ANNE ASHLEY
ZAKAZANA MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marzec 1812 roku
Hrabia Yardley z bezsilną wściekłością wpatrywał się w córkę. Niezorientowany
świadek tej sceny mógłby przypuszczać, że lekko pochylona głowa i złożone ręce lady Sophii
wyrażają skruchę, lecz ojciec nie dał się zwieść tej pozie ani przez chwilę. Doskonale widział
iskierki migające w wyrazistych, zielonych oczach dziewczęcia, a także złośliwy,
prowokujący uśmieszek, którego nawet nie starała się ukryć.
- A więc nie chcesz nawet rozważyć kandydatury kawalera, który ci się oświadczył -
powtórzył po raz kolejny sir Thomas, ciągle jeszcze starając się hamować wzburzenie. Każda
inna młoda kobieta szalałaby z radości, gdyby otrzymała cztery propozycje małżeństwa w
ciągu zaledwie dwóch tygodni od przybycia do Londynu. Ale jego Sophii nie sposób
dogodzić!
Obrócił się na pięcie, przeszedł przez pokój i wpatrzył się niewidzącym wzrokiem w
okno.
- Czy mogę przynajmniej zapytać, dlaczego powzięłaś taką niechęć do lorda Vale'a?
- Och, nie czuję do niego niechęci, papo - pospiesznie zapewniła go niesforna latorośl.
- Po prostu nie znam go na tyle długo, by wyrobić sobie o nim opinię.
- W takim razie może powinnaś go lepiej poznać? Wszak nie masz mu nic do
zarzucenia?
Sophia, z przekornym wyrazem rozbawienia, które nadal migotało w jej oczach, odkąd
dowiedziała się o tym ostatnim pretendencie do swej ręki, nareszcie uniosła głowę.
- Prócz tego, że stuknęła mu już czterdziestka, jest jedynym znanym mi
dżentelmenem, który jadąc powozem, potrafi jednocześnie wyglądać przez oba okna.
Jej uszu dobiegł dźwięk, podejrzanie przypominający stłumiony chichot, toteż
spojrzała przez pokój na zdumiewająco prostą sylwetkę ojca i jego srebrzystoszare włosy. Jak
na mężczyznę, który zaledwie przed paroma tygodniami obchodził pięćdziesiąte piąte
urodziny, nadal trzymał się zadziwiająco dobrze.
- Papo, nie myślałeś chyba poważnie, że przyjmę oświadczyny lorda Vale'a?
Rozszyfrowała go, lecz nie miał zamiaru się do tego przyznać.
- Zapominasz, że liczyłem sobie parę lat więcej niż lord Vale, gdy poprosiłem o rękę
twoją matkę.
- To prawda, ale byłeś uderzająco przystojnym dżentelmenem... zresztą nadał nim
jesteś. A poza tym nie masz zeza w lewym oku.
- Dość tych wykrętów, dziewczyno! - ofuknął córkę hrabia, starając się, by jego
ukochane dziecię nie owinęło go sobie wokół małego palca, co ku konsternacji sir Thomasa
zdarzało się tak często. - No dobrze, rozumiem twoją niechęć do przyjęcia propozycji lorda
Vale'a, ale dlaczego odrzuciłaś Farleya?
Sophia uniosła kształtnie zarysowane brwi.
- Czyżbyś znał wielmożnego Cedrica Farleya? Niemożliwe, papo... To mydłek.
Jeszcze raz musiał zebrać wszystkie siły, by ukryć rozbawienie. Jego córka była
bardzo szczera.
- Mogę w takim razie zapytać, jakie masz zastrzeżenia wobec Pelhama i Neuberta?
- Para manekinów krawieckich!
- Boże wielki! Gdzie, na miły Bóg, nauczyłaś się takich wyrażeń?
Przesadnie wysoko uniosła w górę jedną brew, dając tym do zrozumienia, że pytanie
jest całkowicie nie na miejscu.
- Od mężczyzn zamieszkujących ten dom - a od kogóż by innego?
Hrabia, czując, że został pobity własną bronią, niezbyt zadowolony pomaszerował z
powrotem do biurka.
- Pogadam ja sobie z twoim braciszkiem, kiedy tylko się na niego natknę. Musi
nauczyć się powściągać język w twojej obecności.
- Dowiedziałam się, że Marcus powinien tu przybyć lada chwila i zamierza zatrzymać
się w mieście na tydzień lub dwa. Muszę powiedzieć, że niesłusznie zamierzasz go strofować
- wzięła w obronę przyrodniego brata - zwłaszcza że ty sam, ojcze, odzywasz się przy mnie w
sposób niezbyt parlamentarny.
Już miał odrzucić to oskarżenie, lecz po chwili namysłu poniechał tego, zgarnął
natomiast listy leżące na stole i machnął nimi wymownie. Była to korespondencja, którą w
ciągu ostatnich dwóch tygodni otrzymał od owych czterech nieszczęsnych konkurentów do
ręki córki.
- Niech ci się nie wydaje, że zdołasz zbić mnie z pantałyku, ty mała spryciaro!
Usłyszawszy tę łagodną wymówkę, uparte dziewczę uśmiechnęło się jeszcze bardziej
promiennie, co widząc, hrabia poczuł jeszcze większy niepokój.
- Lekceważysz małżeństwo, Sophio. Pozwól mi zauważyć, że to bardzo poważna
sprawa. Nierozważny wybór partnera ściąga nieszczęście na całą rodzinę, a ja nie dopuszczę
do żadnych nieprzemyślanych kroków z twojej strony, jeżeli tylko zdołam temu zapobiec. A
więc, powziąłem decyzję. - Urwał na chwilę, by się upewnić, że córka słucha go z najwyższą
uwagą. - Nie ukrywam, że gdy wyjdziesz za mąż, zamierzam zrobić ci zapis na sporą kwotę.
Moja hojność nie jest jednak bezwarunkowa. Jeśli wyjdziesz za mąż bez mojej zgody, licz się
z tym, że nie otrzymasz ode mnie ani pensa. - Znowu urwał, rzucając na biurko listy
konkurentów. - Czy wyrażam się jasno?
- Absolutnie. Usiłujesz mi przekazać, że mogę wyjść, za kogo mi się podoba, pod
warunkiem, że mąż będzie bogaty i z naszej sfery. - Gdy Sophia z wdziękiem uniosła się z
krzesła przy kominku, w jej oczach, w miejsce migoczących w nich iskierek, pojawił się
buntowniczy błysk. - Wynika z tego, że czeka mnie żywot pełen trudów i wyrzeczeń, gdyż
wolę cierpieć biedę z mężczyzną wartościowym, niż być przykutą do jakiegoś nicponia,
któremu w głowie tylko to, jak najlepiej zawiązać fular.
Ojciec potrafił być równie stanowczy jak jego uparta córka i nie zamierzał ustępować
w tym względzie.
- Pragnę, byś udała się do swego pokoju i bardzo głęboko zastanowiła nad tą sprawą -
oznajmił zdecydowanym tonem.
Sophia posłusznie przeszła do drzwi, lecz odwróciła się z gniewnym czy też
szelmowskim wyrazem oczu - a może jednym i drugim? Hrabia nie był pewien.
- Oczywiście, że zrobię, jak sobie życzysz, ale nie na długo. Mama nie byłaby
zadowolona, gdybym spóźniła się na swój własny bal. - Z tymi celowo prowokacyjnymi
słowami opuściła pokój, zostawiając ojca pogrążonego w rozmyślaniach, co też takiego
zrobił, że bogowie pokarali go uparciucha.
Hrabina, która wyłoniła się z salonu, akurat gdy córka szła po schodach, od razu
zauważyła zacięty wyraz jej uroczej buzi i jeszcze zanim weszła do biblioteki, gdzie jej mąż z
wściekłością wpatrywał się w okno, odgadła, że rozmowa nie przyniosła pożądanych
rezultatów.
- Domyślam się, że konkury Vale'a zostały odrzucone z taką samą pogardą jak
pozostałe trzy - zagadnęła, sadowiąc się na krześle, które przed chwilą opuściła Sophia.
- Ta twoja córka jest niemożliwa! - odrzekł lord. Co, naturalnie, starczyło za
odpowiedź.
- Dlaczego, Thomasie, zawsze jest moją córką, gdy zrobi ci coś nie w smak, i
najdroższą małą Sophią przy wszystkich innych okazjach?
Choć był zdenerwowany, nie mógł się nie uśmiechnąć, słysząc tę niepodważalną
prawdę. Odwrócił się, by spojrzeć na kobietę, z którą życie przyniosło mu spokój i
zadowolenie. Nie po raz pierwszy podziękował opatrzności, że przed laty, w Indiach, ich
drogi się zetknęły.
W przeciwieństwie do Danielle, jego pierwszej żony, Marissa nigdy, nawet za młodu,
nie była pięknością, jednak hrabia uważał, że wiele jej cudownych cech przetrwało próbę
czasu, a uroda wszak przemija. Okazała się kochającą żoną i czułą matką własnych dzieci, a
choć Marcus, jego jedyny potomek z pierwszego małżeństwa, nigdy nie okazywał jej
synowskich uczuć, niemniej wiadomo było, że żywi dla macochy najwyższy szacunek.
Hrabiemu wyrwało się westchnienie, gdy wrócił myślą do teraźniejszości, sadowiąc
się na krześle z drugiej strony kominka.
- Obawiam się, moje serce, że źle to rozegrałem. Sophia nie chce nawet rozważyć
propozycji Vale'a.
Lady Marissa uśmiechnęła się.
- Czy naprawdę cię to dziwi? W końcu jest od niej dużo starszy. Niewiele dobrego da
się o nim powiedzieć prócz tego, że ma krociową fortunę, a majątek wielbiciela niewielkie
robi wrażenie na naszej córce.
- Dała to do zrozumienia bardzo wyraźnie. - Siwe brwi hrabiego zmarszczyły się,
ujawniając jego niezadowolenie. - Oczywiście, bezsensowną niechęć do bogactwa
zaszczepiono jej w tej przeklętej szkole. Absolutnie nie powinna była tam uczęszczać,
Marisso. Pani Guarding jest jakąś przeklętą rewolucjonistką, wyznającą nierozumne
przekonania o równości.
Hrabina ponownie przywołała na usta pogodny uśmiech.
- Jeśli dobrze pamiętam, Thomasie, oboje zgodziliśmy się, że wyjazd do szkół na rok
czy dwa dobrze Sophii zrobi. Wszak to ty nalegałeś, by nie udała się do żadnej z
pierwszorzędnych pensji w Bath, gdyż wtedy musiałaby opuszczać dom na całe tygodnie. To
oczywiste, że zdecydowaliśmy się na szkołę pani Guarding, skoro znajdowała się w pobliżu i
cieszyła tak dobrą opinią. A co się tyczy tego, czego się tam nauczyła... - Lady Marissa
sięgnęła po robótkę i spokojnie zaczęła wyszywać. - Pani Guarding nie kładła jej w głowę
niczego, czego byś ty nie wpajał wszystkim swoim dzieciom. Od maleńkości tłumaczyłeś im,
że ludzi, którym nie powiodło się tak dobrze jak nam, należy traktować uprzejmie i z
szacunkiem dla ich pracy. Dlatego, mój drogi Thomasie, rzadko kiedy służba od nas
odchodzi.
Hrabia nie mógł przeciwstawić temu wywodowi żadnych argumentów.
- Masz racje, moje serce - przytaknął. - Dobrych i lojalnych służących należy
szanować, co nie znaczy, że chciałbym mieć lokaja za zięcia.
Hrabina uniosła brwi.
- Czyżbyś uważał, że jest to choć trochę prawdopodobne?
- Kto wie, co strzeli do głowy tej twojej niesfornej córce! Dała mi do zrozumienia, że
nie wyjdzie za nikogo ze swojej sfery i że woli cierpieć biedę i związać się z kimś bez żadnej
pozycji, dasz wiarę, serce?
Lady Marissa przez chwilę wpatrywała się w męża w milczeniu, uświadamiając sobie
nagle, że między córką a ojcem zaszło coś znacznie poważniejszego, niż na początku
przypuszczała.
- Dlaczego Sophia miałaby cierpieć biedę? Przecież ma majątek. Obiecałeś zapisać jej
fortunę.
Po raz pierwszy hrabia zaczął zdradzać wyraźne oznaki zakłopotania.
- Tylko pod warunkiem, że wyjdzie za mąż za moją zgodą - rzekł pod nosem, żałując,
że w ogóle wysunął wobec córki taką groźbę.
Należało się spodziewać, że dziewczę, którego kaprysy spełniano niemalże od
urodzenia, zacznie wierzgać, gdy ktoś tylko spróbuje je okiełznać. Ale jakiż nieszczęsny
ojciec miał wybór? Szło mu tylko o jej dobro. Dlaczego, na miły Bóg, mała uparciucha nie
chce tego docenić?
Czując nagłe znużenie, odchylił się na oparcie krzesła.
- Och, Marisso, nie potrafię z tego wybrnąć. Mam siedemdziesiąt jeden lat. Nie będę
żył wiecznie. Nie wątpię ani przez chwilę, że chłopcy doskonale dadzą sobie radę beze mnie,
lecz kto się zajmie moją małą Sophią, kiedy zabraknie jej ojca?
Hrabina nie zamierzała podejmować tak melancholijnego tematu.
- Marcus doskonale cię zastąpi, gdy nadejdzie pora - odezwała się. - Co, mam
nadzieję, nie nastąpi przez najbliższe parę lat. Bardzo krzywdzisz Marcusa, mój drogi,
przypuszczając choć przez chwilę, że mógłby nie wywiązać się ze swych obowiązków. W
ciągu ostatnich lat doskonale zarządzał twym majątkiem na północy. Wiem, że czasami
wydaje się nieprzystępny, ale uwierz mi, że pod tą szorstką powłoką kryje się czułe serce,
Marcus bardzo lubi bliźniaczych braci, a Sophię w szczególności.
Ku swemu wielkiemu żalowi hrabiemu nigdy nie udało się zbliżyć prawdziwie, po
ojcowsku, do starszego syna. Niemniej miał dość rozsądku, by przyznać żonie rację.
- Ale pamiętaj, moja duszko, że Marcus któregoś dnia założy rodzinę. Nie będzie
wówczas chciał ponosić ciężaru odpowiedzialności za niesforną przyrodnią siostrę.
- Rzeczywiście, Sophia czasem lubi chadzać własnymi drogami - odparła lady
Marissa, po raz kolejny stając w obronie swej latorośli - ale to mądra dziewczyna. Może i ma
romantyczne chimery, ale jestem pewna, że dwa razy pomyśli, nim się z kimkolwiek zwiąże.
Hrabia nadal nie był przekonany, lecz żona miała większe zaufanie do zdrowego
rozsądku córki.
- Zostaw to mnie, mój kochany - powiedziała na swój spokojny sposób. -
Porozmawiam sobie z nią od serca.
Przez resztę popołudnia hrabina zajęta była przygotowaniami do balu. Ale i tak nie
przystąpiłaby do wypytywania córki i poruszania kwestii małżeństwa. Matka wiedziała, że
Sophia zacięłaby się jeszcze bardziej w uporze, gdyby się zorientowała, że oboje rodzice
starają się ją korzystnie wyswatać jeszcze przed końcem sezonu zabaw i przyjęć
towarzyskich.
W istocie, nic nie było dalsze od prawdy. Choć hrabina rozumiała troskę męża o
przyszłość ich jedynej córki i doceniała jego pogląd, że do łowców fortun należy odnosić się z
rezerwą (choć przyznał to ledwie półgębkiem), uważała, że podczas swego pierwszego
sezonu towarzyskiego w Londynie Sophia powinna przede wszystkim bawić się i cieszyć, nie
zaprzątając sobie głowy myślami o zrobieniu korzystnej partii. Jeżeli przypadkiem pozna
odpowiedniego dżentelmena, z którym mogłaby spędzić resztę życia, to doskonale się ułoży,
lecz jeśli nie... cóż, ma przed sobą następny sezon.
Z takim przeświadczeniem weszła do sypialni córki, gdzie zręczna służąca wpinała
jedwabne kwiaty w pięknie ułożone, czarne loki Sophii. W przeciwieństwie do zmiennego
usposobienia córki, hrabina zawsze trzymała swe uczucia na wodzy, lecz z wyraźną dumą w
szarych oczach wpatrywała się w swą latorośl.
- Moje kochanie, wyglądasz absolutnie czarująco - powiedziała swym spokojnym
głosem, skinieniem głowy każąc odejść pokojówce.
Choć matka natura bez wątpienia hojnie Sophię obdarowała, błogosławiąc ją uroczą
twarzyczką i zgrabną kibicią, brak jej było próżności, czego dowiodła teraz, z niewielkim
entuzjazmem przyglądając się swemu odbiciu w lustrze.
- To piękna suknia, mamo, i naprawdę bardzo mi się podoba, ale wolałabym coś
ciemnoniebieskiego albo czerwonego. Madame Felice powiedziała, że przy mojej cerze w
intensywnych kolorach jest mi lepiej.
- A madame Felice znana jest z tego, że nigdy się nie myli, wiem o tym doskonale -
odparła hrabina. - Niemniej mam staroświeckie poglądy i uważam, że młodym damom
przystoją jedynie pastelowe odcienie. Oczywiście, jak wyjdziesz za mąż, będziesz mogła
nosić soczystsze barwy.
Podchwyciła taksujące spojrzenie, jakim córka zmierzyła się w stojącym na stole
lustrze, i uśmieszek wypłynął na jej usta. Nie, Sophia ma bardzo dobrze poukładane w
głowie. Lady Marissie ani przez myśl nie przeszło, by jej dziecię zhańbiło się ucieczką z
jakimś nieznanym w świecie parweniuszem, jeśli, oczywiście, dziewczyny nie popchną do
tego naciski rodziny ponaglającej do ślubu. Wtedy, na przekór wszystkim, mogłaby popełnić
szaleństwo.
- Nie, moje złotko, nie przyszłam do ciebie, by omawiać kwestie małżeństwa -
zapewniła, wiedząc dokładnie, jakie myśli przechodzą przez tę piękną główkę. - Dosyć już się
dzisiaj na ten temat nasłuchałaś.
Sophii o mały włos nie wyrwało się westchnienie ulgi. Matka, choć niezwykle
opanowana, nieomylnie umiała wczuwać się w uczucia innych.
Jakże żałuje, że nie jest bardziej do niej podobna! Niestety, obawiała się, że
odziedziczyła temperament Cleeve'ów, razem z ich gwałtownymi wybuchami i uporem.
- Papa nigdy nie rozprawiał tak nierozsądnie. Jest przekonany, że dobrym mężem
może być tylko ktoś bogaty i o wyrobionej pozycji.
Hrabina, która doskonale rozumiała rozterki swego nieszczęsnego męża, nie odezwała
się. Jak kochający ojciec może wytłumaczyć uwielbianej córce, nie raniąc jej uczuć, że
zalotnikom może chodzić wyłącznie o posag?
- A przecież to on nam wpoił - ciągnęła Sophia - że służący może być równie
szlachetny jak hrabia. Może zbyt skwapliwie chłonęłam jego słowa, gdyż wolałabym poślubić
kogoś dobrego i wartościowego, niezależnie od jego pozycji na drabinie społecznej, niż wyjść
za jakiegoś utytułowanego dżentelmena tylko dlatego, że dzięki temu nadal będę żyła w
luksusie. - Spojrzała na matkę błagalnie. - Rozumiesz to, mamo, prawda?
- Lepiej niż myślisz, moje kochanie. Chcesz powiedzieć, że zamierzasz oddać swą
rękę mężczyźnie, którego będziesz kochać i szanować, a on w zamian będzie kochał i
szanował ciebie. - Sadowiąc się na szezlongu, wyciągnęła rękę do córki, by się do niej
przyłączyła, po czym ciągnęła: - Twój ojciec też tego pragnie. Chodzi mu tylko o twoje
szczęście, Sophio.
Zrobi wszystko co w jego mocy, byś nie popełniła błędu, który niegdyś stał się jego
udziałem.
O pierwszym małżeństwie hrabiego z rzadka tylko napomykano - właściwie był to
temat tabu. Niemniej od starszych służących i przyjaciół rodziny Sophia dowiedziała się dość,
by być pewną, że jej ojciec żałował związku z piękną Danielle.
- Owszem, rozumiem - odparła cicho - ale muszę spotkać mężczyznę, z którym
szczęśliwie mogłabym spędzić resztę życia. Obawiam się, mamo, że lord Vale nie jest moim
księciem z bajki.
- Ja również nie miałam upodobania do dandysów w średnim wieku, moje dziecko -
wyznała hrabina, z czułością poklepując córkę po ramieniu. - Nie ma powodu, byś
przyjmowała rękę kawalera, któremu jesteś niechętna. Prędzej czy później poznasz
przystojnego, młodego dżentelmena, który zdobędzie twoje serduszko, ale do tego czasu nie
zaprzątaj sobie tym swej ślicznej główki.
Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić. Choć wyrozumiała postawa matki dodała
Sophii nieco pewności siebie, dziewczyna nadal była bardzo zatroskana. Nie znosiła kłótni z
ojcem, lecz jednocześnie z niechęcią słuchała jego poglądów na jej małżeństwo. Czyż to jej
wina, że od przyjazdu do miasta czterech kawalerów poprosiło ją o rękę? Żadnego w
najmniejszym stopniu nie zachęcała, chyba że zgoda na wspólny taniec jest dla mężczyzny
wystarczającym zaproszeniem do oświadczyn.
To wszystko było bezsensowne, uznała, podnosząc się i wychodząc wraz z matką z
pokoju. Z każdym z owych odrzuconych konkurentów zamieniła raptem kilkanaście słów, na
jakiej zatem podstawie sądzą, że będzie z niej idealna żona?
Była przekonana, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, choć ona sama jej nie
doświadczyła. Wiedziała też, że panowie często dają się zwieść uroczej buzi. Zastanawiała się
wszakże, czy nie wydaje się tak pociągająca pewnym przedstawicielom płci przeciwnej raczej
ze względu na zapis pięćdziesięciu tysięcy funtów, które ojciec przyrzekł ofiarować jej przy
zamążpójściu.
Pełen wyrachowania uśmieszek powoli wypłynął na wargi Sophii - które pewien
oczarowany fircyk nazwał najbardziej kuszącymi ustami w Londynie - gdy zobaczyła ojca,
witającego pierwszych gości u wejścia do sali balowej. Groźba, że ją wydziedziczy, jeśli
wyjdzie za mąż bez jego zgody, może obrócić się na jej korzyść, uznała. Jeśli rozejdzie się
fama, że nie jest bogatą dziedziczką, liczba konkurentów do jej ręki może zacząć maleć, aż w
ogóle ich zabraknie, a wtedy będzie mogła w pełni cieszyć się swym pierwszym sezonem
towarzyskim w Londynie bez dalszych sporów z ojcem.
Plan, raz powzięty, szybko zaczęła wcielać w życie: tu rzuciła słówko, tam uwagę, a
łapczywie słuchających uszu nie brakowało. Choć sezon jeszcze się oficjalnie nie rozpoczął,
do Londynu zjechały już tłumy i zaproszenia na bal do Yardleyów przyjmowano
entuzjastycznie. Pośród czterystu gości wiele było pełnych nadziei mamuś, których córek
żadną miarą nie można było nazwać pięknościami. Należało się więc spodziewać, że liczni
rodzice, świata niewidzący poza swymi pociechami, będą ochoczo przekazywać niekorzystne
wieści na temat groźnej rywalki, gdyż zwiększały one szanse ich własnych dzieci na zrobienie
dobrej partii.
A zatem w miarę jak bal nabierał rumieńców, Sophia z coraz większym zadowoleniem
spostrzegała wiele długich, pełnych namysłu spojrzeń, rzucanych w jej kierunku. Nie była tak
niemądra, by sądzić, że cały londyński światek uwierzy w krążącą o niej plotkę, uważała też,
że rzekomy brak fortuny wcale nie zniechęci do niej wszystkich bez wyjątku konkurentów,
toteż z tego względu z każdym kawalerem tańczyła tylko raz.
Niemniej partnerów do zabawy jej nie brakowało i upłynęło sporo czasu, nim zeszła
wreszcie z parkietu, by udać się na poszukiwania swej dobrej przyjaciółki, Robiny Perceval,
dla której również był to pierwszy londyński sezon towarzyski.
- To naprawdę wspaniały bal - oznajmiła Robina, gdy Sophia, wyczerpana, opadła na
stojące obok niej puste krzesło. - Jeszcze nigdy nie widziałam tylu ludzi stłoczonych w jednej
sali. Tańce, które ciotka Eleanor organizuje w domu, do tych nawet się nie umywają.
Na Sophii proszony wieczór nie zrobił aż takiego wrażenia. Robina prowadziła dość
spokojne życie na plebanii w Abbot Quincey, z którego do wiejskiej posiadłości Cleeve'ów
można było dojść piechotą. Sophia natomiast, odkąd skończyła szesnaście lat, brała udział we
wspaniałych przyjęciach.
- Tak, potworny ścisk, prawda? Musisz się przyzwyczaić do takiej ciżby, bo mówi się,
a wiem o tym z dobrego źródła, że przyjęcia nie uważa się za udane, jeśli ludzie nie depczą
sobie po piętach.
Przez chwilę rozglądała się po sali, starając się wypatrzyć znajome twarze.
- Szkoda, że nie przybędzie twoja kuzynka Hester, ale jej brat Hugo jest tutaj.
Tańczyłam z nim wcześniej.
- Słyszałam, że ciotka Eleanor i Hester przyjadą do miasta dopiero w kwietniu. -
Robina nie mogła powściągnąć uśmiechu. - Gdyby to zależało od Hester, w ogóle by się tu
nie pojawiła. W przeciwieństwie do brata nie lubi miejskiego życia. Wolałaby się zamknąć w
tym swoim pokoiku na poddaszu. Choć nikt chyba nie ma pojęcia, co ona tam robi całymi
godzinami. Trudno uwierzyć, że rodzeństwo tak się od siebie różni! - Jej uśmiech zgasł, gdy
spojrzała na uroczy profil Sophii. Znały się prawie od dziecka i zawsze były najlepszymi
przyjaciółkami, toteż Robina bez wahania dodała: - Chyba powinnaś wiedzieć, że dziś
wieczorem krążyły o tobie dość nieprzyjemne plotki. - Dopiero teraz zauważyła zdradzieckie
drganie kącika ust przyjaciółki. - Nic mi nie mówiłaś, że zamierzasz rozgłaszać wieści, iż nie
będziesz miała ani pensa. Co cię, na miłość boską, opętało?
Sophia, wiedząc, że córka pastora nigdy nie zawiedzie pokładanego w niej zaufania,
bez wahania wyjawiła swój sekret.
- Sama widzisz - ciągnęła, opowiedziawszy jej dzisiejszą rozmowę z ojcem -
musiałam coś zrobić, żeby zdusić w zarodku te bezsensowne propozycje małżeństwa. I to
nieprawda, że plotki są kłamliwe. Ojciec zagroził, że mnie wydziedziczy, jeśli wyjdę za mąż
wbrew jego woli. - W jej oczach pojawił się wojowniczy błysk. - Mówiąc zupełnie szczerze,
mam wielką ochotę tak właśnie postąpić.
Robina siedziała w milczeniu, rozważając te słowa. Nauczyła się uważać zazdrość za
grzech, lecz w tej chwili nie mogła nie poczuć odrobiny niechęci wobec świetnej pozycji
przyjaciółki. Sytuacja obu panien była diametralnie różna. Sophia mogła odrzucać
konkurentów do woli, podczas gdy Robina musiałaby się poważnie zastanowić nad każdą
propozycją, którą ewentualnie otrzyma. Pochodzenie miała nieskazitelne - oboje rodzice
urodzili się w szlacheckich domach. Nazwisko Percevalów było stare i otoczone szacunkiem,
lecz nie zmienia to faktu, że ojciec Robiny, skromny wiejski pastor, mógł ofiarować córce
żałośnie mizerny posag. Rodzice, choć żyli wygodnie, bynajmniej nie byli bogaci, a już z
pewnością nie mogliby wyekwipować najstarszej córki na następny sezon towarzyski do
Londynu, skoro w domu trzy młodsze panienki niecierpliwie czekały, by wprowadzono je w
świat. Toteż Robina uważała za swój obowiązek przyjęcie każdej rozsądnej propozycji
małżeństwa. Lecz jakże pragnęła, by ona również mogła poślubić z miłości konkurenta do
ręki!
- Wyjechałam z plebanii, gdzie zawsze przywoływano mnie do rozsądku, zaledwie
przed paroma dniami - zauważyła z wymuszonym uśmieszkiem - a już czuję, że gotowa
jestem ulec niebezpiecznie frywolnym pokusom i oszałamiającej atmosferze metropolii.
- Moja zrównoważona przyjaciółka sprowadzona na manowce...? Przez kogo czy też
co, jeśli wolno wiedzieć?
- Wytłumaczę ci to kiedy indziej, gdyż teraz, jeśli się nie mylę, zmierza ku nam
dżentelmen z wyraźnym zamiarem zaproszenia cię do tańca.
Lord Nicholas Risely istotnie zdążał w ich stronę. Wysoki, szczupły i bardzo
przystojny, był ulubieńcem wszystkich dam prowadzących domy otwarte, toteż zapraszano go
wszędzie. Ubierał się nieskazitelne, wysławiał w sposób nienaganny i tak się składało, że był
książęcym synem, co prawda młodszym, niemniej uważano go za doskonałą partię.
W innych okolicznościach ten katalog jego cech skłoniłby Sophię do wciągnięcia go
na listę kandydatów, których najlepiej jest unikać, lecz nie zrobiła tego. Wpisała natomiast
młodzieńca do swego karnetu tylko i wyłącznie dlatego, że z najlepiej poinformowanego
źródła dowiedziała się, iż lord Nicholas Risely nie szuka żony.
Radośnie pozwoliła zaprowadzić się na parkiet, lecz po drodze, gdy dołączali do
drugiej pary, gdyż figury tego tańca wykonywało się czwórkami, Sophia zauważyła dziwne
spojrzenie, jakie rzucił jej lord Nicholas.
- Coś pana trapi, milordzie - zauważyła. - Chyba nie obawa, że się pan zbłaźni. Taki z
pan wyśmienity tancerz.
Figury taneczne rozdzieliły ich, tak że lord Nicholas miał czas na zastanowienie się
nad odpowiedzią. Spotkał już Sophię przedtem dwukrotnie i doszedł do wniosku, że dosyć ją
lubi. Była bystra i dowcipna, nie jak większość owych wdzięczących się panien na
małżeńskim targowisku. Gdyby nie to, że jeszcze przez parę lat zamierzał wieść kawalerski
żywot, wziąłby ją po uwagę jako ewentualną kandydatkę na żonę.
Była niezwykle przyjemna dla oka. Nie można by jej nazwać pięknością w
klasycznym tego słowa znaczeniu, ale bezsprzecznie wydawała się tak urocza, że wiele
godnych pogardy plotkarek, mających córki na wydaniu, zaczęło rozgłaszać o niej złośliwe
pogłoski. Twierdzono, że prześliczna lady Sophia nie dziedziczy majątku po to, by wydawała
się mniej godna pożądania. Było to tak niegodne, tak podstępne, że sam lord Risely nie miał
zamiaru wspierać zapędów żadnej mamuśki przez powtarzanie plotek, które dziś wieczór
doszły jego uszu.
- Niczym się nie kłopoczę, panno Sophio - zapewnił ją, gdy znowu tańczyli w jednej
parze. - Dawno się tak dobrze nie bawiłem. To wspaniały bal i czuję się zaszczycony, że
mogę tańczyć z jego najpiękniejszą uczestniczką.
- To bardzo miłe słowa, lordzie Nicholasie! Gdyby jakikolwiek inny dżentelmen dał
wyraz takim uczuciom, miałabym się na baczności, ale z panem jestem absolutnie bezpieczna.
O co jej, do diabła, chodzi? - zastanawiał się, gdy znowu ich rozdzielono, i bez
wahania poprosił o wyjaśnienie, kiedy ponownie spotkali się na parkiecie.
- Po prostu o to, że pański dobry przyjaciel, Freddy Fortescue zapewnił mnie, że
jeszcze nie szuka pan żony, a zatem mogę przyjmować pańskie komplementy bez obawy, iż
w następnej kolejności będzie mnie pan napastować oświadczynami.
Nicholas zamrugał powiekami. Panna była nieprawdopodobnie szczera, lecz jemu nie
bardzo to odpowiadało. Nie miał zamiaru prosić tej dziewuszki ani żadnej innej o rękę, lecz
takie postawienie sprawy było bardzo upokarzające.
Sophia natychmiast zauważyła błysk urazy w oczach młodego człowieka.
- Uchybiłam panu, milordzie, lecz Bóg mi świadkiem, że nie miałam takiego zamiaru -
zapewniła go z olśniewającym uśmiechem, by jakoś ukoić zranioną miłość własną tego
dżentelmena. - Rzecz w tym, że i ja nie chcę jeszcze rezygnować z panieństwa, a gdy do tego
dojdzie, nigdy nie będę należała do śmietanki towarzyskiej.
Przez chwilę myślał, że na pewno nie mówi poważnie, że wciąga go w jakiś złośliwy
żart. Potem przypomniał sobie, jak tego wieczoru powiedziano mu, że konkury lorda Vale'a
zostały odrzucone. Jego samego nie było, żeby mógł potwierdzić te pogłoski bądź im
zaprzeczyć, a do tego nikt nie wiedział, czy jego nieobecność spowodowana jest urażoną
dumą, ponieważ panna odrzuciła jego zaloty, czy też miał wcześniejsze zobowiązania.
- Widzi pan, lordzie Nicholasie, nie pociągają mnie mężczyźni bogaci, o wysokiej
pozycji społecznej. - Sophia doszła do wniosku, że dla niej będzie tylko lepiej, jeśli to się
rozniesie. - Zamierzam poślubić człowieka wartościowego, bez względu na pochodzenie i
pozycję w świecie.
- Raczej lokaj niż markiz, parobek niż książę - podsunął żartobliwie. - Myślę, że pani
ojciec tak tego nie zostawi, lady Sophio.
- Ależ już to zrobił, proszę mi wierzyć - wyjawiła mu bez wahania. - Nie przejęłam się
jego groźbą, że mnie wydziedziczy.
Ciągle niepewny, czy ma jej wierzyć, czy nie, gdy taniec dobiegł końca, odprowadził
Sophię do przyjaciółki, po czym szybko odsunął się, by pokosztować wybornych zakąsek,
które serwowano w przerwach między tańcami. Właśnie wziął z rąk lokaja kieliszek
szampana, gdy ktoś go klepnął w ramię.
- Risely, czy to, co słyszałam, to prawda, czy jakaś plotka? - indagował władczy głos.
Gdy się odwrócił, ujrzał damę, która sprawowała pieczę nad Almack, a której wszyscy
śmiertelnie się obawiali. Dama ta wpatrywała się weń z wyniośle uniesionymi brwiami.
Gdyby był to ktoś inny, po prostu nie zwróciłby nań uwagi, lecz ignorować Sally Jersey
można było tylko na własne ryzyko.
- Niczego nie mogę powiedzieć na pewno. Hrabia Yardley zbyt kocha swoją córkę, by
ją wydziedziczyć.
Skwitowała tę wieść machnięciem szczupłej dłoni.
- Nie mówię o tych kompletnych bzdurach. Doprawdy nie wiem, jak zrodziły się takie
głupie plotki. Nie, chodziło mi o Sharnbrooka. Któregoś dnia spotkałam twoją siostrę, gdy
składała jedną ze swych rzadkich wizyt w mieście, a ona wspomniała, że od miesięcy nie
miała wiadomości od twojego brata.
- A tak, to prawda - potwierdził, zdradzając brak troski. - Pół roku temu, gdy
dowiedział się o śmierci ojca, napisał do nas list z wieścią, że przed końcem roku zamierza
wrócić do kraju. Mogę tylko przypuszczać, że coś go zatrzymało na Jamajce.
- Kiedy w końcu wróci, powiedz mu ode mnie, żeby się nie ukrywał w tym waszym
wspaniałym gnieździe rodzinnym. My, panie domu, potrzebujemy go w Londynie. Taki
idealny materiał na męża! Wszystkie młode damy chciałyby zdobyć jego zainteresowanie.
- O nie, nie wszystkie - wymruczał pod nosem, widząc piękność o kruczoczarnych
włosach, którą kolejny tancerz prowadził na parkiet.
ROZDZIAŁ DRUGI
Lord Nicholas Risely był jednym z pierwszych gości, którzy wyszli z balu. Kilka par
uniosło brwi ze zdziwieniem, kiedy z wdziękiem żegnał gospodarzy, gdyż odkąd przed
dwoma laty wszedł do londyńskiego towarzystwa, cieszył się opinią człowieka lubiącego
bywać w świecie, młodzieńca o niespożytej energii, który, gdy zaczyna się sezon przyjęć,
rzadko ląduje w swym łóżku przed trzecią rano. Dziś wieczór jednak najwyraźniej stracił
ochotę do zabawy, choć bal u Yardleyów należał do niezwykle udanych.
Nie czekając na służącego, by przywołał mu powóz, wyszedł na dwór i stanął,
napawając się chłodnym, nocnym powietrzem. Nie zważając na ewentualnych napastników,
grasujących w tej szykownej części miasta, ruszył w kierunku swego małego, lecz
wygodnego londyńskiego domu.
Choć wydawał się wyniośle obojętny podczas rozmowy z lady Jersey, dama ta na
nowo rozbudziła w nim niepokój o bezpieczeństwo brata. W ostatnim liście, przysłanym z
Jamajki, Benedykt wyraźnie stwierdził, że zamierza wrócić do ojczyzny na jesieni.
Było to ponad pół roku temu i od tego czasu Nicholas nie otrzymał od niego żadnych
wiadomości.
Naturalnie, było całkiem możliwe, że musiał zmienić plany i odroczył wyjazd.
Niewykluczone też, że list, zawiadamiający o tym rodzinę, gdzieś zaginął. Niemniej, Nicholas
nie mógł całkiem odrzucić ewentualności, że coś złego przytrafiło się księciu Sharnbrookowi.
Długie podróże morskie i przy najlepszych warunkach są niebezpiecznymi
przedsięwzięciami, a tym bardziej w czasach tak niespokojnych. Wprawdzie wspaniała flota
brytyjska panowała na morzach, jednak jej dzielni żeglarze nie byli w stanie upilnować każdej
mili morskiej, atak zaś ze strony statków francuskich groził zawsze. Jeszcze bardziej
niepokojące były wspomnienia owych przeraźliwych burz, które w zimowych miesiącach
siały spustoszenie na wybrzeżu, wzbudzając wielopiętrowe fale, w których zatonął niejeden
statek. Atlantyk to ogromny ocean, ale ostatnio nie doniesiono o żadnym statku żeglownym,
który zatonął parę mil od brzegu.
Gdy wreszcie Nicholas przybył do swego domu, starał się nie zagłębiać w te
rozważania, a były one ponure. Nie dość, że szczerze kochał brata, którego nie widział od
ponad pięciu lat, to na dodatek nie miał najmniejszej chęci zastępować Benedykta w
charakterze głowy rodziny. Beztroskie życie kawalerskie bardzo mu odpowiadało, a choć nie
uważał się za lekkoducha, wzdragał się na myśl, że ma przyjąć odpowiedzialność za
administrowanie olbrzymim majątkiem rodzinnym w hrabstwie Hamp, nie wspominając już o
innych pokaźnych posiadłościach, rozrzuconych po całym kraju.
Wyjął klucz i otworzył drzwi. Ponieważ nigdy nie wiedział, kiedy wróci do domu,
toteż nie kazał swemu zacnemu słudze czekać na siebie. Dlatego był nieco zdziwiony,
znalazłszy lokaja i kamerdynera w jednej osobie, drzemiącego w wygodnym, obitym skórą
fotelu w holu.
- Co to ma znaczyć, Figgins? Dlaczego nie jesteś w łóżku, człowieku? - zapytał, gdy
służącego wytrącił z drzemki trzask zamykanych drzwi.
Ponieważ Figgins był służącym przez prawie całe życie, przyzwyczaił się już do
kaprysów wielkich państwa i nie poczuł się ani odrobinę urażony dość zniecierpliwionym
tonem swego młodego pracodawcy.
Choć zawsze uważał się za nadzwyczajnego kamerdynera, po śmierci swego
poprzedniego pana nie miał nic przeciwko przyjęciu posady służącego do wszystkiego w tym
małym, lecz wytwornym domu. Służył u lorda Nicholasa i z czystym sumieniem mógł
stwierdzić, że nigdy nie zachował się niewłaściwie - nigdy, aż do dzisiejszej nocy.
Podnosząc się na nogi, rzucił lekko zaniepokojone spojrzenie w kierunku salonu.
- Uważałem za swój obowiązek, sir... ee... w tych okolicznościach, zaczekać na pański
powrót, by pana przestrzec.
- Przestrzec mnie przed czym, jeśli można wiedzieć? - ponaglał go Nicholas, podczas
gdy służący rzucił kolejne spojrzenie na drzwi salonu.
- Przed tym, milordzie, że ktoś tam czeka na pański powrót.
Nicholas, zdjąwszy wierzchnie odzienie, skupił uwagę na służącym. Często, gdy
wracał do domu nad ranem, znajdował przyjaciół, śpiących smacznie na kanapie w salonie, a
zatem nie rozumiał, dlaczego Figgins robi z tego taką kwestię.
- No dobrze, kto to jest? Harry Harmond?
- Nie, sir. Tego jegomościa nigdy na oczy nie widziałem. - Figgins, który rzadko
zdradzał jakiekolwiek uczucia, pozwolił sobie na słaby uśmieszek satysfakcji. - Zawsze
byłem dumny z tego, że wystarczy mi tylko popatrzeć, żebym ocenił charakter człowieka i
dokładnie określił jego pozycję towarzyską. Poznam się również na natręcie, gdyby do nas
wtargnął. Ale muszę przyznać, że osobnik, który przyszedł tu tuż po pańskim wyjściu z
domu, a teraz wygodnie przebywa w pańskim salonie, wprawił mnie w prawdziwe
zakłopotanie. Jego wygląd... pozostawia wiele do życzenia, lecz sądząc z mowy i obejścia,
jest bez wątpienia dżentelmenem. A zatem jestem zdania, sir, że choć gość ów uparcie
odmawia podania nazwiska, musi być jednym z pańskich dawnych znajomych, któremu
chyba się nie powiodło.
Przez kilka chwil Nicholas stał jak słup, z otwartymi ze zdziwienia ustami.
- I wpuściłeś go do środka? Wielki Boże, człowieku, musisz mieć źle w głowie!
Nicholas miał miękkie serce i chętnie przyszedłby z pomocą przyjacielowi, gdyby
powstała taka potrzeba, lecz nie chciał, by wykorzystał go jakiś podejrzany osobnik, którego
pewnie ledwo znał.
- Co, na miłość boską, przyszło ci do głowy, żeby go wpuścić do środka? Ten hultaj
już pewnie dawno zniknął. A z nim moje najlepsze srebra, jeśli cokolwiek znam się na
rzeczy!
- O nie, sir. Niczego podobnego nie uczynił - odparł Figgins, zupełnie nieporuszony. -
Mogę pana zapewnić, że nie pozwoliłbym mu zrobić kroku w głąb domu, a tym bardziej
podać kolacji i dwóch szklanek wina, gdyby nie powiedział mi, że ma wiadomości dotyczące
pańskiego brata.
- Och, doprawdy, kurier od brata? - Nicholas był nastawiony zdecydowanie
sceptycznie. - Lepiej niech te wieści będą warte wieczerzy i wina, które spożył na mój
rachunek - dodał przez zaciśnięte zęby i wielkimi krokami pomaszerował do pokoju, gdzie
ujrzał nędznego oberwańca, wyciągniętego swobodnie na najwygodniejszym fotelu w domu. -
W przeciwnym razie wskażę mu drogę do wyjścia porządnym kopniakiem!
Powolny, leniwy uśmieszek uniósł kąciki kształtnych ust gościa, lecz oczy miał
mocno zamknięte, gdy się odezwał:
- Pozwolę sobie oznajmić ci, że nadzwyczaj nieuprzejmie witasz kogoś, kogo nie
widziałeś od kilku lat, drogi braciszku.
Nicholas stanął jak wryty, jeszcze raz otworzył usta, nie mogąc zapanować nad tym
częstym u niego odruchem, gdy tymczasem powieki, skrywające błyszczące niebieskie oczy,
uniosły się wreszcie i gość jednym zgrabnym ruchem uniósł się na nogi.
- Benedykt? - zapytał Nicholas, robiąc niepewny krok do przodu. A potem
wykrzyknął: - Ben, wróciłeś wreszcie! Ależ to cudownie!
Figgins, kręcący się niespokojnie w drzwiach, patrzał z dumą, jak dwaj mężczyźni
objęli się w gorącym uścisku. Cieszył się, że instynkt go nie zawiódł i że serdecznie witany
gość, wyższy od brata o kilka centymetrów i zdecydowanie bardziej barczysty, okazał się
takim człowiekiem, za jakiego Figgins miał go od początku - dobrze urodzonym
dżentelmenem.
Zakasłał lekko, by dać do zrozumienia, że ciągle jeszcze tu stoi, a bracia rozluźnili
uścisk.
- Czy przynieść brandy, milordzie?
- Tak. Tak, oczywiście - odparł Nicholas, ciągle nieco oszołomiony tak
nieoczekiwanym pojawieniem się brata. - Postaraj się o jak najlepszą. Musimy to uczcić.
Gdy służący wyszedł, Nicolas jeszcze przez chwilę kręcił się po pokoju, zapalając
świece, po czym dołączył do brata przy kominku. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy
ujrzał, że brat dokłada nowe kłody do i tak już żywo buchającego ognia. Najwyraźniej
brytyjski klimat już mu nie odpowiadał, czemu trudno się dziwić, skoro tyle lat spędził za
granicą. Jednak nie była to największa zmiana, jaka w nim zaszła.
Nikt, kto ujrzałby go teraz, nie przypuściłby, że Benedykt niegdyś był dandysem,
rywalizującym pod względem strojów ze słynnym Beau Brummellem. Nicholas przypomniał
sobie zupełnie wyraźnie, jak wielokrotnie obserwował brata, który siedział przed lustrem
toaletki, cierpliwie układając w kunsztowne fałdy mocno wykrochmalony fular, póki wreszcie
ta ważna część stroju nie uzyskała pożądanego kształtu. Teraz, gdy spoczywał przed
kominkiem, pod szyją miał zawiązaną jaskrawą, czerwoną chustkę, nogi okrywały mu
zwyczajne spodnie z ręcznie tkanego materiału, a szeroką pierś opinała nieco zabrudzona i
bardzo pognieciona koszula. Właściwie wyglądał jak włóczęga z tą masą złotobrązowych
włosów, sięgających mu niemal do ramion. A wielotygodniowy zarost na twarzy i brodzie
jeszcze pogłębiał to wrażenie.
- Sądząc z twego niezadowolonego spojrzenia - odezwał się Benedykt, unosząc
niebieskie oczy w samą porę, by podchwycić wzrok brata, mierzący go z wyraźną
dezaprobatą - rozumiem, że nie pochwalasz mojego wyglądu.
- Boże wielki, Ben! Przypominasz włóczęgę, który w dodatku ma niejedno na
sumieniu.
- Cieszę się, że nie słyszy tego ów ciężko pracujący poczciwiec, który dał mi to
ubranie - odparł Benedykt z lekkim grymasem niechęci. - Czułby się bardzo urażony. Założę
się, że to jego najlepsza koszula. Choć właściwie trudno powiedzieć, że dał mi ten
przyodziewek - poprawił się. - Ubiliśmy interes. Wymieniłem go za swój. I byłem bardzo
zadowolony. Po kilku tygodniach na morzu miałem serdecznie dosyć własnego odzienia.
- To znaczy, że oddałeś całe swoje ubranie za te... nędzne łachmany? - Nicholas nie
wierzył w ani jedno słowo brata. - Musisz mnie mieć za durnia, skoro myślisz, że w to
uwierzę.
- To prawda, taka jak to, że tu siedzę. Tyle że dałem mu tylko te ubrania, jakie miałem
na grzbiecie. To wszystko, co miałem. Reszty pozbawili mnie piraci.
- Piraci? Jacy piraci?
- Ci, na których, na nasze nieszczęście, natknęliśmy się dwa dni potem, gdy
postawiliśmy żagle w Port Royal. - Benedykt uśmiechnął się, widząc zdecydowanie
sceptyczne spojrzenie młodszego brata. - Pływanie po Morzu Karaibskim różni się nieco od
wycieczki łódką w dół Tamizy, drogi chłopcze. To nadal jest niebezpieczne miejsce. Wielu
ludzi najprzeróżniejszych narodowości, uciekających przed prawem, szuka tam schronienia.
Uwierz mi, że napady piratów to niemal codzienność.
- I co się stało? - ponaglał Nicholas, nagle przypominający podnieconego uczniaka.
Benedykt chętnie zaspokajał jego ciekawość.
- Kapitan naszego statku, dobra chrześcijańska dusza, nie mógł przepłynąć obojętnie
obok okrętu, który najwyraźniej miał jakieś kłopoty, i rozkazał, byśmy się zatrzymali. Z
zadziwiającą szybkością rzucono bosaki i nim kapitan z załogą zdążyli się zorientować, co się
stało, na nasz okręt wdarła się banda rzezimieszków. Kapitan i załoga oraz kilku pasażerów
dzielnie się sprawili i niebawem te łotry wróciły na swój statek, ale przedtem zabrali nam
część jedzenia i kilka wartościowych przedmiotów, w tym mój sakwojaż, w którym były nie
tylko ubrania, ale i kosztowności. A zatem zostałem tak, jak stałem. Wyobrażasz sobie chyba,
że gdy wylądowaliśmy w Liverpoolu, miałem serdecznie dość swojego odzienia i wolałem je
zamienić nawet na to, co mam na sobie.
Nicholas doskonale to rozumiał, lecz nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
- Jak, na miły Bóg, dotarłeś z Liverpoolu do Londynu? Przecież chyba nie piechotą.
- Bogu dzięki, do tego jeszcze nie doszło, choć nie mogło to być dużo gorsze od
podróży publicznym dyliżansem. Podczas pobytu na Jamajce obywałem się bez wielu wygód,
lecz z trudem zniosłem wysiadywanie całymi godzinami w powozie, cuchnącym potem,
cebulą i różnymi innymi wstrętnymi odorami.
Miał tak zbolały wyraz twarzy, że młodszy brat parsknął śmiechem.
- Na szczęście udało mi się zachować zegarek kieszonkowy, który sprzedałem za
połowę wartości. Założę się, że szelma, który go ode mnie kupił w Liverpoolu, myślał, że
bierze kradzione.
- I trudno się dziwić - odparł Nicholas, gdy już odzyskał panowanie nad sobą. - Nikt
nie wziąłby cię za księcia.
- Niezupełnie masz rację - poprawił Ben. - Twój niezrównany kamerdyner, jeśli się nie
mylę, zdołał dojrzeć prawdę mimo przebrania. - Rozejrzał się, a gdy zobaczył, że drzwi się
otwierają, twarz mu pojaśniała - A oto i on, uzbrojony, jak widzę, nie tylko w ten wyborny
placek z jabłkami.
- Myślałem, że, być może, sir, skosztuje pan jeszcze kawałek - rzekł Figgins, stawiając
tacę z ciastem i brandy na podręcznym stoliku, w pobliżu fotela, na którym siedział jego pan.
- - Czy jeszcze pan coś rozkaże, milordzie?
- Tak, pościel łóżko w pokoju gościnnym i poszukaj jakiejś mojej nocnej koszuli. -
Gdy tylko Figgins wyszedł, Nicholas zwrócił się do brata. - Na Grosvenor Square zostały
tylko resztki służby. Domu nie używano od śmierci ojca.
Na próżno szukał śladów wyrzutów sumienia na przystojnej twarzy brata, lecz
wiedział, jak bardzo Benedykt kochał ojca.
- Odszedł spokojnie we śnie. Nie cierpiał - upewnił brata.
- Cieszę się - odparł cicho Benedykt i zmienił temat, pytając o siostrę.
- O, Connie miewa się świetnie. Trochę się zaokrągliła od czasu, kiedy ją ostatni raz
widziałeś. Ale - wzruszył ramionami - to normalne w jej wieku. Zwiększyła liczbę latorośli,
odkąd się pożegnaliście. Wydała już na świat pięcioro małych nicponiów. Co, jak sądzę,
przynosi chlubę Lansdownowi. Wielce szanuję naszego drogiego szwagra. Nieszczęsne
chłopisko musi mieć świętą cierpliwość, by wytrzymać z naszą siostrą o kurzym móżdżku.
Benedykt, z przyjemnością przyjmując kolejny kawałek szarlotki oraz pełny kieliszek
brandy, nie mógł powściągnąć uśmiechu. Bez wątpienia Constance nadal traktowała
Nicholasa niczym psotnego uczniaka, a jego widoczna niechęć do siostry była całkowicie
zrozumiała. Postanowił dać wyraz swym własnym uczuciom.
- Zauważyłem w tobie wielką zmianę, Nicku. - Przez chwilę wpatrywał się w strój
brata, będący ostatnim krzykiem mody. - Widzę, że teraz ty stałeś się dandysem.
- Trzeba należycie wyglądać, drogi bracie. - Bolesny grymas powrócił mu na twarz,
gdy jego wzrok znowu przyciągnęła barwna ozdoba szyi Benedykta.
- Dobrze, że przyszedłeś prosto tutaj. Musimy dbać o nasze dobre imię i o wszystko,
co się z nim wiąże - napomknął, a w jego głosie pobrzmiewały snobistyczne tony. - Jutro
wstaniemy wcześnie i złożymy wizytę u krawca... a może u paru.
Następnego ranka Benedykt odkrył, że obaj z bratem różnie rozumieją pojęcie
„wczesnego wstawania”. Zjadł obfite śniadanie, na które składały się jajka na szynce i bułki z
masłem, popił to wszystko kilkoma filiżankami świeżo zaparzonej kawy, a skoro nic nie
wskazywało na to, że Nicholas wreszcie opuści sypialnię i przywita nowy dzień, Benedykt
postanowił spędzić czas na zwiedzaniu metropolii, by się przekonać, jakie w niej zaszły
zmiany podczas jego nieobecności.
Gdy wyszedł, okazało się, że ranek jest suchy, ciepły i szczęśliwie zniknęła owa
dusząca mgła, która zasnuwała miasto nawet o tej porze roku. Sadził wielkie, szybkie kroki,
jak przystało na atletycznie zbudowanego mężczyznę, toteż niebawem znalazł się na końcu
ulicy przechodzącej w szerszą arterię, gdzie ludzka ciżba krzątała się koło swych codziennych
zajęć.
Tę część miasta znał najlepiej, to tu śliczne dziewczęta w białych fartuszkach i
czarnych czepeczkach z tafty paradowały po najchętniej uczęszczanych ulicach i placach,
oferując mleko z wiaderek, które nosiły ze sobą. Ich okrzyki zlewały się z nawoływaniami
straganiarzy pragnących sprzedać swoje towary. To tu beztrosko marnował czas i pieniądze,
odwiedzając przyjaciół i korzystając z wielu przyjemnych rozrywek, które metropolia miała
do zaoferowania młodemu, zamożnemu dżentelmenowi o odpowiedniej pozycji.
Dobrze pamiętał, jaką odczuwał gorycz, gdy ojciec nakłaniał go do podróży na
Jamajkę, by poznał wartość pieniądza, zarządzając tamtejszą plantacją rodzinną. Ich rozstanie
było przykre, z obu stron padło wiele wzajemnych oskarżeń. Jednakże już po paru miesiącach
Benedykt przekonał się, że decyzja ojca była całkowicie słuszna, i czuł wdzięczność za to, że
większość listów, które wymieniali między sobą podczas tych lat rozłąki, wypełniały ciepło i
zrozumienie. Teraz żałował tylko, że nie zdążył wrócić do Anglii, by po raz ostatni ujrzeć
ojca przed śmiercią.
Tak, te lata spędzone na Jamajce zupełnie go odmieniły. Nie był już beztroskim,
frywolnym hulaką, zapatrzonym we własny pępek, uganiającym się za przyjemnościami,
który jedynego celu upatrywał w powodzeniu towarzyskim. Przepuszczał ogromne kwoty bez
myśli o tych, których ciężka praca zapewniła mu te pieniądze, nie zastanawiając się nawet,
skąd pochodzą. Teraz, starszy i jak sądził, mądrzejszy, uznał, że może zająć miejsce ojca i
wypełniać jego obowiązki jako głowa rodziny w sposób odpowiedzialny i sumienny. Krój
surduta, układ fałd Mara i buty lśniące jak lustro nie miały już dlań wielkiego znaczenia.
Wymknęło mu się westchnienie. Wypadało jednak pójść za radą brata i ubrać się stosownie
do pozycji społecznej przed wmieszaniem się w modne towarzystwo, do którego, na dobrą
sprawę, wcale nie miał ochoty wracać.
Smród gnijących odpadków i inne, równie nieprzyjemne zapachy, które uderzyły go w
nozdrza, kazały mu się rozejrzeć po okolicy. Nie zdając sobie z tego sprawy, zapuścił się na
wschód, w te rejony stolicy, do których ludzie z jego sfery zaglądają rzadko lub nigdy.
Przepaść między bogatymi a biednymi nigdy tak wyraźnie nie rzuciła mu się w oczy. Nie
było tu wspaniałych rezydencji, chłopców uprzątających brud z ulicy, wytwornych pań i
panów ubranych w piękne stroje, którzy zażywaliby świeżego powietrza. Trudno się dziwić,
uznał, ściągając chustkę z szyi i obwiązując nią nos i usta. Tutaj na coś się przyda.
Powietrze bowiem było stęchłe, zanieczyszczone brudami i śmieciem, fetor
wydobywał się z zatłoczonych ruder i tchnął od zagłodzonych dzieci okrytych łachmanami
czy wręcz gołych, które grzebały się w błocie. Wolał nie myśleć, co tu się będzie działo, gdy
zapanują wysokie temperatury. Nic dziwnego, że w tych dzielnicach miasta ciągle groził
wybuch epidemii tyfusu. Dla nieszczęśników, który tu mieszkali, choroba i głód były
codziennością, sposobem życia bez nadziei na ucieczkę.
Wiedział, że szczytem głupoty jest włóczenie się po tych hałaśliwych ulicach, gdzie na
każdym rogu ma się do czynienia z występkiem i zepsuciem, a jednak przypatrywał się
wszystkiemu ze szczerym i nieukrywanym zaciekawieniem. Tak daleko zagłębił się w tę
obskurną okolicę, na której widok krajało mu się serce, że do zamożniejszej części miasta
wrócił dopiero koło południa, a gdy przyszedł do domu brata, Nicholas nie powitał go zbyt
uprzejmie.
- Gdzieś ty się, do diabła, podziewał?! - zawołał. - Figgins powiedział, że wyszedłeś z
domu z samego rana.
- Zgadza się. - Benedykt zasiadł wraz z Nicholasem przy stole i wypił filiżankę świeżo
parzonej kawy. - Zamiast na ciebie czekać, postanowiłem spędzić ten czas, zwiedzając
stolicę.
- Przypuszczam, że odkryłeś pewne zmiany, co?
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na najbliższe okolice. Jednakże Whitechapel,
Bethnal Green, Shoreditch i Smithfield okazały się niezmiernie interesujące.
- Boże drogi, Benedykcie! - Nicholas zaczął się zastanawiać, czy lata spędzone pod
tropikalnym słońcem nie nadwątliły nieco władz umysłowych jego brata. - Co cię napadło, by
wędrować do tych ohydnych dzielnic? Wiadomo, że znajdziesz tam wszelkie paskudztwo,
jakie tylko przyjdzie ci do głowy. Policja też nie patroluje tych dzielnic w pojedynkę, nawet w
środku dnia. - Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca możliwość. - Boże wielki! Nie
poszedłeś tam, żeby znaleźć sobie kobietę, co?
- Zostało mi jeszcze trochę rozsądku. Otrzymałem, co prawda, kilka propozycji, ale
zbytnio szanuję swoje zdrowie.
- Dzięki Bogu i za to! Dziwię się jednak, że zdołałeś wrócić stamtąd bez szwanku.
- W swoim odzieniu wyglądałem jak jeden z nich, więc nie warto było mnie
napastować.
Ta szczera odpowiedź skierowała myśli Nicholasa na najważniejszy problem dręczący
go w tej chwili i, pospiesznie skończywszy skromny posiłek, bez dalszej zwłoki postanowił
przywrócić żałosny wygląd brata do przyzwoitego stanu.
Bawiły go przerażone miny krawców na Bond Street, gdy do ich wspaniałych
pracowni śladem Nicholasa wkraczał jego brat. Benedykt nie czuł urazy, gdy spotykał się z
chłodnym przyjęciem i okazywał godne podziwu opanowanie, kiedy popychano go to w jedną
stronę, to w drugą, biorąc z niego miarę sprawnie, lecz dość brutalnie. Nicholas zdążył jednak
niebawem się przekonać, że pod tym spokojem kryje się żelazna wola. Benedykt bowiem za
żadne skarby nie zgodził się, by uszyto mu płaszcze obcisłe, pod dyktando mody, a kolory
jego ubrań musiały być jak najdyskretniejsze.
- Za grosz fantazji! Tak bym to określił - protestował Nicholas, gdy znowu wyłonili
się na słoneczną ulicę. - W tym sezonie modne są kamizelki w żółte i czarne pasy.
- Bez wątpienia masz rację, braciszku, ale nie zamierzam chodzić po stolicy w
barwach stworzenia, które większość życia spędza na zbieraniu pyłków.
Nicholas już miał rzucić dalsze kalumnie na, jak uważał, żałośnie przyziemny brak
gustu, lecz po przeciwległej stronie ulicy ujrzał jednego ze swych zepsutych do szpiku kości
znajomków, toteż dał nura w otwarte drzwi, kryjąc się przed jego wzrokiem.
- Ani mi w głowie nosić płaszcze tak dopasowane, że nie można w nich oddychać, ani
obcisłe spodnie, które mogłyby się rozedrzeć, gdy człowiekowi zechce się w nich usiąść -
oznajmił Benedykt, zanim przekonał się, że przemawia do świeżego powietrza, a rozglądając
się wokół, by odnaleźć brata, niebawem zderzył się z czymś miękkim, szczupłym i całkowicie
kobiecym, co wyłoniło się z Biblioteki Hookhama.
Benedykt bezczynnie patrzył, jak kilka książek wyślizguje się ze szczupłych rąk i
upada na chodnik, lecz zdołał uchronić przed tym losem ich właścicielkę, wyciągając dłoń i
pewnym ruchem otaczając jej talię osy.
- Bardzo mi przykro - przepraszał, przeklinając w duchu swą niezgrabność, i już miał
zamiar puścić damę, gdy nagle główka, okryta modnym czepkiem, uniosła się.
Przez parę chwil Benedykt, niczym jakiś usychający z miłości głupiec, wpatrywał się
w oczy gęsto okolone rzęsami, z figlarną iskierką, migającą gdzieś w ich zielonej głębi, a
także na idealnie wykrojone usta, które obdarzyły go najsłodszym z uśmiechów. Znał
dziesiątki piękności, lecz nigdy przedtem widok ślicznej twarzy i zgrabnej kibici nie urzekł go
tak całkowicie. Odniósł wrażenie, że ta powabna istota rzuciła nań hipnotyczny czar, pod
którego wpływem jego ciało i dusza zastygły. Widoki i dźwięki wokół niego z wolna
zaczynały odpływać. Był świadom tylko jej obecności oraz swego pragnienia, by nigdy nie
zwalniać uścisku.
Nicholas natomiast, wychynąwszy z jakiejś kryjówki, w której się zaszył w sobie tylko
wiadomym celu, od razu zauważył zainteresowanie, jakie w kilku przechodniach wzbudził ten
niezgrabiasz jego brat, i natychmiast opanował sytuację, następując bratu niezbyt delikatnie
na nogę, obutą w zniszczony trzewik.
- Nie stój tu jak głupiec! - rozkazał. - Pomóż pokojówce tej pani zbierać książki!
Bardzo niechętnie Benedykt wypełnił polecenie, a Nicholas niezwłocznie odprowadził
młodą damę do czekającego pojazdu.
- Sam nie wiem, jak mam przepraszać. Ten nieokrzesany gbur mógł zrobić pani
krzywdę. Mam nadzieję, że w wyniku tego incydentu nie doznała pani żadnego uszczerbku?
- Ach, nie, nic a nic, drogi panie - zapewniła go, wędrując na chwilę spojrzeniem w
kierunku wysokiego mężczyzny, który wręczał książki jej służącej. - I proszę, niech pan nie
gani służącego. Tyle w tym nieszczęsnym zdarzeniu mojej winy, co i jego. Nie patrzyłam,
dokąd idę.
Kątem oka Nicholas ujrzał zbliżającego się Benedykta i pospiesznie pomógł uroczej
panience wsiąść do powozu.
- Jest pani zbyt łaskawa - odparł, odsuwając się na bok, by zrobić miejsce pokojówce,
po czym, nie tracąc ani chwili, zamknął drzwi.
- Dlaczego, do diabła, mnie nie przedstawiłeś? - zapytał rozgniewany Benedykt,
spoglądając w kierunku odjeżdżającego powozu.
- Co takiego?! - Nicholasa znowu ogarnęła obawa, że lata spędzone pod karaibskim
słońcem odbiły się na władzach umysłowych brata. - Skoro od wyjścia z domu robię
wszystko, co w mojej mocy, by nikt nie dowiedział się, kim jesteś? Może ty nie czujesz się
dumny z nazwiska, które nosisz, braciszku, ale ja z pewnością tak. Gdyby dowiedziano się, że
lord Benedykt Risely chodzi po mieście w takim przyodziewku, w klubach przez całe
miesiące o niczym innym by nie mówiono!
Widząc przechodzącego woźnicę, Nicholas czym prędzej wpakował brata, który
zdążył mu przysporzyć tylu kłopotów, do wynajętego powozu. Wolał, by Benedykt nie
wzbudzał już więcej sensacji na londyńskich ulicach.
- Nie rozumiem, co cię naszło, Ben - strofował go po drodze. - Kiedyś tak bardzo
dbałeś o swój wygląd, a teraz zupełnie cię nie obchodzi, że ludzie biorą cię za jakiegoś
oberwańca, a nie za księcia.
Bendedykt jednym uchem słuchał napomnień brata, gdyż myślał o zjawiskowej
młodej kobiecie.
- Kim ona jest? Znasz ją? Nicholas rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie, po raz
kolejny zastanawiając się, co też brata opętało. Nikt by nie uwierzył, że Benedykt zdolny był
odpierać ataki piratów, skoro para zielonych oczu powalała go jednym spojrzeniem!
- Oczywiście, że ją znam. Tańczyłem z nią ledwo zeszłej nocy. To lady Sophia
Cleeve, córka hrabiego Yardleya. Można by pomyśleć, że nigdy przedtem nie widziałeś
ładnej buzi.
- Ładnej? Ależ to zupełnie nieodpowiednie określenie! - zganił go brat. - Ona jest
niezwykła.
Nicholas zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Ludzie różnie mówią. Niektórzy uważają ją za piękność. W tym sezonie jednak w
modzie są blondynki.
Na Benedykcie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Najwyraźniej nie znajdował
upodobania w jasnych włosach.
- No, no, widzę, że ta mała trzpiotka schwytała cię w swoje sidła - rzucił Nicholas,
teraz szczerze rozbawiony niefortunnym spotkaniem z córką hrabiego. - Co prawda, uważam,
że dla ciebie to już najwyższa pora, byś dał się zakuć w małżeńskie okowy, ale radziłbym ci
szczerze gdzie indziej szukać sobie żony.
Straszliwa ewentualność przeszła przez myśl Benedykta.
- Nie jest chyba już mężatką, co? A może się zaręczyła?
- Najprawdopodobniej ani jedno, ani drugie.
- Czemu? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Małżeństwo jej nie interesuje. W każdym razie - dodał Nicholas, wytężając pamięć -
nie związek z członkiem naszej sfery. Jeśli to, co mi powiedziała, jest prawdą, woli
towarzystwo stajennych niż hrabiów.
- Ha! Musiała się z ciebie naigrywać - skarcił go Benedykt, uważając, że brat daje
dowód niezwykłej naiwności.
- Być może - przyznał Nicholas. - Powtarzam tylko to, co słyszałem zeszłego
wieczoru. Co więcej, wiem na pewno, że od przyjazdu do miasta otrzymała cztery propozycje
małżeństwa i wszystkie odrzuciła. Co by znaczyło, że nie goni za mężem, a tym bardziej za
tytułem. - Odezwało się w nim przewrotne poczucie humoru i wybuchnął śmiechem. - Z ręką
na sercu mogę powiedzieć, że poświęciła ci dziś na ulicy więcej uwagi, niż zwykła to czynić
wobec członków własnej sfery.
Brata najwyraźniej ten żart nie rozbawił, gdyż siedział w milczeniu, wyglądając przez
okno.
- Nie przejmuj się - poradził mu Nicholas. - Mnóstwo pięknych dziewcząt wystąpi w
sezonie, kiedy się już oficjalnie zacznie.
- Chyba masz rację - wymamrotał pod nosem Benedykt, a w jego uderzająco
błękitnych oczach pojawił się błysk wyrachowania - ale zamierzam poznać pannę Sophię
Cleeve. Biorąc wszystko razem pod uwagę, lepiej będzie, jeśli na razie nikomu nie zdradzisz,
kim jestem.
- A co ci z tego przyjdzie? - zapytał Nicholas, całkowicie zbity z tropu.
Benedykt przeniósł wzrok na zdumione oblicze brata.
- Sam powiedziałeś, że woli towarzystwo stajennych... A jeśli coś umiem... to na
pewno radzić sobie w stajni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Hrabia Yardley był człowiekiem o ustalonych przyzwyczajeniach, a pobyt w stolicy w
najmniejszym stopniu nie zmienił jego codziennego rozkładu dnia. Cardew wiedział zatem,
gdzie zastanie swego pana o tej porze, toteż wkroczył do biblioteki, w której lord, tak jak
służący się spodziewał, pilnie wczytywał się w korespondencję.
- Przepraszam, że przeszkadzam - rzekł, gdy sir Thomas, przestając wpatrywać się w
list, który trzymał w ręce, uniósł brwi - ale przyszedł koniuszy i prosi o chwilę rozmowy.
Podobnie jak cała służba, Cardew ogromnie szanował swego pracodawcę. Podczas
dwudziestu lat, które przepracował w Cleeve jako kamerdyner, ani razu nie zdarzyło się, żeby
lord był tak zajęty, by nie mógł poświęcić czasu zatrudnionym u siebie ludziom. Teraz też
wiedział, jaka będzie odpowiedź, nim jego pan się odezwał:
- Oczywiście. Zaraz się z nim zobaczę. Pewien, że oddany sługa nie zaprzątałby mu
głowy błahostką, hrabia odłożył listy i po chwili ujrzał koniuszego, który stał z czapką w ręce,
przestępując z nogi na nogę jak zawsze, gdy znajdował się w wytwornym otoczeniu. Trapp
czuł się szczęśliwy tylko w stajniach. Konie były jego życiem, a hrabia podejrzewał, że
przekładał je nad towarzystwo wielu ludzi.
- Wejdź, Trapp - rozkazał, gdyż stajenny, który spędził z nim długie lata w Indiach,
nadal tkwił przy drzwiach. - Co mogę dla ciebie zrobić?
- Przyszedłem tu z powodu młodego Cierna, sir. - Nie wyglądał na władcę stajni, który
rządził w nich żelazną ręką, jego głos również nie przypominał tych szczekliwych komend,
którymi trzymał w strachu najmłodszych stajennych. Niepewnym krokiem zbliżył się do
biurka.
- Clemowi ofiarowano posadę koniuszego w jakimś dużym majątku na południu, sir.
Nie chcę się go pozbywać. To dobry chłopak i pracował u nas ładne parę lat, ale trzeba
przyznać, że będzie to dla niego bardzo korzystne. - Ogorzała twarz koniuszego zmarszczyła
się w czymś na kształt uśmiechu. - Nie chcę jeszcze zawieszać uprzęży na kołku, jak to się
mówi, więc nie mogę mieć żalu do Clema, że woli nie czekać, aż się wycofam.
Lord skinął głową na znak zgody.
- Czy wiesz, kto złożył mu propozycję zatrudnienia, Trapp?
- Nie mam pojęcia. Clem chyba też nic nie wie, a jeżeli coś wie, to nie puszcza pary z
ust. Zdaje się, że ktoś podszedł do niego, gdy był w gospodzie Pod Czerwonym Lwem. Ten
ktoś powiedział, że jeśli Cłem chce tę posadę, musi ją przyjąć natychmiast. Dał mu czas do
namysłu do wieczora.
Hrabia zmarszczył srebrnoszare brwi, wyraźnie zdradzając stanowczą dezaprobatę.
Takie zdobywanie pracowników po kryjomu uważał za praktykę całkowicie niedopuszczalną,
ale jednocześnie rozumiał, że Cłem chce poprawić swoją dolę. Byłoby małoduszne nie puścić
młodego stajennego, choć narażało to lorda i Trappa na kłopot związany z poszukiwaniem
innego na to miejsce.
- Jeśli Clem chce odejść, musimy się z tym pogodzić - odparł wreszcie. - Nie
znajdziemy nikogo na zastępstwo tak od razu, więc załatwię, żeby przyjechał do nas jakiś
chłopak z Jaffrey House.
- Może nie będzie pan musiał zadawać sobie trudu, sir - oznajmił Trapp zaskoczonemu
hrabiemu. - Szczęśliwym trafem, ktoś zaszedł dzisiaj do stajni w poszukiwaniu pracy.
Powiedział, że przez całe lata był w koloniach. Spalony na brąz, więc pewnie prawdę gada.
Mówił, że wrócił po śmierci swego starego pana.
Sir Thomas nie przyjął tego oświadczenia z entuzjazmem.
- Wiesz, kto był jego zmarłym panem? Może pokazać referencje?
- Nie, sir. W czasie drogi powrotnej było trochę zamieszania na statku i stracił
wszystkie rzeczy. Tak mi w każdym razie powiedział.
- Hm. Znasz moje poglądy, Trapp. Nie lubię zatrudniać ludzi, którzy nie mogą
wykazać się referencjami, a zwłaszcza obcych.
- Tak, sir. Dobrze o tym wiem. - Trapp uniósł rękę, by podrapać się po posiwiałych
włosach, co czynił zawsze, gdy stawał przed drażliwym problemem. - Zazwyczaj ja też tak
uważam. Muszę przyznać, że ten gość nieźle zna się na koniach. Źrebica panienki Sophii była
dziś rozbrykana, kiedy on wszedł do stajni. Uspokoił ją w okamgnieniu, jak mi Bóg miły.
Zwierzęta, wedle mego zdania, mają dużo więcej rozsądku niż ludzie. Zawsze powtarzam, że
jeśli konie kogoś polubią, to nie może być całkiem zły.
Lord doszedł do wniosku, że w tej prostej filozofii kryje się być może więcej niż
źdźbło prawdy. Rozważał tę sprawę jeszcze przez parę chwil, po czym wygłosił swoją opinię:
- No dobrze, Trapp. Jeśli chcesz dać temu nieznajomemu szansę, masz na to moją
zgodę. Jeżeli jednak okaże się nieodpowiedni, wówczas, jak już wspomniałem, przyślę ci na
zastępstwo kogoś z Jaffrey House.
Sir Thomas wybrał takie rozwiązanie, nie był jednak zadowolony z obrotu wydarzeń.
Czyżby to był tylko zbieg okoliczności, zastanawiał się, patrząc, jak sługa wychodzi z pokoju,
że ledwie jego stajennemu ofiarowano nową posadę, już zjawia się ktoś inny w poszukiwaniu
zajęcia? Jego cienkie wargi rozciągnął kwaśny uśmiech. Doszedł do wniosku, że być może
staje się zbyt cyniczny na stare lata i zagłębił się w rozmyślaniach o sprawie, która od kilku
dni nie dawała mu spokoju.
Dlaczego, zastanawiał się, od niedawna kawalerowie, będący dobrymi partiami, nie
wykazywali zainteresowania jego córką? Od wieczoru, podczas którego odbył się bal, nikt nie
poprosił go o rękę Sophii ani słownie, ani na piśmie. Nie był na tyle nierozsądny, by
przypuszczać, że konkurenci będą oświadczali się o jego latorośl tydzień w tydzień w trakcie
ich pobytu w mieście. Nie był też tak zaślepiony ojcowską miłością, by uważać choćby przez
chwilę, że jego córka, mimo iż tak ładna, podbije każde męskie serce.
Nie można też zaprzeczyć, że Sophia czasami bywała dokuczliwa, i każdy
dżentelmen, ceniący sobie spokojne życie, powinien się głęboko zastanowić, nim zaproponuje
jej małżeństwo. Tylko mężczyzna o silniejszym charakterze niż ona potrafi ją poskromić.
Chyba w tak wielkim kraju można znaleźć dobrze urodzonego młodzieńca, który zdołałby
powściągnąć bujny temperament tej niesfornej dzierlatki. Hrabia mógł tylko żywić taką
nadzieję i ufać, że już niebawem młodzian o podobnych zaletach stanie na drodze jego córki.
Drzwi otworzyły się i przedmiot jego dumań, wyglądając uroczo w jedwabnej sukni
koloru lawendy i odpowiednio dobranym czepku, wdzięcznym krokiem wszedł do pokoju.
Gdy Sophia lekko sunęła przez pokój do biurka, na widok pełnego słodyczy, anielskiego
uśmiechu większość dżentelmenów doszłaby do przekonania, że jest to dziewczę z natury
łagodne. Było to wrażenie z gruntu mylne, choć lord mniemał, że każdy nieszczęsny,
oszołomiony jej urokiem głupiec mógłby dojść do takiego wniosku. Znowu ogarnęły go
wątpliwości.
- Cóż ja takiego zrobiłam, że nachmurzyłeś się, papo? - Ucałowała go w miękkie,
srebrnoszare włosy, po czym przycupnęła, nieproszona, na brzegu biurka. - Każdy, widząc to
twoje pełne dezaprobaty spojrzenie, mógłby przypuścić, że spłatałam jakąś psotę.
- Takie założenie nosi wszelkie cechy prawdopodobieństwa, moja droga - odparł
sucho, wywołując szmerek kobiecego śmieszku, który zawsze przywoływał uśmiech na jego
usta. - Dokąd to się dziś wybierasz wystrojona w najpiękniejszą suknię?
- Wyjeżdżam z mamą powozem do madame Felice. Mamy tam być za godzinę, żeby
dokonać ostatniej przymiarki mojego nowego stroju do konnej jazdy, i nie możemy się
spóźnić, bo inaczej będziemy musiały jechać drugi raz.
- No, no! Jak to się wszystko zmienia - zauważył lord tym samym, suchym tonem. -
Za moich czasów żadna krawcowa nie ośmieliłaby się dyktować, o której godzinie ma do jej
pracowni przybyć ktoś z arystokracji.
- Ach! Ależ ona nie jest zwyczajną krawcową, papo. Każdy, kto jest kimś, ma suknię
uszytą przez madame Felice - wygłosiła Sophia, złośliwie naśladując wytworną panią domu,
u której bawiła się wczoraj wieczorem na balu. - Zazwyczaj, jak wiesz, nie ma to dla mnie
większego znaczenia, lecz bardzo mi zależy na skończeniu tego nowego stroju. Odkąd
przybyliśmy do miasta, jeździłam konno tylko raz.
Ta niewinna wymówka przypomniała lordowi dzisiejszą rozmowę i wcale nie był
zdziwiony strapioną miną Sophii, gdy opowiedział córce o tym, że Clem odchodzi oraz o
powodach jego rezygnacji.
- Bardzo mi przykro, że nie będzie go już u nas, papo. Zawsze najchętniej jeździłam
na wszystkie przejażdżki z Clemem. - Zsunąwszy się lekko z biurka, podeszła do drzwi, lecz
nagle odwróciła się, jakby przyszła jej do głowy jakaś myśl. - To chyba nie znaczy, że przez
cały czas pobytu w mieście podczas konnych przejażdżek będzie towarzyszył mi Trapp,
prawda? Nie będę mogła nic zrobić, bo on poinformuje cię o wszystkich szczegółach każdej
mojej wyprawy.
- I bardzo dobrze! - odpalił lord, drażniąc się z nią przekornie, po czym zaśmiał się
otwarcie, gdy Sophia z dumnie odrzuconą głową opuściła pokój.
Nie, wcale nie byłoby źle, gdyby ktoś miał na oku tę małą trzpiotkę, powtarzał sobie,
zastanawiając się jednocześnie nad planami na najbliższe tygodnie.
Choć cieszył się dobrym zdrowiem, nie był już młody i na długo przed wyjazdem do
stolicy oboje z żoną doszli do wniosku, że nadzór nad najmłodszą i przysparzającą
największych kłopotów latoroślą pozostanie w rękach matki, która świetnie da sobie z tym
radę. Lord Yardley dość dobrze przystosował się do trybu życia, obowiązującego w
Londynie, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że nie wystarcza mu ani sił, ani ochoty, by
rzucić się w wir spotkań towarzyskich. Uznał jednak, że nie doznałby najmniejszego
uszczerbku, gdyby od czasu do czasu towarzyszył żonie i córce na proszonym wieczorze.
Jego obecność z pewnością skłoniłaby Sophię do bardziej statecznego zachowania. Poza tym,
należałoby zamienić słówko z Trappem, by uprzedził nowego pracownika, że musi on pilnie
czuwać nad panienką w czasie przejażdżek konnych. Jeśli pogoda będzie dopisywać tak jak
dotąd, być może wydłużą się one do dłuższych wycieczek.
Sophię nieprzyjemnie zaskoczyło odejście Cierna, który był jej osobistym stajennym
od ponad dziesięciu lat. Niezwykle czujny i uważający, dawał jej wszakże dużą swobodę.
Okazał się też idealnym pomocnikiem i towarzyszem podczas nieprzeliczonych przejażdżek
przez posiadłości ojca w hrabstwie Northampton. Sophia nie wątpiła, że wedle niektórych
odnosiła się do młodego człowieka zbyt swobodnie i bez ceregieli, lecz uważała go bardziej
za przyjaciela niż służącego i czuła, że bardzo trudno będzie znaleźć kogoś odpowiedniego na
jego miejsce.
A zatem, gdy weszła do pracowni słynnej krawcowej na Bond Street, była nieco
przygaszona. Myślami tak dalece zagłębiła się w przeszłość, wspominając te liczne wyjazdy,
kiedy wraz ze swym zaufanym towarzyszem zapuszczali się w odległe zakątki hrabstwa
Northampton, że nie zwróciła uwagi na inne klientki, które siedziały w miękkich, pluszowych
fotelach. Nie zdawała też sobie sprawy, że to rozrywana krawcowa we własnej osobie
towarzyszy jej do przymierzalni.
- Nie podoba się panience nowy strój, mademoiselle? - wyrwał ją dopiero z
zamyślenia głos o miękkim akcencie. - A może panienka czuje się dziś nieszczęśliwa z
jakiegoś innego powodu?
Gdy Sophia wróciła do teraźniejszości, ze sporym zaskoczeniem stwierdziła, że
modiste bacznie się jej przypatruje, otwarcie ją taksując pięknymi, niebieskimi oczyma.
- Ależ nie, madame, strój leży doskonale.
- Niezupełnie - zaprzeczyła krawcowa, fachowym okiem dostrzegając niedoróbki. -
Trzeba dokonać pewnych poprawek przy spódnicy. Mam nadzieję, że gdy go panienka będzie
nosić, poczuje się panienka szczęśliwsza, inaczej co się stanie z moją reputacją, mam rację,
petite?
A więc słynna modiste ma poczucie humoru, uznała Sophia, od razu dostrzegając
figlarny błysk w niebieskich oczach. Błyskawiczna kariera bardziej bawiła, niż cieszyła
krawcową, a Sophia poczuła nagłą sympatię do kobiety, która, jak podejrzewała, była od niej
starsza o zaledwie kilka lat.
- Daję słowo, madame, że strój bardzo mi się podoba - zapewniła ją, uważając, by nie
nastąpić na miękki zwój aksamitu, gdy zdejmowała spódnicę. - Po prostu dziś rano dostałam
dość smutne wiadomości. Ktoś, kto pracował dla naszej rodziny od wielu łat, ma nas opuścić.
Uśmiech, który rozchylał pełne wargi krawcowej, stał się pełen ciepła i zrozumienia.
- Myślę, że może ten, który odchodzi, jest kimś więcej niż tylko służącym?
Sophia skinęła głową.
- Bardziej przyjacielem.
- Może więc panienka zdoła go namówić, żeby został? - poradziła madame,
pomagając Sophii włożyć suknię oraz dobraną do niej pelerynę, którą sama uszyła dla
ulubionej klientki zaledwie przed tygodniem.
- Pewnie bym mogła, ale nawet nie będę próbować. - W dużym, owalnym lustrze
pochwyciła zdumione spojrzenie krawcowej. - Przez wiele lat był moim osobistym stajennym
i, jak sądzę, podobało mu się u nas, ale teraz ma widoki na lepszą posadę. Zaproponowano
mu stanowisko koniuszego w jakimś majątku ziemskim, ale nie wiem w którym. - Szczupłą
dłonią zrobiła gest pełen rezygnacji. - Odwodzić go od tego byłoby samolubstwem z mojej
strony. Niech awansuje w świecie.
W oczach modiste pojawił się wyraz, który Sophii trudno było wytłumaczyć, wydało
jej się jednak, że w tych uderzająco błękitnych głębiach dostrzega cień szacunku.
- Myślę, petite, że bez najmniejszego trudu znajdziecie kogoś na jego miejsce -
odparła cicho młoda krawcowa, odchylając zasłonę, by przepuścić Sophię do eleganckiej
poczekalni.
- No, no, Sophio! Dostąpiłaś dzisiaj zaszczytu nie lada - żartowała z niej matka, gdy
wyszły z pracowni i ponownie usadowiły się w powozie, który miał je odwieźć z powrotem
na Berkeley Square. - Lady Strattan zrobiła się zielona z zazdrości, gdy madame Felice tobie
poświęciła niepodzielną uwagę. Jak się czujesz, usunąwszy w cień taką lwicę salonową jak
lady Strattan? Nieszczęsna niewiasta nie będzie mogła teraz nikomu w oczy spojrzeć!
- Wiesz doskonale, mamo, że takie względy nie mają dla mnie najmniejszego
znaczenia - odparła Sophia, śmiejąc się z dość złośliwego żartu matki. - Wystarczyłoby mi w
zupełności, gdyby obsłużyła mnie któraś z pomocnic, choć, muszę przyznać, że słynna
krawcowa jest bardzo interesująca - rzekła, sadowiąc się wygodniej. - Wygląda na młodszą,
niż do tej pory sądziłam. Przypuszczam, że jest zaledwie parę lat starsza ode mnie. Śliczna z
niej kobieta, choć robi, co może, by ukryć swą urodę pod zwykłą, bardzo prostą suknią, a
włosy chowa pod czepkiem.
- Może jeszcze jest w żałobie, kochanie - odparła lady Marissa, coś sobie
przypominając. - Chyba ktoś wspominał, że niedawno owdowiała.
- Pewnie masz rację - przyznała Sophia, ale nadal dręczyły ją wątpliwości. - Nie
zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że w ogóle nie wyszła za mąż. Nie byłaby
pierwszą kobietą, która udaje mężatkę. Nasza własna gospodyni robi dokładnie to samo.
- To prawda - zgodziła się matka. - Służące, które osiągają wysoką pozycję w domach
swoich państwa, często udają kobiety zamężne, by dodać sobie powagi.
- Tak jak krawcowe są przekonane, że podając się za Francuzki, zapewnią sobie
powodzenie.
- Czyżbyś podejrzewała, że madame Felice nie jest prawdziwą Francuzką, złotko?
Przechyliwszy lekko głowę na bok, Sophia zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Sama nie wiem. Mówi z bardzo wdzięcznym akcentem, który wydaje się naturalny.
- Cóż, miałaś okazję, by wyrobić sobie opinię. Spędziłaś w przymierzalni sporo czasu.
Twój nowy kostium chyba nie wymaga wielu poprawek.
- Nie, trzeba tylko trochę dopasować spódnicę.
Madame Felice przysięgała, że każe mi go przesłać do domu pojutrze.
- To cię musiało ucieszyć. Wiem, jak bardzo brakuje ci konnych przejażdżek, odkąd
przybyliśmy do miasta.
- Perspektywa ich odbywania straciła wiele ze swego uroku - od razu przyznała
Sophia, zdając sobie sprawę, że matka jeszcze o niczym nie wie. - Clem nas opuszcza. Co
znaczy, że dopóki nie znajdzie się ktoś na jego miejsce, będę musiała cierpieć obecność
Trappa. Jak obie wiemy, Trapp jest niezachwianie wierny głowie rodziny. Wszystko, co
powiem i zrobię, dojdzie wprost do uszu papy.
Hrabina nie mogła powściągnąć uśmiechu, słysząc w głosie córki nutkę
rozgoryczenia.
Zauważyła, podobnie jak mąż, że w ostatnich dniach odwiedza ich mniej
młodzieńców skłonnych pretendować do ręki Sophii. Nie była to dla niej niespodzianka.
Dobrze wiedziała, co się kryje za plotkami, które krążyły od czasu balu. Na szczęście,
umierały już one śmiercią naturalną. W następnych dniach rzuciło się jej w oczy, że córka
wybiera do tańca zupełnie innych partnerów. Wśród szczęśliwców znalazło się kilku, których
można zaliczyć do dobrych partii, lecz lady Marissa podejrzewała, że właśnie oni nie chcą
jeszcze zamienić uroków kawalerskiego życia na związek małżeński.
Bardziej rozbawiona niż zaniepokojona tymi dziecinnymi gierkami Sophii
postanowiła zachować spostrzeżenia dla siebie i nie strofować córki za te przewrotne wybiegi,
których się chwytała, by trzymać z dala od siebie godnych kawalerów. Nie mogła się jednak
powstrzymać, by jej nie powiedzieć:
- Mam nadzieję, moja droga, że nigdy nie uczynisz ani nie powiesz nic takiego, co
mogłoby zdenerwować ojca - tyle zdołała wykrztusić, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy
Sophia z rezolutnym wyrazem twarzy zaczęła wyglądać przez okno.
Trzy dni później do stajni przysłano wiadomość dla Trappa, że panienka Sophia życzy
sobie, by osiodłać jej konia i wyprowadzić go ze stajni. Koniuszy po zapoznaniu się z tym
poleceniem, miał mieszane uczucia: z jednej strony to dobrze, że niesforna źrebica panienki
trochę sobie pobryka - dużo łatwiej będzie dać sobie z nią radę, jeśli przejedzie się po
powietrzu. Nie bardzo jednak chciał oddawać ukochaną córkę hrabiego pod opiekę człowieka
praktycznie obcego. Z nachmurzoną miną patrzył, jak jego podwładny zajmuje się jednym z
pięknych, zaprzęgowych koni sir Thomasa i znowu się zastanawiał, co ma myśleć o niejakim
Beniaminie Rudgelym.
Trapp sam przyznawał, że jako przełożony ma ciężką rękę, karci za najmniejsze
przewinienie, natomiast ociąga się z udzielaniem pochwał. Kłopot w tym, że w Rudgelym nie
mógł dopatrzyć się najmniejszego uchybienia. Nowy pracownik okazał się nadzwyczaj chętny
do pracy, nieraz wytężał wszystkie siły, by jak najszybciej uwinąć się z robotą. W końmi
obchodził się tak, że aż radość brała patrzeć, i pewną ręką prowadził powóz, którym lord
Yardley udawał się do miasta. Dbał też o czystość osobistą, co Trapp przyjął z ulgą, gdyż
dzielili pomieszczenie nad stajniami. W sumie koniuszy nie mógł zrozumieć, dlaczego mimo
tych wszystkich przymiotów nowego stajennego dręczą go wątpliwości.
Podrapał się po posiwiałej głowie, myśląc, że może jest ciut zbyt cyniczny, zanadto
podejrzliwy wobec swego towarzysza. Póki nie okaże się, że jego podwładnemu nie można
wierzyć, nie ma podstaw, by komukolwiek zdradzał swe obawy.
- Zostaw tę robotę, chłopcze, i osiodłaj konia lady Sophii. Młoda pani chce się dziś
rano przejechać - oznajmił, nie zauważając, że w błękitnych oczach nagle pojawiły się
radosne iskierki oczekiwania. Może to i dobrze, bo inaczej wierny sługa zacząłby się
zastanawiać, czy ma pozwolić przystojnemu stajennemu na wspólną jazdę z panienką. - A
teraz, chłopcze, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia - zaczął, usiadłszy na stołku. Przez
chwilę zastanawiał się, jak poruszyć temat kapryśnego niekiedy zachowania Sophii. - Chcę,
żebyś się nią zaopiekował najlepiej, jak potrafisz. Lejce trzymaj łagodnie, ale pewną ręką.
Nasz pan bardzo ją kocha i nie byłby zadowolony, gdyby coś jej się przytrafiło. Miej na nią
baczenie, rozumiesz? Czasami bywa trochę uparta.
- Wiem o tym, panie Trapp. Często się nią zajmowałem w czasie ostatnich trzech dni.
- Co? - Koniuszy na chwilę poczuł się zaskoczony, po czym zaświtało mu, co
podwładny ma na myśli. - Nie mówię o klaczy, ty bęcwale! - rzekł ostro. - Wiem, że dajesz
sobie z nią radę. Panna Sophia może narobić ci kłopotów, jeśli wpadnie w ten swój
humorzasty nastrój.
Widok barczystych ramion, trzęsących się ze śmiechu, bynajmniej nie uspokoił
Trappa i po raz kolejny opadły go wątpliwości.
- Zastanów się, chłopcze. Jeśli czujesz, że panienka Sophia wejdzie ci na głowę,
powiedz od razu, a ja sam z nią pojadę.
- Załatwię wszystko jak trzeba. Mam trochę doświadczenia w obchodzeniu się z
kapryśnymi damami.
- W to akurat nie wątpię - mruknął pod nosem Trapp, lecz w tej chwili przyszła mu do
głowy inna niepokojąca możliwość i w dręczącej ciszy wpatrzył się w niewątpliwie
przystojną twarz młodego człowieka. - Tylko znaj swoje miejsce, mój chłopcze, i niech ci
żadne kosmate myśli nie przychodzą do głowy. Panna Sophia jest damą i lepiej o tym
pamiętaj.
Nastąpiła chwila milczenia, po czym odezwał się stajenny:
- Daję panu uroczyste słowo, że będę pamiętał, jakie tu miejsce zajmuję. Na każdej
wspólnej przejażdżce z panienką Sophią będę ją traktował jak... jak własną siostrę.
- O doprawdy? - Koniuszy nie był całkowicie przekonany. - Nigdy nie mówiłeś, że
masz siostrę.
- Może i nie mówiłem, ale mam. Tak się składa, że mam również brata. Zatrzymałem
się u niego w Londynie, zanim tu nastałem.
- Aż dziw bierze, Ben, że tak mało o tobie wiem. - Trapp znowu na niego łypnął. - Na
przykład dlaczego nagle przyszło ci do głowy, żeby porzucić Jamajkę i wrócić?
Odpowiedź padła błyskawicznie.
- Siedziałem tam przez pięć lat i już miałem dosyć. Można powiedzieć, że tęsknota
mnie tu przygnała. Sir Simon Fellows może potwierdzić to, co powiedziałem. Zawsze mogę
do niego napisać z prośbą o referencje dla jego lordowskiej mości.
- Umiesz czytać i pisać, tak? - odparł Trapp, rzucając się na tę zadziwiającą
wiadomość jak sęp na ofiarę. Jednocześnie usilnie starał się zapamiętać nazwisko Fellows, w
razie gdyby lord chciał zweryfikować gołosłowne oświadczenia Rudgely'ego. - A wolno
zapytać, skąd jesteś taki uczony?
Tym razem odpowiedź nie padła tak szybko.
- Mojemu... eee... dawnemu panu bardzo zależało, żebym spędzał trochę czasu nad
książkami.
O dziwo, ta odpowiedź nie zaskoczyła Trappa, gdyż to właśnie hrabia w czasie
długich lat pobytu w Indiach pilnował, by Trapp nauczył się czytać i pisać. Coś innego
wydało mu się szczególnie zastanawiające i nie omieszkał natychmiast zagadnąć o to
młodego człowieka:
- Przypuszczam więc, że to twój dawny chlebodawca nauczył cię tej pańskiej mowy.
- Dziękuję za komplement, panie Trapp, ale tak bardzo po pańsku to ja nie mówię.
Mój pan nie pozwalał kląć w obecności kobiet i przez to tak jakoś odzwyczaiłem się od
przekleństw.
- No, to nie było takie złe - oddał mu sprawiedliwość koniuszy. - Przy pannie Sophii
musisz uważać na to, co mówisz. Jak na złość, pamięta słowa, których w ogóle nie powinna
była usłyszeć. - Po tej rozmowie, która nieco poprawiła mu humor, Trapp podniósł się. -
Wszystko pięknie, ale nie mogę przegadać całego dnia. Lepiej się pospiesz, chłopcze, i
osiodłaj konie, bo inaczej młoda pani będzie na ciebie czekała.
Nowy stajenny niezwłocznie wykonał rzucone szorstkim tonem polecenie i właśnie
podjechał pod dom, gdy jego drzwi otworzyły się na oścież. Po chwili Sophia we własnej
osobie lekko zbiegła ze schodów, lecz stanęła jak wryta, a na jej ślicznej twarzy ukazał się
wyraz najwyższego zdumienia.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła, nie próbując udawać, że widzi tego mężczyznę po raz
pierwszy w życiu. - Więc to ty jesteś moim nowym stajennym!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po raz drugi w życiu Benedykt Risely, siódmy książę Sharnbrook, doznał owej
słodkiej i zarazem gorzkiej tęsknoty, oszałamiającej czułości połączonej z pożądaniem, które
to uczucia rozprzestrzeniały się gwałtownie do każdej cząsteczki ciała, sprawiając, że puls bił
mocno, a w głowie się kręciło. Chciał wziąć Sophię w ramiona, zaprowadzić do łóżka i
nasycić to potężne, przyziemne pragnienie, jednakże mógł tylko dotknąć swego sflaczałego,
niekształtnego kapelusza w geście uprzejmego powitania, ułożyć dłonie tak, by mogła na nich
postawić stopę i pomóc jej umościć się w siodle.
Jadąc na gniadoszu za swą panią w dyskretnej odległości, po raz kolejny zaczął się
zastanawiać, czy postępuje rozsądnie, i sam nie wiedział, co mu strzeliło do głowy, by w
ogóle wpaść na pomysł takiej przebieranki. Ponieważ postanowił przyjąć rolę stajennego,
jego kontakt z tą uroczą młodą osobą, która wzbudziła w nim tak ogromne zainteresowanie,
będzie ograniczony - najwyżej godzina dziennie, a i to, jeśli mu się poszczęści. Jednak przy
założeniu, że jego brat Nicholas mówił prawdę, czyż łatwiej zdobyłby jej względy,
przedstawiając się jako hrabia Sharnbrook? Uznał, że w ten sposób przynajmniej trochę ją
pozna bez zewnętrznych nacisków przyjaciół czy też wtrącania się rodziny, a i on sam będzie
miał możliwość przekonania się, czy to, czego doznał podczas owych pamiętnych chwil na
Bond Street i ponownie teraz, było czymś więcej niż palącym pożądaniem fizycznym, które
bez wątpienia z czasem wygaśnie.
Pamiętał bardzo wyraźnie, że w czasie swej uciążliwej podróży morskiej do domu
miał wiele czasu na rozmyślania, jaką kobietę chciałby poślubić. Na szczęście rodzina
Riselych była bogata, może wręcz jedna z najbogatszych w kraju, a zatem nie musiał łowić
panny z dużym posagiem. Oczekiwano, oczywiście, że ożeni się z damą nieskazitelnego
pochodzenia, która będzie umiała się odpowiednio znaleźć jako księżna Sharnbrook i da mu
synów.
Lecz, z drugiej strony nie chciał, by kobieta, którą w końcu poślubi, była jedynie
klaczą rozpłodową wysokiej klasy czy też piękną ozdobą rodowego zamku. Pragnął w niej
widzieć pomocnicę i przyjaciółkę, która dzieliłaby z nim radości i smutki. Czy lady Sophia
Cleeve okaże się tą wymarzoną towarzyszką, idealną kobietą, której, jak się obawiał, być
może nigdy nie znajdzie?
Tymczasem obiekt jego rozmyślań uniósł szczupłą rękę i skinął ku niemu władczo.
- Zbliż się - rozkazała, lecz w jej ustach zabrzmiało to jak słodkie zaproszenie. - Zbliż
się i jedź obok mnie. Chcę w tobą porozmawiać.
Benedyktowi nie trzeba było tego drugi raz powtarzać, znalazł się obok niej w
mgnieniu oka, z podziwem patrząc, jak pięknie wygląda w prostym, zielonym stroju
jeździeckim, z burzą delikatnych koronek zdobiących szyję, i ponownie przyszło mu do
głowy, że jest zakochanym głupcem.
- Jak się nazywasz?
- Ben, panienko, Beniamin Rudgely - odparł, powtarzając imię i nazwisko, które
wymyślił dlań jego pomysłowy brat.
- A jak to się stało, że szukałeś zatrudnienia u mojej rodziny, Beniaminie Rudgely? -
W jej miłym głosie brzmiała lekka nutka dezaprobaty. - Chyba lord Nicholas Risely nie
wymówił ci służby tylko z powodu owego nieszczęsnego incydentu na Bond Street?
Umysł młodego człowieka pracował pospiesznie. Najwyraźniej sądziła, że Benedykt
jest służącym Nicholasa. Jakże jego niepoprawny młodszy brat śmiałby się, gdyby się
kiedykolwiek o tym dowiedział!
- Jaki lord Nicholas? - Udawał zdziwienie z kunsztem najlepszego aktora.
- Ach, rozumiem. Po prostu przechodził, tak? - odparła Sophia, rada, że ten punkt
został wyjaśniony. Nieszczęsny lord Nicholas omal nie pogrążył się ze szczętem w jej oczach.
I to wcale nie ze swojej winy! Jej złośliwy uśmieszek zbladł, gdyż jeszcze jedna zagadkowa
rzecz zaprzątnęła jej umysł. - A skąd tak szybko dowiedziałeś się, że będą nam potrzebne
usługi stajennego?
Planując ten fortel, Benedykt doszedł do wniosku, że im częściej będzie odpowiadał
zgodnie z prawdą, tym łatwiej będzie mu się utrzymać w swojej roli. Bez trudu przekonał
nieocenionego totumfackiego brata, by porozmawiał ze stajennym lorda Yardleya oraz by
Figgins spotkał się z nim ponownie następnego wieczoru w gospodzie.
- Sączyłem akurat kufel piwa w pobliskiej gospodzie, kiedy podsłuchałem rozmowę
przy sąsiednim stoliku między pani dawnym stajennym i jakimś człowiekiem. - Mając wzrok
utkwiony prosto przed siebie, czuł, że te bystre zielone oczy przeszywają go na wylot. - Widzi
panienka, dopiero niedawno wróciłem do kraju i rozglądałem się za pracą, więc pomyślałem,
że nie zaszkodzi skorzystać z okazji i zasięgnąć języka w stajniach pani ojca, gdyby stajenny
przystał na zmianę pracy.
Wydawało się, że trafiło jej to do przekonania, i po chwili znowu się odezwała:
- A więc byłeś za granicą, Benie. Co skłoniło cię do powrotu?
- Śmierć mojego pana. - Była to prawda, choć poczuł się dziwnie, mówiąc w ten
sposób o zmarłym ojcu. Wzruszył ramionami. - A poza tym spędziłem na Jamajce pięć lat,
chciałem więc wreszcie zobaczyć rodzinę.
- Twoja rodzina mieszka w Londynie?
- Mam tu brata - odparł Benedykt, nadal starając się mówić prawdę, kiedy tylko było
to możliwe. Rzucił z ukosa szybkie spojrzenie na swą towarzyszkę, zauważył inteligencję,
błyszczącą w promiennie zielonych oczach, i doszedł do wniosku, że błędem byłoby nie
doceniać młodej panny.
Do tej pory bardzo się starał, by jego opowieści nie można było nic zarzucić, lecz nie
należało też zbytnio ufać własnym aktorskim talentom. Już wzbudził podejrzenia koniuszego,
przyznając, że umie pisać i czytać, oraz niemądrze wyjawił nazwisko znajomego plantatora z
Jamajki, lecz teraz naprawianie tych uchybień nie miało większego sensu. Powinien jednak
bardziej mieć się na baczności, zwłaszcza w towarzystwie tej przeuroczej istoty.
- Musisz skorzystać z okazji, by odwiedzić brata, póki moja rodzina bawi w Londynie,
Benie - powiedziała Sophia, uniesieniem szpicruty pozdrawiając pasażerów mijającego ich
powozu. - Przy sprzyjającej pogodzie będę codziennie udawać się na przejażdżki, ale od
czasu do czasu na pewno zdołasz wymknąć się na godzinkę, by odwiedzić rodzinę, jeżeli,
naturalnie, Trapp nie będzie miał nic przeciwko temu.
Znowu zdradzała ten słodki, pełen troski o innych rys swojej natury. Benedykt
wpatrywał się prosto przed siebie, ukrywając błysk podziwu w oku. Nie zapomniał, że
przyjęła na siebie część winy po owym niezapomnianym spotkaniu na Bond Street. Ile
młodych kobiet z jej sfery zatroszczyłoby się o człowieka, którego wzięły za zwykłego
służącego? Z pewnością niewiele.
- Nie daj się zastraszyć temu groźnemu koniuszemu, Benie - ciągnęła, z wyraźnie
widocznym szelmowskim błyskiem w oku. - Czasami potrafi zrzędzić nie do wytrzymania,
stary gbur. Stajenni w Jaffrey House boją się go jak ognia.
- Jaffrey House? - powtórzył. - Czy to wiejska rezydencja?
Sophia skinęła głową.
- Nasz rodzinny dom leży w hrabstwie Northampton. Mój ojciec wybudował go
wkrótce po powrocie z Indii. Urodziłam się tam ja i moi dwaj bracia. To urocze miejsce. - W
jej uśmiechu pojawił się cień smutku.
- Szkoda, że nie jest to rodowa posiadłość Cleeve'ów, choć została zbudowana na
ziemi, która niegdyś stanowiła część majątku zmarłego hrabiego.
Benedykt mgliście przypomniał sobie, że ojciec coś wspominał o zmarłym hrabim,
który popełnił samobójstwo, utraciwszy cały majątek przy karcianym stoliku.
- A kto jest teraz właścicielem rodowej siedziby?
- zapytał, mając nadzieję, że jak na zwykłego stajennego nie wydaje się zbyt wścibski.
Na szczęście chyba Sophia wcale tak nie myślała, choć zauważył na jej twarzy nagły wyraz
pogardy.
- Markiz Sywell, obmierzła kreatura, zepsuta do szpiku kości i o odrażających
obyczajach. Celowo zaniedbał opactwo Steepwood, które przez lata takiej gospodarki
popadło niemal w ruinę. Papa wielokrotnie proponował, że odkupi to miejsce, ale bez skutku.
Zdołał jednak odzyskać większość innych posiadłości, należących niegdyś do rodziny
Cleeve'ów, między innymi rezydencję w mieście.
Tymczasem dojechali do parku. Sophia zatrzymała klacz i rozejrzała się wokół z
umiarkowanym entuzjazmem. Sezon zacznie się oficjalnie za ponad dwa tygodnie, a już na
ulicach i w parkach tłoczyli się sławni i bogaci.
- Rozejrzyj się, Benie! Czy to nie cudowne, jak świetne towarzystwo paraduje w
najelegantszych strojach ku zbudowaniu maluczkich? - Wybuchnęła śmiechem, w którym
brzmiała donośna nuta pogardy. - Markiz Sywell jest bezecnym, odrażającym członkiem rasy
ludzkiej, ale nie stanowi on bynajmniej wyjątku. Wielu z tych, których tu widzisz, jest równie
wyzutych z czci. W przyszłości muszę wyjeżdżać wcześniej rano, kiedy powietrze jest mniej
zepsute.
Nicholas jednak nie przesadzał, doszedł do wniosku Benedykt, jadąc dalej w
dyskretnej odległości. Lady Sophia Cleeve istotnie żywi wiele pogardy dla przedstawicieli
swej własnej klasy. Wygląda na to, że jego cel będzie znacznie trudniej osiągnąć, niż mu się
na początku zdawało!
Tego wieczoru hrabia, nie zamierzając rezygnować z życia towarzyskiego,
odprowadził żonę i córkę na bal, który wydawali markiz i markiza Strattan. Jeżeli groźna ta
matrona nadal żywiła urazę do młodej panny, z której powodu przed paroma dniami pewna
słynna krawcowa nie poświęciła jej dostatecznej uwagi, absolutnie nie dała tego po sobie
poznać. Przeciwnie, Sophia została powitana z wyjątkową serdecznością, na co nawet lady
Marissa zwróciła uwagę, gdy jej mąż usunął się do pokoju, gdzie grano w karty.
- Czy w naszej sferze uchodzi publicznie dawać wyraz swoim uczuciom, mamo?
Wiem, że niektórzy to czynią, lecz inni... - Spojrzenie Sophii skierowało się ku młodej
kobiecie, której mąż po przyjeździe do Londynu całkiem otwarcie wdał się w romans ze
znaną w mieście cudzoziemką - ...nie najgorzej potrafią ukryć swe uczucia.
Hrabina pobiegła wzrokiem za spojrzeniem córki. Słyszała o niesłychanej awanturze
miłosnej lorda Rochforda i żywiła wielkie współczucie dla jego ślicznej, młodej żony, której
zachowanie w towarzystwie było nienaganne.
- Nie wszystkie małżeństwa tak źle kończą, Sophio.
- Wiem o tym, mamo, ale podejrzewam, że wiele pań, które tu dziś widzimy, w swoim
czasie musiało cierpieć w milczeniu z powodu grzeszków mężów. Znając swój charakter,
obawiam się, że nie będę taka wyrozumiała.
Hrabina pomyślała, że najrozsądniej będzie zmienić temat. Spostrzegła swą
przyjaciółkę, lady Elizabeth Perceval, która siedziała z córką, i poprowadziła ku nim Sophię.
- Tak się cieszę, że przyjęłaś zaproszenie na dzisiejszy wieczór - rzekła Robina, gdy
jej matka zajęta była rozmową z lady Marissą. - Nie widziałyśmy się od wieków. Co
porabiałaś przez ten czas?
- Nic szczególnego - odparła Sophia, taktownie nie wspominając o tym, że od czasu,
kiedy wydawała własny bal, ani jednego wieczoru nie spędziła w domu.
- Nie wierzę ci ani trochę - odrzekła Robina, która nagle poczuła się swobodnie, jak
zawsze w towarzystwie Sophii. - Dokądkolwiek pójdziemy z mamą, wszędzie słyszymy twoje
imię. Pewnego dnia doszły nas głupie plotki, że chcesz poślubić któregoś z lokajów twojego
papy.
Rozbawienie Robiny zniknęło, gdy tylko dojrzała błysk w zielonych oczach
przyjaciółki, błysk, który w przeszłości widziała zbyt często, by nie wiedzieć, co on oznacza.
- Och, Sophio! Chyba nie ty rozsiewasz te niemądre pogłoski o sobie? Twój ojciec
będzie wściekły, kiedy się o tym dowie.
- Owszem, prawdopodobnie wybuchnie gniewem - przyznała Sophia. Ojciec był dla
niej niezwykle pobłażliwy, znacznie bardziej niż wobec jej braci, a jednak zdawała sobie
sprawę, że jego cierpliwość ma swoje granice.
- Niestety, Robino, w przeciwieństwie do ciebie nie zawsze zachowuję się jak należy.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że w domu, w wioskach otaczających opactwo, powszechnie
uważa się mnie za dziewczynę straszliwie rozpuszczoną, której wszystko uchodzi płazem.
Jest to, oczywiście, święta prawda - przyznała otwarcie, co stanowiło jeden z jej powabów. -
Nie znoszę, gdy mi się ktoś sprzeciwia. Wiem, że to poważna wada, którą muszę w sobie
zwalczyć. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że wcale nie wyraziłam chęci poślubienia
lokaja. Powiedziałam tylko, że ogólnie biorąc, wolę towarzystwo służby niż wyżej
postawionych członków społeczeństwa.
Zamilkła na chwilę, wpatrując się w postaci, wymalowane na jej wachlarzu.
- I o dziwo, okazało się to prawdą. Dziś po południu udałam się na przejażdżkę w
towarzystwie mojego stajennego i uczciwie ci mówię, że od czasu przyjazdu do miasta po raz
pierwszy przyjemnie spędziłam czas.
Robiny to ani trochę nie zaskoczyło.
- No cóż - wzruszyła ramionami. - Można się było tego spodziewać. Wiem, że
uważasz Clema bardziej za przyjaciela niż służącego.
- Nie towarzyszył mi wcale Clem - poinformowała ją Sophia, wpatrując się
niewidzącym wzrokiem w salę balową. Oczyma duszy ujrzała potężną postać wysokiego
mężczyzny o długiej, gęstej grzywie złotobrązowych włosów i przenikliwych, niebieskich
oczach. - Cłem, niestety, opuścił nas, by zarządzać stajniami w majątku gdzieś na południu
Anglii.
Robina przyjęła tę wieść z ogromnym zdumieniem i nie wiedziała wprost, co
odpowiedzieć. Mieszkańcy czterech wiosek otaczających opactwo Steepwood przez lata
przyzwyczaili się do widoku córki hrabiego Yardleya, jeżdżącej konno pod opieką wiernego
stajennego. Clem od dawna był towarzyszem Sophii; mogła na nim polegać. Trochę żal, że
nie ujrzy się ich już, krążących razem po okolicy.
- Wiem, że będzie ci go bardzo brakować - rzekła wreszcie Robina z prawdziwym
współczuciem w głosie.
- Bardzo - przyznała Sophia, uśmiechając się smutno. - Może i jestem rozpuszczona,
Robino, ale nie tak samolubna, by mu zagrodzić drogę do zdobycia lepszej pozycji. Nasz
koniuszy odejdzie na emeryturę dopiero za ładne parę lat, a Clem już doskonale radzi sobie z
prowadzeniem stajni. Muszę jednak przyznać, że stajenny, który przyszedł na miejsce Clema,
zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie - wyjawiła, wpatrując się przez chwilę w dwóch
dżentelmenów siedzących obok siebie w przeciwległym krańcu sali. Potrząsnęła głową. - To
było bardzo dziwne. Z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, lecz kiedy wróciłam do
domu i przypomniałam sobie rozmowę, którą prowadziliśmy podczas przejażdżki, odniosłam
wrażenie, jakbym wcale nie gawędziła ze służącym. Robina nie wydawała się tym zdziwiona.
- Zawsze wdawałaś się w wesołe pogaduszki z Clemem - przypomniała.
- To prawda. A jednak tym razem wyglądało to jakoś inaczej. Zgadzałam się prawie ze
wszystkim, co powiedział, zwłaszcza z jego uwagami na temat naszej sfery.
- Roześmiała się z niedorzeczności tej sytuacji: dobrze urodzona panna wysłuchuje od
stajennego pouczeń na temat właściwego zachowania! - To wszystko razem doprawdy było
niemądre. Może wzięło się to stąd, że w jego towarzystwie czułam się całkowicie swobodnie.
Robina nie widziała w tym żadnej niedorzeczności.
- Są ludzie, nawet służący, w których od razu wyczuwa się bratnią duszę. - Westchnęła
z głębi serca.
- Wiem, że mama i papa chcą, bym zrobiła dobrą partię. Ale o wiele bardziej
wolałabym wyjść za kogoś, przy kim nie byłabym skrępowana, kto nie oczekiwałby, że
zawsze będę się zachowywała jak należy i kto kochałby mnie taką, jaka jestem!
Sophia bezwiednie zwróciła wzrok na damę siedzącą po prawej strome przyjaciółki.
Nie wątpiła ani przez chwilę, że na plebanii w Abbot Quincey Robina spędziła szczęśliwe
dzieciństwo. Niełatwo było jednak sprostać wymogom lady Elizabeth Perceval w zakresie
należytego zachowania.
Lady Elizabeth była niezwykle szanowana we wszystkich czterech wioskach leżących
wokół opactwa. Okazała się idealną towarzyszką życia i pomocnicą ciężko pracującego,
przepełnionego miłością bliźniego pastora Abbot Quincey. Poświęcała się bez wytchnienia
biednym i potrzebującym w parafii i bez żadnych oporów wchodziła do najskromniejszej
chaty, by udzielić ulgi i pociechy chorym i umierającym. A jednak roztaczała wokół siebie
władczą atmosferę, nie pozwalającą zapomnieć nigdy i nikomu o jej wysokim urodzeniu. W
towarzystwie pastorowej wszyscy musieli pamiętać, iż to córka hrabiego.
Sophia mogła tylko przypuszczać, że lady Elizabeth krótko trzymała dzieci.
Bezsprzecznie wpoiła surowe normy zachowania córkom, a zwłaszcza Robinie, która, jako
najstarsza, miała świecić przykładem trzem młodszym siostrom. Niełatwo było sprostać tak
szczytnym ideałom, dumała Sophia, jeszcze raz ogarniając spojrzeniem przestronną i teraz już
szczelnie wypełnioną salę balową. Zastanawiała się, które cechy z natury słodkiego
usposobienia przyjaciółki zostały stłumione przez lata, i jakie jej zadziwiające przymioty
mogłyby się ujawnić, gdyby kochana Robina oddaliła się na jakiś czas od swej matki.
- Robino, nie wiesz przypadkiem, kim jest ciemnowłosy dżentelmen, który siedzi na
przeciwległym krańcu sali obok lorda Byrona? Chyba go jeszcze nie widziałam.
Robina, która miała wspaniałą pamięć do nazwisk, natychmiast udzieliła jej
odpowiedzi.
- To sir Lucius Crawley. Dopiero niedawno przybył do miasta. Ale - dodała ciszej -
musiał uchybić w czymś towarzystwu, bo gdy na którymś balu zatańczyłam z nim jeden,
jedyny raz, mama powiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno mi tego powtórzyć.
- A to ciekawe! - W oczach Sophii pojawił się znajomy błysk, zapowiadający, że zaraz
zrobi czy powie coś niesłychanego. - Przypuszczam, że to łotr.
Spontaniczny chichot Robiny sprawił, że jej dbała o etykietę matka spojrzała na córkę
z łagodnym wyrzutem. Na szczęście dla dziewczyny przyszedł jej z pomocą równie dbały o
konwenanse kuzyn, Hugo Perceval, który zaprosił ją do tańca.
Siedząc ich wyczyny na parkiecie, Sophia zauważyła, że nieprawdopodobnie
przystojny sir Lucius Crawley podnosi się i kieruje w jej stronę. Jeśli zamierzał poprosić ją,
by została jego partnerką, to spotkało go rozczarowanie, gdyż nagle jak spod ziemi wyrósł
przed Sophią lord Nicholas Risely, który uprzejmie poprosił ją do następnego tańca.
Ponieważ młody lord panował niepodzielnie w gronie jej „bezpiecznych” wielbicieli,
Sophia nie wahała się ani chwili. Uważała, że jest zabawny, jego dowcipne uwagi witała z
ulgą po wystudiowanych uprzejmościach, którymi raczyła ją większość panów. Był też
kopalnią wiedzy, zawsze gotów uraczyć Sophię najświeższymi ploteczkami, a to, czego nie
wiedział o sławnych i osławionych z najwyższych kręgów towarzyskich, doprawdy niewarte
było zainteresowania. Bez wahania zagadnęła go o wyjątkowo przystojnego mężczyznę, który
zdołał zwrócić na siebie jej uwagę.
- Czyżby Crawley przybył do miasta? - Zdradzając lekkie zdziwienie, Nicholas szybko
rozejrzał się dookoła i niebawem zauważył baroneta, którego reputacja, oględnie mówiąc,
pozostawiała wiele do życzenia. - A tak. To on we własnej osobie. Zazwyczaj nie przyjeżdża
przed początkiem sezonu. Mogę tylko przypuszczać, że ponownie zamierza się ożenić.
- Ponownie? - zapytała zaintrygowana Sophia.
Nicholas przede wszystkim pragnął się dowiedzieć, jak powiodło się jego bratu, nie
widział się bowiem z Benedyktem ani nie miał od niego wiadomości od czasu, gdy zatrudnił
się jako stajenny. Zdawał sobie jednak sprawę, że tak nagła zmiana tematu mogłaby wzbudzić
zdziwienie, a zresztą i tak nie wiedział, jak przejść do kwestii dbałości o konie. Najroztropniej
będzie zaspokoić ciekawość tej szelmutki lady Sophii co do sir Luciusa.
- Owszem, przed paroma laty ożenił się z posagiem, by ocalić gniazdo rodowe. O ile
mi wiadomo, miał długi na hipotece. A jednak - wzruszył ramionami - nic dziwnego, że
wybrnął z kłopotów. Wielmożny Lucius to gagatek. Powiem tylko, że nie lubi odmawiać
sobie przyjemności.
Sophia z wiekiem przekonała się, że o wiele więcej można się dowiedzieć, gdy
człowiek nie zasięga informacji zbyt dociekliwie. Stwierdziła też, że panowie używają
znacznie swobodniejszego języka, jeśli się ich bez przerwy nie wypytuje, co mają na myśli.
- Przypuszczam, że pierwsza żona umarła - rzekła tylko, starając się zapamiętać
barwne słownictwo lorda Nicholasa.
- Rodząc nieżywe dziecko w rok po ślubie, o ile dobrze pamiętam. Udało się jej, jeśli
chce pani znać moje zdanie - dodał cynicznie. - Wszyscy wiedzieli, że ożenił się z nią dla
pieniędzy. Wcale tego nie ukrywał, bo w parę tygodni po ślubie powrócił do dawnych
zwyczajów.
Sophia poczuła się rozczarowana, lecz nie jakoś szczególnie zdziwiona. Jej
zainteresowanie owym niepoprawnym lwem salonowym szybko zaczęło zanikać. Jeśli
opowieść lorda Nicholasa była prawdziwa, to Lucius, rozpustnik myślący tylko o sobie,
ucieleśniał wszystkie te cechy, którymi najbardziej pogardzała u przedstawicieli swej klasy.
Nie myślałaby już więcej o baronecie, lecz gdy umilkły ostatnie tony muzyki,
stwierdziła, że wielmożny Lucius należący najwyraźniej do ludzi, którzy nie pozwalają
dwukrotnie pokrzyżować sobie planów, stoi przed nią. Lord Nicholas, nie mając wyboru,
musiał przedstawić sobie tę parę, po czym odszedł, zostawiając Sophię wpatrzoną w
uderzająco błękitne oczy, głęboko osadzone w chudej, lecz przystojnej męskiej twarzy.
Nie mogła nie porównywać tych lekko drwiących oczu, spoglądających na nią z góry,
z innymi, o tym samym zadziwiającym odcieniu, które przypatrywały się jej dzisiaj bacznie
parę godzin wcześniej. Przypomniała sobie, że Ben Rudgely patrzał na nią wprost, lecz pod
jego spojrzeniem czuła się w pełni ubrana, natomiast sir Lucius rozbierał ją wzrokiem i
uważnie oglądał jej wdzięki w poszukiwaniu najdrobniejszej choćby skazy.
Uśmiechnęła się do siebie, gdy po krótkiej wymianie uprzejmości weszli pomiędzy
tańczące pary. Bez wątpienia wiele kobiet urzekłoby mroczne, zamyślone oblicze Luciusa i
jego prowokujące spojrzenie, lecz Sophia wyczuła wyraźny brak ciepła w uśmiechu cienkich
warg i coś złowieszczego w całym zachowaniu. Poczuła wręcz pewność, że kobieta, która
złoży swój los w ręce tego człowieka, postąpi nad wyraz nieroztropnie.
W tym względzie ona i ojciec doskonale się zgadzali. Choć w ciągu ostatnich lat
hrabia rzadko odwiedzał stolicę, znakomicie orientował się w wydarzeniach towarzyskich i
słyszał co nieco o nadszarpniętej reputacji sir Luciusa. Nic dziwnego, że nie był zachwycony,
gdy ujrzał swą ukochaną córkę w towarzystwie niecnego baroneta.
Szybko odnalazł żonę, bez wahania odciągnął ją nieco na stronę i dał wyraz swemu
niezadowoleniu, pytając, co jej przyszło do głowy, że pozwoliła córce tańczyć z człowiekiem
o tak zaszarganej opinii jak Lucius Crawley.
- Mój drogi, niewiele mogłam na to poradzić - odparła w swój spokojny sposób,
podejrzewając, że mąż przez cały czas pilnie obserwował córkę oraz kawalerów, którzy
dotrzymywali jej towarzystwa. - Podszedł do Sophii, gdy jeszcze znajdowała się na parkiecie
z lordem Nicholasem Riselym.
Sir Thomas na chwilę przestał myśleć o niebezpieczeństwach, jakimi grozi jego córce
wszelka styczność z niegodziwym baronetem.
- Risely? - zapytał. Istotnie, wysoki, jasnowłosy młodzieniec, który pierwszy poprosił
Sophię do tańca, był mu skądś znany. - Czy to któryś z Sharnbrooków?
- Tak, młodszy syn. Sophia dosyć go lubi.
- Doprawdy? - Zrodziła się w nim nadzieja, która jednak szybko zgasła pod wpływem
zapewnień żony, że córka żywi do młodego człowieka wyłącznie przyjacielskie uczucia.
- To uroczy młody szelma. Sama bardzo go lubię - wyznała - lecz zupełnie nie nadaje
się dla Sophii. Jest o wiele za młody. Byłabym ci zatem bardzo zobowiązana, gdybyś nie
nalegał, by się do siebie zbytnio zbliżyli.
- Ani myślę się wtrącać, moje serce - zapewnił ją, lecz nie była całkowicie
przekonana, czemu dała wyraz, sceptycznie unosząc brew.
- Dlaczego w takim razie postanowiłeś nam dziś wieczór towarzyszyć? Czy
przypadkiem nie po to, by mieć oko na naszą córkę? Jeśli uważasz, Thomasie, że nie potrafię
jej przypilnować jak należy, zatrudnij odpowiednią przyzwoitkę - zaproponowała wprost, lecz
bez gniewu. Niemniej lord dosłyszał w jej głosie nutkę lekkiego wyrzutu.
- No, no, już dobrze, moja duszko - rzekł, starając się ją ułagodzić. - Wiesz doskonale,
że nikomu nie powierzyłbym opieki nad naszą małą z większym zaufaniem niż tobie. Po
prostu chodzi o to... chodzi o to...
- O to, że troszczysz się o dobro naszej jedynej córki - dokończyła za niego,
uśmiechając się, choć uważała, że mąż niepotrzebnie się niepokoi. - Kocham Sophię nie
mniej niż ty, Thomasie, lecz w przeciwieństwie do ciebie mam dużo większe zaufanie do
zdrowego rozsądku naszej dziewczynki. Uwierz mi, że prędzej czy później spotka
mężczyznę, któremu zechce oddać serce, a co więcej, będzie to z pewnością człowiek godny
naszego szacunku i zaufania. Jeśli wolno ci coś poradzić, póki nie nadejdzie ten czas,
zostawmy ją w spokoju, niech nasza córka, która jest rozsądną młodą panną, w pełni korzysta
ze swego pierwszego sezonu towarzyskiego.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Sophia postanowiła odbyć przejażdżkę wcześnie, zanim park zapełni się fircykami i
dandysami oraz dżentelmenami mającymi bzika na punkcie sportu, którzy skorzy są do
wykazania swoich umiejętności w szaleńczej jeździe konnej lub w wyścigach powozów. Gdy
pokojówka rozsunęła zasłony, okazało się, że pogoda zapowiada się piękna.
Kiedy Sophia jadła śniadanie, a potem przebierała się w strój jeździecki, czuła
narastające podniecenie. Była przekonana, że brało się ono tylko i wyłącznie z oczekiwania
czystej przyjemności, jaką sprawi jej jazda w prawie pustym parku. Nie rozumiała zatem,
dlaczego jej radosny nastrój nagle przygasł, gdy niewiele później na jej promienny uśmiech i
radosne powitanie nowy stajenny odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Sophia nie wiedziała, że Ben po nocach nie spał, marząc, że Sophia spoczywa w jego
ramionach, chętnie przyjmuje jego pieszczoty, lecz gdy się budził, ogarniało go bezsilne
poczucie pustki, bo nie było przy nim ukochanej.
Sophia nigdy też nie pomyślałaby, że mężczyzna zginający się z rękami złożonymi, by
podnieść ją na siodło, wychodzi ze skóry, by zapanować nad swoimi emocjami i swą
bezsilnością. Wiedziała tylko, że czuje się urażona wyraźną obojętnością nowego stajennego,
i wpatrując się w jego pochyloną głowę, zastanawiała się, jak to możliwe, by wczorajszy, tak
wspaniały towarzysz przez noc zmienił się w ponurego tępaka, który nie potrafi nawet miłą
rozmową uprzyjemnić przejażdżki.
Gdy nie spróbowała nawet umieścić swej szczupłej stopy w dłoniach Bena, stajenny
uniósł głowę, z pytającym wyrazem oczu.
- Co się stało, lady? Nie chce panienka jechać dziś na przejażdżkę?
- Hm, czyż to nie dziwne? - rzekła, a sarkazm przepełniał każde jej słowo. - Miałam
właśnie zadać ci to samo pytanie.
Wyprostował się, górując nad nią swą potężną postacią. Z jego twarzy nie dawało się
niczego wyczytać.
- Nie bardzo rozumiem, co panienka chciała przez to powiedzieć.
- Nie? - Sophia nie była wcale przekonana o prawdziwości jego słów, gdyż
inteligencja, bijąca z uderzająco błękitnych oczu stajennego przekonywała ją, że ich
właściciel dokładnie orientuje się w stanie jej uczuć.
Na ustach dziewczyny pojawił się figlarny uśmiech.
- W takim razie chciałabym, by wszystko między nami było jasne. Jak mi się wydaje,
jestem niezwykle niewymagającą panią, niemniej dam w ucho każdemu służącemu, który
opieszale wypełnia polecenia, jakie mu wydaję.
W tym właśnie momencie klacz zaczęła się niecierpliwić, chcąc ruszyć w drogę.
- Nieznośne stworzenie - mruknął Ben, co uspokoiło ją natychmiast, lecz Sophia nie
była bynajmniej pewna, czy słowa te nie zostały skierowane do niej. Wątpliwości
rozstrzygnęła na korzyść Bena, lecz absolutnie nie miała zamiaru znosić jego ponurego
nastroju bez wyjaśnień. Gdy wyjeżdżali z placyku, zapytała, dlaczego nowy stajenny jest dziś
w tak złym humorze.
- Proszę nie obrażać mojej inteligencji twierdzeniem, że nic się nie stało - ciągnęła. -
Wyglądasz jak listopadowa noc.
Benedykt nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego mała szczebiotka nie przebiera w
słowach. Lecz jak, na miły Bóg, może jej powiedzieć, że to przez nią ma kłopoty, że jest po
prostu bezsilny wobec nadmiaru emocji?
- Jeśli sprawiam wrażenie... trochę nieśmiałego, proszę mi wybaczyć i przypisać to
memu brakowi doświadczenia i mojej gorliwości. Widzi panienka, nie zawsze byłem
stajennym - przyznał, pocieszając się, że przynajmniej to jest prawdą.
- A czym się przedtem zajmowałeś? - zapytała. Był przygotowany na to pytanie.
- Urodziłem się na wsi i przywykłem do pracy z różnymi zwierzętami, nie tylko z
końmi.
- Więc jesteś wiejskim chłopakiem, tak?
- Eee... niezupełnie, panienko. Urodziłem się w dużym majątku w hrabstwie Hamp i
gdy byłem znacznie młodszy, usługiwałem we dworze.
Jakież to ciekawe! - pomyślała Sophia, zwężonymi oczyma wpatrując się w regularny
profil o wysokim, inteligentnym czole, nieco orlim nosie i mocno zarysowanej szczęce. Choć
ubierał się i czasami odzywał jak wieśniak, na pewno nie był wiejskim kmiotkiem. Chłopi nie
używają takich słów jak „przywykłem” czy „przypisać”. Beniamim Rudgely reprezentuje
sobą coś więcej, niż widać na oko.
- Co cię skłoniło do wyjazdu na Jamajkę? - Prowadziła lekką, towarzyską rozmowę,
lecz Ben wyczuł ledwo skrytą w niej nutę prawdziwego zainteresowania. To zrozumiałe, że
rozbudził w Sophii niekłamaną ciekawość, której wcale nie skrywała, i zamierzał w
odpowiedzi na jej pytania mówić prawdę, oczywiście, o ile będzie to możliwe.
- Mój dawny pan kazał mi jechać, panienko, nie mogę powiedzieć, że miałem wielką
ochotę opuszczać Anglię - wyjawił, wyraźnie pamiętając ówczesny stan ducha - ale muszę
przyznać, że pobyt na Jamajce wiele mnie nauczył.
Choć Benedykt wpatrywał się prosto przed siebie, doskonale zdawał sobie sprawę, że
Sophia bacznie mu się przygląda. Czekał na następne wnikliwe pytanie i nieco się zdumiał,
gdy zauważyła tylko, że po powrocie musiał zaobserwować wiele zmian.
- Owszem, w stolicy. Od czasu mego wyjazdu wzniesiono wiele budowli. I,
naturalnie, założono nowe oświetlenie gazowe. - Nagle dostrzegł niezbyt przyjemny widok. -
Ale, oczywiście, wiele rzeczy wcale nie uległo poprawie.
Sophia pobiegła za jego wzrokiem i ujrzała dozorcę, wypędzającego na boczną uliczkę
dwójkę biednie ubranych dzieci. Biedacy roili się wszędzie, lecz szczególnie rzucali się w
oczy w Londynie, gdzie przepaść między klasami była bardzo wyraźna. Władze robiły, co
mogły, by ulice w tej części miasta oczyścić z żebraków, lecz walka ta nie miała szans
powodzenia - nędzarzy było zbyt wielu.
- To wstyd dla Londynu - przyznała Sophia, czując nagły przypływ współczucia.
- To wstyd dla ludzkości - poprawił Ben - a ludzkość powinna się wstydzić mnóstwa
rzeczy.
Zdążyli już dojechać do bramy parkowej i Benedykt zmienił temat, mówiąc, jak miło
będzie mieć cały park prawie tylko dla siebie, a ta myśl właśnie przebiegała przez uroczo
upartą główkę Sophii.
- Jaka szkoda, że nie wolno puścić się przez park porządnym galopem! - Rzucił jej z
ukosa drwiące spojrzenie, gdy obróciła ku niemu przestraszony wzrok. - O tak, panienko.
Choć jestem tylko skromnym stajennym, nawet ja wiem, że w stolicy damom wolno jeździć
wyłącznie spokojnym truchtem.
- W samą porę mi przypomniałeś - powiedziała, wybuchając śmiechem. - Dobrze, że
tu jesteś, bo kto by mnie pouczył, jak mam się zachować. - Złośliwe iskierki, zawsze obecne
w jej oczach, tym razem stały się bardziej wyraziste. - Minąłeś się z powołaniem, Beniaminie
Rudgely. Powinieneś zostać przyzwoitką.
Omal się nie zakrztusił. Jakże ona śmie przypisywać mu coś wspólnego z istotami,
które w młodzieńczych latach przysporzyły mu tylu kłopotów?!
Podczas lat spędzonych za granicą wiele postaci, mniej liczących się w światku
towarzyskim, wyleciało Benedyktowi z pamięci, lecz natychmiast rozpoznał samotną postać
zbliżającą się na paradnym kasztanowym rumaku.
Benedykt pierwszy by przyznał, że nigdy nie był i pewnie już nie zostanie wzorem
cnót. Za młodu absolutnie nie był aniołem. Pamiętał, że wiele godzin spędzał z kieliszkiem w
ręku i przy karcianym stoliku. Nieraz włóczył się po mieście z zabójczą pięknością, wspartą o
jego ramię. Utrzymywał, nie starając się zbytnio o dyskrecję, znajomości z damami ze swojej
sfery, a przynajmniej takimi, które dostosowywały się do jego zasad miłosnej gry. Nigdy
jednak nie uwodził niewinnych panienek, a żadna z jego flam przezeń nie cierpiała. Losy
niewiast, które miały nieszczęście związać się z sir Luciusem Crawleyem, były daleko
smutniejsze.
Benedyktowi natychmiast przyszła na myśl pewna szczególnie obrzydliwa opowieść o
baronecie. Młoda dama, zaplątana w tę historię, pochodziła z dobrej rodziny, a jak głosiła
wieść, przy zamążpójściu miała otrzymać sporą sumę pieniędzy. Niebawem po przybyciu do
Londynu nieszczęsna dziewczyna znalazła się pod niszczącym urokiem Luciusa i zgodziła
się, by razem uciekli. Jej wuj, puściwszy się w pogoń, do - pędził zbiegów jakieś dwadzieścia
mil na północ od miasta. Wiedział, że sir Luciusowi chodzi wyłącznie o posag, toteż bez
wahania poinformował baroneta, iż siostrzenica, wychodząc za mąż bez zgody rodziny, nie
dostanie ani pensa. To zasadniczo wpłynęło na zmianę uczuć Luciusa, a porzucona
narzeczona, która miała złamane serce, parę dni później rzuciła się z okna domu swego wuja,
ponosząc śmierć na miejscu.
Niestety, biedna, oszukana dziewczyna nie była jedyną, która ucierpiała, obdarzywszy
zaufaniem samolubnego baroneta. Teraz prowadził on swego konia obok klaczy Sophii,
Benedykt wszakże, jadący kilka kroków za nimi, z ulgą zauważył, że jego ukochana
dziewczyna w najmniejszym stopniu nie ulega mrocznej urodzie Luciusa, choć powitała go
dość serdecznie, napomykając, że jest zdziwiona, widząc go na przejażdżce o tak wczesnej
porze.
- Prawdę mówiąc, milady, kiedy zatrzymuję się w mieście, nie mam zwyczaju
wstawać o rannej godzinie - przyznał - ale podsłuchałem, jak mówiła pani do swojej ślicznej
przyjaciółki, że dziś rano zamierza wyjechać wcześnie, a tak świetnej okazji, by pogłębić
naszą znajomość, nie mogłem przepuścić.
A zatem zdolny był do podsłuchiwania, gdy odpowiadało to jego celom. Jakie ma
zamiary? - zastanawiała się Sophia. Czyżby chciał ją uwieść? Nie, bardzo w to wątpiła.
Gdyby osławiony zdobywca serc niewieścich zrujnował reputację córki hrabiego, wyklęto by
go z towarzystwa.
Może jednak lord Nicholas miał rację, przypuszczając, że sir Lucius ponownie
zamierza się ożenić, rozmyślała. Niewykluczone, że wręcz uznał ją za stosowną kandydatkę
na przyszłą lady Crawley. Jeśli tak, szybko wyprowadzi go z błędu. Za nic w świecie nie
związałaby się z osobnikiem, który bez wątpienia za parę lat okaże się lustrzanym odbiciem
tego rozwiązłego rozpustnika, markiza Sywell!
- Pochlebiasz mi, baronecie, lecz powinien pan oszczędzić sobie kłopotu.
Bezsprzecznie nasze drogi spotkają się w najbliższych tygodniach.
Nie do takich odpowiedzi przywykł przez lata sir Lucius, gdy jakiejś damie okazywał
szczególne względy, lecz szczwany lis nie dał się zbić z tropu.
Doświadczenie mówiło mu, że lady Sophia, mimo całej pewności siebie, jest w
gruncie rzeczy niedoświadczonym niewiniątkiem. A do tego pościg uważał za bardziej
podniecający niż nieuchronne zdobycie ofiary i wiedział, że poskromienie tej pełnej
temperamentu małej dzierlatki, stopniowe łamanie jej oporu, sprawi mu nieopisaną rozkosz.
- I wyświadczyłby mi pan wielką przysługę - ciągnęła Sophia, niezadowolona ze
sposobu, w jaki pożerał ją wzrokiem, niczym żarłoczny pies, toczący ślinę na widok kości -
gdyby nie rozpowiadał pan, że zażywam ruchu o tak wczesnej porze. Moje poranne
przejażdżki to święte chwile, w czasie których mogę cieszyć się samotnością.
Doszedł jej uszu głęboki męski pomruk, zdławiony tylko częściowo i Sophia musiała
zmobilizować wszystkie siły, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy sir Lucius obrócił się w
siodle, by rzucić jej stajennemu spojrzenie pełne nagany. Wiedziała, że powinna skarcić Bena
za to, że jedzie tak blisko i bezwstydnie przysłuchuje się każdemu słowu jej rozmowy z
Luciusem, lecz nie zamierzała robić tego ani teraz, ani później. Czuła bowiem, że póki ma
pod ręką Beniamina Rudgely'ego, nie musi lękać się osobników pokroju Luciusa Crawleya.
- Ufam, że dzisiejszym przyjazdem nie zakłóciłem pani samotności - rzekł gładko
baronet, choć nie zdołał ukryć zniecierpliwienia z powodu oburzającego zachowania
służącego. - O ile pamiętam, zeszłego wieczoru nie miała pani nic przeciwko memu
towarzystwu.
Sophia w duchu nie szczędziła sobie wyrzutów za poświęcanie uwagi sir Luciusowi na
balu u Strattanów. Wiedziała, że nie należy z nim tańczyć po raz drugi, a jednak nieroztropnie
uczyniła to, tylko dlatego, że na twarzy ojca dostrzegła nieomylny wyraz dezaprobaty.
Choć nie miała wielkiego doświadczenia z mężczyznami, kobieca mądrość ostrzegła
ją, że sir Lucius może być niebezpieczny, jeśli postąpi się wbrew jego woli, a wystrychnięty
na dudka niechybnie srogo się zemści. Zatem postanowiła niezwłocznie zapoznać go ze
stanem swoich uczuć, by w przyszłości nie doszło już do żadnych nieporozumień. Jednak, z
jakiegoś niewiadomego powodu, nie chciała, by Ben się dowiedział, że jak mała głuptaska
okazała pewne względy człowiekowi o reputacji sir Luciusa.
Tymczasem dotarli do odludnej, zwłaszcza o tej porze, części parku.
- Przejdźmy się trochę - zaproponowała, przywiązując konia do drzewa, po czym
lekko zsunęła się na ziemię, nim Ben albo sir Lucius zdołali jej pomóc.
Nie zauważyła spojrzenia pełnego dezaprobaty, rzuconego przez czujne, niebieskie
oczy, gdy spacerowała pod sklepieniem zielonych gałęzi, lecz nieomylnie spostrzegł je sir
Lucius i z wielką satysfakcją nakazał stajennemu, by został przy koniach.
Przystanąwszy przy potężnym wiązie, Sophia czekała, aż sir Lucius do niej dołączy.
- Chyba winna jestem panu przeprosiny - oznajmiła, przechodząc od razu do rzeczy.
Wydawała się o wiele bardziej opanowana, niż była w istocie. Nie zamierzała spacerować aż
tak daleko, a Ben był w pewnej odległości, przy koniach.
- Przeprosiny, moja droga? - Sir Lucius, w którego oczach błyszczało zadowolenie i
coś jeszcze o wiele bardziej niepokojącego, czego Sophia nie chciała nazywać, postąpił krok
naprzód. - I za cóż to chcesz mnie przepraszać? - rzekł miękko. - W niczym mi nie uchybiłaś.
Sophia instynktownie cofnęła się o krok, stwierdziwszy, że przyciska się do pnia
wiązu. To, co zaledwie przed paroma minutami wydawało się proste, teraz mocno ją
zakłopotało. Lucius nie był żółtodziobem, którego zachcianki można poskromić kilkoma
celnymi słowami. Ten wytrawny uwodziciel nie ustawał w zabiegach, jeśli tylko uznał, że
jego starania spotkają się z przychylnym przyjęciem. A czyż nie zachęciła go dostatecznie,
przebywając z nim w ustronnym miejscu?
Potwierdził jej najgorsze obawy, przysuwając się o krok bliżej i kładąc kształtną dłoń
na pniu w pobliżu jej głowy. Nigdy nie była strachliwa, nawet jako dziecko, i teraz z
prawdziwym zadowoleniem dałaby mu z całej siły w twarz, gdyż pochylił głowę, wpatrując
się w jej dekolt. Nie uwierzyłby, gdyby mu oświadczyła, że jest jej całkowicie obojętny, i
zastanawiała się właśnie, jak tu wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, gdy nagle usłyszała trzask
gałązki, na którą ktoś nastąpił.
Sir Lucius również to usłyszał i odwrócił się raptownie. W przeciwieństwie do Sophii,
nie odczuł głębokiej ulgi, ujrzawszy stajennego, który stal zaledwie trzy stopy od nich.
- Co tu robisz, na miłość boską? - zapytał podniesionym głosem. - Powiedziałem ci,
żebyś został przy koniach!
- Owszem - potwierdził gładko Benedykt. Sophia zdążyła się zorientować, że wrogość
baroneta zupełnie nie zbiła go z tropu. Tylko cień rozdrażnienia przemknął po jego twarzy,
gdy spojrzał w stronę swej pani. - Chciałbym przypomnieć, sir, że nie jestem pańskim
lokajem, a zatem nie muszę słuchać pańskich rozkazów.
To wszystko stało się tak szybko, że Sophia zdołała tylko westchnąć z zadziwieniem.
Sir Lucius, klnąc pod nosem, uniósł szpicrutę, lecz Benedykt bez trudu odparł cios,
wymierzony w jego ramię i za sekundę wymierzył w szczękę baroneta uderzenie, które
powaliło go na ziemię.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - zapytał władczy i dobrze znajomy głos, a Sophia,
oszołomiona całym zajściem, nie wierzyła własnym oczom, gdy stanął przed nią jej starszy
brat, który zbliżył się ku nim stanowczym krokiem.
Gdyby potrafiła uczynić się niewidzialną, na pewno wykorzystałaby tę umiejętność.
Była tak zaskoczona pojawieniem się Marcusa, że nie zdołała wykrztusić słowa, nie mówiąc o
wytłumaczeniu tego, co się przed chwilą zdarzyło.
Patrzyła, jak brat bystrym spojrzeniem obrzuca Bena, gotowego i chętnego do
powtórzenia swego czynu, po czym przenosi wzrok na Luciusa, który, spoglądając nań
błędnym wzrokiem, próbował podnieść się na nogi.
- Pozwól, że ci pomogę, Crawley - rzekł, lecz Lucius z irytacją odrzucił jego dłoń.
- Muszę powiedzieć, Angmering - rzekł Lucius, gdy wreszcie wstał i zaczął
doprowadzać do porządku swój lekko wymięty stój, do którego przyczepiło się parę liści - że
dobór służby przez twojego ojca pozostawia wiele do życzenia.
- Na to wygląda - odparł Marcus, ponownie rzucając spojrzenie w kierunku
stajennego. - Niemniej, jeśli wolno nadmienić, Crawley, nie mamy w zwyczaju chłostać
naszych ludzi. Z tego, co widziałem, ten człowiek działał w obronie własnej. Proponuję,
byśmy zapomnieli o całym pożałowania godnym incydencie i rozeszli się, każdy w swoją
stronę, nim przyciągniemy uwagę ciekawskich gapiów.
Patrząc na sir Luciusa, który nagle czujnie zaczął rozglądać się wokół, Sophia zdała
sobie sprawę, że jej bystry brat ma rację. Baronet może i być popędliwy, może nawet cieszyć
go dwuznaczna sława, jaką przez lata przyniosły mu podboje miłosne, lecz na pewno nie chce
zostać wyśmiany, co groziłoby mu, gdyby zrobił z siebie widowisko w miejscu publicznym.
Przed paroma minutami nie było tu, co prawda, nikogo, ale już teraz w ich kierunku zmierzała
grupka jeźdźców.
- Masz, oczywiście, rację, Angmering. - Crawley pochylił się, by podnieść kapelusz,
rzucając przy tym mściwe spojrzenie w kierunku stajennego. - Zapomnijmy o tym
nieszczęsnym zdarzeniu - rzekł tylko i nieznacznie kiwnąwszy głową, odszedł.
- A może teraz z łaski swojej powiesz mi, co tu zaszło! - zażądał Marcus, słysząc słabe
westchnienie ulgi siostry.
Był od niej o dziesięć lat starszy, lecz Sophia nigdy nie czuła przed nim strachu, mimo
że nieraz bywał szorstki w obejściu. Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs, po czym poznał, że
siostra wraca do równowagi i nie jest zachwycona jego wojowniczą postawą. Zwróciła się do
Bena, który zdawał się nie przejmować całą sytuacją.
- Wróć teraz na Berkeley Square. Brat bez wątpienia odprowadzi mnie bezpiecznie do
domu. Benie - dodała miękkim głosem, gdy się odwrócił - dziękuję.
- Kim jest ten człowiek, Sophio? - zapytał Marcus, gdy tylko Ben znalazł się poza
zasięgiem jego głosu. - Kogoś mi przypomina, ale za nic w świecie nie mogę sobie
uświadomić, kto to taki. - Potrząsnął głową, jakby odpędzając tę myśl. - A dlaczego nie ma z
tobą Cierna?
- Clem opuścił nas i przyjął pracę u kogoś innego. Mój nowy stajenny nazywa się
Beniamim Rudgely.
- Tam do diabła! - To nazwisko nic Marcusowi nie mówiło. - Benimin Rudgely
niedługo u nas zabawi, jeśli nadal będzie tak postępował - ostrzegł. - Zwykły służący nie
może powalać na ziemię lepszych od siebie i mieć nadzieję na zachowanie posady.
Sophia tego nie pojmowała. Nie chciała nazywać Bena zwykłym służącym i
natychmiast dała to Marcusowi do zrozumienia.
- Marcusie, nie przyjmuję do wiadomości, że Ben zostanie odprawiony z powodu
dzisiejszego nieszczęsnego wydarzenia. Widziałeś na własne oczy, co się stało.
- Owszem, widziałem - potwierdził, gdy wracali do koni. - Nie rozumiem jednak,
dlaczego do tego doszło.
- Stało się tak dlatego, że wczoraj wieczorem niemądrze pozwoliłam Crawleyowi
robić sobie awanse.
Na pewno jednak nie zaprosiłam go na dzisiejszą poranną przejażdżkę - zapewniła
Marcusa pospiesznie, przyjmując jego pomoc przy dosiadaniu klaczy. Dostrzegła też bez
trudu pełen wyrzutu błysk w ciemnych oczach brata, gdy wskoczył na siodło. - Chyba uznał,
że będę rada z jego obecności dziś rano. Właśnie miałam mu delikatnie uświadomić, że nie
lubię natarczywych hultajów, gdy nagle pojawił się Ben.
Postanowiła być sprawiedliwa i wszelkie wątpliwości rozstrzygnąć na korzyść sir
Luciusa.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałam, że Crawley uwiódłby mnie w parku, lecz nie
przeczę, że byłam zadowolona z interwencji Bena. A teraz, Marcusie, pragnę tylko zapomnieć
o tym nieszczęsnym wydarzeniu.
Popatrzał na nią tak, jakby zamierzał coś odpowiedzieć, lecz po chwili namysłu nie
odrzekł nic i w milczeniu dojechali do parkowych bram. Sophia zapytała wreszcie brata,
kiedy przybył do miasta.
- Wczoraj późnym wieczorem. Zatrzymałem się u swojego przyjaciela, Lawrence'a
Petershama. Pomieszkam u niego przez parę dni, a potem udamy się do jego wiejskiej
rezydencji w hrabstwie Hamp, by trochę zapolować i powędkować.
Sophia poczuła się rozczarowana, lecz nie była zbytnio zdziwiona. Marcus nigdy nie
korzystał z domu na Berkeley Square, gdy przebywał tam sir Thomas, woląc zatrzymać się w
hotelu lub u przyjaciół.
W czasie ostatnich kilku lat jego odwiedziny w Jaffrey House stały się rzadsze, a
Sophia martwiła się, że brat korzysta z każdej okazji, by uniknąć towarzystwa ojca, uważał
bowiem, że ten źle traktował jego matkę. Jeśli ta sytuacja się nie zmieni, wzajemna wrogość
będzie narastała.
Hrabia zdecydowanie odmawiał wszelkich rozmów na temat pierwszego małżeństwa,
a jego druga żona, której lojalność była niezawodna, również nie zdradziła żadnych
szczegółów. Sophia nie wiedziała zatem, co tak naprawdę zaszło między małżonkami, i
wątpiła, by Marcus był lepiej zorientowany w tej sprawie.
Zaczęła przywoływać na pamięć chwile dzieciństwa i wspomniała pewne urocze lato,
niemal sprzed jedenastu lat, gdy wyjrzała przez jedno z okien na wyższych piętrach Jaffrey
House i zobaczyła, jak jej brat kroczy w kierunku opactwa Steepwood. To miejsce zawsze
niezmiernie go fascynowało i często tam zachodził, by pozostać sam na sam ze swymi
myślami.
Sophia nawet jako dziecko niechętnie zbaczała na teren opactwa. Przez wieki narosło
wokół tej okolicy wiele niesamowitych opowieści. W ciągu ostatnich lat rozpustne
zachowanie markiza Sywell wystarczyło, by odstraszyć od samotnych wędrówek do tej
posiadłości wiele młodych kobiet, a Sophia, która nie była zbyt posłusznym dzieckiem, tym
razem podporządkowała się surowemu zakazowi rodziców i nigdy na własną rękę nie
usiłowała przedsięwziąć wycieczek do opactwa. Jednak w towarzystwie starszego brata nic
jej nie groziło, toteż w pewien letni dzień bez wahania umknęła guwernantce, by udać się tam
pod jego opieką.
Marcus, milczek od urodzenia, niechętnie powitał siostrę, która biegła przez park w
jego kierunku. Gdy wreszcie go doścignęła, nie krył swych uczuć, zdecydowanie każąc jej
wracać do domu, a ponieważ siostrzyczka miała zawzięty charakter, stanowczo odmówiła.
Doszło do awantury, w trakcie której Marcus ostro skrytykował ojca, Sophia zaś rzuciła się
nań z pięściami, waląc brata na oślep i wykrzykując obelgi pod adresem jego matki. Marcus
szybko pochwycił ją za ramiona i gdy się nieco uspokoiła, zawarli układ: on nigdy nie powie
złego słowa na temat ojca, Sophia zaś solennie obiecała, że przestanie uwłaczać jego matce.
W czasie następnych lat oboje dotrzymywali umowy. Teraz też Sophia nie zamierzała
tłumaczyć Marcusowi, że unikanie towarzystwa ich ojca uważa za bardzo niemądre. Wyraziła
tylko nadzieję, że zobaczy się jeszcze z bratem w czasie jego pobytu w Londynie.
- To bardzo prawdopodobne - odparł Marcus, lecz zaraz potem popsuł jej humor,
dodając: - Nie ulega wątpliwości, że trzeba ci kogoś, kto miałby na ciebie oko, moja droga.
Sophię zaczął ponosić wrodzony, niepohamowany temperament. Nadal czuła się
winna, ale absolutnie nie chciała przyznać, że to na niej ciąży odpowiedzialność za owo
niefortunne wydarzenie.
- Pozwolę sobie powiadomić cię, Marcusie, że nie pragnę ani nie potrzebuję twoich
usług jako przyzwoitki - odparła ostrym tonem. - Wiodłoby mi się znacznie lepiej, gdyby
męscy członkowie rodziny przestali się mieszać w moje sprawy.
- Ha! - Marcus natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. - Więc ojciec ustalił reguły!
Najwyższa pora!
- Spodziewałam się po tobie jakiejś nietaktownej uwagi - odpaliła, teraz już naprawdę
zła. - Mam tylko nadzieję, że gdy w końcu dojdzie do wniosku, że i na ciebie przyszła pora,
również zdecyduje, kogo masz sobie wybrać za żonę!
- A więc to tak! - Choć jego uśmiech niewątpliwie był złośliwy, zawierał jednak cień
sympatii. - Daj spokój, Sophio, spójrz na to rozsądnie. Pierwszy przyznam, że choć nie
zawsze się zgadzałem z tym, co ojciec robił i mówił, to on ma na względzie twoją
pomyślność. Po prostu nie chce, byś padła ofiarą jakiegoś łowcy posagów.
- Nie jestem tak tępa, jak ci się wydaje, Marcusie. Wiem, że czyha na mnie takie
niebezpieczeństwo. Ty i papa nie zdajecie sobie sprawy, że nie jestem już dzieckiem i potrafię
powziąć właściwą decyzję, gdy dojdzie do wyboru kandydata na męża.
Wydawał się całkowicie nieprzekonany, czego dowiodły jego następne słowa:
- Możesz uważać, że zjadłaś wszystkie rozumy, ale twoje dzisiejsze zachowanie temu
przeczy. Żadna rozsądna kobieta nie pozwoliłaby się do siebie zbliżyć mężczyźnie o reputacji
Crawleya.
Przez ten czas dotarli już na Berkeley Square i Sophia, nie czekając na pomoc, sama
zsunęła się z siodła. Fakt, że w słowach brata kryło się więcej niż ziarno prawdy, rozdrażnił ją
jeszcze bardziej, toteż postanowiła zetrzeć z twarzy Marcusa ten zadowolony z siebie
uśmiech.
- Jednego możesz być pewien, braciszku. Choć czasami wydaję ci się tylko
nieopierzonym kurczakiem, nie jestem na tyle głupia, by związać się na całe życie z
podobnym do ciebie wyniosłym, aroganckim nudziarzem!
Trochę rozbawiony, a trochę poirytowany z powodu, jak sądził, całkowicie błędnej
oceny jego charakteru, Marcus odprowadził konie do stajni. Siostra jeszcze nie nauczyła się
trzymać na wodzy swego wybujałego temperamentu i dalej robi to, co jej akurat wpadnie do
głowy.
- Potrzebuje mocnej ręki. Mam nadzieję, że jej przyszły mąż będzie człowiekiem,
który w razie potrzeby udzieli żonie porządnej lekcji - rzekł pod nosem z ponurą satysfakcją,
nie bardzo zdając sobie sprawę, że czyni to dość głośno.
- Taki mężczyzna z łatwością da sobie z nią radę, wielmożny panie - powiedział ktoś z
rozbawieniem.
- Może masz rację, ale żal mi tego jej nieszczęsnego wybrańca - odparł Marcus,
automatycznie przekazując lejce nowemu stajennemu. - Kiedy ogarnie ją psotny nastrój, może
być bardzo niesforna.
- Zbytnio mnie to nie dziwi. Musiała być bardzo rozpuszczona jako dziecko.
Przypuszczam, że to wina hrabiego.
- Masz absolutną rację. Gdyby krócej ją trzymał przed laty, nie wyrosłaby na taką
nieznoś... - Marcus urwał nagle, zdając sobie sprawę, z kim rozmawia, i rzucił Benowi
zirytowane spojrzenie. - Radziłbym ci zachować swoje opinie dla siebie, mój człowieku! -
rzekł ostro, lecz nie mogąc powstrzymać uśmiechu, wyszedł ze stajni. Nowy stajenny okazał
się zuchwalcem, lecz z pewnością nie jest głupcem i od razu poznał się na Sophii.
Znalazł ojca samotnie siedzącego w bibliotece, a ponieważ chciał omówić z nim
pewne sprawy dotyczące posiadłości, którą zarządzał na północy, ucieszył się, że może
pomówić z nim sam na sam.
Powitali się bez zbytniej czułości. Sir Thomas z pewnością pragnął, żeby spotkanie
przebiegło inaczej, by mógł okazać synowi głęboką miłość, jaką do niego żywi, ale wątpił,
czy Marcus doceniłby ten przejaw uczucia. Lecz kogóż można za to winić?
Z pewnością nie sir Thomasa, który doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby
otwarcie mówił o swoim katastrofalnym pierwszym małżeństwie, nie usiłował oszczędzić
Marcusowi bólu i powiedział mu prawdę o jego matce, syn nie uważałby go teraz za starego
drania.
A może już jest za późno, żeby to wszystko naprawić? - zastanawiał się, wręczając
synowi kieliszek wina. Gdyby kiedykolwiek w przyszłości nastręczyła się odpowiednia
sposobność, zrobi wszystko, by zdobyć uczucia syna. Tymczasem musi zadowolić się
szacunkiem, jaki zawsze okazywał mu Marcus, i odpłacić mu się tym samym, słuchając
uważnie, co syn proponował przeprowadzić w północnym majątku.
Skinąwszy głową na znak zgody, powiedział Marcusowi, by dokonał wszelkich
zmian, jakie uważa za stosowne, po czym uznał rozmowę za skończoną. Marcus wcale nie
miał zamiaru wyjść, co więcej, podszedł do karafki i ponownie napełnił kieliszek. Hrabia
odgadł, że syn chce poruszyć jeszcze jeden temat, czekał więc cierpliwie, aż znowu zajmie
swoje miejsce.
Marcus pociągnął pokrzepiający łyk sherry.
- Jak wiesz, ojcze, nie jestem plotkarzem i naprawdę nie lubię wtykać nosa w nie
swoje sprawy, ale sądzę, że powinieneś wiedzieć o tym, co zdarzyło się dziś rano w parku,
gdyż dotyczy to Sophii. Dokładnie biorąc, chodzi o incydent, w którym uczestniczył jeden z
twoich służących.
Marcus dostrzegł, że ojciec słucha go z napiętą uwagą.
- Mój znajomy, Petersham, chce mi sprzedać swego gniadosza, a ponieważ potrzebuję
konia pod wierzch, postanowiłem go wypróbować. Zupełnie przypadkowo natrafiłem na
Sophię w odludnym zakątku parku. Była tam w towarzystwie sir Luciusa Crawleya.
Hrabia nie był zachwycony tą wiadomością i od razu dał temu wyraz:
- A to diablica!
- Powiedziała mi, że wcale nie umawiała się tara z Crawleym - zapewnił go Marcus.
Nie chciał narobić siostrze kłopotów, pragnął tylko ostrzec ojca, by stał się nieco czujniejszy.
- I ja jej wierzę. Sophia może mieć wady, lecz z pewnością by nie skłamała. Jestem święcie
przekonany, że wręcz nie lubi Crawleya.
Hrabia chrząknął.
- Wczoraj wieczorem nie odniosłem takiego wrażenia. Ta mała flirciara tańczyła z nim
dwa razy. Może jednak postąpiła tak tylko dlatego, gdyż wiedziała, że mi się to nie spodoba.
Marcus nie mógł powstrzymać uśmiechu. Co prawda, ojciec nie był pierwszej
młodości, ale umysł miał sprawny jak zawsze.
- Prawdopodobnie masz rację. W każdym razie, wracając do tej dzisiejszej historii,
gdy przybyłem tam na miejsce, zauważyłem, że Crawley podniósł szpicrutę na nowego
stajennego, a ten powalił baroneta jednym uderzeniem pięści w szczękę.
- Coś podobnego, wielkie nieba! - W szarych oczach sir Thomasa zabłysło prawdziwe
podniecenie.
- Uwierz mi, ojcze, że sam podziwiałem sposób, w jaki to zrobił. Założę się, że w
swoim czasie trochę się boksował. Wcale nie wymachiwał rękami na oślep. Widać, że zna się
na rzeczy! - Nutka podziwu w głosie Marcusa zniknęła. - Uważam, że nie powinien był tego
zrobić, choć przyznaję, że działał w obronie własnej.
- Chcesz powiedzieć, że należy go zwolnić z powodu tego wydarzenia?
- Nie, ojcze. Absolutnie nie. Może być bezczelnym zuchwalcem, ale wykonywał tylko
swój obowiązek, broniąc Sophii. Jak wiem, jest u was od niedawna, lecz jeśli się nie mylę,
zdążył już się poznać na mojej siostrzyczce. Niełatwo jej będzie wymknąć się spod jego
opieki, a według mojego przekonania, on zawsze będzie wiernie jej strzegł.
- Cenię twoje zdanie - odparł hrabia. - Uspokoiłeś mnie tymi słowami. - Przez chwilę
przypatrywał się synowi w milczeniu i zauważył, że wyraz zmartwienia pozostał w jego
oczach. - Co właściwie cię dręczy, Marcusie?
- Sam nie wiem. Nie przypuszczam, by Crawley oskarżył stajennego o napaść,
zwłaszcza że są świadkowie tego wydarzenia i tylko by się ośmieszył. Jednak to mściwy łotr.
Nie podobał mi się wyraz jego oczu, gdy odchodził.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Marcus nie był jedynym człowiekiem, który dostrzegł ów złowieszczy błysk w
zimnych, niebieskich oczach. Benedykt od razu to zauważył, a znając charakter sir Luciusa,
spodziewał się, że baronet co najmniej napisze do Yardleya, skarżąc się gorzko z powodu
obrażeń, jakich doznał, a także żądając natychmiastowego zwolnienia sprawcy ataku na tak
godną osobistość. Jednak minęło parę dni, a Benedykt nie usłyszał nawet najlżejszej
reprymendy za swe zachowanie w parku. Doszedł więc do wniosku, że być może sir Lucius
nie jest aż tak okropny, jak wieść niesie. Potem nastąpiło coś, co przywróciło Benedyktowi
poprzednią opinię o mściwym baronecie.
Prowadził właśnie jednego z koni sir Thomasa do kowala, gdy zaczął podejrzewać, że
jest obiektem uwagi. Obróciwszy się nagle, zauważył mocno zbudowanego osobnika w
obszarpanym palcie, który umknął w boczną uliczkę. Potem, gdy przysiadł na zbitej z
nieheblowanych desek ławeczce przed kuźnią, czekając, aż podkują konia, zobaczył tego
samego opryszka, wpatrującego się prosto w kuźnię. Ujrzał go jeszcze później tego samego
dnia, włóczącego się w pobliżu stajni, tyle że tym razem w towarzystwie kompana o równie
łajdackim wyglądzie.
Benedykt nie miał wątpliwości, że jest obserwowany, toteż następnego wieczoru, gdy
Trapp, będący w wyjątkowo towarzyskim nastroju, nagle zaproponował, by razem wybrali się
do gospody Pod Czerwonym Lwem na kufelek piwa (albo dwa), Benedykt chętnie przyjął
nieoczekiwane zaproszenie. Teraz będzie miał okazję się przekonać, czy istotnie ktoś go
śledzi.
Mrok już prawie zapadł, gdy Trapp opuścił ich pomieszczenie nad stajnią, lecz było
jeszcze na tyle jasno, by Benedykt mógł zajrzeć do końskich boksów, w których szczęśliwie
nie dojrzał żadnych podejrzanych postaci. Nie dało się natomiast stwierdzić, czy ktoś idzie ich
śladem, gdy skręcili w główną ulicę i poszli w kierunku wschodnim, do gospody będącej
ulubionym miejscem spotkań stajennych i woźniców. Londyn nigdy nie śpi, zwłaszcza o tej
porze roku, a wokół było tylu ludzi, że Benedykt nie zdołał zauważyć, czy ktoś za nim
podąża.
Jak się okazało, to sokolooki Trapp, gdy już usadowił się wygodnie w zaprzyjaźnionej
gospodzie, z zasłużonym kuflem piwa w dłoni, pierwszy zauważył, że Benedykt jest obiektem
czyjegoś zainteresowania.
- Ej, chłopcze - odezwał się, gdy już pociągnął spory łyk piwa i otarł usta wierzchem
dłoni - jegomość, który tam stoi, świdruje cię oczami na wylot. - Pokazał na paskudnego
hultaja, który opierał się o ladę. - To jakiś twój znajomek?
Benedykt spojrzał, zakrywając twarz kuflem, akurat gdy mężczyzna obracał się do
niego tyłem. Choć nie widział wyraźnie jego twarzy, dałby głowę, że to żaden z tych dwu,
którzy przedwczoraj czatowali koło stajni, a zatem mógł z całkowicie czystym sumieniem
odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie widział tego osobnika.
Trapp najwyraźniej stracił zainteresowanie tym tematem i zauważył, że rankiem lady
Sophia znowu będzie potrzebowała usług Bena.
- To ci poprawiło humor, co, chłopcze - rzekł, zauważywszy błysk radości, który na
jedną chwilę, gdy Ben się zapomniał, pojawił się w jego oczach.
Benedykt nawet nie próbował zaprzeczać.
- Szczerze mówiąc, panie Trapp, trochę mnie to męczy, że mam tak mało do roboty.
Lubię być stale czymś zajęty.
Koniuszy nie znalazł niczego dziwnego w tym wyznaniu.
- Ja też mam podobny charakter. Milady nie jeździ konno już od ponad dziesięciu lat.
Hrabia dosiada wierzchowca od czasu do czasu, ale nigdy, kiedy zatrzymuje się w mieście.
Tylko lady Sophia jeździ regularnie. Mimo wszystko - wzruszył ramionami - nie powinniśmy
się skarżyć. Powiadam ci, że nie będziemy mieli wielu takich wieczorów jak ten, kiedy cała
rodzina zostaje w domu, więc radujmy się, póki czas.
Benedykt przyznał mu rację i gdyby wszystko potoczyło się zwykłą koleją rzeczy, bez
wątpienia ta chwila wytchnienia byłaby mu w smak, nigdy bowiem nie spędzał wieczoru w
gospodzie, sącząc piwo w towarzystwie stajennego. Jednak całą przyjemność zepsuł mu
mężczyzna, który stał oparty o ladę i, jak Benedykt zdążył zauważyć, kilkakrotnie rzucał
spojrzenia w jego kierunku.
Nie miał już teraz najmniejszych wątpliwości, że jest obiektem czyjegoś
zainteresowania. Pytanie tylko czyjego? Kto miałby poświęcać uwagę zwykłemu stajennemu?
Oczywiście, jest całkiem możliwe, że gdy jeździł, ćwicząc wspaniałe konie hrabiego
Yardleya, rozpoznał go pod tym przebraniem ktoś z przeszłości, być może jakiś przyjaciel.
Ale przyjaciel by się nie krył. Dlaczego ktoś każe go obserwować? - zadał sobie sam pytanie,
wpatrując się w kufel, zanim wzmocnił się jego zawartością. Nie, w tym kryje się coś więcej,
instynkt podpowiadał mu, że jest to jakaś złowroga historia.
- Oczywiście, kiedy wrócimy do rezydencji w Jaffrey, trzeba będzie nieźle się uwijać -
ciągnął Trapp, a Benedykt, odsuwając niepokojące myśli, słuchał go uprzejmie. - Latem
chłopcy wrócą ze szkoły do domu i będziemy mieli pełne ręce roboty. Najbardziej lubią
kręcić się koło stajni.
Z rozmowy z Sophią, którą Benedykt odbył przed paroma dniami, wyniósł wyraźne
wrażenie, że bardzo kocha swych braci bliźniaków, a i on sam chętnie by ich poznał. Nie
może tego jednak zrobić w przebraniu stajennego, jeśli tylko da się uniknąć takiej sytuacji.
Już i tak źle się stało, że spotkał się ze starszym bratem. Lord Angmering nie był głupcem, a
Benedykt ani przez chwilę nie wątpił, że Marcus bez trudu rozpozna księcia Sharnbrook, jeśli
spotkają się w nieodległej przyszłości. Nad tym będzie się zastanawiał, kiedy dojdzie do
takiej sytuacji. Tymczasem ma dość innych zmartwień.
Jeszcze raz zerknął na kontuar w samą porę, by uchwycić spojrzenie zdecydowanie
nieprzyjaznych oczu, bacznie weń wpatrzonych. Gburowato wyglądający i niechlujnie
odziany typ zapewne dla pieniędzy zrobi wszystko, nawet dokona morderstwa. Ale kto, do
diabła, tak go nienawidził, czuł doń taką urazę, by nasyłać nań rzezimieszków? Uśmiechnął
się ponuro, gdyż przychodziło mu do głowy tylko jedno nazwisko.
Jeśli jego podejrzenia były słuszne i sir Lucius Crawley wynajął opryszków, by
zaspokoić żądzę zemsty, Benedykt nie chciał w nieuchronną bójkę wplątywać Trappa.
Szybko zaczął odczuwać szacunek dla tego burkliwego, ciężko pracującego człowieka, a choć
nie miał cienia wątpliwości, że zaczepiony, będzie dzielnie stawiać opór, nie zamierzał
narażać go na przykre przeżycia, jeśli tylko dałoby się tego umknąć.
Dopiwszy resztki piwa, zaniósł dwa puste kufle na ladę. Trapp uniósł zdumiony
wzrok, gdy Benedykt wrócił, stawiając na ich stoliku tylko jeden wypełniony kufel, a potem
nie zajął swego miejsca.
- O co chodzi? Nie chcesz ze mną wypić, chłopcze? - zapytał, nie próbując nawet
ukryć rozczarowania.
- Nie, panie Trapp. Jeden wystarczy mi aż nadto - skłamał. To było najlepsze piwo,
warzone na miejscu, jakiego nie próbował od lat, i w innych okolicznościach chętnie zostałby
tu na cały wieczór. - Wrócę i zobaczę, co tam słychać u koni. Pan niech tu zostanie i
rozkoszuje się napitkiem.
Trapp nie zamierzał z nim dyskutować, a będąc nie - towarzyski z natury, najchętniej
sączyłby swoje piwo w samotności, gdy nagle zauważył obwiesia o szczurzym spojrzeniu,
który dotąd opierał się o ladę, lecz na widok wychodzącego Bena natychmiast za nim
podążył.
Był pewien, że Ben nie kłamał, twierdząc, iż nie zna tego człowieka, i poczuł się
bardzo nieswojo. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że coś tu nie gra. Nie spodobał mu
się ten jegomość - wyglądał na skończonego łotra - i trudno uwierzyć w taki przypadek, że
wyszedł akurat wtedy, gdy gospodę opuścił młody stajenny.
Dlatego też wyszedł, nie ociągając się. Na szczęście Ben postanowił wrócić tą samą
drogą, którą przyszli, toteż Trapp szybko zauważył wysoką sylwetkę, sadzącą długie kroki.
Niestety, dostrzegł też obcego, który szybko zbliżał się do Bena.
Przyspieszył i bez wątpienia zmniejszył odległość od podejrzanego osobnika, gdy
stało się to, czego się obawiał: nie wiadomo skąd pojawiło się dwóch mężczyzn, którym
pomagał i których podjudzał pierwszy tropiciel, po czym wszyscy trzej zaciągnęli Bena w
boczną uliczkę. Panował na niej ruch, tłoczno było od powozów, lecz tylko niewielu ludzi
szło pieszo i nikt, z wyjątkiem Trappa, nie widział, co się dzieje, a jeśli nawet coś zobaczył,
nie chciał się w to wplątywać.
Trapp ruszył do czynu z energią niewiarygodną jak na człowieka dobrze już po
pięćdziesiątce i dobiegł do wylotu wąskiej uliczki akurat wtedy, gdy Ben, dzielnie usiłując
dać sobie radę z trzema napastnikami, nagle zwalił się na ziemię.
Nieco oszołomiony gwałtownym upadkiem Benedykt musiał znieść mnóstwo
bezlitosnych kopniaków, gdy jeden z napastników został obezwładniony w wirze walki.
Kątem gwałtownie puchnącego lewego oka Ben zauważył, że jego waleczny wybawca
wymierza straszliwy cios obwiesiowi, który wyszedł za nim z gospody i, zbierając resztki sił,
uderzył potężnym kamieniem dobrze umięśnioną nogę. Drab upadł na ziemię, jęcząc z bólu,
zbyt ciężko poszkodowany, by mógł być niebezpieczny.
Marcus miał rację, przypuszczając, że najnowszy pracownik ojca poznał tajniki boksu.
Benedykt w istocie był gorliwym amatorem tej sztuki, toteż bez trudu i skutecznie
wyeliminował z walki trzeciego napastnika, mężczyznę w obszarpanym płaszczu. Szybko
podniósł się na nogi i potężnym ciosem powalił go na ziemię, po czym mocno ścisnął brudny
szalik, okalający szyję pokonanego złoczyńcy, tak że obwieś leżał nieruchomo, z trudem
łapiąc powietrze.
- Kto ci zapłacił, żebyś mnie zabił? - syknął Benedykt, nieubłaganie nadal trzymając
mężczyznę w żelaznym uścisku.
- Nie zabił - wystękał rzezimieszek, bezskutecznie usiłując oderwać trzymające go
palce i nabrać trochę oddechu. - Tylko... tylko trochę przyłożył.
- Kto to był?
- Przysięgam, że nie wiem, wielmożny panie. Nigdy go przedtem nie widziałem. Trzy
dni temu wszedł do gospody Pod Trzema Fretkami, szukając kogoś, kto wykona dla niego
pewną robotę.
Benedykt z najwyższą rozkoszą ścisnąłby drania tak, by wydusić z niego życie, ale
rozsądek zwyciężył, każąc mu rozluźnić uścisk.
- Opisz mi go! Jak wyglądał?
- Wysoki i chudy gość w czarnym ubraniu. Nie przypominało to wyglądu sir Luciusa,
ale, uświadomił sobie Benedykt, Crawley raczej nie będzie sam sobie wynajmował
opryszków.
- To służący?
- Ano. Na takiego mi wyglądał. - Wynajęty rzezimieszek podniósł rękę do gardła, lecz
roztropnie porzucił myśli o ucieczce. - Powiedział mi, gdzie pana znaleźć i jak pan wygląda.
Chciał, żebyśmy za panem poszli, a gdy nadarzy się sposobność, dali panu solidny wycisk.
Mieliśmy się koło tego zakrzątnąć jak najszybciej, by dostać resztę pieniędzy. Ten jegomość
chciał, żebyśmy załatwili pana, nie zwlekając.
Mimo posiniaczonych i pokrwawionych warg Benedykt zdobył się na lekki
uśmieszek, podnosząc napastnika na nogi za klapy obszarpanego płaszcza.
- No cóż, zasłużyłeś na pełną nagrodę, ty draniu.
- Co takiego? - Mężczyzna wyglądał na oszołomionego; podejrzliwość, walczyła w
nim o lepsze z nadzieją. - Nie odda pan nas łapsom?
Benedykt nie odpowiedział, lecz spojrzał na opustoszałą alejkę. Jakąś częścią umysłu
zarejestrował, że mężczyzna ze zranionym kolanem już dawno pokuśtykał naprzód, wraz z
drugim wspólnikiem, a po piętach deptał im uparty Trapp.
- Gdybym to zrobił, nie odebrałbyś reszty tak podle zarobionych pieniędzy, co? -
odpowiedział w końcu. - Teraz bez kłopotu otrzymasz swój krwawy zarobek.
- Nie czuje pan do mnie urazy? - Niski, przysadzisty mężczyzna wyglądał jeszcze
bardziej odrażająco, gdy się uśmiechał. Brakowało mu kilku zębów, bez wątpienia w wyniku
łotrowskich poczynań, a pozostałe były czarne i zepsute. - Ciężkie czasy nastały, nigdzie nie
ma pracy. Trzeba brać, co dają.
- Pracy? - powtórzył Benedykt, zupełnie nieporuszony. - Owszem, i zawsze znajdą się
tacy, którzy zrobią wszystko za nędzny zarobek. Co mi przypomina, o czym mówiłem już
wcześniej... Jesteś pewien, że dostaniesz umówioną zapłatę?
Z twarzy opryszka widać było, że nie miał co do tego żadnej pewności.
- Powiedział mi, że pojutrze będzie Pod Trzema Fretkami. I lepiej, żebym tam go
zastał!
- Uwierz mi, że go tam nie będzie - zapewnił go Benedykt z ponurą satysfakcją. -
Zapłacę ci wszystko, jeśli zrobisz to, co ci powiem...
Następnego ranka Sophia wyjechała z domu wcześnie rano. Od czasu niefortunnego
spotkania z Luciusem Crawleyem postanowiła odbywać przejażdżki o różnych porach dnia,
tak by wykluczyć możliwość natrafienia na któregokolwiek z jej konkurentów. Obecność
brata, naturalnie, dawała gwarancję, że nie powtórzy się nieszczęsny incydent z Hyde Parku, a
w towarzystwie Marcusa chętnie spędzała czas, gdy się bowiem postarał, potrafił być
przemiłym kompanem. Niemniej nie mogła zaprzeczyć, że pragnęłaby zadzierzgnąć bliższą
znajomość ze swym zagadkowym stajennym.
A zatem trudno jej było ukryć rozczarowanie, gdy przed domem ujrzała zaufanego
sługę ojca, który na nią czekał.
- Dlaczego nie pojedzie ze mną Ben? - spytała zawiedziona.
Jeśli nawet Trapp poczuł się dotknięty zupełnym brakiem entuzjazmu dla jego
towarzystwa, niczego nie dał po sobie poznać.
- Jakby tu powiedzieć... zdarzyła mu się mała przygoda, toteż chwilowo zwolniłem go
z obowiązków.
Sophia od razu zauważyła, że koniuszy ma pod okiem imponującego siniaka.
- Ty też nieźle oberwałeś, Trapp. Co tu się dzieje, na miłość boską? Wyglądasz, jakbyś
wdał się w bójkę.
- W bójkę, panienko? - powtórzył, starając się sprawiać wrażenie wcielonej
niewinności. - Dlaczego panienka sądzi, że lubię wszczynać burdy? Jestem spokojnym
człowiekiem, bez dwóch zdań.
Unosząc sceptycznie brwi, Sophia pozwoliła, by Trapp pomógł jej dosiąść konia.
- Nikt nie uznałby cię za spokojnego człowieka, Trapp, gdyby usłyszał, jak klniesz i
obrzucasz błotem stajennych w Jaffrey House. - Nie dosłyszała, co mruknął w odpowiedzi,
lecz specjalnie jej na tym nie zależało. Zapytała natomiast, co takiego zaszło, że Ben nie może
towarzyszyć jej dziś na porannej przejażdżce.
- Och, był gotów jechać z panienką, ale pomyślałem sobie, że powinien odpocząć.
Sophia z pewnym wysiłkiem trzymała nerwy na wodzy.
- Nadal czekam na odpowiedź, Trapp. Nie wątpię, że udzielisz mi jej w dogodnym dla
siebie czasie.
Trapp wychwycił ironiczny ton i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jedyna córka jego
pana zawsze przypominała mu terriera - ciekawskiego i zdecydowanego, który nigdy nie
puści zdobyczy, jeśli już raz zatopi w niej zęby.
- Tytus poczuł się obrażony odwiedzinami szczura w jego boksie i wypadł z niego. Na
nieszczęście młody Ben stał tuż za nim i otrzymał cios kopytem z całej siły w pierś, biedny
chłopak!
Ponieważ Tytus, najspokojniejszy ze wszystkich koni zaprzęgowych ojca, najwyżej
nastawiał uszu, gdy dawał mu się we znaki szczególnie wrzaskliwy pies, Sophii bardzo trudno
było uwierzyć w to wyjaśnienie.
- I przypuszczam, że Ben uderzył cię łokciem w oko, gdy zatoczył się od uderzenia?
- Ano, tak właśnie było, panienko - potwierdził Trapp, który tym razem nie wychwycił
drwiącej nuty w jej głosie, a Sophia, uśmiechając się lekko, postanowiła na razie nie
dociekać, jak to było naprawdę, dając w ten sposób słudze swego ojca fałszywe poczucie
bezpieczeństwa.
Przez cały czas bardzo zręcznie udawała obojętność, ani razu nie próbując poruszyć
tego tematu, nie pytała nawet, jak bardzo rozległe są obrażenia jej osobistego stajennego.
Objechała spokojnie park dookoła, zatrzymując się co jakiś czas, by zamienić parę
uprzejmych słów z kilkoma znajomymi, między innymi z lady Elizabeth i Robina, powróciła
na Berkeley Square i, nadal zachowując się niezwykle uprzejmie, poszła ze stajennym do
boksów.
- Mogłem sam odprowadzić konia panienki do stajni - rzekł Trapp, pomagając jej
zsiąść.
- Wiem, że mogłeś to zrobić - odparła, uśmiechając się ze zdradziecką słodyczą, czas
bowiem udawanej potulności właśnie nieodwołalnie dobiegł końca. - Nie mogłeś natomiast
zaspokoić mojej ciekawości co do Bena i odpowiedzieć mi wyraźnie i bez ogródek na
pytanie, dlaczego nie był w stanie mi dzisiaj towarzyszyć. - Zanim Trapp zdążył cokolwiek
powiedzieć czy zrobić jakiś ruch, by ją zatrzymać, już była w połowie schodów
prowadzących do pomieszczenia nad stajnią.
Ujrzała Bena, leżącego na wąskim łóżku, o wiele za małym na człowieka tej postury.
Stajenny wczytywał się w stare wydanie Morning Post. Nie zaskoczył jej fakt, że służący
umie czytać, gdyż już dawno doszła do wniosku, iż zyskała osobistego stajennego o zupełnie
niezwykłych talentach.
Ben doskonale wiedział, że ktoś wszedł. Z góry założył, że był to Trapp, toteż nie
usiłował się podnieść ani nawet odezwać, bo choć Trapp z każdym dniem stawał się bardziej
towarzyski, nadal jednak całymi godzinami potrafił milczeć zawzięcie. Dopiero gdy Benedykt
wyczuł w pokoju nieomylny zapach kobiecych perfum, odłożył gazetę i się rozejrzał.
- Milady! - Tak się uradował jej niespodziewanym widokiem, że na chwilę zapomniał
o swoich obrażeniach. Usiłował się podnieść, lecz tylko jęknął, gdyż obolałe żebra
przypomniały mu o jego żałosnym stanie.
Sophia znalazła się przy nim w jednej chwili i łagodnie kładąc dłoń na barczystym
ramieniu, nalegała, by Ben nie wstawał z miejsca. Nie miała teraz najmniejszej wątpliwości,
że brał udział w bójce: świadczyło o tym przecięcie nad lewym okiem, rozcięta i spuchnięta
górna warga oraz poranione kłykcie.
Ani przez chwilę nie przypuszczała, że te obrażenia zadał Benedyktowi koniuszy.
Wiedziała, że czasami Trapp miewa humory i trudno go zadowolić. Niemniej, nigdy nie
uciekał się do użycia siły, by utrzymać nieskazitelny porządek w stajniach - raz złapano go,
gdy w Jaffrey House dał porządnie w ucho wyjątkowo leniwemu stajennemu. Ben jednak nie
był leniwy. Przewyższał Trappa wzrostem i siłą, nie mówiąc już o tym, że był dużo młodszy,
tak że zwyciężyłby go w okamgnieniu.
- Co ci się stało? - zapytała łagodnie, lecz stanowczo, zdecydowana poznać prawdę. -
I, proszę, nie obrażaj mojej inteligencji opowiadaniem tego steku bzdur o Tytusie.
Co, na miłość boską, ten pomysłowy Trapp jej nałgał? - zastanawiał się Benedykt, a
słysząc ciężkie kroki na schodach, zapragnął żarliwie, by ten niekoronowany król stajni
pospieszył się i podsunął mu, jak ma odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy poprzedniego wieczoru wrócili wreszcie do swego pokoju, Trapp, którego
zgrubiałe ręce okazały się nadspodziewanie delikatne, opatrzył rany ich obu. Benedykt bez
wahania wyjawił wszystko zwierzchnikowi, który tak dzielnie stanął w jego obronie.
Nazwisko sir Luciusa Crawleya nic Trappowi nie mówiło, a choć zdecydowanie był za tym,
by mściwemu baronetowi odpłacić pięknym za nadobne, zgodził się ze zdaniem Benedykta,
że im mniej ludzi będzie wiedziało o tym incydencie, tym lepiej. W zamian Benedykt
niechętnie zgodził się nie pokazywać, przynajmniej dopóki nie znikną ślady bójki. W swym
starannie przemyślanym planie nie wzięli jednak pod uwagę zupełnie nieobliczalnego
zachowania się bardzo stanowczej Sophii.
- Czekam na wyjaśnienia - oznajmiła właśnie, niecierpliwie uderzając gałką szpicruty
w fałdy spódnicy, a on sam nie był pewien, czy pragnie Sophię pocałować, potrząsnąć nią czy
też uczynić jedno i drugie.
Nadejście Trappa niewiele pomogło. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Benedykta
uniósł tylko bezradnie ręce, dowodząc tym samym, że ma małe doświadczenie w
postępowaniu z niesfornymi przedstawicielkami płci pięknej. A zatem Benedykt, nie mając
wyboru, musiał zapanować nad sytuacją i szybko doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę
wszelkie okoliczności, najlepiej będzie uczciwie wyznać całą prawdę.
Z wyraźnym trudem podniósł się na nogi, by stanąć z Sophią twarzą w twarz.
- Muszę panience powiedzieć z przykrością, i to z wielu powodów, że zeszłego
wieczoru wraz z panem Trappem zostaliśmy wciągnięci w bójkę.
- To widać na pierwszy rzut oka - odparła, bynajmniej nierozbawiona, choć Benedykt
pragnął przedstawić lekko cale wydarzenie, a Trapp, czując, że wypadałoby mu coś
powiedzieć, doznał nagłego przypływu natchnienia.
- Napadło na nas trzech drabów. Chodziło im o nasze sakiewki, ale ich nie dostali, bo
młody Ben i ja daliśmy im takiego łupnia, że uciekli jak szczeniaki, które dostały klapsa.
Wyraz komicznego zdziwienia na twarzy Benedykta pogłębił jeszcze sceptycyzm
Sophii.
- Choć takie zachowanie jest wysoce naganne, trudno nie mieć odrobiny współczucia
dla doli tych napastników, Trapp - powiedziała tonem suchym jak drewno na podpałkę. -
Musieli być rzeczywiście w rozpaczliwej sytuacji, skoro wybrali was dwu na ofiary rozboju...
Albo gwałtownie potrzebowali pieniędzy, albo po prostu byli głupi! Gdyby im się powiodło,
byliby straszliwie rozczarowani wielkością łupu zdobytego z takim narażeniem zdrowia. W
końcu dwóch stajennych, udających się wieczorem na kufelek piwa, nie zabiera ze sobą suto
wypchanych sakiewek.
Trapp spojrzał bezradnie na swego podwładnego. Jeśli liczył, że Benedykt wskaże mu
jakieś wyjście z sytuacji, to się zawiódł, gdyż ten wpatrywał się w Sophię z rozbawieniem i
wyraźnym podziwem w oczach.
- Co skłoniło tych ludzi do napadu na ciebie? - rzekła, kierując pytanie prosto do
niego.
- Przynętą były pieniądze, panienko - zapewnił. - Zapłacono im za to.
- Ale dlaczego? Czy ktoś żywi do ciebie urazę? - Trudno jej było w to uwierzyć i od
razu odrzuciłaby taką myśl, gdyby Benedykt z pełnym przekonaniem nie skinął głową. -
Przyznaję, że znam cię bardzo mało, lecz ani przez chwilę nie przypuszczałam, że łatwo
wdajesz się w bójki i nieopatrznie przysparzasz sobie wrogów. Czy wiesz, komu zależało, by
na ciebie napaść?
Nie próbował nawet odpowiedzieć.
- Ten, kto wynajął tych drabów, musiał mieć pieniądze - nalegała. - Czyżbyś naprawdę
się nie orientował, kto to jest?
Znowu nie odpowiedział, ale nagle okazało się, że nie ma takiej potrzeby, gdyż Sophia
w tej sekundzie zrozumiała, kto to mógł być, i ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Po pierwsze,
głęboko się zawstydziła, gdy zdała sobie sprawę, że to wszystko przez nią, że gdyby nie
zachowała się jak dziecko, usiłując zniweczyć plany ojca, który starał się tylko znaleźć jej
odpowiedniego konkurenta, niewinny człowiek nie zostałby pobity.
- Crawley - wymamrotała pod nosem, czując, że ogarnia ją gniew. - To na pewno on.
Niech sczeźnie jak pies.
- Z czasem wszyscy opuścimy ten padół - odparł Benedykt z błyskiem wisielczego
humoru, lecz Sophii to nie rozbawiło.
- Na pewno nie będę czekać tak długo - oznajmiła, a w jej zdecydowanym głosie
pojawiły się twarde nuty. - Crawley to drań, a ja osobiście dopilnuję, by drogo zapłacił za to,
co ci zrobił.
Zapadło milczenie.
- Niech panienka da sobie z tym spokój - odezwał się po chwili Benedykt.
Zabrzmiało to bez wątpienia jak polecenie, aż Trapp otworzył usta ze zdziwienia.
Służący ma jej rozkazywać? Sophia spojrzała na swego stajennego z mieszaniną gniewu i
zaskoczenia. Nie przywykła, by ktokolwiek, nawet o wyższej pozycji, zwracał się do niej w
ten sposób. Niemniej nie powstrzymało to Benedykta.
- Kobiety nie muszą załatwiać moich porachunków - ciągnął tym samym, stanowczym
tonem. - W obecnej chwili nie mam możliwości odpłacenia się sir Luciusowi Crawleyowi za
jego postępek, ale zostanie on w mojej pamięci i w stosownym czasie odpowiem za tę
zniewagę. A na razie, w najlepszym interesie panienki i moim będzie zostawić to tak, jak jest.
Z miny Sophii można było wyczytać gniew, lecz także, jak stwierdził Benedykt,
bacznie się jej przyglądając, pewną dozę podziwu, a w końcu dopatrzył się w jej twarzy
niechętnej zgody. Sophia obróciła się na pięcie i podeszła do schodów.
- No więc dobrze, Beniaminie Rudgely, będzie, jak sobie życzysz - rzuciła przez
ramię. Potem wyszła, nie odzywając się więcej, a Trapp znowu stanął z otwartymi ze
zdziwienia ustami.
- A niech mnie! - oznajmił, gdy wreszcie odzyskał głos. - Gdybym tego nie widział,
nigdy bym w to nie uwierzył. - Zerknął w kierunku Bena, a w jego oczach zaczynał budzić się
podziw. - Jesteś niesamowity, chłopcze! Panna Sophia zawsze była upartą dziewczyną,
wszystko musiało być tak, jak ona chce, a jednak zgodziła się zostawić tę sprawę w spokoju.
- Niezupełnie, panie Trapp - zaprzeczył Benedykt. - Jeśli się nie mylę, niełatwo jej
było powziąć decyzję. - Uśmiechnął się lekko, moszcząc obolałe ciało na łóżku. - Może jest
uparta i rozpuszczona, ale ani przez chwilę nie wątpię, że dotrzyma słowa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Benedykt nie zawiódł się na młodej kobiecie, w której pokładał wiarę jak w żadnej
innej. Okazało się to dwa dni później, gdy otrzymał wezwanie, by stawił się w pałacu
punktualnie w południe.
Ponieważ pół godziny wcześniej Trapp odwiózł hrabiego i hrabinę lekkim miejskim
powozem, Benedykt domyślił się, kto chciał go widzieć. Choć był przygotowany na tę
rozmowę, serce bito mu w przyspieszonym tempie, gdy o wyznaczonej godzinie wchodził do
biblioteki, gdzie ujrzał swą ukochaną. Siedziała przy mahoniowym biurku, zajęta pisaniem
listu.
Poczuł rozczarowanie, gdy nie uśmiechnęła się na powitanie, każąc mu usiąść po
drugiej stronie biurka. Wydawała się całkowicie pochłonięta listem, toteż nie próbował jej
przeszkadzać, lecz rozejrzał się po pokoju, którego ściany szczelnie wypełniały książki.
W przeciwieństwie do Trappa Benedykt, co całkiem zrozumiałe, w eleganckim
otoczeniu czuł się swobodnie. Ściany pełne książek, nieomylny zapach skóry i dobrej starej
whisky przypomniały mu bibliotekę w Sharnbrook. Nie wątpił ani przez chwilę, że podczas
jego długiej nieobecności wierna służba doskonale dbała o dom i jego wnętrze. Większość
mebli z pewnością okryta była płóciennymi pokrowcami, a Benedykt z utęsknieniem czekał
dnia, kiedy każe je zdjąć, sam zaś podejmie liczne obowiązki, do których był
przygotowywany od urodzenia.
Wracając myślą do teraźniejszości, zerknął na drugą stronę biurka, na istotę, która
opóźniała jego powrót do rodzinnego gniazda. Nadobna dziedziczka skończyła już pisać i
dość bacznie się weń wpatrywała.
- Twoje rany szybko się goją - odezwała się Sophia, zauważywszy, że Ben nie ma już
spuchniętych warg, choć rozcięcie nad lewym okiem ciągle jeszcze jest wyraźnie widoczne. -
Mam nadzieję, że w tej sytuacji Trapp nie zarzuca cię robotą.
Benedykt pospiesznie zapewnił ją, że prawda wygląda wręcz przeciwnie i że
przydzielają mu tylko najlżejsze prace.
- W istocie, panienko, im szybciej będę mógł podjąć wszystkie swe obowiązki, tym
lepiej mi to zrobi.
- W takim razie możesz towarzyszyć mi jutro. Brat dziś wyjeżdża z Londynu, więc
będę potrzebowała twoich usług od zaraz.
W uszach Benedykta jej słowa zabrzmiały jak najsłodsza muzyka. Nie to, żeby nie
lubił lorda Angmeringa - wręcz przeciwnie. Brat Sophii często zachodził do stajni, gdy
przyjeżdżał na Berkeley Square, a jego nierzadko zjadliwe uwagi bawiły Benedykta.
Jednak obecność Marcusa w stolicy przeszkadzała w uwodzeniu jego uroczej siostry,
toteż bez przykrości myślał o rychłym jego wyjeździe.
- Tymczasem jednak nie powinieneś zbyt pospiesznie podejmować swych dawnych
obowiązków - rzekła miękko Sophia, która czuła się winna, patrząc na wyraźnie wypukłości
bandaży pod szorstką, bawełnianą koszulą. - Nie chcę przysparzać ci jeszcze więcej bólu.
Dopiero po pewnej chwili Benedykt zdał sobie sprawę, że Sophia mówi o jego
obrażeniach fizycznych, nie zaś obecnym stanie ducha i niemal westchnął z ulgą, gdyż ani
przez moment nie wątpił, że jego dni jako pomocnika w stajni Yardleyów byłyby policzone,
gdyby ktokolwiek się dowiedział, że skromny sługa czyni zakusy na młodą dziedziczkę.
- To, co zaszło tego wieczoru, nie jest panienki winą - zapewnił ją szybko, lecz ona nie
dała się tak szlachetnie oczyścić z winy.
- Owszem, jest. To wszystko przeze mnie. Niemądrze postąpiłam, zachęcając
człowieka pokroju Crawleya. Napadnięto na ciebie z powodu mojej lekkomyślności. - Nie
mogła powstrzymać wymuszonego uśmiechu. - Sumienie mnie gryzie i przyznam, że bardzo
mi wstyd. Nie przypuszczam wszakże, bym przy mojej naturze zbyt długo oddawała się
przygnębieniu ~ rzekła lekko, nie uświadamiając sobie, jak bardzo to przeżycie wpłynęło na
jej stosunek do wielu spraw. - Oczywiście, humor mi się nie poprawił, gdy zeszłego wieczoru
ujrzałam Crawleya i byłam zmuszona zwracać się do niego uprzejmie z powodu tej
bezsensownej obietnicy, jaką ci dałam.
- Rozmawiała pani z nim?
- Tak, przez chwilę - odparła, nie znajdując nic dziwnego w jego wyraźnym
zainteresowaniu. - Bogu dzięki, ani razu nie poprosił mnie do tańca. - Nagle się zachmurzyła.
- Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, w ogóle nie pamiętam, żeby z kimkolwiek tańczył.
Wydawał się czymś zaabsorbowany i, o ile sobie przypominam, dość wcześnie wyszedł z
przyjęcia. - To wielce rozbawiło Bena, a Sophia chciała znać przyczynę jego wesołości.
- Podejrzewam, że zajęcia Crawleya spowodowane są wyłącznie moim drobnym
fortelem - przyznał i zaczął jej wyjaśniać, jakie kroki podjął, by choć trochę się zemścić.
Sophia całkowicie poparła jego postępowanie, poczuła się też mniej winna.
- Mam tylko nadzieję, że opryszki, które na ciebie napadły, będą nadal domagały się
zapłaty. I otrzymają ją!
- Podejrzewam, że w końcu Crawley będzie musiał spełnić ich żądania, by zamknąć
im usta. Taki człowiek jak on może cieszyć się złą sławą, ale wynajmowanie opryszków, by
osiągnąć niegodziwe cele, spotkałoby się z ogólnym potępieniem. Straciłby twarz,
napiętnowano by go nawet jako tchórza, a to oznacza śmierć towarzyską każdego członka
wyższej klasy.
Jak zawsze, gdy mówił szczerą prawdę, Sophia nie mogła się nadziwić, skąd tak
dobrze zna jej sferę. Nie zdołała zapanować nad ciekawością.
- Ciągłe mnie zadziwiasz, Benie. Znasz doskonale zasady, rządzące w wyższych
kręgach. Ciekawa jestem, skąd uzyskałeś tę wiedzę? Może z przeglądania kolumn
towarzyskich w gazetach, co?
Benedykt byłby niezwykle zdziwiony, gdyby, prędzej czy później, nie rzuciła jakiejś
uwagi na temat jego umiejętności czytania, toteż był przygotowany na to na pół szydercze
zapytanie i nie zbiło go ono z pantałyku.
- Zdaje sobie pewnie panienka sprawę, że pan Trapp nie lubi gadać po próżnicy, więc
dużo czytam w wolnym czasie.
Sophia przez chwilę zastanawiała się nad tą odpowiedzią. Służący, stojący wyżej w
hierarchii, przeważnie umieli czytać i pisać, ale w przypadku chłopców stajennych sprawa
przedstawiała się zupełnie inaczej. Jednakże Sophia nie mogła szczerze powiedzieć, że była
zaskoczona tymi umiejętnościami Bena.
- Bez wątpienia twój dawny pan nalegał, byś się uczył.
- Jak najbardziej, panienko - przyznał Benedykt, choć nadal czuł się dziwnie, gdy o
zmarłym ojcu mówił „dawny pan”. - Uważał, że człowiek bez wykształcenia nie będzie w
stanie wspiąć się na wyższy poziom społeczny.
- Hm. - Sophia przyglądała mu się w milczeniu, nie całkiem zadowolona z jego
wyjaśnień, lecz postanowiła na razie dać spokój i machnęła tylko szczupłą dłonią w kierunku
małego stolika przy drzwiach. - Znajdziesz tam ostatnie egzemplarze Morning Post. A gdybyś
miał ochotę, przed wyjściem rzuć okiem na półki i pożycz sobie każdą książkę, która ci się
spodoba.
Wzruszony tą wspaniałomyślnością, Benedykt właśnie miał wygłosić gorące
podziękowanie, gdy otworzyły się drzwi i wszedł kamerdyner, by powiadomić pannę Sophię,
że panna Perceval przybyła z wizytą i czeka w bawialni, co raptownie przerwało rozmowę ku
wielkiemu rozczarowaniu przynajmniej jednego z jej uczestników.
Sophia zapewniła Bena, że może zabawić w bibliotece, jak długo zechce, by wybrać
książkę wedle swego upodobania, po czym wyszła do salonu.
- Na śmierć zapomniałam, że cię zaprosiłam do siebie na dzisiejszy ranek - przyznała,
akurat gdy przyjaciółka zdejmowała ze swych ciemnych loków śliczny jedwabny czepeczek
w kolorze farbki do bielizny.
Robina absolutnie nie czuła się obrażona, lecz nie mogła się powstrzymać, by nie
dokuczyć Sophii:
- Przypuszczam też, że całkiem zapomniałaś, dlaczego mnie tu zaprosiłaś.
- O nie, o tym pamiętam - zapewniła ją Sophia, uśmiechając się z jej na poły
drwiącego tonu. - Chociaż, jak się później okazało, mogłaś sobie oszczędzić trudu. Kiedy cię
zapraszałam, przypuszczałam, że Marcus tu będzie, ale postanowił dzisiaj wyjechać z
Londynu. Wiesz, co z niego za paskuda, Robino. - Uniosła ręce bezradnym gestem. - Nie
można przewidzieć, co zrobi z dnia na dzień. Niestety, bez jego pomocy nie zdołam pokazać
ci zbyt dobrze figur tego walca, chyba że...
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl i odwróciła się do kamerdynera, który wszedł
w ślad za nią, niosąc tacę z karafką ratafii oraz talerz słodkich, migdałowych biszkoptów.
- Cardew, bądź tak dobry i zobacz, czy Ben jest jeszcze w bibliotece, a jeśli tak,
poproś go, by tu przyszedł.
Kamerdyner prychnął głośno, wyrażając swoje niezadowolenie. Uważał za
niestosowne, by służba pracująca na zewnątrz chodziła swobodnie po domu, nawet jeśli
wystroiła się jak należy przed stawieniem się u pałacowych drzwi. Jednak starczyło mu
rozumu, by nie dyskutować z hrabianką, toteż poszedł po Bena, tak jak mu kazano.
Choć Sophia kilkakrotnie wspominała o swym nowym stajennym, zupełnie
zapomniała uprzedzić, jak bardzo jest przystojny, toteż Robina stanęła niemal z otwartymi
ustami, gdy drzwi się otworzyły i po chwili wysoki mężczyzna o złotobrązowych włosach
sięgających karku, swobodnym krokiem wszedł do salonu. Robina nie mogła oderwać od
niego oczu. Najbardziej uderzył ją nie imponujący wzrost ani barczyste ramiona, lecz to, że
nawet w zwykłym roboczym ubraniu w eleganckim otoczeniu wydawał się całkiem na
miejscu.
- Ach, wybornie! - rzekła Sophia, pospiesznie przeglądając książkę i gazety, które
trzymał w ręce. - Widzę, że wybrałeś sobie coś do czytania. Odłóż to teraz, Benie, bo
potrzebuję twojej pomocy.
Usłuchał z lekkim zdziwieniem.
- Czym mogę służyć, panienko? Choć szybko pozbyła się resztek dziecięcej
niedojrzałości, w jej naturze zostało jednak coś łobuzerskiego.
- Na pewno tak wykształcona osoba jak ty kiedyś uczyła się tańczyć.
- Tańczyć, panienko? - powtórzył, rzucając ostrożne spojrzenie w drugi koniec pokoju,
w kierunku Robiny.
- Tak, tańczyć, Benie. Wiesz, to taka niemądra rozrywka, której my, co mniej poważni
śmiertelnicy, oddajemy się z braku czegoś lepszego do roboty.
Stłumiony chichot z tyłu przypomniał Sophii nie tylko o obecności przyjaciółki, lecz
także, iż zapomina o dobrych manierach. Pospiesznie naprawiła ten błąd, oficjalnie
przedstawiając sobie obecnych, jakby Ben był dżentelmenem, który zaszedł z wizytą, po
czym nakłoniła lekko rozbawioną Robinę, by zasiadła przy fortepianie.
Robina uczyniła to z najwyższą chęcią. Nie tak utalentowana jak jej siostra, potrafiła
jednak zagrać bardzo przyzwoicie, gdy ją o to poproszono, choć palce się jej nieco poplątały,
gdy ujrzała, jak Sophia śmiało kładzie jedną męską dłoń na swej talii, a drugą ujmuje w
szczupłe palce.
Benedykt był zdumiony. Słyszał, oczywiście, o tym nowym tańcu, który gwałtownie
zyskiwał na popularności, lecz sam nigdy go nie tańczył. Był jednak bardzo chętny do nauki,
zwłaszcza że dzięki temu mógł choć lekko dotknąć kobiety, która, jak się przekonywał z
każdym dniem bardziej, będzie dla niego idealną żoną.
Sophia również nie pozostała obojętna na bliskość mężczyzny. Doskonałe pamiętała
ten wieczór w Boże Narodzenie, kiedy Marcusa zdołano namówić, by nauczył ją tańca, który
wówczas uważano za nadzwyczaj nieprzyzwoity. Wtedy zupełnie nie uświadamiała sobie, że
brat ją przytrzymuje, gdy wirowali razem wokół bawialni w Jaffrey House, toteż teraz
musiała zebrać myśli i znaleźć się w tej sytuacji jak najlepiej.
Szybko doszła do wniosku, że albo ona jest znakomitą nauczycielką, albo Ben
niesłychanie pojętnym uczniem. Po kilku momentach nieuwagi, gdy jednak zgrabnie uniknęli
nastąpnięcia sobie na nogi, wirowali wokół dużego salonu doskonale zgrani, póki Sophia
bezwiednie nie wsunęła czubka bucika pod dywan. Nie runęła jak długa tylko dzięki
szybkiemu refleksowi partnera. Objął silnym ramieniem jej szczupłą talię i trzymał ją przez
chwilę bezpiecznie opartą o swą muskularną pierś, po czym łagodnie postawił na nogi.
Trwało to zaledwie parę chwil, a jednak jej ciało pulsowało takim bogactwem doznań,
że aż się zarumieniła. Instynktownie odsunęła się o krok i zaryzykowała przelotne spojrzenie
na mężczyznę, którego krótki uścisk tak bardzo ją poruszył, lecz zaraz stwierdziła, że on
wcale nie patrzy na nią, ale na instrument stojący w drugim końcu pokoju. Dopiero teraz
zdała sobie sprawę, że muzyka ucichła.
- No, no! Ależ to szybki taniec, ten walc! - zawołała, usiłując opanować zadyszkę, a
gdy podążyła wzrokiem za lekko rozbawionym spojrzeniem Bena, ujrzała Robinę, która
trzymała palce nad klawiszami i wyglądała na wyraźnie zamyśloną.
- Może skończymy na tym pierwszą lekcję, co? Czuję się dość zmęczona.
Mówiła szczerą prawdę, lecz nie tłumaczyło to uczucia nieśmiałości, które nagle ją
opanowało. Sophia zdołała zaledwie kiwnąć głową Benowi, by go odprawić, po czym
podeszła do sofy.
Robina dołączyła do niej, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.
- Wydaje się, że twój stajenny ma wiele talentów. Ta cicho wypowiedziana uwaga
wcale nie wydała się Sophii dziwna. W istocie, byłaby bardzo zdumiona, gdyby jej niezwykle
bystra przyjaciółka nie dostrzegła w Beniaminie Rudgelym niczego nadzwyczajnego. -
Więcej, niż ci się wydaje - odparła, odzyskując panowanie nad sobą i zastanawiając się,
dlaczego w ogóle je straciła. - Za każdym razem, kiedy jestem w jego towarzystwie,
odkrywam w nim coś nowego. Na przykład któregoś dnia dowiedziałam się, że umie pisać i
czytać.
- Wielkie nieba! - Robina nawet nie próbowała ukrywać zdumienia. - To niezwykłe,
nie uważasz?
- Bardzo - przyznała Sophia - ale też Beniamin Rudgely jest w najwyższym stopniu
niezwykłym człowiekiem.
Sięgając po ratafię, umieszczoną pod ręką na pobliskim stoliku, nalała dwa kieliszki,
wręczyła jeden Robinie, po czym oparła się o sofę, w zamyśleniu sącząc trunek.
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że jest synem z nieprawego łoża
jakiegoś bogacza.
Choć Robina wychowała się w rodzinie pastora, nie można jej było uznać za naiwną
czy nieśmiałą skromnisię. Wpatrywała się w jakiś odległy punkt, jakby chcąc przywołać
wizję przystojnej twarzy o niezaprzeczalnie arystokratycznych rysach i po paru chwilach
skinęła potakująco głową. - Zawsze mówi o zmarłym chlebodawcy jako o „dawnym panu” -
wyjaśniła Sophia. - Mam jednak przeświadczenie, że łączyło ich coś więcej niż zwyczajny
stosunek pana i służącego. W końcu ilu ludzi zadbałoby o edukację służby? Wiem, że mój
ojciec kazał uczyć Trappa, ale przyznasz, że to niezwykłe. Znowu przyjaciółka skinieniem
przyznała jej rację.
- Uważasz, że dawny chlebodawca mógł być jego ojcem?
- Oczywiście, to całkiem możliwe.
- Ale nie znasz jego nazwiska?
- Nie, nie znam. Co więcej, nie zamierzam tego dochodzić. Jeśli Ben będzie chciał,
żebym je poznała, sam mi powie - a jeżeli nie, na pewno ma swoje powody, żeby mi go nie
zdradzać.
Robina, która początkowo była tylko zaciekawiona tym tematem, postanowiła
dokładnie go zgłębić.
- Najwyraźniej bardzo cię obchodzi twój stajenny, Sophio - zauważyła cicho.
- Owszem, chyba można tak powiedzieć.
- Zdaje się, że bardzo go polubiłaś.
- To prawda - przyznała Sophia, nie widząc powodu, by kłamać. - Cierna też bardzo
lubiłam, pamiętasz?
- Taak... Ale Clem, pozwól, że ci przypomnę, był niski, tęgawy i w niczym nie
przypominał Adonisa, podczas gdy Beniamin Rudgely...
- Jest niezwykle przystojny - dokończyła za nią Sophia. - Owszem, zauważyłam to,
Robino, nie jestem ślepa. Jeśli sądzisz, że między nami dochodzi do czegoś niewłaściwego...
- Niczego nie sądzę - pospiesznie zapewniła ją Robina. - Po prostu chodzi o to, że... -
w jej jasnoniebieskich oczach zamigotał błysk niepokoju - nigdy nie ukrywałaś swych uczuć.
Wszyscy wiedzieli, jak bardzo lubiłaś dawnego stajennego i nikt w czterech wioskach
opactwa nie widział w waszej przyjaźni niczego zdrożnego. Ale to jest Londyn, Sophio,
prawdziwa wylęgarnia skandali i złośliwych plotek. Jeśli okażesz nowemu stajennemu tę
samą sympatię, jaką żywiłaś dla Clema, to wolę nie myśleć o oszczerstwach, które zaczną
krążyć na twój temat.
Sophia siedziała w milczeniu, przez parę minut rozmyślając nad słowami Robiny, po
czym, sięgnąwszy po biszkopt ze słodkimi migdałami, machnęła ręką z lekceważeniem. Jej
przyjaciółka wyraźnie przesadza!
Jak się okazało, obawy Robiny nie były płonne. Gdy Sophia i jej przystojny stajenny
przez parę dni regularnie pojawiali się w parku, wywołali masę plotek i domysłów.
Oczywiście wiele osób nie widziało nic złego w tym, że młoda dama i jej stajenny jadą obok
siebie, zatopieni w rozmowie; inni zaś, zwłaszcza ci, którzy w zeszłym miesiącu byli na balu
u Yardleyów, zastanawiali się, czy w krążących wówczas pogłoskach nie kryje się źdźbło
prawdy. Lady Sophia Cleeve od przyjazdu do Londynu poświęcała bardzo mało uwagi
dżentelmenom z eleganckiego świata, na oczach wszystkich okazując najwyższe
zainteresowanie plebejuszowi ze stajni!
Sophia pozostawała obojętna na liczne ukradkowe mrugnięcia i złośliwe szepty,
wymieniane za jej plecami. Odczuwała boleśnie tylko to, że Londyn stał się niesłychanie
zatłoczony, jego ludność jakby podwoiła się w ciągu doby. Niezależnie od pory dnia, w jakiej
postanowiła odbyć przejażdżkę, nie mogła znaleźć ulicy, którą swobodnie dałoby się
przejechać, ani miejsca w parku, wolnego od plotkujących par. Któregoś ranka podczas
śniadania, mniej więcej w tydzień po wyjeździe Marcusa, gorzko poskarżyła się na to
rodzicom.
Lady Marissa rzuciła córce spojrzenie pełne zrozumienia.
- Obawiam się, moja droga, że będziesz musiała się do tego przyzwyczaić. Zaczął się
sezon i większość gości pozostanie aż do jego zakończenia.
- Zdaję sobie z tego sprawę, mamo, ale mam wrażenie, że wszyscy zjechali do stolicy
w ciągu ostatnich paru dni. - Uderzył ją przewrotny zbieg okoliczności. - Dokładnie rzecz
biorąc, ten napływ zaczął się od wyjazdu Marcusa. Może powinniśmy go zawezwać i
przekonać się, czy jego obecność nie nakłoni paru przybyszów do powrotu do ich majątków.
Hrabia, pogrążony w lekturze licznej korespondencji, leżącej przy jego talerzu, nie
mógł powstrzymać chichotu.
- Gdyby ktoś cię usłyszał, moje dziecko, mógłby dojść do wniosku, że nie szanujesz
brata, a tymczasem każdy przyzna, że...
Urwał, a jego twarz pokryła się tak chorobliwą bladością, że zaniepokojona hrabina
zapytała, czy mąż dobrze się czuje.
- C... co? - Szeroko rozwartymi oczyma przyglądał się jej przez stół, jakby była osobą
zupełnie mu nieznaną. Potem wziął się w garść, pospiesznie wstał z fotela, zgarniając
jednocześnie całą korespondencję. - Czuję się doskonale, moje serce... tak, naprawdę
znakomicie. Przepraszam was, ale skończę czytanie listów w bibliotece.
- Co się nagle stało papie? - odezwała się Sophia, gdy tylko je opuścił.
- Bez wątpienia coś go zdenerwowało - musiała przyznać matka, lecz zdecydowanie
nie chciała zagłębiać się w domysły i pospiesznie zmieniła temat.
- Mam nadzieję, że list do ciebie nie zawierał złych wiadomości?
- Wręcz przeciwnie - zapewniła ją Sophia. - To karteczka od Olivii Roade Burton.
Napisałam do niej w zeszłym tygodniu, lecz najwyraźniej wiadomość ode mnie jeszcze do
niej nie dotarła, gdyż pisze, że uważa mnie za największą świnkę na świecie, skoro tak
szybko o niej zapomniałam.
- Ta młoda dama - zauważyła lady Marissa tonem, który nagle stał się oschły - nie ma
prawa nikogo krytykować po tym, jak się sama zachowała.
Sophia nie mogła powstrzymać wesołości z tego rzadkiego przejawu wyraźnego
niezadowolenia matki.
- Zdaję sobie sprawę, że nie masz zbyt dobrego mniemania o Olivii, mamo. Może jest
trochę samolubna i rozpieszczona, ale ja też taka jestem.
- To święta prawda, moja droga - przytaknęła hrabina, wcale nie zamierzając
oszczędzać córki. - Jestem jednak pewna, że nie igrałabyś z męskimi uczuciami, w jednej
chwili przyrzekając dżentelmenowi rękę, a w następnej zmieniając zdanie. Zanim zaczniesz
bronić panny Roade Burton - ciągnęła, uniemożliwiając córce przyjście znajomej z pomocą -
powiem ci jasno i otwarcie, że nigdy nie wierzyłam w ten stek nonsensów, który rozgłaszał
biedaczysko lord Ravensden, jakoby nigdy nie byli oficjalnie zaręczeni i że ogłoszenie w
prasie było tylko przykrą pomyłką.
Matka mówiła prawdę i Sophia czuła, że nie powiedzie się jej próba ukazania Olivii w
lepszym świetle. Nie ma co przekonywać lady Marissy, że wydarzenia, które rozegrały się
przed paroma miesiącami, miały zupełnie inny przebieg. Powiedziała więc tylko:
- Dżentelmen do ostatka, co, mamo? Pewnie dlatego lubisz lorda Ravensdena i byłaś
tak rada, kiedy postanowił poślubić Beatrice. Zawsze o wiele bardziej lubiłaś Beatrice niż jej
siostrę... No, przyznaj się, mamo!
Hrabina, prawdomówna jak zawsze, nawet nie zamierzała zaprzeczać.
- Tak, trzeba przyznać, że Ravensdenowi się udało, gdy Olivia postanowiła go
zostawić.
- Masz zupełną rację - przytaknęła Sophia. - Może nie pochwalam sposobów
postępowania Olivii, ale w sumie wyszły one na dobre wszystkim zainteresowanym. Poza
tym - dodała z uśmieszkiem osoby, która wie, co w trawie piszczy - nie wierzę, byś naprawdę
miała Olivii za złe to, że nie chciała wyjść za mężczyznę, który jej nie kochał.
- Chyba tak, moja duszko - odparła matka, lecz nie chciała już więcej ustępować córce
i zmieniła temat, pytając, czy list zawiera jakieś interesujące ploteczki.
- Nie, nic ciekawego. - Sophia szybko przebiegła wzrokiem pojedynczą kartkę
papieru. - Olivia wspomina, że okolice opactwa wyglądają jak opuszczone. Nic dziwnego,
skoro większość mieszkańców dworów zjechała do stolicy. Mogłabym przysiąc, że wczoraj
widziałam Beatrice, jak jechała z Ravensdenem powozem, i na pewno widziałam lorda
Ishama, który onegdaj, ponury jak gradowa chmura, jeździł po parku, lecz nie zauważyłam,
czy była z nim India. I wiesz, oczywiście, że Percevalowie wreszcie przyjechali do miasta.
- Tak, wiem o tym, - Hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Jak powiedział
któregoś dnia drogi Hugo, jego matka nie jest zadowolona, że wydałyśmy dla ciebie bal, nim
ona i Hester przybyły do miasta. On, kochany chłopak, doskonale rozumie, dlaczego to
zrobiłam. Kalendarz wydarzeń towarzyskich jest tak wypełniony, że nie zdołałybyśmy się
wcisnąć z naszym przyjęciem, gdy sezon oficjalnie się rozpocznie. Ale, ale - dodała,
wzmocniwszy się łykiem kawy - nie zapomniałaś, że drogi Hugo ma nas zabrać do lady
Sefton na wieczorek w przyszłym tygodniu?
- Nie, nie zapomniałam - zapewniła ją Sophia, uśmiechając się ze zwyczaju matki,
która dodawała czułe słówko przed imionami swych szczególnych ulubieńców. -
Zastanawiam się, mamo - kazał jej powiedzieć złośliwy duszek - dlaczego nigdy nie dążyłaś
do małżeństwa między „drogim” Hugo a mną, skoro najwyraźniej tak wysoko go cenisz?
- Właśnie z tego powodu nigdy się o to nie starałam - odparła hrabina Marissa. - Ani
mi było w głowie narzucać taką złośliwą małą psotnicę temu miłemu chłopcu. Nie dałabyś
mu chwili spokoju, a on jest zbyt wielkim dżentelmenem, by postąpić z tobą tak, jak często na
to zasługujesz.
Sophia nie mogła powstrzymać śmiechu, słysząc tę szczerą, choć niepochlebną ocenę
swego charakteru.
- Tak, być może masz rację. Brat Hugona o wiele lepiej by się nadawał.
- Przeciwnie, on byłby zupełnie nieodpowiedni! - zaprzeczyła hrabina, wstrząsając się
na samą myśl. - Lowell jest tak samo trzpiotowaty jak ty, a poza tym to jeszcze
młodzieniaszek. O nie, moja droga. Musisz wyjść za kogoś, czyje poglądy będziesz
szanowała i czyich decyzji nie podważysz. I zapewniam cię, że jeśli spotkam taką osobę,
zrobię wszystko co w mojej mocy, by doprowadzić do małżeństwa.
Sophia nagle się zamyśliła i niewidzącym wzrokiem wpatrzyła w przeciwległą ścianę.
Oczami duszy ujrzała wysokiego mężczyznę o długich, złotobrązowych włosach i
inteligentnych niebieskich oczach. Ben zawsze łagodnie zwracał swej pani uwagę, gdy
podczas przejażdżek wypsnęło jej się coś, co nie przystoi damie, i nieraz powściągała język
pod wpływem jego łagodnej krytyki. Jakie to dziwne!
Nagle zauważyła, że matka bacznie się jej przygląda, poderwała się więc na nogi.
- Oczywiście, mamo, że z największą radością poślubię takiego mężczyznę, jeśli go
kiedykolwiek spotkam. Tymczasem muszę odpowiedzieć na list Olivii.
Zapominając, że ojciec szukał chwili wytchnienia w bibliotece, weszła tam i
zobaczyła, że sir Thomas stoi przy oknie. Patrzył na skwer, ramiona miał opuszczone, minę
poważną i po raz pierwszy Sophia pomyślała, że ojciec sprawia wrażenie zmęczonego życiem
człowieka.
Zatopiony we własnych, ponurych myślach nie zwrócił uwagi na jej obecność.
Właśnie zastanawiała się, czy nie wymknąć się po cichu, gdy nagle zapytał, czego córka chce.
- Przepraszam, że ci przeszkodziłam, papo. - Rzadko odzywał się do niej ostro, toteż
była zdumiona jego szorstkim tonem, ale nie dotknęło jej to. Patrząc na jego minę, od razu
można było poznać, że jest czymś głęboko zmartwiony. - Zapomniałam, że tu jesteś.
Chciałam napisać list, ale mogę przyjść później.
- Nie ma potrzeby. - Gdy przechodził do biurka, by wziąć stamtąd pojedynczy arkusik
papieru i wsunąć go do kieszeni, jego krok nie był tak energiczny jak zawsze. - Wychodzę na
chwilę, więc możesz tu zostać i napisać list.
Zaniepokojona Sophia odsunęła się, by zrobić mu przejście, i uświadomiła sobie, że
bardzo posiwiał, a na twarzy wyżłobiły mu się głębokie zmarszczki. Przypomniała sobie, że
kiedy przed paroma laty dowiedział się o zatonięciu statku płynącego z Indii, przez parę
tygodni miał taki wyraz twarzy. Zmartwiła go utrata nie ładunku, lecz ludzi, toteż
zastanawiała się, czy podobna katastrofa wydarzyła się i teraz.
Modląc się, by tak nie było, usadowiła się przy biurku i sięgnęła do lewej górnej
szuflady po papier, przy okazji zsuwając wieczko małego pudełka. W innych okolicznościach
nasunęłaby je na miejsce, lecz to, co ujrzała, tak pochłonęło jej uwagę, że wyjęła pudełeczko,
by dokładniej przejrzeć jego zawartość.
Przypomniała sobie mgliście, że przy śniadaniu wraz z listami Cardew położył obok
talerza ojca to właśnie pudełeczko i nawet zastanawiała się, co też ono w sobie mieściło,
nigdy bowiem nie widziała tego cacuszka ani jego zawartości. Lok ciemnych włosów mógł
należeć do ojca, Sophia doskonale bowiem wiedziała, że w młodości lord miał ciemną
czuprynę, podobnie jak ona. Było jednak wykluczone, by kiedykolwiek nosił maleńką
obrączkę leżącą obok jedwabistych pukli. Wzór był delikatny, bez wątpienia starodawny, a
obrączka pasowała na palec tak szczupły jak Sophii.
Ze zdziwieniem potrząsnęła głową, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ktokolwiek miałby
przysyłać jej ojcu takie rzeczy. Były to bez wątpienia skarby, może miłosne pamiątki...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Hrabia Yardley opuścił Londyn wynajętym powozem wcześnie następnego ranka,
dwudziestego drugiego kwietnia, nie powiadamiając żadnego z mieszkańców domu, nawet
żony, dokąd się udaje, ani nie podając powodów swego nagłego wyjazdu. Zabawił poza
domem tylko jedną noc i wrócił jeszcze bardziej wzburzony.
Niepokój Sophii wzrastał, gdyż ojciec najwyraźniej coraz bardziej zamykał się w
sobie. Gdy się na siebie natykali, rzadko wdawał się z nią w rozmowę, a przeważnie czas
spędzał w bibliotece, gdzie przed wtargnięciem intruzów chroniły go drzwi zamknięte na
klucz.
Nikomu nie powiedział, dlaczego jest tak przygnębiony, a Sophia ani lady Marrisa nie
chciały wtykać nosa w jego sprawy. Ta niesłychana zmiana usposobienia głowy domu
pozostawała całkowitą tajemnicą, dopóki Sophia nie uzyskała informacji z najbardziej
nieoczekiwanego źródła. Choć wieść ta nie tłumaczyła przyczyn obecnego usposobienia ojca,
przynajmniej wyjaśniała, dokąd lord udał się podczas swego krótkiego wypadu z Londynu.
Sophia, siedząc z matką w słonecznej bawialni od frontu, gotowa na przybycie
porannych gości, ze zdziwieniem ujrzała ojca, który wszedł do pokoju z listem w ręce.
- Cardew nieumyślnie położył to wraz z moją korespondencją - wyjaśnił, wręczając jej
kopertę, po czym, ku zdumieniu pań, usadowił się na jednym z krzeseł o krętych nogach.
Jego zachowanie wzbudziło w Sophii iskrę nadziei, bo choć nie wdał się ze swoimi
paniami w pogawędkę, najwyraźniej gotów był przebywać jakiś czas w ich towarzystwie,
czego bezwzględnie unikał przez ostatnie dni. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na matkę, która
siedziała obok niej na sofie, spokojnie pochylona nad robótką. Lady Marissa również nie
wszczynała rozmowy. A zatem, idąc za jej przykładem, Sophia milczała, całą uwagę
poświęcając listowi.
Natychmiast rozpoznała charakter pisma i jeszcze zanim złamała pieczęć, wiedziała,
kto do niej napisał. Szybko zapoznała się z treścią listu, po czym spojrzała na pospiesznie
nabazgrany dopisek, w którym jej przyjaciółka, Olivia, wyraźnie stwierdzała, że była
zaskoczona, w zeszłym tygodniu widząc hrabiego zmierzającego konno w kierunku opactwa
Steepwood.
- Wielkie nieba, papo! - wykrzyknęła Sophia, nie myśląc o tym, czy słusznie na głos
wyraża zdziwienie. - Po co, na miły Bóg, pojechałeś w zeszłym tygodniu do Jaffrey House?
Z chwilą gdy to powiedziała, zorientowała się, że popełniła błąd. Twarz ojca przybrała
niebezpieczny odcień purpury, podniósł się tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się na
podłogę.
- Dokąd jadę i co robię to wyłącznie moja rzecz! - odparł podniesionym tonem. -
Lepiej poszukaj sobie odpowiedniego męża, zamiast wtrącać się w sprawy, które zupełnie
ciebie nie dotyczą!
Lady Marissa po mistrzowsku opanowała zdenerwowanie z powodu tego, jak sądziła,
nieuzasadnionego wybuchu i przez sofę wyciągnęła rękę do córki, gdy tylko jej mąż wypadł z
pokoju, z zaskakującą gwałtownością trzaskając drzwiami.
- Uspokój się, moje dziecko - starała się załagodzić sytuację. - Nie miej takiej smutnej
minki. Ojciec nie jest sobą, inaczej nie odezwałby się do ciebie w ten sposób.
Sophia nie należała do dziewcząt płaczliwych i teraz też nie miała zamiaru ronić łez,
ale nie mogła ukryć smutku, mówiąc:
- Wiem o tym, mamo. Łatwiej bym to zniosła, gdybym wiedziała, co tak zmartwiło
papę. Początkowo myślałam, że otrzymał jakieś tragiczne wiadomości na temat któregoś z
będących na morzu statków, lecz ani przez chwilę nie przypuszczałam, że może to być
powodem jego tak silnego przygnębienia, gdyż z pewnością do tej pory już by się nam z tego
zwierzył.
Hrabina przytaknęła, sama nie wiedząc, co spowodowało tak gwałtowną zmianę w
zachowaniu męża.
- Tak się składa, moje dziecko, że twój ojciec zawsze lubił sam zajmować się swoimi
sprawami. Nie jest jednak człowiekiem, który smuci się bez powodu, tak że z przykrością
muszę powiedzieć, że dopóki nie przezwycięży swej obecnej melancholii albo nie zdradzi
nam jej przyczyn, będziemy musiały pogodzić się z jego nastrojami.
Westchnąwszy, Sophia z niechęcią przyznała jej rację.
- Miejmy nadzieję, mamo, że nie będziemy musiały zbyt długo znosić tej sytuacji.
Atmosfera w domu z każdym dniem staje się coraz bardziej napięta. Wszak nawet
nieszczęsny Cardew chodzi na palcach, kiedy mija drzwi biblioteki.
Kamerdyner właśnie w tej chwili wkroczył do pokoju, by oznajmić, iż przybyli
pierwsi goście tego dnia. Już po chwili lady Elizabeth Perceval w towarzystwie córki zjawiła
się w pokoju.
Sophia, z jakichś powodów, które jej samej nie były znane, w ostatnich dniach stała
się bardzo wrażliwa na nastroje innych i od razu wyczuła, że jej przyjaciółkę coś gnębi.
Toteż, gdy tylko matka zajęła lady Elizabeth rozmową, Sophia zaciągnęła Robinę do okna i
prosto z mostu zapytała, co ją dręczy.
Robina nie mogła powściągnąć uśmiechu.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że tak łatwo mnie przejrzeć - odparła lekko, ale już po
chwili beztroski Robina ciągnęła poważniejszym tonem: - Nie mam pojęcia, jak ci to
powiedzieć, Sophio, i wiem, że nie będziesz zadowolona, ale chyba powinnaś wiedzieć, co
plotkują o tobie niecni ludzie... to znaczy o tobie i nowym stajennym.
Robina od razu zauważyła, że szczupłe ciało Sophii, okryte śliczną, jasnozieloną
suknią poranną, zesztywniało lekko, lecz uznała, że jej obowiązkiem jest ostrzeżenie
przyjaciółki.
- Mama i ja uczestniczyłyśmy w małym przyjęciu, wydanym dla dość wąskiego grona
w domu lorda Exmoutha. On i jego matka przybyli do Londynu zaledwie w zeszłym
tygodniu, a szanowna wdowa, z niewiadomego powodu, powzięła do mnie sympatię. To
urocza dama - ciągnęła Robina, lekko zbaczając z tematu. - Ma charakter, jest pełna życia i
nie boi się mówić tego, co myśli, ale wcale nie jest złośliwa i to ona pierwsza podjęła temat
tych gorszących plotek na twój temat.
- A co dokładnie powiedziała ci lady Exmouth? - zapytała zniżonym głosem Sophia,
rzucając krótkie spojrzenie w kierunku matki.
Na chwilę zapadła cisza.
- Ponieważ od przyjazdu do miasta nie wykazywałaś zainteresowania towarzystwem
żadnego dżentelmena, pewni ludzie są skorzy wierzyć plotkom, które rozeszły się w noc
twego własnego balu. Mówiono wtedy, że w istocie wolisz towarzystwo... ee... osób z
niższych sfer.
- Och, nie - westchnęła Sophia. Po raz drugi w ciągu dwóch krótkich tygodni musiała
ponosić konsekwencje własnej głupoty. Nie można zaprzeczyć, że to ona sama spowodowała
falę obecnych plotek. Nie chodziło jej już o siebie, lecz nie chciała, by pogłoski te doszły do
uszu jej drogiej matki.
- Ale są też ludzie, którzy stają w twojej obronie - zapewniła ją Robina, usiłując ulżyć
widocznej konsternacji przyjaciółki. - Mama machnęła na to wszystko ręką, twierdząc, że
byłaś tak wychowana, by okazywać względy służącym, niezależnie od tego, jak niską pozycję
zajmowali w domu twego papy. - Nagły błysk w jej oczach zdradził skłonność do żartów. - A
podobno lord Nicholas Risely rozpowiada, że wcale go nie dziwi to twoje wyraźne
upodobanie do osobistego stajennego, gdyż ów sługa wyratował cię spod kół powozu
pewnego ranka na Bond Street.
- Lord Nicholas tak powiedział? - Gdy Sophia przypominała sobie to zdarzenie, kąciki
jej ust lekko uniosły się w uśmiechu. - Chyba trochę przesadził - przyznała. - Niemniej jestem
mu wdzięczna.
- Sama nie wiedziałam, czy mu wierzyć, czy nie, bo gdyby coś takiego się zdarzyło,
na pewno byś mi powiedziała. - Figlarny błysk znowu pojawił się w oczach Robiny. -
Każdego jednak zapewniam, że to szczera prawda.
Sophia czuła, że napięcie powoli ją opuszcza.
- Jesteś dobrą przyjaciółką. Jedną z najlepszych - powiedziała, wywołując na
policzkach Robiny delikatne rumieńce.
Choć Sophia z najwyższą przyjemnością okazywałaby niezgłębioną pogardę dla
krążących o niej plotek i zachowywałaby się jak zwykle, wiedziała, że nie może tak postąpić
ze względu na matkę. Lady Marissa robiła wszystko co w ludzkiej mocy, by pobyt córki w
mieście był udany. Nawet w ciągu ostatnich, męczących dni, gdy musiała znosić samotniczy
tryb życia męża, była dla córki źródłem pociechy i wsparcia, a Sophia mogła uczynić
przynajmniej tyle, by oszczędzić matce dalszego niepokoju.
Gdy więc opuściła dom wczesnym popołudniem, by odbyć codzienną przejażdżkę,
postanowiła zachowywać się nadzwyczaj nobliwie, jak przystało na jej pozycję życiową.
Niestety, podejmując to postanowienie, nie wzięła pod uwagę uczuć kogoś, czyje
towarzystwo znaczyło dla niej więcej, niż zdawała sobie z tego sprawę.
Gdy tylko Benedykt ujrzał, jak wyłania się z domu, i zauważył poważny wyraz twarzy
Sophii, nabrał podejrzeń, że coś zmąciło jej spokój ducha. Lekkie skinienie głowy,
świadczące o dobrym wychowaniu, tylko potwierdziło jego przekonanie, a brak zaproszenia,
by jechał obok niej, był widomym znakiem, że bezsprzecznie coś jest nie w porządku.
Głowiąc się, co też mógł powiedzieć czy zrobić, co tak ją zdenerwowało, wyjechał za
nią ze skweru, trzymając się w odpowiedniej odległości. Nic mu nie przychodziło na myśl. W
istocie pamiętał wyraźnie, że po przejażdżce zeszłego popołudnia rozstali się po
przyjacielsku. Omawiali podczas niej szereg tematów, poczynając od wojny we Francji po
straszliwe warunki życia londyńskiej biedoty. A zatem był dość pewien, że to nie on jest
powodem obecnego, zdecydowanie chłodnego traktowania.
Benedykt pracował w stajniach hrabiego Yardleya już od miesiąca, toteż zdążył
poznać charakter Sophii, a choć ją kochał, bynajmniej nie był ślepy na jej wady. Bywała
niepokojąco gwałtowna i często mówiła, co jej ślina na język przyniosła, lecz te drobne
uchybienia jedynie wzmagały jej urok. Trzeba też jej przyznać, że nie traktowała źle służby i
nie robiła z igły wideł. Dlatego nabrał pewności, że Sophia ma jakiś rozsądny powód, by
odnosić się do niego z całkowitą obojętnością.
Ponury uśmiech wykrzywił mu usta, gdy rozważał swą obecną sytuację, która w
istocie była nie do pozazdroszczenia. Gdyby był prawdziwym stajennym, urodzonym i
wychowanym do takiego życia, prawdopodobnie zniósłby w milczeniu obojętność panienki.
Jednak sytuacja przedstawiała się inaczej. Pochodzi z Sharnbrooków, w jego żyłach płynie
błękitna krew i nie pozwoli sobie, by ignorowała go młoda dama, która ma zostać jego żoną!
Gdy tylko Sophia zauważyła u swego boku górującą nad nią wysoką postać, poczuła,
jak wzmaga się w niej napięcie. Chciała mu powiedzieć, by cofnął się o krok, lecz takie
polecenie nie mogło jej przejść przez usta. Nie potrafiła nagle zacząć traktować tego
mężczyzny jak służącego, skoro nigdy do tej pory tego nie czyniła. Jakże mu nakazać, by
pamiętał o swoim miejscu, skoro ona sama myśli o nim jako o kimś sobie równym!
Zaryzykowała spojrzenie z ukosa w jego kierunku i w tych uderzająco błękitnych
oczach nie dostrzegła ani odrobiny szacunku, toteż zaczęła się zastanawiać, czy miała rację,
na tyle mu pozwalając. A jednak, przypomniała sobie, było to całkiem zrozumiałe w tych
okolicznościach.
Nie całkiem zdając sobie z tego sprawę, instynktownie zwróciła się do Bena w
poszukiwaniu męskiego towarzystwa, którym przez lata był dla niej kochany papa, lecz
ostatnio zaniedbał ten przyjemny obowiązek. A zastąpienie ojca Benem wydało się jej o tyle
naturalne, że był pilnym słuchaczem i zarazem interesującym rozmówcą, którego celne uwagi
nieodmiennie doprowadzały ją do śmiechu. O dziwo, wiele poglądów dzielił z ojcem, toteż
przyszło jej do głowy, że gdyby przestał mówić gardłową, wiejską angielszczyzną i stosownie
się ubrał, byłby całkiem na miejscu w klubie White'a czy Boodle'a, zależnie, oczywiście, od
jego politycznych przekonań. Żywiła też niezachwianą pewność, że wiele słynnych dam,
będących lwicami salonowymi, widziałoby w nim ozdobę swych przyjęć.
Ta myśl przyprawiła ją o uśmiech, a gdy odwróciła głowę, odkryła, że przedmiot jej
dumań przygląda się swej pani z lekkim zdziwieniem.
- Bogu dzięki za to! - powiedział tonem, w którym kryło się szyderstwo. - Już
myślałem, że w pani rodzinie ktoś umarł. Albo, co gorsza, że wypadłem z łask.
- O nie. To się nigdy nie zdarzy - zapewniła go miękko.
Jej uśmiech zgasł, gdy wjechali obok siebie do zatłoczonego parku, a Sophia
zauważyła w odkrytym powozie osławione plotkarki. Kiedy spojrzała w ich stronę,
zachichotały, przykrywając usta ręką.
- To te wstrętne babska jak lady Tockington, o, tam, wytrącają mnie z równowagi.
Czyżby jej życie było tak puste, tak straszliwie nieinteresujące, że nie ma nic innego do
roboty prócz rozsiewania kłamstw o innych?
Benedykt zawsze liczył się z tym, że dawni przyjaciele, choć nie widzieli go od pięciu
lat, mogą rozpoznać go w przebraniu stajennego. Od kilku dni zdawał sobie sprawę, że wraz z
Sophią są obiektem ogólnego zainteresowania i odgadywał, co się o nich mówi. W tej sytuacji
najlepiej jest, oczywiście, machnąć ręką i udawać, że nic szczególnego się nie dzieje, gdyż
niebawem plotkarze wezmą kogoś innego na języki. Niestety, jego pozycja była, mówiąc
najoględniej, nieco niepewna. Choć dotychczas nikt go nie rozpoznał, w każdej chwili
obawiał się zdemaskowania, a jeśli teraz odkryją jego maskaradę, może utracić to, o co tak
zawzięcie się starał.
Powrócił spojrzeniem do uroczego profilu przyszłej żony, nieco teraz zeszpeconego
bardzo niezadowoloną miną.
- Może w tej sytuacji, panienko, byłoby roztropniej zatrudnić Trappa jako eskortę
panienki, póki plotkarze nie znajdą nowego obiektu ich godnych pogardy zainteresowań -
zaproponował, lecz był zaskoczony, gdy panna natychmiast skinęła głową na znak zgody.
- Zazwyczaj, Benie, nie dbałabym ani trochę o to, że ludzie, nie mający nic lepszego
do zrobienia, biorą mnie na języki - przyznała. Choć była zdenerwowana i zaniepokojona, nie
mogła powstrzymać ponurego uśmieszku, który uniósł kąciki jej ust. - Faktem jest, że cię
lubię, i wcale mnie nie obchodzi, kto o tym wie.
Rzuciła mu spojrzenie, lecz nie zdążyła dostrzec błysku satysfakcji, który pojawił się
w oczach stajennego.
- Tym razem nie myślę o sobie. Moja matka musi się teraz uporać z wieloma
sprawami i nie chciałabym, żeby martwiła się jeszcze wstrętnymi pogłoskami o mnie.
Sophia zauważyła zdziwienie na twarzy towarzysza i bez namysłu postanowiła mu się
zwierzyć.
- Ojciec ostatnimi czasy zachowywał się bardzo dziwnie. Nigdy przedtem nie
widziałam, żeby tak postępował. Zamyka się w swoim własnym świecie, do którego nie
dopuszcza mamy ani mnie. Gdyby był chory, mogłabym to zrozumieć i iść na ustępstwa, ale
wydaje mi się, że nie chodzi tu o jego zdrowie.
Choć Benedykt nigdy nie zetknął się osobiście z hrabią, wiedział od Trappa, że jego
lordowska mość, mimo podeszłego wieku, cieszy się doskonałym zdrowiem. Słyszał też o
nieoczekiwanym, krótkim wyjeździe lorda z miasta w zeszłym tygodniu i podsunął myśl, że
wówczas mogło zdarzyć się coś, co przysporzyło mu zmartwień.
Sophia zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym potrząsnęła głową.
- Pamiętam wyraźnie, że coś go zmartwiło w przeddzień wyjazdu ze stolicy. Poza tym
- wzruszyła ramionami - dziś rano dowiedziałam się, że odwiedził naszą wiejską rezydencję.
- A jak panienka sądzi, co mogło go skłonić do tej wizyty? - zapytał Benedykt, nie tyle
zainteresowany postępowaniem hrabiego, co zatroskany o spokój ducha Sophii. Najwyraźniej
martwiła się ojcem, a wszystko, co ją trapiło, miało teraz dla niego ogromne znaczenie.
- Widziano go, jak jechał w kierunku opactwa Steepwood - zwierzyła mu się - więc
można przypuszczać, że chciał odwiedzić Sywella. Dlaczego papie nagle przyszło do głowy,
żeby się tam udać, i to do tego o takiej porze? Pozostaje to dla mnie zagadką.
Benedyktowi też wydało się to dosyć dziwne. Potem coś mu się przypomniało.
- Pamiętam, jak kiedyś panienka mówiła, że ojciec chce kupić opactwo. Może
dowiedział się, że Sywell w końcu zdecydował się je sprzedać, i postanowił złożyć swoją
ofertę przed wszystkimi.
- Obyś miał rację - westchnęła Sophia. Może z wyjątkiem swego ojca, z nikim nie
czuła się tak dobrze jak w towarzystwie Beniamina Rudgely'ego. W przeciwieństwie do wielu
dżentelmenów, z którymi spędzała wieczory, Ben nigdy nie był nudny, zawsze miał na
podorędziu jakiś nowy, ciekawy temat do rozmowy, a nade wszystko nie musiała mu
tłumaczyć dowcipu czy lekko prowokacyjnej uwagi, która się jej wyrwała. Po prostu był
niezwykle dobrym kompanem i chyba jednym z najbardziej interesujących przedstawicieli
swojej płci, jakiego kiedykolwiek poznała. Na nowo zaczęła się zastanawiać, dlaczego przyjął
posadę o tyle poniżej swych możliwości.
Rzucając mu kolejne spojrzenie z ukosa, zauważyła, że Beniamin się rozgląda, swymi
inteligentnymi, błękitnymi oczyma przypatrując się innym jeźdźcom, przy czym w jego
wzroku nie było najmniejszego szacunku. Tak, rozmyślała, jest coś dumnego w sposobie, w
jaki się nosi, można wręcz powiedzieć, coś wyniosłego. Miała wrażenie, że stajenny nie
uważa tych bogatych członków towarzystwa, którzy paradowali teraz w swych
najszykowniejszych strojach, za lepszych od siebie i uważała, że gdyby oduczył się swej
wiejskiej wymowy i odpowiednio się ubrał, nie raziłby w najmodniejszych salonach
Londynu.
Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy szczery szacunek, który żywiła do jadącego
obok niej człowieka, nie zaciemnia jej sądu. Lecz, jednocześnie, choć Ben nigdy nawet nie
próbował się jej zwierzać, miała silne przeczucie, że jeszcze nie tak dawno cieszył się
wygodniejszym życiem niż teraz, mieszkając z Trappem nad stajniami. Podejrzewała też, że
miał bardziej odpowiedzialne zajęcie, wydając, a nie wypełniając rozkazy. Dlaczego, na miły
Bóg, przyjął pracę w stajni, skoro stać go było na znacznie więcej? Czy od powrotu do Anglii
nie mógł znaleźć bardziej stosownej dla siebie pracy, czy też za tym, co robi, kryje się jakiś
inny powód?
Benedykt nagle odwrócił głowę, podchwycił zamyślone spojrzenie Sophii i całkowicie
mylnie tłumacząc sobie wyraz jej twarzy, rzekł:
- Jeśli mogę coś poradzić, niech panienka nie bierze sobie do serca zmartwień ojca.
Każdy od czasu do czasu miewa w życiu jakieś kłopoty. Mam wrażenie, że hrabia zwierza się
innym tylko wtedy, gdy jest do tego gotowy, i nigdy wcześniej.
Sophia doszła do wniosku, że nie tylko on ma takie usposobienie, nagle ze
zdziwieniem zdając sobie sprawę, że ojciec i mężczyzna jadący obok niej wcale tak bardzo
się od siebie nie różnią. Co jest zdumiewające, gdyż nie mogą mieć ze sobą wiele
wspólnego... Ale czy rzeczywiście?
- Kiedy przyjmowałem tę pracę, powiedziała panienka, że od czasu do czasu dostanę
trochę wolnego, by odwiedzić rodzinę - powiedział Ben, przerywając rozmyślania Sophii. -
Właśnie chciałem zapytać, czy dziś po południu mógłbym odwiedzić brata?
Nie zastanawiała się nawet przez chwilę.
- Oczywiście, że możesz. Trapp z pewnością da sobie radę bez ciebie przez godzinkę
czy dłużej. Żałuję, że nie mogę ci towarzyszyć. Atmosfera w domu jest, mówiąc najoględniej,
bardzo napięta. - Roześmiała się nagłe, a w jej śmiechu zabrzmiała szaleńcza nuta. - Jeżeli
mojemu ojcu w najbliższym czasie nie poprawi się humor, przyjmę propozycję pierwszego
dżentelmena, który poprosi o moją rękę, choćby po to, by wyrwać się z Berkeley Square!
Benedykta nie rozbawiło to w najmniejszym stopniu, a na jego wysokim czole
pojawiła się głęboka zmarszczka, gdy cofnął się o parę kroków, by zrobić miejsce dla jednego
z wielbicieli Sophii.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zanim Benedykt chwycił się swego, jak mu się wówczas wydawało, niewinnego
fortelu, umówił się ze swoim bratem, że jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, kontakt
między nimi będzie mocno ograniczony bądź żaden.
Nicholas zgodził się z tym, gdyż zawsze istniała możliwość, że jakiś spostrzegawczy
szelma, widząc ich razem, dostrzeże rodzinne podobieństwo. Nawet on, niepoprawny figlarz,
wolałby nie tłumaczyć całemu światu, dlaczego jego szacowny brat, którego powrót do
wytwornego towarzystwa był oczekiwany już od jakiegoś czasu, przebiera się w stajennego.
Był więc nieco zdziwiony, gdy pewnego dnia drzwi bawialni otworzyły się i jego brat
nieoczekiwanie wkroczył do pokoju.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął Nicholas, od razu tracąc zainteresowanie książką, która
w modnych kołach stanowiła niemałą sensację. - Sporo ryzykowałeś, przychodząc tutaj, co?
A gdyby cię ktoś zobaczył?
- Na wszelki wypadek nie wszedłem frontowym wejściem. - Zdając sobie sprawę, że
nie ma co czekać na zaproszenie, Benedykt opadł na fotel naprzeciw brata. - To dziwne, jak
szybko człowiek przyzwyczaja się do bycia służącym. Teraz to niemal moja druga natura.
- Wierzę ci na słowo - odparł Nicholas z głębokim poczuciem niesmaku, gdyż sama
myśl o wkroczeniu do domu wejściem dla służby przyprawiła go o drżenie. - Widzę, że
odgrywanie stajennego nadal ma dla ciebie urok nowości?
Wyraz twarzy Benedykta wyraźnie zdradzał jego uczucia, jeszcze zanim
odpowiedział:
- Przeciwnie, mam tego serdecznie dosyć! W nagłym wybuchu śmiechu Nicholasa
słychać było nieomylną nutę triumfu.
- Wiedziałem, że z czasem stracisz zainteresowanie piękną Sophią i zwrócisz wzrok w
zupełnie innym kierunku. Któraż to zyskała łaskę w twoich oczach?
Benedykt doszedł do wniosku, że marne to świadectwo o jego wierności, lecz nie
poczuł do brata najmniejszej urazy. Musiał uczciwie przyznać, że gdy był w wieku Nicholasa,
zachowywał się jak niepoprawny lekkoduch i żadnej niewieście nie potrafił dochować
wierności.
Niezdolny powstrzymać uśmieszku pełnego dezaprobaty dla samego siebie, rzucił
spojrzenie na młodszego brata.
- Gdy wyruszyłem na tę skandaliczną eskapadę - tak, bracie, skandaliczną - powtórzył,
gdy na twarzy Nicholasa odmalowało się zdziwienie - uczyniłem to z powodów czysto
samolubnych. Chciałem dobrze poznać Sophię Cleeve, nim zaangażuję się w trwały związek.
Choć wstydzę się do tego przyznać, prawdą jest, że w przeszłości często padałem ofiarą uroku
ładnej buzi, i wiem doskonale, że zauroczenie to płomień, który płonie jasno przez jakiś czas,
ale rzadko utrzymuje się długo.
- Czyżby krótki okres pracy w stajniach Yardleyów całkowicie wygasił płomień
pożądania? - podsunął Nicholas, gdy Benedykt, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, zamilkł i
zapatrzył się w pusty kominek.
- Nie. Płonie on jaśniej niż kiedykolwiek... Ale to, co czuję do jedynaczki lorda
Yardleya, ma niewiele wspólnego z zauroczeniem.
Uniósł wzrok, napotykając pełne zainteresowania spojrzenie brata.
- Bardzo ją kocham - przyznał głosem pozbawionym emocji, który jednak brzmiał
szczerze. - Gdybym przeszukał całą ziemię wzdłuż i wszerz, nie znalazłbym kobiety, która
bardziej mi odpowiada. Mogę tylko dziękować opatrzności za to, że nasze ścieżki przecięły
się tamtego ranka na Bond Street.
Benedykt nie szukał aprobaty, gdyż uważał, że wybór żony należy tylko i wyłącznie
do niego, a jednak poczuł się mocno zaniepokojony nieco zmartwioną miną, która przez
chwilę pojawiła się na chłopięcej twarzy brata.
- Widzę, że nie pochwalasz mojego wyboru.
- Och, nie, nie! Nie o to chodzi - pospiesznie zapewnił go Nicholas. - Lubię Sophię.
To wspaniała dziewczyna - jedna z najsympatyczniejszych. Odkąd ją poznałem, przez te
wszystkie tygodnie nie powiedziała ani jednej złośliwej uwagi o żadnej londyńskiej
debiutantce. Co więcej - rzekł, zapalając się - można z nią gawędzić, nie zastanawiając się
cały czas, czy aby mówi się rzeczy odpowiednie dla jej uszu. Ceni dobry żart i nigdy nie
trzeba jej niczego dwa razy tłumaczyć. To o wiele więcej niż da się powiedzieć o większości
tych słodkich stworzonek ozdabiających swym urokiem sezon.
Była to rzeczywiście pochwała, jednak Benedykt nie omieszkał zauważyć lekkiego
zakłopotania malującego się na twarzy brata.
- Nadal nie jesteś w pełni przekonany, czy będzie z niej odpowiednia hrabina, co? -
zapytał, a Nicholas nawet nie usiłował zaprzeczać.
- Chodzi ci o to, że zupełnie nie przypomina naszej drogiej zmarłej matki, mam rację?
Ich matce wpojono od kołyski, że nie należy poniżać się okazaniem najdrobniejszego
wyrazu uczucia, toteż była kobietą zimną i nieprzystępną. Ani razu, nawet z dzieciństwa,
Benedykt nie mógł przypomnieć sobie jej czułego słowa czy gestu. Nic dziwnego zatem, że
ich ojciec szukał pewnych koniecznych pociech gdzie indziej, a Benedykt nie miał mu aż tak
bardzo za złe tych częstych wykroczeń przeciw wierności małżeńskiej.
- Nie, Bogu dzięki! - odparł z uczuciem.
- Ach, była jak góra lodowa - zmuszony był przyznać Nicholas. - Jednak nie
zaprzeczysz, że znała swoje obowiązki. Może nie wszyscy ją lubili, nawet we własnej
rodzinie, ale głowę dam, że nigdy nie zachowała się w sposób, który przyniósłby hańbę
nazwisku Risely. Wcale nie twierdzę, że kochana mała Sophia umyślnie postąpiłaby w sposób
uwłaczający jej godności - ciągnął pospiesznie w obawie, że wyraził się dość niezręcznie. - W
końcu jest córką lorda i dobrze wie, jak powinna się prowadzić. Kłopot w tym, braciszku, że
nie zawsze postępuje tak, jak powinna, i często mówi rzeczy wręcz skandaliczne.
Benedykt nie próbował bronić przyszłej żony po prostu dlatego, że wszystko, co
powiedział brat, było prawdą.
- Pierwszy przyznam, że Sophia nie jest bez wad. Tak - zgodził się - czasami potrafi
być bezmyślnie impulsywna. W sposób aż niepokojący! - dodał, przypominając sobie
wyraźnie pewne drobne zdarzenie związane z pozbawionym skrupułów baronetem. - Nie
zawsze też zastanowi się poważnie, zanim coś powie. - Dla niego były to drobne skazy na
skądinąd uroczym charakterze dziewczęcia, a zatem nie rozwodził się nad nimi. - Musisz
wszakże pamiętać, że jest jeszcze bardzo młoda, nie skończyła nawet dwudziestu jeden lat i
pod niektórymi względami pozostaje rozpieszczaną córeczką zaślepionego papy. Myślę, że
powoli zaczyna uwalniać się od tych rodzinnych słabości i żegna się z pierwszą, dziewczęcą
młodością.
Urwał na chwilę, by przyjrzeć się uważnie pełnym karafkom, ustawionym kusząco w
zasięgu ręki i, podejrzewając, że jego zawstydzająco niedbały gospodarz nadal będzie
zapominał o swych obowiązkach, postanowił nalać sobie sporą porcję brandy - pierwszą,
którą spróbował od wielu dni.
- W ciągu ostatnich tygodni doskwierały mi pewne niedostatki - przyznał, wychylając
ze smakiem połowę zawartości szklaneczki. - Choć muszę powiedzieć, że ogólnie biorąc,
moje zdrowie na tym nie ucierpiało, jednak bez żalu powrócę do dostatniego życia.
To Nicholas rozumiał bardzo dobrze i rad był z owego postanowienia całym sercem.
- Bogu niech będą za to dzięki! Jeśli o mnie chodzi, im prędzej dokonasz tej
przemiany, tym lepiej. Dostarczono wszystkie twoje nowe ubrania. Są na górze, w gościnnej
sypialni i tylko na ciebie czekają. Zadzwonię na Figginsa. Tak cię wystroi, że będziesz
wyglądał na...
- Nie przyszedłem dziś tutaj, by wkładać moje hrabiowskie szaty - przerwał Benedykt
głosem cichym, ale stanowczym.
- W takim razie po co? - Nicholas nie był w stanie pojąć toku rozumowania brata. -
Powiedziałeś mi przed chwilą, że Sophia ma wszystko, czego szukasz u przyszłej żony.
Widać, że jesteś zakochany po uszy w tej dzierlatce, więc po co ciągnąć to przedstawienie?
Na chwilę zapadło milczenie.
- Bo moim zdaniem istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że mogę całkiem ją
stracić, jeśli zbyt wcześnie przyznam się do swej tożsamości - rzekł wreszcie Benedykt. -
Przez łata dostatecznie poznałem płeć piękną, Nicku, by nabrać pewności, że nie jestem
Sophii Cleeve obojętny. Nie wiem tylko, czy lubi mnie na tyle, by pogodziła się z myślą, że
mężczyzna, który tygodniami wkradał się w jej łaski, jest nadętym uwodzicielem kierującym
się czysto samolubnymi względami.
Zdobywając się na słaby uśmiech na widok zdumionej miny brata, Benedykt wlał do
gardła resztę brandy, po czym napełnił szklaneczkę ze stojącej koło jego łokcia karafki, której
zawartości szybko ubywało. Zorientował się, że zdaniem brata każda zdrowa na umyśle
niewiasta z największą chęcią wstąpi w związek z głową szlachetnej rodziny Riselych.
Powiedzmy - prawie każda, gdyż Sophia Cleeve należała do tego rzadkiego gatunku istot,
których uczuć i lojalności nie można kupić.
- Parę tygodni temu - tłumaczył Ben z namysłem - gdy Sophia powiedziała ci, że,
ogólnie biorąc, woli towarzystwo służby, tak całkiem nie żartowała. Naprawdę czuje pogardę
dla większości ludzi ze swojej sfery, zwłaszcza tych, którzy bez opamiętania korzystają z
własnej, wysokiej pozycji z krzywdą mniej uprzywilejowanych członków społeczeństwa. I
nie mogę powiedzieć, że mam do niej pretensję o te uczucia - ciągnął, a przez myśl
przemknęły mu nazwiska Crawleya i Sywella, a także innych, godnych pożałowania
osobników. - Nicku, zastanawiam się, niby dlaczego mam czuć wyższość wobec tych
indywiduów, dla których żywię taką wzgardę. Czyż nie kłamałem i nie zwodziłem oraz nie
wykorzystywałem ludzi, którym mniej się poszczęściło niż mnie, dla osiągnięcia własnych,
samolubnych celów? - Nagle wybuchnął śmiechem, w którym nie słychać było wesołości. -
Pod względem samolubstwa i bezgranicznego zarozumialstwa Benedykt Risely, siódmy
książę Sharnbrook, obawiam się, figuruje niemal na szczycie listy kochanej Sophii, na której
umieściła godnych pogardy parów królestwa.
Próbował spłukać gorzki smak z ust kolejnym łykiem bursztynowego napoju, ale z
miernym skutkiem.
- Podczas tych ostatnich tygodni usiłowałem zdecydować, czy urocza córka hrabiego
Yardleya będzie dla mnie odpowiednią żoną. Natomiast się nie zastanawiałem, czy byłbym
dla niej właściwym mężem. Ona na pewno zauważy to niesłychane zuchwalstwo z mojej
strony. Nie mówiąc o tym, że okłamywałem ją niemal od chwili, gdy się spotkaliśmy.
Nicholas, jak zawsze nastawiony optymistycznie, uznał, że Sophia nie jest
dziewczyną, która robiłaby z igły widły i gdy sprawy te wytłumaczy się jej dość
przekonująco, na pewno o wszystkim zapomni i wszystko przebaczy. Benedykt nie był tego
taki pewny.
- Być może - przyznał po chwili głębokiego namysłu. - Wiele będzie zależało od tego,
czy na wyjaśnienia wybierze się właściwy moment. Mogę ci powiedzieć, bracie, że Sophia
dawała mi wiele sposobności, by wyznać całą prawdę. Jest młoda, ale na pewno nie głupia i,
jeśli się nie mylę, od początku wiedziała, że nie jestem tym, za kogo się podaję.
- Podejrzewa, że jesteś Sharnbrookiem?
- Nie, tego na pewno nie podejrzewa. Mam nieodparte wrażenie, że jej zdaniem jestem
bękartem jakiegoś bogacza.
Nicholas omal się nie zakrztusił brandy.
- Wielkie nieba - rzekł słabym głosem, ku wielkiemu rozbawieniu brata.
- Tak, tych ostatnich kilka tygodni obfitowało też w zabawne wydarzenia - przyznał
Benedykt, nim uśmiech, z jakim je wspominał, zgasł i jego twarz przybrała poważny wyraz. -
Ale czas nie pracuje już na moją korzyść. Za nic w świecie nie chcę, by Sophia dowiedziała
się, kim naprawdę jestem, od kogoś innego. Co jest bardzo możliwe. Niestety, staję się
obiektem coraz większego zainteresowania. Dalsze wyjaśnienia nie były potrzebne.
- Ach, więc doszło do ciebie, co opowiadają o was plotkarki?
- Owszem. Sama obmowa szczególnie mnie nie martwi, lecz niepokoję się tym, że
zwracam na siebie uwagę tylu osób. Prędzej czy później ktoś mnie rozpozna.
Nicholas skinął głową z całkowitym zrozumieniem.
- Któregoś dnia widziałem twego starego przyjaciela Carstairsa, jak jechał swą
kariolką po Piccadilly. Wiem z całą pewnością, że Halstead i Melcham przybyli do miasta.
Przyjazd do stolicy bardzo bliskich przyjaciół Benedykta był nieuchronny, mimo to
klął on pod nosem długo i płynnie.
- Jeśli któryś z tych starych rozpustników choćby rzuci na mnie okiem, jestem
skończony. Czy nasza siostra przypadkiem również zjeżdża do stolicy?
- Nie, w żadnym razie, wpadnie najwyżej na dzień lub dwa. Chyba wspomniałem ci
już przedtem, że kochana Constance straciła zamiłowanie do miejskiego życia. - Nicholas
przez chwilę zastanawiał się nad upodobaniem siostry do uroków wsi, po czym przerwał
rozmyślania i stwierdził, że Benedykt zagłębił się we własnym świecie, gdzie najwyraźniej
było mu dobrze. Pożegnał się po paru minutach.
Gdy drzwi zamknęły się za gościem, Nicholas wpatrzył się w pusty fotel, który
zachował jeszcze odciśnięty kształt muskularnej postaci brata, i zastanawiał się, czemu
zawdzięcza tę nieoczekiwaną wizytę.
Pomyślał, że może Benedykt chciał po prostu z kimś porozmawiać, podzielić się
swymi obawami i nadziejami na przyszłość. Starszy brat z pewnością nie przyszedł po to, by
uzyskać zgodę na wybór żony. To nie ulegało wątpliwości! Benedykt zdecydował, że pragnie
Sophii Cleeve, i Nicholas ani przez moment nie sądził, że brat zmieniłby zdanie, gdyby
wyboru tego nie pochwalił któryś z członków rodziny. Nie, powtórzył w duchu, w tej chwili
Benedykt gryzł się tym, że sama Sophia może go nie zechcieć. Czy istnieją jakieś powody
tych obaw?
Pierwszy skłonny był przyznać, że choć znał córkę hrabiego dłużej niż jego brat, ich
znajomość była w gruncie rzeczy powierzchowna. Prawda, że nieraz ze sobą tańczyli i od
czasu do czasu wymieniali poglądy na temat najnowszych wydarzeń, lecz nigdy, o ile
pamiętał, nie wdali się w poważną dyskusję.
Nicholas przypomniał sobie, że Benedykt nie gustował w prostych umysłach, nawet
ukrytych w pięknych ciałach, lecz nie przepadał też za uczonymi niewiastami. A zatem
urocza Sophia musi być kimś pośrednim między tymi dwoma rodzajami kobiet.
Sięgnął po stos obwiedzionych złotą obwódką bilecików, leżących na pobliskim
stoliku, i zaczął z zainteresowaniem przeglądać zaproszenia na dzisiejszy wieczór. Jego
przyszła szwagierka z pewnością zaszczyci któreś z tych wytwornych zebrań. Jeśli uda mu się
szczerze z nią porozmawiać, może odkryje, dlaczego tak zafascynowała mężczyznę o
doświadczeniu i znajomości świata Benedykta. Co ważniejsze, a nuż uda mu się dowiedzieć,
czy młoda dama rzeczywiście odrzuciłaby propozycję zostania następną księżną Sharnbrook.
Gdyby od - mówiła, raczej nie mógłby wpłynąć na jej decyzję. Ale nigdy nie wiadomo.
W bogato udekorowanym salonie znajdowała się najwyżej setka gości. To nieduże
zgromadzenie w porównaniu z kilkoma wielkimi balami, które wydawano dziś wieczorem,
pomyślała Sophia, automatycznie wykonując taneczne ruchy.
Na początku była zachwycona, że jej matka przyjęła zaproszenie lady Carlisle na to
małe, nieformalne przyjęcie, a jej radość jeszcze wzrosła, gdy okazało się, tuż przez
wyjazdem, że hrabia będzie im towarzyszyć. Ten jej dobry humor przygasł nieco, kiedy
uświadomiła sobie, że decyzja ojca nie wypływała z chęci wzięcia udziału w życiu
towarzyskim. Po prostu nie odstępował od swego zamiaru, by mieć oko na córkę.
Choć była poirytowana, uśmiechnęła się do siebie. Przejrzeć gierki ojca było
dziecinnie łatwo. Trudniej było Sophi pogodzić się z faktem, że stała się obiektem złośliwych
plotek. Rzeczywiście w towarzystwie Bena, tak zatapiała się w rozmowie z nim, że na nic
więcej nie zwracała uwagi. Nie tak jak teraz, kiedy było jej coraz trudniej skupić się na tym,
co mówi jej młody partner, i doskonale widziała, co się wokół niej dzieje. Nawet przyjście
spóźnionego gościa nie uszło jej uwagi.
Co, na miły Bóg, skłoniło akurat lorda Nicholasa Risely do przyjścia na tak nic
nieznaczącą w oczach wielkiego świata herbatkę tańcującą? - zastanawiała się, szczęśliwa, że
znowu może pozwolić bujać swym myślom. Choć nie był najwyżej notowanym kawalerem na
rynku małżeńskim, niemniej uznawano go za doskonałą partię i wszędzie zapraszano.
Młodego lorda widywano na najwspanialszych balach, których mnóstwo odbywało się
dzisiejszego wieczoru, dlaczego zatem postanowił uświetnić swą obecnością taki zwyczajny
wieczorek?
Sophia poczuła się zaintrygowana, a nie mając na czym innym skupić uwagi, śledziła
jego kroki. Widziała, że wziął od lokaja kieliszek szampana, po czym rozejrzał się, jakby
kogoś szukając. Ich oczy spotkały się, a on uniósł kieliszek w milczącym toaście, po czym
ruszył przed siebie, zatrzymując się od czasu do czasu przy różnych gościach i wymieniając z
nimi kilka słów.
Może się jej tylko zdawało, lecz odniosła wrażenie, że nowy przybysz nie chce z
nikim rozmawiać zbyt długo, natomiast dąży do tego rogu pokoju, gdzie pośród ożywionej
grupki stała jej matka.
Gdy tylko taniec dobiegł końca, Sophia niezwłocznie wróciła do Lady Marissy, akurat
by usłyszeć, jak ta uprzejmie zadaje pytanie, czy w tym sezonie uda się spotkać w mieście
księcia Sharnbrooka.
- Nie, jeśli ma choć odrobinę rozumu - wypsnęło się Sophii, po czym poczuła na sobie
pełne zrozumienia męskie spojrzenie.
- Dlaczego uważa pani, że brat postąpiłby głupio, odwiedzając miasto?
Podejrzewała, że lord Nicholas zna odpowiedź na to pytanie, i nie musi mu na nie
odpowiadać, a jednak nie mogła sobie tego odmówić.
- Bo każda troskliwa mama mająca córkę na wydaniu nie da mu chwili spokoju, póki
nie przedstawi tak znamienitemu kawalerowi swej latorośli.
- Nie każda matka - wtrąciła hrabina.
- No, może nie każda - przyznała Sophia, rzucając matce spojrzenie pełne aprobaty. -
Ale z pewnością większość.
Nicholas, otwarcie szacujący wzrokiem matkę i córkę, popatrywał to na jedną, to na
drugą.
- Zapewniam, że mój brat nie ma zajęczego serca. Przyzwyczajony jest też, że
poświęca mu się uwagę, czy ma na to ochotę, czy też nie. Na pewno pojawi się w mieście,
gdy uzna, że jest do tego gotowy.
Teraz Sophia i jej matka wymieniły spojrzenia, po czym lady Yardley rzekła:
- Czy mam rację, wnosząc z pańskich słów, że hrabia szczęśliwie powrócił do kraju i
że miał pan sposobność widzieć go po waszym długim rozstaniu?
Z miny lorda Nicholasa dało się wyczytać, że był zły na siebie, gdyż powiedział za
wiele, lecz nie zamierzał, niczym ostatni głupiec, zaprzeczać prawdzie, którą przypadkiem
wyjawił.
- Tak, łaskawa pani, widziałem się z nim - przyznał. - Tak się złożyło, że odwiedził
mnie akurat dzisiaj. Jednakże nie chce jeszcze, by wszyscy wiedzieli o jego powrocie.
Potrzebuje trochę czasu, by... ee... przyzwyczaić się do swej nowej roli w życiu.
- To całkiem zrozumiałe - odparła lady Marissa, lecz tymczasem zagadnęła ją
długoletnia znajoma i Sophia musiała upewnić jego lordowską mość, że ani ona, ani jej matka
nie są skłonne do rozsiewania plotek, toteż modne towarzystwo od żadnej z nich się nie dowie
o powrocie księcia.
- Miło mi to słyszeć - odparł z wyraźną ulgą. - Benedykt musi się dopiero
przyzwyczaić do nowej sytuacji. - Wychylił kieliszek. - Nie jest tym samym człowiekiem,
który przed pięcioma laty wyjechał do Indii Zachodnich.
- A na ile się zmienił? - zapytała Sophia bardziej z uprzejmości niż z rzeczywistego
zainteresowania.
- W każdy możliwy sposób - zaskoczył ją swoją otwartością lord Risely. - Zanim
opuścił Anglię, był zdecydowanym dandysem. Gdy się teraz na niego patrzy, nie można w to
uwierzyć. Nie troszczy się też o swoje dobre samopoczucie. Czy panie wie, że pierwszego
dnia pobytu w mieście odwiedził najbiedniejsze dzielnice?
To przykuło uwagę Sophii.
- A cóż go do tego skłoniło? Wzruszył ramionami.
- Przypuszczam, że ciekawość. Był przerażony tyra, co zobaczył. Powiedział, że nasi
niewolnicy żyją w lepszych warunkach niż ci nieszczęśni biedacy z przedmieść Londynu.
- A tak - odparła cicho Sophia, z wyraźną wymówką w głosie. - Zapomniałam, że jest
pan właścicielem plantacji.
- Nie byłbym, gdyby to zależało od Benedykta - wyjawił Nicholas, odnotowując od
razu zmianę w wyrazie twarzy dziewczyny. - Mój brat uwolniłby swoich niewolników z dnia
na dzień, ale obawia się rezultatów takiego czynu. Siedzą tam na beczce prochu. Jeśli
wyswobodzi niewolników u siebie, bez wątpienia wywoła wielki niepokój na innych
plantacjach, a Benedykt wcale tego nie pragnie. Ze wszystkich sił wspiera abolicjonistów,
którzy chcą uwolnienia całej siły roboczej, i wierzy, że nadejdzie kres takich nieludzkich
praktyk jak niewolnictwo.
Sophia stwierdziła, że podziela nadzieje szlachetnego brata Nicholasa, przypominając
sobie zarazem to, co jej stajenny powiedział ledwie onegdaj. „Zbyt prędka jesteś, pani, do
potępiania własnej klasy. W każdej sferze są ludzie dobrzy i źli. Odnajdziesz ich, jeśli
będziesz miała oczy i uszy otwarte”. I, jak zwykle, miał rację.
- Bardzo chciałabym poznać pańskiego brata, lordzie Nicholasie. Na pewno okaże się,
że mamy ze sobą wiele wspólnego.
Nastąpiła chwila milczenia.
- Sądzę, że dałoby się to zorganizować bez trudu - odparł po chwili Nicholas.
Podejrzewając, że jego lordowska mość, z przyczyn znanych tylko jemu, ma ochotę
pozostać przy niej, Sophia skorzystała z okazji, by podziękować mu za jego rycerskie próby
zduszenia krążących o niej plotek.
- Że też człowiek nie może publicznie porozmawiać z własnym stajennym, by jakiś
głuptas nie zaczął rozpuszczać plotek!
- Niech się pani tym w ogóle nie przejmuje, moja droga. Rozmawiaj z nim, ile chcesz.
Nie pamiętam teraz dokładnie, co powiedziałem ani do kogo, ale z pewnością uciszyłem kilka
jadowitych języków.
- A więc zostałam dobrze poinformowana i jestem panu wdzięczna - odparła, nim
zmieniła temat, przyznając, jakim zdumieniem napełniło ją pojawienie się lorda Nicholasa w
salonie.
Ani na chwilę nie stracił kontenansu.
- A dlaczegóż miałaby pani być zdumiona, pytam? Uważa pani, że jestem zbyt wielką
personą, by się pokazywać na tak skromnych przyjęciach?
Sophia przechyliła głowę na bok, jakby się nad tym zastanawiając.
- Jak też na to odpowiedzieć... szczerze czy z wystudiowaną uprzejmością?
Jego wybuch pełnego aprobaty śmiechu skierował w ich stronę niejedno spojrzenie.
- A więc o to chodzi! - wykrzyknął nieco zagadkowo. - Teraz rozumiem i z całego
serca popieram. Nada się pani doskonale, w to nie wątpię. - Potem opanowując się, zmienił
temat, pytając, jak jej się podoba pierwszy sezon w Londynie.
- Szczerze mówiąc, lordzie Risely, ostatnio stracił wiele ze swego uroku - przyznała,
zobaczywszy ojca, który wyłonił się z gabinetu, gdzie panowie zabawiali się kartami. -
Czasami mam ochotę zaproponować, byśmy wcześniej wrócili na wieś - wyjawiła, nie
zauważając bardzo zakłopotanej miny jego lordowskiej mości.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Popatrzywszy przez okno salonu, lady Marissa zobaczyła córkę, która właśnie wracała
do domu. Wchodząc, nie trzasnęła gwałtownie drzwiami. Wielka szkoda, uznała matka. Choć
zazwyczaj nie pochwalała dziecinnych wybuchów gniewu, tym razem uznała, że Sophii
dobrze by zrobiło, gdyby dała upust swym uczuciom, bowiem z powodu jej złego humoru w
domu panowała nieprzyjemna atmosfera. Czy to jakieś wydarzenie, czy też jakaś osoba tak
zepsuła nastrój młodej pannie?
Powracając na sofę, zaczęła wyszywać, myślami błądząc, jak to ostatnio czyniła,
wokół niezwykłego zachowania męża. Choć refleksja ta wydawała się jej nieprawdopodobna,
coraz częściej miewała wrażenie, że poślubiła człowieka kompletnie jej obcego. Zniknął miły
i wyrozumiały mężczyzna, którego znała od ponad dwudziestu lat, a w jego miejsce pojawił
się nieznośny zrzęda, z upodobaniem okazujący wszystkim złe humory.
Hrabina, niezdolna powstrzymać kwaśnego uśmiechu, przypomniała sobie, jaką
radość odczuła przed paroma dniami, gdy hrabia nieoczekiwanie oznajmił, że chętnie uda się
na skromne przyjęcie do lady Carlisle. Jak się okazało, przedwcześnie się cieszyła.
Przypuszczała, że mąż wychodzi ze stanu, który wywołał u niego taką udrękę, i teraz znowu
będzie doceniać wszystkie liczne przyjemności, jakie oferuje Londyn. Niedługo się łudziła.
Jeszcze zanim tego wieczoru opuścili przyjęcie, doszła do wniosku, że mąż włącza się w
życie towarzyskie tylko dlatego, że chce, by po tym sezonie Sophia wróciła na wieś
zaręczona. Hrabina Marissa uznała, że córka również doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Nieszczęsna Sophia. Lady Marissę ogarnęła fala współczucia. Drogie dziecko z
pewnością czuje, że jej życie nie należy już do niej, skoro ojciec dopytuje się, dokąd
wychodzi i z kim. Wieczory były, oczywiście, jeszcze gorsze, gdyż nie usiłował skrywać, że
śledzi każdy jej krok. Nie omieszkał czynić córce wyrzutów, jeśli zatańczyła choć jeden raz
więcej z mężczyzną, którego uznał za niegodnego jej względów. A nie daj Boże, jeżeli
nieszczęsne dziecko nie chciało zatańczyć po raz drugi z kimś, kogo uznał za wartego uwagi!
Hrabina jedynie milcząco popierała cierpliwość córki, gdyż Sophia nieraz, lecz zawsze
spokojnie, usiłowała się przeciwstawiać nierozsądnemu, jeśli nie wręcz dziwacznemu
zachowaniu ojca. Co samo w sobie było bardzo osobliwe, doszła do wniosku, zastanowiwszy
się nad tym przez chwilę. Usposobienie Sophii trudno było nazwać łagodnym. Już jako
dziecko łatwo wpadała w gniew i nigdy nie bała się powiedzieć, co jej leży na sercu.
Hrabina Marissa potrząsnęła głową, zadając sobie pytanie, dlaczego dopiero teraz
zorientowała się w tych drobnych, lecz zdecydowanych zmianach charakteru córki, które
zaszły bez wątpienia po przybyciu rodziny do Londynu. Nawet nie przyszło jej do głowy, że
to za jej sprawą córka się zmieniła. A jednak ktoś miał wysoce dobroczynny wpływ na
dziewczynę, która z niesfornego i bezmyślnego czasami dziecka stała się świetnie
wychowaną, czarującą młodą damą, doszła do wniosku hrabina, zastanawiając się, kto też, na
Boga, mógłby to być.
Drzwi saloniku otworzyły się i obiekt milczącej aprobaty lady Marissy wszedł do
pokoju. Sophia ' zmieniła ubranie na prostą, muślinową suknię i siadając w drugim krańcu
sofy, wyglądała, jeśli nie na promieniejącą ze szczęścia, to przynajmniej na dość zadowoloną.
- Rada jesteś z przejażdżki? - zapytała hrabina i ze zdumieniem ujrzała, że córka robi
komicznie skonsternowaną minę.
- Prawdę mówiąc, mamo, nie. Towarzystwo Trappa nigdy nie było zbyt interesujące.
Do tego z wiekiem robi się coraz bardziej milczący. A może - rzekła, rozstrzygając
wątpliwości na korzyść długoletniego sługi - on się nie zmienił, a tylko ja ostatnio
przywykłam do ciekawszego towarzystwa.
- Rozumiem, że masz na myśli następcę Cierna. - Skupiona nad tamburkiem, hrabina
nie zauważyła czujnego wyrazu twarzy córki. - Nigdy nie słyszałam, żebyś się na niego
skarżyła, więc chyba jesteś z niego zupełnie zadowolona.
- Nie widzę u niego żadnej wady.
- Miło mi to słyszeć. Obawiałam się, że nie znajdziesz nikogo, kogo polubiłabyś w
połowie tak jak Clema.
- O tak, mamo, z pewnością... go lubię. Bardzo lubię Bena.
Lady dostrzegła pewne wahanie, lecz postanowiła go nie komentować i rzekła tylko:
- Nie pamiętam, bym z nim kiedykolwiek rozmawiała, kiwałam mu tylko głową w
tych rzadkich okazjach, gdy wzywano go, by naprawił powóz. Myślisz, że zadowala go praca
dla naszej rodziny, czy też podejrzewasz, że gdy sezon się skończy, będzie szukał
zatrudnienia gdzie indziej? W końcu, zamieszkanie na wsi nie każdemu odpowiada. Może
będzie chciał pozostać w mieście?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, hrabina ze zdumieniem zauważyła, że zwykły, zdrowy
rumieniec jej córki zniknął.
- Co się stało, moja droga? Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakbyś otrzymała
straszliwą wiadomość.
Sophia zaprzeczyła gwałtownie, ze śmiechem, który nawet w jej uszach brzmiał
fałszywie. W istocie poczuła się tak, jakby właśnie otrzymała cios w żołądek. Po raz pierwszy
w życiu ogarnęła ją panika. Jeśli na samą wzmiankę o tym, że Ben może poszukać innej
pracy, omal nie zemdlała, jak się będzie czuła, gdy to przypuszczenie stanie się
rzeczywistością?
Widząc, że matka bacznie się jej przypatruje, zwróciła twarz do okna, by jej mina nie
zdradziła czegoś, czego nie chciała przyznać sama przed sobą.
- Boże drogi! - wykrzyknęła z ulgą, rada, że ma prawdziwy powód do zmiany tematu.
- Lord Nicholas właśnie ukazał się na skwerze... Wydaje mi się, że zmierza w naszą stronę.
Czyżby chciał zaszczycić nas wizytą?
Ta sama myśl przeszła przez głowę hrabinie, choć nie zdradziła się z niczym, gdy parę
minut później lokaj wprowadził młodego człowieka do oblanego słońcem saloniku. Co
prawda, w czasie proszonych wieczorów zawsze nalegał, by Sophia jak najczęściej
dotrzymywała mu towarzystwa, ale milady nigdy nie uważała go za poważnego konkurenta
do ręki córki i wątpiła, czy składając tę wizytę, chciał uchodzić za odpowiednią partię.
- Cóż to za miła niespodzianka, lordzie Nicholasie - powitała go, prosząc, by usiadł. -
Nie widziałam pana od czasu, gdy spotkaliśmy się na wieczorze u lady Carlisle.
- Tak, pani. Nie było mnie w mieście przez ostatnie parę dni, bo wyjechałem w
odwiedziny do starego przyjaciela, Toby'ego Aldermana. Korzysta w uroków wsi, można by
rzec.
- To znaczy, że ma puste kieszenie - wtrąciła Sophia, zdradzając, że choć z każdym
dniem nabiera ogłady, zdarza jej się jeszcze rzucić jakąś śmiałą uwagę. - Spotkałam go raz,
kiedy po raz pierwszy przybyliśmy do miasta. Jeśli mnie pamięć nie myli, bardzo szybko
musiał opuścić stolicę z powodu rosnących długów.
- Tak to właśnie wygląda. Ostatnio grywał wysoko, a lord Alderman stanowczo
odmówił płacenia długów wnuka, póki Toby nie udowodni, że zamierza zmienić swe
zwyczaje. A zatem zmuszono go do pozostania na wsi i zajęcia się majątkiem, podczas gdy
cała rodzina wyruszyła z długą wizytą do Szkocji. Przypuszczam jednak, że od czasu do
czasu wyskoczy do miasta, by odpocząć trochę od wiejskiej nudy.
- Zanim zdradzi pan dalsze sekrety pańskiego przyjaciela, chciałam zauważyć, że
dziadek młodego pana Aldermana jest bliskim przyjacielem mojego męża - ostrzegła hrabina,
starając się nie śmiać z paplaniny gościa. - Jak pan z pewnością wie, ani ja, ani moja córka nie
lubimy plotek, ale jesteśmy tylko ludźmi i od czasu do czasu coś nam się wypsnie.
- Och, proszę się tym nie przejmować, łaskawa pani - odparł Nicholas, lekceważąco
machając kształtną dłonią. - Towarzystwo plotkuje teraz o znacznie ciekawszych rzeczach.
Słyszały panie o stale ciągnącej się sadze lady C. i jej przyjaciela poety oraz o skandalizującej
powieści Nikczemny markiz. Podróże Toby'ego nikogo nie będą obchodziły.
- Owszem, słyszałam o tej książce - przyznała Sophia, przypominając sobie coś
zabawnego, co jej przyjaciółka Robina wyjawiła zeszłego wieczoru. - Uważa się, że niektóre
postaci są wzięte z życia. - Wiele wysiłku kosztowało ją, by nie zdradzić matce, że „drogi”
Hugo Perceval zajmuje w tym utworze pokaźne miejsce i że zjadliwe pióro autora nie było
dlań łaskawe. - Nie wiem, ile w tym prawdy, ale powiedziano mi też, że czarny charakter tej
książki oparty jest na postaci naszego uroczego sąsiada.
Te słowa wyraźnie zainteresowały hrabinę.
- Sywella?... Doprawdy... No cóż, trzeba przyznać, że spełnia wymogi tytułu.
- Z pewnością uważany jest za faworyta - poinformował ich Nicholas. - Ja sam nigdy
go nie spotkałem. Zdaje się, że to jakiś szalony samotnik. - Wzruszył ramionami. - Zawsze
uważałem, że zalety mieszkania na wsi zostały znacznie wyolbrzymione, a patrzenie, jak
trawa rośnie, musi z czasem źle się skończyć. Wystarczy przykład mojej siostry, żeby się
przekonać, ile w tym prawdy. Odkąd na dobre wyjechała z miasta, zaczęła dziwaczyć! To mi
przypomina o celu mojej dzisiejszej wizyty - ciągnął, gdy słuchaczkom udało się wreszcie
stłumić uśmieszki. - Dom mojej siostry znajduje się dziesięć mil od domu Toby'ego
Aldermana, więc postanowiłem złożyć jej wizytę, bo inaczej do końca świata będzie mi
wypominać, że byłem tak blisko i nie wpadłem. Gdy u niej byłem, przypomniała mi, że
urodziny naszej ciotki Tabathy przypadają w piątek, a ja pochopnie zobowiązałem się
reprezentować rodzinę. Constance wyjeżdża do Bath. Na śmierć zapomniałem o tym
przeklętym przyjęciu, a do tego obiecałem przywieźć paru przyjaciół z miasta, żeby uświetnić
to wydarzenie. Od powrotu zabiegam o odpowiednie towarzystwo. - Z miną pełną nadziei
spojrzał na Sophię. - A może pani zgodziłaby się wziąć udział w tej mojej małej wyprawie?
Choć nieco zdziwiona nieoczekiwanym zaproszeniem lorda Risely'ego, hrabina w
najmniejszym stopniu nie czuła się urażona, że nie wciągnięto jej do tego młodzieńczego
grona. W innych okolicznościach nie pozwoliłaby córce opuszczać stolicy w środku sezonu i
nocować u kobiety, która w istocie była nieznajomą, lecz biorąc pod uwagę napiętą
atmosferę, panującą ostatnio w domu, nie chciała pochopnie odmawiać. W końcu, nieco czasu
spędzonego z dala od wszechwidzącego oka hrabiego może Sophii zrobić tylko dobrze.
- Lordzie Risely, zaproszenie jest zaskoczeniem dla nas obu - oznajmiła, podczas gdy
Sophia w milczeniu formułowała uprzejmą odmowę. - Zdaje pan też sobie zapewne sprawę,
że potrzebujemy trochę czasu do namysłu. Muszę jednak zaznaczyć na wstępie, że nigdy nie
pozwoliłabym podróżować Sophii do domu pańskiej ciotki bez przyzwoitki.
- Oczywiście, że nie - zgodził się Nicholas. - Jestem pewien, że ciotka odda do mojej
dyspozycji swój powóz i zapewni, by wszystkie młode damy przez cały czas miały
odpowiednie przyzwoitki.
Hrabina Yardley nie mogła dopatrzyć się niczego złego w tej propozycji i zapewniła
Nicholasa, że przyśle mu do domu wiadomość o swej decyzji jeszcze przed końcem dnia.
Sophia była zdumiona, że matka w ogóle rozważa możliwość jej wyjazdu, czemu dała wyraz,
gdy tylko lord wyszedł z pokoju.
- Ależ, mamo, chyba nie zapomniałaś, że w piątek Meechamowie wydają bal. To
jedno z największych wydarzeń sezonu i wypada na nim być.
- Nie, nie zapomniałam, kochanie - odparła matka, ponownie powracając do swego
tamburka. - Jeśli chcesz tam iść, oczywiście musisz odrzucić zaproszenie.
Sophia podeszła do okna, by zobaczyć, jak ich gość wychodzi ze skweru.
- Dziwne - rzekła, z lekka marszcząc brwi - że zaproszenie nie objęło ciebie, mamo.
- Nie, wcale nie wydaje mi się to dziwne - odparła hrabina. - Lady Tabatha Risely
cieszy się reputacją osoby dość niezwykłej. Mieszka całkiem wygodnie, lecz jeśli pamięć
mnie nie myli, jej dom nie jest duży, tak że nie pomieściłaby wielu osób naraz.
- Znasz ją, mamo?
- Tylko przelotnie, ale nie widziałam jej od bardzo dawna. Ma już siedemdziesiąt lat i
z rzadka przyjeżdża do miasta.
Straszliwa możliwość przebiegła nagle przez myśl Sophii. Tylko jednym uchem
wysłuchała odpowiedzi matki.
- Nie przypuszczasz, że lord Nicholas zapałał do mnie afektem, co? - zapytała, dzieląc
się z nią swoimi obawami - I że to zaproszenie to tylko pretekst, żeby przedstawić mnie
rodzinie?
- Obrazisz się, jeśli ci powiem, że na pewno nie? Bądź spokojna, moje dziecko.
Bardzo cię lubi, ale na pewno nie jest w tobie zakochany.
Sophia omal nie westchnęła z ulgą, sadowiąc się na sofie obok matki.
- W takim razie chętnie wyjadę ze stolicy, choćby tylko na jedną noc. Zrobiło się
bardzo ciepło, nie można wprost wytrzymać. Wiejskie powietrze dobrze mi zrobi.
- O tym samym pomyślałam - przyznała lady Marissa. - A zatem, mam napisać liścik,
że przyjmujesz zaproszenie?
Choć początkowa reakcja Sophii na propozycję nieoczekiwanego wyjazdu była mniej
niż entuzjastyczna, gdy nadszedł piątek, stała w oknie salonu, oczekując przybycia powozu
lady Tabathy. Krótki wypad z miasta uznała za zrządzenie losu. Coraz trudniej jej było znieść
zmiany zachodzące w ojcu, a jego wieczna obecność wieczorami przyprawiała ją niemal o
histerię. Gdziekolwiek się obróciła, widziała, że krąży w pobliżu, wpatrując się w każdego
młodzieńca, który okazywał jego córce względy, i badawczo mierząc okiem samą Sophię.
Jeśli miał nadzieję, że dojrzy na jej twarzy wyraz zakochania, to będzie czekał na próżno, bo
choć z kilkoma przystojnymi młodymi mężczyznami chętnie porozmawiałaby godzinkę, na
jej drodze nie pojawił się jeszcze żaden, z którym gotowa byłaby spędzić życie. I skąd ten
nagły pęd ojca, by ją wydać za mąż? - zastanawiała się, zadając sobie po raz kolejny pytanie,
które dręczyło ją często w czasie ostatnich dni. Pamiętała wyraźnie, że gdy przybyli do
miasta, hrabia przede wszystkim starał się ją chronić przed łowcami posagów. Być może, po
części, dalej było to jego celem, ale nie mogła się oprzeć uczuciu, że obecnie ojciec, z
powodów znanych tylko sobie, zapragnął zobaczyć ją na ślubnym kobiercu, a przynajmniej
zaręczoną przed końcem sezonu.
Potrząsnęła głową, dalej nie mogąc zrozumieć powodów tak gwałtownej zmiany. Żyje
się raz, pomyślała, postanawiając, że będzie czerpała pełnymi garściami przyjemności, które,
o dziwo, sprawia jej ten pierwszy sezon w stolicy, i nie pozwoli sobie ich odebrać przez
wzgląd na dziwne zachowanie ojca. W końcu, zawsze może polegać na niezachwianym
wsparciu matki. Bogu dzięki, że ma przy sobie takie przyjaciółki jak Robina Perceval, którym
może się zwierzyć... I, oczywiście, skoro jest Ben...
Jakże brakowało jej stajennego w czasie minionego tygodnia! Musiała to przyznać
sama przed sobą. Przynajmniej jednak udało się jej zamienić z nim parę słów, gdy wracała do
stajni po codziennej przejażdżce. Ten jego cudowny, szeroki, radosny uśmiech, który
poprzedzał parę pokrzepiających słów, zawsze podnosił ją na duchu.
Ben był nadal święcie przekonany, że obecny, melancholijny nastrój jej ojca nie
będzie trwał w nieskończoność. Kto wie, może ma rację, doszła do wniosku, nieobecnym
wzrokiem śledząc elegancką kariolkę zaprzężoną w parę rączych koni, która właśnie
zajeżdżała na skwer. Wszak słusznie przewidział, że plotki na temat zauroczenia młodej damy
swym stajennym umrą śmiercią naturalną, gdy towarzystwo otrzyma smakowitsze kąski,
którymi będzie mogło się epatować. I tak skandaliczne wyczyny lady Caroline Lamb, a także
awanturnicze zachowanie innej wysoko postawionej damy, której nazwisko łączono z
pewnym członkiem rodziny królewskiej, sprawiły, że języki plotkarzy mełły nieustannie. W
czasie ostatnich dwóch czy trzech dni Sophia nie zauważyła, by ktokolwiek rzucił złośliwe
spojrzenie w jej kierunku. Pomyślała, że może po powrocie do miasta będzie mogła podjąć
swe codzienne przejażdżki. Tymczasem kariolka zatoczyła koło i zatrzymała się przed
domem.
Sophia bez trudu rozpoznała wysoką postać, która wyskoczyła z eleganckiego
pojazdu, gdy tylko służący wybiegł przed dom, by przytrzymać konie. Poczuła się trochę
niepewnie, ujrzawszy lorda Nicholasa, który miał niezbyt szczęśliwą minę.
- Czy wyjazd został odwołany? - zapytała, dochodząc do wniosku, że taki musi być
powód jego wizyty.
- Ależ nie! Nic podobnego - zapewnił ją pospiesznie, rzucając ukradkowe spojrzenie
na Cardew, który niczym strażnik trzymał wartę przy drzwiach, gotów bronić swej młodej
pani przed niepożądanymi umizgami młodego człowieka. - Chodzi o to, że powóz mojej
ciotki nie przyjechał. Powinien tu być już przed godziną. Musiał ich spotkać jakiś wypadek,
innej możliwości nie widzę.
Sophia zastanawiała się przez chwilę, po czym zaproponowała, że odbędą podróż w
dobrze resorowanym powozie ojca, lecz z miny Nicholasa wyczytała, że ten pomysł nie
przypadł mu do gustu, nawet zanim powiedział:
- Nie ma takiej potrzeby. Freddy Fortescue i jego siostra robią dziś wypad za miasto.
Ich babka mieszka dosłownie o krok od mojej ciotki, tak że możemy poprosić ich o
podwiezienie. - Zerknął na zegarek. - Pewnie jeszcze nie wyjechali. Przy odrobinie szczęścia
złapiemy ich, jeśli się pospieszymy.
Odwrócił się, by wejść do holu, lecz drogę zagrodziła mu potężna postać
kamerdynera.
- Wypada mi przypomnieć, panienko - odezwał się Cardew wyjątkowo zuchwałym
głosem - że milady przed wyjściem nakazała mi stanowczo, bym osobiście odprowadził
panienkę do powozu lady Tabathy Risely, a nie do żadnego innego.
- Tak, ale słyszeliście już, Cardew, że z jakiegoś powodu powóz wielmożnej Tabathy
nie przybył, więc przestań robić niepotrzebne trudności, jeszcze bardziej opóźniając mój
wyjazd, i przynieś mi zaraz torbę podróżną, żeby ją zapakować do kariolki jego lordowskiej
mości.
- Pani człowiek ma trochę racji. Trzeba myśleć o przyzwoitości - wtrącił się Nicholas,
zyskując przychylne spojrzenie bezkompromisowego sługi. - Może pani pojechać ze mną do
domu Fortescue, nikt nie dopatrzy się w tym niczego złego. Ale jeśli Freddy i jego siostra już
wyjechali? Nie mogę za nimi pędzić z panią, bez żadnej przyzwoitki, prawda? - Nicholas
zastanawiał się przez chwilę nad tym problemem. - Mam pomysł. Weźmy ze sobą stajennego
panienki. Wtedy, jeśli ktoś zobaczy, jak wyjeżdżamy ze stolicy, nie będzie mógł powiedzieć
złego słowa.
Ben spodziewał się w miarę spokojnego popołudnia i był nieco zdziwiony, gdy
zawezwano go, żeby bezzwłocznie stawił się u frontowych drzwi. Wiedział na pewno, że
hrabiego i hrabinę obwozi teraz po mieście obowiązkowy Trapp w lekkim powozie. Usłyszał
też z niezawodnych źródeł, że Sophia spędza popołudnie i wieczór poza miastem, tak że nie
spodziewał się jej zobaczyć, gdy wychodził zza rogu stajni. Co więcej, towarzyszyła jej w
kariolce doskonale znana mu postać w butelkowozielonym, znakomicie skrojonym palcie.
Benedykt natychmiast nabrał podejrzeń. Jego brat, o ile dobrze pamiętał, nie miał
najmniejszego upodobania do sportu. Mijać metę, wyprzedzając o pierś rywala, po prostu nie
leżało w jego stylu. Cóż więc, zadawał sobie pytanie, robi on tu w najmodniejszym powoziku,
który z pewnością do niego nie należał? Co ważniejsze, dlaczego ten młody rozpustnik
przebywa w towarzystwie przyszłej księżnej Shambrook, skoro to słodkie dziewczę powinno
od dawna znajdować się poza miastem, napawając się czystym, wiejskim powietrzem?
Benedykt zauważył też, że Nicholas uporczywie unika jego wzroku.
Sophia nie przeżywała takich rozterek i uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Będziesz mi służył za przyzwoitkę, Benie - oznajmiła, gdy w końcu stanął obok
powozu, rzucając jej pytające spojrzenie. - Lord Nicholas i Cardew - dodała, gdy lokaj
położył jej podróżną torbę pod siedzenie - uważają, że moja reputacja ucierpi, jeśli zobaczą
mnie, jak wyjeżdżam z miasta w otwartym powozie. To niedorzeczne, nie sądzisz?
- Nie, nie sądzę - odparł Ben z bezpośredniością, do której Sophia zdążyła się już
przyzwyczaić. - Chciałbym też zauważyć, że jestem stajennym, nie przyzwoitką. Co więcej,
panienko, myślę, że w ogóle nie powinna panienka wyjeżdżać z miasta w tym powoziku.
W innych okolicznościach Cardew ostro skarciłby stajennego za odpowiadanie swej
pani w tak pozbawiony szacunku sposób. Rzecz w tym jednak, że całkowicie się z nim
zgadzał, i byłby hipokrytą, udzielając Benowi reprymendy.
Nicholas natomiast odczuł przewrotną przyjemność, każąc swemu starszemu bratu
trzymać język na zębami, po czym polecił mu w ten sam, szorstki sposób usiąść z tylu
kariolki. Ledwo Ben zdążył się usadowić, Nicholas pochwycił lejce i zmusił parę wspaniałych
siwków do rączego biegu.
Gdy wyjeżdżali ze skweru, cała trójka pogrążona była w myślach, lecz niebawem
ciekawość Benedykta wzięła górę nad jego gniewem i zapytał, dokąd jadą.
- Curzon Street - odparł Nicholas, sekretnie uśmiechając się ze zwięzłego przebiegu tej
rozmowy. O ile znał życie, starszy brat z przyjemnością by go udusił. - Jeśli będziemy mieli
szczęście, dotrzemy tam na czas.
- Na czas do czego, jeśli wolno wiedzieć?
- Wydaje mi się, mój dobry człowieku - odparł Nicholas, naśladując bardzo udatnie
zuchwałą dezaprobatę, którą przed chwilą zademonstrował niezwykle poprawny lokaj
Yardleyów - że stać cię na wszystko. Pozwolę sobie poinformować cię, że jesteś bezczelnym
nicponiem! - Usłyszał coś, co brzmiało podejrzanie jak stłumiony kobiecy chichot. - Dziwię
się, że godzi się pani z takim zuchwalstwem, lady Sophio - ciągnął, czerpiąc z tego ogromną
radość, choć wiedział, że drogo za te słowa zapłaci, gdy znajdzie się sam na sam z
Benedyktem. - Ja bym sobie na to nie pozwolił. Noga tego szelmy nie postałaby pięciu minut
w moim domu. Ani w żadnym innym, skoro już o tym mowa!
- Ben rzeczywiście trochę się zagalopował - zmuszona była przyznać Sophia, widząc,
że stajenny miażdży spojrzeniem siedzącego obok niej dżentelmena. - Mam nadzieję, że
zastaniemy przyjaciół lorda Nicholasa, zanim opuszczą miasto, Benie. Wtedy będę miała
należytą opiekę, a ty wrócisz spokojnie na Berkeley Square.
- A jeśli nie zdążymy, panienko?
Pytanie Bena było rozsądne, lecz Sophia nie potrafiła na nie odpowiedzieć i zwróciła
się o pomoc do Nicholasa.
- Och, nic takiego się nie stanie - oznajmił Nicholas z wyraźną beztroską. - Nawet jeśli
wyjechali już z domu, dogonimy ich, nim dotrą do granic Londynu.
Niestety, rachuby okazały się chybione. Co w najmniejszym stopniu nie zdziwiło
Benedykta, ponieważ pary wspaniałych siwków ani razu nie poderwano do galopu.
Oczywiście, jego brat mógł mieć niezaprzeczalne powody, by jechać z tak małą
prędkością, doszedł do wniosku Benedykt, gdy opuścili już ostatnie kręte uliczki na
przedmieściach stolicy. Podejrzewał, że powóz należał do któregoś z przyjaciół Nicholasa, a
on bardzo się starał, by ani konie, ani powóz nie doznały najmniejszego uszczerbku. A może
zamierza przejechać długą odległość i nie chce przemęczać siwków? Oba wyjaśnienia były
prawdopodobne, a jednak Benedykt nie mógł pozbyć się wrażenia, że brat szykuje mu jakąś
sztuczkę.
Zwrócił teraz uwagę na pasażerkę i doszedł do wniosku, że przez kilka ostatnich mil
Sophia była zadziwiająco milcząca, a teraz sprawiała wrażenie zamyślonej. Być może jego
brat zaplanował jakiś fortel, lecz wątpił, by jego przyszła żona brała w nim udział. Nie, o ile
się głęboko nie mylił, była tak samo zdziwiona jak on, że Nicholas ani trochę się nie stara
dogonić swych przyjaciół Fortescue.
Sunęli ciągle w tym samym ślimaczym, monotonnym tempie, prześcigani przez wiele
pojazdów, w tym turkoczący wóz. Potem Nicholas, bez najmniejszego uprzedzenia,
postanowił przyspieszyć i bardzo zręcznie, z rozmachem skręcił kariolką na bardzo
zatłoczony dziedziniec zajazdu pocztowego.
- Czy mógłbym wiedzieć, dokąd zmierzamy, panienko? - zapytał Benedykt, podczas
gdy jego brat, który szybko zsiadł z kozła, wydawał pilne polecenia stajennemu.
- Do domu lady Tabathy Risely - objaśniła go, nie znajdując niczego podejrzanego w
tym pytaniu. - Jeśli nam się uda kiedykolwiek tam dobrnąć.
Benedykt nawet drgnieniem brwi nie zdradził najmniejszego zdziwienia, choć nie
mógł się nie zaśmiać, słysząc sarkazm w głosie ukochanej.
Dodało to Sophii otuchy, toteż odwróciła się na swym siedzeniu, by spojrzeć wprost
na człowieka, którego nigdy nie uważała za służącego.
- Tak się cieszę, że tu jesteś, Ben - powiedziała z prostotą. - Czułabym się nieswojo,
gdyby cię ze mną nie było.
Kątem oka zauważyła, że Risely wszedł do zajazdu.
- Nie wydaje ci się, że lord Nicholas nawet nie próbował wyprzedzić swego
przyjaciela? Służący Fortescue zapewnili nas, że pojazd ich państwa odjechał pół godziny
przed naszym przybyciem. Już dawno powinniśmy ich dogonić. I z pewnością tak by się
stało, gdybyś to ty trzymał lejce! - Uderzyła ją nagle pewna myśl. - Zaproponuję, żebyś teraz
powoził. I gdzie, na miłość boską, podziewa się teraz lord Nicholas? - podniosła głos, dając
upust irytacji.
Mina musiała ją zdradzić, gdyż Nicholas po powrocie natychmiast przeprosił, że kazał
jej czekać.
- Wpadłem tylko na chwilę, by się dowiedzieć, czy nasz przyjaciel Freddy tędy nie
przejeżdżał.
- To musiało być tak dawno temu, że byłabym zdziwiona, gdyby karczmarz pamiętał -
odpaliła, a Nicholas musiał zebrać wszystkie siły, by się opanować.
- Ci Fortescue trzymają dobre konie, toteż może zachowałem się trochę nieroztropnie,
starając się ich wyprzedzić - przyznał. - Nie będę jednak już więcej próbował. Nie ma też
sensu dłużej zwlekać, licząc na to, że powóz ciotki Tabathy podjedzie ku nam. Natomiast
postaram się nadrobić stracony czas, jadąc na skróty - rzekł, skręcając z traktu pocztowego.
Jechali kilka mil wąskimi, krętymi dróżkami. Hrabstwo Surrey wydało się Sophii
krainą całkowicie obcą. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują, nie wiedziała, w jakim kierunku
jadą, słońce bowiem schowało się za grubą warstwę chmur. Benedykt także nie znał tej trasy,
choć w odległej przeszłości kilkakrotnie odwiedzał swą starą niezamężną ciotkę, ale wtedy
zawsze jeździł głównym traktem pocztowym.
- Myślę, że dobrze byłoby, gdybyśmy się zatrzymali na chwilę i trochę odświeżyli -
zaproponował Nicholas, kiedy dotarli do sennej wioski, gdzie naprzeciwko kościoła, otoczona
drzewami, stała byłe jak sklecona gospoda. - Byłem tu już kiedyś i zapewniam was, że
jedzenie jest wyborne. Może nawet postawię temu zuchwałemu stajennemu kufel piwa. -
Nicholas nie mógł się oprzeć, by nie zakpić z Benedykta. Nie zwracając uwagi na głośne,
szydercze prychnięcie brata, zaprowadził Sophię do gospody.
Gdy po paru minutach Benedykt, dopilnowawszy, by konie miały wszystko, co
potrzeba, wolnym krokiem wszedł do gospody, Nicholasowi przeszło przez myśl, że na dobrą
sprawę mógłby być niewidzialny, zakochana para bowiem nie poświęcała mu najmniejszej
uwagi. Znad krawędzi kufla przypatrywał się swym towarzyszom i po raz drugi w ciągu paru
godzin musiał zebrać wszystkie siły, by zachować kamienny wyraz twarzy. Zupełnie nie mógł
sobie wyobrazić, jak Benedykt zdołał utrzymać się na służbie tyle czasu. Nie okazywał
państwu najmniejszego szacunku. Jak na sługę zachowywał się wręcz zdumiewająco
zuchwale! A jednak Sophia nie miała nic przeciwko temu, wydawało się, że w ogóle tego nie
zauważa.
Potrząsnął głową. Bez wątpienia tworzyli niezwykłą parę - hrabianka i jej złotowłosy
stajenny. W każdym razie nie wątpił, że stworzą idealne stadło, jeżeli jego starannie
obmyślony plan się powiedzie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Powinien być przygotowany na to, co się stało; należało przewidzieć, że prędzej czy
później to się musi wydarzyć, a jednak gdy do tego doszło, Benedykt był kompletnie
zaskoczony. W jednej chwili jechali wąską, krętą wiejską dróżką, wierząc, choć nie było na to
szans, że zdołają dotrzeć do celu podróży, nim z groźnych, czarnych zwałów chmur, które z
wolna nadciągały od zachodu, lunie na nich rzęsisty deszcz. Za moment leżeli w rowie,
oglądając krajobraz pod bardzo szczególnym kątem i bezradnie patrząc, jak zewnętrzne koło
toczy się drogą przed nimi.
Na szczęście żadne z nich nie ucierpiało. Niestety, jeden siwek lekko naciągnął sobie
ścięgno w kolanie, a choć obrażenie nie było poważne, biedne zwierzę nie mogło ciągnąć
pojazdu, nawet gdyby powóz nadawał się do dalszej podróży, o czym nie było mowy.
Benedykt sądził, że jego młodszy brat nie miał wyboru i musiał zjechać tak szybko i
gwałtownie, by uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym powozem, który pędził o wiele za
prędko, jak na te wąskie dróżki. Nieco później Nicholas zaproponował, że on wróci do
gospody z końmi, a Benedykt i Sophia niech poszukają schronienia do jego powrotu w
stojącej nieopodal chacie. Wtedy to Benedykta ogarnęły pierwsze wątpliwości. Zaczął
poważnie rozważać możliwość, że owo nieszczęsne wydarzenie mogło nie być niewinnym
wypadkiem, jak to się na pierwszy rzut oka wydawało.
Zerknął przez ramię na Nicholasa, który dosiadał zdrowego siwka i ostrożnie
prowadząc ranne zwierzę, zniknął za zakrętem. Benedykt doszedł do wniosku, że mieli
niezwykłe szczęście, zderzając się z drugim pojazdem akurat na tym odcinku drogi, gdyż na
dużej przestrzeni było to jedyne miejsce, na którym dwa pojazdy mogą się minąć przy
ostrożnej jeździe. Przypadek czy też to wszystko zostało ukartowane? - pytanie to samo się
narzucało. Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności, że w pobliżu jest chatynka, w której mogą
znaleźć schronienie? Oczy mu się zwęziły. Wszystko to wygląda dosyć podejrzanie, uznał,
wchodząc beztrosko do chatki, gdy nie usłyszał odpowiedzi na swoje drugie stukanie.
Sophia, która niezbyt dobrze orientowała się w warunkach życia biedoty, z
zainteresowaniem rozejrzała się po jedynym pomieszczeniu domku i odniosła korzystne
wrażenie.
- Muszę przyznać, że jest tu bardzo czysto i przytulnie.
Tak, trochę zbyt czysto i nazbyt przytulnie, doszedł do wniosku Benedykt, którego
podejrzenia rosły z każdą chwilą. Nawet w Sharnbrook pracownicy rolni nie mieszkali tak
wygodnie. Białych lnianych prześcieradeł, poduszek z pierza, czegoś, co wyglądało na
materac z końskiego włosia, nie znajdowało się w wiejskich chatach. Gdy odwrócił się do
stołu zastawionego jadłem, nie mógł powstrzymać kwaśnego uśmiechu. Ilu robotników,
zastanawiał się, może sobie pozwolić na wyborne czerwone wino do chleba i sera?
Doprawdy, Nicholas trochę przesadził, by można to wnętrze uznać za prawdziwe.
Potrząsnął głową. Bez wątpienia te rzeczy przeniesiono z jakiegoś dużego domu,
znajdującego się nieopodal, wyłącznie dla wygody jego i Sophii. Co więcej, ktoś, kto tak
przemyślnie postarał się zaspokoić ich potrzeby, zakładał, że pobędą tu dłużej.
- Możemy się rozgościć w oczekiwaniu na powrót lorda - zaproponował Benedykt,
wrzucając spore polano do ognia, który na ich przybycie rozpaliła jakaś troskliwa duszyczka.
Nie dodał, że jego zdaniem Nicholas, czy też ktokolwiek inny, przybędzie dopiero następnego
ranka. Nie, wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi, chytry braciszek założył, że Benedykt
wykorzysta tę noc spędzoną sam na sam z Sophią. O dziwo, starszemu Sharnbrookowi nigdy
nie przyszło do głowy, by uwieść Sophię, ażeby osiągnąć swój cel. Patrzył, jak sadowi się w
bujanym fotelu przy palenisku. Ale był tylko człowiekiem, a ona bardzo piękną młodą
kobietą...
- Myślisz, że zrobi się tragicznie zimno, Ben? - zapytała Sophia, gdy bezwiednie
dorzucał do ognia kolejną, sporą kłodę drewna. Odsunęła fotel nieco dalej od paleniska. -
Może i masz rację - dodała, gdy pierwsze krople deszczu zaczęły uderzać w małe okienko. -
Lord Nicholas przybędzie do gospody przemoczony do suchej nitki, biedaczysko.
Biedaczysko! - powtórzył w duchu Benedykt i znowu kwaśno się uśmiechnął. Czy tak
samo będzie troszczyć się o dobro młodego lorda, gdy zacznie podejrzewać prawdę? Nie miał
najmniejszych wątpliwości, że Nicholas, przy pomocy i korzystając z zasobów jakiegoś
bliskiego przyjaciela mieszkającego w okolicy, zaplanował tę eskapadę w najdrobniejszych
szczegółach.
Nagle poczuł pierwsze wyrzuty sumienia. Nie mógł spokojnie wpatrywać się w te
ufne, zielone oczy.
- To nic pewnego - ostrzegł, usiłując ją przygotować na ewentualność spędzenia tu
nocy - że lord zdoła wynająć inny powóz. Prawdę mówiąc, to bardzo mało prawdopodobne.
Niech panienka pamięta, że zatrzymaliśmy się w gospodzie, nie w zajeździe pocztowym.
Niewiele zdoła tam uzyskać.
- To prawda, ale może karczmarz ma powozik - powiedziała po chwili namysłu.
- Oczywiście, że to możliwe. Pytanie tylko, czy zechce pożyczyć go nieznajomemu.
Sophia spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Ależ akurat ten karczmarz i jego żona znają lorda bardzo dobrze. Widać było
wyraźnie, że łączą ich przyjacielskie stosunki.
Miała rację, lecz wolałby, by była mniej spostrzegawcza, gdyż niewątpliwie
spodziewała się, że Nicholas dostanie bez kłopotu wszelką potrzebną pomoc. Co było prawdą,
choć Benedykt podejrzewał, że jego brat celowo zwleka z przybyciem, gdyż uzyskał to, czego
chciał, uszkadzając powóz.
Wbił oczy w jakiś niewidoczny punkt w podłodze zastanawiając się, jak najdelikatniej
wyrazić swe podejrzenia i szybko doszedł do wniosku, że nie jest w stanie zniszczyć tych
dziecięcych iluzji, którymi Sophia nadal się karmiła. Nie chciał uświadamiać jej gorzkiej
prawdy, że osoby, które lubiła i podziwiała, od czasu do czasu nie postępują honorowo, że
ludzie nie są albo dobrzy, albo źli, lecz mają zarówno zalety, jak i wady. Przypuszczała, że
Nicholas celowo jechał bardzo wolno, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że wypadek, z
powodu którego została sam na sam z Benedyktem, nie był tylko nieszczęśliwym
zrządzeniem losu. Nie domyśliłaby się, że wszystko, co się jej przydarzyło od czasu
opuszczenia Berkeley Square, było starannie zaplanowane aż do najdrobniejszego szczegółu i
że szlachetny młody lord, którego tak lubiła, wcale nie zamierzał zawieźć jej do domu ciotki
Tabathy.
- Zupełnie nie znam tej części kraju, a ty, Ben? Odrywając wzrok od niewidocznego
punktu na podłodze i wracając myślą do teraźniejszości, Benedykt bezskutecznie poszukiwał
w ślicznej twarzyczce Sophii śladu zaniepokojenia. Powoli rozwiązując wstążki modnego
czepka, wydawała się całkowicie pogodzona ze swym nieszczęsnym położeniem, przyjmując
je z osobliwą, pełną godności rezygnacją.
- Ja też nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdujemy - przyznał. - To
niewątpliwie chatka należąca do kogoś zatrudnionego w majątku, więc gdzieś w pobliżu
powinien znajdować się dwór. Gdy deszcz przestanie tak lać, pójdę go poszukać i sprowadzę
pomoc.
Ponownie nie próbowała ukryć zdumienia.
- Uważasz, że to roztropne? Przypuśćmy, że lord wróci, kiedy nas nie będzie. Tak,
powiedziałam nas - dodała, gdy uniósł swe wyraziste, ciemne brwi. - Nie sądzisz chyba, że
zostanę tu sama i pozwolę ci wędrować Bóg wie gdzie. A poza tym właściciel mógłby
powrócić, kiedy ciebie nie będzie. Nie wiadomo, z jakim człowiekiem znalazłabym się sam
na sam. - Rozejrzała się wokół, jakby coś ją nagle uderzyło. - Chociaż muszę przyznać, że
mieszkaniec tego domku utrzymuje go w najwyższym porządku. Czy wszystkie chaty są tak
schludne, Benie? Muszę powiedzieć, że nie bardzo się w tym orientuję.
- Z tego, co wiem, to nie - odparł, uśmiechając się, choć poczuł się niezręcznie w
sytuacji, w której znalazł się nie ze swojej winy.
Podszedł do okna i ku swej konsternacji stwierdził, że deszcz nie tylko nie ustaje, ale
jeszcze się nasila. Niech diabli wezmą jego brata! Po co ten młody szczeniak wtrąca się w nie
swoje sprawy? - zaklął w duchu. Gdyby Nicholas znalazł się w pobliżu, z przyjemnością by
go udusił. Nie wątpił ani przez chwilę, że działania Nicholasa podyktowane były głęboką
braterską troską. Lecz czy temu uparciuchowi nie przyszło do głowy, że starszy brat mógł nie
zapaść w serduszko Sophii na tyle, by za niego wyszła? A jeśli dziewczyna będzie wolała
stracić w oczach świata reputację, niż związać się na całe życie z człowiekiem, do którego nie
czuje szacunku?
Na samą myśl o tym poczuł, że pęka mu serce, lecz jeśli Nicholas nie wziął pod uwagę
tej ewentualności, on na pewno tak. Musi też spojrzeć prawdzie w oczy - gdzieś w głębi
duszy jakaś bezecna część jego istoty radowała się niezwykłą możliwością uzyskania tego,
czego pragnął całym sobą. Nie mógł zaprzeczyć, że z ochotą słuchał podszeptów demona
pokusy, namawiającego go, by wykorzystał sytuację, prowokującego, żeby uwiódł młodą
panią i nie przejmował się konsekwencjami swego czynu. Do tej pory zdołał oprzeć się
popędom niższych instynktów... Ale jak długo wytrzyma?
Gdy Ben zapalił łojowe świece na krawędzi kominka i zjedli już proste, lecz pożywne
jadło, Sophia całkowicie pogodziła się z myślą, że spędzi noc w skromnej chacie i
postanowiła cieszyć się tym nowym przeżyciem. Choć deszcz nie padał już tak rzęsiście jak
wcześniej, było zbyt ciemno, by ryzykować wyprawę w poszukiwaniu dworu, gdzie mogliby
uzyskać pomoc w dotarciu do celu. A zatem bardzo rozsądnie porzuciła wszelką nadzieję, że
zobaczy lorda Nicholasa przed świtem.
Oderwawszy wzrok od płomieni tańczących na kominku, spojrzała na Bena,
siedzącego naprzeciw niej na drewnianej ławie. Może to tylko wytwór jej wyobraźni, ale
wyczuła teraz w mężczyźnie stłumione napięcie, którego nie dostrzegła w nim, gdy przybyli
do chatki. Doszła do wniosku, że martwi się o jej reputację, i nie mogła powstrzymać
uśmiechu. Jakie to dziwne, że w najmniejszym stopniu nie czuła się zakłopotana; przez całe,
tak brzemienne w wydarzenia popołudnie i wieczór ani na chwilę nie ogarnęła jej najmniejsza
obawa właśnie dlatego, że ten szczególny człowiek dotrzymywał jej towarzystwa.
Nie zamierzała nawet zastanawiać się nad tą dość ambarasującą prawdą, że zostanie z
nim na noc, wypowiedziała tylko na głos pierwotną myśl, rzucając niedbale:
- Chyba musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Ben, i pogodzić się z tym, że jego
lordowska mość przyjdzie nam na ratunek dopiero rano.
Zastygł z kolejnym polanem, które miał dorzucić do ognia, jego przenikliwe
niebieskie oczy patrzyły na Sophię z uczuciem, trudnym dla niej do zrozumienia, gdy
odwrócił się w jej kierunku.
- Nie wyglądasz na szczególnie zaniepokojoną. Nie przeszkadza ci, że jesteś tu sama
ze mną, Sophio?
Drgnęła, bo ją zaskoczył, nie tyle bezpośredniością swego pytania - przywykła do jego
szczerości, lecz dlatego, że nazwał ją po imieniu i w jego ustach zabrzmiało to tak naturalnie.
- Nie, oczywiście, że nie - zapewniła go, z wysiłkiem wymawiając słowa, gdyż z
jakichś niewytłumaczalnych powodów nagle zaschło jej w gardle.
Uniosła się z krzesła, przeszła przez małą izdebkę i, by wybrnąć z niezręcznej sytuacji,
nalała sobie wina z butelki stojącej na stole. Wiedziała, że powinna go skarcić za taką
poufałość, lecz zamiast tego zapytała:
- Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać?
- Ponieważ jestem mężczyzną... co prawda stajennym, ale mężczyzną, nie mniej niż -
powiedzmy - markiz czy hrabia. I ponieważ spędzimy całą noc razem... i do tego zupełnie
sami. - Jednym zgrabnym ruchem podniósł się z ławy i zaczął iść w jej kierunku. - Dobrze by
było, gdybyś zastanowiła się przez chwilę nad konsekwencjami.
- Nad konsekwencjami? - powtórzyła, nie mając pojęcia, dlaczego serce zaczęło jej
nagle bić tak gwałtownie, że omal nie rozsadziło piersi, choć się niczego nie bała. Nawet nie
drgnęła, mimo iż Ben podszedł tak blisko, że jego ciepły oddech owiewał loczki wijące się na
jej karku.
- Jeżeli sobie wyobrażasz, że mój ojciec będzie cię ścigał, wymachując pistoletem i
zażąda, byś postąpił zgodnie z nakazami honoru, to możesz odetchnąć spokojnie - zapewniła
go, dziwiąc się nieomylnej nucie rozczarowania, która bezwiednie zabrzmiała w jej głosie. -
Gdybyś był markizem... sprawy miałyby się zupełnie inaczej.
- Może dla twojego ojca, ale nie dla ciebie. - Położył ręce na jej ramionach i odwrócił
ją delikatnie, lecz stanowczo, tak że stali teraz twarzami do siebie. - Ty pokochasz
mężczyznę, nie jego bogactwa czy pozycję społeczną. - Wpatrywał się teraz w nią tak
intensywnie, że nie mogła oderwać od niego wzroku. - Załóżmy, że twój ojciec, z
jakichkolwiek powodów, będzie nalegał, byś mnie poślubiła, Sophio. Czy postarasz się go od
tego odwieść?
Nie, nigdy! Jej serce odpowiedziało tak gwałtownie, że umysł nawet nie usiłował
zaprzeczyć tej prawdzie. Być może było to szaleństwo, ale nie chciałaby spędzić wszystkich
swych dni z nikim innym prócz tego zagadkowego, obcego mężczyzny, który nieoczekiwanie
wkroczył w jej życie, i tak niezauważalnie, że ledwo to sobie uświadamiała, stał się jej
niezbędny do szczęścia. Pokochała go, to pewne.
Teraz zdała sobie z tego sprawę, lecz wcale nie czuła się zaskoczona. Rozchyliła
wargi, ale nie zdążyła niczego wyznać, gdyż nakryły je usta Bena.
Nie przyszło jej do głowy, by się bronić, ani teraz, ani chwilę później, gdy
nieubłaganie została pchnięta na miękki materac. Męskie wargi i palce z czarodziejską mocą
krążyły po jej ciele, a ona z ochotą przyjmowała te pieszczoty. Cnotliwe gesty, na które
zezwalała kilku wybranym przedstawicielom płci przeciwnej - pocałunki w palce i
nadstawiony policzek, w najmniejszej mierze nie przygotowały jej na ten niezrównany
przejaw męskiej namiętności. Dla Benedykta reakcja młodej panny była nie mniej
zaskakująca. Zamiast choćby dla pozoru udawać dziewiczą wstydliwość, sama go zachęcała,
by pozwalał sobie na coraz więcej, układając się tak, by mógł łatwiej sięgnąć do guziczków
przy zapięciu jej sukni i ściągnąć przez ramiona pętający ją strój.
Nie mogła opanować drżenia rozkoszy, przebiegającego przez jej ciało, gdy prawa
ręka Bena zaczęła gładzić delikatne kości jej ramienia i zsunęła się niżej, by przebiec palcami
wokół krągłości jej piersi. Nigdy by nie uwierzyła, że lekkie jak piórko dotknięcie męskiej
ręki może wywołać w niej takie bogactwo rozkosznych doznań, zaćmiewając umysł,
przytłaczając wszystkie rozsądne myśli z wyjątkiem jednej.
- Kocham cię - wyszeptała tak cicho, że ledwo sama zdała sobie z tego sprawę, lecz w
mężczyźnie nagle zaszła zmiana. Poczuła, że zesztywniał, magiczne palce zatrzymały się, po
czym uniósł głowę i wpatrzył się w jej twarz, a oczy błyszczały mu dziwnym połączeniem
triumfu i stanowczego postanowienia. Potem podniósł się, unikając drżącej ręki, którą ku
niemu wyciągnęła. Przesunął się tak, że nie mogła go dotknąć, mamrocząc jakieś słowa, które
wówczas wydały się jej bezsensowne, lecz pamiętała je bardzo dobrze przez tygodnie,
miesiące i lata, które miały nadejść.
- Nie, nie tak - powtórzył, jakby rozpaczliwie usiłując przekonać samego siebie. -
Może jestem szalony. Bez wątpienia mój przedsiębiorczy młodszy brat będzie uważał, że
postradałem rozum... ale to nieważne. Nie mogę na to pozwolić... nie w ten sposób.
Sophia przypatrywała mu się w milczeniu, gdy wyciągnął rękę, by uchwycić się
brzegu kominka palcami, które zaledwie przed chwilą wywołały w niej taką burzę zmysłów.
- Ben, nie rozumiem cię. - Czuła się jak dziecko, zranione i zagubione, ukarane nie
wiedzieć za co. - Czy zrobiłam coś nie tak?
Nie próbował odpowiedzieć, a ona zaczęła się zastanawiać, czy może to jej
nieskromny brak opanowania stał się przyczyną tej nagłej zmiany, która w nim zaszła.
Instynktownie sięgnęła do stanika sukni i zaczęła porządkować na sobie ubranie, w miarę
niepostrzeżenie i szybko, co nie szło jej łatwo, gdyż palce miała wyjątkowo niezgrabne.
- Naprawdę cię kocham, Benie - zapewniła go, gdy poczuła, że znowu może spojrzeć
mu w twarz. - Inaczej nie pozwoliłabym, żebyś... to znaczy, nie dałabym ci...
- Wiem, co chcesz powiedzieć. - Teraz zadał sobie trud, by na nią spojrzeć, a choć nie
była pewna, o czym myślał ani co czuł, nie widziała w jego oczach śladu niesmaku czy
odrazy. - Dlatego właśnie nie dopuszczę, by zdarzyło się to właśnie w ten sposób. Muszę
porozmawiać z twoim ojcem, jak to przystoi w podobnej sytuacji. Chcę, byście... ty i twój
ojciec, mieli możliwość wyboru.
- Co?! - wykrzyknęła Sophia bez tchu, nie mogąc uwierzyć, że tak inteligentny
człowiek powiedział coś równie głupiego. - Benie, musiało ci się pomieszać w głowie... albo
mnie! Papa nigdy się nie zgodzi. Nigdy, rozumiesz?
- Nie? - Nie wydawał się przekonany ani w najmniejszej mierze zatroskany. Wyglądał
raczej na bardzo rozbawionego. - Mam nadzieję, że się mylisz, a jeśli nie, musimy ufać, że
zdrowy rozsądek zwycięży i że z czasem pogodzi się z losem.
- Na pewno nie! - Największy głupiec wychwyciłby silne przekonanie w jej glosie. -
Nie znasz mojego ojca. Jak myślisz, po kim odziedziczyłam upór? Mówiłam ci już, jaki
nastrój panował w domu przez ostatnie dwa czy trzy tygodnie - przypomniała mu,
zastanawiając się, dlaczego te szerokie ramiona drżą od powstrzymywanego śmiechu. - To
była nieustanna walka, ja swoje, a on swoje. Dzięki różnym chytrym sztuczkom na razie ja
wygrywam, ale to może już długo nie potrwać. Z jakiegoś powodu papa chce, bym przed
końcem sezonu zawarła odpowiednie małżeństwo, a nie jest to człowiek, który łatwo znosi
porażkę.
- W takim razie powinien być zachwycony, gdy złożę mu swoją propozycję.
Omal się nie zdradził, widząc jej strapioną minę. Wiedział dokładnie, jakie myśli
przebiegały przez tę małą główkę, i nade wszystko pragnął zapewnić ukochaną, że gdy
poprosi hrabiego o jej rękę, odpowiedź będzie zadowalająca. Trzymał język na wodzy.
Urocza Sophia, którą otoczenie rozpieszczało i od dzieciństwa spełniało wszystkie jej
zachcianki, musi się nauczyć, że nie może mieć w życiu wszystkiego, czego zapragnie, że
czasami musi pójść na ustępstwa. A co najważniejsze, trzeba ją przekonać, żeby porzuciła
swe dziewczęce fantazje, które chce zachować, będąc już kobietą, i by przyjęła do
wiadomości, jaka jest i kim jest.
- Oczywiście zdaję sobie sprawę, że hrabia może mnie nie polubić, nie uznać mnie za
odpowiedniego kandydata. W takim razie, kiedy się pobierzemy, będziemy musieli
zrezygnować z twojego posagu.
Po raz pierwszy w jej oczach pojawiła się niepewność, która zadźwięczała także w jej
głosie, gdy zapytała:
- Czy to ma dla ciebie tak wielkie znaczenie? Bo dla mnie żadnego.
- Doprawdy?
- Tak. Chętnie poświęcę fortunę, by poślubić ukochanego mężczyznę.
- Jakie to wzruszające! - Nie oszczędzał jej uczuć, nie mógł być dla niej miły, jeśli
chciał zyskać pewność, że ją zdobył. - Uważasz, że liczy się tylko miłość?
- Ben, o co chodzi? - Niemal nie mógł już znieść jej niepokoju. - Czy nie chcesz się ze
mną ożenić?
- Chcę bardziej, niż myślisz, moja najdroższa, ale porzućmy na chwilę ten temat.
Zastanówmy się natomiast, jaką będziesz żoną dla biednego stajennego.
Stanął mocno na rozstawionych nogach, skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał się jej,
zupełnie jakby oglądał cenną źrebicę na końskim targu.
- Masz przyjemną powierzchowność i bez wątpienia świetne maniery. Ale rozsądny
człowiek nie kupi konia pełnej krwi, żeby ciągnął mu pług.
Od razu wyczuł, że ogarnął ją gniew, nawet jeszcze zanim poradziła mu stanowczym
głosem, by wyrażał się nieco uprzejmiej.
- Wątpię, czy potrafisz gotować - ciągnął, ignorując jej słowa - i nie sądzę, żebyś
kiedykolwiek trzymała miotłę w ręce. Byłbym zdumiony, gdybyś umiała wykrochmalić fular
albo cokolwiek przeprała. W sumie, biedak nie będzie miał z ciebie pożytku, kochanie, i
powinien dobrze się namyślić, zanim weźmie cię za żonę.
Dla Sophii znaczenie tej przemowy było absolutnie jasne: mężczyzna, w którym się
zakochała, co sobie przed chwilą uświadomiła, dla którego z radością poświęciłaby wszystko,
byleby być tylko z nim, zastanawia się, czy w ogóle się z nią ożenić!
Czuła się głęboko zraniona, zwłaszcza po miłosnych pieszczotach, którymi
rozkoszowali się jeszcze przed chwilą. Bardzo upokorzył ją ten katalog jej niedociągnięć,
które tak bezlitośnie wymienił. Nigdy nie uważała się za osobę mściwą, lecz nie mogła
powściągnąć przemożnej chęci, by jego z kolei zranić i upokorzyć.
Czerpiąc z owej głębokiej studni, jaką jest kobieca duma, podniosła się z łóżka i
stanęła z nim twarzą w twarz.
- Oboje powinniśmy się zastanowić, zanim podejmiemy decyzję, której kiedyś
moglibyśmy żałować - oznajmiła wyniosłym tonem. - Zwłaszcza ty, gdyż muszę jasno
powiedzieć, że po tym, co między nami - zaszło, nie możesz być już moim osobistym
stajennym.
- Całkowicie się zgadzam - przyznał ochoczo. - Co więcej, nie mam zamiaru spędzać z
tobą nocy w tej chacie, lecz pozwolę sobie pozbawić cię jednego z koców i czekać na świt na
ganku. - Z tymi słowami pochwycił jedno przykrycie z łóżka i podszedł do drzwi, mamrocząc
pod nosem coś, co podejrzanie brzmiało jak „Dobranoc, hrabino”.
Zanim Sophia wreszcie zasnęła, kilkakrotnie chciała zawołać Bena, by wrócił do
środka i spędził noc na ławie przed ogniem, lecz powstrzymała ją duma. Gdy się obudziła w
promieniach słońca, prześwitujących przez okienko chatki, żałowała wypowiedzianych w
gniewie słów i postanowiła poprosić Bena, by został, pewna, że jakoś zdołają pokonać
piętrzące się przed nimi trudności. Ale było już za późno. Gdy odsuwała przykrycie i
pospiesznie naciągała na siebie pogniecioną suknię, Beniamin Rudgely - podążał już drogą na
pożyczonym koniu, by zniknąć z jej życia na zawsze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Skandaliczna niewdzięczność! - Kilka naczyń na nakrytym do śniadania stole omal
nie wylądowało na podłodze, gdy hrabia Yardley dawał ujście swemu oburzeniu, dość mocno
uderzając otwartą dłonią o blat. - Jak inaczej można to nazwać? Wiedziałem od razu, że nie
należy najmować służby bez jakichkolwiek referencji, ale, dobroduszny głupiec, zrobiłem to
wbrew rozsądkowi. I jak ten łotr odpłacił się za moje dobre serce? - rzekł, nie kierując tego
pytania do żadnego ze swych słuchaczy w szczególności. - Powiem wam: zabierając się bez
słowa pożegnania i zostawiając nas bez stajennego! Niewdzięczny szubrawiec!
Lady Marissa, wysłuchawszy ze współczuciem słusznych skarg męża na niesolidnego
stajennego, Beniamina Rudgely'ego, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Cieszyła się, że mąż
znowu towarzyszy jej przy śniadaniu, nawet jeśli przy tej okazji wylewa żale na przeciwności
losu. Przynajmniej, uzmysłowiła sobie, napady złego humoru stały się ostatnio o wiele
rzadsze, a choć nie można jeszcze powiedzieć, by wrócił do swego normalnego,
zrównoważonego stanu ducha, w ciągu ostatnich paru dni nastrój wyraźnie mu się poprawił.
- Postąpił może trochę bezmyślnie, mój złoty, ale chyba niesłusznie nazywasz go
szubrawcem - zauważyła ze zwykłym dla siebie poczuciem sprawiedliwości. - Przyznam, że
stajenny postąpił grubiańsko, nie powiadamiając o odejściu ze służby, ale przynajmniej, nim
zniknął, z tego, co się orientuję, nie przywłaszczył sobie sreber rodzinnych ani do
czyichkolwiek innych.
- To prawda - przyznał lord, a jego grymas niezadowolenia odrobinę złagodniał. -
Mimo wszystko to bardzo dziwne. - Przesunął wzrok od żony do drugiej uczestniczki
śniadania. - Nie wiesz, o co tu może chodzić, Sophio?
- Powiedziała nam już wszystko, co wiedziała, moje złoto - wtrąciła się hrabina,
natychmiast przychodząc córce z odsieczą. - Jeśli ktoś może żałować zniknięcia Beniamina
Rudgely'ego, to właśnie nasza córka. - Przesłała jej przez stół uśmiech pełen współczucia. -
Polubiłaś go, prawda, kochanie?
- Bardzo - odparła Sophia, sama się dziwiąc, jak umiejętnie panuje nad sobą i -
owszem - czując się z siebie dumna.
Gdy obudziła się owego ranka, by odkryć, że na ganku przed chatą siedzi nie Ben, lecz
lord Nicholas Risely oraz żona karczmarza, w którego gospodzie zatrzymali się na krótko
poprzedniego popołudnia, nikomu nie zdradziła, że jej serce przeszywa nieustający ból.
Pamiętała wyraźnie, że zdaniem Bena damy z jej sfery, które publicznie dają upust burzliwym
uczuciom, zachowują się nieco wulgarnie. Z niezmiennym zainteresowaniem słuchała jego
opinii i, o dziwo, prawie zawsze zgadzała się z punktem widzenia swego stajennego.
Zaczynała też przyjmować do wiadomości, choć było to bolesne, że wszystko, co
powiedział w czasie tej niezapomnianej nocy w chatce zaledwie przed tygodniem, który
wydawał się jej rokiem, było oczywistą prawdą. Tylko w głupiutkich dziecinnych marzeniach
damy z wyższej sfery wychodzą za swoich służących, a potem żyją długo i szczęśliwie. O tak,
miał niewątpliwie rację, napominała się w duchu, choć przyznanie się do tego sprawiało jej
ból. Żywiła tylko nadzieję, że może pewnego dnia będzie miała okazję mu to powiedzieć - że
choć nadal go kocha i pewnie jej miłość przetrwa wiecznie, związek pomiędzy nimi jest
niemożliwy.
- Chyba nie mogę dodać nic do tego, co już powiedziałam - potwierdziła Sophia,
przerywając gwałtownie swe rozmyślania, gdy uświadomiła sobie, że dwie pary oczu
badawczo się w nią wpatrują. - Wytłumaczyłam już, dlaczego postanowiłam wziąć Bena ze
sobą. Choć - dodała - mówiąc zupełnie szczerze, jestem przekonana, że był to pomysł lorda
Nicholasa. Gdy pojazd jego ciotki nie pojawił się, uznał, że jeżdżąc z nim po mieście,
powinnam mieć chociaż sługę w charakterze przyzwoitki. Hrabia cmoknął pogardliwie.
- Wielmożna Tabatha Risely zawsze była głupią kobietą. Jak można zapomnieć o
wysłaniu powozu po gościa, skoro solennie obiecała to zrobić?
- Może znajdzie się jakieś usprawiedliwienie - łagodziła mężowskie oburzenie lady
Marissa. - W końcu, moje złotko, skończyła siedemdziesiątkę.
Szare brwi lorda uniosły się gwałtownie.
- Tak? No i co z tego? Ja też nie jestem najmłodszy, a pamięć mi dopisuje.
- Owszem - przyznała z radością lady Marissa. - Jak już wspomniałeś, lady Tabatha
zawsze była trochę... roztrzepana. Chwała Bogu nie przeszło to na innych członków rodziny.
Lord Nicholas, ten złoty chłopak, odznaczył się wielką przytomnością umysłu, nalegając, by
stajenny też pojechał. Prawda, że lepiej by było, gdyby nie zdecydował się podróżować w
odkrytym powozie aż do domu ciotki, skoro nie zdołał dogonić swoich przyjaciół.
- Nie, to nie było najmądrzejsze - musiała przyznać Sophia - ale jak już ci
wytłumaczyłam, mamo, gdy zatrzymaliśmy się w tym zajeździe, by zmienić konie, tyle samo
czasu zająłby nam powrót tutaj, by wziąć powóz, co jazda do domu lady Tabathy.
Sophia uznała to wyjaśnienie za rozsądne i oboje jej rodzice najwyraźniej przychylili
się do tego zdania.
- Nie wiedziałam, że lord nie zamierzał spędzić nocy w domu ciotki, lecz postanowił
zatrzymać się u swego przyjaciela, Toby'ego Aldermana, który mieszka w pobliżu -
tłumaczyła dalej, pamiętając wyraźnie, co lord Nicholas radził jej powiedzieć, gdyby rodzice
zadawali dalsze pytania.
Jej odrętwiały umysł jakimś cudem zdołał przyswoić sobie wszystko, co mówił
Nicholas podczas krótkiej podróży z powrotem do miasta w powozie Toby'ego Aldermana, z
karczmarką jako przyzwoitką. Ich powrót do miasta nie mógłby wyglądać bardziej stosownie
i takim miał się wydawać dzięki cudownej bajeczce, którą wymyślił.
Sophia przyjęła wówczas jego wyjaśnienia bez zbędnych pytań, gdyż odkrywszy
nieoczekiwane zniknięcie Bena, czuła się tak oszołomiona, że nic nie przychodziło jej do
głowy. Dopiero następnego dnia zaczęła się zastanawiać, dlaczego lord Nicholas tak
zdecydowanie nie chciał, by opowiedziała, co wydarzyło się naprawdę. W końcu nie zaszło
nic takiego niestosownego. Ben spędził całą noc na ganku. Niemniej dała słowo Nicholasowi
i nie miała zamiaru go łamać.
- Gdy lord Nicholas zaproponował, że weźmie ze sobą Bena, by spędził noc u
Aldermana, wydawało mi się to całkiem rozsądne. Dom lady Tabathy nie jest duży, a ona nie
chciała mieć na głowie jeszcze jednego, niepotrzebnego służącego. Oczywiście, byłam
całkowicie zaskoczona, gdy zabrał się, nie mówiąc nikomu ani słowa, dokąd się udaje.
- Wcale ci się nie dziwię, kochanie. Nie spodziewałam się tego po nim. - Lady Marissa
w zamyśleniu dopiła zawartość swej filiżanki, po czym zapytała: - Lord Nicholas o niczym
się nie dowiedział?
- Nic mi o tym nie wiadomo, mamo. Zna dobrze tę część kraju i obiecał się popytać.
Jak. wiesz, całe miasto mówi teraz o powrocie jego brata i wydaje mi się, że lord Nicholas
pojechał do hrabstwa Hamp, by spędzić parę dni z księciem Shambrookiem. Zobaczę się z
nim, gdy powróci do miasta, i wtedy się dowiem, czy doszły do niego jakieś słuchy.
- Wielka szkoda, że stajennemu ni z tego, ni z owego przyszło do głowy, by nas
opuścić - odezwał się niespodziewanie lord. - Żałuję, że nie poznałem go lepiej. Trapp
przyszedł do mnie zeszłego ranka. Był bardzo zdziwiony, że chłopak nie pofatygował się
nawet, by zabrać swoje rzeczy.
Sophia miała suche oczy i była wyjątkowo opanowana. Spojrzała wprost na ojca.
- Muszę przyznać, papo, że mnie też to dziwi. Ani mi przez myśl nie przeszło, że
gdyby wrócił, powinniśmy przyjąć go z powrotem. - Wiedziała, że tego by nie zniosła. -
Jednak chciałabym mieć pewność, że nic złego mu się nie przytrafiło.
- Naturalnie, dziecko - odpowiedział łagodnie lord, dając tym samym poznać, że jego
strapienie powoli odchodzi w niepamięć. - Jeśli młody Risely niczego się nie dowie, może
przespaceruję się po Bow Street. Tam wyczekują tacy młodzieńcy. - Spojrzał na drzwi, które
otworzyły się nagle. - O co chodzi, Cardew?
Lokaj niósł list na srebrnej tacy.
- Doręczony osobiście, wasza lordowska mość. Posłaniec posila się teraz w kuchni,
czekając na odpowiedź.
Lord uniósł szare brwi, łamiąc potężną pieczęć.
- Wielkie nieba! - zakrzyknął, zapoznawszy się z treścią krótkiej wiadomości. - Co o
tym sądzisz, moja duszko?
Lady Marissa rzuciła okiem na pojedynczą kartkę papieru, zapisaną śmiałym,
eleganckim pismem.
- To zupełnie oczywiste - odparła, nie zdradzając śladu zaskoczenia, które
najwyraźniej przeżył jej mąż. - Książę Sharnbrook uprzejmie zaprasza nas do spędzenia wraz
z nim paru dni w swej posiadłości.
- Owszem, ale dlaczego? - Hrabia uczynił gest, zdradzający jego bezbrzeżne
zdumienie. - Gdy ostatnio widziałem Benedykta Risely'ego, nosił koszulę w zębach. Dlaczego
nagle przyszło mu do głowy, by zaprosić mnie i moją rodzinę do Sharnbrook, jeśli wolno
zapytać?
Lady Marissa wzruszyła ramionami.
- Doprawdy nie mam pojęcia. Mogę jedynie przypuszczać, że lord Nicholas mógł
wspomnieć o swej przyjaźni z Sophią i o tym, że uprzejmie zgodziła się uczestniczyć w
przyjęciu urodzinowym jego wiekowej ciotki. Może jego wysokość chce jej osobiście
podziękować.
- Może to rzeczywiście o to chodzi i nie wbił sobie do głowy, że nasza mała Sophia
będzie dla niego idealną żoną. - Hrabia wydał się nie tyle zaniepokojony, co szczerze
zdziwiony. - Szybko odkryje swoją pomyłkę, a jeśli przyjmę zaproszenie, okaże się, że młody
książę będzie gościł chyba jedyną pannę w kraju, która żywi niechęć do utytułowanych
dżentelmenów.
- Czy mam z tego wnosić, papo, że nie zdecydowałeś się jeszcze, czy przyjąć
zaproszenie? - zapytała Sophia, w której obudziło się wrodzone poczucie humoru. -
Zdumiewasz mnie! Dałabym głowę, że chwycisz obiema rękami taką wspaniałą okazję. W
sumie, dość lubię lorda Nicholasa, więc istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że poczuję
również sympatię do jego brata. Wiesz, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy.
Podniosła się i podeszła do drzwi.
- Na twoim miejscu przyjęłabym zaproszenie. Posiadłość ciotki Adeli znajduje się w
pobliżu Shambrook. Tyle razy nas do siebie zapraszała. Jeśli książę i ja poczujemy do siebie
niechęć od pierwszego wejrzenia, możemy wreszcie złożyć jej obiecywaną wizytę. Poza tym
krótki wyjazd z tego miasta o zatęchłym powietrzu z pewnością wszystkim nam dobrze zrobi.
- Z tymi słowy wyszła z jadalni, a jej ojciec aż otworzył usta ze zdziwienia.
Bez względu na to, czym kierowała się Sophia, zachęcając ojca do przyjęcia
zaproszenia - a i ona sama nie bardzo wiedziała, co nią powodowało - nie żałowała, gdy trzy
dni później Trapp zręcznie zatoczył powozem po podjeździe, a ona rzuciła pierwsze
spojrzenie na rodową posiadłość hrabiego Sharnbrooka.
Położona wśród połaci naturalnego parku, oblana łagodnym blaskiem zachodzącego
słońca, ta budowla z okresu Restauracji, zaprojektowana przez ucznia słynnego architekta
Inigo Jonesa, prezentowała się niezwykle okazale. Sophia nigdy nie widziała domostwa
równie doskonale usytuowanego i tylko dziwiła się, że obecna głowa rodziny na tak długo
opuściła swą piękną siedzibę. Gdyby należała do niej, nie wyjechałaby stąd nawet na pięć
tygodni, nie mówiąc już o pięciu latach, myślała, wysiadając z pomocą lokaja w liberii, który
wyłonił się ze wschodniego wejścia do domu, gdy tylko Trapp zatrzymał powóz.
Wnętrze robiło nie mniejsze wrażenie, przynajmniej to, co zdążyła zauważyć, zyskało
jej całkowite uznanie. Szli wraz z matką i ojcem po kunsztownie rzeźbionej kondygnacji
dębowych schodów, poprzedzani przez starszawą gospodynię. Na górze skręcili w lewo i
weszli do niedawno dobudowanego wschodniego skrzydła. Tutaj Sophię wprowadzono do
jasnego, przestronnego pokoju, którego ściany zdobiła ręcznie malowana chińska tapeta, a
jedwabne zasłony w kolorze głębokiej zieleni przystrajały oba okna i łóżko z baldachimem.
Przez chwilę wpatrywała się z zachwytem w urządzenie sypialni, od kunsztownej
sztukaterii na suficie po gruby, miękki dywan. Słyszała, że przez ponad dwa stulecia najlepsi
architekci i projektanci byli zatrudnieni przy urządzeniu domu i jego otoczenia, tworząc
wzorzec ponadczasowego piękna, który dorównywał najświetniejszym budowlom w kraju.
Żadna rezydencja, którą dotychczas Sophia zwiedziła, nie wzbudziła w niej takiego
zainteresowania. Nie wiedziała, co ją tak oczarowało, lecz nagle zapragnęła zobaczyć cały
dom, dotrzeć do każdego zakamarka i każdej kryjówki, by odkryć ich wszystkie tajemnice.
Szybko więc zrzuciła z siebie pognieciony nieco strój podróżny i przebrała się w śliczną,
lekką, muślinową suknię, na którą narzuciła szał z frędzlami i udała się do pokoju matki.
Jedno spojrzenie na lady Marissę, spoczywającą na sofie przy otwartym oknie
powiedziało Sophii, że, przynajmniej na razie, matka nie podziela jej entuzjazmu.
- Przepraszam, mamo, że tak nagle wpadłam. Spałaś?
- Nie, dziecko, chciałam tylko, żeby mi oczy odpoczęły. - Wyciągnęła rękę,
zapraszając córkę, by usiadła obok niej i od razu zobaczyła, że w tych zielonych oczach
pojawiły się nadzwyczaj żywe iskierki, których, jak sobie uświadomiła, dawno już u Sophii
nie widziała. - Wyglądasz na podekscytowaną. Ciekawe, czy to na myśl o spotkaniu z naszym
gospodarzem tak się zaróżowiłaś? - zapytała. - Podobno jest bardzo przystojny.
- Owszem, wiem to z wiarygodnych źródeł - odparła sucho Sophia, zdradzając swój
całkowity brak zainteresowania. - Tak oczarował mnie urok tego wspaniałego domu, że jego
właściciel nie zdoła mu dorównać, o tym mogę cię zapewnić. Widziałaś kiedyś tak wspaniale
usytuowane miejsce?
- Nie, chyba nie. - Hrabina, patrząc, jak córka podchodzi do okna, przypomniała sobie
coś, co ją uderzyło przed paroma dniami, odprawiła zatem pokojówkę i postanowiła
zaspokoić swoją ciekawość.
- Dlaczego zachęcałam papę, by przyjął zaproszenie? - powtórzyła Sophia pytanie
matki. - Uważałam, że dobrze mu zrobi, jeśli wyrwie się na parę dni z miasta. Zmiana jest dla
niego wskazana. Nie sądzisz, że ostatnio miewa się dużo lepiej?
- Owszem, dziecko, też tak uważam. I nie było żadnego innego powodu? - zapytała po
chwili milczenia.
Sophia przymknęła oczy, by powstrzymać łzy, którym pozwalała płynąć tylko wtedy,
gdy była sama w pokoju. Gdy budziła się rano, wypłakawszy się w poduszkę, wcale nie czuła
się lepiej. Te napady szlochu z czasem zaczną się zmniejszać, lecz ból będzie jej tak samo
ściskać serce, przypominając, że życie może być okrutne. Los okazał się złośliwy, stawiając
na jej drodze człowieka, którego musiała pokochać, lecz nie mogła poślubić.
- Było ich kilka, mamo - przyznała cicho. - Miałam cichą nadzieję, że lord Nicholas tu
będzie. Niestety, jak pewnie słyszałaś od gospodyni, gdy się jej zapytałam, lord pojechał dziś
rano do Londynu. - Wzruszyła ramionami. - Trudno. Zobaczę się z nim, kiedy wrócimy do
miasta. Tymczasem zamierzam korzystać ze świeżego, wiejskiego powietrza. Przyjemnie
będzie odetchnąć od hałasu i smrodu stolicy.
Hrabina Marissa nie wątpiła, że córka mówi prawdę, lecz podejrzewała, że równie
wiele ukrywa. Nie wypytywała wszakże jej więcej, lecz powiedziała tylko:
- Jestem święcie przekonana, że krótki pobyt na wsi wszystkim nam dobrze zrobi.
Muszę nadmienić, że zachęcając ojca do przyjęcia tego zaproszenia, najprawdopodobniej
rozbudziłaś w nim nadzieję, że zawrzesz wspaniałe małżeństwo.
W nagłym wybuchu śmiechu Sophii zadźwięczała szaleńcza nuta.
- A właściwie dlaczego nie?
- Bo sama przyznałaś, że wolisz lokajów niż markizów - przypomniała jej lady
Marissa, nie mogąc się powstrzymać, po czym uśmiechnęła się, widząc zdumioną minę córki.
- Tak, słyszałam te plotki na naszym własnym balu - przyznała - i mniej więcej orientuję się,
skąd się wzięły.
- Że też w ogóle mogłam powiedzieć coś równie idiotycznego! - wykrzyknęła głęboko
zawstydzona Sophia. - Nie wiem, jak się godziłaś z moją głupotą przez te wszystkie lata,
mamo. - Smętny uśmieszek wykrzywił jej kącik ust. - Może to mi było przeznaczone -
powiedziała pod nosem, nie zdając sobie sprawy, że mówi głośno. - Tylko na to zasługuję.
W hrabinie nagle obudziła się czujność.
- O co chodzi, dziecko? - zapytała. Zaczęła obawiać się najgorszego. - Czy coś się
stało?
- Gdy przybyliśmy do Londynu, mamo - odparła Sophia, odwracając się, by wyjrzeć
przez okno na olbrzymi park, jakby tam szukała pociechy - papa obawiał się, bym nie padła
ofiarą jakiegoś łowcy posagów. Chyba ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, że to jego
niezrównanej córce może czegoś niedostawać, że to ja nie spełniam warunków na idealną
żonę.
Odwracając się od wspaniałego widoku, Sophia przeszła szybko do drzwi, obawiając
się, że niewzruszone opanowanie może ją opuścić.
- Och, gdyby tylko żaba mogła zmienić się w księcia! - krzyknęła. - Nie mogę mieć
swojej żaby, więc muszę zadowolić się następnym z kolei. Sądzę, że w tej sytuacji książę by
się nadał. - Zanim matka zdołała zebrać myśli i zapytać, o co córce, na miłość boską, chodzi,
Sophia wyszła z pokoju.
Przez kilka minut hrabina siedziała nieruchomo, czując w głowie kompletny zamęt i
wpatrując się z zadziwieniem w zamknięte drzwi. Wreszcie coś zaświtało jej w głowie i
pobiegła do przyległego pokoju, gdzie jej mąż stał przy wysokim oknie z rękami założonymi
za siebie, podziwiając wspaniałe widoki.
- Thomasie, musimy natychmiast stąd wyjechać! - oznajmiła hrabina bez ogródek.
- Co takiego? - Wytrącony z rozmyślań hrabia odwrócił się, by spojrzeć na swą
zazwyczaj spokojną żonę, która teraz miotała się po pokoju jak oszalała. - Do diabła, przecież
dopiero co przyjechaliśmy! Co ci jest, Marisso?
- Nic, ale obawiam się, że z Sophią dzieje się coś bardzo niedobrego. Lękam się też, że
jeśli lord Sharnbrook zaproponuje jej małżeństwo, nasza córka wyrazi zgodę!
Lepszej wiadomości sir Thomas nie mógł się spodziewać.
- No i co z tego. To wspaniała partia.
- Nie, bo Sophia będzie miała złamane serce z powodu swojej żaby.
- Żaby... ? - Na obliczu lorda odmalował się wyraz zdumienia. - O czym ty, do diabła,
mówisz, Marisso? - Uśmiechnął się do niej ze współczuciem. - Wiem, w czym rzecz, moja
duszko. Cała ta bieganina w Londynie wymęczyła cię, bo też i było przy tym mnóstwo
podniecenia. Musisz wypocząć.
- Mnie nic nie jest! - zawołała. Chyba po raz pierwszy w życiu tak niewiele
brakowało, by straciła panowanie nad sobą. - To o Sophię powinieneś się martwić. - Przestała
krążyć nerwowo po pokoju. - Powinnam się była domyślić. Dostrzegłam w niej zmiany...
widziałam, że ktoś wywiera na nią dobroczynny wpływ... Ale ani przez chwilę nie
przypuszczałam, że się zakocha... Boże, ależ byłam głupia!
- Zakochała się? Sophia...? W kim, jeśli wolno zapytać? - Hrabia był całkowicie
oszołomiony. - Z wyjątkiem młodego Risely'ego, żadnemu mężczyźnie nie okazywała cienia
zainteresowania, o ile mi wiadomo.
- Rzeczywiście - przyznała żona, której pobladłe rysy naznaczył niepokój. - I to
właśnie mnie martwi, gdyż bardzo się boję, że oddała serce komuś... kogo uznałbyś za
absolutnie nieodpowiedniego.
- Ha! A więc tak się rzeczy mają! - ryknął sir Thomas, uderzając z całej siły pięścią w
znajdujący się akurat pod ręką stolik. - Mogłem się domyślić, że to dziewuszysko zrobi coś
takiego tylko po to, żeby mi dokuczyć.
- Jeśli naprawdę w to wierzysz, wyrządzasz naszej córce krzywdę - sprzeciwiła mu się
lady Marissa, dzięki czemu lord wziął się w garść i natychmiast skupił uwagę na słowach
żony. - Gdybyś nie był tak pogrążony we własnej melancholii i zainteresował się choć
odrobinę tym, co się dookoła ciebie dzieje, a nie myślał tylko o swoich zmartwieniach, nie
umknęłyby ci zmiany, które zaszły w Sophii. Znosiła twoje przygnębienie i dziwaczne
zachowanie z taką cierpliwością i wyrozumiałością, że byłam z niej dumna jako matka. Ani
razu nie okazała najmniejszego zdenerwowania, gdy tak niemądrze paradowałeś przed nią z
każdym lalusiem i dandysem, jaki ci się tylko nawinął. Nic dziwnego, że na biednym dziecku
ci wszyscy kandydaci do jej ręki nie robili najmniejszego wrażenia, skoro swe uczucia
ofiarowała już komuś innemu!
- Tak, ale kim jest ten człowiek, jeśli wolno zapytać? - wtrącił rozsądnie lord.
- Nie mam pojęcia. - Usiłując odzyskać panowanie nad sobą, hrabina usiadła na
najbliższym krześle i przez chwilę usiłowała zebrać rozbiegane myśli. - Gdybym nie była tak
zajęta tobą w ostatnich tygodniach, zwróciłabym większą uwagę na Sophię i jej kłopoty.
Najwyraźniej bardzo się starała ukryć przede mną prawdę. Może, w głębi serca, przez cały
czas zdawała sobie sprawę, że poślubiając tego mężczyznę, popełni mezalians.
Uniosła głowę i spojrzała przez pokój na męża, który już nie był zagniewany, lecz
zmartwiony.
- Nie wiem, co przez ostatnie parę tygodni działo się tuż pod naszym bokiem. Jestem
tylko pewna tego, że nasza córka jest głęboko nieszczęśliwa i usiłuje ukryć swe uczucia przed
wszystkimi. Może istnieje jakaś szansa, by poślubiła człowieka, który zdobył jej serce. Czy
mógłbyś spokojnie siedzieć i patrzeć, jak wychodzi za kogoś, kogo nigdy nie pokocha, tylko
dlatego, żeby tobie sprawić przyjemność?
Nastąpiła długa cisza.
- Nie, Marisso, nie mógłbym - odpowiedział po chwili hrabia. W jego głosie
zabrzmiała dawna, nieubłagana stanowczość. - Chodź, znajdźmy naszą córkę i dowiedzmy
się, co się dzieje.
Sophia, nie mając pojęcia, że rodzice zamierzają zbadać stan jej uczuć, szła samotnie
żwirowaną ścieżką na tyłach rezydencji i nagle zdała sobie sprawę, że napięcie ostatnich dni
zaczyna się w końcu na niej odbijać. Nie dość, że omal nie załamała się w obecności matki, to
teraz była przekonana, że oczy płatają jej figla, gdyż nagle zobaczyła, wypisz wymaluj,
dawnego stajennego Clema Claypole'a, który siedząc na wspaniałym karym koniu, mija ją w
oddali. Pomyślała, że ze zmęczenia ma zwidy i że konna przejażdżka dobrze by jej zrobiła,
pomogła ukoić skołatane nerwy. Skierowała kroki w stronę stajni, gdzie nie brak było
wspaniałych rumaków. Poprosiła więc napotkanego chłopca stajennego, by osiodłał dla niej
któregoś z nich, rozglądając się jednocześnie, czy nie dojrzy gdzieś Clema.
- Tak jest, jaśnie panienko, za chwilę przyprowadzę konia, muszę tylko znaleźć
damskie siodło.
W oczekiwaniu na konia, postanowiła sprawdzić, co kryje się w przepięknym
pawilonie w ogrodzie, który już wcześniej przyciągnął jej wzrok.
- Kompletne szaleństwo! - wyszeptała pod nosem, wchodząc do oranżerii, gdzie
znalazła się wśród girland pachnących pąków, których nazw w większości nawet nie znała.
Wilgotne powietrze zapierało dech, lecz aromat był upajający, toteż stała przez chwilę
z zadziwieniem, patrząc na cudowny, egzotyczny zbiór roślin, aż uwagę jej zwrócił wysoki
okaz w potężnej ceramicznej misie, stojący zaledwie parę jardów od niej.
- Delikatnie się z tym obchodź - ostrzegł ją dźwięczny, zaskakująco znajomy głos, gdy
Sophia, podchodząc, nieśmiało wyciągnęła rękę, by dotknąć grubego, owalnego liścia. -
Przebył bardzo długą drogę. Dokładnie rzecz biorąc, z Karoliny. To jedyny egzemplarz w
majątku i bardzo o niego dbamy.
- To zrozumiałe - odparła Sophia, szybko cofając rękę jakby w obawie, że mogłaby się
poparzyć, po czym, gdy odwróciła się gwałtownie, ujrzała wysoką, nienagannie odzianą
postać, wyłaniającą się spomiędzy roślin. To, że jakąś odległą cząstką mózgu natychmiast
rozpoznała coś boleśnie znajomego w głębokim głosie, powinno stanowić dla niej dostateczne
ostrzeżenie. Jednak dalej stała z otwartymi ustami jak ogłupiała, gdy ujrzała tę ukochaną
twarz, teraz starannie ogoloną. Wieńcząca czoło złota grzywa była równo przycięta.
Mężczyzna uśmiechał się do niej.
- Ben! - wyszeptała bez tchu, nadal nie mogąc uwierzyć świadectwu własnych oczu,
gdy przyglądała się każdemu szczegółowi nienagannego stroju: dobrze wykrochmalonemu
fularowi, który zachował sztywność mimo wilgoci, kosztownej lnianej koszuli, wciśniętej w
pas obcisłych spodni oraz wypastowanym do połysku wysokim butom z czarnej skóry. Co on
tu robi, ubrany jak dżentelmen? - to pierwsze z wielu pytań, które przebiegły jej przez głowę.
Zanim zaczęła wypytywać o koleje losu Bena, znowu stanęła z półotwartymi ustami, widząc
kolejną, znajomą postać, która nagle pojawiła się w drzwiach.
- Clem - wyszeptała słabo, zastanawiając się, czy rzeczywiście nie ogarnia jej
szaleństwo.
- Dzień dobry, jaśnie panienko. Miło panienkę znowu widzieć. - Krzywy uśmiech
stajennego zgasł, gdy zwrócił się do swego nowego pana.
- Przepraszam, że przeszkadzam, wasza miłość, ale czy mam znowu osiodłać dzisiaj
Sułtana?
- Nie, nie dzisiaj, Clem. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj będę zajęty innymi, daleko
ważniejszymi sprawami.
Choć Sophia czuła się tak straszliwie zagubiona, że nie zdołała przyjąć do wiadomości
oczywistego faktu, w pamiętnym, ukochanym głosie wychwyciła jednak nutkę rozbawienia.
- A tak nawiasem, czy Trapp doszedł już do siebie po wstrząsie, jakim był dla niego
mój widok? Mam nadzieję, że dobrze o niego zadbałeś.
- Mieszka ze mną w pomieszczeniu nad stajnią, wasza miłość. Może potem
wychylimy kufelek albo dwa i pogadamy o starych czasach. - Clem zachichotał. - Bez obaw,
do rana całkiem dojdzie do siebie.
Sophia zdołała jakoś wybąkać parę słów na pożegnanie swego dawnego stajennego i
stała zapatrzona w miejsce, które przed chwilą opuścił.
- Wiem, że to zabrzmi niewiarygodnie głupio - rzekła z niebezpieczną
powściągliwością - ale dlaczego Clem nazywa ciebie „waszą miłością”?
- Wszyscy moi pracownicy tak się do mnie zwracają - odparł cicho Benedykt po
krótkiej chwili. Widział wzbierający w niej gniew i niczego tak nie pragnął, jak wziąć ją w
ramiona, zanim nastąpi całkiem zrozumiały wybuch wściekłości. Ale roztropnie trzymał się
nieco z dala.
Sophia wstrzymała oddech. Nie mogła, nie chciała uwierzyć, że ktoś, w kogo
wrodzoną szlachetność nie zwątpiła wcześniej ani przez chwilę, zakpił z niej w tak
obrzydliwy sposób. Człowiek, który był dla niej wzorem, któremu tak ufała, któremu
ofiarowała serce, którego szczerze pokochała... A on, ten umiłowany, okazał się takim
niegodziwcem. Poniżenie i wzbierający gniew ustąpiły miejsca niewypowiedzianej rozpaczy.
Jak on mógł jej to zrobić?! Tak ją zranić? Była dla niego tylko zabawką, głupią, naiwną
panienką, z której sobie zadrwił. Poczuła napływające do oczu łzy. Jednak jakimś cudem
zdołała zachować owo godne podziwu panowanie nad sobą, z którego jej matka tak słusznie
była dumna.
- Wszystko rozumiem. Dziękuję za gościnę, książę - powiedziała cicho przez
zaciśnięte gardło, sama dziwiąc się, że słowa te brzmią tak spokojnie. Nadludzkim wysiłkiem
przywołała na twarz pogardliwy uśmiech, dygnęła głęboko i nie oglądając się za siebie,
wypadła z oranżerii. Chciała znaleźć się jak najdalej od tego człowieka, jego pałacu,
posiadłości, jego zakłamania.
Bez słowa podbiegła do zdumionego stajennego, który zdążył już przyprowadzić dla
niej konia, wskoczyła na siodło i pełnym galopem ruszyła przed siebie. Wstrzymywany
szloch wydobył się z jej piersi, a łzy sprawiały, że nie widziała drogi przed sobą. Pozwoliła,
by koń pędził na oślep, nie zważając na niebezpieczeństwo ani na przerażone wołanie
Benedykta, który wybiegł za nią z oranżerii. Opanowanie i zimna krew, z których jeszcze
przed chwilą była tak dumna, zniknęły.
- Nienawidzę cię, nienawidzę! - krzyczała na całe gardło, choć jej krzywdziciel nie
mógł jej już słyszeć.
Wstrząsana spazmami płaczu ledwo była w stanie utrzymać wodze w dłoniach,
cwałując coraz szybciej przez bagniste łąki i pola, jakby ten pęd mógł wymazać z jej myśli
przystojną, ogorzałą twarz Bena czy też raczej księcia Sharnbrooka. Sophia nie mogła
zrozumieć, czym zasłużyła sobie na takie traktowanie. Czy książę chciał przytrzeć jej nosa za
plotki, jakie o sobie rozpuściła? Czemu wdał się w awanturę z Luciusem? Czy w zmowie z
Nicholasem zorganizował szaloną eskapadę, która zakończyła się nocą w chatce? Dlaczego
odjechał bez pożegnania? Pełno gorączkowych pytań kłębiło jej się w głowie, a na
najważniejsze z nich nie potrafiła sobie odpowiedzieć.
Jazda stopniowo uspokajała Sophię, a jej wzburzenie przerodziło się w pełną żalu
rezygnację. Westchnęła ciężko i pogrążyła się w niewesołych rozmyślaniach o czekającym ją
życiu bez Bena. Jednego Sophia była bowiem pewna - hrabiego Sharnbrooka nigdy więcej nie
chce widzieć na oczy. Nigdy.
Ściągnęła nieco wodze, by odzyskać panowanie nad koniem, i rozglądając się po
malowniczej okolicy, postanowiła mimo wszystko rozkoszować się przejażdżką. Łagodny
wiatr rozwiewał bujne włosy amazonki i chłodził jej rozpalone policzki. Na zielonych
zboczach wzgórz pasły się pilnowane przez psy owce, z dala dobiegały nawoływania
pastuszków.
- Cóż to za ironia - powiedziała do siebie Sophia, podziwiając ten idylliczny krajobraz,
jakże kontrastujący z jej stanem ducha. Nagle zaświtało jej w głowie, że przecież planowała
odwiedzić ciotkę Adelę, w razie gdyby lord Sharnbrook nie przypadł jej do gustu. - Cóż za
ironia - rzekła ponownie, śmiejąc się gorzko. Wszak książę przypadł jej do gustu, i to aż za
bardzo... Może chociaż ciotka ucieszy się z mojej wizyty, pomyślała ze smutkiem.
Nigdy wcześniej nie jechała do krewnej inaczej niż powozem, utkwiły jej jednak w
pamięci słowa matki, że niedaleko dworku starej markizy przepływa potok. Pokłusowała więc
w stronę wijącej się w oddali błękitnej wstęgi, mając nadzieję, że wcześniej czy później
natrafi na jakąś życzliwą duszę, która wskaże jej dalszą drogę.
- Gdzie jest moja córka? - Hrabia stanowczym głosem domagał się odpowiedzi. -
Młody człowieku, nie dbam o twoje pochodzenie i koneksje! Zresztą swoim zachowaniem
pokazałeś już, że nie wiesz, co oznacza słowo honor! Twój świętej pamięci ojciec z
pewnością przewraca się w grobie. Wkradasz się do naszego domu w jakichś niecnych, sobie
tylko znanych celach, podajesz się za stajennego, a potem nagle znikasz nie wiadomo gdzie! I
teraz masz jeszcze czelność patrzeć nam prosto w oczy! Co to za żarty? Co zrobiłeś mojej
córce? Jeśli choć włos spadł jej z głowy, to daję słowo, że nie spocznę...
- Mężu, proszę, uspokój się, Sophii na pewno nic się nie stało. - Lady Marissa
próbowała ułagodzić zapalczywego lorda Yardleya, poważnie lękając się o jego zdrowie. -
Może rzeczywiście nasza znajomość z hrabią Sharnbrookiem zaczęła się trochę, hm,
niefortunnie, nie wątpię jednak w jego prawość i dobre intencje.
Benedykt spojrzał z wdzięcznością na hrabinę. Nietrudno było dostrzec, że jest bardzo
wzburzony.
- Dziękuję, milordzie, ze wstydem jednak przyznaję, że swoim zachowaniem w pełni
zasłużyłem na ostre słowa.
- Ja myślę - żachnął się hrabia.
- Przysięgam jednak, że zamiary moje były jak najbardziej uczciwe. Zakochałem się w
Sophii od pierwszego wejrzenia, a potem wszystko potoczyło się tak szybko... Zapewniam, że
nie zaszło nic niestosownego. Jak niczego na świecie pragnę szczęścia Sophii, kocham ją
całym sercem - powiedział z uczuciem. - Wierzę, że ona odwzajemnia moją miłość i zgodzi
się mnie poślubić, mimo że...
- Po całej tej maskaradzie? - przerwał mu sir Thomas - Wątpię!
- Jednak teraz najważniejsze to odnaleźć Sophię - ciągnął Benedykt. - Zjeździłem całą
okolicę, wysłałem także służących na poszukiwania, jednak nie natrafili na jej najmniejszy
ślad - wyznał z zaniepokojeniem. - Czy nie wiedzą państwo, dokąd mogła pojechać?
- Cóż, jeśli twoje nadzieje są prawdziwe i nasza córka rzeczywiście się w tobie
zadurzyła, musi czuć się bardzo zraniona - stwierdziła lady Marissa z wyrzutem w głosie. -
Zapewne nie chce cię widzieć, uważa, że ją okłamałeś, wykorzystałeś - powiedziała, jednak
na widok rumieńca wstydu na twarzy dumnego księcia Sharnbrook dodała szybko: - Nawet
jeśli twoje intencje były jak najczystsze.
- Bóg jeden wie, co przyszło do głowy tej postrzelonej dziewczynie! - wykrzyknął
oburzony hrabia. Jednak poruszenie młodego człowieka i jego wyraźna troska o los Sophii
zmiękczyły także serce sir Thomasa. - Marisso, czy gdzieś w pobliżu nie mieszka
przypadkiem twoja cioteczna kuzynka?
- Tak, ma mały dworek w Wilkshare, niedaleko stąd. Przypominam sobie teraz, że
Sophia zamierzała odwiedzić Adelę, może więc pojechała do niej - zastanowiła się hrabina.
- Lady Adela Wedgewood to państwa krewna? Znam bardzo dobrze jej posiadłość, ale
to prawie trzydzieści mil traktem! Czy to możliwe, by Sophia wybrała się zupełnie sama tak
daleko? Oby tylko nic jej się nie stało! - zawołał Benedykt. - Natychmiast każę siodłać konia -
rzekł, kierując kroki do wyjścia.
- Wolnego! - kategoryczny ton hrabiego powstrzymał młodzieńca. - Sądzę, że to
raczej my powinniśmy teraz zaopiekować się naszą córką. Wierzę, że nie kierował się pan
żadnymi nieczystymi intencjami, jednak dość już narobiłeś kłopotów, młody człowieku.
- Lepiej, jeśli my porozmawiamy z nią pierwsi, zwłaszcza jeśli rzeczywiście pojechała
do kuzynki Adeli - dodała hrabina. - Tym bardziej że jak znam moją córkę, Sophia
prawdopodobnie w ogóle nie będzie chciała pana widzieć.
- Być może ma pani rację, milady. Być może Sophia nie zechce słuchać moich
wyjaśnień. Muszę jednak spróbować - rzekł stanowczo Benedykt.
- Możesz tylko pogorszyć swoje położenie - ostrzegła hrabina. - Sophia nienawidzi
fałszu i jest wyjątkowo uparta. Niełatwo odwieść ją od powziętej decyzji.
Książę Sharnbrook uśmiechnął się smutno w odpowiedzi.
- Mam nadzieję, że posłucha głosu serca - rzekł niemal szeptem raczej do siebie niż do
zaniepokojonych rodziców Sophii. - Każę zaprząc powóz, który zawiezie państwa do
posiadłości lady Wedgewood - powiedział pełnym już głosem. - Pozwolą państwo jednak, że
nie dotrzymam im towarzystwa i natychmiast wyruszę do Wilkshare - rzekłszy to, skłonił się i
wyszedł zdecydowanym krokiem.
- Sophio, wyjdź, proszę - markiza Wedgewood nalegała błagalnym tonem. Starsza
pani nigdy nie kryła swego uwielbienia dla ciemnowłosej uparciuchy, którą traktowała jak
najukochańszą wnuczkę. Rozpuszczała małą prezentami, a gdy dziewczynka zaczęła dorastać
i przemieniać się w ponętną kobietę, stwierdziła, że żaden kawaler nie jest jej godzien. Jednak
lord Sharnbrook był wyjątkiem. Jej synek, zmarły na krup wiele lat temu, gdyby dorósł, z
pewnością byłby podobny do błyskotliwego, smukłego blondyna o czarującym uśmiechu i
figlarnym spojrzeniu. Tak, on jako jedyny, zdaniem markizy, zasługiwał, by wziąć za żonę jej
niesforną ślicznotkę. - Sophio, nie bądź dzieckiem, wyjdźże stamtąd. Lord Sharnbrook czeka
na dole.
- Nie! Nie chcę go widzieć! Ani teraz, ani nigdy! Nienawidzę go! Nienawidzę! -
krzyczała Sophia, tupiąc zgrabną nóżką w elegancki parkiet. - Oszukał mnie, zakpił sobie!
Nie wierzę już w jego słodkie słówka. Niech wraca, skąd przyszedł.
- Kochanie, proszę - nalegała ciotka - pozwól mu wyjaśnić całe to nieporozumienie.
To dobry chłopiec, znam go od małego. Każdemu zdarza się czasem zbłądzić. Nie bądź tak
surowa. Jemu naprawdę na tobie zależy, widać to w jego oczach.
- Więc bierzesz jego stronę? - prychnęła oburzona Sophia.
- Nie biorę niczyjej strony - pośpieszyła natychmiast z zapewnieniem markiza. -
Pragnę tylko, byś była szczęśliwa. Żebyś z powodu gorącej krwi i głupiego uporu nie
popełniła największego błędu w życiu.
- A więc dobrze - dobiegł zza drzwi naburmuszony głos. - Wysłucham jego wyjaśnień.
Podeszła do okna, zastanawiając się, czemu wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej,
nawet ciotka. Tak ten wstrętny Ben wszystkich potrafi sobie okręcić wokół palca tymi
gładkimi słówkami, wypowiadanymi niskim wibrującym głosem. Nikczemny łotr!
Nagle Sophia opanowała się, szybko podbiegła do drzwi i otwarła je na oścież.
Przepraszam cię, ciociu - szepnęła skruszonym tonem, obejmując mocno starszą damę.
- Zachowuję się okropnie. Wpadam do ciebie bez uprzedzenia i urządzam scenę godną
najgorszej kapryśnicy. Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło, wydawało mi się, że już
wyrosłam z takich dziecinnych fochów. Wybaczysz mi? - spytała z błagalną minką.
- Ależ kochanie, nie masz za co przepraszać - zapewniła lady Wedgewood, całując
ulubienicę w czubek ślicznej główki. - W sprawach sercowych trudno o opanowanie.
- Ciociu, proszę... - żachnęła się Sophia. - Lord Sharnbrook nic dla mnie nie znaczy -
rzuciła, zapominając, że przed chwilą twierdziła coś wręcz przeciwnego. - Porozmawiam z
nim, skoro uważasz, że powinnam. Zamierzam go jednak odprawić, dość już przez niego
wycierpiałam. Postaram się jednak zachować, jak przystało na damę. Czy mogłabyś poprosić
go do ogrodu? Mam ochotę pospacerować.
- Wiem, jak się musisz czuć - rozgoryczona, zła, może ci trochę głupio, że od razu nie
odgadłaś prawdy. Pewnie żywisz do mnie wręcz głęboką niechęć, podejrzewając, że
zabawiłem się twoim kosztem - poważnym tonem przekonywał Benedykt.
- A... czy tak nie było?
- Nie, moje kochanie. Cały czas byłem szczery, chciałem tylko dobrze cię poznać.
- Przez cały czas mnie okłamywałeś - rzuciła z wyrzutem. - Nie było ci wstyd
podawać się za kogoś, kim nie jesteś?
- Przyznaję, że nie zmierzałem do celu w najrozsądniejszy sposób, jednak nigdy nie
chciałem cię oszukać. W istocie, udając stajennego, zachowałem się jak ostatni głupiec.
Sophia obróciła się, a on nie spuszczał z niej ostrożnego wzroku, instynktownie
wiedząc, co musi myśleć i czuć, i nie mając najmniejszych pretensji o to, że w tych
prześlicznych zielonych oczach pojawił się wyraz pogardy.
- Dlaczego więc to zrobiłeś? - wtrąciła, nie będąc gotowa ani mu uwierzyć, ani, tym
bardziej, przebaczyć.
- Z powodu czegoś, o czym wspomniał Nicholas, mówiąc o tobie - o twej niechęci do
utytułowanych dżentelmenów i dlatego że... och, sam nie wiem! - Niecierpliwie przeczesał
palcami włosy, nadal zły na siebie za takie błazeństwa. A jeśli prawda wyjdzie na jaw? -
Przypuszczam, że chciałem przeżyć jeszcze jedną szaloną przygodę, zanim wezmę na swoje
barki odpowiedzialność za szlachetny ród Riselych, stając się głową rodziny. Bóg jeden wie,
co za obłęd mnie ogarnął. Wiedziałem, że długo nie da się ciągnąć tej maskarady.
Westchnął z głębi serca, tak że poczuła się wzruszona. Przypatrywała mu się w
milczeniu, uświadamiając sobie w tej chwili to, co powinno być dla niej jasne od samego
początku - że był tak samo zakochany w niej, jak ona w nim. Czy cokolwiek innego ma
znaczenie?
- Kocham cię, Sophio Cleeve. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia tego
ranka na Bond Street - przyznał śmiało, a Sophia w głębi serca wiedziała, że mówi prawdę.
Chciała dowiedzieć się jeszcze o wiele więcej, ale była gotowa zaczekać. Liczyło się tylko to,
że znowu byli razem.
Coś w jej twarzy zdradziło jej uczucia, bo szybko wyciągnął rękę.
- Czy zostaniesz moją żoną?
- Tak - odparła, podając mu palce. - Ale tylko dlatego, że przez resztę życia
zamierzam zadawać ci niewymowne cierpienia za ten przewrotny figiel, który mi spłatałeś!
Benedykt wybuchnął triumfalnym śmiechem, który ustał, gdy wziął ją czule w
objęcia, dzięki czemu dalsze wyjaśnienia wydały się zbędne. Przylgnęli do siebie,
wymieniając pocałunki i pieszczoty, aż podniesiony, pełen dezaprobaty głos, pytający, co tu
się, do diabła, dzieje, z oszałamiających wyżyn ich wzajemnej namiętności gwałtownie
sprowadził ich z powrotem na ziemię. Odsunęli się od siebie, na poły rozbawieni, a na poły
zawstydzeni, by spotkać gorejący wzrok hrabiego oraz hrabiny Marissy, która wyglądała na
bardzo zmieszaną.
- Choć nie lubię ci się w niczym sprzeciwiać, Marisso, wydaje mi się, że całkowicie
błędnie odczytałaś sytuację - rzekł lord złowieszczo. - Nasza córka nie cierpi z powodu
złamanego serca; szybko znalazła pocieszenie w ramionach kochanka!
Słysząc tak niepochlebną ocenę swego zachowania, Sophia milczała, toteż Benedykt
musiał wyjaśnić tę delikatną sytuację.
- Sir, milady, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi! - wykrzyknął, zerkając
z zachwytem na swą cudowną narzeczoną. - Czy pobłogosławicie naszemu związkowi? -
zapytał gwoli tradycji, gdyż ani przez moment nie wątpił, jaka będzie odpowiedź.
- Cóż, jeśli tego właśnie pragnie Sophia, z radością oddamy ci naszą dziewczynkę.
Dbaj o nią i opiekuj się, to nasz największy skarb - odrzekł z powagą hrabia Yardley, a żona
mogłaby przysiąc, że jego oczy zwilgotniały. Hrabina Marissa natomiast nie ukrywała łez
wzruszenia. Podbiegła do córki i uściskała ją mocno.
- Najdroższa córeczko, cieszymy się waszym szczęściem, oby wasze małżeństwo było
równie udane jak moje z twoim ojcem.
- Kochani, niech wam Bóg pobłogosławi. Nie mogę się już doczekać wnuków, a wy,
jak widzę, również...
- Ależ, mężu - zgorszyła się lady Marissa, widząc rumieniec wykwitający na
policzkach Sophii i szelmowskie błyski w oczach księcia. Wszyscy czworo roześmieli się
serdecznie.
- Trzeba przekazać dobrą nowinę ciotce Adeli, z pewnością się niepokoi -
przypomniała sobie nagle rozanielona Sophia.
Panie poszły przodem, by obwieścić zaniepokojonej ciotce o zaręczynach. Słysząc tę
wiadomość, dobroduszna starsza pani rozpłakała się, po czym wy - ściskała ukochaną
krewniaczkę.
- Wszyscy zasłużyliśmy chyba na filiżankę gorącej herbaty - stwierdziła, kiedy
wreszcie odzyskała panowanie nad sobą. - Przejdźmy do saloniku.
- Cóż za niezwykły dzień - westchnęła Sophia. - Czuję się jak w bajce. Wciąż nie
mogę uwierzyć, w to, co się stało. W ciągu niespełna kilku godzin przeżyłam czarną rozpacz i
nieziemską radość - zwierzyła się. - Świat jest piękny! - krzyknęła nagle, co wywołało
wybuch śmiechu obu starszych i bardziej doświadczonych kobiet.
- Ach, młodość, młodość - pokiwała pobłażliwie głową hrabina, mrużąc oczy.
Tymczasem nadeszli panowie. Najwyraźniej Benedykt tak zręcznie przekonał do
siebie przyszłego teścia i ułagodził jego wzburzenie, że lord stwierdził z rozbawieniem:
- Droga Marisso, czy przez to wszystko nie czujesz się niewiarygodnie staro? Kto jak
kto, ale nasz stajenny!
- Ani trochę - odrzekła, sama tryskając wesołością. - Obawiam się tylko, że to się
wszystko rozniesie. Plotkarze nie dadzą nam spokoju.
- Dołożyłem starań, żeby mnie nikt nie poznał - zapewnił ją Benedykt. - Ale w razie
gdyby, choć to mało prawdopodobne, ktoś mnie przejrzał, proponuję ciche zaręczyny tu, w
Sharnbrook, co łatwo można urządzić w ciągu paru dni. Świat wtedy uzna, że była to miłość
od pierwszego wejrzenia... Co, oczywiście, jest całkowicie zgodne z prawdą. - Podszedł do
Sophii. - Zgadzasz się na szybkie zaręczyny, najdroższa?
Jej promienny uśmiech starczył za odpowiedź. Z radością przystałaby na każdy plan,
który przyszedłby mu do głowy, a więc także ślub w Boże Narodzenie w małym kościółku w
Abbot Giles. Hrabina Marrisa była nieco rozczarowana, gdyż dla swej jedynaczki wymarzyła
sobie prawdziwie wspaniałą uroczystość.
- Oboje tego pragną, moja duszko - zauważył lord, patrząc jak szczęśliwa para
spaceruje po tarasie. - Mogą, jak to zaproponowała Sophia, święcić to wydarzenie i
podejmować gości, gdy następnej wiosny pojadą do Londynu.
- Oczywiście, że mogą. Pamiętajmy, że ślub drogiej Beatrice i Harry'ego był naprawdę
uroczym wydarzeniem. Nie widzę powodu, dlaczego Sophii nie miałby być taki sam. Są w
sobie bardzo zakochani, to się rzuca w oczy. - Oderwała wzrok od promieniejącej szczęściem
pary i spojrzała na mężowski profil. - Musisz być niezmiernie uradowany takim obrotem
wydarzeń.
- To prawda - zapewnił ją, po czym nagle zmienił temat. - Wrócę do Londynu po
przyjęciu i umieszczę zawiadomienie o zaręczynach w gazetach. Nie widzę powodu, żeby
pozostawać w mieście do końca sezonu, więc pojadę do Jaffrey House na początku czerwca.
- Zatem nie przyjedziesz tutaj? - Była zdziwiona i rozczarowana. - Ale słyszałeś, jak
obiecałam Benedyktowi, że zostanę tu z Sophią parę tygodni.
- A więc dotrzymaj obietnicy. - Hrabia objął ją ramieniem. - Jest parę spraw
wymagających mojej uwagi, które nazbyt długo pozostawiałem samym sobie. Ty nie masz się
czym przejmować.
Lady Marissa nie była tego taka pewna, lecz zachowała swe uwagi dla siebie i
pozwoliła, by mąż poprowadził ją na taras, gdzie dołączyli do córki i przyszłego zięcia.