twarzą w ścieku
burtowym, a jego szpada poleciała dalej po pokładzie. Zaczął pełznąć w tamtą stronę,
lecz szósty zmysł ostrzegł go o niebezpieczeństwie, więc rzucił się do przodu, w
kierunku gdzie błysnął kordelas, podcinając nogi wymachującego nim marynarza.
Francuzi runęli hurmem na niego, kopiąc go, depcząc i gniotąc, osłoniętego czyimś
wijącym się ciałem, którego się trzymał z desperacką siłą. Dosłyszał jeszcze nad sobą
potężny głos Browna, strzały z pistoletu, szczęk kling, a potem nagle nastała cisza.
Ciało człowieka, z którym się mocował, zwiotczało i przestało stawiać opór, a za
chwilę Hornblowera uwolniono od jego ciężaru. Dźwignął się na nogi.
— Czy jest pan ranny, sir? — pytał Brown.
— Nie — odparł Hornblower. Na pokładzie leżało trzech, może czterech
zabitych. Na rufie obok steru stała grupka żołnierzy francuskich i jeden czy dwóch
marynarzy — wszyscy rozbrojeni i pilnowani przez dwóch marynarzy brytyjskich z
pistoletami w ręku. Na pokładzie siedział oficer francuski — właściwie jeszcze
chłopiec — z prawym rękawem ociekającym krwią i ze łzami toczącymi się po
policzkach. Hornblower miał właśnie odezwać się do niego, gdy coś innego zwróciło
jego uwagę.
— Sir! Sir!
Dopiero teraz zorientował się, że to marynarz angielski w koszuli w biało-
czerwone paski, z harcapem dyndającym na plecach, mówi gestykulując w ogromnym
podnieceniu.
— Sir! Walczyłem przeciwko żabojadom. Pańscy ludzie widzieli mnie. Mnie i
tamtych chłopaków.
Wskazał za siebie, na gromadkę wystraszonych marynarzy trzymających się
dotąd w tyle, teraz postąpili do przodu, niektórzy wyrzucając z siebie słowa
gwałtownym potokiem, a wszyscy kiwali głowami, potakująco.
— Buntownicy? — spytał Hornblower. W gorączce bitwy zapomniał o
buncie.
— Nie jestem buntownikiem, sir. Robiłem, co mi kazali, bo inaczej to by mnie
zabili. Co, koledzy, nie było tak?
— Hej, wy tam, cofnąć się! — krzyknął Brown; na klindze jego kordelasa
widać było krew.
Przed oczyma wyobraźni Hornblower ujrzał nagle, jak żywy, proroczy obraz:
sąd wojenny, półkole sędziów w lśniących mundurach galowych, znękanych
więźniów zapominających języka w gębie, uczestniczących — na pół je tylko
rozumiejąc — w postępowaniu sądowym, które zdecyduje o ich życiu lub śmierci. I
siebie samego, składającego zeznania, starającego się przypomnieć sobie dokładnie
każde słowo wypowiedziane przez obie strony; jedno w porę przypomniane słowo
mogło zamienić stryczek na chłostę.
— Aresztować tych ludzi! — warknął. — I zamknąć.
— Sir! Sir!
— Dość tego! — huknął Brown.
Bezlitosne ręce powlokły protestujących mężczyzn.
— Gdzie reszta zbuntowanych? — spytał Hornblower.
— Pewno pod pokładem, sir — odparł Brown. — Francuziki też tam są.
Dziwna rzecz, jak często pobita załoga bywa zamykana pod pokładem.
Hornblower pomyślał, że wolałby raczej stawić na pokładzie czoło szałowi
bojowemu zwycięzców, niż dać się sromotnie zamknąć w ciemnych pomieszczeniach
międzypokładowych.
Do jego uszu dobiegło głośne wołanie z „Porta Coeli”.
— Sir Horatio! — krzyczał Freeman. — Władujemy się wszyscy na mieliznę,
jeśli zaraz nie odpłyniemy. Proszę o pozwolenie na rozłączenie się i postawienie
żagli.
— Czekać! — odkrzyknął Hornblower.
Mówiąc to rozglądał się wokoło; trzy jednostki szczepione ze sobą, jeńcy pod
strażą tu, tam, wszędzie. Pod pokładami, na „Bonne Celestine” i na „Flame”, byli
jeszcze nie uwięzieni nieprzyjaciele, w sumie pewnie więcej ich, niż on ma ludzi pod
swymi rozkazami. Pod pokładem coś trzasnęło głośno, rozległy się krzyki i jęki;
„Flame” zadrżał od gwałtownego uderzenia. Hornblower uświadomił sobie, że
sekundę wcześniej jego nieuważne ucho zarejestrowało odgłos pocisku armatniego;
potoczył wokół spojrzeniem. Dwie ocalałe jeszcze kanonierki stały na wiosłach w
odległości dwóch kabli dziobami zwrócone ku szczepionym statkom. Hornblower
pomyślał, że znalazły się chyba na płyciźnie, faktycznie nieosiągalne jako cel ataku.
Kłąb dymu z jednej z kanonierek, potworny trzask pod pokładem i znowu jęki.
Dwudziestoczterofuntowe kule przebijały się prawdopodobnie przez całą długość
kruchego brygu, którego drewniana konstrukcja nie była im większą przeszkodą niż
papier. Hornblower rzucił się załatwiać czekające na niego arcypilne sprawy jak w
skłębioną kipiel, którą musiał przepłynąć.
— Brown, powiedzcie, żeby zabili deskami wszystkie te luki! — rozkazał. —
Przy każdym postawić straż. Panie Gibbons!
— Sir?
— Proszę zabezpieczyć luki u siebie. Przygotować się do stawiania żagli.
— Tak jest, sir.
— Kto z was jest z obsługi masztów? Stawać przy fałach. Który potrafi
sterować? Nikt? Panie Gibbons! Czy ma pan w zapasie sternika? Niech go pan tu
przyśle bezzwłocznie. Panie Freeman! Może pan odłączyć się i stawiać żagle.
Miejsce spotkania przy drugim pryzie.
Nowy pocisk z tych przeklętych kanonierek wyrżnął z trzaskiem w rufę
„Flame” pod Hornblowerem. Bogu dzięki że wiatr był od lądu i można się było od
nich oddalić. „Porta Coeli” z postawionym ponownie grotżaglem bomowym
odpływała od „Bonne Celestine”, gdzie Gibbons nadzorował stawianie grotżagla
lugrowego, a pół tuzina marynarzy odpychało ją od „Flame”.
— Podnosić żagle! — krzyknął Hornblower, gdy okręty odsunęły się od
siebie. — Sterniku, lewo na burtę!
Uwagę jego zwrócił hałas za burtą. Mężczyźni — buntownicy albo Francuzi
— gramolili się przez otwory strzelnicze i rzucali się w morze płynąc w stronę
kanonierek. Hornblower dojrzał siwe włosy Nathaniela Sweeta wlokące się po
powierzchni wody, gdy jego głowa wynurzyła się w odległości dwudziestu stóp. Ze
wszystkich zbuntowanych on przede wszystkim nie powinien umkąć. Dla dobra
Anglii, dla dobra służby musi zginąć. Marynarz pełniący straż przy luku rufowym nie
wyglądał na wyborowego strzelca.
— Daj mi swój muszkiet — powiedział Hornblower i wyrwał mu broń.
Wracając biegiem do relingu rufowego sprawdził po drodze, czy muszkiet jest
przygotowany do strzału. Wycelował w siwą głowę i pociągnął za spust. Dym
buchnął mu w twarz zakrywając widok, ale tylko na moment. Gdy spojrzał ponownie,
widział jeszcze przez sekundę siwe włosy na powierzchni, lecz zaraz wolno zniknęły
mu z oczu. Sweet zginął. Może została stara wdowa, która będzie go opłakiwać,
lepiej jednak, że Sweet nie żyje. Hornblower wrócił do spraw związanych z
doprowadzeniem „Flame” na miejsce spotkania.
Rozdział VIII
Piekielny nudziarz z tego Lebruna, żeby domagać się w ten sposób
prywatnego posłuchania. Hornblower i bez tego miał dosyć pracy; trzeba było załatać
porządnie ziejące otwory po pociskach w burcie „Flame”, żeby był w stanie
przepłynąć Kanał; skąpą załogę „Porta Coeli” — w dodatku nie wszyscy byli
marynarzami — rozdzielić między aż cztery jednostki (dwa brygi, indianina i lugier
patrolowy), zostawiając jednocześnie wystarczającą straż nad ponad setką jeńców
różnych narodowości, zbuntowani muszą być pod nadzorem, żeby nie zaszło nic, co
mogłoby niekorzystnie wpłynąć na ich proces; a rzecz najgorsza, to konieczność
sporządzenia długiego raportu. Ktoś mógłby sądzić, że to łatwe zadanie, zważywszy
że jest do zameldowania długi łańcuch sukcesów, dwa pryzy zdobyte, „Flame”
odbity, większa część buntowników w kajdanach, zamknięta pod pokładem, a ich
herszt uśmiercony własnoręcznie przez Hornblowera. Lecz pisanie raportu wiązało
się z wysiłkiem fizycznym, a Hornblower był bardzo znużony. Ponadto ułożenie
raportu będzie trudne — Hornblower wiedział z góry, że będzie musiał posuwać się
ryzykownym kursem między Scyllą otwartej chełpliwości, a Charybdą udawanej
skromności — ileż to razy wykrzywiał wargi z niesmakiem czytając wypociny innych
oficerów! A zabicie Nathaniela Sweeta przez okropnego komodora Hornblowera,
chociaż będzie dobrze wyglądało w historii marynarki wojennej i z punktu widzenia
dyscypliny służbowej było najlepszym zakończeniem sprawy, może nie wyglądać tak
dobrze w oczach Barbary. On sam niechętnie wspominał siwą głowę zapadającą się
pod fale i czuł, że Barbara, zmuszona zwrócić uwagę na fakt dokonania przez niego
rozlewu krwi i odebrania komuś życia własnymi rękoma (tymi rękoma, które — jak
mówiła — kochała i które całowała niekiedy), może poczuć odrazę i niesmak.
Otrząsnąwszy się z plątaniny natrętnych myśli i wspomnień o Barbarze i
Nathanielu Sweecie, Hornblower stwierdził, że wciąż wpatruje się nieobecnym
wzrokiem w młodego marynarza, który przyniósł mu od Freemana wiadomość o
żądaniu Lebruna.
— Pozdrowienia ode mnie dla pana Freemana — powiedział — i niech
przyśle tu tego jegomościa.
— Tak jest, sir — odmeldował się marynarz salutując i odszedł z wielką ulgą.
Komodor wpatrywał się w niego bez przerwy przez co najmniej trzy minuty, które
wydały się biedakowi długie jak trzy godziny.
Uzbrojony wartownik wprowadził Lebruna do kajuty, a Hornblower przyjrzał
mu się uważnie. Był on jednym z pół tuzina jeńców wziętych w czasie wtargnięcia
„Porta Coeli” do Hawru, jednym z członków deputacji przybyłej na pokład, aby
powitać bryg w przekonaniu, że to „Flame” nadpływający, żeby się poddać.
— Monsieur mówi po francusku? — spytał Lebrun.
— Trochę.
— Więcej niż trochę, jeśli wszystkie opowieści o kapitanie Hornblowerze są
prawdą — odparł Lebrun.
— W jakiej pan sprawie? — spytał ostro Hornblower, przerywając
kontynentalnie kwiecistą mowę. Lebrun był dość młodym człowiekiem, o oliwkowej
cerze, z lśniącymi białymi zębami; jego wygląd zdradzał służalczość.
— Jestem adjoint barona Momasa, burmistrza Hawru.
— Tak? — Hornblower starał się nie okazać najmniejszego zaciekawienia,
wiedział jednak, że w administracji cesarstwa burmistrz takiego dużego miasta jak
Hawr to bardzo znaczna osobistość, a ten jego adjoint — pomocnik czy zastępca —
jest bardzo ważnym urzędnikiem.
— Musiał pan słyszeć o firmie Momas Freres — handluje z obu Amerykami
od pokoleń — historia rozkwitu firmy to historia rozwoju samego miasta Hawr.
— Tak?
— Zaś wojna i blokada mają fatalny wpływ na fortunę firmy Momas i
zamożność miasta Hawr.
— Tak?
— „Kariatyda”, monsieur, ten statek, który pan zdobył w tak pomysłowy
sposób dwa dni temu, mogłaby przywrócić majątek nam wszystkim — jeden statek
przerywający blokadę wart jest, co pan bez trudu zrozumie, dziesięciu jednostek
pływających w okresie pokoju.
— Tak?
— Nie wątpię, że M. le Baron będzie równie jak miasto Hawr zrozpaczony
porwaniem „Kariatydy” przed jej wyładowaniem.
— Tak?
Obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem jak partnerzy w pojedynku podczas
przerwy, Hornblower zdecydowany nie dać poznać po sobie odczuwanej ciekawości i
zainteresowania, a Lebrun wahający się przed ostatecznym wyłożeniem kart na stół.
— Przyjmuję, monsieur, że cokolwiek powiem teraz, zostanie potraktowane
jako absolutnie poufne.
— Nic nie przyrzekam. Faktycznie mogę tylko stwierdzić, że moim
obowiązkiem będzie donieść o wszystkim, co pan powie, rządowi jego królewskiej
mości króla Wielkiej Brytanii.
— Mam nadzieję, że dla własnego dobra rząd zachowa dyskrecję —
powiedział w zamyśleniu Lebrun.
— Ministrowie królewscy potrafią sami podejmować decyzje — odparł
Hornblower.
— Monsieur, czy wie pan — zaczął Lebrun zdecydowawszy się wreszcie —
że Bonaparte poniósł klęskę w wielkiej bitwie pod Lipskiem?
— Tak.
— Rosjanie są nad Renem.
— Istotnie.
— Rosjanie nad Renem! — zdumiewał się Lebrun. Cały świat, pro- czy anty-
Bonapartowski, nie mógł wyjść ze zdumienia, że potężne cesarstwo musiało wycofać
się z połowy Europy w ciągu tych kilku krótkich miesięcy.
— A Wellington maszeruje na Tuluzę — dodał Hornblower; nic nie zaszkodzi
przypomnieć Lebrunowi o brytyjskim zagrożeniu na południu.
— Zgadza się. Cesarstwo nie może utrzymać się długo.
— Rad jestem słyszeć pańską opinię w tej sprawie.
— Gdy cesarstwo upadnie, nastanie pokój, a wraz z nim zostanie na nowo
podjęty handel.
— Niewątpliwie — potwierdził Hornblower wciąż lekko zaintrygowany.
— Zyski w ciągu pierwszych kilku miesięcy będą olbrzymie. Od lat cała
Europa cierpi na brak towarów zagranicznych. W tej chwili prawdziwa kawa kosztuje
ponad sto franków funt.
Nareszcie Lebrun odkrywał karty, bardziej z musu niż dobrowolnie. Na jego
twarzy odmalowała się wiele mówiąca chciwość.
— To są rzeczy oczywiste, monsieur — zauważył nieobowiązująco
Hornblower.
— Firma przygotowana na moment nastania pokoju, z magazynami pełnymi
towarów kolonialnych gotowych do rozprowadzenia, odniosłaby wielkie korzyści.
Znalazłaby się daleko w przodzie przed konkurentami. Można by zrobić miliony.
Miliony. — Lebrun marzy oczywiście, że kilka z tych milionów znajdzie się w jego
kieszeni.
— Mam wiele spraw do załatwienia, monsieur — przerwał mu Hornblower.
— Niech pan łaskawie przejdzie do sedna sprawy.
— Jego królewska mość król Wiekiej Brytanii mógłby zezwolić swoim
przyjaciołom na wcześniejsze przeprowadzenie tych przygotowań — zaczął Lebrun,
powoli wyduszając z siebie słowa; nic dziwnego, mogły go one zaprowadzić na
gilotynę, gdyby doszły kiedykolwiek do uszu Bonapartego. Lebrun proponował
zdradę cesarstwa w zamian za korzyści natury handlowej.
— Jego królewska mość potrzebowałaby przedtem niepodważalnego dowodu,
że ci przyjaciele są jego przyjaciółmi — zauważył Hornblower.
— Quid pro quo — stwierdził Lebrun i po raz pierwszy w czasie tej rozmowy
Hornblower go nie zrozumiał — jego francuska wymowa słów łacińskich absolutnie
nie była podobna do tej, do jakiej przywykł Hornblower, musiał więc szukać na oślep
w mózgu, zanim wreszcie pojął, jakiego to niecodziennego wyrażenia użył Lebrun.
— Pan może mi powiedzieć, monsieur, jaki charakter ma pańska oferta —
rzekł Hornblower z uroczystą powagą — ale ja nie mogę odwzajemnić się panu
żadnymi obietnicami. Prawdopodobnie rząd jego królewskiej mości nie zechce
wiązać się w jakikolwiek sposób. — Ciekawa sprawa, złapał się na małpowaniu
ministerialnego sposobu bycia i wyrażania się — tak mógłby mówić jego nadęty
szwagier, Wellesley. Może wielka polityka wywiera taki wpływ na każdego; w tym
szczególnym wypadku było to przydatne, bo pomogło mu zamaskować
niecierpliwość.
— Quid pro quo — powtórzył Lebrun w zamyśleniu. — Przypuśćmy, że
miasto Hawr opowie się przeciwko cesarstwu, a za Ludwikiem XVIII?
Ta możliwość przyszła Hornblowerowi do głowy, lecz odsunął ją jako zbyt
dobrą, aby była prawdziwa.
— Przypuśćmy, że tak? — powiedział ostrożnie.
— Mogłoby to stać się przykładem, na jaki czeka cesarstwo. Mogłoby stać się
zaraźliwe. Bonaparte nie przeżyłby chyba takiego ciosu.
— Przeżył wiele ciosów.
— Ale nie takich. A jeśli Hawr opowie się za królem, miasto znajdzie się w
przymierzu z Wielką Brytanią. Blokada nie będzie mogła być kontynuowana. A
nawet gdyby była, to firmie Momas Freres mogłaby zostać udzielona licencja
importowa, nieprawdaż?
— Możliwe. Proszę pamiętać, niczego nie obiecuję
— Kiedy zaś Ludwik XVIII powróci na tron swoich ojców, będzie patrzeć
łaskawie na tych, co pierwsi opowiedzieli się za nim — ciągnął Lebrun. — Adjoint
barona Momasa może oczekiwać wówczas, że wielka kariera stanie przed nim
otworem.
— Nie ma co do tego wątpliwości — zgodził się Hornblower. — Ale… mówi
pan o tym, co sam pan czuje. Czy może pan mieć pewność co do zapatrywań M. le
Baron? A niezależnie od jego zapatrywań, skąd może on mieć pewność, że miasto
pójdzie w jego ślady, gdyby opowiedział się za królem?
— Mogę odpowiadać za barona sir, zapewniam pana. Wiem… znam trochę
jego poglądy.
Przypuszczalnie Lebrun szpiegował swego przełożonego z ramienia rządu
cesarskiego i nie ma obiekcji na temat wyzyskania swoich wiadomości w innej,
korzystniejszej sprawie.
— A miasto? Inne władze?
— Tego dnia, sir, gdy wziął mnie pan do niewoli — odparł Lebrun —
nadeszły z Paryża wzory obwieszczeń i zapowiedź pewnych dekretów cesarskich.
Obwieszczenia te miały zostać wydrukowane — moją ostatnią czynnością urzędową
było wydanie takiego polecenia — w poniedziałek te obwieszczenia miały być
rozklejone, a dekrety podane do publicznej wiadomości.
— Tak?
— To najbardziej drakońskie dekrety w drakońskiej historii cesarstwa. Pobór
do wojska — ma być wzięta reszta z rocznika 1815, a inne roczniki, do 1802 wstecz,
mają zostać zrewidowane. Siedemnastoletni chłopcy, kaleki, inwalidzi, ojcowie
rodzin, nawet ci co kupili sobie zwolnienie od służby wojskowej, wszyscy mają być
powołani.
— Francja musiała już przywyknąć do poborów.
— Powiedziałbym raczej, sir, że Francja jest nimi zmęczona. Znam z urzędu
liczbę dezerterów i surowość stosowanych wobec nich środków. Ale nie idzie tylko o
pobór do wojska, sir. Inne dekrety są jeszcze bardziej drakońskie. Podatki!
Bezpośrednie i pośrednie, droits reunis, i inne! Ci z nas, co przeżyją wojnę, wyjdą z
niej żebrakami.
— I pan uważa, że opublikowanie tych dekretów wywoła niezadowolenie
dostatecznie silne, żeby spowodować bunt?
— Może nie. Lecz będzie stanowić świetny punkt wyjścia dla
zdeterminowanego przywódcy.
Lebrun jest dosyć bystry — ostatnia jego uwaga jest wnikliwa i może być
słuszna.
— Co z innymi władzami w mieście? Gubernator wojskowy? Prefekt
departamentu?
— Niektórych z nich można być pewnym. Znam ich poglądy równie dobrze
jak poglądy barona Momasa. Inni… jakiś tuzin aresztowań w odpowiedniej chwili,
przeprowadzonych jednocześnie, apel do oddziałów w koszarach, przybycie sił
brytyjskich (pańskich sił, sir), dodająca otuchy proklamacja do ludu, ogłoszenie stanu
oblężenia, zamknięcie bram i będzie po wszystkim. Jak pan wie, sir, Hawr to miasto
dobrze ufortyfikowane. Tylko duże siły z urządzeniami do taranowania mogłyby je
odbić, a Bonaparte nie ma w nadmiarze ani wojska, ani ekwipunku. Nowina rozejdzie
się po cesarstwie lotem błyskawicy, żeby Bonaparte nie wiem jak chciał ją utrzymać
w tajemnicy.
Ten Lebrun ma pomysły i wyobraźnię, cokolwiek by się nie myślało o jego
poziomie moralnym. Dał niezły szkic w miniaturze typowego coup d'etat. Gdyby
próba się powiodła, rezultaty byłyby daleko idące. Nawet jeśli się nie uda, lojalność
w cesarstwie zostanie zachwiana. Zdrada, jak powiedział Lebrun, jest zaraźliwa. Na
tonącym okręcie szczury szybko idą za przykładem tych, co go opuszczają. Ryzyko
straty w razie poparcia propozycji Lebruna jest niewielkie, a korzyści mogą być
ogromne.
— Monsieur — przemówił Hornblower — jak dotąd byłem cierpliwy. Ale
przez cały ten czas nie uczynił mi pan żadnej konkretnej propozycji. Słowa… mgliste
pomysły… nadzieje… pragnienia, to wszystko, ja zaś, jak już panu powiedziałem,
jestem człowiekiem zajętym. Proszę mówić konkretnie. I szybko, jeśli to niezbyt
wielka trudność dla pana.
— A więc będę konkretny. Niech mnie pan wysadzi na ląd, na przykład pod
pozorem zaaranżowania układu o wymianie jeńców. Niech mi pan pozwoli zapewnić
M. le Baron o pańskim natychmiastowym poparciu. W ciągu trzech dni pozostałych
do poniedziałku mogę zakończyć przygotowania. Tymczasem pan będzie się trzymał
w pobliżu ze wszystkimi siłami, jakie uda się panu zebrać. Z chwilą opanowania
cytadeli wywiesimy białą flagę, a gdy tylko pan ją zobaczy, wpłyniecie do portu,
zastraszając wszelkich ewentualnych przeciwników. W zamian za to — zezwolenie
dla firmy Momas Freres na import towarów kolonialnych i pańskie słowo honoru,
jako dżentelmena, że poinformuje pan króla Ludwika, że to ja, Herkules Lebrun, jako
pierwszy zasugerowałem panu ten plan.
— Ha… hm — mruknął Hornblower. Teraz już prawie nie używał tego
wykrzyknika, nasłuchawszy się od żony dokuczliwych uwag na ten temat, lecz w tym
kulminacyjnym momencie sam mu się jakoś wypsnął. Musi pomyśleć Musi mieć czas
na namysł. Długa rozmowa w języku francuskim, którego nie przywykł używać, była
wyczerpująca. Huknął na wartownika za drzwiami.
— Wezwać uzbrojoną straż, niech zabierze tego jeńca.
— Sir! — protestował Lebrun.
— Za godzinę przekażę panu moją decyzję — oświadczył Hornblower. —
Tymczasem musi pan być dla pozoru surowo traktowany.
— Sir! Proszę pamiętać o zachowaniu tajemnicy! Niech się pan nie zdradzi
ani słowem! Na litość boską!…
Lebrun bardzo słusznie nalegał na zachowanie tajemnicy przy planowaniu
buntu przeciwko takiej potędze jak Bonaparte. Hornblower wziął to pod uwagę
wychodząc na pokład, żeby tam pochodzić i usunąć z myśli wszystkie drobne sprawy
administracyjne na czas rozważania tego największego ze wszystkich problemu.
Rozdział IX
Trójkolorowa flaga powiewała wciąż nad cytadelą — fortecą Ste Adresse —
w Hawrze; Hornblower widział ją przez lunetę stojąc na pokładzie „Flame”, który
płynął wolno pod zmniejszoną liczbą żagli tuż poza zasięgiem baterii brzegowych.
Rzecz jasna, zdecydował się pomóc Lebrunowi w jego planie. Powtarzał sobie teraz i
po raz tysięczny, że niezależnie od wyniku wiele można na tym zyskać, a mało
stracić. Tylko życie Lebruna i może własną reputację. Bóg sam wie jedynie, co powie
Whitehall i Downing Street, gdy dojdzie tam wiadomość o jego poczynaniach. Nie
ma jeszcze decyzji, co zrobić z rządem Francji w razie upadku Bonapartego; nie było
z pewnością jednomyślności w sprawie przywrócenia Burbonów na tron. Rząd może
odmówić respektowania jego obietnic co do zezwoleń importowych; może wystąpić z
prowokującym oznajmieniem, że nie ma zamiaru uznać roszczeń Ludwika XVIII;
mogą mu dać mocno po palcach za większość jego wyczynów po odbiciu „Flame”.
Skorzystał z danych mu pełnomocnictw, aby darować winę czterdziestu
zbuntowanym, faktycznie wszystkim marynarzom i chłopcom okrętowym z byłej
załogi brygu. Może się bronić, że wydał tę decyzję po prostu z konieczności;
trzymanie i buntowników, i jeńców pod strażą i obsadzenie załogami obu pryzów
wymagałoby wykorzystania wszystkich ludzi, jakich miał do dyspozycji. Nie miałby
ich nawet dosyć na obsadzenie załogami obu brygów, a już na pewno nie mógłby
niczego więcej przedsięwziąć. W tej sytuacji uwolnił się od wszystkich tych trudności
podejmując kilka prostych decyzji. Wszyscy Francuzi zostali odesłani pod białą flagą
na ląd, na „Bonne Celestine”, z Lebrunem mającym oficjalnie przygotować wymianę
jeńców; indianin obsadzony minimalną załogą został wysłany z pocztą do Pellewa i
Eskadry Środka Kanału, a on sam mógł zatrzymać pod swymi rozkazami oba brygi,
nareszcie z dostatecznymi załogami. Był to również wygodny sposób uwolnienia się
od Chadwicka — dostał pocztę i dowództwo nad indianinem. Chadwick wyglądał
blado po dwóch tygodniach zaniknięcia w „czarnej jamie i dwóch tygodniach życia
pod groźbą zawiśnięcia na stryczku. W jego oczach o czerwonych obwódkach nie
było widać radości, gdy zorientował się, że jego wybawicielem jest młody
Hornblower, niegdyś jego podkomendny w magazynie artyleryjskim „Indefatigable”,
a teraz o ileż starszy rangą. Chadwick zżymał się trochę otrzymawszy te rozkazy —
ale tylko trochę. Zważył przesyłkę w ręku, zastanawiając się pewnie, co tam napisano
na jego temat, lecz dyskrecja czy też długotrwały nawyk zrobiły swoje i
powiedziawszy „Tak jest, sir” odwrócił się i odszedł.
Do tej pory listy powinny były przejść przez ręce Pellewa, który
zanotowawszy ich treść mógł je nawet przekazać dalej, do Whitehall. Pomyślny wiatr
pomógł indianinowi dotrzeć do Eskadry Środka Kanału koło Start — będzie sprzyjał
również posiłkom, o które prosił Hornblower, w ich drodze do niego. Wiedział, że
Pellew je wyśle. Minęło piętnaście lat od ich ostatniego spotkania; blisko dwadzieścia
od awansowania go przez Pellewa na porucznika na „Indefatigable”. Teraz Pellew
jest admirałem i głównodowodzącym, a on komodorem, lecz Pellew pozostał tym
samym wiernym przyjacielem i uczynnym kolegą, jakim był zawsze.
Hornblower zwrócił spojrzenie na pełne morze, gdzie, majacząc słabo na
widnokręgu, „Porta Coeli” pełniła we mgle służbę patrolową. Bryg zatrzyma posiłki
zanim zostaną zauważone z lądu. Nie ma bowiem powodu, aby władzom w Hawrze
dawać najmniejszą nawet możliwość zorientowania się, że zanosi się na coś
niezwyczajnego, chociaż sprawa ta nie jest tak istotna. Anglia zawsze popisywała się
ostentacyjnie swą potęgą morską na oczach nieprzyjaciela, przekształcając jego
wybrzeże w swoją granicę morską — i widok „Flame” kręcącego się pod białą
banderą Brytyjskiej Marynarki Wojennej tutaj, pod samym nosem obywateli Hawru,
nie był dla nich niczym nadzwyczajnym. Dlatego właśnie nie zawahał się przebywać
tutaj, z trójkolorową flagą na cytadeli w zasięgu jego lunety.
— Niech obserwator dobrze uważa na sygnał z „Porta Coeli” — powiedział
ostrym tonem do midszypmena wachtowego.
— Tak jest, sir.
„Porta Coeli”, „Brama Niebios”; marynarze mówią o niej „Durny Portier”.
Hornblower przypomniał sobie mgliście, że czytał o boju, w którego wyniku ta
dziwna nazwa pojawiła się na liście jednostek Brytyjskiej Marynarki Wojennej.
Pierwotna „Porta Coeli” była hiszpańskim statkiem korsarskim — pewnie na pół
pirackim — zdobytym pod Hawaną. Stawiała tak zacięty opór, że bitwę tę
upamiętniono nazywając okręt angielski jej imieniem. „Tonnant”, „Temeraire”,
większość obecnych nazw jednostek Brytyjskiej Marynarki Wojennej była wynikiem
podobnych bitew — jeśli wojna potrwa dostatecznie długo, marynarka będzie miała
więcej okrętów o nazwach obcych niż angielskich, a w nieprzyjacielskich marynar-
kach wojennych może być odwrotnie. Francuski Marynarka Wojenna pyszni się
swoim „Swiftsure”, może w przyszłości Amerykanie będą mieli „Macedończyka” na
liście swoich okrętów wojennych. Nie słyszał jeszcze o francuskim „Sutherlandzie”;
poczuł ukłucie dziwnego żalu. Zatrzasnął futerał lunety i zawrócił gwałtownym
ruchem, ruszając szybko, jakby chciał otrząsnąć się z ogarniających go wspomnień.
Nie lubił myśleć o poddaniu „Sutherlanda”, mimo że sąd wojenny uniewinnił go w
tak zaszczytny sposób; i dziwna rzecz, ale upływ czasu zaostrzał w nim uczucie
wstydu za tamten incydent, zamiast je przytępiać. Żal z powodu utraty „Sutherlanda”
nieuniknienie pociągnął za sobą wspomnienia o Marii, od blisko trzech lat już w
grobie. Wspomnienia ubóstwa i rozpaczy, tombakowych sprzączek do butów;
współczucia i sympatii dla Marii — ubogiego substytutu miłości, a przecież te
wspomnienia zabolały go ogromnie. Przeszłość ożywała w jego pamięci, a
zmartwychwstanie to było równie przerażające, jak byłby każdy inny powrót do
życia. Wspomniał Marię leciutko pochrapującą przez sen u jego boku i kwaskowaty
zapach jej włosów; Marię, nietaktowną i głupią, którą lubił tak, jak lubi się dziecko,
chociaż daleko mniej, niż lubił teraz Ryszarda. Zaczynał czuć się roztrzęsiony tymi
wspomnieniami, gdy nagle rozwiały się, ustępując miejsca wspomnieniu Marie de
Gracay — czemuż, u licha, pomyślał właśnie o niej? Jej bezgraniczna miłość do
niego, jej ciepło i czułość, szybkość, z jaką wyczuwała jego nastroje; to szaleństwo
pragnąć Marie de Gracay właśnie tego dnia, ale pragnął jej, chociaż minął niespełna
tydzień od czasu, gdy jego wierna i wyrozumiała małżonka wypuściła go z objęć.
Spróbował myśleć o Barbarze, lecz jej obraz przywołany przez wyobraźnię został
błyskawicznie zepchnięty na dalszy plan przez obraz Marie. Lepiej chyba myśleć o
tym, jak poddał się z „Sutherlandem”. W przejmująco zimny, ponury dzień zimowy
Hornblower przechadzał się po pokładzie „Flame” w towarzystwie duchów. Widząc
wyraz jego twarzy marynarze skwapliwiej niż zwykle starali się nie wchodzić mu w
drogę. Większość z nich myślała jednak, że dowódca obmyśla tylko jakąś nową
diabelską sztuczkę przeciwko Francuzom.
Oczekiwana dystrakcja przyszła dopiero późnym popołudniem.
— Sygnał z „Porta Coeli”, sir! Osiemnaście — pięćdziesiąt jeden — dziesięć.
To znaczy przyjacielskie okręty w polu widzenia, namiar północny zachód.
— Doskonale. Zapytać o ich sygnały rozpoznawcze.
To muszą być posiłki wysłane przez Pellewa. Marynarze sygnałowi
przywiązali flagi i wybrali flaglinki; minęło kilka minut, zanim midszypmen
zanotował odpowiedź i przetłumaczył ją przy pomocy listy.
— „Nonsuch”, siedemdziesiąt cztery działa, kapitan Bush, sir.
— Bush, na Boga!
Okrzyk ten wyrwał się mimo woli z ust Hornblowera; otaczające go moce
piekielne odpędzone zostały jak diabeł wodą święconą na myśl, że jego stary, wierny,
trzeźwo myślący przyjaciel jest tuż za widnokręgiem. Oczywista rzecz, że Pellew nie
omieszkał wysłać Busha, mając go pod ręką — znana mu jest przyjaźń od tak dawna
łącząca Busha i Hornblowera.
— „Camilla”, trzydzieści sześć dział, kapitan Howard, sir.
Nie wie nic o Howardzie. Rzucił okiem na listę — dowódca z mniej niż
dwuletnim stażem. Pellew musiał go wybrać jako młodszego rangą od Busha.
— Doskonale. Odpowiedzieć: „Komodor do…”
— Przepraszam, sir, ale „Porta” dalej sygnalizuje. „«Nonsuch» do komodora.
Mam… na pokładzie… trzystu… żołnierzy piechoty morskiej… oprócz… załogi”.
Ładnie ze strony Pellewa. Oskubał własną eskadrę, żeby posłać
Hornblowerowi znaczniejszy oddział desantowy. Trzystu żołnierzy piechoty morskiej
plus własny oddział „Nonsucha”, plus oddział marynarzy. Jeśli nadarzy się
sposobność, może wmaszerować do Hawru z pięcioma setkami ludzi.
— Bardzo dobrze. Nadać: „Komodor do «Nonsucha» i «Camilli». Bardzo rad,
że mam was pod swoim dowództwem''.
Hornblower spojrzał znów w kierunku Hawru. Podniósł wzrok na niebo,
sprawdził siłę wiatru, przypomniał sobie sytuację pływową, obliczył, kiedy zapadnie
noc. Lebrun musi realizować swój plan tej nocy albo wcale. A on sam musi być
gotów do zadania ciosu.
— Nadać: „Komodor do wszystkich jednostek. Dołączyć tu do mnie po
zmroku. Sygnał nocny dwie latarnie poziomo na nokach rei fokmasztu”.
— …nokach rei fokmasztu. Tak jest, sir — powtórzył jak echo midszypmen
notując na swojej tabliczce.
Dobrze było zobaczyć znowu Busha, powitać go uściskiem dłoni, gdy wszedł
w ciemnościach na pokład „Flame”. Dobrze było zasiąść z Bushem, Howardem i
Freemanem w małej, dusznej kajucie i mówić im o planach na jutro. Cudowna to
rzecz planować akcje po tym dniu dręczących rozrachunków z samym sobą. Bush
przyjrzał mu się uważnie swymi głęboko osadzonymi oczyma.
— Miał pan dużo pracy, sir, od czasu ponownego wyjścia w morze.
— Oczywiście — odparł Hornblower. Przez ostatnie kilka dni i nocy tkwił w
nieustannym wirze zajęć; nawet po odbiciu „Flame” wszystkie sprawy związane z
organizacją, rozmowy z Lebrunem, pisanie raportów, wszystko to było wyczerpujące.
— Za dużo pracy, sir, jeśli pozwoli pan zauważyć — ciągnął Bush. — Za
wcześnie, sir, wrócił pan do służby.
— Nonsens — żachnął się Hornblower. — Miałem prawie rok urlopu.
— Chorobowego urlopu, sir. Po tyfusie. A potem…
— Potem — przerwał Howard, przystojny śniady mężczyzna o młodzieńczym
wyglądzie — akcja odcinająca. Bitwa. Wzięcie trzech pryzów. Zatopienie dwóch
kanonierek. Planowany desant. Narada wojenna o północy.
Hornblower poczuł nagle irytację.
— Czy panowie próbują mi wmawiać — spytał, tocząc wokoło groźnym
spojrzeniem — że jestem niezdolny do służby?
Odwaga opuściła ich w obliczu jego gniewu.
— Nie sir — powiedział Bush.
— Zechciejcie więc łaskawie zachować swoje opinie dla siebie.
Miał pecha Bush, który przecież tylko próbował grzecznie wysondować
swego przyjaciela na temat jego zdrowia. Hornblower zdawał sobie z tego sprawę i
wiedział, jak bardzo krzywdzi Busha każąc mu płacić za to, co sam wycierpiał tego
dnia. Nie potrafił jednak oprzeć się przelotnej pokusie. Znów przesunął po nich
wzrokiem, zmuszając ich, by spuścili oczy. Ledwie jednak to uczynił, ledwie uzyskał
tę żałosną namiastkę satysfakcji, a już tego pożałował i próbował naprawić swoje
zachowanie.
— Panowie — zaczął. — Odezwałem się pochopnie. Przystępując jutro do
akcji musimy mieć wszyscy nawzajem do siebie absolutne zaufanie. Czy mi
wybaczycie?
Coś na to odbąkneli, a Bush bardzo się speszył przeprosinami człowieka,
który, jego zdaniem, może powiedzieć każdemu, co tylko chce.
— Rozumiecie wszyscy, czego chcę od was jutro — jeśli jutro właśnie ma być
ten dzień? — ciągnął Hornblower.
Przytaknęli głowami, kierując spojrzenia na rozpostartą przed nimi mapę
morską.
— Nie ma pytań?
— Nie, sir.
— Wiem, że plan jest naszkicowany tylko w bardzo ogólnych zarysach. Będą
nieprzewidziane wypadki, krytyczne sytuacje. Nikt chyba nie potrafi przewidzieć, co
się wydarzy. Ale jednej rzeczy jestem pewien, tej mianowicie, że okręty naszej
eskadry będą dowodzone w sposób, który przyniesie chlubę służbie. Kapitan Bush i
pan Freeman nadto często działali odważnie i zdecydowanie na moich oczach, zaś
kapitana Howarda za dobrze znam z reputacji, żebym mógł mieć jakiekolwiek
wątpliwości na ten temat. Panowie, atakując Hawr będziemy odwracać kartę historii,
dopisywać zakończenie rozdziału dziejów tyranii.
To, co mówił sprawiało im przyjemność, nie mogli też wątpić w jego
szczerość, gdyż wypowiadał te słowa z serca. Uśmiechali się napotykając jego wzrok.
Maria, gdy jeszcze żyła, używała czasem dziwnego określenia dla słów mających na
celu wprawienie ich adresata w dobry humor. Mówiła, że to jest „odrobina cukru dla
ptaszka”. Tym właśnie były ostatnie zdania Hornblowera — odrobiną cukru dla
ptaszka — a jednak wypowiadał je najzupełniej serio. Nie, nie całkiem — nic jeszcze
prawie nie wiedział o osiągnięciach Howarda. Tutaj jego słowa nie miały więc
pokrycia. Osiągnęły jednak swój cel.
— A zatem, panowie, skończyliśmy z tą sprawą. Co mogę wam
zaproponować dla rozerwania się? Kapitan Bush pamięta pewnie partie wista
rozgrywane w noce poprzedzające bój. Nie jest on jednak wcale entuzjastą wista.
To było orientowanie się w sytuacji — Bush nie znosił wprost wista i teraz
nieśmiałym uśmiechem kwitował subtelną drwinkę Hornblowera; ale było coś
wzruszającego w widocznej radości z powodu pamięci Hornblowera o tej jego
słabostce.
— Sir, pan powinien mieć tę noc na odpoczynek — odezwał się, jako starszy
rangą, w imieniu dwóch pozostałych wzrokiem szukających u niego wskazówki.
— Ja powinienem wracać na swój okręt, sir — dodał Howard.
— I ja też, sir — zawtórował Freeman.
— Nie chcę, żebyście odchodzili — protestował Hornblower.
Freeman zauważył karty do gry na półce na ściance grodziowej.
— Powróżę panu przed naszym odjazdem — zaproponował. Może przypomnę
sobie, sir, czego mnie uczyła moja babka Cyganka.
A więc w żyłach Freemana rzeczywiście płynie krew cygańska; Hornblower
często zastanawiał się nad tym z powodu jego śniadej cery i czarnych oczu. Był
trochę zaskoczony swobodą, z jaką Freeman przyznawał się do swego pochodzenia.
— Niech pan powróży Sir Horatiowi — powiedział Bush.
Freeman potasował fachowo talię; odłożył ją na stolik, ujął dłoń Hornblowera
i położył ją na kartach.
— Proszę przełożyć trzy razy, sir.
Hornblower wyrozumiale poddał się ceremoniałowi wróżenia, ciągle
przekładając karty tasowane przez Freemana. Wreszcie Freeman wziął talię i zaczął
wykładać karty na stolik wierzchem do góry.
— Po tej stronie jest przeszłość — oznajmił przesuwając wzrokiem po
skomplikowanym układzie — a po tamtej przyszłość. Tu, po stronie przeszłości,
można dużo odczytać. Widzę pieniądze, złoto. Widzę niebezpieczeństwo. Częste
niebezpieczeństwo. Widzę więzienie — więzienie dwukrotnie, sir. Widzę ciemną
niewiastę. I blondynkę. Podróżował pan morzem.
Freeman klepał dalej całkiem fachowo nie przerywając dla nabrania oddechu.
Zgrabnie podsumował karierę Hornblowera słuchającego go z pewnym rozbawieniem
i dużym podziwem dla jego swady. To, co mówił Freeman, mógł powiedzieć każdy
przeciętnie obeznany z przeszłością Hornblowera. Brwi Hornblowera zbiegły się w
przelotnej irytacji z powodu krótkiej aluzji do zmarłej Marii, lecz uśmiech znów
pojawił się na jego wargach, gdy Freeman szybko przeszedł do osiągnięć
Hornblowera na Bałtyku, przekładając frazy zwykłej mowy na cygańskie gadanie ze
zręcznością, która mogła tylko bawić.
— Jest też choroba, sir — zakończył — bardzo poważna choroba, z której
wyszedł pan dopiero niedawno.
— Zdumiewające! — wykrzyknął Hornblower udając podziw. Podniecenie
towarzyszące oczekiwaniu walki zawsze uwydatniało w nim najlepsze cechy; był
serdeczny i ludzki wobec tego młodszego oficera w sposób, w jaki nie potrafiłby się
zachować w żadnym innym czasie.
— Właśnie, zdumiewające, sir — odezwał się Bush.
Hornblower zdziwił się widząc, że Bush jest naprawdę pod wrażeniem; fakt,
że dał się zwieść pomysłowemu wyzyskaniu przez Freemana tego, co wiedział o
przeszłości Hornblowera, wyjaśniał w znacznym stopniu sukces szarlatanów na tym
świecie.
— A co z przyszłością, Freeman? — spytał Howard. Hornblower odetchnął
widząc tylko umiarkowane zainteresowanie z jego strony.
— Przyszłość — powiedział Freeman i bębniąc palcami po stole zwrócił się
ku drugiej części kart. — Przyszłość jest zawsze bardziej tajemnicza. Widzę koronę.
Złotą koronę.
Zmienił układ kart.
— To korona, sir, żeby nie wiem jak próbować.
— Horatio Pierwszy, król Wysp Kanibalskich — zaśmiał się Hornblower.
Najlepszym dowodem łagodności jego nastroju w tej chwili był ten żart z własnego
imienia — temat zwykle bolesny dla niego.
— Jest tu też znowu niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo i blondynka. Idą
w parze ze sobą. Niebezpieczeństwo z powodu blondynki — niebezpieczeństwo z
blondynką. Sir, są tu wszelkie rodzaje niebezpieczeństw. Radziłbym panu strzec się
blondynek.
— Nie trzeba czytać w kartach, żeby dać taką radę — zauważył Hornblower.
— Czasem karty prawdę powiedzą — odparł Freeman patrząc na niego z
dziwnie intensywnym wyrazem swoich lśniących oczu.
— Korona, blondynka, niebezpieczeństwo — powtórzył Hornblower. — Cóż
jeszcze?
— To wszystko, co potrafię wyczytać, sir — rzekł Freeman zgarniając karty.
Howard patrzył na duży srebrny zegarek, który wydobył z kieszeni.
— Gdyby Freeman potrafił nam powiedzieć, czy ujrzymy jutro białą flagę nad
cytadelą, czy też nie — odezwał się — mogłoby to pomóc nam w decyzji co do
przedłużenia tego przyjemnego wieczoru. W obecnej sytuacji, sir, muszę wydać
rozkazy.
Hornblower naprawdę żałował, że odchodzą. Stał na pokładzie „Flame” i
patrzył, jak ich szybkie łodzie odpływają w ciemną, zimową noc. Gwiazdki
bosmańskie wywoływały marynarzy na wachtę środkową. Było przenikliwie zimno,
szczególnie po ciepłym zaduchu kajuty, i może właśnie dlatego poczuł się bardziej
samotny niż zwykle. Tu, na „Flame”, ma tylko dwóch oficerów do pełnienia wacht,
pożyczonych z „Porta Coeli”; jutro weźmie jeszcze jednego z „Nonsucha” lub
„Camilli”. Jutro? To już dziś. A dziś może uda się zaproponowana przez Lebruna
próba zdobycia kontroli nad Hawrem. On sam może dziś zginąć.
Rozdział X
Było mglisto, jak można się było spodziewać po tej porze roku i okolicy,
kiedy nastał dzień, a raczej gdy szare światło dnia wpełzło prawie niezauważalnie do
świadomości Hornblowera. „Porta Coeli”, słabo widoczna, stanowiła ledwie
dostrzegalny ciemniejszy zarys we mgle. Obwołując ją całą siłą płuc Hornblower
otrzymał słabo słyszalną odpowiedź, że „Nonsuch” jest widoczny za jej rufą, a w
kilka sekund później dodatkową informację, że z „Nonsucha” widać „Camillę”. Ma
więc swoją eskadrę pod ręką i może już tylko czekać i po raz setny zastanawiać się,
jak marynarze, brodząc boso w lodowatej wodzie, potrafią znosić swój poranny
obowiązek zmywania pokładów. Ale oni śmieli się i dokazywali przy tej robocie;
marynarz brytyjski jest z twardej gliny. Przypuszczalnie na dolnym pokładzie
domyślają się, że na coś się zanosi, że ta koncentracja sił zwiastuje nową akcję, i ta
perspektywa ich raduje. Hornblower wiedział, że po części to dlatego, iż są pewni
sukcesu w czekającym ich nie znanym przedsięwzięciu. Musi to być niezwykle
przyjemne uczucie móc zaufać komuś i nie mieć żadnych dalszych wątpliwości.
Hornblower patrzył na pracujących z zazdrością i współczuciem.
Jego samego trawiła gorączka niepokoju, gdy przebiegał w myślach
uzgodnienia dokonane ostatecznie z Lebrunem przed wysłaniem go na ląd. Były
dosyć proste; absurdalnie proste, tak mu się teraz wydawało. Ten cały plan to dość
marne narzędzie do obalenia cesarstwa, które dominuje nad Europą. Ale spisek
powinien być prosty — im bardziej skomplikowany byłby jego mechanizm, tym
większe niebezpieczeństwo załamania się. To był jeden powód, dla którego nalegał,
aby należąca do niego część zadania została przeprowadzona za dnia. Bał się
ewentualnych niepomyślnych zbiegów okoliczności w razie wyprawy na ląd w
ciemnościach, do nieznanego miasta, z niewielkimi siłami. Światło dzienne
podwajało szansę powodzenia, co najmniej jednak podwajając możliwość strat w
wypadku niepowodzenia.
Hornblower spojrzał na zegarek — przez ostatnie dziesięć minut walczył ze
sobą, żeby tego nie robić.
— Panie Crawley — powiedział do nawigatora, który był jego nowym
pierwszym oficerem na „Flame”. — Niech pan zarządzi alarm bojowy i przygotuje
bryg do boju.
Wiał lekki powiew od wschodu, tak jak się spodziewał. Dotarcie do Hawru
będzie niełatwą sprawą, toteż był rad ze swej decyzji, że jako pierwszy popłynie
dowodzony przez niego mały dzielny „Flame”, wskazując drogę staremu,
niezwrotnemu „Nonsuchowi”.
— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Crawley.
— Doskonale.
Hornblower spojrzał na zegarek — brakowało jeszcze pełnego kwadransa do
chwili ruszenia w kierunku portu. W odpowiedzi na obwołanie „Porta Coeli” idącej
za rufą „Flame” otrzymał informację, że wszystkie pozostałe jednostki są gotowe do
boju. Uśmiechnął się do siebie. Freeman, Bush i Howard, tak jak i on, nie umieją
czekać.
— Proszę pamiętać, panie Crawley — rzekł — jeśli zostanę zabity podczas
wchodzenia, należy dopłynąć z „Flame” do nabrzeża. Kapitan Bush ma być nie-
zwłocznie powiadomiony, ale „Flame” musi kontynuować swoje zadanie.
— Tak jest, sir — odparł Crawley. — Będę pamiętał.
Do licha z jego oczyma, nie musiał przyjąć tej wiadomości tak całkiem
obojętnie. Sądząc po tonie Crawleya można by niemal wnosić, że oczekuje jego
śmierci. Hornblower odwrócił się od niego i poszedł szybko pokładem, żeby się
otrząsnąć z przenikliwego zimna. Popatrzył na marynarzy na stanowiskach.
— Ruszcie się, chłopcy — powiedział. — Pokażcie jak umiecie skakać.
Nie można iść w bój z ludźmi skostniałymi z zimna. Marynarz z obsługi dział
i ci przy szotach zaczęli podskakiwać w miejscu.
— Skakać, chłopcy, skakać!
Hornblower zaczął sam wyczyniać groteskowe podskoki, żeby dać przykład;
pragnął, by się dobrze rozgrzali. Podskakując bił rękami o uda, epolety munduru
galowego uderzały mu o ramiona.
— Jeszcze wyżej! Wyżej!
Rozbolały go nogi i zaczynał mieć trudności z oddechem, nie chciał jednak
ustać przed marynarzami, chociaż wkrótce żałował, że w ogóle zaczął.
— Dość! — krzyknął wreszcie resztką tchu. Stał dysząc, marynarze szczerzyli
zęby.
— Niech żyje Horny! — wyrwał się ktoś na dziobie i załoga wzniosła
nierówny okrzyk.
— Cisza!
Obok stał Brown z pistoletami. Oczy mu się śmiały.
— Przestań tak szczerzyć zęby! — warknął Hornblower.
W marynarce wojennej będzie teraz rosła nowa legenda hornblowerowska,
podobna do tamtej o tańczeniu hornpipe’a na pokładzie „Lydii” w czasie pościgu za
„Natividad”. Hornblower wyjął zegarek, włożył go z powrotem do kieszonki i
chwycił tubę.
— Panie Freeman! Przechodzimy na przeciwny hals. Dajcie znać eskadrze,
aby kolejno wykonywano zwrot. Panie Crawley!
— Sir!
— Niech pan łaskawie postawi dwóch ludzi do sondowania.
Jeden może zostać zabity, a Hornblower nie chciał mieć przerwy w podawaniu
głębokości.
— Na szotach kliwra! Na szotach grotżagla!
„Flame” przeszedł na prawy hals i płynął pod skośnymi żaglami na słabym
wietrze z prędkością około trzech węzłów. Hornblower zauważył, że majacząca słabo
„Porta Coeli” poszła za jego przykładem. Za nią, niewidoczny, był stary „Nonsuch”
— Hornblower nie widział go jeszcze na oczy od czasu jego przybycia. A właściwie
od chwili, gdy zszedłszy z niego zachorował w Rydze na tyfus. Poczciwy stary Bush.
Dla Harnblowera pewną pociechą była myśl, że będzie będzie dziś wspierany
grzmotem salw burtowych „Nonsucha” i niezachwianą wiernością Busha.
Sondujący podawali już głębokości śpiewnymi głosami, w miarę jak „Flame”
posuwał się torem wodnym wiodącym do Hawru. Hornblower był ciekaw, co się
dzieje w mieście, ale zaraz stwierdził w duchu niecierpliwie, że wkrótce się dowie.
Wydawało mu się, że pamięta każde słowo z długiej rozmowy z Leburnem, gdy
ustalali między sobą szczegóły zwariowanego planu Leburna. Wzięli pod uwagę
możliwość mgły — marynarz byłby głupcem, gdyby nie przewidywał jej zimą w
Zatoce Sekwańskiej.
— Boja z prawej strony dziobu, sir — zameldował Crawley.
To będzie pława mielizny środkowej — jedyna boja pozostawiona przez
Francuzów na podejściu do Hawru. Hornblower patrzył, jak przemknęła tuż przy
burcie i została za rufą; prąd przypływu przechylał ją lekko i spiętrzał wodę po jej
stronie odmorskiej. Zbliżali się do wejścia.
— Słuchajcie, chłopcy — przemówił głośno Hornblower. — Ani jeden strzał
nie ma być oddany bez mojego rozkazu. Tego, kto odpali działo, wszystko jedno z
jakiego powodu, zanim mu nie powiem, każę nie tylko wychłostać, ale powiesić.
Jeszcze dziś, przed zachodem słońca, zawiśnie na noku rei. Czy mnie słyszycie?
Hornblower miał wszelki zamiar wykonać swją groźbę — przynajmniej w tym
momencie — i gdy toczył wokół spojrzeniem, widać to było z jego twarzy. Kilka
mrukliwych „Tak jest, sir” przekonało go, że został zrozumiany.
— Qui va la? — wrzasnął ktoś we mgle tuż przy burcie; Hornblower ledwie
widział francuską łódź strażniczą, jak zwykle pilnującą wejścia przy mglistej pogo-
dzie. Obaj z Lebrunem uznali zgodnie, że niełatwo będzie odwieść łódź strażniczą od
wykonywania swej powinności.
— Poczta dla M. le Baron Momas — odkrzyknął Hornblower.
Pewny siebie głos, płynna francuszczyzna, użycie nazwiska Momas, wszystko
to mogło zyskać mu czas potrzebny na wpłynięcie eskadry.
— Jaki statek?
Trudno przyjąć, aby marynarze w łodzi strażniczej nie rozpoznali „Flame” —
musiało to być po prostu retoryczne pytanie zadane przez kogoś w trakcie, gdy oficer
dowodzący usiłował zebrać myśli.
— Brytyjski bryg „Flame” — zawołał Hornblower; w tym momencie kazał
przełożyć ster w celu wykonania zwrotu za cyplem.
— Stanąć w dryf albo strzelam do was!
— Jeśli wystrzelicie, pan będzie za to odpowiadał — odparł Hornblower. —
Wieziemy wiadomości dla barona Momasa.
Teraz wiatr był pomyślny dla podchodzenia do nabrzeża. Po wykonaniu
zwrotu kanonierka znalazła się w pobliżu burty brygu. Hornblower widział oficera
stojącego przy armatce na dziobie, a obok niego marynarza z żarzącym się lontem w
dłoni. Musieli zobaczyć galowy mundur Hornblowera i to również spowodowało
pewną zwłokę, ktoś bowiem szykujący się do bitwy nie miałby przecież na sobie
munduru galowego. Zobaczył, że oficer drgnął gwałtownie, ujrzawszy „Porta Coeli”
majaczącą we mgle za rufą „Flame”. Widział, jak na rzucony rozkaz przytknięto
iskrzący lont do zapału działka. Trzyfuntówka huknęła i pocisk uderzył w burtę
„Flame”. Zaalarmuje to baterie na cyplu i nad nabrzeżem.
— Nie odpowiadamy strzałem na wasz strzał — zawołał; może uda się zyskać
jeszcze trochę czasu i zrobić z niego użytek, chociaż było to rzeczą wątpliwą.
Tu, w obrębie portu, mgła nie była tak gęsta. Widział, jak słaby zarys nabrzeża
staje się coraz wyrazistszy. Jeśli za kilka sekund baterie odezwą się huraganowym
ogniem, będzie wiedział, że znaleźli się w pułapce. Przebiegał w myślach szybko
dane, a jednocześnie zastanawiał się, jak podejść do nabrzeża. Nie chciał wierzyć, że
Lebrun bawi się w podwójną grę, lecz jeśli tak, to straty obejmą tylko jego i „Flame”
— pozostałe jednostki mają szansę odpłynąć.
— Ster na wiatr! — rzucił do sternika. Przez kilka wytężonych sekund zajęty
był możliwie jak najszybszym dobiciem „Flame” do nabrzeża, ale tak, żeby go
zbytnio nie uszkodzić. Okręt wśród skrzypień i trzasków otarł się burtą o nabrzeże z
bolesnym jękiem odbijaczy. Hornblower skoczył na nadburcie, a stamtąd na nabrzeże,
w epoletach, ze szpadą i trójgraniastym kapeluszem. Nie miał czasu na rozejrzenie
się, lecz nie wątpił, że „Porta Coeli” stanęła na kotwicy, gotowa śpieszyć z pomocą w
razie potrzeby, i że w swej kolejności „Nonsuch” zbliża się do nabrzeża, z
żołnierzami piechoty morskiej gotowymi do zejścia na ląd. Szedł nabrzeżem z mocno
bijącym sercem. Oto pierwsza bateria, z armatami pobłyskującymi wyzywająco przez
otwory strzelnicze. Widział poruszenie za działami i dalszych ludzi nadbiegających
ku baterii ze strażnicy na tyłach. Doszedł do skraju fosy, wzniesieniem lewej ręki
powstrzymując obsadę dział.
— Gdzie wasz oficer? — krzyknął. Po chwili zwłoki na szaniec wyskoczył
młodzieniec w granatowo-czerwonym mundurze artyleryjskim.
— Czego pan chce? — spytał.
— Niech pan powie swoim ludziom, żeby nie strzelali — odpowiedział
Hornblower. — Nie otrzymał pan nowych rozkazów?
Mundur galowy, pewne siebie zachowanie i niezwykłe okoliczności
oszołomiły młodego oficera artylerii.
— Nowe rozkazy? — zdziwił się.
Hornblower udał irytację.
— Niech pan zabierze swoich ludzi od dział — warknął. — W przeciwnym
razie może mieć miejsce godny pożałowania incydent.
— Ale, monsieur… — Porucznik artylerii wskazał w dół, na nabrzeże i
Hornblower mógł sobie teraz pozwolić na obejrzenie się za jego gestem. To co
zobaczył, sprawiło, że jego rozdygotane serce zabiło jeszcze gwałtowniej, ale z
czystej radości. „Nonsuch” stał już przy nabrzeżu, a „Camilla” właśnie dobijała; ale
rzecz ważniejsza, na nabrzeżu formował się duży, zbity blok czerwonych mundurów.
Jedna sekcja z oficerem na czele już maszerowała ku nim szybkim krokiem z
muszkietami na ramieniu.
— Niech pan zaraz wysyła gońca do drugiej baterii — zażądał Hornblower —
żeby sprawdzić, czy tamtejszy oficer dowodzący orientuje się w sytuacji.
— Ależ, monsieur…
Hornblower zniecierpliwiony tupnął nogą. Słyszał za sobą rytmiczny krok
żołnierzy piechoty morskiej i za plecami dał im znak gestem ręki. Oddział
przechodził obok niego.
— Na lewo patrz! — rzucił dowodzący nimi młodszy oficer, elegancko
salutując francuskiemu oficerowi. Ten przejaw kurtuazji odebrał resztkę ducha
Francuzowi; dalszy protest zamarł mu na ustach. Oddział piechoty morskiej zawrócił
w lewo po flance baterii na samym brzegu wyschłej fosy. Hornblower nie odważył się
spuścić wzroku z młodego Francuza stojącego na przedpiersiu szańca, wyczuwał
jednak, co się dzieje na tyłach baterii. Otwarto tam furtę wypadową i żołnierze
piechoty morskiej wmaszerowali do wewnątrz, wciąż w kolumnie czwórkowej i z
muszkietami na ramieniu. Znalazłszy się między działami zaczęli odpychać od nich
artylerzystów i wybijać im z rąk tlące się lonty. Młody oficer w trwodze załamywał
ręce.
— Wszystko dobre, monsieur, co się dobrze kończy — powiedział
Hornblower. — Mógłby mieć miejsce bardzo niemiły incydent.
Teraz miał czas rozejrzeć się wokoło. Wylądował już następny oddział
piechoty morskiej i maszerował szybko w stronę drugiej baterii. Inne grupy,
marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, śpieszyły do dalszych punktów
strategicznych wymienionych w wydanych przez niego rozkazach. Dysząc nadbiegał
zboczem Brown, żeby być u jego boku.
Odgłos kopyt końskich sprawił, że Hornblower znowu się obejrzał; galopujący
ku nim oficer francuski zatrzymał gwałtownie konia wyrzucając żwir w powietrze.
— Co to znaczy? — zapytał. — Co się tu dzieje?
— Widocznie wiadomość nie zdążyła dotrzeć do pana, monsieur — odparł
Hornblower. — Największa nowina, jaką Francja słyszy od dwudziestu lat.
— Co za nowina?
— Bonaparte już nie panuje — oświadczył Hornblower. — Niech żyje król!
Były to magiczne słowa; jak wyrazy zaklęcia czy formułka czarownika z
dawnych czasów. Od roku 1792 nikt, jak cesarstwo długie i szerokie, nie odważył się
powiedzieć ”Vive le Roi!”. Oficerowi na koniu opadła na moment szczęka.
— To zdrada! — krzyknął wracając do siebie. — Cesarz panuje.
Popatrzył wokół zbierając lejce w dłoniach w zamiarze odjazdu.
— Brown, zatrzymaj go! — rozkazał Hornblower.
Brown postąpił wielki krok naprzód, potężnymi dłońmi uchwycił oficera za
nogę i jednym szarpnięciem ściągnął go z siodła; Hornblower zdążył na czas chwycić
za uzdę, żeby koń nie uciekł. Brown obiegł wierzchowca i uwolnił ze strzemion stopy
oficera.
— Potrzebuję pańskiego konia, sir — rzekł Hornblower.
Wsunął stopę w strzemię i wskoczył niezdarnie na siodło. Podniecone zwierzę
skoczyło gwałtownie, omal go nie zrzucając, ale on przywarł mocno do siodła,
szarpnięciem za uzdę obrócił łeb konia i pogalopował w kierunku drugiej baterii.
Trójgraniasty kapelusz sfrunął mu z głowy, szpada i epolety obijały się o niego, lecz
jakoś utrzymał się w siodle. Minął w pędzie drugi oddział piechoty morskiej, usłyszał
okrzyk na swoją cześć i zdążył jeszcze zatrzymać rozszalałego rumaka na skraju fosy.
Tknięty nową myślą ruszył truchtem ku tyłom baterii, kierując się do głównej bramy.
— Otwierać! — krzyknął — w imię króla!
W tych słowach była moc. Szczęknęły śruby, otwarła się górna połowa
potężnych podwoi dębowych, ukazując kilka twarzy patrzących na niego w
zdumieniu. W tyle dostrzegł wycelowany w siebie muszkiet — pewnie to jakiś
fanatyczny bonapartysta lub ktoś zbyt opanowany, żeby dać się zwieść pozorom.
— Zabierzcie muszkiet temu idiocie! — rozkazał Hornblower. Potrzeba chwili
przydała ostrości jego tonowi, toteż usłuchano go natychmiast. — A teraz otworzyć
bramę.
Za plecami słyszał kroki żołnierzy piechoty morskiej maszerujących w jego
stronę.
— Otwierać bramę! — ryknął.
Otworzyli, i Hornblower wjechał do środka baterii.
Było tam dwanaście potężnych dział dwudziestoczterofuntowych
wycelowanych na port przez otwory strzelnicze. W tyle stał piec do podgrzewania
pocisków, obok niego piramida kul. Gdyby te dwie baterie otworzyły ogień, żadna
jednostka nieprzyjacielska nie utrzymałaby się długo na wodzie; zmiotłyby wszystko
nie tylko z jej powierzchni, ale i z nabrzeży na całej ich długości. A baterie, osłaniane
szańcami o grubości pięciu stóp a wysokości ośmiu, z fosami bez wody głębokimi na
dziesięć stóp, wyrąbanymi w litej skale, nie mogłyby nigdy zostać wzięte szturmem
bez zastosowania metod regularnego oblężenia. Zdumieni artylerzyści patrzyli
wytrzeszczonymi oczyma na niego i na wmaszerowujących za nim żołnierzy piechoty
morskiej w czerwonych uniformach. Młodziutki oficer podszedł do Hornblowera.
— Nie rozumiem tego, sir — przemówił. — Kim pan jest i czemu powiedział
pan to, co pan powiedział?
Oficer nie mógł zmusić się do wyrzeczenia słowa „król”; było to słowo tabu
— zachowywał się jak stara panna zadająca lekarzowi wstydliwe pytanie.
Hornblower uśmiechnął się do niego, ukrywając, jak mógł, uczucie triumfu, bo nigdy
się nie opłaca triumfować zbyt otwarcie.
— To początek nowej ery dla Francji — odparł.
Do uszu jego dobiegły dźwięki muzyki. Zsiadł z konia i puściwszy go luzem
popędził schodami wyciętymi w tylnej części szańca, a francuski oficerek za nim.
Gdy stanęli na szczycie szańca, pod ogromnymi ramionami semafora, otwarła się
przed nimi cała panorama portu: eskadra przy nabrzeżu, oddziały grupy desantowej w
czerwonych mundurach lub białych koszulach maszerujące tam i z powrotem, a na
samym nabrzeżu orkiestra wojskowa zdążająca w kierunku miasta z biciem bębnów i
przenikliwymi dźwiękami trąbek — czerwone mundury, białe bandolety i lśniące
instrumenty przedstawiały piękny widok. Ten pomysł Hornblowera był
ukoronowaniem całego planu; nic prędzej nie przekona chwiejnego garnizonu, że on,
Hornblower, przybył w pokojowych zamiarach, niż orkiestra spokojnie grająca w
marszu wiązankę melodii.
Urządzenia obronne portu zostały więc zdobyte, a on zrealizował swoją część
planu. Cokolwiek by się stało z Lebrunem, eskadrze nic specjalnie nie zagraża; jeśli
główny garnizon nie da się zwieść i obróci się przeciwko niemu, może zagwoździć
działa baterii, wysadzić w powietrze składy amunicji i bez pośpiechu wyprowadzić
swoje okręty, zabierając tylu jeńców i wszelkiego dobra, ile zdoła zagarnąć. Trudny
moment nastąpił wtedy, gdy łódź strażnicza oddała strzał ze swej armatki —
strzelanie jest zaraźliwe. Lecz fakt, że wystrzelono tylko ten jeden raz, a także zwłoka
i mgła sprawiły, że niedoświadczony oficer dowodzący bateriami czekał na rozkazy,
dając Hornblowerowi czas na wywarcie osobistego nacisku. Stało się już widoczne,
że przynajmniej część planu Lebruna powiodła się. Opuszczając „Flame” Lebrun nie
był zdecydowany, czy wezwie starszych oficerów na bankiet, czy na naradę wojenną,
ale tak czy owak udało mu się jednak pozbawić obronę portu całego kierownictwa.
Widocznie i opowieść Lebruna o statku, który po sforsowaniu blokady ma przybyć
nocą i jego żądanie, aby obrona portu wstrzymała się od ostrzału, zanim nie
zidentyfikuje się każdej jednostki wchodzącej do portu, także zrobiła swoje — Le-
brun powiedział Hornblowerowi o swoim zamiarze rozdmuchania faktu, że „Flame”
płynący, aby się poddać, został w istocie zaatakowany, żeby dać Anglikom okazję do
jego odbicia.
— Nie chcę mieć więcej takiej kołomyjki — mówił Lebrun szczerząc zęby. —
Rozkaz, zmiana rozkazu, bałagan.
W ten czy inny sposób udało mu się niewątpliwie wywołać dostateczny zamęt
i atmosferę niepewności w bateriach, żeby dać Hornblowerowi wszelkie szanse — ten
człowiek to urodzony intrygant; Hornblower wciąż jednak nie wiedział, czy pozostała
część jego coup d'etat powiodła się. Nie był to czas na zwlekanie; w historii można
znaleźć aż nadto wiele przykładów obiecujących przedsięwzięć, które skończyły się
fiaskiem, ponieważ ktoś nie popchnął sprawy w psychologicznie ważnym momencie.
— Gdzie mój koń? — spytał Hornblower, zostawiając młodego oficera z
niezaspokojonym pragnieniem dowiedzenia się czegoś więcej poza ogólnikowym
stwierdzeniem o początku nowej ery dla Francji.
Zszedł z szańca i stwierdził, że jakiś rozgarnięty żołnierz piechoty morskiej
trzyma jego konia za uzdę. Wojacy w czerwonych uniformach czynili zabawne próby
nawiązania kontaktu z ogłupiałymi rekrutami francuskimi. Hornblower wspiął się na
siodło i wyjechał truchtem na otwartą przestrzeń. Chciał ruszyć śmiało naprzód, a
jednocześnie obawiał się wprowadzać swój oddział desantowy w wąskie uliczki bez
pewności, że zostaną przyjaźnie przyjęci. Z gracją nadjechał Howard; widać i on
zdołał sprokurować sobie wierzchowca.
— Jakieś rozkazy, sir? — zapytał. U jego boku był Brown i dwóch
midszypmenów, ci ostatni mieli przypuszczalnie pełnić role posłańców.
— Jeszcze nie — odparł Hornblower starając się nie okazać po sobie
dręczących go obaw.
— Pański kapelusz, sir — powiedział nieoceniony Brown; podjął kapelusz z
ziemi wracając z drugiej baterii.
Przygalopował jeździec z białą opaską na ramieniu, powiewając białą
chusteczką. Na widok lamowanego złotem munduru Hornblowera zatrzymał konia.
— Pan jest monsieur… monsieur… — zaczął.
— Hornblower. — Jak dotąd żaden Francuz nie potrafił wymówić tego
nazwiska.
— Od barona Momasa, sir. Cytadela zdobyta. Baron ma przybyć na plac
główny.
— Żołnierze w barakach?
— Siedzą cicho.
— Straż główna u bramy?
— Nie wiem, sir.
— Howard, niech pan weźmie swoich z rezerwy. Maszerujcie jak
najspieszniej ku bramie. Ten człowiek pójdzie z wami, żeby wyjaśnić straży sytuację.
Jeśli nie przejdą na naszą stronę, pozwólcie im zdezerterować. Mogą wyjść poza
miasto — to nie ma znaczenia. W miarę możności żadnego rozlewu krwi, ale
zabezpieczcie bramę.
— Tak jest, sir.
Hornblower powiedział Francuzowi, jakie wydał rozkazy.
— Brown, pojedziesz ze mną. Howard, w razie potrzeby jestem na placu
głównym.
Niezbyt imponujący był pochód, jaki udało się uformować Howardowi z
czterdziestu marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, lecz orkiestra przygrywała
najgłośniej jak umiała podczas triumfalnego przemarszu Hornblowera ulicą. Mijani
ludzie przyglądali się im z zaciekawieniem, ponuro albo tylko obojętnie, nie było
jednak oznak czynnego sprzeciwu. Na Place de 1'Hótel de Ville było więcej gwaru i
ożywienia. Znajdowało się tu wielu mężczyzn na koniach; ustawiony w szeregu
oddział policji nadawał zgromadzeniu pozory powagi. Najbardziej jednak wpadało w
oko mnóstwo białych akcentów. Żandarmi mieli białe kokardy na kapeluszach, a
urzędnicy na koniach białe szale lub opaski na rękawach. Białe flagi — pewnie
prześcieradła — zwisały z większości okien. Po raz pierwszy od przeszło dwudziestu
lat biel burbońska powiewała na francuskiej ziemi. Tęgi mężczyzna z białym pasem
na brzuchu, gdzie (jak Hornblower przypuszczał) nosił wczoraj pas trójkolorowy,
zaczął iść szybko ku nadjeżdżającemu. Dając orkiestrze nerwowe znaki, żeby ucichła,
Hornblower wygramolił się z siodła i rzuciwszy lejce Brownowi ruszył ku
mężczyźnie, który — jak sądził — był Momasem.
— Nasz przyjaciel! — krzyknął Momas otwierając szeroko ramiona, — Nasz
sprzymierzeniec!
Hornblower pozwolił się uściskać — nawet w takim momencie zastanawiał
się, co pomyślą idący za nim tępogłowi żołnierze na widok komodora
obcałowywanego przez opasłego Francuza — a potem zasalutował pozostałym
członkom świty burmistrza podchodzącym, aby go powitać. Na ich czele był Lebrun,
z szerokim uśmiechem na twarzy.
— Wielka chwila, sir — powiedział burmistrz.
— Istotnie wielka chwila, Monsieur le Baron.
Burmistrz wskazał dłonią na maszt flagowy ustawiony przed merostwem.
— Uroczystość zaraz się zacznie — oznajmił.
Momas wziął kartkę od stojącego obok Lebruna i podszedł schodami do stóp
masztu flagowego. Nabrał powietrza do płuc i zaczął czytać najgłośniej jak potrafił.
Rzecz ciekawa, że francuskie przywiązanie do form prawnych i pozorów przejawiło
się nawet tu, w tym momencie zdrady; upstrzona archaizmami proklamacja wydawała
się nie mieć końca w swojej rozwlekłości. Mówiła o niegodziwościach uzurpatora,
Napoleona Bonapartego, potępiała wszelkie jego pretensje do władzy, wypowiadała
mu wszelkie posłuszeństwo. Oznajmiała natomiast, że wszyscy Francuzi uznają
dobrowolnie ciągłość rządów jego arcychrześcijańskiej mości Ludwika XVIII, króla
Francji i Nawarry. Gdy zabrzmiały te słowa, ludzie u stóp masztu pociągnęli
spiesznie za flaglinki i biały sztandar Burbonów wzbił się na maszt. Teraz był
moment na gest ze strony Brytyjczyków. Hornblower zwrócił się do swoich
żołnierzy.
— Trzykrotny okrzyk na cześć króla! — zawołał.
Machnął nad głową trójgraniastym kapeluszem.
— Hip… hip… hip… — krzyknął.
— Hurra! — odkrzyknęli żołnierze piechoty morskiej.
Okrzyk poniósł się głuchym echem po placu; przypuszczalnie nawet jeden na
dziesięciu żołnierzy nie wiedział na cześć jakiego króla wiwatuje, ale to nie miało
znaczenia.
— Hip… hip… hip…
— Hurra!
— Hip… hip… hip…
— Hurra!
Hornblower włożył kapelusz i sztywno zasalutował białemu sztandarowi. Był
czas, i to najwyższy, zacząć organizowanie obrony miasta przed atakiem gniewu
Bonapartego.
Rozdział XI
— Wasza ekscelencjo — zaczął Lebrun wślizgując się bokiem do pokoju,
gdzie Hornblower siedział przy biurku — deputacja rybaków prosi o posłuchanie.
— Tak? — mruknął Hornblower. Nie chciał przedwcześnie zobowiązywać się
do czegokolwiek w stosunku do Lebruna.
— Próbowałem, wasza ekscelencjo, dowiedzieć się, o co im chodzi.
Można było być pewnym, że Lebrun będzie się starał o to. Jak dotąd
Hornblower starannie utrzymywał Lebruna w naturalnym zresztą złudzeniu, iż lubi
być tytułowany ekscelencją w co drugim zdaniu i że dzięki temu staje się łaskawszy.
— Tak?
— To sprawa jednego z ich statków zabranego jako pryz.
— Tak?
— Miał jedno pańskie zaświadczenie, iż płynie z wolnego portu Hawr, a
mimo to został zajęty przez angielski okręt wojenny.
— Czyżby?
Lebrun nie wiedział, że na biurku przed Hornblowerem leżał meldunek
dowódcy brygu angielskiego, który wziął statek do niewoli. Dowódca był
przekonany, że zanim zajął statek, wymknął się on potajemnie z Honfleur poprzez
ujście rzeki, sprzedawszy tam przedtem swój połów. Honfleur, jeszcze pod władzą
Bonapartego, a więc i pod blokadą, płaciło trzy razy tyle za ryby, ile można było
dostać w wyzwolonym Hawrze. Była to sprawa handlu z nieprzyjacielem i można
było polegać na Sądzie Pryzowym, że wyda w niej odpowiedni wyrok.
— Pragniemy, wasza ekscelencjo, zachować życzliwość ludności, a
szczególnie ludzi morza. Czy nie mógłby pan zapewnić deputacji, że stateczek
zostanie zwrócony jego właścicielom?
Hornblower rad by wiedzieć, ile ci właściciele statku rybackiego z Hawru
zapłacili Lebrunowi za poparcie ich sprawy. Lebrun robi pewnie fortunę, której
pragnie tak samo jak władzy.
— Wprowadzić deputację — powiedział; miał kilka sekund na ułożenie
przemowy do nich — to zawsze było korzystne przy jego francuszczyźnie, na tyle
słabej, że musiał uciekać się do omówień, gdy nie mógł przypomnieć sobie słowa czy
konstrukcji gramatycznej.
Deputacja, trzej siwowłosi rybacy normandcy, wyglądający bardzo szacownie
w najlepszym, świątecznym przyodziewku, weszli niemalże uśmiechnięci — na
więcej nie pozwalało ich poważne usposobienie; otrzymali najpewniej w poczekalni
zapewnienie od Lebruna, że ich prośba zostanie spełniona. Byli ogromnie zaskoczeni,
gdy Hornblower zaczął mówić do nich o handlu z nieprzyjacielem i o
konsekwencjach tego czynu. Hornblower wskazał, że Hawr jest w stanie wojny z
Bonapartem, wojny na śmierć i życie. Głowy będą spadać setkami, jeśli zwycięży w
niej Bonaparte i odbierze miasto. Straszliwe sceny oglądane w Tulonie zdobytym
przed dwudziestu laty powtórzyłyby się w Hawrze w tysiąckrotnym nasileniu. Istnieje
wciąż potrzeba zjednoczonego wysiłku, żeby zwalczyć tyrana. Niech pełnią swoje
obowiązki w tym zakresie i więcej nie próbują zwiększać swoich osobistych
majątków. Hornblower zakończył oświadczeniem, że nie tylko zamierza przekazać
statek do decyzji Brytyjskiego Sądu Pryzowego, lecz w wypadku powtórzenia się
przestępstwa jest zdecydowany postawić jego dowództwo i załogę pod sąd wojenny,
który niewątpliwie wyda wyroki śmierci.
Lebrun wyprowadził deputację. Przez moment Hornblower zastanawiał się,
jak Lebrun wytłumaczy niepowodzenie, ale nie mógł poświęcić tym rozmyślaniom
więcej niż krótką chwilę. Wymagania stawiane czasowi i energii gubernatora Hawru
były ogromne; Hornblower westchnął spojrzawszy na stos papierów ułożony na
biurku. Tyle było do zrobienia; Saxton, oficer wojsk inżynieryjnych, przybyły
właśnie z Anglii, domagał się usilnie budowy nowej baterii, półksiężyca czy redanu,
jak to określił w swoim barbarzyńskim języku saperskim — dla osłony umocnień
Bramy Roueńskiej. Wszystko to bardzo ładnie, ale będzie musiał zapędzić
mieszkańców do przymusowej pracy przy jej wznoszeniu. Z Whitehall nadeszła masa
korespondencji, głównie raporty szpiegów na temat wojsk Bonapartego i ich ruchów.
Przejrzał je pobieżnie, ale jeden czy dwa wymagały dokładniejszego przestudiowania.
Był problem rozładunku statków z żywnością przysłanych mu przez Whitehall —
Hawr musi być, rzecz jasna, dobrze zaprowiantowany na wypadek ścisłego oblężenia,
ale jemu pozostawiono przygotowanie planu zmagazynowania tysiąca beczek solonej
wołowiny. Pozostawała też sprawa patrolowania ulic. Dawne porachunki osobiste
zostały, jak się domyślał, załatwione drogą jednego czy dwóch potajemnych zabójstw
wybitnych bonapartystów — podejrzewał nawet, że Lebrun maczał w którymś palce
— i już miała miejsce próba odwetu. Teraz, gdy sprawuje kontrolę nad całym
miastem, nie wolno mu ryzykować, żeby podzieliło się na dwa wrogie sobie obozy.
Toczył się sąd wojenny nad tymi spośród buntowników z „Flame”, którym nie
darował winy, i we wszystkich wypadkach zostanie na pewno zawyrokowana kara
śmierci. I nad tym musi pomyśleć. Jest komodorem eskadry brytyjskiej, będąc
równocześnie gubernatorem Hawru, i musi zajmować się wszystkimi
skomplikowanymi problemami eskadry. Musi zadecydować o…
Hornblower już chodził tam i z powrotem. Ten wielki pokój w Hotel de Ville
dużo lepiej nadawał się do tego celu niż jakikolwiek pokład rufowy. Miał dwa
tygodnie na przywyknięcie do braku świeżego powietrza i rozległych widnokręgów;
przechadzał się z głową opuszczoną na piersi i rękami splecionymi na plecach,
układając w myślach decyzje, których od niego żądano. To jest nagroda za sukces:
zamknięcie w biurze, przykucie do biurka; dzielenie czasu między tuzin szefów
wydziałów i ogromną liczbę osób starających się o jego względy. Mógłby równie
dobrze być zagonionym kupcem w City, a nie oficerem marynarki wojennej, z tym że
jako oficer miał dodatkowe zadanie i obciążenie w postaci konieczności wysyłania
codziennych długich raportów do Whitehall. Może powierzenie mu gubernatorstwa
Hawru i dowodzenia atakiem na Bonapartego to wielki zaszczyt, ale zaszczyt
uciążliwy.
A oto i nowa dystrakcja; starszy wiekiem oficer w ciemnozielonym mundurze,
wymachujący papierem trzymanym w dłoni. Ten — jakżeż się on nazywa? — Hau,
kapitan sześćdziesiątego strzeleckiego pułku piechoty. Na razie nikt nie ma
najmniejszego pojęcia, jakiej jest on narodowości; może sam Hau tego nie wie.
Sześćdziesiąty, utraciwszy swój tytuł Królewskiego Pułku Amerykańskiego, stał się
przechowalnią sprzymierzeńców w służbie Korony. Przed rewolucją francuską Hau
był prawdopodobnie urzędnikiem dworskim w jednym z tych niezliczonych
państewek po francuskiej stronie Renu. Jego pan przebywa od dwudziestu lat na
wygnaniu, poddani jego pana są Francuzami od dwudziestu lat, a on sam w ciągu
tychże dwudziestu lat bywał używany do dziwnych zadań przez rząd brytyjski.
— Przybył worek z pocztą z Foreign Office, sir — powiedział Hau — zaś ta
przesyłka była oznaczona jako „pilna”.
Hornblower oderwał się od sprawy nominacji nowego juge de paix (na
miejsce byłego beneficjanta, który uciekł widocznie na terytorium Bonapartego),
żeby zająć się nowym problemem.
— Przysyłają nam księcia — oznajmił po przeczytaniu listu.
— Którego, sir? — spytał natychmiast Hau, wyraźnie mocno zainteresowany.
— D'Angouleme.
— Ewentualny dziedzic linii burbońskiej — zauważył bystro Hau. —
Najstarszy syn księcia d'Artois, brata Ludwika. Ze strony matki pochodzi z rodu
Savoyów, a ożeniony jest z Marią Teresą, która była więziona w Tempie, córką
zamordowanego Ludwika XVI. Dobry wybór. Musi mieć teraz jakieś czterdzieści lat.
Hornblower zaczął się zastanawiać, na co może mu się przydać książę z
rodziny królewskiej. Czasem bywa wygodnie mieć marionetkę, przewidywał jednak
— przytłoczony całym brzemieniem rozczarowań — że obecność księcia przysporzy
mu raczej dodatkowych a daremnych kłopotów.
— Będzie tu jutro, jeśli wiatr okaże się pomyślny — rzekł Hau.
— Jest pomyślny — orzekł Hornblower spoglądając przez okno na maszt
flagowy z powiewającymi obok siebie flagami Zjednoczonego Królestwa i białą
Burbonów.
— Trzeba go przyjąć z całym rytuałem wymaganym przy takiej okazji —
ciągnął Hau przechodząc nieświadomie na francuski w wyniku całkiem oczywistego
skojarzenia pojęć. — Książę burboński, stawiający po raz pierwszy od dwudziestu lat
stopę na ziemi francuskiej, musi zostać przywitany na nabrzeżu przez wszystkie wła-
dze. Salut królewski. Uroczyste przejście do kościoła. Tam odśpiewanie Te Deum.
Przejście do Hotel de Ville i tam wielkie przyjęcie.
— To wszystko pańska sprawa — mruknął Hornblower.
Ostry chłód zimowy nie ustępował. Na nabrzeżu, gdzie Hornblower czekał na
przycumowanie fregaty wiozącej księcia, dął przejmujący północno-wschodni wiatr,
przeszywając grubą tkaninę jego płaszcza. Hornblower współczuł ustawionym w
szeregu marynarzom i żołnierzom oraz ludziom z obsady masztów okrętów
wojennych stojących w porcie. On sam przybył z Hotel de Ville dopiero teraz,
czekając tam do ostatniej chwili, aż posłaniec przyniósł mu wiadomość, że książę
zaraz schodzi na ląd. Natomiast dygnitarze i niżsi urzędnicy, stojący w zbitej
gromadce za jego plecami, byli tu już od pewnego czasu. Hornblower miał wrażenie,
że ze swego miejsca słyszy ich zgodne szczękanie zębami.
Obserwował z zawodową ciekawością operację cumowania fregaty; słuchał
szczęku windy kotwicznej i krótkich rozkazów wykrzykiwanych przez oficerów.
Okręt wolno stanął przy nabrzeżu. Trapem wbiegli chłopcy trapowi i podoficerowie,
a za nimi oficerowie w mundurach galowych. Ustawiła się kompania honorowa
żołnierzy piechoty morskiej. Od trapu do nabrzeża przerzucono kładkę i oto
nadchodził książę, wysoki, sztywno wyprostowany mężczyzna w mundurze
huzarskim, z błękitną wstęgą przez pierś. Po okręcie podniósł się długi świst
gwizdków podoficerskich, żołnierze piechoty morskiej prezentowali broń, oficerowie
salutowali.
— Sir, proszę wystąpić i powitać jego królewską wysokość — powiedział Hau
stojący przy Hornblowerze.
Na środku kładki, którą kroczył książę, był magiczny punkt; przestąpiwszy go
książę przeszedł z okrętu brytyjskiego na ziemię Francji. Z masztu fregaty ściągnięto
francuską flagę królewską. Ucichły gwizdki, zaniósłszy się ostatnim, ekstatycznym
świergotem. Połączone orkiestry buchnęły triumfalnym marszem. Zagrzmiały saluty
dział, marynarze i żołnierze kompanii honorowej sprezentowali broń, każda z dwóch
formacji obu narodowości na swoją modłę. Hornblower stwierdził nagle, że
występuje do przodu przykładając do piersi trójgraniasty kapelusz gestem
wyćwiczonym rano z takim nakładem trudu pod kierunkiem Haua, oddając ukłon
reprezentantowi jego arcychrześcijańskiej mości.
— Sir 'Oratio — odezwał się książę serdecznym tonem — mimo tylu lat
spędzonych na wygnaniu wciąż jeszcze, jak każdy Francuz, miał trudności z wymową
z przydechem. Potoczył wokół spojrzeniem. — Francja, piękna Francja.
Hornblower nie potrafił wyobrazić sobie nic mniej pięknego niż nabrzeża
Hawru przy północno-wschodnim wietrze, ale może książę naprawdę tak uważa. W
każdym razie te słowa dobrze będą brzmiały w uszach potomności. Pewnie ważni
dygnitarze postępujący kładką za księciem pouczyli go wcześniej, żeby to właśnie
powiedział. Jednego z nich książę wskazał jako pana — Hornblower nie zrozumiał
nazwiska — chevalier d'honneur, a ten z kolei przedstawił koniuszego i sekretarza do
spraw wojskowych.
Hornblower spostrzegł kącikiem oka, że urzędnicy idący za nim zbitą
gromadką wyprostowali się z jednoczesnego ukłonu, dalej trzymając jednak
kapelusze przy brzuchach.
— Proszę was, panowie, nakryjcie głowy — rzekł książę i głowy siwe i łyse
znikły pod nakryciami wkładanymi przez wdzięcznych dygnitarzy dla osłony przed
wiatrem.
Książę też szczękał zębami z zimna. Hornblower rzucił ukradkowe spojrzenie
na Haua i Lebruna z nienaganną uprzejmością odsuwających się wzajemnie łokciami,
żeby być jak najbliżej jego i księcia, i od razu postanowił ograniczyć dalsze
prezentacje do absolutnego minimum, ignorując wypracowany program wręczony mu
przez obu tych panów. Nic mu nie przyjdzie z przysłanego tu księcia burbońskiego,
jeśli pozwoli mu umrzeć na zapalenie płuc. Musiał oczywiście przedstawić Momasa
— nazwisko barona przejdzie do historii; a także Busha, starszego oficera marynarki
wojennej — po jednej osobie z obu krajów dla podkreślenia przymierza między nimi.
I tak właśnie należało, Bush bowiem kochał lordów i uwielbiał członków rodziny
królewskiej. Nazwisko księcia zajmie w jego pamięci poczesne miejsce na liście, na
której czele jest car Wszechrosji. Hornblower odwrócił się i skinięciem nakazał
podprowadzić konie; koniuszy ruszył potrzymać strzemię i książę wskoczył na siodło,
urodzony jeździec jak wszyscy w jego rodzinie. Hornblower wsiadł na spokojnego
wierzchowca, którego sobie zarezerwował, a inni poszli jego śladem. Kilku cywilów
miało trudności z powodu szpad, do których noszenia nie nawykli. Od kościoła
Najświętszej Marii Panny dzieliło ich tylko ćwierć mili. Lebrun dopilnował, żeby na
każdym jardzie drogi witano serdecznie Burbonów — ze wszystkich okien zwisały
białe flagi, a nad wejściem do zachodniego portalu kościółka był łuk triumfalny z
fleurs-de-lis. Lecz okrzyki ludzi brzmiały słabo na przejmującym wietrze, a pochód
nie mógł wyglądać imponująco, gdy każdy szedł schylony do przodu, żeby mniej się
wystawiać na wiatr.
W kościele znaleźli miłe schronienie — na podobieństwo tego symbolicznego
schronienia, jakie on dawał wszystkim grzesznikom, pomyślał Hornblower, zanim nie
pochłonęły go inne sprawy. Zajął miejsce za księciem; kącikiem oka widział Lebruna
specjalnie postawionego obok, żeby obserwując go Hornblower orientował się, co
trzeba robić, kiedy wstawać, a kiedy klękać, pierwszy raz bowiem znalazł się w
kościele katolickim i uczestniczył w katolickim nabożeństwie. Trochę żałował, że
jego nieustannie aktywny mózg nie pozwalał mu przyglądać się wszystkiemu tak
dokładnie, jak by tego pragnął. Liturgiczne szaty i liczący wieki obrządek mógłby
przemówić do jego wyobraźni, jednakże przeszkadzało mu w tym zastanawianie się,
jakiego to nacisku użył Lebrun na księży odprawiających nabożeństwo, żeby
zaryzykowali wystawienie się na gniew Bonapartego i w jakim stopniu ten potomek
Burbonów będzie chciał brać rzeczywisty udział w kampanii oraz jakie właściwie
znaczenie miały napływające wolno meldunki, że oddziały cesarskie ruszyły w końcu
na Hawr.
Kadzidło, ciepło i zmęczenie oraz brak logicznego związku między tymi
rozmyślaniami sprawiły, że Hornblower poczuł się senny; już prawie zapadał w
drzemkę, gdy spostrzegł, że Lebrun wstaje, więc szybko zrobił to samo. Ustawiwszy
się ponownie, cały orszak opuścił kościół.
Z Notre-Dame jechali, smagani wiatrem, przez Rue de Paris, a potem,
okrążywszy duży plac, zsiedli znowu z koni przed Hotel de Ville. Okrzyki ludu
brzmiały słabo i mało entuzjastycznie i miało się wrażenie, że książę, gestem dłoni
czy uniesieniem kapelusza dziękując za owację, czyni to w sposób drewniany i
mechaniczny. Jego królewska wysokość posiadał dużo stoickiej zdolności
przetrzymywania trudów na oczach publiczności bez mrugnięcia okiem, czego się
zawsze oczekuje od członków rodzin królewskich, lecz wyglądało, że wdrożony do
tego stał się milczący i pełen rezerwy. Hornblower zaczął wątpić, czy będzie miał z
niego jakiś pożytek, bo przecież pod nominalną wodzą księcia Francuzi będą wkrótce
przelewać krew Francuzów; i czy on sam zdobędzie pewność, że może ufać
partyzantom burbońskim w walce przeciwko bonapartystom.
Hornblower obserwował księcia poprzez ogromny hall Hotel de Ville —
również lodowato zimny mimo ognia buzującego w kominkach na obu jego końcach
— jak witał kolejno miejscowych dygnitarzy i przedstawione mu ich żony.
Mechaniczny uśmiech, zręczna, choć oficjalna, formułka powitalna, uważne
stopniowanie uprzejmości, od pochylenia głowy do lekkiego ukłonu; wszystko to
świadczyło o staranności wychowania. Za księciem i po jego bokach tłoczyli się
doradcy, emigranci z arystokracji, których przywiózł ze sobą, zaś Momas i Lebrun
reprezentowali Francję porewolucyjną. Natomiast Hau pilnował interesów
brytyjskich. Nic dziwnego, że człowiek ten zachowuje się niby drewniana kukła
pociągana za sznurki przez nich wszystkich.
Hornblower patrzył na czerwone nosy i widoczne nad rękawiczkami sine
łokcie dam trzęsących się z zimna w głęboko wydekoltowanych sukniach dworskich.
Żony kupców, żony niższych urzędników, źle ubrane w stroje wydobyte dziś w
pośpiechu na wiadomość, że zostały zaproszone na przyjęcie; niektóre z nich, tęższe,
sapały w mocno zesznurowanych gorsetach, a te szczupłe próbowały prezentować
swe nie skrępowane gorsetami wdzięki na sposób, który był modny przed dziesięciu
laty. Umierały z podniecenia, że poznają kogoś z rodziny królewskiej. Mężowie,
zarażeni ich zdenerwowaniem, krążyli od grupy do grupy, lecz Hornblower wyczuwał
gnębiący ich niepokój; obawę, że straszliwa potęga Bonapartego nie zostanie
złamana, że za kilka dni może się okazać, iż są pozbawieni swych niewielkich
majątków lub perspektywy renty, wygnańcy bez grosza, może ofiary gilotyny.
Jednym z powodów przybycia księcia było zmuszenie tych ludzi do opowiedzenia się
jawnie za sprawą Burbonów, i niewątpliwie rady dawane prywatnie przez Lebruna
znacznie wpłynęły na to, że się tu stawili. Ukrywano wątpliwości i niepokoje —
historia kiedyś będzie jedynie mówić o wspaniałym przyjęciu, które zasygnalizowało
pojawienie się księcia burbońskiego na ziemi francuskiej. Powitanie Młodego
Pretendenta w Holyrood musiało być pełne podobnych podtekstów, pomyślał nagle
Hornblower, niezależnie od tego, co zrobiła dziś z niego ludowa legenda. Z drugiej
jednak strony powitania Pretendenta nie uświetniał szkarłat uniformów żołnierzy
piechoty morskiej ani granat i złoto mundurów marynarki wojennej.
Ktoś pociągnął go za rękaw; w tym dotknięciu wyczuł ostrzeżenie.
Odwróciwszy się powoli ujrzał obok Browna, odpowiednio przyodzianego w
najlepsze ubranie.
— Pułkownik Dobbs przysłał mnie po pana, sir — powiedział Brown.
Mówił spokojnie, nie patrząc wprost na swego dowódcę i nie otwierając ust
szerzej, niż to było absolutnie konieczne. Nie chciał zwrócić uwagi zebranych na swą
obecność ani dać komukolwiek możności podsłuchiwania.
— I co?
— Nadeszła poczta, sir, i pułkownik Dobbs mówi, że chciałby, aby pan rzucił
na nią okiem.
— Przyjdę za chwilę — odparł Hornblower.
— Tak jest, sir.
Brown ulotnił się; mimo swej wagi i wzrostu potrafił, gdy chciał, nie rzucać
się wcale w oczy. Hornblower odczekał trochę, żeby nie wyglądało, iż jego odejście
ma związek z wiadomością przyniesioną przez Browna, po czym wyszedł obok straży
przy drzwiach. Przeskakując po dwa schodki pobiegł do swego biura, gdzie czekał na
niego pułkownik w czerwonym mundurze.
— Ruszyli w końcu, sir — oznajmił podając Hornblowerowi list do
przeczytania.
Był to długi, wąski skrawek papieru, i mimo że tak wąski, był jeszcze
poskładany wzdłuż i w poprzek; wyglądał tak dziwnie, że Hornblower spojrzał
pytająco na Dobbsa, zanim zabrał się do czytania.
— Przyjechał w guziku od płaszcza posłańca, sir — wyjaśnił Dobbs. — Od
agenta w Paryżu.
Hornblower wiedział, że wielu ludzi na wysokich stanowiskach zdradza
swego cesarskiego zwierzchnika, sprzedając wojskowe i polityczne tajemnice dla
zysku teraz lub dla awansu w przyszłości. List ten musiał zostać wysłany przez kogoś
takiego.
— Posłaniec opuścił Paryż wczoraj — ciągnął Dobbs. — Dotarł rozstawnymi
końmi do Honfleur i przeprawił się przez rzekę dziś po zmroku.
Wiadomość pisana była przez kogoś znającego się na rzeczy.
”Dziś rano — czytał Hornblower — artyleria oblężnicza odpłynęła z parku
artyleryjskiego w Sablons w dół rzeki. Składa się na nią 107 pułk artylerii. Działa
były 24-funtowe w liczbie, jak sądzę, 24. Towarzyszą jej trzy kompanie saperów i
kompania minerów. Mówi się, że dowodzić ma generał Quiot. Nie wiem, jakimi
jeszcze siłami będzie dysponował”.
Podpisu nie było, a pismo wyglądało na zmienione.
— Czy list jest oryginalny? — spytał Hornblower.
— Tak, sir. Harrison mówi, że tak. I zgadza się z innymi meldunkami, jakie
otrzymujemy z Rouen. A zatem Bonaparte, związany walką na śmierć i życie z
Rosjanami, Prusakami i Austriakami we wschodniej Francji, tocząc na południu
śmiertelny bój z Wellingtonem, potrafił jednak zebrać siły dla przeciwdziałania
nowemu zagrożeniu na północy. Nie może być wątpliwości, przeciw komu ma być
użyta artyleria oblężniczą. Jedynymi przeciwnikami w dolnym biegu Sekwany, za
Paryżem, są powstańcy z Hawru; obecność saperów i minerów jest oczywistym
dowodem, że planuje się oblężenie i że działa nie są przeznaczone jedynie dla
wzmocnienia którejś fortyfikacji lądowej. A w Rouen Quiot szykuje sobie dwie
dywizje.
Sekwana daje Bonapartemu wszelkie ułatwienia w zadaniu ciosu Hawrowi.
Wodą można przemieszczać ciężkie działa znacznie prędzej niż drogą lądową,
szczególnie w zimie; nawet oddziały upchane na barkach będą się posuwać szybciej
niż na własnych nogach. Nocą i dniem barki te są holowane z prądem — do tej pory
dotarły już pewnie w pobliże Rouen. Nim upłynie kilka dni, Quiot otoczy miasto.
Hornblower cofnął się myślami do ostatniego oblężenia, jakiego był świadkiem,
oblężenia Rygi. Pamiętał nieubłagany postęp podejść, nieustanny ruch do przodu przy
pomocy koszów oblężniczych i faszyny; za kilka dni sam będzie musiał stawiać czoło
śmiertelnemu zagrożeniu.
Poczuł nagłą niechęć do Londynu, że zostawił go z tak słabym wsparciem; w
ciągu dwóch tygodni, odkąd Hawr jest w rękach brytyjskich, można było wiele
zdziałać. W raportach podkreślał najmocniej, jak tylko śmiał, niecelowość biernej
polityki — pamiętał, że takich właśnie użył słów — lecz Anglia, z całą swą armią
związaną walkami pod wodzą Wellingtona na południu, wyczerpana dwudziestoma
latami wojny, niewiele mogła mu użyczyć. Wzniecone przez niego powstanie musi z
konieczności pozostać powstaniem defensywnym i jako takie — tylko mało ważnym
czynnikiem natury wojskowej w tej krytycznej sytuacji. Politycznie i moralnie efekt
jego działania był olbrzymi, jak go przypochlebnie zapewniano, lecz zupełnie
brakowało środków na zebranie liczącego się pod względem wojskowym plonu z tych
jego poczynań. Bonaparte ze swym chwiejącym się, jak na to wyglądało, cesarstwem,
walczący o życie na pokrytych śniegiem polach Szampanii, potrafił mimo to
wysupłać dwie dywizje i zespół oblężniczy dla odbicia Hawru. Czy to możliwe, żeby
ten człowiek został kiedykolwiek pokonany?
Hornblower zapomniał o obecności pułkownika piechoty morskiej; spoglądał
poprzez niego w próżnię. Nadszedł czas, żeby bunt przeszedł z defensywy do
ofensywy, niezależnie od tego jak bardzo skąpe są środki i jak potężny przeciwnik.
Trzeba coś przedsięwziąć, na coś się ważyć. Nie mógł znieść myśli o chowaniu się za
fortyfikacje Hawru, niby królik w norze, i czekaniu, aż przybędzie Quiot i wykurzy
go stamtąd.
— Niech mi pan da spojrzeć jeszcze raz na tę mapę — rzekł do Dobbsa. —
Jak wyglądają teraz pływy? Nie wie pan? Człowieku, więc proszę się dowiedzieć, i to
zaraz. Potrzebuję też raportu o drogach między nami i Rouen. Brown! Idź i wywołaj
kapitana Busha z przyjęcia.
Jeszcze obmyślał plany i wydawał wstępne rozkazy, gdy do pokoju wszedł
Hau.
— Przyjęcie dobiega końca, sir — oznajmił. — Jego królewska wysokość
zabiera się do odejścia.
Hornblower rzucił jeszcze jedno spojrzenie na rozpostartą przed nim mapę
dolnej Sekwany; w mózgu kotłowało mu się od obliczeń pływów i odległości
drogowych.
— Dobrze, dobrze — rzucił. — Przyjdę za pięć minut.
Wchodząc uśmiechał się — wiele oczu zwróciło się ku niemu i zanotowało
ten fakt. Zakrawało trochę na ironię, że tym poczciwcom obecnym na przyjęciu
trzeba dodawać ducha tylko z tej przyczyny, iż on, Hornblower, otrzymał wiadomość
o groźbie, która zawisła nad ich miastem.
Rozdział XII
Mroczny dzień zimowy ustępował miejsca mrocznej nocy. Kończyło się już
szare zimowe popołudnie, gdy Hornblower stojąc na nabrzeżu obserwował łodzie
sposobiące się do odpłynięcia. Pociemniało i zamgliło się już na tyle, że
przygotowania były niewidoczne dla kogokolwiek z zewnątrz niezależnie od
wybranego punktu obserwacji. Marynarze i żołnierze piechoty morskiej mogli więc
zacząć spokojnie obsadzać łodzie; brakowało zaledwie godziny do początku
przypływu, a nie należało tracić z niego ani chwili.
Była to jeszcze jedna kara za sukces — że musi stać tu i patrzeć, jak inni
wyruszają na wyprawę, którą tak bardzo chciałby sam dowodzić. Lecz gubernator
Hawru i zarazem komodor nie może narażać swego życia i wolności w małym
wypadzie; wysyłany przez niego oddział, wtłoczony na pół tuzina łodzi okrętowych,
był tak skąpy liczebnie, że z ledwością usprawiedliwiał przydzielenie mu dowódcy w
randze kapitana.
Nadszedł Bush ciężkim krokiem, drewniana proteza stukała po kocich łbach
na zmianę z głuchym odgłosem stąpania.
— Są jakieś dalsze rozkazy, sir? — zapytał.
— Nie, nie ma. Pozostaje mi tylko życzyć panu powodzenia — powiedział
Hornblower.
Wyciągnął dłoń, a Bush objął ją uściskiem swojej — zdumiewające, że jego
ręka pozostała twarda i rogowata, jakby wciąż musiał wybierać brasy i fały. Patrzył w
oczy Hornblowera otwartym spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
— Dziękuję, sir — powiedział i po chwili wahania dodał: — Niech się pan o
nas nie martwi, sir.
— Nie będę, Bush, gdy pan jest dowódcą.
Było w jego słowach trochę prawdy. W ciągu wszystkich tych lat bliskiego
obcowania z Hornblowerem Bush nauczył się jego metod i można było ufać, że
wykona plan inteligentnie. Bush znał równie dobrze jak on wartość zaskoczenia,
znaczenie uderzenia szybko, nagle i niespodziewanie, konieczność ścisłej współpracy
między wszystkimi jednostkami siły desantowej.
Łódź z „Nonsucha” stanęła przy nabrzeżu i oddział żołnierzy piechoty
morskiej zaczął wchodzić do jej wnętrza. Siadali sztywno i niezgrabnie na
poprzecznych ławkach, trzymając między kolanami muszkiety lufami w górę, a
marynarze przytrzymywali łódź przy nabrzeżu.
— Wszyscy gotowi, sir? — zapiszczał cienki głos z ławki rufowej.
— Do widzenia, Bush — rzekł Hornblower.
— Do widzenia, sir.
Dzięki swym potężnym ramionom Bush wskoczył do szalupy bez trudu, mimo
drewnianej nogi.
— Odbijać.
Łódź odepchnięto od nabrzeża, odbiły też dwie dalsze jednostki. Było jeszcze
na tyle jasno, żeby widzieć resztę flotylli odpływającą od burt okrętów
zacumowanych w porcie. Echo rozkazów dobiegło po wodzie do uszu Hornblowera.
— Naprzód!
Łódź z Bushem wykonała zwrot, wypływając na rzekę na czele flotylli, i noc
zamknęła się nad nią. Hornblower jednak stał jakiś czas i patrzył za nimi, zanim się
odwrócił. Biorąc pod uwagę stan dróg i raporty szpiegów można było mieć pewność,
że Quiot doprowadzi swój zestaw oblężniczy wodą do Caudebec — barki poniosą
jego wielkie dwudziestoczterofuntowe działa z prędkością pięćdziesięciu mil
dziennie, podczas gdy posuwając się błotnistymi drogami robiłyby one najwyżej
pięćdziesiąt mil tygodniowo. W Caudebec znajdowała się estakada z urządzeniami do
obsługi dużych ładunków. Awangardowe oddziały Quiota w Lillebonne i Bolbec
będą osłaniać wyładunek — tak przynajmniej będzie on sądził. Istniała spora szansa,
że posuwając się szybko w ciemnościach z przypływem w górę rzeki łodzie dotrą nie
zauważone do estakady. A wówczas oddział desantowy może niszczyć i palić ile
dusza zapragnie. Najprawdopodobniej żołnierzom Bonapartego, którzy podbili taki
szmat lądu, nie przyjdzie do głowy możliwość wyprawy lądowo-wodnej, mogącej
zaatakować ich flankę od strony wody; a gdyby nawet przyszło im to do głowy, to
istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że wyprawa desantowa, posuwając się szybko
naprzód z prądem przypływu, przedostanie się w ciemnościach przez linię obrony aż
do barek. Chociaż Hornblower łatwo doszedł do tych pocieszających wniosków,
niełatwo mu było patrzeć na łodzie odpływające w mrok nocy. Zawrócił z nabrzeża i
poszedł ciemną Rue de Paris do Htel de Ville. Pół tuzina ledwie dostrzegalnych
postaci oderwało się od rogu ulicy i ruszyło kilka jardów przed i za nim; była to jego
osobista straż przydzielona mu przez Haua i Lebruna. Obaj podnieśli ku niebu oczy i
ręce, przerażeni samą myślą, że mógłby chodzić po mieście bez eskorty — co gorsza
pieszo — a gdy zdecydowanie nie zgodził się, aby stale towarzyszyła mu straż
wojskowa, załatwili sprawę w ten sposób. Hornblower rozgrzewał się idąc tak
szybko, jak mu na to pozwalały jego długie nogi. Wysiłek sprawiał mu przyjemność.
Uśmiechnął się do siebie usłyszawszy tupot stóp eskorty starającej się dotrzymać mu
kroku; zabawne, że prawie wszyscy oni byli krótkonodzy.
W sypialni znalazł odosobnienie, którego nie mógłby mieć gdzie indziej.
Odesłał Browna, gdy tylko pozapalał świece w lichtarzu na stoliku nocnym u
wezgłowia łoża, i z westchnieniem ulgi rozciągnął się na posłaniu nie bacząc na
mundur. Wstał, żeby wziąć opończę łodziową i przykrył się nią, bo w pokoju było
wilgotno i chłodno mimo ognia na kominku. Potem mógł wreszcie sięgnąć po gazetę
z wierzchu stosu przy wezgłowiu i zabrać się na serio do czytania zaznaczonych
ustępów, na które poprzednio tylko rzucił okiem — Barbara przysłała mu te pisma;
list od niej, przeczytany wielokrotnie, miał w kieszeni, lecz przez cały dzień nie
znalazł wolnej chwili na gazety.
Jeśli prasa, jak sama utrzymuje, jest głosem ludu, to brytyjska opinia
publiczna gorąco pochwala jego samego i jego ostatnie poczynania. Hornblowerowi
dziwnie było trudno wczuć się w nastrój sprzed kilku zaledwie tygodni; mnogość
dystrakcji towarzysząca jego obowiązkom jako gubernatora Hawru sprawiła, że
wypadki poprzedzające zdobycie miasta zamazały mu się w pamięci. Oto „Times”
ociekający pochwałami za sposób, w jaki poprowadził sprawy w Zatoce Sekwańskiej.
Kroki przedsięwzięte przez niego w celu uniemożliwienia zbuntowanym przekazania
„Flame” władzom francuskim opisane zostały jako „majstersztyk pomysłowości i
uzdolnienia, czego my zresztą zaczęliśmy już oczekiwać po tym świetnym oficerze”.
Bombastyczny ton artykułu sprawił, że Hornblower kończąc go czytać miał uczucie,
iż małą literę „m” w słowie „my” należało raczej zastąpić dużą.
A tu znów „Morning Chronicle” rozwodzi się nad odbiciem „Flame” przez
niego przy użyciu „Bonne Celestine”. W historii był tylko jeden przykład podobnego
wyczynu — zdobycie przez Nelsona „San Josefa” pod Przylądkiem Świętego
Wincentego. Czytając te słowa Hornblower uniósł brwi. Porównanie było zupełnie
absurdalne. Nie mógł postąpić inaczej; musiał tylko pokonać załogę „Bonne
Celestine”, bo na „Flame” żaden z marynarzy nie ruszył ręką, żeby zapobiec odbiciu
brygu. Nelson to był człowiek wspaniały, o błyskawicznej pracy mózgu, natchnienie
dla każdego, kto się z nim zetknął. On zaś w porównaniu z Nelsonem był tylko
wyrobnikiem, któremu sprzyjało szczęście. U podstaw wszystkich jego sukcesów
leżały niezwykle pomyślne zbiegi okoliczności; szczęśliwy traf, solidna praca
myślowa i oddanie podkomendnych. To okropne, że porównuje się go z Nelsonem,
okropne i nieprzystojne. Kontynuując czytanie Hornblower zaczynał odczuwać
nieprzyjemną reakcję w żołądku, dokładnie taką samą jak podczas pierwszych godzin
w morzu po dłuższym pobycie na lądzie, gdy okręt zjeżdżał po fali. Teraz, kiedy
publicznie porównano go z Nelsonem, opinia w kraju i przełożeni będą mierzyć jego
przyszłe czyny tą samą miarą i w rozczarowaniu głośno go obwiniać, gdyby mu się
noga powinęła. Wspiął się wysoko i naturalna rzecz, że miał teraz przepaść pod
nogami. Wspomniał, jak się czuł jako chłopiec skierowany do służby w marynarce
królewskiej na „Indefatigable”, gdy po raz pierwszy wdrapał się na szczyt
grotmasztu. Wchodzenie, nawet po podwantkach, nie było tak trudne, lecz gdy
spojrzał ze szczytu masztu w dół, poczuł, że go mdli i kręci mu się w głowie ze
strachu na widok odległości do pokładu — i tak właśnie czuł się teraz.
Odrzucił na bok „Morning Chronicie” i sięgnął po „Anti Gallican”. Piszący
rozwodził się na temat losu buntowników. Triumfował z powodu śmierci Nathaniela
Sweeta, kładąc szczególny nacisk na fakt, że zginął z własnych rąk Hornblowera.
Wyrażał nadzieję, że kompanów Sweeta w potwornej zbrodni buntu spotka wkrótce
los, na jaki zasługują, i oczekiwał, że szczęśliwe zakończenie sprawy w postaci
odbicia „Flame” przez Hornblowera nie zostanie uznane za powód do litości czy
sentymentalnych względów. Hornblower, na którego podpis czekało dwadzieścia
wyroków śmierci, poczuł, że wracają mu mdłości. Pismak z „Anti Gallican” nie wie,
co znaczy śmierć. Hornblower ujrzał raz jeszcze oczyma duszy siwe włosy Sweeta na
wodzie, gdy rozwiał się dym po wystrzale z pistoletu. Ten starzec… Chadwick
przysiągł, że go zdegraduje, a potem każe wychłostać. Hornblower powiedział sobie
po raz dwudziesty, że on sam zbuntowałby się mając przed sobą nieuniknioną
perspektywę chłosty. Piszący nie miał pojęcia o wywołującym mdłości trzasku
dziewięciopalczastego kota spadającego na obnażone plecy. Mógł nigdy nie słyszeć,
jak wyje z bólu dorosły człowiek poddawany katuszom.
Późniejszy numer „Timesa” omawiał zdobycie Hawru. Były tam słowa, które
czytał z niesmakiem, ale słowa po łacinie, jak można się było spodziewać po
„Timesie”. Initium finis — początek końca. „Times” oczekiwał, że panowanie
Bonapartego, które przetrwało wszystkie te lata, skończy się w ciągu kilku
najbliższych dni. Przeprawa przez Ren, upadek Hawru, opowiedzenie się Bordeaux
za Burbonami utwierdziło piszącego w przekonaniu, że Bonaparte zostanie wkrótce
zdetronizowany. A jednak Bonaparte z silną armią dalej odwzajemnia ciosy swoich
przeciwników. Ostatnie meldunki mówiły o zwycięstwach nad Prusakami i
Austriakami; na południu Wellington bardzo wolno posuwa się naprzód wskutek
oporu Soulta. Nikt nie może przewidywać szybkiego końca wojny poza takim
pismakiem siedzącym bezpiecznie w jakimś zakurzonym lokalu biurowym przy
Printing House Square.
Jednakże było coś chorobliwie fascynującego w czytaniu tych gazet.
Hornblower odłożył trzymany w ręku numer i sięgnął po następny, wiedząc, że
lektura pozostawi w nim tylko niesmak albo niepokój. Trudno mu jednak było oprzeć
się tej chęci, jak nałogowcowi trudno nie sięgnąć po opium. Czytał i czytał
zaznaczone ustępy opisujące głównie jego własne osiągnięcia, niby stara panna,
przypadkowo sama w domu w noc zimową, czytająca którąś z budzących dreszcz
powieści Mnicha Lewisa, zbyt wylękniona, żeby przerwać lekturę i przy tym zdająca
sobie sprawę, że z każdym dalszym przeczytanym słowem będzie jeszcze straszniej
po odłożeniu książki.
Ledwo uporał się ze stosem gazet, gdy zauważył, że łóżko na którym leżał,
drgnęło lekko, a płomienie świec zachwiały się na moment. Nie zwrócił na to prawie
żadnej uwagi — mógł to być skutek wystrzału z ciężkiego działa, chociaż nie słyszał
wybuchu — lecz w kilka sekund później usłyszał, że drzwi sypialni uchylają się
cichutko i ujrzał Browna sprawdzającego, czy śpi.
— Czego chcesz? — syknął. Jego zły humor był tak widoczny, że nawet
Brown zawahał się, czy mówić.
— No już, wyduś to z siebie — złościł się Hornblower. — Czemu
przeszkadza mi się wbrew moim rozkazom? — Za Brownem ukazał się Howard, a
potem Dobbs; należało zapisać im na plus, że zdecydowali się wziąć na siebie nie
tylko odpowiedzialność, ale i pierwszy atak gniewu komodora.
— Była eksplozja, sir — zaczął Howard. — Widzieliśmy na niebie jej
odblask, w kierunku na wschód ku północy od nas. Wziąłem namiar. To mogło być w
Caudebec.
— Czuliśmy wstrząs, sir — dodał Dobbs. — Ale nie było słychać odgłosu —
za daleko stąd. Silny wybuch, że chociaż nie słyszany, tak silnie nami zatrząsł.
Oznaczało to prawie na pewno, że Bushowi się powiodło. Musiał opanować
francuskie barki z prochem i wysadzić je w powietrze. Po tysiąc serii ognia na każdą
z dwudziestu armat dwudziestoczterofuntowych — co jest minimum dla potrzeb
oblężniczych; po osiem funtów prochu na serię. Osiem razy po dwadzieścia cztery
tysiące to blisko dwieście tysięcy funtów, czyli prawie sto ton. Sto ton prochu
armatniego może dać niezły wybuch. Zakończywszy obliczenia, Hornblower spojrzał
uważniej na Dobbsa i Howarda; dotąd patrzył na nich nie widząc. Brown taktownie
wycofał się z tej rady swych przełożonych.
— I cóż? — odezwał się Hornblower.
— Pomyśleliśmy, że chciałby pan wiedzieć o tym, sir — wyjaśnił Dobbs
niepewnym głosem.
— Całkiem słusznie — odparł Hornblower i znowu podniósł gazetę jakby się
nią oddzielając od nich. Opuścił ją potem na moment, żeby powiedzieć: — Dziękuję
panom.
Spoza gazety słyszał, jak obaj jego oficerowie sztabowi wymykają się z
pokoju, cichutko zamykając drzwi za sobą. Był rad z danego przez siebie
przedstawienia; to końcowe „dziękuję panom” było majstersztykiem, sprawiło wraże-
nie, że będąc ponad takie drobiazgi, jak zwykłe zniszczenie zestawu oblężniczego
potrafi pamiętać o grzeczności w stosunku do swoich podkomendnych. Ale już za
chwilę wymyślał sobie w duchu za napawanie się tak nędznym triumfem. Ogarnęła
go znienacka fala pogardy dla samego siebie i nawet gdy mu to przeszło, czuł się
dalej zdeprymowany i zmartwiony. To zmartwienie było szczególnego rodzaju;
odłożywszy na bok gazetę, żeby popatrzeć na taniec cieni na baldachimie nad łożem,
uświadomił sobie nagle, że jest samotny. Zapragnął towarzystwa. Zapragnął
przyjaźni. A jeszcze bardziej chciał, żeby go pocieszano i okazywano mu
współczucie, pragnął zatem czegoś, czego nie może mieć jako gubernator tego
niegościnnego, oblężonego miasta. Dźwigał cały ogromny ciężar odpowiedzialności,
nie mając nikogo, kto dzieliłby z nim obawy i nadzieje. Był już bliski rozrzewnienia
się nad sobą i gdy to sobie uświadomił, poczuł jeszcze silniejszą pogardę dla własnej
osoby. Analizując siebie zawsze bardzo wnikliwie znał za dobrze swoje wady, żeby
się nad sobą rozczulać. Sam był winien swemu obecnemu osamotnieniu. Nie musiał
odnieść się z tak nieuzasadnioną rezerwą do Howarda i Dobbsa; człowiek rozsądny
podzieliłby ich radość, posłałby po butelkę szampana dla uczczenia sukcesu,
spędziłby z nimi miłą godzinkę albo dwie — i niewątpliwie umocniłby ich entuzjazm
i oddanie napomknieniem, że swoim wkładem przyczynili się znacznie do pomyślnej
realizacji planu, nawet gdyby to nie było prawdą. Dla złudnej i wysoce wątpliwej
przyjemności udawania kogoś, kim nie jest — człowieka niewrażliwego na ludzkie
uczucia — musiał teraz płacić cenę w postaci samotności. Cóż, dobrze mi tak,
pomyślał połykając tę gorzką prawdę.
Wyjął zegarek; od chwili wybuchu minęło pół godziny, a tu, w ujściu rzeki,
odpływ potrwa jeszcze godzinę. W Caudebec prąd pływu musiał się zmienić jakiś
czas temu; trzeba się spodziewać, że Bush ze swoją flotyllą płyną z prądem odpływu,
radując się zwycięstwem. Oddaleni o pełne dwadzieścia pięć mil szosą i co najmniej
trzydzieści rzeką od najbliższych oddziałów nieprzyjacielskich w Hawrze, żołnierze
francuskiego zestawu oblężniczego musieli czuć się całkiem bezpieczni pod osłoną
blisko dwudziestopięciotysięcznej armii mającej chronić ich przed wrogiem, który,
jak dotąd, nie zdradzał oznak podjęcia ofensywy. A przecież w ciągu niespełna
sześciu godzin, nawet w ciemnościach, łodzie z dobrą załogą, niesione Sekwaną przez
bystry prąd przypływu, mogły przebyć odległość, na której przebycie piechota
potrzebowałaby dwóch dni marszu. Po zadaniu ciosu łodzie mogły wycofać się tej
samej nocy szeroką, pozbawioną mostów rzeką; natomiast jeśli idzie o armię Quiota,
to fakt, iż rzeka jest szeroka i nie ma mostów, sprawił, że potraktowano Sekwanę jako
osłonę flanki i zapomniano o tym, że mogłaby świetną być drogą dla nieprzyjaciela.
Do niedawna Quiot dowodził dywizją w Gwardii Cesarskiej, a Gwardia nigdy w
ciągu dwudziestu lat zwycięskich bojów nie brała udziału w kampanii lądowo-
wodnej.
Hornblower uświadomił sobie, że wszystko to przemyślał już przedtem
wielekroć. Utarł opalone knoty ociekających woskiem świec, jeszcze raz zerknął na
zegarek i nerwowym ruchem rozprostował nogi pod płaszczem. Wyciągnął wahająco
rękę po zmięte gazety, ale zaraz ją cofnął. Raczej niemiłe towarzystwo własnych
myśli niż „Timesa” i „Morning Chronicie”. A właściwie ani jedno, ani drugie,
zdecydował, zwłaszcza iż świadomość, że będzie pełnił swe obowiązki, uczyni
sytuację nieco znośniejszą. Zrzucił płaszcz z nóg i wstał. Zadał sobie trud
obciągnięcia munduru i przyczesał się dość starannie, po czym wyszedł z sypialni
wolnym krokiem. Wartownik przy drzwiach poderwał się nagłym ruchem na
baczność — pewnie spał na stojąco, pomyślał Hornblower idąc przez hall do
następnego pokoju. Otworzywszy drzwi poczuł ciepły zaduch. Jedna osłonięta abażu-
rem świeca za słabo oświetlała pokój, żeby coś było widać. Dobbs spał w krześle przy
stole z ramionami podłożonymi pod głowę; za stołem na sofce leżał Howard. Panował
tam tak gęsty mrok, że Hornblower nie widział jego twarzy, słyszał jednak niskie,
regularne chrapanie.
A więc faktycznie nikt nie pragnie jego towarzystwa. Hornblower wycofał się,
zamykając cicho drzwi za sobą. Brown śpi pewnie w jakimś swoim zakamarku; Horn-
blower pomyślał, czyby nie posłać po niego, żeby zrobił kubek kawy, ale
zrezygnował z tego zamiaru, powodowany zwykłym ludzkim współczuciem. Położył
się z powrotem na łożu i naciągnął na siebie płaszcz. Dla ochrony przed przeciągiem
zaciągnął kotary, zdmuchnąwszy przedtem świecę. Pomyślał, że byłoby mu dużo
wygodniej, gdyby się rozebrał i wszedł do pościeli, ale nie mógł się zdobyć na ten
wysiłek — nagle poczuł się bardzo znużony. Powieki zamknęły mu się i zasnął jak
był, w ubraniu, w gęstych ciemnościach za kotarami.
Rozdział XIII
Zobaczywszy, że Hornblower spał w ubraniu, Brown, Dobbs i Howard, którzy
przyszli do niego o świcie, zorientowali się, że nie był tak spokojny i opanowany, za
jakiego chciał uchodzić przed nimi, ale mieli na tyle rozsądku, żeby nie uczynić
żadnej uwagi na ten temat. Brown odsunął po prostu kotarę i złożył meldunek.
— Właśnie się rozwidnia, sir. Ranek zimny, trochę mgły. Odpływ się
skończył i jak dotąd nie ma żadnych wiadomości od kapitana Busha i jego flotylli.
— W porządku — odparł Hornblower i zesztywniały dźwignął się na nogi.
Ziewając przeciągnął dłonią po zarośniętych policzkach. Chciałby wiedzieć, jak
poszło Bushowi. I chciałby nie czuć się taki nieumyty i brudny. Chciał śniadania, ale
jeszcze bardziej wiadomości o Bushu. Mimo godzin nieprzerwanego snu czuł się
ciągle śmiertelnie znużony. Zwalczał jednak uczucie zmęczenia w wysiłku, z jakim
chrześcijanin zmaga się z diabłem.
— Brown, zrób mi kąpiel. Przygotuj ją, gdy będę się golił.
— Tak jest, sir.
Hornblower zdjął ubranie i zabrał się do golenia nad umywalką w kącie
pokoju. Odwracał oczy od obrazu swego nagiego ciała w lustrze, od chudych,
owłosionych nóg i lekko wystającego brzuszka równie zdecydowanie, jak odwracał
myśli od własnego zmęczenia i niepokoju o Busha. Brown z szeregowcem piechoty
morskiej wnieśli wannę i postawili ją na podłodze; goląc starannie kąciki ust
Hornblower słyszał, jak wlewają do niej gorącą wodę z kubłów. Przygotowanie wody
o odpowiedniej temperaturze zajęło im trochę czasu; Hornblower wszedł do wanny i
opadł na jej dno z westchnieniem zadowolenia — woda wyparta przez jego ciało
wylewała się na zewnątrz, ale on nie dbał o to. Pomyślał, czyby się nie namydlić, lecz
odstręczył go od tego zamiaru wiążący się z tym wysiłek i konieczność wykręcania
się na wszystkie strony; leżał więc, pozwalając swemu ciału chłonąć wodę i odprężać
się. Zamknął oczy.
— Sir!
Na głos Howarda rozwarł powieki.
— Widać dwie łodzie płynące od ujścia, sir. Tylko dwie.
Bush zabrał ze sobą do Caudebec siedem łodzi. Hornblower mógł tylko
czekać, aż Howard skończy meldunek.
— Jedna to szalupa z „Camilli”, sir. Rozpoznaję ją przez lunetę. Ta druga nie
jest raczej z „Nonsucha”, ale nie mam co do tego pewności.
— Bardzo dobrze, kapitanie. Przyjdę do pana za chwilę.
Ruina i zniszczenie; straconych pięć z siedmiu łodzi — i Bush chyba także
stracony. Zniszczenie francuskiego zestawu oblężniczego — jeśli został zniszczony
— warte byłoby z pewnością utraty całej flotylli łodzi dla kogoś, kto potrafiłby
wyważać na zimno zysk i stratę. Ale utrata Busha! Hornblower nie mógł znieść tej
myśli. Wyskoczył z kąpieli rozglądając się za ręcznikiem. Nie widząc go, w
rozdrażnieniu zerwał z łóżka prześcieradło, żeby się nim wytrzeć. Dopiero gdy się
osuszył i szukał świeżej koszuli, znalazł ręczniki przy toaletce, gdzie było ich
miejsce. Ubierał się w pośpiechu, a z każdą chwilą rosła w nim obawa i wzbierał żal
za Bushem — pierwszy szok nie był tak dotkliwy, jak to powolne uświadamianie
sobie bolesnej straty. Wyszedł do przedpokoju.
— Jedna łódź podchodzi do nadbrzeża, sir. Za piętnaście minut będzie tu
oficer z meldunkiem — oświadczył Howard.
Brown wchodził do pokoju przez przeciwległe drzwi. Jeśli Hornblower miał
kiedykolwiek możność pokazania się jako człowiek z żelaza, to właśnie teraz — jego
nieobliczalny umysł podsuwał mu tę okazję. Powinien tylko powiedzieć: „Śniadanie
dla mnie, Brown” i usiadłszy zabrać się do jedzenia. Nie potrafił jednak zdobyć się na
udawanie w obliczu faktu, że Bush mógł nie żyć. Można robić takie rzeczy, gdy się
tylko czeka na bitwę, ale tu idzie o utratę najdroższego przyjaciela. Brown musiał to
odczytać z jego twarzy, gdyż wycofał się nawet nie wspominając o śniadaniu.
Hornblower stał niezdecydowany.
— Mam tu do zatwierdzenia wyroki sądu wojennego, sir — powiedział
Howard, wskazując na stos papierów.
Hornblower usiadł i wziął jeden z nich do ręki, popatrzył na dokument nie
widząc i odłożył go.
— Później się tym zajmę — rzekł.
— Do miasta zaczęły nadchodzić ze wsi duże ilości wina jabłecznego, sir,
kiedy chłopi stwierdzili, że dobrze się je sprzedaje — zauważył Dobbs. — Rośnie
pijaństwo wśród załogi. Czy nie możemy…?
— Zostawiam to do pańskiego uznania — odparł Hornblower. — No więc co
zamierza pan robić?
— Chcę przedłożyć, sir, żeby…
Dyskusja trwała kilka minut. Doprowadziła oczywiście do nękającego wciąż
wszystkich problemu ustalonego kursu wymiany dla waluty brytyjskiej i francuskiej.
Nie mogła jednak przytępić doskwierającego niepokoju o Busha.
— Gdzież, u licha, jest ten oficer? — denerwował się Howard; odsunął ze
złością krzesło i wyszedł z pokoju. Ale zaraz wrócił.
— Pan Livingstone, sir — przedstawił. — Trzeci z „Camilli”.
Porucznik w średnim wieku, z wyglądu przynajmniej człowiek solidny i
budzący zaufanie; Hornblower przyjrzał mu się uważnie, gdy wchodził do pokoju.
— Proszę złożyć meldunek.
— W górę rzeki płynęliśmy bez żadnego incydentu, sir. Łódź z „Flame”
weszła na mieliznę, ale zaraz ją ściągnięto. Zobaczyliśmy światła Caudebec, jeszcze
zanim wezwano nas z brzegu do zatrzymania się — właśnie mijaliśmy zakręt.
Szalupa kapitana Busha szła na czele, sir.
— Gdzie znajdowała się pańska łódź?
— Na końcu szyku, sir. Zgodnie z rozkazami płynęliśmy dalej nie
odpowiadając na obwołanie. Zauważyłem dwie barki zakotwiczone w środku nurtu i
wiele innych przy brzegu rzeki. Wychyliłem ster, sir, i przelecieliśmy obok barki
najdalej wysuniętej w kierunku z prądem, jak miałem przykazane w rozkazach.
Wyżej strzelano gęsto z muszkietów, ale tam, gdzie my byliśmy, plątało się tylko
kilku Francuzików, więc ich przegnaliśmy. Na brzegu koło nas stały dwa działa
dwudziestoczterofuntowe na lawetach jezdnych. Zagwoździłem je, a potem
spuściliśmy oba z wału do rzeki, jedno wpadło na barkę na dole i przebiło się przez
nią na wylot, sir. Barka poszła na dno koło burty mojej szalupy, pokład znalazł się
akurat na poziomie powierzchni wody; było to przed samą zmianą prądu pływu. Nie
wiem, co wiozła, sir, ale chyba coś lekkiego, sądząc po tym, na ile wystawała z wody,
kiedy ją abordażowałem. Luki miała otwarte.
— Tak?
— Potem, sir, zgodnie z rozkazami, poprowadziłem mój oddziałek wzdłuż
brzegu. Leżała tam masa pocisków wyładowanych właśnie z innej barki, opróżnionej
tylko do połowy. Zostawiłem więc część ludzi, żeby ją zatopili, a pociski stoczyli do
rzeki, sam zaś z piętnastoma chyba towarzyszami szedłem dalej, sir. Była tam załoga
łodzi „Flame”, i ten oddział, z którym się potykała, uciekł, jak zaszliśmy go z flanki.
Na brzegu były armaty i na barkach też, sir. Zagwoździliśmy wszystkie, a te, co były
na lądzie, zepchnęliśmy do wody, zaś barki zatopiliśmy. Nie było prochu, sir. Według
rozkazów miałem, jak się da, wyrzucić działa z kołysek, ale nie mogłem.
— Rozumiem.
Armaty zagwożdżone i zepchnięte w muł na dnie bystrej rzeki z pływami będą
przez jakiś czas wyłączone z akcji, chociaż lepiej byłoby rozsadzić kołyski i
unieszkodliwić je na dobre. A kule będzie nawet trudno wydobyć z dna. Hornblower
niezwykle plastycznie wyobraził sobie gwałtowną i krwawą potyczkę w
ciemnościach na brzegu rzeki.
— I wtedy właśnie usłyszeliśmy werble, sir, i masa żołnierzy natarła na nas.
Chyba cały batalion — do tego czasu mieliśmy, jak sądzę, do czynienia tylko z
artylerzystami i saperami. Rozkazy polecały mi wycofać się w razie natknięcia się na
przeważające siły, więc pobiegliśmy z powrotem do łodzi. Ledwie odbiliśmy,
żołnierze strzelali jeszcze do nas z brzegu, kiedy nastąpił wybuch.
Livingstone przerwał. Jego nie ogolona twarz była szara ze zmęczenia, a gdy
wspomniał o eksplozji, pojawił się na niej wyraz bezradności.
— To były barki z prochem, wyżej na rzece, sir. Nie wiem, kto je wysadził.
Może to był strzał z brzegu. A może kapitan Bush, sir…
— Nie był pan w styczności z kapitanem Bushem od chwili rozpoczęcia
ataku?
— Nie, sir. On był na drugim końcu szyku, a barki stały zgrupowane w dwóch
miejscach przy brzegu. Ja zaatakowałem jedną grupę, a kapitan Bush drugą.
— Rozumiem. Proszę mówić dalej o wybuchu.
— Był bardzo silny, sir. Zwalił nas wszystkich z nóg. Nadpłynęła wielka fala i
zalała nas, woda wypełniła łódź aż po okrężnice, sir. Chyba po przejściu tej fali
dotknęliśmy dna rzeki, sir. W łodź z „Flame” uderzyły jakieś fruwające odłamki.
Gibbons, pomocnik nawigatora, został zabity, a łódź poszła w drzazgi. Wyczerpując
wodę z naszej łodzi wyłapywaliśmy z rzeki tych, co przeżyli. Z brzegu nikt już do nas
nie strzelał, więc czekałem. Był właśnie najwyższy poziom przypływu, sir. Wtedy po-
deszły do nas dwie łodzie, druga szalupa z „Camilli” i rybacka łódź z żołnierzami
piechoty morskiej. Czekaliśmy, ale nie było widać żadnej łodzi „Nonsucha”. Pan
Hake od żołnierzy piechoty morskiej powiedział mi, że ta łódź, w której był kapitan
Bush, i trzy inne były w chwili eksplozji przy barkach z prochem. Może jakiś strzał
trafił w ładunek, sir. Potem zaczęto nas znowu ostrzeliwać z brzegu, więc jako starszy
rangą oficer dałem rozkaz wycofania się.
— Chyba postąpił pan słusznie, panie Livingstone. A potem?
— Przy nastepnym zakręcie otworzyli do nas ogień z polówek, sir. W
ciemnościach marnie celowali, sir, ale trafili naszą drugą szalupę, ostatnim chyba
strzałem, zatopili ją, i straciliśmy jeszcze kilku ludzi — prąd rwał już wtenczas
bystro.
Widać było jasno, że na tym Livingstone skończył swoją opowieść, ale
Hornblower nie potrafił go odprawić bez jeszcze jednego pytania.
— A kapitan Bush, panie Livigstone? Nie może mi pan nic więcej
powiedzieć?
— Nie, sir. Przykro mi, sir. Nie wyłowiliśmy nikogo z załóg łodzi z
„Nonsucha”. Nikogo.
— Och, dobrze już, panie Livingstone. Niech pan lepiej już idzie i trochę
odpocznie. Uważam, że sprawił się pan doskonale.
— Panie Livingstone, proszę do wieczora dostarczyć mi swój raport na piśmie
i listę strat — wtrącił Dobbs — jako pomocnik adiutanta sztabowego żył w
atmosferze raportów i list ofiar.
— Tak jest, sir.
Livingstone wyszedł i ledwo drzwi zamknęły się za nim, Hornblower
pożałował, że puścił go, udzieliwszy mu tylko tak skąpych słów pochwały. Operacja
świetnie się powiodła. Quiot pozbawiony sprzętu oblężniczego i amunicji nie będzie
mógł oblegać Hawru, i upłynie pewnie sporo czasu, zanim bonapartowskie
ministerstwo wojny w Paryżu potrafi zdobyć nowy zestaw sprzętu. Lecz utrata Busha
kładła się cieniem na wszystkie myśli Hornblowera. Złapał się na pragnieniu, aby ów
plan nigdy nie powstał mu w głowie — wolałby stawiać czoło oblężeniu tu, w
Hawrze, ale z żywym Bushem u boku. Trudno było wyobrazić sobie świat bez Busha,
przyszłość, a której nigdy, nigdy już go nie ujrzy. Ludzie uznają stratę kapitana i stu
pięćdziesięciu marynarzy za małą cenę zapłaconą za pozbawienie Quiota całej jego
siły ofensywnej, lecz ludziom trudno zrozumieć.
Spojrzał na Dobbsa i Howarda siedzących w ponurym milczeniu; szanowali
jego ból. Ale widok ich smutnych z obowiązku twarzy wzbudził w Hornblowerze
sprzeciw. Jeśli sądzą, że jest wytrącony z równowagi i niezdolny do pracy, to im
pokaże jak bardzo się mylą.
— Kapitanie Howard, jeśli łaska, chciałbym teraz przejrzeć te sprawozdania
sądu wojennego.
Zaczął się pracowity dzień, można więc myśleć jasno, podejmować decyzje,
pracować, jakby nic nie zaszło, mimo uczucia jałowości wywołanego zgryzotą. I nie
tylko to. Można nawet obmyślać nowe plany.
— Niech pan poszuka Haua — rzucił do Howarda — i powie mu, że
chciałbym na moment zobaczyć się z księciem.
— Tak jest, sir. — Howard podniósł się i pozwolił sobie nawet na uśmiech i
mrugnięcie okiem, powtarzając w pompatycznej formie polecenie Hornblowera.
— Sir Horatio uprasza o łaskę krótkiej audiencji u jego królewskiej
wysokości, jeżeli jego królewska wysokość zechce zniżyć się na tyle, aby go przyjąć.
— Tak właśnie — pochwalił go Hornblower uśmiechając się mimo woli.
Można więc się nawet uśmiechać.
Książę przyjął go stojąc i grzejąc królewskie plecy przy wesołym ogniu
kominka.
— Nie wiem — zaczął Hornblower — czy wasza królewska wysokość zna
okoliczności, jakie przywiodły mnie po raz pierwszy na wody tej części wybrzeża.
— Proszę mi o nich opowiedzieć — odparł książę. Może przyznanie się do
ignorancji w jakim kolwiek przedmiocie było wbrew przepisom etykiety
obowiązującej członków rodziny królewskiej. W każdym razie z zachowania księcia
nie wynikało, aby odczuwał większe zainteresowanie.
— Na jednym z okrętów wojennych jego królewskiej… jego brytyjskiej
królewskiej mości wybuchł bunt.
— Co pan mówi?
— Zostałem wysłany, wasza królewska wysokość, żeby zająć się tą sprawą i
udało mi się odebrać okręt wraz z większością zbuntowanych.
— Znakomicie, znakomicie.
— Dwudziestu chyba spośród nich osądzono i skazano na śmierć.
— Świetnie.
— Rad bym nie wykonać tych wyroków, wasza królewska wysokość.
— Czyżby? — najwyraźniej jednak jego królewska wysokość nie był
zainteresowany; na królewskich wargach czaiło się ziewnięcie.
— Jeśli idzie o moje uprawnienia służbowe, wasza królewska wysokość nie
mam możliwości ułaskawić tych ludzi nie naruszając przy tym bardzo poważnie
dyscypliny.
— No właśnie. To prawda.
— Gdyby jednak wasza królewska wysokość wystąpił z interwencją w
imieniu skazanych, mógłbym im wówczas darować winę bez szkody dla dyscypliny,
znalazłszy się w położeniu, w którym nie mogę niczego odmówić waszej królewskiej
wysokości.
— A czemuż bym miał interweniować, Sir Oratio? — Hornblower nie
odpowiedział na razie na to pytanie.
— Wasza królewska wysokość może zająć stanowisko, że nie uchodzi, aby
pierwsze dni powrotu dynastii do Francji, miały zostać zmącone przelewem krwi
Anglików, niezależnie od rozmiaru ich winy. Wówczas ja mógłbym ich ułaskawić
udając, że robię to z wielkimi oporami. Ci, którzy w przyszłości mogą być nakłaniani
do buntu, nie ulegną pokusie w nadziei, że podobne wydarzenie uratuje ich od
konsekwencji tego czynu — świat nigdy po raz drugi nie będzie miał szczęścia być
świadkiem powrotu waszej królewskiej wysokości na jej prawowite miejsce.
Ostatnie słowa to grubo szyty komplement, sformułowany tak niezręcznie, że
można go było zrozumieć na opak. Na szczęście jednak książę odebrał go w duchu
nadanego mu ostentacyjnie znaczenia. Niemniej jednak nie okazał entuzjazmu; z
burbońskim uporem wrócił do punktu wyjściowego.
— Sir 'Oratio, ale dlaczego m i a ł b y m to zrobić?
— W imię zwykłego humanitaryzmu, wasza królewska wysokość. Jest do
uratowania życie dwudziestu ludzi, i to ludzi użytecznych.
— Użyteczni? Ci buntownicy? Pewnie to jakobini, rewolucjoniści,
zwolennicy równości praw — może nawet socjaliści!
— To są ludzie którzy, zakuci w żelazo, czekają dziś, że jutro zostaną
powieszeni, wasza królewska wysokość.
— I wcale nie wątpię, że na to zasługują, sir 'Oratio. Ładny to byłby początek
regencji powierzonej mi przez jego arcychrześcijańską mość, gdyby moją pierwszą
czynnością publiczną była prośba o darowanie życia bandzie rewolucjonistów. Nie po
to jego arcychrześcijańska mość spędził dwadzieścia jeden ubiegłych lat na
zwalczaniu ducha rewolucji.Oczy świata są zwrócone na mnie.
— Nie słyszałem dotąd, wasza królewska wysokość, aby świat poczuł się
urażony aktem łaski.
— Ma pan dziwne wyobrażenie o łasce, sir. Wygląda mi na to, że ta pańska
niezwyczajna sugestia ma jakiś inny, ukryty cel. Może i pan jest liberałem, jednym z
tych niebezpiecznych ludzi uważających się za myślicieli. Dla pana byłoby dobrym
posunięciem politycznym nakłonienie mojej rodziny, aby swoją pierwszą czynnością
sama się napiętnowała jako skłonna do wybaczania rewolucji.
Ten bezsensowny zarzut sprawił, że Hornblower zaniemówił.
— Sir! — wydusił z siebie w zdenerwowaniu. — Wasza królewska
wysokość…
Nawet gdyby mówił po angielsku, zabrakłoby mu słów. A rozmawiając po
francusku poczuł się kompletnie zbity z pantałyku. W osłupienie wprawiła go nie
tylko zniewaga, lecz przejaw ciasnoty umysłowej i chytrej podejrzliwości Burbonów.
— Nie uważam za stosowne przychylić się do pańskiej prośby, sir —
zakończył książę z ręką na sznurze od dzwonka.
Znalazłszy się poza komnatą Hornblower z płonącymi policzkami mijał
dworaków i straże. Był ślepy z wściekłości — bardzo rzadko jego gniew dochodził do
tego stopnia; na ogół tendencja do patrzenia na sprawę z dwóch stron czyniła go
zrównoważonym i wyrozumiałym; słabym, jak to określał sam przed sobą w chwilach
pogardliwej samokrytyki. Ciężkim krokiem wszedł do swego biura i opadł na krzesło,
ale po sekundzie wstał, obszedł pokój i usiadł ponownie. Dobbs i Howard popatrzyli
w zdumieniu na jego zachmurzone czoło, ale zaraz opuścili skwapliwie wzrok na
leżące przed nim papiery. Hornblower rozluźnił halsztuk, gwałtownym ruchem roz-
piął guziki kamizelki i wezbrane w nim niebezpieczne wzburzenie zaczęło opadać.
Myśli skłębiły mu się w mózgu, lecz ponad tym zamętem, niby promień słońca po-
przez szkwał na morzu, przedarł się błysk rozbawienia z powodu własnej złości.
Mimo zdeterminowania przewrotne poczucie humoru Hornblowera zaczęło
dochodzić do głosu; kilka minut starczyło na zdecydowanie, jaki będzie jego następny
krok.
— Niech sprowadzą tu tych Franuzów, co przybyli z księciem — polecił —
Koniuszego, chevalier d'honneur i jałmużnika. Pułkowniku Dobbs, zechce się pan
przygotować do pisania pod moje dyktando.
Doradcy księcia, do niedawna emigranci, wchodzili kolejno do pokoju trochę
zaintrygowani i zbici z tropu; Hornblower przyjął ich siedząc, a właściwie
nonszalancko półleżąc w swoim fotelu.
— Dzień dobry panom — przemówił pogodnym tonem. — Poprosiłem,
abyście tu przybyli dla wysłuchania listu do premiera, jaki mam zamiar podyktować.
Mam nadzieję, że znacie na tyle angielski, żeby zrozumieć jego sens. Czy pan gotów,
pułkowniku?
„Do Wielce Czcigodnego Lorda Liverpollu.
Milordzie, stwierdzam, że jestem zmuszony odesłać z powrotem do Anglii
Jego Królewską Wysokość Księcia d'Angouleme…”
— Sir! — wykrzyknął zdumiony koniuszy, lecz Hornblower niecierpliwym
gestem nakazał mu milczenie.
— Proszę kontynuować, pułkowniku.
„Z żalem informuję Waszą Miłość, że Jego Królewska Wysokość nie
przejawia ducha pomocy, jakiego naród brytyjski ma prawo oczekiwać od
sprzymierzeńca”.
Koniuszy i chevalier d'honneur oraz jałmużnik zerwali się teraz z krzeseł.
Howard wybałuszył na Hornblowera oczy z drugiego końca pokoju; twarz Dobbsa
schylonego nad piórem była niewidoczna, lecz jego kark przybrał ciepłą, purpurową
barwę, gryzącą się ze szkarłatem tuniki.
— Proszę pisać dalej, pułkowniku.
„W ciągu tych kilku dni, w czasie których miałem zaszczyt współpracować z
Jego Królewską Wysokością, stało się dla mnie rzeczą jasną, że Jego Królewska
Wysokość nie posiada ani taktu, ani zdolności zarządzania, pożądanych u osoby na
tak wysokim stanowisku.
— Sir! — wydusił z siebie koniuszy. — Pan nie może wysłać tego listu.
Zacząwszy po francusku, zaraz przeszedł na angielski; chevalier d'honneur i
jałmużnik potakiwali w obu językach.
— Nie? — powiedział Hornblower.
— I nie może pan odesłać jego królewskiej wysokości z powrotem do Anglii.
Nie! Nie może pan!
— Nie? — powtórzył Hornblower — przechylając się plecami na oparcie
fotela.
Protesty zamarły na wargach trójki Francuzów. Równie dobrze jak
Hornblower uświadamiali sobie przykry fakt, kto naprawdę sprawuje władzę w
Hawrze. Ten mianowicie, kto ma pod swoim dowództwem jedyną zdyscyplinowaną i
niezawodną siłę wojskową, człowiek, którego jedno słowo wystarczy na wydanie
miast na gniew Bonapartego, ten, na czyj rozkaz okręty przypływają i odpływają.
— Nie chcecie chyba powiedzieć — rzekł Hornblower udając zatroskanie —
że jego królewska wysokość stawi fizyczny opór wobec mojego rozkazu odesłania go
na okręt? Czy byliście panowie kiedykolwiek świadkami doprowadzania dezertera?
Wlecze go czwórka ludzi, za ręce i za nogi, twarzą do ziemi, a to wielce
niedystyngowany sposób poruszania się. I, jak mi mówiono, bolesny.
— Lecz ten list — ciągnął koniuszy — zdyskredytuje jego królewską
wysokość w oczach świata. Byłby to bardzo ciężki cios dla sprawy rodziny
królewskiej. Mogący zagrozić sukcesji.
— Zdawałem sobie z tego sprawę, panowie, zapraszając was, abyście słuchali,
gdy go będę dyktował.
— Pan go nie wyśle — stwierdził koniuszy przez chwilę zwątpiwszy w
zdecydowanie Hornblowera.
— Pozostaje mi tylko zapewnić panów, że mogę to zrobić i zrobię.
Spojrzenia skrzyżowały się poprzez pokój i wątpliwości koniuszego rozwiały
się. Hornblower był absolutnie zdecydowany.
— Może, sir… — zaczął koniuszy odkaszlnąwszy i rzucając ukosem
spojrzenia na kolegów po aprobatę — nastąpiło jakieś nieporozumienie. Jeśli jego
królewska wysokość odmówił jakiejś prośbie waszej ekscelencji, co, jak
przypuszczam, miało miejsce, musiało się tak stać dlatego, że jego królewska
wysokość nie wiedział, jaką wagę wasza ekscelencja przywiązuje do tej sprawy. Jeśli
wasza ekscelencja pozwoli nam przedłożyć sprawę ponownie jego królewskiej
wysokości…
Hornblower spojrzał na Howarda, który z wrodzoną mu bystrością
zorientował się w jego grze.
— Tak, sir — rzekł. — Jestem pewien, że jego królewska wysokość zrozumie.
Dobbs podniósł wzrok znad papieru, wydając potwierdzające pomruki.
Upłynęło jednak kilka minut, zanim Hornblower dał się nakłonić do rezygnacji z
natychmiastowego wprowadzenia swej decyzji w czyn. Z wielkim ociąganiem uległ
błaganiom swoich ludzi i ludzi księcia. Gdy ci ostatni, z koniuszym na czele, wyszli z
pokoju na poszukiwanie księcia, Hornblower usiadł, teraz już naprawdę odprężony.
Twarz mu płonęła i promieniała od niedawnego podniecenia i dyplomatycznego
zwycięstwa.
— Jego królewska wysokość posłucha głosu rozsądku — zauważył Dobbs.
— Nie ma co do tego wątpliwości — zgodził się Howard.
Hornblower pomyślał o dwudziestu skutych łańcuchami marynarzach
czekających w luku „Nonsucha” na jutrzejszą egzekucję.
— Przyszło mi coś do głowy, sir — odezwał się Howard. — Mogę posłać
kogoś z białą flagą do Francuzów. Parlementaire — oficera na koniu, z białą flagą i
trębaczem. Może zawieźć list od pana do generała Quiota z zapytaniem o kapitana
Busha. Jeśli Quiot ma o nim jakiekolwiek wiadomości, to jestem pewien, że będzie na
tyle uprzejmy, aby dać panu znać, sir.
Bush! W zdenerwowaniu towarzyszącym ubiegłej godzinie Hornblower
zapomniał o Bushu. Miłe podniecenie uszło z niego jak ziarno z rozprutego worka i
znów popadł w depresję. Obecni spostrzegli zmianę jego nastroju; w swej sympatii
dla niego, jaką zdobył w czasie tych krótkich kontaktów, woleliby widzieć go raczej z
groźnie nachmurzonym czołem niż zranionego zgryzotą.
Rozdział XIV
Był to dzień powrotu parlementaire; Hornblower będzie go zawsze pamiętał z
tego powodu. Kurtuazyjny list Quiota nie pozostawiał najmniejszych podstaw do na-
dziei; przytoczone w nim makabryczne szczegóły powiedziały wszystko. Znaleziono
kilka poszarpanych ciał ludzkich i pochowano je, lecz nic poza tym, co pozwoliłoby
zidentyfikować kogokolwiek. Bush nie żyje; wybuch rozniósł na strzępy jego
krzepkie ciało. Hornblower był przygnębiony i w dodatku zły na siebie, że za jego
sprawą Bush nie będzie miał własnego grobu, że zwłoki Busha uległy tak
kompletnemu zniszczeniu. Gdyby dano Bushowi wybierać, na pewno wolałby umrzeć
na morzu, od kuli w chwili zwycięstwa w decydującej bitwie okrętu przeciw
okrętowi; życzyłby sobie być pogrzebanym w swym hamaku, z kulami u głowy i nóg,
w obecności marynarzy płaczących przy przechylaniu gretingu i zsuwaniu się hamaka
spod bandery w morze i okręcie dryfującym na fali, z marslami zbrasowanymi na
pracę wstecz. Co za ironia losu, że musiał zginąć w nieważnej utarczce na brzegu
rzeki, rozdarty na krwawe, niemożliwe do zidentyfikowania strzępy.
Lecz jakie miało to znaczenie, jak zginął? Żył, a po chwili był już martwy, i na
tym polega jego szczęście. Znacznie więcej ironii tkwiło w fakcie, że musiał zginąć
właśnie teraz, przeżywszy dwadzieścia lat desperackich bojów. Pokój był tuż za
widnokręgiem; armie sprzymierzonych okrążały Paryż, Francja w szybkim tempie
wykrwawiała się śmiertelnie, a rządy alianckie zbierały się już dla ustalenia
warunków pokoju. Gdyby Bush przeżył tę ostatnią potyczkę, mógłby przez długie
lata cieszyć się błogosławionymi skutkami pokoju, przy zapewnionym bycie dzięki
stopniowi kapitana i emeryturze, z oddanymi sobie siostrami. Bush radowałby się tym
wszystkim choćby dlatego, iż wiedział, że wszyscy rozsądni ludzie cieszą się z
bezpieczeństwa i pokoju. Myśl o tym wzmogła tylko w Hornblowerze uczucie
gorzkiej, osobistej straty. Nie przypuszczał, że będzie w stanie opłakiwać
kogokolwiek tak, jak opłakiwał Busha.
Minęła dopiero chwila od powrotu parlementaire z listem od Quiota i Dobbs
wciąż wypytywał go o obserwacje dotyczące stanu sił francuskich, gdy do pokoju
wszedł Howard.
— Korweta „Gazelle” wchodzi do portu, sir. Na topie grotmasztu ma flagę
burbońską i nadała tę wiadomość, sir: „Mamy na pokładzie księżnę Angouleme”.
— Co takiego? — powiedział zdumiony Hornblower. Z trudem otrząsał się ze
smutnego letargu. — Zawiadomić księcia. Dajcie znać Hauowi i powiedzcie, żeby
zarządził saluty. Muszę przywitać ją na nabrzeżu, razem z księciem. Brown! Brown!
Frak i szpadę.
Dzień z wróżącymi deszcz chmurami niósł zapowiedzi wiosny. „Gazelle”
zacumowała przy nabrzeżu i w porcie zabrzmiały saluty takie same jak w dzień
przybycia księcia. On sam czekał na nabrzeżu ze swą świtą ustawioną prawie w
wojskowym szyku; na pokładzie „Gazelle” widać było grupkę niewiast w okryciach,
czekającą na przerzucenie kładki na nabrzeże. Etykieta dworu burbońskiego
wydawała się wykluczać wszelkie objawy podniecenia; Hornblower stojąc ze swoim
sztabem nieco w tyle, za orszakiem towarzyszącym księciu, stwierdził, że między
kobietami na okręcie i mężczyznami na brzegu nie było wymiany żadnych oznak
powitalnych. Z wyjątkiem jednej niewiasty, która stojąc przy stermaszcie powiewała
chusteczką. Pocieszający był ten widok chociaż jednej osoby, która nie dała się
skrępować więzami surowej etykiety. Hornblower przypuszczał, że to któraś ze
służek albo pokojówka jakiejś damy dostrzegła ukochanego wśród czekających na
nabrzeżu.
Kładką ruszyła księżna i jej świta; książę podszedł ku niej przepisowym
krokiem, aby ją powitać. Księżna pochyliła się w głębokim, przepisowym ukłonie,
książę podniósł ją z przepisową łaskawością i oboje dotknęli się policzkami w
przepisowym pocałunku. Teraz Hornblower musiał wystąpić naprzód, żeby go
przedstawiono i pochylił się, całując urękawiczoną dłoń księżnej opartą na
podstawionym przez niego przedramieniu.
— Sir 'Oratio! Sir 'Oratio! — mówiła księżna.
Podniósłszy wzrok Hornblower napotkał spojrzenie błękitnych burbońskich
oczu. Księżna była piękną kobietą w wieku około lat trzydziestu. Miała mu wyraźnie
coś pilnego do zakomunikowania. Ale nie mogła, bo przepisy etykiety nie pozwalały
na to, i stała jakby z przyrośniętym językiem. W końcu poruszyła się gwałtownie i
spojrzała za siebie, żeby zwrócić uwagę Hornblowera na kogoś za jej plecami. Stała
tam dama, samotna, jakby oddzielona od gromadki dam dworu i dames d'honneur. To
była Barbara — Hornblower musiał popatrzyć dwa razy, żeby uwierzyć własnym
oczom. Z uśmiechem ruszyła w jego stronę, Hornblower postąpił dwa kroki — myślał
przez moment, że nie wolno przy tym zwrócić się plecami do osób z rodziny
królewskiej, lecz machnął ręką na względy rozsądku i już trzymał Barbarę w
ramionach. Myśli zakotłowały mu się w mózgu, kiedy przycisnęła swe wargi,
lodowato zimne od powietrza morskiego, do jego ust. Jej przybycie uznał za krok
sensowny, chociaż nigdy nie pochwalał kapitanów i admirałów zabierających żony na
wyprawy w ramach czynnej służby. Skoro przybyła księżna, to dobrze będzie mieć tu
przy sobie i Barbarę; wszystko to trwało jeden moment. Nie zdążył przejawić bardziej
ludzkich uczuć, bo Hau kaszlnął za nim znacząco, dając do zrozumienia, że hamuje
bieg uroczystości, więc spiesznie wypuścił Barbarę z objęć i cofnął się w lekkim
zakłopotaniu do tyłu.
— Pan jedzie z parą książęcą — szepnął Hau przejętym głosem.
Zarekwirowane w Hawrze powozy nie były najwyższym osiągnięciem w
zakresie budowy pojazdów, ale spełniały swoje zadanie. Gdy książę i księżna
usadowili się, Hornblower pomógł wsiąść Barbarze i zajął miejsce obok niej. Oboje
byli zwróceni plecami do koni. Ze stukotem podków i głośnym zgrzytem ruszyli Rue
de Paris.
— Sir 'Oratio, czyż nie była to przyjemna niespodzianka? — odezwała się
księżna.
— Wasza królewska wysokość była aż nazbyt łaskawa — odparł Hornblower.
Pochyliwszy się do przodu księżna położyła dłoń na kolanie Barbary.
— Ma pan żonę bardzo piękną i o wielkich zaletach — stwierdziła.
Książę siedzący obok małżonki rozprostował kolana i zakaszlał znacząco,
gdyż księżna posunęła się trochę za daleko w swej łaskawości jak na córkę króla i
przyszłą królową Francji.
— Tuszę, że miałaś pani wygodną podróż — zwrócił się do żony; przekorna
ciekawość sprawiła, że Hornblower zaczął się zastanawiać, czy księciu zdarza się
czasem przemówić do niej nie tak bardzo oficjalnym tonem.
— Puśćmy ją w niepamięć — odparła księżna ze śmiechem.
Była osobą bardzo żywą i pełną uroku, niezwykle podekscytowaną, w obliczu
nowej przygody. Hornblower obserwował ją ciekawie. Okres niemowlęcy przeżyła
jako księżniczka na najświetniejszym dworze Europy; jako dziecko była więziona
przez rewolucjonistów. Ojciec jej i matka, to jest król i królowa, zginęli pod gilotyną;
brat umarł w więzieniu. Ona zaś, wymieniona za kilku przebywających w niewoli
generałów, wyszła za swego kuzyna i wędrowała przez Europę jako małżonka
spadkobiercy dumnego, choć pozbawionego grosza pretendenta do tronu. Mimo tych
przeżyć pozostała ludzka — a może też etykieta, którą rodzina królewska starała się
pokrywać swą nędzę, nie zdołała jej odczłowieczyć. Była jedynym żyjącym
dzieckiem Marii Antoniny, której czar, żywość usposobienia i brak dyskrecji stały się
przysłowiowe. Tu mogło leżeć wyjaśnienie.
Przybywszy przed Htel de Ville, wysiedli z powozu; trójgraniasty kapelusz
oficera marynarki wojennej trzymany pod pachą przeszkadzał przy pomaganiu
damom w opuszczaniu powozu. Później miało być przyjęcie, ale musiał przedtem być
czas na wydostanie kufrów księżnej z ładowni „Gazelle” i na to, żeby ona sarna
mogła się przebrać. Hornblower spostrzegł się, że prowadzi Barbarę do zajmowanego
przez siebie skrzydła. W hallu adiutanci i żołnierze pełniący wartę poderwali się na
baczność, w głównym biurze Dobbs i Howard patrzyli szeroko otwartymi oczyma na
gubernatora wprowadzającego damę. Powstali z miejsc i Hornblower dokonał prezen-
tacji. Obaj oficerowie kłaniali się szurając obcasami; wszyscy słyszeli o Lady
Barbarze Hornblower, siostrze księcia Wellingtona.
Obrzuciwszy automatycznym spojrzeniem swoje biurko, Hornblower
zauważył list Quiota leżący tam, gdzie go zostawił, napisany pięknym charakterem
pisma, z wymyślnym podpisem z zakrętasem. List przypomniał mu, że Bush nie żyje.
Ten smutek był realny, doskwierający, prawdziwy; przybycie Barbary nastąpiło tak
niespodziewanie, że wciąż wydawało mu się nierealne. Jego dziwaczny umysł nie
pozwalał mu uczepić się tego najważniejszego faktu, że Barbara jest znowu z nim,
lecz odbiegał ku innym, nieważnym sprawom. Lubił mieć wszystkie szczegóły
uporządkowane i upierał się przy tym; nie pozwoli sobie zatonąć w luksusie
zwykłego szczęścia, raczej zmusi do zastanawiania się nad drobiazgami natury
praktycznej — nigdy dotąd nie zaprzątał sobie nimi głowy — związanymi z dolą
oficera w służbie czynnej, który, walcząc z Bonapartem, musi do tego myśleć o żonie.
Hornblower był może człowiekiem wszechstronnym, lecz obowiązki służbowe
stanowiły główną sprężynę jego życia. Przez ponad dwadzieścia lat, czyli przez
wszystkie dorosłe lata swego życia, przywykł im się poświęcać, i to do tego stopnia i
przez czas tak długi, że czynił to teraz automatycznie i na ogół bez sarkania. Tak się
nastawił na zmagania z Bonapartem i tak się głęboko w nie zaangażował w ciągu
ostatnich kilku miesięcy, że skłonny był popadać w rozdrażnienie z powodu
dystrakcji.
— Tędy, kochanie — powiedział w końcu lekko ochrypłym głosem — już
miał odkaszlnąć, lecz pohamował się. Potrzeba odkaszlnięcia była niewątpliwie
przejawem zdenerwowania i skrępowania. Lata temu Barbara dworowała sobie trochę
z niego na ten temat, więc teraz nie odkaszlnie, ani w obecności Barbary, ani nawet
będąc sam.
Przeszli przez niewielki przedpokój i Hornblower otworzył drzwi do sypialni.
Odsunął się, żeby przepuścić Barbarę, po czym wszedł za nią i zamknął drzwi.
Barbara stanęła na środku pokoju, plecami oparta o nogi ogromnego łoża. Uśmiechała
się kącikiem ust; jedną brew miała uniesioną. Podniosła rękę, żeby odpiąć płaszcz,
opuściła ją jednak nie dokończywszy tej czynności. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy
płakać nad tym swoim nieobliczalnym małżonkiem; była jednak z Wellesleyów, i
duma nie pozwoliła jej na łzy. Opanowała się w sekundę, zanim Hornblower podszedł
do niej.
— Kochana — powiedział, ujmując jej chłodne dłonie.
Odwzajemniła mu się uśmiechem, lecz w tym uśmiechu, lekkim i figlarnym,
mogłoby być więcej czułości.
— Cieszysz się, że tu jestem? — zapytała. Mówiła swobodnym tonem, nie
zdradzającym niepokoju.
— Oczywiście. Oczywiście, skarbie — Hornblower starał się być ludzki,
pokonując impuls pchający go do schowania się w swojej skorupie, w której krył się
zawsze, ilekroć telepatyczna wrażliwość ostrzegała go o niebezpieczeństwie. —
Dotąd nie mogę uwierzyć, że j e s t e ś tutaj, kochana.
To była prawda, szczera prawda i wypowiedzenie jej przyniosło mu ulgę i
trochę złagodziło wewnętrzne napięcie. Wziął ją w ramiona i pocałowali się; czuła
łzy, kłujące ją pod powiekami, gdy ich wargi oderwały się od siebie.
— Castlereagh przed samym odejściem do Głównej Kwatery
Sprzymierzonych zdecydował, że księżna powinna tu przybyć — wyjaśniła. —
Zapytałam więc, czy mogłabym z nią pojechać.
— Cieszę się, że to zrobiłaś — odparł Hornblower.
— Castlereagh mówi o niej, że to jedyny mężczyzna w całej rodzinie
Burbonów.
— Nie dziwiłbym się, gdyby tak było istotnie.
Ich wzajemna rezerwa tajała, dwoje dumnych ludzi od nowa uczących się
poświęcać to, co każde z nich posiada, aby przyznać się nawzajem przed sobą, że się
potrzebują. Pocałowali się znowu i Hornblower poczuł, że pod jego dłońmi ciało jej
staje się uległe. Ale ktoś zapukał do drzwi i odsunęli się od siebie. Był to Brown
nadzorujący sześciu marynarzy wnoszących kufry Barbary. Hebe, jej mała czarna
służka, stanęła niepewnie na progu, zanim weszła z bagażami. Barbara podeszła do
lustra i zaczęła przed nim zdejmować kapelusz i okrycie.
— Mały Ryszard — mówiła tonem konwersacji — czuje się doskonale i jest
pełen radości życia. Paple bez przerwy i ciągle jeszcze kopie dołki w ziemi. Jego
zakątek między krzewami wygląda, jakby tam pracowała armia borsuków. W tym
kufrze mam kilka jego rysunków, które zachowałam dla ciebie — chociaż trudno
powiedzieć, żeby przejawiały się w nich jakieś większe artystyczne zdolności.
— Byłbym zdziwiony, gdyby tak było — rzekł Hornblower siadając.
— Ostrożnie z tą walizą — warknął Brown na jednego z marynarzy. — Nie
masz do czynienia z beczką piwa. Teraz powoli. Sir, gdzie postawić kufer jej
lordowskiej wysokości?
— Bądźcie tak dobrzy, Brown, i zostawcie go tam pod ścianą — poleciła
Barbara — Hebe, tu masz klucze.
Dla Hornblowera było rzeczą absolutnie nierealną i nienaturalną to siedzenie i
obserwowanie Barbary przy lustrze i Hebe rozpakowującej bagaże tu, w mieście
którego był gubernatorem wojskowym. Męska ograniczność wyobraźni sprawiła, że
czuł się niezręcznie w tej sytuacji. Po dwudziestu latach życia na morzu myśli jego
nawykły biec własnym, trochę mało elastycznym torem. Na wszystko powinien być
czas i miejsce.
Hebe pisnęła cicho i zaraz zamilkła. Rozglądając się Hornblower pochwycił
błyskawiczną wymianę spojrzeń między Brownem i jednym z marynarzy — ten
ostatni nie miał, widać takiego samego poglądu na czas i miejsce rzeczy i
szelmowsko uszczypnął Hebe. Można było polegać na Brownie, że się nim zajmie;
powaga stanowiska komodora i gubernatora nie pozwalała interweniować w takiej
sprawie. Ledwie Brown odszedł ze swymi ludźmi, gdy rozległo się znowu pukanie do
drzwi i pojawiła się cała procesja interesantów. Koniuszy przyniósł od księcia
polecenie, że na wieczorny obiad wszyscy mają przybyć w strojach galowych i z
upudrowanymi głowami. Usłyszawszy to Hornblower aż tupnął ze złości; dotychczas
miał głowę upudrowną nie więcej niż trzy razy w życiu i za każdym razem czuł się
śmieszny. Zaraz potem przybył Hau, zaabsorbowany tymi samymi problemami co
Hornblower, ale od innej strony. Na jakiej podstawie ma wydawać racje
żywnościowe dla Lady Barbary i jej pokojówki? Gdzie zakwaterować tę ostatnią?
Hornblower kazał mu przeczytać przepisy i znaleźć odpowiednią podstawę prawną.
Barbara, prostując obojętnym gestem strusie pióra u swego kapelusza, orzekła, że
Hebe będzie spała w ubieralni, do której wchodzi się z tej sypialni. Następny był
Dobbs, przejrzał pocztę przywiezioną przez „Gazelle” — są tam listy, które powinien
przeczytać Hornblower. Są też pewne papiery wymagające uwagi gubernatora.
Wieczorem odpływa statek pocztowo-pasażerski. A rozkazy na noc wymagają
podpisu gubernatora. Zaś…
— Dobrze już idę — rzucił Hornblower. — Przepraszam cię, moja droga.
— Bonio znów dostał lanie — oznajmił Dobbs triumfująco, gdy tylko wyszli z
sypialni. — Prusacy zdobyli Soissons i odcięli dwa korpusy armii Bonia. Ale to nie
wszystko.
Doszli już do biura i Dobbs dał Hornblowerowi dalszy pakiet korespondencji
do uważnego przejrzenia.
— Londyn, sir, zamierza wreszcie postawić pewne siły do naszej dyspozycji
— ciągnął Dobbs. — Milicja ogłosiła nabór ochotników do służby poza krajem —
teraz, kiedy wojna już się prawie skończyła — i możemy mieć tyle batalionów, ile
zechcemy. Statek pocztowy odchodzący dziś w nocy powinien zabrać odpowiedź od
nas w tej sprawie, sir.
Hornblower spróbował otrząsnąć się z myśli o pudrze do włosów i
romansowych skłonnościach Hebe i zająć się świeżym problemem rozpoczęcia
kampanii w dolinie Sekwany przeciwko Paryżowi. Co wie o przydatności milicji jako
siły wojskowej? Dostanie generała na ich dowódcę, a ten z pewnością będzie starszy
szarżą od niego. Jakie są przepisy regulujące sprawy starszeństwa w wypadku
wyznaczonego przez władze gubernatora i oficerów dowodzących formacjami
wojskowymi? Powinien wiedzieć, ale trudno mu było sobie przypomnieć ich
dokładne brzmienie. Przeczytał pocztę raz, nic z niej nie rozumiejąc, i musiał zasiąść
do czytania na serio od początku. Odsunął nagłą pokusę, żeby zostawić listy i kazać
Dobbsowi działać według własnego uznania, opanował się i zaczął trzeźwo dyktować
odpowiedź. W miarę jak się rozgrzewał przy tej pracy, musiał się hamować, żeby
lotne pióro Dobbsa nadążyło za tempem dyktowania.
Załatwiwszy sprawy, spiesznie złożył podpisy pod tuzinem dokumentów i
wrócił do sypialni. Stojąc przed lustrem Barbara przyglądała się sobie; była w sukni z
białego brokatu, we włosach miała pióra, a na szyi i w uszach klejnoty. Hebe czekała
obok z trenem gotowym do przypięcia. Hornblower stanął jak wryty na widok żony,
pięknej i pełnej dystynkcji, lecz sprawił to nie tylko jej dystyngowany wygląd.
Przyszło mu do głowy, że nie będzie mógł skorzystać z pomocy Browna przy
ubieraniu się, nie tutaj. Nie może zdejmować spodni i wkładać pończoch i obcisłych
bryczesów w obecności Barbary, Hebe i Browna. Wypowiedział słowa przeprosin,
gdyż Brown wyczuwszy, jak zawsze, swoim szóstym zmysłem, że Hornblower
skończył pracę w swoim biurze, już pukał do drzwi. Zabrali to, co — jak sądzili —
może im być potrzebne, przeszli do ubieralni — nawet tu unosił się zapach perfum
kobiecych — i Hornblower zaczął ubierać się z pośpiechem. Bryczesy i pończochy, i
haftowany złotem pas do szpady. Jak można się było spodziewać. Brown wyszukał
już w mieście kobietę wspaniale krochmalącą halsztuki, na tyle sztywno, aby
zachowały swą formę po złożeniu, ale i zarazem na tyle miękko, że nie trzeszczały
przy zginaniu. Brown narzucił szlafrok na plecy Hornblowera, który siadł z
opuszczoną głową, a Brown zabrał się do roboty, pomagając sobie sitkiem do mąki i
grzebieniem. Wstawszy i popatrzywszy w lustro, Hornblower poczuł ciche
zadowolenie z wyniku zabiegów Browna. Ostatnio podrosły mu trochę przerzedzone,
falujące włosy, gdyż po prostu był zbyt zajęty, żeby je przystrzygać, i Brown bardzo
zręcznie przyczesał upudrowany na biało harcap, tak że wcale nie było widać łysiny
na czubku głowy. Przypudrowane włosy doskonale uwydatniały jego ogorzałą twarz i
brązowe oczy. Policzki miał trochę zapadłe, a w spojrzeniu nieco melancholii, lecz
nie była to bynajmniej twarz starego człowieka. Biel włosów dawała bardzo
efektowny kontrast, przydając mu młodzieńczego wyglądu i zwracając uwagę na
cechy jego osobowości, o co prawdopodobnie chodziło w tej modzie, gdy ją
wprowadzano. Granat i złoto munduru, biel halsztuka i pudru, wstęga Orderu Łaźni i
połyskująca gwiazda nadały mu wygląd bardzo przystojnego mężczyzny. Wolałby,
aby obciągnięte pończochami łydki były trochę pełniejsze, lecz była to jedyna wada,
jakiej mógł się doszukać w swym wyglądzie. Upewnił się, że pas i szpada są założone
jak należy, wsunął kapelusz pod pachę, wziął rękawiczki i poszedł z powrotem do
sypialni, przypomniawszy sobie w ostatniej chwili, żeby zastukać do drzwi przed
naciśnięciem klamki.
Barbara była gotowa; majestatyczna, w białym brokacie, wyglądała prawie jak
posąg. Podobieństwo do posągu było większe, niżby można było sądzić z tego
przypadkowego porównania. Hornblowerowi przypomniał się widziany gdzieś posąg
Diany — czy to była Diana? — z końcem szaty przerzuconym przez lewe ramię
zupełnie w ten sam sposób, jak Barbara nosiła swój tren. Upudrowane włosy
nadawały jej twarzy jakby nieco chłodny wyraz, moda ta nie była odpowiednia ani
dla koloru jej cery, ani dla rysów. Patrząc na nią Hornblower znowu pomyślał o
Dianie. Ujrzawszy go Barbara uśmiechnęła się.
— Najprzystojniejszy mężczyzna w Brytyjskiej Marynarce Wojennej —
powiedziała.
Odwzajemnił się jej niezręcznym ukłonem.
— Chciałbym tylko być godnym mojej pani — rzekł.
Stanęła obok niego przed lustrem wsunęła mu dłoń pod ramię. Z powodu jej
wzrostu pióra jej kapelusza górowały nad nim; otworzyła wachlarz efektownym
ruchem.
— No i jak wyglądamy? — spytała.
— Jak rzekłem — odparł — pragnę jedynie być godnym ciebie.
Brown i Hebe gapili się na nich za ich plecami; widział to w lustrze, skąd
uśmiechało się do niego odbicie Barbary.
— Musimy iść — stwierdziła, przyciskając jego ramię. — Nigdy nie należy
kazać czekać Monseigneurowi.
Trzeba było przejść z jednego końca Hotel de Ville na drugi, przez korytarze i
przedpokoje wypełnione tłumem ludzi w rozmaitych mundurach — ciekawy
przypadek sprawił, że ten niczym nie wyróżniający się budynek stał się siedzibą
rządu, pałacem regenta, główną kwaterą armii inwazyjnej i namiastką okrętu
flagowego eskadry. Mężczyźni salutowali i odsuwali się z szacunkiem pod ściany —
odpowiadając na obie strony na pozdrowienia Hornblower miał posmak tego, co
znaczy być członkiem rodziny królewskiej. Była w nich wyczuwalna uniżoność i
służalczość zupełnie nie przypominająca zdyscyplinowanego respektu, z jakim
przywykł spotykać się na okręcie. Barbara płynęła obok niego; rzucając na nią
ukradkowe spojrzenia widział, jak dzielnie walczy ze sztucznością swego uśmiechu.
Owładnęło nim głupie uczucie; zapragnął być prostym człowiekiem mogącym
radować się w sposób naturalny, bez udawania, z niespodzianego przybycia żony,
kimś, kto potrafiłby bez skrępowania cieszyć się jej intensywną radością. Wiedział, że
jest absurdalnie wrażliwy na drobiazgi, nawet te istniejące tylko w jego śmiesznej
wyobraźni, co przecież nie zmniejszało siły ich działania. Umysł jego był jak zły
kompas okrętowy, nie dość stateczny, oscylujący niepewnie i wahający się przy
każdej drobnej zmianie kursu, reagujący silniej niż należy na wychylenie steru, aż do
chwili, gdy pod rękami marnego sternika okręt zacznie zataczać kręgi lub aż żagle za-
pracują wstecz. Sam czuł się w tym momencie, jakby kręcił się jak pies za własnym
ogonem; w skomplikowanym zespole jego stosunków z żoną nie stanowił żadnej
różnicy fakt, iż wiedział, że to wyłącznie jego wina, że jej uczucia wobec niego
byłyby proste i szczere, gdyby nie stawały się odbiciem jego własnych,
pogmatwanych uczuć — wprost przeciwnie, uświadomienie sobie tego faktu
wzmagało tylko zamęt w jego myślach.
Spróbował otrząsnąć się z tych melancholijnych rozważań, uczepić się
myślami jakiegoś prostego faktu, żeby się uspokoić, i wówczas w centrum jego
świadomości wypłynął obraz — straszliwie realistyczne wspomnienie człowieka,
którego wieszaniu kiedyś się przyglądał, wijącego się w konwulsjach na końcu liny, z
twarzą przysłoniętą chustką. Nie opowiadał jeszcze o tym Barbarze.
— Nie wiesz, kochana — przemówił. — Bush nie żyje.
Uczuł, że dłoń Barbary zaciska się na jego ramieniu, lecz twarz jej wciąż
wyglądała jak oblicze uśmiechniętego posągu.
— Zginął, cztery dni temu — ciągnął Hornblower z szalonym uporem tych,
których bogowie chcą zniszczyć.
Idiotyzmem było mówić o tym kobiecie udającej się na przyjęcie do rodziny
królewskiej, w momencie, kiedy stawia stopę na progu ich salonu, lecz Hornblower
był wzniosie nieświadom swego przewinienia. W ostatnim jednak momencie zdołał
sobie uprzytomnić — bo dotąd o tym nie pomyślał — że jest to jedna z wielkich
chwil w życiu Barbary; że gdy się stroiła, gdy uśmiechała się w lustrze do niego, jej
serce śpiewało w oczekiwaniu na tę chwilę. W swojej głupocie nie zdawał sobie
sprawy, że Barbara może znajdować przyjemność w takich rzeczach, że może ją
radować wpłynięcie do rozjarzonej światłami sali u boku Sir Horatia Hornblowera,
człowieka chwili. Uznał za rzecz oczywistą, że ona odniesie się do tych ceremonii z
tą samą narzuconą sobie tolerancją co on.
— Ich ekscelencje gubernator i milady Barbara 'Ornblower — zaanonsował
głośno wchodzących majordomus u drzwi.
Oczy wszystkich zwróciły się na nich. Ostatnią rzeczą, jaką uświadomił sobie
Hornblower przed pogrążeniem się w błahe czynności towarzyskie, był fakt, że w
jakiś sposób zepsuł ten wieczór swej małżonce, i w głębi duszy poczuł gniewną
niechęć, do niej, a nie do siebie.
Rozdział XV
Przybyła milicja; mężczyźni z twarzami jeszcze zzieleniałymi od choroby
morskiej wylewali się tłumem z przeładowanych statków transportowych; w swoich
szkarłatnych mundurach wyglądali trochę porządniej niż pospolity motłoch; umieli
uformować się w szereg i kolumnę i nieźle maszerowali za pułkowymi orkiestrami,
chociaż nie mogli się powstrzymać od gapienia się z rozdziawionymi ustami na
odmienność tego cudzoziemskiego miasta. Ale przy każdej okazji upijali się do
nieprzytomności albo otępienia, zaczepiali kobiety żartobliwie lub obraźliwie, kradli i
bez żadnego powodu dokonywali szkód i wszelkich innych czynów, jakich dopuszcza
się zazwyczaj niezbyt zdyscyplinowane wojsko. Oficerowie — jeden batalion
dowodzony był przez lorda, drugi przez baroneta — mieli za mało doświadczenia,
żeby trzymać swoich ludzi w cuglach. Hornblower, zmuszony stawiać czoło
oburzonym protestom burmistrza i władz cywilnych, ucieszył się, gdy przybyły statki
dostosowane do transportu koni, przywożąc obiecane mu dwa pułki konnicy, złożonej
z chłopów, których stać było na własne wierzchowce. Miał więc kawalerię potrzebną
mu jako awangarda, i mógł teraz skierować swoją małą armię na Rouen i na sam
Paryż.
Siedział z Barbarą przy śniadaniu, gdy nadeszły nowiny; Barbara w
szaroniebieskiej luźnej szacie nalewająca mu kawy ze srebrnego dzbanka, on
podający jej jajka na boczku — domowa atmosfera, wciąż dla niego jakby nierealna.
Przed śniadaniem pracował intensywnie przez trzy godziny, i wciąż zbyt mocno tkwił
w swoich nawykach, żeby umieć łatwo przechodzić z atmosfery wojskowej do
nastroju małżeńskiej intymności.
— Dziękuję, kochany — powiedziała, biorąc talerz z jego rąk.
Mocne stukanie do drzwi.
— Wejść! — krzyknął Hornblower.
Był to Dobbs, jeden z tych kilku uprzywilejowanych, którym wolno było
pukać do drzwi w czasie, gdy Sir Horatio spożywał śniadanie z małżonką.
— Wiadomość z armii, sir. Żabojady umknęły.
— Uciekli?
— Ręce do góry i w nogi, sir. Quiot pomaszerował zeszłej nocy w kierunku
Paryża. W Rouen nie ma ani jednego żołnierza francuskiego.
Meldunek wręczony Hornblowerowi powtarzał to, co powiedział Dobbs, tyle
że w bardziej urzędowym języku. Bonaparte musiał bardzo potrzebować wojsk do
obrony stolicy; odwołując Quiota zostawił całą Normandię otworem dla najeźdźców.
— Musimy iść za nim — powiedział Hornblower do siebie, a potem zwrócił
się do Dobbsa: — Niech pan powie Howardowi… nie, pójdę sam. Przepraszam cię,
moja droga.
— Czy nie ma choćby tyle czasu — odparła Barbara ostrym tonem — żeby
wypić kawę i zjeść śniadanie?
Wewnętrzna walka tak wyraźnie odbiła się na obliczu Hornblowera, że
Barbara prychnęła mu śmiechem prosto w twarz.
— Drake — ciągnęła — zdążył skończyć grę i pobić Hiszpanów. Uczono
mnie o tym w szkole.
— Masz, skarbie, zupełną rację — rzekł Hornblower. — Dobbs, przyjdę do
pana za dziesięć minut.
Zabrał się do jajek na boczku. Może dobrze to wpłynie na dyscyplinę, w
najlepszym znaczeniu tego słowa, jeśli ludzie się dowiedzą, że legendarny
Hornblower, mający na swoim koncie tak wiele wyczynów, jest na tyle ludzki, żeby
czasem ustąpić swojej żonie.
— To zwycięstwo — stwierdził patrząc przez stół na Barbarę. — To już
koniec.
Był teraz o tym głęboko przekonany; doszedł do tego wniosku nie tylko drogą
spekulacji myślowych. Tyran Europy, człowiek, który skąpał świat we krwi, stał u
progu upadku. Barbara napotkała wzrokiem jego spojrzenie; ich uczucia nie
potrzebowały słów. Świat, będący w stanie wojny od czasów ich dzieciństwa, pozna,
co to pokój, a w tym słowie było coś niewiadomego.
— Pokój — westchnęła Barbara.
Hornblower poczuł się trochę niewyraźnie. Nie potrafił zanalizować własnych
uczuć, nie mając danych, od których mógłby zacząć dedukcję. Wstąpił do marynarki
wojennej jako chłopiec i od tego czasu znał tylko wojnę; nie mógł nic wiedzieć o
Hornblowerze, tym czysto hipotetycznym Hornblowerze, który by istniał, gdyby nie
było wojny. Dwadzieścia jeden lat ogromnego napięcia, niebezpieczeństw i trudów
zrobiły z niego człowieka zupełnie innego od tego, jakim byłby w innych warunkach.
Hornblower nie był urodzonym wojownikiem; był jednostką utalentowaną i wrażliwą,
zmuszoną okolicznościami do walki. Jego talenty przyniosły mu sukcesy jako bojo-
wnikowi, podobnie jak przyniosłyby mu je w innych zawodach; tu jednak musiał
płacić za nie wyższą cenę. Chorobliwa wrażliwość, przeczulenie, zawiłości i słabości
jego charakteru mogły przecież być rezultatem przeżywanych napięć i smutnych
doświadczeń. W tej chwili między nim a żoną stanęło uczucie chłodu (maskowanego
tylko koleżeństwem; nie rozproszyła go namiętność, której oboje popuścili cugli), i w
znacznym stopniu można to było przypisać wadom jego charakteru — było w tym
również trochę winy Barbary, lecz głównie on był winien.
Wytarł usta i wstał.
— Kochana, naprawdę muszę już iść — rzekł — wybacz mi, proszę.
— To rzecz oczywista, że musisz iść, jeśli masz pełnić swoje obowiązki —
odparła podając mu usta.
Ucałował ją i spiesznie wyszedł z pokoju. Nawet czując jej pocałunek na
swoich wargach wiedział, że mężczyzna w czynnej służbie nie powinien mieć żony
przy sobie; czyniło go to bardziej miękkim, nie mówiąc już o kłopotliwych stronach
natury praktycznej, jak na przykład dwie noce temu, kiedy musiano doręczyć mu
pilną wiadomość, a był w łóżku z Barbarą.
W biurze przeczytał ponownie meldunek z rekonesansu. Stwierdzono w nim
wyraźnie, że nie ma możliwości nawiązania styczności z jakimkolwiek oddziałem
cesarskim i że co znaczniejsi obywatele, którzy uciekli z Rouen, zapewniają
forpoczty, że nie został tam ani jeden żołnierz bonapartowski. Rouen stoi przed nim
otworem, a tendencja do porzucenia Bonapartego i przechodzenia na stronę
Burbonów staje się coraz wyraźniejsza. Co dzień wzrastała liczba osób
przybywających do Hawru drogami lądowymi czy wodnymi, żeby podporządkować
się księciu.
— Vive le Roi! — wołali zbliżając się do posterunków. — Niech żyje król!
Było to hasło zwolenników Burbonów — żaden bonapartysta, jakobin czy
republikanin nie skalałby swoich warg tymi słowami. Wzrosła też ogromnie liczba
napływających dezerterów i uchylających się od poboru. Szeregi armii Bonapartego
przeciekają jak sito i może on mieć trudności z ich uzupełnianiem, kiedy poborowi
uciekają do lasu lub pod ochronę Anglików, żeby uniknąć służby. Można by sądzić,
że z tego materiału dałaby się utworzyć armia burbońska, lecz taka próba od początku
okazała się fiaskiem. Ci zbiegowie nie tylko odmawiali bicia się po stronie
Bonapartego, lecz w ogóle nie chcieli walczyć. Armia rojalistowska, dla której
zorganizowania przysłano tu księcia Angouleme, wciąż nie osiągała liczby tysiąca
ludzi, a z tego tysiąca przeszło połowę stanowili oficerowie, starzy emigranci
przysłani tu po okresie służby w szeregach wrogów Francji.
Niemniej jednak Rouen oczekiwało na zwycięzcę. Brygada milicji, którą
dysponował Hornblower, pomaszeruje do miasta błotnistymi drogami, on zaś z
Angoulme'em mogą jechać za nią powozami. Trzeba będzie przygotować możliwie
efektowne wkroczenie do Rouen; stolica Normandii nie jest byle miasteczkiem, a za
nią leży Paryż, chwiejny i zdenerwowany. Hornblowerowi wpadł do głowy nowy
pomysł. We wschodniej części Francji sprzymierzeni monarchowie co kilka dni
wyjeżdżają do jakiegoś świeżo zdobytego miasta. On zaś może wprowadzić
Angoulme'a do Rouen w sposób bardziej spektakularny, demonstrując przy tym,
jak daleko sięga potęga Anglii i pokazując, że to właśnie siła Angielskiej Marynarki
Wojennej przeważyła szale wojny. Wiatr był teraz zachodni, stan pływu niezbyt
sprzyjający, ale można było odczekać, aż będzie taki, jak trzeba.
— Kapitanie Howard — powiedział podnosząc wzrok — proszę przekazać do
„Flame” i „Porta Coeli”, żeby były gotowe do ruszenia w drogę. Przewiozę księcia i
księżną do Rouen rzeką. Wraz z całą świtą — tak, zabiorę też Lady Barbarę. Niech
dowódcy poczynią przygotowania do przyjęcia i zakwaterowania pasażerów. Proszę
przysłać do mnie Haua dla ustalenia z nim szczegółów. Pułkowniku Dobbs, co pan
sądzi o małej przejażdżce jachtem?
Przypominało to rzeczywiście spacer jachtem, gdy następnego ranka —
dowiezieni łodziami z nabrzeża — zebrali się wszyscy na pokładzie rufowym „Porta
Coeli” (która stanęła w pobliżu na kotwicy), grupa mężczyzn w olśniewających
mundurach i kobiety w barwnych sukniach. Freeman na znak Hornblowera musiał już
tylko wydać rozkaz postawienia żagli i wybrania kotwicy, aby mogli ruszyć szerokim
ujściem w górę rzeki. Blask słońca niósł zapowiedź wiosny, drobne fale lśniły i
tańczyły. Po odgłosach dobiegających spod pokładu Hornblower orientował się, że
załoga trudzi się tam wielce nad przygotowaniem pomieszczeń dla księcia i jego
świty, lecz tu, przy relingu rufowym wszyscy byli weseli i pełni radosnego
oczekiwania. Co za niebiańskie uczucie móc znowu chodzić po pokładzie, czuć na
policzkach wiatr i oglądając się do tyłu widzieć „Flame”, z postawionym
ożaglowaniem skośnym, na jego pozycji za rufą „Porta Coeli”, a nad głową mieć
banderę Brytyjskiej Marynarki Wojennej i swój własny proporczyk, nawet jeśli przy
nich powiewała biało-złota flaga Burbonów.
Napotkał spojrzenie Barbary i uśmiechnął się do niej; książę i księżna raczyli
podejść do burty, przy której stał Hornblower, i wciągnąć go do rozmowy. Tor wodny
przebiegał w pobliżu północnego brzegu delty rzeki; minęli Honfleur, wymieniając
saluty z tamtejszą baterią. Płynęli w górę rzeki z prędkością pełnych ośmiu węzłów, a
więc szybciej niż gdyby jechali powozami — ale prędkość ta mogła się oczywiście
zmienić, kiedy rzeka zwęzi się i zacznie być kręta. Brzeg południowy nadbiegał jak
gdyby ku północnemu na ich spotkanie, jego zielona płaszczyzna stawała się coraz
wyraźniejsza, aż nagle — tak im się przynajmniej wydało — weszli z delty między
obwałowane brzegi, zostawiając za sobą Quilleboeuf i wpływając na długi, prosty
odcinek prowadzący do Caudebec. Z lewej strony mieli zielone pastwiska, a na nich
tu i ówdzie zamożne fermy, prawy brzeg natomiast był wysoki i zalesiony.
Przełożono ster, wybrano szoty. Lecz wiatr, mający tendencję do wiania wzdłuż
doliny, był wciąż dobrze za ich trawersem, toteż popychani bystrym jeszcze pływem
posuwali się dosyć szybko w górę rzeki. Oznajmiono, że pora na luncheon, więc
pasażerowie zeszli pod pokład wśród pisków kobiet narzekających na niskie pokłady
i trudności posuwania się w dół zejściówką. Po usunięciu ścianek grodziowych
ustawiono je tak, żeby zrobić dosyć miejsca dla świty książęcej — Hornblower
pomyślał, że wskutek obecności księcia i księżnej na brygu połowa załogi będzie
musiała spać na pokładzie.
Służba książęca przy pomocy stewardów z mesy oficerskiej — ci pierwsi nie
mniej zakłopotani otoczeniem, w jakim się znaleźli, jak ci ostatni towarzystwem,
które mieli obsługiwać — zaczęła podawać do stołu. Ledwie luncheon się zaczął,
wszedł Freeman z wiadomością dla Hornblowera siedzącego między księżną i _(173)
dame d'honneur.
— Widać Caudebec, sir — szepnął mu do ucha; Hornblower kazał
zawiadomić siebie o tym.
Przeprosiwszy księżnę i skłoniwszy się księciu Hornblower wymknął się
dyskretnie z kajuty, etykieta dworska obejmowała nawet wydarzenia na okręcie,
pozwalając załodze wchodzić i wychodzić prawie bezceremonialnie, jeśli wymagało
tego prowadzenie okrętu. Na końcu prostego odcinka rzeki pojawiło się Caudebec;
płynęli dość szybko w kierunku miasteczka i już po kilku minutach Hornblower nie
potrzebował lunety żeby je oglądać. Widać było wyraźnie zniszczenia spowodowane
wybuchem, który kosztował życie Busha. Wszystkie domy były ścięte na wysokości
sześciu do ośmiu stóp od ziemi; masywny kościół przetrwał wstrząs, miał tylko
zerwany dach i wyrwane okna. Długi drewniany pomost brzegowy leżał w ruinie, z
wody sterczało przy nim kilka kikutów poczerniałych wraków. Jedyna armata —
dwudziestoczterofuntowa, na ruchomej lawecie — stała na nasypie nad nabrzeżem; to
było wszystko, co zostało z urządzeń oblężniczych Quiota. Widać tam było kilku
ludzi gapiących się na dwa brygi wojenne przepływające rzeką obok nich.
— Paskudny widok — odezwał się stojący obok Freeman.
— Tak — mruknął Hornblower.
To tu zginął Bush; stojąc w milczeniu Hornblower oddał hołd przyjacielowi.
Jak wojna się skończy, postawi mu pomniczek na nasypie brzegowym nad pomostem.
Zapragnął, aby zrujnowane miasteczko nie zostało nigdy odbudowane, pozostawienie
go w tym stanie albo wzniesienie piramidy z czaszek byłoby najdramatyczniejszym
sposobem upamiętnienia jego przyjaciela.
— Na szotach grotżagla! Na szotach kliwra! — krzyknął Freeman.
Dopłynęli do końca prostego odcinka rzeki i weszli w długi zakręt w prawo.
Halsowanie dużym brygiem po wąskiej rzeczce nie było dziecinną zabawką. Wybrane
na deskę żagle huknęły jak grzmot, chwyciwszy podmuch wiatru wracającego z
wyżyn. Bryg sunął rozpędem okrążając powoli zakręt. Popuszczenie szotów grotżagla
zwiększyło tempo posuwania się brygu i nadało mu sterowną prędkość; im dalej
wchodził w zakręt, tym sztywniej wybierano żagle, aż w końcu poszedł ostro pod
wiatr kursem prawie przeciwnym do tego, którym zbliżali się do Caudebec, i popłynął
bejdewindem po następnym prostym odcinku rzeki, jaki otworzył się przed nimi.
Hau podszedł do Hornblowera.
— Monseigneur pragnie wiedzieć — rzekł — czy ma pan pilne zajęcie na
pokładzie. Jego królewska wysokość chce wznieść toast i życzy sobie, aby pan się do
niego dołączył.
— Już idę — odparł Hornblower.
Obejrzał się raz jeszcze za Caudebec znikające za zakrętem i szybko zszedł
pod pokład. Plamy światła wpadające przez otwarte furty oświetlały częściowo wiel-
ką, zaimprowizowaną kajutę. Na widok wchodzącego Hornblowera Angoulme
podniósł się z krzesła zginając plecy pod niskimi belkami pokładu.
— Zdrowie jego królewskiej wysokości księcia regenta — powiedział
wznosząc kielich. Spełniono toast i oczy wszystkich zwróciły się na Hornblowera w
oczekiwaniu rewanżu.
— Zdrowie jego arcychrześcijańskiej mości — odwzajemnił się Hornblower,
a gdy wypito toast, podniósł znowu w górę swój kielich.
— Zdrowie regenta jego arcychrześcijańskiej mości w Normandii,
Monseigneur a jego królewskiej wysokości księcia d'Angoulme!
Toast został spełniony przy głośnym aplauzie. Było coś dramatycznego i
bolesnego w tym wznoszeniu toastów tu, w kajucie, gdy na zewnątrz cesarstwo
rozpadało się w gruzy. Po ruchu „Porta Coeli” pod stopami i odgłosach prucia przez
nią wody Hornblower wywnioskował, że okręt jest prowadzony możliwie jak
najbliżej wiatru. Freeman na pokładzie będzie miał trudności z następnym zakrętem
— schodząc do kajuty Hornblower zauważył, że odcinek na który wpływali, biegł
trochę ostrzej pod wiatr. Usłyszał głos Freemana wykrzykującego następny rozkaz i
poczuł zniecierpliwienie. Siedząc tu, w kajucie, czuł się jak na wieczorku
przedszkolaków, zabawiających się, podczas gdy dorośli kierują światem. Jeszcze raz
przeprosił obecnych ukłonem i wymknął się na pokład.
Było tak, jak myślał; „Porta Coeli” szła najostrzejszym bejdewindem, prawie
ostrzej pod wiatr, niż mogła sobie na to pozwolić. Żagle łopotały i bryg posuwał się w
zwolnionym tempie, a zakręt na rzece, za którym będzie mu lżej płynąć, był oddalony
jeszcze o dobre pół mili. Freeman podniósł wzrok na łopoczące żagle i pokiwał
głową.
— Panie Freeman, będzie pan musiał na zmianę odpadać i wyostrzać — rzekł
Hornblower. Halsowanie na tym wąskim torze wodnym, nawet z prądem pływu,
byłoby operacją zbyt ryzykowną.
— Tak jest, sir — powiedział Freeman.
Stał przez sekundę mierząc wzrokiem odległości; obsługa szotów, zdając
sobie doskonale sprawę ze stopnia trudności czekających ich manewrów, stała
gotowa na tę chwilę, gdy rozkazy posypią się błyskawicznie jeden za drugim.
Wypełniwszy się na moment, żagle znacznie zwiększyły szybkość brygu, zbliżając go
jednak niebezpiecznie pod brzeg zawietrzny. Wybrano szoty, wychylono ster i „Porta
Coeli” w krótkim zrywie przeszła kilka jardów ostrzej pod wiatr, wytracając przy tym
prawie całą prędkość. Teraz popuszczono szoty, ster przełożono lekko od wiatru i
bryg ruszył bejdewindem, znowu nabierając prędkości i skręcając wyraźnie ku
brzegowi zawietrznemu.
— Dobra robota — powiedział Hornblower. Chciał dodać, że następnym
razem byłoby lepiej nie zwlekać tak z tym manewrem, ale spojrzawszy na Freemana,
który wzrokiem mierzył odległości, uznał, że ta rada nie jest potrzebna. Freemen nie
chciał teraz pozwolić brygowi na wytracanie prędkości. Gdy tylko żagle zaczęły
łopotać, poluzował natychmiast szoty, wychylił ster i tym razem zyskał całą
szerokość rzeki idąc pod wiatr. Obejrzawszy się na rufę Hornblower stwierdził, że
„Flame” naśladuje manewry swego poprzednika. Zawietrzny brzeg wybiegał im
jakby na spotkanie i wyglądało, że niewiele czasu upłynie, a trzeba będzie powtarzać
manewr. Toteż Hornblower odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że bardzo się już zbliżyli
do zakrętu.
W tym momencie nad zrębnicą wąskiej zejściówki ukazała się głowa księcia;
wraz ze swą świtą wracał na pokład. Widząc rozpaczliwe spojrzenie Freemana Horn-
blower podjął konieczną decyzję. Obrócił wzrok na najbliższego dworaka — akurat
był to koniuszy — tak, że słowa, które ten ze śmiechem kierował do damy u jego
boku, uwięzły mu w gardle.
— Dla jego królewskiej wysokości i całej świty nie jest wskazane
przebywanie w tej chwili na pokładzie — powiedział głośno Hornblower.
Wesoły gwar ustał, jakby przecięty nożem. Gdy Hornblower toczył wzrokiem
po wydłużonych twarzach, znowu przyszły mu na myśl dzieci, zepsute dzieci, które
pozbawiono drobnej przyjemności.
— Prowadzenie okrętu wymaga ogromnej uwagi — dodał wyjaśniająco.
Freeman już wykrzykiwał rozkazy do marynarzy u szotów.
— Dobrze, Sir 'Oratio — zgodził się książę. — Chodźmy, moje panie.
Chodźmy, panowie.
Wycofywali się z możliwie największą godnością, ale dworak schodzący na
końcu został mocno popchnięty przez marynarzy ciągnących liny biegiem po
pokładzie.
— Ster na zawietrzną! — rzucił Freeman do sternika i korzystając z chwili
oddechu, gdy bryg nabierał prędkości idąc bejdewindem spytał: — Czy mamy zakryć
szczelnie luki, sir?
— Nie — odburknął Hornblower; nie był w nastroju do żartów.
Po następnej zmianie halsu „Porta Coeli” udało się minąć cypel po
nawietrznej. Bryg wykonywał zwrot za zwrotem; Freeman prowadził go umiejętnie i
okręt, dostawszy znowu wiatr z baksztagu, poszedł lekko następnym prostym
odcinkiem, gdzie z jednej strony rzeki były lesiste wzgórza, a z drugiej bujne
pastwiska. Hornblower pomyślał, czyby nie dać znać do kajuty, że książę ze świtą
może wyjść na kwadransik na pokład, ale nie uczynił tego. Niech siedzą pod
pokładem, Barbara i reszta. Wziął lunetę i z trudem ruszył w górę po grotwantach. Z
salingu grotmasztu miał znacznie szerszy widok na okolicę. Było mu dziwnie
przyjemnie siedzieć tak wysoko i przyglądać się zielonej, pięknej ziemi francuskiej,
niby podróżnikowi zwiedzającemu kraj. Wieśniacy pracowali na polach prawie nie
podnosząc oczu na przepływające obok dwa wspaniałe okręty. Nie widać było oznak
wojny ani śladów spustoszenia; za Caudebec Normandia leżała jeszcze nietknięta
przez najeźdźcze wojska. A potem, przez moment, gdy bryg zbliżał się do następnego
zakrętu i gdy czyniono przygotowania do jego obejścia, Hornblower ujrzał Rouen,
daleko w głębi lądu, z jego wieżami i iglicami katedralnymi. Ogarnęło go dziwne
uczucie podniecenia, ale już bryg skręcił i zalesione wzgórza zakryły widok miasta,
więc zatrzasnął futerał z lunetą i zszedł na pokład.
— Kończy się przypływ, sir — zameldował Freeman.
— Tak, panie Freeman. Staniemy na kotwicach na następnym prostym
odcinku. Zakotwiczyć dziobem i rufą i nadać sygnał do „Flame”, żeby zrobili to
samo.
— Tak jest, sir.
Łatwiej radzić sobie z naturalnymi zjawiskami przyrody, jak zapadanie nocy
czy pływy niż z ludźmi i ich kaprysami, niż z książętami i… żonami. Oba brygi
zakotwiczyły się w nurcie, żeby przeczekać odpływ i nadchodzące godziny
ciemności. Hornblower zastosował zwykłe środki ostrożności dla zabezpieczenia się
przed atakiem i zaskoczeniem, zakładając siatki abordażowe i opuszczając dwie
łodzie, które miały pełnić nocną straż pływając wokół okrętów. Wiedział jednak, że
nie ma się czego właściwie obawiać ze strony tej wyczerpanej i ogarniętej apatią
okolicy. Gdyby w odległości uderzeniowej znajdowały się jakieś oddziały wojska,
gdyby Bonaparte działał na zachód od Paryża, a nie na wschód, sprawa wyglądałaby
inaczej. Jednakże poza Bonapartem i częścią oddziałów, które zmusił on do walki po
swej stronie, we Francji nie było już żadnego oporu, leżała bezbronna, bierny pryz dla
pierwszego zwycięzcy, jaki się tu pojawi.
Pasażerowie na pokładzie „Porta Coeli” wesoło spędzali czas. Jakby na złość,
książę i księżna wciąż upierali się, że to jakiś służący, to któraś część bagażu
znajdująca się na „Flame” jest im potrzebna na „Porta Coeli”, i odwrotnie, toteż
łodzie musiały ciągle kursować między dwoma brygami, ale ostatecznie można się
było tego po nich spodziewać. Było z ich strony dziwnie mało skarg na ciasnotę
pomieszczeń sypialnych. Barbara z filozoficznym spokojem udała się na spoczynek w
kajucie Freemana, z czterema innymi niewiastami, choć było tam za ciasno nawet na
dwie osoby. Służba książęca bez najmniejszego sprzeciwu rozwiesiła dla siebie
hamaki według wskazówek rozbawionych marynarzy; wyglądało, że spędziwszy
dwadzieścia lat na wygnaniu i wędrówkach po Europie wszyscy nauczyli się znosić
przeciwności losu i jeszcze tej nauki nie zapomnieli. Nikt nie miał ochoty iść spać —
podniecenie i miłe widoki na przyszłość nie dałyby im zasnąć nawet w puchowych
łożach pałacowych.
Po godzinnej próbie zaśnięcia w hamaku rozwieszonym dla niego na
pokładzie Hornblower dał oczywiście za wygraną (nie spał w tych warunkach od
czasu wyposażania „Lydii” na wysepce o nazwie Coiba) i leżał patrząc w nocne
niebo, z wyjątkiem chwili, kiedy przelotny szkwał zmuszał go do chowania się z
głową pod dostarczoną mu plandekę. Czuwając wiedział przynajmniej, że wiatr wciąż
jest od zachodu, jak należało się spodziewać o tej porze roku. Gdyby wiatr osłabł lub
zmienił kierunek, Hornblower był zdecydowany płynąć do Rouen na łodziach
okrętowych. Ale nie było to potrzebne; o świcie wiatr zachodni nasilił się, przeleciała
jeszcze jedna ulewa, a w dwie godziny później zaczął się przypływ i Hornblower
rozkazał wybrać kotwice.
Z następnego zakrętu widać już było wyraźnie wieże katedry w Rouen; minęli
jeszcze jeden i wtedy od miasta dzielił ich już tylko dosyć wąski pas lądu, chociaż
brygi musiały jeszcze przepłynąć długim i pięknym zakolem rzeki. Wczesnym
popołudniem wyszli z ostatniego zakrętu i ujrzeli przed sobą całe miasto jak na dłoni,
wyspę z mostami, nabrzeża ciasno obstawione łodziami rzecznymi, halę targową
naprzeciw nabrzeża i strzelające w niebo wieże gotyckie, które były świadkami
palenia Joanny d'Arc. Zakotwiczenie brygu tuż za miastem na kończącym się prądzie
przypływu było skomplikowaną operacją; Hornblower musiał wykorzystać niewielkie
zakrzywienie nurtu, żeby ustawić żagle na pracę wstecz i zakotwiczyć rufą, dwa kable
dalej od miasta, niżby to uczynił w innych okolicznościach. Obejrzał dokładnie
miasto przez lunetę, szukając widoku deputacji wychodzącej na powitanie, a stojący
obok książę zżymał się z powodu zwłoki.
— Panie Freeman, niech pan każe łaskawie opuścić dla mnie łódź —
powiedział w końcu Hornblower. — I proszę posłać po mojego sternika.
Na nabrzeżach gromadziły się już tłumy, gapiąc się na okręty angielskie, na
białą banderę Brytyjskiej Marynarki Wojennej i lilie burbońskie; nie widziano tu ich
od dwudziestu lat. Gdy Brown dobił do nabrzeża, aby ustawić łódź koło samego
mostu, było tam już pełno ludzi. Hornblower wchodził schodami odprowadzany
oczyma tłumu. Wszyscy stali w apatycznym milczeniu, niczym nie przypominając
francuskiego tłumu, jaki widywał lub o jakim słyszał dotychczas. Zauważył
mężczyznę w mundurze, urzędnika celnego w stopniu sierżanta.
— Chcę się widzieć z merem — oświadczył.
— Tak, sir — odparł celnik z respektem.
— Podstawcie mi powóz — rozkazał Hornblower.
Nastąpił moment wahania; celnik rozglądał się z powątpiewaniem wokół
siebie, lecz zaraz z tłumu zaczęły padać propozycje i niedługo z turkotem nadjechała
kareta. Hornblower wsiadł do niej i odjechał. Na progu Hotel de Ville powitał go mer,
który odbiegł od biurka usłyszawszy o jego przybyciu.
— Co jest z uroczystym przyjęciem jego królewskiej wysokości? — pytał
Hornblower. — Czemu nie oddano salutów z dział? Dlaczego nie biją dzwony
kościelne?
— Monsieur… Wasza ekscelencjo — mer nie był pewien, co za mundur ma
Hornblower na sobie i nie chciał popełnić gafy. — Nie wiedzieliśmy… nie byliśmy
pewni…
— Widzieliście flagę królewską — warknął Hornblower. — Wiedział pan, że
jego królewska wysokość podąża tu z Hawru.
— Były takie pogłoski, owszem — zgodził się niechętnie mer. — Ale…
Chciał powiedzieć, że oczekiwał, że książę nie tylko pojawi się z
przeważającymi siłami, lecz że wpłynie bez rozgłosu, tak że nikt nie będzie musiał
opowiedzieć się zbyt wyraźnie po stronie burbońskiej poprzez zgotowane mu
powitanie. A właśnie do tego chciał go zmusić Hornblower.
— Jego królewska wysokość — powiedział — bardzo się gniewa. Jeśli
chcecie odzyskać jego łaski, a także łaskę jego królewskiej mości, który przybędzie tu
w ślad za księciem, musicie wszystko naprawić. Deputacja — pan, wszyscy pańscy
radni, wszyscy notable, prefekt i podprefekt — jeśli są tu jeszcze — faktycznie
wszyscy piastujący jakieś stanowiska muszą tu się znaleźć za dwie godziny, aby
przywitać Monseigneura schodzącego na ląd.
— Monsieur…
— Zostanie zapisane, kto będzie obecny. I kto nieobecny — dodał
Hornblower. — Dzwony mogą już zacząć bić.
Mer starał się napotkać wzrok Hornblowera. Bał się ciągle Bonapartego,
wciąż truchlał na myśl, że jakiś nawrót koła fortuny zda go na jego łaskę, zmuszając
do tłumaczenia się z poczynań w związku z przyjęciem Burbona. Z drugiej jednak
strony Hornblower wiedział doskonale, że jeśli uda mu się nakłonić miasto do
jawnego powitania, jego mieszkańcy dwa razy pomyślą, zanim przejdą z powrotem
na stronę przeciwnika. Był zdecydowany zdobyć sprzymierzeńców dla swojej
sprawy.
— Dwie godziny — ciągnął Hornblower — wystarczą całkowicie na
wszystkie przygotowania, zgromadzenie deputacji, udekorowanie ulic i
przysposobienie apartamentów dla jego królewskiej wysokości i świty.
— Monsieur, pan nie zdaje sobie sprawy, co się z tym wiąże — protestował
mer. — To oznacza…
— To oznacza, że musi pan zdecydować, czy chce się pan cieszyć względami
króla, czy też nie — przerwał mu Hornblower. — Tylko taki wybór stoi przed panem.
Hornblower zignorował fakt, że mer musi również zdecydować, czy ma
narazić się na gilotynę z rozkazu Bonapartego, czy też nie.
— Człowiek mądry — dodał Hornblower z zadumą — nie będzie się wahał
ani chwili.
Mer wahał się do tego stopnia, że Hornblower zaczął się obawiać, czy nie
będzie musiał uciec się do gróźb. Może zagrozić okrutną zemstą, gdy za dzień lub
dwa nadejdzie tu wojsko; jeszcze skuteczniejsza byłaby groźba natychmiastowego
obrócenia miasta w ruinę przy pomocy dział okrętowych. Nie chciałby jednak
wprowadzać w czyn żadnej z tych gróźb; taką drogą nie uzyska efektu, o który mu
chodziło, że mieszkańcy przyjmują owacyjnie swych władców po latach cierpień pod
rządami tyrana.
— Czas nagli — zauważył Hornblower spoglądając na zegarek.
— No dobrze — powiedział mer podejmując decyzję, która mogła dla niego
oznaczać życie lub śmierć. — Uczynię to. Co wasza ekscelencja sugeruje?
Ustalenie szczegółów było sprawą kilku minut; Hornblower nauczył się sporo
od Haua na temat przygotowania publicznych wystąpień członków rodziny
królewskiej. Jadąc poprzez milczący tłum wrócił na nabrzeże, do miejsca, gdzie
czekała łódź z Brownem już niepokojącym się o niego. Ledwie odbili, wpłynęli w
nurt, gdy Brown nastawił ucha. Mały dzwonek kościelny zaczął wydzwaniać swoją
melodię, za minutę przyłączył się do niego następny. Na pokładzie „Porta Coeli”
książę wysłuchał sprawozdania Hornblowera. Miasto gotowało się na jego
przywitanie.
Gdy wyszli z okrętu na nabrzeże, zgodnie z obietnicą czekali już tam notable;
były też powozy i konie, i białe flagi na ulicach. I apatyczny tłum, otępiały od
ciężkich przeżyć. Oznaczało to jednak, że podczas ich pobytu w Rouen panował
spokój i że przyjęcie miało przynajmniej pozory radości. Barbara i Hornblower co
wieczór kładli się spać zmęczeni.
Hornblower odwrócił głowę na poduszce, gdy walenie do drzwi dotarło
wreszcie do jego świadomości.
— Wejść! — krzyknął. Leżąca obok Barbara poruszyła się niespokojnie, gdy
on, jeszcze na wpół śpiąc, wyciągnął rękę odsuwając zasłony.
To był Dobbs, w rannych pantoflach i koszuli, ze zwisającymi szelkami i
włosami związanymi w harcap. W jednej ręce trzymał świecę, w drugiej depeszę.
— Już po wszystkim! — oznajmił. — Bonio abdykował Blucher w Paryżu!
A więc nareszcie. Zwycięstwo, koniec dwudziestoletniej wojny. Hornblower
usiadł mrugając oczyma, oślepiony blaskiem świecy.
— Trzeba powiadomić księcia — rzekł zbierając myśli. — Czy król jest
jeszcze w Anglii? Co jest w tej depeszy?
Wyszedł z łoża w koszuli nocnej, Barbara z włosami potarganymi uniosła się
do pozycji siedzącej.
— W porządku, Dobbs — zdecydował Hornblower. — Będę u pana za pięć
minut. Niech ktoś obudzi księcia i uprzedzi go o moim przybyciu.
Gdy Dobbs wyszedł, Hornblower sięgnął po spodnie i balansując na jednej
nodze napotkał, zaspany, wzrok Barbary.
— Mamy pokój — powiedział. — Koniec z wojną.
Nawet będąc w stanie tak wielkiego podniecenia Hornblower wdziewał
ubranie błyskawicznie — zawsze szybko usuwał przeszkody stojące mu na drodze.
Zaczął wsuwać do spodni koszulę nocną — długa koszula z ciepłego, grubego
materiału wypychała mu brzydko nogawki — zanim Barbara się odezwała.
— Wiedzieliśmy, że tak się stanie — odparła z lekkim rozdrażnieniem. W
ostatnim okresie miała mało czasu na sen.
— Mimo to jednak trzeba od razu dać znać księciu — rzekł Hornblower
wsuwając stopy w trzewiki. — Przypuszczam, że o świcie wyruszy do Paryża.
— O świcie? A która teraz godzina?
— Chyba sześć szklanek. Trzecia.
— Och! — jęknęła Barbara opadając na poduszki.
Hornblower włożył mundur i przystanął, żeby ją ucałować, ale ona oddała mu
pocałunek zdawkowo.
Musiał czekać piętnaście minut na księcia w salonie rezydencji byłego
prefekta, gdzie został on ulokowany. Książę wysłuchał nowiny w otoczeniu doradców
z królewskim stoicyzmem, nie zdradzając żadnych oznak emocji.
— A co z uzurpatorem? — było jego pierwszym pytaniem po wysłuchaniu
tego, co Hornblower miał do powiedzenia.
— Jego przyszłość jest częściowo rozstrzygnięta, wasza królewska wysokość.
Przyrzeczone mu mało ważne państewko — odparł Hornblower. Własne słowa
zabrzmiały mu w uszach absurdalnie.
— A jego królewska mość, mój stryj?
— Depesza nie mówi o tym, wasza królewska wysokość. Na pewno jego
królewska mość opuści teraz Anglię. Może już jest w drodze.
— Musimy być w Tuileries, żeby go powitać.
Rozdział XVI
Hornblower siedział w salonie hotelu Meurice w Paryżu odczytując raz
jeszcze szeleszczący dokument pergaminowy, dostarczony mu poprzedniego dnia.
Jego forma słowna mogłaby zostać uznana za przyjemną, równie jak treść, jeśli ktoś
zwraca uwagę na takie rzeczy.
Ponieważ wielkość, majestat i trwałość Brytyjskiego Imperium zależy głównie
od wiedzy i doświadczenia w sprawach morskich, za godnych najwyższych zaszczytów
uznajemy tych, którzy, działając pod Naszym wpływem, nie szczędzą trudu dla
utrzymania Naszego panowania na morzu. Z tej więc przyczyny postanowiliśmy
podnieść do godności Para Naszego wiernego i bardzo Nam miłego Sir Horatia
Hornblowera, Kawalera Wielce Zaszczytnego Orderu Łaźni, który, pochodząc ze
starej rodziny w Kent i wychowany od młodości w służbie morskiej, poprzez szereg
stanowisk doszedł do wysokiej pozycji i stanowiska dowodzącego w Naszej marynarce
wojennej dzięki własnym zdolnościom i zasługom docenianym przez Nas, w wielu
ważnych misjach, które wykonywał z niezwykłą wiernością, odwagą i powodzeniem.
W ostatnich ciężkich wojnach, które przez tyle lat szalały w Europie; wojnach
obfitujących w bitwy morskie i wyprawy, nie było prawie akcji bojowej o większym
znaczeniu, w której nie odgrywałby głównej roli; nie było też niebezpieczeństw i
trudów zbyt wielkich, aby ich nie przezwyciężył dzięki swym znakomitym poczynaniom
i dobremu losowi, który nigdy go nie zawiódł.
Dlatego właśnie winniśmy wyróżnić wyższym tytułem poddanego, służącego
tak wybitnie Nam i swemu krajowi, a to zarówno dla upamiętnienia jego zasług jak i
skłonienia innych do umiłowania cnoty i dążenia do jej osiągnięcia.
Jest więc teraz parem, baronem Zjednoczonego Królestwa, Lordem
Hornblowerem na Smallbridge w hrabstwie Kent. Istnieją tylko dwa lub trzy inne
wypadki w historii marynarki wojennej, żeby oficer został podniesiony do godności
para nie zostawszy przedtem admirałem. Lord Hornblower na Smallbridge;
postanowił oczywiście zachować własne nazwisko w tytule. Jest może coś grotes-
kowego w nazwisku Hornblower, lecz mimo to on je lubi i nie chce go się pozbywać
na rzecz jakiegoś prawie anonimowego Lorda Smallbridge lub Lorda Czegoś Innego.
Jak słyszał, Pellew zdecydował się być Lordem Exmouth. Może to odpowiadać
Pellewowi, ale nie jemu. Jego szwagier, podniesiony do godności para, porzucił
faktycznie tytuł związany z nazwą miejscowości, wracając do tytułu o charakterze
personalnym, stając się markizem Wellesley, a nie hrabią Morningtonu. Drugi
szwagier, nie mogąc już użyć nazwiska Wellesley, bo już je brat nosił, nazwał się
Wellingtonem, starając się zachować w ten sposób możliwie dużą część nazwiska
rodowego. Był on teraz księciem, a więc stał znacznie wyżej niż zwykły baron, ale i
on, i obaj szwagrowie są parami, członkami Izby Lordów, dziedzicznymi prawo-
dawcami. Mały Ryszard będzie tytułowany Czcigodnym Ryszardem Hornblowerem,
a kiedyś Lordem Hornblowerem, dziedzicząc tytuł po ojcu. Wszystkie niuanse
dotyczące tytułów są trochę śmieszne. Na przykład Barbara będąca córką para —
liczył się tytuł ojca, a nie fakt, że jeden z jej braci był teraz markizem, drugi zaś
księciem — stała wyżej niż jako żona Kawalera Orderu Łaźni. Do wczoraj była Lady
Barbarą Hornblower. Teraz jednak, wskutek nadania jej małżonkowi tytułu para,
stanie się Lady Hornblower, Lord i Lady Hornblower. To brzmi dobrze. Wielki to
zaszczyt i wyróżnienie, uwieńczenie jego zawodowej kariery. Och, prawdę mówiąc,
wszystko to było kompletną bzdurą. Szaty i korona szlachecka. Hornblower aż
zesztywniał w krześle, uderzony nagłym przypomnieniem. Zabawna przepowiednia
Freemana przy kartach w kajucie na „Flame” na temat złotej korony sprawdziła się w
znacznym stopniu. Zastanawiająco trafna wróżba; jemu samemu nigdy ani przez
moment nie przyszło na myśl, że mógł zostać parem. Lecz reszta przepowiedni nie
sprawdziła się. Freeman wywróżył mu niebezpieczeństwo i blondynkę. A teraz, z
nastaniem pokoju, koniec z wszelkimi niebezpieczeństwami, zaś w jego życiu nie ma
blondynki, chyba żeby uznać za taką Barbarę, z jej niebieskimi oczyma i
jasnobrązowymi włosami.
Wstał rozdrażniony i zacząłby może krążyć po pokoju, lecz w tym momencie
Barbara wyszła z sypialni, gotowa na przyjęcie u ambasadora. Była cała w bieli, bo
przyjęcie miało być kulminacyjną demonstracją lojalności wobec Burbonów, i
kobiety musiały pojawić się w białych sukniach niezależnie od tego, czy było im w
nich do twarzy, czy nie; być może będzie to najbardziej przekonywający dowód
lojalności wobec świeżo przywróconej dynastii. Hornblower sięgnął po kapelusz i
płaszcz, gotów jej towarzyszyć; pomyślał, że czyni to po raz czterdziesty w ciągu
ostatnich czterdziestu wieczorów.
— Nie będziemy długo u Artura — powiedziała Barbara.
Artur, jej brat, książę Wellington, został ostatnio niespodziewanie
przeniesiony ze swego poprzedniego stanowiska dowódcy armii walczącej przeciwko
Francji do Ambasdy Jego Brytyjskiej Królewskiej Mości przy Jego
Arcychrześcijańskiej Mości. Hornblower spojrzał na nią zdziwiony.
— Pojedzmy do Polignaców — wyjaśniła Barbara.
— Żeby poznać M.le Prince.
— Z przyjemnością, kochana — odparł Hornblower. Miał nadzieję, że w jego
głosie nie było słychać rezygnacji.
M. le Prince to książę Conde, z młodszej linii burbońskiej. Hornblower
zaczynał się orientować w zawiłych niuansach francuskich wyższych sfer —
niuansach ubiegłowiecznych, żywcem przetransponowanych w wiek bieżący.
Zastanowił się, czy nie jest jedynym człowiekiem traktującym te sprawy jako
anachronizm. M. le Prince; M. le Duc — Duc de Bourbon — nieprawdaż ? Monsieur
— po prostu Monsieur, bez żadnych dodatków grzecznościowych — to Comte
d'Artois, brat i spadkobierca króla. Natomiast Monseigneur to Duc d'Angouleme, syn
Monsieura, zostanie kiedyś delfinem, jeśli ojciec jego przeżyje jego stryja. Sama
nazwa delfin jest anachroniczna, trąci średniowieczem. A przyszły delfin, o czym
Hornblower wiedział doskonale, to kompletny idiota; jego najłatwiej zapamiętywaną
charakterystyczną cechą był cienki śmiech przypominający gdakanie kury.
Zeszli ze schodów i Brown czekał już, żeby ich wsadzić do powozu.
— Ambasada brytyjska, Brown — rzucił Hornblower.
— Tak milordzie.
Brown nie zająknął się ani razu przy wymawianiu nowego tytułu przez
ostatnie dwadzieścia cztery godziny, to jest od momentu, gdy jego pan go otrzymał;
Hornblower pomyślał z rozdrażnieniem, że dałby wszystko, aby Brown powiedział
niechcący „Tak jest, sir”. Lecz Brown był za bystry i za szybko orientujący się, żeby
popełniać tego rodzaju gafy; aż dziw, że zgodził się zostać w jego służbie. Mógłby z
powodzeniem sam zrobić karierę.
— Nie słuchasz wcale, co mówię — obruszyła się Barbara.
— Wybacz mi, moja droga — odparł Hornblower; nie ma co spierać się, że to
nieprawda.
— To istotnie bardzo ważne — ciągnęła Barbara. — Artur wybiera się do
Wiednia reprezentować nas na Kongresie. Castlereagh musi wracać do kraju, żeby
kierować Izbą.
— Artur opuści ambasadę? — zapytał Hornblower, żeby podtrzymać
uprzejmą rozmowę. Powóz turkotał po kocich łbach, migające od czasu do czasu
światła pozwalały widzieć przez okienka tłumy ludzi w najrozmaitszych mundurach
świętujące pokój na ulicach Paryża.
— Oczywiście. Ta sprawa jest znacznie ważniejsza. Cały świat spotka się w
Wiedniu — wszystkie dwory będą tam reprezentowane.
— I ja tak sądzę — zgodził się Hornblower. — Losy świata będą się
rozstrzygać na Kongresie.
— Właśnie to chciałam ci powiedzieć. Artur będzie tam potrzebował pani
domu, to rzecz jasna — będą tam wciąż przyjęcia — poprosił więc mnie, żebym
pojechała z nim i wystąpiła w tej roli.
— Mój Boże! — Zdawkowa rozmowa doprowadziła bezpośrednio do tak
nieoczekiwanego problemu.
— Czy nie uważasz, że to cudowne? — unosiła się Barbara.
Hornblower gotów był powiedzie „Tak, kochanie”, ale zbuntował się.
Przecierpiał już nie kończące się męki, żeby zadowolić swą żonę. A to będzie coś
znacznie gorszego i długotrwałego. Barbara będzie panią domu, gospodynią u
najważniejszego delegata na najważniejszy kongres świata. Jak się już zdążył
przekonać, w dyplomacji sprawy znacznie częściej omawiane są w salonach niż w
gabinetach rządzących. Salon Barbary stanie się ośrodkiem intrygi i dwulicowych
rozgrywek. Ona będzie gospodynią, Wellington panem domu, a on — czymże on
będzie? Czymś mniej nawet potrzebnym, niż jest teraz. Hornblower ujrzał przed sobą
perspektywę trzech miesięcy spędzanych w salonach, na balach i przedstawieniach
baletowych, poza ścisłym, a nawet i szerszym kręgiem wtajemniczonych. Nie
powierzy mu się żadnych sekretów rządowych, on zaś nie zechce mieć do czynienia z
drobnymi plotkami i łagodnymi skandalami wielkiego świata. Będzie się czuł jak
ryba wyrzucona z wody — wcale niezła przenośnia w odniesieniu do oficera
marynarki wojennej zagnanego do salonów Wiednia.
— Nie odpowiadasz mi? — żachnęła się Barbara.
— Nich mnie wszyscy diabli, jeśli tam pojadę! — wybuchnął Hornblower.
Dziwna rzecz, ale przy całym swoim takcie i intuicji w rzadkich sprzeczkach z
Barbarą zawsze chwytał za młot kowalski, żeby zabić muchę.
— Nie chcesz tego zrobić, mój drogi?
Na przestrzeni tego krótkiego zdania ton Barbary z rozczarowania przeszedł
do wrogości.
— Nie! — wrzasnął Hornblower.
Tak długo trzymał się w ryzach i tak mocno dusił w sobie uczucia, że wybuch,
gdy nastąpił, okazał się gwałtowny.
— Pozbawiasz mnie najwspanialszego przeżycia, jakie może mi się
przydarzyć? — spytała Barbara lodowatym głosem.
Hornblower opanował się. Łatwiej byłoby ustąpić — bardzo łatwo. Ale nie,
nie ustąpi. Nie może. A przecież Barbara ma rację mówiąc o wspaniałym przeżyciu.
Być gospodynią Kongresu Europejskiego, pomagać w kształtowaniu przyszłości
świata — z drugiej zaś strony Hornblower nie miał najmniejszej ochoty stać się
członkiem, do tego niewiele znaczącym, klanu Wellesleyów. Za długo dowodził
okrętami. Nie znosił polityki, nawet na skalę europejską. Nie miał zamiaru
obcałowywać dłoni węgierskich hrabianek i wymieniać idiotycznych uwag z wielki-
mi książętami rosyjskimi. Mogło go to bawić dawniej, kiedy jego zawodowa
reputacja zależała od sukcesów na tym polu. Potrzebowałby silniejszego motywu niż
zachowanie opinii o sobie jako pięknoduchu.
Kłótnie w powozie zawsze prawie wydawały się osiągać punkt kulminacyjny
przy końcu drogi. Powóz stanął i portierzy w Wellesleyowskich liberiach już
otwierali drzwiczki, tak że Hornblower nie zdążył się wytłumaczyć ze swoich słów
ani ich wyjaśnić. Wchodząc do ambasady stwierdził, spojrzawszy na Barbarę, że
policzki jej płoną, a oczy błyszczą niebezpiecznie. I tak było przez całe przyjęcie;
spoglądał na nią poprzez salę, gdy tylko miał okazję, i za każdym razem odnosił
wrażenie, że Barbara jest w doskonałym nastroju, gdy wachlując się wybuchała
śmiechem w rozmowie z otaczającymi ją panami. Czy flirtowała? Otaczały ją
mundury czerwone i granatowe, czarne i zielone, a w nie odziani mężczyźni zginali
się przed nią z wyraźną rewerencją. Czuł, że każde spojrzenie w jej stronę zwiększa
jego opór.
Zwalczył go jednak, zdecydowany naprawić sytuację.
— Musisz, kochana, jechać do Wiednia — rzekł, kiedy znów znaleźli się w
powozie w drodze do Polignaców. — Artur potrzebuje ciebie — to twój obowiązek.
— A ty?
— Nie jestem ci potrzebny. Czułbym się jak kościotrup na uczcie, skarbie.
Pojadę do Smallbridge.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony — odrzekła Barbara. Ze swą dumą nie
lubiła czuć się zależna od kogokolwiek. Wystarczyło, że poprosiła o pozwolenie;
przykro było otrzymywać je z oporem.
Ale już byli u Polignaców.
— Milord i milady Hornblower — zaanonsował głośno majordomus.
Złożyli księciu uszanowanie i zostali mile powitani przez niego i małżonkę.
Co, u Boga Ojca?… Co?… Hornblowerowi zawirowało w głowie. Serce zaczęło mu
walić głośno, a w uszach huczało jak wówczas, gdy walczył o swe życie w wodach
Loary. Całą rozjarzoną światłami salę nagle jakby przysłoniła mgła, oszczędzając
tylko jedną twarz. Marie patrzyła na niego z przeciwległego końca sali z
zakłopotanym uśmiechem na wargach. Marie! Hornblower przesunął dłonią po
twarzy, jak to czynił nieraz, gdy wyczerpany walką chciał się zdobyć na jasne
myślenie. Marie! Zaledwie kilka miesięcy przed ślubem z Barbarą powiedział Marie,
że ją kocha, i mówiąc to był prawie szczery. A ona też wyznała mu miłość, czuł jej
łzy na twarzy. Marie, czuła, oddana, szczera. Marie, która go potrzebowała i której
pamięć zdradził, aby poślubić Barbarę.
Zmusił się, żeby przejść ku niej przez salę i ucałował podaną dłoń z oficjalną
galanterią. Smutny uśmiech dalej igrał na jej wargach; wyglądała jak wtedy, gdy…
gdy… gdy on wziął samolubnie wszystko, co miała do ofiarowania, niby bezmyślne
dziecko żądające ofiary od kochającej matki. Jak będzie mógł spojrzeć jej znowu w
oczy? A przecież spojrzał. Patrzyli na siebie z udawaną swobodą. Hornblower miał
wrażenie, że patrzy na kogoś bardzo ożywionego i pełnego życia. Marie miała na
sobie złocistą suknię. Jej spojrzenie przepalało go jakby na wskroś — nie była to
zwykła metafora. Myślami czepiał się Barbary jak marynarz z rozbitego okrętu
usiłuje trzymać się resztek złamanego masztu miotanego przez kipiel. Barbara,
szczupła i wytworna; Marie, ciepła i pulchna. Barbara w bieli, w której nie było jej
zbyt dobrze, Marie w złocie. Roziskrzone, niebieskie oczy Barbary i brązowe oczy
Marie, ciepłe i czułe. Włosy Barbary, jasne, z odcieniem brązu; włosy Marie, złociste,
prawie kasztanowate. Myślenie o Barbarze nie zdawało się na nic, kiedy miał przed
oczyma Marie.
Oto i hrabia, żartobliwie uprzejmy, czekający, żeby Hornblower zwrócił na
niego uwagę — najmilszy człowiek na świecie, którego trzej synowie polegli za
Francję i który powiedział mu kiedyś, że kocha go jak syna. Ogarnięty falą ciepłych
uczuć Hornblower uścisnął serdecznie jego dłoń. Prezentacja była kłopotliwa.
Niełatwa to sprawa przedstawić sobie nawzajem własną żonę i kochankę.
— Lady Hornblower — Mme la Vicomtesse de Graay. Barbaro, kochanie,
M. le Comte de Graay.
Czy obie niewiasty oceniają się nawzajem? Czy mierzą się ze sobą, niby w
pojedynku, jego żona i kochanka, kobieta, którą wybrał publicznie, i ta, którą kochał
potajemnie?
— To właśnie M. le Comte — mówił spiesznie — i jego synowa pomogli mi
ujść z Francji. Ukrywali mnie, aż zaprzestano pościgu.
— Pamiętam — powiedziała Barbara. Odwróciwszy się ku nim zaczęła mówić
swoją szokującą, szkolną francuszczyzną. — Jestem na wieki zobowiązana za to, co
państwo zrobili dla mego małżonka.
Sytuacja była trudna. Na twarzach Marie i hrabiego odmalował się wyraz
zaskoczenia; Barbara w niczym nie przypominała jego żony, którą im opisywał przed
czterema laty, gdy ukrywał się w ich domu jako zbieg. Trudno się było spodziewać,
że dotarły do nich wieści o jej śmierci i o szybkim ślubie Hornblowera z Barbarą, tak
absolutnie nie podobną do swojej poprzedniczki.
— Zrobilibyśmy znowu to samo, madame — odparł hrabia. — Na szczęście
nie będzie to już nigdy potrzebne.
— A porucznik Bush? — zwróciła się Marie do Hornblowera. — Mam
nadzieję, że ma się dobrze?
— Bush nie żyje, madame. Zginął w ostatnim miesiącu wojny. Awansował na
kapitana przed śmiercią.
— Och!
Po co mówił o tym awansie. Byłoby to może uzasadnione w każdym innym
wypadku. Taki awans był marzeniem każdego oficera marynarki wojennej, tak że
gdyby była mowa o jakimś przypadkowym znajomym, można by uznać, że awans
wynagradzał śmierć. Ale nie w wypadku Busha.
— Tak mi przykro — rzekł hrabia. Zawahał się przed następnym pytaniem —
teraz, gdy nie wisiał już nad nim koszmar wojny, każdy bał się pytać o dawnych
przyjaciół, bo mogli już nie żyć. — A Brown? Ten filar siły? Co z nim?
— Ma się doskonale, M. le Comte. Jest teraz moim zaufanym sługą.
— Czytaliśmy coś niecoś o pańskiej ucieczce — odezwała się Marie.
— Opis zniekształcony, jak zwykle u Bonapartego — dodał hrabia. — Porwał
pan okręt o nazwie…
— „Witch of Endor”, sir.
Czy to wszystko było zbyt bolesne, czy aż nadto miłe? Zaroiło mu się w
głowie od wspomnień Chateau de Gracay, ucieczki Loara, chlubnego powrotu do
Anglii; wspomnień o Bushu i — słodkich jak miód — wspomnień o Marie. Napotkał
jej wzrok; była w nim niezmierzona głębia dobroci. Boże! To nie do wytrzymania!
— Nie uczyniliśmy jednak tego, co należało zrobić przede wszystkim —
przerwał milczenie hrabia. — Nie złożyliśmy naszych najserdeczniejszych gratulacji
z powodu uznania, z jakim pańskie czyny zostały przyjęte w ojczyźnie. Jest pan
lordem angielskim, a ja zdaję sobie doskonale sprawę, ile to znaczy. Moje
najszczersze gratulacje, milordzie. Nic, naprawdę nic nie mogłoby mnie bardziej
ucieszyć.
— Ani mnie — dorzuciła Marie.
— Dziękuję, dziękuję — mówił Hornblower, kłaniając się z zażenowaniem. I
dla niego także widok dumy i miłości malujących się na twarzy starego hrabiego
stanowił jedną z największych radości w życiu.
Uświadomił sobie, że stojąca obok Barbara nie nadąża za tokiem rozmowy.
Spiesznie przetłumaczył jej na angielski, o czym była mowa, a ona skinęła głową i
uśmiechnęła się do hrabiego — ale tłumaczenie było fałszywym krokiem. Lepiej
niechby Barbara męczyła się ze swoją francuszczyzną; gdy raz zaczął tłumaczyć,
bariera językowa podniosła się znacznie wyżej, a on znalazł się w położeniu
pośrednika między żoną a przyjaciółmi, starającego się utrzymywać ją na dystans.
— Podoba się pani życie w Paryżu, madame? — spytała Marie.
— Ogromnie, dziękuję bardzo — odparła Barbara. Hornblower odniósł
wrażenie, że obie panie nie czują do siebie sympatii. Pośpieszył wspomnieć o
możliwości wyjazdu Barbary do Wiednia. Marie słuchała udając zachwyt z powodu
szczęścia, jakie spotyka Barbarę. Rozmowa zrobiła się sztywna i oficjalna;
Hornblower nie chciał przyznać przed sobą, że to wskutek włączenia się Barbary, ale
taki wniosek sam mu się nasuwał. Pragnął porozmawiać swobodnie i szczerze z
Marie i hrabią, ale jakoś nie było to możliwe w obecności Barbary. Odetchnął z ulgą i
żalem, gdy tłum przy nich zgęstniał, a zbliżenie się gospodarza oznaczało, że trzeba
się rozstać. Wymienili adresy i przyrzekli złożyć sobie nawzajem wizyty, jeśli
planowany wyjazd do Wiednia pozwoli Barbarze znaleźć na to czas. Gdy Hornblower
żegnał Marie ukłonem, w oczach jej dostrzegł cień smutku, który poruszył go do
głębi.
W drodze powrotnej karetą do hotelu Hornblower odczuł dziwne zadowolenie,
że zasugerował Barbarze wyjazd bez niego do Wiednia, zanim się spotkali z hrabią i
Marie. Nie wiedział sam, czemu miałoby to być dla niego pociechą, i to większą, niż
mógłby przypuszczać, lecz zachował tę świadomość dla siebie. Usiadł w gotowalni
gawędząc z Barbarą, podczas gdy Hebe zajęła się skomplikowanymi czynnościami
towarzyszącymi rozbieraniu swej pani i układaniu jej włosów na noc.
— Kiedy wspomniałaś mi, kochanie, po raz pierwszy o sugestii Artura —
powiedział — nie zdawałem sobie sprawy, jakie to ważne. Tak bardzo jestem rad.
Będziesz pierwszą damą Anglii. I całkiem słusznie.
— Nie chcesz mi towarzyszyć? — zapytała Barbara.
— Myślę, że będziesz lepiej się czuła beze mnie — odparł z całą szczerością.
Wiedział, że tak czy inaczej zepsułby jej przyjemność, gdyby zmuszał się do udziału
w łańcuchu zabaw i przedstawień baletowych w Wiedniu.
— A ty? — spytała Barbara. — Sądzisz, że dobrze ci będzie w Smallbridge?
— Tak dobrze, skarbie, jak tylko może być bez ciebie — odparł, znowu
szczerze.
Jak dotąd, nie rozmawiali wcale na temat Gracayów. Barbara nie miała
skłonności, tak drażniącej u pierwszej żony, do obgadywania ludzi, z którymi się
właśnie rozstali. Leżeli w łóżku, spleceni dłońmi, gdy ona po raz pierwszy
powiedziała coś na ich temat, a stało się to niespodziewanie, bez żadnych wstępów i
bardzo nie a propos.
— Twoi przyjaciele Graayowie są naprawdę czarujący — zauważyła.
— Czyż nie tacy właśnie, jak ci opowiadałem? — odparł Hornblower; poczuł
ogromną ulgę, że zdając Barbarze relację ze swoich przygód nie próbował ukryć
przed nią tego właśnie epizodu, chociaż wcale nie powiedział jej wszystkiego. A
potem, niezręcznie, dodał: — Hrabia to jeden z najbardziej czarujących i najlepszych
ludzi, jacy chodzą po ziemi.
— Ona jest piękna — ciągnęła Barbara idąc za tokiem własnych myśli. — Te
oczy, włosy, ta cera. Tak często rudowłose kobiety o ciemnych oczach mają złą cerę.
— Ona ma doskonałą — potwierdził Hornblower — pomyślał, że najlepiej
będzie zgadzać się z Barbarą.
— Czemu nie wyszła ponownie za mąż? — zastanawiała się Barbara. Musiała
zostać mężatką w bardzo młodym wieku, skoro, jak mówisz, jest wdową od kilku lat.
— Od Aspern — wyjaśnił. — W 1809. Jeden syn hrabiego poległ pod
Austerlitz, drugi w Hiszpanii, a jej mąż, Marcel, został zabity pod Aspern.
— Prawie sześć lat temu — stwierdziła Barbara.
Hornblower spróbował wyjaśnić sprawę: że Marie sama nie pochodzi z
arystokracji, że w każdym razie cały jej majątek po jej ponownym zamążpójściu
musiałby wrócić do rodziny Graay i że życie na uboczu dawało jej niewiele
sposobności do poznania ewentualnych kandydatów na męża.
— Teraz będą się często obracać w dobrym towarzystwie — zauważyła
Barbara w zamyśleniu. A w jakiś czas potem, całkiem nie a propos, dodała: — Ma za
szerokie usta.
Późną nocą, kiedy Barbara spała oddychając spokojnie u jego boku,
Hornblower zaczął się zastanawiać nad jej słowami. Śmieszna rzecz, ale z niechęcią
pomyślał o możliwości powtórnego zamążpójścia Marie. Przypuszczalnie nigdy już
jej nie zobaczy. Może złożyć im raz wizytę, przed odpłynięciem do Anglii, i to będzie
wszystko. Wkrótce znajdzie się w Smallbridge we własnym domu, gdzie czeka na
niego Ryszard, i będzie obsługiwany przez służbę angielską. Życie jakie go czeka,
może być nudne i spokojne, ale z pewnością szczęśliwe. Barbara wróci przecież z
Wiednia. Z żoną i synem będzie wiódł zdrowy, uregulowany i pożyteczny żywot.
Było to dobre postanowienie przed zamknięciem oczu i ułożeniem się do snu.
Rozdział XVII
W dwa miesiące później Hornblower jechał bryczką przez Francję w kierunku
Nevers i Château Graay. Kongres w Wiedniu obradował jeszcze czy też tańczył —
ktoś właśnie zauważył, że Kongres tańczy, nie czyniąc postępów — i Barbara dalej
podejmowała gości. Mały Ryszard spędzał teraz poranki w pokoju szkolnym i dla
aktywnego mężczyzny nie było w Smallbridge nic do roboty; mógł tylko czuć się
samotny. Pokusa czaiła się na niego jak morderca. Sześć tygodni bezużytecznego
kręcenia się po domu wystarczyło mu; sześć tygodni angielskiej zimy, pochmurnej i
deszczowej, sześć tygodni bycia przedmiotem trosk i zabiegów lokaja, gospodyni i
guwernantki, sześć tygodni przejażdżek konnych bez celu i znoszenia towarzystwa
bukolicznych sąsiadów. Jako dowódca okrętu był człowiekiem osamotnionym, lecz
przy tym wiecznie zajętym, a to zupełnie co innego niż być samotnym i nie mającym
nic do roboty. Lepszą już było nawet rzeczą chodzenie na przyjęcia w Paryżu.
Łapał się na zagadywaniu do Browna, nieustannym wracaniu do dawnych
przeżyć i wspominaniu, to zaś nie mogło wystarczyć. Nie mógł też zapominać o
własnej godności; żaden silny mężczyzna nie jest na tyle słaby, aby nie tęsknić za
życiem aktywnym i ciekawym. A Brown chętnie mówił o Francji, o Château de
Graay, o ich wspólnej ucieczce Loara — może było w tym trochę winy Browna, że
myśli Hornblowera coraz bardziej zwracały się w tamtą stronę. Jako zbieg znalazł
tam ciepłe przyjecie, dom, przyjaźń i miłość. Myślał o hrabim — może dlatego, że
miał nieczyste sumienie, ale niewątpliwie początkowo ku niemu zwracał się myślami,
a nie ku Marie — wspominając, jak bardzo był hrabia uprzejmy, dobry i w ogóle
sympatyczny. Po śmierci Busha chyba właśnie hrabia był człowiekiem, do którego
żywił największą sympatię. Więzy duchowe, z których istnienia Hornblower zdawał
sobie sprawę przed laty, istniały dalej. W jego podświadomości nurtowały, być może,
burzliwe wspomnienia o Marie, lecz on sobie tego nie uświadamiał. Wiedział tylko,
że pewnego ranka nacisk zniecierpliwienia osiągnął szczyt. Palcami wyczuł w
kieszeni list otrzymany przed kilkoma dniami, w którym hrabia donosił o powrocie
synowej do Graay i ponawiał zaproszenie, aby Hornblower przyjechał i pobył u
nich. Hornblower krzyknął w pewnej chwili na Browna, żeby zapakował ubrania dla
nich obu i kazał zaprząc konie do bryczki.
Dwa dni temu spali w zajeździe „Pod Znakiem Syreny” w Montargis; ubiegłej
nocy w zajeździe pocztowym w Briare. Teraz jechali odludną drogą, z której widać
było po prawej stronie Loarę, niby szary ocean, szeroką i opustoszałą, z samotnymi
wierzbami po kolana w wodzie, desperacko uczepionymi stałego gruntu. Deszcz
smagał po skórzanym dachu bryczki, bębniąc o napięty materiał z hałasem
utrudniającym rozmowę. Wewnątrz siedział Hornblower z Brownem; nieszczęsny
woźnica jechał przed nimi na lewym koniu, w kapeluszu naciągniętym na uszy aż po
kołnierz peleryny. Brown siedział ze skrzyżowanymi ramionami, istny model sługi
dżentelmena, gotów do uprzejmej rozmowy, gdyby Hornblower okazał na to chęć,
zachowujący dyskretne milczenie, póki się do niego nie zwracano. Świetnie
zorganizował podróż we wszystkich szczegółach — z tym że nie było większych
trudności z załatwieniem jakiejkolwiek podróży we Francji dla angielskiego
arystokraty. Każdy gospodarz zajazdu pocztowego, żeby nie wiem jak rozzuchwalony
w swej roli osoby urzędowej, stawał się uniżony na pierwszą wzmiankę o pozycji
społecznej Hornblowera.
Hornblower poczuł, że Brown obok niego wyprostował się i wyjrzał przez
zalane deszczem okienko.
— Bec d'Allier — oznajmił nie pytany.
Hornblower ujrzał miejsce, gdzie szare wody Allier wlewają się pod ostrym
kątem do sinej Loary — w całym tym rejonie woda mocno przybrała. Dziwnie to
trochę mieć sternika kapitańskiego mówiącego po francusku z taką swobodą i dobrym
akcentem jak Brown, który musiał doskonale wykorzystać (Hornblower wiedział, że
tak było) miesiące pobytu w pomieszczeniach dla służby w Graay kiedy to oni obaj
i Bush byli zbiegłymi jeńcami wojennymi. Hornblower wyczuł, że podobnie jak w
nim, rośnie podniecenie w Brownie, co w wypadku tego ostatniego było trudne do
wytłumaczenia. Brown nie miał żadnego powodu tęsknić za Graay jak on.
— Pamiętasz, jak tu przybyliśmy? — odezwał się Hornblower.
— Tak, milordzie, pamiętam — odparł Brown.
To właśnie Loara wiodła droga ich historycznej ucieczki z Francji, ta długa i
zadziwiająco pomyślna podróż do Nantes, Anglii i do sławy. Graay musi być już
tylko kilka mil przed nimi; Brown wychylał się wyczekująco do przodu w bryczce.
Jest, szare wieże o kształcie pieprzniczek zarysowały się niewyraźnie poprzez deszcz
na szarym niebie. Flaga powiewająca na maszcie stanowiła drobny ciemniejszy
punkcik nad zamkiem. Tam jest hrabia. I Marie. Woźnica zachęcił batem zmęczone
konie do szybszego biegu i zamek szybko się przybliżał; zaraz nastąpi ta trudna do
uwierzenia chwila. Przez całą drogę ze Smallbridge, od momentu gdy postanowił
jechać, Hornblower nie chciał wierzyć, że zdążają do Graay. Wydawało mu się, że
jest jak dziecko domagające się gwiazdki z nieba, bo cel ich podróży tak był
upragniony, że aż wydawał się nieosiągalny. Ale oto są już na miejscu, przystają u
bram, bramy otwierają się i konie wbiegają truchtem na tak dobrze pamiętny
dziedziniec. Oto stary lokaj Feliks biegnie w deszczu, by ich powitać, a dalej, koło
pomieszczeń kuchennych, stoi grupka służby z kucharką, tłustą Jeanne, wśród nich,
zaś koło bryczki, na szczycie kamiennych schodów, osłonięci od deszczu wystającym
dachem, czekają hrabia i Marie. To powrót pod rodzinny dach.
Hornblower wygramolił się z bryczki. Pochylił się, żeby ucałować dłoń Marie,
a potem padłszy w ramiona hrabiego najnaturalniej w świecie przytulił policzek do
jego twarzy. Hrabia klepał go po ramieniu.
— Witaj. Witaj.
Nie ma na świecie większej radości, niż być oczekiwanym i czuć, że nasze
przybycie cieszy. Oto dobrze zapamiętany salon ze starymi, pozłacanymi krzesłami w
stylu Ludwika XVI. Pomarszczona twarz starego hrabiego emanuje radością. Marie
uśmiecha się. Ten mężczyzna złamał jej kiedyś serce, a ona była gotowa dopuścić,
żeby złamał jej znowu — wie, że tak będzie — bo go kocha. Hornblower widział
tylko jej uśmiech, powitalny i czyżby macierzyński? Była w tym uśmiechu duma i
rezygnacja, jak u matki, która widzi, że jej syn jest już dorosły i wkrótce ją opuści.
Hornblower miał tylko przez chwilę takie wrażenie; utracił natychmiast swą zwykłą
umiejętność obserwacji pod falą ogarniającej go namiętności. Zapragnął przyciągnąć
Marie do siebie, poczuć jej pełne ciało w swych objęciach, zapomnieć o
zmartwieniach, wątpliwościach i rozczarowaniach w jej upojnym uścisku; zupełnie
tak samo jak, samolubny, znajdował w nim zapomnienie przed czterema laty.
— Radośniejsze przybycie, milordzie, niż poprzednie — powiedział hrabia.
Poprzednio Hornblower znajdował się tu jako zbieg, wlokąc rannego Busha,
ścigany przez żandarmów Bonapartego.
— Tak, to prawda — odparł Hornblower. Potem uświadomił sobie, w jak
oficjalnej formie hrabia zwrócił się do niego. — Czy dla pana, sir, muszę być
milordem? Przecież…
Wszyscy troje uśmiechnęli się.
— A zatem, jeśli pan pozwoli, będę go nazywał 'Oratio — oświadczył hrabia.
— Doceniam ogromny zaszczyt takiej poufałości.
Hornblower spojrzał w stronę Marie.
— 'Oratio — powiedziała. — 'Oratio.
Nazywała go tak poprzednio, łamiącym się głosem, gdy przebywali razem
sami. Samo usłyszenie mówiącej jej tak znowu sprawiło, że przez ciało Hornblowera
przebiegł dreszcz namiętności. Przepełniła go miłość — taki rodzaj miłości, na jaki
było go stać. Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, jak to nikczemnie z jego strony
przybywać tu, żeby znowu burzyć spokój Marie. Uległ swej szalonej tęsknocie —
może usprawiedliwiał go trochę fakt, że w swej nierozsądnej skromności nie
uświadamiał sobie, jak bardzo może być kochany przez kobietę. Wszedł Feliks z
winem; hrabia podniósł kielich.
— Za twój szczęśliwy powrót, 'Oratio — rzekł.
Te proste słowa wywołały na moment w pamięci Hornblowera jak gdyby
korowód powrotów na podobieństwo korowodu królów zwidujących się Makbetowi.
Życie marynarza to łańcuch odjazdów i powrotów. Powrotów do Marii, której już nie
ma, bo umarła, powrotów do Barbary — a teraz tego powrotu do Marie. Niełatwo
myśleć o Barbarze, gdy się jest z Marie; ale będąc z Barbarą myślał o Marie.
— Feliksie, mam nadzieję, że Brown już się rozgościł? — zapytał. Dobry pan
zawsze pamięta o swym słudze — zadając to pytanie chciał jednak również zmienić
tok własnych myśli.
— Tak, milordzie — odparł Feliks. — Brown czuje się jak u siebie w domu.
Twarz Feliksa pozbawiona była wszelkiego wyrazu, a jego głos jakiejkolwiek
intonacji. Czy to nie za daleko posunięta neutralność? Czy Feliks nie chciał w ten
sposób zwrócić uwagi Hornblowera, że z Brownem dzieje się coś, o czym jego pan
powinien wiedzieć? Ciekawa sprawa. Lecz Brown dalej zachowywał się jak wzór
służącego, gdy Hornblower znalazł go w swoim pokoju, udawszy się tam, żeby się
przygotować do późnego obiadu. Walizy i neseser były rozpakowane, czarny
smoking — ostatni krzyk londyńskiej mody — wyłożony razem z koszulą i
krawatem. Ogień buzował wesoło na kominku w sypialni.
— Cieszycz się, Brown, że jesteś tu znowu?
— Ogromnie się cieszę, milordzie.
Brown to zaiste doskonały lingwista — potrafi świetnie porozumiewać się w
języku służby czy marynarskim, w języku wsi czy ulic Londynu, ale mówi też biegle
po francusku. To nawet trochę irytujące, że nigdy mu się to wszystko nie miesza,
myślał Hornblower zawiązując krawat.
W hallu na górze spotkał Marie, jak on schodzącą właśnie na obiad. Oboje
stali przez chwilę jak wryci, jak gdyby każde z nich było ostatnią osobą na świecie,
którą to drugie spodziewało się ujrzeć. Potem Hornblower skłonił się i podał Marie
ramię, a ona przyjęła je z ukłonem. Od jej drżącej dłoni wspartej na jego ramieniu
wionęła fala ciepła, jakby przechodził koło otwartych drzwiczek pieca.
— Moja kochana! Najdroższa! — szeptał tracąc prawie panowanie nad sobą.
Dłoń na jego ramieniu poruszyła się nerwowo, lecz Marie pewnym krokiem
zstępowała dalej schodami.
Obiad był przyjemny, bo gruba kucharka Jeanne przeszła samą siebie, zaś
hrabia był we wspaniałej formie, to żartobliwy, to znów poważny, dowcipny i
świetnie poinformowany. Dyskutowano o polityce rządu burbońskiego i panowie
zastanawiali się, jakie decyzje zostaną podjęte na Kongresie w Wiedniu, wymienili
też mimochodem kilka uwag na temat Bonapartego na Elbie.
— Przed naszym wyjazdem z Paryża mówiło się, że przebywając tam jest on
zbyt niebezpiecznym sąsiadem — zauważył hrabia. — Sugerowano przeniesienie go
w pewniejsze miejsce — wymieniano w związku z tym waszą Wyspę Świętej Heleny
na Południowym Atlantyku.
— Chyba byłaby odpowiedniejsza — zgodził się Hornblower.
— Europa będzie trwać w stanie wrzenia, jak długo ten człowiek może być
ośrodkiem intryg — odezwała się Marie. — Czemu pozwala mu się niepokoić nas
wszystkich?
— Car, jego były przyjaciel, jest usposobienia sentymentalnego — wyjaśnił
hrabia wzruszając ramionami. — Ponadto cesarz Austrii to jego teść.
— Czy powinni narzucać swój punkt widzenia kosztem Francji… kosztem
cywilizacji? — pytała Marie z goryczą.
Kobiety silniej się zwykle angażują niż mężczyźni.
— Nie sądzę, żeby Bonaparte stanowił zbyt aktywne zagrożenie — rzucił
pocieszająco Hornblower.
Popijając kawę po obiedzie hrabia tęsknym wzrokiem spozierał na stolik do
kart.
— 'Oratio, nie zapomniałeś grać w wista? — spytał. — Jest nas tylko trójka,
ale moglibyśmy zagrać „z dziadkiem”. Pod pewnym względem — chociaż moje
zdanie można uznać za heretyckie — gra „z dziadkiem” wydaje się mieć bardziej
naukowy charakter.
Nikt nie wspomniał o tym, że Bush grywał z nimi, lecz wszyscy o nim
pomyśleli. Przekładano karty, tasowano i rozdawano. Było trochę prawdy w słowach
hrabiego, że gra „z dziadkiem” ma bardziej naukowy charakter; niewątpliwie
pozwalała na dokładniejsze obliczanie możliwości. Hrabia grał z całą swą dawną
werwą, Marie z tą samą co przedtem solidną znajomością zasad gry, zaś Hornblower
starał się wykazywać swą zwykłą naukową precyzję. Ale coś było nie tak. Wist „z
dziadkiem” był trochę denerwujący, może ze względu na konieczność zmiany miejsc
wskutek omijanej kolejki rozdawania, co przerywało ciągłość gry. Hornblower nie
zatracał się w grze, jak to bywało zazwyczaj. Odczuwał silnie obecność Marie,
siedzącej to obok niego, to naprzeciwko, i dwa razy popełnił drobne błędy. Po
skończeniu drugiego robra Marie opuściła ręce na kolana.
— Chyba dość się nagrałam na dzisiejszy wieczór — rzekła. — Jestem pewna,
że 'Oratio jest równie dobry w pikiecie jak w wiście. Może zagracie we dwóch, a ja
pójdę spać.
Hrabia powstał ze swą zwykłą ceremonialną uprzejmością, pytając, czy
dobrze się czuje, a gdy zapewniła go, że jest tylko zmęczona, odprowadził ją do
drzwi, tak jak odprowadzałby królową.
— Dobranoc, 'Oratio — powiedziała Marie.
— Dobranoc, madame — odparł Hornblower stojąc przy stoliku karcianym.
Wymienili jedno spojrzenie — trwające mniej niż dziesiątą sekundy, ale
dostatecznie długie, żeby powiedzieć sobie wszystko.
— Ufam, że Marie miała słuszność mówiąc, że jesteś, 'Oratio, mistrzem w
pikiecie — mówił hrabia wracając od drzwi. — Grywaliśmy z nią często w tę grę,
gdy nie było warunków do wista. Ale ja tu zakładam, że masz chęć na pikietę!
Przecież to bardzo nieuprzejmie z mojej strony!
Hornblower zapewnił spiesznie hrabiego, że o niczym innym nie marzy.
— To świetnie — ucieszył się hrabia tasując karty swymi szczupłymi białymi
palcami. — Prawdziwy szczęściarz ze mnie.
Miał tego wieczora szczęście, przynajmniej w grze, jak zwykle śmiało
ryzykując, nagradzany nieprzewidzianym szczęściem przy zrzucaniu się z koloru.
Jego niższe seiziemes przebijały wyższe quinty Hornblowera, quatorze waletów
uratowała go, gdy Hornblower miał trzy asy, trzy króle i trzy damy, zaś dwukrotne
carte blanche wybawiło go od klęski przy znacznie lepszych kartach na ręku
Hornblowera. Gdy ten ostatni miał dobrą kartę, hrabiemu sprzyjało szczęście, a gdy
karty Hornblowera były słabe, hrabia dostawał wyjątkowo mocne. W końcu trzeciej
partie Hornblower popatrzył na niego bezradnie przez stolik.
— Obawiam się, że nie było to dla ciebie zbyt interesujące — powiedział
hrabia ze skruchą. — Niegrzecznie traktować tak gościa.
— Wolałbym przegrać w tym domu, niż wygrać w innym — odparł
Hornblower z absolutną szczerością.
Hrabia uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To zbyt duży komplement — rzekł. — A przecież mogę tylko
odpowiedzieć, że mając ciebie tutaj nie dbam, czy wygrywam, czy tracę. Ufam, że los
dalej będzie mi sprzyjał i że zostaniesz tu na dłużej.
— Jak los Europy zależy to od Kongresu Wiedeńskiego — zażartował
Hornblower.
— Wiesz, że ten dom jest twoim domem — dodał hrabia z powagą. — Marie i
ja pragniemy, abyś go traktował jak swój.
— Sir, jest pan zbyt dobry — protestował Hornblower. — Czy mogę
zadzwonić po świecę?
— Pozwól, że ja to uczynię — uprzedził go hrabia kierując się spiesznie do
dzwonka. — Tuszę, iż nie jesteś zbyt znużony po podróży. Feliksie, milord chce
pójść do siebie.
Hornblower poszedł na górę dębowymi schodami z rzeźbioną boazerią za
Feliksem kuśtykającym przodem ze świecą. Odprawił natychmiast zaspanego Browna
czekającego na niego w saloniku, oznajmiając, że sam położy się spać. Te
niewidoczne drzwi w rogu pokoju prowadzą do hallu przed apartamentem Marie z
wieży — jak dobrze to pamięta. Pokolenia Ladonów, hrabiów Graay, wiodły
intrygi w château; może hrabiowie i książęta przechodzili przez te drzwi udając się do
swych kochanek.
Marie czekała na niego, owładnięta tęsknotą, ociężała od miłości, czuła i
słodka. Zapadnięcie w jej ramiona było jak pogrążenie się w spokoju i szczęściu,
bezgranicznym spokoju przypominającym łagodność morza w blasku zachodzącego
słońca. Pełne piersi, na których złożył głowę, powitały go serdecznie; ich zapach koił
i upajał. Trzymała go w objęciach, kochała go, płakała ze szczęścia. Wiedziała, że
posiada tylko połowę jego serca. Był okrutny bezwzględny, samolubny, a przecież to
szczupłe, kościste ciało spoczywające w jej ramionach było dla niej wszystkim na
świecie. To okrutne, że wrócił tu, żeby wyzyskiwać ją w ten sposób. Już przedtem
sprawiał jej ból, a ona wiedziała, że jej dawne cierpienia są niczym w porównaniu z
czekającymi ją w przyszłości. Ale on jest taki. I takim go kochała. Czas biegnie tak
szybko, ma tylko tę krótką chwilę przed dalszym życiem w smutku. Och, trzeba się
tak bardzo śpieszyć! Przyciągnęła go do siebie szalonym ruchem, łkając z miłości,
łzami błagając czas, żeby się zatrzymał. I to wydało się, że czas stanął w tym
momencie. Zatrzymał się, a świat zawirował wokół niej.
Rozdział XVIII
— Milordzie, czy mogę z panem pomówić? — spytał Brown.
Postawił przy łóżku tacę ze śniadaniem i rozsunął zasłony okienne. W odległej
Loarze odbijało się wiosenne słońce. Brown odczekał z respektem, aż Hornblower
wypije pierwszą filiżankę kawy i otrząśnie się ze snu.
— O co chodzi? — spytał Hornblower; mrugając powiekami patrzył na
Browna plecami opartego o ścianę. Brown zachowywał się inaczej niż zwykle.
Zamiast stać w ceremonialnej postawie, właściwej służącemu dżentelmena, czekał
wyprostowany według zasad dyscypliny z dawnych dni, kiedy to szanujący się
marynarz stał z podniesioną głową i barkami ściągniętymi do tyłu niezależnie od
tego, czy był skazywany na chłostę, czy wysłuchiwał pochwały za dzielność.
— O co chodzi? — powtórzył zaintrygowany Hornblower.
Miał moment szalonej obawy, że Brown mógłby na tyle zgłupieć, żeby
powiedzieć coś na temat jego stosunków z Marie. Lecz obawa ta znikła, gdy
uświadomił sobie jej absurdalność i nierealność. A przecież Brown zachowywał się
dziwnie — można by powiedzieć, że był zakłopotany.
— No więc, sir… to znaczy, milordzie — (po raz pierwszy od czasu nadania
Hornblowerowi godności para Brown pomylił się w tytułowaniu) — nie wiem
właściwie, czy to jest coś takiego, o czym wasza lordowska wysokość chciałby
wiedzieć. Nie chcę się ośmielać, sir… milordzie.
— Och, człowieku, wyduśże to z siebie — żachnął się Hornblower. — I mów
mi „sir”, jeśli ci to coś ułatwi.
— To jest tak, milordzie. Chcę się żenić.
— Dobry Boże! — zdumiał się Hornblower. Wiedział coś niecoś o tym, że
Brown jest postrachem kobiet, a nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby się
ożenić. Powiedział spiesznie to co uznał za stosowne. — Któraż to jest ta szczęśliwa
niewiasta.
— Annette, milordzie. Córka Jeanne i Bertranda. I to ja jestem ten szczęśliwy,
milordzie.
— Córka Jeanne? O… oczywiście. Ta ładna, z ciemnymi włosami.
Zastanawiając się nad małżeństwem hożej dziewczyny francuskiej i mężnego
Anglika nie potrafił znaleźć żadnego argumentu przeciwko takiemu związkowi.
Brown będzie lepszym mężem niż wielu innych — na pewno szczęśliwa będzie
kobieta, która go poślubi.
— Jesteś człowiekiem rozsądnym, Brown — ciągnął Hornblower. — Nie
musisz pytać mnie o zdanie w takich sprawach. Jestem pewien, że uczyniłeś mądry
wybór i składam ci najlepsze życzenia szczęścia i pomyślności.
— Dziękuję, milordzie.
— Jeśli Annette umie gotować tak samo dobrze jak jej matka — dodał
Hornblower — to z ciebie prawdziwy szczęściarz.
— To jest właśnie druga sprawa, o której chciałem mówić, milordzie. Nie ma
lepszej kucharki od niej, chociaż jest młoda. Sama Jeanne tak mówi, a jak ona to
mówi…
— To można być tego pewnym — dokończył Hornblower.
— Myślałem, milordzie — mówił dalej Brown — nie żebym chciał coś
narzucać, że gdybym miał zostać w pańskiej służbie, to jego lordowska wysokość
mógłby się zastanowić nad zaangażowaniem Annette na kucharkę.
— O, do licha! — wykrzyknął uradowany Hornblower.
Wyobraził sobie żywot złożony z ciągu posiłków tak wspaniałych jak te
przygotowywane przez Jeanne. Obiady w Smallbridge były prawie dobre, ale
zdecydowanie bez polotu. Smallbridge i kuchnia francuska dawały okazję do bardzo
interesujących studiów nad kontrastami. Smallbridge z Annette jako kucharką stałoby
się niewątpliwie atrakcyjniejsze. Ale o czym on tu myśli? Co się stało z jego
wątpliwościami i nieśmiałymi myślami o niewracaniu nigdy do Smallbridge? Na
pewno taki zamiar przychodził mu do głowy, kiedy myślał o Marie, a teraz myśli o
Smallbridge i o Annette prowadzącej mu kuchnię. Otrząsnął się z tych marzeń.
— Nie mogę oczywiście podejmować sam decyzji w takiej sprawie —
powiedział, grając na zwłokę. — Sam rozumiesz, Brown, że trzeba się będzie
skonsultować z jej wysokością. Czy masz jakieś alternatywne plany?
— Mnóstwo, milordzie, jeśli tylko pan nie będzie miał nic przeciwko temu.
Myślałem o otwarciu małego hotelu — mam zaoszczędzone całe pryzowe.
— Gdzie?
— Może w Londynie, milordzie. Albo w Paryżu. Czy w Rzymie.
Rozmawialiśmy o tym z Feliksem, Bertrandem i Annette.
— Mój Boże! — westchnął znowu Hornblower. Nic takiego nie przyszło mu
nigdy na myśl, a przecież…
— Nie wątpię, Brown, że ci się powiedzie.
— Dziękuję, milordzie.
— Powiedz mi, to wygląda na błyskawiczne zaloty. Czy tak było?
— Niezupełnie, milordzie. Kiedy byłem tu poprzednim razem, Annette i ja…
rozumie pan, milordzie.
— Teraz tak — odparł Hornblower.
To nie do wiary, że Brown, człowiek, który wybrał linę ratującą „Plutona”, ten
co jednym ciosem pięści uciszył pułkownika Caillarda, mówił spokojnie o
możliwości otwarcia hotelu w Rzymie. Właściwie nie było to bardziej
nieprawdopodobne niż jego własne rozmyślania nad możliwością stania się
francuskim seigneurem i odwrócenia się tyłem do Anglii. Myślał o tym nie dawniej
niż ubiegłej nocy; miłość do Marie rosła w nim w ciągu ostatnich pięciu dni, mimo że
folgował swej namiętności, a nie należał do głupców nie zdających sobie sprawy, co
to oznacza.
— Brown, kiedy myślisz się żenić? — spytał.
— Jak tylko da się najwcześniej, według tutejszego prawa, milordzie.
— Nie mam pojęcia, ile to może trwać — rzekł Hornblower.
— Dowiem się, milordzie. Czy to byłoby wszystko, czego pan potrzebuje w
tej chwili?
— Nie. Zaraz wstaję. Nie mogę leżeć w łóżku, Brown, po wysłuchaniu
wszystkich tych podniecających nowin. Wystąpię z ładnym prezentem ślubnym.
— Dziękuję, milordzie. Przyniosę teraz panu gorącej wody.
Ubrawszy się poszedł do buduaru, gdzie Marie czekała na niego. Ucałowała
go na dzień dobry, przesunęła dłonią po gładko wygolonych policzkach i położywszy
mu dłoń na ramieniu podprowadziła do okna w swoim pokoju w wieży, żeby mu
pokazać, że jabłonie w sadzie na dole zaczęły już kwitnąć. Przyszła wiosna, i dobrze
było kochać i być kochanym w tym zielonym kraju. Ujął jej białe dłonie, z pełnym
szacunku uwielbieniem ucałował kolejno wszystkie palce. Co dzień bardziej ją
podziwiał, słodycz jej charakteru i brak egoizmu w miłości. To połączenie szacunku i
uczucia stanowiło mieszaninę uderzającą do głowy — Hornblower czuł, że mógłby
klękać przed Marie jak przed świętą. Ona zdawała sobie sprawę z ogarniającej go
namiętności, jak ze wszystkiego, co go dotyczyło.
— 'Oratio — powiedziała (czemu tak bardzo wzrusza go dźwięk jego
śmiesznego imienia wymawianego w taki sposób?).
Przytulił się do niej, a ona objęła go, niosąc, jak zawsze, pociechę. Nie
myślała teraz wcale o przyszłości. Wiedziała, że dla niej przyszłość gotuje tragedię.
Ale to jest teraz,* a teraz Hornblower jej potrzebuje. Otrząsnęli się z paroksyzmu
namiętności, jak zawsze, uśmiechając się do siebie.
— Słyszałaś o Brownie?
— Chce żenić się z Annette. I bardzo dobrze robi.
— Wygląda, że to dla ciebie nie nowina.
— Wiedziałam o tym przed Brownem — zaśmiała się Marie. Na jej policzku
pojawił się na moment dołeczek, a w oczach zalśnił figlarny chochlik. Była absolutnie
i niezwykle pociągająca.
— Powinna być z nich dobra para — zauważył Hornblower.
— Jej kufer z wyprawą jest zupełnie gotowy — ciągnęła Marie — a Bertrand
ma dla niej posag.
Zeszli na dół podzielić się nowiną z hrabią, a on słuchał uradowany.
— Mogę sam im dać ślub cywilny — rzekł. — Pamiętasz, 'Oratio, że jestem tu
merem? Stanowisko będące nieomal synekurą dzięki wydajnej pracy mojego zastę-
pcy, mogę jednak robić użytek ze swej władzy, jeśli przyjdzie mi na to ochota.
Na szczęście dla przyśpieszenia sprawy Brown — wezwany do złożenia
wyjaśnień — oświadczył, że jest sierotą i głową swojej rodziny, dzięki czemu można
było zrezygnować z żądania pozwolenia rodzicielskiego, wymaganego przez prawo
francuskie. Nie została jeszcze wprowadzona w życie zapowiedź króla Ludwika
XVIII i Izby, że ceremonia religijna ma być integralną częścią małżeństwa, aby
zyskało ono moc prawną. Mimo to ślub miał być kościelny i związkowi miało być
udzielone błogosławieństwo Kościoła. Annette nie ustawała w próbach nawrócenia
Browna, a dzieci miały być wychowywane w wierze katolickiej. Wysłuchawszy tego,
Brown kiwnął głową, że się zgadza; nie miał widać specjalnych skrupułów, gdy szło
o religię.
Ludzie w Smallbridge byli już zgorszeni murzyńską pokojówką Barbary;
potrząsali z dezaprobatą głowami nad nawykiem brania co dzień kąpieli przez
Hornblowera i Barbarę; i Hornblower nie bardzo umiał sobie wyobrazić, co będzie się
tam mówiło w przyszłości o obecności niewiasty z papistowskiego kraju i rodziny
wychowywanej w tym duchu. No i znowu myśli o Smallbridge. To jest naprawdę
podwójne życie. Spojrzał zakłopotany na hrabiego, którego gościnności nadużywał.
Trudno myśleć o winie w miłości, gdy w grę wchodzi Marie — w niej nie ma winy. A
w nim? Czy wolno obwiniać go o coś, czemu nie może się oprzeć? Czy był winien,
gdy porywał go prąd Loary, o niespełna milę od miejsca, w którym się teraz znajduje?
Przeniósł spojrzenie na Marie i jak zawsze poczuł silny przypływ namiętności; drgnął
nerwowo uświadomiwszy sobie, że hrabia zwraca się do niego swym miłym głosem.
— 'Oratio, czy będziemy tańczyć na weselu? — pytał.
Robili z tego wielką uroczystość, co trochę zaskoczyło Hornblowera, który
miał mgliste i niewłaściwe wyobrażenie o stosunku francuskich seigneurs dawnego
reżymu do służby. Na dziedzińcu za zamkiem ustawiono beczki z winem i
zgromadzono orkiestrę złożoną ze skrzypków i muzykantów z Auvergne grających na
instrumentach przypominających szkockie kobzy, których dźwięki tak bardzo
drażniły głuche na tony ucho Hornblowera. Hrabia ruszył w tany z Jeanne, a ojciec
panny młodej z Marie. Było wino, mnóstwo jedzenia, były sprośne żarty i górnolotne
przemowy. Wieś wydawała się okazywać zadziwiającą tolerancję wobec związku
miejscowej dziewczyny z obcym heretykiem — chłopi klepali Browna po plecach,
ich żony całowały go w ogorzałe policzki pośród wybuchów wesołości. Ale Brown
był tu ogromnie popularny, a w tańcu pomagał mu chyba instynkt.
Hornblower, nie będąc w stanie odróżnić jednej nuty od drugiej, musiał usilnie
wsłuchiwać się w rytm i obserwując uważnie, co robią inni, naśladował zabawnie ich
ruchy taneczne, przechodząc z rąk do rąk kobiet z policzkami jak jabłuszka. Ociężały
od jedzenia siadł przy stole na krzyżakach, ale już po chwili hasał jak szalony po
brukowanym dziedzińcu między dwoma hożymi dziewojami, trzymając się z nimi za
ręce i śmiejąc z całego serca. Sam się dziwił — nawet tu nie przestał analizować
siebie — że potrafi tak dobrze się bawić. Marie z uśmiechem spoglądała na niego
spod prostych brwi.
Znalazłszy się z powrotem w salonie chateau, poczuł się dziwnie znużony i
zdumiewająco szczęśliwy. Siedział w mało wytwornej pozie, z nogami
wyciągniętymi przed siebie, a Feliks, znów w roli nieskazitelnego majordomusa,
słuchał, co ma podać jemu i hrabiemu.
— Szerzą się dziwne pogłoski — zaczął hrabia. Wyprostowany w swym
fotelu, wyglądał świeżo i wytwornie jak zawsze. — Nie chciałem psuć zabawy
rozmową na ten temat. Ludzie powiadają, że Bonaparte uciekł z Elby i wylądował we
Francji.
— To rzeczywiście dziwne — odparł rozleniwiony Hornblower; potrzebował
trochę czasu, żeby znaczenie tej nowiny dotarło do jego otępiałego mózgu. — Jakie
mogą być jego zamiary?
— Zgłasza ponownie roszczenie do tronu Francji — powiedział hrabia
poważnym tonem.
— Nie ma jeszcze roku, jak go wszyscy odstąpili.
— To prawda. Może Bonaparte rozwiąże za nas problem, o którym
rozmawialiśmy któregoś wieczora. Nie ma wątpliwości, że król każe go rozstrzelać,
jak tylko dostanie go w ręce, a to położy kres wszelkim ewentualnym intrygom i
niepokojom.
— Słusznie.
— Chciałbym jednak — może to niemądre — aby wiadomość o wylądowaniu
Bonapartego dotarła do nas równocześnie z wiadomością o jego śmierci.
Na twarzy hrabiego malowała się głęboka troska i Hornblower poczuł lekki
niepokój. Wiedział, że jego gospodarz jest czujnym obserwatorem sytuacji polity-
cznej.
— Sir, czego się pan obawia? — zapytał, stopniowo zbierając myśli.
— Boję się, żeby nie odniósł jakiegoś niespodziewanego sukcesu. Pan zna
potęgę jego imienia, a król… król ze swymi doradcami nie działał z należytym
umiarkowaniem po swoim powrocie na tron.
Wejście Marie, uśmiechniętej i szczęśliwej, przerwało rozmowę. Siadłszy z
powrotem w fotelach panowie nie wrócili już do niej. W ciągu następnych dwóch dni
Hornblower miewał chwilami jakieś przeczucia, chociaż jedyne wieści, jakie do nich
dotarły, nie mówiły nic poza potwierdzeniem faktu o wylądowaniu Bonapartego.
Rzuciły one lekki cień na jego szczęście, lecz było ono tak wielkie i tak intensywne,
że aby je zmrozić, potrzeba by było czegoś więcej niż chłodnego powiewu. Cudowne
dni wiosenne, błądzenie po sadzie pod kwitnącymi drzewami, z szemrzącymi opodal
bystrymi wodami Loary; przejażdżki konne po lesie — jak to się działo, że nie
znosząc ich przedtem, teraz znajdował w nich tyle przyjemności? Dojeżdżali aż do
Nevers, a zdarzyły się też jedna czy dwie oficjalne wizyty, których wymagała jego
pozycja; były to same złote chwile. Ich blasku nie mogła przyćmić obawa o to, co
zrobi Bonaparte ani nawet o treść listu, który musi przyjść z Wiednia. Pozornie
Barbara nie mogła mieć o nic pretensji; pojechała do Wiednia, a w czasie jej
nieobecności on odwiedził dawnych przyjaciół. Ale Barbara będzie wiedziała. Może
nic nie powie, ale będzie wiedziała.
Chociaż ogromne było szczęście Hornblowera, nie było ono tak
nieskrępowane jak szczęście Browna — Hornblower łapał się na tym, że zazdrości
Brownowi, zazdrości tej swobody, z jaką on może się obnosić ze swą miłością.
Hornblower i Marie musieli trochę kryć się i uważać, on sam miał wyrzuty sumienia
ze względu na hrabiego. Z tym wszystkim jednak był szczęśliwy, szczęśliwszy niż
kiedykolwiek przedtem w swoim pełnym udręki żywocie. Raz chociaż nie zamęczał
siebie samoanalizą. Nie miał wątpliwości ani co do swego uczucia, ani uczuć Marie, a
nowość takiego przeżycia przysłaniała całkowicie obawy i złe przeczucia co do
przyszłości. Może żyć w spokoju, póki nie dopadną go troski — gdyby potrzeba mu
było czegoś, aby nasilić poczucie szczęścia (a tak nie było), to wystarczała sama
świadomość, że czekają go kłopoty, a on pozwala sobie je ignorować. Poczucie winy
i niepewności rzucało go jeszcze bardziej szaleńczo w ramiona Marie, nie żeby
świadomie o nim zapomnieć; po prostu skłaniało do pośpiechu.
To była miłość, bezbrzeżna i niczym nie zmącona. Dawanie było ekstazą,
przyjmowanie nie dziwiło. Przyszła wreszcie do niego, po tylu latach i cierpieniach.
Można by powiedzieć cynicznie, że to tylko jeszcze jeden przykład tęsknoty
Hornblowera za tym, czego mieć nie może; jeśli nawet tak było, to chociaż raz
Hornblower nie zdawał sobie z tego sprawy. W ciągu tych dni przychodził mu często
na myśl werset z książeczki do nabożeństwa „…służenie Któremu jest doskonałą
wolnością”. Tak bardzo był oddany Marie.
Loara wciąż była wezbrana. Katarakta, gdzie kiedyś omal nie utonął — ta
sama, która stała się przyczyną jego pierwszego spotkania z Marie — wyglądała jak
obrzeżony pianą stromy stok z rwącej, zielonej wody. Hornblower słyszał jej szum
spoczywając w ramionach Marie w jej pokoju w wieży; spacerowali często koło tego
miejsca i Hornblower wspominał tamto przeżycie bez trwogi czy podniecenia.
Wszystko to minęło. Rozsądek mówił mu, że jest tym samym człowiekiem, który
abordażował „Castillę”, tym samym, który stał w obliczu gniewu El Suprema, tym,
który walczył na śmierć i życie w zatoce Rosas, a mimo to miał dziwne wrażenie, że
tamto wszystko przytrafiło się komu innemu. Teraz wiódł życie człowieka
spokojnego i rozleniwionego, a katarakta nie przypominała odmętu, który omal nie
pochłonął jego życia.
Gdy hrabia wszedł z dobrą nowiną, uznał to za rzecz zupełnie naturalną.
— Hrabia d'Artois pobił Bonapartego w bitwie na południu — oznajmił. —
Bonaparte jest zbiegiem, wkrótce zostanie pojmany. To jest wiadomość z Paryża.
Tak właśnie powinno być; wojny się skończyły.
— Myślę, że dziś wieczorem możemy rozpalić ognisko dla uczczenia tej
nowiny — ciągnął hrabia. Palono więc ognisko i pito toasty za króla.
Ale już następnego ranka Brown stawiając tacę ze śniadaniem przy łóżku
Hornblowera oznajmił, że hrabia chciałby z nim się widzieć możliwie jak najszybciej
i jeszcze nie dokończył mówić, gdy wszedł hrabia, z wymizerowaną twarzą, w
szlafroku i nie uczesany.
— Przepraszam za najście — zaczął (nawet w takiej chwili nie potrafił
zapomnieć o dobrych manierach) — ale nie mogłem czekać. Są złe nowiny. Bardzo
złe. Najgorsze, jakie mogą być.
Hornblower mógł tylko patrzeć szeroko otwartymi oczyma i czekać, aż hrabia
zbierze siły na przekazanie mu wiadomości. Wymagało to wysiłku z jego strony.
— Bonaparte jest w Paryżu — rzekł wreszcie hrabia. — Król uciekł, a
Bonaparte jest znowu cesarzem. Cała Francja stanęła za nim.
— A bitwa, którą przegrał?
— Pogłoska… kłamstwa… same kłamstwa. Bonaparte jest znowu cesarzem.
Trzeba było chwili czasu na zdanie sobie sprawy, co to oznacza. Z pewnością
oznaczało znowu wojnę. Cokolwiek uczynią inne wielkie mocarstwa, Anglia nie
będzie mogła nigdy tolerować obecności tego niebezpiecznego i potężnego
nieprzyjaciela po drugiej stronie Kanału. Jeszcze raz Anglia i Francja skoczą sobie do
gardła. Dwadzieścia dwa lata temu zaczęły się wojny; wygląda na to, że trzeba będzie
następnych dwudziestu dwóch, żeby można było znowu zrzucić Bonapartego z tronu.
Jeszcze dwadzieścia dwa lata niedoli i rozlewu krwi. Była to naprawdę straszna
perspektywa.
— Jak to się stało? — pytał Hornblower, bardziej dla zyskania na czasie niż z
rzeczywistej ciekawości.
Hrabia rozłożył swe delikatne ręce w bezradnym geście.
— Nie padł ani jeden strzał — rzekł. — Armia przeszła en masse na jego
stronę. Ney, Labedoyere, Soult — wszyscy zdradzili króla. W ciągu dwóch tygodni
Bonaparte przebył dystans od brzegu Morza Śródziemnego do Paryża. Musiał pędzić
w poszóstnym powozie.
— Ależ lud go nie chce — protestował Hornblower. — Wszyscy wiemy o
tym.
— Życzenie ludu nic nie znaczy wobec woli armii — odparł hrabia. —
Nowiny przyszły wraz z pierwszymi dekretami uzurpatora. Mają być powołane
poborowe roczniki 1815 i 1816. Oddziały Przybocznej Gwardii Królewskiej mają
zostać rozwiązane, gwardia cesarska przywrócona. Bonaparte jest znowu gotów
zmierzyć się z Europą.
Hornblower niejasno zobaczył znów siebie na pokładzie okrętu, pod
brzemieniem odpowiedzialności, otoczonego niebezpieczeństwami, samotnego i bez
przyjaciół. Ponura to była perspektywa.
Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie Marie, w szlafroku, ze wspaniałymi
włosami spływającymi na ramiona.
— Słyszałaś nowinę, moja droga? — spytał hrabia. Nie uczynił żadnej uwagi
na temat jej przybycia tu ani wyglądu.
— Tak — odparła Marie. — Jesteśmy w niebezpieczeństwie.
— To prawda — przyznał hrabia. — Wszyscy.
Wiadomość była tak przerażająca, że Hornblower nie zdążył się zastanowić,
czy grozi mu ona osobiście. Jako oficer Brytyjskiej Marynarki Wojennej zostanie
natychmiast aresztowany i uwięziony. Nie tylko to; przed laty Bonaparte chciał
postawić go przed sąd i skazać za piractwo. Zrealizuje ten zamiar — tyrani mają
dobrą pamięć. A hrabia, a Marie?
— Bonaparte wie teraz, że pan dopomógł mi w ucieczce — zauważył
Hornblower. — Nigdy tego nie wybaczy.
— Zabije mnie, jeśli uda mu się mnie schwytać — stwierdził hrabia; nie
wspomniał o Marie, lecz spojrzał w jej stronę. I ją Bonaparte zabije.
— Musimy uciekać — zdecydował Hornblower. — Kraj nie ustabilizował się
jeszcze pod władzą Bonapartego. Mając szybkie konie możemy dotrzeć do wybrzeża.
..
Ujął za prześcieradło, żeby je odrzucić, ale w ostatniej chwili przypomniał
sobie o obecności Marie.
— Będę ubrana za dziesięć minut — oznajmiła Marie.
Gdy drzwi za nią i za hrabią zamknęły się, Hornblower wyskoczył z łóżka
wołając na Browna. Przemiana z sybaryty w człowieka czynu trwała kilka chwil,
tylko kilka. Ściągając koszulę nocną przywołał przed oczy wyobraźni mapę Francji, z
drogami i portami. Mogą dotrzeć do Rochelle przez góry w dwa dni wytężonej jazdy.
Naciągnął spodnie. Hrabia nosi sławne nazwisko — nikt nie ośmieli się aresztować
go ani towarzyszących mu osób bez specjalnego rozkazu z Paryża; groźbą i tupetem
mogą się jakoś przedostać. W sekretnym schowku w walizie miał Hornblower ukryte
dwieście napoleonów w złocie — może hrabia też coś ma. Wystarczy na łapówki.
Mogą przekupić rybaka, żeby ich wywiózł w morze — albo na przykład ukraść łódź.
Upokarzająca to sprawa umykać jak zające na pierwsze pojawienie się
Bonapartego; z trudem pogodził tę decyzję z dostojeństwem para i komodora, lecz
pierwszy jego obowiązek to zachować życie i pozostać użytecznym. Wprawdzie czuł,
jak tłumiony gniew na Bonapartego, człowieka, który kruszył pokój, podnosi się w
nim, ale daleko było do tego, żeby go całkowicie opanował. Na razie było to raczej
oburzenie niż gniew; chwilowe żałosne załamanie się wobec zwrotu w sytuacji wolno
ustępowało mglistym myślom o możliwości odegrania aktywnej roli w
natychmiastowym podjęciu walki, zamiast uciekać z myślą, żeby zaczął tę walkę
później. Jest tu, we Francji, w samym sercu kraju przeciwnika. Na pewno jest w
stanie zadać mu cios, który tamten odczuje. Wciągając wysokie buty spytał Browna:
— Co z twoją żoną?
— Myślałem, milordzie, że mogłaby jechać z nami — odparł trzeźwo Brown.
Jeśli ją zostawi, nie zobaczą się do końca wojny, która może znów potrwać
dwadzieścia lat; zostając z nią pójdzie do więzienia.
— Umie jeździć konno?
— Jak trzeba, to pojedzie, milordzie.
— Idź i dopilnuj, żeby była gotowa. Nie możemy brać ze sobą niczego poza
torbami do przytroczenia przy siodłach. Będzie mogła obsługiwać Mme le
Vicomtesse.
— Dziękuję, milordzie.
Dwieście napoleonów w złocie to spory ciężar do wiezienia, ale trzeba mieć je
bezwzględnie przy sobie. Hornblower, już w butach do konnej jazdy, zszedł na dół,
głośno tupiąc po schodach. Marie czekała w głównym hallu, odziana w czarną
amazonkę i stosowny kapelusz trójgraniasty. Przebiegłszy po niej szybkim
spojrzeniem stwierdził, że nie ma w jej wyglądzie niczego zwracającego uwagę —
wyglądała po prostu jak odpowiednio ubrana elegancka dama.
— Czy zabieramy ze sobą jakichś ludzi? — spytała.
— Wszyscy są starzy. Lepiej nie. Hrabia, ty, ja, Brown i Annette. Potrzeba
nam pięciu koni.
— Tak właśnie myślałam — rzekła Marie. Była wspaniałą kobietą na trudny
czas.
— Możemy przejechać przez most w Nevers i udać się w kierunku Bourges i
La Rochelle. W Vendée będziemy mieli największą szansę.
— Lepiej byłoby kierować się na jakąś małą wioskę rybacką niż na duży port
— zauważyła Marie.
— Może masz słuszność. Ale zdecydujemy o tym, jak będziemy blisko
wybrzeża.
— Doskonale.
Doceniała znaczenie jednoosobowego dowództwa, chociaż była gotowa
spieszyć z radą.
— Co z twoimi kosztownościami? — spytał Hornblower.
— Brylanty mam tu, w tej torbie, którą przymocuję do siodła.
Gdy to mówiła, wszedł hrabia, w wysokich butach i ostrogach. Niósł mały
worek skórzany, który, postawiony, wydał metaliczny dźwięk.
— Dwieście napoleonów — oznajmił.
— I ja mam tyle. To wystarczy.
— Lepiej jednak, żeby nie dźwięczały — zauważyła Marie. — Owinę
pieniądze kawałkiem materiału.
Nadszedł Feliks, taszcząc skórzane torby do przytroczenia u siodła hrabiego, i
oznajmił, że konie są gotowe — Brown i Annette czekali na dziedzińcu.
— Jedziemy — zadecydował Hornblower.
Smutne było pożegnanie. Kobiety płakały — śliczna buzia Annette była
wykrzywiona żałością — mimo że mężczyźni, zaprawieni w stoickiej szkole służby
na dworze szlacheckim, zachowywali milczenie.
— Żegnaj, przyjacielu — powiedział hrabia wyciągając dłoń do Feliksa. Obaj
byli starzy i mogli się już nigdy nie zobaczyć.
Wyjechawszy z dziedzińca piątka jeźdźców ruszyła drogą wzdłuż rzeki; jak na
ironię dzień był piękny, wiosenny; kwitnące drzewa sypały deszczem płatków, Loara
lśniła wesoło. Za pierwszym zakrętem ukazały się wieże i iglica Nevers; z następnego
można już było widzieć wyraźnie pałac Gonzagów z jego bogatą ornamentacją.
Hornblower obrzucił go przelotnym spojrzeniem, zamrugał oczyma i popatrzył raz
jeszcze. Obok niego jechała Marie, za nią hrabia, więc zapytał ich wzrokiem o
potwierdzenie.
— To biała flaga — stwierdziła Marie.
— I mnie się tak wydaje — powiedział zdumiony Hornblower.
— Mój wzrok nie pozwala mi dojrzeć żadnej flagi — rzekł ze smutkiem
hrabia.
Hornblower odwrócił się w siodle do Browna, który podtrzymywał na duchu
jadącą przy nim Annette.
— To biała flaga nad pałacem, milordzie.
— Nie wydaje mi się to możliwe — zastanawiał się hrabia. — Wiadomości
otrzymane przeze mnie dziś rano pochodziły z Nevers. Tamtejszy prefekt,
Beauregard, od razu opowiedział się za Bonapartem.
Rzeczywiście sprawa była dziwna — nawet jeśli ta biała flaga powiewała tam
przez przeoczenie.
— Zaraz się przekonamy — stwierdził Hornblower, opanowując instynktowną
chęć pognania konia z kłusa w cwał.
Zbliżyli się do miasta, a biała flaga wciąż była widoczna. Przy rogatce stało
sześciu żołnierzy w porządnych szarych mundurach, za nimi czekały spętane siwe
konie.
— To Szarzy Muszkieterowie z Przybocznej Gwardii Królewskiej —
wykrzyknęła Marie. Hornblower rozpoznał mundury. Widywał je w orszaku króla w
Tuileries i Wersalu.
— Szarzy Muszkieterowie nie zrobią nam krzywdy — orzekł hrabia.
Sierżant pikiety uważnie obejrzał nadjeżdżających i zastąpiwszy im drogę
zapytał o nazwiska.
— Louis-Antoine-Hector-Sevinien de Ladon, Comte de Gracay i jego świta —
odparł hrabia.
— Może pan przejechać, M. le Comte — oświadczył sierżant. — Jej
królewska wysokość jest w prefekturze.
— K t ó r a jej królewska wysokość? — zastanawiał się hrabia.
Na Grand Square znajdował się oddział Szarych Muszkieterów złożony z
dwudziestu kawalerzystów na koniach. Tu i ówdzie powiewały flagi, a gdy wjechali
na plac, jakiś mężczyzna wyszedł z prefektury i zaczął nalepiać drukowany afisz.
Podjechali, żeby zobaczyć — pierwsze słowo było łatwe do odczytania i brzmiało:
„Francuzi!”
— Jej królewska wysokość to księżna d'Angouleme — orzekł hrabia.
Proklamacja wzywała wszystkich Francuzów do walki przeciwko tyranowi-
uzurpatorowi i do wierności dynastii Burbonów. Według tego, co głosił afisz, król z
uzbrojonymi oddziałami znajdował się w okolicy Lilie, Południe powstało pod wodzą
księcia d'Angouleme, a z całej Europy maszerowały wojska w celu zakucia ludobójcy
w łańcuchy i przywrócenia Ojca Ludu na tron jego przodków.
W prefekturze zostali entuzjastycznie powitani przez księżną. Jej piękna twarz
zdradzała zmęczenie, amazonkę miała jeszcze obryzganą błotem — jechała całą noc
ze swoim szwardonem muszkieterów, dostając się do Nevers inną drogą, tuż za
ludźmi Bonapartego rozlepiającymi jego deklarację.
— Znowu dość prędko przeszli na stronę przeciwnika — zauważyła księżna.
Nevers, nie będące miastem garnizonowym, nie było obsadzone przez wojsko;
wystarczyło stu zdyscyplinowanych muszkieterów, żeby uczynić księżnę bez walki
panią tej miejscowości.
— Miałam właśnie posyłać po pana, M. le Comte — ciągnęła księżna. — Nie
wiedziałam o tym niezwykle szczęśliwym zrządzeniu losu, że lord 'Ornblower jest
tutaj. Chcę mianować pana królewskim generałem-porucznikiem na okręg Nivernais.
— Sądzi wasza królewska wysokość, że powstanie może zakończyć się
pomyślnie? — spytał Hornblower.
— Powstanie? — powtórzyła księżna z leciutkim odcieniem pytania w głosie.
Dla Hornblowera był to głos przeznaczenia. Księżna była najinteligentniejsza
i najodważniejsza ze wszystkich Burbonów, ale nawet ona nie potrafiła określić
słowem „powstanie” ruchu, na czele którego próbowała stanąć. Bonaparte jest
buntownikiem; ona zabiera się do stłumienia buntu, nawet jeśli Bonaparte króluje w
Tuileries i armia jest mu posłuszna. Ale to była wojna; wojna na śmierć i życie, i
Hornblower nie był w nastroju do zabawy w grę słów z amatorami.
— Nie traćmy czasu na definicje, madame — rzekł. — Czy zdaniem pani są
we Francji dostateczne siły dla wypędzenia Bonapartego?
— Jest on najbardziej znienawidzonym człowiekiem w tym kraju.
— Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie — przyciskał ją Hornblower.
— Vendée będzie się biło — mówiła księżna. — Jest tam Laroche-Jacquelin i
ludzie pójdą za nim. Mój małżonek mobilizuje Południe. Król i jego Gwardia Przy-
boczna trzymają się w Lilie. Gaskonia stawi opór uzurpatorowi — pamięta pan, jak
Bordeaux wypowiedziało mu posłuszeństwo w zeszłym roku.
Vendée może powstać; chyba tak będzie. Ale Hornblowerowi trudno było
wyobrazić sobie księcia d'Angoulême porywającego za sobą Południe czy tłustego,
cierpiącego na podagrę króla dokonującego tego samego na północy. Jeśli idzie o
wypowiedzenie posłuszeństwa przez Bórdeaux, Hornblower pamiętał Rouen i Hawr,
apatycznych mieszczan i opornych rekrutów, których jedynym pragnieniem było
wykręcić się w ogóle od walki. Przez rok korzystali z błogosławieństw pokoju i
liberalnych rządów, więc może teraz zechcą o to walczyć. Może.
— Cała Francja wie już, że Bonapartego można pokonać i zdetronizować —
ciągnęła księżna. — A to czyni wielką różnicę.
— Magazyn z prochem niezadowolenia i niezgody — dorzucił hrabia. —
Może się zapalić od iskry.
Hornblowerowi marzyło się to samo, gdy wjeżdżał do Hawru, i nawet w
myślach użył tej samej metafory, która okazała się przecież nietrafna.
— Bonaparte ma armię — rzekł. — Do pobicia armii potrzebna jest armia.
Gdzie ją można znaleźć? Starzy żołnierze są wierni Bonapartemu. Czy cywile będą
chcieli się bić, a jeśli tak, czy się uda ich uzbroić i przeszkolić na czas?
— Jest pan w pesymistycznym nastroju, milordzie — zauważyła księżna.
— Bonaparte to najzdolniejszy, najaktywniejszy, najzaciętszy i
najprzebieglejszy wojownik, jakiego widział świat — odrzekł Hornblower. — Proszę
o tarczę stalową dla odparowywania jego ciosów, a nie o papierową obręcz z cyrku.
Hornblower potoczył wzrokiem po twarzach, księżnej, hrabiego, Marie i
milczącego dworaka w stopniu generała, który stał przy księżnej od początku
rozmowy. Były poważne, nie zdradzały jednak oznak wahania.
— A więc sugeruje pan, aby na przykład obecny tu M. le Comte poddał się
potulnie uzurpatorowi i czekał, aż armie Europy odbiją Francję? — zapytała księżna z
leciutką ironią. Panowała nad sobą lepiej niż większość Burbonów.
— M. le Comte musi ratować swoje życie ucieczką z powodu łaskawości, jaką
mi kiedyś okazał — bronił się Hornblower, wiedział jednak, że to przesądza sprawę.
Każde posunięcie przeciwko Bonapartemu w obrębie Francji, choćby łatwo
zgniecione i kosztem dużego rozlewu krwi, będzie lepsze od biernego czekania. A
może zakończyć się pomyślnie, chociaż Hornblower nie liczył na to. W każdym razie
pomiesza szyki Bonapartemu w jego roszczeniu do reprezentowania całej Francji, a
przynajmniej opóźni nieuniknione starcie na granicy północno-wschodniej, zmuszając
go do trzymania wojska tutaj. Hornblower nie oczekiwał zwycięstwa, sądził jednak,
że istnieje szansa, niechby nawet niewielka, wszczęcia w lasach i górach małej wojny
partyzanckiej, która może się później rozprzestrzenić. On sam służy królowi Jerzemu;
jeśli może doprowadzić do śmierci choćby jednego żołnierza Bonapartego, nawet za
cenę stu wieśniaków, jego obowiązkiem jest to uczynić. Przez mózg przemknęła mu
wątpliwość, czy aby powodują nim tylko motywy humanitarne, czy też może osłabła
w nim zdolność podejmowania decyzji. Zdarzało mu się poprzednio wysyłać ludzi na
stracone pozycje; w niektórych takich wyprawach sam brał udział, lecz to
przedsięwzięcie było jego zdaniem zupełnie beznadziejne — a hrabia będzie w nie
zaangażowany.
— I mimo to, milordzie, dalej pan zaleca bierną uległość? — napierała
księżna.
Hornblower poczuł się jak skazaniec na szafocie rzucający przed ścięciem
ostatnie spojrzenie na świat tonący w blasku słońca. Osaczały ponure, nieuniknione
konieczności wojny.
— Nie — zaprzeczył. — Zalecam opór.
Posępne twarze otaczających go rozjaśniły się i wiedział już, że od jego
decyzji zależy, czy będzie pokój, czy wojna. Gdyby dalej argumentował przeciwko
powstaniu, przeciągnąłby ich na swoją stronę. Świadomość ta pogłębiła jego
przygnębienie, mimo że próbował utwierdzać się w przekonaniu — które było
słuszne — że los postawił go w położeniu nie pozwalającym dłużej się spierać. Kości
zostały rzucone, więc spiesznie mówił dalej. — Wasza królewska wysokość zarzuca
mi pesymizm. Jestem pesymistą. Desperackie to przedsięwzięcie, lecz nie znaczy, że
należy z niego zrezygnować. Nie wolno nam jednak zabierać się do dzieła
lekkomyślnie. Nie wolno liczyć na wspaniałe czy błyskawiczne sukcesy. To
przedsięwzięcie długotrwałe, trudne i nie dające sławy. Oznacza ono strzelanie do
żołnierzy francuskich z ukrycia i ucieczkę po strzale. Czołganie się nocą, żeby
zasztyletować wartownika. Palenie mostów, podcinanie gardeł nielicznym koniom
pociągowym — takie będą nasze wielkie zwycięstwa.
Chciał powiedzieć „To będą nasze Marenga i Jeny”, ale nie mógł wspominać
zwycięstw Bonapartego wobec grupy proburbończyków. Spróbował przypomnieć
sobie jakieś burbońskie wiktorie.
— To będą nasze Steinkerki i Fontenoye — ciągnął. Opisać w paru zdaniach
technikę wojny partyzanckiej absolutnym ignorantom w tym przedmiocie to niełatwe
zadanie. — Królewski generał-porucznik w Nivernais będzie ściganym zbiegiem.
Będzie sypiał wśród skał i żywił się surowym mięsem, bo ogień mógłby go zdradzić.
Tylko godząc się na takie warunki można w końcu osiągnąć sukces.
— Jestem gotów na to wszystko, do ostatniego tchu — oświadczył hrabia.
Hornblower wiedział, że dla hrabiego alternatywą jest wygnanie do końca
życia.
— Nie wątpiłam ani przez chwilę, że mogę polegać na wierności Ladonów —
powiedziała księżna. — Pańska nominacja zostanie natychmiast przygotowana.
Będzie pan miał wszelkie pełnomocnictwa królewskie w Nivernais.
— A co wasza królewska wysokość osobiście zamierza czynić? — spytał
Hornblower.
— Muszę udać się do Bordeaux, żeby poderwać Gaskonię do czynu.
Chyba tak będzie najlepiej — im szerzej rozprzestrzeni się opór, tym większa
będzie konsternacja Bonapartego. Marie może towarzyszyć księżnej, a gdyby
przedsięwzięcie skończyło się absolutnym fiaskiem, ratować się ucieczką morzem.
— A pan, milordzie? — odwzajemniła pytanie księżna.
Oczy wszystkich spoczęły na nim, lecz raz chociaż nie zdawał sobie z tego
sprawy. Ma podjąć decyzję natury czysto osobistej. Był wyróżniającym się oficerem
marynarki wojennej; nich tylko wróci do Anglii, a dostanie tam z pewnością
dowództwo eskadry okrętów liniowych. Wielkie flotylle znów wypłyną na morza, a
on odegra poważną rolę w dowodzeniu nimi; po kilku latach wojny zostanie
admirałem dowodzącym całą flotą, człowiekiem, od którego będzie zależeć
pomyślność Anglii. Jeśli zostanie tutaj, to w najlepszym wypadku czeka go żywot
ściganego zbiega, przywódcy obdartej i zagłodzonej szajki bandytów, w najgorszym
— zawiśnięcie na gałęzi. Może jest jego obowiązkiem uchronić siebie i swoje talenty
dla Anglii, lecz Anglia ma dziesiątki zdolnych oficerów marynarki wojennej, on
natomiast posiada tę zaletę, że zna nieźle francuski i Francuzów i że znają go oni.
Wszystkie jednak te argumenty nie były istotne. Nie rozpali słabiutkiego fajerwerku
powstania, by potem uciec, zostawiając przyjaciół, żeby oni ponosili tego skutki. Nie
mógłby tak postąpić.
— Zostanę z M. le Comte — rzekł. — Oczywiście pod warunkiem zgody na
to ze strony waszej królewskiej wysokości i hrabiego. Mam nadzieję, że będę
przydatny.
— Z pewnością — odparła księżna.
Hornblower pochwycił spojrzenie Marie i nagle opanowała go straszliwa
obawa.
— Madame — rzekł zwracając się do niej — jak sądzę, będzie towarzyszyć
jej królewskiej wysokości?
— Nie — odparła Marie. — Będzie wam potrzebny każdy mężczyzna, a ja
jestem równie przydatna jak mężczyzna. Znam tu każdy bród i każdą górską ścieżkę
dostępną dla koni. Zostaję także z M. le Comte.
— Ależ, Marie… — zaczął hrabia.
Hornblower nie protestował. Wiedział, że skutek byłby ten sam, co
protestowanie przeciwko obłamaniu się gałęzi wiązu lub zmianie kierunku wiatru.
Uznał, że jest w tym wszystkim przeznaczenie, którego nie można uniknąć. A jedno
spojrzenie na twarz Marie uciszyło protesty hrabiego.
— Doskonale — zgodziła się księżna. Potoczyła po nich wzrokiem; czas było
zacząć powstanie na serio. Hornblower odsunął na bok osobiste uczucia. Czekała go
wojna, ze wszystkimi swymi problemami miejsca, czasu i psychologii. Zabierał się,
prawie wbrew swej woli, do rozsupływania splątanych nitek. Nad biurkiem, gdzie
siadywał prefekt, żeby wykonywać polecenia rządu paryskiego, wisiała mapa
departamentu w dużej skali. Na pozostałych ścianach rozwieszone były jeszcze
większe mapy podprefektur. Popatrzył na nie. Drogi, rzeki, lasy. Żegnaj Anglio.
— Pierwsza ważna rzecz, jakiej się musimy dowiedzieć — zaczął — to gdzie
stacjonują najbliższe regularne oddziały.
Kampania Górnej Loary rozpoczęła się.
Rozdział XIX
Droga leśna, którą się posuwali, przecięła się z inną pod kątem prostym. Było
potwornie gorąco również tu, w cieniu sosen; pogoda była burzowa. Hornblower miał
całe stopy w bąblach i kuśtykał z trudem nawet po miękkim podłożu z igieł
sosnowych. Brakowało wiatru, który poruszałby drzewami — wokół panowała cisza.
Nie dzwoniły choćby podkowy końskie — trzech jucznych koni z żywnością i
amunicją, dwóch z rannymi i tego, na którym jechał jego ekscelencja królewski
głównodowodzący generał na Nivernais. Dwudziestu mężczyzn i dwie kobiety,
główne siły jego arcychrześcijańskiej mości, wlokło się wydeptaną ścieżką wraz z
Hornblowerem. Pięciu ludzi pod dowództwem Browna jechało w przodzie jako
awangarda i tyluż daleko w tyle jako ariergarda.
U skrzyżowania dróg czekał na nich mężczyzna, łącznik, którego Brown, jako
przezorny oficer, zostawił w tyle, żeby oszczędzić głównym siłom wątpliwości,
którędy jechać za nim; gdy podeszli blisko, mężczyzna odwrócił się wskazując na coś
wiszącego przy drodze — szarobiałego. Był to trup człowieka w wiejskim przyo-
dziewku powieszonego na gałęzi sosny; to białe to był duży plakat przymocowany do
jego piersi.
Francuzi z Nivernais! — głosił. — Wraz z mym przybyciem na czele dużej
grupy wojska wszelkie szalone próby odmawiania posłuszeństwa rządowi naszego
dostojnego Cesarza Napoleona muszą ustać bezzwłocznie. Z przyjemnością
stwierdzam, że obłąkana próba hrabiego de Gracay przeciwstawienia się Cesarzowi,
przywołanemu z powrotem na tron prośbami i naleganiami czterdziestu milionów
jego wiernych poddanych, spotkała się z tak znikomym poparciem. Jednakże pewną
liczbę nieszczęśników zbałamucono, skłaniając ich do pochwycenia za broń.
Dowiedzcie się więc, że z łaski Jego Cesarskiej Mości otrzymałem polecenie
podania do publicznej wiadomości, iż każdy Francuz, z wyjątkiem wymienionych
niżej, który złoży broń i sam zgłosi się do jakiegokolwiek oddziału pod moim
dowództwem przed upływem piętnastu dni od daty niniejszej proklamacji, uzyska
amnestię i darowanie winy. Będzie mógł swobodnie wrócić do swego gospodarstwa,
warsztatu, na łono swojej rodziny.
Każdy, kto nie złoży broni, otrzyma wyrok śmierci, który zostanie wykonany
natychmiast.
Każda wieś dająca schronienie buntownikom zostanie całkowicie spalona, a
jej najważniejsi mieszkańcy rozstrzelani.
Każda osoba pomagająca buntownikom, czy to służąc za przewodnika, czy
dostarczając informacji, zostanie rozstrzelana.
Wyłączeni z amnestii; wyżej wymieniony hrabia de Gracay, jego synowa,
znana jako Vicomtesse de Gracay, oraz Anglik, znany jako Lord Hornblower, który
musi zapłacić za żywot pełen gwałtów i zbrodni.
Podpisano
Emmanuel Clausen, hrabia, generał dywizji. 6 czerwca 1815.
Hrabia popatrzył na poczerniałą twarz trupa.
— Kto to jest? — spytał.
— Paul-Marie z młyna, sir — powiedział ten, który czekał tu na nich.
— Biedny Paul-Marie!
— Więc przejeżdżali już tędy — zauważył Hornblower.
Posuwamy się tą samą drogą co oni.
Ktoś wyciągnął rękę w stronę trupa, jakby chcąc zerwać plakat.
— Stop! — zdążył krzyknąć Hornblower. — Nie mogą wiedzieć, że
przybyliśmy tą drogą.
— Z tego samego powodu nie możemy pochować biedaka — dodał hrabia.
— Musimy maszerować dalej — oświadczył Hornblower. — Jak przejdziemy
przez bród, będzie czas na oddech.
Popatrzył po swej żałosnej, malutkiej armii. Niektórzy stanąwszy osunęli się
na ziemię. Inni opierali się o muszkiety, jeszcze inni sylabizowali słowa plakatu
zawieszonego na piersi trupa Paul-Marie. Widzieli już przedtem podobne afisze.
— Ruszamy, dzieci — poderwał ich hrabia.
Biedny starzec z twarzą pobladłą ze zmęczenia słaniał się w siodle; jego
wynędzniały wierzchowiec nie był wcale w lepszym stanie. Szedł niechętnie, ze
zwieszonym łbem, ponaglany ostrogami. Reszta oddziału, głodna, obszarpana, szła
powłócząc nogami za jadącym i większość z nich podnosiła wzrok mijając trupa
Paul-Marie. Hornblower spostrzegł, że paru zaczęło pozostawać w tyle, więc zwolnił
kroku, aby być z nimi; za pasem miał pistolety. Dezerterując ci ludzie osłabiliby ich
siłę, a ponadto zdradziliby ich zamiar przeprawy przez bród. Clausen zaliczył
niewątpliwie punkt dla siebie oferując amnestię, bo w oddziale było wielu —
Hornblower sporządził sobie w myślach ich listę, może niekompletną — którzy już
się zastanawiali, czy warto kontynuować walkę. Ludzie mający w perspektywie tylko
niechybną śmierć biją się lepiej w walce z góry skazanej na przegraną niż ci, co mają
szansę na poddanie się, toteż członkowie oddziału maszerujący za nim muszą z żalem
myśleć o szybkim upływie piętnastodniowego terminu określonego w proklamacji.
Był właśnie dzień 18 czerwca — niedziela, 18 czerwca 1815 roku. Musi utrzymać
ludzi przy sobie przez dalsze trzy dni, aby zdobyć pewność, że będą walczyć, gdy
stawką staną się ich głowy.
Pokryte pęcherzami stopy bolały okrutnie, bo krótki postój przy trupie Paula-
Marie przywrócił w nich czucie; będzie musiał maszerować jakiś odcinek drogi
zanim znów przestanie je czuć. Przyśpieszył kroku, żeby zrównać się z Marie idącą w
środku grupy, z muszkietem przewieszonym przez plecy. Obok niej szła Annette.
Marie ścięła swe bujne włosy — obcięła je nożem po pierwszej nocy spędzonej w roli
partyzanckiego żołnierza — ich końce zwisały nierówno wokół twarzy mokrej od
potu zmieszanego z brudem. Lecz obie z Annette były w znacznie lepszym stanie
fizycznym niż Hornblower; nie mając stóp w pęcherzach, posuwały się wciąż z
pewną swobodą w porównaniu z nim, kuśtykającym na zmęczonych nogach. Jedna
była dziesięć lat młodsza od niego, a druga piętnaście.
— 'Oratio, czemu nie zostawisz Pierre'a i nie weźmiesz jego konia? — spytała
Marie.
— Nie — żachnął się Hornblower.
— I tak umrze — ciągnęła Marie. — W ranie zrobi się zgorzel.
— Zostawienie go tu, w lesie, na samotną śmierć źle wpłynie na innych —
tłumaczył Hornblower. — Poza tym może zostać znaleziony przed śmiercią przez
ludzi Clausena, a ten wyciągnie z niego, co zamierzamy robić.
— No to zastrzel go i pochowaj — powiedziała Marie.
Kobiety biorące udział w wojnie są zawziętsze od mężczyzn i skłonne
doprowadzić logikę wojny do jeszcze bardziej logicznej krańcowości. To jest ta
czuła, łagodna Marie, słodka i wyrozumiała, co płakała z miłości do niego.
— Nie — powtórzył Hornblower. — Wkrótce zdobędziemy więcej koni.
— Przypuśćmy, że tak — ustąpiła Marie.
Trudno było utrzymywać konie przy życiu w takich warunkach; zdychały lub
kulawiały, podczas gdy ludzie żyli i maszerowali dalej. Upłynęło tylko dwa tygodnie
od czasu, gdy Clausen przybywając od strony Briare zmusił ich do opuszczenia
Nevers, a w bezlitosnym polowaniu na ludzi, które się potem zaczęło, konie padały
tuzinami. Z Clausena musi być zdolny i energiczny oficer; jego oddziały następowały
im na pięty w nieustannym pościgu. Tylko posuwając się nocami i stosując podstępy i
wybiegi mogli unikać wpadnięcia w jego szpony. Dwukrotnie miały miejsce
niewielkie; choć ostre starcia ariergardy; raz udało im się wciągnąć w zasadzkę
ścigający ich oddział huzarów — Hornblowerowi stanęli przed oczyma żołnierze w
kolorowych mundurach spadający z siodeł po nagłej salwie oddanej z pobocza drogi
— a teraz sami znajdowali się tu już tylko z połową swoich sił, posuwając się za dnia,
po całonocnym marszu, żeby przedrzeć się przez tyły jednej z okrążających ich
kolumn Clausena. Marie wiedziała o leżącym przed nimi niebezpiecznym, mało zna-
nym brodzie przez Loarę. Przeprawiwszy się tamtędy będą mogli odpocząć jeden
dzień w lesie Runes, zanim się ujawnią w dolinie rzeki Aller, i tam wzniecając
wrzenie. Clausen natychmiast pogoni za nimi, ale mają czas, żeby się tym martwić;
ich dalsze kroki zależeć będą od nowych okoliczności.
Ten Clausen jest niewątpliwie zdolny i energiczny — musiał w Hiszpanii
nauczyć się walki z partyzantami. Wspierają go jednak spore siły; Hornblowerowi
było wiadomo o 14 Leger i 40 Ligne — to znaczy 14 pułku lekkiej piechoty i 40
liniowym — był też jeszcze jeden pułk, z którym dotąd nie miał styczności, oraz co
najmniej jeden szwadron 10 pułku huzarów. Dziewięć batalionów, może więcej —
sześć albo siedem tysięcy ludzi — wszyscy w pościgu za jego obdartą trzydziestką.
Spełnia swój obowiązek, bo te siedem tysięcy ludzi mogłoby być lepiej wykorzystane
na granicy belgijskiej, gdzie na pewno trwają jakieś potyczki. A jeśliby tylko był w
stanie kontynuować walkę, mógłby osłabić i te siedem tysięcy, sprawiając, że
zniszczą się im buty i opuści ich duch walki. Mógłby! Zaciął zęby i szedł dalej;
straciwszy w stopach czucie przestał odczuwać, że go bolą. Martwił się tylko, że ma
tak bardzo zmęczone nogi.
Dosłyszał w oddali słaby pomruk.
— Armaty? — spytał trochę zdziwiony.
— Grzmot — odparła Marie.
Kiedyś tak się przekomarzali lekko ze sobą; przechadzali się, beztroscy i
weseli, trzymając się za ręce. Wydawało się rzeczą prawie niemożliwą, że są tym
dwojgiem ludzi, którzy spacerowali sobie w krótkim okresie pokojowego wytchnienia
przed powrotem Bonapartego z Elby. Hornblower był teraz za bardzo zmęczony, żeby
myśleć o miłości. Znowu zahuczał grzmot; upał stał się dokuczliwszy. Pod ubraniem
czuł szczypanie potu. Chciało mu się pić, lecz pragnienie nie tak mu doskwierało jak
zmęczenie fizyczne. W lesie ściemniło się, nie z powodu zbliżania się wieczoru, do
którego jeszcze było daleko, lecz od chmur burzowych zbierających się nad ich
głowami. Ktoś idący tuż za nimi stęknął, więc Hornblower zmusił się, żeby spojrzeć
do tyłu i wyszczerzyć zęby w uśmiechu.
— Któryż to porykuje jak krowa? — zapytał. — Stary Ojciec Fermiac? Pięć
lat młodszy ode mnie, a mówią o nim Ojciec Fermiac i porykuje jak krowa. Głowa do
góry, Ojcze! Może znajdziemy ci byka po drugiej stronie Loary.
Po tych słowach ludzie zarechotali śmiechem — niektórzy całkiem
histerycznym, inni rozbawieni jego nie za dobrą francuszczyzną, a jeszcze inni śmiali
się z tego, że wielki lord angielski dowcipkuje sobie z wieśniakami francuskimi.
Huknął grzmot prawie nad ich głowami i krople deszczu zaczęły uderzać o liście
drzew. Kilka kropel padło na znużone twarze.
— Idzie deszcz — odezwał się ktoś.
— Przez ostatnie dwa dni miałem wodę pod stopami — rzekł Hornblower. —
Musielibyście zobaczyć moje bąble. Nawet dobry Jezus nie chodził nigdy po takiej
ilości wody, jaką mam w tych bąblach.
Odważne bluźnierstwo znów pobudziło ludzi do rechotu i pomogło im
przebrnąć dalsze sto jardów. W górze otworzyły się upusty niebieskie i deszcz lał się
jak wodospad. Hornblower zaczekał na idące na końcu konie juczne, żeby sprawdzić,
czy skórzane pokrowce dobrze osłaniają kosze na ich grzbietach. Była tam amunicja
na dwa tysiące salw z muszkietów, i nie chciał, żeby uległa uszkodzeniu — trudniej
byłoby o nową niż o żywność, czy nawet skórę na buty. Posuwali się z trudem w
półmroku; nasiąkając wodą odzież stawała się coraz cięższa. Ziemia pod stopami
rozmiękła, a burza nie chciała osłabnąć. Wciąż huczały grzmoty i błyskały
błyskawice oświetlając ciemne miejsca pod drzewami.
— Ile mamy jeszcze do przebycia? — zwrócił się Hornblower do Marie.
— Jakieś dwie i pół mili.
Trzy godziny drogi, będzie mrok albo i całkiem ciemno, zanim dotrą do celu.
— Ten deszcz pogłębi bród — powiedziała Marie z nową nutką niepokoju w
głosie.
— Mój Boże! — wyrwało się Hornblowerowi, zanim się zreflektował.
Osiemnaście półbatalionów rozproszyło się w pościgu za nimi, a Hornblower
prowadził swą gromadkę pośród tej masy wojska. Ryzykował prawie wszystko, żeby
móc przeprawić się przez rzekę w tym trudnym do przewidzenia punkcie i pozbyć się
pościgu, przynajmniej na jakiś czas. Znajdą się w ogromnym niebezpieczeństwie,
jeśli przeprawa nie dojdzie do skutku. Posuwali się przeważnie skalistą okolicą z
cienką warstewką gleby, którędy wielka rzeka niosła swe masy wody, i deszcz w
krótkim czasie podniesie jej poziom. Zawrócił na swych zmęczonych nogach, żeby
kazać ludziom wydłużyć krok. Musiał to robić co kilka minut do końca tego ponurego
marszu w ciemnościach, które zapadły przedwcześnie, w potokach deszczu lejącego
się na nich bez przerwy; dwa rezerwowe konie potykały się i wierzgały zadami, a
obaj ranni jęczeli z bólu. Hrabia jechał bez słowa, pochylony do przodu w siodle,
zalewany strugami deszczu. Hornblower wiedział, że znajduje się w krańcowym
stadium wyczerpania.
Ktoś w przodzie krzyknął ostrzegawczo poprzez deszcz i mrok; był to
człowiek z awangardy wysłany do tyłu przez Browna. Brown dojechał do skraju lasu
i od rzeki dzielił go krótki odcinek drogi przez skaliste zalewisko. Wszyscy
zatrzymali się pod ostatnimi drzewami, a zawiadowcy ruszyli ostrożnie do przodu,
żeby sprawdzić, czy ten odludny odcinek brzegu rzeki jest patrolowany — nie można
było zaniedbać żadnego środka ostrożności, mimo że każdy szanujący się wartownik
opuściłby cichaczem posterunek, żeby się gdzieś schronić w taką noc.
— Rzeka głośno szumi — odezwała się Marie. Z miejsca, gdzie stali w
mokrym błocie, było ją słychać nawet poprzez szum deszczu, i Hornblower wolał nie
myśleć, co to oznacza.
Wrócił człowiek wysłany przez Browna; zlustrował brzeg rzeki i nie znalazł
śladu nieprzyjaciela, jak się zresztą należało spodziewać. Ludzie Clausena rozproszyli
się już dostatecznie, żeby pilnować miejsc przypuszczalnego pojawienia się zbiegów,
więc trudno, żeby byli jeszcze i tu, gdzie tych zbiegów nikt nie oczekiwał. Oddziałek
zsiadł z koni. Hornblower poczuł znowu okropny ból w stopach, gdy ciężar ciała
nacisnął na pęcherze. Początkowo nie mógł prawie iść, a nogi, zesztywniałe i
zmęczone, nie chciały go wcale słuchać. Hrabia zdołał wsiąść na swego konia, lecz
wyglądało, że biedne zwierzę czuje takie samo zmęczenie w nogach jak Hornblower.
Cała ta żałosna grupka ludzi kulejąc, potykając się i kuśtykając posuwała się naprzód
w gęstniejącym mroku. Burza przeszła już jakiś czas temu, lecz deszcz nie ustawał i
zapowiadało się na całonocną ulewę.
W półmroku byłsnęła przed nimi wzburzona powierzchnia rzeki.
— Bród zaczyna się przy tamtych drzewach — powiedziała Marie. — Pod
powierzchnią wody jest występ biegnący stamtąd ukosem ku środkowi rzeki. Po nim
właśnie można przebyć głęboki odcinek.
— No to chodźmy — rzekł Hornblower. Obolały i wyczerpany czuł się tak, że
te ostatnie pół mili chętnie przebyłby na czworakach.
Doszli do skraju wody; wzburzona rzeka rwała między głazami u ich stóp.
— Już jest za głęboko — stwierdziła Marie. Wypowiedziała tylko głośno to,
czego obawiali się wszyscy. Mówiła beznamiętnym tonem; jej głos brzmiał głucho i
martwo.
— Wezmę konia i spróbuję — ciągnęła. — Hej tam, pomóżcie Pierre'owi
zsiąść.
— Madame, proszę pozwolić, że ja spróbuję — zaproponował Brown, lecz
Marie nie zwróciła wcale na niego uwagi.
Wsiadła na konia okrakiem, podciągnąwszy spódnicę amazonki, żeby jej nie
przeszkadzała, i przynaglając konia wjechała w wodę. Zwierzę wierzgało, omal nie
straciwszy oparcia dla nóg wśród niewidocznych głazów, i posuwało się naprzód
bardzo opornie pod naciskiem obcasów Marie. Woda dosięgała mu prawie brzucha,
zanim — jak się domyślał Hornblower — koń dotarł do końca występu skalnego, o
którym mówiła Marie. Tu wola Marie przeważyła znowu jego opór; koń ruszył dalej.
Po trzech krokach stracił oparcie dla nóg i zaczął miotać się szaleńczo, prawie
znikając pod wodą, porywany wirem i unoszony z przerażającą szybkością, zanim
zdążył stanąć na nogach na nierównym dnie. Marie wyleciawszy z siodła jakimś
cudem zawisła na jego kuli, unikając stratowania kopytami zwierzęcia rwącego się do
brzegu, i zdołała stanąć na nogi, gdy koń, parskając z przerażenia, wydostał się z
płytkiej przy brzegu wody. Marie z trudem wdrapała się na brzeg, bo nasiąkłe wodą
ubranie ściągało ją swoim ciężarem w dół. Obserwowali jej próbę w absolutnym
milczeniu, nawet w momencie, gdy znalazła się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Dla wszystkich stało się rzeczą jasną, że bród jest nie do przebycia.
— Musimy teraz wszyscy przejść przez wodę, z wyjątkiem milorda —
odezwał się czyjś głos. Można to było uznać za żart, lecz każdy, kto go słyszał,
zdawał sobie sprawę, że to nie żart.
Hornblower z wysiłkiem otrząsnął się z otępienia. Musi myśleć, planować i
prowadzić.
— Nie — zaprotestował. — Jestem jedyną osobą, która może to zrobić. A nikt
z nas nie odważyłby się puścić w pław. Prawda? Chodźmy więc brzegiem, aż
znajdziemy jakąś łódź. Oddam dziesięć cudów świata za jedną łódkę.
Jego propozycję przyjęto w przygnębiającym milczeniu. Hornblower
zastanawiał się, czy ci ludzie są w połowie tak wyczerpani jak on. Zmusił się do
wstania ogromnym wysiłkiem woli, nie zważając na ból powodowany przez
pęcherze.
— Idziemy — rzeki. — Tu w każdym razie nie możemy zostać. — Żaden
dowódca grupy partyzanckiej będący przy zdrowych zmysłach nie rozłożyłby się
obozem na noc nad rzeką, przez którą nie można przeprawić się w bród, gdzie
mógłby zostać osaczony; a przy tym nieustannym deszczu upłynie co najmniej
dwadzieścia cztery godziny, zanim będzie można znowu korzystać z brodu.
— Idziemy — powtórzył. — Chodźcie, Francuzi.
Ale już wiedział, że przegrał. Kilku poruszyło się niechętnie; większość
czekała, co zrobią towarzysze, a potem rozmyślnie wszyscy pokładli się z powrotem
na dalej padającym deszczu, niektórzy na plecach, inni na brzuchu, ukrywając twarze
w podłożonych rękach.
— Godzinę odpoczynku — odezwał się czyjś głos.
Któryś z nich — Hornblowerowi wydawało się, że młodziutki, niespełna
siedemnastoletni Jean — płakał głośno, nie wstydząc się swych łez. Ludzie doszli do
punktu załamania. Hornblower mówił sobie, że ktoś inny, o większej sile perswazji,
zdołałby może ich poderwać, lecz on nie potrafił. Gdyby bród był do przebycia,
przeszliby tamtędy, i na ostatnich nogach przebyliby jeszcze milę albo dwie
przeciwległym brzegiem, lecz wobec fiaska z brodem nie będą zdolni tej nocy do
żadnego dalszego wysiłku. Wiedzieli też, równie dobrze jak on, że nie ma po co iść.
Rebelia się skończyła, czy pójdą dalej, aż po śmierć, czy zrezygnują teraz. Udarem-
niła ją ta burza i zalanie brodu. Doświadczeni w walce partyzanckiej ci ludzie byli
realistami i wiedzieli, że cokolwiek by jeszcze zrobili, wszystko będzie tylko gestem.
Ponadto znali wszyscy proklamację Clausena, oferującą amnestię. Brown u jego
boku, wymowny w swym milczeniu, trzymał dłoń na pistolecie za pasem. Brown, on
sam, Marie; hrabia i Annette, choć oni nie na wiele się zdadzą. Może jeszcze ze
dwóch — w tym stary Fermiac — to wszyscy, na których można liczyć. Na razie
wystarczy. Mógłby położyć trupem stawiających najsilniejszy sprzeciw i reszta
dźwignęłaby się i pomaszerowała ponuro dalej. Ale w gruncie rzeczy w tych
ciemnościach trudno by mu było utrzymać przy sobie niechętnych. Tak łatwo
mogliby umknąć cichaczem; któryś bardziej niezadowolony czy zdesperowany od
reszty mógłby też bez trudu wsadzić mu nóż w plecy podczas marszu czy przyłożyć
lufę muszkietu do żeber i pociągnąć za spust. Byłby gotów podjąć ryzyko, zastrzelić
kilku malkontentów, nie widział jednak praktycznej z tego korzyści. Pozostała mu
tylko jedna rzecz do zrobienia, ostatnia deska ratunku ściganego przywódcy
partyzantów: kazać ludziom rozproszyć się i czekać na lepsze dni. Gorzka to pigułka
do przełknięcia, szczególnie w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa grożącego
hrabiemu i Marie, ale nie była to sprawa wyboru najlepszej możliwości. Musiał
wybrać możliwie najmniej złą. Lecz klęska to straszna rzecz.
— Doskonale — powiedział. — Tu się pożegnamy.
Kilku mężczyzn poruszyło się na te słowa.
— 'Oratio! — wykrzyknęła Marie i urwała; zdążyła nauczyć się dyscypliny.
— Waszemu życiu nic nie zagraża — ciągnął Hornblower. — Czytaliście
wszyscy proklamację Clausena. Jutro — a jeśli wolicie, to jeszcze dziś — będziecie
mogli odszukać któryś z jego oddziałów i poddać się. Możecie wracać do domu.
Madame, hrabia i ja pojedziemy dalej, bo musimy. Uczynilibyśmy zresztą to samo,
nawet gdybyśmy nie musieli.
Te słowa wprawiły ludzi w milczące osłupienie. W ciemnościach nikt się nie
poruszył ani nie odezwał. Dwa tygodnie trudów, niebezpieczeństw i udręk przez jakie
przeszli ostatnio, wydawały się większości z nich trwać nieskończenie długo, toteż
trudno im było wierzyć, że ten okres się skończył.
— Wrócimy — ciągnął Hornblower. — Pamiętajcie o nas, gdy znajdziecie się
już w domu. Myślcie o nas. Wrócimy z nowym wezwaniem do broni. A wówczas
zbierzemy wszyscy swe siły, żeby strącić tyrana z tronu. Pamiętajcie o tym. A teraz
ostatni okrzyk na cześć króla! Vive le Roi!
Ich okrzyk zabrzmiał słabo, lecz Hornblower osiągnął to, co sobie zamyślił.
Zasiał nasiona przyszłego buntu; po opuszczeniu okolicy przez dywizję Clausena
można by znowu postawić Nivernais w stan wrzenia, jeśli objawi się jakiś przywódca
— jeśli jemu i hrabiemu uda się kiedykolwiek wrócić do tej prowincji. Nikła to i
desperacka nadzieja, lecz tyle im tylko pozostało.
— W imię Boże! — odezwał się Fermiac. — To teraz idę z wami.
— I ja — dobiegł czyjś głos z ciemności.
Może mając za sobą tych dwóch Francuzów udałoby się wzruszająco
zaapelować do reszty, pociągając ich na fali emocji i zachęcić do dalszego marszu.
Czując tę pokusę Hornblower rozważył chłodno za i przeciw. Taki histeryczny poryw
nie miał raczej szans przetrwania przy niewymownym zmęczeniu, jakie ludzie
musieli odczuwać. Niektórzy po prostu nie mogli iść dalej. Nic z tego nie będzie; rano
nie znajdzie przy sobie nawet sześciu ludzi, a czas zostanie stracony bezpowrotnie.
— Dziękuję wam — powiedział Hornblower. — Fermiac mój przyjacielu,
zapamiętam to sobie na przyszłość. Ale musimy jechać i to szybko. Czwórka nas z
sześcioma końmi będzie miała największe szansę. Wracajcie, Fermiac, do żony i
postarajcie się nie bić jej w soboty wieczorem.
Tymi słowami udało mu się nawet wywołać śmiech, właśnie w takim
momencie! Chciał, żeby rozstanie odbyło się spokojnie i tak, aby miało wpływ na
przyszłość. Wiedział jednak, że nie będzie przyszłości; wiedział to w duszy i czuł w
kościach, nawet, gdy wydawał rozkaz zdjęcia ładunku z koni jucznych i zmusił
Browna po przykrej utarczce słownej, do zostawienia Annette, żeby ją zachować przy
życiu. On sam zginie i Brown pewnie też. I Marie, kochana Marie — gdy duszą jego
miotały fale uczucia, wyrzutów sumienia, samotępienia, obaw i żalu, niepewności i
rozpaczy, jego miłość do Marie nie tylko trwała dalej, lecz wzmagała się, tak że jej
imię nieustannie towarzyszyło jego myślom, a obraz jej miał zawsze przed sobą, o
czymkolwiek innym by nie myślał. Droga Marie, słodka, ukochana Marie.
Prowadziła zapasowego konia, a Brown drugiego; cała czwórka dosiadała
najlepszych spośród sześciu posiadanych wierzchowców. Konie ślizgały się i
potykały na nierównej ziemi przy skraju wody aż do chwili, gdy dotarły do ścieżki
nad rzeką. W ciemnościach stąpały apatycznie do przodu. Hornblower był tak
wyczerpany, że z trudem trzymał się w siodle; kręciło mu się w głowie i czuł się taki
chory, że musiał się trzymać kuli siodła. Na moment zamknął oczy i od razu miał
wrażenie, że spada po jakiejś ogromnej, gładkiej pochyłości, jak łódka pokonująca
kataraktę cztery lata temu; o mało nie zleciał z siodła, gdy oprzytomniawszy
wyprostował się gwałtownym ruchem; musiał jak tonący przywrzeć do kuli siodła.
Wiedział jednak, że u stóp pochyłości czeka na niego Marie z oczyma zasnutymi
miłością.
Otrząsnął się z majaczeń. Musi obmyślić plan, zastanowić się nad sposobem
ucieczki. Przywołał przed oczy wyobraźni mapę okolicy, zaznaczając na niej w
myślach to, co wiedział o usytuowaniu ruchliwych oddziałów Clausena. Tworzyły
one półkolisty kordon, którego średnicą była rzeka i pośrodku którego znajdowała się
obecnie ich czwórka. Dotychczas w tej sytuacji podtrzymywała go na duchu nadzieja
na przeprawienie się przez rzekę brodem, o którym mówiła Marie. W ślad za nimi, o
czym wiedział, maszerował półbatalion 14 pułku lekkiej piechoty, widocznie z
poleceniem bezpośredniego pościgu, natomiast inne oddziały znajdowały się przed
uciekającymi. Gdy zapadała noc, półbatalion był przypuszczalnie sześć, może siedem
mil za nimi, chyba że — co mogło łatwo się zdarzyć — oficer dowodzący zmusił
żołnierzy do marszu po ciemku. Czy ma próbować przebić się przez kordon, czy
forsować rzekę?
Idący przed nim koń hrabiego przewrócił się z trzaskiem i łomotem, a jego
własny omal go nie zrzucił, gdy wspiął się, żeby nie nadepnąć na leżącego.
— Czy coś się panu stało, sir? — dobiegł z ciemności głos Browna; musiał
błyskawicznie zsunąć się z siodła mimo dodatkowej trudności, jaką stwarzało
prowadzenie zapasowego konia.
— Nie — odparł hrabia spokojnie — ale boję się, że koń się skaleczył.
Rozległ się chrzęst wędzidła, gdy Brown z hrabią zaczęli po ciemku
obmacywać zwierzę.
— Tak, skręcił sobie bark — oznajmił Brown po dłuższej chwili. — Założę
siodło na innego.
— Na pewno nie jesteś ranny, ojcze? — zapytała z niepokojem Marie
używając formy, jaka z pewnością nie była przyjęta między nimi.
— Nie naprawdę nie, moja droga — odparł hrabia tonem, jakim mówiłby w
salonie.
— Jeśli zostawimy tu tego konia, milordzie, to oni go zobaczą, jak tu przyjdą
— powiedział Brown.
„Oni” to oczywiście ścigające ich wojsko.
— Tak — zgodził się Hornblower.
— Sprowadzę go ze ścieżki, milordzie, i zastrzelę.
— Nie będziesz mógł odejść z nim daleko — zauważył hrabia.
— Wystarczy kilka jardów — odparł Brown — jeśli będzie pan łaskaw, sir,
potrzymać oba konie.
To siadali to wstawali, podczas gdy Brown nakłaniał cierpiące stworzenie do
kuśtykania ku swemu przeznaczeniu. Poprzez miękki szelest deszczu usłyszeli
szczęknięcie pistoletu, który nie wypalił; odczekali, aż Brown ponownie przygotował
pistolet i aż dobiegł do nich trzask wystrzału.
— Dziękuję sir — usłyszał Hornblower głos Browna najwidoczniej
odbierającego od hrabiego konia, a potem jeszcze; — Madame, pozwoli pani, że ja
teraz będę prowadził zapasowego?
W tym momencie Hornblower podjął decyzję.
— Pojedziemy jeszcze kawałek brzegiem rzeki — powiedział. — Potem
odczekamy do świtu i spróbujemy przeprawić się na drugą stronę.
Rozdział XX
Tej nocy każde z nich spało na raty może godzinę w sumie. Ubrania ich były
kompletnie przemoczone i chociaż znaleźli po ciemku skrawek trawy nad rzeką, żeby
się położyć, to i tak czuli pod nią twardą skalę. Tak bardzo byli jednak wyczerpani i
spragnieni snu, że chwilami tracili świadomość, zapominali o chłodzie i obolałych
członkach. Hornblower i Marie najnaturalniej w świecie położyli się razem objąwszy
się wzajemnie; podesłali sobie jego mokry płaszcz, a przykryli się jej okryciem. Tak
było cieplej. Przypuszczalnie spaliby tak samo, obejmując się, gdyby byli niczym dla
siebie; w pewnym sensie, wskutek zmęczenia byli niczym dla siebie. Wielki przypływ
miłości i czułości odczuwany przez Hornblowera nie wiązał się z kontaktem jego
zmaltretowanego ciała z ciałem Marie. Był zbyt zziębnięty i zmęczony, żeby
odczuwać namiętność. Lecz Marie leżała w ciemnościach obejmując go ramieniem;
była młodsza i nie tak zmordowana jak on, może też mocniej kochała. Zdarzyła się
błogosławiona chwila, może pół godziny przed świtem, deszcz już ustał, gdy
Hornblower, śpiący spokojnie z głową na jej ramieniu, cały należał do niej. Za sobą
mieli wojnę, przed sobą śmierć i nic nie mogło stanąć między nimi w tym momencie.
Może były to najszczęśliwsze chwile, jakie Hornblower dał jej kiedykolwiek.
On sam ocknął się z pierwszym brzaskiem dnia. Znad rzeki podnosiła się
gęsta mgła i spływała na pola, a poprzez mgłę Hornblower dojrzał czyjś zarys w
odległości kilku jardów. Z trudem rozpoznał hrabiego, który siedział owinięty
płaszczem. Obok niego Brown pochrapywał lekko — widać i oni dwaj spali razem.
Minęło kilka chwil, zanim Hornblower całkiem oprzytomniał; następną rzeczą, jaka
dotarła do jego świadomości, był mocny szum rzeki płynącej bystro obok nich.
Usiadł, leżąca przy nim Marie obudziła się także. Wstał, stopy piekielnie go bolały od
pęcherzy. Czuł boleśnie każdy staw. Trudno było ignorować ból, kiedy każdy krok
sprawiał torturę równie okrutną, jak wymyślne tortury średniowiecza, ale nie odezwał
się na ten temat ani słowem.
Wkrótce ruszyli w drogę, dosiadłszy koni, które nie były z wyglądu w lepszej
kondycji niż ubiegłej nocy. Ta wędrówka zabijała je. Rozwidniało się szybko;
Hornblower przypuszczał, że będzie to jeden z tych letnich dni typowych dla
środkowej Francji, wietrzny i słoneczny zarazem. Należało się spodziewać, że za
godzinę lub wcześniej mgła zniknie zupełnie. Płynąca obok rzeka rwała ze śpiewnym
szumem, poprzez rzednącą mgłę widzieli szary, upstrzony bielą bezmiar jej wód.
Niedaleko z prawej strony biegła szosa do Briare i Paryża; jechali teraz ścieżką
okrążając płaski teren zalewowy. Będąc tak blisko rzeki Hornblower szybko obmyślał
plan przeprawy. Wiedzieli, że rozlane szeroko wody ukrywały płycizny na znacznej
części szerokości. Główna masa wody i główny nurt szły jednym torem, to bliżej
jednego brzegu, to drugiego, a czasem środkiem rzeki — jak dobrze pamiętał to
zjawisko z czasu, kiedy uchodził rzeką w niewielkiej łódce. Gdyby udało im się
przeprawić z końmi przez nurt, płycizny przejechaliby szybko. Na brodzie
wskazanym przez Marie mieli skorzystać z występu skalnego, biegnącego w poprzek
nurtu tak blisko powierzchni, że można było przechodzić tamtędy przy niskiej
wodzie; ponieważ z tym występem nie udało się, trzeba było znaleźć inny sposób.
Wystarczyłaby nawet mała łódź wiosłowa, jaką ma prawie każde gospodarstwo rolne
nad rzeką. Bród Marie był znacznie lepszy, a to z tego względu, że ścigający nie
domyśliliby się, że uciekinierzy tam właśnie przeprawili się przez rzekę, ale każda
rzecz była lepsza niż nic. Po drugiej stronie rzeki ukradną świeże konie i umkną
pościgowi. Hrabia żachnął się lekko na słowo „ukradną”, nie ubrał jednak swego
protestu w słowa.
Słońce przebiło się już przez tuman mgły i świeciło z prawej strony prawie na
poziomie wody; powierzchnia rzeki jeszcze parowała trochę. Na pewno dzień będzie
upalny. A potem ujrzeli to, czego szukali, małą farmę i zabudowania nad skrajem
wody poniżej wału rzecznego. Czerniały wyraźnie we mgle oblane słońcem. Instynkt
wojenny nakazał im natychmiast zawrócić i skryć się w niewielkim zagłębieniu
osłoniętym wierzbami, i zsiąść z koni, aby ich nie zauważono.
— Czy mam pójść przodem, sir? — spytał Brown. Może to był jego sposób na
utrzymywanie się przy zdrowych zmysłach to oficjalne zwracanie się do swego pana i
zachowanie właściwe dobremu służącemu.
— Tak, idź — odparł Hornblower.
Hornblower wysunął się do przodu, na pozycję, z której mógł obserwować
Browna ostrożnie skradającego się do farmy. Gdyby w pobliżu było wojsko,
zakwaterowałoby się właśnie tam. Z drugiej jednak strony o tej porze ranka żołnierze
kręciliby się po zabudowaniach, a Hornblower nie widział nikogo w mundurze.
Zobaczył natomiast młodą kobietę i starego mężczyznę. A potem ujrzał coś jeszcze,
co sprawiło, że nadzieja i radość zatkały mu dech. Na skalistym brzegu rzeki, u skraju
wody niedaleko farmy leżała łódź — jej zarys był łatwy do rozpoznania. Dziewczyna
szła w stronę winnicy za farmą, gdy ukryty Brown zwrócił na siebie jej uwagę.
Hornblower patrzył, jak ci dwoje wdali się w rozmowę i jak Brown wstał i poszedł w
kierunku zabudowań. W minutę później pojawił się z powrotem i dał im znak ręką, że
wszystko w porządku. Wsiedli na konie — Marie prowadziła wierzchowca Browna, a
Hornblower zapasowego i pokłusowali do farmy. Brown czekał na nich, z pistoletem
za pasem, skąd mógł go łatwo wydobyć. Starzec gapił się na nich, gdy zsiadali z koni.
Hornblower uświadomił sobie, że przedstawiają niecodzienny widok, brudni, obdarci
i nie ogoleni. Marie wyglądała jak żebraczka.
— Żabojady były tu wczoraj, milordzie — informował Brown. — Kawaleria,
o ile się mogłem zorientować, ci sami huzarzy, których widzieliśmy w zeszłym
tygodniu. Ale odjechali wczoraj wczesnym rankiem.
— Bardzo dobrze — odparł Hornblower. — Spuścimy łódź na wodę.
— Łódź! — wykrzyknął starzec wytrzeszczając na nich oczy. — Łódź!
— Czemu wrzeszczysz? — spytał ostro Hornblower, zastanawiając się w
przerażeniu, co za nowy cios szykuje mu się ze strony losu.
— Obejrzyjcie łódkę! — odparł starzec.
Podeszli do łodzi, ktoś zadał jej siekierą cztery potężne ciosy; dno było
przedziurawione w czterech miejscach.
— To huzarzy — zaczął stary cienkim głosem, z lubością rozwodząc się nad
okropnymi szczegółami.
— „Porąbać łódź”, powiedział oficer, no to porąbali.
Żołnierze zdawali sobie sprawę, podobnie jak Hornblower, z ważności
odcięcia zbiegom dostępu do rzeki. Podjęli wszelkie środki zapobiegawcze, jakie
przyszły im do głowy, żeby uniemożliwić nieupoważnionym osobom przeprawę na
drugi brzeg. Właśnie dlatego bród Marie byłby bezcenny, gdyby wczoraj udało im się
przejść tamtędy.
Mocny to był cios; Hornblower popatrzył na wzburzone wody rzeki, na pola i
winnice ciepłe od porannego słońca. Marie i hrabia czekali, aż coś postanowi.
— Możemy doprowadzić łódź do stanu pływalności — rzekł Hornblower. —
Są przy niej wiosła. Dwie puste beczułki zamocowane pod ławkami — robią tu wino,
więc z beczkami nie będzie problemu. Możemy ją trochę załatać, pozatykać dziury i
przepłynąć rzekę, utrzymując łódź na wodzie przy pomocy baryłek. Brown,
zabierzmy się lepiej od razu do roboty.
— Tak jest, sir — odparł służbiście Brown. — Narzędzia będą w tamtej
szopie.
Trzeba było postawić kogoś na straży, żeby uniknąć zaskoczenia; naprawa
łodzi potrwa kilka godzin.
— Marie — odezwał się Hornblower.
— Tak, 'Oratio?
— Jedź tam, do winnicy. Uważaj na szosę. Pamiętaj, żeby nie było widać ani
ciebie, ani konia.
— Tak, 'Oratio.
Po prostu „Tak, 'Oratio”, uświadomił sobie Hornblower w chwilę później.
Każda inna kobieta dałaby do zrozumienia słowem lub intonacją, że ostatnie zdanie w
jego poleceniu było zbędne dla kogoś, kto poznał swą robotę. A ona, zwyczajnie
posłuszna, wsiadła i odjechała. Hornblower pochwycił spojrzenia hrabiego. Chciał
mu powiedzieć, żeby odpoczął — twarz hrabiego była równie szara jak jego gęsty
zarost na policzkach — wolał jednak nie mówić tego wprost. Trzeba podtrzymać
ducha w hrabim, ale nie w taki sposób.
— Sir, wkrótce będziemy potrzebowali pańskiej pomocy — rzekł. — Czy
możemy wtedy pana zawołać?
— Oczywiście — odparł hrabia.
Nadszedł Brown, z klepkami od beczek, młotkiem, gwoździami i kilkoma
kawałkami sznura.
— Doskonale! — ucieszył się Hornblower.
Zabrali się gorączkowo do roboty przy łodzi. W dwóch miejscach poszły pasy
poszycia i wręgi. Załatanie dziur okazało się sprawą stosunkowo prostą, lecz
strzaskane wręgi stanowiły poważniejszy problem. Żeby przeciąć bystry nurt, będą
musieli ostro wiosłować, a wtedy łódź może się spaczyć wskutek naprężenia.
Najprostszym sposobem usztywnienia będzie wzmocnienie jej poszycia jedną lub
dwoma warstwami nałożonych deseczek.
— Przewrócimy ją, żeby zobaczyć, jak wygląda — powiedział Hornblower.
Stukając młotkami wbijali gwoździe i zaklepywali je. Hornblower pomyślał,
że trzeba będzie dobrze się natrudzić przy wiosłach, żeby się przedrzeć przez
wzburzoną wodę. Wzdłużne i poprzeczne naprężenia w kadłubie łodzi będą bardzo
silne. Pracowali jak furiaci. Starzec kręcił się przy nich. Mówił, że huzarzy mogą
wrócić w każdej chwili. Ciągle patrolowali brzeg rzeki. Mówił im o tym wyraźnie,
lubując się w nieszczęściu, co było cechą charakterystyczną dla ludzi jego typu.
I ledwie powtórzył swoje ostrzeżenie, gdy dźwięk podków sprawił, iż obaj
podnieśli wzrok znad roboty; to Marie gnała na koniu w dół po zboczu.
— Huzarzy! — oznajmiła krótko. — Nadjeżdżają szosą od południa. Jest ich
chyba ze dwudziestu.
Wydawało się niemożliwością, by los mógł być tak okrutny, jak był dla nich.
Jeszcze godzina pracy i można by spuścić łódź na wodę.
— Przyjadą tutaj — straszył ich z satysfakcją starzec. — Zawsze przyjeżdżają.
Znowu trzeba było podjąć błyskawiczną decyzję.
— Musimy odjechać i ukryć się — rzekł Hornblower. — Nie ma innej rady.
Idziemy.
— Ale naprawa łodzi, sir? Na pewno zauważą — martwił się Brown.
— Byli oddaleni tylko o milę — przerwała Marie. — Będą tu za pięć minut.
— Jedziemy — powiedział Hornblower. — Hrabio, proszę wsiąść na swego
konia.
— Jak przyjadą huzarzy, to powiedzcie, że to wyście naprawiali łódkę —
zwrócił się Brown do starucha, przysuwając swą zarośniętą twarz do jego
pomarszczonego oblicza.
— Ruszamy, Brown — ponaglił go Hornblower.
Wrócili do zagłębienia, w którym ukrywali się poprzednio. Przywiązawszy
konie do wierzb podczołgali się między skały, żeby stamtąd obserwować. Ledwo się
ułożyli, kiedy Marie półgłosem zwróciła ich uwagę na nadjeżdżających huzarów. Był
to tylko mały patrol — pół tuzina żołnierzy i podoficer. Najpierw pojawiły się nad
grzbietem skalnym futrzane czapy z pióropuszami, a potem szare mundury. Jechali
kłusa polną drogą przy winnicy w kierunku farmy. Starzec czekał na nich u wejścia
na dziedziniec i zbiegowie patrzyli, jak żołnierze zatrzymują konie i wypytują go. Z
zapartym tchem obserwował Hornblower starca, odpowiadającego na pytania z
twarzą uniesioną ku jeźdźcom. Zobaczył, że podoficer wychylił się z siodła, złapał
staruszka za klapy kapoty i potrząsnął nim. Wiedział już, że teraz wydobędą z niego
prawdę. Groźby w proklamacji Clausena nie były pustymi słowami. Proste
przypomnienie o nich sprawi, że stary zacznie mówić — zawaha się tylko tyle, żeby
uspokoić własne sumienie. Podoficer znowu nim potrząsnął; żołnierz, który wolno
jechał w stronę rzeki i łodzi, zawrócił pędem z wiadomością o naprawie. Teraz
staruch zaczął mówić; podniecone konie huzarskie kręciły się niespokojnie. Na
skinienie podoficera jeden z huzarów ruszył w górę zbocza, widocznie żeby zawieźć
wiadomość do reszty szwadronu. Starzec wskazywał w ich stronę; huzarzy zawrócili
konie i tyralierą ruszyli ku nim. To był koniec. Hornblower popatrzył na swych
towarzyszy, a oni na niego. W ciągu galopujących sekund ich mózgi szybko
pracowały. Nie było mowy o próbie ucieczki — wypoczęte konie huzarów dogonią
ich natychmiast. Hrabia wydobył pistolety i sprawdził, czy nabite.
— Zostawiłam swój muszkiet przy brodzie — odezwała się Marie zduszonym
głosem — ale i ona trzymała w ręku pistolet.
Brown chłodno badał wzrokiem ich sytuację taktyczną.
Będą więc walczyć do końca. Wszystkie uczucia ostateczności,
nieuniknioności, prześladujące Hornblowera od samego początku powstania — od
rozmowy z księżną d'Angouleme — wróciły do niego z nową siłą. To był naprawdę
koniec. Umrzeć dziś wśród skał czy jutro przed plutonem egzekucyjnym. Żaden z
tych rodzajów śmierci nie był zbyt godny, może lepszy jest ten pierwszy. Ale nie
wydawało się rzeczą słuszną i właściwą, żeby ginął teraz. Przez chwilę nie mógł
przyjąć swego losu z obojętnością wykazywaną przez pozostałych; zwyczajnie bał
się. Potem strach minął równie nagle, jak go ogarnął, i Hornblower był gotów
walczyć, grać przegraną partię aż do ostatniej karty.
Jadący ku nim żołnierz był już oddalony tylko o kilka jardów. Brown
wymierzył z pistoletu i strzelił.
— Boże nie trafiłem go! — zawołał.
Huzar zawrócił konia i odjechał galopem, znikając z zasięgu ich wzroku;
odgłos strzału zwrócił uwagę reszty patrolu. Odsunąwszy się spiesznie poza zasięg
strzału z muszkietu zaczęli tyralierą okrążać zbiegów. Od razu musieli się
zorientować , że grupa w zagłębieniu skalnym jest w beznadziejnej sytuacji. Przy
próbie ucieczki zostaną natychmiast doścignięci, więc nie ma co się śpieszyć.
Huzarzy siedzieli na koniach i czekali.
Nie upłynęło pół godziny, gdy nadjechały posiłki, dwa oddziały pod
dowództwem oficera, którego egreta i dolman obszyty złotą lamówka zdradzały
dandyzm tradycyjny w pułkach huzarskich; trębacz jadący przy nim był ubrany
prawie równie wspaniale, Hornblower patrzał na sierżanta objaśniającego ruchami
ręki sytuację taktyczną i na dłoń oficera wskazującą żołnierzom, jak się mają
posuwać. Jednym spojrzeniem oficer mógł się przekonać, że teren jest zbyt nierówny
na skoncentrowaną akcję kawaleryjską; nowo przybyli zsiedli z koni szybkimi,
zdyscyplinowanymi ruchami; konie odprowadzono trójkami i żołnierze z dwóch
oddziałów, z karabinami w rękach, przygotowywali się do ataku tyralierą na
zagłębienie skalne z dwóch kierunków. Teoretycznie Hornblower mógłby
zlekceważyć kawalerzystów, w wysokich butach z ostrogami, uzbrojonych w słabo
celne karabiny i nie przećwiczonych, posuwających się na piechotę, lecz pięć-
dziesięciu ich, atakujących trzech mężczyzn i kobietę, uzbrojonych tylko w pistolety,
oznaczało przegraną i śmierć.
— Tym razem starajcie się, żeby każdy strzał był celny — odezwał się
Hornblower — były to pierwsze słowa wypowiedziane przez kogokolwiek z nich od
dłuższego czasu.
Brown z hrabią leżeli w zagłębieniu wśród skał; Marie podczołgała się tak,
aby być twarzą do flankującej kolumny. Dotarłszy na odległość stu jardów, rozsypani
w tyralierę kawalerzyści zaczęli posuwać się ostrożniej, skradając się i kryjąc za
skałami i krzakami, daremnie czekając na spodziewany ostrzał z muszkietów. Jeden i
drugi wystrzelili z karabinów zupełnie na oślep, tak że Hornblower nie usłyszał
nawet, którędy przeleciały kule; wyobrażał sobie, jak podoficer wymyśla im za takie
marnowanie amunicji. Maszerujący znaleźli się teraz w zasięgu jego gwintowanych
pistoletów — podarunku od Barbary. Leżał z prawą ręką wysuniętą do przodu,
wsparłszy ramię na osłaniającym go występie skalnym i długo, starannie celował w
najłatwiejszy cel przed nim — huzara idącego w ich stronę po otwartej przestrzeni, z
karabinem przewieszonym przez pierś. Nacisnął spust i poprzez dym zobaczył, że
huzar zatoczył się, upadł i zaraz dźwignął się do pozycji siedzącej, chwytając się
dłonią za zranione ramię. Ogarnięty szałem walki Hornblower strzelił z drugiej lufy i
huzar padł na wznak, bezwładny i nieruchomy. Hornblower zaklął w duchu na siebie
za marnowanie kuli na dobicie człowieka rannego, który i tak nie brałby już udziału
w walce. Wśród głośnego wycia idącej na nich tyraliery załadował ponownie
pistolety, opanowując pośpiech powodowany gorączką walki. Wsypał ładunki do luf,
owinął kule i przybił je starannie założył spłonki na iglice. Widząc padającego
towarzysza atakujący wzmogli ostrożność mimo bitewnego wrzasku — żaden nie
chciał zostać następną niesławną ofiarą. Sierżant zaczął ich poganiać. Hornblower
wycelował ponownie, strzelił i sierżant padł. To już lepiej. Odczuwał dziką
satysfakcję zabijając, gdy sam miał być zabity. Karabiny okrążającej ich tyraliery
odzywały się ze wszystkich kierunków; Hornblower słyszał przelatujące nad nim
kule.
W tym momencie głośna fanfara trąbki zwróciła uwagę wszystkich;
powtórzyła się, ogień z karabinów ucichł i Hornblower rozejrzał się dokoła. Oficer
jechał ku nim powiewając trzymaną w ręce białą chusteczką, a trębacz w tyle trąbką
zapowiadał pertraktacje, według etykiety wojskowej.
— Czy mam go zastrzelić, sir? — spytał Brown.
— Nie — odparł Hornblower. Przyjemnie byłoby zabrać ze sobą tego oficerka
do piekła, lecz dałoby to Bonapartemu zbyt dobrą okazję do wycierania sobie ust jego
nazwiskiem i dyskredytowania w ten sposób ruchu proburbońskiego. Uklęknął za
skałą i zawołał; — Ani kroku dalej!
Oficer zatrzymał konia.
— Czemu się nie poddacie? — krzyknął. — Nie zyskacie nic dalszym
oporem.
— Jakie warunki pan oferuje?
Oficer z trudem powstrzymał się od wzruszenia ramionami.
— Uczciwy proces — odkrzyknął. — Będziecie mogli apelować do cesarza o
łaskę.
Ironia tych słów nie mogłaby być większa, nawet gdyby była zamierzona.
— Do diabła z panem! — zawołał Hornblower. — Na pohybel 10 pułkowi
huzarów! Niech pan odjeżdża, bo strzelam!
Podniósł pistolet i oficer, zawróciwszy tchórzliwie konia, odjechał spiesznie
kłusem. Czemu tak jest, że nawet pół godziny przed śmiercią takie poniżenie
człowieka przynosi mu satysfakcję? Przecież tamten wykonywał tylko swój
obowiązek, starając się oszczędzić swoich ludzi; skąd ta zajadła, osobista animozja?
Hornblower poddawał się w myślach tej obłędnej samoanalizie jeszcze w chwili, gdy
padał na brzuch i układał się do pozycji strzału. Miał czas kpić z siebie do momentu,
aż kula przelatująca blisko nad jego głową zmusiła go do skoncentrowania myśli
wyłącznie na tym, co się teraz działo. Jeśli tylko huzarzy poderwą się do szarży,
mogą stracić pół tuzina żołnierzy, ale wszystko skończy się szybko. Pistolet Marie
trzasnął blisko jego prawej ręki, więc odwrócił wzrok na nią.
I wtedy właśnie stało się, posłyszał uderzenie pocisku; było tak silne, że
Marie, trafiona, prawie przekoziołkowała. Widział zdumiony wyraz jej twarzy,
widział, jak zdumienie przechodzi w grymas bólu, i nie wiedząc co czyni, skoczył i
uklęknął przy niej. Kula ugodziła ją w udo; Hornblower odwinął krótką spódnicę
amazonki. Jedna nogawka czarnych bryczesów nasiąkła już krwią i zanim zabrał się
do działania, sprawdził dwukrotnie, że krew jest czerwona i płynie pulsującym
strumykiem — przecięta została główna tętnica udowa. Opaska zaciskająca — ucisk
— Hornblower z pośpiechem przypominał sobie, czego uczył się kiedyś o pierwszej
pomocy rannym. Bezskutecznie próbował zacisnąć pałce na pachwinie, fałdy
bryczesów udaremniały próbę uciśnięcia tętnicy. A przecież każda chwila była droga.
Sięgnął po scyzoryk, żeby rozciąć bryczesy, lecz w tej samej chwili potężne
uderzenie w plecy rzuciło go na ziemię obok niej. Nie słyszał, jak szarżowali huzarzy,
jak Brown i hrabia usiłowali bezskutecznie odeprzeć szarżę strzałami z pistoletów.
Nie wiedział, co się dzieje wokół niego do chwili, aż ktoś uderzył go kolbą
muszkietu. Nawet wówczas, dźwigając się na kolana, myślał tylko o tym, jak
zatamować krew z tętnicy. Jak przez mgłę usłyszał obok czyjś krzyk; to sierżant
powstrzymał żołnierza od uderzenia go raz jeszcze, ale nie myślał wcale o tym.
Otworzył scyzoryk, lecz ciało Marie leżało bezwładne i martwe pod jego dłońmi.
Spojrzał na jej twarz oblepioną brudem, była biała pod tym brudem i opalenizną, usta
były otwarte, a oczy patrzyły w górę na niebo, jak patrzą tylko oczy umarłych.
Hornblower klęcząc patrzył na nią, wciąż z otwartym scyzorykiem w dłoni,
kompletnie sparaliżowany. Scyzoryk wypadł mu z ręki i wtedy spostrzegł, że obok
niego czyjaś inna twarz spogląda na Marie.
— Nie żyje — powiedział ktoś po francusku. — Szkoda.
Oficer podniósł się; Hornblower dalej klęczał przy zwłokach.
— Chodź, ty — rozległ się czyjś surowszy głos i jakaś ręka szarpnęła go za
ramię. Wstał, wciąż oszołomiony, i rozejrzał się dokoła. Stał tam hrabia między
dwoma huzarami; Brown siedział na ziemi trzymając się ręką za głowę i powoli
wracając do siebie po ciosie, który pozbawił go przytomności, a nad nim stał żołnierz
z odwiedzionym kurkiem karabinu.
— Po rozprawie madame zostałoby darowane życie — odezwał się oficer;
głos jego dobiegał jakby z odległości mili. Gorycz zawarta w tej uwadze sprawiła, że
umysł Hornblowera się rozjaśnił. Poruszył się gwałtownie i zaraz dwóch żołnierzy
skoczyło, chwytając go za ręce i wywołując straszliwy ból w ramieniu uderzonym
kolbą karabinu. Nastąpiła krótka pauza.
— Wezmę tych ludzi do dowództwa — oznajmił oficer. — Sierżancie, proszę
zabrać ciała do chaty. Później dostaniecie rozkazy.
Z ust hrabiego wyrwał się słaby jęk, jak skarga skrzywdzonego dziecka.
— Tak jest, sir — odpowiedział sierżant.
— Podprowadzić konie — ciągnął oficer. — Czy ten człowiek czuje się na
tyle dobrze, żeby jechać? Tak.
Brown, z twarzą z jednej strony spuchniętą i podrapaną, rozglądał się w
oszołomieniu. Wszystko to wyglądało jak sen, z martwą Marie patrzącą w niebo
szeroko otwartymi oczyma.
— Idziemy — powiedział ktoś. Wyciągany z zagłębienia Hornblower czuł
taką słabość w nogach, a pokryte pęcherzami stopy tak go bolały, że upadłby, gdyby
go nie podtrzymano i nie pociągnięto do przodu.
— Odwagi, tchórzu — syknął któryś ze straży.
Nikt — z wyjątkiem jego samego — nie nazwał go dotąd w ten sposób.
Spróbował się uwolnić, ale oni przytrzymali go mocniej, aż ból w ramieniu stał się
nie do wytrzymania. Trzeci żołnierz pchnął go w plecy i bezceremonialnie wywlekli
go z dołka. Opodal stała setka koni; wierciły się niespokojnie nie ochłonąwszy
jeszcze z podniecenia. Żołnierze wsadzili Hornblowera na siodło i każdy z dwóch
idących po obu stronach wziął jeden koniec cugli. Siedząc na koniu bez cugli w ręku,
Hornblower poczuł się jeszcze bardziej bezradny, a wyczerpanie nie pozwalało mu
trzymać się prosto. Koń kręcił się pod nim nerwowo, a on widział, że kazano
hrabiemu i Brownowi wsiąść także, po czym kawalkada ruszyła drogą. Konie
przeszły w ostry kłus i Hornblower chwiejąc się w siodle musiał trzymać się jego
kuli. W pewnej chwili omal nie stracił przytomności; jadący obok żołnierz objął go
wpół i pociągnął z powrotem do pozycji pionowej.
— Gdybyś spadł w środku takiej kolumny — powiedział żołnierz raczej
przyjaźnie — byłby to koniec twoich zmartwień.
Jego zmartwienia! Marie nie żyła i można by powiedzieć, że zginęła z jego
własnej ręki. Nie żyje… nie żyje… nie żyje. Oszalał chyba, wszczynając to
powstanie, a jeszcze bardziej był szalony pozwalając Marie wziąć w nim udział.
Czemu to zrobił? Poza tym ktoś zręczniejszy, bardziej zaradny potrafiłby ucisnąć
tętnicę i zahamować upływ krwi. Henkey, lekarz okrętowy z „Lydii”, powiedział
kiedyś (oblizując wargi), że człowiek z przeciętą tętnicą udową może przeżyć
najwyżej trzydzieści sekund. Nieważne. Pozwolił, aby Marie umarła w jego rękach.
Miał te trzydzieści sekund i nie wyzyskał ich. Zawiódł we wszystkim, w wojnie, w
miłości, w życiu z Barbarą — Boże, czemu on myśli o Barbarze?
Być może ból w ramieniu ocalił go od obłędu, gdyż podskoki konia sprawiały
mu cierpienie, które trudno było dalej ignorować. Wsunął zwisła dłoń między guziki
płaszcza, niby w zaimprowizowany temblak, co przyniosło mu pewną ulgę, a za
chwilę ulżyło mu jeszcze bardziej, gdy oficer jadący na czele kolumny krzyknął, żeby
przejść w stępa. Ponadto opanowywało go wyczerpanie; kłębiące się wciąż w mózgu
myśli przestały być jasne i logiczne — były to raczej koszmarne obrazy, przerażające,
ale zamazane. Zapadł w gorączkowe odrętwienie, lecz otrząsnął się z niego, gdy na
nowy rozkaz konie znów ruszyły w kłus. Stępa i kłus, stępa i kłus; jeźdźcy pędzili
drogą tak szybko, jak konie były w stanie ich nieść, wioząc jeńców ku przeznaczeniu.
Zamek, osłaniany przez półbatalion żołnierzy, stanowił kwaterę główną
generała Clausena. Jeńcy, wraz z eskortą, wjechali na dziedziniec i zsiedli tam z koni.
Hrabia był prawie nie do poznania z powodu gęstego siwego zarostu na twarzy;
Brown, również zarośnięty, miał oko i policzek spuchnięte i zaczerwienione od
uderzenia w twarz. Zdążyli tylko wymienić spojrzenia; na słowa nie było czasu, bo
oficer, zeskoczywszy zręcznie z konia, podszedł do nich.
— Generał oczekuje was — rzekł.
— Idziemy — powiedział oficer huzarów.
Dwaj żołnierze ująwszy Hornblowera pod ręce pociągnęli go naprzód, bo
znów nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mięśnie nie chciały pracować, a stopy w
pęcherzach wzdragały się przed wszelkim kontaktem z ziemią. Spróbował zrobić krok
i kolana ugięły się pod nim. Huzarzy podtrzymali go, spróbował znowu postąpić krok
— lecz daremnie — zmęczone nogi ugięły się pod nim, jak pod wyczerpanym
koniem.
— Szybciej! — ponaglał podoficer.
Huzarzy podtrzymywali go i na pół idącego wlekli krótkimi marmurowymi
schodami pod portykiem do wyłożonej boazerią sali, gdzie za stołem siedział generał
Clausen — wysoki Alzatczyk z wyłupiastymi niebieskimi oczyma i szczecinowatym
rudym wąsikiem. Wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej na widok trzech
nieszczęśników, przywleczonych przed jego oblicze. Nie panując nad zaskoczeniem
przenosił wzrok z jednego na drugiego; elegancki adiutant, który zajął krzesło obok
niego, schylił się nad leżącym przed nim papierem i piórem, bardziej niż przełożony
starając się ukryć zaskoczenie.
— Kim jesteście? — spytał generał.
Po chwili pierwszy przemówił hrabia.
— Louis-Antoine-Hector-Savinien de Ladon, Comte de Graay — rzekł
hrabia unosząc głowę.
Okrągłe niebieskie oczy zwróciły się na Browna.
— A ty?
— Nazywam się Brown.
— A, służący, a przy tym jeden z hersztów. A ty?
— Horatio Lord Hornblower — ochrypły głos wydobył się z zaschniętego
gardła.
— Lord 'Ornblower. Hrabia de Graay — powiedział generał przenosząc
wzrok z jednego na drugiego, a w jego spojrzeniu był wystarczający komentarz. Ci
dwaj obdartusi to głowa najstarszej rodziny we Francji i najznakomitszy spośród
młodych oficerów Brytyjskiej Marynarki Wojennej. — Sąd wojenny, przed którym
staniecie, zbierze się dziś wieczorem — oznajmił. — Macie dzień na przygotowanie
do obrony.
Nie dodał „jeśli obrona w ogóle wchodzi w grę”.
Hornblowerowi błysnęła pewna myśl. Zmusił się do przemówienia.
— Ten człowiek, Brown, monsieur. To jeniec wojenny.
Łukowate jasne brwi generała podniosły się jeszcze wyżej.
— Jest marynarzem w Brytyjskiej Królewskiej Marynarce Wojennej.
Wypełniał moje rozkazy, jako swego przełożonego oficera. W związku z tym nie
podlega sądowi wojennemu. Jest pełnoprawnym kombatantem.
— Walczył po stronie rebeliantów.
— To nie ma wpływu na sprawę, sir. Jest on członkiem sił zbrojnych Korony
Brytyjskiej, w stopniu… w stopniu. ..
Za nic w świecie Hornblower nie potrafił sobie przypomnieć francuskiego
odpowiednika „sternika kapitańskiego” i nie mogąc wymyślić nic lepszego, użył
określenia angielskiego.
Niebieskie oczy nagle zwęziły się.
— Ten sam argument będzie pan wysuwał broniąc siebie przed sądem
wojennym — powiedział Clausen. — Nie pomoże to panu.
— Nie myślałem o swojej obronie — odparł Hornblower z taką szczerością,
że musiała być przekonywająca. — Myślałem tylko o Brownie. Nie możecie go o nic
oskarżyć. Pan sam jest żołnierzem i na pewno pan to rozumie.
Zaangażowanie w tej dyskusji sprawiło, że zapomniał o wyczerpaniu,
zapomniał o grożącym mu bezpośrednim niebezpieczeństwie. Jego naturalna i szczera
obawa o los Browna wywarła wrażenie, Clausen nie potrafił nie ulec wstawiennictwu
o podwładnego przez kogoś, kto sam stał w obliczu śmierci. Niebieskie oczy
złagodniały i pojawił się w nich cień podziwu. Nie zrobiło to żadnego wrażenia na
Hornblowerze, chociaż był tak bystry i potrafił rozumieć cudze odczucia. Dla niego
troska o Browna była rzeczą tak oczywistą, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, że
można kogoś za to podziwiać.
— Rozważę tę sprawę — zdecydował Clausen, a potem zwrócił się do
eskorty: — Zabrać więźniów.
Elegancki adiutant szepnął mu coś spiesznie do ucha, a on kiwnął głową z
alzacką powagą.
— Proszę robić to, co pan uzna za stosowne — powiedział. — Pan będzie
odpowiadać za to.
Adiutant wstał i wyszedł z nimi do hallu; żołnierze pomagali Hornblowerowi
iść. Już od drzwi adiutant zaczął rzucać rozkazy.
— Weźcie tego — wskazał na Browna — do aresztu. Tamtego — pokazał na
hrabiego — do tego pokoju. Sierżancie, pan będzie go pilnował. Poruczniku, pana
osobiście czynię odpowiedzialnym za tego 'Ornblowera. Nich pan ma przy sobie stale
dwóch ludzi i żeby ani na moment nie spuszczali z niego oczu. Ani na moment. Tu
pod zamkiem jest loch. Zabierzcie go tam i bądźcie przy nim, a ja od czasu do czasu
będę sprawdzał. Ten człowiek uciekł cztery lata temu z rąk żandarmerii cesarskiej i
został już zaocznie skazany na śmierć. To desperat, i można się po nim spodziewać
przebiegłości.
— Tak jest, sir — powiedział porucznik.
Kamienne schody wiodły do lochu, reliktu nie tak odległych dni, kiedy
dziedzic miał uprawnienia sędziego stopnia najwyższego, średniego i najniższego.
Loch, po otwarciu drzwi zabezpieczonych sztabą, wyglądał, jakby nie był używany
od dawna. Nie czuć w nim było wilgoci; przeciwnie, gęsto tu było od kurzu. Przez
grubo okratowane okienko wpadał promień słońca ledwo oświetlający wnętrze.
Porucznik spojrzał na gołe ściany; jedynym elementem „umeblowania” były dwa
żelazne łańcuchy przymocowane klamrą do posadzki.
— Przynieście jakieś krzesła — rzucił do jednego z towarzyszących mu ludzi,
a popatrzywszy na znużonego więźnia dodał: — Poszukajcie też materaca i
przynieście go tu. A przynajmniej siennik ze słomy.
W lochu było chłodno, lecz Hornblower czuł pot ściekający mu z czoła. Z
każdą sekundą rosło w nim zmęczenie. Stał, ale nogi uginały się pod nim, a w głowie
mu szumiało. Ledwie położono materac na ziemię, a już pokuśtykał w tamtą stronę i
padł na niego jak długi. W tym momencie nie pamiętał o niczym, nawet o bólu z
powodu śmierci Marie. Nie było w nim miejsca ani na skruchę, ani na obawę. Leżał
twarzą w dół, zapomniawszy o wszystkim, ni to całkiem nieprzytomny, ni to uśpiony;
pulsowanie w nogach, potężny szum w uszach, ból w barku, cierpienie w sercu —
wszystko przestało znaczyć w tym momencie załamania.
Kiedy sztaby u drzwi zazgrzytały, zwiastując przybycie adiutanta, Hornblower
przyszedł już trochę do siebie. Leżał dalej twarzą do posadzki, lecz teraz rozkoszując
się prawie faktem, że nie musi poruszać się ani odzywać do przybyłego adiutanta.
— Czy więzień coś mówił? — usłyszał pytanie.
— Ani słowa — odparł porucznik.
— Jest na dnie rozpaczy — stwierdził adiutant lekko moralizatorskim tonem.
Uwaga ta zirytowała Hornblowera, tym bardziej że zastano go w pozycji tak
pozbawionej godności. Obrócił się i usiadł na sienniku utkwiwszy wzrok w
adiutancie.
— Ma pan jakieś życzenia? — spytał tamten. — Chciałby pan napisać jakieś
listy?
Nie chciał pisać listu, na który ci, którzy go więzili, rzuciliby się jak kruki na
padlinę. Musi jednak stawiać wymagania, robić coś, żeby zatrzeć wrażenie, że jest w
rozpaczy. Wiedział, czego żądać i jak bardzo tego pragnie.
— Kąpiel — rzekł. Dotknął palcami zarośniętej twarzy. — Golenie. Czyste
ubranie.
— Kąpiel? — powtórzył adiutant w zaskoczeniu. Potem na twarzy jego
pojawił się cień podejrzenia.
— Nie mogę dać panu brzytwy. Mógłby pan próbować okpić pluton
egzekucyjny.
— Niech ogoli mnie któryś z pańskich ludzi — zaproponował Hornblower i
szukając w myślach, czym go podrażnić, dodał: — Możecie przy tym skrępować mi
ręce. Ale przedtem kubeł gorącej wody i ręcznik. I chociaż czystą koszulę.
Adiutant ustąpił.
— Niech będzie — rzekł.
Hornblowerowi przyszedł na ratunek dziwny nastrój bezmyślnej egzaltacji.
Nic sobie nie robił z rozbierania się do naga na oczach czterech zaciekawionych
ludzi; zmył brud z ciała i wytarł się ręcznikiem do sucha nie dbając o ból w
zranionym barku. Ludzi tych interesował nie legendarny, dziwny Anglik, lecz raczej
człowiek, który ma umrzeć. Ten namydlający się mężczyzna wkrótce przejdzie przez
bramę prowadzony przed nimi; to białe ciało zostanie niedługo rozerwane na strzępy
kulami muszkietów. Telepatycznie odczuwał śmiertelną ciekawość swoich
strażników i delektował się nią dumnie i pogardliwie. Ubrał się ponownie pod ich
czujnym okiem. Wszedł żołnierz niosąc miseczki do mydła i brzytwy.
— Cyrulik pułkowy — oznajmił adiutant — ogoli pana.
Nie było teraz mowy o krępowaniu rąk; gdy tak siedział, czując jak brzytwa
szoruje mu po gardle, pomyślał, czyby nie chwycić nagle za jej ostrze. Tu bliziutko
jest jego żyła szyjna i tętnica; jedno mocne cięcie z boku i skończą się jego
męczarnie, a do tego doszłaby dodatkowa satyfakcja, że przechytrzył podejrzliwego
adiutanta. Przez chwilę odczuwał pokusę bardzo silnie; widział, jak jego ciało osuwa
się w krześle, a z gardła bucha krew, wyobrażał sobie konsternację oficerów. Wizja ta
była tak silna, że przez chwilę igrał z nią z przyjemnością w swojej wyobraźni. Ale
samobójcza śmierć nie wzbudziłaby takiego oburzenia jak morderstwo w majestacie
prawa. Musi pozwolić, żeby Bonaparte go zabił, musi zdobyć się na to ostatnie
poświęcenie dla dobra służby. A Barbara — nie chciałby, żeby wspominała go jako
samobójcę.
Cyrulik podstawił mu lusterko, przerywając ten nowy tok myśli; patrzyła na
niego stamtąd ta sama znana, mocno ogorzała twarz. Może tylko zmarszczki przy
ustach stały się wyraźniejsze. I oczy spoglądały jakoś rzewniej niż kiedykolwiek, z
bardziej błagalnym wyrazem. Czoło zrobiło się nieładne, wyższe, a łysina bardziej
widoczna. Pochwalił cyrulika skinieniem głowy i wstał po odwiązaniu ręcznika spod
podbródka, starając się trzymać prosto na nogach mimo bolących pęcherzy. Potoczył
wokoło wyniosłym spojrzeniem, pesząc gapiących się ciekawie na niego. Adiutant
wyjął zegarek, pewnie żeby ukryć zakłopotanie.
— Za godzinę zbiera się sąd wojenny — rzekł. — Chciałby pan coś zjeść?
— Oczywiście — odparł Hornblower.
Przynieśli mu omlet, chleb, wino, ser. Nie było o tym mowy, żeby ktoś inny
jadł z nim; siedzieli i gapili się na każdy kąsek wkładany przez niego do ust. Nie jadł
dawno i teraz, umywszy się, poczuł się straszliwie głodny. Niech się gapią; on chciał
jeść i pić. Wino było świetne, więc pił chciwie.
— W ubiegłym tygodniu cesarz odniósł dwa duże zwycięstwa — odezwał się
nagle adiutant rozpraszając nastrój Hornblowera. Hornblower przerwał wycieranie ust
serwetką i podniósł na niego wzrok.
— Wasz Wellington — ciągnął adiutant — dostał wreszcie od losu, co mu się
należało. Ney pobił go na głowę w miejscowości na południe od Brukseli o nazwie
Les Quatre Bras, a tego samego dnia jego cesarska mość rozgromił Bluchera i
Prusaków pod miasteczkiem Ligny, będącym według mapy dawnym polem bitewnym
Fleurus. Są to zwycięstwa o tak decydującym znaczeniu jak Jena i Auerstadt.
Hornblower zmusił się, żeby spokojnie dokończyć wycierania ust serwetką.
Nalał sobie jeszcze jedną szklankę wina; czuł, że adiutant, zgniewany jego widoczną
obojętnością na własny los, opowiada mu te nowiny, żeby wystawić na próbę jego
odporność. Wytężył myśl, jaką by mu odpłacić się ripostą.
— W jaki sposób te wieści dotarły do pana? — spytał z aż przesadną
grzecznością.
— Otrzymaliśmy urzędowy biuletyn trzy dni temu. Cesarz szedł pełnym
marszem na Brukselę.
— Moje gratulacje, monsieur. Dla pańskiego dobra spodziewam się, że te
wiadomości są prawdziwe. Ale czy w waszej armii nie mówi się „łże jak biuletyn”?
— Ten biuletyn jest z kwatery głównej cesarza — odparł adiutant z
oburzeniem.
— A zatem oczywiście nie może być żadnych wątpliwości. Miejmy nadzieję,
że Ney podał cesarzowi prawdziwe fakty, bo zadanie przez niego klęski
Wellingtonowi stanowi ciekawe odwrócenie historii. W Hiszpanii Wellington
kilkakrotnie pokonał Neya jak również Massenę, Soulta, Victoria, Junota i wszystkich
innych.
Wyraz twarzy adiutanta mówił, jak bardzo rozwścieczyły go te słowa.
— Nie może być żadnych wątpliwości co do tego zwycięstwa — powiedział i
dodał zjadliwie. — Paryż usłyszy tego samego dnia o wkroczeniu cesarza do Brukseli
i ostatecznym stłumieniu bandytyzmu w Niwernais.
— O — westchnął Hornblower uprzejmie, unosząc brwi. — Macie bandytów
w Nivernais? Współczuję panu, sir… ale nie spotkałem żadnego w czasie moich
podróży po kraju.
Na twarzy adiutanta odmalowało się jeszcze silniejsze upokorzenie i
Hornblower popijając wino małymi łyczkami czuł się zadowolony z siebie. Mając w
perspektywie rychłe skazanie na śmierć, popiwszy wina i wpadłszy w nastrój
lekkomyślnego upojenia, nie miał się właściwie czego bać. Adiutant wstał i brzęcząc
ostrogami wyszedł z celi, zaś Hornblower odsunął krzesło i wyprostował nogi w
wypracowanej pozie, znamionującej dobre samopoczucie, która tylko częściowo było
sztuczna. Siedział w milczeniu przez pewien czas z trójką strażników, gdy szczęk
sztaby oznajmił, że drzwi znowu się otwierają.
— Sąd czeka. Idziemy — powiedział adiutant.
Dobre samopoczucie Hornblowera nie zmniejszyło bynajmniej bólu w jego
stopach. Starał się kroczyć dostojnie, ale faktycznie kulał groteskowo — przypomniał
sobie, że właśnie wczoraj odkrył, iż po postoju najgorsze jest pierwsze sto jardów,
póki obolałe stopy nie stracą czucia. A dziś znacznie mniej niż sto kroków dzieliło go
od wielkiej sali zamku. Wyszedłszy ze swą eskortą na parter; Hornblower spotkał
hrabiego idącego między dwoma huzarami. Obie grupki zatrzymały się na chwilę.
— Mój synu, mój synu — powiedział hrabia — przebacz mi to, co uczyniłem.
Hornblower nie zdziwił się wcale, że hrabia mówi do niego „synu”. Całkiem
automatycznie odpowiedział w ten sam sposób
— Nie mam ci, ojcze nic do wybaczenia — rzekł. — To ja powinienem o to
prosić.
Co go zmusiło, żeby upadł na kolana i schylił głowę? I czemu taki stary
wolnomyśliciel i wolterianin jak hrabia położył mu dłoń na głowie?
— Niech cię Bóg błogosławi, synu. Niech cię Bóg błogosławi — powiedział.
Ruszył dalej i gdy Hornblower obejrzał się za nim, siwa głowa i szczupła
postać znikały za rogiem.
— Zostanie rozstrzelany jutro o świcie — wyjaśnił adiutant, otwierając drzwi
do wielkiej sali.
Przy stole siedział Clausen w otoczeniu oficerów, po trzech z obu boków, a u
każdego końca stołu młodszy rangą oficer schylał się nad rozpostartymi papierami.
Hornblower pokuśtykał w tamtą stronę, daremnie usiłując stąpać z godnością. Gdy
podszedł do stołu, oficer, siedzący u jednego końca, wstał.
— Pańskie nazwisko? — zapytał
— Horatio Lord Hornblower, kawaler najzaszczytniejszego Orderu Łaźni,
komodor floty wojennej jego brytyjskiej królewskiej mości.
Sędziowie wymienili spojrzenia; oficer na drugim końcu stołu, pełniący
widocznie obowiązki sekretarza, pisał z gwałtownym pośpiechem. Ten, który zadał
pytanie — widocznie oskarżyciel — zwrócił się do sądu.
— Więzień potwierdził swą tożsamość. Rozumiem też, że uczynił to już
poprzednio wobec generała Clausena i kapitana Fleury'ego. Jego wygląd zgadza się
również z jego opublikowanym opisem. Proponuję zatem, aby uznać jego tożsamość
za stwierdzoną.
Clausen porozumiał się wzrokiem z innymi sędziami i skinął potakując głową.
— Pozostaje zatem tylko — ciągnął prokurator — przedstawić sądowi
werdykt sądu wojennego z dnia 10 czerwca 1811 roku, którym rzeczony tu 'Oratio
'Ornblower został skazany na śmierć zaocznie, wskutek jego świadomego
niestawiennictwa, z oskarżenia o piractwo i pogwałcenie praw wojennych; wyrok
został potwierdzony 14 czerwca tegoż roku przez jego cesarską i królewską mość
cesarza. Muszę wnieść żądanie, aby wyrok śmierci został wykonany.
Znowu Clausen zapytał wzrokiem innych sędziów; wszyscy sześciu skinęli
potwierdzająco głowami. Clausen opuścił wzrok na stół i bębnił po nim przez chwilę
palcami, zanim znowu podniósł głowę. Starał się napotkać wzrok Hornblowera i gdy
mu się to udało, w błysku jasnowidzenia Hornblower zrozumiał, że Clausen otrzymał
powtórny rozkaż od Bonapartego „ująć tego Hornblowera i rozstrzelać, gdziekolwiek
by został znaleziony”, czy coś w tym rodzaju. Niebieskie oczy Clausena miały
wyraźnie przepraszający wyraz.
— Nakazem tego sądu wojskowego — powiedział wolno Clausen — rzeczony
‘Oratio ‘Ornblower ma ponieść śmierć przez rozstrzelanie jutro o świcie,
bezpośrednio po egzekucji buntownika Gracaya.
— Piratów się wiesza, wasza ekscelencjo — zauważył prokurator.
— Nakazem sądu wojennego rzeczony ‘Ornblower ma zostać rozstrzelany —
powtórzył Clausen. — Zabrać więźnia. Przewód sądowy zostaje zamknięty.
Więc stało się. Hornblower czuł na swych plecach oczy wszystkich, gdy
obróciwszy się ruszył do wyjścia z sali. Tak chciałby iść prosto z podniesioną głową i
łopatkami ściągniętymi do tyłu, ale potrafił tylko kuśtykać, przystając ze
zwieszonymi ramionami. Nie miał możności wypowiedzenia nawet słowa w swojej
obronie, ale może to i dobrze. Mógł by się jąkać i wahać, i mieć trudności z
wypowiadaniem się, bo nie przygotował sobie mowy. Kulejąc schodził ze schodów.
Zostanie jednak rozstrzelany, a nie powieszony — ale czy uderzenie kul w piersi
mniej będzie bolało niż pętla zaciskająca się na jego szyi? Dokuśtykał do celi, gdzie
było teraz zupełnie ciemno. Poszukał materaca i siadł na nim. To ostateczna klęska —
nie patrzył na sprawę poprzednio w tym świetle. Bonaparte wygrał ostatnią rundę w
walce prowadzonej z nim przez dwadzieścia lat. Z kulami nie można się spierać.
Wniesiono trzy świece, które jasno oświetliły celę. Tak, to była klęska. Z
pogardą pomuślał o tym, jak delektował się niedawno zwycięstwami w niemądrych
utarczkach słownych z adiutantem. Co za głupiec z niego! Hrabia skazany na śmierć,
a Marie — och, Marie, Marie! Poczuł, że łzy napłynęły mu do oczu i zmienił pozycję
na materacu, żeby strażnicy ich nie zobaczyli. Marie, która go kochała, zginęła przez
jego głupotę. Jego głupotę i niepospolity geniusz Bonapartego. Boże, gdyby dano mu
tylko przeżyć raz jeszcze ostatnie trzy miesiące. Marie, Marie. Miał już ukryć twarz
w dłoniach, gdy przypomniał sobie, że jest wciąż obserwowany przez trzy pary
obojętnych oczu. Nie może dopuścić, by mówiono, że umierał jak tchórz. Nie może,
ze względu na Barbarę. Barbara będzie kochała i hołubiła Ryszarda, tego mógł być
pewien. Co będzie myślała o swym zmarłym małżonku? Będzie wiedziała —
odgadnie — czemu przybył do Francji, domyśli się jego niewierności. Zostanie
dotkliwie zraniona. Nie będzie można jej winić, jeśli nie pozostanie wierna jego
pamięci. Wyjdzie ponownie za mąż. Jest jeszcze młoda, piękna, bogata, z dobrymi
koneksjami; oczywiście że wyjdzie za mąż. O Boże, myśl o Barbarze w ramionach
innego mężczyzny, śmiejącej się z rozkoszy, wzmogła jego ból. A przecież on sam
leżał w ramionach Marie. Och, Marie.
Tak mocno zacisnął pięści, że aż paznokcie wbiły mu się w dłonie. Podniósł
wzrok i stwierdził, że wszyscy dalej patrzą na niego. Nie wolno mu okazać słabości.
Gdyby nie przyszła tamta burza i nie wezbrały wody Loary, byłby wciąż jeszcze na
wolności, Marie by żyła, a powstanie trwałoby dalej. Potrzeba było bezpośredniej
interwencji losu i geniuszu Bonapartego, żeby on odniósł porażkę. Te bitwy w
Belgii… może biuletyn kłamał o zwycięstwach Bonapartego. Może nie były one
roztrzygające. Może dywizja Clausena, trzymana w bierności w Nivernais
przekształciłaby je w rozstrzygające, gdyby brała w nich udział. Może… co za
głupiec z niego, żeby próbować szukać pociechy w tych próżnych złudzeniach!
Umrze, pozna rozwiązanie tajemnicy, nad którą głowił sięczasami. O tej porze jutro
— za kilka godzin — pójdzie drogą, którą przed nim kroczyło tylu innych.
Zapalono świeże świece; poprzednie wypaliły się do końca. Czyżby więc noc
mijała tak szybko? Wkrótce nastanie świt, wkrótce — dzień budzi się wcześnie w
czerwcu. Napotkał spojrzenie jednego ze strażników, mimo że ten usiłował uniknąć
jego wzroku. Chciał zmusić się do uśmiechu, ale wiedział, że ten jego uśmiech jest
krzywy i wymuszony. Za drzwiami rozległo się szuranie. Chyba to nie znaczy, że już
idą po niego! Tak, idą, sztaby opadły ze zgrzytem, drzwi otworzyły się, adiutant
wchodził do celi. Hornblower spróbował wstać, lecz ku swemu przerażeniu
stwierdził, że ma nogi za słabe, żeby go mogły utrzymać. Ponowił wysiłek wstania,
znowu bez skutku. Musi siedzieć zatem i dać się wywlec jak tchórz. Zmusił się, żeby
unieść podbródek i popatrzeć na adiutanta, tak aby jego wzrok nie był nieruchomy i
szklisty, chociaż wiedział, że jest właśnie taki.
— To nie śmierć — rzekł adiutant.
Hornblower otworzył szerzej oczy, rozwarł usta, ale nie wyszło z nich żadne
słowo. Zaś adiutant usiłował wymusić uśmiech — i to uśmiech przymilny.
— Są nowiny z Belgii — oznajmił. — Cesarz został pobity w wielkiej bitwie.
W pobliżu miejscowości o nazwie Waterloo. Welington i Blucher przekroczyli
granicę i maszerują na Paryż. Cesarz już tam jest i senat żąda, żeby abdykował.
Serce Hornblowera waliło tak mocno, że dalej nie mógł wydusić z siebie
słowa.
— Jego ekscelencja generał — ciągnął adiutant — zdecydował, że w takim
wypadku egzekucje nie muszą się odbyć tego ranka.
Hornblower przemówił wreszcie.
— Nie będę na to nalegał — rzekł.
Adiutant mówił dalej coś na temat przywrócenia jego arcychrześcijańskiej
mości na tron, lecz Hornblower go nie słuchał. Myślał o Ryszardzie. I o Barbarze.