NORA ROBERTS
Wszystko
jest możliwe
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała
o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego
dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać
elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba
ry i taniutkie teatrzyki rewiowe.
Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi,
by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy
nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer
wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem,
pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za
ułki.
Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego
centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna
czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt
mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo
wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy
stencja.
Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed
nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał
Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając
przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno
nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim
Shelby najbardziej.
Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy
obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła,
że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy
się nie nudzić.
Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown,
pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet,
a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ
rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.
Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa
i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze
tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta
rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę
cznie malowane żaluzje.
Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która
tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu
jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na
piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.
Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła
przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem
miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy,
zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto
wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.
Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez
ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad
łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami
do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo
bardziej niż głucha cisza.
Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla
tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy-
łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em.
jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu
nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni-
mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zaba-
łaganionego mieszkania.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem
Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią-
gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś
z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają
jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar-
skim.
Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro
wadzeniu własnego interesu buchałteria. Szybko wytłumaczyła
więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii
i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił
jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie.
Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę
z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie,
że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego
świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło
ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale
nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii
dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.
Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego
zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez
skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz
nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią
zaniami, czyli niezwykle poważnie.
Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar
czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej
poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru
szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi
zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi
dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie
czornej toalety.
- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za
uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót
8 NORA ROBERTS
wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się
o jej łydki.
- Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby
go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha
i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie
czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be
konem i krakersy.
- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami
i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który
kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą
puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na
płynęła jej do ust.
Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet
nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje
zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po-'
cierpieć.
Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce,
że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła
ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu
za sprawą Debory Campbell.
Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie
silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec
rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry
pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by
ło nie zauważyć ich podobieństwa.
Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty,
by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by
nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjano-
wskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie
mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od
mienny typ urody.
Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
9
Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą
o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za
biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek,
podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal
nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra
dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było
właściwe jej naturze.
Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego,
że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu
i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do
mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach,
które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej
ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem,
jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je
go wizerunku.
Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór
ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje
prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł
pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.
Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko
chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie
pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się
obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca,
od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym
zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.
Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała
wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella
zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że
nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba
używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli
wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę
od niej nie odstąpiła.
10 NORA ROBERTS
I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem,
zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew
nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją
rozbawi lub zainteresuje.
Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej
niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa
domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że
dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić
przed wyjściem.
Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej
spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom
w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.
Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy
najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy
dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory
kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronno-
ści. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato
zdobionych ramach.
Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć
musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak
wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia
dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć
i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum
i wód kolońskich.
Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu
dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys
kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO
czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił
w jednym z telewizyjnych programów.
Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości
znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 11
z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro
wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.
Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła.
Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała
się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we
francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka,
ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo
łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.
- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię
widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni
o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy
tym ani kropelki sherry.
- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót
ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write.
- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę
cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie
skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj
większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak
tam twoja galeria?
- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?
- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać.
Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro
biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj
lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda
czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to
warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu
fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.
Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech
nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie-
chęconą.
- Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg-
nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pra-
12
NORA ROBERTS
cy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię
kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora.
W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba
wiania gości.
Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.
- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.
- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie
przyjdziesz.
- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.
Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj
rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym
z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne
go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda
inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu
śmiesznie.
- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła
Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy.
- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De
bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu.
- Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję
cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło
dych mężczyzn.
- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona,
pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam
tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.
- To był bardzo ambitny młody człowiek.
- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za
chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro
mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.
Debora wzruszyła ramionami.
- Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko
chcę, żebyś była szczęśliwa.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 13
- A ty jesteś szczęśliwa?
- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.
Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że
matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła
- A kiedy wychodzisz za mąż? - spytała z niewinna miną.
- Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora
wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...
- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam
dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty
dzień. Co ty na to?
Debora westchnęła zrezygnowana.
- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.
- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko-
rzystam.
- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?
- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz
promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za
gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę,
że ćwiczyłeś ostatnio.
Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta
sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na
nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska,
a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie
da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła
ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.
Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków?
Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De
bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze
wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje
kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania
jakimkolwiek silniejszym uczuciom.
Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się De-
14 NORA ROBERTS
bora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka
radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój
sposób.
Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo
włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy
jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej
oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia.
Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy
i niewinny zarazem.
Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczy-
nię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,,
wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle-
pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane-
go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo
swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła
była?
- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie
klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę
dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.
- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan,
podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument
za tym, żeby cię odwiedzić.
- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po
dobno ostatnio zarywasz noce.
- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie
ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się
teraz dzieje.
Write skinął głową, nie przestając sączyć drinka, po chwili
jednak zapytał:
- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Brei-
dermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
15
Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona
najzagorzalszych zwolenników ustawy.
- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu
w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię
cia w szkolnictwie.
- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak
bardzo jednoznaczne...
- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta.
A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho.
Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te
mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i
w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych.
W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity
cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe.
Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po
wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode
zwał się pierwszy.
- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział,
rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa
kobieta przy stole.
- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro
kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym,
że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? -
upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi
nie mów, że nie znasz Shelby Campbell!
- A jednak.
- Chcesz, żebym cię przedstawił?
- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję
za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego
końca salonu.
Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy
mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.
16 NORA ROBERTS
Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły
skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka.
Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić
karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień
stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi
dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu
jąc czynne wykonywanie zawodu.
Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako
człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany
swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały
go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed
nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję
w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie.
- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona
prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod
rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.
Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało
wał ją w policzek.
- Czy to propozycja? - zapytał.
- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło.
- Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne
dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba.
Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu
nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to
się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe
kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie
powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi
rurgii plastycznej.
- Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól
ny weekend w Puerto Vallarta.
Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym
paznokciem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 17
- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję.
Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes
tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed
nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakąś
młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna
w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze
był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po
liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre
zydentów.
- Jakbym słyszał mojego ojca!
- I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspo
mnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe
błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła,
gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli
chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty.
- Czyli mam się ożenić dla kariery?
- Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem.
Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej
głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty
śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała prze
biegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trze
ba im tylko trochę pomóc...
- W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zde
cydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka
przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za
dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły.
Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała
się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta,
z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń.
Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco
czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z któ
rymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu.
18 NORA ROBERTS
Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową ser-
wantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną za
wartość.
Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej
perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przy
pominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej
skóra...
- Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła
z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za
szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda?
Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak
bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę
rudych włosów.
- Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział.
Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia,
a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki
kiedykolwiek widział.
- Dobry wieczór.
Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną
u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem za
trzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpa
trzy! się w jej twarz.
- Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła za
gadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić?
- Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew.
- Postój tak przez chwilę.
Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz
i zaczęła nakładać jedzenie.
- Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród
tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na
bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po
ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 19
i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za
przeszklonymi drzwiami.
Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze
pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tań
czyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałę
ziami drzew.
Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia
wepchnęła ją sobie do ust.
- Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bli
ska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi,
co jem, dobrze?
Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który
mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem
widelca.
- I co to jest? - zapytała niecierpliwie.
- Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się
chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów.
- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła
to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się
bez zbędnych wstępów.
Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wy
godnie, zabierając się do jedzenia.
- A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w du
chu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał.
- Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - za
pytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu.
Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy
warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć
go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego
uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sporto
wą sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich
salonach.
Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na
swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy
i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych
bohaterów z powieści sióstr Bronte.
- Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wre
szcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz?
- Czystą szkocką.
- Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania
sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk.
Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się
coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał
rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała
niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć
się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu?
- Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy?
- Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło.
- Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi usta
mi. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz
i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii?
- Nie, w Georgetown.
- Poważnie? Gdzie?
Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał
jej w oczy.
- Mieszkam przy ulicy P.
- Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na sie
bie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej.
- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wiesza
ków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej bi
żuterii.
- Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki.
- Podsunęła szklankę w jego kierunku.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 21
Ceramiki...
Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obej
rzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami
i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki
dotyk sprawił mu dziwną przyjemność.
- Dobra w tym jesteś? - zapytał.
- Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić
w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców.
Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej,
zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Wa
szyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii?
- Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór,
mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej
następną przekąskę.
- Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem.
Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory
nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał na
uki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył
oczy.
Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył.
- Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami
po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak
na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek huma
nistyczny?
- Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badaw
czemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdzi
wienia. - Rozczarowana?
- Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób,
w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny
wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej
wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztu
czną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się
22
NORA ROBERTS
- zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrud
nia wiele zwykłych rzeczy?
Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami
ust, rozciągającymi się w uśmiechu.
- Takich jak zbrodnie i kradzieże?
- Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego
szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz,
ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby sprzedać
ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to
czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny
odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby
łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten spo
sób uczciwie zarobić na życie?
- Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. -
Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał
prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa
piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno
nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy,
ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo
bawiąc się jej pierścionkiem.
Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski,
na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz,
ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia.
- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie
numer NIP-u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę.
- Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie.
- Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze.
- W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dzie
siątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się
dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w sa
lonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś
zajęcie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
23
Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment roz
mowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komen
tował działania jednego z polityków:
- Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie ame-
rykańsko-izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjed
nuje mu zbyt wielu przyjaciół.
- No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - do
dał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła.
- Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się
wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym poli
tycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała
koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmi
rowy sweter czynią z ciebie liberała.
Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał
aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Cza
sem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od
sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł
się urażony.
- Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania
pewnych spraw? - zapytał.
- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać -
przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam
za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety,
pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję
z Ramzesem.
Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek.
Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza.
Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie.
- Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.
- To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi
mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy
występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fa-
24 NORA ROBERTS
natyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą
w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa ta
kich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam
sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim
życiem.
Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś
z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała prze
mykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami,
poczuć ciepło jego skóry.
- Chcesz wrócić do środka? - zapytała.
- Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł,
jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wy
szedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem.
- Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się pro
miennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem?
Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowa
łyby jej ruchliwe, roześmiane usta.
- Jestem Szkotem.
- Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam
podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi.
- Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej
słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu pod
niósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców.
- Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę.
- Możesz to nazwać praktycznością Campbellów.
Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś
rozbawiony.
- Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc
do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie
wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Po
chodzę z klanu MacGregorów.
- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod klu-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 25
czem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą za
bawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGre-
gorwie!"
Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że
Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna.
- Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts.
- Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi.
- Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela.
On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blis
ko, że niemal się dotykali.
- Dlaczego szkoda? - zapytał cicho.
- Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się,
że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że...
- zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami -
dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie.
- Naprawdę?
Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głę
boko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą
powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szyb
ko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w za
chwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać.
- Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpa
trując się w nią badawczo.
- Tak, jedna z kilku.
Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wil
gotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą
sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie
pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwa
nie.
Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spo
dziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do prze
gubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.
26 NORA ROBERTS
Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej
źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia.
- W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki spo
sobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa.
- Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No
dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrzą
sając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale
na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko.
Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznaj
mił jej:
- Wkrótce się zobaczymy, Shelby.
- Możliwe.
- To pewne.
Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy
balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na
rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład
zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bar
dzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić.
Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny sie
bie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona
jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu
tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie
i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie
zakończy się ich znajomość.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprze
dawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć
musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny
dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim na
wet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes.
Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w ga
lerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shel
by potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pier
wszym telefonie.
Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta
nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza
tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca
układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wyna
gradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale
i podziwem dla jego wierszy.
Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twór
czości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem
cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją
z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby
zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru,
a nie rutyny.
Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian
zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace.
Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do
pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje
28 NORA ROBERTS
z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garn
carskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej
wielkości i kształtu, podsypki do wypalania.
Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski,
w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą
naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a sa
mo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamo
wity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które
do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłu
szone częściowo przez głośno grające radio.
Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie
spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem
chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na
ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by od
słonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo
gorąco.
Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad
wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element
swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do ręki
mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni
zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fan
tazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone,
a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować.
Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak dłu
go, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni
bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej
masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gę
stość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by
dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa.
Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obra
cało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naci
skowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
29
Najpierw uformowała gruby pierścień, a potem nacisnęła
kciukami środek kuli i zaczęła wolno, ostrożnie ciągnąć ją do
góry, aż powstał cylindryczny kształt. Teraz mogła zrobić z nim
wszystko, na co tylko miała ochotę. Mogła go spłaszczyć i
w ten sposób otrzymać talerz, rozszerzyć górne krawędzie, by
stał się misą, albo zamknąć je i otrzymać regularną kulę.
Tym razem postanowiła zrobić misę, wzorowaną na staro
żytnym naczyniu do mieszania wody i wina, tyle że pozba
wioną rączek. Obroty koła i wprawna praca rąk uniosły do
góry gliniane ściany. Kształt przestał istnieć tylko w wyobraź
ni, wyłaniając się coraz wyraźniej z modelowanego materiału.
Dzięki zdolnym dłoniom i bystremu oku artystki szybko zyskał
właściwe proporcje.
Misa zwężała się u podstawy i otwierała szeroko w górnej
części. Oczyma wyobraźni Shelby widziała ją już ukończoną.
Postanowiła, że pokryje ją glazurą w odcieniu głębokiej, lekko
zszarzałej zieleni, z cieniem nieco łagodniejszej barwy tuż pod
powierzchnią szkliwa. Nie umieści na niej żadnych zdobień,
żłobień czy wywiniętych brzegów. Cała uroda zostanie zawarta
w idealnym kształcie.
Z trudem zapanowała nad chęcią dalszego wygładzania wil
gotnej gliny i wyłączyła koło. Zaczekała, aż tarcza przestanie
się kręcić, po czym obrzuciła swoje dzieło krytycznym spoj
rzeniem. Następnie przeniosła je na półkę, żeby obeschło. Jutro,
kiedy masa dobrze stężeje, znowu ustawi misę na kole i przy
użyciu odpowiednich narzędzi usunie nadmiar gliny i wygładzi
krawędzie.
Stanęła przed półką i jeszcze raz przyjrzała się uważnie na
czyniu. Tak, ciemna zieleń będzie doskonale pasować do tych
kształtów. Dzięki odpowiedniemu glazurowaniu na pewno uda
jej się uzyskać efekt miękkości i głębi koloru.
Zamyślona, wygięła się daleko do tyłu, a potem zgarbiła
30 NORA ROBERTS
plecy, próbując rozciągnąć zdrętwiałe mięśnie i zmniejszyć
sztywność karku. Wyglądało na to, że bardzo przyda jej się
teraz gorąca, relaksująca kąpiel w pachnącej pianie. Potem mo
że wybierze się z grupą przyjaciół do nowo otwartego klubu
przy ulicy M.
Uśmiechnęła się słodko do swoich myśli i z głębokim wes
tchnieniem zmęczenia i satysfakcji, odwróciła się od półki ze
schnącą ceramiką. Spojrzała przed siebie i... zamarła z wra
żenia.
- To było bardzo pouczające. - Alan wyciągnął dłonie
z kieszeni dżinsów i zrobił krok w jej stronę. - Jestem bardzo
ciekawy, czy już w chwili, kiedy bierzesz się do pracy, wiesz
dokładnie, jaki kształt nadasz naczyniu, czy też decydujesz
o tym dopiero w trakcie modelowania?
- To zależy - odpowiedziała spokojnie.
Od razu postanowiła, że nie okaże zdziwienia i nie zada
mu błyskotliwego pytania, co, u licha, tutaj robił. Jedyną re
akcją, na jaką sobie pozwoliła, było lekkie uniesienie brwi
w chwili, kiedy przesunęła wymownym spojrzeniem po jego
dżinsach i bawełnianej bluzie.
W tym stroju zupełnie nie przypominał eleganckiego męż
czyzny, jakiego poznała na przyjęciu. Dziwnie się czuła, widząc
go teraz w mocno wytartych dżinsach i sportowych butach.
Mimo to jednak ciągle robił wrażenie zamożnego i niezwykle
pewnego siebie. Zbyt pewnego, zauważyła złośliwie.
Alan bynajmniej nie poczuł się speszony tak jawnymi oglę
dzinami. Przyzwyczaił się już do bycia osobą publiczną i nie
przeszkadzały mu uważne spojrzenia innych. Poza tym uznał,
że Shelby miała święte prawo to robić, bo w końcu to on pier
wszy naruszył jej prywatność i bez jej wiedzy i zgody przy
glądał jej się przez ostatnie pół godziny.
- Zdaje się - zaczęła przesadnie uprzejmym tonem - że
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 31
powinnam teraz powiedzieć, jak bardzo jestem zaskoczona, wi
dząc pana tutaj, senatorze. Przyznaję, jestem. I domyślam się,
że właśnie o to ci chodziło - dokończyła ostro, nie bawiąc się
już w formalności.
Skinął głową i uśmiechnął się lekko.
- Ciężko pracujesz - stwierdził, zerkając na jej ręce uwa
lane gliną aż po łokcie. - Podoba mi się twoja galeria.
- Dzięki! - Natychmiast wyczuła, że powiedział to szcze
rze, więc instynktownie odpowiedziała równie szczerym uśmie
chem. - Przyszedłeś się rozejrzeć?
- Można to tak określić - zgodził się szybko, walcząc z po
kusą, by jeszcze raz obejrzeć sobie jej nogi. - Zdaje się, że
zdążyłem w ostatniej chwili. Sprzedawca prosił, żeby ci po
wiedział, że wszystko pozamykał.
- Aha - mruknęła niewyraźnie.
Zakłopotana, zerknęła w okno, jakby chciała w ten sposób
odgadnąć, która jest godzina. Kiedy pracowała przy kole, nigdy
nie zakładała zegarka. Jakiś pojedynczy włos połaskotał ją w po
liczek, więc potarła go ramieniem. Pod naprężonym materiałem
podkoszulka wyraźnie zarysowały się drobne, twarde piersi.
- Cóż, jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego
sklepu jest to, że można go otwierać i zamykać, kiedy tylko
ma się na to ochotę. - Spojrzała na niego. - Jeśli chcesz, mo
żesz tam zaraz wejść i pooglądać ceramikę, a ja się w tym
czasie umyję.
- Właściwie - znienacka chwycił jej kucyk i przez chwilę
trzymał go w dłoni - myślałem o wspólnej kolacji. Na pewno
jeszcze nie jadłaś.
- Zgadza się - przyznała. - Mimo to nie pójdziemy na ko
lację, senatorze.
Nie odpowiedział, tylko podszedł do niej jeszcze bliżej.
Chociaż podobała mu się jej niezmącona pewność siebie, cie-
32 NORA ROBERTS
szył się, że za chwilę nieco nią zachwieje. W końcu przecież
po to zadał sobie tyle trudu, by ją odnaleźć. Przyszedł, bo
pora, żeby ktoś wreszcie zrewanżował jej się za złośliwe uwagi
i nauczył ją pokory.
- W porządku, nie musimy wychodzić. - Delikatnie mus
nął jej włosy, a potem przesunął dłonią po jej szyi. - Nie je
stem wybredny - dorzucił dwuznacznie.
- Alan! - Wymówiła jego imię z odrobinę przesadnym
zniecierpliwieniem, starając się ignorować przyjemne mrowie
nie, jakie czuła w miejscu, gdzie jego palce dotknęły jej skóry.
- Myślałam, że lepiej znasz się na polityce. Zdaje się, że wczo
raj jasno wyłożyłam ci założenia mojej.
- Mhm... - zamruczał, nie przestając gładzić jej szyi. Była
taka ciepła i jedwabiście miękka. .
Do świadomości Shelby z trudem dotarła myśl, że jeśli za
chwilę nie uwolni się od dotyku jego palców, stanie się zupełnie
bezwolna.
- W takim razie nie powinno być żadnego problemu - rzu
ciła ostro, uchylając głowę spod jego dłoni. - Wyglądasz na
dość inteligentnego, by nie trzeba ci było powtarzać pewnych
rzeczy dwa razy.
- Każda polityka - zupełnie ignorując jej opór, przyciągnął
ją do siebie jeszcze bliżej - nawet ta najlepsza, wymaga od
czasu do czasu drobnej korekty.
- Kiedy będę na to gotowa, na pewno... - Żeby zapobiec
zetknięciu się z jego ciałem, szybko wyciągnęła dłoń i oparła
ją o jego pierś.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jeszcze niedawno
obejmowała nimi mokrą glinę. Alan pewnie też o tym pomy
ślał, bo oboje spojrzeli w dół w tym samym momencie. Na
jego jasnej bluzie widniał wyraźnie odciśnięty ślad jej ręki.
Shelby roześmiała się głośno.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
33
- No, to masz za swoje - oznajmiła wesoło. Twarz jej po
jaśniała, w ciemnych oczach wyraz napięcia ustąpił miejsca
iskierkom humoru. - Wiesz, że to może okazać się nawet na
stępnym krzykiem mody. Całkiem przyjemny wzorek... Może
powinnam go opatentować? Masz jakieś dojścia w tej branży?
- Coś się znajdzie. - Odwzajemnił uśmiech. - Ale uprze
dzam, że będzie przy tym mnóstwo papierkowej roboty.
- Racja. A ponieważ nienawidzę wypełniać formularzy
i robię to tylko wtedy, kiedy muszę, lepiej zapomnijmy o po
myśle z patentem. - Obróciła się na pięcie i poszła szorować
ręce przy wielkim podwójnym zlewie. - Lepiej to ściągnij i za
pierz, zanim materiał złapie kolor - zawołała, przekrzykując
szum wody. Potem zakręciła kran i podeszła do pieca, żeby
sprawdzić, jak długo jeszcze powinna wypalać ceramikę.
Przyjrzał jej się uważnie. Zachowywała się tak swobodnie,
jakby znali się długie lata, a nie jeden dzień. Ciekawe, jak
często zdarza jej się zachęcać mężczyzn, żeby rozbierali się
w jej pracowni, pomyślał. Mimo to posłusznie ściągnął bluzę.
- Czy wszystko, co sprzedajesz, wyszło z twojej pracowni?
- zapytał, zerkając na zapełnione półki. - Zrobiłaś to wszystko
tutaj?
- Mhm.
- Kiedy zainteresowałaś się ceramiką?
- Pewnie jeszcze jako dziecko. Jeśli moja niania chciała
sobie trochę ode mnie odpocząć, dawała mi do zabawy pla
stelinę. Tylko tak mogła mnie utrzymać w jednym miejscu
i była pewna, że nie napytam sobie biedy. Niestety, dziś to
już nie działa i ciągle wpadam w tarapaty - dodała, ustawiając
wylot wentylacji. - Zresztą, wyjątkowo lubię babrać się w gli
nie. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie żeby spróbować sił w drew
nie albo kamieniu.
Pochyliła się, żeby coś poprawić, i właśnie w tej chwili
34 NORA ROBERTS
Alan odwrócił się w jej stronę. Wystarczył rzut oka na dżins
niebezpiecznie opinający się na jej szczupłych biodrach, by
wyraźnie poczuł budzące się pożądanie.
- Jak tam bluza? - zapytała.
Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła mu w tej
chwili do głowy. Rozkojarzony, zerknął na mokry materiał, na
którym rozbryzgiwała się woda. Do czego to podobne, żeby
dorosły mężczyzna tracił głos na widok zgrabnych pośladków,
skarcił się w duchu i postanowił, że jutro postara się jakoś temu
zaradzić. Jutro...
- Co z bluzą? - powtórzyła z naciskiem.
- W porządku. - Ocknął się z zamyślenia i powiesił wy
żętą bluzę na brzegu zlewu. - Ciekawe, jak uda mi się dojść
do domu w takim negliżu.
Zerknęła na niego przez ramię, ale uszczypliwa uwaga, jaką
miała zamiar go uraczyć, zamarła jej na ustach. Wiedziała, że
nie powinna mu się przyglądać, ale nie była w stanie oderwać
od niego oczu.
Cała jego sylwetka tchnęła siłą. Z podziwem przesunęła
spojrzeniem po jego szerokich ramionach, mocno sklepionej
klatce piersiowej i wąskich biodrach. W życiu nie widziała
równie pięknego męskiego ciała.
Pozwoliła unieść się pierwszej fali podniecenia, tak przy
jemnej, że niemal bolesnej. Przymknęła oczy. Dopiero po chwi
li uspokoiła przyspieszony oddech i zapanowała nad emocjami.
- Jesteś w doskonałej formie - rzuciła jakby mimocho
dem. - Dobiegniesz do swojej ulicy w niecałe trzy minuty,
i to lekkim truchtem.
- Czyżbyś chciała się mnie pozbyć?
- Zgadłeś. - Widząc jego zdziwioną minę, z trudem stłu
miła złośliwy uśmieszek. - No, dobrze - dodała. - Niech stra
cę. Będę miła i wrzucę ci to do suszarki. Zadowolony?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
35
Wzruszył ramionami i udał urażonego.
- Ostatecznie jesteś mi to winna. Musiałem się tu rozebrać
z powodu twojej gliny.
- I swojego... hmm... posunięcia - przypomniała mu
wymownym tonem, ale energicznie chwyciła bluzę i ruszyła
w kierunku schodów. - Na co czekasz? Idziemy na górę. - Po
drodze zdjęła z siebie fartuch i cisnęła go niedbale w kąt. -
Ponieważ jestem z natury szczodra, to powiem, że przysługuje
ci jeden drink.
- Co za hojność - mruknął, idąc za nią po schodach.
- Przecież mówię, że jestem z tego znana. - Wzruszyła
ramionami i z rozmachem otworzyła drzwi. - Jeśli masz ocho
tę na szkocką, jest tutaj - skinęła ręką w stronę pokoju, sama
zaś ruszyła w przeciwnym kierunku. - Gdybyś wolał kawę,
ekspres stoi w kuchni na szafce. - Ostatnie zdanie dobiegło
gdzieś z głębi mieszkania.
Bez skrępowania rozejrzał się po pokoju, który najwyraźniej
pełnił funkcję salonu. Dookoła kłuła w oczy feeria kolorów,
które normalnie zupełnie do siebie nie pasowały, tutaj jednak
tworzyły przedziwną harmonię ostrych barw.
Podłużną leżankę wypełniały pasiaste poduszki, a tuż obok
niej stała pękata, jaskrawo niebieska doniczka, pomalowana
w wielkie, purpurowe maki, z której wyrastała bujna paproć.
Jedną ze ścian przysłaniał ręcznie tkany gobelin w intensyw
nych, płomienno rudych odcieniach.
Przed nim, jakby tylko po to, by móc go podziwiać, Shelby
ustawiła stare rzeźbione krzesło, pod którym teraz leżała po
rzucona para włoskich szpilek na niewiarygodnie wysokim ob
casie. Nieopodal, w rogu pokoju, przycupnął gliniany hipopo
tam. Jego masywne cielsko połyskiwało glazurą w kojącym
odcieniu miętowej zieleni.
Wszystko zdawało się potwierdzać ekstrawagancję właści-
36 NORA ROBERTS
cielki i nie miało nic wspólnego z gustem i stylem życia Ala
na. Zdecydowanie nie mógłby spędzić tu spokojnego, pełnego
kontemplacji wieczoru.
Pokręcił głowa z lekką dezaprobatą, a potem skierował się
w stronę, gdzie, wedle wskazówek Shelby, znaleźć miał
whisky. Nim jednak dotarł do celu, stanął jak wryty, bo na
raz ujrzał niesamowitego kota z czarną przepaską na jednym
oku.
Kocur leżał rozciągnięty na poręczy fotela i łypał podej
rzliwie swoim zdrowym okiem. Jakby tego było mało, nad
jego głową wisiała ośmiokątna klatka, a w niej huśtała się na
drążku wyjątkowo ponura papuga. Ona również obserwowała
Alana, wwiercając w niego przenikliwe, czarne oczka.
Jeszcze raz pokręcił głową i przekonany, że wyobraźnia
spłatała mu figla, ruszył na poszukiwania szkockiej. Znalazł
ją tuż obok fotela w niewielkim ruchomym barku razem z kry
ształowymi szklankami.
- Napijesz się ze mną? - zapytał kota i podrapał go pod
brodą.
- Bluza będzie sucha za jakiś kwadrans - oznajmiła Shel
by, wchodząc do salonu. Donośne mruczenie Mojżesza pod
powiedziało jej, że Alan zdążył wkraść się w jego łaski. - Wi
dzę, że poznałeś już moich współmieszkańców.
- Owszem. Po co ta opaska? - podbródkiem wskazał py
szczek kocura.
- Mojżesz Dayan stracił oko w walce. Niechętnie o tym
mówi.
Alan spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z tonu jej głosu
nie wynikało, że żartuje, więc co, u diabła, chciała przez to
powiedzieć?
- Nie czuję zapachu kawy - nie zwróciła uwagi na jego
wymowne spojrzenie. - A to znaczy, że skusiłeś się na szkocką.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 37
- Zgadza się. To gadająca papuga? - Czubkiem palca po
pukał lekko w pręty klatki.
- Teoretycznie tak, ale od dwóch lat nie odezwała się ani
słowem - Shelby także nalała sobie szklaneczkę. - Zamilkła
mniej więcej wtedy, kiedy zamieszkał z nami Mojżesz. Ciotka
Em jest bardzo pamiętliwa. Mojżesz tylko raz strącił jej klatkę,
ale ona gniewa się za to do dziś.
Alan zaczynał mieć już dość tej rozmowy. Rozumiał
wprawdzie miłość do zwierząt, ale Shelby popadła chyba
w przesadę, skoro mówiła o nich w ten sposób. Uznał, że pora
zmienić temat.
- Długo tu mieszkasz?
- Jakieś trzy lata. - Miękko opadła pomiędzy poduszki,
podciągnęła nogi i usadowiła się wygodnie po turecku.
Spojrzał na niski stolik stojący przed sofą. Leżały na nim
nożyczki z pomarańczowym uchwytem, poranne wydanie
Washington Post otwarte na stronie z komiksem, pojedynczy
kolczyk z szafirowym oczkiem, stos nie otwartych listów oraz
zaczytany egzemplarz Makbeta. A więc i tu panował artysty
czny podobno nieład, pomyślał z przekąsem.
- Wczoraj jakoś nie od razu skojarzyłem, kim jesteś - po
wiedział, siadając obok niej. - Teraz już wiem. Robert Camp
bell był twoim ojcem - raczej stwierdził, niż zapytał.
- Tak. Znałeś go?
- Tylko ze słyszenia. Byłem jeszcze na studiach, kiedy zgi
nął. Oczywiście znam twoją mamę. To cudowna osoba.
- To prawda. - Shelby upiła łyk szkockiej, rozkoszując się
jej gorzkawym smakiem. - Czasami zastanawiam się, dlacze
go sama nigdy nie wystartowała w wyborach. Uwielbia takie
życie.
Bez trudu rozpoznał nutkę urazy w jej pozornie obojętnym
tonie i natychmiast postanowił, że kiedyś jeszcze wypyta ją
38 NORA ROBERTS
o to dokładniej. Kiedy nadejdzie właściwy moment, dowie się
wszystkiego.
- Masz brata, prawda?
- Tak. - Jej wzrok na moment zatrzymał się na rozłożo
nej gazecie. - Tyle że Grant trzyma się z dala od Waszyng
tonu. Przedkłada spokój i ciszę Main nad blask stołecznego
życia.
W jej oczach pojawiły się iskierki ciepła. Alan chętnie do
wiedziałby się czegoś więcej, rozsądek jednak podpowiadał mu,
że wiedza o życiu Shelby na niewiele się mu przyda. Posta
nowił przecież, że nie będzie kontynuował tej znajomości. Wy
starczy, że nieco przytrze jej nosa.
- Tak czy owak, żadne z nas nie jest obciążone syndromem
służby publicznej - dodała po chwili.
- Tak to nazywasz? - Poprawił się na sofie, czując na ple
cach chłód jedwabnej poduszki. Przemknęło mu przez myśl,
że skóra Shelby jest równie gładka i miękka.
- A uważasz, że to złe określenie? - rzuciła zaczepnie. -
Jak inaczej nazwać gotowość do poświęcenia rodziny na rzecz
bliżej niesprecyzowanego dobra publicznego - mówiła ostrym
tonem - zamiłowanie do papierkowej roboty, żądzę władzy?
- Ty nie odczuwasz żądzy władzy?
- Owszem, ale wystarcza mi sterowanie własnym życiem.
Do innych się nie wtrącam.
Alan w zamyśleniu bawił się rzemykiem, którym związała
włosy. Świadomie czy nie, Shelby bezustannie zmuszała go,
by bronił swoich przekonań oraz wartości, w które święcie wie
rzył.
- Myślisz, że można przejść przez życie, nie wchodząc in
nym w drogę? - zapytał.
W tym momencie rzemyk całkiem się rozwiązał i jej włosy
opadły na ramiona. Zdawała się nie zwracać na to uwagi, choć
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 39
kosmyki łaskotały ją w szyję w miejscu, w którym jeszcze nie
dawno czuła dotyk jego palców. Z trudem zebrała myśli, od
pędzając natrętne wspomnienia. Jego nagi tors bynajmniej jej
tego nie ułatwiał.
- Tylko od nas zależy, czy zdecydujemy się przeciąć komuś
drogę, czy raczej unikniemy spotkania - odparła po chwili.
- No dobrze, na dziś starczy filozofowania. Zobaczę, czy twoja
bluza jest już sucha. - Spróbowała się podnieść, ale przytrzy
mał ją lekko za włosy. Odwróciła głowę i odważnie spojrzała
mu w oczy.
- Nasz ścieżki właśnie się spotkały - stwierdził. - Raczej
trudno będzie się ominąć.
- Alan... - starała się mówić spokojnie, ale nie było to
łatwe, kiedy patrzył na nią z tak bliska. - Już ci powiedziałam,
że pomiędzy nami nic się nie zacznie. Nie traktuj tego zbyt
osobiście - dodała z półuśmiechem. - Naprawdę, możesz się
podobać, ale ja po prostu nie jestem zainteresowana.
- Nie? - Uniósł brwi i niespodziewanie chwycił ją druga
ręką za nadgarstek. - To dlaczego puls ci przyspieszył?
Zniecierpliwiona, próbowała wyswobodzić dłoń, posyłając
mu groźne spojrzenie.
- Cóż, zawsze chętnie korzystam z okazji, żeby podbudo
wać swoje ego - stwierdziła lekko. - A teraz idę sprawdzić,
co z bluzą.
- Podbuduj je jeszcze bardziej - mruknął i przyciągnął ją
do siebie.
Jeden pocałunek, postanowił. Nie wyobrażał sobie, by mógł
być na dłużej z kimś tak nieuporządkowanym i agresywnym
wobec mężczyzn. Wystarczy mu jeden pocałunek i sprawa bę
dzie skończona.
Zaskoczył ją swoim uporem, ale jeszcze bardziej zdziwiła
ją reakcja własnego ciała. Ledwie jego oddech musnął jej war-
40
NORA ROBERTS
gi, a już niemal osłabła z pożądania. Nie zamierzała jednak
przyznać się do słabości.
Pokaże mu, co znaczy igrać z cudzymi uczuciami. Proszę
bardzo, skoro senator z Massachusetts zapragnął urozmaicić
swoje życie erotyczne romansem z artystką, zaspokoi jego cie
kawość. Pozwoli mu się pocałować, a potem odprawi go z ca
łym lekceważeniem, na jakie tylko będzie ją stać. Z przyje
mnością wyrzuci go za drzwi.
Gdyby tylko zechciał z nią współpracować... Tymczasem
siedział obok niej i zamiast szybko ją pocałować, z uporem
patrzył jej w oczy. Zdezorientowana, zamrugała powiekami.
Wolno pochylił się i delikatnie przesunął językiem wokół
jej warg. To wystarczyło, by zupełnie straciła zdolność myśle
nia. Zacisnęła powieki. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się spotkać
mężczyzny, który obdarzyłby ją taką czułością, i to zanim je
szcze ich usta zdążyły się zetknąć.
Czubkiem języka dotykał jej warg, leniwie, miękko, jakby
mieli przed sobą całą wieczność. Wstrzymała oddech, kiedy
chwycił zębami jej dolną wargę. Przygryzł ją lekko i ssał, póki
jej ciało nie zaczęło odpowiadać na pieszczotę.
Zniewolona zmysłowością jego dotyku, zapomniała o opo
rze. Wyczuł to natychmiast. Jego palce objęły czule jej kark,
ciepły oddech owionął jej szyję. Westchnęła, prosząc o więcej.
Wtedy ją pocałował.
Nie mógł już dłużej panować nad rozszalałymi zmysłami.
Ledwie dotknął jej uległych warg, zrozumiał, że pragnął tego
od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Przyszedł tutaj,
bo chciał poznać smak jej ust, a nie dawać jej nauczkę. Nie
ważne zresztą, co nim kierowało. W tej chwili liczyła się tylko
bliskość jej ciała.
Niecierpliwie wsunął palce w jej włosy i przechylił jej gło
wę, by pogłębić pieszczotę. Odpowiedziała z zapałem, napie-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 41
rając na niego coraz mocniej. Jej reakcja sprawiła, że do reszty
stracił panowanie nad sobą. Przygarnął ją do siebie zachłannie
i spróbował ułożyć na poduszkach.
Jego namiętność odebrała jej zdolność myślenia. Uległa jej,
bo nie potrafiła walczyć z pragnieniem własnego ciała i gwał
townością jego pożądania. Objęła go z całych sił, przesuwając
dłońmi po jego nagich plecach. Dotyk rozgrzanej skóry pod
palcami i jego urywany oddech tuż przy jej uchu niespodzie
wanie przywrócił ją do rzeczywistości.
- Alan! - Z trudem stłumiła pokusę, by się poddać. -
Dosyć!
- Chyba nie - szepnął. - To przecież nawet nie początek.
- Przytrzymał ją mocniej, bo próbowała mu się wyrwać.
- Alan! - Nie zamierzała się poddawać. Zdołała odsunąć
się na tyle, by spojrzeć mu w twarz. - Natychmiast przestań!
Stanowczy ton jej głosu i gniew, płonący w jej oczach po
działały na niego jak kubeł zimnej wody. Dobry Boże, niewiele
brakowało, a żadna siła nie byłaby zdolna go powstrzymać.
- W porządku - mruknął, rozluźniając uścisk. - Dlaczego?
Był zły na siebie, że nie potrafił utrzymać się na wodzy,
i na nią, że budziła w nim tak prymitywne instynkty. Jeszcze
przed chwilą marzył wyłącznie o tym, by czuć pod sobą jej
wijące się ciało.
- Nieźle całujesz - rzuciła, jak gdyby nic się nie stało.
- Jak na polityka?
Syknęła zniecierpliwiona i podniosła się z sofy. Niech go
wszyscy diabli, pomyślała. Nadęty bubek. Siedzi tu teraz, za
dowolony z siebie, i wyobraża sobie, że może ją mieć, kiedy
tylko przyjdzie mu na to ochota.
Wrzała gniewem, ale postanowiła, że nie da mu tej saty
sfakcji i nie pokaże, z jaką łatwością wyprowadza ją z rów
nowagi.
42 NORA ROBERTS
- Alan... - zaczęła łagodnie, składając ręce jak zawsze,
kiedy starała się zachować spokój.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - przerwał jej z na
ciskiem. Usiadł wygodniej, opierając się na poduszkach.
- Może nie wyraziłam się dość jasno - ciągnęła, jakby nie
dosłyszała jego uwagi. Miała wielka ochotę powiedzieć mu
coś takiego, co natychmiast zgasiłoby w jego oczach wyraz
uprzejmego zainteresowania, pod którym kryła się lekka
drwina. Po namyśle zdecydowała jednak, że nie tędy droga.
- Jeszcze raz powtarzam, że wczoraj mówiłam poważnie.
Jeśli myślisz, że moje „nie" nie jest ostateczne, to grubo się
mylisz.
- Wiesz - pochylił głowę i obrzucił ja badawczym spoj
rzeniem - przypominasz trochę swoją papugę. Tak jak ona zbyt
długo chowasz urazy.
Ta uwaga na moment zbiła ją z tropu. Pojednawczy
uśmiech powoli znikał z jej twarzy, ręce opadły z rezygnacją.
Alan zrozumiał, że posunął się za daleko.
- Przepraszam. - Podniósł się z miejsca.
- Nie ma sprawy. - Pełen skruchy ton, jakim zostały wy
powiedziane przeprosiny sprawił, że nieco złagodniała.
Wyszła z pokoju i po chwili wróciła z suchą bluzą.
- Proszę bardzo. Wygląda jak nowa. - Z uśmiechem rzu
ciła mu ubranie. - Miło, ze wpadłeś, ale nie chciałabym cię
zatrzymywać.
- Rozumiem - nie mógł powstrzymać uśmiechu - że właś
nie pokazujesz mi drzwi?
- Cóż, zawsze byłam bezpośrednia. - Odpowiedziała
uśmiechem i zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi. -
Dobranoc, senatorze.
Alan szybko wciągnął bluzę. Nagle przyszło mu do głowy,
że jak dotąd to jego brat Caine znany był z tego, że nie potrafił
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
43
pokornie przyjąć odmowy. Widocznie tak zachowują się wszy
scy MacGregorowie, stwierdził rozbawiony tym odkryciem.
- Pamiętaj, że Szkoci są diabelnie uparci - powiedział, za
trzymując się w progu.
- I komu to mówisz? Zapomniałeś już, że pochodzę
z Campbellów? - Szerzej otworzyła drzwi.
- Nie. Ale teraz przynajmniej wiesz, czego możesz się po
mnie spodziewać. - Mocno przytrzymał jej podbródek, by nie
odwróciła głowy, kiedy ją całował. Ten pocałunek w niczym
nie przypominał wcześniejszych. Był krótki i brutalny, tak że
odebrała go jak groźbę. - Do zobaczenia.
Bez słowa zamknęła za nim drzwi i na moment przywarła
do nich plecami. Będę miała przez niego problemy, pomyślała.
Bardzo poważne problemy.
ROZDZIAŁ TRZECI
W galerii panował ruch, jaki rzadko się zdarzał w ponie
działkowy poranek. Do jedenastej Shelby sprzedała sporo swo
ich wyrobów, w tym trzy sztuki, które wyjęła z pieca poprze
dniego wieczora.
Kiedy nie obsługiwała klientów, siadała za kontuarem i pró
bowała zamontować przewód do zrobionej przez siebie lampy
w kształcie greckiej amfory.
Taki już miała charakter. Nawet w wolnej chwili nie umiała
usiedzieć z założonymi rękami. Poza tym wolała już to niż
odkurzanie i ustawianie towarów. Na szczęście tym bez pro
testów zajmował się Kyle.
Około południa skończyła się dobra kupiecka passa. Do
sklepu zaglądali teraz ludzie, którzy poświęcali się wyłącznie
oglądaniu jej wyrobów i wychodzili bez bodaj malutkiego wa
zonika. Shelby jednak zupełnie to nie przeszkadzało. Dla niej
byli tak samo miłym towarzystwem jak potencjalni kupcy i bez
namysłu wdawała się z nimi w przyjacielskie pogawędki. Kie
dy pojawił się nastolatek, narzekający na brak dorywczej pracy,
natychmiast zaproponowała mu umycie szyb w galerii.
Na dworze było bardzo ciepło, więc nie zamknęła drzwi.
Lekki wiatr swobodnie wpadał do środka i wypełniał przytulne
wnętrze zapachem wiosny oraz odgłosem podskakujących na
bruku opon.
Shelby zmagała się z przewodem, słuchając muzyki dud
niącej z przenośnego odtwarzacza, który chłopak postawił
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
45
obok siebie na chodniku, oraz przenikliwego piszczenia gu
mowej skrobaczki na mokrym szkle.
Właśnie przeciągała kabel przez środek lampy, kiedy do
galerii zajrzała Myra Ditmeyer. Jak zawsze zadbana, miała na
sobie zwiewny, cynobrowy kostium, idealnie harmonizujący
z kolorem szminki. Ciężki, orientalny zapach jej perfum na
tychmiast wypełnił niewielką przestrzeń.
- A ty jak zawsze przy czymś majstrujesz - zawołała na
przywitanie.
- Kogo ja widzę? - Shelby wychyliła się zza kontuaru,
żeby pocałować upudrowany, pachnący policzek. Bardzo lubiła
Myrę i zawsze powtarzała, że nie ma lepszej od niej osoby.
- Myślałam, że siedzisz w domu i pichcisz pyszności, które
dziś wieczorem pochłonę.
Myra z powagą postawiła na ladzie torebkę ze skóry ali
gatora.
- Całe szczęście jest ktoś, kto się tym wszystkim zajmuje
i trzyma rękę na pulsie. Powinnaś zacząć się cieszyć. Kucharz
ma dziś natchnienie, więc będziesz miała w czym wybierać.
- Uwielbiam jedzenie, które się u ciebie podaje. - Shelby
uśmiechnęła się z rozmarzeniem. - Nigdy nie wydzielasz go
ściom skąpych porcyjek ani nie katujesz ich wstrętnymi po
trawami, które podobno są egzotyczne albo zdrowe. Czy mama
także się u ciebie zjawi?
- Tak, przyjdzie z ambasadorem Dilleneau.
Shelby zastanowiła się przez chwilę, szukając w pamięci
osoby o takim nazwisku.
- A wiem - oznajmiła wreszcie radośnie. - To ten fran
cuski goguś z odstającymi uszami.
- Ładne rzeczy. - Myra udała zgorszenie. - To tak się mó
wi o dyplomacie?
- Wszystko jedno - machnęła ręką Shelby. - Mama ostat-
46 NORA ROBERTS
nio często się z nim spotyka. Zastanawiam się nawet, czy nie
chce mi czasem zafundować galijskiego ojczyma.
- Mogłoby być gorzej.
- Racja - mruknęła. Kilkoma wprawnymi ruchami przy
mocowała do kabla obsadkę żarówki. - Lepiej od razu po
wiedz, kogo mi na dziś naraiłaś.
- Naraiłaś! - wyraźnie zdegustowana Myra zmarszczyła
nos. - Co to w ogóle za określenie!
- Przepraszam bardzo. Może powiem to tak: w czyją stronę
zamierzasz posłać strzałę Amora? Lepiej?
- Wcale nie jesteś tak dowcipna, jak ci się wydaje - fuk-
nęła Myra, obserwując, jak zwinne palce Shelby szybko wkrę
cają żarówkę. - Powiem ci tylko tyle, że zamierzam cię za
skoczyć. Zawsze lubiłaś niespodzianki, prawda?
- Owszem, tylko że wolałam urządzać je innym.
- Wiem coś na ten temat - roześmiała się Myra. - Czekaj,
ile ty wtedy mogłaś mieć lat? Chyba osiem, nie więcej. Pamiętam,
jak ty i Grant przygotowaliście niespodziankę dla małej, za to
bardzo wpływowej grupki gości, których zaprosili do siebie wasi
rodzice. - Na samo wspomnienie zachichotała radośnie. - Ozdo
biliście salon wyjątkowo trafnymi karykaturami członków rządu.
Shelby skrzywiła się lekko.
- To był pomysł Granta - przyznała niechętnie, wciąż
wyraźnie zawiedziona, że sama nie wpadła na to pierwsza.
- Tata śmiał się potem przez parę dni.
- Oj tak. Miał wyjątkowe poczucie humoru - westchnęła
Myra.
- Ja natomiast pamiętam - zrewanżowała się szybko Shel
by - że chciałaś dać Grantowi dwa tysiące dolarów za kary
katurę sekretarza stanu.
- A ten uparciuch mi jej nie sprzedał. - Pokręciła głową.
- Tylko pomyśl, ile to by było dziś warte!
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 47
- Zależy, jakim nazwiskiem by się tam podpisał.
Myra ożywiła się wyraźnie. Zawsze przepadała za Grantem.
- Swoją drogą, co u niego słychać? - zapytała. - Nie wi
działam go od Bożego Narodzenia.
- Wszystko po staremu. Jest jak zwykle genialny i zrzęd
liwy. Zamknął się w swojej latarni morskiej jak w fortecy i pil
nie strzeże prywatności. Mam zamiar wpaść do niego latem
na parę tygodni i trochę mu poprzeszkadzać.
- Taki wspaniały młody człowiek - zatroskała się Myra.
- I siedzi sam jak ten odludek na skrawku ziemi, daleko od
ludzi.
- Widocznie tak mu dobrze. Przynajmniej na razie.
- Przepraszam bardzo...
Obydwie spojrzały w stronę drzwi. Stał w nich młody chło
pak w schludnym stroju posłańca. Zaskoczona Shelby spojrzała
na wiklinowy kosz, który zawiesił na ramieniu.
- Panna Shelby Campbell?
- To ja.
Posłaniec ruszył w jej kierunku, zdejmując po drodze kosz,
który postawił przed nią na kontuarze.
- Przesyłka dla pani.
- Dziękuję. - Wyjęła z kasy jednodolarowy banknot i po
dała go chłopakowi. - Od kogo?
- W środku jest list - wyjaśnił, chowając pieniądze do kie
szeni. - Mam nadzieję, że prezent sprawi pani przyjemność.
Do widzenia.
Kiedy zniknął w ulicznym tłumie, Shelby zaczęła oglądać
koszyk, obracając go na wszystkie strony. Robiła tak już jako
dziecko. Zawsze długo przyglądała się paczce z prezentem,
nim zdecydowała się ją otworzyć. Lubiła dreszczyk emocji,
wywołany przeciągającym się oczekiwaniem.
- Daj spokój, Shelby! - Myra niecierpliwie przestępowała
48 NORA ROBERTS
z nogi na nogę. - Podnieś wreszcie przykrywkę. Umieram
z ciekawości, co jest w środku!
- Jeszcze minutkę - szepnęła Shelby, podnosząc na nią
rozmarzony wzrok. - Pomyśl tylko, ile możliwości kryje w so
bie ten koszyk. Może na przykład w środku siedzi szczeniaczek
- Przyłożyła ucho do ścianki i przez moment nadsłuchiwała.
- Nie, to nie piesek. W środku nic się nie rusza, a poza tym
pachnie jak... - Zamknęła oczy, głęboko wciągając powietrze.
- To zabawne - powiedziała po chwili. - Nie mam pojęcia,
kto mógłby przysłać mi.... - uniosła przykrywkę - truskawki!
Galeria niemal natychmiast wypełniła się słodkim zapa
chem. Dojrzałe, czerwone owoce wypełniały koszyk po brzegi.
Shelby sięgnęła po dorodną truskawkę i powąchała ją, przy
mykając powieki.
- Wspaniałe - mruknęła. - Naprawdę cudowne.
- Owszem, prawdziwe delicje - zgodziła się Myra, która
zdążyła już nadgryźć jeden owoc. - Nie przeczytasz listu?
Shelby sięgnęła po białą kopertę. Nie otworzyła jej jednak,
tylko położyła na wyciągniętej dłoni i uniosła do góry, jakby
chciała ocenić jej wagę. Potem spojrzała na nią pod światło,
obróciła kilka razy, by wreszcie położyć ją na kontuarze.
- Shelby!
- Dobrze, już dobrze.
W środku znalazła pojedynczą kartkę, na której widniało
jedno zdanie:
Kiedy je zobaczyłem, natychmiast pomyślałem o Tobie.
Alan
Myra nie spuszczała oka z jej twarzy i bez trudu rozpoznała
malujące się na niej emocje: zaskoczenie, radość i lekki nie
pokój.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 49
- Od kogoś, kogo znam? - zapytała obojętnie, choć z tru
dem powstrzymywała ciekawość.
- Co takiego? - Shelby popatrzyła na nią nieobecnym
wzrokiem, po czym potrząsnęła głową. - Myślę, że tak - po
wiedziała w końcu, chowając kartkę do koperty. - Wiesz co,
Myro - dodała z ciężkim westchnieniem - zdaje się, że wpad
łam w tarapaty.
- Świetnie, bo to już najwyższy czas - Myra ze zrozu
mieniem pokiwała głową, a potem uśmiechnęła się chytrze
i zapytała: - Chcesz, żebym doprowadziła mojego kucharza
do rozpaczy i dopisała do listy gości jeszcze jedno nazwisko?
Kuszące, pomyślała Shelby i już miała się zgodzić, ale
w ostatniej chwili ugryzła się w język.
- Nie. Nie, naprawdę. To nie byłoby mądre posunięcie.
- Jakbyś wiedziała najlepiej, czym jest mądrość - fuknęła
Myra. - Ale niech ci będzie. Czekam o siódmej. - Wyciągnęła
rękę po torbę i wzięła z kosza jeszcze jedną truskawkę. - Aha,
weź ze sobą tę lampę i dopisz ją do mojego rachunku.
Po jej wyjściu Shelby przysiadła na krześle i zaczęła za
stanawiać się, co powinna teraz zrobić. Właściwie wypadało
zadzwonić do Alana i podziękować mu za prezent. Z drugiej
jednak strony...
Zamyślona, sięgnęła po truskawkę. Kiedy poczuła w ustach
wonną słodycz, mimo woli przypomniała sobie pocałunki Ala
na. Czemu, do licha, nie przysłał jej kwiatów? Mogłaby je
odesłać, nie dołączając nawet bileciku. Byłby to wystarczająco
obraźliwy gest. A co ma począć z truskawkami, które w do
datku pachną tak słodko?
Nie ulega wątpliwości, że zrobił to celowo. Umyślnie chciał
wprawić ją w zakłopotanie. Przymknęła oczy i w wyobraźni
niemal zobaczyła jego złośliwy uśmieszek. Choć rozzłoszczo
na, musiała przyznać, że nie brakło mu pomysłowości.
50
NORA ROBERTS
Nie podobało jej się, że ktoś czyta w niej jak w otwartej
książce, ale z drugiej strony nie mogła nie docenić tej cennej
umiejętności. Odsunęła więc na bok kosz i sięgnęła po słu
chawkę.
Alan wyliczył sobie, że ma jakieś piętnaście, dwadzieścia
minut do rozpoczęcia posiedzenia Senatu. Postanowił wyko
rzystać ten czas na ponowne przestudiowanie proponowanych
cięć w budżecie.
Deficyt osiągnął niepokojący poziom niemal dwustu mi
liardów dolarów, co musiało skończyć się rozpaczliwymi pró
bami załatania tej dziury. On zaś nadal uważał, że dalsze
zmniejszanie środków przeznaczonych na edukację jest nie
dopuszczalne i, co ważniejsze, miał dość poparcia, by temu
zapobiec.
Jednak nie tylko problemy z deficytem budżetowym za
przątały jego myśli. Tegoroczna wiosna rozpoczynała rok wy
borów, a lider partii mającej większość w Senacie zaprosił go
na rozmowę i wybadał starannie, sam nie puszczając przy tym
pary z ust.
Alan nie potrzebował siódmego zmysłu, by zorientować się,
że partia widzi w nim swego przyszłego kandydata do naj
wyższego urzędu w państwie. Pozostawało wszakże pyta
nie, czy czuł się na siłach i czy w ogóle chciał stanąć do wy
ścigu.
Oczywiście brał pod uwagę taką możliwość, w końcu nie
był głupcem ani człowiekiem pozbawionym ambicji. Sądził
jednak, że będzie gotów zasiąść w prezydenckim fotelu dopiero
za jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat. Decyzja, by podjął
się tego wcześniej, wymagała poważnego namysłu.
Był wszakże jeden człowiek, który nie miał żadnych wąt
pliwości co do przyszłości Alana. Jego ojciec ani przez chwilę
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
51
nie wątpił, że najstarszy syn wystartuje w wyborach i że je
wygra.
Daniel MacGregor żył w głębokim przeświadczeniu, że na
dal pociąga za sznurki i decyduje o życiowych wyborach swo
ich latorośli. One zaś czasem wykazywały się wielkodusznością
i pozwalały mu trwać przy tych złudzeniach.
Tylko patrzeć, jak usłyszy kolejne z serii słynnych ojco
wskich pouczeń przez telefon.
Po raz kolejny Daniel poinformuje go, że matka za nim
tęskni i martwi się coraz bardziej. Zapyta, dlaczego Alan
się jeszcze nie ożenił i kiedy raczy ich wreszcie odwie
dzić, a na koniec oznajmi, że jego ukochana córka, która
właśnie jest w ciąży, sama nie zatroszczy się o ciągłość ro
du, a potem... A potem powtórzy to samo, tylko innymi
słowami.
Alan zdawał sobie sprawę, że nieco to upraszczał, ale tak
mniej więcej przebiegała każda ich rozmowa. Najdziwniejsze,
że zwykle potrafił zbyć takie nagabywania obojętnym wzru
szeniem ramion. Teraz jednak...
Nie rozumiał, jak mogło w ogóle do tego dojść, ale kobieta,
którą poznał ledwie parę dni wcześniej, sprowokowała go do
myśli o małżeństwie. Dziwne, bo przecież nikt przy zdrowych
zmysłach nie odważyłby się dobrowolnie wiązać z osobą, któ
rej właściwie nie zna. Zwłaszcza, jeśli zupełnie nie odpowia
dała jego wyobrażeniom żony idealnej.
Shelby w niczym nie przypominała kobiet, które go dotąd
pociągały. Nie miała w sobie krzty wytwornej, chłodnej ele
gancji, którą tak lubił, i na pewno nie umiałaby usunąć się
w cień ani pełnić funkcji ujmującej gospodyni podczas wy
twornych oficjalnych przyjęć i kolacji.
Zresztą, pomyślał z bladym uśmiechem, niepotrzebnie się
martwi. Jak na razie, Shelby nie chce pójść z nim nawet na
52 NORA ROBERTS
kolację. Nie ukrywał, że stanowiła dla niego wyzwanie, z któ
rym chętnie by się zmierzył. Ale czy to mu wystarczy?
Promieniowała energią i buntowniczym zapałem. Miała
najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i słodkie, na
poły niewinne, na poły uwodzicielskie usta. Było w niej coś,
co nie pozwalało mu zapomnieć o niej ani na chwilę. Tak bar
dzo różnili się od siebie, że ich związek nie miałby najmniej
szego sensu, a jednak...
A jednak w wieku trzydziestu pięciu lat był nagle skłonny
uwierzyć, że istnieje coś takiego, jak miłość od pierwszego
wejrzenia. I nie pozwoli jej zniknąć ze swojego życia.
Dzwonek telefonu przywrócił go do rzeczywistości. Ode
brał go dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, że sekretarka
wyszła na chwilę z recepcji. Zły, że mu przeszkadzają, sięgnął
po słuchawkę:
- Senator MacGregor.
- Dzięki - usłyszał. Wyglądało na to, że Shelby miała zwy
czaj od razu przechodzić do rzeczy.
- Nie ma za co. - Oparł się wygodnie. - Jak smakują?
- Fantastycznie. Moja galeria pachnie niczym truskawko
we pole. Wiesz co, Alan? Nie cię wszyscy diabli! - wypaliła,
a po chwili dodała z ciężkim westchnieniem: - Te truskawki
to cios poniżej pasa. Powinieneś walczyć uczciwie i przysyłać
mi kwiaty, klejnoty, wszystko, o czym wspomina tradycja uwo
dzenia. Wiedziałabym, co zrobić w wielkim, tandetnym bry
lantem albo z pięcioma tuzinami afrykańskich storczyków,
a tak...
Słuchał jej z coraz większym rozbawieniem, stukając pió
rem w stos dokumentów, starannie poukładanych na biurku.
- W takim razie będę pamiętał, żeby nigdy nie wysyłać
ci egzotycznych kwiatów ani biżuterii. Kiedy się spotkamy?
Po drugiej stronie zapadła cisza. Shelby wyraźnie się wa-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 53
hała. Z jednej strony kusiło ją, by odmówić, z drugiej rozbawił
ją jego niecodzienny gest.
- Alan, to nie ma sensu - powiedziała w końcu niepewnie.
- Nic z tego nie wyjdzie. Uwierz mi, że jeśli odmówię, osz
czędzę nam obojgu niepotrzebnych kłopotów.
- Jakoś nie zrobiłaś na mnie wrażenia osoby, która by ich
unikała.
- Możliwe. Powiedzmy, że w tym przypadku robię wyją
tek. Po latach, kiedy już będziesz miał wnuki i artretyzm, sam
mi podziękujesz.
- Nie żartuj! Aż tyle muszę czekać, żebyś zgodziła się zjeść
ze mną kolację?
Roześmiała się, klnąc go w duchu za to, że nie pozwolił
jej zachować powagi.
- Lubię cię - przyznała zrezygnowana. - Do licha, Alan,
przestań się upierać! Mówię ci, stąpamy po kruchym lodzie,
i jak tak dalej pójdzie, skąpiemy się po uszy. A ja nie mam
ochoty na zimny prysznic.
Zaczął coś mówić, ale w tej samej chwili rozległ się sygnał
oznaczający, że pora wracać na salę obrad, gdzie właśnie zbie
rało się kworum.
- Shelby, przepraszam, ale muszę kończyć. Jeszcze o tym
porozmawiamy.
- Nie - ucięła stanowczo, wściekła na siebie, że powie
działa więcej, niż zamierzała. - Nie znoszę się powtarzać. Po
myśl, że wyświadczam ci przysługę. Do widzenia, Alan.
Pospiesznie odłożyła słuchawkę, a potem z wściekłością
zatrzasnęła pokrywę kosza z truskawkami. Chciało jej się
płakać.
Szykując się na przyjęcie u Myry, jednym uchem słuchała
starego filmu z Bogartem. Tylko słuchała, bo jakieś dwa tygo-
54 NORA ROBERTS
dnie wcześniej jej wysłużony telewizor stracił wreszcie kon
trolę nad rozedrganym obrazem i zaczął pokazywać wyłącznie
jednolitą czerń. Nawet ją to bawiło. Czuła się tak, jakby miała
w pokoju ogromne radio.
Tak więc Bogy przemawiał ochrypłym głosem twardziela,
a ona spokojnie ubierała wieczorowy strój, który tym razem
składał się z obcisłej, wyszywanej koralikami kamizelki, wło
żonej na koronkową sukienkę z falbaniastą spódnicą.
Jakoś udało jej się pokonać kiepski nastrój, który męczył
ją całe popołudnie. Zawsze twierdziła, że jeśli człowiek nie
przyzna się nawet przed samym sobą, że coś go dręczy, ne
gatywne emocje w końcu same znikną.
Po raz trzeci odrzuciła konkury Alana MacGregora, jeśli
więc miał choć trochę ambicji, powinien dać jej już spokój.
I nawet jeśli w głębi serca żałowała, że nie dostanie więcej
truskawek ani innych niespodzianek, zdołała wmówić sobie,
że wcale jej tego nie szkoda.
Włożyła parę pantofli na niebotycznie wysokich obcasach,
a potem sięgnęła po torebkę i wrzuciła do niej kilka niezbęd
nych drobiazgów: klucze, niemal doszczętnie zużytą pomadkę
i do połowy wyjedzoną paczkę miętowych dropsów.
- Nocujesz dzisiaj w domu? - zapytała Mojżesza, który
rozciągnął się bezwstydnie na jej łóżku. Na moment otworzył
oko, co uznała za potwierdzenie. - W porządku. Nie czekaj
na mnie - rzuciła, wychodząc z sypialni.
W salonie położyła torebkę na sporym pudle, do którego
zapakowała lampę dla Myry i już miała je podnieść, kiedy roz
legło się pukanie do drzwi.
- Spodziewasz się gości? - Spojrzała pytająco na papugę.
Ciotka Em leniwie poruszyła skrzydłami, dając w ten sposób
wyraz swej całkowitej obojętności. Nie doczekawszy się od
powiedzi, Shelby wzięła pudło i poszła otworzyć.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 55
W drzwiach stał Alan. Radość, jaką poczuła na jego widok,
zgasła niemal natychmiast po tym, jak się pojawiła, ustępując
miejsca lekkiej irytacji.
- Jeszcze jedna sąsiedzka wizyta? - Nawet nie usiłowała
udawać, że chce zaprosić go do środka. Wystawiła pudełko
na korytarz i stanęła w progu. Przy okazji ostentacyjnie obej
rzała jedwabny krawat i ciemny garnitur, który leżał na nim
bez zarzutu. - Trochę dziwny strój jak na wieczorną przecha
dzkę - skomentowała.
Nie przejął się jej sarkazmem. Przed chwilą radosny błysk
jej oczu zdradził mu, że ucieszyła ją jego wizyta.
- Jako urzędnik w służbie publicznej czuję się w obowiąz
ku oszczędzać nasze zasoby naturalne i chronić środowisko
- oznajmił, po czym wyciągnął z kieszeni spinkę, do której
była przyczepiona gałązka pachnącego groszku, i wpiął jej we
włosy. - Dlatego podwiozę cię do Ditmeyerów. Możesz to po
traktować jako walkę z zanieczyszczeniem powietrza.
Poczuła ulotny, słodki zapach groszku i natychmiast zapra
gnęła dotknąć delikatnego kwiatka. Co się z nią dzieje?
- Ty też wybierasz się na małe... spotkanko u Myry?
- Tak. Jesteś gotowa?
Zmrużyła oczy, próbując odgadnąć, jakim cudem Myra do
myśliła się, kto przysłał truskawki.
- Kiedy cię zaprosiła?
- Hmmm - Nie mógł się skupić, bo rozpraszała go ko
ronka, pod którą jaśniała gładka skóra jej szyi. - Jakiś czas
temu, zdaje się na koktajlu u Write'ow.
To uspokoiło Shelby. Zwykły zbieg okoliczności, powie
działa sobie w myślach.
- Dziękuję za propozycję podwiezienia, senatorze, ale nie
skorzystam. Pojadę swoim samochodem. Do zobaczenia przy
bufecie.
56 NORA ROBERTS
- W takim razie ty podwieź mnie - zaproponował pojed
nawczo. - Przecież nie chcemy, żeby do atmosfery przedostało
się za dużo dwutlenku węgla. Może ci pomóc? - zapytał, wska
zując pudło.
Mocniej chwyciła pakunek, jakby chcąc w ten sposób zre
kompensować sobie fakt, że wyraźnie słabła jej niegdyś żelazna
wola. Wszystko przez ten jego uwodzicielski uśmiech, wyjaś
niła sobie szybko.
- Posłuchaj, Alan - zaczęła zdecydowanym tonem, nieco
zaskoczona jego uporem. - Co ty wyrabiasz?
- To jest... - Niespodziewanie pochylił się nad nią i po
całował ją tak gorąco, że niemal wypuściła z rąk pudło z lam
pą. - Coś, co nasi przodkowie nazwaliby oblężeniem - do
kończył cicho. - Musisz wiedzieć, że MacGregorowie słynęli
z tego, że nie odpuścili żadnej twierdzy, dopóki nie padła.
- Zdaje się, że w bezpośrednich starciach też nieźle sobie
radzicie - próbowała zażartować, choć z trudem panowała nad
drżeniem głosu.
Alan roześmiał się i gdyby nie zdążyła w porę się odsunąć,
pocałowałby ją znowu.
- Niech ci będzie - zadecydowała szybko, podając mu
pudło. - Pojedziemy razem. Nie chcę być odsądzona od czci
i wiary za to, że zanieczyszczam atmosferę. Ty prowadzisz,
a ja dzięki temu wypiję więcej wina - dodała z chytrym uśmie
szkiem.
- Nie wyłączyłaś telewizora - zauważył, kiedy zaczęła
szukać w torbie w kluczy.
- Nie szkodzi. I tak jest zepsuty - rzuciła przez ramię
i zbiegła po schodach, nie bacząc na wysokie obcasy i deli
katne paseczki pantofli.
Zatrzymała się dopiero na pogrążającej się w mroku ulicy.
Roześmiała się na całe gardło i odwróciła do Alana.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 57
- Co prawda jedziemy razem, ale niech ci czasem nie
przyjdzie do głowy, że to randka - stwierdziła, grożąc mu pal
cem. - Powiedzmy, że jest to... umowa transportowa. Dobrze
brzmi, prawda? Trochę pompatycznie, a więc tak, jak lubisz.
Mmm, podoba mi się twoje auto - mruknęła i pogładziła dach
granatowego mercedesa. - Jest taki dostojny.
- Wiesz, że masz interesujący sposób obrażania ludzi? -
zapytał, chowając pudło do bagażnika.
Znowu parsknęła śmiechem. Podeszła do niego i znienacka
oświadczyła:
- Wiesz, MacGregor, że ja cię nawet lubię. - Objęła go
za szyję i po przyjacielsku cmoknęła w policzek, nieświadoma,
że tym niewinnym pocałunkiem budzi w nim namiętność. -
Naprawdę cię lubię! - Odchyliła głowę i spojrzała na niego
z uśmiechem, który rozświetlił całą jej twarz. - Mogłabym po
wiedzieć dziesiątkom facetów, że podoba mi się ich mercedes,
a oni nawet by się nie zorientowali, że z nich kpię.
- A więc zapunktowałem za spostrzegawczość. - Położył
dłonie na jej biodrach.
- Oraz parę innych rzeczy - uzupełniła. Jej spojrzenie za
trzymało się na jego wargach, a oczy pociemniały. Z każdą
chwilą rosło napięcie. Bezwiednie rozchyliła usta. - Nienawi
dzę siebie za to, ale mam ochotę cię pocałować. Teraz, kiedy
zapada zmrok - wyznała. - Zawsze mi się zdawało, że o zmie
rzchu można bezkarnie popełnić największe szaleństwo.
Uniosła się na palcach i przycisnęła usta do jego warg.
Z trudem stłumił chęć, by przytulić ją mocniej. Nie powinien
jej ponaglać, pomyślał, sama musi zdecydować, czego pragnie.
Tylko w ten sposób uda mu się zaprowadzić ją tam, gdzie
chciał.
Przytulona do Alana, czuła szybkie uderzenia jego serca.
W ustach miała ten sam obezwładniający smak, jak podczas
58 NORA ROBERTS
pierwszego pocałunku. Jak to możliwe, że żyła dotąd bez nie
go? I jak poradzi sobie z tęsknotą, kiedy już uda jej się prze
konać go, że nie powinni się widywać?
- Alan... - szepnęła. Odsunęła się lekko, ciągle wpatrzona
w jego oczy. Mówiły jej, że mogła mu zaufać, że potrafiłby
dać jej poczucie bezpieczeństwa. Jednak tak wiele ich różniło...
- Lepiej już jedźmy - rzuciła pozornie obojętnym tonem. -
Zaraz będzie całkiem ciemno.
Rzęsiście oświetlony dom Ditmeyerów pięknie prezentował
się na tle ciemniejącego nieba, a barwne szaleństwo floksów
przyciągało oczy w stronę skalnego ogródka. Shelby nie mogła
się na nie napatrzeć, więc dopiero po chwili zerknęła na par
kujące obok samochody. Elegancki lincoln z dyplomatyczną
rejestracją podpowiedział jej, że jej matka już się zjawiła.
- Znasz ambasadora Dilleneau? - zapytała, kiedy Alan po
magał jej wysiąść.
- Raczej słabo.
- Kocha się w mojej matce - oznajmiła, odgarniając nie
dbale grzywkę. - Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo robią
to wszyscy faceci, ale coś mi się zdaje, że ten ma u niej szanse.
- Jesteś zaskoczona?
- Trochę - przyznała. - Ale z drugiej strony to takie słod
kie. Zwłaszcza kiedy mama się rumieni - dodała ze śmiechem.
- Ty byś tego nie robiła? - Leciutko musnął kciukiem jej
policzek. Ten niewinny dotyk wystarczył, by natychmiast za
pomniała o matce i jej adoratorach.
- Czego bym nie robiła?
- Nie rumieniłabyś się?
- Owszem, ale ostatni raz zdarzyło mi się to, kiedy miałam
jakieś dwanaście lat, a on trzydzieści parę. Pamiętam, że przyszedł
naprawić nam termę - paplała, próbując ukryć zmieszanie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 59
- A co takiego zrobił, że aż się zaczerwieniłaś?
- Nic, wystarczyło, że się do mnie uśmiechnął. Miał wy
szczerbioną jedynkę, a mnie się to wtedy wydawało strasznie
seksowne.
Roześmiał się i zdążył ją pocałować, nim Myra otworzyła
drzwi.
- Proszę, proszę - powitała ich, nie próbując nawet ukryć
pełnego satysfakcji uśmiechu. - Witam państwa. Widzę, że jed
nak się spotkaliście.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytała Shelby, wcho
dząc do środka.
Myra spojrzała wymownie najpierw na nią, a potem na Ala
na i zapytała, jak gdyby nigdy nic:
- Czy mi się zdaje, czy czuję zapach świeżych truskawek?
- Przyniosłam ci lampę. - Shelby szybko zmieniła temat,
wskazując pudło, które niósł Alan. - Gdzie ją postawić?
- Choćby tutaj. Wchodźcie dalej. Jest już parę osób, sami
najbliżsi przyjaciele, więc można swobodnie plotkować - traj-
kotała Myra, ujmując ich pod ramiona i prowadząc do salonu.
- Herbert, kochany - zwróciła się do męża - przygotuj dwa
pyszne aperitify. Koniecznie musicie spróbować, to moje naj
nowsze odkrycie, cudowny likier z czarnej porzeczki.
- Herbert - Shelby podeszła do sędziego i wycałowała go
w oba policzki. - Znowu udało ci się wyskoczyć na mały rejs,
co? - zapytała, widząc świeżą opaleniznę. - Powiedz lepiej,
kiedy wybierzemy się razem na plażę, żeby trochę popływać
na desce?
- Jak tak mówisz, dziecino, to prawię wierzę, że to mo
żliwe - serdecznie przytulił ją do siebie. - Cieszę się, że cię
widzę. - Wyciągnął rękę do Alana. Miał szczerą, miłą twarz
poznaczoną zmarszczkami w sposób, który sprawiał, że naty
chmiast kojarzyło go się z dobrotliwym dziaduniem. Zdecy-
60 NORA ROBERTS
dowanie nie wyglądał na kogoś, kim był niezaprzeczalnie, czyli
na najważniejszego sędziego w kraju. - Znacie tu wszystkich,
więc nie muszę nikogo przedstawiać. Zaraz podam wam
driniki.
- Cześć, mamo! - Schylając się do policzka matki, Shelby
dostrzegła lśnienie pięknych kolczyków ze szmaragdami. -
Skąd masz takie cudo? Nigdy dotąd ich nie widziałam.
- To prezent od Antona. - Debora nie umiała powstrzymać
leciutkiego rumieńca. - Chciał mi w ten sposób podziękować
za koktajl, który wydałam na jego cześć.
- Aha - Shelby przeniosła wzrok na szczupłego Francuza,
stojącego u boku matki. - Ma pan wyśmienity gust, ambasa
dorze - pochwaliła, podając mu rękę na powitanie.
Z błyskiem w oku schylił się do jej dłoni, a zrobił to tak
szarmancko, że wybaczyła mu nawet odstające uszy.
- Jest pani jak zwykle piękna i czarująca - odpowiedział,
a potem zwrócił się do Alana: - Miło pana spotkać, senatorze,
w tak przyjemnej i niezobowiązującej atmosferze.
- Nie wiedziałam, senatorze - uśmiechnęła się promiennie
Debora - że zna pan moją córkę.
- Od niedawna próbujemy wspólnymi siłami przełamać
pewną rodzinną tradycję - odparł, przyjmując od sędziego
szklaneczkę z drinkiem.
Mina Debory nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że
nie ma pojęcia, o czym mowa.
- Alan ma na myśli stare waśnie pomiędzy naszymi rodami
- wyjaśniła Shelby, po czym ze swoją szklaneczką porzeczko
wego likieru przysiadła na poręczy fotela.
- Waśnie... - zdziwiła się Debora. - A tak, już sobie przy
pominam. MacGregorowie i Campbellowie byli śmiertelnymi
wrogami, jeszcze w czasach, kiedy mieszkali w Szkocji. Pra
wdę mówiąc, zupełnie nie pamiętam, o co poszło.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 61
- O to, że Campbellowie przywłaszczyli sobie naszą ziemie
- objaśnił ją Alan uprzejmie.
- To wasza wersja - wtrąciła Shelby. - Myśmy tę ziemię
otrzymali na mocy królewskiego dekretu. Od tego czasu nasi
i przodkowie przestali, mówiąc delikatnie, darzyć się wzajemną
i sympatią.
Alan uśmiechnął się zagadkowo.
- Chciałbym kiedyś posłuchać, jak spierasz się o to z mo-
im ojcem - powiedział.
- Ale byłaby jatka! - roześmiała się Myra. - Herbercie,
czy możesz sobie wyobrazić naszą Shelby stającą oko w oko
z Danielem? Dwie rude, uparte i rozpalone głowy! Wiesz co,
Alanie, powinieneś doprowadzić kiedyś do ich spotkania.
-
Wyobraź sobie, że myślałem już o tym.
- Doprawdy? - Shelby nie potrafiła ukryć zdziwienia
i ciekawości.
- Tak. Myślałem, i to całkiem poważnie.
- Byłam jakiś czas temu w Hyannis Port - powiedziała
Myra i z zadowoleniem klepnęła Shelby w udo. - Rodzinne
gniazdo MacGregorów powinno przypaść ci do gustu, bo lubisz
rzeczy, powiedzmy... nietypowe. Prawda?
- Zgadza się - przytaknęła Debora - choć szczerze mó
wiąc, zupełnie nie wiem dlaczego. Zresztą moje dzieci ciągle
jeszcze stanowią dla mnie zagadkę. To takie niespokojne duchy.
Mam tylko nadzieję, że w końcu się ustatkują - wyznała. -
Pan, senatorze, jest kawalerem, prawda?
Czując, na co się zanosi, Shelby postanowiła obrócić wszy
stko w żart.
- Co wy na to - zapytała, obserwując z uwagą ciemny
i płyn w swojej szklance - żebym sobie gdzieś poszła, a wy
| w tym czasie spokojnie omówicie wszystkie szczegóły umowy
przedmałżeńskiej?
62
NORA ROBERTS
- No wiesz! - obruszyła się Debora, ignorując nagły wy
buch wesołości sędziego.
- Każdemu rodzicowi trudno pogodzić się z tym, że dzieci
w końcu dorastają i stają się niezależne - załagodził Dilleneau.
- Wiem to, bo wychowałem dwie córki, które mają już własne
dzieci. Mimo to ciągle się o nie martwię. Powiedz nam, Myro,
co słychać u twoich pociech? Podobno doczekałaś się kolej
nego wnuka?
Nie było lepszego sposobu na szybką zmianę tematu. Shel
by uśmiechnęła się do ambasadora z uznaniem, on zaś z uprzej
mym zainteresowaniem wysłuchiwał opowieści o pierwszym
ząbku wnuka Myry.
Pasuje do niej, pomyślała spoglądając spod rzęs na matkę.
Doskonale wiedziała, że Debora należy do tego gatunku kobiet,
które nie mając u boku mężczyzny, nie czują się spełnione.
Dawno temu została wychowana na idealną żonę dla polityka.
Miała wszystko, czego potrzeba, by stać się ozdobą salonów
- doskonałe maniery, anielską cierpliwość, świetny gust.
Shelby westchnęła pod nosem. Jak to możliwe, że były
z matką tak bardzo do siebie podobne, a jednocześnie tak róż
ne? Jej samej wydawało się, że elegancki świat, w którym ob
racała się Debora, przypominał złotą klatkę, wprawdzie wy
ściełaną jedwabiem, ale zawsze klatkę.
Doskonale wiedziała, co kryło się pod warstewką blichtru
i elegancji. Z jednej strony nuda długich oficjalnych przyjęć,
przemów i ceremonii, a z drugiej tysiące obaw i ciągły nie
pokój o życie najbliższych. Jej ojcu nie pomogli ochroniarze,
kiedy zginął od kuli zamachowca.
Wtedy obiecała sobie, że nie pozwoli, by świat polityki
zawładnął jej życiem. Nie pokocha człowieka, podporządkowa
nego rytmowi wyborów i sesji. Nie zniosłaby, gdyby zginąć
miał tak gwałtowną śmiercią jak niegdyś jej ojciec.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 63
Zamyślona, nie włączała się do rozmowy, całą uwagę po
święcając kryształowej szklaneczce, którą obracała w palcach.
Kiedy podniosła głowę, natychmiast napotkała wzrok Alana.
W jego oczach dostrzegła nieme pytanie. Czasami miała
wrażenie, że obserwuje ją bacznie, czekając na moment nie
uwagi, który pozwoli mu odkryć wszystkie jej tajemnice i ma
rzenia. Czuła się tak, jakby chciał okraść ją z prywatności, we
drzeć się do jej umysłu.
Łajdak. Niewiele brakowało, a powiedziałaby to głośno.
Musiał jednak wyczytać to w jej oczach, bo uśmiechnął się
lekko, dając jej znak, że zrozumiał, co nie oznaczało, że zmieni
taktykę. Oblężenie trwało. Pozostało jej tylko mieć nadzieję,
że zdoła je wytrzymać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Cały następny tydzień spędziła niezwykle pracowicie, ogar
nięta twórczą pasją, jaka zdarzała jej się regularnie co kilka
miesięcy. Przez trzy dni z rzędu galerią zajmował się wyłącznie
Kyle, ona natomiast zamknęła się w pracowni, godzinami sie
dząc przy kole albo przygotowując glazurę.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że pracuje tak intensyw
nie, bo musi poradzić sobie jakoś z problemem, który nazywał
się Alan MacGregor. Do tej pory metoda ucieczki w pracę zwy
kle pomagała jej rozładować napięcie i stres. Jednak nie tym
razem.
W nocy z piątku na sobotę wyczerpała się energia, która
pchała ją do działania przez cały tydzień. Mimo to senator
MacGregor uparcie panoszył się w jej myślach, choć już dawno
powinno go tam nie być. Złościło ją to, lecz fakt pozostawał
faktem. Wspomnienie Alana nie dawało jej spokoju i rozpra
szało ją tak bardzo, jak on sam na przyjęciu u Ditmeyerów.
Wprawdzie udało jej się do końca wieczoru utrzymywać
swobodny dystans, jednak już w progu jej mieszkania zbił ją
z pantałyku kolejnym namiętnym pocałunkiem. O dziwo, nie
nalegał, żeby zaprosiła go na drinka, za co pewnie byłaby mu
głęboko wdzięczna, gdyby nie podejrzenie, że jest to element
strategii zdobywania twierdzy. Mogłaby przysiąc, że postano
wił uśpić jej czujność i sprawić, by zaczęła gubić się w do
mysłach. Niestety, musiała przyznać, że wybrał mądrą taktykę.
Wiedziała, że pojechał na kilka dni do Bostonu. Nie omie-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 65
szkał zawiadomić ją o tym telefonicznie, choć nigdy nie dała
mu do zrozumienia, że chciałaby wiedzieć, dokąd się wybiera.
Wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Był setki mil od Wa
szyngtonu, więc nie groziło jej, że ni z tego ni z owego zjawi
się nieproszony w galerii albo pracowni. Przy okazji obiecała
sobie, że jeśli jeszcze raz złoży jej niezapowiedzianą wizytę,
nawet nie otworzy mu drzwi. Z całych sił starała się uwierzyć,
że rzeczywiście uda jej się tak postąpić.
Tymczasem gdzieś w połowie tygodnia pojawiła się świnka,
duża, wypychana zabawka, z aksamitnymi uszami i głupawym
uśmieszkiem przyklejonym do ryjka w kolorze lawendy. Wcis
nęła ją w kąt szafy, starając się jak najszybciej zapomnieć o za
skakującym podarunku.
Niestety, nie przychodziło jej to łatwo. Wszystko wskazy
wało na to, że Alan zorientował się już, że najszybciej można
ją podbić, odwołując się do jej specyficznego poczucia humoru.
Zaskoczył ją, bo uważała, iż on sam nie ma go za grosz. A tu
proszę, niespodziewanie przysłał jej lawendową świnkę.
Jak powinna potraktować faceta, który z jednej strony ob
nosił się ze swymi sztywnymi i konserwatywnymi manierami,
a z drugiej potrafił, ot, tak sobie, pójść do sklepu z zabawkami
po pluszową maskotkę? I udało mu się. Zupełnie ją rozbroił.
Musiała przyznać, że jego nietypowe gesty zaczynają ją na
prawdę bawić.
Cieszyła ją zwłaszcza myśl, że udało jej się uaktywnić do
wcipną stronę jego osobowości, którą do tej pory skrzętnie
ukrywał. Ona, Shelby Campbell zmieniła poważnego senatora
w pełnego uroku mężczyznę. Mimo to Alan nie zdoła zmienić
jej postanowienia, obiecała sobie. A już na pewno nie dokona
tego, przysyłając zabawne maskotki.
Ostatecznie jednak świnka została uwolniona z ciemnej sza-
fy i zajęła miejsce w sypialni, tuż obok łóżka, a na cześć swo-
66 NORA ROBERTS
jego ofiarodawcy została nazwana MacGregor. Co więcej, była
jedynym MacGregorem, z którym Shelby zamierzała sypiać.
Mogła zwalczać wszelkie wspomnienia o Alanie, ale nie
potrafiła zapobiec temu, że pojawiał się w jej snach. Przycho
dził do niej każdej nocy, choćby padała z nóg ze zmęczenia.
Wystarczyło, że położyła się do staroświeckiego, mosiężnego
łoża, w którym sypiała, i zamknęła oczy, a wizja Alana po
wracała natychmiast.
Raz przyśniło jej się nawet, że rozmnożył się i co najmniej
dwunastu Alanów oblegało jej dom. W tym śnie wiedziała, że
jeśli spróbuje ucieczki, schwytają ją z łatwością, jeśli zaś zo
stanie w środku, jak nic postrada zmysły. Obudziła się spocona,
z walącym sercem, a potem długo nie mogła zasnąć, klnąc
w duchu jego bezsensowną gadaninę o obleganiu twierdzy
i własną nadpobudliwą wyobraźnię.
Kiedy tydzień miał się ku końcowi, była już tak wykoń
czona tą wewnętrzną szarpaniną, że powzięła pewne niezłomne
postanowienie. Po pierwsze, nie przyjmie już żadnej niespo
dziewanej przesyłki, a po drugie, jeśli usłyszy w słuchawce
jego głos, natychmiast się rozłączy.
Próbowała już przemówić mu do rozsądku łagodnie i cier
pliwie. Nie pomogło, więc teraz wygarnie mu wszystko bez
ogródek. W końcu nawet uparty MacGregor musi zrozumieć,
że go nie chcą i że pora dać sobie spokój.
Przez cały tydzień pracowała bez wytchnienia, w sobotę
więc postanowiła sobie odpocząć. Poprosiła Kyla, żeby otwo
rzył galerię o dziesiątej, dzięki czemu mogła pospać trochę dłu
żej. Nie musiała też schodzić do pracowni, bo w czasie ostat
nich dni zrobiła tyle rzeczy, że sklep miał zagwarantowane
zaopatrzenie na klika tygodni. Teraz zamierzała oddać się słod
kiemu lenistwu.
Koło południa zbudziło ją głośne pukanie do drzwi. Nawet
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
67
nie chciało jej się otwierać oczu, toteż uznała, że zignoruje
nieproszonego gościa. Już miała obrócić się na drugi bok, kiedy
poczuła nagłe wyrzuty sumienia. Nie miała w zwyczaju unikać
spotkań, udając, że nie ma jej w domu.
Zła jak osa wygrzebała się z łóżka. Potknęła się o szlafrok,
podniosła go więc i założyła na siebie, żeby nie pętał się jej
pod stopami. Poczłapała w stronę korytarza, mrużąc oczy, ośle
pione ostrym słońcem.
- Dzień dobry, panno Campbell. Mam dla pani kolejną
przesyłkę - powitał ją radośnie posłaniec, ten sam, który
wcześniej przyniósł truskawki i świnkę.
- Dzięki - wymamrotała, zbyt zaskoczona i zaspana, by
w porę przypomnieć sobie o własnym przyrzeczeniu. Machi
nalnie wyciągnęła ręce, w które chłopak włożył sznurki dwóch
tuzinów różowych i żółtych balonów. Nim zdążyła się opa
miętać, posłaniec zbiegł po schodach, a ona, zamykając drzwi,
na tyle ocknęła się z otępienia, że dotarło do niej, co się stało.
- O nie! - jęknęła.
Wtedy dostrzegła białą kopertę, przymocowaną do jednego
z baloników. Nawet nie będzie jej otwierać, zadecydowała na
tychmiast. Po co, skoro i tak wiedziała, kto przysłał prezent.
Któżby inny, jak nie pan senator?
Rozzłoszczona, rozejrzała się w poszukiwaniu szpilki. Tak,
przekłuje wszystkie te przeklęte balony. Dlaczego nie? W koń
cu wszystko to było tak idiotyczne, że mogła sobie pozwolić
na taki gest.
Nieopatrznie wypuściła z palców sznurki i różowo-żółta
chmura balonów zawisła pod sufitem. Zniecierpliwiona aż tu
pnęła ze złości. Jeśli ten cholerny Alan wyobrażał sobie, że
uwiedzie ją głupawymi podarunkami i błyskotliwymi liścika
mi, to miał, do diabła, rację!!!
Podskoczyła do góry i zaraz zaklęła szpetnie, bo chybiła
68 NORA ROBERTS
o centymetr. Po kolejnej nieudanej próbie wdrapała się na
krzesło i zdołała wreszcie złapać róg koperty. Rozerwała ją
pospiesznie i przeczytała liścik, który w niej znalazła:
Żółte jak słońce, różowe jak wiosna. Podziel się ze mną.
Alan.
- Doprowadzasz mnie do szału! - zawołała, wciąż stojąc
na krześle z balonami w jednej, a liścikiem w drugiej ręce.
Skąd wiedział? Jakim cudem wpadł na to, że właśnie takimi
pomysłami uda mu się ją zdobyć? Truskawki, świnki, balony...
Nie dawał jej żadnych szans. Jeszcze raz uniosła głowę, zła
na siebie, że tak łatwo pobudzał ją do śmiechu.
Pora zagrać w otwarte karty, powiedziała sobie, zeskakując
na podłogę. Musi być bardziej stanowcza, bo jeśli nic z tym
nie zrobi, Alan pewnie przyśle jej kolejną niespodziankę. Zaraz
do niego zadzwoni i powie mu, nie, lepiej zażąda, żeby naty
chmiast przestał. Oznajmi mu, że ją irytuje, albo jeszcze lepiej,
że ją nudzi. Tak, nudzi, bo wtedy poczuje się bardziej dotknięty.
Sprawnie owinęła sznurki wokół dłoni i pomaszerowała do
telefonu. Przy jakiejś okazji Alan podał jej swój numer domo
wy, którego wprawdzie ostentacyjnie nie zapisała, ale i tak za
pamiętała każdą cyferkę. Przyciskając guziki, ćwiczyła, by ode
zwać się odpowiednio wyniosłym i urażonym tonem.
- Halo! - To jedno słowo wystarczyło, że wojowniczy na
strój uleciał, niczym powietrze z przekłutego balonika.
- Alan?
- Shelby?
Boże, jak tu się złościć, kiedy wymawia jej imię takim ci
chym, poważnym głosem? Wzruszyła się, ale nie zamierzała
tego okazywać.
- Alan, to się musi skończyć. Natychmiast!
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 69
- Niemożliwe, bo jeszcze się nie zaczęło.
- Alan.... - Walczyła ze sobą, pamiętając, że jeszcze przed
chwilą postanowiła być stanowcza. - Mówię poważnie. Prze
stań przysyłać mi wreszcie prezenty. Nie rozumiesz, że nie
potrzebnie tracisz czas?
- Widocznie mam go za dużo - uciął. - Jak ci minął ty
dzień?
- Miałam sporo pracy. Posłuchaj, ja naprawdę...
- Tęskniłem za tobą.
To jedno, proste zdanie sprawiło, że cała przemowa, jaką
sobie przygotowała, poszła w zapomnienie.
- Alan, proszę, nie próbuj...
- Tęskniłem co dzień i każdej nocy. Byłaś kiedyś w Bo
stonie?
- Tak, jakiś czas temu. - Wciąż się broniła, ale jej wola
oporu słabła z każdą sekundą.
- Chciałbym, żebyśmy pojechali tam razem - ciągnął. -
Najlepiej jesienią, kiedy powietrze pachnie dymem i wilgot
nymi liśćmi.
- Alan, nie dzwonię po to, żeby rozmawiać o Bostonie -
powiedziała twardo, ignorując szybsze bicie serca. - Powiem
wprost. Nie chcę, żebyś do mnie dzwonił, nie chcę, żebyś wpa
dał bez zapowiedzi, za to... - mówiła coraz szybciej, nieświa
domie podnosząc głos. Nie ułatwiał jej tego fakt, że wciąż
wyobrażała go sobie, jak stoi ze słuchawką w dłoni, wpatrzony
w przestrzeń swymi pięknymi, pełnymi zadumy oczami. - Za
to chcę, żebyś w końcu przestał zasypywać mnie balonami,
maskotkami i co tam jeszcze przyjdzie ci do głowy. Jasne?
- Jak słońce. Spotkasz się dziś ze mną?
Rany Boskie, czy on w ogóle słuchał, co do niego mówiła?
Wszystko spływało po nim jak woda po kaczce. Co powinna
powiedzieć, żeby wreszcie do niego dotarło?
70 NORA ROBERTS
- Na miłość boską! Człowieku!
- Nie denerwuj się - uspokoił, wprawiając ją w jeszcze
większe rozdrażnienie. - Proponuję ci coś, co można nazwać
wycieczką w celach poznawczych, a nie randkę. Pasuje?
- Nie! - zawołała, z trudem hamując śmiech. Nie mogła
przecież nie zauważyć komizmu tej sytuacji. - Nie, nie, nie!
- powtórzyła z naciskiem. - I jeszcze raz nie!
- Nie zabrzmiało to wystarczająco biurokratycznie - za
uważył spokojnie.
Shelby do reszty straciła cierpliwość. Wszystko wskazy
wało na to, że nie dojdzie z nim do porozumienia. Co gorsza,
jej złość ustępowała przed rozbawieniem. Nadal miała ochotę
go udusić, ale nie mogła dłużej powstrzymywać histerycznego
śmiechu.
- Dobrze, powiedzmy, że nasza całodniowa eskapada bę
dzie miała na celu poszerzenie przyjacielskich stosunków po
między naszymi niegdyś zwaśnionymi klanami - wyrecytował
wciąż niezmiennym tonem, jakby nie zauważył, że się z niego
śmieje.
- Znowu próbujesz mnie oczarować.
- I co? Udaje mi się?
- Alan - zawołała. - Czy nie wyraziłam się dość jasno?
Zamilkł na moment, zastanawiając się w duchu, czy właś
nie to tak go fascynowało w tej kobiecie? Imponujące, że
w mgnieniu oka potrafiła przeistoczyć się z dziewczyny-kum-
pla w wyniosłą damę. Mógł pójść o zakład, że sama nawet
nie miała pojęcia, że jest po trosze jedną i drugą.
- Twój głos idealnie nadawałby się do przemówień - ode
zwał się w końcu. - O której będziesz gotowa?
Westchnęła zrezygnowana, a po chwili zapytała:
- Czy jeśli się zgodzę spędzić z tobą dzień, przestaniesz
przysyłać mi te wszystkie cudactwa?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 71
- Wystarczy, jeśli dam ci słowo honoru polityka?
Znowu musiała się roześmiać.
- Dobra, niech ci będzie. Postawiłeś na swoim.
- Pogodna jest taka piękna, a ja od miesięcy nie miałem
wolnej soboty. Chodźmy gdzieś razem.
Nerwowo owijała wokół palca kabel telefonu. Szkoda było
mu odmówić, w końcu nie prosił o zbyt wiele. A poza tym...
tak bardzo chciała go zobaczyć!
- Zgoda - oznajmiła łaskawie. - Ale pamiętaj, że dzisiaj
robię wyjątek.
- Nazywaj to, jak chcesz. Dokąd chciałabyś pójść? W Mu
zeum Narodowym jest wystawa sztuki flamandzkiej...
- Wybieram zoo - rzuciła bez namysłu i z drwiącym
uśmieszkiem czekała na jego reakcję.
- Dobrze. - Nawet się nie zająknął. - Będę u ciebie za
dziesięć minut.
Westchnęła głęboko, przyjmując do wiadomości smutną
prawdę, że ma do czynienia z człowiekiem, którego nic nie
zniechęci.
., - Alan, jeszcze nie jestem ubrana.
- To będę za pięć minut.
Ze śmiechem odłożyła słuchawkę.
- Lubię węże za ich oślizłą, pokrętną arogancję - oznajmiła
Shelby
Stała z nosem przyciśniętym do szyby terrarium i z lubo
ścią wpatrywała się w śmiertelnie znudzonego węża boa. Alan
natomiast nie mniej uważnie przyglądał się jej.
Kiedy zaproponowała wycieczkę do zoo, nie był pewien
jej prawdziwych intencji. Albo rzeczywiście chciała tam pójść,
albo tylko ciekawiło ją, w jaki sposób przyjmie tak niecodzien
ne życzenie. Prawdopodobnie chodziło o jedno i drugie.
72 NORA ROBERTS
Jedno nie pozostawiało cienia wątpliwości. Wyprawa do
Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w piękne sobotnie przed
południe oznaczała tłumy zwiedzających i hordy rozwrzesz-
czanych dzieciaków. Nie zaskoczył go więc ścisk i harmider,
panujący w pawilonie węży. Zresztą Shelby najwyraźniej nie
miała nic przeciwko temu, podobnie jak nie przeszkadzało jej,
że musi torować sobie drogę łokciami.
Kiedy przecisnęli się do klatki z opasłym pytonem, Alan
zaryzykował stwierdzenie, że gad wygląda zupełnie jak pewien
członek Izby Reprezentantów pochodzący z Nebraski. Słysząc
to trafne porównanie, Shelby zachichotała niczym mała, psotna
dziewczynka i natychmiast wyobraziła sobie spoconego, lekko
zezującego kongresmena z tłustym karkiem.
Rozbawiona, odwróciła się do Alana. Niewiele brakło, by
zetknęły się ich usta, więc spłoszona cofnęła się, nie bacząc,
że nadeptuje na palce innym zwiedzającym. Powinna była wró
cić teraz do obserwacji węża, ale zamiast tego przechyliła tylko
głowę, tak że ich oczy znalazły się na jednej linii. Przemknęła
jej przez myśl, że kusi los.
Jeżeli ulegnie urokowi Alana i pozwoli, by to popołudnie
stało się czymś więcej niż zwykłą wycieczką, może się okazać,
że nie uda jej się już od niego uciec. Zbyt dobrze wiedziała,
z kim ma do czynienia. Senator MacGregor nie był typem fa
ceta, z którego sideł łatwo się wyplątać, zwłaszcza gdy wpadło
się w nie z własnej woli. Ludzie tacy jak on potrafią po cichu,
metodycznie zdobywać przewagę nad innymi i wciągać ich
w swoje gry.
Świadomość ta wystarczyła, by Shelby miała się na bacz
ności i traktowała tę znajomość dużo ostrożniej niż inne swoje
przygody. Poza tym nie mogła zapominać, że Alan był młodym,
ambitnym senatorem, z dokładnie zaplanowaną przyszłością.
Nie trzeba być jasnowidzem, by się domyślić, że za jakiś
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
73
czas spróbuje sięgnąć po najwyższy urząd. Nie trudno zgadnąć,
że zrobiłby to kosztem swego życia prywatnego i Shelby, oczy
wiście gdyby uległa emocjom i zdecydowała się na dłuższy
związek.
- Strasznie tu dziś ciasno - mruknęła, nie odrywając od
niego wzroku.
- Powiem ci, że im dłużej tu jesteśmy... - Jakiś maluch
próbował dopchnąć się do szyby, przez co ich uda dotknęły
się na moment. - Tym bardziej podobają mi się węże.
- Widzisz! Ja też mam do nich słabość. Wszystko przez
mistyczną aurę wcielonego zła, która towarzyszy im od wieków
- jęknęła, bo tłum popchnął ją z taką siłą, że jej piersi uderzyły
o jego twardy tors.
- Grzech pierworodny... - szepnął, chłonąc znajomy za-
pach jej perfum. - Najpierw szatan skusił Ewę, a potem ona
Adama.
- Coś mi się zdaje, że Adam zbyt łatwo wymigał się od
odpowiedzialności. Wszystkie cięgi spadły na kobietę i węża,
a mężczyzna wyszedł z całej historii niczym niewiniątko, które
stało z boku i bezradnie patrzyło na te bezeceństwa - mówiła
nienaturalnie ożywionym tonem. Czuła, jak przyspieszył jej
puls, ale nie cofnęła się. Oczywiście dla dobra sprawy. Jeśli
miała się skutecznie bronić, musiała najpierw dobrze poznać
niebezpieczeństwo.
- Może nie tyle niewiniątko, co słaba istota, która nie umie
oprzeć się pokusie, kiedy ta przyjmuje postać pięknej kobiety.
Jego głos miał w sobie niebezpieczną miękkość, więc uz-
nała, że pora na rejteradę. Czym prędzej złapała go za rękaw
i pociągnęła do wyjścia.
- Chodźmy do słoni! - zawołała i zaczęła przeciskać się
w stronę jasnej plamy słonecznego światła.
Zwinnie manewrowała wśród tłumu, omijając po drodze
74 NORA ROBERTS
wszystkie dzieciaki w spacerówkach. Alan podążał za nią, za
stanawiając się, dokąd właściwie tak się spieszyła.
Kiedy wydostali się na zalaną słońcem alejkę, wyciągnęła
z torby niemożliwie wielkie okulary przeciwsłoneczne, które
szybko wsunęła na nos, i pomaszerowała dalej.
Także i tu towarzyszyły im tłumy. Barierki ochronne ob
lepione były rodzinami, młodszymi i starszymi parami zako
chanych, dzieciakami, które trzymały w lepkich dłoniach to
pniejące lody. W ciepłym powietrzu unosił się cierpki zwie
rzęcy zapach. Zewsząd dobiegały porykiwania, piski, prychanie
i wszelki dziki jazgot.
Shelby niemal biegła przez wyasfaltowane alejki, zatrzy
mując się przy kolejnych klatkach i obserwując ich mieszkań
ców z takim entuzjazmem, jakby była w zoo pierwszy raz
w życiu.
- Popatrz tam. Przypomina mi ciebie - powiedziała, po
kazując Alanowi czarną panterę, leniwie rozciągniętą w plamie
słońca.
- Tak? - Uważnie przyjrzał się zwierzęciu. - Też jestem
taki rozleniwiony i obojętny?
- Och, nie, senatorze! - roześmiała się głośno. - Raczej
cierpliwy i zadumany. I na tyle pewny siebie, by nie robić so
bie nic z niewoli, bo przecież gdyby tylko chciał, umiałby sobie
z tym poradzić. - Mówiła niby o kocie, ale odwróciła się do
Alana i obserwowała go badawczo tak jak wcześniej drapież
nika. - Myślę, że dawno już przeanalizował swoją sytuację
i doszedł do wniosku, że potrafi postawić na swoim. Zastana
wiam się tylko - dodała, marszcząc brwi - co by zrobił, gdyby
ktoś naprawdę zalazł mu za skórę. Nie wygląda na takiego,
którego łatwo rozzłościć. Kocury już takie są. Znoszą wszystko
cierpliwie, aż nadchodzi dzień, kiedy ich wytrzymałość się koń
czy. Wtedy zmieniają się w prawdziwe bestie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 75
Popatrzył na nią z zagadkowym uśmiechem, a potem wziął
ją za rękę i poprowadził w stronę innej alejki.
- Z reguły - powiedział - nie ma śmiałka, który by mu
się sprzeciwił.
Spojrzała obojętnie na jego znaczący uśmiech i jak gdyby
'nigdy nic zaproponowała, żeby poszli popatrzeć na małpy.
- Zawsze, kiedy je oglądam, mam nieodparte wrażenie, że
śledzę obrady Senatu - dodała słodkim głosem.
- Jędza! - stwierdził, pociągając ją lekko za włosy.
- Wiem, ale nic na to nie poradzę. Taki już mój urok. - Na
moment oparła głowę na jego ramieniu. - Doskonale zdaję so-
bie sprawę, że czasami bywam niemiła, tak samo zresztą mój
brat. Chyba odziedziczyliśmy to po dziadku ze strony ojca.
Przypomina niedźwiedzia grizzli. Jest duży, ciężki i zły na cały
świat.
- Ale za to go kochasz.
- Zgadłeś. Czekaj, kupię ci prażoną kukurydzę - oznajmiła
i nie pytając go o zdanie, poszła w stronę kiosku z przekąskami.
- Nie mogę włóczyć się przez cały dzień po zoo bez wiaderka
popcornu. Poproszę dużą porcję - powiedziała do sprzedawcy.
Wygrzebała z tylnej kieszeni dżinsów pomięty banknot,
a po czym wzięła wiaderko i zaczęła nim beztrosko wyma
chiwać.
- Słuchaj, Alan... - zaczęła, ale najwyraźniej zmieniła
zdanie, bo umilkła i tylko pokręciła głową. - Nie, nic.
- Co takiego?
- Nic, chciałam ci coś wyznać, ale w porę sobie przypo
mniałam, że nie jestem w tym zbyt dobra. Chodźmy lepiej do
małp.
- Zaraz, zaraz. Chyba nie sądzisz, że po takim wstępie
pozwolę ci zmienić temat? No, słucham, co chciałaś powie
dzieć?
76 NORA ROBERTS
- Ja... po prostu zdawało mi się, że znalazłam dobry spo
sób, żeby się ciebie pozbyć. Pomyślałam sobie, że zgodzę się
na spotkanie, ale pójdziemy do jakiegoś zwariowanego miejsca,
gdzie zanudzisz się na śmierć. Poza tym chciałam być maksy
malnie złośliwa.
- Ty złośliwa? - w jego głosie brzmiała śmiertelna powa-
ga. - Myślałem, że zachowujesz się naturalnie.
- Auć! - Ze zbolałą miną chwyciła się za serce. - Tak
czy owak widzę, że jak do tej pory nie udało mi się skutecznie
cię zniechęcić.
- Tak myślisz? - Sięgnął po popcorn i jakby przy okazji
szepnął jej do ucha: - Skąd ta pewność?
- Powiedzmy, że to kobieca intuicja - odparła, siląc się
na swobodę, ale zdradziło ją lekkie drżenie głosu.
Od razu wyczuł jej zdenerwowanie i ucieszył się, pewien,
że elementy jego układanki wreszcie trafiają na właściwe miej
sce. Jeszcze trochę cierpliwości i rozwagi i uda mu się dopiąć
swego.
- To dziwne - odezwał się po chwili. - Widocznie coś mu
si być nie tak z tą twoją intuicją, bo przecież odkąd tu jesteśmy,
ani razu nie wspomniałem, że marzę o tym, by znaleźć jakiś
przytulny, mroczny pokoik, gdzie mógłbym się z tobą kochać
do utraty tchu. - W kosym spojrzeniu, jakim go obrzuciła, po
jawiła się ostrożność i rezerwa. - W porządku. - Swobodnie
otoczył ją ramieniem. - Więcej o tym nie wspomnę. Przynaj
mniej dopóki stąd nie wyjdziemy.
Uśmiechnęła się, ale zaraz energicznie pokręciła głową.
- To się nigdy nie stanie - powiedziała twardo. - Nie mo
żemy sobie na to pozwolić.
- Wygląda na to, że także w tej kwestii mamy inne zdanie.
- Przystanął na mostku, by popatrzeć na pływające w dole ła
będzie. - Bo moim zdaniem to się musi stać.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
77
- Nie rozumiesz mnie. - Ona także spojrzała na ptaki,
chcąc w ten sposób uciec przed jego badawczym wzrokiem.
Nie sądziła, że i tak zdążył zauważyć, że to, co powiedział,
sprawiło jej ulgę. - Musisz wreszcie uwierzyć, że kiedy coś
postanowię, nigdy nie zmieniam zdania.
- To znaczy, że mamy wiele wspólnego.
Z przyjemnością patrzył na jej włosy, w których jasne pro
mienie słońca zapaliły tysiące ogników. Dotknął ich delikatnie,
opuszkami palców, próbując sobie wyobrazić, jak by wyglądały
po miłosnej nocy.
- Pragnę cię od chwili, kiedy cię ujrzałem, z każdą minutą
coraz bardziej.
Szybko odwróciła głowę, wyraźnie zaskoczona i wbrew
własnej woli uradowana. Była pewna, że jego słowa nie były
frazesem, tak często nadużywanym przez mężczyzn. Alan Mac-
Gregor dokładnie i precyzyjnie wyraził to, o czym myślał.
- A kiedy czegoś pragnę tak mocno - ciągnął, wodząc
kciukiem po jej policzku - nigdy nie rezygnuję.
Próbowała zachować spokój, ale kiedy musnął palcem jej
wargi, rozchyliła je instynktownie. Jej ciało przebiegł przy
jemny dreszcz podniecenia.
- A więc - odezwała się żartobliwym tonem - będziesz
teraz ze wszystkich sił przekonywał mnie, że ja również ciebie
pragnę.
- Akurat do tego nie będę musiał cię przekonywać. -
Uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów, którym nie sposób
było się oprzeć i objął dłonią jej szyję. - Natomiast muszę
sprawić, żebyś uwierzyła - mówił, przyciągając ją do siebie
- że twój punkt widzenia jest... beznadziejny.
Z jej silnej woli, z której jeszcze do niedawna była tak
dumna, nie został nawet ślad. Teraz pragnęła tylko poczuć na
sobie jego usta. On jednak, choć bez wątpienia widział, co się
78 NORA ROBERTS
z nią dzieje, zachowywał rezerwę. W końcu stali w miejscu
publicznym, a to skutecznie powstrzymywało jego zapał.
W napięciu wpatrywała się w jego spokojne, poważne oczy
i czekała, by wreszcie pochylił głowę i pozwolił zetknąć się
ich wargom. Zaczęła się już trochę niecierpliwić. Nim jednak
zdążyła zdecydować, czy zrobić krok naprzód, czy raczej się
cofnąć, poczuła, że ktoś niecierpliwie ciągnie ją za bluzkę.
Zerknęła przez ramię i zaskoczona ujrzała małego, może
ośmioletniego azjatyckiego chłopca, który wlepiał w nią wy
czekujące spojrzenie. Zaraz też zaczął mówić do niej, szybko
wyrzucając z siebie słowa w swoim bardzo melodyjnym, ale
niestety kompletnie dla niej niezrozumiałym języku.
- Chwileczkę. Jeszcze raz, ale dużo wolniej - poprosiła,
bo z jego wywracania oczami i energicznej gestykulacji mogła
wyczytać tylko tyle, że dzieciak usilnie starał się powiedzieć
jej coś ważnego.
Łagodnie wyśliznęła się z objęć Alana i klęknęła przed
chłopcem, z całych sił próbując zrozumieć, o co mu chodzi.
W pierwszej chwili pomyślała, że pewnie się zgubił, jednak
przeczył temu wyraz jego pięknych czarnych oczu, w których
dostrzegła raczej dziecięcą złość niż strach.
Po króciutkiej pauzie chłopiec zaczął mówić znowu, jak
sądziła po koreańsku, po czym z głębokim westchnieniem wy
ciągnął z kieszeni dwie pięciocentówki i pokazał palcem au
tomat z kanną dla ptaków.
A więc o to chodzi, pomyślała Shelby, uśmiechając się do
chłopca. Miał odpowiednią sumę, ale nie potrafił rozpoznać
nominałów. Już miała sięgnąć do kieszeni, kiedy Alan okazał
się szybszy i wyciągnął dziesięciocentówkę. Z całkowitą po
wagą wykonał kilka prostych gestów, które miały oznaczać,
że dwie piątki są równe jednej dziesiątce.
Mały pojął to w mig i oczy zajaśniały mu radością. Szyb-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 79
ciutko wziął z dłoni Alana jedną monetę, kładąc w zamian
dwie swoje. W pierwszej chwili Alan nie zamierzał przyjmo
wać od chłopca drobniaków, ale jedno spojrzenie na wyraz
miłej buzi wystarczyło, by zmienił zdanie. Wziął pieniążki, po
czym lekko się skłonił. Mały Koreańczyk wyrzucił z siebie
kilka krótkich dźwięków, odwzajemnił ukłon i co sił pobiegł
do automatu.
Inny w takiej sytuacji próbowałby pewnie popisać się swoją
hojnością, pomyślała, śledząc wzrokiem chłopca, który z pa
czką karmy stanął na brzegu i zaczął karmić łabędzie. Nato
miast Alan najwyraźniej rozumiał, że dzieci także mają swój
honor, i dlatego zamiast wykazać się wielkodusznym gestem
dorosłego wujka, potraktował wymianę pieniędzy jak poważną
transakcję finansową pomiędzy dwoma mężczyznami. W do-
;.; datku zrobił to bez ani jednego słowa.
Wygodnie oparta o balustradę mostka obserwowała, jak ła
będzie prześcigają się w wyławianiu pożywienia, przeginając
z gracją swoje smukłe szyje, by za moment schować je pod
wodą, albo wyciągnąć żarłocznie w pogoni za karmą. Syczały
przy tym na siebie i przepychały się, próbując gwałtownym
biciem silnych skrzydeł odpędzić intruza, który ośmielił się
zapędzić na ich terytorium.
Alan także patrzył na ptaki, stojąc tuż za nią z rękami opar
tymi o poręcz po obu stronach jej ciała. Czuła za plecami jego
bliskość, przyjemne ciepło rozgrzanej słońcem skóry i uległa
nastrojowi chwili. Odchyliła się i oparła głowę na jego piersi.
- Przepiękny dzień - mruknęła sennie.
Nakrył dłońmi jej dłonie, oparł brodę o czubek jej głowy,
i przez chwilę wdychał zapach płomiennych włosów.
- Kiedy ostatni raz byłem w zoo, miałem nie więcej niż
dwanaście lat - powiedział zamyślony. - Pamiętam, że ojciec
jechał w interesach do Nowego Jorku, co zresztą zdarzało mu
80 NORA ROBERTS
się niezwykle rzadko, i postanowił, że pojedziemy tam całą
rodziną. - Zamilkł na moment i przytulił policzek do rozko
sznie miękkich loków. - Zabrał nas do zoo, gdzie zresztą bawił
się najlepiej z nas wszystkich, a ja udawałem, że jestem za
duży na to, by jak jakiś brzdąc piszczeć z radości na widok
lwa albo tygrysa. To dziwne, że kiedy człowiek jest dzieckiem,
za wszelką cenę stara się udawać dorosłego. Tymczasem na
prawdę nie ma się do czego spieszyć.
- Ja udawałam dorosłą przez całe pół roku - wyznała, my
śląc jednocześnie, że zachwyt nad dorosłą powagą jeszcze mu
nie minął. - Mniej więcej tak długo zwracałam się do matki
po imieniu.
- Ile miałaś wtedy lat?
- Trzynaście. Deboro, mówiłam do niej z wystudiowaną
manierą w głosie, bo wydawało mi się to bardzo eleganckie,
uważam, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zrobić sobie
jasne pasemka. Matka odpowiadała jak zwykle dyplomatycz
nie. Obiecywała mi, że niedługo o tym porozmawiamy. Potem
mówiła, jak bardzo jest dumna, że ma tak dojrzałą córkę, która
potrafi podejmować dorosłe decyzje i która nie jest ani trochę
zepsuta i trzpiotowata, jak tyle dziewcząt w moim wieku.
- I co? Zapominałaś o pasemkach?
- Pewnie! Kto by nie zapomniał, gdyby tak zaspokojono
jego miłość własną! - Roześmiała się na wspomnienie tych
rozmów, a potem wzięła go pod ramię i lekko pociągnęła dalej.
- Najciekawsze, że dopiero jako dwudziestolatka pojęłam cały
jej mistrzowski spryt, a raczej macierzyńską mądrość, z jaką
traktowała moje problemy. Ani ja, ani mój brat nie byliśmy
łatwymi dziećmi.
- Jesteście do siebie podobni?
- Grant i ja? - Wahała się przez chwilę. - Może trochę.
Jednak mój brat, zupełnie odwrotnie niż ja, uwielbia samotność.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 81
Kiedy znajdzie się między ludźmi, z reguły stoi z boku i ba
cznie ich obserwuje. Nie wiem, jak to robi, ale potrafi ich
przyciągać albo trzymać na dystans, jak mu się podoba. Może
żyć bez towarzystwa przez cale tygodnie, ba, nawet miesiące.
Ja nie byłabym w stanie przeżyć zupełnie sama nawet jednego
dnia.
- Nie będę się spierał, ale zdaje mi się, że ty również robisz
z ludźmi, na co tylko masz ochotę. Ty też na przemian przy
ciągasz ich i odpychasz. Przypuszczam, że nigdy nie pozwo
liłaś, żeby ktoś, jakiś mężczyzna - uściślił - za bardzo się do
ciebie zbliżył.
Miała ochotę skwitować jego uwagę w najbardziej złośliwy
sposób, na jaki ją było stać, ale po chwili zastanowienia zde
cydowała się na bardziej subtelną reakcję.
- Zdaje się, że przemówiło twoje zranione męskie ego -
powiedziała łagodnie. - Mówisz tak, bo cię odrzuciłam.
- Raczej próbowałaś zniechęcić - sprostował, podnosząc
do ust jej dłoń. - A jednak jesteśmy tu dzisiaj razem...
- Mhmm... - mruknęła, wodząc wzrokiem po nieprze
branym tłumie zwiedzających. - I to w jakże intymnej atmo
sferze - dodała z niewinną miną, kiedy obok nich przebiegł
jakiś zdenerwowany ojciec z wrzeszczącym bobasem w ra-
mionach.
- Obydwoje przywykliśmy do życia w tłumie.
Niczym kapryśne dziecko zatrzymała się nagle na środku
alejki i niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję.
- Można to tak nazwać, senatorze.
Spodziewała się, że będzie próbował jak najszybciej wy
plątać się z jej objęć albo roześmieje się i przytuli ją szybko,
ale jego reakcja zupełnie ją zaskoczyła.
Przytrzymał ją przy sobie miękko i pochylił nieco głowę
tak, że poczuła na wargach jego oddech. W jego intensywnym,
82 NORA ROBERTS
nagle pociemniałym spojrzeniu wyczytała obietnicę i ledwo
okiełznaną namiętność.
Nie mogła dłużej wpatrywać się w jego oczy i instynktow
nie zacisnęła powieki. Wyglądało na to, że jej sztuczki obróciły
się przeciwko niej. Alan nie dawał się wodzić za nos.
Czuła przy sobie jego ciepło, słyszała głośne bicie serca i
w jednej chwili zrozumiała coś, co poruszyło ją do głębi. Nie
potrafiła powstrzymać głuchego żalu i tęsknoty za tym, co mia
ło nigdy nie nastąpić. Cofnęła się o krok.
- Lepiej wracajmy.
- Za późno! - rzucił przez zaciśnięte zęby.
Uniosła brwi, zaintrygowana tonem jego głosu. Pierwszy
raz okazał przy niej rozdrażnienie. Co prawda już wcześniej
zdawało jej się, że dostrzega coś jakby błysk złości w jego
oczach, ale iskra ta zgasła tak szybko, że nie była potem pewna,
czy jej się nie przywidziało. Teraz nie miała żadnych wątpli
wości. Może to wskazówka, jak powinna z nim postępować.
Jeśli zacznie go drażnić, zostawi ją w końcu w spokoju.
Jej skóra była ciągle przyjemnie rozgrzana. I za bardzo wra
żliwa na dotyk, myślała, kiedy szli w stronę parkingu. Czuła,
że z każdą chwilą jej opór słabnie i już naprawdę niewiele
trzeba, by uległa jego urokowi, czy tego chciała, czy nie. Może
zresztą problem polegał na tym, że to już się stało.
To, że dotąd nie zostali kochankami, nie zmieniało faktu,
że nie mogła przestać o nim myśleć. Bez reszty zawładnął jej
sercem i umysłem. Miała teraz tylko jedno wyjście. Musiała
zdecydowanie zerwać tę znajomość, i choć wiedziała, że będzie
z tego powodu cierpiała, lepiej, żeby stało się to teraz.
Znajdzie jakiś sposób, żeby zmusić go, by zostawił ją
w spokoju. Wymyśli coś, żeby zaleźć mu za skórę, pomyślała
z uśmieszkiem, który bardziej przypominał cierpiętniczy gry
mas. To akurat zawsze potrafiła robić świetnie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 83
- Wiesz, że całkiem dobrze się bawiłam - oznajmiła lekkim
tonem, kiedy wyjeżdżali na ulicę. - Cieszę się, że namówiłeś mnie
na to wyjście, bo miałam plany dopiero na wieczór. Cały dzień
spędziłabym pewnie w domu i nudziła się jak mops.
Zapadła długa, męcząca cisza. Alan poprawił się w fotelu
i zaczął bębnić palcami w kierownicę, próbując pozbyć się nie
przyjemnego kłucia w dole brzucha.
- Zawsze z przyjemnością zapełnię pustą godzinkę czy
dwie - odpowiedział, całą uwagę skupiając na powadzeniu sa
mochodu. Nie powinien był tulić jej do siebie, wyrzucał sobie
w myślach. Nie dość, że niczego tym nie osiągnął, to jeszcze
zatęsknił za jej bliskością jeszcze bardziej, o ile w ogóle było
to możliwe.
- Muszę powiedzieć, że fajnie spędza się z tobą czas. Bo
w ogóle jesteś fajny facet, zwłaszcza jak na polityka - brnęła kon
sekwentnie. Fajny? zapytała samą siebie, opuszczając szybę, bo
na wspomnienie jego spojrzenia ciągle robiło się jej gorąco. Cie
kawe, ile jeszcze takich bzdur będzie musiała dzisiaj powiedzieć?
Najlepsze, że wcale nie jesteś nadętym bufonem.
Posłał jej uważne i chłodne spojrzenie, co tylko utwierdziło
ją w przekonaniu, że wybrała właściwą metodę postępowania.
- Mówisz, że nie jestem nadęty... - powtórzył, przerywa
jąc niezręczne milczenie.
- Zupełnie nie! - Uśmiechnęła się promiennie. -I w nagrodę
za to dostaniesz mój głos w wyborach prezydenckich. Fajnie mieć
prezydenta, który nie jest czerstwym sztywniakiem.
Zatrzymał się na czerwonym świetle i nim spojrzał na nią,
długo wpatrywała się w sygnalizator.
- Twoje docinki nie są dziś zbyt subtelne - powiedział.
- Docinki? - Jej brwi powędrowały do góry w wyrazie
największego zaskoczenia. - Myślałam, że to pochlebstwa. Bo
w końcu czy nie chodzi w tym wszystkim tylko o głosy? Prze-
84 NORA ROBERTS
cież one liczą się najbardziej. Oczywiście, poza żądzą zwy
cięstwa.
Światło zdążyło zmienić się na zielone, ale minęło kilka
naście sekund, nim samochód ruszył z miejsca.
- Uważaj. - Kostki jego palców aż zbielały, tak mocno
zacisnął je na kierownicy.
A więc jednak można wyprowadzić cię z równowagi, po
myślała, szczerze nienawidząc samej siebie za to, co zamierzała
zrobić.
- Widzę, że się denerwujesz. W porządku. - Niedbale
strząsnęła z uda nieistniejący pyłek. - W sumie nie mam nic
przeciwko nadwrażliwości.
- Kwestia mojej wrażliwości nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli
starasz się być nieznośna, to muszę przyznać, że ci się udaje.
- Jejku, jejku! Aleśmy się zrobili oficjalni, całkiem jak na
Kapitolu - prychnęła z jawną drwiną.
Kiedy podjeżdżali pod dom, ostentacyjnie spojrzała na ze
garek.,
- Świetnie. Akurat zdążę wziąć kąpiel i przebrać się przed
wyjściem. - Szybko przysunęła się do niego i cmoknęła go
w policzek, po czym zwinnie wyskoczyła na podjazd. - Dzię
ki, Alan! Ciao!
Mrucząc pod własnym adresem najgorsze wyzwiska, docierała
właśnie do schodów, kiedy z całej siły chwycił ją za ramię. Nim
się odwróciła, zdążyła zrobić minę osoby niezwykle zaskoczonej.
- O co ci, do diabła, chodzi? - syknął, patrząc jej prosto
w oczy.
- Nie rozumiem...
- Co to za kretyńskie gierki, Shelby?
Westchnęła zniecierpliwiona i zatrzepotała rzęsami.
- To było urocze popołudnie - mówiła, otwierając zamki.
- Obydwoje mieliśmy szansę trochę odsapnąć.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 85
Mocniej zacisnął palce na jej ramieniu, żeby za szybko nie
wślizgnęła się do mieszkania. Nigdy, a w każdym razie bardzo
rzadko zdarzało się, że pozwalał ponieść się emocjom. Wpraw
dzie porywczość otrzymał w genach od swych przodków, ale
do tej pory umiał nad nią zapanować. Całe szczęście w porę
sobie o tym przypomniał.
- I co dalej? - zapytał.
- Dalej? - powtórzyła, kolejny raz unosząc brwi. - Nie
będzie żadnego dalej. To, że powłóczyliśmy się trochę po zoo
i nieźle nam się gadało, wcale nie znaczy, że muszę zaraz iść
z tobą do łóżka.
Gniew zapłonął w jego oczach, nadając im tak dziki wyraz,
że odruchowo zrobiła krok w tył. W życiu nie spodziewałaby
się po nim tak gwałtownej reakcji. Teraz zaś, na widok tego,
do czego doprowadziła, niemal zaschło jej w gardle.
- Naprawdę uważasz, że tylko o to mi chodzi? - zapytał
głucho, przypierając ją do drzwi. - Gdybym chciał pójść z tobą
do łóżka, już dawno byś tam była. - Jedną dłoń zaciskał na
jej szyi, drugą przytrzymywał jej ręce.
- Nie zapominaj, że jeszcze ja musiałabym tego chcieć -
wydusiła z siebie dziwnie obcym głosem, który rwał się, nie
wiadomo, ze strachu czy z podniecenia.
- Do diabła z twoimi zachciankami - mruknął, napierając
na nią coraz mocniej.
Pod naporem ich ciał drzwi otworzyły się nagle, i gdyby
Alan w porę jej nie przytrzymał, Shelby runęłaby w progu jak
długa. Wtoczyli się do środka ciasno objęci niczym porwani
namiętnością kochankowie.
Mocno zacisnęła ręce na jego ramionach. Kolana miała
miękkie jak z waty, a jej krew tętniła coraz szybciej. Budził
w niej strach, ale i narastające podniecenie.
- Alan, przestań! Nie możesz...
86
NORA ROBERTS
- Nie mogę? - Wczepił się palcami w jej włosy i jednym
mocnym szarpnięciem odciągnął jej głowę do tyłu. Kłębiły się
w nim emocje, których nigdy nie odczuwał jednocześnie ani
w takim nasyceniu. Gniew, żal i namiętność tworzyły razem
bardzo niebezpieczną mieszankę. - Mogę, wiesz o tym dobrze.
Obydwoje wiemy, że mogę mieć się tu i teraz. Wcześniej też
mogłem -I powinienem był to zrobić, pomyślał, głośno jednak
powiedział: - Ty także masz na mnie ochotę. Widzę to.
Energicznie potrząsnęła głową, ale i tak nie udało jej się
uwolnić od jego rąk.
- To nieprawda!
- A może zdaje ci się, że możesz bezkarnie atakować mnie
za to, co robię i kim jestem? - Obejmował ją w pasie tak mocno,
że z trudem łapała powietrze. - Myślisz, że wolno ci doprowadzić
mnie do granic wytrzymałości, a potem po prostu odchodzić?
- Posłuchaj, nie przypominam sobie, żebym zachęcała cię
do takiego zachowania. Wręcz przeciwnie. - Szarpnęła się,
próbując rozerwać żelazną obręcz jego ramion. - Puszczaj
mnie, Alan! Ja nie żartuję!
- Jeszcze nie skończyłem!
Przysunął twarz do jej twarzy. Jego usta znalazły się tak
blisko, że instynktownie wstrzymała oddech, sama nie wiedząc,
czy po to, by zaprotestować, czy w oczekiwaniu na pocałunek.
On jednak nie schylił się do jej warg, choć sama jego bli
skość wystarczyła, by zaczęła drżeć. W jego oczach widziała
furię. Zafascynowana, nie potrafiła oderwać wzroku od jego
pociemniałych źrenic.
- Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak
ty? - syknął wprost w jej usta. - Że jesteś wszystkim, czego
pragnę? Gdybym myślał racjonalnie, nie zawracałbym sobie
głowy kobietą, która jest absolutnym zaprzeczeniem wszystkie
go, co się dla mnie liczy!
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 87
Zabolało. Bolało dotkliwie, choć wiedziała, że zasłużyła
sobie na takie słowa po tym, jak sama go sprowokowała. Proszę
bardzo, pomyślała z goryczą, udało się. Osiągnęła swój cel
i powinna się cieszyć. Tylko dlaczego w gardle piekły ją łzy?
- Jestem, jaka jestem - burknęła i znowu szarpnęła się
mocno, niestety bezskutecznie. - I jaka chcę być. Nie rozu
miem tylko, dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju i nie po
lecisz za którąś z tych zimnych blondynek w kiecce od Oscara
de la Renty? Podobno szyje się je na miarę specjalnie na czas
kampanii przed wyborami do Senatu. Ja w każdym razie nie
chcę mieć z tym nic wspólnego.
- Możliwe. - Nie mógł uwierzyć, że jest w nim miejsce
na jeszcze większy gniew, który mimo to narastał z każdą
chwilą. - Bardzo możliwe - powtórzył, zacieśniając uścisk. -
Powiedz mi, że nie masz na mnie ochoty!
Milczała przez chwilę, z trudem chwytając oddech. Nie zda
wała sobie sprawy, że z całych sił wbija palce w jego ramiona
i że co chwilę nerwowo oblizuje zaschnięte usta Za to doskonale
wiedziała, że są sytuacje, kiedy wolno, a nawet trzeba kłamać.
- Nie chcę cię. W ogóle na mnie nie działasz!
Ostatnie słowa stłumił pocałunek tak dziki i brutalny, że
kompletnie straciła głowę. Żaden mężczyzna nie całował jej
w taki sposób, ba, żaden by się na to nie odważył. Rozgniatał
jej usta twardo i boleśnie, zupełnie inaczej niż podczas pier
wszego słodkiego, uwodzicielskiego pocałunku.
Nawet nie próbowała protestować. Starczyła sekunda,
by straciła wszelką zdolność logicznego myślenia. Liczyła
się tylko siła jego ramion i pasja, z jaką zawładnął jej war
gami.
Namiętność narastała w niej tak szybko, że nie było mowy
o tym, by się kontrolować. Czuła jego furię, ale i pożądanie,
które rozpalało w niej płomień. Mocno zacisnęła dłonie na jego
88 NORA ROBERTS
szyi, zachęcając, by sięgał po więcej, a kiedy to robił, podda
wała się z cichym westchnieniem.
Z całych sił przygarnął ją do siebie, zapominając o łagod
ności, która cechowała go jako kochanka. Ale jak miał pamiętać
o subtelnościach, kiedy jej usta szalały, stawały się coraz bar
dziej zachłanne i zaborcze. Tym razem pocałunek już mu nie
wystarczył. Szorstkim ruchem wsunął rękę pod pomiętą bluzkę.
Była delikatna, krucha, a jednak serce, które czuł pod za
ciśniętymi palcami biło mocno i nierówno. Wyprężona, przy
warła do niego całym ciałem, szepcząc coś, co mogło być jego
imieniem. W ustach czuł jej smak, a pod dłonią ciepłą mięk
kość jej ciała.
Mógłby wziąć ją teraz, na podłodze w korytarzu, a uległa
by z ochotą. Ta świadomość sprawiła, że podniecenie prawie
odebrało mu zdolność myślenia. Jednak w tym, co robili,
a przynajmniej z jej strony, nie było krzty głębszego uczucia,
a jedynie szaleństwo zmysłów. Mógł mieć jej ciało, ale czy
to by mu wystarczyło?
Gdyby dał się ponieść, gdyby zaczęli kochać się teraz, kiedy
była nieprzytomna z podniecenia, wyszedłby z tego miłosnego
spotkania z niczym. Już po wszystkim zbyłaby go albo wy
tknęła mu, że jednak miała rację, mówiąc, że chodzi mu tylko
o seks. Nie może na to pozwolić, postanowił resztką rozsądku,
jaką udało mu się zachować.
Odepchnął ją z taką wściekłością, że aż zatoczyła się bez
władnie i oparła o ścianę. Kiedy zdumiona odnalazła jego
spojrzenie, przekonała się, że jego oczy są wciąż tak samo
zagniewane i złe. Przez moment patrzył na nią ostro, jakby
chciał przeszyć ją spojrzeniem, po czym bez słowa odwrócił
się i wybiegł na ulicę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Starała się o nim nie myśleć. Z nogami na stoliku bezmy
ślnie przerzucała strony magazynu z niedzielnego wydania ga
zety i sączyła dragi kubek kawy. Mojżesz rozciągnął się na
oparciu sofy i co chwila zerkał jej przez ramię, zupełnie jakby
chciał zobaczyć, o czym piszą.
Bezskutecznie usiłowała skupić się na jakimś artykule o po
trawach kuchni francuskiej, które nie zrujnują domowego bu
dżetu. Wszystkie jej wysiłki szły na marne, bo za bardzo starała
się nie myśleć o Alanie. Tyle że i tego nie potrafiła.
Sama była sobie winna. Od początku do końca zawaliła
sprawę, więc mogła mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie.
Rzadko bywała niegrzeczna i złośliwa, wczoraj jednak udało
jej się to znakomicie.
Nie miała zwyczaju ranić innych, a jeśli jej się to zdarzało,
to tylko i wyłącznie w przypływie dzikiej furii. Tymczasem
wczoraj wyraźnie przeholowała. Wyraz oczu Alana dobitnie
świadczył, że był nie tylko wściekły, ale i głęboko dotknięty.
Mogła wprawdzie tłumaczyć się przed sobą, że sam ją do
tego zmusił swoim bezsensownym uporem, ale i tak ciągle je
szcze miała sobie mnóstwo do zarzucenia. Nigdy przedtem nie
zachowywała się w ten sposób.
Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak ty?
Zapytał ją wczoraj. I co, miała mu powiedzieć, że taką właśnie
żywiła nadzieję... Zrezygnowana oparła się o poduszki, grzejąc
dłonie ciepłem gorącego kubka. Tak, już kiedy zobaczyła go
90 NORA ROBERTS
po raz pierwszy, zaświtała jej myśl, że może właśnie widzi
mężczyznę swojego życia. Myśl dość zaskakująca u kobiety,
która nigdy takiego mężczyzny nie szukała.
Od pierwszej chwili czuła, że nie odpowiadają swoim wy
obrażeniom idealnego partnera, co jednak nie zmieniło faktu,
że kiedy spotkali się na przyjęciu u Write'ow, coś miedzy nimi
zaiskrzyło. Walczyła z tym, próbowała stłumić w sobie wszel
kie uczucia do Alana, ale bez skutku.
Nie ulega wątpliwości, że wczoraj zasłużyła sobie na to,
co ją spotkało. Broniła się wprawdzie przed zbyt wielką władzą,
jaka powoli nad nią zyskiwał, ale i tak była dla niego wyjąt
kowo przykra. Tylko czy naprawdę chciała, żeby odszedł od
niej z tak lodowatym spojrzeniem i w takim gniewie?
Tak czy inaczej, czuła się dzisiaj fatalnie. Miała wyrzuty
sumienia, a w dodatku jeszcze musiała znosić ból zranionej
miłości własnej i niezaspokojonego pożądania, z jakim ją zo
stawił. Najgorsze, że ogarnięty furią wydawał jej się jeszcze
bardziej atrakcyjny.
Zniecierpliwiona odstawiła kubek, cisnęła magazyn na ster
tę innych gazet i po raz tysiąc pierwszy spróbowała się skupić.
W końcu przecież postawiła na swoim. Udało jej się wreszcie
go zniechęcić. Wygląda na to, że więcej się już nie pojawi.
I o to jej przecież chodziło, a jednak...
Coraz bardziej rozdrażniona zerwała się z sofy i przyłoży
wszy obie dłonie do twarzy, zaczęła krążyć po pokoju. Jedna
myśl uparcie kołatała się w jej głowie. Nie, skarciła się na
tychmiast, tego nie zrobi. Nie zadzwoni do niego i nie będzie
przepraszać! To by tylko zagmatwało i tak niełatwą już sytu
ację.
Chociaż z drugiej strony, gdyby od razu na początku za
znaczyła, że chce go tylko i wyłącznie przeprosić, i nic poza
tym... Nie, to nie byłoby rozsądne, szepnęła kręcąc głową.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 91
Co gorsza, oznaczałoby, że jest słaba i sama nie wie, czego
chce. Podjęła już decyzję i musi przy niej obstawać, czy jej
się to podoba, czy nie.
Jej wzrok zatrzymał się na balonach rozrzuconych po ku
chennym stole. Uszło w nich trochę powietrza i nie mogły już
wznieść się do góry, zamiast więc wisieć pod sufitem leżały
sobie spokojnie niczym wesoła pamiątka radosnej uroczystości.
Z ciężkim westchnieniem pomyślała, że powinna była od razu
je poprzekłuwać i wyrzucić na śmietnik. Teraz przynajmniej
niczego by jej nie przypominały.
Przesunęła palcem po jednej z żółtych kul. A gdyby tak za
dzwonić do niego, ale absolutnie nie dać się wciągnąć w żadną
dyskusję. Rzucić tylko parę słów w ramach przeprosin i koniec.
Zamyślona zagryzła wargę, zastanawiając się intensywnie,
gdzie też mogła upchnąć minutnik do gotowania jajek. Nastawi
go sobie na trzy minuty, szybko powie parę zdań i uspokoi
sumienie. Ostatecznie, co może zmienić króciutka rozmowa
przez telefon, przekonywała samą siebie.
Stała na środku pokoju, wciąż niezdecydowana, co robić,
kiedy naraz ktoś zapukał do drzwi. Spojrzała na nie z nadzieją,
dopadła ich jednym susem i otworzyła na oścież.
- Właśnie myślałam, żeby... - Nadzieja szybko zgasła
w jej spojrzeniu. - Cześć, mamo!
- Przepraszam, że nie jestem tym, kogo się spodziewałaś.
- Uśmiechnięta Debora cmoknęła ją w policzek i weszła do
środka.
- Całe szczęście, że nie jesteś - mruknęła Shelby, zamy
kając drzwi. - Dobrze, że przyszłaś. Zaraz zaparzę kawę. Nie
często wpadasz do mnie w niedzielny poranek.
- Może być mała kawa, skoro spodziewasz się gości.
- Nic podobnego! - odparła stanowczo, po czym zakrząt-
nęła się przy ekspresie.
92 NORA ROBERTS
Debora obserwowała plecy córki, próbując odgadnąć, skąd
wzięła się w jej głosie taka determinacja. Po chwili dała jednak
za wygraną, śmiejąc się w duchu, że po tylu latach wciąż upar
cie próbuje sztuczki, która nigdy jej się nie powiodła. Nigdy
jeszcze nie udało jej się rozgryźć Shelby.
- Jeżeli nie masz żadnych planów, to może wybrałybyśmy
się razem do Muzeum Narodowego? Jest niezła wystawa sztuki
flamandzkiej - powiedziała zachęcająco. W odpowiedzi usły
szała siarczyste przekleństwo. - Oparzyłaś się! - zawołała, wi
dząc, jak Shelby wkłada do ust zgięty kciuk.
- Nic się nie stało! - Rzuciła następne przekleństwo. -
Przepraszam mamo - zreflektowała się szybko. - Wylałam na
siebie trochę kawy, nic wielkiego. Proszę bardzo, siadaj!
Jednym niecierpliwym ruchem ręki zrzuciła balony na po
dłogę.
- Cóż, widzę, że pewne rzeczy nigdy się nie zmienią -
zauważyła Debora łagodnie. - Między innymi twój sposób ro
bienia porządków. Powiesz mi, coś się stało? - zapytała, kiedy
Shelby usiadła naprzeciw niej.
- A co się miało stać? - Z przesadną uwagą oglądała opa
rzony palec.
- Wyglądasz na zdenerwowaną, co raczej rzadko ci się zda
rza. - Mieszając kawę, zmierzyła córkę długim, badawczym
spojrzeniem. - Widziałaś dzisiejszą gazetę?
- Pewnie! - zawołała, sadowiąc się wygodniej. - Przecież
nie mogłabym jej nie kupić ze względu na Granta.
- Nie to miałam na myśli.
Shelby uniosła brwi, nie wyglądała jednak na zaintereso
waną tematem.
- Przeczytałam tytuły z pierwszej strony - przyznała - ale
nie pamiętam, żebym widziała tam coś niezwykłego. Coś prze
oczyłam?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 93
- Najwyraźniej.
Debora podeszła do sofy, obok której leżał plik gazet co
najmniej z całego tygodnia. Przez moment grzebała w tym ba-
łaganie, aż znalazła to, czego szukała. Z zagadkowym pół-
uśmiechem spojrzała na pierwszą stronę, po czym wróciła do
stołu i położyła na nim gazetę. Shelby zerknęła w dół.
Przed oczami miała dobrze skadrowane, wyraźne zdjęcie,
na którym ona i Alan stali na mostku i obserwowali łabędzie.
Doskonale pamiętała tę chwilę. Oparła się wtedy o niego i uło-
żyła głowę pomiędzy jego brodą a obojczykiem. Fotoreporter
uchwycił ten moment, miała więc okazję przyjrzeć się teraz
swojej twarzy, na której malował się tak błogi, zadowolony
wyraz, jakiego nigdy dotąd u siebie nie widziała.
Pod fotografią zamieszczono króciutki tekst. Podano, jak
się nazywa i ile ma lat, czym się zajmuje, a także to, kim był
jej ojciec. Dalej następował zwięzły opis działalności Alana,
ze szczególnym uwzględnieniem kampanii, jaką toczył na rzecz
bezdomnych. Następne linijki zawierały spekulacje na temat
charakteru ich związku. Nic obraźliwego, ot, jeszcze jedna go
rąca waszyngtońska plotka z życia politycznej elity.
Zaskoczyła ją własna reakcja. Nie miała ku temu powodu,
bo przecież spełniły się jej przewidywania, a jednak poczuła
się głęboko dotknięta. Trzymała przed sobą koronny dowód,
że nie myliła się, sądząc, że polityka zawsze będzie stawała
pomiędzy nią a Alanem. Próbowali spędzić dzień jak dwoje
zwykłych ludzi, ale im nie wyszło. I nigdy nie wyjdzie.
Pozornie obojętnie wzruszyła ramionami i odsunęła na bok
gazetę.
- Nie zdziwię się, jeśli dzięki tej wątpliwej reklamie moja
galeria przeżyje w poniedziałek prawdziwe oblężenie. Pamię
tam, jak zeszłej zimy pewna kobieta przyjechała aż z Balti
more, bo widziała w jakiejś gazecie moje zdjęcie z siostrzeń-i-
94 NORA ROBERTS
cem Myry. - Zamilkła i długo sączyła kawę, starannie ukry
wając narastające zdenerwowanie. - Na szczęście w zeszłym
tygodniu miałam przypływ natchnienia, więc towaru mi nie
zabraknie. Masz ochotę na pączka? Chyba jeszcze jakiś został.
- Shelby! - Debora przytrzymała jej rękę. - Do tej pory
nie przeszkadzało ci zainteresowanie mediów. To Grant ma
fobię na punkcie prywatności, nie ty!
- Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Z trudem po
wstrzymała się, żeby nie uderzyć pięścią w stół. - Zwłaszcza,
że tylko na tym skorzystam, bo na pewno będę miała więcej
klientów. Pewnie jakiś turysta z prowincji rozpoznał Alana,
pstryknął mu zdjęcie i zainkasował okrągłą sumkę. Nie ma
sprawy. To nic groźnego.
- Zgadza się. - Debora skinęła potakująco, próbując
rozluźnić zaciśnięte palce córki.
- A właśnie, że nie! - krzyknęła Shelby. - To jest groźne!
Bardzo groźne! - Zerwała się na równe nogi i zaczęła krążyć
po kuchni. - Nie mogę się z tym pogodzić i nie zamierzam.
Nie będę tego tolerować! - Z furią kopnęła but, który znalazł
się na jej drodze. - Czy ten cholerny Alan nie mógłby być
fizykiem jądrowym albo właścicielem kręgielni? Czy musi pa
trzeć na mnie tak, jakby znał mnie całe życie i rozumiał wszy
stkie moje słabości? Nie chcę, żeby to robił. Nie zgadzam się
na to!
Gotując się z wściekłości, złapała gazetę i cisnęła ją na po
dłogę.
- Zresztą wszystko mi jedno! - Zatrzymała się zasapana
i zaczęła nerwowo przeczesywać włosy. - Wszystko jedno -
powtórzyła, próbując uspokoić oddech. - I tak już podjęłam
decyzję, więc nie ma o czym mówić... Mamo, chcesz jeszcze
kawy? - zapytała nagle.
- Co to za decyzja, o której mówiłaś? - Debora była tak
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 95
przyzwyczajona do wybuchów córki, że prawie nie zwróciła
uwagi na to, co przed chwilą widziała. Zaintrygowały ją jednak
słowa Shelby. - Oczywiście, jeśli wolno wiedzieć.
- Zdecydowałam, że w żadnym wypadku nie chcę wiązać
się z Alanem. Może zjemy lunch w kafeterii w muzeum? -
szybko zmieniła temat.
- Dobrze. Powiedz mi tylko, czy chociaż dobrze się bawiłaś
Iw tym zoo?
Shelby wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w swój kubek.
- Tak, spędziłam tam naprawdę miłe popołudnie - odparła,
podnosząc go do ust, ale zaraz odstawiła go na stół, nie wy
bijając nawet jednego łyka.
Debora schyliła się po gazetę i jeszcze raz popatrzyła na
zdjęcie. Shelby wyglądała na nim niczym uosobienie spokoju
i łagodności. Kiedy ostatni raz widziała ją w takim stanie du
cha? Dawno, bardzo dawno temu, pomyślała zdjęta nagłym
żalem. W czasach, kiedy żył ojciec Shelby, kiedy brał ją na
kolana i szeptali sobie jakieś sekrety. Debora stłumiła głębokie
westchnienie i przez chwilę w milczeniu popijała kawę.
- Mam nadzieję, że powiedziałaś senatorowi o swoim po
stanowieniu - powiedziała, patrząc córce w oczy.
- Oczywiście! Jeszcze tego samego wieczora, kiedy się po
znaliśmy u Write'ow, uprzedziłam go, że nie mam zamiaru się
z nim spotykać.
- Ale w zeszłym tygodniu przyszłaś z nim do Myry.
- To co innego. - Shelby bawiła się brzegiem gazety. -
Natomiast wczorajsza wyprawa do zoo to był błąd.
- Alan to nie twój ojciec, Shelby!
W szybkim spojrzeniu, jakim ją obrzuciła, Debora dostrzeg
ła taką udrękę, że sięgnęła po rękę córki i zaczęła ją czule
głaskać.
- Jest tak bardzo do niego podobny! - szepnęła Shelby.
96 NORA ROBERTS
- To przerażające! Ma ten sam wewnętrzny spokój, poczucie
obowiązku, jakąś iskrę, która każe mu piąć się na szczyt. I pew
nie tam dotrze, chyba że... - urwała w pół słowa i mocno
zacisnęła powieki. Chyba że znajdzie się kolejny maniak z pis
toletem i pokręconą ideologią, który zdoła skutecznie w tym
przeszkodzić, pomyślała ze ściśniętym sercem.
W geście rozpaczy oparła głowę na dłoni Debory.
- Dobry Boże - wyznała - czuję, że się zakochałam, i tak
mnie to przeraża, że najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz roś
nie.
- Dokąd?
- Wszystko jedno, byle dalej od niego! Nie chcę się w nim
zakochać i mam ku temu tuzin powodów. W ogóle nie jeste
śmy do siebie podobni!
- A powinniście być? - uśmiechnęła się Debora.
- Mamo, proszę cię! Nie mieszaj mi w głowie, zwłaszcza
teraz, kiedy staram się myśleć logicznie. - Wyraźnie spokoj
niejsza odwzajemniła uśmiech. - Przecież sama wiesz, że to
nie jest mężczyzna dla mnie. Po tygodniu pewnie popadłabym
w obłęd. Nie mogłabym żyć w jego świecie. On ma wszystko
tak starannie poukładane, zaplanowane, przemyślane. Na pew
no oczekuje, że jego żona będzie mu serwowała posiłki o ściśle
określonych porach i pamiętała, które koszule oddała do pralni.
- Kochanie, chyba sama słyszysz, że wygadujesz straszne
bzdury.
- Może i tak. - Jej wzrok powędrował w kierunku poroz
rzucanych balonów. - Ale kiedy dodasz do tego całą resztę,
to już nie są bzdury.
- Ta reszta to fakt, że Alan jest politykiem, tak? Shelby...
- Debora poczekała, aż córka spojrzy jej w oczy. - Serce nie
wybiera...
- Ja wcale nie zamierzam się zakochiwać! - przerwała
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 97
szybko, a na jej twarzy pojawił się wyraz oporu. - Bardzo ce
nię sobie sposób, w jaki żyję, i nie pozwolę, że ktoś zmusił
mnie do jego zmiany, nim sama nie będę do tego gotowa. A te
raz chodźmy do muzeum. Szkoda dnia na puste gadanie. Obej
rzymy tę twoją sztukę flamandzką, a potem postawię ci lunch.
Debora obserwowała chaotyczną krzątaninę córki, która usi
łowała znaleźć parę pantofli. Nie, w żadnym wypadku nie ży
czyła jej cierpienia, ale przeczuwała, że już wkrótce Shelby
będzie musiała dokonać dramatycznego wyboru.
Alan siedział przy olbrzymim starym biurku w swoim ga
binecie. Za plecami miał otwarte okno, przez które wpadał
zapach bzów, rosnących w małym ogródku. Ich intensywna
woń przypominała mu wieczór, kiedy poznał Shelby. Dosko
nale pamiętał chwilę, w której zetknęły się ich spojrzenia...
Teraz jednak nie zamierzał o niej myśleć.
Na jego biurku leżały pliki dokumentów i materiałów do
tyczących schronisk dla bezdomnych. Od jakiegoś czasu pro
wadził kampanię na rzecz tworzenia takich miejsc, najczęściej
administrowanych przez wolontariuszy. Właśnie w tej sprawie
miał się jutro spotkać z burmistrzem Waszyngtonu i po cichu
liczył, że rozmowy pójdą tak samo dobrze jak te, które wcześ
niej przeprowadził w Bostonie.
Wiedział, że fakty zebrane przez jego zespół przemawiają
na korzyść projektu, który starał się przeforsować. W tej chwili
miał przed oczami wstrząsające zdjęcie dwóch bezdomnych
skulonych pod wystrzępionym kocem gdzieś na schodach ka
mienicy na rogu 14 i Belmont. To, co widział, było nie tylko
smutne, ale wręcz niedopuszczalne. W świetle takich faktów
schroniska stawały się sprawą pierwszej potrzeby.
Miał już w głowie niemal gotowy plan uzdrowienia tej sy-
tuacji. Z jednej strony trzeba będzie skoncentrować się na przy-
98 NORA ROBERTS
czynach skrajnego ubóstwa i spróbować zaradzić bezrobociu,
recesji, błędom w systemie opieki społecznej, z drugiej zaś za
jąć się ludźmi, których elementarne potrzeby nie są zaspoka
jane. Powinno się zapewnić im schronienie, pożywienie i ubra
nie, w zamian żądając od nich czasu i pracy. Nie będzie
żadnych darmowych talonów na jedzenie, żadnej jałmużny na
pokaz.
Na uruchomienie tego planu potrzebował jednak funduszy
i ochotników chętnych do pomocy. W Bostonie udało mu się
już, co prawda, zacząć, ale od chwili otwarcia pierwszego
schroniska upłynęło zbyt mało czasu, by obiektywnie ocenić
rezultaty. Podczas jutrzejszej rozmowy będzie więc musiał po
legać na informacjach zebranych przez swoich łudzi oraz na
własnej sile perswazji. Jeżeli uda mu się pozyskać burmistrza,
niewykluczone, że zdoła wykłócić się o jakąś dotację z fun
duszy federalnych.
Starannie poskładał dokumenty i schował je do teczki. Nic
więcej nie mógł na razie zrobić. Poza tym spodziewał się go
ścia. Szybko spojrzał na zegarek. Zostało mu jakieś dziesięć
minut. Tyle mógł poświęcić na odpoczynek.
Oparł się wygodnie o wysoki zagłówek skórzanego fotela
i zamyślony powiódł wzrokiem po znajomych sprzętach. Lubił
swój gabinet i zawsze bez trudu umiał się tu odprężyć.
Wysokie ściany pokrywała ciemna, starannie utrzymana bo
azeria, kominek z różowego marmuru zimą dawał przyjemne
ciepło i tworzył intymny nastrój. Na szerokim gzymsie nad
paleniskiem stały rodzinne fotografie w staroświeckich ram
kach, które Alan z upodobaniem kolekcjonował.
Zdjęcia przedstawiały członków rodziny, poczynając od
pradziadków, którzy nigdy nie opuścili Szkocji i teraz uśmie
chali się do niego ze starych dagerotypów, po całkiem współ
czesne kolorowe fotki jego siostry i brata. Kiedy Rena, jego
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
99
siostra, rodziła kolejne dziecko, zbiór powiększał się o podo
biznę następnego tłuściutkiego bobasa.
Zatrzymał wzrok na zdjęciu jasnowłosej kobiety, która roze
śmianymi oczami patrzyła prosto w obiektyw i miała piękne,
uparte usta. Niesamowite, jak wiele odcieni mogą mieć kobiece
włosy, pomyślał. Na przykład włosy Reny w niczym nie przy
pominały niesfornych, płomiennych loków Shelby.
Niesfornych... Tak, właśnie to słowo określało ją najle
piej. Była niezorganizowana, złośliwa i uparta, ale to właś
nie ciągnęło go do niej z magnetyczną siłą. Kusiło go jej
okiełznanie i cieszyła pewność, że życie z nią byłoby pas
mem niespodzianek. Sam się dziwił, że może tak myśleć,
skoro zawsze starał się w życiu kierować rozsądkiem i prze
widywalną logiką.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, przesuwając wzrokiem
wzdłuż regałów wypełnionych książkami. Jego gabinet był do
kładnie taki, jak jego życie: schludny i praktyczny. Tymczasem
on zamierzał wpuścić do niego tajfun, jaki przypominała Shel
by. Więcej, miał nadzieję, że uda mu się zapanować nad tym
żywiołem.
Kiedy rozległ się gong, machinalnie spojrzał na zegarek.
Myra zjawiła się punktualnie.
- Witaj, MacGee! - Z uśmiechem przywitała postawnego
szkockiego kamerdynera.
- Dzień dobry, pani Ditmeyer.
MacGee miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i mimo
siedemdziesiątki na karku, wciąż jeszcze trzymał się prosto.
Służył u MacGregorów już od ponad trzydziestu lat, kiedy na
własną prośbę przeniósł się z Hyannis Port do Georgetown.
Pan Alan będzie mnie potrzebował, oznajmił któregoś dnia sta
nowczym głosem z gardłowym szkockim akcentem i tym sa
mym uznał sprawę za przesądzoną.
100
NORA ROBERTS
- Powiedz no, mój miły, nie upiekłeś czasem tych swoich
pysznych babeczek?
- A jakże! Ze śmietaną - odparł MacGee z grymasem, któ
ry w jego przypadku oznaczał szeroki uśmiech.
- Ach, MacGee, nawet nie wiesz, jak ja cię uwielbiam za
te babeczki - rozpromieniła się Myra, a widząc Alana, który
właśnie wszedł do holu, wyciągnęła do niego obie dłonie: -
Dzień dobry. Jesteś kochany, że pozwoliłeś mi zawracać sobie
głowę w niedzielę rano!
- Nigdy nie zawracasz mi głowy. Zapraszam. - Pocałował
ją w policzek i poprowadził do salonu.
W obszernym pokoju dominowały spokojne kolory beżu, brą
zu i kremu, z kilkoma akcentami butelkowej zieleni. Meble były
solidne, antyczne, na podłodze leżał nieco spłowiały perski dywan.
Wszystko razem tworzyło przyjemne, wygodne wnętrze,
którego jedynym zaskakującym elementem był olbrzymi obraz
olejny, przedstawiający morze podczas gwałtownej burzy.
Groźny charakter płótna wiele mówił o człowieku, który zde
cydował się ozdobić nim ścianę.
Kiedy Alan wskazał jej miękki, przepastny fotel, Myra za
tonęła w nim z głębokim westchnieniem i natychmiast zrzu
ciła szokująco różowe pantofle na wysokiej szpilce.
- Co za ulga! - westchnęła. - Nigdy nie mogę zdobyć się
na to, żeby wreszcie kupić sobie wygodne buty. To cena, jaką
płacimy za próżność - dodała, wskazując na obolałe palce, któ
re próbowała rozruszać. - Dostałam uroczy list od Reny. Pyta,
czy wybieramy się z Herbertem do Atlantic City, żeby prze
puścić trochę pieniędzy w ich kasynie.
- Sam się nieźle spłukałem, kiedy tam byłem ostatnim ra
zem - roześmiał się Alan, siadając naprzeciw niej. Z doświad
czenia wiedział, że minie trochę czasu, nim Myra zdradzi pra
wdziwy cel swojej wizyty.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 101
- Co słychać u Caina? Zawsze był z niego hultaj - ciąg
nęła - Kto by pomyślał, że tak się ustatkuje i zostanie wziętym
prawnikiem?!
- Życie często sprawia nam niespodzianki.
- Święte słowa! A oto i moje dietetyczne śniadanko - za
wołała na widok tacy, którą wniósł do pokoju kamerdyner. -
Postaw to na stoliku, MacGee, sama naleję herbatę. Niech cię
Bóg błogosławi za te babeczki.
Poderwała się chyżo i zakrzątnęła wokół czajnika i filiża
nek z miśnieńskiej porcelany. Cokolwiek chodzi jej po głowie,
zawsze najpierw musi nacieszyć się herbatą i babeczkami, po
myślał Alan z sympatią, patrząc, jak Myra rozlewa aromaty
czny napar.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo zazdroszczę ci takiego ka
merdynera! - westchnęła, podając mu filiżankę. - Dwadzieścia
lat temu próbowałam podkraść go twoim rodzicom.
- Nie wiedziałem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo Mac
Gee jest zbyt dyskretny, by wspominać o takich rzeczach.
- I zbyt lojalny, by skusić się na moją ofertę. Spróbowałam
go do tego namówić zaraz po tym, jak po raz pierwszy spró
bowałam tych pyszności. - Odgryzła kawałek ciasta i zamru
czała z rozkoszy. - Nie mogłam uwierzyć, kiedy twoja matka
powiedziała mi, że to MacGee piecze takie cudeńka. Ach, co
tam... Na pocieszenie mogę sobie powiedzieć, że gdyby wtedy
zgodził się od was odejść, wyglądałabym dziś jak słoń. A skoro
o słoniach mowa... - z wdziękiem wytarła czubki palców
w wykrochmaloną serwetkę - to zauważyłam, że ostatnio zain
teresowałeś się tymi poczciwymi stworzeniami.
Alan uniósł brwi i zerknął na nią znad filiżanki. A więc
to ją przygnało.
- Zawsze interesowałem się poczynaniami partii opozycyj
nej - odpowiedział wymijająco.
102 NORA ROBERTS
- Dajże spokój! Nie mówię teraz o symbolach politycz
nych - obruszyła się. - Dobrze bawiłeś się w zoo?
- Widziałaś dzisiejszą gazetę.
- Oczywiście! I muszę powiedzieć, że pięknie się razem
prezentujecie, co zresztą wiedziałam od razu. Czy Shelby była
zła, kiedy zobaczyła to zdjęcie?
- Nie mam pojęcia! - Spojrzał na nią zaskoczony. Od tak
dawna wiódł życie na oczach tysięcy ludzi, że prawie już nie
myślał o tym, jak inni przyjmują publiczne zainteresowanie.
- A powinna być?
- Normalnie raczej nie. Tyle tylko, że Shelby lubi zaska
kiwać. Nie chciałabym być wścibska... Nie, nieprawda! Chcia
łabym! - przyznała z rozbrajającym uśmiechem. - Ale tylko
dlatego, że znam was oboje od dziecka - usprawiedliwiła się.
Przez chwilę walczyła z pokusą sięgnięcia po następną babe
czkę, ale szybko dała za wygraną. - Bardzo się ucieszyłam,
widząc dziś rano wasze zdjęcie.
- Dlaczego?
- Właściwie to nie wiem, bo prawdę mówiąc, miałam nad
zieję sama was zeswatać. Wy tymczasem zagraliście mi na no
sie i poradziliście sobie sami. W każdym razie jestem bardzo
zadowolona z rezultatów.
Znał ją na tyle dobrze, że w lot zrozumiał, do czego zmie
rzała. Odprężony oparł się wygodnie.
- Jedno popołudnie w zoo nie prowadzi do zawarcia mał
żeństwa - zauważył.
- Mówisz jak typowy polityk. - Myra odstawiła pusty ta
lerzyk i z wyrazem błogości na twarzy rozsiadła się wygodnie
w fotelu. - Myślisz, że uda mi się wydobyć z MacGee przepis
na te babeczki?
- Raczej nie.
- Trudno - westchnęła i wróciła do tematu. - Tak się zło-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 103
żyło, że byłam u Shelby, kiedy posłaniec przyniósł kosz tru
skawek. Wiesz coś na ten temat?
- Truskawki? - odparł z obojętnym uśmiechem. - Bardzo
je lubię.
- Zapominasz, że z taką mądralą jak ja trudno bawić się
w kotka i myszkę! - Pogroziła mu palcem, mrużąc jedno oko.
- Poza tym, znam cię na wylot. Mężczyzna twojego pokroju
wysyła kosze truskawek i chodzi w soboty do zoo tylko, jeśli
się zadurzy.
- Nie zadurzyłem się w Shelby - sprostował, spokojnie są
cząc herbatę. - Ja się w niej zakochałem.
Z różowych ust Marty wyrwał się krótki okrzyk.
- Pięknie! - wykrztusiła. - I znacznie szybciej, niż my
ślałam.
- Wystarczyła tylko chwila - przyznał.
- Wspaniale! - Pochyliła się i poufale klepnęła go w ko
lano. - I cieszę się, że na ciebie trafiło. Zasłużyłeś sobie na
wstrząs miłości od pierwszego wejrzenia.
Roześmiał się, mimo że jego dobry nastrój ulotnił się jak
kamfora.
- Niestety, Shelby tak nie uważa - powiedział, patrząc
przed siebie.
- Co to znaczy: nie uważa?
- To, co słyszysz. - Wspomnienie wczorajszego dnia cią
gle jeszcze sprawiało mu ból. Zbyt dobrze pamiętał słowa Shel
by i jej niedbały ton. - Nie jest mną zainteresowana i nie chce
się więcej spotykać.
- Bzdury! - fuknęła Myra i z wrażenia aż odstawiła tale
rzyk z trzecią babeczką. - Wspomniałam ci, że byłam u niej,
kiedy dostała truskawki. Znam ją tak samo dobrze jak ciebie,
więc wiem, pod jakim była wrażeniem. Nigdy wcześniej nie
widziałam, żeby wyglądała i zachowywała się w taki sposób
104 NORA ROBERTS ||
- powiedziała dobitnie, klepiąc go w kolano dla podkreślenia
wagi swych słów.
Milczał, zapatrzony w przestrzeń.
- Jest bardzo uparta - stwierdził w końcu. -I postanowiła,
że nie zwiąże się ze mną ze względu na moją profesję.
- Rozumiem. - Myra domyślnie pokiwała głową i przez
chwilę siedziała zadumana, stukając długimi paznokciami
w poręcz fotela. - Mogłam się tego spodziewać.
- Wiem, że nie jestem jej całkiem obojętny - ciągnął pół
głosem, przypominając sobie namiętne pocałunki Shelby. - Po
prostu się uparła.
- W tym przypadku nie chodzi o upór - głębokie wes
tchnienie Myry pomogło mu wrócić do rzeczywistości - a ra
czej o strach. Boi się po tym, co stało się z jej ojcem. Była
z nim bardzo zżyta.
- Domyśliłem się tego. Na pewno musiało jej być ciężko,
kiedy straciła go w taki straszny sposób. Nie rozumiem jednak,
co to ma wspólnego z nami.
Jego ton świadczył o tym, że z coraz większym trudem pa
nuje nad zniecierpliwieniem. Wstał, bo nie był w stanie wy
siedzieć dłużej w jednym miejscu, i zaczął krążyć wokół sofy.
- A gdyby tak jej ojciec był architektem, to co? Skreśliłaby
raz na zawsze wszystkich architektów? - Wzruszył ramionami
i rozdrażniony, nerwowo przeczesał ręką włosy. - Do diabła,
Myro, to idiotyczne odrzucać mnie tylko dlatego, że podobnie
jak kiedyś jej ojciec jestem senatorem!
- Nie próbuj tego zrozumieć - odparła łagodnie. - Shelby
rzadko kiedy kieruje się logiką, chyba że swoją własną. Uwiel
biała ojca, i uwierz mi, że w tym, co mówię, nie ma ani krzty
przesady. - Umilkła, ogarnięta współczuciem. - Kiedy jej oj
ciec zginął, miała zaledwie jedenaście lat, a patrzyła na jego
śmierć.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 105
Zaskoczony, przerwał swoją wędrówkę i wolno obrócił się
w stronę Myry.
- Ona przy tym była?
- I ona, i Grant. Bóg jeden wie, jakim cudem Debora zdo
łała powstrzymać prasę przed ujawnianiem tego faktu. Pamię
tam, że musiała uruchomić wszystkie swoje kontakty.
- Boże, co Shelby musiała przeżyć...
- Przez wiele dni nie odezwała się ani słowem. Spędziłam
z nią wtedy sporo czasu, próbując pomóc trochę Deborze, która
musiała radzić sobie nie tylko z własnym bólem, ale także
z rozpaczą dzieci i natarczywością prasy. - Ze smutkiem po
kręciła głową, przypominając sobie tamte dni. - To był kosz
mar. Zabójstwa na tle politycznym mają wymiar publiczny,
ale rozpacz i żal są już całkiem prywatne - dodała matowym
głosem. - Shelby przełamała się dopiero dzień po pogrzebie.
Wpadła w dziką, prawie zwierzęcą rozpacz, która trwała co
najmniej tak długo, jak przedtem jej milczenie. A potem coś
się w niej zablokowało. Wyparła ze świadomości te tragiczne
przeżycia, być może za szybko i zbyt dokładnie.
Nie był pewien, czy chce słuchać dalej. Zbyt wiele koszto
wało go wyobrażanie sobie zrozpaczonego, zagubionego dzie
cka, jakim była wtedy Shelby. W czasie kiedy przeżywała ten
koszmar, on był na drugim roku studiów, zadowolony z siebie
i bezpieczny w otoczeniu rodziny.
Do tej pory los był dla niego łaskawy i oszczędził mu stra
szliwego doświadczenia, jakim jest strata kogoś bliskiego. Oj
ciec... Alan wolał nie myśleć o tym, co czułby, gdyby nagle
zabrakło pełnego sił, radosnego Daniela MacGregora.
Spojrzał w okno, szukając spokoju w młodej zieleni kwit
nących drzew.
- Co się z nią potem stało? - zapytał cicho.
- Przetrwała. Uratowała ją jej niewyczerpana energia. Kie-
106 NORA ROBERTS
dyś - przypomniała sobie Myra - gdy Shelby miała jakieś szes
naście lat, powiedziała mi, że życie to gra pod tytułem „Kto
następny". Postanowiła więc, że będzie cieszyć się życiem
i chce doświadczyć jak najwięcej, zanim wypadnie na nią.
- To bardzo w jej stylu - mruknął.
- Zgadza się. Tak czy owak nie znam nikogo, kto byłby
bardziej pogodzony z samym sobą niż ona. Potrafi wybaczyć
sobie własne słabości, myślę nawet, że z niektórych jest wręcz
dumna. Najgorsze - uniosła dłoń i gestem akcentowała każde
swoje słowo - że ta dziewczyna nie potrafi panować nad swy
mi emocjami. Czasem mam wrażenie, że sama się w nich spala.
Może w ten sposób walczy z żałobą, która dla niej nigdy się
nie skończyła.
- To nie daje jej prawa do rezygnacji z miłości - rzucił
niecierpliwie. - Bez względu na to, jak bardzo przeżyła śmierć
ojca.
- Zgoda, ale ona jest przekonana, że postępuje właściwie.
- W takim razie się myli!
- Widzisz... - załagodziła Myra - To nie jest kobieta, któ
rą łatwo kochać i z którą będzie łatwo żyć.
Zmusił się, by usiąść. Wreszcie zaczął rozumieć sytuację
na tyle, by spróbować znaleźć jakieś rozwiązanie. Raz jeszcze
przeanalizował wczorajsze wydarzenia, żałując, że stracił pa
nowanie nad sobą. Shelby spojrzała wtedy na niego z takim
żalem.
- Odechciało mi się łatwych kobiet, odkąd ją poznałem
- wyznał z gorzkim uśmiechem. - Niestety, dała mi wczoraj
odprawę.
- Nonsens! - Myra odstawiła filiżankę z taką energią, że
aż zadźwięczała krucha porcelana. - Tej dziewczynie potrze
ba... A zresztą, co mnie to obchodzi. - Zniecierpliwiona ma
chnęła ręką. - Skoro tak łatwo się zniechęcasz, to nie ma sensu,
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 107
żebym zdzierała sobie gardło. Wy, młodzi, zrobiliście się stra
sznie wygodni. Wystarczy jedna przeszkoda, i koniec, po za
wodach! Twój ojciec na przykład - ciągnęła z coraz większym
zaangażowaniem - nie zniechęcał się tak łatwo. A ty co? I co
z ciebie będzie za prezydent? - zapytała ponuro. - Zdaje się,
że muszę poważnie się zastanowić, czy warto na ciebie gło
sować!
- Na razie nie startuję w wyborach - zauważył trzeźwo,
krztusząc się ze śmiechu, nad którym bezskutecznie usiłował
zapanować już od kilku minut.
- Na razie!
- Na razie - powtórzył. - Poza tym, mam zamiar ożenić
się z Shelby.
- O! - Myra zapadła w fotel, jakby uszło z niej powietrze.
- To zmienia postać rzeczy. Nadal będę na ciebie głosować.
Kiedy ślub?
Zanim odpowiedział, długo patrzył na sufit, rozważając
w myślach wszystkie aspekty swojej decyzji.
- Zawsze lubiłem Hyannis Port jesienią - powiedział wre
szcie, a potem opuścił wzrok i spojrzał na Myrę. - Myślisz,
że Shelby spodoba się pomysł wzięcia ślubu w surowym za
mczysku?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tydzień to raptem siedem dni. Przez sześć Shelby udawała,
że wszystko jest w porządku, ale w piątek po południu skoń
czyły jej się wymówki, którymi tłumaczyła swoją opryskli-
wość, ciągły brak humoru i roztargnienie.
Przez cały ten czas niewiele spała, więc w ciągu dnia le
dwie trzymała się na nogach. Kłopoty ze snem wynikały z nad
miaru zajęć, zarówno tych związanych z prowadzeniem galerii,
jak i towarzyskich, bo nie odrzuciła żadnego z licznych za
proszeń, jakie dostawała.
Przemęczona, zwykle zapominała o wielu sprawach, naj
częściej zaś o tym, żeby cokolwiek zjeść. Naruszyła przez to
równowagę swojego organizmu i czasami czuła się naprawdę
dziwnie. A ponieważ czuła się dziwnie, traciła nawet resztki
apetytu. W ten sposób koło się zamykało.
Każdego dnia tłumaczyła tym swoje złe samopoczucie,
dzięki czemu udawało jej się zupełnie pominąć możliwość, że
wszystko to dzieje się z powodu Alana. Mało tego, co jakiś
czas powtarzała sobie, że w ogóle o nim nie myśli. Ani przez
chwilę.
Niestety, wszystkie te zabiegi nie przynosiły rezultatu. Do
szło nawet do tego, że kilka razy dziennie musiała odpędzać
natrętne wspomnienia. W końcu, pod koniec tygodnia, rozzło
szczona do granic możliwości, roztrzaskała o ścianę pracowni
dopiero co skończony wazon. I też nie pomogło.
Pracowała niemal bez przerwy, w nocy, kiedy już znudziło
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 109
ją wpatrywanie się w sufit, a sen uparcie nie nadchodził,
i w dzień, z tego samego zresztą powodu. Wieczorami wycho
dziła z domu i tryskała przesadnie dobrym humorem, co
w końcu doprowadziło do tego, że znajomi popatrywali na nią
podejrzliwie.
Zagospodarowywanie wolnego czasu stało się jej obsesją.
Skutek był taki, że umawiała się z dziesięcioma osobami naraz,
a potem zapominała o tym i zagrzebywała się w pracowni.
Wszystko przez tę cholerną pogodę, dumała smętnie, sie
dząc za kontuarem z brodą opartą na dłoni. Deszcz siąpił i sią
pił, a z radia płynęła nastrojowa muzyka, przerywana cza
sem optymistycznymi prognozami, że do niedzieli przestanie
padać. Tyle że jej niedziela wydawała się straszliwie odległa
od piątku.
Mnóstwo ludzi miewa podły nastrój w czasie deszczu,
wmawiała sobie. To, że do tej pory do nich nie należała, nie
oznacza jeszcze, że nic się nie zmieniło. Możliwe, że takie
rzeczy przychodzą z wiekiem. Poza tym takie wstrętne, szare
dni mogą wpędzić w depresję nawet największego optymistę.
Uspokojona tą myślą zapatrzyła się tępo w zalane deszczem
okno wystawy.
W taki deszcz nawet interes kiepsko idzie, zauważyła. Do
tej pory do galerii zajrzało zaledwie kilku klientów, a wczoraj
i przedwczoraj było niewiele lepiej. Normalnie w takiej sytu
acji zamknęłaby sklep i znalazła sobie inne zajęcie. Tym razem
jednak siedziała na swoim stołku jak zaczarowana i patrzyła
przed siebie z miną tak ponurą, jak pieska pogoda za oknem.
Może powinna wyjechać gdzieś na weekend... Ożywiona
tą myślą wyobraziła sobie, że mogłaby polecieć wieczornym
samolotem do Maine, do Grania. Ale by się wściekł na jej
widok!!!
Uśmiechnęła się lekko, pierwszy raz od wielu dni. Na pew-
110 NORA ROBERTS
no ciskałby się i pomstował, że wpadła bez zapowiedzi. A po
tem na pewno świetnie by się bawili, dokuczając sobie nawza
jem. Grant był mistrzem w rzucaniu aluzji i potrafił zrobić z te
go doskonałą zabawę.
Tylko że on za dużo wiedział i zbyt dobrze ją rozumiał,
przypomniała sobie, kiedy minęła pierwsza euforia. Od razu
zorientowałby się, że coś jest z nią nie tak. Wierciłby jej dziurę
w brzuchu tak długo, aż w końcu musiałaby powiedzieć mu,
co się stało. Ona zaś mogła zwierzać się co najwyżej matce,
a i to nie ze wszystkiego.
Westchnęła ciężko i zaczęła zastanawiać się nad innymi
możliwościami. Miała do wyboru albo zostać w domu i spę
dzić w samotności beznadziejne dwa dni, albo zaraz gdzieś
pojechać. Zawsze przecież mogła wrzucić parę rzeczy do sa
mochodu i jechać przed siebie, aż znajdzie miejsce, w którym
nie będzie już padać.
Przymknęła oczy i w wyobraźni ujrzała piękną słoneczną
plażę. W oddali szumiało morze, a ona leżała na piasku i czuła
na sobie ciepłe promienie słońca... To zadecydowało. Musi
natychmiast się stąd ruszyć, postanowiła twardo. Natychmiast!
Zeskoczyła ze stołka i ruszyła do drzwi, by wywiesić tab
liczkę z napisem: Zamknięte. Nagle ktoś pchnął je energicznie,
wpuszczając do galerii podmuch wilgotnego, zimnego powie
trza. Wysoka kobieta w żółtym sztormiaku i kaloszach szybko
weszła do środka i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
- Co za fatalna pogoda - zawołała na powitanie, otrząsając
się z wody.
- Nie mogłoby być gorzej - zgodziła się Shelby. Z trudem
powstrzymała się, by nie okazać zniecierpliwienia, choć jeszcze
kilka minut temu gotowa była stanąć na głowie, byle tylko
zwabić klientów. - Czy jest pani zainteresowana czymś kon
kretnym? - zapytała uprzejmie.
'
W S Z Y S T K O JEST MOŻLIWE 1 1 1
- Sama jeszcze nie wiem. Na razie trochę się porozglądam.
Jasne, mruknęła pod nosem Shelby, rozciągając usta
w uśmiechu. Nim się skończysz rozglądać, ja pewnie tu za
marznę. A tak byłabym już w połowie drogi do słońca, dodała
w myślach. Zamierzała już powiedzieć kobiecie, że zaraz za
myka, w końcu jednak ugryzła się w język.
- Proszę się nie spieszyć - oznajmiła słodko.
- Usłyszałam o pani galerii od mojej sąsiadki. - Kobieta
uważnie oglądała pękatą, nakrapianą donicę, która nadawała
się do postawienia na tarasie lub patio. - Kupiła tu serwis do
kawy, który wprost mnie zachwycił. Bladoniebieski z ręcznie
malowanymi bratkami.
- A tak, pamiętam. - Shelby pokiwała głową. Choć kobieta
i tak na nią nie patrzyła, starała się za wszelką cenę utrzymać
swobodny uśmiech. - Wprawdzie moje wzory się nie powtarzają,
ale jeśli jest pani zainteresowana kompletem do kawy, to mam
coś podobnego - dodała i nerwowo rozejrzała się po półkach, bo
właśnie wyleciało jej z głowy, gdzie postawiła nowy serwis.
- Właściwie nie tyle sam komplet, ile pani warsztat przykuł
moją uwagę. Sąsiadka mówiła mi, że wszystko robi pani sama.
- To prawda. - Niewiele brakowało, żeby zaczęła niecier
pliwie przestępować z nogi na nogę. Skarciła się za to i zmu
siła, by poświęcić więcej uwagi" klientce.
Wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Miała gładkie czarne
włosy z ładnie rozjaśnionymi pasemkami. Była atrakcyjną i na
pewno miłą osobą, mimo to Shelby nie mogła się wprost do
czekać, żeby sobie wreszcie poszła.
Wściekła na siebie za takie myśli, zdobyła się na jeszcze
jeden wysiłek.
- Na zapleczu mam pracownię - powiedziała przyjaznym
tonem. - Jest tam koło i piec, bo sama wypalam i pokrywam
szkliwem moje wyroby.
112
NORA ROBERTS
- Korzysta pani z gotowych form?
- Rzadko. Właściwie tylko wtedy, kiedy chcę zrobić jakąś
figurkę. Poza tym robię wszystko na kole garncarskim.
- Ma pani niesamowity talent, o czym z pewnością sama
pani wie najlepiej. I mnóstwo energii! - Kobieta wyprostowała
się i zamyślona przejechała palcem po wypukłości czajnika do
kawy. - Domyślam się, ile czasu i wysiłku kosztuje zrobienie
takich rzeczy, nie mówiąc już o tym, że trzeba mieć wyśmie
nity warsztat i wielkie zdolności. I, oczywiście, anielską cier
pliwość.
- Dziękuję. Całe szczęście kiedy człowiek robi to, co lubi,
nie myśli ani o czasie, ani o wysiłku.
- Wiem, wiem. Jestem dekoratorką wnętrz. - Podeszła do
Shelby i podała jej swoją wizytówkę. Wyraźnymi literami było
tam napisane: Maureen Francis. Projektowanie wnętrz. - Aku
rat teraz urządzam własne mieszkanie. Wezmę tę donicę, tę
amforę i ten wazon - powiedziała, wskazując wybrane przed
mioty. - Czy mogę zostawić pani zadatek i poprosić, żeby
przetrzymała je pani dla mnie do poniedziałku? Nie chciałabym
ich przewozić w taką niepogodę.
- Oczywiście. Zapakuję je i będą na panią czekały.
- Świetnie! - Kobieta sięgnęła do skórzanej torby - wor
ka, z której wyciągnęła książeczkę czekową. - Mam przeczu
cie, że będziemy ze sobą współpracować. Co prawda mieszkam
w Waszyngtonie dopiero od miesiąca, ale mam już zamówienia
na kilka niezłych projektów - powiedziała z zachęcającym
uśmiechem, zanim pochyliła się nad wypisywaniem czeku. -
Lubię ozdabiać wnętrza rękodziełem. Nie ma nic gorszego niż
pokój, w którym na pierwszy rzut oka widać pracę profesjo
nalnego dekoratora.
To stwierdzenie, zaskakujące w ustach osoby, która żyła
z urządzania ludziom mieszkań, zaintrygowało Shelby. Cal-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 113
kiem zapomniała, że jeszcze pięć minut temu chciała wyrzucić
swoją rozmówczynię za drzwi.
- Skąd pani przyjechała? - zapytała.
- Z Chicago. Przez dziesięć lat pracowałam tam w wielkiej
firmie architektonicznej. - Kobieta wyrwała czek i podała go
Shelby. - Aż w końcu doszłam do wniosku, że pora zacząć
działać na własną rękę.
Shelby kiwała głową, zajęta wypisywaniem rachunku.
- Jest pani dobra w swoim zawodzie? - spytała nagle.
Kobieta zamrugała powiekami, wyraźnie zaskoczona tak
bezpośrednim pytaniem, zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko:
- Nawet bardzo dobra - odparła bez fałszywej skromności.
Shelby przyglądała się jej przez moment. W końcu, jak
zwykle posłuszna wewnętrznemu impulsowi, odwróciła rachu
nek i szybko napisała na nim adres i nazwisko.
- Myra Ditmeyer - powiedziała, podając kobiecie karte
czkę. - Jeśli ktokolwiek, kto coś znaczy w tym mieście, będzie
przymierzał się do zmiany wystroju domu albo mieszkania,
ona na pewno będzie o tym wiedzieć. Proszę do niej zadzwonić
i powołać się na mnie.
Nieco zaskoczona Maureen uważnie spojrzała na rachunek.
Była w Waszyngtonie dostatecznie długo, by wiedzieć, kim jest
i co może Myra Ditmeyer.
- Dziękuję bardzo - wykrztusiła w końcu.
- Nie ma sprawy. Tylko uprzedzam, że Myra nie pomoże
pani bezinteresownie. W zamian zacznie domagać się, by opo
wiedziała jej pani o sobie... - przerwała i ciekawa nowego
klienta, spojrzała w stronę drzwi. Kiedy zorientowała się, kto
właśnie wszedł do galerii, z wrażenia straciła głos, co zresztą
zdarzyło jej się po raz pierwszy w życiu.
Alan starannie zamknął drzwi. Potem zdjął kompletnie
przemoczony płaszcz, strząsnął z niego krople deszczu i jak
114
NORA ROBERTS
gdyby nigdy nic podszedł do Shelby, skinąwszy po drodze na
powitanie kobiecie, z którą rozmawiała. Ponad ladą wziął jej
twarz w obie dłonie i pocałował ją prosto w usta.
- Mam dla ciebie prezent - oznajmił.
- O nie! - krzyknęła, zła na siebie za to, że nie potrafiła
w porę ukryć paniki. Odepchnęła jego ręce i cofnęła się w kąt.
- Natychmiast stąd wyjdź!!
Alan tymczasem swobodnie oparł się o kontuar i zwróciła
się do osłupiałej Maureen.
- Niech pani sama powie, czy tak się dziękuje za prezenty?
- No cóż, ja... - Maureen bezradnie zerkała to na niego,
to na Shelby, aż wreszcie dała za wygraną i tylko wzruszyła
ramionami.
- Oczywiście, że nie! - odpowiedział Alan na własne py
tanie. Z kieszeni płaszcza wyciągnął pudełko i położył je na
drewnianym blacie.
- Zabierz to, bo i tak nie zamierzam tego otwierać - wark
nęła Shelby. Wbiła wzrok w pudełko tylko i wyłącznie po to,
żeby nie patrzeć na Alana. Obawiała się, że wystarczy jed
no jego spojrzenie i znowu zapomni o wszystkich swoich po
stanowieniach. - Galeria jest już zamknięta - dodała opryskli
wie.
- Chyba jeszcze nie. Shelby dość często bywa nieuprzejma
- wyjaśnił, obracając się do Maureen. - Czy chce pani zoba
czyć, co dla niej mam?
Maureen znowu wzruszyła ramionami, rozdarta pomiędzy
ciekawością a chęcią, by jak najprędzej się ulotnić. Widocznie
jej wahanie trwało zbyt długo, bo Alan otworzył pudełko, nie
czekając, co mu odpowie. Sięgnął do środka i ostrożnie wyjął
mały witraż w kształcie tęczy. Cudo, pomyślała Shelby i
w ostatniej chwili cofnęła dłonie, które niemal same wyciąg
nęły się, by dotknąć kolorowego szkła.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 115
- A niech cię szlag trafi! - syknęła. Skąd, do diabła, wie
dział, że tak bardzo pragnęła zobaczyć tęczę?
- To też typowa dla niej odpowiedź. - Alan uparcie roz
mawiał wyłącznie z Maureen. - Znaczy mniej więcej tyle, co:
dziękuję, bardzo mi się podoba.
- Powiedziałam ci, żebyś przestał przysyłać mi prezenty!
- Przecież nie przysłałem, tylko sam przyniosłem - zauwa
żył trzeźwo, wtykając jej witraż do ręki.
- Ale ja tego nie chcę! - zawołała, choć mimo woli zacisnęła
palce na chłodnym szkle. - Gdybyś nie był gruboskórnym, upar
tym MacGregorem, dawno już zostawiłbyś mnie w spokoju.
- Na szczęście tak się złożyło, że akurat pewne cechy cha
rakteru mamy wspólne. - Wziął ją za rękę, nim zdążyła ją
cofnąć. - Strasznie szybko bije ci puls!
Maureen uznała, że najwyższa pora ruszyć w swoją stronę.
Chrząknęła cicho, próbując dać im delikatnie do zrozumienia,
że wciąż tu jest.
- To ja już uciekam - powiedziała, chowając rachunek do
torby. - Zgodnie z naszą umową przyjdę w poniedziałek - do
dała, ale i tak nikt nie zwrócił na nią uwagi. - Gdyby w taki
paskudny dzień ktoś podarował mi tęczę - mówiła, idąc w stro
nę drzwi - jak nic wpadłabym po uszy.
- Wpadłaby po uszy - powtórzyła Shelby półgłosem z ma
ło przytomnym wyrazem twarzy.
Wróciła do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy usłyszała
trzask drzwi, które Maureen znowu zamknęła ciut za głośno.
- Puszczaj! - krzyknęła i wyrwała ręce z uścisku Alana.
Nerwowo wyłączyła radio, a wtedy w galerii zapadła martwa
cisza, w której słychać było tylko jej przyspieszony oddech.
- Mówiłam ci, że zamykam sklep!
- Doskonały pomysł. - Niespiesznie podszedł do drzwi,
obrócił tabliczkę i zatrzasnął zasuwę.
116 NORA ROBERTS
- Zaraz, zaraz! - Czuła, że ogarnia ją furia. - Nie możesz
tak po prostu... - urwała, kiedy odwrócił się i ruszył w jej stronę.
Spokojna stanowczość w jego oczach sprawiła, że przezor
nie cofnęła się o krok. Z trudem przełknęła ślinę, po czym
oznajmiła głosem, który miał być niesłychanie stanowczy:
- To jest mój sklep, a ty... - Ostatnie słowo wypowie
działa ledwie słyszalnym szeptem, kiedy za plecami poczuła
zimną ścianę. Teraz mogła tylko bezradnie obserwować, jak
Alan wchodzi za ladę.
- A my... - poprawił wesoło, zatrzymując się naprzeciw
niej - idziemy zaraz na obiad.
- Nigdzie nie idę!
- Idziesz.
Przyglądała mu się zdezorientowana i wzburzona. Nie wy
glądał na zdenerwowanego. Mówił spokojnie, bez zniecierpli
wienia czy gniewu, w jego oczach nie dostrzegła urazy. Szko
da, pomyślała. Dużo łatwiej poradziłaby sobie z jego złością
niż opanowaniem. No, ale trudno. Teraz też stawi mu czoło.
- Alan, nie możesz dyktować mi, co mam robić. W końcu...
- Robię to - dokończył. - I nie zamierzam przestać, bo
niedawno doszedłem do wniosku, że do tej pory za często cię
proszono, a za rzadko od ciebie wymagano.
- Nie obchodzą mnie twoje odkrywcze wnioski! - Nie
cierpliwie machnęła ręką. - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz,
co? Kim, do diabła, jesteś, żeby mówić mi, co mam robić?
Nie wysilał się na odpowiedź. Po prostu przyciągnął ją do
siebie i mocno przytrzymał za ramiona.
- Nigdzie z tobą nie idę! - Broniła się, czując, że ogarnia
ją panika. - Weekend mam już zaplanowany. Za chwilę jadę
na... na plażę!
- A gdzie jest twój brzeg?
- Alan, powiedziałam ci...
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 117
Nawet nie udawał, że słucha. Zdjął z wieszaka kurtkę i po
dał jej, pytając, czy zabiera za sobą torebkę.
- Kiedy wreszcie zrozumiesz, że nigdzie z tobą nie pójdę!
- krzyknęła, nie na żarty rozzłoszczona jego uporem, a zwła
szcza tym, że nadal ignorował jej protesty. Odnalazł jej torebkę,
wziął leżące obok klucze, a potem chwycił ją mocno za ramię
i pociągnął w stronę drzwi na zapleczu. - Do jasnej cholery,
mówiłam ci, że nie pójdę! - wrzasnęła histerycznie, kiedy dość
brutalnie wypchnął ją na deszcz i pozwolił, by mokła, podczas
gdy sam mocował się ze starym zamkiem. - Nie mam ochoty
na twoje towarzystwo!
- Wielka szkoda. - Pokiwał głową ze smutkiem, po czym
najspokojniej w świecie wsunął jej klucze do kieszeni swojego
płaszcza.
Shelby stała na deszczu, niepewna, jak powinna teraz po
stąpić. Włosy miała już całkiem mokre, więc energicznie od
garnęła grzywkę, z której kapało jej prosto do oczu.
- Nie możesz mnie zmusić - oznajmiło wrogo, tupiąc nogą
w sam środek kałuży.
Za całą odpowiedź musiało jej wystarczyć to, że pytająco
uniósł brew i obrzucił ją długim, badawczym spojrzeniem. By
ła wściekła jak osa, przemoczona do suchej nitki i bardzo, bar
dzo piękna. I nadal lekko zbita z tropu, co zauważył z dużą
satysfakcją. Dobrze, najwyższy czas, żeby straciła trochę ani
muszu, pomyślał zadowolony.
- Tak często mówisz mi, że czegoś nie mogę, że chyba
zaczniemy to liczyć - zażartował, a potem znowu wziął ją
mocno za ramię i siłą zaprowadził do samochodu.
- Jeśli ci się zdaje... - Próbowała się szarpać, ale i tak
wylądowała na przednim siedzeniu, bezceremonialnie we
pchnięta do środka. - Jeśli ci się zdaje - podjęła myśl, gdy
tylko usiadł obok - że podnieca mnie typ jaskiniowca, to jesteś
118 NORA ROBERTS
w wielkim błędzie! - Rzadko zdarzało jej się odezwać wynio
słym tonem, kiedy jednak to robiła, nie miała sobie równych
w naśladowaniu urażonej damy. Nawet jeśli wyglądała jak
zmokła kura. - Proszę o moje klucze! - Gestem monarchini
podsunęła mu pod nos otwartą dłoń.
Bez słowa pochylił się i pocałował jej wnętrze, a potem
spokojnie uruchomił silnik. Shelby zaś mocno zacisnęła palce,
jakby chciała przytrzymać przyjemne ciepło, które promienio
wało na całe ciało z miejsca, w którym spoczęły jego wargi.
- Posłuchaj mnie, Alan, nie wiem, co ci dziś odbiło, ale
to się musi natychmiast skończyć - powiedziała dużo spokoj
niej. - Oddaj mi klucze, bo chcę wrócić do domu.
- Nie ma sprawy. Po obiedzie - odpowiedział uprzejmie.
Zrezygnowana opadła na siedzenie, skrzyżowała ramiona
na piersiach i przez chwilę ponuro wpatrywała się w zalaną
deszczem aleję. Wtedy uświadomiła sobie, że ściska coś w le
wej dłoni. Szklana tęcza! Z niechętną miną wsunęła ją do kie
szeni kurtki i z nową energią powtórzyła:
- Nie zjem z tobą obiadu!
- Tak sobie myślę, że najlepiej będzie znaleźć jakieś przy
tulne, zaciszne miejsce. - Nie patrzył na nią, skoncentrowany
na prowadzeniu samochodu. Zerknął na nią dopiero, kiedy za
trzymali się na czerwonym świetle. - Wyglądasz na zmęczoną,
kochanie. Źle spałaś?
- Rewelacyjnie! - Kłamstwo bez trudu przeszło jej przez
gardło. - Późno wczoraj wróciłam, bo byłam na randce - oz
najmiła, celowo odwracając głowę w jego stronę.
Poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrości, ale niczego nie dał
po sobie poznać. Pomyślał tylko, że ta kobieta jak żadna inna
wie, co powiedzieć, żeby go naprawdę zabolało. Do tej pory
powinien był się do tego przyzwyczaić.
- Dobrze się bawiłaś? - zapytał swobodnym tonem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 119
- Genialnie! Byłam z Davidem. To muzyk, niesamowicie
wrażliwy facet. I taki namiętny - dodała z dwuznacznym wes
tchnieniem. - Oszalałam na jego punkcie. - Szkoda, że David
tego nie słyszy, pomyślała rozbawiona, wyobrażając sobie minę
chłopaka jednej ze swoich przyjaciółek. - A skoro o nim mowa
- powiedziała w przypływie twórczej weny - to umówiliśmy
się na siódmą, więc byłabym bardzo wdzięczna, gdyś zawrócił
i odwiózł mnie do domu.
Zamiast posłusznie wykonać polecenie, na co po cichu li
czyła, albo przynajmniej porządnie się rozzłościć, Alan po pro
stu zerknął na zegarek.
- Mówisz, że na siódmą.... Kiepska sprawa. Wątpię, że
byśmy zdążyli wrócić do tej pory.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. Kiedy się zatrzymali,
spojrzała na niego z grobową miną i dalej siedziała bez ruchu,
dając mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru wysiadać.
- Złóż kurtkę, bo musimy kawałek podejść - poradził,
a ponieważ nie zareagowała, przysunął się do niej i sięgnął
do drzwi. Lekko musnął wargami jej ucho, szepcząc przy tym:
- Chyba że wolisz zostać w samochodzie i całować się na tyl
nym siedzeniu.
Z wściekłością odwróciła się do niego, gotowa na zjadliwą
odpowiedź, ale nie było jej dane popisać się elokwencją. Trafiła
bowiem prosto na jego ciepłe, chętne usta. Wystarczył lekki
dotyk, a odskoczyła jak oparzona.
Wygramoliła się na ulicę, ciągnąc za sobą kurtkę. W po
rządku, będzie, jak chce. Zje z nim ten obiad, ale jak tylko
odzyska klucze, Alan pożałuje, że się w ogóle urodził, dumała
mściwie, idąc szybko przed siebie.
Dogonił ją i bez słowa wziął za rękę, jakby byli parą za
kochanych nastolatków. Nie odzywała się do niego, więc po
patrzył na nią, czując, że jej opór słabnie.
120 NORA ROBERTS
- Smakujesz deszczem - szepnął, a potem uległ pokusie,
żeby powrócić do niedokończonego pocałunku. Przygarnął ją
mocno, ciesząc się, że znowu czuje bliskość jej smukłego ciała.
Z szarego nieba lały się na nich strugi deszczu, a ona my
ślała o spienionych wodospadach. Kurtka zsunęła jej się z ra
mion, za to w głowie eksplodowała migotliwa tęcza.
Obudziły się w niej wszystkie pragnienia, z którymi tak
długo walczyła, nie do końca uświadomione tęsknoty, słodkie
marzenia o czymś, czego nawet nie umiałaby nazwać. Jak to
możliwe, że żyła bez niego tak długo, skoro teraz nie może
wytrzymać nawet tygodnia bez jego czułości?
Niechętnie, z wyraźny ociąganiem odsunął się od niej. Je
szcze chwila i gotów był zapomnieć, że stoją na środku chod-
nika, otoczeni falą przechodniów.
Zachwycony obserwował jej twarz, po której płynęły stróż-
ki wiosennego deszczu. Drobne krople kołysały się na końcach-
długich rzęs, tak pięknie podkreślających jej szare oczy. Była
taka śliczna...
- Podobasz mi się z mokrą głową - uśmiechnął się i wolno
przeczesał palcami mokre pasma, które pod wpływem wilgoci
skręciły się w ciasne sprężynki. Potem bez słowa otoczył ją
ramieniem i zaprowadził do restauracji.
Dobrze znała to miejsce, bywała tu często, ale zapewne
w innych godzinach niż Alan. Wieczorami zaczynał się tu ścisk
i gwar, jakiego ludzie jego pokroju starannie unikali. Tymcza
sem dla niej właśnie wtedy przychodził czas na prawdziwą
zabawę.
O tej porze restauracja wyglądała niczym oaza spokoju, wy
pełniona migotliwym blaskiem świec i cichym szmerem rozmów.
- Dobry wieczór, panie senatorze - Kelner uśmiechnął się
szeroko na powitanie, a kiedy dostrzegł Shelby, dodał szybko:
- Jak miło panią widzieć, panno Campbell.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 121
- Dobry wieczór, Mario - odparła.
- Stolik już czeka. - Ukłonił się lekko, a potem poprowa
dził ich na koniec sali do małego stolika dla dwojga. - Butelka
wina na dobry początek? - zapytał, odsuwając krzesło dla
Shelby.
- Pouilly Fuisse, Bichot - Alan bez namysłu złożył zamó
wienie, nie pytając jej nawet o zdanie.
- Rocznik 1979 - uzupełnił Mario z aprobatą. - Za chwilę
podejdzie do państwa kelner.
Shelby energicznie odrzuciła do tyłu mokre kosmyki.
- A może ja chcę piwo! - rzuciła zaczepnie.
- Następnym razem...
- Nie będzie żadnego następnego razu! Mówię poważnie!
- Aż podskoczyła, kiedy przesunął czubkami palców po jej
dłoni. - Nie byłoby mnie tutaj, gdyś siłą nie wywlókł mnie
z domu. I nie dotykaj mnie w taki sposób! - zakończyła, nie
kryjąc złości.
- A jak mam cię dotykać? Musisz mieć bardzo wrażliwe
dłonie - szepnął.
Delikatnie potarł kciukiem drobne kostki. To wystarczyło,
żeby przebiegł ją dreszcz. Wyczuł to natychmiast i obiecał so
bie, że dzisiejszej nocy jeszcze nie raz doprowadzi ją do takiego
stanu.
- Często myślałaś o mnie w tym tygodniu?
- W ogóle o tobie nie myślałam! - żachnęła się, ale zaraz
dopadły ją wyrzuty sumienia z powodu kolejnego kłamstwa.
- No dobra, a jeśli nawet, to co?
Chciała, żeby puścił jej ręce, ale on chwycił ją lekko za
końce palców i trzymał tak przez chwilę w prostym, przyja
cielskim geście. Jednak nawet tak niewinny uścisk dłoni' wy-
starczył, żeby poczuła przyjemne mrowienie od czubka głowy
aż po palce stóp.
122
NORA ROBERTS
- Myślałam o tobie, bo było mi głupio, że zachowałam
się tak podle - przyznała. - Ale po tym, jak się dzisiaj po-
:
pisałeś, mam ochotę być sto razy gorsza. A potrafię to
zrobić.
Alan tylko się uśmiechnął, bo właśnie Mario przyniósł wino
i wlał odrobinę do kieliszka. Patrząc jej prosto w oczy, wypił
mały łyk, po czym skinął przyzwalająco w stronę kelnera.
- Doskonałe. Taki smak zostaje w ustach na długo. Sama
się przekonasz, kiedy będę cię później całował.
- Chyba zapominasz, w jaki sposób się tu znalazłam! -
Krew zaszumiała jej w głowie, choć nie wypiła jeszcze ani
kropli alkoholu.
Nadal się uśmiechał, co doprowadziło ją do dzikiej wście
kłości.
- Słuchaj, jeśli natychmiast nie oddasz mi kluczy, to przy
sięgam, że zaraz stąd wyjdę i z najbliższej budki zadzwonię
po ślusarza. A ty uregulujesz rachunek.
- Zgadza się, ale dopiero po obiedzie - zauważył przy
tomnie. - Smakuje ci wino?
Klnąc pod nosem, sięgnęła po kieliszek i jednym tchem
wypiła prawie do dna.
- Bardzo dobre - powiedziała, patrząc mu bezczelnie
w oczy. - Przypominam, że to nie jest randka.
- Zgoda. Nasze spotkanie coraz bardziej przypomina blo
kowanie ustaw w parlamencie. Jeszcze wina?
Z ulgą poczuła, że wraca do równowagi, choć jeszcze trochę
ją kusiło, żeby walnąć pięścią w stół. A to byśmy się ubawili,
pomyślała drwiąco. Miałby bufon za swoje.
Całe szczęście w porę uprzytomniła sobie, jakie używanie
miałaby brukowa prasa, gdyby zrobiła przedstawienie w takim
miejscu. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak za
cisnąć zęby i jakoś dotrwać do końca.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 123
Kiedy stuknął kieliszkiem o jej kieliszek, obojętnie wzru
szyła ramionami.
- Tylko sobie nie myśl, że wino i światło świec w czym
kolwiek ci pomoże.
- Nie? - Już miał dodać, że albo mu się zdaje, albo to
ona trzyma go za rękę, ale w porę ugryzł się w język. - Po
myślałem sobie, że pora wypróbować konwencjonalne metody
uwodzenia - dodał wesoło.
- Naprawdę? - Nie mogła się nie roześmiać. - W takim
razie gdzie bombonierka i bukiet róż?
- Wiedziałem, że tęcza przypadnie ci bardziej do gustu.
- Sporo wiesz - burknęła, sięgając po kartę, którą kelner
położył dyskretnie obok jej łokcia.
Zasłoniła nią sobie całą twarz i przez następne pięć minut
z uwagą studiowała spis dań. Skoro dała się tu przywlec w taką
ulewę, to przynajmniej poje sobie na jego konto, postanowiła.
No dobrze, bądźmy szczerzy, nie poje sobie, tylko napcha się
po same uszy, poprawiła się w myślach, czując, że jak za do
tknięciem czarodziejskiej różdżki powraca jej apetyt.
- Czy mogę przyjąć zamówienie, panno Campbell?
Zerknęła na kelnera i z anielskim uśmiechem wyrecyto
wała:
- Poproszę sałatkę z owoców morza z awokado, potem bu
lion, na drugie polędwicę jagnięcą z sosem i pieczonymi zie
mniakami, do tego jeszcze karczochy. Później przejrzę kartę
deserów.
- Dla pana, senatorze?
- Sałatka szefa kuchni... - Uśmiechnął się na widok za
skoczonej miny Shelby. - I panierowane krewetki. Zdaje się,
że spacer w deszczu zaostrzył ci apetyt - zwrócił się do niej,
kiedy kelner zniknął.
- Skoro już tu jestem, chyba mogę coś przekąsić - odparła
124 NORA ROBERTS
swobodnie i pod wpływem nagłej zmiany nastroju, uśmiech
nęła się do niego promiennie. Oparła skrzyżowane ręce o brzeg
stolika i pochylając się w jego stronę, powiedziała: - Trzeba
jakoś zabić czas, prawda? O czym będziemy gawędzić, sena
torze? Ależ naturalnie! O polityce. Co tam słychać na Kapi
tolu?
- Sporo pracy.
- Ach, i tu mamy klasyczne niedomówienie - zawołała
ironicznie. - Wiem, że harujesz po godzinach, żeby tylko za
blokować ustawę Breidermana. Dobra robota, nie powiem.
A w wolnych chwilach opracowujesz własny projekt. I co,
udało ci się wycisnąć coś z federalnej kiesy?
- Zrobiliśmy parę kroków naprzód - odparł ostrożnie.
Przez moment przyglądał się jej badawczo. Jak na kogoś z tak
wielką awersją do polityki, była zadziwiająco dobrze zorien
towana w bieżących sprawach. - Burmistrz przychyla się do
idei otwarcia w mieście kilku schronisk, takich jak te, które
powstały w Bostonie. Na razie mogą liczyć wyłącznie na pry
watnych sponsorów i wolontariuszy. Jednak jeśli chcemy zro
bić z tego projekt ogólnokrajowy, te środki nie wystarczą.
- Hmm, biorąc pod uwagę obecną sytuację finansową
i dziurawy budżet, czeka cię długa i męcząca walka.
- Wiem. Ale i tak wygramy. - Po jego twarzy przebiegł
nikły uśmiech. - Jeśli trzeba, do pewnego momentu potrafię
być bardzo cierpliwy. Potem staję się natrętny.
Nie bardzo wiedziała, czy może ufać nagłemu błyskowi
w jego oczach, więc na wszelki wypadek siedziała cicho, ko
rzystając z okazji, że kelner przyniósł sałatki.
- Wiesz, że wetując ustawę Bredermana, nadepnąłeś na pa
rę odcisków? To nie przejdzie bez echa - zagadnęła, kiedy
zostali sami.
- Cóż, nic, co naprawdę ważne i wartościowe, nie przy-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 125
chodzi bez trudu. Ja... - napełnił jej kieliszek - mam skłon
ność do wynajdywania i rozwiązywania problemów.
Nie siląc się na udawanie, że nie pojęła aluzji, machnęła
beztrosko widelcem i powiedziała:
- Tylko że romans to nie kampania, senatorze. Tutaj nie
da się wszystkiego przewidzieć i dopracować. Zwłaszcza jeśli
druga strona dobrze zna wszystkie triki.
- Bardzo ciekawa koncepcja. - W jego oczach pojawiły
się iskierki dobrego humoru. - Przekonasz się, że wszystko,
co powiedziałem, jest prawdą. Nie złożyłem obietnic, których
nie mógłbym dotrzymać.
- Po co mi to mówisz? Nie jestem jednym z twoich wy
borców.
- To niczego nie zmienia.
Pokręciła głową, częściowo zrezygnowana, częściowo roz
bawiona.
- Dobrze, już dobrze. Nie będę się z tobą spierać. - Przez
chwilę w milczeniu grzebała widelcem w resztkach sałatki. -
Widziałeś zdjęcie w gazecie?
- Tak. - Więc jednak ją to obeszło. Zorientował się od
razu, choć starała się, żeby jej pytanie zabrzmiało lekko, a na
wet wesoło. - Ucieszyłem się, że ktoś uchwycił właśnie ten
szczególny moment. Przykro mi, że to cię zdenerwowało.
- Nie zdenerwowało mnie - zaprzeczyła trochę za szybko
i zbyt gorliwie. - Naprawdę! - zapewniła, gdy mruknął z nie
dowierzaniem.
Kelner postawił przed nią bulion, ale zamiast zacząć jeść,
mieszała długo w talerzu, wyraźnie zamyślona.
- To zdjęcie... - zaczęła po chwili - po prostu uświado
miło mi, że jesteś osobą publiczną. Nie przeszkadza ci to?
- Czasami. Zainteresowanie ze strony społeczeństwa to
ważny element mojego zawodu. Bez tego polityk jest skon-
126 NORA ROBERTS
czony - dodał ze śmiesznym grymasem, licząc, że ją tym roz
bawi. - W każdym razie ciekaw jestem, co powie mój ojciec,
kiedy dowie się, że byłem w zoo z Campbellówną.
- A co, obawiasz się o swoją część spadku?
- Raczej o swoją skórę. A ściśle rzecz biorąc o uszy. Jak
nic zwiędną po mojej telefonicznej rozmowie z ojcem.
Uśmiechnęła się i sięgnęła po wino.
- Pozwalasz mu czasem wierzyć, że nagadał ci do słuchu?
- Jasne. Skoro dzięki temu czuje się szczęśliwszy...
- A więc sam widzisz - oznajmiła tonem osoby, która wie
lepiej. - Gdybyś był mądry, omijałbyś mnie wielkim łukiem.
Nie warto ryzykować pęknięcia bębenków.
- Jakoś to z nim załatwię. W odpowiednim czasie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- To znaczy po tym, jak załatwisz wszystko ze mną.
- Właśnie - uniósł kieliszek.
- Alan - powiedziała cierpliwie, dużo bardziej spokojna
i pewna siebie, dzięki zbawiennemu działaniu jedzenia i alko
holu. - Niczego nie będziesz ze mną załatwiał.
- Zobaczymy - odparł swobodnie. - A teraz jedz, bo ci
wystygnie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Shelby bawiła się doskonale. Pozwoliła, by Alan ja roz
śmieszył, a potem dała się namówić na nocny spacer w de
szczu. Przeszli pieszo parę przecznic, oglądając po drodze wy
stawy i przechodniów. Na koniec wstąpili do malutkiej, zatło
czonej kafejki na jeszcze jeden kieliszek wina.
Cały czas miała świadomość, że mogłaby tego gorzko ża
łować, kłopot jednak w tym, że nie żałowała ani trochę. Pier
wszy raz od tygodnia śmiała się radośnie i czuła zrelaksowana,
jak bodaj nigdy w życiu. Wszelkie wyrzuty sumienia zdecy
dowała się odłożyć na później.
W kafejce spotkali mnóstwo jej znajomych. Co rusz ktoś
podchodził do ich stolika, żeby się przywitać, przy okazji ob
rzucając Alana pytającym spojrzeniem.
Po raz kolejny uświadomiła sobie, że należeli do dwóch
różnych światów. Jego przyjaciele piątkowe wieczory zwykli
spędzać w operze, a nie w zadymionych barach. To też będzie
musiała sobie przemyśleć, tyle że... jutro, zadecydowała nie
frasobliwie.
- Cześć, piękna!
Obróciła się i zerknęła w górę, czując na ramionach czyjeś
dłonie.
- Cześć, David! Cześć, Wendy!
- Co z tobą? Mieliśmy się dzisiaj umówić - przypomniał
David. - A tak obejrzeliśmy nową sztukę bez ciebie.
128 NORA ROBERTS
Wendy, pełna wdzięku długowłosa blondynka, objęła go
w pasie.
- Nie masz czego żałować - dodała.
- Przepraszam was, ale... - Shelby zrobiła pauzę i spoj
rzała na Alana. - Coś mi pokrzyżowało plany. Ale zaraz, wy
się przecież nie znacie. To David i Wendy, a to Alan.
- Miło mi. - Alan uśmiechnął się przyjaźnie do Davida,
a potem zaproponował: - Może przysiądziecie się do nas?
- Dzięki, ale już się zmywamy. - David poufale zmierzwił
włosy Shelby i bez ceregieli napił się z jej kieliszka. - Jutro
gram na ślubie - wyjaśnił.
- Wiecie, że on ciągle się zastanawia, jak zagrać także na
naszym, w przyszłym miesiącu? - roześmiała się Wendy. - A tak
przy okazji, zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu, żeby
wziąć namiary na tę grecką firmę organizującą przyjęcia. Shelby
twierdzi, że nic tak nie rozkręca weselnych gości, jak ouzo - do
dała, uśmiechając się znacząco do Alana. - Słuchajcie, strasznie
żałujemy, ale naprawdę musimy już lecieć. Do zobaczenia. - Ma
chnęła do nich ręką i pociągnęła Davida do wyjścia.
Alan obserwował, jak przeciskali się między stolikami.
- Szybki facet - skomentował, sięgając po wino.
- David? - Shelby spojrzała na niego zbita z tropu. - To
ciekawe, bo ja zawsze myślałam, że jest koszmarnie flegma
tyczny. Oczywiście, poza chwilą, kiedy bierze do rąk gitarę.
- Naprawdę? - Ich oczy spotkały się, lecz ona nadal nie
rozumiała, co go tak dziwi. - Wystarczyło, że wystawiłaś go
dziś do wiatru, a on już żeni się z inną.
- Wystawiłam go...
Śmiech zamarł jej w gardle, kiedy wreszcie pojęła, o co
chodzi. Sama nie wiedziała, czy się wypierać, czy raczej ob
rócić wszystko w żart, więc żeby zyskać na czasie, zaczęła
bawić się swoim kieliszkiem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 129
- Faceci są cholernie niestali - westchnęła wreszcie smut
no.
- Na to wygląda. - Z uśmiechem pochylił się i dotknął
jej policzka. - Nieźle się trzymasz, jak na porzuconą kochankę.
- Nie mam zwyczaju nosić serca na dłoni. - Próbowała
dalej grać swoją rolę, ale w końcu nie wytrzymała i powie
działa ze śmiechem: - Do licha, że też musiał tu dzisiaj
przyleźć!
- Ze wszystkich knajp we wszystkich miastach...
- Dobrze powiedziane! - Tym razem roześmiała się swo
bodnie. - Powinnam była sama pomyśleć o tym słynnym zda
niu. W końcu nie tak dawno słyszałam Casablanca.
- Słyszałaś?
- Mhmm. Cóż... - Uznała, że nie pora opowiadać mu
oswoim zepsutym telewizorze, i podniosła do góry kieliszek.
- Za załamane serca?
- Może za dziecinne kłamstwa?
Zmarszczyła nos, a kiedy lekko stuknęli się kieliszkami,
powiedziała:
- Zwykle mam więcej szczęścia, kiedy kłamię. A poza
tym, byłam kiedyś na randce z Davidem. Raz w życiu, jakieś
trzy, cztery lata temu. - Mrużąc oczy, wypiła wino do dna. -
I przestań już szczerzyć zęby jak zadowolony z siebie samiec,
senatorze!
- Ja? Co za brak kultury z mojej strony! - Właśnie wsta
wali od stolika, więc podał jej przemoczoną kurtkę.
- Pewnie, że tak! Powinieneś był udawać, że wcale nie
przyłapałeś mnie na kłamstwie - pouczyła go wyniosłym
tonem.
Ruszyli do wyjścia, z trudem przeciskając się przez zatło
czoną salę. Kiedy stanęli na mokrej ulicy, Shelby podjęła prze
rwany wątek.
130 NORA ROBERTS
- Zresztą, gdybyś swoim zachowaniem nie doprowadził
mnie do białej gorączki, miałabym czas pomyśleć o kimś in
nym niż David i nic by się nie wydało.
- O ile dobrze zrozumiałem, pokrętna logika tego zdania
sprowadza się do tego, że wszystko przeze mnie - otoczył ją
ramieniem w tak naturalny, przyjacielski sposób, że nawet nie
protestowała. - Może jeszcze powiesz, że powinienem cię
przeprosić za to, że nie miałaś czasu wymyślić lepszego kłam
stwa?
- Jakbyś zgadł. - Z rozkoszą wystawiła twarz na ciepłe
krople deszczu, nie pamiętając już o tym, że kilka godzin temu
przeklinała go z całej duszy. Teraz mogłaby tak iść i iść bez
końca. - Tylko sobie nie myśl, że podziękuję ci za kolację,
a tym bardziej za wino i świece - dodała, opierając się o sa
mochód, do którego właśnie podeszli
Spojrzał na jej mokrą twarz i wyzywającą minę i nagle za
pragnął jej z siłą, której nie potrafił się już oprzeć. Szybko
schował ręce do kieszeni, pewny, że jeśli tego nie zrobi, nie
zdoła utrzymać ich przy sobie.
- A co z tęczą? - zapytał.
- Z tęczą... - Kąciki jej ust uniosły się w chytrym uśmie
szku. - Niewykluczone, że ci za nią podziękuję, ale jeszcze
nie wiem! - powiedziała, po czym szybko wsiadła do samo
chodu, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Uznała także, że lepiej nie kusić losu i nie patrzeć mu zbyt
długo w oczy. To, co się w nich malowało, było aż nadto
wyraźne. Lepiej utrzymać swobodny, lekki nastrój, postanowi
ła. Tylko w ten sposób zdoła oprzeć się jego urokowi i szyb
ko uciec do mieszkania, tak by przypadkiem nie wszedł tam
za nią.
- Miałam zamiar jechać dziś na plażę - wyznała, kiedy
usiadł obok. - A ty pokrzyżowałeś mi plany.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 131
- Lubisz moknąć na plaży?
- Tam wcale nie musiałoby padać. A poza tym, wyobraź
sobie, że lubię.
- Ja najbardziej lubię morze w czasie sztormu. Najlepiej
o zmierzchu, kiedy jest tylko tyle światła, że zacierają się gra
nice między niebem i wodą.
- Poważnie? - Zaciekawiona obserwowała przez chwilę
jego profil. - Wyglądasz raczej na kogoś, kto woli jeździć nad
morze zimą, kiedy nie ma tam wczasowiczów i można spo
kojnie spacerować po pustej plaży.
- To też lubię. Na wszystko jest odpowiednia pora.
Zdziwiło ją jego wyznanie, że lubi patrzeć na szalejące ży
wioły. Choć z drugiej strony powinna się była tego domyślić.
Pod jego opanowaniem kryło się przecież tyle namiętności.
Zaczerwieniła się mimo woli, że właśnie takim słowem go
określiła.
- Mam siostrę w Atlantic City - rzucił od niechcenia. -
Lubię do niej wpadać po sezonie, żeby połazić sobie po plaży
i przepuścić trochę forsy w jej kasynie.
- Twoja siostra prowadzi kasyno? - Zaskoczona odwróciła
się w jego stronę.
- Niejedno. Razem z mężem są współwłaścicielami kilku
kasyn. - Rozbawiony jej reakcją uśmiechnął się ironicznie. -
Rena pracowała jako krupierka przy stołach do black jacka.
Wciąż to robi od czasu do czasu. A co, myślałaś, że moja
rodzina jest bardzo stateczna, poprawna i nudna?
- Niezupełnie - odparła, choć w dużej mierze właśnie tak
było. - Zwłaszcza po tym, co słyszałam o twoim ojcu. Zdaje
się, że Myra bardzo go lubi.
- W ich przypadku sprawdza się chyba powiedzenie, że
kto się lubi, ten się czubi. Poza tym ojciec jest tak samo za
dufany w sobie jak ona.
132 NORA ROBERTS
Zaparkował na podjeździe przed galerią i nim zdążyła po
wiedzieć, żeby jej nie odprowadzał, otwierał już drzwi po jej
stronie. Weszli razem po schodach. Kiedy stanęli przed drzwia
mi mieszkania, Shelby automatycznie sięgnęła do torby po klu
cze.
- Ciągle są u mnie - przypomniał, wyciągające je z kie
szeni. Nie odrywając od niej wzroku, podrzucił je kilka razy
na dłoni. - Chyba należy mi się za nie choćby filiżanka kawy.
- To próba przekupstwa - obruszyła się z lekkim gryma
sem.
- Przekupstwa? - Uśmiechnął się lekko. - Nic podobnego.
Ja tylko wyraziłem przypuszczenie.
Wahała się przez chwilę, ale w końcu dała za wygraną.
Zdążyła już poznać go na tyle, by wiedzieć, że jeśli nie zgodzi
się od razu, będzie dyskutował z nią co najmniej godzinę, sto
jąc cały czas pod drzwiami, a potem koniec końców i tak
wprosi się na kawę.
Z westchnieniem, które miało wyrażać rezygnację, odsunęła
się, dając znak, żeby otworzył drzwi.
- Kawa - powiedziała z naciskiem, jakby chciała tym jed
nym słowem wyznaczyć nieprzekraczalne granice.
W kuchni ściągnęła mokrą kurtkę i rzuciła niedbale na
krzesło. Po chwili wygrzebał się stamtąd zaspany kot. Miękko
zeskoczył na podłogę i usiadł w wyczekującej pozie, łypiąc
zdrowym okiem.
- Okropnie mi przykro, Mojżeszu. Przepraszam. - Shelby
sięgnęła do szafki po jedzenie dla kota. - To nie moja wina,
że głodowałeś. Miej pretensje do tego pana - oskarżycielsko
wskazała na Alana. - Mojżesz bardzo nie lubi, kiedy spóźniam
się z posiłkami. Ceni sobie uregulowany tryb życia - wyjaś
niła, patrząc, jak kot łapczywie pożera swoją porcję.
Alan zerknął na gęste, błyszczące futro dorodnego kocura.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 133
- Kolega Mojżesz nie wygląda na zabiedzonego - zauwa
żył.
- To prawda. - Podeszła do zlewu z zamiarem napełnienia
ekspresu do kawy. - Ale łatwo go zdenerwować. Jeśli... - Lek
ki dotyk jego rąk na ramionach wystarczył, żeby na moment
straciła wątek. - Jeśli zapomnę go nakarmić, jest... - Dzbanek
wylądował w zlewie w tej samej chwili, gdy musnął wargami
jej ucho. - Bardzo nadąsany - dokończyła z trudem, kiedy
wreszcie udało jej się nalać wody. - Marudni współlokatorzy
bardzo utrudniają życie.
Nie zrezygnowała z pomysłu zrobienia kawy, więc drżą
cymi dłońmi ustawiła ekspres na blacie szafki i desperacko
starała się wetknąć wtyczkę do gniazdka. Alan nie ułatwiał jej
zadania, bo posuwał się za nią krok w krok. Delikatnie od
garnął jej włosy z karku i przelotnie pocałował wrażliwą skórę.
- Shelby... - przesunął dłońmi wzdłuż jej boków i oparł
je na biodrach. Jego dotyk rozgrzewał ją mocniej niż wino,
ale przysięgała sobie, że to zignoruje. Pokaże mu, że jego amo
ry nie robią na niej żadnego wrażenia.
- Co takiego...
- Mmm... - Z rozkoszą przesunął wargami po szczupłej
szyi, odnajdując intrygujący zapach perfum, który w tym miej
scu był bardzo wyraźny. - Zapomniałaś wsypać kawę - szep
nął.
Zachwiała się i instynktownie chwyciła za brzeg szafki.
- Co takiego?
- Nie wsypałaś... - powtórzył, ale przerwał w pół słowa
i za jej plecami wyciągnął wtyczkę z gniazdka - żadnej kawy
- obrócił ją do siebie. Najpierw pocałował ją w jeden, a potem
w drugi kącik ust.
- Gdzie nie wsypałam? - zapytała mało przytomnym
głosem.
134 NORA ROBERTS
- Do ekspresu - mruknął niewyraźnie, bo właśnie przesu
wał ustami po jej czole.
- Zaraz się włączy - szepnęła i mocno zacisnęła powieki,
które on zaczął całować.
Nie bardzo rozumiała, dlaczego roześmiał się tak jakoś
triumfalnie. Nie miała czasu o tym myśleć, bo musiała zmo
bilizować całą siłę woli, by okiełznać wewnętrzny żar, który
zaczął wymykać się spod kontroli. Pocałunki lekkie jak puch
spadały na jej twarz.
- Alan... - wyszeptała. - Próbujesz mnie uwieść.
- Wcale nie próbuję. - Pocałował ją krótko w usta, a po
tem zsunął wargi na jej szyję. - Ja cię uwodzę.
- Nie! - zamierzała go odepchnąć, ale zamiast tego oto
czyła ramionami jego kark. - Nie będziemy się kochali. - Bar
dzo się starała, żeby wypadło to stanowczo.
- Nie? - Z trudem panował nad pożądaniem, które
wstrząsnęło nim jeszcze mocniej, kiedy wsunął palce w jej
włosy. - Nie będziemy? - Dotknął ustami jej ust. - Dlaczego?
- Bo... Bo to prosta droga do zatracenia...
Stłumił śmiech, a jego giętki język miękko wsunął się w jej
usta, by tym łatwiej wieść ją na pokuszenie.
- Spróbuj jeszcze raz...
- Bo...
W głowie miała pustkę. Nie czuła niczego, poza ogromnym,
niemal bolesnym pożądaniem. Słabła w jego ramionach, wciąż
pragnąc więcej i więcej. Czy to możliwe, by żądza mogła ode
brać świadomość?
- Nie! - Nawet nie próbowała ukryć paniki. - Nie! Za bardzo
cię pragnę. Nie rozumiesz, że nie wolno mi do tego dopuścić?
- Za późno.
Ani na moment nie przestawał całować jej twarzy, kiedy
prowadził ją za sobą przez ciemne mieszkanie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 135
- O wiele za późno, Shelby.
Zsunął z niej bluzkę i pozwolił, by miękko spłynęła na pod
łogę. Sprawi, że Shelby nigdy nie zapomni ich pierwszego razu,
postanowił. Oboje będą pamiętać te chwile do końca życia,
bez względu na to, ile upłynie lat.
Bez pośpiechu przesunął dłońmi wzdłuż jej rąk aż do ra
mion.
- Nie wiesz nawet, ile razy wyobrażałem sobie, że jestem
z tobą, że cię dotykam właśnie tak jak teraz. - Pod cienkim
jedwabiem czuł twarde piersi. - Słyszysz deszcz?
- Tak.
Pościel, chłodna i miękka, zaszeleściła cicho pod jej nagimi
plecami.
- Będę się z tobą kochał. - Jego usta znowu czule pieściły
jej ucho, gasząc ostatnią iskrę oporu. - Za każdym razem, kiedy
usłyszysz deszcz, przypomnisz sobie ten moment.
Nie będę potrzebowała deszczu, żeby pamiętać, pomyślała
i była to bodaj ostatnia trzeźwa myśl; jak tej nocy pojawiła
się w jej głowie. Czy kiedykolwiek jej serce biło szybciej niż
teraz? Czy skóra była bardziej podatna na dotyk?
Nie będzie potrzebowała deszczu... Wystarczy, że o nim
pomyśli, a natychmiast powróci do niej cudowna świeżość, ja
ką pachniały jego mokre włosy. I dźwięk jej imienia, które
szeptał pomiędzy pocałunkami.
Żaden mężczyzna nie otrzymał od niej daru całkowitej ule
głości. Dopiero teraz zupełnie się poddała, pozwalając, by do
prowadził ją do tego, przed czym długo się broniła, czego tak
bardzo się obawiała. Razem z nim gotowa była teraz zatracić
się w miłości.
Miękkimi dłońmi wodził po jej ciele, jakby chciał poznać
każdy skrawek jej skóry. Robił to tak wolno i starannie, że
poczuła się lekka niczym mgła. Czubki palców i usta wystar-
136 NORA ROBERTS
czyły, by doprowadził jej ciało do takiego pobudzenia, że z tru
dem mogła to znieść.
Próbowała rozpiąć mu koszulę, ale drżące ręce odmówiły
jej posłuszeństwa. Bezradnie szarpnęła ją, mrucząc w zniecier
pliwieniu. Tak bardzo chciała dotknąć jego nagiej skóry.
Uniósł się lekko i zrzucił krępujący go materiał. Jego usta
przestały być czułe i łagodne. Mocne ciało przytłoczyło ją,
więżąc ręce tak, że nie mogła się poruszyć. Dla niej był to
impuls, który sprawił, że przestała być bezwolna i zamiast cze
kać na rozkosz, sama po nią sięgnęła. Odpowiedziała mu iden
tyczną, jeśli nie jeszcze większą żarliwością.
Pieszczoty przestały być delikatne, ale też żadne z nich nie
szukało teraz łagodnej czułości. Kochali się tak, jakby to był
wyścig, współzawodnictwo o to, kto kogo podnieci bardziej
i szybciej.
Shelby mocno zacisnęła palce na nagich, muskularnych ra
mionach Alana, wbijając paznokcie w jego skórę. Jego usta
ślizgały się po niej, odnajdując najbardziej czułe punkty. O nie
których nawet nie wiedziała, że istnieją, póki ich nie odkrył.
Drżała, gdy jej dotykał, znacząc językiem gorący ślad na
jej wilgotnej skórze. Zapomniała o strachu, zostawiła daleko
za sobą wszystkie obawy. Liczyła się tylko pasja dawania i bra
nia rozkoszy. Widział i czuł w niej ogień, dokładnie taki, o ja
kim marzył i jaki chciał w niej obudzić.
Niecierpliwie zerwał z niej ostatni skrawek jedwabiu. Przyjęła
go z głębokim krzykiem, stłumionym pocałunkami. Wszedł
w nią, słuchając tego głosu, w którym nie było poddania czy ule
głości. Poruszając się coraz szybciej i szybciej, poprowadził ją
ku spełnieniu.
Deszcz szumiał jednostajnie za oknem, a oni leżeli obok
siebie, nie świadomi tego, czy minęły godziny, czy ledwie mi
nuty, szczęśliwie uwolnieni od poczucia czasu.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 137
Zwinięta u jego boku, zamknęła oczy i wreszcie odzyskała
spokój. Spłynęła na nią łagodność, istnienia której nawet nie
'podejrzewała. A wszystko to ofiarował jej Alan. Jego cierpli
wość i upór sprawiły, że mogli być razem.
Poruszył się i zaraz przyciągnął ją jeszcze bliżej. Ciągle
przebiegały go dreszcze, podniecenia, ale i dojmującej czuło
ści. Shelby zawładnęła nim bez reszty, zapadła w jego serce
i umysł. Miała w sobie magię, jakiej potrzebował i jaką mogła
go obdarzyć, tak jak on mógł dać jej to, co ją w nim pociągało.
Czuł, że stanowili jedność.
Leniwie przesunął dłonią po jej plecach.
- Mmm... jeszcze - mruknęła.
Roześmiał się i pogładził ją nieco mocniej.
- Shelby....
Odpowiedziała mu kolejnym pomrukiem i przytuliła się do
niego jeszcze mocniej.
- Shelby, dotykam stopami czegoś ciepłego i puchatego.
- Mhmm...
- Jeśli to twój kot, to w ogóle nie oddycha.
- To MacGregor.
- Co takiego? - zapytał, całując ją w czubek głowy.
- MacGregor. Moja świnia - śmiejąc się, wyszeptała w je
go ramię.
Zapadła cisza. Dopiero po chwili Alan odezwał się dość
oficjalnym tonem.
- Że co proszę?
Zachichotała radośnie, słysząc sztywny zwrot. Czy odtąd
będzie w stanie rozpocząć dzień, jeśli go nie usłyszy?
- Błagam, powiedz to jeszcze raz. To było cudowne!
Koniecznie chciała zobaczyć wyraz jego twarzy, więc wy
chyliła się i opierając o niego, zaczęła szukać zapałek. Kiedy
naga skóra otarła się o jego tors, znowu zaszumiało jej w gło-
138 NORA ROBERTS
wie, ale opanowała się i zapaliła świecę, stojącą na nocnym
stoliku.
- Oto MacGregor - powiedziała, wskazując koniec łóżka,
gdzie leżała jej ulubiona maskotka.
- Nazwałaś moim nazwiskiem tego fioletowego prosiaka?
- Alan, czy ładnie tak mówić o własnym prezencie?
Podniósł na nią oczy, w których dostrzegła cień urażonej
męskiej dumy i mnóstwo iskierek dobrego humoru. Ze śmie
chem cmoknęła go w nos i przytuliła się do jego piersi.
- Pożyłam go tutaj specjalnie, bo miał być jedynym Mac-
Gregorem, który zdoła wśliznąć się do mojego łóżka.
- Poważnie? - Pociągnął ją za włosy i trzymał, dopóki nie
uniosła głowy. - Uważasz, że się wśliznąłem?
- Daj spokój, Alan, przecież wiedziałeś, że w końcu się zła
mię. De można opierać się tym wszystkim balonom i tęczom?
Wyciągnęła rękę by dotknąć jego twarzy, po której tańczył
migotliwy blask świecy.
- Ja naprawdę miałam zamiar oprzeć się twojemu urokowi
- zapewniła. - Nie chciałam, żeby to się wydarzyło.
- Nie chciałaś, żebyśmy się kochali? - podniósł do ust jej
dłoń i pocałował jej ciepłe, delikatne wnętrze.
- To nie to. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciałam się
w tobie zakochać.
Wyraźnie poczuła, jak jego palce zacisnęły się na jej nad
garstku i jak przyspieszyło mu serce. Po sekundzie uścisk zel
żał, a ciemne oczy znów stały się spokojne i skupione.
- A zakochałaś się?
- Tak.
Choć powiedziała to ledwie słyszalnym głosem, pod wpły
wem tego jednego, króciutkiego słowa niemal zakręciło mu
się w głowie. Nie spodziewał się, że dostanie od niej tak wiele,
i to w tak krótkim czasie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 139
Przytulił ją mocno i pomógł ułożyć głowę na ramieniu.
- Kiedy?
- Kiedy? - powtórzyła, tuląc policzek do jego ramienia.
- Gdzieś pomiędzy przyjęciem u Write'ów a chwilą, kiedy
otworzyłam koszyk truskawek.
- Dopiero? Mnie wystarczyło pierwsze spojrzenie.
Popatrzyła mu w oczy. Nie przesadzał, wiedziała o tym,
to nie byłoby w jego stylu. Wzruszona, objęła dłońmi jego
twarz.
- Gdybyś mi to powiedział tydzień temu, ba, nawet wczo
raj, pomyślałabym, że ci kompletnie odbiło. - Roześmiana, po
całowała go w usta. - Zresztą może tak jest, wszystko jedno.
To już nie ma żadnego znaczenia.
Zawsze wiedziała, że ma w sobie ogromne pokłady czu
łości, którą jednak nigdy nie obdarzyła mężczyzny. Z Ala
nem jednak było inaczej. Zamyślona, obrysowała palcami
jego twarz, przesunęła nimi po mocnej, ale szczupłej szyi,
i zatrzymała się na muskularnych ramionach. Takich, na któ
rych można oprzeć się bez obawy, że ugną się pod ciężarem
problemów.
Jej usta dotknęły miękko jego warg, a dłonie podjęły pod
niecającą podróż. Dotykała go tak, jakby w zamęcie miłosnego
uniesienia nie zdążyła go poznać. Prowokująco musnęła języ
kiem jego szyję, odkrywając tam swój zapach. Pomyślała, że
to niezwykłe - czuć własny zapach na ciele mężczyzny.
- Powiem ci coś, ale pod warunkiem, że nie wpadniesz
w samozachwyt - szepnęła, wodząc dłońmi po jego piersi.
- No, nie wiem... - Otoczył ją ciasno ramionami. Nara
stająca przyjemność sprawiła, że głos mu się zmienił. - Jestem
wyjątkowo czuły na pochlebstwa.
- Wtedy, w mojej pracowni,.. - przylgnęła do niego usta
mi, czując nimi mocne uderzenia serca - kiedy poplamiłam
140 NORA ROBERTS
gliną twoją bluzę. Pamiętasz? Zdjąłeś ją i zacząłeś płukać, a ja
odwróciłam się i jak cię zobaczyłam, to... bardzo chciałam
dotykać cię tak jak teraz. - Wolno przesunęła dłonie w górę,
a potem w dół, ku zwężeniu na linii bioder. - Właśnie tak.
Niewiele brakowało, i bym to zrobiła.
Krew zaczęła krążyć mu szybciej. Powrócił głód jej ciała.
- Za bardzo bym się nie bronił - szepnął.
- Gdybym chciała cię wtedy mieć, senatorku, i tak nie
miałbyś żadnych szans - odpowiedziała ze śmiechem.
- Co ty powiesz?
- Naprawdę! - Czubkiem języka przejechała wzdłuż jego
żeber, z przyjemnością słuchając, jak wzdycha głęboko. -
Wiem, co mówię. MacGregorowie zawsze musieli ugiąć się
przed Campbellami.
Już chciał godnie odpowiedzieć na tę jawną zniewagę, kiedy
poczuł na udzie jej gibkie palce. Jako rasowy polityk wysoko
cenił sobie wszelkie debaty, ale wiedział też, że przychodzą
chwile, kiedy lepiej oddać głos drugiej stronie.
Silny, umiejętny dotyk jej rąk niemal odebrał mu oddech.
Długo, metodycznie poznawała linie jego ciała. Poruszała się
wolno, z rozmysłem dotykając go i pieszcząc. Tu przesunęła
ręką, tam musnęła wargami, połaskotała wilgotnym czubkiem
języka. Jej dotyk to nasilał się, to znowu słabł. Pocałunek koił
albo rozpalał do białości.
Leżał całkowicie poddany jej woli, zaciskając mocno po
wieki, wsłuchany w monotonny szum ulewy, który w pewnej
chwili zupełnie zdominowały westchnienia i szepty Shelby.
Przyjemność narastała z każdą chwilą, tym bardziej, że celowo
opóźniał moment, kiedy po nią sięgnie.
Wreszcie przyszła chwila, gdy musiał pokazać jej, co on
ma do powiedzenia w tej sprawie. Jednym szybkim ruchem
uniósł się i wciągnął ją pod siebie. Spojrzał na jej zaróżowioną,
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 141
rozpaloną twarz i zapragnął zachować ten widok w pamięci,
by ogrzewał go w chłodne poranki i mdłe popołudnia.
Płomienna czerwień potarganych włosów odcinała się ostro
od ciemnej zieleni pościeli. Rozproszone światło świecy poło
żyło na jej twarzy ruchliwe cienie. Zapatrzył się w jej oczy,
ciemne, szare jak dym, wyczekujące.
- My, MacGregorowie - szepnął - zawsze mieliśmy swoje
sposoby na Cambellów.
Schylił głowę i zatrzymał usta ledwie milimetr od jej ust,
tyle tylko, by schwytać jej oddech. Widział, że przymyka oczy,
jednak spod gęstych rzęs ciągle jeszcze spogląda na niego, od
dychając coraz szybciej.
Odchylił jej głowę i zaczął leciutko przygryzać delikatną
kość szczęki. Wtedy zacisnęła powieki i westchnęła w jedno
czesnym odruchu protestu i zachwytu. Nie mogła doczekać się
pocałunku, ale usta, które pieściły jej skórę, umiały obudzić
w niej niesamowite, cudowne dreszcze, które czuła na całym
ciele.
Ciepły, wilgotny język leniwie zakreślał coraz węższe koła
na jej piersiach, sprawiał, że traciła świadomość. On jednak
nie pozwolił jej skoncentrować na tym jednym doznaniu. Jego
dłonie wypalały gorące ścieżki na jej brzuchu, zsuwały się co
raz niżej, dotykały coraz prędzej, obiecując spełnienie, dopóki
nie jęknęła prosząco.
Wygięła się pod nim, wychodząc naprzeciw jego dłoniom
i wargom, ale on najwyraźniej nie chciał się spieszyć. Widział,
co się z nią dzieje, i to dawało mu rozkosz, coraz większą
i bardziej intensywną z każdym jej oddechem, każdym naprę
żeniem mięśni, z każdym błaganiem, żeby nie zwlekał ani
chwili dłużej.
Była jeszcze na tle przytomna, by poczuć, że jego usta prze
suwają się coraz niżej. Potem już był tylko żar jego języka,
142
NORA ROBERTS
pospieszne szepty i gwałtowne okrzyki namiętności. Żadne
z nich nie było świadome chwili, w której świat przestał dla
nich istnieć. Liczyli się tylko oni, bliskość ciał i ciepło ury
wanych oddechów.
Nie wiedziała, kiedy znowu zaczął całował jej usta, odbie
rając resztki powietrza, kiedy wszedł w nią, by zaraz zatonąć
w całkowitym zapomnieniu. Dawał jej rozkosz powoli, jakby
z rozmysłem. Wsłuchiwał się w jej gwałtowny, chrapliwy od
dech pomieszany z jego własnym oddechem, kiedy łączyły się
ich usta. Wtulił twarz w ciepło jej szyi i pozwolił owładnąć
się szaleństwu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W ponure, pochmurne poranki Shelby zawsze miała ochotę
naciągnąć kołdrę na głowę i zafundować sobie dodatkową go
dzinę snu. Tego ranka zamierzała zrobić to samo, więc z roz
koszą wtuliła się w ciepłe ramiona Alana, gotowa natychmiast
zapaść w drzemkę. Kiedy jednak poczuła na plecach, a zaraz
potem na pośladku jego dłoń, w mig pojęła, że on ma zupełnie
inny pomysł na początek deszczowego dnia.
- Śpisz? - szepnął jej do ucha. - Może cię obudzić?
Zaspana, mruknęła coś niewyraźnie.
- Widzę, że sama nie wiesz. - Przesunął ustami po jej szyi.
Ciekawe, pomyślał, ile czasu potrzeba, żeby to zmienić? - Mo
że pomogę ci się zdecydować?
Zaczął całować ją i pieścić, coraz bardziej podniecony jej
senną reakcją. Sam się dziwił, że wciąż pragnie jej tak gwał
townie, mimo że kochali się przez całą noc. Jak jednak miał
opierać się cudownej miękkości jej skóry i rozchylonych, wil
gotnych warg?
Poruszała się pod nim leniwie i zmysłowo. Ciągle balan
sowała na granicy snu, poddając się biernie jego pieszczotom.
Jemu zaś wystarczyło, że może cieszyć się nią, słuchając jej
niespokojnego oddechu i stłumionych westchnień.
Zegar wolno odmierzał kolejne poranne godziny, ale oni
mieli dla siebie całą wieczność. Kochali się zupełnie inaczej
niż w nocy, bez tego głodu i wściekłej pasji, za to z ogromną,
powolną czułością.
144 NORA ROBERTS
- Wiesz co - szepnęła, kiedy tulił się leniwie do jej piersi
- zostańmy w łóżku, dopóki nie przestanie padać.
- To za krótko - stwierdził. - Trzeba było pomyśleć o tym
parę dni temu. Otworzysz dzisiaj galerię?
Ziewnęła szeroko, wyraźnie znudzona perspektywą pracy
w sobotę.
- Całe szczęście nie muszę tego robić, bo soboty należą
do Kyle'a. Dlatego nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy spę
dzili w łóżku cały dzień.
- Chciałbym bardzo, ale... - Wtulił twarz w łagodną wy
pukłość drobnych piersi, pocałował każdą z nich, a potem za
czął całować jej szyję. - Po południu muszę iść na oficjalne
przyjęcie. Poza tym powinienem przejrzeć papiery przed ponie
działkowymi spotkaniami.
Jasne, pomyślała, z trudem powstrzymując pełne rozczaro
wania westchnienie. Dla kogoś takiego jak Alan sobota była
kolejnym dniem pracy. Szkoda.
Zerknęła na zegarek. Dochodziła siódma. Bandycka pora
jak na pierwszy dzień weekendu, mruknęła i przytuliła się do
niego mocno. Ich wspólny czas tak szybko płynął.
- Ale chyba możemy jeszcze trochę pospać - powiedziała
z nadzieją.
- A co ze śniadaniem?
Przez chwilę zastanawiała się, czy jest bardziej głodna,
czy leniwa. W końcu lenistwo wzięło górę nad pustym żo
łądkiem.
- Umiesz gotować? - zapytała.
- Nie.
Gniewnie zmarszczyła brwi, a potem złapała go za uszy
i zmusiła, żeby podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- Nic a nic? Oj, nieładnie! - pogroziła mu palcem. - Wi
dzę tu objaw zgubnego męskiego szowinizmu. I to u kogo?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 145
U polityka, którego poglądy tak często idą z parze z hasłami
feministek.
- I co z tego, że nie umiem gotować. Od ciebie też nie
wymagam, żebyś umiała. A tak swoją drogą, jak ci idzie w ku
chni?
- Marnie!
- Dziwne, zwłaszcza że apetyt ci dopisuje.
- Po co mam gotować, skoro mogę najeść się poza domem.
Często wychodzę. A ty jak sobie radzisz?
- McGee dba o to, żebym nie chodził głodny.
- McGee?
- Mhm. To nasz, jakby to powiedzieć, rezydent - tłuma
czył, bawiąc się pasemkiem jej włosów. - Kiedy byłem mały,
pracował u nas jako kamerdyner. Potem, kiedy przenosiłem
się do Waszyngtonu, uparł się jechać ze mną, i nie było siły,
żeby zmienił zdanie. - Uśmiechnął się do swoich myśli. - Za
wsze byłem jego ulubieńcem - dodał.
- Tak? - Podłożyła ramiona pod głowę i zamknęła oczy.
Bez trudu mogła go sobie wyobrazić jako chłopca. Musiał być
nad wiek rozwinięty i ciekawy życia. - A za co tak bardzo
cię lubił?
- Cóż, gdyby nie wrodzona skromność, powiedziałbym, że
byłem dobrze wychowanym, zrównoważonym dzieckiem,
z którym rodzice nie mieli żadnych kłopotów.
- Kłamczuch! - Roześmiana, pociągnęła go za ucho. -
A skąd pamiątka w postaci złamanego nosa?
Uśmiechnął się melancholijnie, po czym powiedział:
- Moja siostra, Rena, tak mnie urządziła.
- Siostra złamała ci nos? - zachichotała radośnie. - Ta,
która jest krupierką, tak? Super!
- A ty się nie śmiej! - Lekko pociągnął ją za nos. - Wiesz,
jak to bolało?
146
NORA ROBERTS
- Wyobrażam sobie. Często spuszczała ci lanie?
- Wcale. To się stało przypadkiem. Chciała uderzyć na
szego brata, Caina, bo wyśmiewał się z niej, że robi cielęce
oczy do któregoś z jego kumpli.
- Typowa braterska złośliwość!
- Ależ skąd! - sprzeciwił się łagodnie. - W każdym razie
Rena i Caine zaczęli się szarpać, a ja próbowałem ich roz
dzielić. Akurat wzięła kolejny zamach, ale zamiast Caina, tra
fiła mnie. Właśnie wtedy postanowiłem - mówił, podczas gdy
ona zanosiła się od śmiechu - że za żadne skarby świata nie
zostanę dyplomatą. Tak to już jest, że najczęściej strona bez
pośrednio nie zaangażowana obrywa między oczy.
- Ale potem... - zmęczona śmiechem opadła na poduszkę
- twoja siostra na pewno żałowała, że przypadkiem zrobiła ci
krzywdę.
- Początkowo tak. Ale potem, o ile pamiętam, jak już prze
stała lecieć mi krew i zacząłem odgrażać się, że ich pozabijam,
Rena zachowała się dokładnie tak samo jak ty w tej chwili.
Mało nie pękła ze śmiechu.
- A to nieczuła bestia! - Uniosła się na łokciu i na pocie
szenie pocałowała go w usta. - Moje biedactwo! Wiesz co,
za karę, że taka jestem paskudna, zrobię ci pyszne śniadanie.
Może być? - Jeszcze raz cmoknęła go w policzek, po czym
w przypływie energii dziarsko wyskoczyła z łóżka. - Ty też
wstawaj! Chodźmy do kuchni, może uda nam się znaleźć coś
do jedzenia.
Złapała szlafrok i poczekała, aż Alan odnajdzie i włoży na
siebie swoje porozrzucane ubranie.
- Możesz zaparzyć kawę - zadecydowała, ciągnąc go za
sobą. - A ja przeszukam lodówkę. Szczerze mówiąc, dawno
do niej nie zaglądałam.
- Brzmi bardzo zachęcająco - mruknął bez entuzjazmu.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 147
- Ej, nie marudź. Nie wiadomo jeszcze, co znajdziemy.
Może coś pysznego - dodała z rozmarzeniem.
Kiedy przechodzili przez salon, na sofie zobaczyli Mojże
sza. Leżał swobodnie wyciągnięty, a na ich widok arogancko
obrócił się na drugi bok, pokazując im imponujący, puszysty
ogon.
- Jeszcze jest obrażony - westchnęła Shelby. - Zdaje się,
że nie obejdzie się bez świeżej wątróbki albo innego przysmaku
- stwierdziła, zatrzymując się obok klatki z papugą. Wsunęła
palce między pręty i zręcznie wyciągnęła puste poidełko.
Strasznie humorzasty ten nasz Mojżesz, co, Ciociu Em? - Za
gadnęła ptaka, który w odpowiedzi zaskrzeczał, wyraźnie
czymś poirytowany.
- Zdaje się, że twoja papuga też wstała dziś lewą nogą
- zauważył Alan.
- Coś ty! Wręcz przeciwnie, musi być w doskonałym na
stroju, skoro w ogóle chciało jej się otworzyć dziób.
- Poważnie? - Spojrzał na Shelby z niedowierzaniem.
Ze zdecydowaną miną wręczyła mu pusty pojemniczek.
- Proszę, zajmij się tym, zanim zaparzysz kawę - powie
działa i nie czekając na odpowiedź, poszła po gazety, które
jak zwykle leżały pod drzwiami. On zaś spojrzał na poidełko
z miną człowieka, któremu ktoś wcisnął płaczącego, zmoczo
nego bobasa i kazał zmienić pieluchę.
Tymczasem Shelby wróciła do kuchni i przez chwilę czy
tała nagłówki.
- Bliskowschodnia podróż prezydenta to nadal temat nu
mer jeden - zauważyła, po czym znudzona rzuciła gazetę na
blat. - Lubisz podróżować?
Domyślając się, jaki jest ukryty sens tego pytania, zasta
nowił się chwilę, nim odpowiedział:
- Czasami tak, kiedy robię to dla przyjemności. A czasem
148 NORA ROBERTS
po prostu nie mam innego wyjścia. Nie zawsze mogę wybierać,
dokąd i kiedy pojadę.
- Jasne! - zgodziła się, energicznie kiwając głową. Za nic
nie pozwoli zepsuć sobie dnia, zadecydowała
Otworzyła lodówkę i długo wpatrywała się w niemal puste
półki, póki nie usłyszała, jak za jej plecami zakręcił wodę i po
szedł do saloniku. Nie wolno ci o tym myśleć, nakazała sobie
surowo.
- Zobacz, co znalazłam - zawołała wesoło, kiedy wrócił
do kuchni. - Karton mleka, resztki chińskiego makaronu
sprzed dwóch dni, odrobinę koziego sera, pół paczki parówek
i jedno jajko.
- Jedno jajko? - Z niedowierzaniem zerknął jej przez ra
mię.
- Czekaj chwilę - mruknęła, przygryzając w zamyśleniu
dolną wargę. - Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.
- Trzeba raczej wziąć pod uwagę najbliższą restaurację.
- Mężczyznom zawsze brak wyobraźni - stwierdziła,
wyraźnie zniecierpliwiona. - Niech no spojrzę... - Zaczęła
energicznie i systematycznie przeszukiwać szafki. - W porząd
ku, nie zginiemy. Mam... pięć kawałków pieczywa tostowego,
licząc z piętkami. Jest jedno jajko, mleko Wiem! Zrobimy
francuskie tosty! - zawołała triumfalnie. - Po dwa i pół tosta
na osobę.
- Może być, ale ty zjadasz piętki - powiedział szybko.
- Patrzcie, jaki wybredny! - Wzruszyła ramionami i po
szła po mleko i jajko.
- I na dodatek dyskryminuję kobiety - uzupełnił, a potem
zajął się parzeniem kawy, zostawiając Shelby w spokoju, by
mogła oddać się twórczemu zajęciu.
Przez chwilę krzątali się w zgodnym milczeniu, nie wcho
dząc sobie w drogę. On odmierzył właściwą ilość wody i ka-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
149
wy, ona wlała nieco mleka do miseczki. Zrobiła to zresztą nie
zbyt pewnie, bo szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, ile po
winna go odmierzyć.
Alan obserwował ją od czasu do czasu, z zainteresowaniem
patrząc, jak przeszukuje szafkę, w której znalazła pusty słoik,
plastikowy pojemnik bez przykrywki i jakiś stary notes z fru
wającymi luzem kartkami.
- A więc tu jesteś - szepnęła pod nosem, kiedy wreszcie
udało jej się wydostać patelnię. Podniosła głowę, a wtedy za
uważyła, że Alan jej się przygląda. - Nie gotuję zbyt często
- pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Przypominam o restauracji na rogu - odezwał się bez
przekonania, bo całą jego uwagę przykuł jej szlafrok, kusząco
rozchylony na piersiach i opinający się na udach. - Tylko że
musiałabyś się ubrać.
Posłała mu uwodzicielski uśmiech, ale kiedy zrobił krok
w jej stronę, wrzuciła tost do miseczki i zaczęła go energicznie
obracać.
- Wyjmij talerze - rzuciła rozkazująco.
Posłusznie podszedł do szafki, którą mu wskazała i wyjął
naczynia, a potem stanął tuż za jej plecami. Przytulił się do
niej i musnął wargami brzeg ucha, zadowolony z jej natych
miastowej reakcji.
- Uprzedzam, że przypalone tosty będą dla ciebie - ostrzegła.
- Masz cukier puder? - zapytał, ze śmiechem odstawiając
talerze.
- Po co? - Wysuwając koniec języka, zgrabnie przerzuciła
w powietrzu tosty na drugą stronę.
- Tak sobie - rzucił krótko i zaczął szukać na własną rękę.
Przy okazji w jednej z szuflad natknął się na sztućce.
- Nie lubisz syropu klonowego? - zapytała, kładąc na pa
telni ostatni kawałek chleba.
150 NORA ROBERTS
- Nie.
- No, cóż - z niedbałym wzruszeniem ramion zsunęła tosty
na talerze - od dzisiaj polubisz. Zdaje się, że mam trochę sy
ropu w... - zamyśliła się na chwilę - drugiej szafce od lewej.
Zanim znalazł butelkę, zdążyła równo podzielić tosty, nalać
kawy do kubków i zanieść to wszystko na stół.
- Mamy mniej więcej łyżkę syropu - stwierdził, oglądając
butelkę pod światło.
- W zupełności wystarczy. Wypada mała łyżeczka na
kromkę - wyliczyła skrupulatnie, po czym sięgnęła po butelkę
i odlała z niej równą połowę. - Swoją drogą nigdy nie pa
miętam, co powinnam kupić - dodała, biorąc pierwszy kęs.
Alan dość długo siłował się z plastikową butelką, próbując
wycisnąć z niej ostatnią kropelkę syropu.
- Za to masz co najmniej sześć różnych puszek jedzenia
dla kotów - zauważył kwaśno.
- Mojżesz się złości, jeśli ciągle daję mu to samo. Nie
lubi montonii.
Ostrożnie odgryzł kawałeczek tosta i z przyjemnością
stwierdził, że smakuje dużo lepiej, niż się spodziewał.
- Wiesz, zupełnie nie rozumiem, jak osoba z tak silnym
charakterem jak ty może pozwalać się wodzić za nos jakiemuś
kapryśnemu kocurowi - powiedział.
- Cóż, wszyscy mamy swoje słabości - odparła
niewyraźnie, bo właśnie włożyła sobie do ust spory kawałek
chleba. - Poza tym, Mojżesz doskonale sprawdza się jako
współłokator. Nie podsłuchuje moich rozmów telefonicznych
i nie pożycza ubrań bez pytania.
- I to są według ciebie najważniejsze warunki zgodnego
współistnienia?
- Może nie najważniejsze, ale na pewno mieszczą się
w pierwszej dziesiątce.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 151
Pokiwał głową ze zrozumieniem, podziwiając w duchu
tempo, w jakim uporała się ze swoim tostem.
- A gdybym tak obiecał - zaczął ostrożnie - że nigdy nie
zrobię żadnej z tych rzeczy, które są na twojej liście, wyszłabyś
za mnie?
Znieruchomiała. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, wi
dział ją kompletnie zbitą z tropu. Wolno odstawiła kubek, który
trzymała w dłoni i utkwiła w nim pełne napięcia spojrzenie.
Wpatrywała się w parującą kawę, usiłując zapanować nad para
liżującym strachem.
- Shelby?
Szybko potrząsnęła głową. Wstała i nie mogąc opanować
drżenia rąk, zaczęła zbierać naczynia, które potem bez słowa
zaniosła do zlewu. Milczała uparcie w obawie, że jeśli tylko
otworzy usta, natychmiast przyjmie jego propozycję.
Dlaczego zupełnie nie przygotowała się na taką sytuację?
Powinna była wiedzieć, że dla niego miłość oznacza małżeń
stwo i dzieci. Sama również tego pragnęła, tyle że Alan był
senatorem i nie zamierzał rezygnować ze swojej funkcji. Ona
natomiast zbyt dobrze wiedziała, co to oznacza.
Oddychała z trudem, ciężko opierając się o zlew. Szeroko
otwartymi oczami wpatrywała się w zalaną deszczem szybę.
Kiedy poczuła na ramionach dłonie Alana, z całych sił zacis
nęła powieki.
- Shelby - wymówił jej imię bardzo łagodnie, ale mogłaby
przysiąc, że w uścisku palców na swoich ramionach wyczuła
pulsujące fale zniecierpliwienia i żalu. - Kocham cię. Nigdy
dotąd nie spotkałem kobiety, z którą chciałbym spędzić życie.
Ty jesteś pierwsza. Potrzebuję takich poranków. Chcę zawsze
budzić się obok ciebie.
- Ja też.
Obrócił ją twarzą do siebie. W jego ciemnych oczach do-
152
NORA ROBERTS
strzegła powagę i skupienie, które tak bardzo zaintrygowały
ją pierwszego wieczora. Przez chwilę przyglądał się jej ba
dawczo, a potem jeszcze raz poprosił:
- Wyjdź za mnie.
- Mówisz tak, jakby to było dziecinnie proste...
- Nieprawda! - zaprzeczył z mocą. - To nie jest proste.
Jest konieczne, nawet niezbędna, ale na pewno nie proste.
- Nie pytaj mnie teraz. - Otoczyła go ramionami i ukryła
głowę na jego piersi. - Proszę. Jesteśmy razem, kocham cię.
Niech to nam na razie wystarczy.
Powinien był nalegać, bo instynkt podpowiadał mu, żeby gdy
by wymusił na niej odpowiedź, usłyszałby to, co chciał usłyszeć.
Lecz z drugiej strony... Wahała się, bliska płaczu. W jej spło
szonych oczach wyczytał błaganie o litość. Nie chciała teraz po
dejmować decyzji, a on nie potrafił do niczego jej zmuszać.
- Jutro będę cię pragnął tak samo mocno jak dziś - po
wiedział, pieszczotliwie mierzwiąc jej włosy. - Podobnie za
rok i za dziesięć lat. Mogę ci obiecać, że dam ci trochę czasu,
nim zapytam o to ponownie. Ale nie mogę zaręczyć, że za
czekam, aż ty będziesz gotowa mi odpowiedzieć.
- Nie musisz niczego obiecywać. - Przechyliła głowę i ob
jęła dłońmi jego twarz. - Na razie cieszmy się tym, co mamy.
Nie musimy myśleć o tym, co będzie jutro, skoro dziś jest
nam tak cudownie. Pytania odłóżmy na potem - wyszeptała
żarliwie. Kiedy go pocałowała, ogarnęło ją obezwładniające
uczucie miłości do tego mężczyzny, miłości tak absolutnej, że
aż zadrżała z przerażenia. - Wracajmy do łóżka. Kochaj się
ze inną. Kiedy to robisz, nie liczy się nic ani nikt poza nami.
Wyczuł jej desperację i choć nie do końca pojmował przy
czynę, nie próbował o nic pytać. Bez jednego słowa wziął ją
na ręce i zaniósł do sypialni.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 153
- Jeszcze mogę się wymówić - powiedział, zatrzymując
samochód przed swoim domem, - Wyślę kartkę z przeprosi
nami, i po sprawie.
- Alan, ja naprawdę chętnie tam pójdę. - Shelby pochyliła
się w jego stronę i szybko pocałowała go w policzek, po czym
zgrabnie wysiadła na chodnik. - Poza tym takie taneczne wie
czorki bywają zabawne, nawet wtedy, gdy są pretekstem do
spełniania funkcji politycznych.
Alan stanął obok niej i zanim zaprowadził ją do środka,
wyłudził jeszcze jeden czuły pocałunek.
- Wiem, że poszłabyś wszędzie, gdzie dają dobrze zjeść.
- Nie ukrywam, że to dla mnie silna motywacja - przy
znała, po czym wzięła go pod rękę i razem ruszyli w stronę
domu. - Poza tym, nie mogłam nie skorzystać z okazji obej
rzenia twojego mieszkania. Ty się będziesz przebierał, a ja so
bie wszystko dokładnie obejrzę.
- Obawiam się, że uznasz mój dom za zbyt konserwatywny.
- Skoro ty taki nie jesteś... - Roześmiała się prowokująco
i lekko ugryzła go w ucho.
- Wydaje mi się - stwierdził, otwierając drzwi - że gdy
byśmy zostali w domu, spędzilibyśmy o wiele ciekawszy
wieczór.
- Hmm... Może dam się przekonać? - Byli już w środku,
kiedy odwróciła się i objęła go za szyję. - Jeśli mnie ładnie
poprosisz...
Nim miał szansę to zrobić, usłyszał za plecami dyskretne
pokasływanie. McGee stał obok wejścia do salonu, a jego dłu
ga, koścista twarz nie wyrażała żadnych emocji. A jednak mi
mo dzielącej ich odległości prawie dwóch metrów, Alan
wyraźnie wyczuł jego dezaprobatę i z trudem powstrzymał
zniecierpliwione westchnienie.
McGee potrafił zachowywać się niczym sługa doskonały,
154 NORA ROBERTS
a jednocześnie wysyłać sygnały, jakich nie powstydziłby się
najbardziej surowy krewny. Mniej więcej od dnia, kiedy Alan
skończył szesnaście lat, musiał wiecznie zmagać się z pełnymi
nagany spojrzeniami kamerdynera, którymi ten go obrzucał,
ilekroć zdarzyło się, że wrócił do domu nieco później.
- Było do pana dużo telefonów, senatorze.
Niewiele brakowało, a Alan nie zdołałby zapanować nad
wściekłością. Już, już miał wykrzywić usta w nieprzyjemnym
grymasie, kiedy w porę odzyskał panowanie nad sobą. Wie
dział, że to wyniosłe „senatorze" było zarezerwowane na uży
tek osób, o których stary Szkot nie miał najlepszego mnie
mania.
- Czy któryś z tych telefonów wymagał pilnej odpowiedzi,
McGee?
- Nie, panie senatorze.
- W takim razie zajmę się tym później. Shelby, pozwól,
to jest McGee, który pracuje dla mojej rodziny od pokoleń.
- Witam, panie McGee. - Bez zastanowienia puściła Alana
i poszła podać rękę kamerdynerowi. - Pochodzi pan z gór?
- Tak jest, proszę pani. Z Perthshire.
Jej szczery uśmiech poruszyłby nawet kamień, nic więc
dziwnego, że i McGee nie pozostał obojętny.
- Mój dziadek pochodzi z Dalmally - wyjaśniła. - Zna
pan te strony?
- Tak, proszę pani. - Alan ze zdziwieniem obserwował,
jak wyblakłe oczy kamerdynera nabierają blasku. - To cudna
okolica.
- Też tak myślę, choć byłam tam ostatni raz jako siedmio
letnie dziecko. Właściwie zapamiętałam tylko góry. Często
jeździ pan w rodzinne strony?
- Każdej wiosny, żeby zobaczyć, jak kwitnie wrzos. Nie
ma nic piękniejszego niż spacer po kwitnącym wrzosowisku.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 155
Alan własnym uszom nie wierzył. To, co słyszał, było naj
dłuższą i najbardziej romantyczną wypowiedzią, na jaką
McGee zdobył się w obecności osoby nie należącej do rodziny
MacGregorów.
- Zaparz herbatę, McGee - poprosił - a ja w tym czasie
pójdę się przebrać. Nie czekaj na mnie i podaj pannie Campbell
herbatę w salonie.
- Campbell? - Kamienna twarz kamerdynera ożywiła się
w mgnieniu oka, kiedy zdumiony spoglądał to na Alana, to
na Shelby.
- Campbell - przytaknęła, przyglądając się McGee. Mo
głaby bowiem przysiąc, że przez ułamek sekundy widziała
w jego oczach błysk złośliwej wesołości.
- Ale będzie awantura - mruknął cicho w odpowiedzi
i szybko zniknął w kuchni.
Tymczasem Alan ujął ją pod ramie i poprowadził do salonu.
- Niewielu osobom udało się wyciągnąć z McGee tak dużo
- zauważył.
- To było dużo?
- Kochana, dla niego to niemal przemówienie.
- Cóż, to chyba dobrze. Podoba mi się ten twój McGee
- wyznała, rozglądając się po salonie. - A już najbardziej pod
obało mi się, jak zgromił cię wzrokiem za to, że nie wróciłeś
na noc.
Podeszła do obrazu, przedstawiającego sztorm i zaczęła go
z uwagą oglądać. Nawet ten obraz pasował do Alana, tak samo
zresztą, jak wystrój pokoju. Stonowane, pełne harmonii barw
wnętrze doskonale oddawało jego naturę. Znalazło się tu miej
sce nawet dla dzikości i pasji, jaka ożywiała płótno ze wzbu
rzonym morzem...
Niemal w tej samej chwili przypomniała sobie misę w ko
lorze jadeitu, którą zrobiła dzień po tym, jak się poznali. Po-
156 NORA ROBERTS
winien ją tutaj mieć, stwierdziła, byłaby idealną ozdobą tego,
miejsca. To niesamowite, że nie znając go potrafiła stworzyć
coś, co tak doskonale pasowało do jego świata. Czemu więc
ona nie mogłaby?
Odsunęła od siebie tę myśl i obracając się do niego, po
wiedziała z uśmiechem:
- Podoba mi się, jak mieszkasz.
Zaskoczyła go tym prostym stwierdzeniem. Spodziewał się
raczej uszczypliwego, dwuznacznego komentarza. Podszedł do
niej i przesunął dłońmi po jej ramionach, czując pod palcami
miękki, wciąż wilgotny aksamit.
- A mnie podoba się, że ty tu jesteś.
Zapragnęła przytulić się do niego z całych sił i usłyszeć,
jak obiecuje jej, że zawsze będzie tak jak teraz, nic się między
nimi nie zmieni, nic ani nikt im nie przeszkodzi. Gdyby to
tylko było możliwe...
- Lepiej niech pan idzie się przebrać, senatorze - położyła
dłoń na jego policzku i uśmiechnęła się łagodnie. - Im szybciej
tam dotrzemy, tym szybciej będziemy mogli wyjść.
Przycisnął do ust jej palce.
- Masz rację - powiedział z uśmiechem. - Zaraz będę go
towy.
Kiedy została sama, zamknęła oczy i pozwoliła, by powró
cił strach. Co ma teraz robić, pomyślała rozpaczliwie. Jakim
cudem mogła kochać go i pragnąć tak mocno, skoro instynkt
nieustannie ostrzegał ją, że popełnia błąd za błędem, zatracając
zwykłą dla siebie ostrożność?
Bez trudu potrafiłaby wymienić co najmniej tuzin solid
nych, rzeczowych argumentów przemawiających za tym, że
w żadnym wypadku nie powinni być razem. Wszystkie jednak
traciły sens, kiedy Alan znajdował się w pobliżu. Wtedy nie
potrafiła już racjonalnie myśleć.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 157
Jeszcze raz rozejrzała się po salonie, tym razem bardzo
uważnie. Wszystko miało tu swój właściwy porządek i styl,
który mogła podziwiać, ale który zupełnie jej nie odpowiadał.
Ona sama żyła w chaosie i jak dotąd nigdy na to nie narzekała.
To przerażające, jak bardzo różnili się z Alanem.
On miał w sobie wrodzoną dobroć i tolerancję, której jej
z pewnością brakowało. Swe wyważone sądy i decyzje opierał
na starannie sprawdzonych faktach, podczas gdy ona liczyła
zawsze na swoją fantazję i szczęście, pozwalając unosić się
okolicznościom. Jak to możliwe, by dwoje tak odmiennych
ludzi pokochało się tak mocno?
Trzeba było uciekać, pomyślała posępnie. Uciekać najdalej
i najszybciej jak się da, i to już zaraz po pierwszym spotkaniu.
Tylko co by to dało?
Uśmiechnęła się ironicznie i przemaszerowała na drugi ko
niec pokoju. Mogłaby czmychnąć przed nim jak przestraszony
zając, a on i tak wytropiłby ją, metodycznie i bez pośpiechu.
A gdyby zabrakło jej sił i wyczerpana padałaby po drodze, on
już by tam na nią czekał.
- Herbata, panno Campbell.
Odwróciła się i uśmiechnęła do McGee, który wszedł, nio
sąc na tacy tak cudną zastawę, że musiała natychmiast jej do
tknąć.
- Ach, miśnieńska porcelana z czerwonej glinki. - Z wes
tchnieniem zachwytu podniosła delikatnie zdobioną filiżankę.
- Robota Johanna Bóttgera, z początku XVIII wieku. Wspa
niałe! - Ostrożnie obracała w palcach naczynie, przyglądając
mu się zachłannie. - Biedny Johann nigdy nie osiągnął swego
życiowego celu. Nigdy nie udało mu się wypracować takiej
perfekcji w zdobieniu, która stawiałaby go na równi z orien
talnymi mistrzami. Jednak jakie cuda stworzył, próbując się
z nimi zmierzyć...
158
NORA ROBERTS
Spojrzenie kamerdynera, które przypadkiem złowiła,
wyraźnie mówiło, że posądza ją o niecne zamiary. Rozbawiona
tym odkryciem, z uśmiechem odstawiła filiżankę.
- Wybacz, McGee, trochę mnie poniosło, ale widzisz, ja
mam ogromną słabość do gliny.
- Do gliny, panno Campbell?
- Tak jest, do gliny. - Delikatnie stuknęła paznokciem
w kruchą ściankę. - To od niej wszystko się zaczyna. Od kupy
mokrego błota.
- Rozumiem, proszę pani. - Z szacunkiem skinął głową,
uznając w duchu, że lepiej nie drążyć tematu. - Może zechce
pani spocząć na sofie.
Posłusznie usiadła, a potem obserwowała, jak wprawnie
rozstawiał zastawę na stoliku.
- Niech mi pan powie - poprosiła - czy Alan zawsze był
taki... perfekcyjny?
- Tak, proszę pani - odparł McGee bez chwili namysłu.
- Tego właśnie się obawiałam - mruknęła.
- Przepraszam? - nie dosłyszał.
- Słucham? - Rozkojarzona, podniosła wzrok, po czym
energicznie pokręciła głową. - Nic, nic, McGee. Dziękuję za
herbatę.
Sięgnęła po filiżankę i z przyjemnością upiła mały łyk, za
stanawiając się, po co w ogóle pytała, skoro dobrze znała
odpowiedź. Alan urodził się po to, by wygrywać, i to we wszy
stkich życiowych konkurencjach.
Zapatrzyła się w złocisty napar, po czym smutnie pokiwała
głową. Tak, właśnie tego obawiała się najbardziej.
- Ile trzeba zapłacić, by w dobie rosnącej inflacji poznać
twoje myśli? - odezwał się Alan, stając w drzwiach. Przyglą
dała jej się od paru chwil, zachwycony jej urodą, i dopiero
teraz przerwał jej zamyślenie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 159
- Szybko ci poszło - pochwaliła z uśmiechem, unikając
tym samym odpowiedzi na jego pytanie. - Muszę ci opowie
dzieć, co się stało. Tak namiętnie zachwycałam się twoją po
rcelanową zastawą, że McGee poczuł się zaniepokojony. Pew
nie się biedak poci ze strachu, czy czasem nie wyniosę w to
rebce spodeczka. - Podniosła się i dygnęła żartobliwie. - Se
natorze, czy jest pan gotów pokazać światu, jak bardzo potrafi
pan być czarujący i dystyngowany?
Podejrzliwie uniósł jedną brew.
- Coś mi się zdaje, że słowo dystyngowany znaczy w two
im słowniku mniej więcej tyle, co sztywny.
- Wcale nie! - zaprotestowała gorąco, a kiedy byli już w ho
lu, dodała jeszcze: - Dam ci kuksańca w bok, jak tylko zobaczę,
że niebezpiecznie dryfujesz w stronę przesadnej powagi.
- Nie robiłem tego od godziny i dwudziestu trzech minut
- stwierdził, zatrzymując ją i obejmując w pasie. Jego usta
przylgnęły do jej warg. - Kocham cię - szepnął.
Natychmiast oddała pocałunek, napierając na niego całym
ciałem. Czuł, jak jej serce bije coraz szybciej, a ona sama staje
się coraz bardziej roznamiętniona. Delikatnie przygryzł jej do
lną wargę.
- Myśl o mnie - mruknął - bez względu na to, z kim bę
dziesz tańczyła dziś wieczorem.
Bez tchu spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich pewność,
rozwagę i pasję, którym nie mogła się oprzeć. Jeśli nie będzie
walczyła, pomyślała, straci dla niego głowę i pozwoli, by zu
pełnie ją zdominował. Miał w sobie dość mocy, by to zrobić.
- Dziś wieczorem - odszepnęła chrapliwe - bez względu
na to, z kim będziesz tańczył, będziesz mnie pragnął. Wiem,,
że tak będzie. - W tej samej chwili dostrzegła w lustrze ich
odbicie. - Alan! - zawołała i pociągnęła go w stronę lustra.
- Powiedz, co widzisz?
160
NORA ROBERTS
Wciąż obejmując ją w talii, przyglądał się wnikliwe ich
odbiciu. On sam założył konwencjonalny, ciemny garnitur,
a ona jakąś fantazyjną suknię z różowej organdyny. Sięgała mu
dokładnie pod brodę, spojrzał więc z góry na jej płomienna
czuprynę, zastanawiając się przy tym, jaki inny rudzielec od
ważyłby się wystąpić w różowym, a na dodatek wyglądał
w nim prześlicznie.
- Widzę dwoje zakochanych ludzi - powiedział, odnajdu
jąc w lustrze jej oczy. - Bardzo od siebie różnych, ale two
rzących razem świetną parę.
- Tyle że wyglądałbyś o wiele lepiej, gdybyś miał u boku
którąś z tych chłodnych blondynek w klasycznej małej czarnej.
Milczał przez chwilę, jakby ważył w myślach sens tych
słów.
- Wiesz co - odezwał się łagodnie - pierwszy raz, odkąd
cię znam, mówisz jak głupia blondynka z kiepskiego dowcipu.
Przyjrzała się jego odbiciu, popatrzyła na uprzejmie zain
teresowany i śmiertelnie poważny wyraz jego twarzy i roze
śmiała się głośno. Nic innego nie wypadało jej zrobić.
- W porządku, ale za karę będę przez cały wieczór tak
samo dostojna jak ty.
- Uchowaj Boże! - jęknął i pociągnął ją do wyjścia.
Przyjęcie było naprawdę eleganckie. W dyskretnym
świetle kryształowych żyrandoli połyskiwała wytwornie sre
brna zastawa, a wszystkie stoły okrywały nieskazitelnie bia
łe obrusy.
Shelby siedziała przy jednym z wielu dużych, okrągłych
stołów pomiędzy Alanem a szefem Ministerstwa Transportu
i zgrabnie wyjadała nadzienie z pokaźnego homara, nie zapo
minając przy tym o podtrzymywaniu interesującej konwersacji.
- Widzisz, Leo, gdybyś nie był taki uparty, posłuchał dobrej
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 161
rady i wziął aluminiową rakietę, pewnie poszłoby ci dużo le
piej.
- Moja gra bardzo się poprawiła! - Łysiejący urzędnik ma
chnął w jej stronę swoją łyżeczką. - Nie zapominaj, że nie
graliśmy ze sobą od dobrych sześciu miesięcy. Teraz już nie
mogłabyś pokonać mnie w paru prostych setach.
Uśmiechnęła się lekko, i popijając wodę, czekała, aż kelner
zabierze nakrycie i poda następne danie.
- Zobaczymy - powiedziała po chwili. - Jeśli uda mi się
znaleźć wolną godzinę, chętnie zajrzę do klubu.
- Koniecznie! Pokonam cię z największą przyjemnością.
- Najpierw musisz trochę popracować nad serwisem -
skwitowała z uśmiechem. - Aha, i jeszcze ten słaby backhand
- dodała złośliwie
Dziękowała losowi, że dał jej za sąsiada Leo, gdyż w jego
towarzystwie mogła czuć się zupełnie swobodnie. W obszernej
sali dostrzegała wiele znajomych twarzy, jednak ledwie z gar
stką z tych osób miałaby ochotę spędzić godzinę czy dwie.
- Zostaw mój backhand w spokoju - fuknął Leo. Przysu
nął się do Alana, wziął go pod ramię, i wskazując Shelby, za
pytał: - Jak tam, MacGregor, grał pan już z nią w tenisa?
- Nie. - Alan poszukał wzrokiem jej oczu. - W tenisa je
szcze nie grałem.
- W takim razie pozwól, że ostrzegę cię jak przyjaciela.
Ta panienka znajduje złośliwą przyjemność w ogrywaniu prze
ciwnika. I nie ma żadnego szacunku dla starszych.
- Dobra, dobra Leo - przerwała mu wesoło. - Gadaj, co
chcesz, a ja i tak nie będę wytykała ci tych wszystkich punktów,
które sam sobie dodałeś, kiedy już przegrywałeś w setach.
Uśmiech zniknął z grubych warg Leo.
- Diablica! - syknął. - Czekaj, niech no tylko spotkamy
się na korcie!
162 NORA ROBERTS
- Gra pan w tenisa, senatorze? - Rozbawiona Shelby
zwróciła się teraz do Alana.
- Od czasu do czasu. - Jego słowom towarzyszył cień
uśmiechu. Roztropnie nie wspomniał, że w czasie studiów
właśnie tenis wybrał sobie na zaliczenie.
- Wyobrażam sobie, że czuje się pan znacznie lepiej, grając
w szachy. Można wtedy dłużej analizować każde posunięcie
i godzinami obmyślać strategię - powiedziała niewinnie.
Znowu odpowiedział tajemniczym uśmiechem, sięgając po
wino.
- Cóż, musimy ze sobą zagrać.
- Już raz zagraliśmy! - Roześmiała się niskim, gardłowym
śmiechem.
- Masz ochotę na rewanż? - Musnął ręką jej dłoń.
Odwdzięczyła mu się spojrzeniem, od którego zawrzała mu
krew.
- Nie. Drugi raz nie dam się tak wmanewrować.
Dobry Boże, czy ta kolacja nigdy się nie skończy, westchnął
w myślach. Tak bardzo pragnął być z nią sam na sam i poczuć
pod palcami cudownie gładką, nagą skórę. A potem patrzyłby,
jak te roześmiane szare oczy zasnuwa mgła, znak, że Shelby
myśli już tylko i wyłącznie o nim.
Intrygujący zapach jej perfum drażnił jego zmysły. Wśród
gwaru rozmów dokoła słyszał tylko jej głos. Z trudem skupił
się wprawdzie na dyskusji z członkinią Kongresu, siedzącą po
jego prawej stronie, i nawet udało mu się stworzyć pozory zain
teresowania, jednak w myślach już trzymał Shelby w ramio
nach i słuchał, jak dotykając go, szeptała jego imię.
Siła jego pożądania na pewno kiedyś zelżeje, pocieszył się
w myślach. Musi. Przecież człowiek chyba by zwariował, gdy
by bezustannie tak mocno pragnął kobiety. Z czasem to draż
niące nienasycenie zmieni się w dużo łagodniejsze uczucie,
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 163
a wtedy wystarczy mu jej delikatny dotyk podczas wspólnego
snu albo czuły uśmiech przesłany z drugiego końca pokoju.
Odwrócił się na chwilę od swej rozmówczyni, by spojrzeć
na profil Shelby, wciąż przekomarzającej się z Leo. Objął
uważnym spojrzeniem jej drobne rysy i burzę loków i zdecy
dował, że bardzo się mylił. Nigdy nie uda mu się nią nasycić,
a jego żądza nigdy się nie zmniejszy. Nie z nią. Byli sobie
przeznaczeni i żadna siła nie zdoła tego zmienić.
Podchwycił strzępki jej rozmowy z jakimś politykiem.
Shelby wygłaszała właśnie zwięzłą i bardzo nieprzychylną opi
nię na temat ustawy, nad która w przyszłym tygodniu miał
debatować Kongres. Jej ostre poglądy najwyraźniej rozjuszyły
mężczyznę, który mimo to starał się zachować spokój. Ona
zaś uparcie próbowała wyprowadzić go z równowagi.
Alan uśmiechnął się pod nosem i natychmiast zastanowił,
czy Shelby zdaje sobie sprawę, jaką złożoną jest osobowością.
Z jednej strony krytycznie odnosiła się do polityków, z drugiej
zaś czuła się wśród nich jak ryba w wodzie. Radziła sobie do
skonale, nie wyglądała na skrępowaną, a jeśli nawet nie nabrała
światowej ogłady, to tylko dlatego, że nie chciała tego robić.
Poza tym i tak była wyjątkowa.
Wiedział, że wstała, jeszcze zanim musnęła ustami jego ucho.
- Zatańczysz ze mną, senatorze? - szepnęła. - Taniec to
chwilowo jedyny znany mi przyzwoity sposób, żeby się do
ciebie dobrać.
Pozwolił, żeby przeszła przez niego pierwsza fala pożąda
nia, która niemal odebrała mu zdolność widzenia i słyszenia
kogokolwiek poza Shelby. Spokojnie zaczekał, aż wzburzenie
opadnie, i dopiero potem wstał z krzesła i poprowadził ją na
parkiet.
- To niesamowite, jak zgodnie myślimy - powiedział,
obejmując ją ciasno. - I jak idealnie do siebie pasujemy.
164
NORA ROBERTS
- A nie powinniśmy - mruknęła, przechylając głowę. Jej
oczy obiecywały namiętność, usta kusiły, wilgotne i rozchy
lone. Rękę na jego ramieniu przysunęła jak najbliżej szyi, by
choć czubkami palców dotykać gorącej skóry. - Nie powin
niśmy do siebie pasować. Nie powinniśmy tak dobrze się ro
zumieć i naprawdę nie wiem, dlaczego dzieje się inaczej.
- Mogę ci to wytłumaczyć - odpowiedział. - To, co dzieje
się między nami, wymyka się logice, a więc zgodnie z jej za
sadami, nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na twoje wąt
pliwości.
Roześmiała się, ubawiona jego sposobem myślenia.
- Och, Alan, naprawdę jesteś za mądry, żeby się z tobą
spierać.
- Co nie przeszkadza ci robić to niemal bez przerwy.
- Żebyś wiedział! - Oparła głowę o jego ramię. - Znasz
mnie stanowczo zbyt dobrze i to mnie niepokoi. Istnieje po
ważne niebezpieczeństwo, że jeszcze trochę, a zacznę cię
uwielbiać.
- Jakoś nie boję się podjąć ryzyka. A ty?
Zamknęła oczy i delikatnie poruszyła głową w taki sposób,
że nie mógł mieć pewności, co oznaczał. Równie dobrze mógł
być potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.
Nim kolacja dobiegła końca, tańczyli ze sobą jeszcze wiele
razy, a gdy przyszło im kołysać się w rytm muzyki w obję
ciach innego partnera, i tak nie potrafili myśleć o nikim innym,
jak tylko o sobie nawzajem. Rozdzieleni, posyłali sobie zna
czące spojrzenia, które nie mogły pozostać niezauważone przez
innych gości.
- No, co tam, panie MacGregor? - Leo poufale klepnął
go w łopatkę, wykorzystując moment, że ktoś zaprosił Shelby
do tańca. - Jakieś znaczące sukcesy w walce o bezdomnych?
- Dzięki za zainteresowanie. - Alan oparł się wygodnie
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 165
i sięgnął po wino. - Powoli idziemy naprzód. Spotkaliśmy się
z bardzo przychylną reakcją w Bostonie, gdzie, jak pewnie pan
wie, od jakiegoś czasu działają schroniska.
- Świetnie! Na pewno bardzo by pan skorzystał, gdyby
udało się rozkręcić tę sprawę jeszcze w tej kadencji. - Leo
wyciągnął zapalniczkę i podpalił koniec długiego, aromatycz
nego cygara. - Sława tego, który rozwiązał problem bezdo
mności, przyda się w chwili, gdy zdecyduje się pan stanąć
w szranki w najbliższych wyborach.
Alan uśmiechnął lekko i dalej wolno popijał wino, nie spu
szczając oka z Shelby.
- Za wcześnie, żeby o tym mówić - odpowiedział.
- Cóż, pan wie lepiej. - Leo posłał w stronę sufitu gęsty
obłok dymu. - Ja sam nigdy nie chciałam brać udziału w...
akurat tym wyścigu. Ale pan, to co innego. Sporo osób twierdzi,
że z przyjemnością zagra w pańskiej drużynie, jeśli tylko da
im pan znak.
Alan obrzucił swojego go długim, uważnym spojrzeniem.
- Ja również słyszałem o takich deklaracjach - zaczął ostroż
nie. - I jestem za nie wdzięczny. Ale nie mogę podejmować de
cyzji zbyt pochopnie, niezależnie od tego, jaka będzie.
- Pozwól więc - Leo stał się bardziej bezpośredni - że
podsunę ci parę argumentów za, bo mówiąc bez ogródek, nie
jestem zachwycony obecnym składem ławki rezerwowych -
Przysunął się bliżej. - Po pierwsze, masz już sporo sukcesów
na swoim koncie. To muszą przyznać nawet ci, którzy uważają,
że za bardzo znosi cię na lewo. Poza tym sprawdziłeś się pod
czas pierwszej kadencji w Kongresie, teraz gładko mija ci dru
ga, tym razem już senatorska. Nie będę tu wchodził w szcze
góły i omawiał twojej polityki ani wymieniał ustaw czy po
prawek, które przygotowałeś. Poprzestańmy na wrażeniu ogól
nym.
166 NORA ROBERTS
Przerwał, by wypuścić następny kłąb dymu, a potem znów
pochylił się w stronę Alana.
- Jesteś młody - ciągnął - a to duży plus. No, i masz im
ponujące wykształcenie. Fakt, że czynnie uprawiałeś sport, też
pewnie nie zaszkodzi. Ludzie lubią mieć poczucie, że ich przy
wódca poradzi sobie na każdym boisku. Twojemu pochodzeniu
nic nie można zarzucić. Pochodzisz z zamożnej, szanowanej
rodziny z tradycjami, a to, że twoja matka pracuje i odnosi
zawodowe sukcesy, może ci tylko pomóc.
- Na pewno byłoby jej miło to słyszeć - przerwał mu
chłodno Alan.
- Sam dobrze wiesz, jak bardzo liczą się takie sprawy. -
Leo najwyraźniej nie wyczuł jego rosnącego zdenerwowania.
- To, że twoja matka pracuje, stanowi najlepszą gwarancję,
że potrafisz zrozumieć sytuację pracujących kobiet. Chyba nie
muszę ci przypominać, że to olbrzymia część elektoratu. Co
do twojego ojca, cóż, wszyscy wiedzą, że chadza własny
mi drogami, ale wszystko, co robi, robi uczciwie. Tak więc
nie ma w twoim życiu żadnych wstydliwych tajemnic, któ
re ktoś mógłby w odpowiedniej chwili wywlec na światło
dzienne.
Alan przez chwilę bawił się kieliszkiem, a potem podniósł
głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
- Leo - zapytał - kto kazał ci ze mną porozmawiać?
- Wreszcie trzeba powiedzieć, że jesteś wyjątkowo bystry
i spostrzegawczy - Leo nie dał zbić się z tropu. - Powiedzmy,
że poproszono mnie, bym poruszył z tobą parę spraw.
- W porządku. Ogólnie rzecz biorąc, nie wykluczam mo
żliwości ubiegania się o nominację partii na kandydata w któ-
rychś wyborach.
- Rozumiem. - Leo skinął głową, a potem wskazał brodą
Shelby. - Lubię tę dziewczynę, zastanawiam się tylko, czy ta
•i
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 167
znajomość będzie dla ciebie korzystna. Jakoś nie mogę wyob
razić sobie was jako pary.
Alan starał się zachować spokój, ale jego oczy zwęziły się
niebezpiecznie.
- Czyżby? - rzucił zimno.
- Jako córka senatora Campbella wyrosła wśród polityków,
więc przynajmniej nie trzeba będzie uczyć jej, jak ma się za
chowywać, bo na pewno pamięta choćby podstawowe zasady
protokołu. Oczywiście, trochę odstaje od reszty towarzystwa.
- Leo z uwagą strząsnął popiół. - Może nawet za bardzo, jeśli
by się nad tym głębiej zastanowić. Swego czasu włożyła sporo
swej niestrudzonej energii w świadome i otwarte ignorowanie
waszyngtońskiej elity. Jedni ją lubią, między innymi ja, ale
nie da się ukryć, że swego czasu nadepnęła na wiele odcisków.
Wetknął w usta cygaro i przez chwilę żuł je zamyślony.
Zaraz jednak odezwał się znowu, najwyraźniej nie zniechęcony
milczeniem Alana.
- Z drugiej strony pewnie da się ją jakoś doszlifować. Jest
młoda, wyrobi się. Poza tym z czasem przejdzie jej ochota na
ekstrawagancje. Wykształcenie i pochodzenie ma bez zarzutu.
Poza tym jest w niej coś, co budzi zainteresowanie. Sama pro-
i wadzi interes i umie rozmawiać z ludźmi. W sumie to całkiem
niezły wybór - stwierdził - ale pod warunkiem, że przywołasz
ją do porządku.
Alan odstawił kieliszek, z trudem opanowując chęć, by cis-
nąć nim o podłogę.
- Nie patrzę na Shelby jak na ewentualny atut w grze o pre
zydenturę - wycedził złowrogo spokojnym tonem. - Może ro-
bić wszystko, na co ma ochotę, i postępować tak, jak sobie
życzy. Nasz związek nie ma politycznego znaczenia.
- Rozumiem - łagodził Leo - że masz prawo do prywat
ności. I staram się je uszanować. Ale pamiętaj, że kiedy sta-
168 NORA ROBERTS
niesz w szranki, Shelby będzie musiała stanąć u twojego boku.
Nasza kultura toleruje wyłącznie pary, a nie da się ukryć, że
jedno z pary świadczy o drugim.
Prawda tych słów rozzłościła Alana jeszcze bardziej. Właś
nie przed tym Shelby próbowała uciec, tego się obawiała. Jakim
cudem zdoła ją uchronić przed koniecznością zmian, a jedno
cześnie sam pozostanie tym, kim jest?
- Bez względu na to, jaka będzie moja decyzja, Shelby
ma prawo pozostać taka, jaka jest - powiedział, wstając. - To
fakt, który nie podlega żadnej dyskusji.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
Ze słońcem nad głową i radością w duszy Shelby otwo
rzyła w poniedziałek swoją galerię. Nawet gdyby nad Wa
szyngtonem rozszalała się nagle burza z piorunami, i tak nie
zepsułaby jej nastroju. Spędziła z Alanem cudowną, spokojną
niedzielę, ani razu nie wystawiając nosa za próg mieszkania.
Jakoś nie tęskniła do ludzi.
Spokojnie rozsiadła się za kontuarem i postanowiła nadro
bić zaległości w lekturze gazet. Otworzyła poranne wydanie,
jak zwykle zaczynając od komiksu. Ciekawe, kim się dzisiaj
zajął karykaturzysta?
Wystarczył jeden rzut oka, roześmiała się na całe gardło.
Rysownik miał naprawdę niesamowity talent do trafiania w sa
mo sedno, i to bez przekraczania granic dobrego smaku. Mogła
mieć tylko nadzieję, że wiceprezydenta nie opuści poczucie
humoru po tym, jak zobaczy swoją karykaturę.
Z doświadczenia wiedziała, że tak zwane osoby publiczne
mają dość dużą tolerancję dla faktu, że często stają się obie
ktem satyry. Oczywiście do pewnego momentu, bo w końcu
nikt nie lubi, jak krytyka bezustannie ostrzy sobie na nim
zęby.
Shelby zerknęła na podpis pod rysunkiem. Rysownik ukrył
się dyskretnie za inicjałami G. C. Może uznał, że zarabiając
na wyśmiewaniu innych, lepiej pozostać anonimowym. Ona
by tak nie mogła. Wolała atakować, stając oko w oko.
Pochylona nad gazetą, z roztargnieniem popijała stygnącą
170
NORA ROBERTS
kawę. Dopiero dźwięk wiszącego nad drzwiami dzwoneczka
zmusił ją, by podniosła głowę.
- Cześć! - uśmiechnęła się szeroko Maureen Francis.
W eleganckim błękitnym kostiumie wyglądała tak szykownie,
że Shelby z trudem rozpoznała w niej zmokniętą kobietę
w żółtym sztormiaku, jaką była, kiedy spotkały się po raz pier
wszy.
- Hej, super wyglądasz - pochwaliła.
- Dzięki. Przyjechałam odebrać moje rzeczy i serdecznie
ci podziękować.
- Zaraz je przyniosę. - Shelby weszła na zaplecze. - A za
co te podziękowania? - zawołała, przekrzykując szuranie kar
tonowych pudeł.
- Za dobry adres. - Nie mogąc powstrzymać ciekawości,
Maureen zajrzała do pracowni. - Świetnie! - zawołała, popa
trując na koło garncarskie z zakłopotaniem osoby nie wtaje
mniczonej w arkana sztuki. - Bardzo chciałabym zobaczyć
kiedyś, jak pracujesz.
- Nie ma sprawy, pod warunkiem, że trafisz na właściwy
nastrój. Wpadnij w którąś środę lub sobotę, to dam ci małą
lekcję.
- Mogę zadać ci głupie pytanie?
- Śmiało. Każdy ma prawo zadać mi trzy głupie pytania
na tydzień.
Maureen powiodła dokoła zaciekawionym wzrokiem, a po
tem zapytała:
- Jak sama dajesz sobie radę z tym wszystkim? To znaczy,
ja wiem, jak to jest prowadzić własny interes. Moim zdaniem
już samo to wystarczy, by do reszty wypełnić dzień. A ty je
szcze tworzysz... i w mgnieniu oka musisz zmienić się z na
tchnionej artystki w skrupulatnego kupca. Rozumiesz, o co mi
chodzi?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 171
- To wcale nie było głupie pytanie. Wygląda na to, że ja to
po prostu lubię. Tu, w pracowni, siedzę całe dnie sama. Tam -
machnęła w stronę sklepu - wręcz przeciwnie. Poza tym lubię
mieć świadomość, że mogę sama o wszystkim decydować. Zdaje
się, że ty też, skoro zdecydowałaś się porzucić posadę.
- Niby tak, ale powiem ci szczerze, że od czasu do czasu
kusi mnie, żeby rzucić wszystko i wracać czym prędzej tam,
gdzie było tak bezpiecznie. Ty pewnie nie przeżywasz takich
dylematów?
Shelby wzruszyła ramionami.
- Cóż, ja uważam, że brak stabilizacji jest zabawny. Zwła
szcza jeśli wierzysz w swoje szczęście.
- Można i tak do tego podejść. Słowem, powinnam się cie
szyć i ufać, że wszystko będzie w porządku?
- Tak to z grubsza wygląda. - Shelby wręczyła jej pier
wsze pudełko, a schylając się po następne, zapytała: - Rozu
miem, że mówiąc o dobrym adresie, miałaś na myśli Myrę
Ditmeyer.
- Yhm. Zadzwoniłam do niej w sobotę. Wystarczyło, że
wymieniłam twoje imię, i natychmiast zostałam zaproszona na
lunch dziś rano.
- Myra nigdy nie zasypia gruszek w popiele - mruknęła
Shelby - Powiesz mi, jak ci poszło?
- Jasne. Masz to jak w banku - obiecała Maureen. - Sama
wiesz, że ludzie nie palą się do wyświadczania przysług i nie
zawsze chcą bezinteresownie pomóc przyjaciołom, a co do
piero komuś obcemu! Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna.
- Powiedziałaś, że jesteś dobra - Shelby, pochylona nad
rachunkiem, wzruszyła lekko ramionami. - Intuicja podpowie
działa mi, że mówisz prawdę. A o przysłudze porozmawiamy
dopiero po twoim spotkaniu z Myrą. Nie zdziwię się, jeśli
zmienisz zdanie. Myra to twardy orzech do zgryzienia.
172 NORA ROBERTS
- Tak samo jak ja. A w dodatku jestem strasznie cieka
wska. Nie obrażę się, jeśli powiesz mi, żebym pilnowała włas
nego nosa, ale... - Maureen zerknęła na nią niepewnie - aż
mnie świerzbi, żeby cię o coś zapytać. Powiedz mi, jak się
skończyła ta historia z senatorem MacGregorem? Muszę przy
znać, że w pierwszej chwili go nie poznałam i myślałam, że
to jakiś twój maniakalny wielbiciel.
Shelby uśmiechnęła się szeroko. Wyglądało na to, że spo
dobało jej się to określenie.
- To wyjątkowo uparty facet - powiedziała. -I dzięki Bogu!
- Super! Podobają mi się mężczyźni, którzy potrafią po
darować tęczę. Ale na mnie już pora. Nie chciałabym się
spóźnić.
- Pomogę ci. - Shelby wzięła jedno z pudeł, otworzyła
przed Maureen drzwi, a potem pomogła jej ułożyć pakunki na
tylnym siedzeniu małego, zgrabnego samochodu.
- Wpadnę do ciebie w którąś sobotę albo środę, żeby po
patrzeć, jak pracujesz - przypomniała jeszcze Maureen.
- Nie ma sprawy. Jeśli na ciebie warknę, po prostu wycofaj
się i zaczekaj, aż mi przejdzie. Powodzenia z Myrą.
- Nie dziękuję. Pozdrów ode mnie senatora, dobrze?
W odpowiedzi Shelby roześmiała się, po czym pomachała
Maureen na do widzenia i wróciła do galerii. Zaraz też wzięła
się do pakowania zielonej misy. Tym razem, postanowiła, to
ona zrobi Alanowi niespodziankę. Tak się jednak złożyło, że
nie była jedyną osobą, która postanowiła go tego dnia za
skoczyć.
Alan rzadko czuł się zupełnie wykończony i przytłoczony
nadmiarem pracy, ale tego ranka odbył tyle spotkań, że koło
południa miał wszystkiego po dziurki w nosie. Jakby tego było
mało, przed budynkiem, w którym mieściły się biura członków
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 173
Senatu, dopadł go jakiś wyjątkowo natarczywy i irytujący
dziennikarz.
Możliwe jednak, że Alan wciąż był rozdrażniony wspo
mnieniem ostatniej rozmowy z Leo albo że ostatnio po prostu
za dużo pracował. Tak czy owak, kiedy wreszcie wysiadł
z windy we własnym biurze, z trudem panował nad nerwami.
- Senatorze! - Asystentka skoczyła na równe nogi, łapiąc
z biurka skórzaną aktówkę. - Od samego rana telefony się ury
wają - zawołała, i idąc krok za nim, szybko przejrzała kartki.
- Dzwoniła do pana pani kongresman Platt, jakiś urzędnik od
burmistrza Bostonu w związku z jednym ze schronisk, poza
tym doradca prasowy, uliczna terapeutka, która koniecznie
chciała rozmawiać z panem osobiście, zaraz po niej...
- Później! - warknął Alan i zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Dziesięć minut, dziesięć minut wystarczy mu, żeby wrócić
do równowagi, myślał gorączkowo, rzucając teczkę na biurko.
Od wpół do dziewiątej bez przerwy wysłuchiwał cudzych próśb
i żądań. I zanim znowu zacznie to robić, musi wyrwać dla
siebie choćby te dziesięć minut.
Oparł się ciężko o krawędź biurka i spojrzał w okno, za
którym rozciągał się widok na plac przed Kapitolem. Zamy
ślony, obojętnie wodził po nim wzrokiem. Wiedział, że nie
może dłużej zwlekać z decyzją.
W normalnej sytuacji pewnie nie żałowałby sobie czasu
i cierpliwe badał grunt. Zresztą, kiedy przyjdzie pora, na pewno
tak postąpi. Ale w życiu prywatnym musi zdecydować o swo
jej przyszłości już teraz.
Nie ma prawa ponownie prosić Shelby, żeby za niego wy
szła, dopóki nie powie jej o swoich politycznych planach.
W końcu, jeśli zdecyduje się zostać jego żoną, będzie z nim
dzieliła nie tylko dom i nazwisko, lecz także wszystkie trudy
ewentualnej prezydentury, a to wymaga wielu poświęceń.
174
NORA ROBERTS
Nie miał najmniejszych wątpliwości, że decyzja o starto
waniu w wyborach nie zależała już tylko i wyłącznie do niego.
Uważał Shelby za swoją żonę, mimo że nie była nią w świetle
prawa, więc chciał i musiał liczyć się z jej zdaniem.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Niechętnie
spojrzał na migającą czerwoną diodę, znak, że dzwoni jego
asystentka. A więc nie dadzą mu nawet tych dziesięciu minut
świętego spokoju!
- Tak?
- Przepraszam senatorze, ale dzwoni pański ojciec.
- W porządku - pełnym znużenia gestem przesunął pal-,
cami po włosach. - Przełącz go. Aha, Arlene, przepraszam cię.
Miałem ciężki poranek.
- Rozumiem, senatorze. - Ton głosu asystentki natych
miast stał się mniej oficjalny. - Uprzedzam, że pana ojciec
jest... nieco rozdrażniony.
- Arlene, marnujesz się tutaj. Powinnaś pracować w dy
plomacji - zauważył, sam już w nieco lepszym nastroju. -
Cześć, tato!
- Proszę, proszę, a więc jednak żyjesz! - huknął Daniel
MacGregor, nie kryjąc sarkazmu. - A już myśleliśmy, że przy
darzyło ci się jakieś nieszczęście.
- Niepotrzebnie się martwiliście. Ale mów, co u was sły
chać?
- I jeszcze śmiesz pytać mnie, co słychać? - żachnął się
Daniel. - A czy ty w ogóle pamiętasz, kim ja dla ciebie jestem,
hę? Ale dobrze, widać już taki mój los. Zresztą, nie o mnie
tu chodzi. Nie zapominaj o matce. Ona chyba ma prawo ocze
kiwać, że jej pierworodny zadzwoni do niej raz na jakiś czas.
Alan odchylił się w fotelu. Znów ta sama śpiewka. Ileż to
razy przeklinał los, że z jego wyroku urodził się jako pierwszy,
przez co ojciec mógł go wiecznie tym szantażować?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 175
Oczywiście Daniel MacGregor miał w zanadrzu odpowied
ni tekst dla każdego ze swoich dzieci. Rena była więc wiecznie
upominana, że jako jedyna córka powinna się dobrze zacho
wywać, a Caine miał również to robić, bo jest najmłodszy.
- Przepraszam, tato, ale ostatnio mam tu straszne urwanie
głowy. Mama w domu?
- A skąd! Ma jakiś nagły przypadek w szpitalu - wysapał
Daniel, myśląc jednocześnie, że gdyby żona wiedziała, co cho
dzi mu po głowie, na pewno by mu nawymyślała. Dlatego
postanowił, że nie będzie jej wtajemniczał, póki sam wszy
stkiego nie załatwi. - Twoja matka snuje się po kątach i po
płakuje, i wiedz, mój chłopcze, że tylko dlatego zapomniałem
o dumie i zadzwoniłem do ciebie pierwszy - łgał bez zająk
nięcia. - Najwyższa pora, żebyś przyjechał do domu na week
end. Matka czeka.
Alan uniósł do góry brwi. Zbyt dobrze znał ojca, by nie
przeczuwać, co się święci.
- Myślałem, że mama jest teraz bardzo zajęta. W końcu
lada dzień urodzi się jej pierwszy wnuk albo wnuczka. Jak się
czuje Rena?
- Przyjedź na weekend, to zobaczysz! Dzwoniłem... To
znaczy Rena i Justin zdecydowali, że chcą spędzić weekend
z rodziną. Caine i Diana też przyjadą.
- Nie marnowałeś czasu - mruknął Alan.
- Co tam mówisz? Tak mamroczesz, że nic nie zrozu
miałem.
- Mówię, że zmarnujesz przez nas mnóstwo czasu.
- Dla spokoju twojej matki mogę poświęcić nie tylko mój
czas. Ona tak się o was wszystkich martwi, zwłaszcza o ciebie.
Już tylko ty jeden nie masz żony, rodziny. Właśnie ty, nasz
pierworodny syn! - zawołał Daniel, z każdą chwilą nabierając
werwy. - Twoje młodsze rodzeństwo już się ustatkowało, a ty
176 NORA ROBERTS
co? Można wiedzieć, na co czekasz? Ty, mój najstarszy syn,
imiennik mojego świętej pamięci ojca, jesteś tak zajęty, że nie
masz czasu spełnić swoich obowiązków wobec rodziny. Kto,
jak nie ty, zapewni ciągłość rodu MacGregorów?
Alan pomyślał o swoim ciężkim poranku i nie mógł opa
nować ironicznego uśmiechu.
- Zdaje się, tato - powiedział wesoło - że nasz ród ma
się nie najgorzej. W końcu Rena może urodzić bliźnięta.
- Też coś! - fuknął Daniel, ale zastanowiła go taka mo
żliwość. Zaświtało mu w głowie, że w rodzinie ze strony jego
matki trafił się już taki wypadek. Obiecał sobie w myślach,
że sprawdzi to na drzewie genealogicznym rodu. - Skoro takiś
zajęty, mój chłopcze, to szkoda czasu na próżne gadanie. Cze
kam na ciebie w piątek wieczorem. I jeszcze jedno... - za
wiesił na chwilę głos. - Powiedz no mi, co to historia, o której
czytałem w gazecie?
- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Musieli zrobić błąd w druku - oznajmił Daniel - Nie
może być inaczej. W końcu wiem, czego się spodziewać po
moim potomku.
- Przykro mi, tato, ale nadal nie bardzo rozumiem - po
wiedział Alan, choć powoli zaczynał się już domyślać, o jaką
historię chodzi.
- Nie rozumiesz? To ci powiem! Ja tu czytam, że mój syn,
mój spadkobierca, marnuje czas, spoufalając się z jakąś, tfu,
Campbellówną! No więc myślę sobie, że to musi być jakaś
pomyłka. Jak nazywa się ta dziewczyna?
- Nie wiem, tato, o kogo pytasz.
- Ty się tu ze mną nie baw w kotka i myszkę! Jak to,
o kogo? O dziewczynę, z którą się spotykasz. Wygląda trochę
jak skrzat czy coś takiego. O ile zdjęcie nie kłamie, to całkiem
niezła sztuka. Jak ona się nazywa?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 177
- Shelby - wyjaśnił Alan, a po chwili uzupełnił: - Shelby
Campbell.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Alan zaczął się zastana
wiać, ile czasu upłynie, nim ojciec przypomni sobie, że trzeba
oddychać. Swoją drogą wiele by dał, żeby zobaczyć w tej
chwili wyraz jego twarzy.
- Campbell! - ryknął nagle Daniel na całe gardło. - Jedna
z tych podłych złodziei, łotrów i zdrajców Campbellów!!!
- Zgadza się, ojcze. Ona też bardzo pochlebnie wyraża się
o MacGregorach.
- Żaden z moich synów nie będzie tracił czasu dla kobiety
z tego przeklętego klanu! - krzyczał Daniel. - Pamiętaj o tym
Alanie Duncanie MacGregorze, bo jak nie, to tak ci wygarbuję
skórę, że zobaczysz! - groźba zabrzmiała tak samo niepoważ
nie i była równie pusta jak wtedy, gdy Alan miał osiem lat.
- Spiorę cię na kwaśnie jabłko!
- W porządku, ojcze. Będziesz miał okazję zrobić to w pią
tek, zaraz po tym, jak poznasz Shelby.
- Campbellówna w moim domu! Wolne żarty!
- Campbellówna w twoim domu - powtórzył Alan spo
kojnie. - A nim skończy się ten rok, również w twojej rodzinie,
o ile uda mi się postawić na swoim.
-Ty...
Nawał emocji przytłoczył Daniela. Wiedział już, że przyj
dzie mu wybierać pomiędzy znienawidzonymi Campbellami
a marzeniem, by zobaczyć wszystkie swoje dzieci w małżeń
skich związkach i doczekać gromadki wnuków.
- Myślisz o tym, żeby ożenić się z Campbellówna? - za
pytał wreszcie nienaturalnie słabym głosem.
- Już jej to proponowałem. Ale mnie nie chce... na razie!
- Jak to cię nie chce! - W głosie Daniela zabrzmiała ura
żona ojcowska duma. - A co z niej za jedna? Musi być chyba
178 NORA ROBERTS
zdrowo stuknięta, skoro tak mówi. To zresztą typowe dla
Campbellów. Bezmyślni barbarzyńcy. Pewnie rzuciła na chło
paka czar, bo póki jej nie spotkał, nie brakowało mu żadnej
klepki - mruczał. Pomimo życiowego praktycyzmu był święcie
przekonany, że założyciele klanu Campbellów podpisali kiedyś
pakt z diabłem. - Słuchaj no, mój drogi. Przywieź mi tę dziew
czynę - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Muszę
się sam we wszystkim rozeznać.
- Dobrze, poproszę ją, żeby ze mną pojechała - odpowie
dział Alan, z trudem powstrzymując wesołość. Rozmowa z oj
cem stanowiła najlepsze lekarstwo na jego kiepski nastrój.
- Poprosisz ją!? Ty jej o nic nie proś i tylko rni ją przy
wieź, tę córkę Campbellów!
Wyobrażając sobie Shelby, stającą twarzą w twarz z Danie
lem, Alan uznał, że nawet w zamian za dwie trzecie głosów w wy
borach nie chciałby stracić pierwszego spotkania tych dwojga.
- Zobaczymy się w piątek, tato. Pozdrów i ucałuj ode mnie
mamę.
- W piątek - powtórzył Daniel, sapiąc jak parowóz i od
łożył słuchawkę.
Adam mógłby przysiąc, że jego ojciec zaciera teraz nie
cierpliwie ręce. Cokolwiek by mówić, zapowiada się ciekawy
weekend.
Ledwie Alan wysiadł z samochodu przed domem Shelby,
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spłynęło z niego
całe zmęczenie dziesięciogodzinnego dnia pracy. Ona jednak
witając go w drzwiach, od razu zauważyła podkrążone ze zmę
czenia oczy.
- Czyżby demokracja miała dzisiaj kiepski dzień? - za
gadnęła wesoło. Wzięła jego twarz w dłonie i pocałowała
czule.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 179
- Nie tyle kiepski, co długi. - Przyciągnął ją bliżej, sprag
niony głębszej pieszczoty. Czuł, że byłby w stanie przeżyć set
ki takich ciężkich dni, pod warunkiem, że ona będzie czekała
na niego tak jak dziś. - Przepraszam, że się spóźniłem.
- Wcale się nie spóźniłeś. Najważniejsze, że jesteś. Chcesz
drinka?
- Oj, tak!
- Chodź, przez parę minut mogę pobawić się w kurę do
mową.
Zaprowadziła go do pokoju i posadziła na sofie, podkła
dając pod plecy poduszki. Następnie zdjęła mu krawat i roz
pięła koszulę. Potem zaś wprawiła go w najwyższe zdumienie,
kiedy pochyliła się, żeby ściągnąć mu buty.
- Wiesz, że chyba szybko bym się do tego przyzwyczaił.
- To lepiej się nie przyzwyczajaj - rzuciła przez ramię
w drodze do barku. - Nie znasz dnia ni godziny, kiedy po
powrocie do domu zastaniesz mnie wyciągniętą na sofie, bez
najmniejszej ochoty, by ruszyć ręką albo nogą.
- Wtedy ja będę wokół ciebie skakał - obiecał z powagą.
Obserwował ją przez cały czas, kiedy podawała mu szkocką,
a potem ułożyła się zwinięta w kłębek z głową na jego kola
nach. - Tego mi było trzeba - westchnął, głaszcząc jej włosy.
- Drinka?
- Nie, ciebie. - Schylił się i pocałował ją w usta. - Tylko
ciebie.
- Opowiesz mi o tych wszystkich urzędasach, biurokratach
i innych oszołomach, którzy zepsuli ci dzień?
Roześmiał się, z rozkoszą smakując cierpką whisky.
- Nie ma o czym mówić. Ale faktycznie miałem sporo kło
potów z niejaką panią kongresman Platt.
- Marta Platt... - Shelby pokiwała głową ze zrozumie
niem. - Pamiętam ją z czasów, kiedy miałam kilkanaście lat.
180
NORA ROBERTS
Była wtedy strasznie sztywną, zarozumiałą, skąpą biurokratką.
Zmieniła się od tego czasu?
- Nic a nic!
- Mój ojciec mówił, że byłaby idealną księgową z urzędu
skarbowego.
Alan ze śmiechem odstawił szklaneczkę.
- Lepiej ty mi opowiedz, jak minął ci dzień - poprosił.
- Miałam spokojny poranek i prawdziwe urwanie głowy
po południu. Przez galerię przewinęły się całe tabuny studen
tów. Wygląda na to, że ręcznie robiona ceramika zrobiła się
modna. A skoro o niej mowa, to mam coś dla ciebie!
Szybko poderwała się z sofy i wybiegła z pokoju.
- To prezent! - oznajmiła po powrocie, kładąc mu na ko
lanach średniej wielkości pudełko. - Może nie jest aż tak ro
mantyczny jak twoje podarunki, ale za to oryginalny - wyjaś
niła, a potem usiadła obok niego i niecierpliwe czekała, aż zaj
rzy do środka.
Wyjął misę i oglądał ją w milczeniu. Naczynie pokryte było
gładką, ciemnozieloną emalią, z delikatną siatką nieco jaśniej
szych żyłek tuż pod powierzchnią. Miało piękną, szlachetną
linię, wspaniale podkreśloną brakiem jakichkolwiek ozdób.
- To piękna rzecz, Shelby. Bardzo piękna - powiedział,
myśląc przy tym, że nigdy dotąd nie dostał prezentu, który
miałby dla niego większe znaczenie. Poruszony, wziął ją za
rękę. - Wiesz, że od początku nurtowało mnie, i jednocześnie
fascynowało to, jakim cudem takie drobne dłonie mogą tworzyć
takie cuda. Widocznie w tych małych rękach kryje się ogromny
talent - pochylił się, by pocałować czubki jej palców. - Pa
miętam - dodał, patrząc jej znowu w oczy - że robiłaś tę misę
w dniu, kiedy pierwszy raz do ciebie przyszedłem.
- Niczego nie przeoczysz, co? - zadowolona, przejechała
palcami po gładkiej ściance naczynie. - Robiłam ją, myśląc
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 181
o tobie. Wydawało mi się, że powinnam ci ją dać, kiedy skoń
czę. A po tym, jak zobaczyłam twój dom, wiedziałam, że ta
misa pasuje wręcz idealnie.
- To prawda. Pasuje - przytaknął, po czym ostrożnie od
stawił naczynie i przytulił Shelby do siebie. - Ty też.
Położyła głowę na jego ramieniu.
- Może zamówimy sobie chińskie jedzenie - zaproponowała
- Dobrze, ale myślałem, że chcesz iść do kina.
- To było rano. Zdążyłam już zmienić zdanie. Nie wiem
jak ty, ale ja wolę najpierw zjeść wieprzowinę w sosie słodko-
kwaśnym, a potem kochać się z tobą na sofie. A właściwie
- szepnęła, całując go w szyję - żeby było szybciej, mogę za-,
dowolić się paczką czerstwych krakersów i resztką sera.
- A co ty na to, żebyśmy zmienili kolejność - zapytał,
skubiąc ustami jej dolną wargę. - Najpierw będziemy się ko
chali, a potem coś zjemy. Może być?
- Zawsze wiedziałam, że masz dobrze poukładane w gło
wie - stwierdziła, ciągnąc go za sobą na poduszki. - Podoba
mi się twój pomysł. Jestem za. A teraz już więcej nie myśl,
tylko pocałuj mnie jak wtedy, gdy zrobiłeś to tutaj po raz pier
wszy. Myślałam, że oszaleję z wrażenia!
- Na pewno już nie chcesz?
Mniej więcej dwie godziny później Shelby siedziała na łóż
ku w kusym szlafroczku z japońskiego jedwabiu i łapczywie
wyjadła w pudełka wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym.
Alan wyciągnął się wygodnie obok niej, mimo woli słuchając
grającego telewizora, w którym nadal brakowało obrazu.
- Nie, dzięki. Nie jestem już głodny - odpowiedział,
z przyjemnością obserwując, jak pałaszuje z apetytem. - Shel
by, powiedz mi, dlaczego nie oddasz tego telewizora do na
prawy?
182 NORA ROBERTS
- Czy ja wiem? Kiedyś pewnie to zrobię. No, wreszcie się
najadłam - z rozkoszą przesunęła ręką po pełnym brzuchu,
a potem zmierzyła Alana uważnym spojrzeniem, podziwiając
w myślach jego piękne ciało. - Wiesz, nad czym się zastana
wiam?
- Nie mam pojęcia.
- Zastanawiam się, ile osób w Waszyngtonie miało okazję
podziwiać senatora MacGregora w samej bieliźnie.
- Znalazłoby się paru szczęśliwców. Ale to naprawdę ścisłe,
bardzo elitarne grono.
- Powinien pan pomyśleć o skuteczniejszym kształtowaniu
swojego wizerunku, senatorze - przejechała palcem po jego
umięśnionym brzuchu. - Co pan na to, żeby zrobić parę reklam
z pana udziałem? Wie pan, takich, jakie zwykle robią spor
towcy. Mógłbyś mówić: Nie ma mowy o spotkaniu z dyplo
matami, jeśli nie mam na sobie moich ulubionych slipów firmy
bla, bla, bla. I co pan na to?
- Co ja na to? Mogę tylko dziękować Opatrzności, że nie
uczyniła z pani mojego doradcy.
- Jesteś sztywniak. Ot, i cały problem - rozciągnęła się
na nim jak długa. - Pomyśl tylko o wszystkich możliwościach,
jakie dałaby taka kampania.
Wsunął rękę pod cieniutki szlafrok.
- Właśnie myślę!
- Tylko sobie wyobraź. Dyskretnie umieszczone zdjęcia
w największych kolorowych magazynach, reklamy telewizyjne
nadawane w najlepszym czasie antenowym - wzdychała,
wsparta na łokciu. - Wtedy na pewno zreperowałabym tele
wizor.
- A ty lepiej pomyśl, że to mogłoby dać początek niebez
piecznej modzie. Już widzę, jak urzędnicy federalni paradują
po mieście w swoich grzecznych bokserkach.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 183
- Oj, faktycznie. Mogłoby się z tego zrobić ogólnokrajowe
zamieszanie.
- Powiedziałbym nawet, że globalne. Pewnie mielibyśmy
do czynienia z efektem kuli śniegowej.
- W porządku. Przekonałeś mnie - głośno cmoknęła go
w policzek. - Teraz rozumiem, że twoim patriotycznym obo
wiązkiem jest chodzenie w kompletnym stroju. Oczywiście
z wyjątkiem sytuacji, gdy jesteś w mojej sypialni - dodała
czym prędzej.
Ze śmiechem przyciągnął ją do siebie, spragniony jej po
całunków.
- Shelby - zaczął po chwili. - Muszę z tobą o czymś po
rozmawiać, ale boję się, że zaraz będzie za późno.
- Obiecujesz?
- Obiecuję, ale najpierw chciałbym cię o coś zapytać.
- Zamieniam się w słuch - szepnęła i zaraz zaczęła łasko
tać go językiem w ucho.
- W czasie weekendu czeka mnie wyjazd, od którego nie
mogę się wykręcić.
- Taaak?
- Dzwonił dziś do mnie mój ojciec.
- Ach, tak. - W jej oczach pojawiły się wesołe błyski. -
Wielmożny pan MacGregor.
- Ucieszyłby się, że go tak nazywasz. Wygląda na to, że
zmontował jeden ze swoich ulubionych weekendowych zlotów
rodzinnych. Jedź ze mną.
Wyraźnie rozbawiona uniosła jedną brew.
- Ja? Mam jechać do tej waszej fortecy w Hyannis Port?
Nie uzbrojona?
- Nie przejmuj się. Wywiesimy białą flagę.
Miała ochotę z nim jechać, ale jednocześnie korciło ją, żeby
odmówić. Wizyta w jego rodzinnym domu niebezpiecznie
184 NORA ROBERTS
przybliżała ją do decyzji, której podjęcie ciągle odkładała na
bliżej nieokreślone potem.
Alan bez trudu odgadł jej myśli. Postanowił więc zmienić
taktykę.
- Dostałem od ojca rozkaz, żeby mu przywieźć córkę tych
zbójów i złodziei Campbellów.
- Tak powiedział?
- Słowo w słowo.
Dumnie uniosła podbródek.
- To kiedy jedziemy? - zapytała ostro.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, kiedy spojrzała
z okna samochodu na rezydencję MacGregorów, było stwier
dzenie, że sama nie wymyśliłaby bardziej oryginalnego bu
dynku.
Dom prezentował się naprawdę imponująco. Surowy, zbu
dowany z kamienia, był jednocześnie ponury i bardzo tajemni
czy, głównie za sprawą wysokich, strzelistych wieżyczek. Pra
wdziwa forteca, zamczysko, pomyślała, choć żadne z tych
określeń nie oddawało w pełni charakteru i stylu tej nieco ana
chronicznej budowli.
Odwróciła się do Alana, który najwyraźniej czekał na jej
werdykt. W oczach miał nikłe iskierki wesołości oraz ironii,
które umiała już bezbłędnie rozpoznać. Roześmiała się i jesz
cze raz uważnie przyjrzała domowi.
- Wiedziałeś, że się w nim zakocham od pierwszego wej
rzenia.
- Raczej spodziewałem się, że będzie w... twoim guście
- odparł, dotykając delikatnie jej włosów.
Uśmiechnęła się, rozbawiona jego poważnym tonem,
i przez resztę drogi prowadzącej na szczyt wzniesienia podzi
wiała fortecę, pięknie oświetloną promieniami zachodzącego
słońca.
- Gdybym tu mieszkała jako dziecko, pewnie bawiłabym
się z najróżniejszymi duchami i straszydłami, a mój pokój
mieściłby się w najwyższej wieży - powiedziała.
186 NORA ROBERTS
- Muszę cię rozczarować, kochana. W domu nie ma du
chów, chociaż ojciec swego czasu odgrażał się, że sprowadzi
jakiegoś potępieńca ze Szkocji. A co do wieży - rzucił jej
porozumiewawcze spojrzenie - to jest już dawno zajęta. Ojciec
ma w niej swój gabinet.
- Szkoda - mruknęła, przymykając oczy.
Daniel MacGregor intrygował ją coraz bardziej, coraz bar
dziej też chciała go poznać. Nawet w jego własnym domu,
choć pewnie spotkanie na neutralnym gruncie byłoby dla niej
znacznie bezpieczniejsze. Zdecydowała jednak, że na razie nie
powinna sobie tym zaprzątać głowy. Lepiej podziwiać piękno
okolicy.
Od razu zwróciła uwagę na kwiaty, starannie wkompono
wane w naturalne otoczenie domu. Czyżby sam wielmożny
MacGregor miał i w tej sprawie decydujący głos? A może pro
jektowanie zieleni należało do ulubionych zajęć jego żony...
W końcu nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pani chirurg
laryngolog odreagowywała stresy, sadząc w wolnych chwilach
petunie.
Tak czy inaczej, jeśli to Daniel zaprojektował dom, a jego
żona Anna ogród, muszą stanowić świetnie dobraną parę, taką,
która idealnie się uzupełnia. Shelby nie miała już żadnych wąt
pliwości, że spotkanie z rodzicami Alana będzie ciekawym do
świadczeniem.
Nim Alan zdążył na dobre zaparkować samochód, wysko
czyła na zewnątrz i pobiegła do miejsca, z którego rozciągał
się widok na całą siedzibę MacGregorow. Stanęła roześmiana
i beztrosko pozwoliła, by wiatr targał do woli jej niesforne
loki.
Alan również wysiadł i opierając się o samochód, obser
wował ją uważnie. Przemknęło mu przez myśl, że czasami już
sam jej widok wystarcza, by uczynić go szczęśliwym.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 187
- Gdybym ja tu mieszkała, na pewno postarałabym się o ja
kieś duchy - oznajmiła i przywołała go skinieniem dłoni. -
Ale takie naprawdę straszne, które jęczą i podzwaniają łańcu
chami. Nie wystarczyłaby mi jakaś tam biała dama, która nie
potrafi nic więcej, jak tylko snuć się melancholijnie po kory
tarzach. - Podała mu rękę i przez chwilę w milczeniu przy
glądali się domowi. - Pocałuj mnie, MacGregor! - zażądała
nagle, odgarniając z twarzy poplątane włosy. - Pocałuj mnie,
tylko mocno. W życiu nie widziałam lepszego miejsca na taki
pocałunek.
Bez słowa pochylił głowę i przywarł ustami do jej rozchy
lonych warg. W miarę, jak pocałunek stawał się coraz bardziej
namiętny, przytulał ją do siebie mocniej i mocniej, gorączkowo
szepcząc jej imię. Ona zaś pieszczotliwe gładziła jego twarz,
żałując, że nie potrafi już dać mu większej miłości niż ta, którą
go obdarzyła.
- Kocham cię - szepnęła. - Musisz mi uwierzyć.
Wierzył jej. Widział to w jej oczach, ale dostrzegał w nich
również niepokój i wahanie, znak, że Shelby wciąż toczy we
wnętrzną walkę z własnymi obawami. Kochała go, ale ciągle
jeszcze miała jakieś wątpliwości. Trudno, pozwoli jej na to
wahanie, postanowił. Poczeka, choć kiedyś i tak przyjdzie pora,
gdy będzie musiał postawić wszystko na jedną kartę.
- Wierzę ci - powiedział, patrząc jej w oczy. Podniósł do
ust jej dłonie i ucałował każdą z nich. - Chodźmy do środka.
Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu i szli tak
wolno w stronę wejścia. Jednak u podnóża schodów odsunęła
się nieco i unosząc ze śmiechem palec, przypomniała:
- Pamiętaj, dałeś mi słowo, że w niedzielę wieczorem wyj
dę z fortecy wielmożnego MacGregora cała i zdrowa.
- Ależ oczywiście. Przecież obiecałem, że postaram się za
łagodzić każdy konflikt.
188 NORA ROBERTS
- Serdeczne dzięki. Mam nadzieję, że miałeś już kiedyś
okazję sprawdzić się w roli mediatora.
Kiedy stanęli przed ciężkimi drzwiami, obejrzała sobie do
kładnie mosiężną kołatkę z herbem klanu przedstawiającym
lwa, który zdawał się łypać na nią groźnie spod potężnej grzy
wy.
- Niezłe cacko - stwierdziła z przekąsem. - Zdaje się, że
twój ojciec nie należy do ludzi przesadnie skromnych.
- Powiedziałbym raczej, że ma wyjątkowo rozwinięte po
czucie rodowej dumy - Alan z hukiem opuścił kółko. - Klan
MacGregorów - dodał grubym głosem, do złudzenia przy
pominającym baryton Daniela -jako jedyny dostąpił zaszczytu
posiadania korony w swoim herbie. To dobra krew i silny ród.
- Czyżby? - Pogardliwie spojrzenie, jakim go obrzuciła,
przeszło w wyraz najwyższego zdumienia w chwili, gdy roze
śmiał się na całe gardło. - I co cię tak śmieszy? - zapytała,
nie kryjąc irytacji.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i stanął
w nich młody, wysoki blondyn o niewiarygodnie błękitnych
oczach. Pociągła twarz o drobnych, regularnych rysach zdra
dzała żywą inteligencję, ale też sporo przebiegłości.
- Ty się śmiej, póki jeszcze możesz - rzucił do Alana, opie
rając się nonszalancko o framugę drzwi. - Ojciec wygłasza
swoje tyrady już od dobrej godziny. Ciągle mówi coś o... -
przeniósł wzrok na Shelby - zdrajcach i wiarołomcach. Cześć!
Domyślam się, że to ty jesteś tą wiarołomną.
. - Na to wygląda - uśmiechnęła się Shelby, rozbrojona
przyjazną ironią w jego głosie.
- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan - a to mój brat
Caine.
- Proszę, proszę. Pierwszy przedstawiciel klanu Campbel-
lów, który odważył się wejść do jaskini lwa - Caine pokręcił
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 189
głową z przesadnym zdziwieniem. - Proszę bardzo - uczynił
zapraszający gest. - Ale pamiętaj, że wchodzisz na własne ry
zyko.
Podał jej rękę i wprowadził do środka. Zerkając na nią dys
kretnie, doszedł do wniosku, że choć z nie można jej nazwać
piękną, z pewnością ma w sobie coś, co czyni ją niezwykłą
i nie pozwala łatwo o niej zapomnieć.
Tymczasem Shelby rozglądała się po obszernym holu, nie
próbując nawet zachować dyskrecji. Od razu doceniła stare,
wyblakłe gobeliny i ciemne, masywne meble. Kiedy zaś moc
niej wciągnęła powietrze, wyczuła, że w tym mrocznym wnę
trzu pachniało wiosennymi kwiatami, kurzem i chyba pastą do
podłogi. Nie, naprawdę sama nie wymyśliłaby tego lepiej,
stwierdziła w myślach, a głośno powiedziała:
- Dzięki Bogu, dach się jakoś nie zawalił, czyli wcale nie
najgorzej jak na początek.
- Alan! - rozległ się damski głos.
Shelby spojrzała w stronę schodów i ujrzała na nich młodą,
ładną blondynkę, zbiegającą na dół bardzo energicznie pomimo
zaawansowanej ciąży.
- Tak się za tobą stęskniłam! - Serena zarzuciła bratu ręce
na szyję.
- Pięknie wyglądasz, Reno! - Alan delikatnie pogłaskał
wypukłość jej brzucha. - Jakoś nie mogę się do tego przyzwy
czaić - szepnął.
- Obawiam się, że możesz już nie zdążyć, bo zostało rap
tem parę dni. O, czujesz, jak kopie! - Położyła swoją dłoń na
dłoni Alana. - Twojemu siostrzeńcowi albo siostrzenicy bardzo
spieszy się na ten świat - zawołała podekscytowana, ale zaraz
uspokoiła się, przechyliła głowę i przyjrzała się bratu badaw
czo. - Wiesz, tata nabił sobie głowę, że urodzę bliźnięta. Jak
myślisz, kto mógł podsunąć mu ten pomysł?
190
NORA ROBERTS
- To była rozpaczliwa próba samoobrony - Alan uniósł do
góry obie ręce i popatrzył jej w oczy roześmianym spojrze
niem.
- Aha - pokiwała głową, a potem zainteresowała się nową
osobą. - Ty jesteś Shelby, prawda? Cieszę się, że zdecydowałaś
się przyjechać.
Shelby instynktownie wyczuła szczerość tego ciepłego po
witania. Intuicja podpowiedziała jej, że Serena jest bardziej
bezpośrednia i beztroska niż Alan, i pewnie mniej ciekawska
niż Caine.
- Ja też się cieszę, że tu jestem. Zwłaszcza że bardzo chcia
łam poznać kobietę, która rozbiła Alanowi nos.
Serena roześmiała się i machnęła w stronę Caina.
- To on miał oberwać - wyjaśniła. - Szkoda, że się tak
nie stało. Ale nie stójmy w holu, chodź, poznasz resztę rodziny
- powiedziała zachęcająco i wzięła Shelby pod rękę. - Mam
nadzieję, że Alan przygotował cię jakoś na spotkanie z naszym
ojcem.
- Owszem, na swój sposób.
- Jeśli poczujesz, że masz dość, po prostu daj mi znak.
Ostatnio wystarczy, że głośniej westchnę, a ojciec skacze koło
mnie jak nakręcony - śmiała się Serena.
Alan popatrzył w ślad za odchodzącymi kobietami.
- Zdaje się, że Rena postanowiła przejąć komendę - mruk
nął bardziej do siebie niż do brata, ale Caine podchwycił temat:
- Szczerze mówiąc, odkąd ojciec ogłosił tę, że tak powiem,
rewelację, wszyscy tu umieramy z ciekawości, żeby zobaczyć
twoją Campbellównę - oznajmił. Doszedł do wniosku, że nie
będzie pytał Alana, czy ta znajomość to coś poważnego. Nie
musiał, wystarczyło, że na niego spojrzał. - Chyba uprzedziłeś
ją, że nasz ojciec wprawdzie robi dużo hałasu, ale na tym się
kończy.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 191
- Nie. Po co miałem to robić?
Kiedy Shelby stanęła na progu salonu, w ułamku sekundy
objęła wzrokiem całe wnętrze i zebrane w nim osoby. Naj
pierw zauważyła bruneta, który spokojnie palił cygaro, siedząc
w przepastnym fotelu. Tuż obok niego, na poręczy, przysiadła
młoda, czarnowłosa kobieta w intensywnie zielonej sukience.
Razem tworzyli uderzająco piękną parę.
Siedząca nieopodal nich kobieta pochylała się nad jakąś
ręczną robótką. Shelby wystarczyło jedno spojrzenie na jej
łagodną twarz, by stwierdzić, po kim Alan odziedziczył
urodę.
Teraz dopiero wzrok Shelby spoczął na seniorze rodu, który
z dostojną miną siedział w rzeźbionym, wysokim krześle na
środku salonu. Doprawdy, ojciec Alana cenił sobie spektaku
larne gesty, stwierdziła w myślach z przekąsem.
Daniel MacGregor był człowiekiem potężnym. Bary miał
szerokie jak tur, twarz rumianą i pociętą głębokimi bruzdami.
Płomiennie rude włosy dodawały jeszcze splendoru jego i tak
niebanalnej powierzchowności. Ubrany był w ciemny garnitur,
ale, jak zauważyła ze zdumieniem, przez ramię przerzucił tartan
w barwach klanu MacGregorów.
- Rena powinna się oszczędzać i więcej odpoczywać -
oznajmił, mierząc grubym palcem w stronę bruneta. - Ko
bieta w jej stanie nie ma żadnego interesu w tym, żeby prze
siadywać w kasynie do białego rana.
Justin najspokojniej w świecie wypuścił z ust smugę dymu.
- Tyle że kasyno to akurat jej interes.
- Kiedy kobieta spodziewa się dziecka... - zaczął Daniel
z namaszczeniem, ale nagle zrobił pauzę i zaczął świdrować
pytającym wzrokiem kobietę w zielonej sukience. Ta zaś w od
powiedzi uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem i pokręciła
głową. Daniel westchnął ciężko, po czym ponownie skupił
192 NORA ROBERTS
uwagę na Justinie. - No więc, kiedy kobieta spodziewa się
dziecka...
- Może funkcjonować jak każda normalna, zdrowa ludzka
istota - dokończyła za niego Serena.
Zanim Daniel zdążył obalić ten pogląd, dostrzegł Shelby
stojącą obok jego córki. Szerokie ramiona powędrowały w gó
rę, podobnie jak uparty podbródek.
- Proszę, proszę - mknął, po czym zapadła krępująca cisza.
- To jest Shelby Campbell - oznajmiła Serena pogodnym
głosem. - A to reszta naszej rodziny. To mój mąż, Justin Blade
- wskazała bruneta z cygarem.
Shelby poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie jego zie
lonych oczu. Mąż Sereny nie spieszył się z powitalnym uśmie
chem, kiedy się jednak wreszcie na niego zdobył, cała jego
twarz zdawała się promieniować radością.
- To moja bratowa Diana - kontynuowała tymczasem Serena.
- Jesteście ze sobą spokrewnieni - Shelby przerwała pre
zentację. - Rodzeństwo?
Diana skinęła głową.
- Zgadza się.
- A z jakiego szczepu pochodzicie? - chciała wiedzieć
Shelby.
- Jesteśmy Komańczami - odpowiedział Justin.
- Bardzo zacne pochodzenie - zagrzmiał Daniel, waląc
w poręcz fotela dla podkreślenia wagi tych słów. Shelby przyj
rzała mu się w milczeniu.
- Nasza mama - ciągnęła Serena, której z trudem udało
się zachować powagę.
- Jest nam niezmiernie miło, że przyjęła pani nasze za
proszenie - głos Anny był spokojny i jakby leniwy. Za to
uścisk dłoni, którą podała Shelby na powitanie, mocny i zde
cydowany.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 193
- Dziękuję. Podziwiałam pani ogród. Jest naprawdę prze
piękny.
- Cieszę się, że się pani spodobał - Anna uścisnęła lekko jej
dłoń. - To jedna z moich słabości - wyznała. Kiedy za jej plecami
Daniel donośnie chrząknął, w jej oczach pojawił się wyraz lek
kiego zniecierpliwienia. - Mieliście dobry lot? - zapytała.
- Tak, bardzo spokojny - odparła Shelby
Uparcie stała ciągle odwrócona plecami do Daniela. Wi
docznie mocno go to zniecierpliwiło, bo nagle nakazał wład
czym tonem:
- Odsuńcie się. Niech no się przyjrzę tej dziewczynie.
Shelby usłyszała, jak gdzieś z tyłu Serena krztusi się ze
śmiechu. Jej samej ta sytuacja specjalnie nie rozbawiła, ale
też nie czuła strachu. Wolno odwróciła się i stanęła oko w oko
ze starym MacGregorem. Jej mina i uniesiony podbródek były
wyraźnym sygnałem, że potrafi dorównać mu pewnością siebie.
- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan, bawiąc się
w myślach tą chwilą. - Mój ojciec Daniel MacGregor.
- Campbell - powtórzył głucho Daniel, waląc przy tym
otwartymi dłońmi w poręcze krzesła.
Shelby podeszła do niego, ale nie podała mu ręki.
- Tak jest. Campbell - powiedziała dobitnie.
Stała naprzeciw rudego olbrzyma i nawet nie mrugnęła,
wytrzymując jego groźne spojrzenie. Daniel mocno ściągnął
brwi, opuścił kąciki ust, przywołując na twarz coś, co, jak są
dził, mało być bardzo srogą miną.
- Moi przodkowie woleliby wpuścić do domu wściekłego
lisa niż Campbella.
Alan zauważył, że matka już otwiera usta, chcąc przywołać
Daniela do porządku, więc szybko poprosił ją gestem, żeby
nic nie mówiła. Ani przez moment nie wątpił, że Shelby da
sobie radę i nade wszystko pragnął zobaczyć, jak to robi.
194
NORA ROBERTS
- Większości MacGregorów nigdy nie przeszkadzało to,
że po ich salonie biegają zwierzęta - odparta spokojnie.
- Barbarzyńcy! - Danielowi aż zaparło dech z oburzenia.
- Wszyscy Campbellowie to ciemni barbarzyńcy!
- Natomiast o MacGregorach mówiono w całej Szkocji, że
to wiecznie przegrane, żałosne ofiary losu.
Twarz Daniela zlała się w jedną plamę z jego płomienną
czupryną.
- Ofiary losu! - ryknął na całe gardło. - Jeszcze się nie
urodził taki Campbell, który mógłby dotrzymać pola MacGre-
gorowi w uczciwej walce. Wy podstępni zdrajcy!
- Za chwilę setny raz usłyszymy streszczenie biografii Rob
Roya - mruknął zdegustowany Caine. - Tato, masz pustą
szklankę. Nalać ci drinka? - zapytał, mając nadzieję, że w ten
sposób odwróci uwagę ojca. - Może ty, Shelby, też miałabyś
ochotę czegoś się napić?
- Owszem - spojrzała na Caine przelotnie. - Poproszę szkoc
ką. Czystą - dodała, a potem nie tracąc rezonu, wygłosiła swoją
mowę: - Być może, gdyby MacGregorowie byli trochę mądrzejsi,
nie straciliby swojej ziemi, barw i nazwiska. Królowie mają to
do siebie, że stają się bardzo drażliwi, kiedy ktoś próbuje się nad
nich wywyższać - ciągnęła spokojnie, z satysfakcją obserwując,
jak Daniel coraz głośniej sapie z wściekłości.
- Królowie! Angielski król! Żaden uczciwy Szkot nie po
trzebował takiego króla, żeby mu mówił, jak ma żyć na swojej
własnej ziemi.
- To prawda - zgodziła się Shelby, biorąc od Caina szkla
neczkę szkockiej. - I za tę prawdę mogę się napić.
- Ha! - Daniel gwałtownie podniósł swoją szklankę i wy
chylił ją jednym duszkiem, po czym uderzył nią pustą o stół.
Shelby najpierw uniosła jedną brew i przyjrzała się kryty
cznie zawartości swojej szklaneczki, a potem za przykładem
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 195
Daniela wypiła do dna. Puste szkło odstawiła z hałasem tuż
obok jego szklanki.
Przez nieskończenie długą chwilę Daniel mierzył wzrokiem
oba naczynia. Potem wolno podniósł wzrok na Shelby, przy
glądając się jej pałającymi oczami. Wreszcie uniósł się z krzes
ła i zawisł nad nią, potężny niczym niedźwiedź.
Odważnie stawiła mu czoła. Wyprostowała się dumnie i po
łożyła dłonie na biodrach. Stali tak w martwej ciszy, mierząc
się wzrokiem, a patrzący na nich Alan żałował w duchu, że
nie potrafi malować.
Nagle rozległ się śmiech Daniela, tak gromki, że rozniósł
się echem po całym pokoju. Senior rodu MacGregorów odrzucił
do tyłu głowę i śmiał się serdecznie, niemal do łez.
- To ci dopiero dziewucha! - zawołał, ocierając oczy.
I nim Shelby zdążyła się zorientować co się święci, porwał ją
w ramiona i zamknął w potężnym powitalnym uścisku.
Wystarczyło kilka godzin i Shelby już wiedziała, co kryją
w sobie członkowie rodziny MacGregorów. Daniel, niekwe
stionowany przywódca klanu, był hałaśliwy, arogancki i wy
magający, jednak kiedy chodziło o dzieci, miękł natychmiast
jak wosk.
Anna natomiast stanowiła jego zupełne przeciwieństwo,
promieniując równowagą i opanowaniem. Jednak Shelby nie
miała wątpliwości, że cicha, spokojna Anna potrafi dyskretnie,
ale nieodwołalnie zdominować wszystkich, łącznie z własnym
porywczym i upartym małżonkiem. To dało Shelby do myśle
nie, zrozumiała bowiem, że sama musi postępować z Alanem
bardzo ostrożnie, by nie skończyć jako posłuszna wykonaw
czyni jego poleceń.
Polubiła tę rodzinę, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na
niej ich dom. Nie mogła wprost napatrzeć się na łukowate skle-
196 NORA ROBERTS
pienia, wycinane w kamieniu płaskorzeźby, starą broń i zbroje,
poustawiane w mrocznych korytarzach.
Kolację podano w sali o rozmiarach dorównujących powie
rzchni przeciętnego domu, w której dominującym elementem
dekoracji były włócznie i topory skrzyżowane nad wielkim ko
minkiem, o tej porze roku pełnym wiosennych kwiatów.
Shelby została posadzona za stołem po lewej stronie Da
niela MacGregora, a kiedy przyniesiono posiłek, sama nie wie
działa, czy najpierw rozkoszować się pysznym jedzeniem, czy
podziwiać przepiękną porcelanę.
- Wspaniała zastawa - pochwaliła, wodząc palcem po
brzegu talerza. - I w bardzo rzadkim kolorze.
- Należała do mojej babki - wyjaśniła Anna. - Wniosła
ją w posagu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ten kolor
jest tak unikalny.
- Bardzo. Najczęściej spotyka się różne odcienie błękitu,
lawendy i zieleni, a i tak, jak do tej pory, widywałam takie
naczynia wyłącznie w muzeum.
Daniel nie byłby sobą, gdyby nie wtrącił się do rozmowy.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć - mruknął - po co to całe
zamieszanie wokół zwykłych talerzy.
- Nic dziwnego, tato - zauważyła Serena - skoro bardziej
interesuje cię to, co na nich leży.
- Shelby zajmuje się garncarstwem - objaśnił Alan.
- Garncarstwem? - zdumiony Daniel zapomniał, że powi
nien zrugać córkę za złośliwy komentarz. - Robisz garnki?
- Między innymi.
- Nasza matka też zajmowała się ceramiką - przypomniała
sobie Diana. - Pamiętasz, Justinie?
- Tak. Zdaje się, że sprzedawała nawet swoje wyroby. A ty,
Shelby?
- Mam galerię, a właściwie sklep, w Georgetown.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 197
- No proszę, dziewczyna ma żyłkę do handlu - skomen
tował Daniel, nie kryjąc uznania. - A chociaż dobrze ci idzie?
- Uważam, że tak - stwierdziła bez fałszywej skromności,
a biorąc do ręki kieliszek wina, skinęła nim w stronę Alana
i zapytała: - A co pan myśli, senatorze, jak sobie radzę?
- Zadziwiająco dobrze - orzekł. - Zwłaszcza, jak na osobę
zupełnie pozbawioną zmysłu organizacji. Ale cóż, cuda się zda
rzają, skoro potrafisz jednocześnie robić ceramikę, prowadzić
sklep i żyć tak, jak chcesz.
- Lubię nietypowe komplementy - uśmiechnęła się do nie
go. - Trochę się różnimy z Alanem. On jest dużo bardziej...
uporządkowany niż ja. I dlatego nigdy nie zabraknie mu ben
zyny na samym środku autostrady.
- Lubię nietypowe obelgi - mruknął Alan pod nosem.
- Dobrze, że się różnicie - rozpromienił się Daniel. - Bę
dziecie się uzupełniali. Lubisz stawiać na swoim, co, dziew
czyno?
- Jak wszyscy.
- Shelby Campbell, byłabyś dobrą pierwszą damą -
oświadczył niespodziewanie.
Tylko Alan i Anna zauważyli, że Shelby mimowolnie za
cisnęła palce na nóżce kieliszka.
- Może i tak, gdybym miała takie ambicje - odparła cicho.
- Z ambicjami czy bez, skoro wiążesz się z nim - Daniel
machnął widelcem w stronę Alana - musisz to potraktować
jak wyrok losu.
- Nie spiesz się tak, tato - wtrącił Alan gładko, klnąc
w myślach, ile wlezie. - Ani ja jeszcze nie zdecydowałem, że
będę kandydował, ani Shelby, że za mnie wyjdzie.
- Jeszcze nie zdecydowała? Nie wie, czy chce za ciebie
wyjść? - zaperzył się Daniel. - Słyszycie to samo co ja? Na
moje oko ta dziewczyna nie wygląda na idiotkę. Campbell czy
198
NORA ROBERTS
inny czort, najważniejsze, że jest Szkotką. I że urodzi mi no
wych MacGregorów.
- Daniel ciągle mnie namawia, żebym zmienił nazwisko
- wtrącił Justin, próbując ściągnąć na siebie uwagę teścia.
- I co w tym złego - zaperzył się Daniel. - Nie takie rzeczy
robiono dla zachowania ciągłości rodu. Poza tym dziecko Reny
będzie MacGregorem w takim samym stopniu jak dziecko Caina,
o ile wreszcie weźmie się do roboty - posłał młodszemu synowi
chmurne spojrzenie, na które ten zareagował bezczelnym uśmie
chem. - Jednak Alan jest moim pierworodnym synem, a z tym
wiążą się określone obowiązki wobec rodu. Musi ożenić się, spło
dzić dzieci, powiększać naszą rodzinę...
Alan uznał, że pora skończyć ten wątek, odwrócił się więc,
by nieco ostudzić zapały ojca. Kiedy jednak spojrzał na Shelby,
natychmiast zorientował się, że jego ukochana bawi się w najle
psze. Z rozszerzonymi oczami, uśmiechem na ustach i łokciami
na stole, wpatrywała się jak w obraz w tokującego Daniela.
- Widzę, że masz niezłą zabawę - szepnął do niej.
- Jeszcze jaką! Czy on zawsze tak się zachowuje?
- Zawsze - przytaknął, obserwując spod oka żywą gesty
kulację ojca.
- Chyba się zakochałam - westchnęła, mrużąc oczy. - Pa
nie Danielu, mam nadzieję, że ani Alan, ani pańska żona nie
poczują się zagrożeni tym, co powiem, ale gdybym miała kie
dykolwiek poślubić jakiegoś MacGregora, to musiałby być pan!
Daniel, nieco wytrącony z rytmu tym nagłym wyznaniem,
przez chwilę przyglądał jej się badawczo, wietrząc w jej sło
wach jakiś podstęp. Widocznie jednak nie znalazł nic podej
rzanego, bo rozpromienił się i uniósł do góry swój kieliszek.
- Szybka z ciebie dziewczyna, panno Campbell. Piję twoje
zdrowie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 199
- Jesteś genialna - pochwalił Alan, kiedy po kolacji opro
wadzał ją po domu.
- Tak myślisz? - ze śmiechem wzięła go za rękę. - Two
jemu ojcu nie sposób się oprzeć. Podobnie jak jego pierwo
rodnemu - dodała, wspinając się na palce, żeby pocałować go
w ucho.
- Uprzedzam, żebyś nie nadużywała wobec mnie tego
określenia. Zawsze uważałem, że to ból w...
- Jezu! Ale cudo! - nie pozwoliła mu dokończyć, rzucając
się stronę wysokiego stolika, na którym stał wazon z francuskiej
porcelany. - W waszej twierdzy można znaleźć więcej skarbów
niż w zatopionym galeonie piratów. A swoją drogą, przyznaj się,
czy kiedykolwiek próbowałeś wejść do którejś z tych zbroi?
- Ja nie, ale Caine raz założył na siebie to żelastwo i potem
męczyłem się dobrą godzinę, żeby go wciągnąć.
- Zawsze byłeś dobrym, grzecznym chłopcem - skomen
towała żartobliwie, tuląc w dłoniach jego twarz.
Jej śmiech szybko stłumiły pocałunki. Bez najmniejszego
ostrzeżenia powróciła trudna do powstrzymania namiętność.
- Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski - odsunął ją od siebie
tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. - Wszedł do środka, bo
go namówiłem.
- Prowokator!
- Powiedziałbym raczej: skuteczny przywódca. Na dodatek
pomogłem mu się wydostać dopiero po tym, jak porządnie na
straszył Renę.
Shelby oparła się o ścianę i przez chwilę czekała, aż minie
drżenie, które czuła w całym ciele.
- Od początku wiedziałam, że kłamałeś, opowiadając, jaki
to był z ciebie grzeczny i dobrze wychowany chłopiec - po
wiedziała wesoło. - I jestem pewna, że zasłużyłeś sobie na
ten rozkwaszony nos.
200
NORA ROBERTS
- Możliwe, ale Caine zasłużył sobie bardziej.
- Podoba mi się twoja rodzina.
- Mnie również.
- I dobrze się bawisz, patrząc, jak sprzeczam się z twoim
ojcem - dodała.
~ Nie powiem, że nie. Zawsze lubiłem komedie salonowe.
- Salonowe? Wasz tak zwany salon przypomina raczej salę
tronową. Powiedz mi - zapytała nagle, tuląc policzek do jego
ramienia - skąd twojemu ojcu przyszedł do głowy pomysł na
szego małżeństwa?
- Powiedziałem mu, że ci się oświadczyłem - odpowie
dział swobodnym tonem. - A jemu nie mieści się w głowie,
że ktoś śmiałby odmówić jego pierworodnemu.
Podszedł do niej i oparł ręce o ścianę po obu stronach jej
głowy. Stłumione światło pogłębiło cienie na jego twarzy, oczy
skryły się w mroku. Mimo że nawet jej nie dotykał, czuła ema
nującą od niego siłę. Wiedziała, że w mgnieniu oka potrafi
stać się gwałtowny i uparty.
- Alan...
- Jak długo jeszcze każesz mi czekać? - zapytał, choć po
czątkowo wcale nie miał zamiaru nalegać. Kiedy jednak wi
dział ją w domu, w którym spędził dzieciństwo, i patrzył, jak
zaprzyjaźnia się z jego rodziną, z każdą chwilą pragnął jej
mocniej. - Kocham cię, Shelby.
- Wiem - otoczyła go ramionami i przytuliła policzek do
jego policzka. - Ja też cię kocham. Daj mi trochę czasu, jeszcze
tylko trochę. Wiem, że proszę o wiele.
Rzeczywiście, prosiła o zbyt wiele. Akurat w tej chwili nie
myślał o niczym innym jak tylko o tym, by wreszcie wymóc
na niej decyzję. Gotów był nawet ją błagać. Całe szczęście
miał w sobie dość dumy MacGregorów, by się do tego nie
posunąć.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 201
- Dobrze, niech będzie, jak chcesz - wydusił głucho. - Ale
pamiętaj, że są sprawy, o których musimy porozmawiać, i nie
ma od tego ucieczki. Zrobimy to po powrocie do Waszyngtonu.
Uprzedzam cię, że w chwili, kiedy podejmę decyzję, poproszę
cię, żebyś ty także się zdecydowała.
Strach ścisnął jej gardło, domyślała się bowiem, czego mają
dotyczyć te decyzje. Teraz jednak nie będzie się tym martwić,
pomyślała stanowczo. Na to przyjdzie czas po powrocie. Tutaj
chciała mieć Alana tylko dla siebie, bez żadnej polityki i roz
mów o przyszłości.
- Porozmawiamy - obiecała. - Na pewno dam ci wtedy
odpowiedź.
Skinął głową, po czym zacisnął palce na jej szyi.
- Lepiej, żeby to była odpowiedź, jakiej oczekuję - po
wiedział cicho. Pocałował ją, a w tym pocałunku nie było ani
odrobiny cierpliwej łagodności. - Późno już - szepnął między
pocałunkami, wyraźnie wyczuwając w niej rosnącą uległość.
- Pewnie wszyscy już śpią.
- My też powinniśmy się położyć.
- A nie miałabyś ochoty popływać?
- Popływać? - zaniknęła oczy i pozwoliła, żeby przyje
mność ogarnęła ją ciepłą falą. - Nie wzięłam kostiumu.
- Tym lepiej.
Pociągnął ją za sobą przez hol w stronę drzwi prowadzących,
jak się okazało, na basen. Wpuścił ją pierwszą, a kiedy starannie
zamykał drzwi na klucz, Shelby rozglądała się ciekawie.
Pomieszczenie było ogromne, jak zresztą wszystko w tym
domu. Jedną ze ścian zajmowały wyłącznie okna, a zwisająca
z sufitu plątanina bujnych pnączy stanowiła doskonałą natu
ralną ich osłonę. Przez szpary pomiędzy liśćmi sączyło się bla
de światło księżyca i tańczyło po wodzie i mozaikowej posa
dzce otaczającej basen.
202 NORA ROBERTS
- Mam nadzieję, że wielmożny MacGregor nie wałęsa się
w nocy po domu. - Jej słowa odbiły się echem od wysokiego
sklepienia. - Założę się, że nie było dnia, żebyś tu nie pływał.
Kiedy cię poznałam, od razu pomyślałam, że masz sylwetkę
pływaka.
Uśmiechnął się zagadkowo i odciągnął ją od basenu.
- Najpierw pójdziemy do sauny - oznajmił.
- Do sauny?
- Tak jest.
Przyciągnął ją do siebie i wprawnym ruchem rozpiął, a po
tem zsunął z niej spodnie.
- Cóż, skoro nalegasz... - Gorliwie zaczęła rozpinać mu
koszulę. - Zauważyłeś senatorze, że z reguły masz na sobie
dużo więcej ubrań niż ja?
- Owszem - wsunął dłonie pod jej bluzkę i odnalazł nagie
piersi. Skutek był taki, że jej palce natychmiast straciły zręczność.
- Albo zaraz przestaniesz się do mnie dobierać, albo pójdziesz
do sauny w ubraniu - uprzedziła. - Lepiej podaj ręczniki.
Nim to zrobił, zdjęła mu koszulę i przesunęła dłońmi po
gładkiej wypukłości mięśni na klatce piersiowej. Nie pozostał
jej dłużny i szybko uporał się z lekką bluzką. Patrzył potem
na nią, ciesząc się widokiem jej szczupłego ciała i jasnej, de
likatnej skóry. Była cudna, ponętna, trochę wyzywająca i...
przede wszystkim była jego. Patrząc jej w oczy, podał jej rę
cznik, którym się owinęła.
Z drzwi prowadzących do sauny buchnęła na nią fala su
chego, gorącego powietrza. Chwilę stała w progu, próbując
przyzwyczaić się do temperatury, która w pierwszej chwili wy
dawała się wręcz nie do zniesienia.
- Boże, nie byłam w saunie od miesięcy - z rozkoszą wy
ciągnęła się na drewnianej ławce i zamknęła oczy. - Już za
pomniałam, jakie to przyjemne.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 203
- Podobno mój ojciec załatwił tu niejeden intratny interes
- powiedział Alan, sadowiąc się obok niej.
. - Wyobrażam sobie. Pewnie nim skończyli dobijać targu,
normalnie zbudowani mężczyźni kurczyli się co najmniej o po
łowę. - Machinalnie zaczęła głaskać go po udzie. - A pan,
senatorze, wykorzystuje saunę do knucia politycznych intryg?
- Raczej nie. Małe, gorące pomieszczenia prowokują mnie
do innych zachowań. Powiedziałbym, bardziej osobistych.
Przysunął się bliżej i lekko ugryzł jej nagie ramię.
- Aha - mruknęła sennie. - Jak bardzo osobistych?
- A, to już moja słodka tajemnica - pociągnął ją i posadził
sobie na kolana. Zaczął całować ją tak, jak lubiła najbardziej,
wolno, zmysłowo i bardzo czule. - Fascynuje mnie twoje ciało
- szeptał, wodząc ustami wzdłuż brzegu ręcznika, który miała
zawiązany na piersiach. - Jest takie smukłe, gładkie, zwinne.
Położyła się na plecach i pozwoliła, żeby pieściły ją jego
dłonie i oddech. Całe jej ciało była cudownie odprężone, le
niwe z gorąca i tak bezsilne, że trudem udało jej się podnieść
rękę, by przyciągnąć go jeszcze bliżej.
Poluzowany ręcznik zsunął się z niej i leżała naga, wilgotna
z gorąca, spragniona jego miłości. Szeptała jego imię, a drże
nie jej głosu podniecało go nie mniej niż zapach perfum, który
parował z rozgrzanej skóry i wypełniał całe pomieszczenie.
Wodził dłońmi po jej piersiach, dotykał brzucha i ud, po
czątkowo bardzo delikatnie, a potem, kiedy zaczęła odpowia
dać na ten dotyk, coraz gwałtowniej, coraz bardziej zachłannie
i niecierpliwe.
Prężyła się pod nim, wyginała i ciągnęła go ku sobie, każ
dym ruchem prowokując go, żeby natychmiast zaspokoił jej
i swoją żądzę. Zebrał całą siłę woli, żeby odsunąć od siebie
tę pokusę. Chciał ją pieścić, dawać jej rozkosz, patrzeć, jak
nieuchronnie ogarnia ją szaleństwo.
204 NORA ROBERTS
Unosiła w górę biodra i przyciągała niecierpliwie jego dłoń.
Na palcach czuł jej gorącą wilgoć, słyszał nierówny oddech, coraz
szybszy w miarę, jak rozkręcała się spirala podniecenia.
Kiedy rozkosz stała się tak wielka, że niemal bolesna, chwyciła
go mocno za ramiona, zacisnęła palce z całych sił i bezprzytomnie
powtarzała jego imię. Przygarnął ją do siebie, nagle całkiem bez
władną, miękką i bezbronną. Trzymał ją w ramionach i głaskał
po głowie jak dziecko, czekając, aż odzyska oddech.
Mógłby siedzieć tak godzinami, tyle że niekoniecznie
w saunie. Chwycił ją mocno i uniósł do góry.
- Nie możemy tu siedzieć za długo - szepnął jej do ucha.
- Chodź, pójdziemy się ochłodzić.
- Niemożliwe - mruknęła, próbując wrócić na ławkę. -
Absolutnie niemożliwe - powtórzyła, ale potulnie pozwoliła,
żeby zaprowadził ją na basen.
- Woda jest bardzo zimna - uprzedził. - Dasz radę wsko
czyć?
- Jeśli ty dasz radę, to ja też - odparła, popatrując bez
przekonania na gładką taflę. - Chociaż, mówiąc szczerze, nie
mam siły się ruszyć.
- Zawsze możesz liczyć na moją pomoc - powiedział, po
czym wziął ją na ręce i wskoczył do wody.
Szok był tak wielki, że aż zaparło jej dech. Błyskawicznie
wynurzyła się na powierzchnię, prychając i gwałtownie łapiąc
powietrze.
- Ta woda jest lodowata - wysapała, uczepiona jego ra
mienia.
- Wcale nie. Ma jakieś dwadzieścia parę stopni. To, co
czujesz, to tylko szok termiczny.
- Szok termiczny - powtórzyła, naśladując złośliwie ton
jego głosu. - Ty nie bądź taki mądry, senatorku! - chlapnęła
mu wodą prosto w twarz i zgrabnie dała nurka.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 205
Płynęła przy dnie basenu, czując, jak z każdym ruchem
wraca jej energia i siła. Kiedy wynurzyła się po płytkiej stronie,
Alan już tam na nią czekał.
- Ale się popisujesz! - prychnęla. Szybko odgarnęła z czo
ła mokre włosy i obrzuciła go długim, znaczącym spojrzeniem
osoby, która zna się na rzeczy. - Wspaniale pan wygląda, se
natorze - pochwaliła. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby
częściej oglądać pana nago i w basenie - wolno obróciła się
na plecy i leniwie kołysała na wodzie. - Jeśli kiedykolwiek
zdecydujesz się zerwać z polityką, zawsze możesz zarabiać na
życie jako ratownik na plaży nudystów.
- Dzięki za dobrą radę. Zawsze warto mieć jakieś wyjście
awaryjne.
Obserwował ją przez chwilę, jak kusząco prężyła się na
wodzie. Niezaspokojone pożądanie powróciło z jeszcze wię
kszą siłą, więc podpłynął do niej i objął ją w pasie.
Kiedy przechyliła głowę, dostrzegła w jego oczach zapowiedź
tego, co miało zaraz nastąpić. Wiedziała już, że tym razem nie
będzie to leniwe, niespieszne dawanie sobie rozkoszy.
Przylgnęli do siebie gwałtownie, czując podniecającą wil
goć mokrej skóry. Woda spowalniała ich ruchy, łagodziła je,
ale oni nie mieli cierpliwości na powolną grę. Nawet nie mu
sieli tego robić, bo oboje natychmiast byli gotowi do miłości.
Woda pieszczotliwie łaskotała plecy i ramiona, spływające
z włosów zimne kropelki wywoływały dreszcze. Shelby zli
zywała te krople z jego torsu, czując w ustach znajomy zapach,
pomieszany z charakterystyczną wonią chloru. Tylko to przy
pominało jej, że są na basenie, a nie na jakiejś odległej, za
cisznej lagunie. A kiedy wreszcie poczuła go w sobie, to, gdzie
są, w ogóle przestało mieć znaczenie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Cześć! Jak się spało?
Shelby z trudem stłumiła ziewnięcie i uśmiechnęła się do
Sereny, którą spotkała na schodach.
- Cześć! Dziękuję, spałam rewelacyjnie.
- Zdaje się, że tylko my dwie jesteśmy na nogach. Jadłaś
już śniadanie?
- Nie - Shelby odruchowo pogłaskała się po pustym brzu
chu. - Umieram z głodu.
- W takim razie możemy zjeść razem - zaproponowała Se
rena, prowadząc ją przez hol. - Zwykle rano jadamy w pokoju
obok kuchni, tyle że rzadko kiedy uda nam się spotkać przy
stole. Wiesz, jak to jest, każdy zaczyna dzień o innej porze.
A ja - tu poklepała się po pękatym brzuchu - mam teraz wy
mówkę, żeby zjeść kilka śniadań.
- Ja tam nie szukam żadnych wymówek - roześmiała się
Shelby. - Po prostu jem, ile wlezie.
- Szczęściara z ciebie, że możesz sobie bezkarnie na to
pozwolić.
Weszły do słonecznego pokoju, który wedle normalnej mia
ry uchodziłby za bardzo duży i elegancki, jednak według obo
wiązującego w Hyannis Port standardu Daniela MacGregorow
należał do najmniejszych.
- Ciągle jestem pod wrażeniem waszego domu - pokręciła
głową Shelby, patrząc na przytulny, a jednocześnie bogaty wy-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 207
strój wnętrza. Zaraz też podeszła do kredensu, żeby przyjrzeć
się z bliska kolekcji starych cynowych naczyń.
- Wiesz, że ja też - roześmiała się Serena. - Zjadłabyś go-
,fra?
- Pewnie, tyle że nie jednego.
- Od razu wiedziałam, że dasz się lubić. Zaraz wracam
- powiedziała, znikając w drzwiach spiżarni.
Kiedy Shelby została sama, jeszcze raz obejrzała sobie po
kój, francuski pejzaż na ścianie i porcelanę, myśląc jednocześ
nie, że gdyby chciała dokładnie zwiedzić wszystkie pomiesz
czenia tego domu i dotknąć wszystkich jego skarbów, z pew
nością nie starczyłoby weekendu.
Najważniejsze zresztą było to, że polubiła rodzinę Alana do
tego stopnia, że czuła się wśród nich tak, jakby do nich należała.
Tylko że im wszystko wydawało się takie proste. Uważali, że
trzeba się pobierać, mieć dużo dzieci i trwać w miłości...
- Shelby? - Serena musiała obserwować ją od jakiegoś
czasu. - Przyniosłam kawę - powiedziała po chwili wyraźnego
wahania. W życiu nie uwierzyłaby, że piękne szare oczy jej
nowej znajomej mogą być aż smutne. - Zaraz będą gofry.
- Dzięki - Shelby uśmiechnęła się, jak gdyby nigdy nic,
a potem, kiedy już usiadły do stołu, zapytała o kasyno.
- Kasyno to tylko jedna z naszych inwestycji - opowia
dała Serena, nalewając kawę. - Razem z Justinem mamy
udziały w wielu hotelach w Atlantic City. Natomiast reszta na
leży tylko do niego. Na razie.
- Rozumiem, że wkrótce przekonasz go, że tam również
potrzebuje sprawdzonego partnera - roześmiała się Shelby.
- Właśnie. Chociaż będę musiała przejmować udziały sto
pniowo. Teraz, po roku małżeństwa, wiem już, jak z nim po
stępować. Zresztą, on też się zmienił, odkąd przegrał zakład
i musiał się ze mną ożenić.
208 NORA ROBERTS
- Co takiego?
- Mój mąż jest hazardzistą. Ja też, więc o naszej decyzji
zadecydował rzut monetą - Serena uśmiechnęła się na samo
wspomnienie tamtego zakładu. - Reszka wygrywa, orzeł prze
grywa.
- I pewnie rzucałaś własną specjalną monetą...
- Pewnie! Justin o tym wiedział, ale do tej pory nie po
kazałam mu tej dwudziestopięciocentówki. Dzięki temu cały
czas się o mnie stara.
- Od razu widać, że świata poza tobą nie widzi - wes
tchnęła Shelby.
- Justin i ja wiele przeszliśmy. - Po tym stwierdzeniu za
padła cisza. Serena przypomniała sobie pierwsze trudne mie
siące po tym, jak się poznali. To, jak wbrew własnej woli za
kochali się w sobie, bali się zaangażowania w trwały związek,
a zwłaszcza jak trudna była decyzja o małżeństwie.
- Caine i Diana też mieli sporo problemów - dodała po
chwili. - Pewnie dlatego, że ona i Justin mieli bardzo trudne
i smutne dzieciństwo. Potem bardzo bali się bliższych związ
ków. Najdziwniejsze jest to, że pokochałam Justina natych
miast, choć bardzo długo w ogóle nie zdawałam sobie z tego
sprawy. Podobnie było z Cainem i Dianą - stwierdziła zamy
ślona, patrząc na Shelby swym ciepłym, szczerym spojrzeniem.
- Wygląda na to, że wy, MacGregorowie dobrze wiecie,
czego chcecie od życia.
- Wiesz, ja już zaczynałam się martwić, czy Alan kiedy
kolwiek kogoś pokocha. Przestałam, kiedy wczoraj zobaczyłam
go z tobą - Serena sięgnęła przez stół, by dotknąć jej dłoni.
- Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam, że nie jesteś takim
typem kobiety, jakiego najbardziej się obawiałam jako partnerki
dla mojego brata.
- A cóż to za typ? - zapytała Shelby z półuśmiechem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 209
- Chłodna, grzeczna blondynka o wypielęgnowanych dło
niach i nienagannych manierach - w oczach Sereny zapaliły
się iskierki humoru. - Z taką lalą na pewno nie chciałoby mi
się pić kawy z samego rana.
Shelby wprawdzie roześmiała się, ale zaraz pokręciła prze
cząco głową.
- Powiem ci szczerze, moim zdaniem ta, jak to powie
działaś, lala, bardzo by pasowała do senatora MacGregora.
- Do tytułu senatora może tak, ale do człowieka już nie.
Alan za często bierze wszystko na serio, za dużo pracuje, za
bardzo przejmuje. On potrzebuje kobiety, która przypomni mu,
że od czasu do czasu trzeba się wyluzować, odpocząć, pośmiać.
- Gdyby on tylko tego potrzebował! - powiedziała Shelby
półgłosem.
Smutek, który Serena znowu dostrzegła w jej oczach, obu
dził w niej współczucie. A współczucie, jak wiedziała z do
świadczenia, często zachęcało do tego, żeby się wtrącać w nie
swoje sprawy.
- Shelby, przepraszam, nie chciałabym być wścibska, no,
może odrobinę. Chodzi mi tylko o to, że chciałam, żebyś wie
działa, co czuję. Ja bardzo kocham Alana.
- Problem w tym, że ja też - Shelby najpierw uciekła wzro
kiem gdzieś w bok, a potem zapatrzyła się w dno pustej filiżanki.
Serena siedziała cicho, wiedząc, że w takiej sytuacji trudno
powiedzieć coś sensownego.
- Oj, tak - westchnęła w końcu. - To nigdy nie jest łatwe.
- Nie jest - potaknęła Shelby bez entuzjazmu.
- A więc jednak zdecydowałaś się wstać - Alan wszedł
do pokoju tak cicho, że nawet go nie usłyszały. Od razu zo
rientował się, że coś się wydarzyło pomiędzy, Shelby a jego
siostrą, jednak instynkt podpowiedział mu, że nie powinien
pytać o szczegóły.
210 NORA ROBERTS
- Przecież dopiero dziesiąta! - obruszyła się Shelby, ale
potulnie podsunęła policzek do pocałowania. - Jadłeś?
- Kilka godzin temu. Jest jeszcze kawa?
- Całe mnóstwo. Widziałeś gdzieś Justina? - zaintereso
wała się Serena.
- Siedzi na górze z ojcem.
- I wspólnie obmyślają następny złoty interes - domyśliła
się z uśmiechem.
- I tu się mylisz. Grają w pokera. Ojciec zdążył już prze
grać pięćset dolarów. A Caine jakieś trzysta.
Serena próbowała zrobić minę osoby mocno zdegustowanej
i zawiedzionej.
- Ja naprawdę nie wiem, kiedy ten Justin przestanie osku-
bywać moją rodzinę - jęknęła, wznosząc oczy do nieba. - Le
piej przyznaj się, ile ty przegrałeś.
- Niecałe dwa dolary - odparł z uśmiechem. - Wiesz
przecież, że grywam z Justinem z czystej uprzejmości. Ale
Bóg mi świadkiem, że kiedyś go ogram do zera.
- Coś mi się zdaje - wtrąciła Shelby niewinnie - że akurat
w tym stanie hazard jest nielegalny. A kary cholernie wysokie.
Kiedy wniesiono parujące gofry, porzuciła na moment ten
wątek, ale powróciła do niego, jak tylko zapełniła talerz.
- Z drugiej strony - zauważyła pomiędzy kolejnymi kę
sami - skoro męskie kluby to przeżytek i żałosna pamiątka
nagannego szowinizmu, chyba nie ma przeszkód, żebym z nimi
zagrała. Jak myślicie?
- Kochanie, pieniądze nie mają płci - Alan okręcił sobie
wokół palca pasemko jej włosów. - Jeśli je masz, i nie boisz
się przegrać, droga wolna.
- Nie mam zwyczaju przegrywać - zauważyła pół żartem,
pół serio.
- Wiem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 211
- Z tego, co słyszę, zanosi się na ciekawą partyjkę - po
wiedziała Serena, wstając. - Chętnie sobie popatrzę. A gdzie
mama i Diana?
- W ogrodzie. Poszły pogadać o domu, który kupili Diana
i Caine.
- Doskonale! - ucieszyła się Serena. - A więc mamy jakieś
dwie godziny spokoju.
- A co - zainteresowała się Shelby - wasza matka nie to
leruje gry w karty?
- Raczej cygar, z którymi ojciec musi się przed nią ukry
wać - wyjaśniła Serena w drodze na górę. - Biedak myśli, że
ona naprawdę niczego się nie domyśla.
Shelby przypomniała sobie łagodne, ale bardzo przenikliwe
spojrzenie Anny. Zdaje się, że przed panią MacGregor, podo
bnie jak przed jej synem, nie sposób niczego ukryć.
Wystarczyło, że weszli do wieży, a już usłyszeli dobiega
jący z góry tubalny głos Daniela:
- Niech cię piekło pochłonie! Chyba sam diabeł daje ci
karty!
- A nie mówiłam, że MacGregorowie, to żałosne, wiecznie
przegrane ofiary losu - Shelby popatrzyła na Alana z szyder
czym uśmiechem.
- Zaraz zobaczymy, co potrafią Campbellowie. Oby nie
okazało się, że są tylko mocni w słowach - odparował. - Ma
cie tu świeżą ofiarę na pożarcie - oznajmił, kiedy weszli do
gabinetu Daniela.
- Nie lubię odbierać pieniędzy mojej własnej żonie - za
uważył Justin z przekąsem.
- Nie będziesz miał nawet okazji spróbować - Serena cięż
ko usiadła na oparciu jego fotela. - To Shelby ma ochotę zagrać
z wami partyjkę. Jezu Chryste! Ale żeście tu nadymili - za
wołała, machając rękami.
212
NORA ROBERTS
Rzeczywiście, w obszernym pokoju było aż ciemno od aro
matycznego dymu drogich cygar.
- To po co tu siedzisz, zamiast wyjść na świeże powietrze.
Już cię tu nie ma - skrzyczał ją Daniel tak samo jak wtedy,
gdy miała dziesięć lat. - A ty, panno Campbell, siadaj do stołu.
Zaraz ci pokażemy, gdzie raki zimują. - Z radości aż zatarł
ręce, a potem pokrótce wyjaśnił jej zasady: - Można trzy razy
dobrać karty, limit dziesięć dolarów, zaczyna joker albo lepszy.
- Jeśli myśli pan, że odbije sobie na mnie wcześniejsze
straty, to się pan mocno zdziwi - odparła ze złośliwym bły
skiem w oku.
- Oj, dziewczyno, ty mi się coraz bardziej podobasz - huk
nął Daniel. - Ale szkoda czasu, rozdawaj karty, chłopcze -
nakazał Cainowi.
Po dziesięciu minutach Shelby wiedziała już, z kim ma do
czynienia. Daniel grał ostro, ale mało skutecznie, natomiast
Caine kierował się na przemian impulsem i kalkulacją. Za to
Justin Blade był najlepszym graczem, jakiego spotkała, a
w swoim życiu siedziała już przy niejednym bardziej lub mniej
eleganckim stoliku. Grał jak szatan i wygrywał niemal za każ
dym razem.
Zdając sobie sprawę, że siedzi naprzeciw gracza o niebo
lepszego od siebie, Shelby postanowiła zastosować jedyną sku
teczną w takich razach taktykę, czyli po prostu zdać się na
ślepy traf.
Alan najpierw obserwował grę, stojąc za jej plecami, potem
jednak przeniósł się pod okno i popijając kawę, śledził każdy
jej ruch. Co chwila łapał się na tym, że wciąż myśli o tym,
jak gładko weszła do jego świata.
Kiedy widziała ją pochyloną nad stolikiem, głowa przy gło
wie z jego ojcem, żartującą z nim, jakby byli starymi przyja
ciółmi, wyraźnie czuł, że życie bez niej nie będzie miało żad-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 213
nego sensu. Po prostu pasowała do niego, tak jak pasowała do
tego zadymionego pokoju w dziwacznej wieży, gdzie grała w po
kera i popijała zimną kawę. I jak pasowała do eleganckich wa
szyngtońskich przyjęć, gdzie brylowała wśród wytwornego towa
rzystwa, sącząc szampana z kryształowych kieliszków.
- Para asów - zawołał Daniel, rzucając pozostałym pło-
smienne spojrzenie.
- Dwie pary. Walety i siódemki - Justin spokojnie położył
swoje karty na stole.
Daniel i Caine niemal jednocześnie zaklęli siarczyście.
- O żesz ty... - syknął Daniel. - Zobaczysz, że będziesz
się smażył w piekle z takimi samymi szubrawcami jak ty!
- Za wcześnie pan go tam posyła - wtrąciła Shelby, po
czym szeroko rozłożyła karty. - Mały strit od piątek do dzie
wiątek.
- Tylko przeklęta wiedźma wyciąga strita w pierwszym
rozdaniu! - zaperzył się Daniel.
- Albo przeklęta Campbellówna - pospieszyła z pomocą
i podpowiedziała mu kolejna obelgę.
Niebieskie oczy Daniela zwęziły się w dwie szparki.
- Rozdawaj! - burknął.
Justin uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.
- Witaj w klubie - powiedział, podsuwając jej wygraną.
Mniej więcej po godzinie ostrej gry Shelby miała na swoim
koncie dwadzieścia pięć dolarów. W normalnych warunkach
nie uznałaby tego za zbyt imponującą wygraną, biorąc jednak
pod uwagę klasę swego najpoważniejszego przeciwnika, czuła
się usatysfakcjonowana.
Pewnie spędziliby przy kartach cała popołudnie, gdyby na
gle wyczulony słuch Daniela nie wyłowił głosu żony, wraca
jącej z przechadzki. Błyskawicznie zgasił ledwo co zaczęte cy
garo i zamknął pełną popielniczkę w sekretnej szufladzie.
214 NORA ROBERTS
- Podbijam twoją stawkę o pięć dolarów - szepnął do
Shelby.
- A ja przypominam, że jeszcze nie miał pan otwarcia -
odparła ze słodkim uśmiechem. Z misy stojącej na biurku wy
grzebała miętową gumę do żucia, i odwijając ją z papierka,
usłużnie podała Danielowi. - Musi pan dokładnie zatrzeć
wszystkie ślady, panie MacGregor.
- Dobra z ciebie dziewczyna, chociaż Campbellówna -
zmierzwił jej włosy.
- Można się było domyślić, że znowu przegrywają z Ju-
stinem wszystkie pieniądze - powiedziała Anna z lekką naganą
w głosie, kiedy tylko weszły z Dianą do pokoju.
- Wyobraźcie sobie, że Justin już nie jest niepokonany. Parę
razy ograł go nowy dzieciak w naszej piaskownicy - powie
dział Caine, uśmiechając się do Shelby.
- I bardzo dobrze. Należało mu się - Diana stanęła za krze
słem męża i oparła brodę o jego głowę. - Niech sobie nie my
śli, że nie ma na niego mocnych. Anna i ja chcemy popływać
przed lunchem. Ktoś ma ochotę?
- Doskonały pomysł - pochwalił Daniel. - A ty, dziew
czyno, umiesz pływać?
- Tak, ale nie zabrałam kostiumu.
- Nic nie szkodzi. W przebieralni jest ich cała masa. Na
pewno coś sobie wybierzesz - powiedziała Serena.
- Naprawdę? - Shelby popatrzyła znacząco na Alana. -
Jakie to poręczne, prawda?
- Nie mówiłem ci o tym? - zapytał niewinnie, kładąc dło
nie na jej ramionach. - Ja też z wami popływam. Jeszcze nie
widziałem Shelby w kostiumie.
Dwadzieścia minut później Alan znowu rozkoszował się
oczyszczającym upałem sauny, tym razem w towarzystwie Cai-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 215
na i Justina. Wszyscy trzej wyciągnęli się wygodnie na drew-
nianych ławkach, pozwalając odprężyć się mięśniom.
- Gratuluję dobrego gustu - pochwalił go Caine. - Choć
nie ukrywam, że tym razem mnie zaskoczyłeś.
Alan zerknął na brata spod wpół przymkniętych po
wiek.
- Można wiedzieć dlaczego?
- Cóż, Shelby w niczym nie przypomina tej szykowanej
blondynki o, że tak powiem, interesujących kształtach, z którą
byłeś tu parę miesięcy temu. Tamta nie wytrzymałaby z ojcem
nawet pięciu minut.
- Shelby jest inna niż wszystkie znane mi kobiety - przy-
znał Alan.
- Jeśli o mnie chodzi - wtrącił Justin - to głęboko szanuję
kogoś, kto potrafi tak grać w pokera. Serena uważa, że bardzo
do siebie pasujecie.
- I dobrze. Miło mieć poparcie najbliższej rodziny - za-
uważył Alan cierpko.
Justin tylko się roześmiał i wygodniej ułożył głowę na zgię
tych ramionach.
- Nie chcę być złośliwy, ale wy, MacGregorowie, za bardzo
lubicie wtrącać się do cudzych spraw sercowych.
- Oho - zawołał Caine - słuchaj go uważnie, bo facet wie,
co mówi. Na własnej skórze doświadczył, jak skuteczny potrafi
' być nasz ojciec. Ja tam jestem zadowolony, że stary interesuje
się tylko tobą, bracie. Przynajmniej Diana i ja mamy trochę
spokoju.
- A mogłoby się wydawać, że będzie tak zajęty narodzi
nami pierwszego wnuka, że już nie starczy mu energii na nic
innego - Alan aż pokręcił głową ze zdziwienia.
- Co ty, ojciec nie spocznie, póki nie wyhodujemy mu ca
łego stada małych MacGregorów - roześmiał się Caine. -
216
NORA ROBERTS
Szczerze mówiąc, coraz poważniej myślę o tym, żeby postarać
się o potomka.
- Marne szanse, że od samego myślenia przybędzie nastę
pny bobas - rzucił leniwie Justin.
- Spokojna głowa. Doszliśmy z Dianą do wniosku, że po
czekamy, aż urodzi się wasze dziecko, a potem będziemy się
uczyć na waszych błędach.
- Jak to jest zostać ojcem? - zapytał Alan.
- W porządku - odparł Justin krótko, jednak przed oczami
stanęły mu wszystkie te noce i ranki, kiedy nie mógł spać i leżał,
słuchając spokojnego oddechu Sereny. Zawsze wtedy myślał, że
żyje w niej ich dziecko, wspólna cząstka każdego z nich. - Nie
będę udawał, że w ogóle nie panikuję. Kiedy zaczynam zastana
wiać się nad wszystkimi ewentualnościami, czuję, że zaraz osi
wieję. Powiem wam, że im bliżej porodu, tym większego mam
pietra. I nie mogę się doczekać, żeby wreszcie zobaczyć, na ile
dziecko będzie podobne do Sereny, a na ile do mnie.
- Nie wiesz, co weźmie z Sereny? - roześmiał się Caine.
- Mocny ród! Dobra krew! - huknął barytonem, imitującym
głos Daniela..
Justine rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, a potem po
chylił się i lekko klepnął Alana w ramię.
- Zdaje się, że Daniel myśli to samo o Campbellach. Masz
zamiar się z nią ożenić?
- Tak. Weźmiemy ślub tutaj, pewnie na jesieni.
- I dopiero teraz o tym mówisz? - Caine aż usiadł z wra
żenia. - Ojciec miałby wreszcie pretekst, żeby otworzyć swo
jego najlepszego szampana, którego ukrył w najciemniejszym
kącie piwnicy.
- Problem polega na tym, że Shelby jeszcze nic o tym nie
wie - przyznał się Alan. - Nie sądzicie, że lepiej będzie, jeśli
to właśnie ona dowie się pierwsza o moich planach?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 217
- Nie chcę być złym prorokiem - powiedział Justin - ale
twoja Shelby nie wygląda na osobę, której wystarczy po prostu
zakomunikować, że bierzecie ślub.
- Słuszna uwaga - zgodził się Alan. - Raz już próbowałem
się jej oświadczyć. Wygląda na to, że pora zmienić taktykę.
Caine uniósł brwi w wyrazie najwyższego zdumienia.
- Dała ci kosza? - w jego głosie zabrzmiało niedowierza
nie.
- Boże drogi! - Alan wzruszył ramionami. - Są momenty,
że gadasz całkiem jak ojciec. Żeby cię uspokoić, powiem, że
w ogóle nie dała mi odpowiedzi. Nie wiem, czy wiesz, kto
był jej ojcem - zrobił krótką pauzę. - Senator Robert Camp
bell.
- O kurczę! - Caine gwizdnął przez zęby. - Nic dziwnego,
że nie rwie się, żeby zostać twoją żoną.
- No, właśnie - pokiwał głową Alan, a widząc pytający
wzrok brata, odpowiedział: - Tak, mam zamiar kandydować. To
jeszcze jedna sprawa, którą muszę omówić z Shelby - dodał.
- Posłuchaj stary - Justin usiadł na swojej ławce - Ty się
urodziłeś po to, żeby zostać prezydentem. Nie możesz, ot tak,
po prostu, zrezygnować z tego, co jest twoim życiowym po
wołaniem.
- Wiem. Ale z drugiej strony jest Shelby i jeśli przyjdzie
mi wybierać...
- To wybierzesz Shelby - dokończył za niego Caine. -
A wtedy stary skopie ci tyłek, całkiem zresztą słusznie. Wiesz
co, chłopie, ja się tylko martwię, czy po czymś takim ty i ona
będzie umieli razem żyć.
Alan przez chwilę siedział w milczeniu.
- Nie wiem - odpowiedział w końcu i zamknął oczy, jak
by w ten sposób chciał uciąć dalszą dyskusję.
218 NORA ROBERTS
W środę po weekendzie w Hyannis Port Shelby odebrała
pierwszy telefon od Daniela MacGregora.
- Shelby Campbell?
- Przy telefonie - powiedziała i uśmiechnęła się mimo wo
li, natychmiast rozpoznając głos. - Co dobrego, panie Danielu?
- A dziękuję, nie narzekam. Ale powiedz mi, moja panno,
dlaczego nie jesteś w sklepie? Zrobiłaś sobie wolne?
- Środy zawsze mam wolne, bo wtedy przygotowuję glinę.
- A, chyba że tak. Pamiętaj, że mam zamiar cię odwiedzić,
kiedy przyjadę do Waszyngtonu.
- Serdecznie zapraszam. Pod warunkiem, że pan coś
u mnie kupi.
Daniel zaśmiał się krótko.
- Jeśli palce masz tak samo zwinne jak język, to na pewno
nie wyjdę z pustymi rękami. A teraz posłuchaj, co ci powiem.
Cała nasza rodzina spędza Dzień Niepodległości w Atlantic
City. Jedziemy przepuścić trochę forsy w kasynie Blade'ow.
Dzwonię, żeby cię osobiście zaprosić - oznajmił bez zbędnych
ceregieli.
Dzień Niepodległości, 4 lipca, pomyślała. To już za miesiąc.
Jezu, jak ten czas leci. Wyobraziła sobie, jak stoją z Alanem
na plaży i oglądają barwne pióropusze fajerwerków na grana
towym tle nieba. Szkoda tylko, że równie wyraźnie nie potrafiła
wyobrazić sobie własnej przyszłości.
- Dziękuję za zaproszenie. Naprawdę, bardzo chciałabym
z wami jechać. - To akurat była prawda. Natomiast to, czy
faktycznie pojedzie, stanowiło już inny problem.
- Pasujesz do mojego syna - stwierdził Daniel krótko, wy
czuwając w jej głosie wahanie. - W życiu bym nie pomyślał,
że powiem coś takiego o dziewczynie z rodu Campbellów, ale
jak to mówią, niezbadane są wyroki losu.
Roześmiała się, bo nic innego nie wypadało zrobić, jednak
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 219
w sercu w ogóle nie czuła radości. Łzy napłynęły jej do oczu
tak szybko, że ledwie zdołała je powstrzymać.
- Mają rację ci, co mówią, że z pana stary intrygant.
- Ty mi się lepiej nie narażaj! - fuknął, a potem dodał:
- Widzimy się 4 lipca w Atlantic City.
- Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. Do widzenia, panie
Danielu.
Szybko odłożyła słuchawkę i przycisnęła palce do oczu.
Co jest, do diabła? Przecież nie będzie rozklejać się z powodu
kilku miłych słów. Daniel powiedział, że pasuje do jego syna...
Miał racje, choć wolałaby, żeby tak nie było. Od samego po
czątku, a dokładnie od pierwszego ranka, kiedy obudziła się w ra
mionach Alana, wiedziała, że tak jest i że będzie próbowała z tym
walczyć. Teraz przyszła pora, by podjąć decydujące kroki.
Zbyt dobrze pamiętała śmierć swojego ojca, by teraz ulec
Alanowi. Wystarczyło, by choćby na moment przestała kon
trolować własne wspomnienia, a wyobraźnia podsuwała jej
tamten obraz sprzed piętnastu lat, tak wyraźny, jakby minęło
ledwie kilka dni.
W takich chwilach słyszała trzy suche wystrzały, a potem wi
działa, jak ojciec osuwa się na podłogę, parę centymetrów od jej
stóp. Jego krew splamiła jej białą sukienkę. Zewsząd dobiegały
okrzyki przerażenia, płacz i odgłosy bezładnej bieganiny.
Ktoś ją brutalnie odepchnął i klęknął obok zakrwawionego
ciała. Siedziała na zimnej podłodze, zupełnie sama, i choć nie
trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, dla niej minęła wie
czność. Nikt nie musiał jej mówić, że ojciec nie żyje. Na własne
oczy widziała, jak uchodzi z niego życie. Zdawało jej się, że
jej życie odchodzi razem z nim.
- Nigdy więcej - szepnęła, przerażona intensywnością
tych wspomnień. Już nigdy nie będzie umierała za życia.
Po sposobie, w jaki zapukano do drzwi, zorientowała się,
220 NORA ROBERTS •
że to Alan. Poszła otworzyć dopiero, kiedy opanowała wzru
szenie i upewniła się, że łzy jej nie zdradzą.
- Cześć, MacGregor - powiedziała ze sztuczną beztroską.
- O, widzę, że nie kupiłeś nam żadnego obiadu. Kiepsko!
- Może to ci wynagrodzi ten gorzki zawód - wyjął zza
pleców pojedynczą czerwoną różę.
- Podobno jedna róża jest dużo bardziej romantyczna niż
tuzin - wciąż jeszcze udawało jej się mówić swobodnie, ale
po powiekami znowu poczuła zdradzieckie łzy. - Dziękuję -
szepnęła drżącym głosem.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego
mocno, jakby szukając w nim oparcia. Całowała go z taką de
speracja, że bez trudu odgadł, co się z nią dzieje. Dlatego obej
mował ją łagodnie i czule głaskał po głowie, próbując w jakiś
sposób ukoić jej wzburzenie.
- Kocham cię - mruczała, chowając przed nim twarz do
póki nie miała pewności, że nie zauważy jej łez. Kiedy zmusił
ją, żeby na niego spojrzała, oczy miała już suche.
- Shelby, kochana, co się stało?
- Nic, naprawdę - odpowiedziała trochę zbyt gorliwie. -
Zawsze, kiedy dostaję taki romantyczny prezent, robię się sen
tymentalna. Proszę cię, kochaj się za mną! - przytuliła policzek
do jego policzka. - Chodźmy do łóżka.
Niczego bardziej nie pragnął, ale instynkt podpowiedział
mu, że tym razem nie powinien ulegać.
- Lepiej najpierw usiądźmy, bo musimy porozmawiać -
szepnął, całując ją w czoło.
- Nie, nie teraz. Proszę! Ja...
- Shelby! - położył ręce na jej ramionach. - Już najwyż
szy czas.
Wiedziała o tym, więc bez dalszych protestów pozwoliła
posadzić się na sofie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 221
- A może chcesz drinka? - zapytała, łudząc się, że dzięki
temu uda jej się zyskać na czasie.
- Nie, dziękuję bardzo. - Usiadł ciężko obok niej. - Ko
cham cię i chcę, żebyś została moją żoną - powiedział bez
zbędnych wstępów. - Oczywiście, zgadzam się, że nie znamy
się długo - przyznał, chociaż ona nie odezwała się nawet sło
wem. - Gdybyś była inną kobietą, być może uwierzyłbym, że
potrzebujesz więcej czasu do namysłu. Ale ty jesteś, jaka jesteś,
więc ci tego czasu nie dam.
- Wiesz, że cię kocham - przerwała mu wpół zdania. - Ty
próbujesz podejść do sprawy logicznie, a ja...
- Shelby, ja wiem, co myślisz o mojej pracy. Wiem, że ci
to przeszkadza. Do pewnego stopnia rozumiem twoje lęki
i obawy. - Kiedy wziął ją za ręce, od razu poczuł, jak bardzo
jest spięta. - Wspólnym siłami możemy się uporać z tym, co
cię gnębi. Na pewno znajdziemy jakiś sposób.
Nadal milczała, ale patrzyła na niego z takim wyrazem
oczu, jakby doskonale wiedziała, co jej za chwilę powie.
- Musisz wiedzieć - ciągnął - że odbyłem cały szereg roz
mów z najważniejszymi politykami z mojej partii. Dla nikogo
nie jest już tajemnicą, że widzą we mnie kandydata na prezydenta.
Co prawda, ta sprawa stanie się aktualna dopiero za dziesięć lat,
jeśli nie więcej, ale już dziś trzeba podjąć pewne decyzje.
Wiedziała o tym, oczywiście, że wiedziała. Ale co innego
wiedzieć, a co innego usłyszeć to z jego własnych ust.
- Jeśli interesuje cię moje zdanie - mówiła z trudem, bo
ze zdenerwowania rozbolał ją żołądek - w ogóle nie powinie
neś się zastanawiać nad taką możliwością. Ty po prostu mu
sisz wystartować w wyborach. Do tego cię wyznaczono. -
Zerwała się z miejsca tak szybko, że omal nie połamała długiej
łodygi róży. - Wierzę, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie
- szepnęła.
222
NORA ROBERTS
- Możliwe. - Ani na moment nie spuszczał z niej oka, kie
dy niezmordowanie krążyła po pokoju. - Sama wiesz, że de
cyzja o starcie w wyborach pociągnie znacznie poważniejsze
konsekwencje niż tylko umieszczenie swojego nazwiska na li
ście kandydatów. Kampania oznacza długie, wyczerpujące po
dróże. Właśnie wtedy będziesz mi najbardziej potrzebna.
Zatrzymała się gwałtownie. Wciąż odwrócona do niego ple
cami, powiedziała zduszonym głosem:
- Nie mogę za ciebie wyjść!
- Dlaczego? - wypowiedział to pytanie bardzo spokojnie,
ale w jego oczach zawrzał gniew.
- Jesteś zwolennikiem logiki, więc pomyśl logicznie - wy
krztusiła. - Ja się nie nadaję na żonę dla polityka, nie mówiąc
już o przyszłej głowie państwa. Czy ty tego naprawdę nie wi
dzisz, czy tylko udajesz? Żadna ze mnie dyplomatka, a jeszcze
gorsza organizatorka. Nie jestem osobą, jakiej potrzebujesz.
- Potrzebuję żony - powtórzył z naciskiem - a nie perso
nelu.
- Boże, człowieku, zrozum wreszcie, że będę kompletnie
bezużyteczna! Ja naprawdę nie jestem w stanie dostosować się
do takiego życia, jakie mnie czeka, jeśli za ciebie wyjdę. Nie
mam cierpliwości, żeby chodzić do salonów piękności i na po
południowe herbatki. Nie umiem być taktowna, dystyngowana
i uprzejma przed dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak mo
gę być pierwszą damą, skoro nie mam na to żadnych zadatków?
- z wściekłością tupnęła nogą. - Wiem, że wygrasz te prze
klęte wybory. A wtedy ja uduszę się w Białym Domu, zdła
wiona przez wszechobecne sztywniactwo, zwane protokołem.
- Czy chcesz powiedzieć, że jeśli nie będę kandydował,
to za mnie wyjdziesz?
Odwróciła się do niego i zmierzyła go gorączkowo błysz
czącymi oczyma:
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 223
- Nie rób mi tego, Alan! Znienawidziłbyś mnie za to. Ja
sama też nie mogłabym spojrzeć sobie w twarz. Nie istnieje
wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś albo chcesz być.
- A wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś? - natarł
na nią. W jego głosie nie zostało ani śladu po niedawnym opa
nowaniu. On także poderwał się z miejsca i mocno chwycił
ją za nadgarstki. - Może w takim razie ty spróbujesz wybierać?
- Potrząsną nią z całej siły, z trudem panując nad wściekło
ścią. - Zawsze możesz wymazać mnie ze swojego życia jed
nym stanowczym: nie, wypowiedzianym zaraz po tym, jak wy
znałaś mi, że mnie kochasz.
- Przestań! To jest sytuacja bez wyjścia. - wykrzyczała mu
prosto w twarz. - Nic na to nie poradzę, że nie nadaje się na
panią prezydentowa. Musisz to wreszcie zrozumieć!
- Nie kłam! Nie szukaj sobie wymówek! Jeśli chcesz się
mnie pozbyć, to przynajmniej bądź wobec siebie i mnie ucz
ciwa - potrząsał nią coraz mocniej, nie świadom tego, że spra
wia jej ból.
Zachwiała się i gdyby jej nie trzymał, upadłaby na kolana.
- Nie umiem sobie z tym poradzić - zawołała przez łzy,
które płynęły po jej policzkach. - Nie jestem w stanie drugi
raz przez to przejść! Nie chcę czekać, aż ktoś... - Z głuchym
szlochem zasłoniła twarz ramionami. - Boże, błagam cię, ja
tego nie zniosę. Nie chciałam pokochać cię aż tak mocno! Nie
chciałam, żebyś stał się dla mnie wszystkim. Nie przeżyła
bym, gdyby ktoś mi ciebie odebrał. Ciągle to widzę, tych wszy
stkich ludzi, którzy tłoczą się i biegają jak w jakimś amoku.
A ja patrzę, jak człowiek, którego kocham bardziej niż życie,
umiera na moich oczach. Drugi raz tego nie przetrwam. Nie
dam rady!
Próbował uspokoić ją, zapewnić, że przy nim będzie bez
pieczna, że nic złego ich nie spotka. Tylko jakich słów, jakich
224
NORA ROBERTS
przysiąg miał użyć, żeby przełamać tak wielki opór, zniszczyć
tak paraliżujący strach?
- Shelby, błagam cię! Nic mi się nie stanie.
- Nie! - Odepchnęła go z całej siły. - Nawet tak nie mów!
Nie mów, słyszysz! Nie kuś losu! Alan, ja tego dłużej nie znio
sę. Bądź tym, kim pragniesz być, i pozwól mi na to samo.
Jeżeli będziemy na siłę starali się zmienić, to w końcu prze
staniemy być sobą, a to zabije naszą miłość.
- Ale ja wcale nie chcę, żebyś się dla mnie zmieniła! Ja
cię tylko proszę, żebyś mi zaufała!
- W takim razie prosisz o zbyt wiele. Daj mi spokój! Bła
gam! Zostaw mnie teraz samą!
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pobiegła do sypialni
i zatrzasnęła przed nim drzwi.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Czerwiec w Maine był naprawdę przepiękny.
Shelby jechała wzdłuż wybrzeża, starając się myśleć tylko
i wyłącznie o tym. Przez okno widziała białe bałwany fal
wściekle tłukące o szary brzeg. Jak okiem sięgnąć, wszędzie
leżały kamienie i skały, wygładzone przez ocean albo ostro
poszarpane w głębi lądu.
Z rozkoszą wciągała do płuc rześkie, pachnące słoną wodą
powietrze. Tego jej było trzeba, po to tylko przyjechała tu z Wa
szyngtonu, bo czuła, że jeszcze trochę i udusi się w gorącym,
dusznym mieście. Tam już zaczęło się upalne, męczące miejskie
lato, tymczasem tutaj, na północy, wciąż trwała wiosna.
Z daleka dostrzegła latarnię morską na wąziutkim paseczku
skalistego lądu, który zuchwale wcinał się daleko w morze.
Zatrzymała samochód i przez chwilę wpatrywała się w białą
wieżę. Może tu uda się jej, podobnie jak jej bratu, odzyskać
wreszcie wewnętrzny spokój i równowagę?
Nieco później zaparkowała na małym żwirowym podjeździe
przed latarnią. Gwałtowne sztormy i zimowe niepogody zostawiły
ślady na białych murach, ale i tak budynek miał w sobie jakąś
magiczną siłę, której nie mógł nadwerężyć ani upływający czas,
ani rozszalały ocean. Tak, samotnia jej brata była idealnym miej
scem, żeby schronić się przed każdą burzą.
Shelby wyjęła z bagażnika mały plecak,po czym weszła
po kilku kamiennych stopniach i głośno załomotała w drzwi.
Wiedziała, że są zamknięte na głucho.
226 NORA ROBERTS
Grant nie uznawał niezpowiedzianych wizyt, a nieproszo
nych gości często w ogóle nie wpuszczał za próg. Niezrażona
panującą wewnątrz ciszą tłukła w drzwi pięścią, zastanawiając
się w duchu, jak długo każe jej czekać.
Minęło dobrych pięć minut, nim skrzypnęły zawiasy i
w wąskiej szparze błysnęło czujne oko. Za chwilę drzwi stanęły
otworem, ale Grant nie od razu zaprosił ją do środka. Najpierw
przyglądał jej się uważnie, drapiąc się po zarośniętym policzku.
Boże, on się robi coraz bardziej podobny do ojca, pomy
ślała, patrząc na jego przystają, choć trochę kanciastą twarz,
której największą ozdobą były duże, intensywnie zielone oczy.
Kiedy oględziny dobiegły końca, przeczesał palcami gęste
włosy i, ciągle zaspany, burknął:
- Co tu robisz?
- Czy ty aby nie przesadzasz z tym gorącym powitaniem?
- uśmiechnęła się do niego i wspięła na palce, żeby pocałować
go w policzek.
- Która godzina?
- Wczesna. Mogę wejść?
- Jeśli musisz...
Odsunął się i wpuścił ją do środka. Przez moment oparty
o framugę czekał, aż minie senne otumanienie, a potem po
szedł za nią na piętro, gdzie mieściła się część mieszkalna.
Dopiero tam podszedł do niej i wziąwszy ją za ramiona, po
ważnie zajrzał jej w oczy.
- Stało się coś złego?
- Dlaczego zaraz złego? - próbowała zachować pozory,
choć dobrze wiedziała, że niczego nie da się ukryć przed tym
badawczym, przenikliwym spojrzeniem. - Czy to, że postano
wiłam cię odwiedzić, musi zaraz znaczyć, że wydarzyło się
nieszczęście? - zapytała, rzucając plecak na kulawe krzesło.
- Dasz mi kawy?
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 227
- A co mam zrobić! - niecierpliwie wzruszył ramionami.
Ruszyła za nim przez zagraconą część mieszkania, która
służyła za salon i łączyła się z czyściutką, schludną kuchnią.
Myślała o tym, że Grant chyba jeszcze bardziej schudł, ale
jakimś cudem nadal sprawiał wrażenie człowieka silnego i bar
dzo sprawnego fizycznie.
- Chcesz jakieś śniadanie? - zapytał bez entuzjazmu.
- A jak myślisz?
- Myślę, że straszna z ciebie chudzina - odparł, wydając
z siebie odgłos, który od biedy mógł uchodzić za śmiech.
- Ty też nie wyglądasz na siłacza.
- Jak mama?
- Jak to mama, bardzo dobrze. Wiesz, że chyba wyda się
za swojego Francuza?
- Dilleneau, tego z dużymi uszami i nie mniejszą przebie
głością?
- Tego samego - Shelby usadowiła się przy okrągłym dę
bowym stole, skąd mogła uważnie śledzić proces smażenia ja
jek na bekonie. - Masz zamiar unieśmiertelnić pana Dilleneau?
- Zależy - posłał w jej stronę jeden ze swoich szyderczych
uśmiechów. - W każdym razie mama pewnie nie będzie za
skoczona, jeśli któregoś dnia jej narzeczony stanie się bohate
rem historyjki obrazkowej.
- Zaskoczona pewnie nie, ale czy zadowolona... Bardzo
by chciała, żebyś przyjechał do niej na parę dni.
- Może - Grant nie podniósł nawet oczu znad patelni, na
której smażył się tuzin jajek.
- Macie tu już dużo turystów? - zapytała, ustawiając ta
lerze.
- Nie! - powiedział to tak opryskliwym tonem, że aż mu się
uważnie przyjrzała. Widocznie coraz bardziej nie znosił ludzi.
- No cóż, zawsze jeszcze możesz zrobić przed latarnią pole
228
NORA ROBERTS
minowe i dla pewności otoczyć je drutem kolczastym - pod
sunęła. - Wiesz, ja naprawdę nie mogę tego zrozumieć. Jak
ktoś, kto tak błyskawicznie łapie kontakt z ludźmi, może jed
nocześnie tak bardzo ich nie lubić.
- A kto ci powiedział, że ja nie lubię ludzi? - skrzywił
się. - Ja tylko nie chcę, żeby się tu kręcili. Nie potrzebuję
towarzystwa.
Bez ceremonii usiadł obok niej i natychmiast zabrał się do
jedzenia. Udawał, że nie widzi, jak ona bez przekonania grzebie
widelcem w stygnącej jajecznicy.
- Jak tam twoje zwierzaki? - zapytał.
- W porządku. Kyle będzie się nimi opiekował, dopóki
nie wrócę.
- A kiedy chcesz wracać? - Grant zerknął na nią ponad
brzegiem kubka z kawą.
Po takim pytaniu nie mogła się nie roześmiać.
- Ach, ta twoja słynna gościnność - westchnęła, kręcąc
głową. - Posiedzę u ciebie jakiś tydzień. Nie, proszę - szybko
wyciągnęła rękę - nie błagaj mnie, żebym została dłużej. Na
prawdę nie mogę - żartowała. W rzeczywistości ani przez mo
ment nie wątpiła, że Grant, pomimo pozornej niechęci, po
zwoliłby jej zostać tak długo, jak tylko by chciała.
- No, dobra - mruknął, dojadając jajecznicę. - Przynaj
mniej będzie miał kto jeździć po zakupy.
- Zawsze do usług - posłała mu lekki ukłon. - Powiedz
mi, jakim cudem dochodzą na to odludzie wszystkie gazety?
- Nie ma w tym żadnego cudu. Płacę za to, żeby mi je
dostarczali. Myślą, że jestem stuknięty.
- Bo jesteś.
- Może i tak. A teraz - odsunął pusty talerz i oparł łokcie
na stole - powiedz, dlaczego przyjechałaś?
- Chciałam się wyrwać z miasta na parę dni.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 229
- Gówno prawda!
W normalnej sytuacji zrewanżowałaby mu się równie ob-
cesowym przerywnikiem albo jakimś złośliwym żartem, jednak
tym razem nie miała na to energii. Zrezygnowana, spuściła
wzrok.
- Wiesz, Grant, strasznie mi się skomplikowało życie.
- I co, może myślisz, że jesteś jedyna? - burknął obojętnie,
ale zaraz spojrzał na nią z ukosa, a widząc, co się święci, wziął
ją pod brodę i zmusił, żeby na niego spojrzała. - Nie rób tego,
Shelby - powiedział łagodnie na widok wzbierających łez. -
Odetchnij głęboko, uspokój się i opowiedz mi o wszystkim.
- Zakochałam się, a nie powinnam - głos jej drżał od tłu
mionego płaczu. - On chce, żebym za niego wyszła, a ja nie
mogę.
- A więc wszystko jasne. Alan MacGregor.
Spojrzała na niego z tak wielkim zdziwieniem, że czym
prędzej pokręcił przecząco głową i wyjaśnił:
- Nie, nikt mi o tym nie powiedział. W ciągu ostatniego
miesiąca pisali o was w większości gazet. Cóż, twój senator
należy do niewielkiego grona polityków, którym bez obrzy
dzenia podałbym rękę.
- To porządny facet. Naprawdę - powiedziała z przeko
naniem. - Może nawet na swój sposób niezwykły.
- Więc w czym problem?
- Z tym, że ja wcale nie chcę kochać niezwykłego faceta
- zawołała histerycznie, łykając łzy. - A tym bardziej wyjść
za niego za mąż.
Grant najpierw spokojnie dolał im kawy, a potem zapytał:
- Dlaczego?
- O Boże, taki jesteś bystry, a nie rozumiesz? Nie chcę
znowu przez to przechodzić.
- Przez co?
230
NORA ROBERTS
- Przestań! Nie przeciągaj struny!
W milczeniu popijał kawę. Teraz mógł być już spokojny.
Skoro Shelby się złości, to znak, że nie jest z nią tak źle. Naj
gorzej, kiedy zaczynała się mazać.'
- Słyszałem pogłoski - zaczął ostrożnie - że twój senator
wcześniej czy później zawalczy o najwyższy stołek.
- Widzę, że z wiekiem słyszysz coraz lepiej - prychnęła.
- No, jak tam, siostrzyczko, nie chcesz, żeby któraś z two
ich kiecek trafiła do muzeum i stała się ozdobą kolekcji strojów
pierwszych dam Ameryki?
- Wiesz, Grant, ty zawsze miałeś beznadziejne poczucie
humoru.
- Dzięki.
Niecierpliwie odsunęła swój kubek.
- Nie chcę kochać senatora! - powiedziała z naciskiem.
- A kochasz? - zapytał. - Bo ja zawsze sądziłem, że kocha
się człowieka, a nie jego tytuły.
- Człowiek i jego tytuły to jedno!
- Wcale nie! Sama wiesz o tym najlepiej.
- Ja nie mogę tak bardzo ryzykować! - zawołała z pasją.
- Po prostu nie mogę! Grant, jeśli on wystartuje w wyborach,
to na pewno wygra. Oczywiście, o ile dożyje dnia wyborów!
Nie potrafię sobie z tym poradzić! Możliwość...
- Przestań! Ciągle wyjeżdżasz z tymi swoimi możliwo
ściami! - zdenerwował się na nią, bo obudziła w nim wspo
mnienia, do których wolał nie wracać. - Ale dobrze - powie
dział po chwili - zastanówmy się nad kilkoma. Po pierwsze:
kochasz go?
- Tak, tak, tak! Po co pytasz, skoro już ci mówiłam?
- Dla pewności. Po drugie: jak wiele dla ciebie znaczy?
- Jest dla mnie wszystkim!
- W porządku. Oto pierwsza w twoich ukochanych mo-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 231
żliwości. Wyobraźmy sobie, że senator startuje w wyborach,
i w czasie kampanii spotyka go coś złego... - zamilkł, bo
zbladła tak bardzo, że przestraszył się, że zaraz zemdleje. Kiedy
kolory wróciły na jej policzki, ciągnął dalej: - Załóżmy, że
go zabiją. Czy fakt, że nie nosisz na palcu obrączki, sprawi,
że twój ból i cierpienie będzie mniejsze?
- Grant, błagam cię, nie rób mi tego! - szepnęła.
- Tak czy owak będziesz musiała z tym żyć - rzucił szorstko.
- Wiesz, że można, skoro nam się udało. Ból został, do tej pory
nosimy go w sobie, ale życie toczy się dalej. Ja też tam wtedy
byłem i wszystko pamiętam. Ale powiedz mi, jaki sens uniesz-
częśliwiać się z powodu zdarzeń sprzed piętnastu lat?
- Taki jesteś mądry? A ty, czy nie wycofałeś się, nie ucie
kłeś od świata?
Celny strzał, pomyślał ze smutkiem, ale natychmiast od
sunął od siebie wszystkie wątpliwości.
- Rozważmy teraz kolejną możliwość - powiedział trzeźwo.
- Powiedzmy, że tak bardzo cię kocha, że rzuci w diabły myśl
o prezydenturze...
- Nawet o tym nie wspominaj. Nie mogłabym spojrzeć so
bie w oczy!
- No, właśnie! A teraz ostatnia możliwość, jaka przychodzi
mi do głowy. Załóżmy, że senator MacGregor startuje w wy
borach i wygrywa, a potem dożywa spokojnie sędziwego wie
ku, pisząc pamiętniki i podróżując po świecie jako ambasador
dobrej woli. Chyba by cię wtedy szlag trafił, że przeżyłaś życie
bez niego! - uśmiechnął się i po raz pierwszy wziął ją za rękę.
Westchnęła ciężko, najwyraźniej poruszona jego słowami.
- No tak, ale...
- Shelby! Przeszliśmy już przez wszystkie możliwe „ale".
Ten etap mamy za sobą - wtrącił kategorycznym tonem. - To
prawda, że istnieją jeszcze miliony innych możliwości. Twój
232
NORA ROBERTS
senator zawsze może wpaść po samochód, przegrać wybory
i zostać misjonarzem albo prowadzącym wieczorne wiadomo
ści w telewizji.
- Dobrze, nie musisz się wysilać - z rezygnacją oparła czo
ło o ich złączone ręce. - Nikt lepiej niż ty nie potrafi mi udo
wodnić, że jestem kretynką.
- To akurat tylko jeden z moich talentów. Posłuchaj, sio
stro, przejdź się po plaży, oczyść myśli. Kiedy wrócisz, zjedz
porządny posiłek, prześpij się ze dwanaście godzin, bo wyglą
dasz na padniętą. A potem... - zaczekał aż podniesie głowę
i spojrzy mu w oczy - wracaj do domu. Mam sporo roboty.
- Kocham cię, ty stary draniu.
- Wiem. Ja ciebie też.
W domu było pusto i cicho, ale nie chciało mu się nigdzie
iść. Zmusił się, żeby zostawić Shelby w spokoju na cały długi
dzień, ale kiedy w piątek po południu nie mógł jej nigdzie
znaleźć, niemal oszalał z wściekłości. I choć od tego momentu
minęła doba, wciąż nie potrafił się uspokoić.
Oczywiście, rozsądek podpowiadał, że miała prawo jechać,
gdzie jej się podobało. Nie mógł oczekiwać, że będzie go o tym
uprzedzać albo opowiadać mu się ze swoich planów. Pewnie
postanowiła wyjechać na weekend, a on nie miał prawa złościć
się na nią.
Rozdrażniony tymi myślami wstał zza biurka i zaczął krą
żyć po swoim gabinecie. Gdzie ona, u diabła, jest? Kiedy wró
ci? Dlaczego nie zadzwoniła?
Nerwowym ruchem wcisnął pięści do kieszeni. Co się z nim
dzieje? Przecież zawsze potrafił znaleźć wyjście nawet z najbar
dziej zagmatwanej sytuacji. Wiedział, że to tylko kwestia czasu
i cierpliwości. Tym razem jednak jego cierpliwość się skończyła.
Kiedy Shelby wreszcie się odnajdzie, wtedy... No właśnie,
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 233
co wtedy? Zmusi ją siłą, żeby się wreszcie zdecydowała?
A może będzie ją pokornie prosił? Tak czy inaczej, bez niej
nie mógł już żyć.
Ofiarował jej swoje serce, a ona zatrzasnęła mu drzwi przed
nosem... Najgorsze, że teraz nie był już w stanie niczego zmie
nić. Nawet gdyby znikła na zawsze z jego życia, i tak będzie
ją kochał. A byłaby do tego zdolna, pomyślał ogarnięty paniką.
W każdej chwili mogła spakować manatki i wyjechać w nie
znane, zacierając za sobą wszystkie ślady.
Tylko że on jej na to nie pozwoli! Zdesperowany zerknął
na telefon. Znajdzie ją! Tak, od tego zacznie. A potem jakoś
poradzi sobie z jej uporem. Przekona ją, nie tak, to inaczej.
Najpierw skontaktuje się z jej matką, układał sobie w my
ślach, a potem zadzwoni do wszystkich znajomych. Tylko że
zajmie mu co najmniej tydzień. Shelby była tak towarzyska,
że pewnie będzie musiał porozmawiać z połową mieszkańców
Waszyngtonu.
Trudno, uśmiechnął się pod nosem i podniósł słuchawkę.
Nim jednak zdążył wybrać pierwszy numer, rozległ się dzwo
nek do drzwi. Dopiero gdy zabrzęczał po raz trzeci, Alan przy
pomniał sobie, że MacGee wybrał się w swoją doroczną podróż
do Szkocji, więc klnąc pod nosem nieproszonego gościa, po
szedł otworzyć.
Doręczyciel powitał go służbowym uśmiechem.
- Przesyłka, panie senatorze - powiedział, podając mu
przezroczystą plastikową torbę wypełnioną wodą. W środku
pływała przerażona złota rybka.
Alan wziął ją od niego i kompletnie zaskoczony, zaczął oglą
dać ze wszystkich stron. Wolno zamknął drzwi, a potem poszedł
do salonu, niosąc torbę tak ostrożnie, jakby w środku była bomba.
Stanął na środku pokoju i spoglądając bezradnie na ruchli
we stworzenie, zastanawiał się, co począć. Zły, że mu prze-
234 NORA ROBERTS
szkodzono, w dodatku robiąc sobie głupie żarty, wziął z ko
mody ozdobny kielich i przelał do niego zawartość torby. Do
piero teraz mógł przeczytać liścik ukryty w miniaturowej ko
percie. Rozerwał ją i pospiesznie przebiegł wzrokiem litery:
Senatorze,
skoro dobrowolnie godzi się pan na życie złotej rybki
w szklanej kuli, ja też mogą tego spróbować.
Przeczytał to zdanie kilka razy, a potem zamknął oczy.
A więc wróciła!
Karteczka lekko opadła na stół, a on był przy drzwiach,
jeszcze zanim rozległ się dzwonek.
- Cześć! - Shelby powiedziała to tak nienaturalnie weso
łym głosem, że od razu zorientował się, jak bardzo jest spięta.
- Mogę wejść?
Zapragnął załapać ją za ręce i przytrzymać, żeby już nigdy
mu nie uciekła, ale wiedział, że to nie jest najlepsza metoda
postępowania z Shelby. Siląc się na całkowity spokój, zaprosił
ją do środka.
- Nie było cię w mieście...
- Zgadza się - przyznała. - Odbyłam krótką pielgrzymkę.
Żeby ukryć zdenerwowanie, schowała drżące dłonie do kie-
szeni luźnego dżinsowego kombinezonu. Korciło ją, żeby po
dejść i pogłaskać go po wymęczonej twarzy. Wygląda, jakby
w ogóle nie spał, pomyślała ze współczuciem.
- Chodźmy do salonu. MacGee wyjechał, ale i tak możesz
dostać kawy, jeśli masz ochotę.
- Nie, dziękuję bardzo.
Obydwoje zachowywali ostrożność. Każde z nich czekało,
żeby to drugie zrobiło pierwszy krok. Od czego zacząć? my
ślała gorączkowo Shelby, bo wszystkie mądre przemówienia,
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 235
które sobie po drodze przygotowała, zupełnie wyleciały jej
z głowy.
W salonie natychmiast dostrzegła swoją misę, ustawioną
w miejscu, gdzie pięknie oświetlało ją słońce. Zapatrzyła się
na swoje dzieło, jakby szukała w nim natchnienia.
- Chyba powinnam cię najpierw przeprosić, że tak się przy
tobie rozkleiłam.
- Dlaczego?
- Dlaczego co?
- Dlaczego chcesz mnie za to przepraszać?
Wzruszyła ramionami.
- Nienawidzę płakać - powiedziała. - Wolę kląć albo wal
nąć w coś z całej siły. Jesteś na mnie zły?
- Nie.
- Jesteś. - Była tak zdenerwowana, że nie mogła stać
w miejscu, zaczęła więc krążyć po pokoju. - Masz prawo się
złościć... - przyznała.
W swojej wędrówce dotarła do komody, na której jej złota
rybka kręciła się bezradnie w szklanym kielichu.
- Witaj na świecie. - Zastukała palcem w szkło. - Nie wy
glądasz na zachwyconą. Trudno. Alan - odwróciła się do niego
gwałtownie. - Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy może udało
mi się wszystko zniszczyć?
Wiedział, że gdyby teraz do niej podszedł i ją przytulił,
byłaby jego na każdych warunkach, obojętne, jego czy swoich
własnych. Tylko że on oczekiwał więcej, dużo więcej.
- Dlaczego zmieniłaś zdanie?
- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - podbiegła do niego
i złapała go za ręce.
- Ma - oswobodził się tylko po to, żeby ująć w dłonie jej
twarz. Patrzył na nią w sposób, od którego zawsze nogi robiły
jej się miękkie jak z waty. - To ma kolosalne znaczenie - po-
236
NORA ROBERTS
wtórzył. - Muszę mieć pewność, że będziesz ze mną szczę
śliwa. Że będę w stanie dać ci to, czego pragniesz.
- Rozumiem - znowu chwyciła go za nadgarstki, ale zaraz
cofnęła się o krok. - Wzięłam pod uwagę wszystkie możliwo
ści - zaczęła. - Rozważyłam wszelkie za i przeciw. Nie mó
wię, że podjęcie decyzji przyszło mi łatwo. Ale jeden argument
przeważył. Alan, ja po prostu nawet nie potrafię wyobrazić
sobie życia bez ciebie. Nie pozwolę, żebyś na starość jeździł
po świecie beze mnie.
- Nie?
- Nie! - roześmiała się z przymusem. - Ożeń się ze mną!
Nie mogę obiecać, że do końca pogodzę się z tym, kim jesteś
i co robisz, ale przysięgam, że będę wobec ciebie lojalna.
Nie przyniosę ci wstydu. Co prawda nie zgodzę się stanąć
na czele żadnego beznadziejnego komitetu, ale mogę od cza
su do czasu pójść na oficjalny lunch. O ile nie będzie to ko
lidowało z moimi zajęciami, bo nie zamierzam zrezygnować
z ceramiki.
Słuchał jej w milczeniu. Nigdy dotąd nie kochał jej bardziej
niż teraz, kiedy wygłaszała swoje ultimatum.
- Shelby, nie musisz się poświęcać. Przecież mogę wrócić
do prawa i otworzyć kancelarię w Georgetown.
- Przestań gadać bzdury! - odskoczyła od niego jak opa
rzona. - Nie ma mowy. Zwłaszcza z mojego powodu. To ja
się myliłam. Kochałam ojca, nie, ja go uwielbiałam, ale nie
mogę dopuścić, żeby tamto nieszczęście zamieniło moje i two
je życie w koszmar - zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić.
- Ja się dla ciebie nie zmienię. Nie potrafię. Ale mogę zrobić
to, o co prosiłeś, czyli zaufać ci.
Chciał coś powiedzieć, ale poprosiła go gestem, żeby po
zwolił jej skończyć.
- Nie zamierzam udawać, że zwalczyłam w sobie strach.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 237
Na pewno nieraz będę drżała o ciebie. Zdarzą się też momenty,
w których będę nienawidziła tego, co będziemy musieli robić.
Ale na pewno zawsze będę z ciebie dumna - wyraźnie spo
kojniejsza, odwróciła się do niego. - Bo ja naprawdę jestem
dumna z tego, kim jesteś. I jeśli tak się zdarzy, że znowu po
wrócą do mnie złe wspomnienia, pokonam je. Dla ciebie.
Podszedł do niej i otoczył ją ramionami.
- Pozwolisz, żebym był wtedy przy tobie?
- Zawsze!
Podniosła głowę, by mogły spotkać się ich usta. Zdawało
jej się, że minęły całe lata, a nie ledwie parę dni, odkąd kochali
się w basenie. Pragnęła go tak bardzo, że niewiele myśląc, po
ciągnęła go na puszysty dywan.
Niecierpliwie zdzierali z siebie ubrania, śmiejąc się i zło
rzecząc, ilekroć palce trafiły na jakiś oporny guzik albo suwak.
Kiedy wreszcie udało im się wyswobodzić, przylgnęli do siebie
z całych sił, całując każdy skrawek nagiej skóry. Mieli dla sie
bie mnóstwo czasu, cale długie, szczęśliwe życie.
Obudziło ją ostre popołudniowe światło. Ostrożnie otwo
rzyła oczy i potarła policzkiem jego ramię. Leżeli przytuleni
do siebie na sofie, nadzy, zmęczeni, rozleniwieni miłością.
Uniosła się na łokciu i spojrzała na jego spokojną twarz.
Spał, wyraźnie odprężony. Przez chwilę słuchała jego równego
oddechu. Czuła się całkowicie, niewyobrażalnie szczęśliwa, jak
zawsze, kiedy budziła się w jego ramionach.
Musiał poczuć przez sen, że ona się w niego wpatruje, bo
pokręcił głową i otworzył oczy. Uśmiechnięta pocałowała go
delikatnie w usta.
- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek lepiej spędziła so
botę - westchnęła, łaskocząc go czubkiem języka.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam ruszyć się stąd
238 NORA ROBERTS
przez okrągłą dobę. Więc kto wie, czy niedziela nie będzie
jeszcze lepsza.
- Trzymam cię za słowo - powiedziała, kładąc głowę na
jego piersi. - Nie chcę być natrętna, senatorze, ale kiedy pla
nujesz się ze mną ożenić?
- Co powiesz na wrzesień w Hyannis Port?
- W fortecy MacGregorów? - zapytała, ale z tonu jej głosu
odgadł, że spodobał jej się ten pomysł. - Tylko że do września
zostało jeszcze dwa i pół miesiąca!
- Dobrze, niech będzie sierpień - zaproponował. - A do
tego czasu razem ze swoją menażerią możesz zamieszkać tutaj.
Albo, jeśli wolisz, poszukamy innego domu. Chciałabyś spę
dzić miodowy miesiąc w Szkocji?
- Oczywiście! - ułożyła się wygodnie na jego ramieniu.
- Póki co, senatorze, pragnę panu powiedzieć, że są pewne
elementy pańskiej polityki wewnętrznej, które w pełni popie
ram - mruknęła, zsuwając coraz niżej pieszczotliwą dłoń.
- Doprawdy?
- Mhmm... Ma pan moje pełne poparcie - szepnęła, przy
lgnąwszy wargami do jego brzucha. - Czy mógłby pan raz
jeszcze powtórzyć ze mną całą procedurę?
- Ależ oczywiście. To mój obywatelski obowiązek, być za
wsze do dyspozycji moich wyborców.
- Podoba mi się pańskie poświęcenie i zaangażowanie -
powiedziała, a zanim całkiem straciła głowę, dodała: - Już dziś
oddaję panu swój głos.