ANDRZEJ PEREPECZKO
PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ
MRÓWKI
WSTĘP
DZIĘKI KTÓREMU CZYTELNIK MOŻE POZNAĆ
DOTYCHCZASOWE PRZYGODY DZIKIEJ MRÓWKI, ZRESZTĄ
OPISANE DOKŁADNIE W KSIĄŻKACH PT: „DZIKA MRÓWKA I
TAM-TAMY” ORAZ „DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI”
Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i
niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego nadzwyczaj wybujałej fantazji i
wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem,
bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też
grali w hokeja, tyle tylko że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napastnikiem,
w drugiej Jego Brat (tak nazwano Jarka) - bramkarzem.
Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama - wielbicielką języka
angielskiego. Starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów
zamiłowanie do tego języka.
Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi
niezwykłymi pomysłami i swoim zachowaniem (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły
były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich
wykonawcą), że płacząc stwierdziła, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie absolutnie
z nieznośnymi chłopakami poradzić.
Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć się synami bliźniakami, a że
pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w
rejs, żeby ich „mieć na oku”.
Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym
odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak
naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był
najlepszym z życiowych pomysłów Taty.
Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko
i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie, ale najbardziej
podobało im się muzeum techniki, do którego wielokrotnie wracali. W Sewilli byli na walce
byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli
podejrzany, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę
śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś ciemnymi sprawkami.
W morzu, w czasie przelotu z Sewilli do Safi, Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się
na maszt statku i dojrzeli stamtąd samotną łódź. Jak się potem okazało, była to uszkodzona
łódź rybacka z wyczerpanym prawie do cna Arabem i jego rannym synem. Dzięki temu
odkryciu, ratującemu życie ludziom, obaj bracia stali się sławni na statku i udało im się nawet
uniknąć kary za samowolne wlezienie na maszt.
Po południu tego samego dnia statek ich dogonił tajemniczy stateczek „Torro”.
W Safi bracia mieli niezbyt przyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się
okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony.
Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolacku w Senegalu, skąd
w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że
właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi
„Cieszyna” w 1940 roku, obaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej
emocji sławnej ucieczce.
W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat
przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, aby się to bardzo smutnie skończyło dla
obu braci bliźniaków. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która
odstawiła obu domorosłych detektywów na statek i oddała w ręce na dobre już
zaniepokojonego Taty.
Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale
maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle niezwykle
pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychować przez pracę. Wtedy obaj bracia
poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko „pływają,
opalają się i zwiedzają cały świat”.
W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno
zapomniała, że miała „zupełnie dosyć” i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o
dziwo, do wniosku, że
WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ!
Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku
szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i ułożył błyskawicznie
plan, zgodnie z którym profesorowie nie mieli mieć w tym dniu żadnych zajęć w ich klasie.
„Wszystkie lekcje biorę na siebie” - oświadczył swym koleżankom i kolegom Dzika Mrówka.
Przemyślnie ułożony program działania udał się tylko po części, bowiem Pan od
Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował
w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu.
Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o
imieniu Ulka.
W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na
lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego
mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z
najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek
zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać przeróżne książki na ten temat, poznawał tajniki
astronomii i w konsekwencji zarzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu
żeglarskiego.
W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na
przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać
i malować, a pływanie pod białymi żaglami stawało się coraz bardziej odległe. Mimo
trudności Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych pomysłów, kreślił wciąż na
mapach trasy swych przyszłych rejsów i snuł niezbyt realne marzenia, a tymczasem - na
codzień - skrobał jachtowe burty, szpachlował, splatał linki czy też szył żagle. Wreszcie
nadszedł dzień, kiedy Marek wypłynął w pierwszy swój rejs, w czasie którego sam sterował i
sam prowadził swą łódź. Niedaleki to co prawda był rejs, bo tylko po wodach basenu
jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi
JEGO ręki, że to ON kieruje, po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE!
Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika
regat jednoosobowych żaglowych łodzi, zwanych bardzo ładnie „Optymistami”. Regaty miały
wielce dramatyczny przebieg, bo w momencie, kiedy Marek już, już miał wyjść na czoło
wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca i oczywiście tym samym stracił
on wszelkie szanse w wyścigu.
Mimo tego pierwszego niepowodzenia Marek brał udział również i w innych
kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wybrany do załogi
pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka spróbował po
raz pierwszy niezwykle trudnej - jak się okazało - sztuki kucharzowania na jachcie.
W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i
Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi
szwedzkie. Tam, w nocy i w sztormie, Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. To
mógł być ktoś wzywający pomocy!
„Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy
nim trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej
szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i
uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla.
Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice
rozbitków przyjęli polskich żeglarzy niezwykle gościnnie i serdecznie. W czasie zwiedzania
zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany
widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego,
że stwierdził: Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa,
ale
PODWODNE POSZUKIWANIA
ARCHEOLOGICZNE
TO JEST WŁAŚNIE
TO!
ROZDZIAŁ PIERWSZY,
W KTÓRYM DZIKA MRÓWKA UŚWIADAMIA MAMIE, ŻE POD
POWIERZCHNIĄ WODY DZIEJE SIĘ BARDZO DUŻO CIEKAWYCH
RZECZY
Pogoda tego dnia była naprawdę wspaniała i „zupełnie odświętna”, jak - nie bez
pewnej dozy słuszności - zauważył Dzika Mrówka, gdy zbudzono go na poranną wachtę.
Wracali do kraju. Jacht „Stella Polaris” zbliżał się do swego macierzystego portu, do
prastarego polskiego Gdańska, do swej zacisznej klubowej przystani, skąd wypłynął w
kilkutygodniowy, niezbyt może długi, ale za to niezwykle ciekawy i pełen przygód bałtycki
rejs. Oczywiście kulminacyjnym jego punktem była akcja ratunkowa i wizyta w stolicy
Szwecji, nazwana przez załogę jachtu „sztokholmską przygodą”.
Jacht płynął pod pełnymi żaglami w rześkich podmuchach porannej morskiej bryzy.
Przed dziobem rysował się ojczysty, polski brzeg. Na tle pogodnego nieba widać było już
nawet gołym okiem poszarpaną koronkę wież starego miasta, a bliżej na pierwszym planie
czerniała pajęczyna kratownicy transporterów węglowych Portu Północnego.
Na redzie stały statki czekające swej rozładunkowej kolejki, a wśród nich rozpierał się
potężny kadłub olbrzymiego zbiornikowca, który właśnie kilka pracowitych holowników
wprowadzało między falochrony. Po prawej stronie rozległej Zatoki Gdańskiej widniały
zielone krawędzie wysoczyzny, dochodzące koło Orłowa do samej wody. Na tle lasów bielały
tu i ówdzie białe smukłe wieżowce nowych mieszkalnych dzielnic Trójmiasta, wyglądające z
oddali jak klocki powtykane w plastyczną panoramę Wybrzeża.
„Stella Polaris” wśliznęła się zgrabnie między główki wejściowe gdańskiego portu,
przemknęła wzdłuż przystani, gdzie piętrzył się elegancki kadłub pasażerskiego promu,
zbudowanego kilka miesięcy temu przez jedną z polskich stoczni. Pod wysoko uniesionymi
na dziobie wrotami wtaczały się do pękatego brzucha statku załadowane ciężarówki i
samochody osobowe rozmaitych marek i rejestracji, z którymi turyści wędrowali przez
bałtyckie morze do Szwecji czy Finlandii.
Jeszcze tylko majestatyczny kamienny obelisk pomnika na Westerplatte, jeszcze
zatłoczone statkami portowe baseny, jeszcze pełna pracy i hałasu stocznia, jeszcze kilkaset
metrów i już przed dziobem powracającego jachtu wyłoniły się nabrzeża rodzimego klubu.
Kapitan Filip wywołał całą załogę do manewrów. Każdy wiedział dokładnie, co do
niego należy. Jeden pilnował żagli, inni dzierżyli w rękach odbijacze, by ochronić burtę
jachtu od zbyt brutalnego kontaktu z lądem, jeszcze inni trzymali w pogotowiu bosaki.
Lecz co to? Całe klubowe nabrzeże udekorowane odświętnie, całe w girlandach
różnokolorowych flag marynarskiego kodu.
- Czy to dzisiaj jakieś państwowe święto? - zdziwił się Dzika Mrówka.
- Dzisiaj? Pojęcia nie mam, ale chyba nie - odrzekł stojący tuż obok Baleron.
- No to dlaczego taka banderowa gala?
- A może to, stary, na naszą cześć?
- Eee, Baleron, ty jak coś powiesz... - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Niby z
jakiej racji?
- No to dlaczego tyle ludzi na nabrzeżu?
Rzeczywiście. Pod girlandami banderek kodu sygnałowego kłębił się całkiem spory
tłumek. Wymachiwano rękoma, a w niektórych rękach zupełnie wyraźnie już teraz widać
było kwiaty. I cały ten tłum coś pokrzykiwał.
Niestety, na razie nie można było tego dosłyszeć, za burtą bowiem szumiała rozcinana
dziobem jachtu woda, a na domiar żagle zaczęły głośno łopotać podczas kolejnego zwrotu.
Gdy jednak płótna wypełniły się wiatrem i ponownie napięły, do uszu załogi „Stella Polaris”
dobiegło najwyraźniej:
- Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!!
- Niby kto? - zapytał sam siebie Dzika Mrówka, ale odpowiedź właściwie była
zdecydowanie jednoznaczna, bo w zasięgu wzroku nie było widać żadnego innego jachtu
poza „Stellą”.
- Do zwrotu przez sztag! - rozległ się na jachcie tubalny głos Kapitana Filipa.
Załoga rzuciła się do manewrów. „Stella” bardzo zgrabnie wykręciła na wiatr, przez
chwilę żagle łopotały, a w tym czasie jacht przeszedł linię wiatru i położył się na przeciwny
ciąg, nabierając zwolna szybkości.
- Żagle precz! - rozkazał kapitan, pilnie obserwując wody portowego basenu i
oceniając odległość dzielącą jacht od nabrzeża.
Żagle „Stelli” ześliznęły się na pokład jachtu. Ogołocona z ciągnących ją płócien
sunęła coraz wolniej w stronę brzegu. Po chwili posłuszny wychyleniu steru kadłub jachtu
skręcił i łagodnie złożył się do nabrzeża dokładnie w tym miejscu, które uprzednio wybrał
Kapitan Filip.
Dzika Mrówka, stojący na dziobie jachtu z odbijaczem splecionym misternie z linek,
dostrzegł nagle wśród zgromadzonego na brzegu tłumu swoją Mamę. Tuż obok niej stał brat
bliźniak, czyli Jego Brat lub inaczej Jarek, a z drugiej strony mignęła zarumieniona
twarzyczka dziewczęca okolona gęstwą jasnych włosów.
- Ulka! - poznał Marek i zdziwił się bardzo. Ale już w następnej sekundzie uczucie
zdziwienia i zaskoczenia ustąpiło uczuciu radości i Marek poczuł nagle i niespodziewanie, że
coś dziwnego ścisnęło go za gardło. Chciał zawołać i nie mógł z siebie przez moment
dosłownie wydobyć głosu.
- Coś nagle zrobił się taki czerwony? - zapytał stojący obok Baleron.
- Nie gadaj głupstw! - obruszył się Dzika Mrówka, któremu przeszło już owo dziwne
ściśnięcie gardła.
- Mareczku! Mareczku!! - chłopak usłyszał drżący nieco głos Mamy.
- Ahoj, Miciu! - zawołał Marek. Chciał, by ten prawdziwie żeglarski okrzyk wypadł
jak najbardziej po męsku, ale głos mu się jakoś dziwnie w tym momencie załamał i Marek
poczuł, jak mu się nagle - zupełnie nie wiadomo dlaczego - dziwnie zapociły oczy.
Widocznie Mamie też się akurat w tym samym momencie to samo przytrafiło, bo
wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła nią „zapocone” oczy, rozmazując przy okazji
ciemny tusz do rzęs.
- Cześć Ulka! - zawołał z kolei Dzika Mrówka, już znacznie pewniejszym głosem.
- A mnie to już nie zauważasz, Mrówa? - zapytał stojący przy Mamie Jego Brat. -
Takżeś zhardział po tym rejsie?
- Nie zhardziałem, skądże! - bronił się Marek. - Ale... kobietom należy się chyba
pierwszeństwo, no nie?
- Fakt - przytwierdził Jarek, wydymając jednakże przy tym usta w geście, który mógł
zarówno oznaczać przytaknięcie dla wywodów brata bliźniaka, jak i powątpiewanie, czy Ulkę
można zaliczyć do kobiet...
Wśród tego wszystkiego zacumowano wreszcie jacht przy nabrzeżu i w ten sposób
pozornie zakończyła się pełna przygód morska wyprawa Dzikiej Mrówki na wody Bałtyku.
Załoga „Stelli” chciała już gremialnie zeskoczyć na brzeg, by wreszcie ucałować najbliższych
witających, ale okazało się, że jeszcze wcale nie koniec rejsu. Oto bowiem - ku pełnemu
zaskoczeniu żeglarzy - rozległy się zwielokrotnione przez rozstawione na terenie klubowej
przystani głośniki uroczyste słowa jeszcze bardziej uroczystej mowy.
Czego tam nie było w tej mowie, wygłaszanej przez Kogoś Bardzo Ważnego. I
sztormy, i żywioł wszelki i bohaterstwo kapitana i całej załogi, i honor bandery, i dobre
obyczaje żeglarskie, i oczywiście rozsławianie naszej Ojczyzny na morzach i oceanach
świata, a jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na tym dla nas najważniejszym, na naszym
polskim Bałtyku.
Potem przemawiał KTOŚ JESZCZE BARDZIEJ WAŻNY i prawie dokładnie
powtórzył poprzednie przemówienie, tyle tylko że trwało ono nieco dłużej i zawierało
znacznie większą ilość kwiecistych określeń.
O rany! - pomyślał w pewnym momencie Dzika Mrówka - jak tak będą powtarzali w
kółko Macieju, to powitanie będzie dłużej trwało niż cały ten rejs. I o co w końcu chodzi? -
zdziwił się w duchu - przecież nic nadzwyczajnego się nie stało.
Wszystko jednak ma swój koniec, a więc wreszcie i na przemówienia nadszedł kres. I
wtedy wystąpił
KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY
i przeczytał z karteczki, że za zasługi oddane w czasie akcji jachtu „Stella Polaris” pod
Sztokholmem zarówno kapitan jachtu - tu wymieniono nazwisko i imię Kapitana Filipa - jak i
członek załogi - tu Dzika Mrówka ku swemu najwyższemu zdumieniu i zaskoczeniu usłyszał
własne imię i nazwisko
ZOSTAJĄ ODZNACZENI
MEDALEM
ZA
RATOWANIE
ŻYCIA
KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY skończył, a na całym nabrzeżu rozległy się huragany
oklasków i okrzyków:
- Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!!
A nagle nad wszystkie głosy olbrzymiego tłumu wybił się potężny bas, przy którym
słynne biblijne trąby jerychońskie pochowałyby się ze wstydu:
NIECH ŻYJĄ ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY !!!
- zabrzmiało nad całym nabrzeżem, przeleciało nad zabudowaniami żeglarskiego
klubu, wstrząsnęło gałęziami rozłożystych drzew rosnących w pobliżu, z których zerwało się
stado wrzaskliwych kawek, i potoczyło gromkim echem ku odległym murom Starego Miasta.
Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, patrząc z wielkim podziwem na człowieka potężnej
postury, który z przepaścistych swych płuc potrafił wydać dźwięk tak okazały, gdy w tej
nagłej ciszy zabrzmiał cienki, srebrzysty jak dzwoneczek dziewczęcy głosik, który zawołał:
- NIECH ŻYJE DZIKA MRÓWKA!
Teraz wszyscy odwrócili oczy od potężnego klubowego bosmana i spojrzeli na
niewysoką dziewczynkę z dużymi, gęstymi warkoczami. Twarz dziewczynki pod wpływem
spojrzenia setek oczu poczęła zmieniać gwałtownie barwę z różowej poprzez wszystkie
odcienie czerwieni aż do ciemnopurpurowej, tak iż wydawało się, że jeszcze tylko chwila, a
krew tryśnie niechybnie z pałających policzków Ulki, ona to bowiem - ku własnemu
przerażeniu i zawstydzeniu - wydała ten piskliwy nieco i odrobinę spóźniony okrzyk.
- Fakt - powiedział Jarek i chciał chyba coś jeszcze dodać, ale wszelkie słowa
zagłuszyła zgodna salwa gromkiego śmiechu zebranych, trudno bowiem było utrzymać
powagę wobec zestawienia zwalistej góry mięsa, jaką był Bosman, z filigranowo-
porcelanową urodą Ulki.
Roześmiał się nawet KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY, czym zresztą wzbudził ogólną
sympatię zebranych, i dopiero gdy umilkły śmiechy, powiedział:
- Pozwólcie mi, kochani, dokończyć tę miłą uroczystość.
To jeszcze nie koniec? - zdziwił się niechętnie Dzika Mrówka, ale w chwilę potem
zdecydowanie zmienił zdanie, gdy okazało się, że końcowym akcentem była dekoracja obu
odznaczonych, to jest Kapitana Filipa i jego Dzikiej Mrówki - medalami, które ładnie odbijały
swymi kolorowymi wstążeczkami od żeglarskiego dresu.
- No, teraz to już naprawdę koniec rejsu - pomyślała z ulgą cała załoga „Stella Polaris”
i na nabrzeżu zrobił się większy bałagan, choć przed chwilą wydawało się to absolutnie
niemożliwe.
- Tak bardzo się o ciebie martwiłam, synku, tak się niepokoiłam przez cały czas rejsu -
to były pierwsze słowa Mici, gdy Dzika Mrówka znalazł się już w matczynych ramionach.
- Uhmmm - mruknął coś niezbyt wyraźnie chłopak, który trochę wstydził się tych,
maminych czułości i maminej troski, tym bardziej że w pewnym momencie poczuł dziwną
wilgoć pod powiekami.
- Cześć! - powiedział krótko i po męsku do Ulki, która podeszła cała jeszcze
zaróżowiona i zmieszana i cichutko pisnęła:
- Ja też się martwiłam.. A najbardziej, gdy przyszła wiadomość ze Sztokholmu o
waszej przygodzie.
- Wtedy to już było po strachu - powiedział lekceważącym tonem Dzika Mrówka i
ugryzł się natychmiast w język, dojrzawszy lęk w oczach Mamy.
- Musisz koniecznie o wszystkim opowiedzieć. Dokładnie i po kolei - stwierdziła
Mama w drodze do samochodu. - Chodź z nami - zwróciła się do Ulki - podwiozę cię i zjesz u
nas słodkie drugie śniadanie, które przygotowałam na powitanie naszego dzielnego żeglarza -
tu spojrzała na Dziką Mrówkę wzrokiem będącym mieszaniną dumy i niepokoju.
- No, no, niech Mama nie przesadza - mruknął Marek, w głębi duszy jednak czuł się
zadowolony i mile połechtany w swej chłopięcej ambicji.
- A sernik upiekłaś, Micdu? - zapytał, żeby zmienić temat rozmowy.
- Oczywiście. Przecież to sernik dla powracającego z morza. I udał się nadzwyczajnie
- Micia była najwyraźniej mocno zadowolona.
- Taki sernik jak na POWRÓT TATY? - upewniał się dodatkowo Marek.
- Zupełnie taki sam. Tyle tylko, że teraz na POWRÓT DZIKIEJ MRÓWKI -
roześmiała się Mama, Jarek powiedział swoje nieśmiertelne „Fakt”, a Ulka, nie wiadomo
dlaczego, znowu zaczerwieniła się okrutnie.
W domu, gdy już z olbrzymiego sernika, królującego niedawno na stole jak niewielkie
koło młyńskie, pozostały tylko smętne resztki okruszynek, do czego walnie przyczynił się
Dzika Mrówka, Mama, delektując się aromatyczną czarną kawą z ekspresu, powiedziała:
- No to słuchamy, synku.
- A więc jak wyszliśmy z portu, to się zaraz znalazł blinda, czyli Punt, a potem ja
gotowałem i potem było zwiedzanie Rygi i Leningradu też, a jeszcze potem w drodze
powrotnej była burza i uratowaliśmy tamten jacht, a Ulla mało co nie utonęła, no to ja
skoczyłem do wody i ją wyciągnąłem, i zwiedzaliśmy Sztokholm i taki fajny okręt-muzeum
„Vasa”, który wyciągnęli nurkowie z morskiego dna, i potem wróciliśmy do Gdańska - to
wszystko Marek wyrecytował jednym tchem i starannie zebrał pozostałe jeszcze nieliczne
sernikowe okruszyny.
- Ulla? - spytały prawie jednocześnie Mama i Ulka. - Jaka Ulla?
- To taka... jedna... no... Szwedka - zaczął bąkać Marek i zaczerwienił się ni z tego ni z
owego.
- A ładna? - wyrwało się nagle Ulce, która w tym samym momencie dałaby bardzo
dużo za to, żeby mogła cofnąć te słowa, ale już było za późno i jedyne, co Ulce pozostało, to
zaczerwienić się ponownie - jak piwonia.
- A bo ja wiem... - wybąkał też czerwony Marek - nie znam się wcale na tym. Taka...
ruda - spojrzał na kasztanowe włosy Mici.
Mama się roześmiała i pogroziła Markowi palcem. Jarek też się roześmiał, ale Ulce
wcale a wcale nie było do śmiechu.
- Zostawmy lepiej Ullę - odezwała się w końcu Mama - i opowiadaj.
- Kiedy nie ma o czym. Chyba, że o tym wydobytym okręcie - tu Marek wyciągnął z
żeglarskiego worka pogniecione nieco prospekty i kolorowe fotografie okrętu-muzeum
„Vasy” ze Sztokholmu i zaczął z wielkim zapałem objaśniać wszelkie szczegóły związane z
samym okrętem, a w szczególności z długą i wielce skomplikowaną historią jego
wydobywania z morskiego dna i konserwacji. W Markowej opowieści ogromnie dużo miejsca
zajmowały wszelkie działania nurków i płetwonurków.
- Bo, Miciu - zapalił się do tematu - to dopiero jest naprawdę ciekawe. Tak sobie
swobodnie pływać pod wodą i szukać różnych wraków czy innych zatopionych skarbów. A
na przykład w Ameryce i jeszcze gdzie indziej to są całe kluby podwodnych poszukiwaczy. I
czasami znajdują rozmaite rzeczy. Raz to na przykład znaleźli statek hiszpański, który wiózł
pełno złota i srebra z Ameryki do Hiszpanii ze trzysta lat temu i zatonął, i kiedy oni go
znaleźli, to było tam samych złotych monet, nie licząc srebra, parę ton. PARĘ TON! Miciu,
masz pojęcie?
- Fakt - odezwał się Jarek. - Sam czytałem. A parę ton złota to cała kupa szmalu, ale
nie każdemu się trafia od razu jakiś skarb.
- Jasne, że nie każdemu. Ale tamci, co znaleźli, też nie wiedzieli czy znajdą. Szukali
przecież w ciemno, ale jednak im się udało. Bo próbowali. A gdyby nie próbowali, to by na
pewno nikt im do domu tego całego złota nie przyniósł. Grunt to próbować... - Marek zapalał
się coraz bardziej.
- Oho, ho - gwizdnął Jarek. - To widzę, że mojego szanownego Brata Bliźniaka znowu
coś zaczęło opętywać Najpierw hokej, potem żeglarstwo, a czyżby teraz kolej na
płetwonurkowanie?
- Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka z takim zapałem, że wszyscy się roześmiali, a Ulka
przy okazji zrobiła bardzo chytrą minkę i przez chwilę wyglądało jakby chciała coś
powiedzieć, ale chyba tym razem w porę ugryzła się w język.
- No, no, no - pokiwał sceptycznie głową Jarek - jak tak będziesz co chwila zmieniał
swoje zainteresowania, to do niczego nigdy nie dojdziesz.
- A właśnie, że dojdę - zaperzył się chłopak. - A ty myślisz, że już poza historią nie ma
innych ciekawych rzeczy na świecie? A zresztą, jakeś taki wielki historyk, to chyba wiesz, że
żyła cała masa ludzi, którzy się interesowali wieloma rzeczami i we wszystkim byli dobrzy.
Taki Leonardo da Vinci na przykład...
- Niby fakt - mruknął Jarek - ale też ty strzeliłeś od razu z bardzo grubej rury.
Bagatela! Leonardo da Vinci! Ale widzisz, to był LEONARDO DA VINCI, a nie jakaś tam
byle jaka DZIKA MRÓWKA.
Tylko obecność Ulki i gwałtowna interwencja Mamy zapobiegła wybuchowi zaciętej
walki w stylu dowolnym między Braćmi Bliźniakami. A po zażegnaniu niebezpieczeństwa
Mama powiedziała do Marka:
- A może, Mareczku, jak już tak chcesz koniecznie zarzucić żeglarstwo,
zainteresowałbyś się jakimś bardziej spokojnym i bardziej bezpiecznym sportem?
- A jakiż to mi mama proponuje?
- No... jest dużo rozmaitych - zastanowiła się Micia. - Weźmy choćby taki tenis... albo
ping-pong czy wreszcie szachy...
Obaj chłopcy skwitowali równoczesnym śmiechem mamine propozycje, a nawet Ulka
się roześmiała i odważyła się powiedzieć:
- Szachy też mogą być niebezpieczne, proszę pani.
- Szachy? A to niby dlaczego? - szczerze zdziwiła się Mama.
- Bo jak szachista zacznie łamać sobie głowę, jaki by tu następny ruch
wykombinować, to w końcu może sobie tę głowę złamać.
- Oj, Ula, Ula! To i ty przeciwko mnie? A ja myślałam, że my kobiety musimy się
zawsze popierać - roześmiała się Micia i wstała od stołu, co było sygnałem, że powitalne
drugie śniadanie jest już zakończone.
Micia, słuchając entuzjastycznych słów swego syna na temat płetwonurkowania, miała
jednak cichą nadzieję, że może jest to typowo słomiany ogień, znała bowiem co nieco swego
syna i jego niespodziewane i mocno zwariowane pomysły, które jak błyskawicznie się
rodziły, tak samo szybko ginęły i przepadały w zapomnieniu. Kiedy jednak chłopak zaczął
znosić do domu rozmaite książki o tematyce płetwonurkowej, zaniepokoiła się nie na żarty.
Z żeglarstwem też tak się zaczynało - przypomniała sobie nieodległe czasy, pełne
książek o rozmaitych żeglarzach i ich śmiałych i dramatycznych nieraz wyprawach.
Tak jak poprzednio zaczęła przeglądać przynoszone przez syna książki i sama nie
wiedząc kiedy - zaczęła je czytać, pociągnięta tajemnicami olbrzymiego i jeszcze niezbyt
dokładnie zbadanego podwodnego świata, „siódmego kontynentu”, jak niekiedy go określano.
A Marek od czasu powrotu z bałtyckiego rejsu dosłownie oszalał na punkcie
najrozmaitszych podwodnych przygód.
- Miciu, TO JEST TO! - stwierdził pewnego dnia, obłożony zresztą, jak ostatnio co
dzień, rozmaitymi książkami na tematy z głębin wód. - Ani hokej, ani nawet żeglarstwo nie
daje tyle możliwości co płetwonurkowanie. Zresztą niech mama sama posłucha.
I przeczytał fragment książki, w której autor, znany na całym świecie płetwonurek i
badacz podwodnego, milczącego świata, zachwycał się olbrzymią swobodą poruszania się
pod wodą.
- Bo widzi mama - Dzika Mrówka zapalał się coraz bardziej do tematu - po ziemi to
można chodzić jedynie albo w lewo albo w prawo, albo do przodu albo do tyłu, ale zawsze
tylko po płaszczyźnie. Inaczej nie da rady. A w wodzie zupełnie, ale to zupełnie coś innego.
Tam można we wszystkich kierunkach. Dowolnie i obojętnie. W bok, w tył, w przód, do
góry, do dołu. Nie to co na ziemi.
- Przecież na ziemi też można „do góry i do dołu” - zauważyła w pewnym momencie
Mama. - Już zapomniałeś, ileśmy się to nałazili po Tatrach? Ja na przykład dokładnie
pamiętam, że w czasie tamtej wycieczki chodziłam wciąż i wyłącznie DO GÓRY.
- Ależ Miciu, to całkiem co innego. W wodzie to człowiek może szybować tak jak
ptak w powietrzu.
- Chyba raczej, jak ryba w wodzie - zauważyła nie bez racji Micia.
- Nawet lepiej niż ryba - entuzjazmował się Marek - bo ryby to chyba nie pływają
pionowo w górę, Miciu?
- Tak dokładnie to nie wiem - zastanowiła się Mama. - Nigdy się nad tym nie
zastanawiałam. Ale chyba w jakiejś książce by można taką wiadomość znaleźć. Zadzwonię
do Bożenki, ona namiętnie rozwiązuje krzyżówki i zna całą masę najdziwniejszych rzeczy, to
może będzie coś wiedziała i na temat rybich obyczajów.
- Nieważne, mamo, ryby. Tu chodzi o inne sprawy. Bo widzi mama, płetwonurkowie
mogą polować na ryby...
- To chyba jest zabronione...
- Jak się ma specjalne zezwolenie, to wolno. A poza tym płetwonurkowie mogą na
przykład szukać zatopionych skarbów.
- Skarbów? - zdziwiła się Mama - jakich skarbów?
- No, na przykład różnych piratów, którzy gdzieś pod wodą schowali swoje łupy i
potem już nie zdążyli ich nigdy wydobyć.
- Ale gdzie ty tu w pobliżu chcesz znaleźć piratów? - wtrąciła Mama z wyraźnym
powątpiewaniem.
- Jak nie tu, to gdzie indziej. Można przecież pojechać na egzotyczne wody, no nie?
- Niby tak, można pojechać - zgodziła się Mama, ale w jej głosie trudno byłoby się
doszukać choćby cienia przekonania, że to co mówi jest w ogóle możliwe do zrealizowania.
- I jeszcze płetwonurkowie badają rozmaite podwodne budowle. Różne mosty i tamy,
wieże wiertnicze...
- Wieże?
- Właśnie. Takie, co stoją na morzu i wydobywają ropę naftową z morskiego dna. Gdy
płynęliśmy z tatą do Afryki, widzieliśmy takie wieże na Morzu Północnym.
- Na Północnym? - wtrąciła Mama.
- Na własne oczy widziałem. I w dzień i w nocy oświetlone całe jak choinki na Boże
Narodzenie. Ale płetwonurkowie działali też w czasie wojny.
- W czasie wojny? A cóż oni mogli robić akurat w czasie wojny?
- Bardzo dużo, mamo. O, na przykład była raz taka sprawa. W Gibraltarze w czasie
wojny stało zawsze w porcie i na redzie dużo rozmaitych angielskich okrętów wojennych i
statków handlowych. Włosi, którzy prowadzili z Anglikami wojnę, mieli dużą chrapkę na te
statki i okręty, wykombinowali więc taki numer. Do hiszpańskiego portu naprzeciw
Gibraltaru wszedł włoski statek handlowy i stanął sobie jakby nigdy nic. A w środku, w
kadłubie mieli oni tajną skrytkę dla płetwonurków i podwodną klapę do wychodzenia ze
statku od razu do wody, żeby z góry, z powierzchni nie było nic widać. I taki płetwonurek
wychodził sobie w nocy i płynął pod wodą na specjalnym pojeździe, coś jakby na
podwodnym skuterze. I wiózł ze sobą materiały wybuchowe, które przyczepiał do dna
angielskiego okrętu wojennego na przykład, a potem włączał mechanizm zegarowy na
odpowiednią godzinę i... BUUUMMMM!!! - w okręcie robiła się bardzo duża dziura i okręt
tonął zupełnie nie wiadomo dlaczego.
- No, no, no - Mama pokiwała głową - co też to jeden człowiek przeciwko drugiemu
nie wymyśli! A więc mówisz, że płetwonurkowie takie rzeczy robili w czasie wojny?
- I takie i jeszcze inne. Na przykład kiedy Amerykanie chcieli wysadzić desant na
jakiejś wyspie zajętej przez Japończyków, to najpierw wysyłali płetwonurków, żeby zbadali
dokładnie dno przed plażą. Jaka jest głębokość i gdzie, czy nie ma na dnie skał lub dużych
głazów, czy nie ma podwodnych zapór przeciwdesantowych, no i czy na przykład nie ma min
albo jeszcze jakichś innych pułapek. I to byli tacy podwodni szperacze jak w piechocie albo
tacy podwodni saperzy.
- No, no, Marek, czy ty trochę nie przesadzasz. Zaraz powiesz, że w czasie wojny byli
podwodni lotnicy - Micia spojrzała podejrzliwie na Dziką Mrówkę.
- Ojej, mama taka niewierząca... Lotników podwodnych to na razie nie było, ale żeby
mama wiedziała, że na przykład są podwodni komandosi.
- PODWODNI KOMANDOSI? - powtórzyła Mama - pierwszy raz słyszę.
- A właśnie, mamo. Nawet ma wyjść niedługo taka książka pod tytułem „Podwodni
komandosi”, gdzie mama może wszystko przeczytać, o czym mówiłem.
- Ale jeżeli książka jeszcze nie wyszła, to skąd to wszystko wiesz?
- Czytałem w takich małych broszurkach, które wydawało Wydawnictwo Morskie, w
Miniaturach Morskich. Ale trudno je znaleźć. Są w naszej bibliotece, ale pani nie wypożycza,
trzeba czytać na miejscu, bo te broszurki bardzo łatwo się drą i niszczą. Ale jak teraz wyjdzie
książka, to muszę koniecznie ją mieć. Mamo - Marek uderzył się dłonią w czoło - mama ma
jakieś znajomości w księgarni we Wrzeszczu, to może ta pani odłoży dla mamy
„Podwodnych komandosów”, jak tylko wyjdzie ta książka.
- A sam nie możesz kupić?
- Niby i mogę, ale mama to na pewno znacznie lepiej załatwi. Prawda Miciu?
- Dobrze już dobrze - odrzekła Micia i zupełnie w tym momencie nie wiedziała, czy
ma się cieszyć czy też martwić z tych nowych zainteresowań swego syna.
Panie w księgarni przy głównej ulicy Wrzeszcza były nieco zdziwione, gdy Mama
Jarka i Marka przyszła z prośbą o odłożenie książki. Oczywiście zdziwienie nie dotyczyło
samej prośby, bo Micia była stałą klientką w tej księgarni, ale dotychczas kupowała albo
rozmaite słowniki polsko-angielskie i odwrotnie, albo podręczniki do nauki tegoż języka, albo
też biografie czy pamiętniki różnych sławnych ludzi, a już najlepiej sławnych kobiet.
- Wszystkie książki o płetwonurkach? - pani w księgarni powtórzyła po Mamie.
- Tak, właśnie - przytaknęła Mama. - O płetwonurkach, o badaniach podwodnych, o
poszukiwaniach zatopionych statków i skarbów rozmaitych, o podwodnych komandosach...
- O podwodnych komandosach? - pani w księgarni wydawała się być coraz bardziej
zdziwiona.
- Ależ oczywiście, o podwodnych komandosach. Nic pani o tym nie słyszała? To
bardzo interesujące sprawy. Bo widzi pani, w czasie ostatniej wojny, gdy Anglicy mieli swą
bazę morską w Gibraltarze... - zaczęła opowiadanie Mama.
ROZDZIAŁ DRUGI,
W KTÓRYM POZNAJEMY PANA WOJTKA I NOWE KOLEŻANKI I
KOLEGÓW DZIKIEJ MRÓWKI, A ULKA UKAZUJE SIĘ
CZYTELNIKOM Z ZUPEŁNIE INNEJ STRONY
Gdzieś tak mniej więcej w miesiąc po sławetnym powrocie z rejsu i po dekoracji
Dzikiej Mrówki medalem, Marek zapisał się do klubu, który posiadał również sekcję
płetwonurkową. I co było ważniejsze, klub ten prowadził szkoleniowe kursy płetwonurkowe.
- To coś dla mnie - zdecydował błyskawicznie Dzika Mrówka, gdy tylko dotarła do
niego wiadomość o rozpoczęciu się kolejnego kursu przygotowawczego, którego ukończenie
dawało przepustkę w fascynujący świat podwodnych przygód, swego rodzaju paszport do
tajemniczej KRAINY SIÓDMEGO KONTYNENTU.
Formalności wpisowe były nieskomplikowane. Potrzebne były jedynie dwa papierki.
Pierwszy z nich to świadectwo lekarskie, z którym nie było najmniejszych problemów, jako
że chłopak cieszył się dotychczas doskonałym zdrowiem i poza krótkotrwałym pobytem w
szpitalu na małym zabiegu chirurgicznym nie miał dotychczas żadnych kontaktów ze służbą
medyczną.
Z drugim papierkiem natomiast było nieco kłopotów, klub bowiem wymagał pisemnej
zgody-oświadczenia obojga rodziców młodego delikwenta, kandydata na przyszłego
zdobywcę podwodnego świata. I otóż - na nieszczęście Dzikiej Mrówki - początkowo Mama
w żaden sposób nie chciała wyrazić samodzielnie, zgody na synowskie płetwonurkowanie,
jako że Tata znajdował się w kolejnym rejsie gdzieś hen na morzach i oceanach świata.
Znowu zatem trzeba było czekać na telefoniczne połączenie ze statkiem poprzez
Gdynię-Radio, trzeba było na olbrzymią odległość przekazywać wszystkie argumenty „za”
Dzikiej Mrówki i wszystkie argumenty „przeciw”, wysuwane przez Micie.
Na szczęście czy to argumenty Dzikiej Mrówki były znacznie bardziej
przekonywające od maminych, czy też Tata miał od dawna wyrobione własne a pozytywne
zdanie na temat płetwonurkowania i podwodnego sportu, dość że wyraził swą zgodę bardzo
szybko, a jako konieczny dokument na piśmie przysłał natychmiast telegram ze statku przez
tęże samą Gdynię-Radio o następującej treści:
WYRAŻAM ZGODĘ NA UCZESTNICTWO MEGO SYNA MARKA W KURSIE
PŁETWONURKOWYM STOP
a dalej było imię i nazwisko Taty, jego stanowisko służbowe i nazwa statku.
Wobec takiej sytuacji Micia ostatecznie zmiękła, choć - po prawdzie - nie bez
pewnych wewnętrznych oporów, stwierdziła bowiem odbierając telegram z rąk
zaprzyjaźnionego z rodziną od lat listonosza:
- Mój mąż, proszę pana, to mi całkiem porozpuszcza synów, a już najgorzej Marka.
Na wszystko mu pozwala.
- Święte słowa - przytaknął zgodnie listonosz - zupełnie tak samiuteńko robiła moja
ŻONA z moimi synami. Też na nic mi ich rozpuściła. Jak dziadowskie bicze, proszę łaskawej
pani. Za dobra była zawsze dla nich. A ja zawsze mówiłem, że na chłopaków tylko silna ręka,
proszę szanownej pani. Tylko silna ręka! Wspomni jeszcze szanowna pani moje słowa.
Na takie dictum Micia nie bardzo wiedziała, jak zareagować i co powiedzieć i
spojrzała jedynie z pewnym roztargnieniem połączonym ze zdziwieniem na swoją drobną
rękę. Widocznie nie mogła sobie za bardzo wyobrazić dosłownego znaczenia listonoszowego
określenia „silna ręka”. Z tego roztargnienia dała listonoszowi całe pięćdziesiąt złotych za
przyniesiony telegram, choć zazwyczaj nie przekraczała kwoty dwudziestu złotych.
Będę musiała JA się za nich zabrać solidnie - postanowiła w duchu, gdy zamknęły się
drzwi za uradowanym niespodziewaną hojnością listonoszem i z tym postanowieniem weszła
do pokoju.
Nie można we wszystkim ulegać tym moim TRZEM chłopakom - pomyślała i po raz
nie wiadomo który stwierdziła, że szkoda iż nie ma jednak córki.
Choć JEDNĄ, żebym nie była zawsze taka SAMA - westchnęła i raz jeszcze
postanowiła od dzisiaj postępować z synami stanowczo i zdecydowanie, ostro, ale i
sprawiedliwie.
W efekcie tych maminych postanowień Dzika Mrówka zaniósł następnego dnia do
władz klubowych statkową depeszę od Ojca, na której „silna ręka” Mamy dopisała
WŁASNORĘCZNIE:
Zgoda
a pod spodem pełne
imię i nazwisko
oraz jeszcze niżej
datę
.
- No, no, no - mruknął instruktor zapisujący nowych kandydatów do podwodnych
specjalności, oglądając na wszystkie strony tatowy telegram wraz z maminym dopiskiem.
- To z morza? - zapytał po chwili Dziką Mrówkę.
- Z morza! - potwierdził chłopak z wyraźnym akcentem dumy w głosie - bo mój tata
pływa - dodał po chwili.
- Wyobraź sobie, chłopcze, że udało mi się samemu dokonać tego błyskotliwego
odkrycia - powiedział z całkiem wyraźną odrobiną złośliwości instruktor.
- Przepraszam - bąknął Marek.
- Nic się nie stało i nic nie szkodzi. Zdarza się - usłyszał w odpowiedzi.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Powiedz no, chłopcze... czekaj, jak ci na imię? - zaczął instruktor.
- Dzi... - chłopak ugryzł się w ostatniej chwili w język i przerwał - Marek, proszę pana
- powiedział po małej chwilce.
- Marek? - instruktor zdziwił się jakby - a dlaczegóż to się zająknąłeś? Czyżbyś nie
był pewien swego imienia?
- Nie, ale... kiedy właśnie... - zaczął bąkać Dzika Mrówka.
- Właśnie co? No, wykrztuśże wreszcie z siebie, chłopie, co masz do wykrztuszenia -
roześmiał się instruktor.
- No to już powiem, proszę pana. Bo na imię to ja mam Marek, ale wszyscy wołają na
mnie Dzika Mrówka. Nawet tata i mój brat bliźniak zresztą - wypalił jednym tchem.
- Ach tak? To ty jesteś ten Dzika Mrówka czy może „ten Dziki Mrówek”, o którym mi
mówił Filip?
- To ja z nim pływałem, a właściwie... to on ze mną.
- No i bardzo dobrze. Coś tam niecoś od niego słyszałem o tobie. A dla mnie możesz
być Mrówka. Bez różnicy, dzika czy oswojona, choć po prawdzie nigdy o żadnej oswojonej
mrówce nie słyszałem. I wiesz, co ci powiem? To twoje przezwisko nawet zupełnie dobrze
się słyszy. I łatwe do zapamiętania. Bo widzisz - roześmiał się - ja też mam problem z
własnym imieniem.
- Problem? - zdziwił się uprzejmie Dzika Mrówka.
- A tak. Wyobraź sobie. Bo na imię mam Wojciech, a na nazwisko Adam. A więc
wychodzi na to, że mam dwa imiona. I cała masa moich znajomych myli je oczywiście. Jeden
na przykład pisze uparcie do mnie na listach A. Wojciech.
- A te listy dochodzą?
- Wyobraź sobie, Mrówka, że - o dziwo - dochodzą. Pewno listonosze już się
przyzwyczaili. Ale to jeszcze nic. Kiedy chodziłem do szkoły, to u jednego nauczyciela
byłem na samym początku listy jako Adam Wojciech, a u drugiego znowu prawie na samym
końcu jako Wojciech Adam. A i teraz, choć już dość dawno skończyłem szkołę, też zdarzają
się pomyłki. Nawet koleżanki i koledzy, z którymi jestem „na ty”, mówią do mnie raz
„Wojtek”, a raz znowu „Adaś”, tak że w końcu i mnie samemu już zaczyna się mylić.
- To zupełnie tak samo jak mnie - roześmiał się Marek - raz podpisałem się na kartce
do cioci zamiast Marek, Dzika Mrówka. I ciocia zupełnie nie wiedziała, od kogo dostała
pozdrowienia z gór, bo nie wiedziała, że ja mam takie przezwisko.
- No to fajno. Jednym słowem poznaliśmy się, Mrówka. A więc od poniedziałku ostry
trening. Czasu mamy niewiele, a zostać płetwonurkiem to wcale nie takie proste, jak by się
niektórym wydawało. Będziemy mieli na początek jednego dnia zajęcia teoretyczne, a
drugiego praktyczne na basenie. Pływać umiesz? - rzucił niespodziewanie pytanie Pan
Wojtek.
- Oczywiście - powiedział z dumą Marek i przypomniało mu się, jak skoczył do
morza, żeby uratować młodą Szwedkę.
- Zobaczymy - mruknął pod nosem Pan Wojtek Adam.
Plan zajęć na kursie płetwonurkowym został ułożony w ten sposób, że pierwsze
spotkanie wypadło na basenie.
Basen pływacki mieścił się w specjalnej przybudówce kompleksu szarych gmachów
Szkoły Morskiej w Gdyni. Takie usytuowanie zajęć szczególnie pasowało Panu Wojtkowi,
który „w cywilu” był inżynierem elektronikiem i pracował jako starszy asystent właśnie w
tejże szkole. Poza swymi zajęciami w bardzo mądrym i niezwykle skomplikowanym
laboratorium Pan Wojtek prowadził w zimie obozy narciarskie, latem zaś żeglarskie i
płetwonurkowe. Sam doskonale jeździł na nartach, w wodzie czuł się jak ryba, a i żagle też
nie stanowiły dla niego żadnych tajemnic, a nade wszystko - jak zresztą oznajmił od razu na
pierwszej godzinie zajęć, gdy przedstawiał się grupie młodych adeptów podwodnych przygód
- uwielbiał dalekie podróże i podwodne płetwonurkowe przygody.
Dzika Mrówka z wielkim przejęciem stawił się na pierwszą godzinę zajęć. Wyobrażał
sobie, że oto za chwilę przytroczy na plecy malowane na żółto metalowe butle tlenowe, na
twarz włoży maskę z elastycznym karbowanym wężem prowadzącym do butli, na nogi
wciągnie płetwy i... zanurzy się w wodzie. Na razie co prawda tylko w basenie, ale zawsze to
już coś!
Szybko przebrał się w szatni, opłukał pod ciepłym prysznicem i razem z Baleronem,
który też zgłosił się na kurs płetwonurkowy, wybiegł do hali, w której połyskiwała
niebieskawozielonkawa tafla basenu. Za nimi wybiegła grupka chłopców - kolegów z kursu
mniej więcej w tym samym co Dzika Mrówka i Baleron wieku.
W drugich drzwiach, wiodących z szatni i umywalni damskiej pojawiło się po chwili
kilka drobnych dziewczęcych sylwetek.
- Ulka! - Dzika Mrówka rozpoznał w jednej z nich z największym zdziwieniem swoją
najlepszą koleżankę. - Co ty tu robisz?
- To samo mniej więcej co ty - roześmiała się Ulka.
- To ty TEŻ?
- A dlaczego by nie?
- No bo... - zaczął Marek, ale zamilkł, bo - prawdę mówiąc - nie bardzo wiedział, jak
ma dokończyć. No bo niby o co mu chodziło? Po prostu nie bardzo jakoś pasowała mu Ulka
do klubu, a już zupełnie nie wyobrażał sobie swojej koleżanki, tak bardzo dotychczas cichej i
nieśmiałej, jako PŁETWONURKA.
- A widzisz - roześmiała się Ulka - coś chciałeś powiedzieć, ale wyglądasz tak, jakby
ci nagle powietrze odcięło.
- Ale przecież tu trzeba umieć pływać - Dzika Mrówka przypomniał sobie jeden z
warunków przyjęcia na płetwonurkowy kurs. - A ty...
- A ja właśnie umiem - Ulka znowu się roześmiała.
- Umiesz??? - zdziwił się Marek.
- A niby dlaczego nie? Kiedy ty zapisałeś się do żeglarskiego klubu, ja też chciałam,
ale nie umiałam pływać i na pewno by mnie nie przyjęli, więc zgłosiłam się do tego klubu i
zaczęłam się uczyć. I nauczyłam się. Chyba nawet nie najgorzej...
- No, no, no, nie bądź Ulka taka skromna - odezwała się stojąca obok niej koleżanka -
pływasz najlepiej z naszej grupy.
- Ale numer, Ulka - Marek w dalszym ciągu z podziwem patrzył na swoją koleżankę.
Takie toto było zawsze ciche i nieśmiałe, że wydawało się, iż do trzech nie umie zliczyć, a tu
tymczasem... ho, ho, ho.
- Czołem KIJANKI! - rozległ się w tym momencie głośny i wesoły okrzyk Pana
Wojtka.
- Czołem, panie instruktorze! - zawołała część zgromadzonej na basenie młodzieży, bo
na przykład ani Dzika Mrówka, ani Baleron nie wiedzieli ani co to są owe dziwne „kijanki”,
ani jak odpowiedzieć Panu Wojtkowi na jego gromkie powitanie.
- Ulka, co to są te „kijanki”? - zapytał Marek.
- To tak nazywają w klubie najmłodszych kandydatów do płetwonurkowania -
wyjaśniła szeptem Ula. - Coś niby młodziki.
- No to zaczynamy! - Pan Wojtek stanął po głębszej stronie basenu. - Na początek
naszych zajęć przewiduję ćwiczenia oswajające z wodą. Bo od tego każdy płetwonurek musi
zacząć. W wodzie musicie wszyscy się czuć tak samo jak na lądzie, a może nawet i jeszcze
swobodniej, bo inaczej nie da rady. A więc brać deski i hop do wody! Każdy stanie na jednym
torze i płynąć ma tylko przy pomocy nóg. Bo dla płetwonurka najważniejsza jest praca nóg!
- Z deską? Co to za pływanie z deską? Przecież ja umiem pływać! - oburzył się Dzika
Mrówka, na szczęście tak cicho, że słyszał go tylko Baleron, który nic nie odpowiedział, ale
myślał zupełnie tak samo jak Marek.
Gdzieś w nieokreślonej dali poczęły się rozwiewać Markowe marzenia o butlach na
plecach, o masce i płetwach. Zamiast tego została tylko lekka piankowa płytka, zwana
popularnie „deską”, a służąca przecież jako pomoc dla bardzo początkując pływaków.
Co było jednak robić? Chcąc nie chcąc Marek wziął jedną z „desek” i wskoczył do
wody.
- Brrr! - wstrząsnął się cały, gdyż woda wcale nie była taka ciepła, na jaką wyglądała i
jak wskazywał kredowy zapis na czarnej tablicy na ścianie.
Obok Marka stała Ulka. Też z niewielką deską przed sobą.
Spróbujemy się! - Dzika Mrówka postanowił w myślach pościgać się z Ulką -
zobaczymy, jak ona pływa.
Marek z miejsca ruszył ostro. Oparty rękoma na desce począł młócić nogami wodę w
basenie, jednakże płynąca tuż obok niego Ulka mimo że wykonywała znacznie wolniejsze od
Marka ruchy nogami, zdecydowanie wysunęła się do przodu. Widząc to Dzika Mrówka
jeszcze bardziej przyspieszył.
- Mrówka! Co ty wyprawiasz z nogami? - usłyszał zwielokrotniony przez tubę
trzymaną przy ustach głos Pana Wojtka. - To basen pływacki, a nie młocarnie w pegeerze. To
ma być praca nóg, a nie młócenie cepami na oślep.
Dzika Mrówka zwolnił i jednocześnie zdecydowanie pozostał w tyle płynących.
- Spójrz, jak Ulka pracuje nogami! - dobiegł go znów głos Pana Wojtka. - Stopy
powinny wchodzić do wody pod zupełnie innym kątem niż u ciebie. I powoli, powoli. Licz
sobie w myślach: „raz, dwa, trzy, cztery; raz, dwa, trzy, cztery”. Równomiernie. Teraz lepiej,
ale jeszcze bardziej trzeba wyprostować stopy. I raaz, i dwaaa i raaz i dwaa! - dyrygował Pan
Wojtek, idąc z tubą wzdłuż basenu.
Zanim Dzika Mrówka dopłynął do końca basenu, poczuł w nogach zmęczenie. A
tymczasem Ulka wracała już w drugą stronę. I - o dziwo - wcale nie wyglądała na zmęczoną.
- Teraz trochę lepiej - dalej dyrygował Pan Wojtek. - I nawrót, i jeszcze raz przez
basen, i same nogi pracują, i równo, i raaz i dwaaa, i potem znowu nawrót, i znowu. Pięć
basenów, w tę i z powrotem, i odpoczynek. A potem znowu pięć podwójnych.
O rany! - pomyślał Dzika Mrówka. - Jakie to męczące. I jakie nudne! Tam i z
powrotem z tą idiotyczną deską...
Gdy po niespełna godzinie wyszli z wody, Marek o mało co a byłby się zatoczył - tak
bardzo bolały go wszystkie mięśnie, a szczególnie mięśnie nóg.
- To nic - roześmiał się Pan Wojtek - zawsze na początku najtrudniej. Potem będziesz
śmigał przez basen bez żadnych problemów.
- Potem? - powtórzył Dzika Mrówka i chciał jeszcze zapytać, jak długo będzie trwało
to oswajanie z wodą na desce i kiedy zaczną się „prawdziwe” zajęcia płetwonurkowe, ale nic
więcej nie powiedział i powlókł się wielce zmęczony do łaźni, a potem do szatni i do suszarni
włosów, gdzie usiedli wszyscy z głowami schowanymi w błyszczących niklem metalowych
kapsułach. Wyglądali teraz trochę jak kosmonauci, a tak naprawdę to jak paniusie robiące
sobie u fryzjera wymyślne karnawałowe fryzury. Obok Dzikiej Mrówki suszyła włosy pod
dużym metalowym kloszem Ulka, na którą Marek patrzył teraz zupełnie innymi oczyma niż
jeszcze przed godziną zaledwie.
Zajęcia teoretyczne na płetwonurkowym kursie zupełnie przypominały Dzikiej
Mrówce teoretyczny kurs żeglarski. I tu też wszystkie „kijanki” siedziały w normalnych
szkolnych ławkach, i tu też była czarna tablica i kreda, i tu też trzeba było prowadzić notatki z
rozmaitych przedmiotów.
A przedmiotów tych było niemało. Fizyka nurkowania, choroby nurkowe, flora i
fauna podwodna, przepisy nurkowania i ochrona wodnego środowiska, wreszcie nauka o
płetwonurkowym sprzęcie. A dodatkowo jeszcze - niejako poza kursem - Pan Wojtek
opowiadał młodym kursantom o rozmaitych podwodnych wyprawach i przygodach. Puszczał
filmy i przeźrocza i w ten sposób Dzika Mrówka, Ulka, Baleron, ich koleżanki i koledzy
poznawali coraz lepiej uroki i problemy podwodnego świata, SIÓDMEGO KONTYNENTU,
który zajmował prawie trzy czwarte całej powierzchni ziemskiego globu i w którym tyle
jeszcze było NIEZNANEGO I NIE ZBADANEGO.
Na basenie w Szkole Morskiej powoli, powoli młodzi adepci poznawali wciąż nowe
arkana podwodnej sztuki. Na szczęście dla Marka ćwiczenia oswajające z wodą za pomocą
deski trwały tylko przez kilka kolejnych godzin, a potem przyszedł czas na założenie płetw.
Tego dnia Marek po raz pierwszy nałożył gumowe niby-pantofle z nadmiernie
wydłużonymi niby-palcami i, uczepiony w dalszym ciągu nieśmiertelnej deski, wystartował
wzdłuż basenu. Gdy tylko parę zaledwie razy machnął nogami, ze zdziwieniem spostrzegł, że
znalazł się już nieomal w środku basenu. Jeszcze kilka ruchów i nawrót.
- A to dopiero! - pomyślał Dzika Mrówka i przyspieszył tempo. Płynął teraz zupełnie
jak mała motorówka, a wysoko uniesiona w górę deska sunęła szybko, rozcinając wodę
basenu. Obok płynęła Ulka, ale teraz już wcale nie wysuwała się przed Dziką Mrówkę.
Na następnych zajęciach „kijanki” uczyły się nakładać fachowo maskę na twarz, a
potem oddychać przez rurkę płynąc z głową przez cały czas zanurzoną pod wodę.
Kiedy Dzika Mrówka, Ulka, Baleron i inni czuli się już w wodzie jak ryby, a nawet
może i lepiej niż ryby, Pan Wojtek urządził egzamin pływacki. Trzeba było przepłynąć w
ściśle określonym czasie 500 metrów. Raz bez płetw, a raz w płetwach, z tym że oczywiście
czasy za każdym razem były różne.
Sprawdzian pływacki wypadł pomyślnie dla wszystkich kursantów i na kolejnym
spotkaniu na basenie Pan Wojtek oznajmił:
- W wodzie dacie sobie już jako tako radę! Nadszedł zatem czas, żeby zejść POD
WODĘ!!!
Po tych słowach skoczył sam do wody i po przepłynięciu dwóch długości basenu dla
rozgrzewki zawołał:
- Pod wodę wchodzić można na rozmaite sposoby, a mianowicie: scyzorykiem z
płynięcia, po sapersku i do tyłu.
A potem zademonstrował po kolei wszystkie sposoby. Dzikiej Mrówce i Ulce
najbardziej podobał się jednak pierwszy z nich.
- I fajnie się nazywa i bardzo ładnie wygląda - stwierdziła Ula.
- Pewno. SCYZORYK Z PŁYNIĘCIA - przyznał Marek i na dany przez trenera znak
skoczył do wody, aby spróbować tego właśnie sposobu. To jednak, co w wykonaniu Pana
Wojtka wyglądało i zgrabnie, i niezwykle efektownie, teraz wcale nie było podobne do
SCYZORYKA Z PŁYNIĘCIA. Na domiar złego chłopak zanurzając się pod wodę łyknął co
nieco chlorowanej wody i po chwili wynurzył się na powierzchnię całkiem niezadowolony, a
nawet zupełnie zły.
- Mrówka, ty chyba wymyśliłeś jakiś nowy sposób - zawołał Baleron, a jedna z
dziewcząt, Jadzia, roześmiała się na cały głos:
- To wcale nie był SCYZORYK Z PŁYNIĘCIA, tylko po prostu najzwyklejsza
SIEKIERA W WODZIE!
- Spróbuj sama, jakżeś taka mądra! - odburknął wciąż jeszcze zły Marek. - To ty
zaprodukujesz na pewno jeszcze inną metodę, która będzie się nazywać KAMIEŃ W
WODĘ!!!
Prawdę mówiąc, pierwsza próba nikomu z kijanek nie wyszła dobrze, ale po
kilkunastu próbach było już zupełnie znośnie i na jednym z kolejnych treningów Pan Wojtek
zarządził następne ćwiczenie.
- Dzisiaj będziemy przerabiać LEŻENIE NA DNIE - oznajmił.
To chyba nie będzie, takie trudne - pomyślał Dzika Mrówka, szczególnie gdy
zobaczył, jak robi to Pan Wojtek. A Pan Wojtek skoczył do basenu, przepłynął przez jego
całą długość na tę stronę, gdzie woda była najgłębsza i sięgała przeszło trzy metry w dół,
zszedł pod wodę pięknym scyzorykiem z płynięcia i położył się na dnie z szeroko
rozkrzyżowanymi w bok rękoma. Widać go było przez cały ten czas zupełnie wyraźnie. Leżał
bez ruchu nie ruszając ani ręką, ani nogą przez przeszło minutę, a potem wyprysnął jednym
ruchem do góry, na powierzchnię.
- No, to po kolei! - zakomenderował. - Tylko pamiętajcie o tym, czego was uczyłem
na ostatnich wykładach. Wypuścić z płuc tyle powietrza, aby zrównoważyć ciężar ciała w
wodzie. I wtedy reszta jest już całkiem prosta.
Pierwsi skakali chłopcy. Baleron zszedł nawet dość ładnie, prawie że scyzorykiem, jak
stwierdził Dzika Mrówka, i płynąc pod samym dnem rozkrzyżował w bok obie ręce, podobnie
jak zrobił to przed chwileczką Pan Wojtek. Baleron jednak zamiast położyć się spokojnie na
kafelkowym dnie wyprysnął natychmiast potem w górę, jak korek od butelki.
- Co cię tak pognało na powierzchnię? - zapytał ze śmiechem Pan Wojtek. -
Zapomniałeś o powietrzu w płucach. No, nic nie szkodzi, spróbuj jeszcze raz.
Tym razem widać było zupełnie wyraźnie, jak wchodząc pod wodę Baleron
wypuszczał powietrze z płuc, które w gęstych bańkach uciekało na powierzchnię.
- Dobrze, dobrze - powtarzał Pan Wojtek - tylko nie za dużo! - przestrzegł w pewnym
momencie Balerona, ale ten - oczywiście - nie mógł absolutnie nic słyszeć z Pana
Wojtkowych rad, płynął bowiem co najmniej ze dwa metry pod powierzchnią wody. Po
chwili zszedł jeszcze niżej, tuż nad samo dno, rozkrzyżował szeroko ręce i... w tym samym
momencie gwałtownie wyprysnął do góry. Wynurzył nad wodę czerwoną z wysiłku twarz i
szeroko otwartymi ustami łapczywie łapał powietrze.
- Mówiłem, żebyś całego powietrza nie wyciskał od razu z płuc - gderał Pan Wojtek. -
Nic ci nie zostało i w końcu zląkłeś się, że się udusisz.
Baleron zdołał tylko kiwnąć potakująco głową i powolnymi ruchami płynął do
drabinki.
Gdy przyszła kolej na Marka, zdołał za pierwszym razem utrzymać się na dnie w
zupełnym niemal bezruchu może ze trzy lub najwyżej cztery sekundy, gdy poczuł, jak siła
wyporu wyrzuca go na powierzchnię.
- Całkiem nieźle, jak na początek - usłyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu, gdy
tylko się wynurzył.
Po nim próbowali inni, ze zmiennym zresztą szczęściem, ale najlepiej powiodło się
Ulce, która potrafiła przeleżeć na dnie prawie całe PÓŁ MINUTY!
- Brawo! - zawołał Pan Wojtek, gdy Ula pokazała się na powierzchni - dwadzieścia
siedem sekund! - spojrzał na trzymany przez cały czas w ręku stoper.
- Niecałe pół minuty? - zdziwiła się Ula - a ja myślałam, że co najmniej ze trzy!
Leżałam na tym dnie i leżałam chyba przez całą wieczność.
- Pod wodą czas płynie szybciej! - stwierdził w tym momencie Pan Wojtek i
powiedział to z tak poważną miną i takim tonem na serio, że przez chwilę Dzika Mrówka
zastanowił się nad tym, w jaki sposób możliwy jest taki fizyczny fenomen.
Gdy wszyscy już jako tako opanowali dość skomplikowany - jak się jednak wbrew
pozorom okazało - problem leżenia na dnie basenu, Pan Wojtek przeszedł do następnych
stopni podwodnego wtajemniczenia.
- Na dzisiaj mamy siedzenie pod wodą. Na dnie basenu oczywiście - oznajmił.
A gdy już młode „kijanki” umiały siedzieć na kafelkowym dnie, Pan Wojtek rozkazał
siadać parami naprzeciw siebie i... podać rękę jak przy powitaniu.
Dzika Mrówka i Ulka zeszli tedy pod wodę i usadowili się jedno naprzeciw drugiego,
ale gdy chcieli podać sobie ręce, obydwoje nagle poczęli się wynurzać na powierzchnię.
Druga i trzecia próba również nie przyniosła spodziewanych rezultatów, a podwodne
przywitanie okazało się niespodziewanie dość trudną ewolucją. Minęło ładnych parę tygodni
zanim wreszcie można się było swobodnie przywitać pod wodą.
Potem przyszło nakładanie maski rzuconej na dno basenu i znowu okazało się, że ta
prosta na pozór czynność kryje w sobie sporo rozmaitych zasadzek. Otóż bowiem, gdy nie
wydmuchało się całej wody z wnętrza maseczki, to potem widoczność pod wodą była
zdecydowanie zła i mocno ograniczona.
Po masce przyszła kolej na nakładanie - również pod wodą i też leżących na dnie -
płetw, a jeszcze później trzeba było pod wodą założyć cały ekwipunek płetwonurkowy i to
oczywiście za jednym tylko zanurzeniem. Nieraz też zdarzało się w tej fazie szkolenia, że
młoda „kijanka” wynurzała się na powierzchnię odziana bądź w maseczkę i z jedną tylko
płetwą lub też w obie płetwy, ale za to bez maski, a niektórym udawało się nawet wynurzyć i
bez płetw, i bez maski.
Jeszcze później odbyły się ćwiczenia z prawdziwym sprzętem - z butlami, pasami
obciążającymi i z całościowymi kostiumami płetwonurkowymi, które się bardzo trudno
wkładało, ale które oddawały nieocenione wręcz usługi, gdy woda była chłodna.
Wreszcie nadeszły egzaminy końcowe na płetwonurkowym kursie. I teoretyczne, i
praktyczne w znanym już doskonale basenie pływackim gdyńskiej Szkoły Morskiej. A potem
nastąpiło uroczyste rozdanie upragnionych świadectw i obietnica Pana Wojtka.
- Gratuluję wszystkim. A latem spotykamy się wszyscy na obozie nad jeziorem.
- Latem? No to już niedługo - stwierdził Dzika Mrówka, który był wielce
niepoprawnym gadułą i nigdy nie ominął najdrobniejszej nawet okazji, kiedy mógł
powiedzieć choćby jedno zdanie, bo zawsze - jak uważał niezmiennie - lepsze cośkolwiek niż
nic.
ROZDZIAŁ TRZECI,
KTÓRY UDOWADNIA, ŻE CZASEM OKŁADKA MOŻE BYĆ
ZNACZNIE CIEKAWSZA OD CAŁEJ KSIĄŻKI
Szkoła, do której chodzili Dzika Mrówka i Jego Brat, miała dość miły zwyczaj, dzięki
któremu dwa razy do roku urządzano wycieczki. Rozmaite to były wycieczki, raz bardziej,
raz znacznie mniej interesujące, wszystkie jednak miały tę jedną niewątpliwą zaletę, że dzięki
nim umykało bezpowrotnie wiele różnych lekcji, co przy szczególnym zapale do nauki było
witane przez uczniów z wielką radością. No może nie przez wszystkich, ale to były nieliczne
wyjątki potwierdzające regułę, a ani Dzika Mrówka, ani też małomówny Jego Brat do tych
nielicznych wyjątków nie należeli.
Tak tedy gdy późną już wiosną Pani od Chemii zaczęła coś mówić na temat szkolnej
wycieczki, obaj bracia bliźniacy, a już szczególnie Dzika Mrówka, bardzo się do tych planów
zapalili.
- Proszę pani, proszę pani - tuż po dzwonku oznajmiającym koniec lekcji Dzika
Mrówka podbiegł do tablicy, przy której stała Pani od Chemii - a dokąd pojedziemy?
- A dokąd byście chcieli? - zapytała Pani Lucyna, bo tak miała na imię Pani od
Chemii.
- Ja to bym chciał - zastanawiał się Dzika Mrówka - na przykład do Zakopanego.
- Po pierwsze do Zakopanego jeździ stanowczo za dużo wycieczek - roześmiała się
Pani Lucyna - i niedługo nasze Tatry zostaną definitywnie zadeptane i zaśmiecone, po drugie
o tej porze roku to góry są raczej mało ciekawe. Na śnieg za późno, na słońce i górskie
wycieczki za wcześnie. A po trzecie to w naszej wycieczce musimy połączyć parę elementów.
I poznać kawałek naszej Ojczyzny i nabyć jakieś wiadomości z przedmiotu, którego was
uczę, a więc z chemii.
- No to jedźmy do takiego miasta, gdzie będzie i ciekawie, i jakaś chemia się znajdzie,
fakt - powiedział Jego Brat, który dopiero teraz dołączył do grupki otaczającej Panią Lucynę.
- Bardzo dobrze, Jarku - pochwaliła Pani. - No to teraz szybciutko podajcie mi
miejscowości, które spełniałyby te warunki.
- No to... eee... może Warszawa - powiedział jeden z chłopców.
- W Warszawie już byliśmy. Nawet dwa razy - zauważyła Ulka.
- Na Warszawę to i dziesięć razy za mało - odezwał się Kazik.
- Masz rację - wtrąciła się Pani Lucyna - ale do Warszawy nie pojedziemy tym razem.
Jest jeszcze w Polsce dużo innych, też bardzo ciekawych miast.
- To może Oświęcim. Tam są duże zakłady chemiczne.
- Albo Kościerzyn na Śląsku. Tam też jest przemysł chemiczny.
- A ja bym proponowała zwiedzić dużą fabrykę cukierków i czekolady -
zaproponował Dzika Mrówka i aż oblizał się na samą myśl o takiej wycieczce.
- Obawiam się, że po takiej wycieczce trzeba by było całej klasie zafundować wizytę u
lekarza i płukanie żołądków - roześmiała się Pani Lucyna.
- No, kochani moi, żadne z was nie zgadło.
- A gdzie pojedziemy? Dokąd?
- Pojedziemy do Płocka. I niezbyt daleko, i zakłady chemiczne są duże, i miasto stare,
zabytkowe, no i wreszcie to miasto i te zakłady znam dość dobrze, bo tam przez parę lat
pracowałam. W Technikum Chemicznym, gdzie byłam też nauczycielką.
- No i bardzo dobrze. Fakt! - stwierdził Jarek, ale nie bardzo było wiadomo, czego
dotyczyła jego wypowiedź. Czy faktu że Pani Lucyna uczyła w technikum, czy też że jadą na
wycieczkę do Płocka. Zresztą nie było to ważne, bo po słowach Pani Lucyny zaczął się taki
szum i rozgardiasz w klasie, że i tak zupełnie nic nie można było zrozumieć.
Oczekiwany z niecierpliwością dzień wycieczki do Płocka rozpoczął się na szczęście
pogodnie. Słońce przygrzewało nieźle, choć był to dopiero wczesny poranek.
Autobus wypożyczony szkole na tę okazję przez przedsiębiorstwo transportowe, w
którym pracował jako kierownik tatuś jednej z koleżanek Dzikiej Mrówki, zjawił się dość
punktualnie, jakby chcąc zadać kłam wiecznym narzekaniom na niesolidność kursowania
wszelkich środków komunikacji masowej. Młodzież też się prawie nie spóźniła oprócz jednej
koleżanki, która zresztą spóźniała się zawsze i wszędzie. Przyszli też niektórzy Rodzice, a
raczej Mamy, by odprowadzić swoje pociechy i oczywiście, by udzielić rozmaitych dobrych
rad na drogę. Przyszła też - mimo oporów Dzikiej Mrówki i Jego Brata - Micia i na domiar
złego poleciła swoich obu synów bliźniaków opiece Pani Lucyny. Szczególnej opiece, jak
podkreśliła.
- Bo proszę pani - powiedziała jeszcze Micia i prawie wszyscy to słyszeli - moi
synowie są dość spokojni i grzeczni, kiedy każdy z nich jest oddzielnie. Ale kiedy są razem...
- tu Micia zrobiła minę na temat „co ja też muszę z moimi synami wycierpieć”.
Na szczęście nieco podbramkową sytuację uratowała Pani Lucyna, która z uśmiechem
odpowiedziała Mamie:
- Oczywiście, proszę pani, zwrócę szczególną uwagę, jeżeli pani sobie tego życzy, ale
na podstawie obserwacji pani synów odnoszę wrażenie, że obaj są miłymi dobrze
wychowanymi chłopcami. Marek może trochę żywy i bardzo energiczny, ale też ma pani z
niego dodatkową pociechę. Nie każda matka może się pochwalić tak dzielnym synem.
W pierwszej chwili Mama chciała zaprzeczyć Pani Lucynie, w drugiej zaś poczuła się
dumna ze swego uorderowanego przecież medalem syna i w rezultacie nic nie powiedziała,
tylko uśmiechnęła się do Pani Lucyny.
- Że też mama zawsze musi nas skompromitować - mruczał Dzika Mrówka.
- Fakt - nawet spokojny zawsze Jego Brat był wyraźnie zdegustowany wystąpieniem
Mamy.
- Jaka znowu kompromitacja? - wydawać by się mogło, że Mama w ogóle nie wie, o
co synom chodzi.
- Oj, mamo, mamo - jęknął Dzika Mrówka - bo też mama nas zawsze traktuje jak małe
dzieci. Żeby to jeszcze Jarka, to rozumiem, ale mnie...
- No, no, nie pozwalaj sobie. Fakt! - oburzył się Jego Brat, ale Dzika Mrówki nie
zwracając na niego najmniejszej nawet uwagi ciągnął dalej:
...przecież w końcu popłynąłem na jachcie na Bałtyk i nikt mnie tam nie pilnował i
dałem sobie radę...
- Jak to, nikt cię nie pilnował? A kapitan Filip, z którym rozmawiałam przed waszym
wyjazdem i który mi obiecał, że osobiście przypilnuje ciebie.
- Mamo! - Dzika Mrówka zdobył się jedynie na ten pełen wyrzutu okrzyk. - Mama
prosiła kapitana Filipa???
- A co w tym złego?
- No wie mama... - Dzika Mrówka nie znalazł już słów, aby wyrazić swoje oburzenie.
Na szczęście w tym właśnie momencie nadbiegła zadyszana spóźnialska i autobus
pełen rozkrzyczanej młodzieży ruszył w drogę, zostawiając na szkolnym placu rozmaite
Mamy machające chusteczkami tak energicznie, że wszystkie okoliczne gołębie poderwały
się do lotu, a postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że dzieci wyjechały co
najmniej w podróż dokoła Europy, jeżeli nie dokoła świata.
Droga do Płocka została przez Panią Lucynę ułożona tak, aby można było po drodze
zwiedzić i zobaczyć co nieco, przyjazd bowiem na miejsce przewidziany był dopiero dość
późnym wieczorem.
Tak więc pierwszy postój wypadł w niewielkim miasteczku pomorskim położonym
malowniczo na wysokiej nadwiślańskiej skarpie, w Gniewie. Nad miasteczkiem górował
masyw dużego zamku zbudowanego z czerwonej cegły. Niestety gdy cała klasa z Panią
Lucyną podeszła do wyniosłych murów, okazało się, że zamek jest w odbudowie, remoncie,
przebudowie i czymś tam jeszcze, jak poinformował jakiś zabłąkany w pobliżu ruin robotnik,
który niezbyt skutecznie udawał zapracowanego.
- To dziwne - stwierdziła Pani Lucyna - kiedy byłam tu ostatni raz, też trwała
odbudowa.
- A kiedy Pani była? - zapytał jak zwykle ciekawski Dzika Mrówka.
- Jeszcze jako studentka. Piętnaście lat temu - roześmiała się Pani Lucyna.
Ostatecznie jednak przez uchyloną i przez nikogo nie pilnowaną bramę wycieczka
weszła najpierw na zewnętrzny dziedziniec, otoczony zewsząd murem, a potem na
dziedziniec wewnętrzny nawet niezbyt zniszczonego zamku. W każdym bądź razie mury
zamku stały, a wszystkie komnaty pokryte były dachem.
Przewodnika żadnego - rzecz jasna - nie było, okazało się jednak, że Pani Lucyna
całkiem dobrze orientuje się w historii Polski i w historii zamków pomorskich. Dowiedziała
się więc klasa wielu szczegółów o historii zakonu krzyżackiego na dawnych pruskich i
polskich ziemiach, historii pełnej oszustw i sprzeniewierzeń, zamek bowiem w Gniewe został
zbudowany przez Krzyżaków na przełomie XIII i XIV wieku i należał do grupy zamków
krzyżackich odgrywających dużą rolę w ujarzmianiu ziem zdobytych przez Zakon.
- Historia Gniewa - opowiadała Pani Lucyna gromadce swych podopiecznych stojącej
na kwadratowym dziedzińcu gniewskiego zamczyska - zaczęła się dość dawno, bo już w 1204
roku spotykamy pierwszą o nim wzmiankę w starych dokumentach jako o grodzie
pomorskim. Niestety, książę Sambor II w 1276 roku oddał nieopatrznie Gniew Krzyżakom.
W ten sposób stał się on pierwszą posiadłością Zakonu na lewym brzegu Wisły. Aby lepiej
ujarzmić zagarnięte przez siebie rozmaitymi sposobami ziemie, Krzyżacy budowali w wielu
punktach opanowanych ziem warowne zamki, które przy ówczesnej technice wojennej były
prawie nie do zdobycia.
- Zamek w Gniewie - kontynuowała Pani od Chemii - należał do całego ciągu
warownych siedzib krzyżackich. Budowano je najczęściej na wzgórzach i w takiej odległości
jeden od drugiego, aby można było przesyłać wzajemnie sygnały świetlne lub dymne.
- To tak jak Indianie - wtrącił Dzika Mrówka, ale natychmiast został skarcony
zarówno przez Jego Brata, jak i przez Ulkę, która stała obok.
- O Indianach to może potem opowiesz, Marku - uśmiechnęła się Pani Lucyna, a
Marek zaczerwienił się cały jak piwonia.
- A gdzie jest następny zamek? - zapytał po chwili Jarek, gdy Pani Lucyna skończyła
swą opowieść o krzyżackich warowniach.
- Niedaleko stąd. Pojedziemy tam - odparła Pani, ale nie chciała na razie wyjawić
nazwy zamku. - Niech to będzie małą niespodzianką - uśmiechnęła się.
Obchodząc zniszczone komnaty zamkowe, czekające od lat na remont i odnowienie,
dzieci natknęły się w jednej z nich na dość oryginalną parę. Był to zupełnie siwy staruszek z
dużą laską i duży, równie biały jak jego pan, pies z gatunku owczarków podhalańskich. Obaj -
i dziadek, i pies - siedzieli sobie na drewnianej, ongiś zapewne eleganckiej posadzce. Na
widok dzieci pies uniósł nieco swój duży łeb do góry, łypnął przekrwionym okiem i otworzył
pysk w widomym zamiarze szczeknięcia. Nie szczeknął jednak, a pysk rozdarł mu się w
potężnym ziewnięciu. Z wyraźnym zniechęceniem pies wrócił do przerwanego posiłku.
Siwy dziadek skończył obierać dużym kozikiem równie duże różowe jabłko i spojrzał
na wchodzących.
- A panienki i paniczowie tu czego? - zapytał.
- My zwiedzamy zamek - odparła Pani Lucyna.
- Zabronione - mruknął dziadek. - Absolutnie zabronione zwiedzanie.
- A dlaczego? - zapytała Pani Lucyna.
- Bo remont idzie - znowu mruknął dziadek.
- Remont? Przecież tu nikogo nie ma - zdziwiła się Pani Lucyna.
- Nikogo? - oburzył się dziadek. - A ja?
- A pan, przepraszam, kim tu jest?
- Ja jestem strażnikiem - wyjaśnił dziadek z dumą w głosie. - I Kuba też... - dodał.
Usłyszawszy swoje imię Kuba, który skończył już swój posiłek, podniósł leniwie łeb
do góry i ponownie ziewnął.
- I Kuba też - powtórzyła Pani Lucyna z trudem utrzymując powagę. - I czego pan tu
pilnuje?
- Jak to czego? - zdziwił się dziadek. - Przecież mówiłem... remontu.
- Przecież tu nikt nie pracuje.
- To nieważne, ale remont jest, to i pilnuję.
- A długo jest ten remont?
- Ho, ho - powiedział dziadek - będzie ze szesnaście lat. Kuba był wtedy jeszcze
szczeniakiem, jak zaczęli.
- I pan tak cały czas sam?
- Czasami ktoś tam przyjdzie - wyznał dziadek. - Raz jakiś robotnik, raz znowuż
jakasik kontrol, a najwięcej to takie turysty jak wy teraz.
- A kiedy skończy się ten remont?
- Tego to nie wiem, ale dla mnie to on może jeszcze parę lat pociągnąć. Dopóki
jeszcze Kuba łazi jako tako i dopóki jeszcze może szczekać.
- A to on szczeka? - zdziwił się Dzika Mrówka.
- Szczeka - przytwierdził dziadek - ale rzadko. Bo po pierwsze nie ma sił za dużo, a po
drugie to mu się nie chce.
Kuba jakby wiedząc, że to o nim mowa, podniósł znowu swój biały (pewno ze
starości), łeb i już już miał szczeknąć, ale w ostatniej chwili znowu zrezygnował i ziewnął.
Po „zwiedzeniu” zamku dzieci obejrzały jeszcze uroczy mały ryneczek gniewski, z
odnowionym ratuszem i starymi mieszczańskimi kamieniczkami, a potem poszły wzdłuż
uliczki ciągnącej się pod dawnym murem miejskim. Stały na tej uliczce malutkie pięknie
odbudowane domki, jakby żywcem przeniesione z bajki o Jasiu i Małgosi, w której występują
piernikowe domeczki.
- Ale tu ładnie - stwierdziła Ulka. - Chciałabym mieszkać w takim domku.
- Trochę przymały - powiedział Staszek, który był najwyższy w całej klasie i właśnie
przed chwilą przymierzył się do wejściowych drzwi takiego domeczku.
Tuż po wyjeździe z miasteczka autobus skręcił w lewo, w bok od głównej szosy.
Wąska, pokryta typowymi „kocimi łbami” droga prowadziła wzdłuż skarpy, na której
rozłożony był Gniew, pod krzyżackim zamkiem i dość okazałym budynkiem zwanym przez
ludność „pałacem królowej Marysieńki”. Rzeczywiście przebywała tu swego czasu
Marysieńka Sobieska, żona króla Jana Sobieskiego, związanego przez pewien okres swego
życia właśnie z Gniewem, który odbudował po zniszczeniach w czasie najazdu szwedzkiego i
gdzie założył jedną ze swoich królewskich rezydencji.
- Dokąd teraz jedziemy? - zapytała jedna z dziewcząt zdziwiona, zresztą tak jak
wszyscy, że autobus skręcił na boczną drogę z podłą nawierzchnią, na której trząsł się
niemiłosiernie.
- Zaraz zobaczycie - uśmiechnęła się tajemniczo Pani Lucyna.
Droga wiodła teraz wzdłuż dość szerokiego nurtu Wisły, która toczyła swe jesienne,
niestety niezbyt czyste, wody ku morzu. W pewnej chwili szlak „kocich łbów” - jak nazwał
ten odcinek Dzika Mrówka - skręcił w prawo w stronę rzeki. Nigdzie jednak nie było widać
mostu.
Autobus zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od wodnej przeszkody, a
droga... droga najwyraźniej nikła w rzece.
- Wysiadać dzieci - zakomenderowała Pani Lucyna. - Czeka nas przeprawa przez
Wisłę.
- Niby jak? - zapytał jeden z chłopców, Kazik. - Przecież tu nie ma mostu.
- W bród - podpowiedział Dzika Mrówka.
- Kiedy ja nie umiem pływać - odezwał się Kazik wyraźnie zaniepokojonym głosem.
- Nie trzeba było tracić czasu na kucie, to byś miał czas nauczyć się pływać - burknął
Dzika Mrówka półgłosem, ale tak, że usłyszała go co najmniej połowa wycieczki,
wybuchając śmiechem. Kazik należał do lepszych uczniów w klasie, miał jednak dość
jednoznaczne przezwisko „kowal”, gdyż właściwie poza nauką nie zajmował się niczym.
- Popłyniemy na drugą stronę promem - oznajmiła Pani Lucyna.
- Promem? - zdziwiły się dzieci. - To u nas są promy?
- Nigdy jeszcze nawet nie widziałam takiego - stwierdziła mała piegowata Halinka.
- O, jest nawet dość dużo - odrzekła Pani Lucyna. - Nie wszędzie na rzekach są mosty,
bo most to bardzo droga inwestycja i nie zawsze nas na nią stać. A zresztą nie wszędzie
opłaca się budowanie mostu, bo ruch na drodze może być za mały. W takich miejscach są
promy. Rozmaite, większe i mniejsze. Są nawet statki-promy z własnym napędem, które
pływają nie tylko po rzekach, ale też i po morzach. Inne - mniejsze - przeciągane są na
stalowej linie.
- A taka lina nie przeszkadza barkom i statkom płynącym po rzece? - zatroskał się
nagle Jarek.
- Nie, bo lina jest dość długa, dłuższa od szerokości rzeki i przez większą część czasu
leży na dnie. Ot, choćby teraz. Widzicie, prom dopiero rusza z tamtego brzegu i liny nie
widać, a tutaj wychodzi z wody.
W poprzek wodnego nurtu posuwał się powoli - jak duży żółw wodny - prostokątny
prom.
- Pierwszy raz będę jechała promem - ucieszyła się Halinka.
- I ja!
- I ja też!
- Oj, oj, drodzy moi - roześmiała się Pani Lucyna - widać, że jesteście urodzeni i
wychowani w mieście. I do tego w dużym mieście. To mi przypomina wizytę w Polsce jednej
starszej pani, Angielki, nauczycielki botaniki zresztą. Otóż Miss Dorothy, bo tak się nazywała
Angielka, która zresztą mimo mocno dojrzałego wieku starannie zawsze podkreślała swoje
panieństwo, jechała ze mną samochodem z Wybrzeża do Warszawy. Jedziemy, jedziemy,
rozmawiamy o tym i owym, a nagle moja Dorota woła:
- Zatrzymaj się, Lucy, please!
Przestraszyłam się w pierwszej chwili, że może coś się stało lub że Dorota nagle
zasłabła czy co, zatrzymałam natychmiast samochód i pytam, co się stało.
- Szybko, szybko - mówi Miss Dorota i gorączkowo wyciąga swój aparat
fotograficzny z podręcznej torby.
Co też ona tu takiego ciekawego zobaczyła? - zdziwiłam się, gdyż wokoło nie było
absolutnie nic godnego jakiejś większej uwagi. Ot, zwykła łąka, na której akurat jakiś
gospodarz kosił trawę. Skrajem łąki spacerowały dwa czy trzy bociany. Nic poza tym.
Ale moja Dorota wyszła z samochodu i najwyraźniej skradała się w kierunku kosiarza
i trzech bocianów. Podeszła może na dziesięć, piętnaście metrów, przykucnęła, co przy jej
tuszy wcale nie było takie proste, i poczęła dość nerwowo pstrykać jedno zdjęcie po drugim.
Po chwili wsadziła aparat fotograficzny do podręcznej torby, skąd z kolei wyciągnęła
kamerę filmową. Widocznie jednak warkot kamery spłoszył bociany, bo poderwały się w
powietrze i odleciały wciąż filmowane przez Miss Dorothy.
Angielka wróciła do samochodu cała w skowronkach. Co chwila powtarzała, że było
„very nice”, „beautiful”* [* Bardzo miło pięknie.] i tak dalej. Okazało się, że oto ona, bądź co
bądź wieloletnia nauczycielka botaniki, a więc za pan brat z przyrodą, widziała po raz
pierwszy bociany na swobodzie, a nie w ogrodzie zoologicznym.
- Ale bociany to mniejsza - stwierdziła po kilkunastu kilometrach dalszej jazdy - tam
był człowiek, który kosił prawdziwą kosą. Zupełnie normalnie. A ja myślałam, że kosę można
zobaczyć już tylko albo w muzeum, albo na historycznym filmie.
- What a nice story to tell about - cieszyła się - co za wspaniała historia do
opowiadania.
- Tak, tak, kochani - powiedziała po chwili Pani Lucyna z wyraźnym smutkiem -
niedługo może nadejść taki czas, że będzie się uczniom w szkole pokazywało obrazki, jak
wygląda trawa, drzewo czy bocian. Kolorowe, może nawet trójwymiarowe i panoramiczne
obrazki, ale tylko obrazki. Jeżeli nie będziemy szanować Przyrody...
Tak pogadując doczekali się promu, który tymczasem przybił do brzegu. Zaraz też
jakiś człowiek w czapce z przybrudzonym białym pokrowcem opuścił na brzeg dużą klapę,
po której powoli wtoczył się najpierw autobus. Pod jego ciężarem prom zakołysał się i osiadł
głębiej w wodzie. Oprócz autobusu wjechały jeszcze dwa motocykle, jeden samochód
osobowy i konny wóz, a dopiero potem można było wchodzić na pokład pasażerom. Dzieci
oczywiście rozbiegły się na wszystkie strony i powciskały między ciasno stojące pojazdy.
Prom ruszył, powoli pełznąc wzdłuż przeciągniętej w poprzek rzeki stalowej liny.
Silny prąd rzeki spychał go nieco w lewo, a woda chlupotała o burty powolnej krypy.
Po kilkunastu minutach niecodziennego „rejsu” przepłynęli Wisłę i dalej drogą wzdłuż
wysokiego wału przeciwpowodziowego autobus zawiózł ich do Kwidzyna, gdzie obok
wspaniałej katedry stał kolejny zamek, też zbudowany w czasach panowania krzyżackiego, a
dokładniej w latach pierwszej połowy czternastego wieku.
- To tutaj odbierano sygnały świetlne lub dymne z Gniewa - wyjaśniła pani Lucyna.
Ten zamek był dobrze zadbany i mieściło się w nim wielce ciekawe muzeum, a na
ostatnim piętrze, już pod samym dachem, znajdowała się pokaźna kolekcja wypchanych
ptaków żyjących w Polsce.
Czego tam nie było! I dumne orły, od których wzięliśmy nasze narodowe godło, i
jastrzębie, i rozmaite gatunki sów, mądrych i jakby wiecznie zamyślonych, głuszce i
cietrzewie, smukłonogie czaple, kolorowe zimorodki i gile, kosy i poczciwe szare wróble,
sędziwe poważne kruki i gawrony, wesołe sikorki i śmigłe jaskółki i wreszcie cała masa
rozmaitego ptactwa wodnego. Uwagę wszystkich przykuła jednak duża kolekcja pięknie
upierzonych batalionów żyjących w puszczy białowieskiej.
- Każdy z samczyków ma inne upierzenie - powiedziała Pani Lucyna - podobno nie
można znaleźć dwóch identycznie wyglądających osobników.
- Tak się stroją, a mówi się, że tylko kobietom sukienki przesłaniają świat - odezwała
się milcząca raczej i nieśmiała Zosia.
- No widzisz, jakie to niesprawiedliwe dla nas, kobiet, opinie krążą po świecie - Pani
Lucyna powiedziała to z wyraźnie udaną powagą.
Schodząc w dół szerokimi schodami Ula i Marek zostali z tyłu za całą gromadką
wycieczkowiczów. Ulka zbyt długo podziwiała delikatne, różnobarwne pióra ptaków, które
wymalowała im Pani Natura, a może po prostu chciała zostać sama z Markiem, z dala od
rozgadanej, wiecznie rozchichotanej grupy koleżanek i kolegów. Bo tak się jakoś ułożyło
ostatnimi czasy, że Ula - nie zdając może sobie sprawy z tego faktu - tylko Markowi-Dzikiej
Mrówce opowiadała o rozmaitych swoich wrażeniach, dzieliła się z nim swoimi myślami i
marzeniami.
I o dziwo - jakoś nigdy się nie zdarzyło, żeby Marek wyśmiał, obyczajem
przeważającej części męskiej młodzieży, Ulczyne marzenia i malutkie tajemnice. Nigdy też
nie powiedział o nich ani słowa nikomu, żadnemu ze swych licznych kolegów, choć gdy byli
razem z Ulą w grupie, zachowywał się „normalnie” - pozwalał sobie na żarty z Uli, a nawet
czasami i na malutkie złośliwostki, w czym zresztą Ula wcale nie pozostawała dłużna. Gdy
byli sami, Marek stawał się inny i nawet jednego razu sam się swemu zachowaniu zdziwił, ale
o tym też nikomu nie powiedział. Nawet Ulce.
Szli więc teraz powolutku szerokimi schodami w dół, a Ulka cichutkim głosem, żeby
nie spłoszyć nastroju - jak mówiła - dzieliła się ze swym kolegą wrażeniami.
- Ile jest piękna na świecie - powiedziała zamyślona. - A w ogóle jakie to wszystko
dziwne i niezrozumiałe. No bo skąd się na przykład wzięły kolory na kwiatach i to tyle
rozmaitych odcieni? Kto to powymyślał? Kto je tak pięknie podobierał? Jak to się dzieje, że
jeden kwiat róży różni się od drugiego, że jeden bez kwitnie na liliowo, a inny na biało, że
kasztany mają takie prześliczne choinkowe kwiaty, że każdy kwiat inaczej pachnie, że jest
taka ogromna rozmaitość motyli czy ptaków?
A ludzie podglądają przyrodę i biorą z niej wzory i potem powstają takie cudowne
hafty, jakie widzieliśmy choćby przed chwilą w muzeum, ludzie też zdobią swoje ubiory i
swoje sprzęty domowe tak, aby przypominały im w jesieni albo w zimie ukwiecone pola i
łąki.
Jakie to wszystko i dziwne, i piękne, i tajemnicze!
- Faktycznie - potwierdził machinalnie Dzika Mrówka, bo jakoś na nic mądrzejszego
nie mógł się zdobyć. Zawsze taki wygadany, w tej chwili był wyłącznie pełen szczerego
podziwu dla Ulki.
Że też Ula tak ładnie potrafi powiedzieć o takich przecież prostych i zwyczajnych
rzeczach jak choćby kasztanowe kwiaty? - pomyślał nieco zdziwiony słowami Ulki i tym, że
jemu samemu nigdy coś podobnego do głowy nie przychodziło, choć przecież tyle razy
patrzył na kwitnące wiosną kasztany, i różne kwiaty. Po prostu kwiaty jak kwiaty i tyle. A
Ulka zupełnie inaczej wszystko widzi i całkiem inaczej odbiera. No, no, kto by to pomyślał.
- Jak się tak dobrze przypatrzeć temu, co nas otacza - kontynuowała zamyślona Ula -
to chciałoby się to wszystko zrozumieć i zapamiętać na zawsze. Chciałoby się to namalować
albo opisać. Najlepiej wierszem, bo chyba właśnie wierszami można najlepiej wyrazić to, co
się myśli i czuje.
- To napisz wiersz - mruknął Marek.
- A żebyś wiedział... - zaczęła Ula, ale przerwała nagle i spojrzała bacznie na Marka -
Marek, jak przyrzekniesz, że nikomu nic nie powiesz, to ci coś powiem. Ale przyrzeknij...
- Przyrzekam - Dzika Mrówka spojrzał zdziwiony na Ule.
- Bo wiesz... ja czasami piszę wiersze. Ale nikomu jeszcze nigdy o tym nie mówiłam.
- Ty piszesz wiersze? - zdumiał się Marek.
- Właśnie - przytaknęła Ula - i akurat teraz przypomniał mi się taki mały wierszyk o
kwiatkach. On tak się zaczyna:
Kocham małe dzwonki konwalii,
kocham białą lilię i puszystą szarotkę
i kocham schowany w trawie
różowy kwiat stokrotki.
I bratki kocham liliowe
pachnące płatki róży.
Ja kocham wszystkie kwiatki
i małe kocham, i duże.
- Ho, ho! - zdziwił się Marek.
- Podoba ci się?
- Fajny, zupełnie jak prawdziwy wiersz. Toś ty naprawdę sama go napisała?
- Sama. I jeszcze jest dalszy ciąg, ale go już nie pamiętam. Mam zapisany w
specjalnym zeszyciku, którego nikomu nie pokazuję. I inne wiersze też...
- No, no - Marek spojrzał na Ulkę takim wzrokiem, jakby zobaczył ją po raz pierwszy
w życiu.
- Ale pamiętaj, przyrzekłeś, że nikomu nie powiesz... - spłoszyła się nagle Ulka.
- Jak przyrzekłem, to wiadomo, że nie powiem. Za kogo mnie masz? - obruszył się
Marek.
Tak rozmawiając schodzili coraz niżej i ani się spostrzegli, gdy nagle znaleźli się w
jakimś wąskim pomieszczeniu o sklepionych w łuki ceglanych ścianach.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytała Ula.
- A bo ja wiem - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Wygląda mi to na jakąś
piwnicę czy lochy...
- Wracajmy - zaniepokoiła się Ula.
- Iii... niby dlaczego? Przecież może właśnie tędy jest droga do wyjścia. W takich
starych zamkach to rozmaicie bywa. Chodźmy dalej - pociągnął Ule za sobą.
Dalej sklepiony korytarz zwężał się coraz bardziej, skręcił w lewo, potem w prawo i
nagle oboje znaleźli się w niewielkiej sklepionej komnacie, z której prowadziło w rozmaitych
kierunkach kilka ciemnawych wąskich korytarzy. Komnatkę roświetlało słabe światło jednej
jedynej lampki, umieszczonej pod sufitem.
- I co teraz? - Ula miała mocno niewyraźną minę, a jej głosik brzmiał jeszcze mniej
wyraźnie.
- A bo ja wiem - Marek rozglądał się po komnacie, zresztą całkiem pustej. Było tu
cicho i mroczno, a głosy Uli i Marka budziły głuche echa w ceglanym wnętrzu.
- Wracajmy - powiedziała Ula.
- Ba, ale którędy? - zastanowił się Marek.
Istotnie, kręcili się już jakiś czas po ceglanej komnacie i teraz naprawdę żadne z nich
nie wiedziało, którym korytarzem tutaj weszli.
- Trzeba spróbować pierwszym lepszym - zdecydował w końcu Marek. - Pójdziemy
kawałek i jak okaże się, że to nie ta droga, to wrócimy i zaczniemy szukać innej.
- Ojejej - pisnęła cichutko Ula, przestraszona już nie na żarty.
- Nie bój się - Dzika Mrówka próbował udawać odważnego - ja sam w strachu -
zażartował.
Ruszyli w pierwszy wąski korytarzyk, na oko zupełnie podobny do tego, którym tu
przyszli. Tak samo skręcał to w lewo, to w prawo, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów -
ukazały się kamienne schody prowadzące gdzieś w dół.
- Ojej - znowu jęknęła Ulka - to nie ten korytarz.
- Fakt - zgodził się Marek - nie da się ukryć - próbował żartem pokryć również i swoje
zaniepokojenie.
Stanęli niezdecydowani przed schodami.
Wracać czy iść naprzód? - wahał się Marek. - Właściwie czego tu się w ogóle bać?
Przecież jak na razie w ciasnym korytarzu jest dość czysto i nawet względnie jasno, bo od
czasu do czasu gdzieś pod sufitem widnieje maleńkie zakratowane okieneczko. A tam niżej,
w podziemiach, bo to chyba są już podziemia? - widać nawet jakąś słabiutką żaróweczkę,
widomy znak, że ktoś tu gospodarował. Ale z drugiej strony dokąd ich na przykład te wąskie i
kręte schody doprowadzą? I czy w końcu nie zabłądzą tu na amen? A zabłądzić nie jest
znowu tak trudno, jak się okazało choćby już przed chwilą w tej niewielkiej komnatce, z
której prowadziło w kilka stron kilka identycznie wyglądających korytarzyków.
- Zobaczymy dokąd prowadzą te schody! - zdecydował nagle Marek, w którym
ciekawość zwyciężyła wszelkie obawy. Żeby pokonać wszelkie ewentualne Ulczyne opory,
złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.
Krętymi schodami schodzili w dół, opierając się dłońmi o ściany z olbrzymich
głazów. Wokoło panowała wilgotna cisza, w której głuchym echem odbijały się ich własne
kroki i szepty, bo przytłoczeni otoczeniem nie odważyli się rozmawiać normalnymi głosami.
Nagle Ulka mocniej ścisnęła dłoń Marka i szepnęła:
- Co to? Posłuchaj!
Marek zatrzymał się i oboje zamienili się w słuch. Teraz, kiedy nic nie mówili, kiedy
nie słychać było echa ich kroków, obojgu wydało się, że otaczająca cisza przytłacza ich i
odgradza od rzeczywistości.
- Nic nie słyszę - szepnął cichutko Marek.
- Cii... - Ulka położyła palec na ustach. - O, teraz... Rzeczywiście. Do uszu Dzikiej
Mrówki dobiegł nikły szelest - nie szelest, jakby ktoś bardzo lekki wędrował ostrożnie na
palcach.
- Co to? - Ulka przytuliła się do chłopca.
- Nie wiem - odszepnął Marek i znowu cały zamienił się w słuch.
Stali przez chwilę nieruchomo, starając się nawet nie oddychać, aby nie zamącić
panującej ciszy. Szelest nie szelest, ludzki nie ludzki ucichł jednak i po chwili Ulka z
Markiem zupełnie nie wiedzieli, czy słyszeli coś naprawdę czy też im się tak wydawało.
- Chodźmy - szepnął najciszej jak tylko mógł Marek.
- Dokąd? - odszepnęła Ulka.
- Chyba na dół - zdecydował Dzika Mrówka, ponieważ słyszane przed chwilą kroki-
szelesty odezwały się chyba w górze schodów i tak jakoś zupełnie naturalne wydało się, że
można iść tylko właśnie w dół.
Ruszyli w bladym mroku ostatniej żarówki, która została za zakrętem schodów. Oboje
starali się stawiać nogi ostrożnie, jak najciszej i skradali się niemal jak koty, ledwie śmiejąc
oddychać.
- Popatrz! - szepnął w pewnym momencie Marek idący przodem. - Tam jest chyba
jakieś okienko.
Istotnie, za kolejnym zakrętem wyraźnie widać było szare kamienne płyty, z których
wykonane były schody. Zbiegli niżej i ku swemu wielkiemu zdziwieniu i wielkiej uldze
ujrzeli malutkie zakratowane okienko umieszczone pod samym stropem wąskiego korytarza.
Okienko było wąziuteńkie i bardzo wysoko, jednakże w zakratowanej szparze najwyraźniej
przebijał... błękit.
- Niebo - zdziwił się Dzika Mrówka.
- Niebo! - powtórzyła z ulgą Ulka.
- Ale skąd tu, pod ziemią? Przecież tak długo szliśmy w dół. To prawie niemożliwe -
zastanawiał się Dzika Mrówka.
- Żeby można było wyjrzeć na zewnątrz - zmierzył wzrokiem ścianę, ale okienko było
naprawdę bardzo wysoko, a ściana zupełnie gładka nie dawała żadnych możliwości
wdrapania się do wciśniętej między kamienne głazy zakratowanej szpary.
- Ula - zdecydował Marek - wejdź mi na ramiona, to może sięgniesz do okienka.
Założył ręce do tyłu tworząc z dłoni koszyczek i stanął twarzą do ściany tuż pod
okienkiem. Po chwili, gdy Ulka wspięła mu się na ramiona korzystając po drodze ze stopnia
splecionych dłoni, przytrzymał rękoma nogi dziewczyny.
- Widzisz coś? - zapytał.
- Widzę! - usłyszał głos Ulki, która z podniecenia zapomniała mówić szeptem i której
głośny okrzyk wzbudził rozliczne echa w katakumbowych pomieszczeniach.
- I co widzisz? - niecierpliwił się Marek.
- Drzewa i krzaki. A tam dalej jakieś pola. I niebo.
- A do ziemi daleko? - zapytał znów Marek niepomiernie zdziwiony, przypuszczał
bowiem, że znajdują się co najmniej kilka pięter pod ziemią.
- Niedaleko, najwyżej z metr! - odkrzyknęła Ulka, która gdy tylko ujrzała drzewa z
rozsłonecznioną okolicą, natychmiast zapomniała o wszelkich poprzednich obawach.
- No to schodź! - zakomenderował Marek. - Tu chyba gdzieś musi być wyjście z tego
lochu.
Przeszli jeszcze kilka zakrętów i nagle znaleźli się przed solidnymi drzwiami
nabijanymi metalowymi gwoździami. Marek nacisnął metalową ozdobną klamkę. Poruszała
się z przeraźliwym zardzewiałym piskiem i hałasem, ale drzwi nie ustąpiły.
- Pewno zamknięte na klucz - skonstatował. - Trzeba będzie chyba wracać - dodał z
wyraźną niechęcią, przypomniały mu się bowiem w tej chwili tajemnicze kroki nie kroki - na
schodach.
- Popatrz, popatrz, tu jest zasuwa! - zawołała Ula.
Istotnie, ponad klamką sterczał kuty w metalu uchwyt solidnej, mocno zakurzonej
zasuwy.
Marek złapał za uchwyt. Pociągnął z całej siły. Zasuwa z przeraźliwym piskiem
ruszyła się trochę i stanęła. Spróbował jeszcze raz, ale zasuwa ani drgnęła.
- Pomóż, może we dwoje damy radę.
Drobne dłonie Uli złapały zakurzone zardzewiałe żelastwo uchwytu.
- Raaazem! - zakomenderował Dzika Mrówka i szarpnęli oboje jednocześnie.
Zasuwa pisnęła przeraźliwie i wysunęła się z zamka.
Marek jeszcze raz spróbował nacisnąć klamkę i pociągnął drzwi do siebie. Przy
akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu od wielu chyba lat nie oliwionych zawiasów drzwi
uchyliły się. Za drzwiami parę mocno uszkodzonych ceglanych schodków prowadziło w górę,
na równie zaniedbany, porośnięty zielskiem i chwastami trawnik.
Ula i Marek przecisnęli się przez uchylone drzwi i musieli w pierwszym momencie
zamknąć oczy, tak bowiem poraziło ich słoneczne światło, mimo że osłabione przecież
cieniem dość gęsto już pokrytych liśćmi drzew.
Stali obok wyniosłej wieży wykonanej z kamiennych solidnych bloków, która była
oddalona zaledwie o kilkanaście metrów od wysokiej skarpy, na której stał zamek.
- Teraz wszystko rozumiem - zawołał Dzika Mrówka. Razem z Ulką szybko wdrapali
się na skarpę i przez główną bramę wbiegli na dziedziniec zamkowy, na którym stała cała ich
klasa z Panią Lucyną na czele.
- A wy gdzieżeście się podziewali? - odezwała się z wyrzutem Pani Lucyna. -
Wszyscy myśleli, że zostaliście gdzieś w muzeum. Podobno widziano was jeszcze gdzieś na
schodach, a potem znikliście jak kamfora. Posłałam nawet po was Zosię i Franka i pewno was
tam szukają po wszystkich salach, a wy tymczasem kręcicie się gdzieś poza zamkiem. Co to
wszystko ma znaczyć? I to żeby tylko sam Marek, to jeszcze bym się nie dziwiła, ale Ula...
nie, tego się po tobie nie spodziewałam.
- Proszę się nie gniewać, ale to nie nasza wina. Ja... potem pani wszystko wyjaśnię -
zaczęła Ulka, ale na jej szczęście w tym właśnie momencie na zamkowy dziedziniec wróciła
Zosia z Frankiem. Przyszedł też Pan Kustosz muzeum i Pani Lucyna zajęła się zgoła czym
innym.
A gdy Pan Kustosz opowiadając o ciekawych losach tutejszego zamczyska
wspomniał, że wedle powszechnie krążącej, acz wcale nie sprawdzonej, legendy właśnie w
tym zamku miała zostać zamurowana żywcem Aldona, bohaterka mickiewiczowskiego
poematu, która podobno od czasu do czasu ma się ukazywać w rozmaitych zakamarkach
starego zamku, pani Lucyna wtrąciła:
- Widzicie, dzieci, jak to literatura wpłynąć może na historię. Przecież i Konrad
Wallenrod, i Aldona to postacie fikcyjne, wytwór literackiej fantazji naszego Wieszcza, a
miejscowa legenda powołała je do życia i umieściła w tym właśnie zamku.
W tym momencie Ula spojrzała porozumiewawczo na Marka, a Marek na Ule. I oboje
przypomnieli sobie dziwne kroki-szelesty na stromych schodach odludnej wieży.
- A ta Aldona - to gdzie była zamurowana? - nie wytrzymał jak zwykle Marek. - Może
w tej wieży, co stoi obok zamku?
- Może w tej wieży - roześmiał się Pan Kustosz.
Ula znowu spojrzała porozumiewawczo na Marka, a Marek na Ulę.
A jeżeli Aldona żyła naprawdę? - pomyślała Ula.
To samo też pomyślał Dzika Mrówka, ale tym razem nic się nie odezwał. Tylko, gdy
wycieczka zbierała się już do wyjścia, podszedł do Pana Kustosza i powiedział, że w starej
wieży jest otwarta furta na samym dole i że on bardzo przeprasza, ale zupełnie przypadkowo
pobłądził i że prosi bardzo, żeby Pan Kustosz kogoś posłał, żeby tę furtę zamknąć i żeby nic
nie mówić Pani Profesor, bo jej lekarz zabronił się denerwować.
- Zrobi się - uśmiechnął się porozumiewawczo Pan Kustosz.
Następny postój wypadł w Chełmie nad Wisłą, gdzie też zachowały się bardzo stare
zabytki: pierścień murów obronnych miasta z XIII wieku z piękną Bramą Grudziądzką,
resztki zamku obronnego, liczne kościoły i piękny Ratusz. Tu też w XVIII wieku utworzono
filię Akademii Krakowskiej, znanego uniwersytetu. Potem był Toruń, zwiedzanie Domu
Kopernika, starego kościoła Świętego Jana z pierwszej połowy XIII wieku oraz ruin
pokrzyżackiego zamku nad pięknie uporządkowanym i zagospodarowanym brzegiem Wisły.
Tam też czekał na zgłodniałych już mocno wycieczkowiczów zupełnie dobry, ale mocno
spóźniony obiad w restauracji nie opodal zabytkowego Rynku i wreszcie wieczorem pełen
wrażeń autobus dotarł do Płocka. Na tle ciemnego już nieba pobłyskiwał widoczny z daleka
płomień wydobywający się bez przerwy z wysokiego, wąskiego komina.
- Dlaczego tak się tu wciąż pali? - zapytał Dzika Mrówka.
- Widzisz Marku - Pani Lucyna odpowiedziała - nie jestem fachowcem z dziedziny
rafinacji ropy naftowej, ale wydaje mi się, że spala się po prostu lotne pozostałości, których
nie opłaca się już dalej przerabiać, a wypuszczenie ich w powietrze bez spalenia
spowodowałoby silne zanieczyszczenie atmosfery. Ale o bliższe szczegóły musisz się spytać
któregoś z panów inżynierów z Płockiej Rafinerii.
Na szkolną wycieczkę z Gdańska czekał już nocleg w internacie, pustym teraz,
ponieważ uczniowie tego technikum mieli akurat trzytygodniową praktykę zawodową, o
czym zresztą Pani Lucyna dowiedziała się swoimi prywatnymi „kanałami” i dzięki czemu
cała wycieczka do Płocka mogła dość tanim kosztem dojść do skutku.
Mimo że młodzi wycieczkowicze byli znużeni podróżą i zwiedzaniem po drodze miast
i zamków, długo w nocy w salach sypialnych nie ustawały rozmowy. Dzielono się
wrażeniami i rzecz dziwna - niby wszyscy przecież oglądali to samo, niby wszyscy słuchali
tych samych słów, tych samych przewodników, a okazało się, że prawie każdy na co innego
zwrócił uwagę, prawie każdy, co innego zapamiętał.
Na drugi dzień zaplanowane było zwiedzanie Płocka. Obyło się bez przewodników,
bo Pani Lucyna, która spędziła parę lat w tym mieście pracując w technikum i w Petrochemii,
tak dobrze poznała historię i zabytki miasta, że na pewno zakasowałaby niejednego
zawodowego oprowadzacza.
- Płock zawsze odgrywał w historii państwa polskiego ważną rolę, choć najstarsze
dzieje miasta nie są jeszcze dokładnie znane. W prowadzonych ostatnio badaniach natrafiono
na terenie Góry Tumskiej na ślady podgrodzia i ośrodka kultu pogańskiego z IV wieku przed
naszą erą, czyli aż sprzed przeszło dwóch tysięcy lat!
W X-XI wieku powstał w tym miejscu gród książęcy i osada, a w drugiej połowie XI
wieku Płock został biskupstwem.
Liczne wojny i walki nie oszczędzały Płocka. W 1031 roku zniszczyły miasto
oddziały księcia kijowskiego Jarosława Mądrego i gród odbudował dopiero Masław, jeden z
dworzan króla Mieszka II. W tym czasie Płock stał się stolicą Mazowsza, a trzeba pamiętać,
że działo się to w czasach, gdy o Warszawie jeszcze się nawet nikomu nie śniło. Tu założył
swoją książęcą siedzibę Władysław Herman, a po jego śmierci rezydował w Płocku Bolesław
Krzywousty.
Mimo wielu najazdów Litwinów, Pomorzan, Prusów i plemion ruskich, miasto
wielokrotnie podnosiło się z ruin, odbudowywało i rozwijało.
Za Kazimierza Wielkiego zniesiono samodzielność Mazowsza i Płock włączono do
Korony. Miasto nadal się rozwijało i stało się siedzibą województwa. Najazd szwedzki
zniszczył miasto prawie całkowicie. W dobie rozbiorów Płock dostał się najpierw pod
panowanie Prus, w okresie Księstwa Warszawskiego stanowił stolicę departamentu, a po
upadku Napoleona znalazł się w granicach Królestwa Kongresowego i został stolicą guberni.
Tu w dniu 23 września 1831 roku odbył swoje ostatnie przed opuszczeniem kraju posiedzenie
Sejm Polski okresu powstania listopadowego.
Z tak bogatej i długiej historii zostało w Płocku - mimo zniszczeń i pożarów - sporo
ciekawych zabytków z piękną katedrą na czele, w której znajdują się królewskie groby
Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego. Ale o tym potem, gdy będziemy kolejno te
wszystkie zabytki oglądać.
- Czy Pani zna wszystkich ludzi w Płocku? - Marek jak zwykle nie wytrzymał i
zapytał, gdy któraś już z kolei spotkana na ulicy osoba witała się serdecznie z Panią Lucyną i
każdy nieodmiennie pytał, co też teraz Pani Lucyna porabia, gdzież to tak nagle znikła z
Płocka i mówił, że bardzo tu Pani brakuje.
- Znam sporo ludzi, bo w czasie mojej tu pracy udzielałam się nieco społecznie -
wyjaśniła Pani Lucynka Markowi, którego równocześnie Ulka skarciła za niepoprawne
wścibstwo.
- Co ciebie to obchodzi, czy Pani zna tu wszystkich czy nikogo? - szepnęła do Dzikiej
Mrówki. - Jak tak można?
- A co? - odburknął Marek. - To jest przecież nasza Pani, a tutaj wszyscy ją traktują
jak swoją. Jakim prawem?
Pani Lucyna widocznie usłyszała ostatnie słowa Marka, bo uśmiechnęła się, ale tym
razem nic nie powiedziała.
Na koniec zwiedzania Starego Miasta w Płocku Pani Lucyna zaprowadziła swych
podopiecznych do niewielkiego, świeżo odnowionego domku na Rynku, w którym
znajdowała się siedziba Płockiego Towarzystwa Naukowego.
- Cieszę się, że pani nie zapomniała o swych starych przyjaciołach z małego
prowincjonalnego miasteczka - już na schodach witał wycieczkę starszy pan z siwą niewielką
bródką, jak się potem okazało, sam Prezes tutejszego Towarzystwa Naukowego, wielki
znawca historii Ziemi Płockiej i wielki też jej patriota i miłośnik.
- Nie zapomniałam, nie zapomniałam - zapewniała Pani Lucyna - i jeszcze
przyprowadziłam panu prezesowi gromadę młodych urwipołciów. Może przypadkiem którąś
lub któregoś z nich zainteresują pańskie badania i w efekcie wyląduje kiedyś w tym uroczym i
wcale nie takim znów prowincjonalnym Płocku.
- Co też pani mówi, pani Lucynko kochana. Przecież pani podopieczni wcale na
urwipołciów nie wyglądają.
- Ho, ho, ho - roześmiała się Pani Lucyna - oni tylko tak się maskują. Ale jak się
rozbrykają, to rady sobie w żaden sposób dać nie można. Zupełnie jak młode źrebaki.
- Pani profesor to nam ładną opinię wystawia, nie ma co. Pan prezes pomyśli, że tu
licho wie co za banda przyjechała - znowu zamruczał Marek, ale na tyle głośno, że Pan Prezes
go usłyszał.
- Nic sobie nie pomyślę - zapewnił Pan Prezes i zrobił piękne oczko do Pani Lucyny. -
Ale my tu gadu, gadu na schodach, a czas ucieka. No więc jak już was wasza pani
przyprowadziła do starego nudziarza, to musicie spokojnie i grzecznie wysłuchać, co ten stary
nudziarz ma do powiedzenia. A przede wszystkim musicie wysłuchać krótkiej historii
Płockiego Towarzystwa Naukowego.
Otóż towarzystwo nasze zostało założone w 1820 roku - zaczął Pan Prezes i od tego
czasu prowadzi nieprzerwaną działalność, jest więc tym samym najstarszym tego typu
towarzystwem w Polsce.
Trudno byłoby wyliczyć wszystkie prace i zasługi członków naszego Towarzystwa,
ale na pewno warto wspomnieć choćby o naszej wspaniałej bibliotece, która liczy sobie
przeszło 150 000 woluminów. Do zupełnie bezcennych zabytków należą: fragment biblijnej
„Księgi Mądrości” z X wieku, pierwsze wydanie pracy Mikołaja Kopernika „De
revolutionibus orbium celestium” czyli „O obrotach sfer niebieskich” z 1543 roku oraz
oryginalne sztychy sławnego malarza hiszpańskiego Goyi.
Następnie Pan Prezes oprowadził wycieczkę po przytulnych salkach Towarzystwa,
zastawionych rozmaitymi eksponatami, objaśniając każdy z nich i opowiadając ich burzliwe
nieraz i ciekawe dzieje.
- A teraz, kochani moi, pokażę wam parę naszych białych kruków - Pan Prezes
zaprowadził wycieczkę do niewielkiego saloniku zastawionego stylowymi mebelkami co
najmniej sprzed dwustu lat.
Otóż jedną z form działalności naszego Towarzystwa Naukowego jest kompletowanie
możliwie najbardziej wartościowego i cennego księgozbioru. Już dawno, na wiele lat przed
pierwszą i drugą wojną światową, które przewaliły się przez nasze ziemie niszcząc
bezpowrotnie wiele bezcennych zabytków w prywatnych rękach, członkowie naszego
Towarzystwa zaczęli zbierać książki i dokumenty po rozmaitych zakamarkach, urzędach
parafialnych, klasztorach, bibliotekach, a nawet strychach starych dworów szlacheckich i
mieszczańskich mieszkań. Dzięki temu udało nam się skompletować dobry księgozbiór. Tu
właśnie przed wami leżą najcenniejsze nasze zabytki.
Ta oto książka na przykład - Pan Prezes wskazał na gruby foliał oprawny w skórę i
ozdobiony sążnistymi metalowymi klamrami - pochodzi z połowy XIV wieku, a ta z kolei jest
o przeszło 100 lat młodsza, z końca wieku XV, czyli jest to inkunabuł.
- Inku co? - zapytał Dzika Mrówka.
- Inkunabuły to pierwsze książki drukowane, przeważnie zresztą ręcznie uzupełniane
oraz również ręcznie ilustrowane. Wyróżniamy jeszcze starodruki, czyli książki drukowane
między 1500 a 1800 rokiem.
-Ależ one bardziej przypominają jakiś kufer na skarby niż książki - zauważył Jarek i
wszyscy się roześmieli.
- A masz rację, chłopcze, masz rację - przytaknął Pan Prezes - bo też w tamtych
czasach książka była prawdziwym skarbem nie tylko ze względu na treść, ale ze względu na
jej koszt. Tylko bardzo bogaci mogli sobie pozwolić na taki wydatek. Przecież w tej książce -
tu Pan Prezes wskazał na najstarszy, gruby rękopis - to wszystko ręczna robota. Każda literka
musiała być oddzielnie wykaligrafowana przez skrybę-kopistę, który czasem ślęczał przez
kilka lat w klasztornej celi nim jedną taką księgę wiernie przepisał. Ba, nie tylko przepisał, ale
jeszcze musiał ozdobić pierwsze litery każdego rozdziału, a nieraz i każdej strony misternym
kolorowym obrazkiem, który dziś czasem jest dla badacza historii bardziej wartościowy od
całej książki.
- Od całej książki? - zdziwił się zaciekawiony Jarek.
- A tak, tak, bo czasami z inicjału, z małej miniaturki można odtworzyć wygląd stroju
ówczesnych ludzi, ich zajęcia i narzędzia, jednym słowem sprawy powszednie, sprawy dnia
codziennego, o których daremno szukać w uczonej książce. A przecież nie tylko książęta,
biskupi i możnowładcy tworzyli naszą historię, ale także rzemieślnicy, chłopi, poddani
tamtych możnych, którzy budowali zamki i kościoły, którzy kuli w kamieniu czy rzeźbili w
drzewie figury do dziś dnia nas zachwycające.
Tak, tak, mili goście - tu Pan Prezes wskazał na rzędy starodruków stojące na regałach
- te książki mogą kryć jeszcze niejedną tajemnicę.
- Jak to, to ich jeszcze nikt nie czytał? - zapytał się Jarek, który - jak wiadomo - w
całej klasie był zawsze najlepszy z historii i którego interesowały przede wszystkim
wszelkiego rodzaju starocie.
- No, nie - roześmiał się Pan Prezes - ja mówię zupełnie o czymś innym. Otóż przed
paroma laty zdarzyła nam się w konserwatorskiej pracowni introligatorskiej sensacyjna
przygoda.
- W introligatorni? - zdziwił się Dzika Mrówka na tyle głośno, żeby usłyszał Pan
Prezes. Chłopak chciał jeszcze coś powiedzieć, ale został natychmiast skarcony wymownym
wzrokiem Ulki, której spojrzenie mówiło wyraźnie: „Że też ty nigdy nie potrafisz utrzymać
języka za zębami”.
Pan Prezes jednak wcale nie miał Markowi za złe jego odzywki, lecz wprost
przeciwnie, wyraźnie wydawał się być z niej zadowolony, bo powiedział:
- A tak, tak, właśnie w introligatorni. I to wydarzenie na skalę krajową. A było to tak.
Jak zapewne wiecie, każda stara rzecz wymaga konserwacji i specjalnego starania. Ja sam na
przykład jeżdżę co roku do Rumunii, aby w tamtejszych błotach leczniczych nad Czarnym
Morzem wyganiać z moich kości zasiedziały tam od wielu lat reumatyzm i w ten sposób też
przeprowadzam na osobistym podwórku konserwację staroci i zabytków - roześmiał się i
lekceważąco machnął ręką widząc, że Pani Lucyna zbiera się do energicznego zaprzeczania. -
A więc i stare książki też trzeba konserwować, naprawiać, odświeżać, szczególnie jeżeli przez
szereg lat, a nawet nieraz i przez kilka stuleci przechowywane były w nieodpowiednich
warunkach.
Tak też było i z tą książką z początku siedemnastego wieku, którą udało nam się
znaleźć i kupić w jednym ze starych kościołów na Pomorzu. Otóż okładka tej książki była
mocno nadgryziona. I dosłownie przez jakieś gryzonie, i w przenośni, przez ząb czasu.
Nasz nieoceniony introligator, mistrz Zaremba, który w tym fachu przepracował już
prawie pół wieku, zabrał się pewnego dnia do pracy. Okładka książki była bardzo gruba, więc
pan Zaremba wziął się najpierw do ostrożnego i precyzyjnego odklejania wewnętrznych jej
warstw. Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy tuż pod wierzchnią warstwą papieru ukazał
się inny papier, pokryty ręcznym pismem. Już na pierwszy rzut oka tak doświadczony
konserwator jak mistrz Zaremba zorientował się, że ta karta z wyblakłym mocno pismem jest
znacznie starsza od samej książki. Po tym odkryciu przerwał natychmiast pracę i zawiadomił
mnie o wszystkim.
Po gorączkowej naradzie zgodnie zdecydowaliśmy, że rozbieramy całą okładkę na
czynniki pierwsze.
Praca była niezwykle żmudna, ówczesny bowiem introligator który użył przeszło
trzysta lat temu starych papierzysk, jak byśmy dziś powiedzieli - makulaturę, do wypełnienia
okładki oprawianego mszału, wcale nie szanował tych papierów. Przycinał arkusze, jak mu
tam było potrzebne i jak pasowało, smarował je klejem, a my, to znaczy mistrz Zaremba i ja,
musieliśmy milimetr po milimetrze podważać i odklejać, tak aby zniszczyć jak najmniej, żeby
jak najwięcej uchronić.
Po zbadaniu okazało się, że stare karty wydobyte z okładki pochodzą częściowo z
początku XVI wieku, a jeden skrawek pergaminu, wielkości kartki z zeszytu szkolnego,
specjaliści określili jako pochodzący z połowy wieku XIV!
Zabezpieczyliśmy całość i przystąpiliśmy do odczytywania. Okładkowe starocie nie
pochodziły, niestety, z jednej większej całości. Na kilku kartkach widniały fragmenty
modlitw, a tylko jedna dotyczyła - zresztą ta najstarsza i nie na papierze pisana, lecz na
wyprawionej cienko skórze, czyli na pergaminie - jak byśmy to dziś nazwali, spraw
świeckich. Niestety karta ta była niekompletna i mocno zniszczona.
W tym momencie Pan Prezes podszedł do jednego ze stolików i podniósł
przykrywającą go zieloną narzutę. Pod szkłem znajdował się mocno pożółkły pergamin.
Miejscami brakowało kawałka, a z jednej strony fragment tekstu odcięty był nożem w
poprzek napisanych zdań.
- Oto i nasz najcenniejszy zabytek.
- A co tam napisane? - zapytał Jarek, którego niezwykle zafascynowały dziwne dzieje
średniowiecznego pergaminu.
- Trudno wyrokować, czy jest to samodzielna karta czy też fragment jakiejś większej
całości. W pierwszym wypadku byłoby to bowiem roczne sprawozdanie z gospodarstw i
włości podległych jakiemuś klasztorowi, w drugim zaś chyba fragment kroniki tegoż
klasztoru. Ze strzępów, niestety mocno uszkodzonej jak widzicie karty pokrytej łacińskim
pismem, bo wówczas tym językiem się w piśmie w Polsce posługiwano, odczytaliśmy -
oczywiście w tłumaczeniu na współczesną już polszczyznę, co następuje:
...W zimie roku pańskiego od Narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa tysiąc
trzechsetnego... śniegu spadło niewiele, a mrozy były... pomarzły drzewa owocowe a winna
latorośl... Wiosną padały deszcze i już w Wielkim Tygodniu... burze z piorunami. A potem
latem przyszły srogie upały i susza nastała wielka... zboża wypaliło i pożarów było dużo w
okolicy. Spalił się wtedy... pełen zboża i bydła. Nie było grzybów ani leśnych jagód i głód
nastał w okolicy... nie mogli nałowić ryb żadnych nawet w jeziorze oddalonym o pół dnia...
klasztoru. Rzeki i strumienie wysychały, wody brakowało w studniach, a bydło ryczało nie
napojone. A w jeziorze pod koniec lata woda opadła... wynurzył się szczyt drewnianej wieży
zbitej z dębowych bali... I rybacy ujrzeli... rwało im sieci przy połowach, I przełożeni
klasztoru dali wiarę rybakom, co przez ostatnie lata skarżyli się... Grodziszcze tam ponoć
przed wiekami było wielkie i możne, ale spalone zostało do cna... wrogów dzikich i srogich z
północy. A kiedy pan tego grodziska... zbudował od nowa, cała wyspa poczęła się zapadać w
głąb jeziora... odjechali z całym dobytkiem i pobudowali nowy gród obronny na wzgórzu,
które górowało nad jeziorem, aby nigdy już więcej...”
- Na tych słowach urywa się fragment starej kroniki zapewne, która mówi po pierwsze
o jakimś tam roku w XIV wieku, niestety dokładnej daty nie znamy, bo w tym miejscu akurat
przyciął kartę na potrzebny mu wymiar nieznany introligator. Wiemy z tej karty, że była
susza i głód, ale wiemy też, że o pół dnia drogi od jakiegoś klasztoru było jakieś grodzisko na
wyspie i że grodzisko to zostało zniszczone przed wiekami przez najazd, zapewne Wikingów
lub Prusów czy innych nieprzyjaciół, a potem wyspa zaczęła się zapadać i trzeba było
porzucić grodzisko dziadów i ojców i zbudować nowe, na wzgórzu nad jeziorem.
- A jaki to klasztor i jakie jezioro? - zapytał znowu Jarek.
- Ba, żeby to wiedzieć - westchnął Pan Prezes. - Tego niestety nikt nie wie. Z miejsca
znalezienia tej księgi, w której okładce był cenny pergamin, można by jedynie wnioskować,
że jezioro i gród znajdują się na jakimś górzystym pojezierzu. Takim warunkom odpowiada
Pojezierze Kaszubskie. Po drugie, jego położenie na północy ówczesnych ziem polskich
wystawiało je najłatwiej na najazdy czy to Wikingów, czy Waregów, czy też Prusów
mieszkających nie opodal i wiecznie wojny toczących. Przecież między innymi dlatego książę
Konrad Mazowiecki sprowadził nieopatrznie na ziemie polskie Krzyżaków w roku... no, w
którym roku? - zapytał Pan Prezes.
- W 1226 oczywiście - powiedział Jarek bez chwili zastanowienia.
- Fakt! - wyrwało się Dzikiej Mrówce.
- Wspaniale! - potwierdził Pan Prezes. - Pogratulować takich uczniów, Pani Lucyno.
- Kiedy ja uczę chemii, a nie historii.
- To nic. Ale pani historią też się przecież interesuje. Fakt!
Pan Prezes był trochę zdziwiony, gdy po ostatnim jego słowie wybuchł wśród
młodzieży chóralny śmiech i dopiero Pani Lucyna wyjaśniła, że to ulubione słowo Jarka.
- Fakt! - przytwierdził Jarek i dopiero teraz wszyscy łącznie z Panem Prezesem i Panią
Lucyną roześmieli się na cały głos.
- A nikt nie próbował odszukać tego zatopionego grodziska? - zapytał Dzika Mrówka,
kiedy śmiech już nieco ucichł.
- Nie, bo za mało danych. Poza tym nawet gdybyśmy wiedzieli, o jaką okolicę chodzi,
to przecież na Pojezierzu Kaszubskim jezior bardzo dużo, a po trzecie toć to przecież
wszystko zatopione. Więc jak szukać? Pod wodą? Ja po pierwsze mam reumatyzm i wody się
boję, szczególnie zimnej, a po drugie gdybym nawet nie miał reumatyzmu, to i tak nic z tego,
bo - wstyd się przyznać na stare lata - ale nawet pływać nie umiem.
- Ale my umiemy i nawet niektórzy z nas należą do klubu płetwonurkowego - odezwał
się znowu Dzika Mrówka.
- Oho, ho! - zdziwił się Pan Prezes. - Należycie do klubu płetwonurków?
- No, nie wszyscy - sprostował Jarek.
- A ilu z was, jeżeli można wiedzieć?
- Ja - powiedział Marek.
- I ja - dodała Ulka i swoim zwyczajem spiekła raka.
- Ho, ho, ho - znowu zdziwił się Pan Prezes - to i panienka też?
A panienka, czerwona jak piwonia, nic nie powiedziała, tylko kiwnęła potakująco
głową.
- Jak tak, to WY możecie szukać zatopionego grodziska. A jak znajdziecie, to dajcie
mi znać. Dobrze?
- Dobrze, panie prezesie - powiedzieli razem Marek i Ulka.
- No to jak? Umowa stoi? - Pan Prezes wyciągnął obie ręce.
- Stoi - odrzekli obydwoje i uścisnęli dłonie Pana Prezesa. Marek prawą, a Ulka lewą.
Następnego dnia, w drugim i ostatnim dniu pobytu w wojewódzkim od niedawna
Płocku, wypadło zwiedzanie największego tutejszego zakładu: Płockiej Petrochemii, w której
to przed paru laty pracowała Pani Lucyna.
Olbrzymi zakład przemysłowy, największy tego rodzaju w Polsce, zrobił duże
wrażenie na zwiedzających. Tysiące najrozmaiciej powyginanych rur, niezliczona ilość
zaworów, jakieś wieże, wszystko to razem sprawiało wrażenie chemicznego laboratorium
zbudowanego w bardzo dużej skali.
Najpierw całą wycieczkę zaprowadzono do dużej sali, gdzie na olbrzymim stole
znajdowała się makieta całej rafinerii. Przewodnik, młody inżynier pracujący w Płocku
dopiero parę lat, objaśniał wszystko tak obrazowo i przystępnie, że nawet ci z uczniów, dla
których chemia była zawsze jeżeli nie czarną, to w każdym bądź razie mocno tajemną magią,
zdawali się wszystko rozumieć. Potem w dużej sali kinowej pokazano film o budowie
Petrochemii. Jak to na początku było tu pole porośnięte dorodnym zbożem, jak potem
przyszły koparki i spychacze, jak powstawały pierwsze obiekty, jak wreszcie popłynęła
pierwsza ropa olbrzymim, liczącym parę tysięcy kilometrów długości rurociągiem, jak
kolejno uruchamiano produkcję, a to tego, a to owego.
- Bo z ropy naftowej można zrobić prawie dosłownie wszystko - powiedział na koniec
młody inżynier - od nafty do lampy poczynając poprzez rozmaite paliwa i smary, a kończąc
na... perfumach i... BEFSZTYKACH.
- BEFSZTYKACH? - zapytali z niedowierzaniem słuchający, patrząc mocno
podejrzliwie na młodego inżyniera.
- A tak, tak. Przeprowadzono już takie próby i podobno żaden z największych
smakoszy nie mógł odróżnić, który z serwowanych mu befsztyków jest z prawdziwego mięsa,
a który sporządzono z... ropy naftowej.
Gdy potem w czasie zwiedzania zakładu wycieczka przechodziła obok pracowniczej
stołówki, Dzika Mrówka zapytał inżyniera.
- To w tej stołówce dają befsztyki z ropy naftowej?
- W tej to nie. Jak na razie to jeszcze z prawdziwego mięsa.
- Z prawdziwego? - Dzika Mrówka przymrużył domyślnie oko - sam pan mówił, że
nie można odróżnić, to czy jest pan naprawdę pewien, że te, które pan tutaj je, nie są z
odpadów ropy naftowej?
- Rzeczywiście - roześmiał się inżynier. - Faktycznie nie mam pewności. I może masz
rację, młody człowieku.
Na koniec wycieczki Pani Lucyna powiedziała:
- A teraz, uwaga. Czeka was NIESPODZIANKA! Dyrekcja Petrochemii ofiarowała
nam sześć miejsc w zakładowym samolocie i lot nad miastem!
- Niech żyje dyrekcja!!! - krzyknęli gromadnie, Dzika Mrówka jednakże przerwał
okrzyk w połowie i zaczął błyskawicznie kalkulować.
- Sześć miejsc, a nas jest dwadzieścioro pięcioro, nie licząc Pani Lucyny. I pani musi
wybrać. Jeśli weźmie najlepszych uczniów w klasie jako nagrodę - słabe szanse, bo jestem
gdzieś tak ósmy, dziewiąty z kolei. Jeżeli weźmie najlepszych z chemii, też odpadam z
czołówki peletonu. I tak i tak nie ma szans - pomarkotniał.
Pani Lucyna jednak zdecydowała inaczej.
- Ponieważ jest tylko sześć miejsc, to uważam, że najsprawiedliwiej będzie losować.
Ja też będę próbowała szczęścia.
JEST SZANSA! - pomyślał błyskawicznie Marek i od razu przestał się martwić.
Pani Lucyna wzięła tymczasem kartkę papieru, rozdarła ją na dwadzieścia sześć
jednakowych kawałków i na sześciu napisała osobiście PREMIA i obok narysowała mały
samolocik. Potem zwinęła wszystkie losy i wrzuciła do plastykowej torby z napisem
„Wrangler”.
Teraz cała klasa podchodziła kolejno, według listy i każdy zanurzał rękę w torbie i
wyciągał jeden los.
Pierwszą PREMIĘ wyciągnęła Ulka i swoim zwyczajem zaczerwieniła się cała jakby
zrobiła coś nie tak jak trzeba, drugą Wojtek o przezwisku Gruby, trzecią spóźnialska, czwartą
Kazik, najlepszy sportowiec w klasie, piątą Janek, który był prymusem i który nosił okulary i
miał przezwisko Profesor.
Jeszcze tylko jedna premia! - myślał Dzika Mrówka. - Tylko jedna... beznadziejna
sprawa.
Pociągnęło jeszcze kilkoro, ale ich losy były puste. Przyszła wreszcie kolej na braci
bliźniaków. Pierwszy na liście był Jarek, jako że pierwsza litera jego imienia była wcześniej
w alfabecie.
Że też rodzice nie dali mi na imię Adam - pomyślał w tej chwili Marek - Jaro jak nic
wyciągnie premię. Nie dość, że jest wyższy ode mnie, że wciąż udaje starszego, to jeszcze i to
na dokładkę. Że też ja muszę mieć takie paskudne szczęście.
Jarek powoli - jak zwykle - podszedł do plastykowej torby i zanurzył w niej rękę.
Widać było, jak przebiera palcami we wnętrzu.
- Nie kombinuj! Ciągnij jak leci! - nie wytrzymał Marek.
- Daj mu spokój - skarciła go Pani Lucyna. - Przecież wszyscy mają jednakowe
szanse.
- Niby tak, ale on się tak grzebie, że się wszystkie kiszki w człowieku obracają.
Jarek tymczasem wcale nie zwracał uwagi na Markowe poganianie, powoli wybrał
los, wyciągnął go z torby i równie powoli zaczął rozwijać papierek.
- No i co? - Dzika Mrówka znowu nie wytrzymał.
- No i nic. Fakt! - powiedział Jego Brat jak zwykle bez większej zresztą emocji i
podniósł do góry czysty papierek.
- Teraz kolej na ciebie, Marku - Pani Lucyna podsunęła chłopcu torbę.
Dzika Mrówka zanurzył rękę w torbie i w tej chwili spojrzał na Ulkę i zauważył, że
Ulka obie ręce miała zaciśnięte, a oba kciuki miała włożone między dwa kolejne palce w
stary, wypróbowany przez całe pokolenia sposób, bo wiadomo było, że nic tak nie pomaga w
trudnych i skomplikowanych sytuacjach życiowych jak trzymana przez kogoś figa.
O.K. - pomyślał uradowany Marek i złapał delikatnie palcami zwinięty papierek. Już,
miał go pociągnąć do góry, gdy po raz drugi spojrzał na Ulkę i wydało mu się, że
dziewczynka dała mu oczyma jakiś znak.
Pod wpływem nagłej myśli wypuścił z palców trzymany już los, szybko złapał
następny i jeszcze szybciej, żeby się już nie rozmyślić, wyciągnął rękę do góry.
Niech się dzieje, co chce - pomyślał, zaczął rozwijać papierek i zamknął oczy.
Po omacku dokończył rozwijanie i po omacku podał papierek Pani Lucynie wciąż
trzymając oczy szczelnie zamknięte.
- No widzisz, masz jak zwykle szczęście! - usłyszał głos Pani Lucyny. Otworzył
błyskawicznie oczy i pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był rysunek samolociku.
- Uff! - odsapnął i dopiero teraz odetchnął głęboko, przez cały bowiem czas miał
oddech kompletnie wstrzymany z wielkiego napięcia.
Niewielki zgrabny samolocik typu wilga kołował po trawiastym lotnisku na start. W
kabinie, za pilotem zajęli miejsce obok siebie Ulka i Dzika Mrówka.
Gdy samolocik wzbił się do góry, ujrzeli pod sobą piękną panoramę miasta, kolorową
w świetle skłaniającego się już ku zachodowi słońca. Z jednej strony rozciągała się olbrzymia
przestrzeń srebrzystej Petrochemii, zabudowana kłębowiskiem rur i rozmaitych wież i
urządzeń. Obok niej stały na torach maleńkie jak zabawki cysterny kolejowe. Dalej rozciągało
się nowoczesne miasto z szeroką centralną aleją i wysokim hotelem PETROPOL, jeszcze
dalej stały klocki bloków osiedli mieszkalnych. A z drugiej strony oczom zachwyconych
dzieci ukazały się wąskie uliczki starego miasta i wspaniały masyw pięknej katedry na
wysokiej skarpie wiślanej.
A jeszcze niżej w dole płynęła największa z polskich rzek - Wisła i widniały,
umieszczone już na drugim brzegu, rzeczne stocznie, gdzie budowano barki do przewozów
różnych ładunków drogą wodną.
Dalej ciągnęły się prostokąty uprawnych pól, a jeszcze dalej grały wszystkimi nieomal
odcieniami zieleni mieszane lasy ciągnące się aż po horyzont.
Piękna jest ta nasza ziemia - powiedziała w pewnym momencie Ulka.
- Fakt! - potwierdził z przekonaniem Dzika Mrówka.
ROZDZIAŁ CZWARTY,
KTÓRY POTWIERDZA PRZYSŁOWIE, ŻE PO NITCE MOŻNA
TRAFIĆ DO KŁĘBKA, CHOĆBY NAWET TA NITKA ZUPEŁNIE DO
NITKI NIE BYŁA PODOBNA
Letni obóz szkoleniowy sekcji młodzieżowej Klubu Płetwonurków założył Pan
Wojtek na dużej łące, łagodnie opadającej w stronę uroczo położonego wśród malowniczych
wzgórz jeziora. Miejsce to było wybrane nieprzypadkowo i decyzja była wynikiem kilku
wyjazdów Pana Wojtka do Płocka, gdzie spędzał za każdym razem długie godziny na
dyskusjach z Panem Prezesem.
Pan Wojtek, Pan Prezes, a czasami również i Pani Lucyna odwiedzali też
najrozmaitsze biblioteki i archiwa, szperając z benedyktyńską wprost cierpliwością w
rozmaitych starych księgach i pergaminach. Kilka razy Pani Lucyna, która choć chemiczka z
zawodu, miała spore ciągnoty historyczne, zabierała ze sobą do bibliotek i archiwów Jarka.
Ten wśród starych ksiąg czuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie.
Wszyscy razem szukali najniklejszych nawet śladów, najdrobniejszych wzmianek,
które pozwoliłyby na przybliżone choćby zlokalizowanie Zatopionej Wyspy, jak poczęto w
tej grupie nazywać grodzisko na dnie jeziora, o którym wzmiankę odkrył przypadkowo
konserwator-introligator pan Zaremba w Płocku.
A wszystko, całą tę skomplikowaną akcję, rozpętali Dzika Mrówka i Ulka. Po
powrocie z wycieczki do Płocka zaraz na pierwszym treningu klubowym w basenie wszystko
dokładnie opowiedzieli Panu Wojtkowi, któremu aż oczy zaświeciły się na samą myśl o
możliwości podwodnego archeologicznego odkrycia. Tak prawdę mówiąc, opowieść Dzikiej
Mrówki była aż nazbyt dokładna, bowiem bujna fantazja chłopca podpowiadała mu coraz to
nowe szczegóły dotyczące Zatopionej Wyspy, tak że po upływie pewnego czasu Marek sam
już dokładnie nie wiedział, co było najprawdziwszą prawdą w jego opowiadaniu, a co
wyłącznie wytworem nadmiernie wybujałej fantazji.
Wszystkie, najmniejsze nawet wzmianki mogące naprowadzić na ślad właściwego
jeziora, były starannie analizowane przez SZTAB OPERACJI „ZATOPIONA WYSPA” i
umiejscawiane na dokładnej mapie. W skład sztabu wchodzili: Pan Prezes z Płocka, Pani
Lucyna, Pan Wojtek i - ku zdziwieniu i zaskoczeniu Dzikiej Mrówki - również Jarek, czyli
Jego Brat.
- Ho, ho, ho - z wyraźnym podziwem stwierdził Dzika Mrówka, gdy dowiedział się o
wyróżnieniu swego brata bliźniaka i od razu wykombinował sobie, że warto by z Jarkiem
założyć PPP, czyli PRZEDSIĘBIORSTWO POSZUKIWAŃ PODWODNYCH.
- Ty będziesz wyszukiwał w starych książkach i dokumentach różne takie sprawy i
oznaczał na mapie, a potem ja z Ulką będziemy to wydobywać i dzielić się po połowie.
- Po połowie? - zapytał podejrzliwie Jego Brat. - To niby jak?
- Normalnie. Pół dla mnie, a pół dla Ulki!
- A dla mnie?
- Po pierwsze to ty masz satysfakcję i zadowolenie z samego szperania po starych
książkach i rozmaitych szpargałach, a po drugie to MY się narażamy. Nie masz zielonego
pojęcia, jak NIEBEZPIECZNE jest nurkowanie. Podwodne prądy, ciśnienie, choroby
kesonowe, jadowite węże, ośmiornice, rekiny - Dzika Mrówka rozpędzał się coraz bardziej,
puszczając już teraz zupełnie swobodnie cugle swojej fantazji.
- Stop, stop... przyhamuj nieco - osadził Jarek brata bliźniaka. - Po pierwsze to sam
mówiłeś Mici, że płetwonurkowanie jest zupełnie bezpieczne...
- A co miałem mówić? Przecież inaczej mama by wcale nie zgodziła się na klub i
jeszcze by tatę napuściła.
...a po drugie - ciągnął Jego Brat - to gdzie ty masz w naszych wodach jadowite węże,
ośmiornice i rekiny?
- A kto ci powiedział, że ograniczymy działalność PPP tylko do naszych wód? My
będziemy szukali pod wodą również i na eksport. Za złotówki i za cenne dewizy.
- Fakt! - zgodził się nagle Jarek. - Ale pod warunkiem, że dzielimy wszystko na trzy
części.
- Aleś ty chciwy! Zresztą na trzy to trudno dzielić. Weźmy na przykład sto - podziel to
na trzy. Co masz? 33,3333... i tak dalej. Sam chyba widzisz, jakie mogą być kłopoty z
podziałem. Niech ostatecznie będzie tak, ty jedną czwartą, a my z Ulką resztę.
- To też będzie trudno podzielić - zauważył nie bez racji Jarek, który był niezły w
matematyce. - A zresztą i tak się nie zgadzam. Albo jedna trzecia dla mnie albo nici ze spółki.
- Oj, takiś chciwy - skrzywił się Marek. - To niech już w końcu będzie po twojemu.
Obaj bracia podzieliwszy w ten sposób skórę na niedźwiedziu, zasiedli do odrabiania
lekcji na jutro, a Mama, słysząca z drugiego pokoju zakończenie bohaterskiej dyskusji,
odetchnęła z ulgą, że nie doszło tym razem do normalnej w takich sytuacjach bijatyki i
jednocześnie westchnęła głęboko na temat: „Co też z tych dwóch wyrośnie?”
Tymczasem prace „SZTABU OPERACJI ZW”, jak poczęto w skrócie nazywać
planowane poszukiwania, posuwały się powoli, ale stale i skutecznie do przodu.
Gdzieś tak na wiosnę ograniczono zakres poszukiwań do dziesięciu już tylko jezior, z
których cztery odpadły w dalszych przedbiegach, bo były i za małe, i jednocześnie za
głębokie. W rezultacie zostało tylko sześć.
- Które z nich wybrać? - oto pytanie, które wraz z upływem czasu nurtowało SZTAB z
coraz większą natarczywością, gdyż obóz szkoleniowy można było zorganizować tylko w
czasie wakacyjnych miesięcy letnich.
- Trzeba zaryzykować! - zdecydował ostatecznie Pan Wojtek, który rokrocznie był
szefem obozu płetwonurkowego. Z sześciu pozostałych jezior wybrał ostatecznie jedno.
Miało ono tę dodatkową zaletę, że było ładnie położone, woda w nim była najczystsza, co w
dzisiejszych czasach stało się - niestety - coraz rzadszym zjawiskiem, i w niewielkiej
odległości znajdowała się kaszubska wioska ze sklepem, a samo jezioro łączyło się
przepustem z drugim, podobnym, co dawało szansę na zbadanie obu. Za wyborem tego
właśnie jeziora przemawiał dodatkowo fakt, że w odległości kilku zaledwie kilometrów od
wioski znaleziono przed kilkunastu laty ślady starego grodziska na szczycie niewielkiego
wzgórza, co zgadzało się z notatką na pergaminie znalezionym w książkowej okładce.
Tak więc któregoś pięknego lipcowego dnia dwunastoosobowa grupka młodych
adeptów płetwonurkowej sztuki załadowała na ciężarowy samochód namioty, śpiwory, trochę
naczyń i całą masę różnorakiego sprzętu - od butli powietrznych począwszy, a na płetwach,
wodoszczelnych zegarkach, kompasach, latarkach i aparatach fotograficznych kończąc.
Na obóz klub wytypował tych młodych członków płetwonurkowej sekcji, którzy
osiągali dotychczas najlepsze wyniki w zajęciach na basenie. W dwunastce tej zmieścili się
bez specjalnego trudu Ulka, która była z nich wszystkich bezapelacyjnie najlepszą pływaczką,
i Marek-Dzika Mrówka. Oprócz nich pojechały jeszcze trzy dziewczynki: Magda, Halina i
Jadwiga i siedmiu chłopaków, w tym również Baleron, który był żeglarskim towarzyszem
Dzikiej Mrówki w ubiegłorocznym rejsie „Stella Polaris” na wody Bałtyku.
Po przybyciu na miejsce najpierw było dużo rwetesu i - co tu ukrywać - sporo
bałaganu, gdyż gromadka młodzieży płetwonurkowej tworzyła na razie niezbyt jeszcze
zgraną grupę. Powoli jednak na trawiastej polanie wyrastały kolorowe namioty ustawione w
krąg. Jeden większy miał stanowić kuchnio-jadalnię oraz świetlicę, salę zebrań i salę
wykładową jednocześnie. Ustawiono w nim nawet w tym celu niedużą czarną tablicę.
- Że też nigdy nie może się obejść bez nauki - westchnął sobie cicho Dzika Mrówka,
wspominając razem z Baleronem pierwsze dni w klubie żeglarskim, kiedy to znacznie więcej
było trygonometrii i matematyki niż „białych żagli na masztach”.
Po rozstawieniu namiotów i jakim takim ich zagospodarowaniu wybuchła sprzeczka o
gotowanie i zmywanie.
- Nie ma problemu, chłopaki! - zdecydował momentalnie Dzika Mrówka - są wśród
nas cztery dziewczyny, to sprawy kuchenne mamy z głowy. Prosta rzecz i oczywista!
- Oczywista może dla ciebie, Mrówa - odcięła się z miejsca Jadwiga, najbardziej
energiczna i bystra z żeńskiego zespołu. - Nie zapominaj, że jesteśmy tutaj na równych
prawach, to i równo będziemy pracować.
Jadwigę - rzecz jasna - natychmiast poparły wszystkie dziewczyny, a Halinka nawet
dodała:
- Tak prawdę mówiąc, to powinnyśmy być w ogóle zwolnione z zajęć gospodarskich
na obozie. Dosyć napomagamy się w domu, kiedy nasi bracia czytają sobie książki lub
oglądają mecze w telewizorze.
- Moja mama na przykład - dodała po chwili - pracuje do czwartej, a czasem i dłużej,
to ja prawie codziennie muszę wszystko w kuchni zrobić i mam tego wszystkiego po same
dziurki w nosie.
- A ty, co myślisz, że ja nie pomagam mamie? - oburzył się Dzika Mrówka.
- Ty? - Jadwiga wydęła wargi w wybitnie lekceważącym geście. - Co ty w ogóle
potrafisz?
- Jak to co? - zaperzył się Marek. - Chodzę na zakupy, stoję w kolejkach, obieram
kartofle, śmiecie wynoszę, koks z piwnicy... - zaczął wyliczać jednym tchem.
- Jakżeś taki zdolniacha, to i tu będziesz obierał ziemniaki - zdecydowała Jadwiga. -
Robota lekka i myśleć przy niej nie trzeba. Coś w sam raz dla ciebie.
- Jadźka, żebym cię nie musiał... - rozzłościł się nagle Marek, który spojrzawszy na
Ulkę dostrzegł, że dziewczyna się śmieje.
Pewno ze mnie - pomyślał i złość na Jadźkę jeszcze bardziej w nim wzrosła.
- Spokój, płetwowe nurki - do sprzeczki, która zaostrzając się zataczała coraz szersze
kręgi, włączył się Pan Wojtek. - Ustalamy następujący regulamin kuchenny: przez wszystkie
powszednie dni tygodnia codziennie pełnią dyżur w kuchni dwie osoby. W niedzielę
stołujemy się w pobliskiej gospodzie. Przyjęte do wiadomości?
- Przyjęte, panie Wojtku! - rozległy się głosy młodzieży.
- No to bardzo dobrze! I jeszcze jedno. Przez cztery dni dyżury kuchenne pełnią:
jedna, panienka i jeden kawaler - zażartował Pan Wojtek - a przez ostatnie dwa dni tygodnia z
konieczności tylko męska obsada kuchennego stanowiska roboczego.
Tym razem okrzyków radosnych było jakby mniej, a właściwie - co tu ukrywać - nie
było ich wcale. Dziewczęta pomyślały natychmiast, że jak będą miały chłopców „do
pomocy”, to tak i tak większa część roboty spadnie na nie, bo chłopak zawsze może
powiedzieć, że tego to on wcale nie umie robić, że tamtego nie potrafi, a o tym wreszcie nie
ma zielonego pojęcia, chłopcy zaś zastanawiać się poczęli z wielkim przestrachem, na kogo
wypadnie pomaganie „babom”, bo to i niehonor, i na pewno wszystkie cięższe i brudne
roboty spadną na nich. Dzika Mrówka i Baleron dodatkowo wspomnieli sobie niezbyt
odległe, ale też i niezbyt udane próby ich własnego kucharzowania na „Stella Polaris”.
Ostatecznie więc nikt nie miał powodu do zbytniej radości po decyzji Pana Wojtka.
Pan Wojtek udał, że absolutnie nie zauważył zmiany nastroju i w ten sposób jedna z
drażliwych, a wyjątkowo ważnych, bo dotyczących jedzenia, spraw została pomyślnie
załatwiona.
Po pierwszej obozowej kolacji, która nawet wypadła zupełnie nieźle, zebrali się
wszyscy w namiocie-świetlicy.
- Chciałem wam przedstawić plan działania - zagaił Pan Wojtek. - Otóż oprócz
normalnych ćwiczeń kondycyjnych i treningów podwodnych chciałem, abyście czas tu
spędzony wykorzystali na próbę podwodnych poszukiwań archeologicznych.
- Ooooo! - odezwała się część płetwonurków. Część, bo zarówno Dzika Mrówka, jak
Ulka oraz Baleron wiedzieli już o Pana Wojtkowych planach, na razie jednak nie dzielili się z
nikim tą wiadomością.
- Właśnie - ciągnął dalej Pan Wojtek - jak kilkorgu z was już jest wiadome, niedawno
został odnaleziony dokument, z którego wynika, że gdzieś w tych okolicach znajdował się
kiedyś obronny gród na wyspie na jeziorze. Gród ten - jak wszystkie ówczesne grody
warowne - był siedzibą lokalnego możnowładcy i leżał zapewne na szlaku handlowym.
O grodzie tym wiadomo nam jest teraz jedynie to, że gdzieś przypuszczalnie w IX-X
wieku został zdobyty, splądrowany i spalony przez najeźdźców z północy, następnie
odbudowany, ale że wysepka na jeziorze zaczęła się zapadać, lub też może zaczęło
przybywać wody w jeziorze, dość że ostatecznie na pół spalone, na pół odbudowane
grodzisko zostało opuszczone przez jego mieszkańców.
Późniejsze nasze badania i poszukiwania po rozmaitych bibliotekach i archiwach
pozwoliły wysnuć przypuszczenie, że gród ów na dawnej jeziornej wyspie lub też na jakimś
cyplu mógł znajdować się gdzieś w tej właśnie okolicy. Jak jednak wiecie, jezior tu jest sporo
i nie wiadomo, gdzie zacząć szukać. Zdecydowałem się na to jezioro - tu Pan Wojtek wskazał
na spokojne wody roztaczające się kilkanaście metrów za kolorowymi namiotami obozu, a
dwanaście głów przyszłych zdobywców podwodnego świata jak na komendę obróciło się w
tym samym kierunku i dwanaście par oczu poczęło intensywnie wpatrywać się w gładką
powierzchnię jakby oczekując, że lada moment z głębin wychylą się najpierw obronne
wieżyce, potem bramy i drewniane częstokoły, a wreszcie dachy zatopionych przed wiekami
domostw. Tymczasem nic się nie ukazało, tylko w oddali plusnęła ryba, która w
przedwieczornej porze zapragnęła nagle rozejrzeć się wokoło.
Pan Wojtek zauważył ten gest młodzieży i roześmiał się.
- Na razie trochę jeszcze za wcześnie, ale kto wie, kto wie... - powiedział poważnie. -
Zanim wody jeziora zechcą nam odsłonić swoje tajemnice, trzeba będzie solidnie się
napracować. Po pierwsze trzeba zrobić pomiary głębokości całego jeziora, wychodząc ze
słusznego założenia, że tam gdzie ongiś była wyspa, jest przypuszczalnie płyciej niż
gdzieindziej. W ten sposób wyznaczymy tereny przyszłych badań - Pan Wojtek narysował
kredą na tablicy zarys jeziora i zaznaczył na nim trzy rejony. - Przypuśćmy, że to są te
wytypowane przez sondowanie obszary. Następną czynnością będzie dokładne ich
spenetrowanie. W tym celu przeciągnie się kilka długich linek z pływakami, wzdłuż których
wszyscy będziemy kolejno szukali. Oczywiście gdybyśmy natrafili na coś interesującego,
natychmiast zaczniemy dokładne badania.
- A co może być na przykład interesującego? - zapytał Dzika Mrówka.
- Na przykład... może to być jakiś kawałek częstokołu, może być fragment bramy,
wieży czy ja wiem zresztą co. Albo może być tam stara, zatopiona przed wiekami łódź, mogą
być fragmenty przystani. Dużo rzeczy może kryć takie jezioro.
Wieczorem Ula wraz z koleżankami, Magdą, Haliną i Jadwigą, poszły na spacer w
najbliższą okolicę obozowiska. Słońce zniżało się już ku zachodowi i wydłużone cienie drzew
sięgały już wód jeziora nawet tam, gdzie przez cały dzień można się było opalać.
Łagodnie nachylone zbocze pokrywała soczysta zielona trawa ozdobiona
najrozmaitszymi polnymi kwiatami, nic więc dziwnego, że dziewczęta zaczęły je zbierać.
- Ozdobimy sobie nasz namiot - powiedziała Magda.
- Żeby chłopcom było żal - dodała Halinka.
- I wstyd - dorzuciła Jadwiga.
- Eee, tam, chłopakom wcale wstyd nie będzie. Oni tam na takie rzeczy najmniejszej
nawet uwagi nie zwracają. Czy żadna z was nie ma brata? - zapytała Ulka.
- Masz rację - podjęła Jadwiga. - U mnie w domu wszystko tylko ja muszę robić. I
pomagać mamie przy zmywaniu i kurze wycierać, czego już chyba najbardziej nie lubię, i
prasować, a mój ukochany braciszek to nawet śmieci nie chce wynieść. Najchętniej to razem
z tatą wybierają się zaraz po obiedzie do garażu i siedzą tam godzinami. Mama mówi, że tata
tylko po to samochód kupił, żeby mieć wykręty od wszystkich domowych robót. A Wojtek,
jak to usłyszał, to od tego czasu niby ojcu pomaga. Jak ich zapytać, czemu tak długo siedzą w
garażu, to tata mówi o jakimś alternatorze, a Wojtek o sworzniach, a my z mamą dalej nic nie
wiemy.
Tak narzekając na ród męski przyszłe kobietki zawędrowały aż na szczyt łąki, tam
gdzie zaczynał się już las, i usiadły na wyrwanej z korzeniami, powalonej widocznie jakimś
wichrem sośnie i z zerwanych kwiatów zaczęły splatać wianki.
- Spójrzcie, jak tu ładnie - powiedziała Ula spoglądając na roztaczający się przed nimi
widok. - Wygląda tak, jakby ktoś specjalnie namalował piękny, a nawet cukierkowaty
widoczek i nie żałował przy tym farb. Zobaczcie, ile kolorów ma choćby woda jeziora. Przy
samym brzegu, gdzie przebija piasek dna, jest zielonkawożółta, dalej przechodzi w błękit, a
jeszcze dalej, na głębinie, robi się ciemnogranatowa. Przy tamtym brzegu, gdzie rozłożyły się
zarośla z trzcin, woda jest zupełnie zielona, zupełnie jak trawa tej łąki, a znów na samym
środku odbijają się w niej różowe chmury zachodu i ciemny las na przeciwległych
wzgórzach.
- Spójrzcie, jak ładnie odbijają się czerwone dachówki najbliższej wioski od bielonych
ścian i od zieleni sadów - dorzuciła po chwili zamyślona Magda.
- Oj, dziewczęta, co was taki romantyczny nastrój ogarnął - roześmiała się Jadwiga. - I
to mają być archeologiczne płetwonurkinie! Czas wrócić na ziemię. Ale swoją drogą
przyjrzyjcie się naszemu obozowisku. Jasnożółte namioty też pięknie kontrastują z łąką i z
wodą jeziora. To też jest w końcu jakiś element krajobrazu „Szwajcarii Kaszubskiej” -
roześmiała się znowu.
Nazajutrz od samego rana Pan Wojtek z dwoma kursantami wsiadł na małą łódkę i
zaczęli dokładnie sondować jezioro. Pozostali uczestnicy obozu prowadzili treningowe
zajęcia pod okiem dwóch instruktorów-trenerów. Zajęcia trwały przed południem, po
południu zaś, po poobiednim odpoczynku, przewidziany był czas na dwie godziny zajęć
teoretycznych i na zajęcia dowolne.
Dzika Mrówka, Ulka, Magda, Baleron i kilku jeszcze chłopców wybrali się jednego
popołudnia na jagody do pobliskiego lasu, za którym znajdowała się mała wioska kaszubska
leżąca już nad brzegiem następnego jeziora, oddzielonego od „ich” jeziora tylko wąskim
przesmykiem, przez który prowadziła droga łącząca między sobą urocze wioski „Szwajcarii
Kaszubskiej”.
Na niewielkich poletkach, malowniczo położonych na nadjeziornych wzgórzach,
żniwa były już w pełni. Słońce dopisywało, więc na większości pól stały już poustawiane w
sterty snopki i wszędzie od świtu aż do późnego wieczora trwała wytężona praca.
Gdy młodzi płetwonurkowie wyszli z lasu i szli polną ścieżką w stronę niedalekiej
wioski, Ulka zauważyła w pewnym momencie dosyć osobliwą parę ludzi. Na niewielkim
wózku zaprzężonym w małego konika stała mocno już starsza, zupełnie siwa kobiecina i
układała snopki, które donosił z pola, równie siwy jak ona dziadek. W najbliższym
sąsiedztwie prawie wszystkie pola były już puste i nikt na nich już nie pracował. Jedynie nie
opodal małego wózka z parą staruszków kołysał się jeszcze dorodny łan nie zżętego zboża.
- Szczęść Boże! - Ulka pozdrowiła pracujących staruszków.
- Bóg tobie zapłać, panieneczko - odrzekł mężczyzna, nabijając na widły kolejny
snopek.
- A to tak tylko sami pracujecie? - zagadnęła Ulka.
- Co zrobić, kiedy my sami zostali we wse na stare lata. Dzece wyjechały dalek, aż na
koniec Polsczi. Wszesce wkół skuńczele ju swoja robota, le me z białka nie możeme sobie
dać rade. Nie jesme ju tak chwatczi jak kiedyś.
- A gdybyśmy tak my pomogli, dziadku? - ni to zapytała, ni to zaproponowała Ulka i
spojrzała na Magdę i swych kolegów.
- Bóg wama zapłać, le my... - zaczął dziadek - le my nie mamy czym zapłacec za
robota - dokończył.
- A kto tu mówi o zapłacie? - zdziwiła się Ulka i rozglądnęła dokoła jakby szukając
tego niegodziwca, który by chciał wziąć od staruszków pieniądze za pomoc.
- No, chłopaki - zawołała - do roboty!
Ruszyli całą gromadką na pole i po kilku minutach cały wóz był naładowany. Teraz
dziadek wziął za lejce i cmoknął na konika.
- Wio, stary, pokaż, że jeszcze masz kusk chwatu. Ten koń je prawie tak stary jak my
dwoje. Lat on ma kusk mniej, le to dla konia je tyle co dla człowieka nasze lata. I tak
cignieme ten nasz wóz we troje.
Do obejścia nie było daleko. Ulka z Magdą i kolegami raz dwa uwinęli się z
rozładowaniem wozu i obrócili na pole. Babcia tym razem, widząc tylu młodych
pomocników, została w domu.
- Uszykuję wama cos do zjedzeni - powiedziała.
- Ależ nie ma po co - żachnęła się Magda. - My niedługo będziemy mieli kolację.
- Wieczerza swoją drogą, a poczęstowanie u mnie drugą drogą - roześmiała się
Babcia. - Dobrze znóm wos młodych. Apetyt u waji, że cztery razy by postawić na stół trzeba.
Zresztą co mom, to dom, a wy ino jedzta.
Mała gromadka płetwonurków ruszyła z powrotem na pole, migiem uwinęła się z
załadowaniem snopkami drugiego i potem trzeciego wozu, które mały stary konik jakby nieco
żwawiej zwoził do stodoły, być może zachęcony śmiechami i gwarem młodych głosów,
czego już bardzo dawno jego końskie uszy nie słyszały.
- No to na dzisi je ju po roboce - powiedział Dziadek, gdy już ostatnie kłosy zostały
zabrane z małego poletka.
- To koniec żniw? - zapytała Magda.
Eee, końca jeszcze nie ma widzec - skrzywił się Dziadek. - Zostało niezesekłe pole
pod lasem.
- A kto panu zetnie? - spytała Ulka patrząc jednym okiem na Dziadka, drugim zaś w
niezwykle sprytny sposób obserwując swych kolegów.
- Jak wezmę się od słunuszka, to i za bożą pomocą do wieczorka bandze zesekłe. Jak
co roku. Tyle, że z roku na rok to nama dłużej bawi. Nie ma ju tego chwatu co kiedyś.
- To my pomożemy - odezwał się Dzika Mrówka wyraźnie zdopingowany
natarczywym wzrokiem Ulki.
- A rozmiejesz te sec, knopku? - roześmiał się Dziadek.
- Nie kosiłem jeszcze nigdy, ale spróbuję - Dzika Mrówka odważnie brnął dalej.
- Kiedy tak, to Bóg wama zapłać, moje dzece - Dziadek wyraźnie się ucieszył. - A
teraz do checzy. Obaczymy, co tam starka przyszykowała.
A Babcia przygotowała najlepsze jedzenie, jakie można sobie wymyśleć na lipcowy
gorący wieczór po pracy przy żniwach na polu - zimne zsiadłe mleko i młode kartofle
okraszone suto masłem i przypruszone świeżym zielonym koperkiem. Nic też dziwnego, że
gromadka młodych płetwonurków zajadała z wielkim apetytem i tylko im się wszystkim uszy
trzęsły.
A na deser Babcia postawiła na stole dużą miskę czarnych jagód i dzbanek śmietany.
Pycha!
Gdy już dobrze sobie podjedli, Marek zaczął rozglądać się po izbie gospodarzy.
Pokoik był niewielki, z drewnianymi belkami biegnącymi wzdłuż pułapu. Pod okienkiem
stało typowe kaszubskie łóżko rozsuwane na noc na podobieństwo rozciąganego stołu, w rogu
rozpierała się wielka szafa, malowana w kwiecisty kaszubski wzór, a na jej szczycie widniał
monogram F.P., dwa ptaszki złączone dzióbkami i data 1838.
- Taka stara ta szafa? - zdziwił się Marek.
- Mama mojej starki dostała ta szafa na wesele - wyjaśniła gospodyni. - To beło lata
lateczne temu, w 1838 roku.
- Ojejej, ale dawno - zdziwili się wszyscy.
- Ta szafa to jeszcze nic - powiedział Dziadek i podkręcił z wyraźnym zadowoleniem
siwego wąsa. - Le ta ława, na której siedzita, ta ma lata i lata!
- Ta ława? - spytał Baleron i spojrzał. Ława jak ława, zrobiona z solidnej belki, prawie
czarna, mocna, solidna, ale nic w końcu nadzwyczajnego.
- Jo, decht ta - potwierdził Dziadek. - A wiecie wy, moje dzece, z jakiego drewna je
ona zrobiona?
Zaczęli zgadywać, ale że ich znajomość gatunków drzew była raczej licha, więc też i
Dziadek uśmiechał się tylko za każdym razem pod wąsem i kręcił przecząco głową.
- Ni żadne z was nie wezgadło. Ta ława je z dębu, któren leżał w wodzie dobrych
czieleset lat. W tej wodzie on się stał czarny i ćwiardy jak żelazo.
- Kilkaset lat w wodzie? - zaciekawił się nagle Dzika Mrówka.
- Ano tedy jo. Stark gadał, że wyłowił kiedyś ze swym młodszym bratem parę
dębowych balek z naszego jeziora. One były tak namokłe, że utonęły i porwały jima jadra. A
jak te balki podeschły przez parę lat, to zrobili z nich ławy i stoły. A ten dąb był tak ćwiardy,
że najlepsze siekiery się na nim tępiły i piły nie chciały brać. Mnie została le ta ława, reszta
dębowych mebli rozeszła się po krewnosce.
- To mówi pan, że pański dziadek wyłowił z naszego jeziora dębowe bardzo stare
belki? - spytał coraz bardziej zaintrygowany Marek. - Aż którego jeziora, bo tu są dwa w
pobliżu.
- Ja tam tego doch nie widzoł, le stark gadał. A z chternigo jeziora? Tego tyż nie
wiem. Tyle wiem, że stark łowił rybczi na tym większym, kole chternigo wa jesta.
- To więc na tym większym? - zapytał jeszcze raz Marek, chcąc się upewnić.
- Wiera na większym - potwierdził Dziadek - choć pamiętam, że i na tym pod lasem
my ze starkiem łowiele rybczi.
- No to więc na którym? - dopytywał się coraz bardziej niecierpliwie Dzika Mrówka.
- Tak naprawdę to ja nie wiem - przyznał w końcu Dziadek - le czy to na jedno nie
wychodzi?
- MOŻE być różnica! I to bardzo DUŻA! - powiedział dość tajemniczo Marek, w
którego głowie zaczęły się pewne fakty kojarzyć w logiczną, choć na razie mało
prawdopodobną całość.
A gdybym tak miał rację? - pomyślał podniecony Marek w drodze powrotnej do
obozu i poganiał koleżanki i kolegów, bo nie mógł się doczekać rozmowy z Panem
Wojtkiem.
Pan Wojtek tymczasem był już z lekka zaniepokojony, nie wiedział bowiem, czy
przypadkiem grupka jego podopiecznych nie zabłądziła gdzieś w lesie, a wieczór już się
zbliżał. W pierwszej chwili zaczął im nawet robić wymówki, gdy jednak dowiedział się, w
jakim zbożnym celu pozostali na polu, pochwalił ich i już całkiem uspokojony i odprężony
wysłuchał sensacyjnych wieści, które mu podnieconym wielce głosem zakomunikował Dzika
Mrówka.
- To powiadasz, że dziadek tego waszego Dziadka wyciągnął dębowe belki z wody? -
zapytał na koniec.
- Tak nam właśnie powiedział - przytwierdził Dzika Mrówka, a Baleron, Ulka i
Magda skinęli potakująco głowami.
- Jest jeszcze jedna sprawa - zastanawiał się głośno Pan Wojtek. - Otóż chodzi o to,
czy wasz Dziadek mówił, iż jego dziadek wyciągnął z wody obrobione bale dębowe czy też
były to po prostu dębowe pnie, zwalone przed wiekami do wody jeziora.
- Aaaa... - zastanowił się Dzika Mrówka - tego to nie wiem.
- Dziadek nic chyba na ten temat nie mówił - potwierdziła Ula.
- Nie mówił - zastanawiał się w dalszym ciągu Pan Wojtek - a TO jest właśnie
najbardziej istotne. Bo jeżeli te bale były obrobione, to już mamy nitkę do naszego kłębka.
- NITKĘ? - zdziwił się Baleron.
- Oczywiście, że nitkę - przytaknął głęboko zamyślony Pan Wojtek. - I po tej dębowej
nitce można trafić do samego kłębka.
Ulka i Magda roześmiały się, bo w ich dziewczyńskich głowach w żaden sposób nie
mogło się pomieścić, że gruby dębowy sczerniały bal drzewa mógł być nitką. Nitką, którą tyle
razy nawlekały w cienkie igielne ucho.
- Pierwszy raz w życiu widzę taką grubą nitkę! - powiedziała Ulka. - Bo jeżeli nitka
jest taka gruba, to jakie musi być ucho igły, do której tę nitkę można by nawlec?
Wszyscy głośno się roześmieli, a w nocy Markowi śniły się podwodne grodziska
zastawione dziesiątkami dębowych ław, na których siedziały siwiuteńkie babcie i nawlekały
bez przerwy drewniane nitki do olbrzymich, również drewnianych igieł!
ROZDZIAŁ PIĄTY,
W KTÓRYM ULCE POJAWIA SIĘ WĘGORZ WSPANIAŁY, A
PODWODNY ŚWIAT JEZIORA ODKRYWA SWOJĄ PREHISTORIĘ
Zaraz następnego dnia wczesnym rankiem do zagrody zaprzyjaźnionych gospodarzy
wyruszyła „silna grupa pod wezwaniem”, aby pomóc przy zakończeniu żniw. Razem z nimi
ruszył też Pan Wojtek, który najpierw bardzo dokładnie obejrzał dębową ławę, a potem jął
rozpytywać Dziadka „na okoliczność” dębowych znalezisk w wodach jeziora. Okazało się
niestety, że Dziadek nie wiedział, czy były to obrobione belki czy też jeden pień drzewny,
działo się to wszystko bowiem na długo przed jego urodzeniem i tylko z dziecinnych lat
przypominał sobie rodzinne na ten temat opowieści.
Na szczęście Panu Wojtkowi przyszło do głowy zapytać o resztę mebli, wykonanych
przez Dziadkowego dziadka, na co otrzymał odpowiedź, że jeszcze parę lat temu ława i stół z
tego samego kompletu były u Dziadkowej siostry w sąsiedniej zaledwie wiosce.
Pan Wojtek ruszył tedy natychmiast do owej siostry, a „silna grupa” na pole. Tam
młodzi płetwonurkowie przekonali się, że koszenie kosą tylko z pozorów wygląda prosto i
łatwo.
- Co za dziwne zjawisko fizycznej natury - zastanawiał się głośno Dzika Mrówka, gdy
już po raz piąty na dziesięć zaledwie zamachnięć kosą jej ostrze znowu utkwiło w ziemi. -
Pan od fizyki uczył nas, że metale przyciągane są wyłącznie przez magnesy. A tu tymczasem
okazuje się, że ziemia też przyciąga rozmaite metale, a już szczególnie ten metal, z którego
jest zrobiona Dziadkowa kosa.
- Może tu jest specjalna ziemia magnesowa! - medytował Baleron, którego efekty w
próbach koszenia też nie odbiegały od Markowych wyczynów na tym polu.
Obaj spoceni i zziajani patrzyli z podziwem i zazdrością na Dziadka, który szerokimi
machnięciami kładł równiutkie rzędy kłosów na ściernisku. A wszystkie źdźbła były ucięte
równiusieńko, na jednakowej wysokości nad ziemią, jakby odmierzone miarką.
- Nie święci garnki lepią - Dziadek pocieszał początkujących kosiarzy. - Najgorzej to
je tych pierwszych... sto lat, a potem to ju idzie samo.
Najwyraźniej jednak Dziadek dość mocno przesadzał, bowiem po dwóch zaledwie
godzinach szło już młodym kosiarzom znacznie lepiej. Jednakże mimo że się naprawdę
solidnie starali i nie żałowali sił, ledwo, ledwo we trójkę nadążali za jednym Dziadkiem, który
ciął niestrudzenie, przystając tylko po to aby od czasu do czasu naostrzyć kosę. Dziadkowa
kosa wydawała wtedy przyjemne dla ucha dźwięki, które zdawało się, że układają się w jakąś
żniwną melodię, wtórującą śpiewom ptaków dochodzącym z nieodległego lasu.
Koło południa Pan Wojtek wrócił z archeologicznego rekonesansu i razem z
chłopcami zabrał się żwawo do pomocy. Ku ich zdziwieniu okazało się, że Pan Wojtek daje
sobie radą z kosą wcale nie gorzej niż z płetwonurkowym sprzętem.
Gdy podczas obiedniej przerwy siedzieli wszyscy w cieniu przydrożnej dzikiej gruszy,
popijając zimne zsiadłe mleko z grubym kożuchem smakowitej śmietany na wierzchu i
pojadając gorące ziemniaki posypane solą, Pan Wojtek zdał swoim podopiecznym
sprawozdanie ze swych przedpołudniowych poszukiwań.
- Po przełamaniu pierwszych lodów nieufności - zaczął Pan Wojtek - użyłem całego
swego uroku osobistego, aby wyjaśnić siostrze naszego dziadka, o co mi chodzi. Kiedy już
wytłumaczyłem, okazało się, że ława owszem była, ale że ją parę lat temu wyrzucili z izby do
komórki, no więc ja do tej komórki, a tam pełno rozmaitych rupieci. I stary połamany
kołowrotek, i dziurawy miedziany olbrzymi rondel do smażenia powideł, i połamana wisząca
lampa naftowa, i z pięć żelazek na metalowe dusze i na drzewne węgle, i rozeschnięta balia, a
na samym spodzie dębowa ława. Wyciągnąłem ją na światło dzienne, wytarłem jako tako z
wieloletniego kurzu i przyjrzałem się uważnie. No i...
- I co? - nie wytrzymał Dzika Mrówka.
- No i wydaje mi się, że kolor tamtej ławy jakby trochę ciemniejszy, co mogłoby
sugerować, że oba te szacowne meble nie pochodzą jednakże z jednego dębowego pnia, a
zatem...
- A zatem dziadek naszego dziadka znalazł w jeziorze nie pień drzewa, lecz belki -
dokończyła Magda.
- Taki by można było wyciągnąć wniosek... - zaczął po chwili zastanowienia się Pan
Wojtek i chciał coś jeszcze powiedzieć, ale przerwało mu potężne, chóralne „HURRAA!!!”
całego płetwonurkowego zespołu.
- ...ale pewności nie ma żadnej - skończył Pan Wojtek, gdy gromada wodnych
urwipołciów uspokoiła się nieco. - Po pierwsze nie wiadomo, z którego to jeziora, po drugie
nie wiadomo, czy to naprawdę były belki z naszego grodziska, po trzecie w ogóle nic
pewnego nie wiadomo. I w związku z tym... - tu Pan Wojtek zawiesił na moment głos -
będziemy kontynuować poszukiwania na tym samym jeziorze i w ten sam sposób.
- HURRRAA!!! - rozległo się ponownie.
Powrócono tedy do sondowania jeziora i do codziennych ćwiczeń i podwodnego
treningu. Po niedługim czasie Pan Wojtek naniósł na dokładną mapę jeziora trzy zakratowane
pola oznaczające rejony, w których miano przeprowadzić dokładne badania podwodne.
- Od jutra zaczynamy „wymiatanie” jeziora - oznajmił wieczorem Pan Wojtek.
- Wymiatanie? - zdziwiła się Ulka, której to słowo kojarzyło się w oczywisty sposób z
miotłą lub szczotką, a te z kolei przedmioty w żaden sposób nie chciały się skojarzyć z
rozległymi wodami jeziora roztaczającego się przed ich oczyma.
- Nie przesłyszałaś się, Ulka - roześmiał się Pan Wojtek - tak właśnie powiedziałem,
choć to jest raczej gwarowe powiedzonko lotnicze. Tak nazywano patrolowanie samolotu nad
określonymi obszarami morskimi, na przykład w poszukiwaniu obcych okrętów wojennych.
- A więc do jutra! - powiedział na zakończenie Pan Wojtek.
Tymczasem w nocy otworzyły się niebieskie upusty i cała okolica została zalana już
nie strumieniami i nie potokami nawet, lecz całymi rzekami wody. Wszystko było
przemoczona do ostatniej nitki, a z otaczających wzgórz spływały rwące kaskady w dół ku
jezioru, którego poziom wyraźnie zaczął się podnosić. Oczywiście nikt w obozie nie zmrużył
tej nocy oka i wszystkie ręce zajęte były walką z wodą zalewającą namioty.
Gdzieś tak po północy, gdy ustało już główne uderzenie wodnej nawałnicy, do obozu
płetwonurków przybiegł zadyszany sołtys najbliższej wioski.
- Chciałem pana prosić o pomoc - powiedział do Pana Wojtka.
- Co się stało?
- Drogę nam rozmywa. Jeżeli nie zadziałamy zaraz, do rana woda przerwie całą groblę
- wyrzucił z siebie mokruteńki do cna sołtys, którego długie i sterczące zazwyczaj
zawadiacko wąsy wisiały teraz smętnie jak oklapnięte skrzydła zmokłej kury.
- To między jeziorami jest sztuczna grobla? - zdziwił się w pierwszym momencie Pan
Wojtek, w tej samej jednak chwili zdał sobie sprawę z niestosowności swego zapytania w
panującej sytuacji i szybko dorzucił:
- Ależ naturalnie. Natychmiast biegniemy!
Bezzwłocznie ogłoszono w obozie alarm „przeciwpowodziowy” i po kilku minutach
wszyscy chłopcy biegli już za sołtysem w kierunku grobli. Dziewczęta zostały w obozie i
walczyły w dalszym ciągu z malejącymi już na szczęście strugami niszczącej wody.
- Ho, ho, ho! - zdumiał się Pan Wojtek, gdy w świetle kilku latarek dojrzał drogę
łączącą oba brzegi wąskiego przesmyku. Poziom wody w jeziorze podniósł się w ciągu
ostatnich godzin ulewy tak wysoko, że powierzchnia drogi była nią całkowicie przykryta.
Krótka, gniewna fala pędzona wiatrem wzdłuż całego jeziora szturmowała bez przerwy
pobocze grobli i w chwili obecnej jej niszczące działanie przyniosło już groźne efekty.
Wyrwa zrobiona przez atakujące jezioro sięgała prawie do połowy drogi. Tam gdzie jeszcze
wczoraj przejeżdżały wozy i samochody, teraz chlupała brudna błotnista woda z kożuchem
piany na powierzchni.
- Znosić kamienie i worki z piaskiem! - sołtys wydał rozkazy głośnym, nawykłym do
komend głosem. Nic dziwnego zresztą, jeżeli całą ostatnią wojnę od jej pierwszego do
ostatniego dnia przeżył w wojsku. W rozmaitych mundurach i na rozmaitych frontach, ale
zawsze w wojsku.
Chłopcy rzucili się po worki z piaskiem, których właśnie pełną przyczepę przywiózł
traktor z najbliższego GS-u. Jeden po drugim zdejmowali z platformy i rzucali z głośnym
chlupotem w wyrwę na drodze. Inna grupa zaczęła znosić kamienie i toczyć co większe głazy
leżące nie opodal.
Powoli wyrwa w drodze poczęła maleć, aż wreszcie zniknęła zupełnie. Poczęło już
szarzeć i zbliżał się świt, a i deszcz przestał padać. Ciemne chmury przegnał gdzieś wiatr i
wstawał pogodny letni ranek.
- A to co? - Dzika Mrówka zauważył wystające z wody tuż przy rozmywanej grobli
gęsto wbite jeden obok drugiego ciemne, prawie czarne drewniane bale, które od razu
przypomniały mu starożytną ławę w dziadkowej izbie.
- To? - sołtys spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki chłopca i machinalnie począł
wykręcać wodę z sumiastych wąsów.
- Kiedy przed pierwszą wojną budowano tę groblę, umocniono ją dębowymi balami,
które leżały nie opodal w wodzie.
- Dębowe bale!!!? - krzyknął Dzika Mrówka.
- A co w tym dziwnego - sołtys począł wykręcanie drugiego wąsa - tu w okolicy rosło
kiedyś pełno dębów. Zresztą niedaleko jest wioska o nazwie Dębowo. Teraz tam już tylko
jeden dąb rośnie na krzyżówce, gdzie przystanek PKS-u, ale ja pamiętam, że jako dziecko
chodziłem do dębowej dąbrowy na grzyby albo zbierać żołędzie dla świń.
- Panie Wojtku! Panie Wojtku! - Dzika Mrówka nie słuchał opowiadań sołtysa i
pobiegł do kierownika obozu. - Mam dalsze nitki do naszego kłębka! - krzyczał na cały głos.
- Nitki? Do kłębka? - zdumiał się wąsaty sołtys. - Co mu się stało? A tak rozsądnie ten
chłopak wygląda. Chyba mu wilgoć szkodzi na umysł czy co? Gdzie tu nitki? - zdziwionym
wzrokiem potoczył dokoła jakby biorąc całą okolicę na świadków dziwnego zachowania. -
Ech, co tam. Ta dzisiejsza młodzież - machnął lekceważąco ręką. - Za moich młodych lat nie
do pomyślenia. Co to się porobiło teraz na tym świecie - wzruszył ramionami i znowu zaczął
wydawać gromkim, wojskowym głosem kolejne rozkazy.
Tymczasem Pan Wojtek zwabiony rewelacjami Dzikiej Mrówki podszedł do
groblowej skarpy. Z brudnej skotłowanej wody jeziora sterczały czarne oślizgłe dębowe bale.
- Masz rację, Marku - powiedział uradowany - coraz więcej tych nitek. Oj, chyba już
ciepło. Ciepło i coraz cieplej.
Następnego dnia już od samego ranka cała grupa młodych adeptów płetwonurkowej
sztuki wystartowała z wielkim zapałem do podwodnych poszukiwań. Każdy w głębi ducha
miał nadzieję, że to on właśnie napotka coś ciekawego na dnie jeziora, że to właśnie jemu
przypadnie w udziale sława ODKRYWCY.
Plan poszukiwań był prosty. Pan Wojtek z dwoma instruktorami zakotwiczyli na
jeziorze małe kolorowe bójki, do których przymocowano nylonowe linki. Aby linki te były
bardziej widoczne w wodzie, co metr umieszczono na lince kolorową szmatkę. Linki ciągnęły
się nad wytypowanymi uprzednio do podwodnej penetracji obszarami jeziora i przebiegały w
odległości około sześciu metrów jedna od drugiej, na taką bowiem odległość oceniono
widzialność w strefie przydennej jeziora.
Kursantów podzielono na dwie grupy, z których jedna miała prowadzić poszukiwania
przed południem, druga zaś po południu.
Na dany znak pierwsza grupa zanurzyła się w chłodnych, mimo lipca, wodach jeziora.
Młodzi płetwonurkowie mieli za zadanie posuwać się wzdłuż linki, każdy swojej, możliwie
blisko dna i pilnie uważać, czy w pobliżu nie znajduje się coś interesującego. Po dopłynięciu
do końca linki mieli się wynurzyć na odpoczynek i wtedy Pan Wojtek wraz z instruktorem
bez przerwy krążący na łódce przestawiał bójki i przesuwał linki na nowe położenie.
Dzika Mrówka, mający po swej prawej stronie Balerona, po lewej zaś Ulkę i dalej
Magdę zanurzył się jak inni na dany sygnał w wody jeziora i od razu zeszedł nad samo dno.
Niestety, po ostatnich deszczach woda w jeziorze była bardzo mało przejrzysta i na tej
głębokości było dość ciemno, mimo że na powierzchni świeciło słońce.
Marek poprawił butlę, która przesunęła mu się trochę na bok i spojrzał w prawo. W
odległości kilku metrów zobaczył dość mętne zarysy swego kolegi, Balerona. Po lewej
jaśniała plama żółtozłotego kostiumu Ulki, która nie nałożyła dzisiaj swego piankowego
płetwonurkowego kombinezonu.
No to zaczynamy! - powiedział w myślach sam do siebie.
Spojrzał w dół na dno jeziora. Porośnięte ono było w tym miejscu podwodnymi
zielskami, które łagodnie kołysały się w słabiutkim prądzie wywołanym przepływem przez
jezioro małej rzeczki, a właściwie strugi, którą można było swobodnie przeskoczyć w każdym
miejscu jej leniwego biegu.
Niewiele znajdę w tych zaroślach! - pomyślał Marek nie bez słuszności, gdyż
podwodne zielska wyrastały na dobry metr ponad dno. Dodatkowym utrudnieniem był
niewątpliwie fakt, że - prawdę mówiąc - ani Marek, ani żadna z jego koleżanek i żaden z
kolegów nie wiedzieli właściwie, czego szukają.
Meldować, gdy zobaczycie coś ciekawego - przypomniał sobie Dzika Mrówka
polecenie Pana Wojtka. - Ba, ale jak to CIEKAWE wygląda?
Po krótkiej chwili potrzebnej do zorientowania się w kierunku i przyzwyczajenia oczu
do panującego mroku, Marek ruszył płynąc tuż nad wierzchołkami zielsk i rozgarniając je
rękoma. Nagle, niemal tuż przed maską chłopca wyprysnął w górę mały śmigły srebrny błysk.
Co to? - zdziwił się i jednocześnie trochę przestraszył, lecz już w następnej sekundzie
zorientował się, że to mknęła spłoszona widocznie przez niego niewielka rybka. Lecz nie,
okazało się, że na małą rybkę czyhało znacznie większe i groźniejsze niż Dzika Mrówka
niebezpieczeństwo. Bo oto tuż za srebrną rybką pędziła inna, znacznie od niej większa, z
charakterystycznym kształtem pyska.
Szczupak! - poznał Marek.
Dalsze sceny rozegrały się błyskawicznie. Silne uderzenie ogoniej płetwy szczupaka
pchnęło go do przodu z wielką szybkością. Nie pomogły rozpaczliwe uniki małej rybki, nie
pomogły gwałtowne zwroty. Na oczach zafascynowanego Marka szczupak otworzył paszczę
zbrojną w rzędy ostrych, zakrzywionych zębów i srebrna rybka zniknęła z pola widzenia.
Marek zapomniał na chwilę o swych poszukiwaniach i jak urzeczony patrzył na
rozgrywającą się przed jego oczyma podpatrzoną na gorąco scenę z podwodnego życia
jeziora. Po raz pierwszy uświadomił sobie jasno i niezwykle wyraziście, że oto istnieje jakiś
zupełnie inny od naszego podwodny świat, w którym panują zupełnie inne warunki i inne
obyczaje niż w świecie rozpościerającym się nad powierzchnią wszelkich wód. I że tutaj, w
głębinie, on, Marek-Dzika Mrówka jest chwilowym intruzem, który wdarł się w cudzy świat
dzięki doskonałości techniki.
Czas jednak naglił, Baleron z prawej i Ulka z lewej zniknęli już z pola widzenia
Dzikiej Mrówki, a Marek nie posunął się w swych pierwszych podwodnych poszukiwaniach
dalej jak o trzy, najwyżej cztery metry. W takim tempie do jutra nie dociągnę do końca linki -
pomyślał i ruszył żwawo do przodu rozgarniając raz po raz rękoma podwodne chaszcze i
pilnie rozglądając się na boki i przed siebie, a raczej pod siebie.
Po osiągnięciu krańcowej bójki wynurzył się nad powierzchnię, gdzie już czekał Pan
Wojtek na wiosłowej łodzi.
- No i co? - zapytał Pan Wojtek.
- Jak na razie nic - odezwał się Marek, wyjąwszy ustnik aparatu z ust. - A co inni?
- Magda znalazła...
- Co znalazła? - niemal wykrzyknął Dzika Mrówka.
- Eee... nic wielkiego - odparła Magda, która już siedziała w łodzi - jeden podarty
gumowy but, pięć puszek po konserwach i jeden dziurawy nocnik.
Roześmieli się wszyscy, ale Pan Wojtek stwierdził po chwili wcale bez śmiechu.
- Sami widzicie, jak człowiek dewastuje przyrodę. Jak bezmyślnie niszczy sam
środowisko, w którym żyje. Niedługo zaśmiecimy dokumentnie całą ziemię i będziemy
wegetować na gigantycznym śmietniku, oddychać dymem i spalinami, wąchać same smrody,
a pić ścieki.
- Może tak źle nie będzie - zauważyła Ula, która dopiero teraz wychynęła z wody i
posłyszała ostatnie słowa Pana Wojtka. - W tym jeziorze na razie woda jest zupełnie smaczna.
- Skąd wiesz?
- Niestety spróbowałam. I to spory łyk. - Bo w pewnym momencie ustnik mi się
wysmyknął i zamiast powietrza zassałam sporo jeziorowej wody.
- Od razu widać skutki, Ulka - zażartował Baleron - poziom wody w jeziorze wyraźnie
opadł.
- Powiedział, co wiedział - prychnęła Ulka. - Mądrala. Po pierwsze to jeżeli napiłam
się wody z jeziora i dalej w tym jeziorze siedzę, to nic się nie mogło zmienić, czyli że poziom
wyraźnie opadł wyłącznie dlatego, że taki grubas jak ty wylazł z wody - odcięła się
Baleronowi, który zresztą nie na darmo nosił takie smakowito-tłuste przezwisko.
- Fakt! - przytwierdził Dzika Mrówka wśród ogólnej wesołości.
- Dobrze ci tak, Baleron - roześmiał się Pan Wojtek. - Nie zaczepiaj dam.
- Ale mi wielka dama - zamruczał Baleron, lecz i tak Ulka w tym pojedynku słownym
zdobyła wyraźne prowadzenie.
- Dosyć odpoczynku, płetwowe nurki - zakomenderował Pan Wojtek - przestawiamy
bójki i do roboty. Tam pod wodą czeka na nas zatopione grodzisko.
- Jak na razie to czekają tylko dziurawe nocniki i podarte gumiaki - zauważył Dzika
Mrówka skacząc z łodzi w głąb jeziora.
Pracowano na dwie zmiany aż do samego wieczora, ale plonem żmudnych
poszukiwań stały się kolejne wraki rozmaitych naczyń i garnków. Do cenniejszych znalezisk
można było zaliczyć ułamaną kosę, kierownicę ciężarowego samochodu, pogiętą lufę od
karabinu i zupełnie nieźle się nawet prezentujący, lecz całkowicie zardzewiały stojący zegar.
- Do końca obozu nazbieramy tyle złomu, że nam zwrócą się wszystkie koszty -
zauważył nie bez racji Dzika Mrówka.
Drugi i trzeci dzień poszukiwań minął podobnie jak pierwszy i rezultaty też były
podobne, to jest żadne. Młodzi płetwonurkowie schodzili pod wodę ze znacznie mniejszym
entuzjazmem i zapałem jak za pierwszym czy też drugim razem.
- Ojejej, ale nudne to „wymiatanie” - stwierdziła Magda trzeciego dnia przy kolacji i
nikt z zebranych w namiocie-jadalni nawet nie zaprzeczył.
- Chyba tak samo interesujące jak „zamiatanie” w domu - dodała po chwili jedna z
dziewcząt.
- Chyba...
- No to ja wam coś opowiem - odezwał się po dalszej chwili Pan Wojtek. - To jest
prawdziwa historia z czasów II wojny światowej, a dotyczy właśnie niespodziewanego
zupełnie finału bardzo nudnego „wymiatania”.
Jak pewno niektórzy z was wiedzą, podczas wojny alianci - i nie tylko alianci - chcieli
mieć jak najlepsze wiadomości na temat tego, co się dzieje na morzach i oceanach. Niemcy i
Włosi interesowali się przede wszystkim konwojami statków handlowych, które wiozły
wojenne zaopatrzenie z Ameryki, Afryki czy Australii do Wielkiej Brytanii czy też do
Związku Radzieckiego, alianci zaś bardzo dużo by dali za to, żeby znać aktualne pozycje
hitlerowskich okrętów podwodnych, czyli tak zwanych z niemiecka U-bootów. Ba, ale morza
i oceany są bardzo duże, a U-boot w porównaniu z nimi tak maleńki, że w praktyce szukanie
przysłowiowej igły w stogu siana jest łatwiejsze. A gdy na dodatek weźmie się pod uwagę, że
pogoda bardzo często bywała dla szukających niepomyślna, to znaczy były mgły, deszcze,
mżawki, śnieg i takie rozmaite rzeczy, nic dziwnego że zadanie kontroli morza było w czasie
wojny nie lada problemem.
Zasięg widzialności z pokładu okrętu jest niewielki, nic prostszego zatem na pozór jak
wysłać samolot i niech sobie lata i patrzy na dół. Tak też alianci robili, ale że ocean jest
ogromny, a zasięg widzialności z samolotu też przecież ograniczony, stosowali więc bardzo
precyzyjne właśnie „wymiatanie”. Samoloty dalekiego zasięgu, najczęściej tzw. łodzie
latające, które mogły wodować na powierzchni oceanu, oczywiście tylko przy sprzyjającej
pogodzie - latały tam i z powrotem po wyznaczonych sektorach jak na sznurku, tak jak wy
teraz pływacie pod wodą wzdłuż linki.
Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo nudne jest takie „wymiatanie”. Ja co prawda sam
tego nie przeżyłem, bo w czasie wojny jeszcze mnie na świecie nie było, ale rozmawiałem z
polskimi pilotami, którzy w takim „wymiataniu” oceanu nie raz, nie dwa brali udział.
Wyobraźcie sobie sami. Latać godzinami nad puściuteńkim oceanem tam i z powrotem tam i
z powrotem i ciągle wpatrywać się w te same szare fale na dole.
- Wyobrażam to sobie - mruknął Dzika Mrówka pod nosem, ale tak że wszyscy,
łącznie z Panem Wojtkiem go usłyszeli - wyobrażam sobie doskonale.
Wszyscy się roześmieli, bo wiedzieli dobrze, co Dzika Mrówka miał na myśli, a Pan
Wojtek kontynuował po małej przerwie swoje opowiadanie.
Było to w sierpniu 1941 roku, kiedy toczyła się okrutna i nie znająca litości olbrzymia
Bitwa o Atlantyk. Pole tej bitwy, jedynej w swoim rodzaju bitwy, jakiej jeszcze nigdy w
historii wcześniejszych wojen nie było, stanowił olbrzymi, bezkresny ocean.
Kapitan pilot Thompson, dowódca samolotu patrolowego o bardzo miłym i słodkim
kryptonimie „S jak Sugar”, czyli po prostu „CUKIER”, patrolował wody oceanu w okolicach
Islandii, gdzie jego eskadra miała swoją bazę. Nudno było w czasie tego lotu niewymownie,
pogoda była zdecydowanie nieciekawa, a lot samolotem na niewielkiej wysokości ze względu
na niski pułap chmur powodował spore i męczące napięcie u pilota.
Nagle, zupełnie niespodziewanie nieomal przed samym dziobem samolotu z głębin
morskich wynurzył się na powierzchnię niemiecki okręt podwodny, którego dowódca
widocznie przed podjęciem decyzji nie zauważył nadlatującego samolotu.
Przypadek jeden na milion, ale naprawdę się zdarzył!
Gdy niemieccy marynarze wyskoczyli na pokład U-boota, oczywiście natychmiast
zobaczyli brytyjski samolot, ale na jakiekolwiek działanie było już za późno. Co prawda
niemiecki dowódca ogłosił natychmiast alarmowe zanurzenie swego okrętu, ale samolot
zdołał zrzucić całą serię bomb, które widocznie uszkodziły na tyle zanurzający się okręt, że
ten po kilku minutach znowu ukazał się na powierzchni. Na pokład U-boota wybiegli
marynarze i chcieli dobiec do przeciwlotniczych działek, ale strzelec pokładowy samolotu „S
jak Sugar” skutecznie im w tym przeszkodził celnym ogniem swych podwójnych ciężkich
karabinów maszynowych.
W pomieszczeniach okrętu podwodnego widocznie nie można było wytrzymać,
najpewniej zostały uszkodzone akumulatory i ostry gaz wypełnił wnętrze U-boota, bo na
pokładzie unieruchomionego okrętu pojawiła się cała załoga. Stali stłoczeni przy kiosku
trzymani w szachu przez karabiny maszynowe krążącego nisko nad nimi samolotu.
Kapitan Thompson zastanawiał się, co zrobić w takiej niezwykłej sytuacji.
Rzucić bomby? - myślał - ale przecież na pokładzie stoją bezbronni w tej chwili
ludzie, chociaż Niemcy. A tak krążyć w kółko też długo nie można i nie ma najmniejszego
celu ani sensu. Zresztą w końcu zabraknie paliwa.
Tymczasem Niemcy będąc już widocznie w rozpaczliwej sytuacji, zdecydowali się
wywiesić białą flagę, czyli poddać się krążącemu nad nimi samolotowi.
Krążący nad unieruchomionym U-bootem samolot nadał reflektorem sygnałowym
rozkaz do niemieckiej załogi, aby nikt nie ważył się ruszyć z pokładu, bo w przeciwnym razie
otworzy ogień. Jednocześnie kapitan Thompson wysłał depeszę do swej bazy i w kilka godzin
po pierwszym kontakcie samolotu z U-bootem obok zjawiła się inna latająca łódź z
odpowiednio dużym zapasem paliwa na pokładzie i przejęła straż nad wziętym do niewoli U-
bootem.
Tymczasem zapadła noc i okręt podwodny - na rozkaz pilnującej go łodzi latającej -
zapalił reflektor, aby ułatwić odszukanie niezwykłego łupu przez brytyjski okręt wojenny,
który tymczasem zbliżał się do miejsca niezwykłego wydarzenia.
Wreszcie koło północy nadpłynął pierwszy brytyjski okręt wojenny - mały
patrolowiec - ale sztormowa pogoda nie pozwoliła na podjęcie żadnych działań. Przez całą
noc zatem ograniczono się wyłącznie do pilnowania niezwykłego łupu. Do ranka nadeszły
jeszcze cztery angielskie okręty, w tym dwa niszczyciele.
Dopiero po południu następnego dnia, gdy pogoda nieco się poprawiła, zdołano
przetransportować doszczętnie przemarzniętych - mimo sierpnia - niemieckich marynarzy na
pokład angielskiego trawlera, a potem wzięto na hol prawie nie uszkodzony - jak się okazało -
U-boot 570 i dociągnięto go do najbliższego portu.
W taki to sposób zupełnie właściwie przypadkowo samolot wziął do niewoli
całkowicie zdolny do służby i sprawny nieprzyjacielski okręt podwodny. Nie muszę chyba
wam tłumaczyć, jaka to była gratka dla angielskiego technicznego wywiadu wojskowego.
Poznać wszystkie tajemnice wroga na oryginalnym obiekcie, móc wszystko zbadać,
sprawdzić. A wzięty do niewoli U-570 po dokładnych badaniach został wcielony do
brytyjskiej marynarki wojennej, obsadzony angielską załogą i pływał pod angielską banderą
jako HMS „GRAPH” - zakończył swe opowiadanie Pan Wojtek.
- Bardzo ciekawe - stwierdził Dzika Mrówka - ale jeszcze ciekawsze by było, gdyby
to okręt podwodny wziął do niewoli lecący samolot.
Wszyscy - razem z Panem Wojtkiem - roześmieli się, a Pan Wojtek powiedział:
- Masz szansę, Mrówka. Nawet bardzo dużą szansę, biorąc pod uwagę twoją...
nieograniczoną FANTAZJĘ.
- No tak - odezwał się siedzący w kącie Baleron - wszystko to bardzo pięknie, ale my
tutaj choćbyśmy nie wiem jak długo „wymiatali”, mało mamy szans na wzięcie do niewoli
jakiegoś okrętu podwodnego.
- Masz rację - przytaknął ze śmiechem Pan Wojtek - bardzo niewielkie szansę,
rzeczywiście. Ale nie wiem, czy pamiętacie, że my szukamy zupełnie czegoś innego.
- Jak tak będziemy pływać w kółko tam i z powrotem jeszcze parę dni, to dostaniemy
w końcu kręćka w głowie i naprawdę zapomnimy, czego właściwie szukamy - zażartowała
Ulka.
- Niedawno rozmawiałem z kolegą, który jest płetwonurkiem w poznańskim klubie
PTTK - kontynuował Pan Wojtek. - Parę lat temu szukali oni na dnie Jeziora Lednickiego,
między Poznaniem i Gnieznem, śladów bardzo starego mostu.
- No i co? - zapytał Baleron.
- No i znaleźli. A cała sprawa wyglądała tak:
Na jeziorze Lednickim, długim i stosunkowo wąskim, jest pięć wysp. O jednej z nich -
Ostrowie Lednickim - największej, bo o powierzchni przeszło 7 hektarów, już od bardzo,
bardzo dawna krążyły wśród okolicznej ludności rozmaite legendy. Jedna głosiła na przykład,
że właśnie na tej wyspie urodził się pierwszy wielki król Polski - Bolesław Chrobry. Według
tejże legendy, potwierdzonej zresztą przez historyków, tu właśnie Bolesław przyjmował z
całym królewskim przepychem cesarza Ottona III, najpotężniejszego wówczas władcę świata
zachodniego, i stąd miał cesarz Otto pielgrzymować pieszo do grobu Św. Wojciecha w
Gnieźnie, drogą pokrytą drogocennymi materiałami.
Inna znowu opowieść wspomina o jakimś nieznanym z imienia władcy, który razem
ze swymi wojami znalazł śmierć w wodach jeziora podczas jakiejś bitwy. Jedno z podań
wspominało coś o jakichś mostach łączących brzegi jeziora z wyspą.
Wszystko to razem zwróciło uwagę niektórych polskich uczonych już na początku
ubiegłego wieku na Ostrów Lednicki, zwłaszcza że na wyspie zachowały się mocno
zniszczone ruiny dużej - jak na owe czasy - świątyni zbudowanej z kamienia. Ponieważ
kamienia tego typu na wyspie nie było, musiał być przywieziony w czasie budowy, którą
określono na koniec X wieku, a więc rzeczywiście na okres powstania państwa polskiego, na
czasy Mieszka I i Bolesława Chrobrego, na czasy Chrztu Polski. A kamienia tego i innych
materiałów budowlanych było bardzo dużo - jak ktoś w przybliżeniu obliczył, na samą tylko
świątynię trzeba było zwieźć przeszło siedem tysięcy wozów dwukonnych.
Archeologowie zaczęli szukać i kopać, i doszli do rewelacyjnego odkrycia. Otóż
okazało się, że Ostrów Lednicki leżał na drodze głównego traktu łączącego Gniezno z
Poznaniem, a droga przechodziła... przez jezioro i przez wyspę po dwóch drewnianych
mostach łączących oba brzegi z Ostrowem. Mosty te miały łączną długość aż przeszło
sześćset metrów.
W tej sytuacji archeologowie wezwali do pomocy płetwonurków z poznańskiego
klubu PTTK i oni właśnie, a wśród nich i mój kolega, odkryli ślady mostu, zatopioną łódź i
sporo rozmaitych resztek broni, takich jak miecze czy topory pochodzące z początku XI
wieku. Znaleziony został też hełm z tegoż okresu, typu używanego przez wojów czeskich,
którzy istotnie w pierwszej połowie XI wieku najechali polskie ziemie i doszli do okolic
Gniezna.
W ten sposób dzięki między innymi płetwonurkom jeszcze jedna legenda stała się
sprawdzonym fragmentem naszej historii - zakończył Pan Wojtek swoje opowiadanie.
- Żeby tak w końcu coś znaleźć - westchnęła Magda.
- Ba, każdy by chciał - dorzuciła zamyślona Ulka.
- Ale czy w naszym jeziorze w ogóle coś jest? - Baleron wyraził swoje powątpiewanie
umocnione bezowocnymi kilkudniowymi już poszukiwaniami.
- Na to pytanie ja też chciałbym usłyszeć odpowiedź. Ale spokojnie. Przeszukajmy
najpierw to jezioro, a jak nic nie znajdziemy, zabierzemy się w następnym sezonie do
sąsiedniego jeziora i może wreszcie natrafimy na właściwe. W końcu niektórzy
archeologowie trawili całe życie, żeby wykopać parę posążków czy parę popękanych skorup.
Nie można być w gorącej wodzie kąpanym...
- No, o gorącej wodzie to w naszym jeziorze nie ma co mówić - wtrącił Dzika
Mrówka, a wszyscy się roześmieli.
- Faktycznie - przyznał ze śmiechem Pan Wojtek. - A wracając do naszych
poszukiwań, to przyjmijmy jedną zasadę: uzbrójmy się w cierpliwość i dowiedzmy sobie, że
jeżeli nawet nie znajdziemy my, to może znajdą nasi następcy, nasi młodsi koledzy. W końcu
ważne jest, żeby w ogóle znaleźć, a to KTO znajdzie, nie ma już chyba tak wielkiego
znaczenia.
- Niby i racja - skonstatował Dzika Mrówka - ale znacznie przyjemniej by było,
gdybyśmy to byli MY.
- FAKT!!! - dorzuciła z głębokim przekonaniem Ulka i powiedziała to takim tonem,
że wszyscy się znów roześmieli, przypomniał się im bowiem Jarek, brat bliźniak Dzikiej
Mrówki, który nad podwodne przygody nad jeziorem przełożył zacisze jakiejś historycznej
biblioteki.
Następne dni znowu nie należały do udanych, bowiem tylko złomowisko ze
znalezionych na dnie jeziora rozmaitych śmieci powiększało się z dnia na dzień. Pan Wojtek
począł się całkiem poważnie zastanawiać, co z tymi pordzewiałymi fantami zrobić. Bo
zostawić przecież na łące nie można w żadnym wypadku, a wywieźć do jakiejś najbliższej
składnicy złomu nie było czym i z zakopaniem w ziemi byłoby też sporo kłopotu i roboty.
Na domiar wszystkiego pogoda się nieco popsuła, niebo było przez przeważającą
część dnia zachmurzone, co jakiś czas kropiło, temperatura wody znacznie się obniżyła, a
słońce tylko z rzadka oświetlało płetwonurków pracowicie przeszukujących jezioro.
Oczywiście na dnie było znacznie ciemniej, a tym samym poszukiwania stały się o wiele
trudniejsze, a ich tempo wyraźnie zmalało.
- Jutro będzie słońce! - oznajmiła przy kolacji Ulka.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. Zawsze w sobotę jest słońce.
- Eee tam, pleciesz - skrzywiła się Magda.
- Zobaczymy. Może chcesz się założyć?
- Zobaczymy.
Ulka chyba rzeczywiście miała jakieś dobre przeczucia albo naprawdę w każdą sobotę
musi świecić słońce, dość że ranek wstał pogodny, słoneczny i znacznie bardziej wesoły niż
poprzednie dwa dni. Ptaki śpiewały jakby głośniej i z większą chyba ochotą, kwiaty kwitły
bardziej kolorowo i wszystkim od samego ranka dopisywał dobry humor.
- Dziś kończymy przeszukiwanie kwadratu „A” - oznajmił Pan Wojtek, który
zakreskowane na mapie obszary jeziora oznaczył kolejnymi literami alfabetu. - Jutro
odpoczynek, bo niedziela, a od poniedziałku idzie na warsztat sektor „B”.
- Do końca alfabetu jeszcze dość daleko - zauważył dość sceptycznie Dzika Mrówka,
ale powiedział to tak cicho, że usłyszała go tylko Ulka, która spojrzała na Marka z wyraźną
dezaprobatą.
Ulka tego dnia była w dobrym nastroju i humorze i właściwie nawet nie bardzo
wiedziała dlaczego. Po prostu są takie dni, kiedy budzisz się rano i wszystko wydaje ci się
O.K. Nie ma żadnych kłopotów, żadnych absolutnie zmartwień, nie myślisz o żadnych
przykrych rzeczach, jednym słowem JEST BARDZO FAJNIE!
Pan Wojtek wyznaczył na ten dzień Ulce skrajny prawy tor. Dalej ciągnęły się
znacznie już głębsze obszary, które nie miały być na razie obiektem „wymiatania”. Na łódce,
jak zwykle przed każdym zanurzeniem się, Ulka sprawdziła dokładnie działanie całej
aparatury, usiadła na burcie łodzi, przechyliła się do tyłu i wpadła plecami do wody, jak to
robili zawsze wszyscy fachowi płetwonurkowie na wszystkich filmach o podwodnym
świecie, które widziała w telewizji, w kinie i na specjalnych pokazach instruktorskich.
CHLUUPPP!!! Nad dziewczyną zamknęła się zielonkawa, rozświetlona słońcem toń.
Woda nie była za ciepła, ale że słońce już od rana dość silnie przygrzewało, przyjemnie było
w niej się zanurzyć. Ulka szybko odnalazła pod wodą linkę kotwiczną początkowej bójki, od
której miała zacząć dzisiejsze poszukiwania. Na lewo od niej widać było Magdę, która już
odpłynęła kawałek, na prawo dno schodziło dość ostro w dół i nie było tam dzisiaj nikogo.
Ulka zeszła niżej, nad samo dno, które w tym miejscu jeziora prawie wcale nie było
porośnięte i jasny piasek złocił się w promieniach świecącego nad wodą słońca. Dzisiaj
będzie łatwo szukać - ucieszyła się Ulka, która niezbyt lubiała rozgarniać rękoma podwodne
zarośla. Podświadomie obawiała się, że w takim zielsku może coś się czaić i że nagle
wyskoczy...
W tym momencie przed oczyma Ulki mignął jakiś smukły kształt.
CO TO? - przestraszyła się, ale już po chwilce odetchnęła z ulgą.
To węgorz - poznała. Spotykali te ryby dość często w czasie swoich poszukiwań i
prawdę mówiąc chłopcy mieli nawet sporą ochotę na podwodne polowanie, ale Pan Wojtek
surowo zakazał, takie bowiem polowania były prawnie zabronione.
Węgorz tymczasem, jakby nie widząc płynącej tuż nad piaszczystym dnem Ulki,
zbliżał się do niej powoli.
Ale duży! - zdziwiła się dziewczyna.
Rzeczywiście, był to jakiś okaz wyjątkowej wprost wielkości, o długości chyba
półtorametrowej i grubości niewiele niniejszej od ręki Ulki, dotychczas bowiem napotykane
w wodach jeziora węgorze zasługiwały raczej na nazwę „węgorzyków”.
To na pewno jest WĘGORZ WSPANIAŁY, WŁADCA JEZIORA! - pomyślała sobie
Ulka, przypomniawszy zasłyszaną w dzieciństwie bajkę, w której występował jakiś bardzo
duży węgorz.
Węgorz z bajki był oczywiście królem jeziora, panem i władcą całego podwodnego
świata. Panował niepodzielnie nad wszystkimi rybami zamieszkującymi wodne głębiny, jemu
podlegały też raki kryjące się w przybrzeżnych podwodnych zakamarkach, wreszcie także
wszystkie żaby i najmniejsze nawet kijanki. Przyboczną gwardię Węgorza Wspaniałego
stanowił doborowy oddział ostrozębych szczupaków, a nadworna orkiestra składała się z
najpiękniej kumkających żab.
Komnaty podwodnego pałacu Węgorza Wspaniałego zdobiły rozmaite muszle o
przedziwnych kształtach i kolorach i piękne wodne kwiaty. Sam Węgorz Wspaniały ukazywał
się zawsze w uroczystym orszaku, złożonym z wszelkich gatunków ryb zamieszkujących
jezioro i w uroczystym stroju królewskim naszywanym perłami sprowadzonymi z dna
dalekich tropikalnych mórz. Głowę Węgorza Wspaniałego wieńczyła misterna, szczerozłota
korona.
Węgorz, którego spostrzegła Ulka, nie nosił co prawda ani naszywanej perłami szaty,
ani złotej korony, ale za to jego skóra lśniła w promieniach padającego z góry słońca jakby
cały był pokryty zielonkawozłotą blaszką.
Węgorz dopiero teraz musiał dostrzec Ulkę, bo skręcił nagle ostro w prawo i począł
odpływać.
Ciekawe, dokąd też płynie - pomyślała Ulka i odruchowo nieomal skręciła za
Węgorzem Wspaniałym.
Gdy po chwili zorientowała się, że odpłynęła w bok od kierunku wyznaczonego
nylonową linką, już, już chciała zawrócić, bo wiedziała, że Pan Wojtek wcale nie byłby
zadowolony z jej niesubordynacji, gdy węgorz - jakby wyczuwając wahania dziewczyny -
zatoczył niewielkie koło, po czym powolutku zaczął odpływać w głąb jeziora.
Eeee tam - pomyślała Ulka - popłynę tylko kawałek za nim, a potem wrócę do liny i
raz dwa dokończę przeszukiwać swoją działkę. Dziś na dnie prawie sam czysty piaseczek, to
uwinę się bardzo szybko i nawet nikt nic nie zauważy.
Tak uspokojona ruszyła w pościg za WĘGORZEM WSPANIAŁYM. Ten tymczasem
płynął majestatycznie łagodnymi, niemal baletowymi ruchami, wyginając swe długie ciało to
w jedną, to znów w drugą stronę.
Ciekawe, gdzie on mieszka? - zastanawiała się Ulka, płynąc wciąż za WĘGORZEM
WSPANIAŁYM.
Zapatrzona w Węgorza Ulka straciła zupełnie rachubę czasu i odległości. W pewnym,
momencie zdała sobie sprawę, że nie bardzo... orientuje się, gdzie w ogóle jest i w którym
kierunku znajduje się podwodny sektor „A”.
Ojej - przestraszyła się - ale będzie draka, jak będę musiała się wynurzyć na
powierzchnię. Co powie pan Wojtek? On tak nie lubi gdy się go nie słucha. Już chyba
najwyższy czas wracać... Ale w którą stronę?
Już, już miała - choć z wielkim żalem - zawrócić i szukać pod wodą swojej linki, gdy
węgorz zaczął schodzić głębiej pod wodę. Popłynęła więc jeszcze kawałek za nim, schodząc
też w dół, w stronę dna. Było tu chyba dość głęboko, bo światło przebijającego przez wodę
słońca docierało znacznie słabsze i wokoło panował zielonkawoszary półmrok.
Nie będę schodzić tak głęboko - przestraszyła się nagle Ulka, przypomniawszy sobie
niezwykle ostre zalecenia Pana Wojtka w tym względzie. - Jeszcze tylko raz spojrzę na
WĘGORZA WSPANIAŁEGO - postanowiła po małej chwilce.
A węgorz tymczasem skręcił ostro w prawo i... znikł Ulce z oczu. Po prostu znikł!
Gdzie on się podział? - zdziwiła się mocno zaskoczona dziewczyna i rozejrzała się
dokoła.
Tuż prawie przed nią, a właściwie POD NIĄ, może ze dwa trzy metry w dole, coś
czerniało w mrocznym świetle. Woda w tym miejscu jeziora była chyba bardziej mętna, a i
głębokość nieco większa, tak że resztki światła z trudem tylko docierały z powierzchni.
Żeby tak mieć reflektor - Ulka przypomniała sobie oglądany niedawno film, którego
akcja toczyła się w podwodnych grotach i pieczarach - albo przynajmniej silną latarkę.
Zawahała się poczuwszy ponowny napływ wyrzutów sumienia, ale wrodzona
ciekawość przezwyciężyła zarówno te wyrzuty, jak i obawę przed Panem Wojtkiem, który na
pewno nie pochwali jej, że tak bardzo oddaliła się od kwadratu „A”. Odbiła się zdecydowanie
nogami uzbrojonymi w płetwy i zeszła jeszcze niżej, do miejsca, gdzie - jak jej się wydawało
- znikł Węgorz Wspaniały! Oczy osłonięte szybką maski przyzwyczaiły się już do
zielonkawego półmroku.
I NAGLE!!!
Tuż, tuż przed Ulka zamajaczyły ukryte częściowo w podwodnych zielskach
fragmenty kilku drewnianych belek, tworzących najwyraźniej jakąś konstrukcję!
Ulka chciała przetrzeć oczy, ale dłoń natrafiła na szybkę maski.
TAK! NIE BYŁO WĄTPLIWOŚCI!!!
DWIE... NIE... TRZY BELKI...
DREWNIANE BELKI POŁĄCZONE ZE SOBĄ...
Wyraźnie widać łączenia. Tak samo to wygląda jak zręby góralskiej chaty ze ściętych
w lesie świerkowych bali, jakie Ulka widywała tylekroć w górskich wioskach: Murzasichlu,
Małem Cichem, Poroninie czy Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie rokrocznie nieomal spędzała
część wakacji ze swoją mamą i bratem.
Ulka prawie nie wierzyła swym oczom. Dopłynęła do belek, dotknęła je ręką, żeby
sprawdzić namacalnie, żeby się przekonać, że to nie jest złudzenie. Belki jednak tkwiły dalej
w swoim miejscu, pociemniałe od starości, oślizgłe od porastających je wodorostów, ale
jednak najprawdziwsze belki, połączone ze sobą ludzką ręką.
O RANY!!! - dopiero teraz dotarło do umysłu Ulki znaczenie jej przypadkowego
odkrycia - CZYŻBY TO BYŁO TO?
W pierwszej chwili chciała zawrócić i płynąć czym prędzej pod wodą do Pana Wojtka
i do swych kolegów i koleżanek, ale na całe szczęście zreflektowała się już po dwóch
pierwszych ruchach.
Przecież ja tu nie trafię - zorientowała się. - Jeżeli tylko odpłynę, to będziemy musieli
Bóg wie ile czasu stracić na ponowne szukanie. Trzeba inaczej. Trzeba koniecznie zaznaczyć
miejsce niespodziewanego odkrycia.
Ale jak?
Nic innego tylko trzeba się wynurzyć. I to możliwie pionowo w górę! Bez względu na
to, co powie Pan Wojtek... bez względu na cokolwiek!
Ulka zmieniła błyskawicznie kierunek. Odbiła się prosto w górę silnym wyrzutem
nóg. Wokoło jaśniało coraz bardziej i po kilku jeszcze ruchach wyskoczyła jak korek na
powierzchnię jeziora.
W pierwszej chwili oślepiło ją jaskrawe słońce. Jeszcze nic prawie nie widząc wyjęła
ustnik aparatu z ust i krzyknęła głośno:
- PAAANIE WOJTKU!!! HOOOP!!! HOOOOPW
Okrzyk Ulki głośnym echem odbił się od lesistych wzgórz otaczających jezioro.
- Hooop! Hooop!!! - zawołała ponownie i rozejrzała się dookoła.
Była oddalona o dobre kilkaset metrów od łódki, prawie na samym środku jeziora. Po
chwili zauważyła, że Pan Wojtek i drugi instruktor wstali z ławeczki w łodzi, przysłonili
dłonią oczy, by ochronić je przed blaskiem słońca igrającego na drobniutkich zmarszczkach
wody, po czym siedli i żwawo pociągnęli za wiosła.
- Co to ma znaczyć, Ulka? - w głosie Pana Wojtka było i zdziwienie, i wyraźna
nagana i obawa wreszcie. Żeby to jeszcze któryś z chłopaków, którym nieraz przecież
strzelają do głowy zupełnie szalone pomysły, ale Ulka? Taka spokojna i zdyscyplinowana,
taka zawsze posłuszna wszelkim poleceniom?
- Panie Wojtku! - zawołała dziewczynka. - Ja potem wszystko wytłumaczę, ale teraz
niech pan szybko schodzi pod wodę. Mnie się wydaje... ja nie jestem pewna... ale mam
wrażenie...
- No, wyduszę z siebie wreszcie - nie wytrzymał Pan Wojtek.
- Ja chyba COS ZNALAZŁAM!
- Gdzie?
- Tu, prosto pode mną.
Pan Wojtek podpłynął łodzią do Ulki, błyskawicznie założył butle i maskę i skoczył
do wody. Nie było go przez dobre kilka minut, a może nawet przez kilkanaście, bo
czekającym na powierzchni czas dłużył się nadzwyczajnie. Podczas tych minut Ulka
wygramoliła się do łodzi i z wielką niecierpliwością i niepokojem czekała na powrót Pana
Wojtka.
Czy sprawdzą się jej przypuszczenia?
Czy to naprawdę TO?
Wreszcie na powierzchni wody znalazł się z powrotem Pan Wojtek. Wyrwał
błyskawicznie ustnik z ust i krzyknął:
- Ulka! JESTEŚ WIELKA JAK SŁOŃ!
To nieco dziwne dla niewtajemniczonych zdanie w ustach Pana Wojtka oznaczało
dowód najwyższego uznania i wręcz zachwytu.
Wyciągnął z wody rękę z uniesionym radośnie kciukiem w górę.
- ALE BOMBA!
- TAM JEST ZATOPIONA WYSPA!!!
- Sławek! - zwrócił się do instruktora w łodzi. - Stawiaj tu bojkę. Natychmiast! Po
obiedzie startujemy wszyscy w tym sektorze.
Wgramolił się do łodzi.
- Gratuluję ci, Ulka! - uścisnął dziewczynę i mocno ucałował w oba mokre policzki.
- Gratuluję z całego serca - powtórzył. - Ale jak ty właściwie się tutaj znalazłaś?
Ulka poczuła, że się cała czerwieni.
Teraz się zacznie - pomyślała spłoszona.
- A tak jakoś... - zaczęła bąkać - pobłądziłam...
Pan Wojtek spojrzał nader podejrzliwie na całą czerwoną Ulkę.
- Zresztą mniejsza z tym - machnął ręką - najważniejsze, że ZNALAZŁAŚ!
A Ulka w tej chwili pomyślała, że to wcale nie ona znalazła, że to KTOŚ ją po prostu
zaprowadził.
Chyba to był naprawdę WĘGORZ WSPANIAŁY, WŁADCA JEZIORA i PAN
ZATOPIONEJ WYSPY - pomyślała Ulka, ale nie powiedziała ani słóweczka, bo i tak nikt by
jej nie uwierzył. Najwyżej by ją wyśmiali i tyle. Jak to chłopaki...
ROZDZIAŁ SZÓSTY,
W KTÓRYM ULKA I DZIKA MRÓWKA RAZEM Z PANEM
WOJTKIEM ODLATUJĄ NAD ADRIATYK
W samolocie zapalił się napis głoszący w dwóch językach, że należy zgasić papierosy
i zapiąć pasy bezpieczeństwa. Ulka nawet nie bardzo początkowo wiedziała, jak się te pasy
zapina, ale siedzący obok niej Dzika Mrówka pomógł jej w tej nieskomplikowanej zresztą
operacji.
- To tak samo jak w naszym samochodzie - powiedział.
- Aha - przytaknęła machinalnie Ulka, ale w tej chwili myślami była zupełnie gdzie
indziej.
A właściwie to jej myśli były rozdwojone, jeżeli nawet nie roztrojone. Bo myślała o
Mamie, która w tym momencie stała jeszcze na górnym tarasie międzynarodowego lotniska w
Warszawie i zapewne machała chusteczką, myślała też o tym wszystkim, co ją czeka w
nieznanej i atrakcyjnie brzmiącej Jugosławii i wreszcie myślała po raz nie wiadomo który o
tych wszystkich wydarzeniach, które spowodowały, że oto siedziała w samolocie przypięta
pasem do fotela, a samolot wolno kołował na start.
Dzika Mrówka miał znacznie mniej problemów i jego myśli kręciły się w zasadzie
głównie koło jednego, najważniejszego tematu: JAK BĘDZIE?
Micia została na lotnisku i choć pożegnanie z Mamą - jak zwykle - było czułe i łzawe
(oczywiście płakała tylko Micia, bo Dzika Mrówka, choć też mu było trochę niewyraźnie,
nigdy by sobie nie pozwolił na publicznie okazywanie takiej niemęskiej słabości), jednak z
chwilą gdy Marek wsiadł wreszcie do samolotu i gdy zatrzasnęły się za nim hermetycznie
drzwi, poczuł się od razu tak, jakby znalazł się nagle w zupełnie innym świecie. W jednej
chwili przestawił się całkowicie. Z miejsca stało się nieważne to, co BYŁO i zostało, tylko to
co JEST, a przede wszystkim to, co BĘDZIE.
Ruszali teraz, sześcioosobowa grupka płetwonurków-żeglarzy do Jugosławii. Na czele
ich stał Pan Wojtek, który oprócz tego, że był doskonałym płetwonurkiem i wyśmienitym,
zapalonym narciarzem, pływał również wielokrotnie na pełnomorskich jachtach jako oficer
wachtowy. Dzika Mrówka, Baleron i jeszcze trzech ich klubowych kolegów: Mirek o
przezwisku Bąbel, szczupły Irek, który był znacznie lepiej znany jako Drzazga i pyzaty Janek
- „Szufla” mieli stanowić trzon żeglarskiej załogi jachtu „Swantewid”, który służył już od
dwóch sezonów jako baza szkoleniowa dla płetwonurkowego klubu i stacjonował na Morzu
Adriatyckim. Dowódcą jachtu w bieżącym sezonie był kapitan Filip, który oprócz tego, że był
wyśmienitym żeglarzem, wcale nie stronił od nurkowania, choć to ostatnie traktował jedynie
jako wypoczynkowy dodatek do swej głównej pasji, którą jednakże przede wszystkim było
żeglarstwo.
Kapitan Filip przebywał na „Swantewidzie” przez cały sezon, a załogi żeglarsko-
płetwonurkowe zmieniały się ruchem wahadłowym co 15 dni przez całe lato, które nad
Adriatykiem było znacznie dłuższe niż w Polsce i trwało od połowy maja do połowy
października prawie.
Razem z żeglarzami leciała także w tej zmianie Ulka, która co prawda żeglarką na
razie nie była, ale którą wytypowano w klubie na adriatyckie nurkowanie przede wszystkim w
nagrodę za wspaniały płetwonurkowy sukces, za znalezienie w jeziorze śladów zatopionego
grodziska. Znalezisko to narobiło sporego szumu w archeologiczno-historycznym świecie,
okazało się bowiem, że wody jeziora kryją niezwykle interesujące materiały, umożliwiające
jeszcze lepsze poznanie naszych bardzo dawnych dziejów.
Okazało się też - po dokładniejszych badaniach przeprowadzonych przez zawodowych
płetwonurków z Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku - że zalane wiele lat temu
grodzisko (jednakże przyczyn tego wodnego kataklizmu na razie nie udało się ustalić)
znajdowało się na ruchliwym handlowym szlaku łączącym przed wiekami morze Bałtyckie z
Morzem Śródziemnym, a generalnie Północ z Południem. Katastrofa musiała przyjść dość
szybko i mieszkańcy opuścili swe domy jeżeli nie w popłochu, to w każdym bądź razie
niezbyt wiele czasu mieli na wyprowadzkę, w resztkach bowiem zatopionego grodziska
znaleziono masę rozmaitych przedmiotów codziennego użytku. Niektóre z nich przedstawiały
prawie bezcenną wartość archeologiczną.
Szum się tedy zrobił wielki koło podwodnego znaleziska, a Ulka przez długi czas była
obiektem zainteresowań ze strony rozmaitych dziennikarzy, radiowców i filmowców nawet. Z
Kroniki Filmowej i z Dziennika Telewizyjnego również. Ulka odpowiadała na setki
różnorakich pytań, pozowała do tysięcy zdjęć. A to w domu, a to w szkole, a to przy
odrabianiu lekcji, a to na ulicy, a to w Klubie, a to w czasie treningu na basenie, a to w
pełnym rynsztunku płetwonurkowym na wodzie i pod wodą, a to dla odmiany kontemplująca
z wielce mądrą miną jakąś poszczerbioną starożytną skorupę.
I o dziwo! Ta zawsze tak bardzo nieśmiała, małomówna i lękliwa Ulka wcale nie
czuła żadnego, ale to najmniejszego nawet zażenowania przed kamerą, mikrofonem czy
obiektywem. Odpowiadała szybko, logicznie i nawet - jak stwierdziła Pani Irena Dziedzic,
która oczywiście zaprosiła Ulkę do Tele-Echa - niezwykle błyskotliwie. Jednym słowem
„cudowne dziecko podwodnej krainy” i urodzona gwiazda filmowo-telewizyjna.
Na całe szczęście Ulce wcale się z tych wszystkich zaszczytów i splendorów w głowie
nie przewróciło. Może stało się to poczęści dzięki temu, że Ulka doskonale pamiętała, komu
właściwie zawdzięczała odkrycie podwodnego grodziska, nikomu jednakże o tym nie
powiedziała. Żadnemu dziennikarzowi, żadnemu fotografowi ani nawet Markowi-Dzikiej
Mrówce, który może jeden jedyny by jej uwierzył i nie wyśmiał. Tak więc Ulka pozostała
ostatecznie prawie taka jak była, nabrała tylko śmiałości, z czym zresztą było jej bardzo do
twarzy.
I jeszcze jedno. Od chwili pamiętnego odkrycia Ulka zrobiła solenne postanowienie:
„Przez całe życie nigdy nie tknę najmniejszego nawet kawałeczka węgorza! W
jakiejkolwiek postaci!”
Tak tedy niedoszła GWIAZDA i „cudowne dziecko podwodnej krainy” miała
wystarczająco dużo powodów, dla których znalazła się w doborowym składzie adriatyckiej
ekipy. Dodatkowo Kapitan Filip i Pan Wojtek zobowiązali się przeprowadzić teoretyczne i
praktyczne - przyspieszone co prawda, ale dokładne - szkolenie Ulki na stopień morskiego
żeglarza, a pozostali męscy członkowie ekipy ustalili między sobą w wielkiej tajemnicy, że
Ulka zostanie obdarzona na „Swantewidzie” wielce honorowym tytułem POKŁADOWEGO
KUKA. Nie trzeba dodawać, że głównym inicjatorem tego pomysłu był Dzika Mrówka, do
którego dołączył się skwapliwie Baleron, obaj dotychczas niezbyt radośnie wspominający
okres kucharzowania i zmywania naczyń (brrr!) na „Stella Polaris”.
Takie mniej więcej myśli przelatywały Ulce przez głowę, gdy tymczasem samolot
Polskich Linii Lotniczych stanął na początku długiego betonowego pasa i próbował silniki
przed startem.
To jeden, to drugi silnik ryczał pełnym basem, potem nagle oba ryknęły zgodnie, pilot
zwolnił hamulce i aluminiowa, srebrzysta maszyna poczęła się toczyć, nabierając rozpędu.
Ulka, skrępowana zarówno zapiętym trochę za mocno pasem bezpieczeństwa, jak i -
co tu ukrywać - niezłym strachem, ciekawie spojrzała w okrągłe okienko.
Szary pas betonu uciekał coraz szybciej do tyłu, coraz szybciej i szybciej migały trawy
i kwiatki rosnące na poboczu lotniskowej płyty. Samolot przetoczył się już spory kawałek
drogi, minął w pędzie prowadzący w bok szeroki pas betonu, ale wciąż jeszcze nie odrywał
się od ziemi.
Ojejej, czy nie za późno? - pomyślało coś w głębi przestraszonej Ulki. Spojrzała na
Dziką Mrówkę, który usiłował zrobić dość bohaterską minę na nieco przybladłej, roześmianej
zazwyczaj twarzy.
Czy ten pilot da radę wystartować? - pomyślało coś w środku Dzikiej Mrówki.
Samolot tymczasem pędził i pędził zupełnie jakby pas startowy wcale się nie kończył.
A przecież...
Nagle... Ulka dostrzegła w okrągłej szybce, że ziemia gwałtownie zaczęła uciekać w
dół, a cały samolot jakby stanął dęba, tak że miła, uśmiechająca się wciąż stewardessa stojąca
u wejścia do kabiny pilotów znalazła się nagle znacznie powyżej pasażerów i ich foteli.
Samolot piął się do góry, a w okrągłym okienku mignęły inne samoloty, stojące
rzędem przed budynkiem dworca lotniczego, z tarasem, na którym na pewno wszystkie
Mamy machały wciąż chusteczkami mokrymi od pożegnalnych łez, a potem nagle przechylił
się gwałtownie i całe okienko wypełniła szara szachownica warszawskich ulic, ustawionych
jakby na jakiejś bardzo pochyłej desce. Gdy Ulka spojrzała w okrągły iluminator po
przeciwnej stronie samolotu, dojrzała w nim - dla odmiany - tylko samo bezchmurne,
niebieskie niebo.
Dziwne - pomyślała.
Po chwili pilot wyrównał maszynę i pod sobą Ulka oraz przechylony przez nią Dzika
Mrówka dojrzeli rozległą panoramę Warszawy.
- O, popatrz, widać Zamek Królewski - powiedziała Ulka.
- I całe Stare Miasto - dorzucił Marek. - I Wisłę.
- I mosty na Wiśle. Popatrz, jaki pociąg malutki na tym moście. A w Wiśle widać
wyraźnie każdą płyciznę, każdą piaskową mieliznę. Widzisz?
- Widzę - potwierdził Dzika Mrówka. - Ale widzę też, jaka brudna jest królowa
naszych rzek... - w tej chwili pomyślał, że niechętnie zanurzyłby się w wiślane wody tu w
Warszawie.
Istotnie, z tej wysokości widać było wyraźnie płynące z prądem rzeki jakieś tłuste
plamy opalizujące w słońcu i odcinające się od niebieskoszarej wstążki wody.
W tym momencie zgasły w samolocie światła nakazujące zapięcie pasów i zakazujące
palenia papierosów, a w głośnikach odezwał się miły kobiecy głos:
- Kapitan Majkowski wraz z załogą wita serdecznie państwa na pokładzie samolotu
Polskich Linii Lotniczych. Samolot będzie leciał na wysokości 10 000 metrów, przylot do
Dubrownika spodziewany jest o godzinie 14 minut 20 czasu polskiego. Życzymy
przyjemnego lotu!
Zaraz potem zostało powtórzone to samo po angielsku.
Samolot leciał teraz równo. Pod skrzydłami rozpościerała się piękna, kolorowa
panorama Polski. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się szachownice uprawnych pól, zieleniły łąki i
pastwiska, gdzieniegdzie ciemniały lasy. Raz po raz ziemia mrugała do lecącego samolotu
nagłym blaskiem, jakby porozumiewawczego znaku. To promienie słoneczne odbijały się w
wodnych taflach jezior, stawów czy rzek. Tu i ówdzie widać było szare cienkie wstążeczki
dróg, a na nich maleńkie miniaturki kolorowych samochodów. Gdzieniegdzie poutykane były
równie maleńkie domki, stodoły, ogrody i sady.
Piękna, najbardziej plastyczna mapa ojczystego kraju przesuwała się przed oczyma
Ulki i Marka.
Po chwili do kabiny pasażerskiej weszły dwie uśmiechnięte stewardessy i zaczęły
podawać drugie śniadanie.
- Wiesz co - powiedziała Ulka zajadając chrupiącą bułeczkę z plasterkiem szynki - ja
to się trochę bałam, jak startowaliśmy. Samolot pędził i pędził po lotnisku i pomyślałam, że
może coś złego się stało i pilot nie może wystartować. Niby leciałam już samolotem, wtedy w
Płocku, ale tam to było zupełnie coś innego. Tamten samolocik to raz dwa wzbił się w
powietrze i wcale tak szybko nie pędził jak ten, a i miejsca dla startu takiego małego
samolociku było bardzo dużo. Całe ogromne trawiaste pole.
- Płockie lotnisko to całkiem malutkie w porównaniu do Okęcia. Tyle tylko, że ten
samolot, którym teraz lecimy, jest zupełnie inny. I duży, i odrzutowiec, i w ogóle.
- Ja to niby wszystko wiem, ale w Płocku to się nie bałam prawie ani trochę, a tutaj
tak. A ty?
- Co ja? - zapytał Marek.
- Ty, czy też się bałeś?
Dzika Mrówka już, już miał odpowiedzieć z miną Bóg wie jakiego lotniczego
globtrotera, że co mi taki start, zwykła sprawa, po prostu normalka, gdy nagle poczuł w głębi
duszy, że to by było nie w porządku zgrywać przed Ulką wielkiego bohatera i odrzekł:
- Wiesz, co ci powiem? Ja się też bałem.
- Troszeczkę - dodał jednakże po chwili - ale lepiej nie mów o tym nikomu, dobrze?
- Dobrze - uśmiechnęła się porozumiewawczo Ulka - i ty też nie mów nikomu, że ja
się bałam.
Tymczasem w dole, pod samolotem, krajobraz zmieniał się jak w wielobarwnym
kalejdoskopie. Pojawiały się najpierw wzgórza i pagórki, a potem już wyrosły góry i
stewardessa oznajmiła przez głośnik, że „właśnie mijamy granicę Polski”. A jeszcze potem
samolot ogarnęły chmury, na moment zrobiło się w kabinie zupełnie szaro i niezbyt
przyjemnie, ale po chwili znowu zajaśniało słońce jednakże w dole nie było już widać ziemi.
- Popatrz, popatrz - zawołała radośnie Ulka - jesteśmy w niebie!
Istotnie. Poniżej samolotu, jak tylko daleko sięgnąć wzrokiem, rozciągały się
olśniewająco białe w słonecznych promieniach puszyste kłęby. Zalegały miękkim dywanem
aż po sam horyzont i tylko od czasu do czasu wyrastały w górę, tworząc zupełnie
nieoczekiwane i całkiem fantastyczne kształty.
- Popatrz - entuzjazmowała się Ulka - tam na prawo to zupełny zamek. Są baszty i
mury obronne, o, jest nawet brama i zwodzony most!
- A tam - dorzucił Marek - zupełnie smok wawelski. Tutaj ma otwarty pysk, a tam,
bardziej w lewo jest jego ogon. O, teraz wspiął się na tylne łapy. A teraz zamienił się nagle w
jakąś bardzo dużą żabę, taką wielką ropuchę.
- Ja tam raczej widzę drzewo - zaoponowała Ulka. - Duże rozłożyste drzewo, podobne
do tego, które rośnie przed naszą szkołą.
Oboje zamilkli na moment, każde bowiem pomyślało o pozostawionych w kraju
koleżankach czy kolegach.
Szkoda, że nie ma z nami Magdy - pomyślała Ula. - Byłoby mi chyba raźniej we dwie.
A poza tym jest w ogóle bardzo fajna.
Ale będzie co opowiadać po powrocie do klasy - fantazja wyraźnie zaczęła ponosić
Marka. - Wszyscy pootwierają usta na całą szerokość. Odetnie im całkowicie powietrze! Mur,
beton!
Potem chmury ustąpiły i pod spodem ukazała się bardzo rozległa równina przecięta w
środku jakąś dużą rzeką. Były to - jak powiedział pan siedzący przed Markiem i Ulką do swej
sąsiadki - węgierskie stepy, czyli puszta, i Dunaj. A potem były znowu góry, chyba jednak
wyższe niż Tatry, bo wierzchołki nosiły jeszcze czapy ze śniegu, mimo że to przecież było
lato, i po następnych kilkunastu minutach zabrzmiał głos stewardessy w głośniku:
- Proszę zakończyć palenie i zapiąć pasy bezpieczeństwa! Za kilka minut samolot
będzie lądował na lotnisku pod Dubrownikiem. Temperatura powietrza na lotnisku plus
dwadzieścia osiem stopni Celsjusza.
Samolot wyraźnie obniżył się i nagle Ulka i Dzika Mrówka dojrzeli przed sobą
jasnobłękitną, błyszczącą w słońcu tysiącami odblasków taflę.
- MORZE!!! - zawołali oboje równocześnie.
Przed ich oczyma leżał Adriatyk, czyli Bursztynowe Morze, jak można przetłumaczyć
Jadransko Morę - jego nazwę w serbo-chorwackim języku. Samolot schodził w dół.
- Ale cudownie! - wykrzyknęła Ula i przywarła nosem do szyby. - To jest tak piękne,
że chyba zupełnie nieprawdziwe! - dorzuciła po chwili.
Istotnie. W dole rozpościerała się wspaniała panorama. Do stóp wyniosłej góry,
porośniętej bujną zielonością, przytulone było urocze, bajecznie kolorowe, malownicze
miasto. Leżało na wysuniętym w morze cyplu, o który rozbijało się błękitne morze w białych
gejzerach pian, całe otoczone wyraźnie widocznymi z samolotu murami obronnymi i pokryte
plątaniną małych, wąskich, ciasnych uliczek. Od rażącej w słońcu bieli ścian domów odbijał
jaskrawo żywy ton dachówek.
- Jak pomarańczowy tort z bitą śmietaną - skojarzyło się nagle Ulce i aż ślinka
pociekła na samo wspomnienie.
W niewielkiej błękitnej zatoczce bieliły się małe stateczki. To stały setki rozmaitych
łódek i motorówek. Zatoczki strzegły z obu stron potężne szare kamienne mury i bastiony
obronne. Za starym miastem rozciągały się na zachód szersze, zadrzewione ulice i aleje
nowego miasta z basenami portowymi, a jeszcze dalej, na zielonym, wysuniętym w morze
półwyspie bieliły się potężne, supernowoczesne hotele i pensjonaty.
Ależ to jest całkiem fantastyczne! Miasto zupełnie jak z kolorowej bajki - szeptała
zauroczona Ula, a Marek, który bez przerwy zaglądał jej przez ramię, zupełnie zaniemówił z
wrażenia, co u Dzikiej Mrówki było zjawiskiem nadzwyczaj rzadkim i zdecydowanie
nietypowym.
Pilot samolotu - jakby w formie dodatkowej premii chciał przedstawić pasażerom z
Polski dalmatyńskie wybrzeże z najlepszej strony - przechylił maszynę i zatoczył duży łuk
nad morzem. Stąd rozpościerał się wspaniały widok na rozłożone w dole wybrzeże z
licznymi, jakby specjalnie wyrzeźbionymi w skałach zatoczkami, wzdłuż których jeden obok
drugiego stały nowoczesne hotele, pensjonaty, domy wypoczynkowe. Przed hotelami złociły
się wąskie paski piaszczystych plaż, za budynkami zboczem góry ciągnęła się jasna smuga
krętej szosy. Dalej na wschód widać było tarasowate pólka, na których dojrzewały słynne
jugosłowiańskie winogrona.
Samolot leciał teraz w stronę wybrzeża, prosto w dolinę u podnóża wyniosłych
szczytów.
- Gdzie on leci? - zlękła się znowu Ulka, ale w tym momencie dojrzała betonowe pasy
startowe.
Lotnisko - odetchnęła.
Pilot obniżył samolot jeszcze bardziej i delikatnie, bez wstrząsów posadził ciężką
maszynę na ziemi. Znowu ryknęły silniki pełnym basem, tym razem hamując pęd samolotu i
po chwili skręcił i kołował pod nowoczesny pawilon portu lotniczego CILIPI koło
Dubrownika.
- Nareszcie! - Ulka odetchnęła z wyraźną ulgą i chciała odpiąć pas, ale jakoś jej się to
niezbyt udawało i dopiero Dzika Mrówka pokazał swojej sąsiadce, że to zupełnie proste.
Gdy wysiedli z samolotu, uderzyło wszystkich nagrzane powietrze jakby nagle
wskoczyli do wnętrza gorącego pieca piekarskiego tuż, tuż przed włożeniem chleba
przygotowanego do pieczenia.
- Gorąco! - stwierdziła odkrywczo Ulka.
- Fakt! - przyświadczył Dzika Mrówka.
Poszli całą grupą do wyjścia, przy którym stali funkcjonariusze jugosłowiańskiej
straży granicznej. Dalej była duża sala z kręcącym się wkoło taśmowo-płytkowym
transporterem.
- A to co? - zdziwiła się Ulka wskazując na transporter.
Marek, tym razem nie wiedział, co powiedzieć, sam bowiem był po raz pierwszy w
życiu na sali lotniczych odpraw i mruknął tylko coś bardzo niewyraźnie pod nosem, ale już po
chwili odpowiedź niejako nadeszła sama.
Rzeczywiście „nadeszła”, bowiem z małych, zakrytych zasłoną drzwiczek poczęły
jedna po drugiej wysuwać się na krążący transporter walizki, torby, kufry, paczki. Jednym
słowem bagaż podróżnych, którzy dopiero co wysiedli z samolotu. Ludzie podchodzili do
wolno sunących waliz, brali je i nieśli do stojących nie opodal celników.
Strumień walizek i rozmaitych toreb płynął powoli, ale nieprzerwanie, gdy nagle za
zasłonką zaczęło się jakieś zamieszanie. Coś tam poczęło się kotłować, coś przewracać, a z
otworu przestał wypływać strumień bagażu.
Do zakleszczonego czymś białym otworu podbiegło dwóch pracowników lotniska.
Przez dobrą chwilę szarpali się z jakimś mocno opornym ciężarem, szamotali i wreszcie
wyciągnęli spory... żeglarski worek z żaglowego płótna, na którym dużymi, starannie
wyhaftowanymi pomarańczową nitką literami rzucał się w oczy napis:
Pracownicy lotniska rzucili oporny worek na transporter i stanęli obok z wielce
ponurymi minami, bacznie obserwując, do kogóż to też może należeć ten potężny wór, który
tyle kłopotów im sprawił. Ulka już, już chciała podbiec do transportera, gdy wtem spojrzała
na dwóch groźnie wyglądających tragarzy i zawahała się przez moment.
- Bierz, co się łamiesz - usłyszała z tyłu szept Dzikiej Mrówki - jesteś dziewczyna, to
ci nic nawet nie powiedzą.
Na takie dictum Ula zdecydowała się błyskawicznie, podbiegła lekko do transportera i
chciała podnieść swój worek. W obu ponurych dotychczas cerberów jakby nagle strzelił
piorun. Z ich niezbyt przyjaźnie wyglądających twarzy znikły momentalnie ponure grymasy i
nawet zrobili pewne wysiłki, aby stworzyć coś na kształt imitacji uśmiechu. Jeden przez
drugiego rzucili się do nieszczęsnego worka, wyrywając go sobie nieomal i podali wdzięcznie
uśmiechniętej Ulce.
W tym momencie coś się znowu zakotłowało w ciasnych drzwiczkach bagażowych.
Obaj portierzy, potężne zresztą i barczyste chłopy, rzucili się na wyścigi do okienka z
wdziękiem dorodnych hipopotamów, błyskawicznie wyszarpali drugi, również zakleszczony
żeglarski wór i spojrzeli z grymasem imitującym uśmiech na Ulkę.
Ulka lekko skinęła głową i obaj tragarze w mig podrzucili worek aż pod samą ladę, za
którą królował uroczysty, pełen urzędniczej powagi Pan Celnik. Szybko zagadali coś do
Celnika w języku niby to zbliżonym do polskiego, z którego jednak ani Ula, ani stojący za nią
Marek nie zrozumieli ani jednego słowa, a Pan Celnik z niezwykle ważną i skupioną miną
zrobił na leżącym worku krzyżyk różową kredą i napisał jakiś zygzaczek, zapewne udający
niezwykle ważny, superurzędowy podpis.
Na białym, żeglarskim worku czerniła się i żółciła olbrzymia MRÓWKA, a gdyby
ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, wokół mrówkowego portretu biegł napis wymalowany
jadowicie zieloną farbą:
- Hvala - powiedział Pan Celnik do Ulki, a gdy ta podsunęła mu tym razem swój
worek, zrobił nieco zdziwioną minę, ale postawił drugi krzyżyk i drugi urzędowy zygzak.
- Hvala - powtórzył Pan Celnik po raz drugi i ręką dał znać, że celna odprawa dwóch
żeglarskich worków z dziwnymi napisami została zakończona.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Ulka, a Dzika Mrówka rzucił się dziewczynce do
pomocy, porywając czym prędzej worek z wizerunkiem mrówki.
Przez drzwi prowadzące do poczekalni przeciskała się akurat jakaś starsza pani,
obarczona dwiema pokaźnymi walizkami, dwiema wypchanymi mocno siatkami, parasolką i
jeszcze trzema pudełkami zawiniętymi w ozdobny papier i przewiązanymi kolorowymi
wstążeczkami.
Marek odstawił swój worek i pomógł starszej pani.
- Hvala - usłyszał.
Pewno, że chwała Bogu, że to się wszystko skończyło - pomyślał Marek, cokolwiek
jednak zdziwiony, nie mógł bowiem w żaden sposób wykombinować, skąd ta obca mu
zupełnie osoba wie, że Marek obawiał się nieco kontroli celnej. Nie żeby coś przewoził
nielegalnie przez granicę, ale po prostu miał worek tak ciasno upakowany, że gdyby mu
przyszło wszystkie rzeczy wyciągać ze środka, to na pewno w żaden sposób nie dałby rady
wpakować ich z powrotem do worka.
- Ulka, czemu oni tak wszystko i wszystkich chwalą? - zapytał nieco zdziwiony,
zanim jednak dziewczyna zdołała cokolwiek odpowiedzieć, jakiś młody chłopak przytrzymał
jej wahadłowe drzwi, aby mogła swobodnie przejść przez nie z żeglarskim workiem na
ramieniu.
- HVALA! - powiedziała Ulka i uśmiechnęła się do chłopaka.
- Coś ty powiedziała? - zdziwił się nie na żarty Dzika Mrówka.
- Jak to co, powiedziałam „hvala”.
- Tyle to słyszałem, ale co to znaczy?
- Po prostu „dziękuję”.
- No, ale skąd wiedziałaś?
- Sprawa prosta jak obręcz. Domyśliłam się. Niewielka to sztuka - odparła Ulka, a
Dzika Mrówka spojrzał na swą koleżankę z wcale niekłamanym podziwem.
Zupełnie inna ta Ulka niż była kiedyś - pomyślał. - I bystra się jakaś zrobiła taka,
jakby zupełnie nie była „babą” - dodał po chwili w myślach z typową dla młodych
„mężczyzn” w wieku ...nastu lat zarozumiałością i wyższością.
Po drugiej stronie barierki czekali na „podwodnych żeglarzy” - jak ich ktoś dosyć
może złośliwie, ale i zupełnie trafnie określił przed wyjazdem z Polski - koledzy, których
przyjechali tu zmienić. Mieli oni odlecieć do kraju za niespełna dwie godziny, tym samym
polskim samolotem.
Witali teraz następną „zmianę warty” na „Swantewida” uśmiechnięci, opaleni na brąz,
wypoczęci.
- Jak było? - zagadnął Dzika Mrówka jednego z nich, zresztą kolegę klubowego i
jednocześnie szkolnego, tyle tylko, że ze starszej klasy.
Tamten zamiast odpowiedzi zgiął najpierw prawe ramię w geście oznaczającym, że
wszystko było jak najbardziej O. K., a na podkreślenie dodatkowo wyciągnął kciuk ku górze.
- Chłopcy - odezwał się drugi z czekających - taaaaka bomba!
- A jaka woda czysta! - zachwycał się trzeci. - Na trzydziestu metrach możesz czytać
w gazecie drobne ogłoszenia.
Dzika Mrówka przez króciutki moment starał się wyobrazić siebie siedzącego na dnie
morskim na jakimś dużym kamieniu jak na fotelu na głębokości trzydziestu metrów i
czytającego gazetę: „Kupię używany zegar ścienny, może być nie na chodzie”, „Sprzedam
przednią szybę do mercedesa” i tak dalej, ale nie za bardzo jakoś mu to wychodziło, wrócił
więc szybko do rzeczywistości.
- A żarcie? - spytał. - Jakie?
- Niezgorsze - usłyszał w odpowiedzi. - Zależy wszystko od kuka.
Dzika Mrówka lekko skrzywił się na te słowa i spojrzał z niezbyt ukrywaną nadzieją
na Ulkę. Razem z odjeżdżającymi przybył też na lotnisko Kapitan Filip.
- Dobro dośli nad Jadranskom Morem! - powiedział po serbo-chorwacku, co miało
oznaczać „Witajcie nad Adriatykiem”.
- Dobro dośli! Hvala! - odrzekła Ulka i wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem, a ona
- o dziwo! - wcale, ale to wcale nie była speszona i nawet nie miała na buzi najlżejszego
choćby rumieńca zażenowania.
A potem było pożegnanie z odjeżdżającymi, ładowanie się wśród pokrzykiwań i
śmiechów do małej furgonetki, która wyglądała wkrótce jak obładowany ponad miarę
wielbłąd co najmniej sześciogarbny, i była przyjemna jazda krętą szosą, przy której raz po raz
rosły rozłożyste palmy z pióropuszami liści i potężne kolczaste agawy, a za każdym zakrętem
odkrywał się taki widok, że dosłownie zapierało dech w piersiach z zachwytu.
W górze świeciło złote południowe słońce, na niebie nie było najmniejszej nawet
chmurki, a woda w morzu miała jasny seledynowobłękitny kolor.
ROZDZIAŁ SIÓDMY,
PEŁEN PIĘKNYCH WIDOKÓW DALMATYŃSKIEGO WYBRZEŻA
- Witam was wszystkich serdecznie na pokładzie poczciwego „Swantewida”! -
powiedział Kapitan Filip, gdy dotarli już do jachtu. Żeglarskie worki, na razie jeszcze nie
rozpakowane, leżały kupą na pokładzie, na którym poza tym panował idealny porządek.
Wszystkie drewniane klepeczki pokładu lśniły niepokalaną wręcz białością, okucia błyszczały
jak małe słoneczka w dużym adriatyckim słońcu. Liny leżały pięknie sklarowane, żagle
zwinięte pokazowo, a przed trapem, łączącym jacht z kamiennym molo, wisiała wielce
wymowna i dla każdego chyba zrozumiała tabliczka, wzorowana na drogowych znakach
zakazu. Na białej, podzielonej poziomą linią tarczy z czerwoną obwódką widniały czarne
sylwetki dwóch bucików, damskiego na górze i męskiego na dole. Oba przekreślone były na
krzyż czerwonym iksem.
Oznaczało to, jak można się było niezwykle łatwo domyśleć, że zabrania się
wchodzenia na pokład jachtu w jakimkolwiek obuwiu. Wszyscy zatem teraz stali na bosaka,
co wyglądało dość śmiesznie, ponieważ nikt nie zdążył się jeszcze przebrać po podróży w
żeglarskie, bardziej odpowiednie na jacht ciuszki.
- Otóż, moi drodzy, czeka was teraz kilkanaście dni wypoczynku, bo te obowiązkowe
zajęcia i treningi płetwonurkowe i żeglarskie to sama przyjemność, a nie żadna praca.
Oczywiście zapomniałem o jednym członku nowej załogi, a właściwie o jednej, która posiada
dodatkowy obowiązek, prawda? - zwrócił się do Ulki, która przytaknęła ochoczo. - W
związku z tą sytuacją zdecydowałem, że dla skutecznego odciążenia naszej jedynaczki
zwolnimy ją z obowiązków kuka na okres rejsu. Zgoda, panowie dżentelmeni?
Dzika Mrówka rzucił w tym momencie krótkie acz bardzo wymowne spojrzenie na
Balerona, a Baleron na Dziką Mrówkę, obaj jednakże powiedzieli „zgoda”.
- Coś mi się zdaje, że nie słyszałem w głosach niektórych z was należytego
entuzjazmu - roześmiał się Kapitan Filip - i to „zgoda” wskutek tego zabrzmiało jakby bardzo
anemicznie. Prawda, Dziki?
- ZGODA!!! - krzyknął Dzika Mrówka z taką mocą, że aż załogi wszystkich jachtów
stojących w Starym Porcie Dubrownika, leniwe opalające się w popołudniowym słońcu,
poderwały się na równe nogi.
- No, no, no, bez przesady - mitygował chłopca Kapitan Filip. - Chociaż, co prawda,
przy twoich talentach kulinarnych, taki wielki zapał jest nawet usprawiedliwiony.
W tym miejscu Baleron nie wytrzymał i parsknął śmiechem, Dzika Mrówka poczuł ze
złością na samego siebie, że się czerwieni na twarzy (czyżby to czerwienienie przeszło z Ulki
na mnie? - pomyślał w nagłym popłochu), a pozostali członkowie załogi, nie wiedzący
dokładnie, o co chodzi, patrzyli nieco zdetonowanym spojrzeniem to na Kapitana, to na
Balerona, to na Dziką Mrówkę.
- No, dobrze - odezwał się znów Kapitan - dość żartów. Przedstawię wam teraz
szczegółowy rozkład zajęć na dzisiejsze popołudnie i ramowy plan na najbliższe dni.
Po rozpakowaniu się, umyciu i przebraniu, jednym słowem po rozgoszczeniu się na
naszej łajbie, zapraszam na zimną kolację, którą przygotowali dla was schodzący z jachtu.
Taki tu panuje obyczaj. A wieczorem mały spacerek po uroczym Starym Mieście.
Jutro przed południem szczegółowsze zwiedzanie niektórych tutejszych zabytków i
rzeczy godnych widzenia, a po obiedzie mały, próbny rejs wokół Dubrownika.
Załogę dzielimy na dwie wachty. Ja obejmuję jedną, Wojtek drugą. Ulę biorę do mojej
wachty, bo nieopatrznie podpisałem cyrograf, że zrobię z niej żeglarza.
Plan waszego tu pobytu przewiduje żeglowanie wzdłuż uroczego i ciekawego
turystycznie i żeglarsko wybrzeża dalmatyńskiego od Dubrownika aż prawie po albańską
granicę na południu, ze szczególnym uwzględnieniem tutejszego fenomenu natury, Boki
Kotorskiej. A teraz pytanie za dwadzieścia punktów. Co to jest fiord i gdzie coś takiego się
znajduje?
Młodzi żeglarze spojrzeli nieco zdziwieni na Kapitana Filipa po pierwsze, że tak
zmienił temat, a po drugie, że pyta o takie proste i oczywiste rzeczy. W chwilę potem
wszyscy podnieśli ręce do góry, tak jak w szkole, dając znak, że gotowi są odpowiedzieć.
- Oczywiście - roześmiał się Kapitan Filip - wszyscy wiedzą. Jasne, że fiord to -
popularnie mówiąc - wąska, długa i kręta zatoka morska, wciśnięta między nadbrzeżne góry.
Po prostu taka jakby zatopiona przez morze górska dolina i wszyscy wiedzą, że takie fiordy to
specjalność Norwegii, prawda?
- Prawda - odpowiedzieli zgodnym chórem.
- No to ja wam powiem, że się mylicie!
- Jak to? - nie wytrzymał, jak zwykle, Dzika Mrówka.
- A tak to, że o kilkadziesiąt mil stąd znajduje się jak najbardziej prawidłowy fiord,
właśnie owa Boka Kotorska, jedyny w tych okolicach adriatycki fiord. I powiem wam, że gdy
pierwszy raz tam wpływałem na jachcie, to gdyby nie palmy na brzegu myślałbym, że padłem
ofiarą gigantycznej pomyłki nawigacyjnej i zamiast na Adriatyk wpłynąłem na Morze
Norweskie.
- Bagatela - mruknął Dzika Mrówka - taaaaka pomyłka...
- No, wiesz, Marek, na morzu bywa rozmaicie, a i rozmaici są też nawigatorzy -
roześmiał się Kapitan Filip. - Zresztą - dodał po chwili - mógł Kolumb pomylić się o ładnych
parę tysięcy mil i odkryć Ameryką zamiast, jak się spodziewał, dotrzeć do brzegów Azji, to
można by było pomylić Adriatyk z północnym Atlantykiem. Zawszeć mniejsza różnica.
- No, dobra - zakończył Kapitan. - To by było na razie tyle - A teraz do roboty i za pół
godziny zapraszam na lekką kolacyjkę.
Na kolacyjkę była doskonała lokalna kiełbasa, tak zwane salami, pokrojona na
cieniutkie plasterki, rozmaite serki, czerwona i zielona papryka w dużej obfitości, pieczywo i
masło, a na deser koszyk smakowitych, wielce dorodnych owoców.
Odświeżeni, przebrani i najedzeni zeszli wszyscy z jachtu na niewielkie kamienne
molo wychodzące kilkadziesiąt metrów w głąb małej zatoczki, tworzącej naturalny basen
wśród skał. Z prawej strony port osłonięty był ciężkim kamiennym masywem półokrągłej
baszty obronnej z małymi wąskimi okienkami, z lewej natomiast rozłożył się niższy nieco
bastion, również o wyraźnie militarnym przeznaczeniu. Od morza zatoczkę pełną jachtów,
łodzi i motorówek zamykał niewielki łamacz fal, po którego obu stronach znajdowały się
wejścia do basenu.
Na zapleczu niejako porciku pod szerokimi arkadami mieściła się kawiarnia
wypełniona teraz, ciepłym popołudniem adriatyckiego lata, tłumem turystów. Dalej widać
było pomarańczowe dachy miasta przetkane tu i ówdzie strzelistymi wieżami, a po lewej
stronie, wysoko w górę pięło się porośnięte bogatą roślinnością zbocze.
- Jesteśmy w samym sercu, w najważniejszym punkcie jednego z najpiękniejszych
miast, jakie znam, starego, sławnego Dubrownika, czyli dawniejszego rzymskiego jeszcze
Ragusium - zaczął Kapitan Filip.
- Dubrownik przez całe wieki żył, i to dobrze żył, czerpiąc niebagatelne dochody z
dwóch rzeczy: z handlu i żeglugi. A obie te sprawy skupiały się właśnie tu, w starym
dubrownickim porcie, którego nieomal niezmienny kształt przetrwał szczęśliwie całe wieki i
dochował się aż do naszych dni.
Pomyślcie, w tak niewielkim basenie, gdzie dziś stoją tylko jachty i motorówki, stało
w latach świetności Republiki Dubrownickiej zapewne kilkadziesiąt brzuchatych statków
handlowych. Dubrownickie karaki, bo tak w XV-XVI wieku nazywano typ statków
budowanych w tutejszych stoczniach, wypływały stąd pod rozkazami kapitanów-kupców
zarówno na wschód, do portów Lewantu, jak i na zachód, do pobliskiej Italii, do Hiszpanii i
dalej, przez gibraltarską cieśninę i ocean do Francji, Anglii czy ówczesnej Flandrii, a obecnej
Holandii.
Tam dalej, na brzegu, gdzie dziś widzimy kawiarnie, restauracje, hotele i pensjonaty
pełne turystów z całego świata, kiedyś stały składy i magazyny handlowe, stocznie i banki,
prowadzące rozmaite interesy z całym ówcześnie znanym światem.
Tak wielkiego bogactwa portu trzeba było bronić, dlatego też portu strzegą dwa
potężne, nie do zdobycia przy ówczesnej technice wojennej, forty. Ten z prawej, patrząc od
strony miasta, to Fort Świętego Jana, obecnie przekształcony w muzeum morskie i
etnograficzne, z dużym i dobrze wyposażonym akwarium, które jutro obowiązkowo
zwiedzimy, a z lewej Fort Revelin z pięknie zachowanymi fragmentami obronnej
architektury, z kamienną bramą i równie starym kamiennym mostem.
Działa ustawione w basztach tych obu potężnych na owe czasy fortów panowały
całkowicie nad całą zatoką przed Dubrownikiem, a sam basen portowy można było
dodatkowo w razie niebezpieczeństwa inwazji ze strony jakiegokolwiek nieprzyjaciela od
strony morza zamknąć po prostu na... kłódkę.
- Zamknąć na kłódkę? - powtórzyli równocześnie równie zdumieni Baleron i Dzika
Mrówka i spojrzeli na Kapitana Filipa. Znali go dość dobrze i wiedzieli, że lubi żartować od
czasu do czasu, ale żeby aż w taki sposób chciał ich wystrychnąć na dudka? To nie pasowało
do kapitana; „zamknąć port na kłódkę” brzmiało równie prawdopodobnie jak „drzwi do lasu”.
- A tak, tak - potwierdził Kapitan Filip, widząc wielkie zdziwienie i niedowierzanie na
twarzach słuchaczy. - I to dosłownie. Mianowicie przeciągano solidny łańcuch między
Fortem Świętego Jana a falochronem oraz drugi podobny między falochronem i wieżą
Świętego Łukasza, niestety już nie istniejącą, a która stała ot tam, mniej więcej gdzie dziś stoi
ten dom z małą wieżyczką. A każdy łańcuch, choćby i największy, można przecież zamknąć
na kłódkę, no nie?
- Tylko, że kłódka musi być odpowiedniego formatu - zauważył przekonany już
prawie Marek.
- Oczywiście, ale dobrych ślusarzy nie brakowało wówczas w bogatym Dubrowniku i
zrobienie największej nawet kłódki nie stanowiło chyba żadnego problemu. A więc w ten
sposób zamykano port i już żaden okręt wojenny ani żaden brander nie mogły dostać się do
basenu.
- A co to ten brander? - zapytała Ula.
- To taki okręt wojenny, który był wypełniony jakimś łatwopalnym materiałem i
podpalany. Załoga ustawiała w odpowiedni sposób żagle i w ostatniej chwili uciekała z okrętu
na szalupach. A taki płonący brander płynął prosto na nieprzyjacielskie okręty i podpalał je i
one paliły się albo wylatywały w powietrze - Dzika Mrówka wypalił jak karabin maszynowy,
zanim Kapitan zdążył otworzyć usta.
- Zgadza się - zdołał tylko powiedzieć, gdy Dzika Mrówka zamilkł, by nabrać tchu.
- No i wyobraźcie sobie - ciągnął dalej Kapitan Filip - że tutaj dopływały statki
handlowe ze wszystkich znanych podówczas zakątków świata, a Dubrownik handlował już
wtedy, gdy jeszcze ani Vasco da Gama nie odkrył drogi morskiej do Indii, ani Kolumb nie
odkrył Ameryki, ani Magellan nie opłynął świata wokoło. A więc przepływały dubrownickie
karaki pełne drogocennych towarów ze Wschodu. Wieziono je najpierw arabskimi
żaglowcami o skośnych żaglach, jakie jeszcze do dzisiejszego dnia można spotkać na wodach
Morza Arabskiego, Czerwonego i Zatoki Perskiej, a potem taskały je karawany wielbłądów
przez pustynię, by nad brzegami Morza Śródziemnego w czynnych od tysiącleci portach
załadować je na statki dubrownickiej floty. A w tamtych czasach zysk na handlu był
niewiarygodnie olbrzymi. Gdzieś czytałem na przykład, że podróż Magellana opłaciła się
znakomicie właścicielom statków, mimo że z całej wyprawy wrócił tylko jeden i to nie
największy statek, a z kilkuset ludzi, którzy wypłynęli na wyprawę, wróciło zaledwie
kilkunastu do cna wyczerpanych, istne ludzkie szkielety.
- Co ty robisz, Marek? - Kapitan Filip przerwał swą opowieść.
Wszyscy obejrzeli się na chłopca, a Dzika Mrówka stał z mocno zaciśniętymi oczyma.
- Ja starałem się wyobrazić sobie port dubrownicki w tamtych latach, ale mi
przeszkadzały nowoczesne jachty i plastykowe motorówki z radarami. To zamknąłem oczy.
- No i co? Udało ci się wyobrazić? - roześmiał się życzliwie Kapitan.
- Nie - skrzywił się Marek.
- A to znów dlaczego?
- Bo mi przeszkadzają klaksony samochodów.
- To zatkaj uszy - zaproponował Kapitan.
- I nos! - dorzucił Baleron.
- Nosa to nie potrzebuje zatykać, bo tu niedaleko, zaraz za najbliższym rogiem jest
targ rybny - wyjaśnił Kapitan Filip. - A ryby na całe szczęście nie zmieniły swego zapachu i
tak samo pachną jak przed kilku nawet tysiącami lat.
- Pachną? - zdziwiła się Ulka, która dotąd raczej uważała, że co jak co, ale ryby to
jednak po prostu... śmierdzą.
- Kwestia gustu - Kapitan Filip znowu się roześmiał. Przez mały placyk o nazwie
Rybarnica, a potem przez ostrołukową bramę w murze okalającym miasto ze wszystkich
stron, mała grupka płetwonurków-żeglarzy przeszła na większy plac, a właściwie na szeroką
promenadę z obu stron zabudowaną niewysokimi kamieniczkami z szarego kamienia. Partery
wszystkich tych kamieniczek zajmowały umieszczone jeden obok drugiego sklepy i sklepiki.
Szeroka ulica kończyła się wysokim murem, a po prawej stronie wznosiła się wieża kościelna
nakryta kopulastym hełmem dachu.
- Oto i centrum Dubrownika, a właściwie centrum jego Starego Miasta, czyli po
chorwacku Stari Grad.
Przejdźmy się teraz tą szeroką ulicą, zwaną Placa, główną promenadą miasta, będącą
jednocześnie miejscem spotkań i wielkim oknem wystawowym Dubrownika pod gołym
niebem, dzielącą Stari Grad na dwie części: południową, ongiś znacznie bardziej elegancką, w
której mieszkali dubrowniccy patrycjusze, i północną, pełną do dziś wąziuteńkich uliczek,
których mieszkańcami byli rzemieślnicy i rozmaici drobni kupcy. Pozostały jeszcze po nich
po wiekach nazwy uliczek takie, jak Złotnicza, Kowalska, Żydowska.
- To podobnie jak w niektórych naszych starych miastach - zauważył Baleron.
- A podobnie - przytaknął Kapitan - bo też wszystkie średniowieczne miasta były w
pewnym sensie do siebie podobne, tyle tylko że nie wszystkie były położone nad morzem, nie
wszystkie miały tak piękne otoczenie i nie wszystkie miały szczęście leżeć akurat na
skrzyżowaniu ważnych dróg handlowych ówczesnego świata.
No, ale wróćmy do naszego Dubrownika.
Jak widzicie uliczki w obie strony, licząc od Placa, wspinają się ku górze i niektóre z
nich są właściwie po prostu... kamiennymi schodami, po których niemożliwy jest ruch
kołowy. Może to dobrze, bo w ten sposób samochody nie mają żadnego dostępu do starego
miasta i powietrze jest tu na szczęście nie zatrute spalinami.
- Z tyłu, za nami - objaśniał w dalszym ciągu Kapitan Filip, gdy tak szli powolutku
zatłoczonym, pełnym turystów, dubrownickim deptakiem - stoi wspaniały Pałac Rektora.
- Rektora? - zdziwiła się Ulka - to tutaj był uniwersytet?
- W tamtych czasach, gdy budowano pałac, w Dubrowniku nie było jeszcze
uniwersytetu, ale rektorem nazywano rządzącego miastem wybieralnego urzędnika w latach
świetności Republiki Dubrownickiej. Jego piękny pałac zbudowany został jeszcze w XII
wieku, a potem był wielokrotnie odbudowywany i przebudowywany, a zwłaszcza po
tragicznym wybuchu magazynu prochowego i po trzęsieniu ziemi, jakie zniszczyło miasto w
1667 roku. Obok widzicie misternie wykonaną fontannę miejską, tak zwaną małą Fontannę
Onufrego, bo tak też miał na imię jej twórca. A trzeba wam wiedzieć, że problem
zaopatrzenia w bieżącą wodę został w Dubrowniku rozwiązany bardzo wcześnie, bo w
pierwszej połowie XV wieku, kiedy to zbudowano rurociąg o długości prawie 12 kilometrów,
wiodący od siedmiu źródeł w górach aż do samego miasta. Na owe czasy było to wielkie
osiągnięcie zarówno pod względem technicznym, jak i sanitarnym.
- A ta wieża obok fontanny? - zapytał Baleron.
- O, to miejska dzwonnica, która posiada wielce ciekawą historię.
Zbudowano ją w połowie XV wieku i umieszczono na niej zegar, a poniżej płytę
pokazującą zmiany faz księżyca. Dzwon wydzwaniał godziny i służył do oznajmiania
rozmaitych ważnych wydarzeń w dziejach miasta. Mechanizm zegara dodatkowo uruchamia
dwie figury dzwonników wykonane z brązu. Figury te zachowały się szczęśliwie do dnia
dzisiejszego i każdy może zobaczyć na własne oczy, jak „zieloni ludzie”, czyli jak mówią
mieszkańcy Dubrownika „zelenci”, wybijają kolejne godziny.
- A dlaczego „zelenci”?
- Bo z biegiem lat te brązowe figury pokryły się całkowicie zieloną patyną starości -
wyjaśnił Kapitan.
Wieża zawaliła się w czasie straszliwego trzęsienia ziemi w 1667 roku i przez długie
bardzo lata czekała na odbudowanie, które nastąpiło dopiero w początkach naszego wieku,
kiedy to odbudowano wieżę dokładnie według starych sztychów i odnowiono gruntownie cały
skomplikowany mechanizm zegarowy.
- Zaczekajmy na pełną godzinę, żeby zobaczyć zielonych dzwonników -
zaproponowała Ula.
- Z chęcią - zgodził się Kapitan Filip - możemy w końcu robić, na co tylko mamy
ochotę. Chcecie zobaczyć, to zaczekamy.
Była godzina za pięć minut szósta. Punktualnie w momencie, gdy duża wskazówka
doszła do cyfry 12, dwaj dzwonnicy na wieży podnieśli młoty trzymane w rękach i
miarowymi uderzeniami w dzwon oznajmili dubrowniczanom, że oto znów minęła jedna
godzina.
- Widziałem podobny zegar na ścianie ratusza w Pradze - przypomniał sobie Baleron.
- Tyle tylko, że tam było bardzo dużo figurek. Coś się bez przerwy ruszały, otwierały się
jakieś drzwiczki, ktoś się chował, jednym słowem ruch się robił wielki co każdą godzinę.
Tłum ludzi stał czekając, aż pokażą się te wszystkie figurki. Zupełnie jak w krakowskich
szopkach.
- Słusznie - przytaknął Kapitan - takie szopki były dość popularne w pewnych
okresach. Na przykład w Wenecji jest podobna wieża na placu Świętego Marka. Tam też stoi
dwóch dzwonników, których Wenecjanie nazywają Maurami. A u nas w Gdańsku też
posiadamy ruszające się figurki. A wiecie, gdzie one są - zapytał Kapitan.
Przez chwilę panowała pełna zaskoczenia cisza, którą przerwała dopiero Ulka.
- Już wiem - zawołała - w oliwskiej katedrze na organach są anioły, które się ruszają i
grają na trąbach.
- Właśnie - przytaknął Kapitan.
Poszli potem spacerkiem przez całe Stare Miasto, wspinali się po uliczkach-schodach,
oglądali potężne mury i baszty, podziwiali wystawy sklepów z najróżniejszymi pamiątkami i
wyrobami dalmatyńskich rzemieślników.
Wyroby były bardzo ładne i niejedno by kupowali młodzi płetwonurkowie, ale ceny
były słone, znacznie bardziej słone niż woda w Adriatyku i obliczone na o wiele bardziej
zasobne kieszenie. Kupili jednakże na pamiątkę jakieś drobiazgi, a Dzika Mrówka na
kolorowej karteczce przedstawiającej Stari Grad w Dubrowniku z lotu ptaka, na której od
ciemnego błękitu morza i jaśniejszego nieba odbijały jasne, prawie białe w słońcu ściany
domów, solidne masy popielatych murów, soczysta zieleń drzew i krzewów i równie soczyste
jasnopomarańczowe dachy, napisał:
Na jacht wrócili dopiero późnym wieczorem, gdy cały Dubrownik podświetlony był
różnokolorowymi reflektorami. Ich światło tworzyło tajemniczą i intrygującą atmosferę,
wydobywało na jaw wciąż nowe kształty i fragmenty starych potężnych murów obronnych,
które przetrwały całe wieki. Światła miasta odbijały się na gładkiej wodzie budząc kolorowe
refleksy.
Teraz w nocy, kiedy nie widać już było anten telewizyjnych ani parkujących poza
miejskimi murami samochodów Dzikiej Mrówce znacznie łatwiej było wyobrazić sobie stare
pękate żaglowce, stojące ciasno w dubrownickim porcie. Z ich ładowni wyładowywano
rozmaite drogocenne towary, marynarze zabawiali się w licznych dubrownickich tawernach,
pili wino i śpiewali rozmaite marynarskie pieśni, a poważni kupcy w długich fałdzistych
szatach liczyli złote i srebrne pieniądze, chowali je do drewnianych, mocno okutych blachą i
nabijanych miedzianymi ćwiekami skrzyń zamykanych na potężne kłódki, skrobali gęsimi
piórami po pergaminach, sporządzając rachunki i raporty z dalekich podróży. Na obronnych
murach i basztach przechadzali się wartownicy uzbrojeni w halabardy i wypatrywali, czy z
morza nie nadpływają okręty nieprzyjaciół lub grasujących po Adriatyku piratów, i
obwoływali się nawzajem co jakiś czas dla potwierdzenia, że czuwają nad bezpieczeństwem
bogatego kupieckiego grodu.
- Ale dziś był dzień! - Ulka przerwała Markowe marzenia. - Raniutko wyjechaliśmy z
Gdańska ekspresem do Warszawy, tuż po południu byliśmy już na dubrownickim lotnisku, a
kładziemy się spać na wodach Adriatyku. I już zdążyliśmy zwiedzić prawie całe Stare Miasto.
Jaki ten świat się zrobił maleńki dzięki samolotom. W ciągu paru godzin można przeskoczyć
z Bałtyku nad Adriatyk. A ile czasu potrzebowali dawni kupcy za czasów rzymskich, ot,
choćby ci, których pieniążki znaleziono w naszym zatopionym grodzisku, żeby dotrzeć stąd
nad jeziora kaszubskie. Chyba parę miesięcy...
- Chyba - przytaknął Marek wciąż jeszcze zapatrzony w swoją wizję starego
Dubrownika. - A może nawet i dłużej jechali przez lasy i góry. Albo ile na przykład trzeba
było płynąć karaką z Dubrownika do Anglii? W dodatku przy ożaglowaniu, które wcale nie
pozwalało chodzić pod wiatr. Najwyżej półwiatrem, a i to chyba dryf był bardzo duży.
- Ale tu ładnie... - stwierdziła Ula niezbyt zresztą odkrywczo po raz nie wiadomo
który, ale po prostu tak była zachwycona tym wszystkim, co ją otaczało, że zabrakło jej słów.
- Mylisz się - odezwał się Marek po dłuższej chwili milczenia.
- Dlaczego? Tobie się tu nie podoba?
- Nie... tu nie jest ładnie, tu jest BARDZO ŁADNIE!
- FAKT! - zgodziła się ze śmiechem Ulka.
Nazajutrz rankiem - zgodnie z przedstawionym przez Kapitana Filipa planem -
powędrowano do dubrownickiego muzeum i innych zabytków. A więc odwiedzono przede
wszystkim niewielkie, ale ciekawe muzeum morskie, mieszczące się w dawnej fortecy
Świętego Jana, gdzie można było prześledzić rozwój, rozkwit i upadek dubrownickiej
świetności. Byli też w morskim akwarium, w rektorskim pałacu i w zabytkowych kościołach.
I tak im zeszedł czas do południa, a po obiedzie Kapitan Filip kazał postawić żagle i
„Swantewid” wyszedł w morze na krótki, próbny rejsik wokół Dubrownika. Miało to być
zgranie nowej załogi żeglarskiej, a jednocześnie rzucenie okiem na Dubrownik z zewnątrz, co
też jest godne widzenia, jak zapewniał Kapitan.
Pierwsze manewry żeglarskie nie wyszły - co tu ukrywać - najlepiej. Nic zresztą nie
było w tym dziwnego, załoga była nowa i zupełnie ze sobą nie zgrana, a Kapitan znał tylko
Pana Wojtka oraz Dziką Mrówkę wraz z Baleronem z pamiętnego rejsu „Stella Polaris”.
Kapitan Filip jednakże na szczęście wcale się nie denerwował i ostatecznie jacht jakoś
wyszedł z portu, może nie w najbardziej eleganckim stylu, niemniej jednak zupełnie
skutecznie, jak podsumował żartobliwie Pan Wojtek, któremu zresztą też udało się popełnić
kilka drobnych błędów.
Po wyjściu z portu „Swantewid” zrobił zwrot w prawo, wykorzystując słabe
podmuchy wiatru przeciskającego się w szczelinie między starym portem a odległą zaledwie
o kilkaset metrów wyspą Lokrum.
Po prawej burcie zostawał szary masyw Fortu Świętego Jana, gdzie rankiem
podziwiali rozmaite ryby w akwiarium i modele dubrownickich karak w muzeum morskim.
Potężny bastion wyrastał prosto z morza uczepiony skał, u stóp których pluskała teraz
błękitna, czysta woda Adriatyku, w czas zaś groźnych sztormów huczały zapewne rozbijające
się fale. Dalej ciągnął się zbudowany na szczycie jasnych skał potężny mur obronny
otaczający całe stare miasto. Co kilkadziesiąt metrów mur wybrzuszał się w stronę morza
bastionami o ostrych, stromych ścianach, ozdobionych kamiennymi grzebieniami. W
otworach wyraźnie widocznych z pokładu jachtu zapewne czaiły się ongiś lufy armat, a
jeszcze dawniej machiny do ciskania kamiennych pocisków czy też saganów wypełnionych
płonącą smołą.
- Ale rnury! - zdumieli się chłopcy, patrząc z podziwem na dobrze zachowany potężny
kompleks obronny.
- Przy średniowiecznej technice chyba nie do zdobycia od strony morza - zastanawiał
się Dzika Mrówka. - Bo i jak? Desant na łodziach? Rozbiłyby się od razu o skały, a jeżeli
nawet nie, to co dalej? Drapać się najpierw po skałach w górę, a potem przystawiać drabiny?
Skąd je brać? A zresztą przecież obrońcy też nie spali. Podkopu też w żaden sposób nie
można zrobić, żeby na przykład wysadzić mur w powietrze. A żaden pocisk artylerii
okrętowej z tamtych czasów nie rozbiłby takiego muru, żeby nie wiem jak długo strzelać i
żeby nawet trafiać raz za razem w to samo idealnie miejsce - chłopak głośno wyliczał
wszystkie możliwości wojskowo-techniczne, jakie mu przychodziły do głowy.
- I też nigdy te mury nie zostały przez nikogo zdobyte - odezwał się od steru Kapitan
Filip. - A widzieliście przecież Dubrownik też od strony lądu, jak wjeżdżaliśmy do miasta.
Tam też są takie same mury. Bastiony, wieże, forty i forteca od strony wejścia do portu,
jednym słowem zupełnie niezdobyte gniazdo morskie. Na pewno było niemało chętnych na
taką zdobycz, bo w środku, w mieście, za murami, bogactw było co niemiara.
Zresztą Dubrownik był bogaty nie tylko w materialne dobra, ale również historię miał
niezwykle bogatą. Żadne inne miasto, oprócz może jedynej Wenecji, nie może się pochwalić
bogatszą. A jeżeli już porównuje się Republikę Dubrownicką z Republiką Wenecką, to trzeba
pamiętać, że Dubrownik wytrwał w swym niepodległym bycie dłużej niż Wenecja. O kilka lat
zaledwie dłużej, ale zawsze fakt jest faktem.
Tu kapitan przerwał, bo trzeba było wydać odpowiednie komendy do zwrotu jachtu.
Tym razem manewr wyszedł nowej załodze znacznie składniej i po chwili „Swantewid” lekko
pochylony płynął wzdłuż wyniosłych i naprawdę jeszcze dzisiaj imponujących murów
miejskich.
- Kiedy Dubrownik został założony, dokładnie nikt nie wie - podjął znowu Kapitan. -
Jak zwykle w takich okolicznościach powstało wiele legend, a jedna z nich - najpowszechniej
rozgłaszana i przyjęta za najbardziej prawdopodobną - mówi o tym, że po upadku bogatego
ongiś miasta - Epidaurum, leżącego nie opodal obecnego Dubrownika, część jego
mieszkańców założyła nową osadę na małej skalistej, a więc łatwej do obrony wysepce
zwanej przez starożytnych Greków Laus, co oznacza po prostu - skałę. Owa wysepka
oddzielona była od stałego lądu wąskim kanałem morskim, po którego drugiej stronie
znajdowały się ziemie nadające się pod uprawę, porosłe dębowym lasem, czyli w języku
ówczesnych Słowian zamieszkujących te ziemie dubrawą. I tak od słowa Laus poprzez
zmienione Raus wyszła późniejsza rzymska nazwa Ragusium, a od dubrawy obecna nazwa
Dubrownik.
Legendarne owe wydarzenia miały miejsce dawno, najprawdopodobniej w okolicach
VI wieku naszej ery, kiedy to całe wybrzeże dalmatyńskie zostało podporządkowane władcy
Cesarstwa Wschodniego z siedzibą w Konstantynopolu, czyli władzy cesarzy bizantyńskich.
Pod władzą Bizancjum miasto pozostaje aż do początku XIII wieku, z małymi tylko
przerwami, kiedy to - na krótko zresztą - Dubrownik popadał w zależność od awanturniczych
przybyszów z dalekiej północy Europy - Normanów, którzy w początkach naszego tysiąclecia
założyli swe państewko na południu Półwyspu Apenińskiego i prowadzili rozmaite wojny na
terenie Morza Śródziemnego.
- Normanowie? - zdziwił się Bąbel, który dotąd raczej zachowywał się milcząco. -
Czyżby mieli oni coś wspólnego z tymi Normanami, którzy zdobyli Anglię?
- A tak, zgadza się - odrzekł Kapitan.
- No to wobec tego - ciągnął Bąbel - ci Normanowie pochodzili od Wikingów.
- I to też się zgadza.
- To skąd Wikingowie na dalekim południu Europy? Ze Szwecji i Norwegii aż do
południowej Italii? - dziwił się dalej Bąbel, który jak uczepił się jakiegoś tematu, to już
musiał go rozgryźć do samego końca.
- Widzisz, Wikingowie to były takie niespokojne duchy na przełomie pierwszego i
drugiego tysiąclecia naszej ery, że im bardzo ciasno było w zimnej, skalistej Skandynawii. A
że byli odważni, przedsiębiorczy, a przy tym doskonałymi żeglarzami, ciągnęli na swych
odkrytych łodziach w rozmaitych kierunkach. Zdobyli masę ziem na terenach ówczesnej
Rusi, z biegiem wielkich rosyjskich rzek dotarli daleko w głąb lądu, podbili ziemie obecnej
północnej Francji, zdobyli Anglię, założyli swe państwo nad Morzem Śródziemnym,
skolonizowali Islandię, Grenlandię i odkryli Amerykę.
- Odkryli Amerykę? No, a Kolumb? - zdziwił się Bąbel.
- Kiedy Kolumb odkrywał Amerykę w końcu XV wieku, Europa nic nie wiedziała o
odkryciach Wikingów i dlatego cała sława za odkrycie przypadła genialnemu i upartemu
genueńczykowi. Istnieją zresztą uzasadnione podejrzenia, że Kolumb wcale nie płynął tak w
ciemno, że jednak musiał coś wiedzieć, iż na zachodzie znajduje się jakiś ląd. Może to było
właśnie jakieś odległe echo Wikingowych odkryć i szlaków podboju. Kto to wie i kto dziś
odkryje prawdę? - Kapitan Filip na moment zamyślił się jakby nad losami różnych wielkich
odkrywców i losami ich odkryć. Jacht tymczasem powoli płynął wciąż wzdłuż murów
Dubrownika.
- Aleśmy odskoczyli od tematu - zreflektował się po chwili Kapitan - gdzie
Dubrownik, a gdzie Ameryka - roześmiał się.
- Otóż, jak wspomniałem, od początku XIII wieku Dubrownik, który już tymczasem
stał się ważnym i bogatym miastem handlowym, podlegał władzy Bizancjum. A potem
Dubrownik zagarnęła Wenecja, wówczas potężne i bogate miasto, które doszło właśnie na
początku XIII wieku do szczytu swego znaczenia.
Władza Wenecji nad Dubrownikiem, zresztą nie tak bardzo uciążliwa, bo Dubrownik
początkowo nie był dla potężnej Wenecji żadnym poważnym konkurentem, trwała aż do
połowy wieku XV, kiedy to formalnie opiekę nad miastem przejął król Ludwik I Węgierski,
mi mniej ni więcej tylko... ojciec naszej królowej Jadwigi, żony Władysława Jagiełły.
Ponieważ władza króla Ludwika i jego następców nad Dubrownikiem ograniczała się w
praktyce do pobierania corocznej opłaty oraz do obowiązkowych modłów za pomyślność
królów węgierskich w dubrownickich kościołach, miasto od tego momentu zyskało
praktyczną niezależność i niedługo potem przyjęło nazwę Republiki Dubrownickiej.
Odtąd przez cały wiek XV aż do połowy mniej więcej wieku XVI Dubrownik
przeżywa swój złoty wiek, czas największego bogactwa i rozkwitu. Jego statki docierają do
wszystkich portów ówczesnej Europy, jego kupcy i bankierzy znani są bardzo szeroko.
Potem jednak przychodzi odkrycie nowych lądów, poznanie nowych mórz i Morze
Śródziemne traci swe znaczenie, a wraz z tym traci znaczenie Republika Dubrownicka. Na
domiar złego miasto spustoszyła prawie całkowicie przywleczona zapewne ze Wschodu
dżuma, czyli tak zwana w średniowieczu „czarna śmierć”, a wielkie trzęsienie ziemi
zniszczyło je prawie kompletnie.
Co prawda Dubrownik podniósł się jeszcze i z tych klęsk - zostały odbudowane domy,
kościoły, magazyny i mury obronne, ale Republika powoli zaczęła upadać i ostatecznie na
początku XIX wieku wojska napoleońskie, które aż tu zawędrowały, położyły kres
niezależnej Republice Dubrownickiej.
Kapitan Filip zakończył swoją długą, ale ciekawą opowieść o historii miasta-państwa,
które widzieli teraz jak na dłoni z pokładu „Swantewida” pławiące się w popołudniowych
promieniach słońca, pogrążone zapewne w codziennej sjeście, kiedy wszystko co żyło, spało i
nabierało werwy na wieczorne życie.
Mury okalające miasto, wzdłuż których wolniutko płynęli, wznosiły się coraz wyżej i
wyżej ponad poziom wody. Nie żeby one same były wyższe, ale po prostu skała, na której
krawędzi te mury stały, spadała pionowo w dół, prosto ku morzu, a stromizna jej była jakby
przedłużeniem muru czy też mur przedłużeniem skały. Zachodniego cypla półwyspu chronił
inny okrągły bastion podobny do Fortu Świętego Jana, jednakże nieco mniejszy.
- To Fort Bohar - objaśnił Kapitan. - Strzeże on wejścia do małej płytkiej zatoczki. A
tam - po przeciwnej stronie - to dalmatyński Gibraltar - jak niektórzy nazywają twierdzę
Świętego Wawrzyńca, zbudowaną na prawie pięćdziesięciometrowej, dostępnej tylko ptakom,
skale.
Za twierdzą Świętego Wawrzyńca ciągnął się w kierunku zachodnim wyniosły
skalisty grzebień, zasłaniający widok.
- Za tymi skałami położone są nowoczesne willowe dzielnice Dubrownika, a na
zachodnim krańcu półwyspu rozłożył się potężny, wspaniały kompleks turystyczno-
wypoczynkowy. Jugosławia postawiła - między innymi - na turystykę. Ale niekiedy chyba
przesadzają z cenami - westchnął Kapitan Filip.
- A tutaj macie pierwszy ze wspaniałych hoteli dla turystów z grubo wypchanymi
portfelami lub z książeczkami czekowymi poważnych banków. Hotel ten nazywa się
„Libertas”.
Z kamienistego zbocza porośniętego bogatą, soczystą roślinnością spadały
amfiteatralnie w dół ku morzu piętra jasnego hotelu. Każde niższe piętro wysunięte było
nieco do przodu tak, że balkony i tarasy wyższych pięter nie zasłaniały słońca mieszkającym
niżej. Między skałami nad samą wodą złocił się niewielki skrawek pokrytej piaskiem plaży.
„Swantewid” płynął dalej gnany lekkim wschodnim powiewem. Dziób leniwie
rozcinał przeźroczystą, klarowną wodę, tak że leżąc na pokładzie można było swobodnie
dostrzec poszczególne kamienie i głazy na dnie, można było obserwować pływające tu i
ówdzie ryby.
Jacht okrążał skalisty półwysep, na którym co kilkaset metrów bielił się spadający
kaskadami pięter ku morzu hotel. Leżący gdzieniegdzie pod parasolami plażowicze machali
niekiedy do płynącego jachtu. Ulka, Dzika Mrówka, Baleron, Bąbel, Drzazga i reszta załogi
odmachiwała im ochoczo i radośnie.
- Panie kapitanie - odezwał się w pewnym momencie Bąbel - ja mam jedno pytanie.
Czy można?
- Wal śmiało. Co za tajemniczą minę robisz?
- Bo ja chciałem się spytać, panie kapitanie, skąd pan to wszystko tak dokładnie wie, o
czym pan opowiadał.
- Wcale nie tak dokładnie, mój chłopcze, wcale nie tak dokładnie. A wiem coś niecoś
po pierwsze dlatego, że jestem tu już drugi sezon, po drugie, że interesują mnie takie historie
sprzed lat, jako że nic co żeglarskiego nie jest mi obce, a Dubrownik z morzem jest jak
najbardziej związany, a po trzecie - bom sobie ten Dubrownik i jego okolice bardzo upodobał.
No i poczytałem cośkolwiek na ten temat. Ale dosyć relaksu i leniuchowania. Zobaczyliśmy,
co jest nad wodą, teraz czas pod wodę. Potoście w końcu tu przyjechali i potom ja postarał się
o zezwolenie na płetwonurkowanie.
- To trzeba mieć zezwolenie? - zdziwił się Bąbel.
- A coś ty myślał? Jugosłowianie umieją wszystko sprzedać. Ziemię, na której
stawiasz namiot, wodę, w której się kąpiesz czy pływasz i nawet powietrze, którym
oddychasz, bo wszyscy płacą tu specjalną, wcale nie małą taksę kuracyjną. Tak, tak, mój
chłopcze. Nic za darmochę, nic na piękne oczy.
Schodzili pod wodę parami. Gdy Marek, któremu wyznaczono nurkowanie razem z
Ulką, zanurzył się w przeźroczystej wodzie, oniemiał wprost z zachwytu. Słońce docierało tu
aż do samego dna, które wcale nie było tak płytko. Widoczność była doskonała, tak że można
było odróżnić każdy kamyk, każdą muszelkę.
Nie to co w naszych jeziorach albo i w Bałtyku - pomyślał Dzika Mrówka z lekką
zazdrością. - Żeby tak u nas był choć mały kawałek Adriatyku.
Kryształ nie woda - zachwycała się nurkująca obok Ulka.
Zeszli oboje niżej, nad samo dno, pilnie uważając, aby nie dotknąć przypadkiem
kolących kulek przyczepionych do skał - jeżowców, których ukłucie pociągało za sobą bardzo
bolesne i długotrwałe skutki, jak ostrzegał Kapitan Filip.
Gdy wynurzyli się po kilku minutach, Ulka trzymała w ręce dużą fantazyjnie
poskręcaną muszlę, a gdy wdrapali się na pokład i zdjęli z siebie całe płetwonurkowe
oporządzenie, Ulka siadła na drewnianym rozgrzanym pokładzie leżącego leniwie w dryfie
„Swantewida” i przyłożyła muszlę do ucha.
- Szumi - szepnęła cicho - szumi i opowiada o dawnych sławnych dziejach
Dubrownika. O odważnych kapitanach, o bogatych kupcach, o dzielnych marynarzach i o
Julii, czekającej przez całe lata na swego Romeo, który wypłynął w bardzo daleki rejs.
Dzika Mrówka, który leżał obok i wygrzewał się na słońcu, spojrzał ze zdziwieniem
na Ulkę.
Ale romantyczka - pomyślał w pierwszej chwili z przekąsem i już, już miał
powiedzieć coś złośliwego, jednakże ugryzł się w język w ostatnim momencie i równie cicho
zapytał:
- I wrócił ten Romeo z rejsu do swojej Julii?
Ulka spłoszyła się i - po raz pierwszy od bardzo dawna - spiekła najprawdziwszego
raka, z którym nawiasem mówiąc bardzo jej było do twarzy.
I co dziwniejsze, Marek też poczuł, że się czerwieni. Jakby był jakiś powód.
- Wrócił... - szepnęła Ulka i uśmiechnęła się, ale tak jakoś zupełnie inaczej niż
dotychczas. Uśmiechnęła się „do środka”. Przynajmniej tak wydało się Dzikiej Mrówce.
ROZDZIAŁ ÓSMY,
W KTÓRYM DZIĘKI STANKO MILEVIĆOWI POLSCY
PŁETWONURKOWIE POZNAJĄ ROZMAITE CIEKAWE RZECZY
- Przygotować się do zwrotu przez sztag! - głos Kapitana Filipa przerwał pełną
lenistwa ciszę, jaka od dłuższego już czasu panowała na pokładzie „Swantewida”. Jacht
płynął spokojnie wzdłuż górzystego dalmatyńskiego brzegu. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, od
błękitnoszmaragdowej gładzizny morza aż po szare skaliste wierzchołki nadbrzeżnych grani
wznosiły się tarasowato zielone płaty winnic, z których słynna była cała ta okolica, tu bowiem
wyrabiano najlepsze wina rozsyłane na całą Europę od niepamiętnych czasów.
Wiatr wiał umiarkowany i wielce korzystny dla „Swantewida”, który po manewrach
wyjściowych z Dubrownika płynął przez cały czas jednym halsem kursem południowo-
wschodnim. Celem niezbyt długiego rejsu była Zatoka Kotorska, a ściślej sam port Kotor,
położony w głębi adriatyckiego fiordu. Tam bowiem Pan Wojtek miał przyjaciela, z którym
koniecznie chciał się zobaczyć. Przyjaciel ów, Stanko Milević, pracował w kotorskiej
Wyższej Szkole Morskiej, którą to uczelnię łączyły z gdyńską Szkołą serdeczne więzy
współpracy. Sam Stanko był z zawodu historykiem sztuki i wykładał ten przedmiot w szkole,
która posiadała oprócz morskich specjalności również wydział turystyczny dla obsługi
olbrzymiej rzeszy odwiedzających rokrocznie dalmatyńskie wybrzeże. Dodatkowo - według
zapewnień Pana Wojtka - Stanko Milević był zapalonym płetwonurkiem amatorem w lecie, a
równie zapalonym narciarzem w zimie, była to więc rzeczywiście wielce pokrewna Panu
Wojtkowi dusza.
Przed dziobem „Swantewida” rozłożyło się szerokie wejście do Zatoki Kotorskiej,
wyglądając z morza jak wcinająca się w ląd spokojna wodna płaszczyzna. Z lewej burty
widać było stojące na skalistym brzegu jak na straży jakieś rozsypujące się ruiny i sterczącą
obok ruin wyniosłą wieżę latarni morskiej, z prawej - na kamiennej wyspie piętrzył się masyw
jakiejś dużej fortecy. Z pokładu jachtu wyraźnie było widać bastiony, mury, stanowiska
nabrzeżnej artylerii.
- Co to za forteca? - spytał Baleron.
- To taka trochę śmieszna historia - uśmiechnął się Kapitan Filip. - Po pierwsze
skalista wysepka, a i cała forteca z nią razem nazywa się Mamula, co w naszym języku wcale
nie pasuje do groźnej fortecy, a po drugie z ciężkich dział Mamuli nie wystrzelono ani razu od
chwili jej zbudowania aż po dzień dzisiejszy. A fort ten zbudowano w czasie panowania
austriackiego gdzieś w połowie ubiegłego wieku dużym zapewne nakładem pracy i kosztów.
Twierdza Mamula razem ze stanowiskami artylerii nabrzeżnej na obu widocznych
stąd wyraźnie przylądkach: Ostri i Mirista miała bronić dostępu do Zatoki Kotorskiej, historia
jednak tak się potoczyła, że wszelkie obce wojska od czasu zbudowania Mamuli zajmowały
te okolice od strony lądu, a nie od strony morza. I w ostatecznym efekcie całe te fortyfikacje
psu na budę się zdały. Na przykładzie mamulskiej fortalizacji widać, ile to daremnego trudu
ludzkiego i ile pieniędzy pochłaniają wieczne zbrojenia. Że też nic ludzi nie może nauczyć -
zakończył sentencjonalnie Kapitan Filip swoje objaśnienia.
Po wejściu na wody Zatoki Kotorskiej w żagle „Swantewida” raz po raz uderzały z
rozmaitych stron podmuchy wiatru odbite od górzystych brzegów, tak że trzeba było czujnie
obserwować zarówno pracujące płótna, jak i powierzchnię wody i być w każdej chwili
gotowym do manewru. Dodatkowym utrudnieniem stały się turystyczne motorówki śmigające
tu i ówdzie. Przeważnie ciągnęły one za sobą na długich linkach narciarzy wodnych, którzy w
slalomowych zakrętach wzbijali do góry srebrzyste fontanny wody.
Bardzo ładnie wszystko to wyglądało, ale też znacznie utrudniało spokojną dotychczas
i leniwą żeglugę. Dodatkowym utrudnieniem były przecinające wody zatoki promy
samochodowe, białe pasażerskie stateczki, dziesiątki pykających silnikami rybackich
kuterków z zawieszonymi na wytykach sieciami i załadowane statki handlowe wchodzące w
głąb fioru lub wychodzące na morze.
Za kolejnym przylądkiem Kapitan Filip zawrócił jacht w prawo i przed dziobem
ukazała się skryta dotychczas przed wzrokiem żeglarzy szeroka przestrzeń wodna.
- Co za uroczy zakątek! - stwierdziła ze szczerym zachwytem Ulka. - Żebym nie
zobaczyła na własne oczy, trudno by mi było uwierzyć!
- Istotnie - zgodził się Kapitan - ale dalej jest jeszcze piękniej.
- To jeszcze nie koniec fiordu? - zdziwił się Dzika Mrówka.
- O, ho, ho, do końca fiordu, czyli do portu Kotor, jeszcze ludny szmat drogi. A
najpiękniejsze fragmenty Zatoki Kotorskiej są dopiero za następnym przesmykiem - tu
Kapitan Filip wskazał ręką kierunek, w którym widać było tylko wznoszące się ku górze
strome zbocza pokryte obfitą, soczystą zielenią.
- Tam jest w ogóle jakiś przesmyk? - zdziwił się milczący raczej dotąd Szufla.
- A jakże, ten piękny fiord kryje rozmaite widokowe niespodzianki - roześmiał się
Kapitan. - To chyba jeden z najpiękniejszych zakątków dalmatyńskiego wybrzeża, ba, może
nawet całego wybrzeża Adriatyku. Czy to płynąc wodami fiordu czy też jadąc samochodem
wzdłuż jego brzegów można co krok stawać i podziwiać, bo z każdego miejsca inne są
widoki, bo obrazy wciąż zmieniają się niby w naturalnym, żywym, ogromnym kalejdoskopie.
Na brzegach, wzdłuż których płynął jacht, rozłożyły się małe wioski i miasteczka.
Ponad dachy niskich domków pokrytych ceglastymi dachówkami wystrzelały tu i ówdzie
wysokie białe nowoczesne wieżowce i śmiałe w swym architektonicznym kształcie bryły
budowli, tarasami balkonów schodzące w dół, ku wodom zatoki.
- Mijamy jedną ze sławniejszych miejscowości wypoczynkowo-leczniczych w tej
okolicy, miasto Herceg Novi. Pełno tu nowoczesnych hoteli i sanatoriów wykorzystujących
liczne i obfite silnie radioaktywne źródła lecznicze. Zjeżdżają się tutaj przez cały okrągły rok
rozmaici, bogaci najczęściej kuracjusze, a szczególnie Szwedzi i Norwegowie, którzy oprócz
leczniczych źródeł szukają tu gorącego słońca i ciepłych wód Adriatyku.
Całej mamy miasteczko Zelenika, co chyba można przetłumaczyć luźno jako
Zielonka, a parę kilometrów przed nami rozłożyła się Bijela, co znowu oznacza Białą lub
Białkę. Z tej ostatniej miejscowości kursuje co kilkanaście minut prom samochodowy na
drugą stronę wąskiej tu zatoki do miejscowości Tivat. To dla tych turystów, którym się
spieszy i którzy nie chcą objeżdżać całego fiordu dookoła. Co prawda zaoszczędzają w ten
sposób dobre pięćdziesiąt kilometrów, ale tracą bezpowrotnie przepiękne plenery.
W Bijeli na skalistym wybrzeżu rozłożyła się stocznia. Na jej pochylniach czerwieniły
się minią kadłuby budowanych statków, a na pływających dokach piętrzyły się ponad wodę
odrapane kadłuby remontowanych jednostek. Na jednym z doków rysowały się ostre kontury
pokrytego szarą bojową farbą niszczyciela i leżały obłe, podłużne cielska okrętów
podwodnych, które wyglądały jak wyrzucone na piasek plaży wieloryby.
Po kolejnym zwrocie w lewo jacht wpłynął w kręty, wąski przesmyk między
wyniosłymi skalnymi brzegami, szeroki zaledwie na kilkadziesiąt metrów. Za przesmykiem
na spokojnej, nie zmarszczonej wiatrem toni leżały dwie malutkie wysepki. Na jednej z nich
sterczał kopulasty budynek niewielkiego kościółka, na drugiej odbijał od ciemnej zieleni
smukłych cyprysów pomarańczowo połyskujący dach drugiej świątyni.
- Te dwie urocze wysepki to Sveti Juraj, czyli Święty Jerzy - ta większa, i mniejsza:
Gospa od Skrpjela, czyli Matki Bożej ze Skrpjela - objaśnił Kapitan. - Trochę dziwny jest
tutejszy język. Niektóre słowa składają się prawie z samych spółgłosek tak, że prawie wcale
tego nie można wymówić - zauważył po chwili.
Przez chwilę płynęli w milczeniu pchani zamierającymi podmuchami wiatru wzdłuż
wąskiej cieśniny, podziwiając otwierający się przed nimi widok.
- Panie kapitanie - głos Dzikiej Mrówki przerwał nabożną nieomal kontemplację. -
Jeżeli tu tak wąsko od brzegu do brzegu, to można by było dalszy ciąg fiordu zamknąć na
kłódkę, podobnie jak port w Dubrowniku.
- Brawo, Mrówa - roześmiał się Pan Wojtek. - Ale wyobraź sobie, że na identyczny
pomysł wpadli już ładne paręset lat przed tobą kotorscy władcy. I rzeczywiście przeciągali
taki łańcuch w poprzek cieśniny, gdy im cokolwiek groziło od strony morza.
- I pomogło to?
- Chyba tak, bo w czasie swej bardzo długiej historii Kotor zdołał się obronić przed
Turkami, którzy wszystkie ziemie dookoła pozajmowali. Oczywiście udało się to Kotorowi
nie tylko dzięki łańcuchowi, który zamykał cieśninę do dalszej części fiordu, ale też dzięki
potężnym miejskim murom obronnym, które niedługo zobaczymy.
Po przepłynięciu przesmyku trzeba było włączyć silnik, gdyż wiatr ustał zupełnie, a w
Kotorze miał przecież czekać na nich przyjaciel Pana Wojtka Stanko Milević.
Stanko, czekał istotnie. Jeszcze nie zdążyli dobić do małego betonowego mola u stóp
miasta, które przycupnęło jakby i przytuliło się do wyniosłych, wznoszących się aż pod same
chmury szarych skał, gdy na nabrzeżu pojawił się potężnie zbudowany mężczyzna,
czarnobrody i czarnowłosy. Ubrany był w białe płócienne spodnie i rozchełstaną koszulę
malowaną w jaskrawożółte słoneczniki, jakby żywcem przeniesione z obrazów Van Gogha.
nogach olbrzym ten nosił proporcjonalne do swego wzrostu drewniane chodaki, którymi teraz
łomotał głośno po betonie nabrzeża.
D
O
B
R
O
D
O
S
L
I
!
wrzasnął przeraźliwie acz radośnie przybyły, aż siedzącemu spokojnie na pobliskim
polerze jakiemuś miejscowemu staruszkowi wypadła z bezzębnych ust fajka, którą pykał
powolutku.
W
I
T
A
J
C
I
E
!
Krzyknął jeszcze raz Stanko, gdyż on to był we własnej, olbrzymiej postaci, schylił się
w klekocącym drewniakami biegu po fajkę wypadłą staruszkowi, podał mu ją jedną ręką,
drugą przez cały ten czas wymachując w powitalnych gestach szerokoskrzydłym słomkowym
kapeluszem o takich wymiarach, że snadnie mógł służyć w razie potrzeby jako niewielki
dwuosobowy namiot, a zatknięty na kiju mógł z powodzeniem udawać kawiarniano-plażowy
parasol, osłaniający od piekącego słońca co najmniej czteroosobowy stolik.
- WITAJ STANKO!!! - odkrzyknęli równie ochoczo Pan Wojtek i Kapitan Filip,
jednakże wspólny ich okrzyk zabrzmiał jak szept osłabionego dziecięcia wobec stankowego
okrzyku, którego gromkie echo błąkało się jeszcze po okolicznych górach.
D
O
B
R
O
D
O
S
LI
ZEL
ENCI!
zawołał ponownie gromkim głosem Stanko Milević do całej zgromadzonej na
pokładzie „Swantewida” gromadki, której to niespodziewane przezwisko widocznie od razu
przypadło do gustu, bo odkrzyknęli wszyscy razem nawet prawie składnym chórem:
- DOBRO DOSLI, STANKO OD KOTORA!
H
V
A
L
A
!
Stanko roześmiał się szeroko, od ucha do ucha. - Mnogo hvala! Pięknie wam dziękuję!
- dorzucił zupełnie płynnie po polsku. - Od dzisiaj wy jesteście ZELENCI, a ja - STANKO
OD KOTORA! O. K?
- O.K! - odkrzyknęła załoga „Swantewida”, której serca zwalisty przyjaciel Pana
Wojtka pozyskał sobie z miejsca.
W czasie, gdy tak sobie na wzajem pokrzykiwali, „Swantewid” dobił zgrabnie do
kotorskiego mola i Stanko uściskał najpierw Pana Wojtka, potem Kapitana Filipa, a następnie
kolejno wszystkich członków załogi jachtu.
- Dobrze, żeście zdążyli przed wieczorem - zawołał Stanko po pierwszych
powitaniach. - Czeka na nas wszystkich kolacja!
- WSZYSTKICH? - zdziwił się Pan Wojtek. - Czyż ty, Stanko, obrabował w ostatnich
dniach jakiś bank w okolicy? Przecież nas tu cała gromada. Siedmiu chłopa, którym wcale nie
brakuje apetytu, a i ósmy członek załogi, nasza jedynaczka Ulka, niewiele pod tym względem
ustępuje swoim kolegom. Zresztą pod żadnym względem nie ustępuje - dodał po chwili, ale
Stanko zdążył już nisko pokłonić się Ulce, zamiatając pokład jachtu olbrzymim kapeluszem.
- Dla pięknej panienki mam zawsze dokładkę każdego dania! - huknął radośnie. - A
ty, Wojtek, nie masz nic do gadania. Zapraszam was WSZYSTKICH na kolację. Decyzja
zapadła jednogłośnie, to znaczy MOIM głosem, i nie ma żadnej dyskusji. A o moje pieniądze
tak bardzo znowu się nie martw. Idziemy na kolację do knajpki mojego wielkiego przyjaciela,
który najlepiej na całą Bokę Kotorską smaży ryby i przyrządza wszelkie „frutti di mare”, jak
mówią Włosi, czyli „owoce morza”. A przyjacielowi wcale nie zamierzam płacić od razu.
- Czy mamy rozumieć, że TY zapraszasz NAS na kolację na JEGO koszt? - roześmiał
się Pan Wojtek.
- Wcale nie na jego, tylko na MOJE KONTO - oburzył się szczerze Stanko. - Dopiszę
koszt tej kolacji do moich długów u przyjaciela.
- A dużo już masz tych długów? - znowu roześmiał się Pan Wojtek.
- Wcale nie dużo - odpowiedział z powagą Stanko. - Nie dopuszczam do tego. Po
prostu, jak dług robi się za duży, to wyrywam z zeszytu mojego przyjaciela kartkę z moim
nazwiskiem i moimi długami, palę ją uroczyście i zaczynamy liczyć od nowa.
Teraz roześmieli się wszyscy, a najgłośniej i najserdeczniej śmiał się oczywiście
olbrzymi Stanko Milević. Co prawda nie wiadomo, czy przyjacielowi Stanka też było tak
bardzo do śmiechu, ale z obecnych na jachcie ani nikt o tym nie pomyślał, ani nikogo to w
danym momencie nie obchodziło.
- A co to są te „frutti di mare”, te „owoce morza” czy jak tam? - zapytała Ulka, gdy
umilkły wreszcie śmiechy.
- To panna jeszcze nie wie? - zdziwił się Stanko szczerze. - „Frutti di mare” to jest to
wszystko, co w morzu żyje i daje się zjeść. A więc ryby rozmaitych gatunków i małże, i
krewetki, kalmary, czyli kałamarnice i ośmiornice... - zaczął wyliczać Stanko.
- Ojejej - skrzywiła się Ula z wyraźnym obrzydzeniem. - Kałamarnice? Ośmiornice?
Ależ to paskudztwo...
- Żadne paskudztwo. Absolutnie. Jak mój przyjaciel przyrządzi, to po prostu paluszki
lizać. On zresztą jest taki majster, że gdyby przyrządził kawałek drzewa, to i ono nadawałoby
się do zjedzenia - roześmiał się Stanko. - Ale my tu gadu, gadu, a ryby już skwierczą na
ruszcie. Szkoda czasu...
Przyjaciel Stanko Milevića rzeczywiście był chyba najlepszym kucharzem na całym
dalmatyńskim wybrzeżu, a z jego przytulnej restauracyjki schowanej w wąskich uliczkach
starego miasta w Kotorze rozchodziły się na wszystkie strony tak smakowite zapachy, że
liczni o tej porze roku i dnia turyści ciągnęli gromadnie jak muchy do miodu. Miejsc
oczywiście nie było, ale gdy tylko przyjaciel Stanka zobaczył nadchodzących oczekiwanych
gości, wyczarował błyskawicznie jeszcze dwa małe stoliki, które ustawił wprost na ulicy pod
kuchennym oknem swej restauracyjki, przez które podawał bezpośrednio na stół a to
wspaniałe, świeżuteńkie, smażone na ruszcie ryby, a to kalmary, a to ośmiornice, a to znów
kraby rozmaite. A wszystko było tak smaczne, że nawet Ulka zapomniała całkowicie o swym
uprzedzeniu do „owoców morza” i wszyscy z wielką trudnością szli na jacht, tak bardzo byli
objedzeni, „aż po same dziurki od nosa”, jak stwierdził autorytatywnie Baleron, którego o
brak apetytu nikt nie śmiałby posądzić.
Tymczasem zapadła już noc i światła wokoło rozbłysły, a na nieruchomej wodzie
kotorskiego fiordu pojawiły się długie smugi. Jak okiem sięgnąć, wzdłuż wybrzeży ciągnęły
się kolorowe światełka niczym sznury choinkowych lampek, mrugały ogniki rusztów
ustawionych na wolnym powietrzu przed domami, na których smażono kolacje, błyskały
odblaski samochodowych reflektorów i zielono-czerwone światła pozycyjne płynących
motorówek i kutrów wypływających na nocne połowy lub wracających z morza z sieciami
wypełnionymi rozmaitymi „frutti di mare”.
A na ciemnogranatowym niebie migały tysiące innych światełek, układających się w
różne gwiezdne konstelacje i zbiory, i rozpierał się ogromny pyzaty księżyc jak dobrze
wypieczony dorodny bochen chleba.
Wczesnym rankiem następnego dnia śpiącą w komplecie załogę „Swantewida”
obudził przeraźliwy klakson samochodu.
To trąbił niespożyty Stanko Milević, ubrany w te same co wczoraj białe płócienne
spodnie, tę samą koszulę malowaną w jaskrawe słoneczniki i te same klekoczące drewniaki.
Że jednak dzień był - mimo wczesnego ranka - już dość gorący, słonecznikowa koszula była
rozpięta, tak że widać było wspaniale opalony Stankowy tors, a nogawki płóciennych spodni
zawinięte były prawie do samych kolan.
- WSTAWAĆ!!! POBUDKA!!! - głos Stanka Milevića mógłby snadnie podnieść z
grobu nawet najbardziej zaspanego i leniwego nieboszczyka.
- Mam propozycję nie do odrzucenia - oświadczył gromko, radośnie i głosem nie
uznającym sprzeciwu, gdy z głębi „Swantewida” wynurzyły się zaspane jeszcze załoganty -
mianowicie zabieram moim wspaniałym rolls-roycem pod tytułem „Złota Strzała Kotoru”
całą gromadkę „zelenców” na wycieczkę do dawnej stolicy Czarnogóry, do Cetynii. Kapitana
i Wojtka nie zabieram, bo po pierwsze już ze mną w Cetynii byli i to w dodatku parę razy, po
drugie mój wspaniały samochód jest zarejestrowany tylko na pięć osób, więc jasne, że więcej
niż siedem nie mogę zabrać, a po trzecie ktoś musi przez ten czas przeprowadzić wasz jacht
do Budvy, bo tam się spotkamy i wrócimy razem wodą do Kotoru. Wszystko jasne?
- Wszystko jasne! - odwrzasnęli chórem „zelency”.
- Nie tak znowu wszystko - zaoponowali Kapitan Filip z Panem Wojtkiem - a niby po
co my mamy płynąć do Budvy? Co to, źle nam tutaj? Lepiej zaczekamy tutaj aż wrócicie z
powrotem przez góry.
- Absolutnie niemożliwe - odrzekł tubalnym głosem Stan- Po pierwsze wcale nie
wiadomo, czy moja „Złota Strzała Kotoru” zdoła dociągnąć dalej niż do Budvy, bo to jest
samochód wybitnie krótkodystansowy, a po drugie jestem umówiony na obiad w jednej takiej
gospodzie u mego przyjaciela, do której można dotrzeć tylko od strony wody. Teraz jasne?
- Mniej więcej - zgodził się Kapitan Filip.
- Czy wszyscy właściciele restauracji, knajp i gospód w okolicy to twoi przyjaciele? -
dorzucił Pan Wojtek.
- Wszyscy nie, ale najlepsi to tak! - roześmiał się Stanko i już ładował „zelenców” do
swojego mocno już zdezelowanego samochodu, który mógłby z powodzeniem zasilić
niejedno muzeum automobilizmu, a który miał się mniej więcej tak do rolls-royce’a jak stara
dorożkarska szkapa do wyścigowego konia pełnej krwi.
Gdy już jakimś cudem pomieścili się wszyscy we wnętrzu limuzyny, która jeszcze
jakieś piętnaście lat temu mogła udawać zupełnie elegancką, Stanko zatrąbił z wielką fantazją
i ruszył przy akompaniamencie głośnych salw z rury wydechowej.
- To nic - zlekceważył wyraźnie Stanko - to zawsze tak na początku, dopóki się silnik
nie rozgrzeje.
Jechali wzdłuż starych murów obronnych Kotoru nadbrzeżną aleją wysadzaną
rozłożystymi palmami, przejechali obok ozdobnej bramy wiodącej do Starego Miasta i
minąwszy domki przedmieścia zaczęli wspinać się pod górę pokręconą w serpentyny drogą.
Stanko pokonywał jeden po drugim coraz bardziej ostre zakręty, a w dole pojawiała się coraz
szersza i wspanialsza panorama kotorskiego fiordu.
Przy którymś tam z coraz ciaśniejszych szosowych wiraży z rury wydechowej
samochodu rozległy się znowu głośne wybuchy.
- To silnik jeszcze się nie rozgrzał? - zapytał niewinnym głosem Dzika Mrówka.
- A dlaczego pytasz? - Stanko spojrzał nieco podejrzliwie na chłopaka.
- No bo strzela z rury zupełnie tak samo jak na początku, kiedy pan mówił, że jest
zimny silnik.
- Bo wtedy strzelał dlatego, że BYŁ zimny. A teraz strzela, dlatego, bo jest
PRZEGRZANY. Normalka - wyjaśnił ze stoickim spokojem i kamienną twarzą Stanko, choć
oczy mu się najwyraźniej śmiały.
- No to kiedy ten silnik nie strzela? - Dzika Mrówka był uparty w swej dociekliwości.
- Żeby tak prawdę powiedzieć, to on wcale nie strzela tylko wtedy, kiedy silnik nie
pracuje - tym razem Stanko roześmiał się na cały głos tak, że zagłuszył zupełnie strzelanie
silnika, a po okolicznych górach poszło gromkie echo tego potężnego śmiechu.
Mimo kaszlania, strzelania, a potem też gęstych kłębów ciemnego dymu
wydobywającego się z rury wydechowej i białej pary spod korka chłodnicy jakoś jednak
„Złota Strzała Kotoru” - która nawiasem mówiąc wcale nie była złota, tylko dość solidnie
zardzewiała - dzielnie pokonała ostatnie zakręty pnące się pod górę i pojazd potoczył się
górską drogą okalającą najwyższe okoliczne wzniesienie.
- Na prawo mamy masyw Lovcenu - objaśniał Stanko - u w dole jak na dłoni leży cała
Boka Kotorska.
Z tej wysokości istotnie cały fiord widoczny był doskonale i wyglądał jak wielka
kolorowa mapa plastyczna. Maleńkie z tej wysokości motorówki i kutry ciągnęły za sobą
ślady kilwaterów i warkocze fal, rozchodzące się na boki od dziobu. W kotorskim porcie przy
reprezentacyjnym nabrzeżu, tuż, tuż koło murów starego miasta, stał widocznie dopiero co
przybyły biały statek pasażerski. Nieco dalej widać było niewielką białą kreseczkę dwoma
cieniutkimi jak słomki masztami. To ich jacht „Swantewid”. Z drugiej strony rozpościerały
się łagodne zbocza pokryte soczystą zielenią, a ponad drogą piętrzyły się dwa skalne szczyty,
najwyższe góry w tej okolicy.
Potem zjechali do niewielkiego i sennego miasteczka Cetynia i aż wierzyć się nie
chciało, że mogła to być zaledwie przed kilkudziesięciu laty stolica niezależnego i bitnego
górskiego królestwa Czarnogóry. Zwiedzili tam niewielkie, ale bogate w eksponaty muzeum i
równie niewielki królewski pałacyk, którego wnętrze tak było urządzone jakby przez cały
czas ktoś je zamieszkiwał.
- Ostatni król Czarnogóry Nikoła był nazywany „Teściem Europy”, bo po prawdzie
mówiąc, jedynym jego prawdziwym skarbem były liczne i bardzo piękne córki - powiedział
Stanko, gdy zwiedzali pałacyk. - I powydawał te córki bardzo dobrze za mąż. Przeważnie za
rozmaitych królów w ówczesnej Europie. Oczywiście to wszystko działo się jeszcze przed
pierwszą wojną światową, kiedy królów w Europie nie brakowało, a książąt można było
liczyć na kopy.
Potem zjeżdżali w dół drogą równie karkołomną jak tamta wiodąca z Kotoru na
przełęcz, tylko że o znacznie gorszej nawierzchni. Samochód strzelał z rury wydechowej jak z
małej armatki, choć silnik nie był ani za zimny, ani też przegrzany. Wreszcie zobaczyli przed
sobą, a właściwie pod sobą, bo zupełnie w dole, morze.
„Swantewid” chyba nie dotarł tak szybko do Budvy - stwierdził Stanko, a w głosie
jego słychać było wyraźnie dumę z osiągnięć „Złotej Strzały Kotoru”, która mimo ciągłych
rozgłośnych salw jakoś jednakże wciąż jechała - to mamy trochę czasu, aby zwiedzić
Świętego Stefana.
Jak się okazało, Święty Stefan była to ongiś maleńka rybacka wioseczka w całości
zbudowana na niewielkiej skalistej niby-wysepce, połączonej ze stałym lądem jedynie wąską,
również skalistą, groblą. Przed kilkunastu laty, kiedy zaczął się w Jugosławii gwałtowny ruch
turystyczny, ktoś wpadł na pomysł, żeby całą wioskę wykupić i połączyć wszystkie ciasno
stojące domki w jeden wielki, luksusowy i bardzo oryginalny hotel. No i oczywiście bardzo
drogi hotel.
A potem zwiedzali Budvę, urocze małe miasteczko położone nad samym morzem u
stóp wysokich nadbrzeżnych skał.
- Podobna ta Budva do Dubrownika - stwierdziła Ula - tylko znacznie mniejsza, jakby
miniatura.
- Masz rację - przytaknął Stanko. - Jeden ze sławnych w świecie historyków sztuki
powiedział, że Budvę można by było nakryć dużym szklanym kloszem i przenieść w całości
do muzeum.
W Budwie czekał już „Swantewid”, gromadka nasza zatem przeniosła się na jego
pokład razem ze Stankiem, który beztrosko zostawił swoją „Złotą Strzałę” na ulicy i nawet
wcale nie zamknął drzwiczek na klucz.
- Po pierwsze nikt takiego grata nie ukradnie, po drugie, gdyby nawet wpadł na taki
obłąkańczy pomysł, to nie zapali, po trzecie gdyby mu się udało cudem zapalić, to daleko nie
ujedzie, po czwarte gdyby nawet i ujechał, to i tak aż w Kotorze go będzie słychać, a po piąte
wreszcie nie mam żadnych kluczyków do żadnych drzwi w tym wspaniałym samochodzie -
wyjaśnił Dzikiej Mrówce, Baleronowi, Drzazdze, Bablowi, Szufli i Ulce.
Po zwiedzeniu Budvy, ślicznego starego miasteczka jakby żywcem przeniesionego z
ubiegłych wieków, Stanko zaproponował dla orzeźwienia kąpiel w wodach niewielkiej
zatoczki o kryształowo przeźroczystej wodzie. Nad zatoczkę wiodła z Budvy wąziutka
wykuta w skale ścieżka, zawieszona jak półka nad wodą. Na dnie widać było niemal każdy
najmniejszy nawet kamyk i najmniejszą muszelkę.
- Tutaj to musi być przyjemne nurkowanie! - zauważyła Ulka.
- A pewno - przytaknął ochoczo Stanko. - Płetwonurkowanie to oprócz starych
zabytków i nart w zimie moje trzecie równoległe hobby!
- Zapomniałeś o jeszcze jednym - zauważył Pan Wojtek.
- O jakim? - zdziwił się Stanko.
- A „frutti di mare”?
- Ach tak, oczywiście. Ale to nie jest hobby, to jest prawdziwa miłość! - roześmiał się
Stanko. - I to miłość od pierwszego wejrzenia.
- Ale wracając do płetwonurkowania to tutaj, w najbliższych okolicach jest istny raj
dla wszelkich poszukiwaczy podwodnych przygód i skarbów. A już wody Zatoki Kotorskiej
to prawdziwa skarbnica. Przez tyle lat, ile trwa tutaj żegluga, nazbierało się na dnie wiele
wspaniałych rzeczy. Ale znaleźć coś niełatwo mimo pozorów.
W drodze powrotnej okazało się, że Stanko miał jeszcze w zanadrzu niespodziankę.
Mianowicie w niewielkiej odległości od posępnej fortecy Mamuli jacht skręcił do samego
brzegu i zatrzymał się przy urwistej skale, w której widniał duży otwór prowadzący w głąb.
- Tam dalej jest grota - wyjaśnił Stanko - moim zdaniem wcale nie gorsza od słynnej
Lazurowej na Capri. Niestety wasz jacht ma za wysokie maszty, żeby wejść do środka i
musimy poszukać innego sposobu.
- W takim razie jest doskonała okazja do małych ćwiczeń rozgrzewających - włączył
się Pan Wojtek. - A zatem wszyscy do wody. Kapitan - mam nadzieję - zostanie na jachcie, a
cała reszta do groty stylem dowolnym marsz!
Cała szóstka z Ulką na czele błyskawicznie znalazła się w wodzie, tym bardziej że z
przebieraniem się w stroje kąpielowe nie było wcale kłopotu, jako że w tak gorącym dniu
wszyscy na jachcie nosili stroje plażowe. Skoczył też do wody z olbrzymim pluskiem Stanko
i płynął teraz pierwszy, co mu się słusznie jako przewodnikowi należało. Ostatni wystartował
Pan Wojtek, on bowiem odczepił z pokładu jachtu nadmuchiwany ponton i pociągnął go za
sobą w charakterze asekuracji. Bo niby wszyscy pływają doskonale i czują się w wodzie jak
ryby, ale... licho nie śpi.
Grota była wewnątrz wysoka jak wnętrze kościoła czy koncertowej sali. Tu i ówdzie
zwisały ze skalnego stropu białe nacieki solne, które wyglądały jak gigantyczne sople lodowe.
Gdzieniegdzie sklepienie połyskiwało to czerwienią, to znowu szmaragdem, widocznie w
zależności od rodzaju skał i wprasowanych między nie jakichś skamielin. Tu i ówdzie
błyskały żywe ogniki, jakby malutkie światełka lub „zajączki” puszczane lusterkami przez
bawiące się dzieci.
„Zelency” płynęli oniemiali z zachwytu i, o dziwo, wśród młodej, rozhukanej
zazwyczaj gromadki zapanowało głębokie milczenie, przerywane tylko cichym pluskiem
wody.
- Zupełnie jak w bajce - wyszeptała wreszcie Ulka nabożnym niemal szeptem.
Skupioną ciszę zachwytu przerwał nagle okrzyk Dzikiej Mrówki, który odbił się
wielokrotnym echem od wielobarwnych ścian kolorowej groty.
- Woda! Woda! Zobaczcie, co się stało z wodą! - zawołał chłopak.
Wszyscy oderwali wzrok od skrzącego się słonecznymi odblaskami sklepienia i
zwrócili wzrok na powierzchnię wody.
Istotnie, woda miała niepowtarzalny zielonkawobłękitny kolor, a jednocześnie
wyglądała jakby bezbarwna, tak bardzo była przeźroczysta. Ale co dziwniejsze, zanurzone w
niej ciała płynących płetwonurków zupełnie zmieniły swój wygląd. Wszystkie straciły nagle
wszelkie ludzkie cechy i pod wodą widać było wyraźnie posągi jakby wykute z szarego
kamienia. Żywe posągi, bo poruszały one nogami i rękoma, ale jednak najwyraźniej
wykonane z jakiegoś kamienia!
- Czarodziejska grota! - szepnęła znów Ula i w tej chwili wyobraziła sobie, że w
grocie tej mieszka jakaś zaklęta na przykład w rybę Królewna-Wróżka, która każdego intruza
odważającego się wtargnąć do jej królestwa zamienia w kamienny posąg. Ale o tych swoich
myślach Ulka oczywiście za nic w świecie nie powiedziałaby nikomusieńku ani słowa! Tożby
dopiero zaczęli się z niej śmiać, że taka marzycielska i taka naiwna jak jakaś mała
dziewczynka.
Młodzi płetwonurkowie patrzyli ze zdziwionym zachwytem na niebywałe zjawisko.
Ciała wszystkich wyglądały jak kamienne lub marmurowe posągi, tylko wystające z wody
głowy były znajome i naturalne.
Nagle Dzika Mrówka zamachnął się kilka razy rękoma, przepłynął parę metrów i
klasycznym, pokazowym wprost scyzorykiem zszedł pod wodę. W tym samym momencie
znikł znajomy wszystkim chłopak z zawsze uśmiechniętą piegowatą gębą, a pojawił się
płynący metr lub dwa pod powierzchnią posąg takiego samego chłopca. Posąg wykonany był
z szarego marmuru, ... może nawet - gdyby się tak lepiej i dokładniej przyjrzeć - odlany był z
jakiegoś metalu. Nogi, ręce, korpus i głowa byty z metalu, a nawet włosy miały kolor
stalowoszary.
W tej chwili Ulce przyszła dość niedorzeczna myśl do głowy, że oto Marek został
CAŁY zaklęty przez Wróżkę w spiżowy posąg i że już taki zostanie NA ZAWSZE, i Ula
przestraszyła się nawet tej myśli i już, już miała ostrzegawczo krzyknąć, gdy zorientowała się,
że Marek i tak nie usłyszy pod wodą jej głosu. Na szczęście w tym samym momencie głowa
Dzikiej Mrówki ukazała się nad powierzchnią i w jednym ułamku sekundy znikł posąg
chłopca, a pojawiła się roześmiana piegowata wesoła gęba.
- CZARODZIEJSKA GROTA! Nieprawdaż, Zelency? - zahuczało nagle wewnątrz
groty i wszystkim się zdało, że od tego hałasu musi się albo całe sklepienie zawalić albo co
najmniej powinny się urwać stalaktytowe sople.
Nic się jednak nie stało, widocznie ściany groty były już przyzwyczajone do tubalnego
głosu Stanko Milevića od Kotora.
Gdy wreszcie młoda gromadka wypłynęła z czarodziejskiej, kolorowej groty i wróciła
na pokład jachtu, przez długi czas nie mogli przyjść do siebie z wielkiego zachwytu i tylko
Ulka, jak to zwykle dziewczyna, zdobyła się na stwierdzenie:
- Natura jest piękna i wspaniała! - A po chwili dodała jeszcze:
- I groźna!
W tej chwili Ulka wcale nie wiedziała jeszcze, jak bardzo była bliska prawdy!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY,
W KTÓRYM OKAZUJE SIĘ, ŻE MORZE NIEKIEDY JEST BARDZIEJ
STAŁE OD LĄDU, ALE NA SZCZĘŚCIE JEST PEŁNO LUDZI DOBREJ
WOLI
Następne dni upływały grupce polskich płetwonurków na pływaniu jachtem po
pięknej Zatoce Kotorskiej i na ćwiczebnych zanurzeniach w ciepłych i niezwykle
przejrzystych jej wodach, Zwiedzono przy okazji, na własną już rękę, małe wysepki z
zabytkowymi kościółkami leżące naprzeciw miasteczka Perest. Miasteczko to zresztą samo
też jest godne uwagi, choćby z tego względu, że stąd właśnie pochodzili najlepsi kapitanowie
żeglarze południowego Adriatyku, tu też już przed kilkuset laty istniała jedna z pierwszych
szkół morskich, tu szkolić kazał kapitanów dla swej nowo zbudowanej floty wielki reformator
Rosji sławny car Piotr Pierwszy.
Spenetrowali też dokładnie całą twierdzę na wysepce Mamula, nurkowali po kilkakroć
w dziwnych wodach groty, zwiedzali zabytki starego Kotoru, z ciekawym muzeum morskim
na czele.
Jednym słowem spędzali czas w Zatoce Kotorskiej i przyjemnie, i pożytecznie.
Odpoczywali, zwiedzali, podnosili swe płetwonurkowe umiejętności.
Jacht zmieniał miejsce swego postoju w zależności od aktualnych potrzeb, a po trosze
i w zależności od fantazji, gdyż prawdę mówiąc plan zajęć nie był zbyt dokładny i wiele
zależało od tego, na co kapitan Filip, Pan Wojtek czy wreszcie młodzi płetwonurkowie mieli
ochotę.
Z soboty na niedzielę „Swantewid” stanął na kotwicy w jednym z rozlicznych
maleńkich skalistych zakamarków Zatoki Kotorskiej. Cała załoga jachtu zebrana na pokładzie
długo w noc słuchała na zmianę to ciekawych żeglarskich opowieści Kapitana Filipa, który
już pod niejednym żaglem spleśniałe jadał suchary, to znów marynarskich opowieści Pana
Wojtka, który na pokładach rozmaitych statków zwiedził sporo ciekawych zakątków świata.
- Skala szybkościomierza, którym mierzyliśmy prędkość wiatru, skończyła się nam
jeszcze wczesnym wieczorem - wspominał Kapitan Filip swoje przeżycia podczas przejścia
na żaglach wokół najgroźniejszego z przylądków - przylądka Horn. - A trzeba pamiętać, że
największe jej wskazania oznaczają siłę wiatru dwanaście według skali Beauforta. W nocy
wiało jeszcze silniej i wszystkim nam wydawało się, że chyba nadszedł koniec świata. Gdyby
mi ktokolwiek opowiadał o czymś takim, nie uwierzyłbym.
Walące się na jacht fale były tak olbrzymie, że trudno mi je teraz porównać do
czegokolwiek. Może miały wysokość 20 metrów, a może i więcej, trudno powiedzieć. Sama
grzywa na grzbiecie fali miała dobre 2-3 metry wysokości. A masa wody, którą niosła każda
taka potworna fala, jest wprost niewyobrażalna.
O żadnym utrzymywaniu właściwego kursu nie mogło być nawet mowy. Każdy, kto
sterczał przy sterze, miał tylko jeden cel: przetrzymać następną falę, tak ustawić jacht, żeby
zdobyć jeszcze kilka minut, żeby jeszcze choć przez chwilę uniknąć ostatecznej zagłady.
Wszyscy - poza sternikiem - próbowali jakoś przetrwać we wnętrzu jachtu, gdzie było zresztą
mokro i zimno prawie tak samo jak na pokładzie, tyle tylko że nie czuć było potwornych
uderzeń huraganu.
Siedziałem właśnie przy sterze, oczywiście w pasie bezpieczeństwa, zamocowany jak
się dało, i wpatrywałem się w widoczne przy świetle księżyca - bo księżyc świecił na prawie
bezchmurnym niebie - olbrzymie grzywacze atakujące nasz biedny jacht ze wszystkich
niemal stron. Starałem się nie wpaść w ślizg na zboczu fali i uniknąć załamania grzywacza
nad naszym kadłubem.
W pewnym momencie zobaczyłem falę większą od innych. Trudno mi ocenić jej
wielkość, bo było to przecież w nocy, po drugie byłem mocno zmęczony długim
sterowaniem, a po trzecie - co tu ukrywać - strach ma wielkie oczy. A stracha miałem
potężnego! Było się zresztą czego bać - Kapitan Filip zamyślił się przez moment - na taki
sztorm nie ma mocnych.
No więc zobaczyłem tę falę, tę formalną górę wodną, która waliła prosto na nas.
Czytałem w jednej z żeglarskich książek takie określenie: „Wydawało się, że to Tatry wędrują
na Zakopane” i w tym właśnie momencie to mi się przypomniało.
Właśnie dokładnie tak to wyglądało.
Gdy zobaczyłem tę „superfalę”, od razu zrozumiałem, że ona załamie się akurat nad
naszym jachtem. Do dziś nie wiem, dlaczego tak pomyślałem, ale wtedy byłem absolutnie
pewien, że tak się właśnie stanie.
Na zrobienie czegokolwiek było już za późno. Złapałem się, czego mogłem i jak
mogłem najmocniej i czekałem. Pomyślałem sobie, że teraz jacht musi już sobie SAM
poradzić. Że teraz nikt mu już nic pomóc nie może.
I stało się! Nie umiem powiedzieć, co się potem działo, bo to wszystko było tak
szybkie i tak NIEZWYKŁE. Wiem tylko tyle, że CAŁY ŚWIAT OSZALAŁ w jednej
sekundzie. Na jacht zwaliły się chyba setki ton lodowatej wody naraz, a ja nie wiedziałem,
gdzie góra, gdzie dół, gdzie niebo, gdzie ocean. Zresztą wszędzie była tylko woda, a ja przez
ułamek sekundy byłem chyba poza jachtem.
Gdyby nie mocno zapięty pas bezpieczeństwa, gdyby nie linki asekuracyjne, nie
byłoby mnie teraz tu z wami. Coś mnie rzuciło, coś szarpnęło, gdzieś leciałem, o coś się
obijałem. Topiłem się i dusiłem, a potem znalazłem się... na pokładzie jachtu, który znowu
wracał na powierzchnię.
Koledzy, którzy byli w tym czasie w środku, opowiadali mi potem, że jacht przez
krótki moment leżał prawie zupełnie do góry nogami. Czy to była prawda - tego nikt już nie
stwierdzi z całą pewnością, faktem jednak jest, że puszki konserw z zęz znajdowaliśmy na
górnych kojach.
Jak wyszliśmy z tamtej opresji cało, my i jacht, jeden Pan Bóg wie - zakończył
Kapitan Filip i patrzył zamyślony na gładką toń wodną spokojnej Zatoki Kotorskiej. W
wodzie odbijały się światła nieodległej małej wioski, skąd dobiegały dźwięki muzyki i głosy
śpiewających jakąś wesołą piosenkę. Nad zatoką świecił pyzaty, okrągły księżyc.
Dzika Mrówka obracał się właśnie na drugi bok na pół jeszcze śpiąc, mając jednak w
podświadomości tę błogą pewność, że jeszcze nie musi się zrywać, że jeszcze może poleżeć,
że jeszcze może sobie przez jakiś czas pospać, gdy nagle z jachtem stało się coś dziwnego.
Cały kadłub począł ni stąd ni zowąd drżeć i dziwne drżenie, przechodzące jakby z otaczającej
ich wody, a właściwie nie wiadomo skąd, udzieliło się nie tylko kadłubowi, ale też wszystkim
rzeczom wewnątrz jachtu, począwszy od kubków i garnków umieszczonych w kambuzie,
które zaczęły nagle pobrzękiwać i podzwaniać na rozmaite tony, a kończąc na rękach i
nogach, na całym ciele, na każdym nerwie chłopca.
Co się dzieje? - Dzika Mrówka momentalnie otrzeźwiał z resztek snu i gwałtownym
ruchem wyskoczył z ciepłej koi na drżący również w dziwnym, zatrważającym rytmie
podłogowy greting w kabinie „Swantewida”. Garnki i rondle kambuzowe dźwięczały coraz
głośniej i coraz szybciej drgał calusieńki jacht. Równocześnie do uszu rozbudzonego już
całkowicie chłopca dobiegł jakiś głuchy, zupełnie nieznany, lecz budzący grozę dźwięk.
Jakby gdzieś w głębinach przepaścistej groty jechały pod bardzo stromą górę niezwykle
ciężkie, przerażająco olbrzymie gigantyczne ciągniki.
- Co to? - cała załoga „Swantewida” brutalnie wyrwana ze snu miała na ustach tylko
to pytanie.
Wszyscy rzucili się do wyjścia na pokład.
Pierwsza rzecz, która uderzyła wzrok Dzikiej Mrówki, to było słońce. Jasne i pogodne
niby, ale jakieś trochę dziwne, jakby nieco przymglone, choć ani mgły ani chmur żadnych nie
było widać na błękitnawym niebie.
A więc nie burza? A więc nie grzmoty? - przeleciało chłopcu przez myśl, a
jednocześnie do jego uszu bez przerwy dobiegał jednostajny, lecz narastający ciągle głuchy
grzmot.
- Popatrzcie, jaka dziwna woda! - krzyknęła Ulka.
Rzeczywiście. Gładką powierzchnię wody pokrywały drobniuteńkie, drżące w
poświacie słonecznej niby-falki. I choć powietrze stało się nieruchome i nie można było
wyczuć najlżejszego nawet podmuchu wiatru, jednocześnie miało się wrażenie jakby ono całe
drgało.
- Maszt! Maszt! - rozdarł się nagle na cały głos Baleron i wszyscy odruchowo
popatrzyli w górę. Smukły pień głównego masztu drgał coraz wyraźniej i coraz bardziej
odchylał się na boki aż dźwięczały napinane tym drganiem wanty i sztagi.
- Co się dzieje, panie kapitanie?
- Co się stało? - Dzika Mrówka czuł, jak ogarnia go niewytłumaczalny niczym lęk i
strach, choć przecież na pozór nic się na razie złego nie działo.
- Spokojnie - Kapitan Filip był już prawie całkowicie ubrany i opanowany, choć
wyraźnie zbladł, co widoczne było nawet pod silną opalenizną - wydaje mi się, że jest to
trzęsienie ziemi.
- O Boże! - zdołała jęknąć Ulka, a w głosie jej można było wyczuć mieszaninę strachu
ze zdziwieniem i ciekawością. Inni nic nie powiedzieli, tak bowiem wszystkich dosłownie
zamurowała niespodziewana wiadomość i niezwykła sytuacja.
Groźny huk narastał w dalszym ciągu, kotłował się wśród gór otaczających Zatokę
Kotorską, odbijał stokrotnym echem, wracał i nakładał jeden na drugi aż każdy poczuł w
uszach nieznośny ból. Jednocześnie woda drgała coraz bardziej, coraz szybciej i falki stały się
jakby większe, choć - o dziwo - rosły we wszystkich kierunkach. Nakładały się na siebie,
niwelowały wzajemnie, krzyżowały, załamywały lub rosły i olbrzymiały.
- O Boże! - znowu krzyknęła Ulka i wskazała ręką na pobliski brzeg. Znajdowała się
tam maleńka wioska rybacka, przycupnięta między wąską wstążką asfaltowej nitki szosy a
stromymi ścianami skalnymi, pnącymi się nieomal pionowo w górę.
Wszystkie domki tej wioski były do siebie podobne, wszystkie niewysokie, najwyżej
jednopiętrowe, wszystkie budowane z kremowego kamienia, wszystkie pokryte
jasnopomarańczową, jakby wypłowiałą od słońca dachówką. Na skraju wioseczki wystawała
ponad dachy domostw smukła igła kościelnej wieży, zwieńczonej połyskującym w słońcu
złotym krzyżem.
W tej chwili krzyż najwyraźniej drżał, bo promienie słoneczne, które akurat nań
padały, puszczały migające, jaskrawe „zajączki” prosto w oczy przerażonej i sparaliżowanej
tym przerażeniem załogi jachtu.
Drżała też cała wieża i z tej odległości wyraźnie widać było, jak pryskają jedna po
drugiej wyblakłe dachówki, ukazując w smukłej wieży coraz większe ciemne dziury.
Nagle wieża zakołysała się silniej, złocony krzyż odbił raz jeszcze promień słoneczny
i począł przechylać się coraz bardziej w bok. Razem z nim przechylała się też cała wieża.
Przez krótkie mgnienie oka zawisła w powietrzu, jakby wahała się, czy nie wrócić w
poprzednie położenie, ale w ułamek sekundy później rozsypała się cała i runęła w dół, między
pomarańczowe dachy domów wioski.
- O Boże! - rozległ się jęk wśród patrzącej gromadki, która jednak nie ruszała się i jak
skamieniała patrzyła dalej na rozgrywający się przed jej oczyma przerażający, lecz wspaniały
spektakl natury.
Skaliste zbocze nad wioską wyraźnie drgnęło, poruszyły się bowiem wszystkie
krzewy i nieliczne drzewa, które zdołały pozaczepiać się przed laty w szczelinach skał, dokąd
wiatry nawiały kurz, ziemię i nasiona. Przez moment miało się wrażenie jakby ktoś,
drzemiący dotąd spokojnie we wnętrzu góry, obudził się i chciał strząsnąć z siebie potworny,
przytłaczający go wiekami ciężar skał i głazów.
Po chwili od samego wierzchołka oderwał się olbrzymi głaz i runął w dół, porywając
po drodze mniejsze odłamy skał, wyrywając drzewa z korzeniami, łamiąc pnie i tratując
krzewy. Zboczeni stromizny waliła w dół, prosto na rybacką wioskę olbrzymia, bezlitosna
kamienna lawina.
Równocześnie w samej wiosce kilka dachów domów zapadło się, wzbijając w górę
słupy białego pyłu, który przesłonił na chwilę całkowicie widoczność. Cała wioseczka skryła
się przed wzrokiem za białymi kłębami jak za niezwykłą dymną zasłoną. Prosto w chmurę
pyłu waliła tymczasem z góry kamienna lawina ogromniejąc coraz bardziej.
Wszystko to razem wyglądało przerażająco, jakby nagle ruszyło całe zbocze atakując
spokojną, zagubioną w wapiennym pyle gromadkę domków.
- Przecież tam są ludzie! - krzyknęła Ulka, ale nikt się nie ruszył. Każdy z patrzących
zdawał sobie w tej chwili sprawę, że tej wioseczce, że jej mieszkańcom, że domom, ludziom i
zwierzętom nikt i nic w tej chwili nie jest w stanie pomóc. Że można tylko CZEKAĆ. Czekać
na ślepy los, na przypadek, na opiekę Boską.
Kamienna lawina dosięgła wreszcie podnóża skał i runęła w dół. Szczęśliwie w
ostatniej chwili, na ostatnich nieomal metrach swej nieuchronnej drogi walące się głazy trafiły
na sterczący nad samą wioską na kształt niewielkiej piramidy ostry występ skalny. Pędzące
lawiną głazy rozdzieliły się na tym występie na dwa oddzielne strumienie, które obramowały
domki wioski kamiennymi kleszczami. Wznosząc w powietrze olbrzymie chmury kurzu i
skalnego pyłu lawina zwaliła się na asfaltową drogę po obu stronach wioski i część jej z
rozgłośnym pluskiem wpadła do wód zatoki.
Z tej odległości wydawało się, że ani jeden z większych głazów nie trafił na skupisko
rybackich domków.
Załoga „Swantewida” w dalszym ciągu stała bez najmniejszego ruchu na pokładzie
jachtu. Nikt się też nie odzywał ani słowem.
Dzika Mrówka zdał sobie nagle sprawę, że COŚ się zmieniło.
Ale CO? - zastanawiał się i nagle dotarło do niego.
CISZA! Śmiertelna, niczym nie zakłócana cisza panowała wokoło. Znikł gdzieś,
umilkł denerwujący, groźny, nieznany huk i grzmot. Ustało też niezwykłe, przenikające aż do
samego wnętrza drżenie. I wody, i kadłuba, i całego ciała wreszcie.
Kapitan Filip odruchowo spojrzał na zegarek. I aż przetarł oczy ze zdumienia, a
zegarek przytknął z niedowierzaniem do ucha, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie stanął.
Duża wskazówka stała w tym samym położeniu jak w momencie, gdy spojrzał poprzednio,
wyskakując w pośpiechu na pokład. A sekundnik zrobił zaledwie pół obrotu.
- A więc WSZYSTKO trwało PÓŁ MINUTY? - zdziwił się na głos Kapitan Filip.
PÓŁ MINUTY? A wydawało się, że minęły już co najmniej godziny od momentu,
gdy groźny huk i drgania poderwały załogę „Swantewida” ze spokojnego snu.
Na nieodległym brzegu z wolna opadał biały kurz i spoza niego wyłaniały się
zburzone domki rybackiego osiedla. Widać było też ludzi biegających między gruzami
domów i rozległy się jakieś okrzyki i wołania.
- Idziemy na ratunek! - zawołał Kapitan Filip, który pierwszy otrząsnął się z
niezwykłego wrażenia i błyskawicznie, jak zwykle, podjął decyzję.
- Wybierać kotwicę! Przygotować silnik! Wyciągnąć apteczkę z opatrunkami i
lekarstwami! - począł wydawać rozkazy.
Dzika Mrówka i Baleron poderwali się i skoczyli do małego kabestanu na dziobie
jachtu i zaczęli wybierać kotwiczny łańcuch. Po chwili jacht drgnął i ruszył w miarę skracania
łańcucha i w miarę, jak coraz bardziej pionowo wystawał z wody.
Wreszcie łańcuch znalazł się w pionie.
- Raaazem! - zakomenderował Dzika Mrówka, teraz bowiem trzeba było mocniej
nacisnąć na korby kabestanu, aby oderwać kotwicę od dna i podciągnąć ją ku górze.
Obaj chłopcy napięli się, wytężyli wszystkie siły, ale łańcuch zatrzymał się i ani rusz
nie chciał wynurzyć się, choćby na centymetr więcej.
- Chodźcie do pomocy! - krzyknął Dzika Mrówka i doskoczył jeszcze Drzazga z
Szuflą. Szczególnie ten ostatni odznaczał się sporą siłą i cieszył się zasłużoną sławą
klubowego osiłka.
Przyłożyli się teraz już we czwórkę do opornego kabestanu, nacisnęli razem z całej
siły aż korby poczęły się wyginać niepokojąco.
I nic!
Łańcuch ani drgnął!
Kotwica trzymała się dna jak zaklęta!
- No co tam z tą kotwicą? - zniecierpliwił się Kapitan Filip.
- Nie można jej oderwać od dna! - zameldował Dzika Mrówka od dziobu.
Kapitan sam ruszył na dziób, sam przyłożył się też do kabestanu. I też bez żadnego
rezultatu!
- I co dalej, panie kapitanie? - zapytał Dzika Mrówka, do którego obowiązków
załogowych należała właśnie opieka nad kotwicą razem z łańcuchami i całym kabestanem.
- Ano, nie ma czasu na zastanawianie się - zdecydował jak zwykle błyskawicznie
Kapitan. - Rozszaklować łańcuch, podczepić linkę z bojką i ruszamy co prędzej!
Po kilku minutach rozkaz Kapitana Filipa został wykonany i „Swantewid”, uwolniony
z kotwicy ruszył na silniku w stronę pobliskiego brzegu.
Przy sterze zasiadł sam Kapitan Filip i skierował jacht do niewielkiego kamiennego
mola usytuowanego mniej więcej w środku wioseczki rybackiej. Druga przystań, przy której
stały jeszcze przed kilkoma minutami rybackie łódki, małe kuterki i motorówki, położona na
skraju wioski, zniszczona była teraz kompletnie przez skalne usypisko, a łodzie i kutry rozbite
głazami pogrążały się właśnie w wodach zatoki.
,,Swantewid” dobił do brzegu i Baleron wyskoczył na molo, aby obłożyć cumę na
kamiennym pachołku.
- Słuchaj, Filip, czy ty się znasz na trzęsieniach ziemi? - Pan Wojtek zapytał cicho
Kapitana.
- Nie - przyznał Kapitan. - Pierwszy raz w życiu mam do czynienia z czymś takim.
- A czy nie sądzisz, że wstrząsy mogą się powtórzyć?
- To zupełnie możliwe. Czytałem o takich wypadkach.
- No więc?
- Co więc? - pytaniem na pytanie odpowiedział Kapitan Filip.
- To, że następna kamienna lawina może spaść prosto na „Swantewida” - stwierdził
Pan Wojtek.
- Ano, może - przytaknął Kapitan Filip.
- Brałeś to pod uwagę?
- Oczywiście, że tak. I wiem doskonale, że w tej chwili narażam jacht i nas wszystkich
też. Ale czy można inaczej postąpić?
- Nie, nie można - zgodził się Pan Wojtek.
Na tym obaj zakończyli krótką rozmowę i obaj wyskoczyli na brzeg.
- Ja zostanę przy jachcie. Drzazga zostaje ze mną, nie, lepiej Ulka, Drzazga może się
bardziej przydać na lądzie - rozkazał Kapitan.
- O.K. - Pan Wojtek potwierdził kapitański rozkaz i ruszył biegiem w stronę
rozwalonych domków rybackiego osiedla.
- Kto wy? Skądeście się tu wzięli? - zagadnął po serbo-chorwacku biegnącą gromadkę
jakiś młody człowiek w wojskowym poszarpanym nieco i zakurzonym mundurze.
- My Polacy! Z jachtu! - wyjaśnił w biegu Pan Wojtek.
- Polacy? I macie łódź? - ucieszył się młody żołnierz. - To bardzo dobrze - dodał po
chwili.
- Pomóżcie nam! - zawołał ktoś od gruzów rozwalonego domu.
Całą gromadką pobiegli na maleńkie podwórko. Zawalony dach opierał się jednym
krańcem o ocalałą ścianę, drugi zaś kraniec leżał w gruzach pozostałych ścian domku. W
ocalałej ścianie tkwiły drzwi, które teraz dwóch mężczyzn bezskutecznie usiłowało otworzyć.
Zakleszczyły się! - zrozumiał Dzika Mrówka.
- Tam w środku są ludzie! - zawołał jeden z mężczyzn. - Pomóżcie wyważyć drzwi.
- STOP! - krzyknął Pan Wojtek. - Jak je wyrwiemy, cała ściana może runąć razem z
resztkami dachu. Najpierw trzeba te resztki czymś podeprzeć.
- Dajcie szybko jakąś belkę! - krzyknął do swoich chłopców, którzy biegiem ruszyli
na poszukiwania i po chwili biegli już z powrotem taszcząc ciężką dużą drewnianą ławę.
- Będzie dobra? - zapytał zdyszany Dzika Mrówka.
- Chyba tak, ale przydałaby się jeszcze jedna - odkrzyknął Pan Wojtek, podpierając
ustawioną na sztorc ławą framugę zakleszczonych drzwi.
Po chwili znalazła się i druga ława, ciężki, dębowy chyba stół i jakaś dłuższa belka.
Tym wszystkim podparto drewnianą ramę zakleszczonych drzwi.
Naparli w piątkę. Drzwi wygięły się, ale wciąż stawiały opór. Ktoś z tyłu podał długi
stalowy drąg. Pan Wojtek włożył go w szparę koło zawiasów, nacisnął i drzwi odskoczyły z
głośnym trzaskiem. Z góry posypał się tynk i spadło kilka dachówek z lecącego ukośnie
dachu. Wszyscy odskoczyli do tyłu, tylko jeden Pan Wojtek przytulił się do ocalałych resztek
ściany.
Przez chwilę ratownicy zamarli w trwożnym oczekiwaniu, ale ocalała ściana trzymała
się nadal, a tymczasem z wnętrza rozwalonego domu dobiegły słabe ludzkie jęki.
Młody żołnierz wskoczył do rozbitego wnętrza, a za nim ruszył bez namysłu Pan
Wojtek, wciąż trzymający łom w ręku oraz Dzika Mrówka, Baleron i Szufla. Drzazga
pozostał na zewnątrz, podtrzymując zaparte o framugę drzwi solidne ławy.
Przez moment ratownicy nie mogli nic zobaczyć, gdyż wewnątrz panował głęboki
mrok, a chmura kurzu jeszcze bardziej utrudniała widoczność i uniemożliwiała jakąkolwiek
orientację. Dodatkowo kurz drapał w gardle i gryzł w oczy, tak że wszyscy ratownicy
rozkaszlali się na dobre.
- Kto tu jest? - zawołał młody żołnierz.
Gdzieś z dołu, z kąta izby znowu odezwał się cichy jęk. Ruszyli w tym kierunku.
- Tu ktoś leży! - zawołał Baleron i schylił się.
Istotnie, na podłodze wśród cegieł i potrzaskanych dachówek leżała jakaś nieruchoma
postać.
- Bierzemy ją - zakomenderował Pan Wojtek, którego oczy przyzwyczaiły się już do
ciemności i który w leżącej postaci rozpoznał młodą kobietę z długimi rozpuszczonymi
włosami. Podnieśli z trudem leżącą, wzięli ostrożnie na podłożone ręce i przenieśli przez
wywalone drzwi. Kobieta miała zamknięte oczy, a spomiędzy czarnych gęstych włosów
sączyła się strużka krwi. Tymczasem w rogu rozbitej izby znowu rozległ się jęk.
- Tam jest ktoś jeszcze! - krzyknął żołnierz i razem z Dziką Mrówką podczołgali się
pod dotykający tu gruzowiska dach.
W samym rogu leżała starsza kobieta pojękując z cicha. Jej lewą nogę przyciskała
jedna z belek zawalonego dachu. Obok - również przyciśnięta dachem - stała mała drewniana
kołyska, a w niej leżało zupełnie cichutko maleńkie dziecko zawinięte w niebieski kocyk.
Nie żyje? - przemknęło przez myśl Dzikiej Mrówce. Wcisnąwszy głowę pod deski
rozwalonego dachu zbliżył twarz do niemowlaka. W bladym świetle przeciskającym się przez
rozmaite szczeliny dojrzał ze zdziwieniem, że dziecko oddycha zupełnie miarowo.
- ŚPI? - zdziwił się i ucieszył jednocześnie.
- Pomóż mi - usłyszał głos żołnierza, który daremnie starał się uwolnić przyciśniętą
nogę starszej kobiety. Razem złapali za belkę i starali się unieść ją nieco w górę, ta jednak
nawet nie drgnęła.
- Nie damy rady - zdecydował Dzika Mrówka.
- Panie Wojtku! - zawołał - Szufla, Baleron, Drzazga na pomoc!
Wbiegli wszyscy do przywalonej izby. Pan Wojtek podłożył łom pod belkę.
- Mrówka, wyjmij najpierw dziecko z kołyski - zdecydował Pan Wojtek - bo ten cały
dach może nam zlecieć na głowy.
- Kiedy nie dam rady. Nie zmieszczę dzieciaka pod dachem. Za ciasno - Marek
spróbował, ale osiągnął tylko tyle, że dziecko się obudziło, otworzyło oczy i jednocześnie
wykrzywiło buzię do płaczu.
- To wyrwij boczną deskę kołyski i tędy wyciągaj. Ale się pośpiesz!
Dzika Mrówka szarpnął. Na szczęście zakleszczona pod dachem kołyska widać była
używana w tej rodzinie od wielu już pokoleń, ścianka bowiem trzymała się słabo i została
chłopcu w ręku. Teraz już bez problemu można było wyciągnąć płaczące już na dobre
dziecko i wynieść błyskawicznie na podwórko, z dala od wciąż grożącego zawaleniem domu.
- RAAAZEM! - Dzika Mrówka wynosząc dziecko usłyszał komendę Pana Wojtka.
Oddał szybko dziecko jakiejś kobiecie i wbiegł z powrotem do zawalonej izby. Doskoczył do
belki obciążającej wciąż nogę starszej kobiety, wczepił się w uparte drzewo nieomal pazurami
i pchał z całych sił ku górze. Obok niego mocował się z belką Szufla aż mu żyły wystąpiły na
skroni i pokazały się krople potu.
Belka drgnęła i uniosła się na kilka centymetrów w górę, ale jednocześnie cały dach
zatrzeszczał niepokojąco i znowu posypały się pęknięte dachówki i wzniosły tumany
tynkowego pyłu.
- Teraz! - zakomenderował znowu Pan Wojtek i w tym momencie żołnierz z Drzazgą
wyciągnęli wciąż pojękującą kobietę ze śmiertelnej pułapki.
Błyskawicznie wszyscy znaleźli się na zewnątrz, na maleńkim podwórku ocienionym
winną latoroślą z dojrzewającymi już gronami.
- Czy w domu jeszcze ktoś został? - żołnierz zapytał starszą kobietę, która przestała
teraz jęczeć i leżała cicho na płytach podwóreczka.
- Ze mną razem była tylko córka i wnuczka. Co z nimi?
- Są tu obie obok - uspokajał żołnierz, zresztą płacz dziecka było słychać bardzo
wyraźnie.
- Żyje? - zapytała babcia, a Dzika Mrówka odpowiedział prędko:
- Żyje, żyje! - choć prawdę mówiąc, wcale nie wiedział o kogo chodziło, czy o
maleństwo, czy też o młodą czarnowłosą kobietę, którą wydobyto na samym początku.
Tymczasem młoda kobieta otworzyła oczy, spojrzała wokoło mało przytomnym
wzrokiem, a usłyszawszy płacz dziecka chciała o coś zapytać, ale udało się jej jedynie
bezgłośnie poruszyć wargami i po chwili znowu zamknęła oczy.
- Szybko do szpitala! - zdecydował Pan Wojtek, gdyż stan obu kobiet był wielce
niepokojący. Starsza z kobiet miała na pewno złamaną nogę, a młodsza ponownie straciła
przytomność. O dziecku też nic nie można było powiedzieć, czy przypadkiem nie odniosło
jakichś obrażeń. - Gdzie tu jest najbliższy szpital?
- Będzie z dziesięć kilometrów. W miasteczku - odezwał się żołnierz.
- Samochód! Gdzie tu jest jakiś samochód? - niecierpliwił się Pan Wojtek.
Żołnierz pobiegł na poszukiwania, a tymczasem Pan Wojtek sprawnie unieruchomił
złamaną nogę między dwiema drewnianymi łubkami.
Gdy owijał nogę zaimprowizowanym z podartego prześcieradła bandażem, nagle za
jego plecami rozległ się głośny trzask, a potem gwałtowny huk i w oka mgnieniu całe
podwórze skryło się w gęstych kłębach tynkowego i ceglanego pyłu. To zawalił się dach na
częściowo dotychczas rozbitym domu, dach, spod którego przed kilkunastu zaledwie
minutami wyciągnęli kobiety z trzech pokoleń tej samej rodziny: babcię, matkę i maleńką
córeczkę.
Tymczasem nadbiegł żołnierz.
- Samochód jest, ale nic z tego. Droga po obu stronach wioski tak zatarasowana, że
nikt teraz nie przejedzie, ani nie da się jej oczyścić bez ciężkiego sprzętu czy materiałów
wybuchowych. Jedyna droga to wodą, ale w tym bieda, że wszystkie nasze łodzie i
motorówki zatopione, uszkodzone lub są w morzu na połowach.
- Ale my mamy jacht - odparł Pan Wojtek, kończąc prowizoryczny opatrunek.
- Właśnie - zaczął żołnierz - ale...
- Nie ma żadnego ale - zaraz płyniemy. Pomóżcie nam zabrać te dwie kobiety z
dzieckiem. Szybko, bo stan matki może być poważny. Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi
się, że wcale nie jest za dobrze. A i dziecko też trzeba jak najszybciej zbadać.
- Kiedy są jeszcze i inni ranni w wiosce. Też potrzebują lekarskiej pomocy.
- To dawać ich natychmiast na jacht - zdecydował w jednej chwili Pan Wojtek.
Żołnierz pobiegł z wiadomością, a Pan Wojtek ze swymi chłopakami rozglądnął się za
prowizorycznymi choćby noszami, bo jak tu transportować obie ranne na pokład jachtu?
- Nosze? - Dzika Mrówka podrapał się w rozczochraną jak zwykle, a dziś jeszcze
dodatkowo przysypaną gęsto tynkiem i ceglanym pyłem głowę. - Skąd tu wykombinować
nosze?
Wtem wzrok jego padł na wystające spod gruzów domu drzwi. Podskoczył razem z
Szuflą i Drzazgą, wyciągnęli drzwi, omietli z kurzu i pyłu pierwszą z brzegu szmatą,
przykryli znalezionym gdzieś kocem.
- Już są nosze! - zameldował Dzika Mrówka Panu Wojtkowi.
- W porządku! Dawaj jeszcze jedne!
Następne drzwi wyjęli z zawiasów prawie nie uszkodzonego sąsiedniego domu. Nikt
nie protestował, a jeszcze tamta gospodyni wyniosła dużą poduszkę w białej powłoczce i
kraciastą pierzynę. Na tych noszach położyli wciąż nieprzytomną, wciąż leżącą z
zamkniętymi oczyma młodszą z dwóch rannych kobiet.
- A teraz szybko na jacht! - rozkazał Pan Wojtek, biorąc na ręce płaczące maleństwo
w niebieskim kocyku. Chłopcy podnieśli drzwi z rannymi ruszyli w stronę nabrzeża.
Na jachcie było już sporo ludzi. Pod masztem siedział stary mężczyzna z siwą brodą.
Miał obwiązaną bandażem głowę i rękę na prowizorycznym temblaku. Obok przykucnęły
dwie staruszki w czarnych, jak każe tutejszy obyczaj, sukniach i równie czarnych chustach na
siwych włosach. Obie miały, jak można było zrozumieć, połamane żebra i całe były
potłuczone. Na również prowizorycznych noszach leżał młody chłopiec cały owinięty
bandażami. Kilka młodych kobiet tuliło w chustach płaczące głośno małe dzieci. Dwaj
mężczyźni prowadzili pod ręce trzeciego, którego noga zwisała bezwładnie.
Chłopcy postawili swoje nosze na zatłoczonym pokładzie jachtu. Po nich weszło
jeszcze kilku ludzi i na koniec młody żołnierz w rozdartym i poplamionym mundurze.
- Odbijać - rozkazał Kapitan Filip.
Baleron zrzucił cumy i odepchnął nogą jacht od nabrzeża. Dzika Mrówka czuwał obok
z bosakiem w ręku. W chwilę później zaskoczył silnik i nad wodą Zatoki Kotorskiej rozległ
się miarowy jego terkot. Kapitan Filip znów zasiadł przy rumplu sterowym.
Pokład „Swantewida” wyglądał jak szpitalna poczekalnia. Wśród ludzi uwijała się
Ulka. To podawała mleko w butelkach kobietom z małymi dziećmi, to szklankę wody czy
herbaty, to przewinęła komuś opatrunek, to podłożyła pod głową zrolowany koc, to po prostu
uśmiechała się i gładziła po włosach zlepionych kurzem i krwią młodego chłopca, leżącego
wprost na pokładzie.
Z zewsząd słychać było wciąż to samo słowo kierowane do Ulki.
- Hvala! Mnogo hvala!
Kapitan Filip tymczasem wyprowadził jacht na szersze wody zatoki i skierował go w
stronę miasteczka, w którym - według słów żołnierza - znajdował się najbliższy szpital.
Jacht płynął wzdłuż brzegu, a oczom jego załogi i zebranych na pokładzie rannych raz
po raz ukazywały się przerażające, tragiczne w swej wymowie obrazy.
Oto piękny nowoczesny budynek hotelu, zbudowany z betonu i szkła, stał dziwnie
przekrzywiony, jakby jakiś olbrzym wgniótł go gigantycznym obcasem w ziemię. Oto
wiszące na stalowych prętach balkony z odartymi różnokolorowymi markizami trzepocącymi
na wietrze, który się nagle zerwał. Oto dwupiętrowy budynek mieszkalny z odciętą jakby
nożem frontową ścianą ukazującą obnażone wnętrza. Na ocalałych ścianach wisiały jeszcze
obrazy, na stole przykrytym białą serwetą stało niedzielne śniadanie, w rozbitej łazience
zwisała nad rumowiskiem biała wanna, z prysznica w absurdalny sposób lała się wciąż woda,
siejąc tęczowe blaski w promieniach słońca. Oto nagłe urwisko przecięło asfaltową szosę, a
dalej stoi piękny jeszcze przed chwilą samochód przygnieciony olbrzymim odłamem
skalnego rumowiska.
Na wodach Zatoki, pustych jeszcze do niedawna, pojawiły się szybkie motorówki,
powolne kutry rybackie, a nawet łodzie wiosłowe. Wszystkie płynęły w tym samym co
„Swantewid” kierunku. Na wszystkich pokładach znajdowali się, widoczni już z daleka dzięki
białym opaskom bandaży, poszkodowani w trzęsieniu ziemi. Najpewniej szosa wiodąca u
podnóża skał wzdłuż brzegu zatoki została zniszczona w wielu jeszcze innych miejscach i nie
było żadnych dróg poza wodną.
Wreszcie „Swantewid” podszedł do betonowego mola w miasteczku. Na brzegu
czekały już białe karetki pogotowia i kilka samochodów osobowych z białymi flagami
czerwonego krzyża zatkniętymi koło przednich drzwiczek. Obok stało kilkunastu żołnierzy z
polowymi noszami.
- Już czekają na rannych! - stwierdził z podziwem Dzika Mrówka.
- Przecież od podziemnego wstrząsu minęła zaledwie niespełna godzina, przecież i tu
też pełno domów zostało zniszczonych, przecież i tu też na pewno są ranni, a oni już czekają
na nas - powiedział do Pana Wojtka, gdy dobijali do nabrzeża.
- Tu ludzie są przyzwyczajeni do takich kataklizmów. To przecież nie pierwszy raz
spotyka ich takie nieszczęście i na pewno każdy wie, co do niego należy i co ma robić na
wypadek trzęsienia ziemi.
Z pokładu jachtu szybko przetransportowano wszystkich rannych do sanitarek i
samochodów, które natychmiast odjechały na sygnale w głąb miasteczka, gdzie
prawdopodobnie mieścił się lokalny szpital. Kapitan Filip zaraz po opróżnieniu jachtu zgłosił
się do sztabu akcji ratowniczej, który już urzędował w holu pobliskiego hotelu, który odniósł
na szczęście niewielkie tylko uszkodzenia.
- Dziękujemy wam pięknie za pomoc okazaną naszym mieszkańcom - jowialny
starszy wąsaty oficer uścisnął kordialnie dłonie Kapitana Filipa. - Miło mi pana poznać,
kapitanie, i cieszę się ze spotkania z Polakami. W czasie wojny w partyzantce marszałka Tito
byłem w oddziale, w którym walczyło też trzech Polaków. Jeden z nich niestety zginął i nie
doczekał ani zwycięstwa, ani powrotu do wolnego kraju, ale dwóch przeżyło do końca walk,
wrócili do Polski i teraz przyjeżdżają czasem do mnie na urlop. No, na szczęście dla nich, w
tym roku jeszcze nie przyjechali.
- Czy dużo jest ofiar? - zapytał Kapitan Filip.
- Nie mamy na razie dokładnych meldunków, ale mam wrażenie, że ofiar nie jest
dużo. Może to zabrzmi dziwnie, ale na szczęście trzęsienie ziemi trafiło nas w niedzielny
ranek. Nie było ani dzieci w szkołach, ani ludzi w fabrykach i stoczniach. I dobrze, że nie w
nocy, bo w nocy zawsze jest gorzej i trudniejsza akcja ratunkowa.
- To widzę, że pan ma doświadczenie z trzęsieniami ziemi.
- Trudno nie wiedzieć, jak wygląda ogień, jeżeli się mieszka na wulkanie - uśmiechnął
się gorzko oficer.
- Zgłaszam się z naszym jachtem do pomocy. Gdzie mam się udać i co mam robić? -
zapytał Kapitan Filip.
- Jeszcze raz pięknie dziękujemy, ale teraz to już damy sobie radę. Mam radiowe
wiadomości, że z Dubrownika i z Herceg Novi płyną szybkie jednostki marynarki wojennej, a
z Titogradu lecą wojskowe helikoptery ratunkowe. Jesteście wolni i raz jeszcze dziękujemy za
pomoc. Za pomoc udzieloną w najważniejszej chwili.
Załoga „Swantewida” wyszła na ląd. Z przerażeniem i rozpaczą oglądali doszczętnie
zniszczone stare i zabytkowe miasteczko, rozbite dawne mury obronne, które przez tyleset lat
broniły przed najazdami wrogów. Jeszcze parę dni temu podziwiali te zabytki razem z wciąż
roześmianym Stanko Milevićem, a teraz wszystko przypominało zdjęcia ze starych kronik
filmowych przedstawiających Warszawę tuż po wojnie i wyzwoleniu.
- Podobno tak samo wygląda też Budva - powiedział w pewnym momencie Pan
Wojtek, który rozmawiał z jednym z oficerów milicji.
- Budva? Takie piękne miasto - zmartwiła się szczerze Ulka. - Jaka szkoda.
- Pewno. Tyle wieków to wszystko stało, tyle pokoleń ludzkich budowało, tyle
ludzkiego trudu i wysiłku i to wszystko zniszczone w ciągu pół minuty. I piękny stary Kotor, i
śliczna Budva, i elegancki hotel Świętego Stefana.
- To Święty Stefan też?
- Podobno niestety też.
- Ciekawe, co ze Stankiem Milevićem?
- Pytałem też o niego. Odleciał już helikopterem do Budvy, aby zabezpieczyć te
zabytki, które nadają się jeszcze do uratowania. Jak widzicie, każdy ma tu swoje zadanie na
wypadek kataklizmu.
Smutni i przygnębieni wracali wszyscy na jacht. Jeszcze wczoraj byli tak weseli, tak
piękny i szczęśliwy świat ich otaczał. A dziś?
Na wszystkich placykach i skwerkach, na wszystkich trawnikach oddziały wojskowe
rozbijały już duże zielone namioty, do których wstawiano polowe łóżka. Z samochodów
wyładowywano sterty koców i paczki pościeli. Inne grupy montowały kuchnie polowe, od
których ciągnęły zapachy gotowanych już potraw.
Żołnierzom pomagali cywile, a wśród nich słyszało się też obce języki. To turyści,
których trzęsienie ziemi zastało na wybrzeżu Zatoki Kotorskiej, zgłaszali się samorzutnie do
pomocy.
- W tym całym nieszczęściu dobrze, że choć znajdują się jeszcze ludzie dobrej woli i
pomagają jedni drugim.
- Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie - stwierdził sentencjonalnie Dzika
Mrówka i wszyscy całą grupą zgłosili się do najbliższego oddziału wojskowego, który zaczął
rozbijać nowe namioty pod rozłożystymi postrzępionymi palmami zdobiącymi miejski
deptak, tak niedawno jeszcze pełen życia i radości.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY,
W KTÓRYM BOKA KOTORSKA UCHYLA RĄBKA SWEJ
TAJEMNICY
W ciągu dni, które nastąpiły po tragicznym trzęsieniu ziemi, cała załoga jachtu
„Swantewid” zmieniła w sposób zasadniczy tryb zajęć. Oczywiście nie było już mowy o
jakimkolwiek bezczynnym opalaniu się na pokładzie jachtu ani o przyjemnym
płetwonurkowaniu w ciepłych wodach adriatyckich. Zarówno młodzi płetwonurkowie, jak też
Pan Wojtek i Kapitan Filip zgłosili się jak jeden mąż do pomocy przy ratowaniu tego
wszystkiego, co jeszcze można było uratować.
Z okazji tej skorzystał od razu Stanko Milević, który zajmował się ratowaniem i
ochroną wszystkich wartościowych zabytków, od kościołów i rozmaitych budynków
począwszy, a kończąc na obrazach i meblach, które znajdowały się w rozbitych i
zniszczonych domach i muzeach.
Praca była ciekawa i na pewno bardzo pożyteczna, ale też niezwykle ciężka, a przede
wszystkim niezbyt bezpieczna, bo niektóre dzieła sztuki trzeba było wyciągać niemal
dosłownie spod gruzów lub grożących natychmiastowym zawaleniem ścian czy stropów.
Ratowanie zabytków trwało od wczesnego ranka do późnego wieczora, czas więc
biegł naszym płetwonurkom niezwykle szybko, a gdy prawie nocą wracali na pokład
„Swantewida”, stojącego przez cały czas w kotorskim porcie, byli tak nieludzko zmęczeni, że
myśleli już tylko o jednym: położyć się i spać! Nic też dziwnego, że ostatni tydzień pobytu
minął jak z bicza strzelił i ani się ktokolwiek obejrzał, a trzeba było zwijać manatki i płynąć z
powrotem do Dubrownika, dokąd miała za dwa dni przylecieć kolejna zmiana żeglarsko-
płetwonurkowa.
Nadszedł tedy pożegnalny wieczór z nieocenionym znawcą i wielkim miłośnikiem
czarnogórskich zabytków i dzieł sztuki. Na wieczór ten zebrali się wszyscy na pokładzie
jachtu, gdyż restauracja Stankowego przyjaciela, w której podawano najlepsze w okolicy
„frutti di mare”, leżała całkowicie w gruzach. Co prawda Stankowy przyjaciel, który
szczęśliwie wyszedł z trzęsienia ziemi bez żadnych obrażeń, zmontował coś na kształt rusztu
na wolnym powietrzu przed ruinami restauracji, a zamiast stołów ustawił na razie trzy puste
beczki po winie przykryte papierem, ale Kapitan Filip stanowczo zdecydował, że tym razem
jacht ma ugościć Stanka u siebie.
- Kiedy teraz to ja jestem waszym dłużnikiem - na próżno przekonywał Stanko swym
tubalnym głosem. - Pomogliście mi tyle, że bez was nie uratowałoby się ani jednej trzeciej
zabytków. Zwłaszcza że - jak się okazało - czasu było mało, bo wczorajsza ulewa mogła
bardzo dużo poniszczyć. Szczególnie obrazy, które wisiały tu i ówdzie na ocalałych ścianach
domów bez dachów. Nie mówiąc o samym muzeum w Kotorze, które jako tako też dzięki
waszej pomocy zostało już zabezpieczone.
- Tamto jedna sprawa - odpowiadał Kapitan Filip - a pożegnalna kolacja zupełnie co
innego. Nasza pomoc dla was to zaszczyt i obowiązek. Zresztą nie wyobrażam sobie, jak
mogłoby być inaczej. Gdybyśmy wam nie pomogli, to tak samo jakbyśmy nie poszli na
pomoc komuś, kto na morzu wzywa ratunku. Prawda chłopcy? - tu Kapitan Filip mrugnął
porozumiewawczo do Dzikiej Mrówki i do Balerona, nawiązując do bałtyckich wydarzeń na
„Stella Polaris” sprzed roku. - Nie wyobrażam sobie, żeby można było postąpić inaczej -
powtórzył Kapitan Filip.
- To prawda, ja też sobie nie wyobrażam... - roześmiał się Stanko Milević. - Ale na
kolację...
- Stop - przerwał mu Kapitan Filip - sprawa została postanowiona, a na tym jachcie JA
jestem KAPITANEM - dorzucił z udaną powagą.
- Aye, aye, sir! - Stanko Milević wyprężył się w postawie na baczność i zasalutował
olbrzymią dłonią do takoż olbrzymiego kapelusza, z którym prawie się nie rozstawał, bez
względu na pogodę ani na porę dnia, a jak pozwolił sobie zauważyć Dzika Mrówka, pewno
też w nim sypiał.
Wieczorem tedy, po całodziennej pracy przy ratowaniu zabytków, zjawił się Stanko na
pokładzie w niezwykle uroczystym stroju. Co prawda miał na sobie te same noszone na co
dzień, niegdyś białe, płócienne spodnie, na mocno zmierzwionych włosach, ten sam co
zawsze szerokoskrzydły kapelusz, na bosych nogach olbrzymie drewniane klapoki, a i tę co
zawsze koszulę w jaskrawe słoneczniki, prawie całkowicie rozpiętą, jednakże na szyi Stanko
miał - rzecz niezwykła doprawdy - zawiązany w fantazyjny węzeł równie fantazyjny w
kolorach olbrzymi jedwabny fular!
Obie potężne dłonie Stanko Milevića zajęte były całkowicie prezentami. W jednej
dźwigał olbrzymich rozmiarów butlę z domowym winem, prezent dla Kapitana Filipa i Pana
Wojtka, w drugiej plastykową torbę z tyloma tabliczkami czekolady, ilu było młodocianych
płetwonurków, i całą masę pięknie dojrzałych brzoskwiń, a oprócz tego wspaniały bukiet
rozmaitych, przepysznie kolorowych kwiatów, który prawie że zasłaniał solidną przecież
postać Stanka.
- Kwiaty dla najpiękniejszej dziewczyny ze „Swantewida” - zahuczał wręczając bukiet
Ulce, która nagle przypomniała sobie swoje stare zwyczaje i tak się zmieszała, czerwieniąc
się przy tym jak piwonia, że nawet nie przyszło jej do głowy pomyśleć, czy Stanko nazwał ją
„najpiękniejszą dziewczyną” dlatego, że była jedyną dziewczyną na jachcie, czy też miał na
myśli rzeczywistą ocenę jej urody.
Zresztą, kto by się tam zastanawiał nad takimi drobiazgami, kiedy Ulkę czekał w tej
chwili nie byle jaki EGZAMIN! I to w dodatku egzaminatorem miał być wspaniały
ZNAWCA PRZEDMIOTU, najlepszy chyba, jakiego można było znaleźć w całej okolicy.
Otóż Ulka na pożegnalną kolację przygotowała nie byle co, bo:
- po pierwsze: TORT!
- po drugie: WŁASNORĘCZNIE!!
- po trzecie: ZUPEŁNIE SAMODZIELNIE, BEZ NAJMNIEJSZEJ
CZYJEJKOLWIEK POMOCY!!!
I to wszystko w zupełnie niezwykłych przecież warunkach, bo na jachcie i bez
dokładnego przepisu (WSZYSTKO Z PAMIĘCI!), a na domiar wszystkiego jednym z
biesiadników, i to w dodatku NAJWAŻNIEJSZYM, był doskonały znawca wszystkiego, co
nadawało się do zjedzenia, SAM STANKO MILEVIĆ!
Jadłospis pożegnalnej kolacji nie był zbytnio skomplikowany, bazowano bowiem
głównie na konserwach przywiezionych z Polski, nikt jednakże nie zwracał na to specjalnej
uwagi, bo apetyty wszyscy mieli wilcze, a Stanko Milević był tak bardzo zajęty rozmową na
aktualne tematy, iż wydawało się, że nie ma absolutnie pojęcia, co jest na talerzu.
Nadszedł wreszcie czas na herbatę i deser. Ulka, która razem z Drzazgą podawała „do
stołu”, czyli przynosiła wszystko z kambuza na pokład, wyniosła teraz swój tort ozdobiony
kawałeczkami świeżych owoców i kunsztownym napisem DO VIDENJA! ułożonym z
łuskanych migdałów.
Gdy Ulka postawiła swoje dzieło na zaimprowizowanym stole, Stanko Milević, który
akurat coś opowiadał - oczywiście niezwykle donośnym głosem, jak to miał w zwyczaju -
przerwał grzmiący monolog w pół słowa, spojrzał na tort, potem na Ulkę, potem jeszcze raz
na tort i mruknął basem:
- No, no, no!
A gdy Ula nałożyła mu na okrągłą tekturkę udającą kryształowy talerzyk sporą porcję
tortu, Stanko w milczeniu o dziwo! - spróbował łyżeczką mały kawałeczek, a spróbowawszy
podniósł oczy w górę ku rozgwieżdżonemu niebu, lewą ręką pogłaskał się po gardle i huknął
basem:
- Jak to się u was mówi - „niebo w gębie”?
- Dokładnie tak się mówi - przytwierdził Pan Wojtek.
- No to ja powiem wobec tego - odezwał się znów Stanko - „NIEBO W GĘBIE” I NA
DODATEK ZE WSZYSTKIMI GWIAZDAMI I Z KSIĘŻYCEM TEZ!
- A skąd wy właściwie macie takie wspaniałości? - zapytał Stanko po chwili - o ile się
orientuję, a orientuję się nieźle pod tym względem, to nikt tu w najbliższej okolicy niczego
takiego wspaniałego nie produkuje, szczególnie teraz...
- To dzieło Uli - wtrącił Kapitan Filip.
- ULKI!?!? - ryknął wielkim głosem Stanko, skoczył na równe nogi aż jacht przechylił
się gwałtownie, złapał dziewczynę i ucałował ją siarczyście w oba policzki.
Ulka aż cała pokraśniała i by ukryć swoje zmieszanie, zaczęła wszystkim nakładać po
wydzielonym kawałku tortu na tekturowe krążki. A gdy obdzieliła już wszystkich z sobą
włącznie, została jej niespodziewanie jeszcze jedna porcja. Podała ją Stanko Milevićowi,
który ze swoją pierwszą porcją uporał się w iście rekordowym tempie.
- Czy to nie za dobre? - spytał żartobliwie. - Jeżeli zjem jeszcze i ten kawałek, to mi
już chyba żaden inny tort nie będzie w życiu smakował.
- O, co do tego to nie ma obawy! - roześmiała się Ulka.
I roześmieli się wszyscy, a najgłośniej śmiał się oczywiście Stanko, którego tubalnego
śmiechu nie mogło w żaden sposób zagłuszyć nawet osiem normalnych gardeł.
Następnego dnia rankiem „Swantewid” opuścił Kotor. Ulka, Dzika Mrówka, Baleron,
Drzazga i inni, cała załoga patrzyła z ogromnym żalem na ruiny starego grodu, który jeszcze
tak niedawno witał ich w swej pełnej krasie i urodzie.
Na nabrzeżu żegnał ich potężny Stanko, który mimo swych rozlicznych obowiązków
znalazł jeszcze czas na to, aby wpaść do portu i przynieść dla każdego z członków załogi
polskiego jachtu pięknie wydrukowane imienne podziękowanie od Komitetu Odbudowy
Kotoru za pomoc w ratowaniu i za dzielną postawę w czasie trzęsienia ziemi. Stanko stał
teraz na nabrzeżu, a jego wielka postać w jeszcze większym kapeluszu malała coraz bardziej.
- Czeka nas jeszcze mała praca po drodze - powiedział Kapitan Filip, gdy już załoga
postawiła odpowiednie żagle, a jacht położył się na właściwy kurs wiodący ku wyjściu z
Zatoki Kotorskiej.
- Praca? - zdziwili się Ulka i Dzika Mrówka prawie jednocześnie.
- A zapomnieliście o kotwicy?
- Rzeczywiście - Dzika Mrówka przecież własnoręcznie zaczepiał łańcuch
zakleszczonej gdzieś na dnie kotwicy do małej bojki z nazwą jachtu i macierzystego jego
portu, ale w nawale niezwykłych wydarzeń, które zaszły w ostatnim tygodniu, zupełnie o tym
zapomniał.
- No to dobrze, że na tym jachcie jest jeszcze ktoś do pamiętania - roześmiał się
Kapitan. - Mam nadzieję, że bojki nie zerwało w czasie ostatnich dni i że jest w tym samym
miejscu, gdzie leży na dnie nasza zakleszczona, ale przecież jeszcze zupełnie dobra i prawie
nowa kotwica. No i tyle metrów łańcucha. Kiedy podejdziemy na miejsce, dwóch z was
zejdzie w aparatach na dół i zobaczy, co się tam stało. Głębokość nie jest na szczęście duża,
tak że nie powinno być żadnych problemów, a szkoda kotwicy.
- Jasne, że szkoda - Dzika Mrówka od razu zapalił się do czekającej roboty.
- Dwóch? A dlaczego nie DWOJE - zapytała równocześnie Ulka.
- To robota dla chłopców - krótko uciął Kapitan Filip, ale widząc, że zrobił tym
przykrość Ulce, dodał: - Tam może być potrzeba trochę więcej siły, bo kotwica na pewno się
zakleszczyła w jakiejś szczelinie skalistego dna.
Naprzeciw małej wioseczki, gdzie ratowali mieszkańców przygniecionych w rozbitym
domu, bójka „Swantewida” znajdowała się dokładnie w tym miejscu, które zdołał zaznaczyć
na mapie dokładny w każdym calu Kapitan Filip. Nawet w czasie trzęsienia ziemi nie
zapomniał on o najdrobniejszym szczególe.
- Na morzu nie ma rzeczy mniej lub więcej ważnych i najmniejszy drobiazg może w
jakimś momencie okazać się NAJWAŻNIEJSZY - zwykł był powtarzać wielokrotnie, starając
się wbić tę prawdę w głowy swych załogantów, sądząc nie bez racji, że ta sama zasada może
odnosić się nie tylko do spraw morza, ale również do spraw całego życia.
- Pierwszy krok udany! - ucieszył się Kapitan Filip. - Boja jest na swoim starym
miejscu!
Dzika Mrówka wyskoczył za burtę jachtu i podczepił cumkę jachtu do końca łańcucha
kotwicznego przytwierdzonego do bojki. Potem wylazł z powrotem na pokład i zaczął
nakładać płetwonurkowy sprzęt, a więc butle, płetwy, pas ozdobiony specjalnymi ołowianymi
ciężarkami i maskę na twarz. Do lewej łydki przymocował dwoma gumowymi paskami
pochwę z ostrym jak brzytwa nożem, bo nigdy nie wiadomo, co pod wodą może się okazać i
co może się zupełnie niespodziewanie przydać.
Obok Pan Wojtek również szykował się do zejścia pod wodę.
- Zabierzemy ze sobą na wszelki wypadek te nieduże dwa łomiki - zdecydował. -
Może trzeba będzie tam podważyć.
- No to schodzimy! - zwrócił się do Marka.
Pierwszy skoczył Dzika Mrówka, a tuż za nim Pan Wojtek. Płynęli jeden obok
drugiego, doszli równocześnie do bojki i obaj złapali końcówkę łańcucha.
- Schodzimy w dół po łańcuchu - powiedział Pan Wojtek i zanurzył się pierwszy. Za
nim poszedł w dół Dzika Mrówka.
Im głębiej się obaj zanurzali, tym bardziej rozpraszało się i słabło światło słoneczne,
aż dwóch płetwonurków otoczyła zielonkawobłękitna poświata, którą tak bardzo lubił Dzika
Mrówka. Uważał, że właśnie w takim świetle odbywają się wszystkie bajki, zasłyszane
jeszcze w dzieciństwie, czy to od Mici, która opowiadała je wieczorami, gdy obaj z Jarkiem
leżeli już w swych małych jeszcze łóżeczkach, wykąpani i pachnący mydłem w czystej
pościeli, czy też przeczytanych później samodzielnie, gdy już odróżniał poszczególne litery, a
potem nauczył się je składać w słowa, a słowa w zdania.
Teraz jednak nie była pora na wspominanie najpiękniejszych nawet bajek, bo obaj
płetwonurkowie mieli do wykonania jak najbardziej konkretne zadanie. Musieli po pierwsze
dotrzeć do kotwicy, a po drugie oswobodzić ją z tego czegoś, co ją trzymało na dnie.
Schodzili coraz niżej wzdłuż łańcucha kotwicznego aż wreszcie dojrzeli dno.
No tak - pomyślał Dzika Mrówka - nic dziwnego, że nie mogliśmy wyrwać tej
kotwicy z dna. - Koniec łańcucha nikł pod sporym odłamem skalnym, który go przyciskał do
dna. Sama kotwica, nawet wcale nie zakleszczona, spoczywała po drugiej stronie skalnego
odłamu.
Widocznie jeden z głazów stoczył się aż tutaj z brzegu - doszedł do wniosku chłopak
podpływając bliżej - albo też skaliste dno poruszyło się w czasie trzęsienia ziemi i oto są
skutki.
Istotnie, nie można było sobie inaczej wytłumaczyć widocznej teraz wyraźnie sytuacji.
Pan Wojtek podpłynął z drugiej strony skały przygniatającej końcówkę kotwicznego
łańcucha i po chwili dał ręką znak, który oznaczał: „ja będę próbował podważyć skałę, a ty
ciągnij łańcuch”.
Dzika Mrówka kiwnął głową na znak, że wszystko zrozumiał i złapał obiema rękoma
łańcuch. Pan Wojtek tymczasem podłożył łomik i próbował unieść skalny blok.
Za pierwszym razem nie udało się, gdyż łomik ześlizgnął się z kamienia, który służył
Panu Wojtkowi jako podpórka dla dźwigni. Za drugim razem było nieco lepiej, ale skalny
blok ani drgnął.
Może spróbujemy razem? - zaproponował na migi Dzika Mrówka, ale Pan Wojtek
przecząco machnął głową, co miało mniej więcej oznaczać: „jeżeli obaj będziemy podnosić
głaz, to kto wyciągnie w tym czasie łańcuch?”
- Podaj mi swój łom - znowu na migi powiedział Pan Wojtek, gdyż łom Dzikiej
Mrówki był znacznie dłuższy i grubszy.
Pan Wojtek wbił teraz jeden koniec łomu pod głaz, drugim łomem podbił spory
kamień, służący za podparcie zaimprowizowanej dźwigni i nacisnął z całej siły na drugi
koniec łomu.
Tym razem odłam skalny wyraźnie drgnął i uniósł się odrobinę. Dzika Mrówka schylił
się błyskawicznie i z całej siły szarpnął przygnieciony łańcuch.
POSZŁO!
- W porządku! - Dzika Mrówka podniósł umownym gestem kciuk lewej dłoni i
wyprostował się.
W tym samym momencie prosto przed sobą, w odległości zaledwie kilkunastu
najwyżej metrów od miejsca, gdzie leżała ich kotwica, Dzika Mrówka COŚ DOJRZAŁ!
To COŚ było przede wszystkim dość duże i najpierw Marek pomyślał, że to po prostu
jeszcze jeden odłam skalny o dość oryginalnych i niezwykłych kształtach, ale zaraz potem...
Chyba mnie oczy nie mylą - myślał gorączkowo Dzika Mrówka i machinalnie chciał
ręką przetrzeć oczy i dopiero w ostatniej chwili zorientował się, że przecież jest w masce!
Rzeczywiście to, co zobaczył, trudne było do uwierzenia! Bo oto przed zdumionym
chłopcem na skalistym dnie morza najwyraźniej leżał
WRAK!
Drewniany kadłub z dwiema wznoszącymi się nad pokład nadbudówkami opierał się
jednym bokiem o duży złom skalny. Z pokładu wraku sterczał ukośnie wznoszący się w górę
przedni maszt ułamany gdzieś w połowie chyba swej wysokości. Z tej odległości można było
nawet odróżnić jakieś poplątane grube liny, najwidoczniej resztki olinowania okrętu.
Drewniana balustrada okalająca pokład rozbita była prawie na całej swej długości i porośnięta
grubym kożuchem podwodnych roślin, które oplatały również ułomek masztu, olinowanie i
podłużny kształt sterczący z roztrzaskanego nadburcia.
Pewnie działo! - pomyślał Dzika Mrówka i poczuł, jak coraz bardziej ogarnia go
dziwne podniecenie.
Zaczął dawać energiczne znaki do Pana Wojtka. Ten w pierwszej chwili patrzył
wielce zdziwionym na chłopaka, w końcu jednak odwrócił się i również dostrzegł leżący nie
opodal wrak.
Obaj, jakby tknięci równocześnie jedną myślą, pozostawili uwolnioną już ze skalnej
pułapki kotwicę i podpłynęli do wraku. Z bliska zatopiony okręt wyglądał niemal
imponująco. Duży brzuchaty kadłub sterczał dość wysoko ponad skaliste dno, a porastające
go wodorosty wyglądały jak przedziwne macki jakiegoś podwodnego żarłocznego
stworzenia, które objęło w swe wyłączne posiadanie zatopiony przed laty okręt.
Bo że wrak był wielce stary, nie ulegało najmniejszej wątpliwości już na pierwszy rzut
oka. Takich kadłubów, takich nadbudówek, a już zwłaszcza takiego działa nie buduje się już
nigdzie od bardzo, bardzo wielu lat. Przy czym wrak był - o dziwo - zupełnie dobrze
zachowany i niezbyt nawet uszkodzony, o ile można było stwierdzić powierzchownymi tylko
oględzinami.
Obaj wielce przejęci płetwonurkowie opłynęli niezwykle znalezisko raz i drugi i
dopiero energiczny sygnał Pana Wojtka zmusił Dziką Mrówkę do skierowania się ku górze,
na powierzchnię.
Gdy wynurzyli się obok „Swantewida”, dobiegł ich wielce niecierpliwy okrzyk
Kapitana Filipa.
- Goście tam, u licha, robili tak długo? Narada produkcyjna czy posiedzenie komisji?
- Kiedy, Filip - Pan Wojtek wypluł z ust ustnik aparatu i zawołał przejętym ze wszech
miar głosem - tam na dole prawdziwa BOMBA!
- BOMBA? - zdziwił się i przeraził jednocześnie Kapitan. - W takim razie na coście
tam na dole czekali? Trzeba było raz dwa uciekać, a nie ryzykować tak głupio. Natychmiast
odchodzimy! Zostawiamy kotwicę! Nie ma sensu się narażać!
- Kiedy tam nie ma żadnej bomby - próbował wyjaśnić Pan Wojtek.
- No to jak w końcu - zdenerwował się Kapitan Filip - jest tam bomba, czy jej nie ma?
- Niby jest - zaczął Pan Wojtek, ale Kapitan przerwał mu natychmiast.
- Jak to? - zawołał, zły już teraz nie na żarty - zdecyduj się w końcu i nie rób głupich
żartów. Raz mówisz, że jest, to znów, że nie ma.
- Kiedy nie dajesz mi skończyć - tłumaczył się Pan Wojtek. - Tam na dole jest
BOMBA, ale nie taka, jak myślisz, lotniczy niewypał z czasów wojny czy coś takiego. Po
prostu tam jest WRAK!
- No to co, że wrak? - powiedział w pierwszej chwili Kapitan wyraźnie lekceważącym
tonem, ale zreflektował się natychmiast. - Wrak? - powtórzył - jaki wrak? Przecież na mapie
nie ma tu żadnego wraku!
- Nic dziwnego, bo to jest BARDZO STARY wrak.
- Stary? - zaciekawił się Kapitan - jak stary?
- Skromnie licząc, ze dwieście, trzysta lat - wypalił Pan Wojtek.
- DWIEŚCIE, mówisz, TRZYSTA??? - powoli wycedził Kapitan, patrząc
podejrzliwie na Pana Wojtka, jakby chciał sprawdzić, czy ten ostatni ma w porządku
wszystkie klepki w głowie.
- No... przynajmniej tak na oko - zawahał się, Pan Wojtek - ale jednak mam
wrażenie...
- Słuchaj, Wojtek, przecież to może być naprawdę bardzo ciekawe i bardzo ważne
odkrycie - zauważył Kapitan.
- Tyle to ja też wiem sam - obruszył się nieco Pan Wojtek - ale nie chciałbym też się
ośmieszyć w razie czego. Przecież sam Stanko mówił, że Zatoka Kotorska jest pod tym
względem już wielokrotnie przebadana. Gdyby tu było naprawdę coś ciekawego, to by dawno
już odnaleziono.
- Niby racja, ale weź pod uwagę ostatnie TRZĘSIENIE ZIEMI. Przecież mogło się
wiele zmienić w układzie dna, mogło na przykład odkryć się coś, co było przedtem zakryte
przed ludzkim wzrokiem - Kapitan Filip głośno snuł swe rozważania.
- Oczywiście! - wtrącił Dzika Mrówka, uczepiony burty „Swantewida”. - Tak mogło
być naprawdę - entuzjazmował się coraz bardziej.
- No więc co zrobimy? - spytał Pan Wojtek.
- Po pierwsze wyłaźcie z wody - rozkazał Kapitan. - Wrak nie ucieknie. Jak przeleżał
dwieście lub trzysta lat, to poleży jeszcze parę godzin...
- Parę godzin? - zdziwił się Dzika Mrówka.
- A tak, parę godzin, ale nie przerywaj, kiedy starsi mówią - skarcił Marka Kapitan
Filip i nie czekając na przeprosiny ciągnął dalej: - A jak właściwie z kotwicą?
- Można ciągnąć do góry. Łańcuch był przygnieciony jakimś sporym kawałkiem
skały, która albo wpadła do wody w czasie trzęsienia, albo też przesunęła się wtedy po dnie -
wyjaśnił Pan Wojtek.
- Czyli nasza teoria co do wraku ma swoje uzasadnienie - ucieszył się Kapitan, który
użył słowa „nasza”, mimo że najwyraźniej przecież był to jego własny pomysł, ale taki już
dziwny był Kapitan Filip, który zwykł był swoje sukcesy rozdzielać na całą załogę, za to
wszystkie błędy brać tylko na siebie, ponieważ Kapitan jest zawsze za wszystko
odpowiedzialny.
- A więc my zabieramy się do wyciągania kotwicy, a ty, Wojtek, bierz ponton, płyń do
brzegu i pierwszą okazją jedź do Kotoru, do Stanka i zgłoś mu wasze znalezisko. Po pierwsze
Stanko to fachowiec, po drugie trzeba mieć zezwolenie władz na podwodne poszukiwania, a
po trzecie i tak i tak nie mamy już czasu, bo jutro musimy być w Dubrowniku.
Podekscytowana załoga „Swantevida” zabrała się tedy do wyciągania kotwicy, zaś
Pan Wojtek pospieszył po fachowca. Wszyscy opadli Dziką Mrówkę wypytując o szczegóły
znaleziska. Nic dziwnego, że Marek z miejsca poczuł się lokalnym bohaterem, ale też po
prawdzie to on pierwszy zauważył zatopiony wrak. Inna rzecz, że w opowiadaniu Dzikiej
Mrówki leżący na dnie statek urósł, a jedno obrośnięte działo rozmnożyło się do całej baterii.
- To na pewno jakiś uzbrojony statek handlowy z Zatoki Kotorskiej, który został
zatopiony podczas licznych tu bitew morskich. Może z czasów, kiedy Turcy chcieli zdobyć
Kotor, a może gdy Wenecjanie walczyli tu o swoje wpływy, a może też to robota piratów -
wyobraźnia Marka coraz bardziej ożywiała się i podsuwała chłopcu wciąż nowe pomysły i
sugestie.
- A może na pokładzie wraku są zatopione skarby - podpowiedziała Ulka.
- Co tam „może”, one tam są NA PEWNO - oburzył się Baleron - przecież piraci by
nie napadali na statek, który by nie wiózł skarbów.
- Skąd wiesz, że piraci? - zdziwił się sceptyczny jak zwykle Drzazga.
- Jak to, skąd? Przecież Mrówa przed chwilą sam mówił, że piraci...
- Jakby nie było, fakt jest faktem, że na dnie jest COŚ - spokojny Szufla zażegnał
rodzącą się już sprzeczkę - i byłoby bardzo fajnie, gdyby można tu było w przyszłości
popracować przy wydobywaniu TEGO CZEGOŚ.
- Ba, ale czy nam pozwolą - zmartwił się Dzika Mrówka. - Szkoda, że już musimy
wracać do domu i że kończą się wakacje.
- Z wakacjami to tak zawsze - stwierdził melancholijnie Baleron - kończą się zwykle
w najmniej odpowiednim momencie, wtedy kiedy akurat robi się najfajniej.
- Złośliwość natury, fakt - przytwierdziła Ulka z przekonaniem.
Dzika Mrówka tym razem nic nie powiedział, że pomyślał sobie, że i tak i tak bardzo
fajnie się złożyło, że chociaż w ostatni dzień, ale jednak UDAŁO mu się. I że teraz to już
chyba dogonił Ulkę, której podświadomie i w wielkiej skrytości ducha nieco zazdrościł
odkrycia zatopionego grodziska. A w najgłębszych i najskrytszych marzeniach ujrzał siebie
przed kamerami telewizji, w blasku reflektorów, opowiadającego do mikrofonu
podstawionego usłużnie przez reportera o REWELACYJNYM ODKRYCIU.
Tak pogadując młodzi płetwonurkowie uporali się z oporną kotwicą, dzięki której
pośrednio Zatoka Kotorska odkryła rąbek swej tajemnicy. Gdy kończono tę pracę, od strony
Kotoru pojawiła się mknąca po wodzie szybka motorówka, której dziób odkładał na boki
dwie wspaniałe fontanny.
Gdy motorówka zbliżyła się do „Swantewida”, do załogi jachtu dobiegło gromkie,
zagłuszające ryk silnika pracującego na pełnym gazie
A
H
O
J
ZE
L
EN
CY
!
a nad motorówką pojawiła się płachta olbrzymiego stankowego kapelusza, który
machał nim w radosnych, gwałtownych gestach.
W minutę później motorówka zatrzymała się z wielką precyzją przy burcie jachtu, a
na pokład „Swantewida” wskoczyli Stanko i Pan Wojtek. Stanko dźwigał ze sobą cały swój
płetwonurkowy sprzęt.
- Ubieraj się, Mrówka - zahuczał Stanko i pokaż, coś ty tam odkrył?
Sam Stanko powiedział „coś TY tam odkrył” - zanotował w duchu Dzika Mrówka i
dyskretnie spojrzał po twarzach pozostałych „zelenców”.
Ubrał się błyskawicznie i po chwili ze Stankiem i Panem Wojtkiem zanurzyli się
ponownie w wodach zatoki.
Wrak leżał w tym samym miejscu i w takim samym położeniu i Dzika Mrówka
odetchnął głęboko aż strumień baniek powietrznych poszybował ku górze, na powierzchnię,
nie wiadomo bowiem dlaczego wyobraził sobie przez moment, że to wszystko, co poprzednio
zobaczył na dnie, było po prostu złudzeniem, podwodną „fata morganą” i że teraz okaże się,
iż na dnie nie ma żadnego wraku.
We trójkę opłynęli kilkakrotnie przechylony na burtę zatopiony statek, na którym
Dzika Mrówka zauważył teraz już znacznie więcej szczegółów. Na przykład oprócz jednego
działa zwisającego z burty, na dnie leżały jeszcze dwa inne.
Stanko powoli, metr po metrze, oglądał znalezisko. Wpłynął nawet przez otwór w
pokładzie do wnętrza zatopionego statku i usiłował coś tam zobaczyć w świetle zabranego ze
sobą dość silnego podwodnego reflektora. Po chwili wychynął na pokład i pokazał na migi
Panu Wojtkowi i Dzikiej Mrówce, żeby płynąć na powierzchnię.
Wszyscy trzej pomknęli ku górze i równocześnie wychynęli nad wodę nie opodal
jachtu, na pokładzie którego cała załoga oczekiwała z wielką niecierpliwością na wynik
pierwszego badania.
Stanko wyjął ustnik i odsunął zasłaniającą mu twarz maskę.
- Gratulacje! - krzyknął w stronę Kapitana Filipa.
TO JEST TO!
- Niby co?
- Tak na oko sądząc, tam leży wrak, który ma co najmniej ze dwieście lat! Duża
sprawa!
- HURRRA!!! - wrzasnęli wszyscy zgodnie. I ci na pokładzie, i ci w wodzie, to znaczy
Pan Wojtek z Dziką Mrówką.
- HURRRA!!! - krzyknął po chwili samotnie Stanko, ale jego pojedynczy głos był
znacznie donośniejszy niż przebrzmiały przed chwilką zespołowy okrzyk i nawet Kapitan
Filip spojrzał z wyraźną troską na okalające zatokę skaliste góry jakby obawiając się, że drgną
od tego okrzyku i że zacznie się na nowo jakieś lokalne trzęsienie ziemi.
A gdy już Stanko Milević znalazł się w kokpicie „Swantewida”, wspólnie ułożyli tok
dalszego postępowania. Stanko postanowił wystąpić natychmiast do odpowiednich władz o
zezwolenie na penetrację wraku, a decyzję co do czasu tejże penetracji oraz składu ekipy
odłożono na później.
Tymczasem wszyscy płetwonurkowie schodzili po kolei w dół, każdy bowiem był
niezwykle ciekaw starego wraku i każdy po powrocie na pokład aż drżał z wielkiej chęci
uczestniczenia w przyszłych pracach poszukiwawczych.
- No to jest jeszcze czas - stwierdził Stanko. - To wcale zresztą nie jest takie proste.
No i dość kosztowne, a teraz najważniejsza jest odbudowa zniszczeń po trzęsieniu ziemi i nikt
nie da w obecnej chwili ani dinara na taką imprezę i nikomu też z mieszkańców całej
Czarnogóry nie przyszłoby teraz do głowy zajmować się czymkolwiek innym jak odbudową.
Nie ma się zatem co spieszyć i miejmy nadzieję, że jeżeli dotąd wrak leżał nie niepokojony
przez nikogo, to i w najbliższym czasie nic się z nim złego nie stanie.
- Miejmy nadzieję - zgodził się Pan Wojtek - a zresztą my i tak i tak musimy już
wracać do kraju, ale wiemy, że zostawiamy sprawę wraku w najbardziej właściwych rękach.
- Hvala - podziękował Stanko. - Mnogo hvala! I, rzecz jasna, będę was wszystkich na
bieżąco informował o postępach operacji. Ale, ale, jeżeli OPERACJA, to trzeba by było ją
jakoś nazwać. Są jakieś propozycje - zwrócił się do zebranych.
- Może „OPERACJA WRAK”? - podał Dzika Mrówka.
- Eee, za prozaicznie - skrzywił się Baleron. - To już może lepiej „OPERACJA BOKA
KOTORSKA”.
- To znów za długie - skrytykowała Ulka. - A gdyby „OPERACJA KARAKA”?
Ostatecznie przegłosowano projekt Ulki, choć Kapitan Filip zgłosił zastrzeżenie, że aż
tak stary to ten wrak chyba nie jest, ale uznano, że nazwa jest i ładna, i krótka, i wystarczająco
tajemnicza, a przecież głównie o to chodziło.
Gdy samolot oderwał się od płyty lotniska i począł stromo piąć się ku górze, Ulka i
siedzący obok Dzika Mrówka dojrzeli w pewnym momencie wyłaniającą się spoza skalistych
grzbietów ciemnogranatową powierzchnię Zatoki Kotorskiej.
- Boka Kotorska - poznali natychmiast.
- A tam, na jej dnie, czeka nasz wrak - powiedziała Ulka.
- Właśnie - zgodził się Dzika Mrówka. - A jeszcze ile ciekawostek i ile rozmaitych
tajemniczych zagadek kryją w sobie inne wody. I Zatoka Kotorska, i Adriatyk i wszystkie
morza i oceany świata!
- Nie zapominaj o jeziorach - dopominała się Ula.
- I w jeziorach OCZYWIŚCIE też! - zgodził się Dzika Mrówka.