ANDRZEJ WRÓBLEWSKI
PRZEJAŻDŻKA PO
ROSJI
Na kanwie opowieści Marka Z.
Ruskaja awiacja
Jeśli ktoś twierdzi, że Aerofłot to najgorsze na świecie linie lotnicze, bo kilka razy
poleciał do Moskwy i nie smakowały mu podawane na pokładzie przekąski, samolotem
trzęsło, a stewardesy nie wzbudzały pożądania, to należy go uznać za człowieka mało
poważnego. Skąd taki surowy osąd? Zdarzyło mi się, dla przykładu, że w ciągu jednego tylko
tygodnia odbyłem podróż na trasie Moskwa - Taszkient - Ałma Ata - Nowosybirsk - Czita -
Nowosybirsk - Kujbyszew - Wołgograd - Moskwa - Mińsk białoruski. Nawiasem mówiąc,
któż wie, że istnieje takie miasto jak Czita i że liczy ono prawie milion mieszkańców? W
każdym razie podróż, choć męcząca, przebiegła bez żadnych zakłóceń. Tyle tylko, że w
piątkowy wieczór nie było w Mińsku samolotu do Polski, więc chcąc spędzić weekend na
łonie rodziny, musiałem dojechać taksówką do granicy, a stamtąd pociągiem do Warszawy.
Gdybym skrupulatnie, tydzień po tygodniu, podliczył wszystkie rejsy, to mogłoby się
okazać, że nie ma w Rosji takiego samolotu, którym bym nie leciał. A nawet jeśli jest w tej
hipotezie lekka przesada, to i tak z całą odpowiedzialnością mogę dzisiaj stwierdzić, że
najlepsze linie lotnicze na świecie to Aerofłot. Oczywiście nie chodzi o to, że posiadają one
najlepsze samoloty, ale o to, że zawsze polecisz. Niezależnie od tego, czy są bilety, i
niezależnie od tego, czy są miejsca.
Dla jasności zaznaczę, że nigdy nie byłem płatnym agentem reklamowym tych linii.
Mało tego, jestem pewien, że Aerofłot nie ma zielonego pojęcia, iż od niego właśnie
rozpoczynam te swoje wspomnienia. Może zresztą „wspomnienia! to za dużo powiedziane.
Nazwijmy je raczej wspominkami albo opowieściami.
Pewnego zimowego poranka tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego któregoś roku w
barze hotelu Rasija w Moskwie spotkało się pięciu ludzi. JeanMichel, Francuz, uważający się
za wielkiego spryciarza, specjalizujący się w handlu kawiorem. William, Anglik,
doświadczony przez życie milczek, specjalizujący się w handlu kawiorem. Ingvar, Szwed,
czerstwy i odporny na trudy człowiek północy, specjalizujący się w handlu kawiorem.
Kazimierz, Polak, handlujący kawiorem, ale na innych rynkach niż cała reszta, łącznie ze
mną. No i ja, specjalizujący się w zasadzie we wszystkim, a więc w handlu kawiorem
również.
Przyjechali oni wszyscy do Moskwy pociągiem, z prośbą, abym zawiózł ich nad
Morze Kaspijskie, do zakładów kawiorowych w Astrachaniu. Chodziło im o bezpośrednie
uzgodnienie normatywów jakościowych, przedstawienie ogólnych, czyli zachodnich norm w
kwestii pakowania, transportu, chłodzenia i przechowywania. Chcieli też, z ciekawości,
poznać miejscowe prawo, a zwłaszcza zwyczaje, jeśli chodzi o opłaty graniczne, cła,
wysokość łapówek i sposoby ich wręczania. Nie znając ani Rosji, ani rosyjskiego, poprosili
mnie o załatwienie biletów na wewnętrznych liniach Aeroftotu. Zaproponowali równocześnie,
bo inaczej nie wypadało, abym został ich przewodnikiem.
Oczywiste było dla mnie, że ich przyjazd to próba wyeliminowania mojej osoby jako
dotychczasowego pośrednika. Tak samo oczywiste jednakże było to, że jest to próba
całkowicie skazana na niepowodzenie.
- No cóż - odpowiedziałem - nie ma problemu. - Tym bardziej że dotychczas
widywałem niezliczone ilości puszek tego produktu, ale nigdy nie widziałem z bliska, jak się
go tak naprawdę produkuje. Sam byłem ciekawy.
Wszyscy, patrząc mi prosto w oczy, stwierdzili zgodnie, że wyprawa jeszcze bardziej
zacieśni naszą wzajemnie korzystną współpracę. Wypiliśmy więc po dużej lampce koniaku i
wyszliśmy z hotelu. Ich uśmiechnięte twarze świadczyły, że sytuacja rozwija się nader
pomyślnie. JeanMichel zaczął już nawet zacierać rączki, ale szybko się zmitygował i
powiedział, że to z zimna.
Za dwie taksówki na lotnisko zapłaciliśmy trzydzieści dolarów. Gdyby moi
podopieczni byli turystami, powiedzieliby, że to taniutko, bo w końcu przejechaliśmy
kawałek drogi. Ponieważ jednak uważali się za stare wygi, orzekli, że takiej drożyzny się nie
spodziewali. Tym sposobem chcieli mi dać do zrozumienia, że nie tylko mam załatwić bilety
do Astrachania, ale jeszcze mam je załatwić tanio. Można by zapytać, cóż to dla nich, ludzi
obracających tysiącami kilogramów kawioru, te kilka czy kilkanaście dolarów w tę czy w
tamtą stronę. Tacy skąpi? To pewnie też, ale generalnie chodzi o to, że dla prawdziwych
krezusów szastanie pieniędzmi tylko wtedy ma sens, jeśli są pewni, że przyniesie to jeszcze
większe pieniądze.
Dla zachowania rytuału podszedłem do istniejącej jeszcze wtedy kasy dla
obcokrajowców.
- Bilety? - zdziwiła się kasjerka. - Nie ma.
- A kiedy będą?
- Nie wiem.
Za kasami, przy wejściu do strefy odlotów stoi kobieta w mundurze. Jej podstawowe
zadanie to przystawienie pieczątki w paszporcie i na bilecie. Podszedłem do niej i uprzejmie
zagadnąłem, że jesteśmy grupą zorganizowaną, a nasz przewodnik czeka na nas z biletami w
strefie odlotów.
- Chętnie bym po niego poszła - uśmiechnęła się bileterka - ale przecież w żadnym
wypadku nie mogę opuszczać swojego stanowiska.
Będąc z góry przygotowanym, a czekając tylko na ten uśmiech porozumienia, bez
żadnych obaw wręczyłem jej torbę plastikową. Wiedziała oczywiście z doświadczenia, że w
torbie jest wódka, czekolada, papierosy i być może jakieś perfumy, bo nawet do niej nie
zaglądając, przepuściła nas do strefy odlotów. Stojący kilka metrów dalej dwaj milicjanci
uszanowali decyzję swej współpracowniczki i również się rozstąpili.
Jeśli przeszedłeś tę pierwszą przeszkodę, to na pięćdziesiąt procent siedzisz już w
samolocie.
Po drugiej stronie hangaru widać już za szybą samoloty. W wąskich drzwiach stoi
kolejny milicjant, którego w kilka sekund pokonuję za pomocą dwudziestu dolarów.
Wychodzimy na płytę. Zbliżam się do kierowcy autobusu, który podwozi grupy
zorganizowane do samolotów. Pięć dolarów przekonuje go, że jesteśmy spóźnioną częścią
takiej grupy, a nasz przewodnik siedzi już w samolocie i czeka z naszymi biletami, Często się
zdarza, że pod samolotem stoi już kilka osób, które znalazły się tam w taki sam sposób jak
my. Jeśli nadprogramowych pasażerów jest więcej, niż samolot może udźwignąć, kapitan
przeprowadza coś w rodzaju licytacji. Polecą jednak nie tylko najhojniejsi, ale również ci,
którym właśnie umarła babcia, żona, córka i syn, a oni koniecznie muszą być na pogrzebie. W
ten sposób, przydzielając skromną pulę biednym i nieszczęśliwym, kapitanowie utwierdzają
wszystkich w przekonaniu, że nie chodzi im tylko o pieniądze. Dzięki temu są lubiani i ich
decyzje o tym, kto i za ile poleci, przyjmowane są bez żadnych hałaśliwych protestów. Tym
bardziej że w ramach ogólnego, milczącego porozumienia ci, którzy nie polecą, mogą liczyć
na zwrot gotówki wydatkowanej po drodze do samolotu. Toreb z prezentami się nie odbiera,
bo to nie przystoi.
Tym razem pod samolotem nie było nikogo, ale kłopot polegał na czymś innym.
Przypomnę, że miał to być lot na liniach wewnętrznych, na których obcokrajowiec jest jak
znaleziona perła. Nie mogłem jednak zostawić moich wycieczkowiczów trochę z boczku i
udając, żeśmy Rosjanie, pertraktować z kapitanem jak gdyby nigdy nic. W tym wypadku taki
fortel nie miał szans powodzenia z bardzo prostego powodu: William ubrany był w jasny
prochowiec, który do rosyjskiej zimy pasował jak pięść do nosa, JeanMichel płaszcz miał co
prawda cieplejszy, ale za to jaskrawoczerwonego koloru, tymczasem Ingvar ciągnął za sobą
żółtą walizkę.
Kapitan popatrzył na nas przez chwilę, po czym cmoknął z zadowoleniem. Znaczyło
to, że dobrze wie, z kim ma do czynienia, i spodziewa się dużo więcej, niż my zamierzamy
mu dać.
- Dwieście - mówię.
- Trzysta - odpowiada kapitan.
- W porządku - zgadzam się, bo a nuż trafimy na niego w drodze powrotnej, a
chętnych będzie dużo więcej.
Moim biznesmenom zrzedły nieco miny, gdy po wejściu do samolotu zobaczyliśmy,
że nie tylko zajęte są wszystkie fotele, ale co poniektórzy siedzą na tobołach w przejściach.
Kapitan miał jednak dla nas milą niespodziankę. Zaprowadził nas na tył samolotu, gdzie w
tego typu, jakach” znajduje się luk bagażowy. Było tam dosyć przestronnie, gdyż walizy i
torby poukładano w taki sposób, żeby tych kilku ludzi mogło przycupnąć i od czasu do czasu
rozprostować nogi. Jedyną wadą tego pomieszczenia był brak dźwiękochłonnej obudowy,
więc huk silników utrudniał prowadzenie towarzyskich rozmów. W pomieszczeniu bez okien
trudno też wyczuć rzeczywiste ruchy samolotu. Dopiero kilkanaście minut po starcie, które
upłynęły nam w pełnym powagi milczeniu, zaczęliśmy snuć nieśmiałe rozważania na temat
prędkości, pułapu i przyczyn turbulencji. A ponieważ było piekielnie zimno, wyciągnąłem
butelkę koniaku, który definitywnie rozluźnił atmosferę i poprawił samopoczucie tym, którzy
mogli czuć się nieswojo.
Każdy postronny obserwator na lotnisku w Astrachaniu bez trudu mógł zauważyć
dysproporcję między wielkością samolotu a liczbą wysiadających z niego pasażerów. Nawet
moi towarzysze z ciekawością wyczekiwali, co też z tego faktu wyniknie. Nikt się jednak
takim banalnym przypadkiem nie zainteresował, bo dla wszystkich było oczywiste, że skoro
skądś ten samolot wystartował, to widocznie za zgodą odpowiednich władz. Co najwyżej ten i
ów pracownik naziemnej obsługi z zazdrością wyobraził sobie plik banknotów, które
zainkasowali piloci.
Udane lądowanie spowodowało, że w moją ekipę wstąpił bojowy duch. Bez żadnego
odpoczynku, prosto w lotniska pojechaliśmy taksówkami do fabryki kawioru. Nie byliśmy
zapowiedzianymi gośćmi, więc strażnicy zatrzymali nasze paszporty i lojalnie uprzedzili, że
skoro akurat wypada jakieś tatarskie święto, kierownictwo może nie znaleźć dla nas czasu.
Chwilę później okazało się, że jest jeszcze gorzej, gdyż kierownictwa w ogóle nie ma. Jeden
dyrektor pojechał do Tokio, drugi do Genewy, a z trzecim się minęliśmy, bo poleciał do
Moskwy.
- Czekać nie ma sensu - recytowała dalej sekretarka - ponieważ i tak cała tegoroczna
produkcja została już sprzedana. Proszę przyjechać w przyszłym roku.
Z moich towarzyszy w mgnieniu oka uszło całe powietrze. Aby jednak zachować
przede mną pozory, William napomknął, że interesują nas przede wszystkim różnorakie
zagadnienia techniczne.
Zdziwiona sekretarka odparła, że nie bardzo rozumie jakie, bo przecież kawior pakuje
się tak, jak się pakuje, chłodzi, jak chłodzi, i wysyła, jak wysyła. Tak było i tak będzie, więc
w zasadzie nie ma o czym mówić. I pochylając się nad swoimi szpargałami, dała nam do
zrozumienia, że nasza wizyta dobiegła końca.
Osłupiałe milczenie wśród moich wycieczkowiczów trwało chyba z pół godziny.
Dopiero gdy zajechaliśmy pod hotel, spróbował je przerwać JeanMichel:
- Jeszcze mi się nie zdarzyło przejechać pół świata, narażając po drodze życie, tylko
po to, żeby pięć minut porozmawiać z kobietą. Nie sądziłem, że ze mnie taki Romeo...
Przy kolacji, gdy już cała ekipa odzyskała równowagę psychiczną, postanowiono
zgodnie, że pozostaniemy w Astrachaniu tak długo, jak było to w planie, czyli trzy dni. W
przygotowanym naprędce programie kulturalnym umieściliśmy tylko jeden punkt: szeroko
pojęte zwiedzanie miasta.
Odziwo, mimo różnych narodowości występujących w naszej grupce, interpretacja
tego hasła nie nastręczyła w praktyce żadnych problemów. Przez trzy dni i trzy noce
chodziliśmy po knajpach, restauracjach i barach, próbując przeróżnych - i całkiem niezłych, i
podłych - trunków. Im więcej ich piliśmy, tym bardziej zachwycaliśmy się urodą Tatarek,
które zresztą nie pozostawały nam dłużne i na różne sposoby starały się umilić nam czas.
Wszystko pięknie i upojnie, ale trzeba w końcu wracać do Moskwy i dalej, bo koledzy
prowadzą uregulowany tryb życia i interesów.
Pojechaliśmy na lotnisko i, jak zwykle, podszedłem najpierw do kas, żeby się
upewnić, że biletów dla inostrańców, niestety, nie ma i nie wiadomo, kiedy będą. Gdy
rozejrzałem się po hali, stwierdziłem, że wykorzystanie wariantu „grupa zorganizowana szuka
swego przewodnika” nie wchodzi w rachubę.
Oile w Moskwie uszliśmy jakoś w tłumie, to tutaj wszystkie oczy zwrócone były na
nas i kobieta z przejścia nie zaryzykowałaby takiej ostentacji. Nakazałem więc swojej
drużynie przy siąść na ławeczce, a sam wyszedłem przed halę. Niewiele się zastanawiając,
zaczepiłem pierwszego z brzegu milicjanta i przedstawiłem mu z grubsza nasz problem.
Milicjant, wyraźnie zadowolony, że okazałem mu zaufanie, przywołał jakiegoś cywila i po
krótkiej z nim naradzie powiedział, żebym spokojnie poczekał.
Pół godziny później ów znajomy milicjanta wręczył mi pięć świeżutkich biletów. Tyle
tylko, że nie były to bilety dla inostrańców, ale dla Ruskich.
- No, widać przecież, że wy ruskie ludzie - uspokoił mnie z uśmiechem i kazał
wywołać współtowarzyszy przed halę, po czym jakimś bocznym wejściem i korytarzami
doprowadził nas na zaplecze strefy odlotów. Tam czekała już kobieta z trójkątną pieczątką.
Po dokonaniu formalności i rozliczeń mieliśmy już tylko przed sobą milicjanta, który
wpuszcza na płytę lotniska. Czułem jednak, że nie wzbudzimy w nim żadnych podejrzeń. I po
chwili okazało się, że miałem rację.
Zajęliśmy swoje miejsca w samolocie i zadowoleni, że wszystko tak gładko poszło,
szykujemy sobie pierwszego drinka. Patrzymy na zegarki i z wyrozumiałością darujemy
piętnastominutowe już opóźnienie startu.
Raptem do kabiny pasażerskiej wchodzi trzech kolesiów. Dwóch mundurowych i
cywil o zawziętym wyrazie twarzy. Podchodzą od razu do nas i żądają okazania papierów.
- No tak - mówi cywil, rzucając na nie okiem - bilety ruskie, a paszporty zagraniczne.
Wychaditie - nakazuje tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Zaprowadzili nas do małego, obskurnego raczej pomieszczenia pełnego jakichś szafek
i szpargałów. Siedzący za biurkiem osobnik w mundurze wojsk lotniczych, jak się później
dowiedziałem - zastępca dyrektora lotniska, wyprosił moją czwórkę, a mnie oświadczył na
osobności i prosto z mostu, że zaraz tu będzie prokurator, ale mogę jeszcze zdążyć i
powiedzieć mu, kto nam sprzedał ruskie bilety.
- No skąd mogłem je mieć - odpowiadam - przecież nie z kasy. Odsprzedał mi je jakiś
człowiek, który nie mógł lecieć. I to wszystko. Cóż to za priestuplenie?
- Jak nie chcecie mówić, to poczekacie - zawyrokował, wskazując mi drzwi.
No tak - pomyślałem ze skruchą, wychodząc - wszystko to, niestety, moja wina. Od
początku dobrze wiedziałem, że w całej hali zainstalowane są kamery, a mimo to nie
zastosowałem żadnej zasłony dymnej. Ale, z drugiej strony, kto by przypuszczał, że akurat
nie są zepsute.
Ni to zatrzymani, ni to aresztowani, próbowaliśmy dowcipkować, popalaliśmy, coś
tam popijaliśmy i snuliśmy się wokół naszej ławeczki. Co jakiś czas, podjudzany przez
kolegów biznesmenów, którzy po kilku drinkach wykazywali się coraz większą odwagą,
wchodziłem do kanciapy wojskowego dyrektora i pytałem, co z nami. A on ciągle swoje: kto
nam sprzedał bilety i kto przystawił na nich pieczątkę. No to ja też swoje: że jesteśmy tu
pierwszy raz, że kupiłem od kogoś bilety, że to normalne na świecie i żadnego przestępstwa
tu nie ma. I tak w kółko, kto kogo przetrzyma.
Gdy przymuszony udałem się w którymś momencie do toalety, czekał tam na mnie
milicjant, którego prosiłem przed halą o pomoc w załatwieniu biletów.
- No cóż - powiedział zasmucony - nie udało się. - I oddał mi pięćdziesiąt dolarów,
które dostał jego znajomy cywil, i pięćdziesiąt dolarów, które dostała kobieta od pieczątek.
Jak to zwykle przy takim jałowym czekaniu bywa, ogarniały nas na przemian stany
podniecenia i apatii. Gdy w końcu, po trzech godzinach, dyrektor wyszedł ze swojej
pakamery i zobaczył pięciu milczących i oklapniętych gości, odezwał się tonem niemal
dobrotliwym:
- No dobrze, prokuratora nie będzie.
I nie czując się zobowiązanym do żadnych wyjaśnień, oddał nam paszporty i ruble za
nie wykorzystane bilety. Odchodząc, rzucił, jakby mu się naraz przypomniało:
- A kobieta, która przystawiła wam pieczątki, i tak będzie zwolniona z pracy.
- A skąd wiecie, która to? - obruszyłem się.
- Bo tylko jedna ma taką pieczątkę - odparł z nie ukrywaną satysfakcją i oddalił się do
swych obowiązków.
Nie wiedzieliśmy, czy to blef, czy rzeczywiście zamierza spełnić swoją groźbę, więc
na wszelki wypadek przez jakiegoś pracownika posłaliśmy tej kobiecie dwieście dolarów, co
było wtedy W Rosji sumą dość znaczną.
Gdy już mieliśmy pewność, że sprawa została załatwiona, poszliśmy do hali kasowej,
żeby przestudiować rozkład lotów. Jedyną, kombinowaną szansą znalezienia się jeszcze tego
wieczoru w Moskwie był lot do Baku. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że bilety do Baku,
owszem, są, również dla inostrańców. Już chciałem wyjąć pieniądze, ale coś mnie tknęło i
zapytałem, skąd nagle taki dostatek biletów.
- Bo w Baku podobno strzelanina - odparła obojętnie kasjerka.
Przypomniało mi się od razu Tbilisi, do którego kiedyś poleciałem, mimo że
dochodziły stamtąd różne niepewne wieści. Teraz jednak nie byłem sam i wypadało decyzję
skonsultować.
Kiedy przedstawiłem swojej wycieczce sytuację, podszedł do nas - bo widocznie
wyśledził na monitorach, że kręcimy się jeszcze po hali - wojskowy dyrektor lotniska.
- Riebiata - rzekł tym swoim jowialnozłowieszczym tonem - wy niczego nie
zrozumieliście. Muszę wam wyznać - zwrócił się do mnie & że moja babuszka była Polką.
Ale nic to - wrócił natychmiast do rzeczywistości - wy stąd i tak nigdzie nie polecicie,
zapomnijcie o tym, zapomnijcie o lotnisku w Astrachaniu.
Gdy wychodziliśmy przed halę, małomówny Ingvar skonstatował ni stąd, ni zowąd, że
Rosja jest krajem bardziej skomplikowanym od Szwecji, co wydaje się dziwne, bo przecież i
to, i tam zimy są równie surowe. Nikt z nas nie podtrzymał jednak tego wątku, gdyż trzeba
było zająć się sprawami bardziej przyziemnymi.
Pociągów już tego dnia nie było, a taksówkarze, których trochę dla żartu zapytałem o
kurs do Moskwy, odmówili, nie pytając nawet o ewentualną zapłatę. Za duże ryzyko. Nie
pozostawało więc nic innego, jak wrócić do hotelu.
Po krótkim odpoczynku poprosiłem moich towarzyszy, aby samodzielnie
kontynuowali program kulturalny. Ja ruszyłem z powrotem na lotnisko.
Wiedziałem, że wieczorem przylatuje samolot z Moskwy i wraca wczesnym rankiem.
Musiałem zlokalizować pilotów, to znaczy stwierdzić, w którym hotelu będą nocować.
Panience z okienka wręczyłem drobny suwenir i opowiedziałem, jaką to ważną przesyłkę
medyczną mieli dla mnie piloci z Moskwy, a ja się spóźniłem i teraz nie wiem, gdzie ich
szukać. Przejęta informatorka podała mi nie tylko nazwę hotelu, ale i numer pokoju. Pół
godziny później, zaopatrzony w butelkę koniaku, zastukałem do ich drzwi.
Jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, iż mam do czynienia z dwoma najbardziej
typowymi przedstawicielami rosyjskich pilotów. Cholernie przystojni czterdziestolatkowie o
szczerym spojrzeniu, którzy wzbudzają sympatię i zaufanie nawet wtedy, gdy w
podkoszulkach siedzą przy obskurnym stoliku. Poprosili, żebym zajął wolne krzesło, i
zapytali, w czym problem. Przedstawiłem pokrótce sytuację mojej grupy, a głównie to, że na
lotnisku jesteśmy spaleni. Wysłuchali mnie uważnie, po czym zgodnie orzekli: mhmm,
mhmm... Wypiliśmy po kieliszeczku i rozmowa zeszła na temat ogólnie panującej
nieumiejętności dobierania odpowiednich do trunków zakąsek. Trwało to z piętnaście minut,
aż w końcu jeden z nich, widząc moje wyczekiwanie, wrócił do tematu zasadniczego:
- No cóż, Marek, jak jest problem, to trzeba pomóc.
- Spróbujemy - zapewnił drugi, wstając i szykując się do wyjścia.
Co moskwiczanie, to moskwiczanie. No i co piloci, to piloci - pomyślałem,
podniesiony na duchu. Poszliśmy razem na spacer wzdłuż muru otaczającego lotnisko, które
wielkością przypomina warszawskie Okęcie. Był luty, więc wszystko wokół było oblodzone i
ośnieżone. Po przejściu chyba półtora kilometra, mimo ciemności i braku jakichkolwiek
znaków orientacyjnych, piloci zatrzymali się, mówiąc:
- Dokładnie w tym miejscu masz czekać o trzeciej nad ranem. Jak się pomylisz, może
być niedobrze.
W drodze powrotnej dogadaliśmy się co do ceny, wręczyłem im zaliczkę i wróciłem
do hotelu. Z przykrością przerwałem moim chłopcom program kulturalny, który realizowali w
hotelowej restauracji, i nakazałem przygotowanie do podróży. Szumiało już im nieco w
głowach, więc było im w zasadzie wszystko jedno, co, gdzie i jak, i dlaczego w nocy.
Wsiadając do taksówki, poleciłem jechać „gdzieś obok lotniska”, żeby na wszelki
wypadek nie wystawiać mojej malowniczej wycieczki na widok publiczny. Dojazd i marsz
wzdłuż muru przebiegły bez żadnych zakłóceń, a i z odszukaniem właściwego miejsca nie
miałem problemów, bo będąc tam z pilotami, zapobiegliwie wbiłem w śnieg dwa patyki:
jeden niższy, drugi wyższy.
Mamy jeszcze piętnaście minut, a ponieważ mróz jest siarczysty, więc nalewamy
sobie po kieliszku, popalamy, przytupujemy i dyskutujemy o tym, co nas czeka, jeśli piloci
nie dotrzymają umowy. Pięciu ekstrawagancko ubranych facetów na kompletnym białym
pustkowiu.
Dokładnie siedem po trzeciej zza muru dobiega nas jakiś hałas, a chwilę później
widzimy wysuwającą się między drutami kolczastymi drabinę, czy raczej pozbijane deskami
dwa drągi, w każdym razie coś w rodzaju trapu. Przechodzimy pokracznie na drugą stronę, a
tam jakiś osobnik, czyli Wania, każe nam się pochylić i prowadzi nas niczym oddziałek
partyzancki wzdłuż muru, na tyłach jakichś baraków. Za jednym z nich stoi otwarty autobus.
Wskakujemy.
W środku breja po kostki, ale od razu czuć, że trochę cieplej. - Padnij! - słyszymy
ściszony głos Wani. Kucamy, jak najniżej kto może, i autobus rusza jako zupełnie pusty.
Podjeżdżamy pod prawdziwy tym razem trap. Wania wchodzi pierwszy, otwiera kluczem
samolot i po chwili cala wycieczka melduje się na pokładzie.
Zaciekawieni rozglądamy się po wnętrzu, gdy tymczasem Wania ściąga wykładzinę
podłogową tuż za kabiną pilotów, odkręca jakieś śruby, podnosi klapę i zwraca się do nas
zachęcająco: - No, co się gapicie? Właźcie!
No to włazimy. Klapa się zamyka i po kilku minutach zapada kompletna cisza.
Tym razem znaleźliśmy się w luku technicznym. Na ścianie mizerna lampka, dookoła
mnóstwo przewodów hydraulicznych i elektrycznych, czyli cały tak zwany układ nerwowy
samolotu. Jest piekielnie zimno, chyba minus trzydzieści, a do startu mamy prawie trzy
godziny. Musimy to jakoś przetrwać, więc skuleni przytulamy się do siebie. Już po
kwadransie stwierdzamy, że dwie butelki koniaku to na tylu chłopa ilość znikoma. Dla
podtrzymania ducha opowiadamy sobie różne wesołe historie, a JeanMichel przyznaje się
dopiero teraz, że ma licencję pilota szybowcowego, więc się zna na rzeczy i nie mamy się co
martwić. Potem robi się coraz ciszej, choć od czasu do czasu przypomina się komuś jakiś
dowcip.
Mija szósta, czyli godzina planowego odlotu, a wokół nic się nie dzieje. Dobrze wiem,
że może to być normalne, zwykłe opóźnienie, a jednak tym razem myśli mam naprawdę
niewesołe.
Dopiero o siódmej zbudził nas z letargu tupot nóg. Zaraz potem potężny huk i
przeciągły łoskot. Znaczy - ruszamy na pas startowy. Robi nam się od razu cieplej na duszy i
szybko odzyskujemy właściwy sobie wigor. Chyba jeszcze samolot nie nabrał odpowiedniej
wysokości, gdy nad głowami słyszymy puk! puk! i chrzęst odkręcanych śrub. Wychodzimy
po drabince, a wokół tłum ludzi. Między kabiną pasażerską a kabiną pilotów jest przedział dla
stewardes i mały przedział bagażowy - wszystko pełne ludzi. Siadamy na jakichś skrzynkach,
a uśmiechnięte stewardesy podają nam gorącą herbatę. Jedna z nich zwraca się do koleżanki:
- No to ilu w końcu dzisiaj mamy, Luba?
- Chyba szesnastu.
- No, to nic takiego, przedwczoraj mieliśmy dwudziestu dwóch.
Przepisowi pasażerowie widzą oczywiście, że w przodzie samolotu kręcą się jacyś
ludzie, ale nikt się tym nie niepokoi; raczej każdy jest zadowolony, że przypadło mu w
udziale lepsze miejsce. Zdziwić się taką sytuacją można dwa, trzy razy, ale później nie ma
innego wyjścia - trzeba się przyzwyczaić. Dla pilotów jest to duże ryzyko, które polega
jednak głównie na tym, że jakiś służbista gotów oskarżyć ich olewe dochody. Ale skoro na
jednym takim locie zarabiają oni kilkakrotnie więcej, niż wynosi ich miesięczna pensja, to o
czym tu mówić. Nie jest to wszakże, trzeba zaznaczyć, jakieś dzikie i pazerne bezhołowie.
Wbrew pozorom normy bezpieczeństwa są ściśle przestrzegane. Jeśli jest mniej bagaży, to
może być więcej pasażerów i na odwrót. Wiadomo też skądinąd, że komplet przepisowych
pasażerów to dopiero połowa tego, co może udźwignąć samolot. Zresztą, prawdę mówiąc,
nikt specjalnie nie wnika w detale wagowe - wystarczy powszechne przekonanie, że rosyjscy
piloci nie są samobójcami.
Ponieważ moi inostrańcy byli w tej materii nowicjuszami, więc miny mieli lekko
wystraszone, choć bardzo starali się swój strach ukryć. Prawdziwe odprężenie przyszło
dopiero wtedy, gdy wyszliśmy przed halę moskiewskiego lotniska. Kupili szampana, z
hukiem go otworzyli i okrzyknęli mnie najlepszym organizatorem wycieczek, jakiego
kiedykolwiek widzieli. A widzieli ponoć niemało. Mieliśmy wolne popołudnie i wieczór,
więc znajomy Rosjanin, Borka, przygotował nam prawdziwy program kulturalny: wyjazd do
podmoskiewskiego Suzdalu, jednego z piękniejszych rosyjskich miasteczek, przy którym
Moskwa ze swoją nuworyszowską atmosferą to ohydztwo. Wyruszyliśmy w dwie taksówki:
w jednej ja z kawiorowcami, w drugiej Borka z koleżankami. Fatalna pogoda spowodowała
jednak, że już kilka kilometrów za rogatkami straciliśmy ich z oczu. Potem wpadaliśmy albo
w zaspy, albo w zamieć, albo trafialiśmy na taką ślizgawicę, że w ogóle nie dało się jechać.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, Suzdal pogrążony był w ciemnościach i o
podziwianiu jego piękna nie było mowy. Weszliśmy do pierwszego z brzegu pensjonatu,
zbudziliśmy szatniarza i poprosiliśmy o chwilę ciepłego wypoczynku. Zanim zdążyliśmy
zdjąć kurtki i płaszcze, na stole pojawiły się jabłka, cebula, chleb i flaszka wódki. Dla moich
wycieczkowiczów szok kulinarny. Zaczęli w związku z tym rozprawiać o rosyjskich
zwyczajach i rosyjskiej niezbadanej duszy. Cały czas wpatrywali się przy tym w szatniarza,
jakby się spodziewali, że zaraz w kilku zrozumiałych słowach wyjaśni, na czym ta dusza
polega. A on, Bogu ducha winny, napełniał tylko kieliszki i namawiał do zakąszania.
Po godzinie, nie doczekawszy się drugiej taksówki, wróciliśmy do Moskwy.
Wycieczka może nieudana, ale przecież nie Marek ją organizował - pocieszali się moi
kompani.
Rano spotkaliśmy się na pożegnalnym koniaku. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że
rosyjska działka naszej wzajemnie korzystnej współpracy kawiorowej pozostaje wyłącznie w
mojej gestii.
Odwiedzałem ich później. JeanMichel mieszka w przepięknym zameczku pod
Marsylią. Żona zabroniła mu raz na zawsze jakichkolwiek wyjazdów do Rosji. William, który
podczas całej naszej wyprawy był raczej oschły, zwierzył mi się przy następnym spotkaniu,
że jeśli się kiedyś ożeni, to wesele na pewno wyprawi u szatniarza w Suzdalu...
Przeleciałem Związek Radziecki, Wspólnotę Niepodległych Państw i nową Rosję, jak
to się mówi, wzdłuż i wszerz. Dziesiątki, a może setki razy słyszałem na tamtejszych
lotniskach komunikat, że lot został odwołany albo będzie opóźniony, gdyż na trasie wystąpiła
„nielotnaja pagoda”. Początkowo myślałem, że to normalne, bo gdzie się przecież w Rosji nie
ruszysz, to przelatujesz przez kilka stref klimatycznych. Później jednak przekonałem się, że
określenie „nielotnaja pagoda” ma również sens symboliczny.
Zdarzyło mi się kiedyś bez żadnych problemów kupić bilet dla inostrańców na
lotnisku w białoruskim Mińsku. W grupie obcokrajowców było też dwóch Hindusów,
niemiecki muzyk i czeski profesor. Wszyscy z właściwymi, jak Pan Bóg przykazał, biletami. I
wszystkim bardzo się spieszyło do Petersburga.
Weszliśmy do samolotu, zajęliśmy przypisane nam miejsca i psychicznie
przygotowujemy się do startu. Mija jednak pora odlotu, a nic się nie dzieje. Dowcipny czeski
profesor wyraża przypuszczenie, że w kabinie pilotów podłożono seksbombę. Inni też snują
domysły, choć jest widoczne, że niepokój wkradł się tylko w grono inostrańców. Reszta
pasażerów jakby w ogóle opóźnienia nie zauważała. Wreszcie, po półgodzinie, słychać w
głośnikach chrzęst, ale pilot z przykrością ogłasza, że w Petersburgu nielotnaja pagoda, że to
trochę potrwa, więc możemy wrócić do hali odlotów i spokojnie się odprężyć.
Każdy, kto dużo lata, zdaje sobie sprawę, co to znaczy czekać na lotnisku nie
wiadomo ile. Czyta się gazetę, nie czytając, rozmawia, nie słuchając, i przygląda się innym,
nic nie widząc. Wezwano nas jednak do samolotu już po godzinie, więc każdy był skłonny o
tym czekaniu zapomnieć. Uśmiechnięci zasiadamy w fotelach i po raz drugi wygłaszamy w
myślach różne modły i zaklęcia. Tymczasem włącza się głośnik i pilot oznajmia, że właśnie
dostał komunikat o przedłużaniu się nielotnej pagody nad Petersburgiem. I zaprasza do
poczekalni w celu ponownego odprężenia się. Po następnej jałowej godzinie sytuacja się
powtarza: wezwanie do samolotu, zapinanie pasów, komunikat o złej pogodzie, przeprosiny i
powrót do poczekalni.
Pierwszy nie wytrzymał niemiecki muzyk. Chyba nieczęsto latał po Rosji, bo
zrywając się nagle, oświadczył głośno i dobitnie, że cierpliwość ma swoje granice. Gdyby
latał częściej, to takiego głupstwa nigdy by przecież nie palnął.
Pomogłem mu kupić żetony i po wielu próbach udało mu się dodzwonić do
Petersburga, żeby usprawiedliwić swoją nieobecność. Przy okazji jednak dowiedział się, że
tam, w Petersburgu, pogoda jak marzenie i nie widać na niebie ani jednej chmurki. Zgodziłem
się zostać jego tłumaczem i razem udaliśmy się do naczelnika lotniska.
- No, jakże to tak? - pytamy. - W Mińsku piękna pogoda, a w Petersburgu, chociaż to
niedaleko, oberwanie chmury?
Naczelnik nieco się skonfundował, bo to przecież inostrańcy i do tego nie wiadomo
kto. Zaczął coś mówić o zmiennych komunikatach meteorologicznych, ale mu przerwałem i
powiedziałem, co wiemy.
- No dobrze - mówi naczelnik z rezygnacją w głosie, staje przy oknie i zwraca się do
nas: - Podejdźcie tu i sami zobaczcie.
Przez okno ujrzałem całe lotnisko jak na dłoni. Nasz samolot przyczepiony był
sztywnym holem do ciężarówki marki Ził. Problem w tym, że kierowca, który miał klucze od
kłódki, poprzedniego dnia wyprawiał swego plemiannika, czyli bratanka, do armii. A to jest
duża sprawa i święty obyczaj. Zbiera się cała rodzina i biesiaduje. W tych niespokojnych
czasach, kiedy Rosja bije się na tylu frontach, może to być przecież ostatnie spotkanie.
Biesiadowali chyba do rana i kierowca musiał się przespać, żeby przyjść do roboty w dobrej
formie.
- To porządny człowiek - zakończył naczelnik - z pewnością już jedzie.
Cóż mogliśmy odpowiedzieć? Podziękowaliśmy za informacje, a naczelnik, podając
nam rękę, poprosił, abyśmy nic nie mówili reszcie pasażerów, bo jeśli wieść się rozejdzie, to
człowieka zwolnią z pracy. W zamian za to obiecał, że osobiście zwróci się do naszego pilota,
żeby poleciał szybciej, to chociaż trochę nadrobimy to fatalne opóźnienie.
Gdy wracaliśmy do hali odlotów, niemiecki muzyk, który przejawiał duże zacięcie
intelektualne, zapytał na głos sam siebie: - No i niech mi ktoś powie, czy to wszystko to
rosyjskość, czy sowieckość? - Nic mu nie odpowiedziałem, bo nie lubię banałów. Wiadomo
przecież, że i jedno, i drugie. Inaczej po prostu być nie może.
Godzinę później, gdy ruszyliśmy w końcu na pas startowy, zrobiło się ciemno, zaczęło
lać i wiać. Ale dla naszego pilota była to jak najbardziej lotnaja pagoda.
Dowcipny czeski profesor, chcąc odwrócić naszą uwagę od niemiłosiernie
skrzypiącego i trzęsącego się samolotu, opowiedział nam anegdotkę o tym, jak to starsza pani
spotyka w sklepie na lotnisku pilota, z którym ma za chwilę lecieć, a ten kupuje kilka butelek
alkoholu. - Mam nadzieję, że nie będzie pan tego popijał w czasie lotu - powiada
sarkastycznie starsza pani. - A czy łaskawa pani sądzi, że tym gratem można lecieć na
trzeźwo?
Przypuszczam, że gdyby w rosyjskiej telewizji pokazano reklamę według tej
anegdotki, to nikogo by ona nie zniechęciła. Wręcz przeciwnie, wzbudziłaby ogólną sympatię
do pilota, a tym samym do reklamowanych linii lotniczych.
Rzeczywiście, sprzęt, który widuje się na rosyjskich liniach wewnętrznych, budzi
nieraz uczucie grozy. Po jakimś czasie to uczucie ulega jednak stępieniu, bo powoli zaczyna
się przyjmować rosyjski punkt widzenia. A dla Rosjan samolot to taksówka, całkowicie
banalny środek lokomocji. I dla wszystkich jest jasne, że jeśli coś się w taksówce zepsuje, to
się to reperuje, a nie robi się generalnego przeglądu technicznego. Jak coś się telepie, to nie
wymienia się podzespołu, tylko ocenia fachowym okiem, ile to coś może jeszcze wytrzymać.
A samolot ma jeszcze tę przewagę, że nie stoi za nim jakiś pojedynczy osobnik, ale całe
państwo i armia najświetniejszych inżynierów, którzy najlepiej wiedzą, co może latać, a co
nie. Mając do wyboru prywatny, niech będzie wygodny, odrzutowiec i podstarzały samolot
Aerofłotu, większość Rosjan wybrałaby Unie państwowe. I takie nastawienie jest trwalsze,
niż mogłoby się na pozór wydawać. Zbyt wielka jest silą przyzwyczajenia.
To prawda, że od początku lat dziewięćdziesiątych powstało w Rosji chyba kilkaset
prywatnych lotniczych firm przewozowych. Brzmi to dumnie, ale, prawdę mówiąc, niewiele
się zmieniło. Większość bowiem tych firm po prostu przejęła, wydzierżawiła, podnajęła, czy
też pożyczyła od Aerofłotu zaawansowane wiekiem samoloty, nadała sobie jakieś szumnie
brzmiące nazwy, które nawet czasami, jeśli była odpowiednia farba pod ręką, wymalowano
na kadłubach, choć potem myślano, że niepotrzebnie, bo po co mieszać ludziom w głowach.
Z kolei pasażerowie, też nie w ciemię bici, dobrze wiedzą, że to wszystko to i tak Aerofłot,
tyle tylko, że ktoś inny bierze pieniądze, co jest zresztą denerwujące, bo niby z jakiej racji.
Denerwujące jest również to, że te nowe towarzystwa lotnicze właściwie robią, co chcą.
Umówiłem się kiedyś na rozmowy handlowe w malutkim miasteczku na Syberii, tuż
za Uralem. Pani z okienka na lotnisku w Moskwie, gdy pokazałem jej mapę i, zakreślając
kolko, powiedziałem, że to gdzieś tutaj, poradziła, żebym poleciał najpierw do Permu, bo to
jedyne miasto w tym rejonie, do którego latają samoloty Aerofłotu.
- Jak dalej, to się zorientujecie na miejscu. Coś tam musi przecież latać - zapewniła
mnie, zamykając swój gruby zeszyt.
Z mapy wynikało, że będę miał do pokonania jeszcze jakieś czterysta kilometrów.
W Permie dowiedziałem się, że najlepiej zrobię, jak polecę do Solikamska i
Bierieznikowa. A dokładniej rzecz biorąc, to nie dolecę ani do samego Solikamska, ani do
samego Bierieznikowa, bo to miasta oddalone od siebie o pięćdziesiąt kilometrów, a lotnisko
położone jest w połowie drogi między nimi i samo w sobie nie ma żadnej nazwy. Musiałem
uwierzyć na słowo, bo na mojej mapie żadnego z tych miast nie było. Linie, którymi miałem
polecieć, też nie miały swojej nazwy. Gdy kupowałem w kasie bilet, powiedziano mi, że „to
ci, którzy latają na tej trasie”.
Przyszedłem na lotnisko odpowiednio wcześniej, czekam i czekam, ale jakoś nikt nie
ogłasza, gdzie mają się stawić pasażerowie do Solikamska, czy też do Bierieznikowa. Na
piętnaście minut przed planowanym startem sam zacząłem się dopytywać, co z moim
samolotem. Odpowiadano mi jedynie znamionującym niewiedzę wzruszaniem ramion. Kiedy
w końcu trafiłem na osobę kompetentną, okazało się, że nie mam po co czekać, ponieważ
samolot z SoliJkamska nie przyleciał. A skoro nie przyleciał, to i nie odleci.
- A co się stało? - zapytałem odruchowo.
- Nielotnaja pagoda.
Poradzono mi, żebym przyszedł następnego dnia, tak około dziesiątej, to może już coś
będzie wiadomo.
Na wszelki wypadek przyszedłem nieco wcześniej i dobrze zrobiłem, bo od razu się
dowiedziałem, że mój samolot już od pół godziny stoi i czeka. Spojrzałem we wskazanym
kierunku i zobaczyłem dość znacznie pordzewiałego „antka”, a właściwie można powiedzieć,
że cały był koloru rdzawego. Dołączyłem do zbitych w gromadkę nieopodal samolotu
kilkunastu ludzi, moich współpasażerów, którzy stali tam, bo ktoś im powiedział, żeby stali i
czekali. Mimo trzaskającego mrozu nikt się nie oddalał, bo nikt nie był taki głupi.
Po kwadransie zjawili się dwaj pilocicywile i stwierdzili na przywitanie, że dwie
osoby nie polecą, bo trzeba załadować na pokład beczkę oleju, a jedno wyklucza drugie.
Żadnej uczciwej licytacji jednak nie przeprowadzili.
- Ci dwaj polecą jutro - zawyrokował arbitralnie starszy wiekiem pilot.
Protestów ze strony wytkniętych palcem nie było, bo jeden dzień różnicy to w końcu
żadna różnica. Pozostali natychmiast ruszyli w stronę samolotu, ale natychmiast też zostali
powstrzymani przez pilotów, którzy oznajmili, że odlot nastąpi za godzinę, bo mają jeszcze
kilka spraw do załatwienia. Trochę zawiedzeni, ale bez żadnych już obaw, poszliśmy do
poczekalni. Sprawa zaklepana, więc można się w cieple odprężyć.
Po godzinie przyszedł do nas jeden z pilotów, mówiąc, że wystąpiły pewne trudności i
nie wiadomo, czy w ogóle polecimy. Nie podał żadnych szczegółów, więc zaniepokojeni i
podenerwowani zaczęliśmy snuć różne domysły. Po następnych dziesięciu minutach podszedł
drugi pilot i bardziej jakby prywatnie potwierdził, że owszem, są pewne trudności, ale można
by, ewentualnie, przy dobrej woli, jakoś je przezwyciężyć.
- Mówcie konkretniej - przynaglił go pucułowaty sierżant wojsk lądowych.
- W porządku - odparł pilot. - Trzeba zrobić zrzutkę na paliwo.
Nikt oczywiście nie zapytał, ile ono kosztuje, bo dobrze wiedzieliśmy, że żadnej
cysterny i tak nie zobaczymy. Zebraną po uważaniu sumę przekazaliśmy pilotom i pięć minut
później siedzieliśmy już w samolocie. Najgorzej mieli ci, którzy usiedli obok anonsowanej
wcześniej beczki z olejem.
Przywiązana była ona co prawda drutem, ale w czasie chybotliwego lotu okazało się,
że niezbyt dokładnie jest zamknięta.
Solikamsk i Bierieznikowo to miasta zsyłki. W jednym mieszkają kobiety, w drugim
mężczyźni. W sumie chyba kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Pracują w
pobliskich, kiedyś tu skrywanych, fabrykach chemicznych.
Lotnisko, na którym wylądowaliśmy, przypominało dworzec autobusowy w Grójcu w
latach sześćdziesiątych. Zwykłe klepisko, kilka baraków, w tym jeden z napisem „Bar”, jakiś
maszt radiowy, podupadłe magazyny i ogólne wrażenie, że się jest na końcu świata. Szybko
dogadałem się z wąsatym kierowcą ciężarówki i wijącą się dróżką ruszyliśmy w stronę
horyzontu.
Moi kontrahenci okazali się ludźmi poważnymi i po trzech dniach udanych negocjacji
zapowiedzieli, że zawsze, ilekroć znajdę się w tych okolicach, będę miał do dyspozycji
samolot. Zabrzmiało to niewiarygodnie nowocześnie, a mało tego, od razu zapytali, o której
chcę rano odlecieć. Przewidując konieczność długiego snu po planowanym na wieczór
podsumowaniu rozmów, uzgodniliśmy, że będzie to dwunasta w południe.
Kiedy kierowca czarnej wołgi, który podrzucił mnie na lotnisko, zniknął za
horyzontem, poczułem się trochę nieswojo. Widzę, że stoją jakieś dwa samoloty, ale wokoło
żadnego ruchu. Cisza, pustka i potworny mróz, a do tego wiatr tak przenikliwy, że na samą
myśl o nim uszy odpadają. Zacząłem się przechadzać, a raczej truchtać między opustoszałymi
barakami. Nagle, za jednym z baraków, natknąłem się na trzech osobników, którzy w zwartej
grupce wyglądali na ukrywających się przestępców. Podszedłem bliżej i zobaczyłem wielkie
twarze prawdziwych, zdrowych łobuzów. Chyba mnie zarżną - przemknęło mi przez głowę.
Ale podejść musiałem. Gdybym tego nie zrobił, oni podeszliby do mnie.
- No, riebiata - mówię - trochę zimno, to może po kieliszeczku.
- A nie widzisz, chłopie, że bar zamknięty? - słyszę w odpowiedzi badawcze
warknięcie.
- A na cóż nam bar - odpowiadam i wyciągam butelkę koniaku, którą zawsze noszę
przy sobie, bo to lepsza broń niż dwa złote colty. Po pierwszej kolejce przeszliśmy na „ty”,
ale to jeszcze nie był ten moment, w którym możesz być pewien, że nagle coś nie strzeli im
do głowy i nie poproszą cię, żebyś pokazał, jaki masz ładny portfel. I następne kolejki nic tu
nie zmienią. Dzięki nim zyskujesz jedynie na czasie. Zanim skończy się butelka, a nie masz
drugiej, muszą cię polubić. A polubią cię, jeśli zaproponujesz im coś, czego oni nie mają, a
chcieliby mieć, i ta propozycja nie zabrzmi jak prośba o łaskę.
Chłopcy potrzebowali dostać się do Permu. Gdy powiedziałem, że mam samolot do
dyspozycji i że mogę ich zabrać, zostałem od razu swoim chłopem, choć muszę zaznaczyć, że
nie takim, którego bez potrzeby klepie się po ramieniu.
Nie byli to, jak początkowo myślałem, kryminalni zesłańcy, którzy odzyskali swobodę
podróżowania. Byli to trzej mistrzowie sportu: bokser i dwóch zapaśników, którzy, wynajęci
przez fabrykę spirytusową, konwojowali wagon wódki z Permu do Solikamska i
Bierieznikowa. Podróż trwała tydzień, więc chłopcy byli brudni i zarośnięci. Pociąg krążył po
wioskach, bocznicach i miasteczkach, a każdy postój to mniejsza lub większa bijatyka z
miejscowymi, którzy najpierw chcą te kilka flaszek kupić, a jak się nie da, to zabrać.
- Stłuczek mieliśmy dokładnie tyle, ile przewidują normy - ryknęli śmiechem
sportsmeni. - Zresztą, cóż to za wódka. Zwykła siwucha. W Permie posmakujesz prawdziwej
gorzały.
Pilot przyjechał z dwugodzinnym opóźnieniem. Spojrzał krytycznym okiem na moich
towarzyszy, ale zastrzeżeń nie zgłosił.
- Ciekawe, czy zapali - rzucił tylko i oddalił się w stronę samolotu.
Był to starej daty dwupłatowiec z jednym silnikiem, coś w rodzaju kukuruźnika. Gdy
wsiadaliśmy, pilot ostrzegł, że możemy trochę zmarznąć, bo drzwi się nie domykają. I
ruszyliśmy. Lecieliśmy na wysokości jakichś stu pięćdziesięciu metrów. Nie dlatego, żeby się
ukryć przed radarami, ale dlatego, że w razie awarii silnika zawsze się jakoś lotem szybowca
wyląduje. Kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem tylko góry i lasy. Nie należy jednak krakać -
awaria nie musi się przecież zdarzyć nad lasem, może się przytrafić nad jakimś polem. A to,
że region permski, generalnie rzecz biorąc, nie jest regionem rolniczym, to już inna sprawa.
Po przylocie do Permu sportowcy nawet nie chcieli słyszeć, że będę nocował w
hotelu. Zawieźli mnie na przedmieście, do jakiegoś mikroskopijnego mieszkanka. Przynieśli
trzy kanistry prawdziwej wódki, przyprowadzili trzy koleżanki i włączyli wideo. Wszystkie
elementy serdecznej gościny zostały tym samym spełnione.
Rano miałem kłopoty z biletem do Moskwy, ale mistrzowie, jako wytrawni
światowcy, znali na lotnisku wszystkich, a zwłaszcza stewardesy. Poznali mnie z pewną
czterdziestolatką, która nie była ani długonoga, ani piękna, ani też nie miała śnieżnobiałych
zębów, ale za to bezinteresownie wstawiła się za mną u swego szefostwa i mogłem wsiąść do
samolotu jak najbardziej oficjalnie. Później, już w trakcie lotu, zapytała mnie o samopoczucie
i wiedziałem, że robi to nie dlatego, że tak ją na kursach uczono, ale dlatego, że zna życie.
Musiałem zresztą nie najlepiej wyglądać, bo widząc, że są wolne miejsca, zaproponowała mi,
żebym się wygodnie przespał. Niemiecka, szwedzka czy jakakolwiek inna stewardesa
szacownych linii nigdy by się na taki gest nie zdobyła, bo to wbrew przepisom. Chyba że
chodziłoby o jej synka albo szwagra. Rosyjska zaproponuje to każdemu, kto tego wymaga. I
ja taką wolę. Zawsze zresztą, kiedy po lotach różnymi liniami przesiadałem się do samolotu
Aerofłotu, czułem się, jakbym wracał do miłego mi miejsca, w którym propozycja zjedzenia
czegoś nie brzmi jak cytat z regulaminu.
Dzieje się tak po części dlatego, że notable całego świata zabiegają o posadę
stewardesy tylko dla swoich pięknych córek, a w Rosji również dla doświadczonych żon.
Żeleznyje darogi
Jeżdżący na trasie Warszawa - Moskwa „Polonez” był w czasach socjalizmu
najbardziej prestiżowym polskim pociągiem. Wygodnym, eleganckim i, w przeciwieństwie
do pociągów radzieckich, punktualnym. Jego prestiż był tak duży, że każdy ówczesny
minister komunikacji, chciał czy nie chciał, zaczynał swój dzień pracy od pytania: co z
„Polonezem”? Jeśli sekretarka odpowiadała, że dojechał do Moskwy punktualnie, minister
mógł głęboko odetchnąć i rozpocząć urzędowanie, będąc pewnym, że tego dnia nic mu już
nie grozi.
Dwudziestego drugiego lipca, czyli w dzień niegdysiejszego święta państwowego, ale
już tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego któregoś roku wsiadłem do „Poloneza” na Dworcu
Białoruskim w Moskwie. Właściwie to wskoczyłem, bo zjawiłem się na peronie w ostatniej
chwili. Nie miałem więc ani biletu, ani miejscówki, ale trafił mi się kuszetkowy, którego
znałem z wcześniejszych wojaży. Zaprosił mnie do swojego przedziału, rozparcelował moje
bagaże w taki sposób, żeby się wydawało, że ich w ogóle nie ma, po czym zajął się swoimi
sprawami, których na początku podróży zawsze ma przecież mnóstwo. O spaniu i zapłacie
mieliśmy porozmawiać później.
Tak to już w tych podróżach bywa, że jak tylko pociąg ruszy, człowiek od razu coś by
zjadł.
Wydzieliłem więc sobie odpowiednią sumę i ruszyłem do wagonu restauracyjnego,
który w „Polonezie” zawsze umieszczony jest pośrodku składu, między wagonami polskimi
jadącymi do Warszawy i rosyjskimi jadącymi do granicy, czyli do Brześcia. „Polonez” ma też
to do siebie, że liczba pasażerów powinna się w nim zgadzać z liczbą kuszetek. Jak w
samolocie. Rozumie się oczywiście, że w nagłych wypadkach można dokooptować te kilka
czy kilkanaście osób, ale tym razem wyglądało to tak, jakby sprzedano bilety na dwa
„Polonezy”. Wszystkie dziewięć wagonów, które miałem do przejścia, od podłogi po sufit
zawalone było ludźmi i tobołami. W rożnych jeździłem warunkach, ale to, co się tutaj działo,
wydawało się kłębowiskiem nie do pokonania. Na szczęście był to początek podróży, więc
pasażerowie mieli jeszcze dobry humor, zadowoleni, że udało im się do „Poloneza” dostać.
Maitre d’hotel, bo tak nazywają Rosjanie szefa sali w wagonie restauracyjnym,
rozkazującym gestem skierował mnie do stolika, przy którym siedziały już trzy panie. Były to
Rosjanki w różnym wieku, a ponieważ mój wiek jest z wyglądu trudny do odgadnięcia, więc
wszystkie trzy wykazywały życzliwe zainteresowanie moją osobą. Rad z takiego obrotu
sprawy, zamówiłem butelkę wina i cztery kieliszki. Wywołało to wśród moich pań szczery
aplauz, więc nie wypadało nie zamówić po obiedzie drugiej, a następnie trzeciej.
Kiedy przyszło do płacenia rachunku, okazało się, że wydzieliłem sobie zbyt małą
sumę, gdyż do każdej butelki wina dodawana jest puszka czerwonego kawioru, którą się
otrzymuje przy wyjściu. To tak zwana sprzedaż wiązana z zaskoczenia, opierająca się na
prostym założeniu, że jeśli ktoś lubi wino, to pewnie i kawior. Nieco zmieszany, poprosiłem
panie, żeby chwilę poczekały, a jak wrócę z odpowiednią gotówką, to napijemy się jeszcze
trochę wina.
Choćby człowiek bardzo chciał, to i tak od tego kawioru nie ucieknie - pomyślałem
bez oburzenia. Ale cóż - są trzy panie, są trzy puszki, mogą być trzy prezenty.
Przedzieranie się przez kłębowisko ciał i tobołów było tym razem mniej przyjemne,
bo każdy już się jakoś usadowi! i wymuszanie przeze mnie zmiany pozycji traktowane było
jako bezpośredni zamach na ciepło domowego ogniska. A na dodatek, ku ogólnej irytacji,
informowałem uprzejmie, że zaraz będę wracał.
Kiedy w końcu dotarłem do przedziału znajomego kuszetkowego, pociąg nagle się
zatrzymał. Przystanek bez powodu - mawiają wtedy pasażerowie i otwierając okna, dociekają
przyczyny, która zawsze pozostaje nieznana. Mnie ten niespodziewany przystanek spadł jak z
nieba. Wziąłem z torby odpowiednią sumę, wyskoczyłem z pociągu i ruszyłem z powrotem
nasypem. Był piękny letni wieczór.
Nie uszedłem nawet kilkunastu metrów, gdy pociąg ponownie ruszył. W pierwszej
chwili pomyślałem, że poczekam, aż wagon restauracyjny zrówna się ze mną, i wtedy
wskoczę, bo przecież zwykle po takich przystankach bez powodu pociąg rozpędza się bardzo
powoli. Ale ten ruszył z kopyta. Zacząłem biec, ale bieg po kanciastych kamieniach między
podkładami wygląda dość pokracznie. Bałem się, że się poślizgnę i wpadnę pod koła. Udało
mi się w końcu chwycić za poręcz ostatniego wagonu, ale nogi nie nadążały już za pędem
pociągu. Nie mogłem się wybić. Ręce nie wytrzymały i rzuciło mną jak workiem kartofli.
Spadłem z nasypu i wylądowałem w głębokiej, soczystej trawie.
Kiedy się podniosłem, mój pociąg był już tylko małym punkcikiem, uciekającym w
stronę horyzontu. Poczułem okropny ból palca prawej dłoni. Moje jasne spodnie i koszulka
całe utytłane były na zielono. Wszystko, co miałem, to niewielki zwitek rubli. Żadnych
papierów, żadnych dokumentów, żadnego narzędzia. Nie mówiąc już o papierosach i
zapałkach. Ale lipcowy wieczór rzeczywiście był piękny.
Można by odruchowo powiedzieć, że zdarzyło się to w szczerym polu. Ale co to
właściwie jest pole? Pole to jest zaorana ziemia albo łany jakiegoś zboża. To ślad działalności
człowieka, który bliżej czy dalej, ale gdzieś w okolicy musi mieszkać. Kiedy wdrapałem się
na nasyp, zobaczyłem, że po horyzont nie ma nic. Nie ma ani pól, ani żadnego śladu
zabudowy. Pustka i cisza. Tor kolejowy i step.
Czytałem kiedyś w biografii Feliksa Dzierżyńskiego, któremu dwa razy zdarzyło się
wracać z Syberii, że w trudnych sytuacjach mawiał zawsze: przede wszystkim należy iść
naprzód. Postanowiłem się do tej wskazówki zastosować i też ruszyłem przed siebie.
Zastanawiałem się tylko, czy on wtedy szedł szybko, żeby nie tracić czasu, czy też szedł
wolno, żeby oszczędzać siły. Tak czy owak, po kilku kilometrach skonstatowałem, ze mc się
w mojej sytuacji nie zmieniło. Równie dobrze mogłem usiąść i czekać. Zapadał już zmrok i
do głowy zaczęły mi przychodzić różne niestworzone historie. Szedłem jednak dalej i na
wspomnienie indiańskich, tym razem, lektur od czasu do czasu przystawiałem ucho do szyn.
Człowiek wie doskonale, że jest całkowicie sam, a jednak odwraca się za siebie. Było
już zupełnie ciemno, gdy odwracając się kolejny raz, zobaczyłem w oddali światełko. Po
chwili rozdzieliło się na dwoje, co znaczyło, że po torach jedzie jakiś pociąg. Zacząłem się
nerwowo zastanawiać, co tu zrobić, żeby go jakoś zatrzymać. Nic sensownego nie przyszło
mi jednak na myśl, więc efekt był taki, że stanąłem w rozkroku między szynami i z
determinacją postanowiłem: nie przepuszczę!
A jednak mnie dostrzegli i się zatrzymali. Była to samotna lokomotywa powożona
przez dwóch ogorzałych maszynistów. Kiedy przedstawiłem im sytuację i nadmieniłem, że
mam przy sobie tylko zwitek rubli, natychmiast obudziła się w nich rajdowa żyłka.
- Za nimi! Na Smoleńsk! - zakrzyknęli i chwycili za łopaty. Węgla nie żałowali i po
kwadransie kocioł rozgrzany był do czerwoności. Pruliśmy jak szaleni, od czasu do czasu
pociągając po łyku z flaszki, którą jeden z maszynistów przechowywał za pazuchą. Kieliszki
nie wchodziły w grę, bo za bardzo trzęsło.
Ujechaliśmy może osiemdziesiąt, może sto kilometrów, aż natknęliśmy się na
zwrotnicę, która łagodnie skierowała nas na boczny tor. Maszyniści, w rajdowym ferworze,
po prostu kompletnie o niej zapomnieli. Po kilku minutach wjechaliśmy na maleńką,
zagubioną stacyjkę bez nazwy.
Przywitało nas dwóch młodych dróżników, którzy zaraz zaprowadzili mnie do
pobliskiego baraku, a tam jakaś troskliwa kobiecina obandażowała mi spuchniętą już
porządnie rękę i przygotowała coś do zjedzenia. Moi maszyniści, którzy dostali ode mnie
zwitek rubli, przyszli do baraku z nowiutką flaszką, którą chyba musieli znaleźć gdzieś pod
drzewem, bo żadnego sklepu tam nie było. Zaproponowali strzemiennego i poprosili
kobiecinę o szklanki. Ponieważ było nas już pięciu chłopa, więc butelka została opróżniona za
jednym rozlaniem.
- Ty już masz opiekę, to my lecimy dalej - stwierdzili maszyniści i równym krokiem
oddalili się w kierunku swego parowozu. Zabrać mnie nie mogli, bo przepisy nie pozwalają
wozić cywilów w lokomotywie, a poza tym Smoleńsk, tak po prawdzie, nie byl właściwym
celem ich podróży.
Po krótkiej naradzie dróżniczka wysłała telefonogram do Brześcia, żeby zatrzymano
tam mój paszport. Nie mogłem prosić o zatrzymanie wszystkich papierów, nie mówiąc już o
bagażach, bo to są rzeczy nieokreślone - nie ma przecież na nich pieczątki, że to moje. A
paszport to paszport. Jest nazwisko, jest imię, wszystko się zgadza, więc można zatrzymać.
Wysłanie telefonogramu było jedyną rzeczą, której mogłem w tej sytuacji dokonać.
Planowanie dojazdu do granicy przy pomocy rozkładu jazdy dróżnicy uznali bowiem za stratę
czasu.
- Lepiej spokojnie posiedzieć i poczekać - poradzili. - Jakiś pociąg jadący w twoim
kierunku prędzej czy później musi tu zawitać.
Ich wróżba spełniła się po niecałych dwóch godzinach. Gdy na stacyjce zatrzymał się
jakiś dwuwagonowy pociąg lokalny, dróżniczka poprosiła konduktora, żeby mnie zabrał
mimo braku biletu, pieniędzy i dokumentów. Żegnając się z moimi opiekunami, już nawet nie
pytałem, dokąd konkretnie ten pociąg jedzie. Ważne, że na zachód.
Ze zrozumiałych względów nie pamiętam dokładnie, iloma pociągami dojechałem do
Brześcia. Może pięcioma, może sześcioma. Już bowiem w pierwszym z nich konduktor
ugościł mnie po królewsku: kanapki, papierosy, wódeczka i popitka. Następny pociąg, to
samo: kanapki, papierosy, wódeczka i popitka. I tak do samego Brześcia. Informacja o tym,
że pasażer z „Poloneza” tuła się w stronę Polski, rozeszła się błyskawicznie. Konduktorzy i
kierownicy pociągów przekazywali mnie sobie z rąk do rąk jak jakąś wartościową przesyłkę.
Na jednej ze stacji pociąg opóźnił wyjazd o kilkanaście minut tylko po to, aby mnie zabrać ze
sobą. Na innej czekał niemalże komitet powitalny. I znowu: kanapki, papierosy, wódeczka i
popitka. I nikt nie żądał zapłaty ani nie wystawiał mi biletów kredytowych.
Cóż, trafiłem na dobre rosyjskie dusze. Można powiedzieć, że spełniłem rolę
zapalnika reakcji łańcuchowej, epidemii dobrej woli i serdeczności. Rzecz w tym, że równie
łatwo i niespodziewanie można w Rosji wyzwolić zbiorowe instynkty nienawiści i
zniszczenia. Nie raz i nie dwa próbowałem na ten temat rozmawiać z Rosjanami, ale oni też
nie bardzo wiedzieli, dlaczego tak się dzieje. Albo nie chcieli się przyznać. Pewne jest tylko,
że w przyrodzie równowaga musi być zachowana: im więcej zła, tym więcej dobra. No i
pewnie też na odwrót.
W Brześciu okazało się, że niestety, ale mojego paszportu nie zatrzymano, ponieważ
telefonogram przyszedł akurat wtedy, gdy następowała zmiana ekipy dworcowej, więc siłą
rzeczy się zawieruszył. Gdy się odnalazł, „Polonez” był już w Polsce.
Do Warszawy nie mogłem się w żaden sposób dodzwonić, więc dodzwoniłem się do
Moskwy, do przyjaciół, którzy stamtąd mieli pokierować akcją poszukiwawczą. Wszystko
odbyło się jednak za późno. Próbowałem jeszcze porozmawiać ze strażą graniczną, ale o
przejściu bez paszportu nie chciano nawet słyszeć. Nic mi nie pozostawało jak czekać na
przyjazd wieczornego „Poloneza”, aby wrócić do Moskwy i wyrobić sobie w konsulacie jakiś
papier zastępczy. Mając więc trochę czasu, niemiłosiernie skacowany, zawlokłem się nad
Bug, żeby popatrzeć na Terespol. Był to, jak się okazało, ulubiony widok miejscowych
pijaczków. Zasnąłem jednak bez obaw. Nic mi nie mogli ukraść, bo nic nie miałem.
W wieczornym „Polonezie” trafiłem na szczęście na znajomego konduktora. Wypytał
mnie o przyczyny nędznego wyglądu, po czym ugościł po królewsku: kanapki, papierosy,
wódeczka i popitka. Dołożył jeszcze czystą koszulkę i czyste skarpetki, więc następne tysiąc
kilometrów wydało mi się niewinną przejażdżką.
Gdy wyskoczyłem na peron moskiewskiego dworca, okazało się, że tym samym
pociągiem, dwa wagony dalej, jechał znajomy kuszetkowy, który przyjął mnie do swego
przedziału na samym początku tej długiej podróży. Już z daleka zaczął wymachiwać moim
paszportem, a usłyszawszy moją relację, zaoferował pożyczkę na bilet do Warszawy. No i cóż
mogłem uczynić? Propozycję przyjąłem i pół godziny później znowu wsiadłem do pociągu.
Jak jeździć, to jeździć.
W Warszawie stwierdziłem, że z moich bagaży, które kuszetkowy odwiózł mi do
domu, zginęły co cenniejsze rzeczy.
Nie byłem jednak specjalnie tym rozsierdzony, bo przecież za dużo nie można od
człowieka wymagać. Tym bardziej że sam nie byłem zbyt czysty: panie, z którymi jadłem
obiad i popijałem wino, z pewnością uznały mnie za drobnego oszusta, który nie tylko, że
ulotnił się przed zapłaceniem rachunku, to jeszcze ulotnił się na dobre.
Mógłby ktoś powiedzieć, że cała ta historia to wyłącznie wynik mojej lekkomyślności.
Wysiadłem z pociągu nie tam, gdzie trzeba, i narobiłem sobie biedy. Myślę jednak, że trzeba
spojrzeć na sprawę szerzej i bardziej obiektywnie.
Wymyślono kiedyś, że pociągi będą się dzieliły na dwa rodzaje: towarowe i osobowe.
Tymczasem w Rosji lat dziewięćdziesiątych, od początku kupieckiej wędrówki ludów,
występuje wyłącznie kategoria mieszana. Pociągi pasażerskie, zwłaszcza te przekraczające
granicę państwową, wypełnione są towarami w takich ilościach, że całkowicie uniemożliwia
to zaspokajanie naturalnych potrzeb przez zwykłych pasażerów. Mam tu na myśli nie tylko
pójście do toalety, ale też do wagonu restauracyjnego. Można więc powiedzieć, że moje
zachowanie było wprawdzie niekonwencjonalną, ale jak najbardziej uzasadnioną próbą
przywrócenia pociągom pasażerskim ich pierwotnego charakteru. A że nieudaną, no to cóż,
taki jest los konserwatystów.
Jeśli ktoś sądzi, że problem można by załatwić doczepiając do każdego pociągu
niejeden, ale kilka wagonów bagażowych, to się głęboko myli. Byłoby to pociągnięcie
bezsensowne, ponieważ kolidowałoby z przemożną w Rosji potrzebą fizycznej i psychicznej
bliskości właściciela z jego własnością, która to potrzeba jest przecież stara jak świat. Coś, co
nie jest w zasięgu ręki albo wzroku, w zasadzie przestaje być moje, a staje się trudną do
zniesienia, męczącą abstrakcją. Dlatego też nawet pojedyncze wagony bagażowe, które
normalnie znajdują się w składzie każdego pociągu osobowego, świecą w Rosji pustkami.
Potrzeba bliskości człowieka ze swoją własnością nie bierze się jednak wyłącznie z
powietrza, ale ma też swoje rozliczne uzasadnienia praktyczne. Panuje w Rosji powszechne
mniemanie, że kupiec, który rozstałby się ze swoim towarem i nadał go na bagaż, nie
zasługiwałby w ogóle na miano kupca. W wagonie bagażowym trzeba bowiem wypełnić
rozmaite druki: /jaki towar ma się w torbach, ile go jest i jaka jest jego wartość. Należałoby
przy tym napisać prawdę, aby w razie zaginięcia, co jest wysoce prawdopodobne,
odszkodowanie, przynajmniej teoretycznie, było odpowiednio wysokie. A podanie
jakimkolwiek czynnikom oficjalnym rzeczywistej wartości towaru to handlowa
kompromitacja. To tak, jakby się człowiek publicznie rozebrał do naga. Zyskałby opinię
gaduły i, rzecz jasna, nikt nie traktowałby go poważnie. Nie mówiąc już o tym, że raz
zapisane w jakichś kwitach prawdziwe informacje o towarze ciągnęłyby się za człowiekiem w
nieskończoność i musiałby uiszczać wszystkie przewidziane przepisami opłaty, co byłoby
równoznaczne z całkowitą plajtą przedsięwzięcia.
Ciężko zostałaby również naruszona niepisana zasada kupówpodróżników, która
mówi, że na granicy musisz coś przy sobie mieć. Nie może być tak, że przyjdzie celnik, a ty
mu pokażesz tylko jakieś papiery. Celnik gotów się wtedy zdenerwować, bo tym samym traci
nad tobą władzę. A któż lubi tracić władzę? Nikt nie lubi, więc jego irytacja skieruje się na
innych pasażerów, którzy bardzo nie lubią być kontrolowani przez zdenerwowanego celnika.
Możesz być wtedy pewien, że do końca podróży pozostaniesz jednostką wyobcowaną, a dla
celnika i tak zawsze już będziesz osobą podejrzaną, bo przewożącą swój bagaż w wagonie
bagażowym. I prędzej czy później postara ci się udowodnić, że jego podejrzenia nie były
bezpodstawne.
Tak więc nie ma już w Rosji pociągów przekraczających granicę państwową, które
można by uznać za pasażerskie. Toboły, torby, walizy i paki ważą więcej niż ludzie. Przepisy
mówią co prawda, że każdy pasażer może mieć przy sobie trzydzieści kilogramów bagażu, ale
czy kiedykolwiek widział ktoś w pociągu wagę? Nie, takie urządzenie nie występuje. Nie
znaczy to jednakże, że odpowiedzialni za pociąg i wagony konduktorzy i kuszetkowi poddali
się bez walki. Opłaty za nadbagaż, owszem, są przez nich egzekwowane, tyle tylko, że
bardziej subtelnymi metodami.
Wpuszczając pasażerów do pociągu, bacznie się im przyglądają, notują w pamięci
tych najbardziej obładowanych i spokojnie czekają. Nikogo nie zatrzymują, bo przy wejściu
panuje zawsze taki tłok i rozgardiasz, że byłoby to nawet fizycznie niemożliwe. Gdy pociąg
ruszy i po jakimś czasie sytuacja się ustabilizuje, konduktor albo kuszetkowy przechadza się
lub też przeciska, żeby rzucić gospodarskim okiem na podległy mu teren. Napotykając
zanotowanego wcześniej osobnika, nie wyciąga jednak żadnych bloczków rachunkowych ani
też nie przedstawia żadnych kategorycznych żądań. Nigdy bowiem nie wiadomo, kto zacz, ilu
ma kolegów i do czego jest zdolny, a w końcu konduktor czy kuszetkowy jest sam i wolałby
uniknąć awantur. Napomknie więc tylko uprzejmie o obowiązujących przepisach wagowych,
uśmiechnie się nawet i pójdzie sobie dalej. I to wystarczy. Jeśli zagadnięty pasażer chce, żeby
konduktor czy też kuszetkowy zachował wobec celników milczenie, zapłaci za nadbagaż z
własnej, nieprzymuszonej woli, a wysokość tej opłaty podyktują mu panujące w tej materii
zwyczaje, które wszyscy podróżnicy dobrze znają.
Dla każdego, kto dużo jeździ, jasne jest, że konduktor i kuszetkowy to najbardziej
intratne na kolei stanowiska. Nie znaczy to jednak, że inni pracownicy kolei biernie się temu
przyglądają i nie wykazują się żadną inicjatywą.
Pewnego razu zaszedłem na dworzec w Rostowie akurat w momencie, gdy
podstawiano na peron mój pociąg. Otworzono drzwi i zaczęła się walka o najlepsze miejsca, a
zaraz potem zawzięte dyskusje onajlepszy sposób rozmieszczenia bagaży. Mając trochę
czasu, a nie będąc obciążony żadną torbą ani walizą, postanowiłem poczekać, aż sytuacja się
unormuje. Przechadzałem się więc po peronie, po którym kręcili się jacyś techniczni
pracownicy i metalowymi drągami opukiwali wagony. Przyglądałem się temu nawet z
zaciekawieniem, bo nigdy nie mogłem dojść, co też takie opukiwanie daje.
Na pół godziny przed odjazdem jeden z tych dróżników czy też pracowników
torowych podszedł do mnie i powiedział, że wagon, przy którym stoję, prawdopodobnie
zostanie odczepiony i nigdzie nie pojedzie. Gdy zdziwiony zapytałem, co się stało,
usłyszałem tylko jedno słowo:
- Pieriekos.
Pieriekos znaczy tyle, że na skutek nadmiernego, a nierównomiernego obciążenia
wagon się przechylił.
Przekazałem tę wiadomość grupie stojących przy wejściu pasażerów, a ci, równie
zdziwieni, zaczęli ją przekazywać dalej. Po kilku minutach wiedział już cały wagon. Powstało
hałaśliwe zamieszanie i spora część pasażerów wyległa na peron, żeby przekonać się o
sprawie naocznie. Uformowana naprędce delegacja sprowadziła dwóch dróżników i
przystąpiono do negocjacji. Oglądano wagon ze wszystkich stron, kucano, zerkano i
przyrównywano do różnych obiektów,które z natury rzeczy winny być pionowe. Pasażerowie
twierdzili oczywiście, że żadnego przechyłu nie ma, co najwyżej o dwa centymetry. Dróżnicy
upierali się jednak, że przechył jest wyraźny i ryzykowny, a jeśli ktoś ma inne zdanie, to niech
się skontaktuje z dyrekcją.
Sugestia ta w żaden sposób nie była wykonalna, gdyż do odjazdu pozostawał tylko
kwadrans. Po krótkiej naradzie jeden z pasażerów zdjął czapkę, a pozostali, wychylając się z
okien, zaczęli do niej wrzucać dobrowolne datki. Uzbierana suma została przesypana do torby
jednego z dróżników, który zaraz przyznał, że przechył co prawda zaistniał, ale w zasadzie
nie przekracza dopuszczalnych norm. Pasażerowie odetchnęli i natychmiast powrócili do
przerwanej parcelacji bagaży.
Dróżnicy okazali się jednak partaczami. Zamiast przeprowadzić swą akcję dyskretnie i
spokojnie, wywołali ogólne zamieszanie, które nie uszło uwadze dworcowych milicjantów.
Zmarkotniały więc dróżnikom nieco miny, gdy ledwo oddaliwszy się od naszego wagonu,
zostali przez milicjantów zatrzymani i, chcąc nie chcąc, musieli się z nimi swym zyskiem
podzielić.
Ułożenie sobie poprawnych stosunków z kuszetkowymi, konduktorami i innymi
pracownikami kolei jest dla pasażerów pociągów międzynarodowych oczywiście
koniecznością, ale w sumie nie nazbyt absorbującą. To raczej formalność, którą trzeba szybko
załatwić, żeby móc zająć się sprawami poważniejszymi. A są nimi, rzecz jasna,
przygotowania do kontroli celnej.
Styl życia na rosyjskich granicach wyznaczony jest od kilkudziesięciu lat czasem
potrzebnym na wymianę podwozi. Z szerokich rosyjskich na wąskie zagraniczne albo
odwrotnie. Trwa to około dwóch godzin. Liczba celników przypadających na jeden wagon
została ustanowiona w taki sposób, aby w ciągu tych dwóch godzin mogli oni bez pośpiechu
zrobić wszystko to, co w życiu najważniejsze: popracować, zarobić i zabawić się.
Celnik, żeby awansować, musi spełnić dwa warunki. Musi odpowiednio zapłacić
przełożonym i musi nałapać odpowiednią pulę przemytników, którymi, w świetle przepisów,
są wszyscy pasażerowie wszystkich pociągów. Konieczność spełnienia tych dwóch
warunków jest doskonale znana rosyjskim kupcompodróżnikom i ona właśnie stanowi źródło
ich niepokoju. Zasiewa strach, niepewność i jest nieobliczalna. Nigdy nie wiadomo, czy
celnik, na którego trafisz, już zapłacił i musi jeszcze trochę nałapać, czy też już nałapał tyle,
ile się należy, ale musi jeszcze zarobić.
Słuszne byłoby oczywiście spostrzeżenie, że obydwu tych rzeczy mógłby on z
powodzeniem dokonać skrupulatnie kontrolując jeden tylko pociąg. Teoretycznie to święta
prawda. Ale celnik musi się również wykazać myśleniem długofalowym. Dokładnie tak, jak
myśliwy: cóż z tego, że za jednym zamachem wybije całe stado, skoro później nie będzie na
co polować. A jak nie ma zwierzyny, to i myśliwi przestają być potrzebni. Słowem, lepiej
zarobić rzadziej, ale zarobić dobrze i na pewno. Taktyka działania drugiej strony, czyli
pasażerów, musi więc uwzględniać przede wszystkim aspekty psychologiczne. Zaczyna się
od parcelacji bagaży. Najbardziej przydatnym na tym etapie byłby scenograf albo dekorator
wnętrz, ale, niestety, zawody te trafiają się wśród pasażerów dość rzadko. W każdym razie
chodzi o to, żeby walizy, torby i paki ułożyć w taki sposób, aby sprawiały wrażenie, że jest
ich dużo mniej niż w rzeczywistości. Co innego bowiem zawalony tobołami przedział, a co
innego tu dwie walizeczki, a tam dwie paczuszki.
Przy okazji prowadzone są rozmowy o ewentualnej zmianie ich nominalnego
właściciela. Jeśli ktoś ma osiem toreb, a ktoś inny szesnaście, to lepiej będzie wyglądało na
granicy, gdy będą mieć ich po dwanaście. Są to trudne negocjacje, bo z natury rzeczy muszą
prowadzić do pogorszenia sytuacji jednych i polepszenia sytuacji drugich. Zgoda na
niekorzystny dla jednych podział musi więc być przez drugich odpowiednio opłacona, a
zawartość przejętych toreb dokładnie sprawdzona pod kątem tolerancji celników.
Następny etap to wymyślanie i poszukiwanie schowków na niewielki objętościowo,
ale bardzo cenny towar. Najbardziej popularną skrytką jest kobieta w długiej spódnicy i
obszernym swetrze.
Zawiniątka, które jest ona w stanie przylepić sobie plastrem bezpośrednio do ciała,
mogą zwiększyć jej wagę nawet o pięćdziesiąt procent. Celnicy doskonale znają ten sposób,
ale niezbyt często tę wiedzę wykorzystują. Faktem jest, że obowiązuje humanitarny przepis,
według którego kontrolę osobistą kobiecie może zrobić tylko kobieta, a większość celników
to mężczyźni. Nie chodzi jednak o to, że celnik nie może tego przepisu złamać. Może, jak
najbardziej. Każdy to wie i rozumie. Rzecz w tym, że za tego rodzaju skrytki służą
przeważnie kobiety stare, tłuste i brzydkie.
Wymyślanie sposobów przechytrzenia celnika było kiedyś najbardziej cenioną wśród
podróżnych umiejętnością, a o genialnych sztuczkach krążyły legendy. Długo mówiono na
przykład o Gruzinie, który poprosił swą współpasażerkę, aby wsunęła na palce pięć jego
złotych pierścionków i nałożyła rękawiczki. Kiedy wszedł celnik, Gruzin natychmiast ją
zadenuncjował. Wróciła po kontroli znerwicowana i bez pierścionków. Kiedy minęli granicę,
on wyjął zza pazuchy woreczek, w którym było sto takich pierścionków, i poprosił, aby
wybrała sobie dziesięć.
Dzisiaj są to już tylko legendy. Trudno ukryć coś w pociągu, skoro celnicy, tak jak
żołnierze karabiny, rozkładają i składają na kursach wagony. Znają więc je jak własną kieszeń
i jeśli komuś uda się schować i przewieźć przez granicę carski brylant, to tylko dlatego, że
celnikom nie chciało się go z jakichś względów szukać.
Wyjątkiem był też mój znajomy Rosjanin, który na samym początku podróży
naśmiecił w swoim przedziale, po czym udał się do kuszetkowego i obrugawszy go za
nieporządki, pożyczył szczotkę z długim trzonkiem. Ostentacyjnie pozamiatał wszystko na
szufelkę, wrócił do kuszetkowego i opróżnił zawartość do jego kubła. Kuszetkowy, człowiek
przezorny, sprawdził, cóż to za śmieci mu wrzucono, ale nic podejrzanego nie znalazł, więc
uznał mojego znajomego za dziwaka. A gdyby przyjrzał się dokładniej swojej szczotce, to
musiałby zauważyć, że trzonek, choć bardzo podobny, nie był już ten sam, a do tego
wypełniony był rulonami dolarów. Ma się rozumieć, że po przekroczeniu granicy mój
znajomy znów naśmiecił, a że był człowiekiem kulturalnym, więc poszedł po szczotkę, żeby
samemu po sobie pozamiatać.
W swoich przygotowaniach do granicznego spotkania pasażerowie pociągów,
zwłaszcza ci mniej doświadczeni, skłonni są przypisywać celnikom cechy nadprzyrodzone.
Dotyczy to głównie wszechwiedzy i wszechmocy. Strach przed tymi domniemanymi
przymiotami celników paraliżuje nieraz Bogu ducha winnych ludzi do tego stopnia, że mając
nawet przy sobie tylko rzeczy osobiste, bezwiednie wcielają się w rolę podejrzanych.
Tymczasem celnicy nie są ani wszechmocni, ani wszechwiedzący i tak samo jak zwykli
ludzie, potrafią się czasami czegoś bać. A ponieważ sami siebie uważają za wytrawnych
humanistów, więc boją się przede wszystkim urządzeń elektrycznych.
Pewien mój znajomy Rosjanin, Anatol, który zajmował się międzynarodowym
handlem różnościami, zauważył, że pod każdym niemal wagonem przyczepiona jest do
podwozia skrzynka o rozmiarach dwóch dużych neseserów. Na skrzynkach tych wymalowano
znak trupiej czaszki i napis „Zasilanie pomocnicze”, czy też „awaryjne”. Wiedziony
ciekawością, Anatol wybrał się kiedyś na bocznicę, żeby sprawdzić, co takiego kryje się w
tych skrzynkach. Sprawdził jedną, sprawdził drugą, potem trzecią i czwartą i okazało się, że
wszystkie są zupełnie puste. Znaczyło to, że albo opróżniono je już w fabryce, albo trochę
później, co zresztą na jedno wychodzi. Anatol zapoznał się więc tylko z mechanizmem
otwierania i zamykania i, po przemyśleniu sprawy, postanowił przewozić w tych skrzynkach
część swoich różności.
Przed każdym wyjazdem zwoływał swoich kolegów, którzy inscenizowali przy
wagonie tłok, a on w tym czasie ‘wślizgiwał się w szparę między peronem a pociągiem i
dokonywał załadunku. Ani razu mu się nie zdarzyło, żeby natrafił w skrzynce na jakieś
urządzenie, i ani razu nie zajrzeli do niej celnicy Przechodzili obok niej i dobrzeją widzieli,
ale zajrzeć nie zaglądali, bo to niby oczywiste, że są w niej tylko jakieś zwoje drutów i
magnesy. Wiadomo jednak, że tak naprawdę to chętnie by ją rozkręcili, ale najzwyczajniej w
świecie bali się, że ich przy tym prąd kopnie.
Któregoś dnia spotkałem Anatola na Dworcu Białoruskim w Moskwie. Wybierał się
do Polski i miał ze sobą chyba ze dwieście lornetek teatralnych. Nie spytałem go nawet, czy
ma tylu znajomych bywalców opery, bo to przecież tajemnica handlowa. Gawędząc o
ogólnym bałaganie, poszliśmy razem na peron, gdyż Warszawa była również moim celem
podróży. Chwilę później pojawili się na peronie jego znajomi od sztucznego tłoku, choć
wydawało się, że całkiem niepotrzebnie, ponieważ wystarczający był tłok naturalny.
Gdy podstawiono pociąg i tłum ruszył do wejść, Anatol zaklął siarczyście, bo
zorientował się, że przyczepiona do podwozia skrzynka znajduje się tym razem nie od strony
peronu, ale od strony innych torów. Przechodzenie przez wagon albo pod wagonem nie miało
najmniejszego sensu, gdyż operacja załadowcza byłaby aż nadto dla wszystkich widoczna.
Anatol stanął bezradnie i nie bardzo wiedział, co począć.
No cóż - pomyślałem - jak jest problem, to trzeba pomóc.
Poszedłem do budki zawiadowcy stacji, która znajdowała się nad torami, na takiej
wysokości, żeby można było ruchami pociągów przejrzyście zawiadywać, a przy okazji je
obserwować. Widok jak z lotu ptaka - można powiedzieć. Zastałem w budce dwóch
osobników w kolejarskich mundurach.
- Słuchajcie - mówię - trzeba przestawić pociąg do Polski na drugą stronę peronu.
- A na cóż wam to potrzebne? - pyta jeden z nich.
- W szczegóły nie będę wnikał - odpowiadam. - Niech wam wystarczy, że sprawa jest
bardzo ważna.
- A wiecie, że może być to kłopotliwe?
- Wiem - przytakuję i sięgam do kieszeni po portfel.
Bez żadnych targów przyjęli pięćdziesiąt dolarów. Wyglądało nawet na to, że
pieniądze mało ich interesują; chcieli raczej pokazać, że z pociągami to oni mogą zrobić, co
chcą.
Gdy powiadomiony maszynista z wolna ruszył, na peronie powstała panika, bo do
planowego odjazdu było jeszcze pół godziny. Jedni zaczęli do pociągu wskakiwać, drudzy z
niego wyskakiwać, inni biegali wzdłuż wagonów, a jeszcze inni wrzucali torby przez okna.
Widząc, co się dzieje, zawiadowcy powiedzieli przez megafon, żeby się uspokoić, bo pociąg
zaraz wróci. Nikt nie dał jednak temu wiary, więc musieli swój komunikat powtórzyć tonem
bardziej oficjalnym i dopiero wtedy sytuacja nieco się unormowała.
Gdy pociąg wrócił, Anatol, osłonięty przez swoich kolegów, zapakował do skrzynki
swoje lornetki i w podzięce zaprosił mnie do swego przedziału na małą wódkę.
Na granicy okazało się jednak, że nie bardzo było za co dziękować. Pierwsze bowiem,
co uczynili celnicy, to zabrali się do rozkręcania skrzynki pod wagonem Anatola. Wynikało z
tego, że mieli bardzo dokładne informacje. Nie sądzę jednak, że ich informatorami byli
zawiadowcy z moskiewskiego dworca. Musiała to być robota tych, którzy wyłącznie do tego
celu są zatrudniani.
Wyszukiwanie takich ludzi w pociągu zaczyna się dopiero po tym, jak zostaną już
załatwione wszelkie sprawy logistyczne. Następuje wtedy chwila odprężenia, po której,
generalnie rzecz biorąc, zmienia się sposób spoglądania na współpasażerów z przyjaznego na
zdradziecki. Typuje się więc nie tylko potencjalnych donosicieli, ale również tych, którzy
mogą stać się kozłami ofiarnymi rzuconymi celnikom na pożarcie. Dobrze, jeśli w wagonie
jest kilku „czarnych”, bo z pewnością zostaną dokładnie sprawdzeni, co zajmie sporo czasu z
tych dwóch godzin. Dobrze też, jeśli znajdzie się ktoś, kto poszedł na całego i ma ze sobą
trzydzieści wielkich sizalowych toreb typu „przemytniczka”. Jeżeli natomiast trafi się jakaś
podpita i bezczelna grupa, to dobrze i niedobrze. Dobrze, bo celnicy będą musieli ją
uspokajać, ale niedobrze, bo może ich zdenerwować. Najlepiej, jeśli są młode i ładne kobiety,
które chętnie poczują się wywyższone zainteresowaniem celnika.
Młodych i ładnych kobiet wyraźnie zaczęło w pociągach przybywać od czasu, gdy
kupcypodróżnicy zaczęli się łączyć w samorządne kooperatywy eksportowoimportowe. Kto
inny organizował już w nich towar, kto inny zajmował się finansami, a jeszcze kto inny
badaniem rynku. Jeśli chodzi o przewóz towaru przez granicę, to wybór padł na młode i ładne
kobiety, gdyż z doświadczenia wynikało, że w razie trudności z celnikami mężczyźni muszą
dać pieniądze, a młode kobiety mogą dać co innego.
Wskoczyłem kiedyś w Moskwie do pociągu jadącego do Polski dosłownie już w
biegu. Nie miałem więc, jak zwykle, biletu i jak zwykle spotkałem znajomego kuszetkowego,
tym razem Igora.
- Nie ma problemu - rzekł Igor, który zawsze wyglądał na lekko przestraszonego. -
Przedział służbowy wolny, możesz się rozgościć.
Zapłaciłem mu równowartość biletu, więc obaj zadowoleni, usiedliśmy u niego przy
herbatce. Nie minął kwadrans, gdy w drzwiach stanęła niemłoda już kobieta, a za nią
dziewczyna ubrana na sportowo.
- Och, izwinitie minutku - rzekła jakby zaskoczona i obie się wycofały.
Spojrzeliśmy na siebie z Igorem, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, ale rzeczywiście
po minutce zobaczyliśmy ją ponownie. Tym razem z dwoma dziewczynami.
- Może byśmy się poznali - zagaiła z uśmieszkiem i wyjęła z rękawa swetra miło
wyglądającą butelkę. - To moje koszykarki - wskazała na dziewczyny. - Mam ich jeszcze
pięć.
Igor, człowiek raczej nieśmiały, poczuł się tym zagajeniem trochę skrępowany, więc
odrzekł, że ma jeszcze trochę papierkowej roboty, po czym spojrzał na mnie.
- No tak - wtrąciła szefowa grupy. - Jeden od roboty, a drugi od patrzenia.
Jako osoba doświadczona, uznała więc od razu, że jestem tu służbowo. Nie
wyprowadzałem jej z błędu, a nawet, dla żartu, zacząłem się z odpowiednią wyniosłością
zachowywać. Pochwaliłem urodę dziewcząt, niezbyt przychylnie wyraziłem się o marce
wódki, którą nam proponowały, i dałem do zrozumienia, że spotkamy się pod wieczór. Poszły
więc sobie może nieco urażone, ale nadziei ich przecież nie pozbawiłem.
Chwilę później do naszego wagonu wkroczył odświętnie umundurowany człowiek z
kobietą przy boku. Wysokiej rangi celnik z żoną. Zajrzał do Igora i zażądał otwarcia
przedziału służbowego. Na Igora musiało w tym momencie spłynąć błogie uczucie ulgi,
ponieważ byłem bez bagaży i przedział służbowy pozostawał jak nietknięty.
Celnik ów zjawił się tak późno, gdyż przypuszczalnie wsiadł na dworcu do
pierwszego wagonu i dojście do właściwego zajęło mu pół godziny. Jednak nie z powodu
ścisku - bo akurat go nie było, był zwyczajny tłok - ale dlatego, że celnik tej rangi lubi
powspominać czasy młodości. Zajrzy więc sobie do wagonu restauracyjnego, pogawędzi z
konduktorem, skinie dobrodusznie kuszetkowemu. Wszyscy okazują mu należny szacunek,
którego w takim natężeniu nie doświadcza przecież na co dzień, gdy siedzi w swoim biurze.
Trudno się dziwić, że przeciąga te przyjemne chwile.
Celnik z żoną zniknęli w swym przedziale, a ja zostałem na korytarzu z perspektywą
spędzenia całej podróży na stojąco. Igor mógł mnie oczywiście od czasu do czasu zaprosić na
herbatkę, ale o żadnym podnajmowaniu jego przedziału nie mogło być mowy. Lubił on
bowiem swoją pracę i bardzo nie chciałby jej stracić.
Po dwóch godzinach otworzyły się sąsiednie drzwi. Wysokiej rangi celnik był
porozpinany, odprężony i zadowolony. Zaszedł bezceremonialnie do kuszetkowego, klepnął
go przyjacielsko po plecach, postawił na stole pół litra i zapytał, co słychać. Kiedy dowiedział
się o wizycie koszykarek, spojrzał na mnie i powiedział zachęcająco:
- No, to pokaż, żeś muzyk, ruchnij ze dwie.
- No dobrze - odrzekłem - tylko gdzie?
- Jak to gdzie? Tutaj.
Gdy skończyło się pół litra celnika, nie wypadało się nie zrewanżować, więc
postawiłem swoje pół litra. Gdy i ono się skończyło, zachęcany przez celnika Igor wygrzebał
skądś swoje pół litra. Co pół godziny wpadała żona celnika - też celniczka, ale ideowa - i
próbowała odciągnąć swego męża od stołu. Rosyjskie butelki mają jednak to do siebie, że nie
są zakręcane, ale kapslowane. Rozpoczętą butelkę trudno jest zatkać tak, żeby się z niej potem
nie rozlewało, zwłaszcza w chyboczącym się pociągu. Trzeba więc wypić do końca.
Pod wieczór sytuacja przedstawiała się następująco: Igor siedział skołowany, bo nie
był pewien, czy celnikowi rano coś się nie odwidzi. Celnik był wściekły, bo w końcu musiał
ulec żonie. Ja byłem zły, bo nie miałem gdzie spać. A koszykarki stały gdzieś tam w
korytarzu obrażone, że nikt ich me chce. Cóż więc mogłem zrobić? Przeszedłem się w ich
stronę. Jedna z nich zastąpiła mi drogę wysuniętą spod szlafroka piękną, długą nogą.
- A ty kuda, malczik? - zagadnęła zalotnie.
W zawalonym tobołami przedziale czekał stół zastawiony jak na przyjęcie weselne.
Przy stole dwie równie długonogie i nie w pełni odziane dziewczyny.
- No to od której zaczynamy d zapytałem po pierwszym kieliszku, mając na myśli
różnorodne kanapki.
- Od Nataszki - odrzekła ta najbardziej wygadana. Kiedy rano do wagonu weszli
celnicy, nasz wysokiej rangi towarzysz, siedząc na herbatce u kuszetkowego, odebrał
wszelkie należne mu honory, kazał spocząć i zakomunikował, że w naszym wagonie
wszystko w porządku. Celnicy przeszli elegancko korytarzem, tu i ówdzie ukłonili się na
dzień dobry i szybko się ulotnili.
- Miłe były z was chłopaki - powiedział po chwili nasz celnik i również się ulotnił, bo
granica była celem jego podróży.
Gdy tylko wjechaliśmy do Polski, przy szła do mnie delegacja koszykarek z szefową
na czele. Radośnie mi dziękując, nie chciały nawet słyszeć, że nie przyjmę żadnego prezentu.
Były zachwycone swoim wyróżnieniem, bo doskonale widziały przez okna, jak z innych
wagonów celnicy wynosili towary. Tam torbę, gdzie indziej dwie walizy; widziały żelazka,
wiertarki i odkurzacz. Na peronie zaroiło się od ludzi, którzy do końca próbowali targować
się o swoje. Słyszały o płaconych sumach i poniesionych stratach. A one, stojąc w oknach,
przyglądały się temu niczym pasażerki wyższej kategorii. Nie wiedząc o wysokiej rangi
celniku, przekonane były, że to wszystko moja zasługa. Tym samym musiały dojść do
wniosku, że ich taktyka zwabienia mnie do przedziału okazała się słuszna, poniesione koszty
niezbyt wysokie, a w zasadzie całkiem przyjemne.
Wypada jednakże zaznaczyć, że gdyby nie te wszystkie zbiegi okoliczności, to los
moich niby - koszykarek mógł się potoczyć zupełnie inaczej. W normalnych bowiem
warunkach obecność w wagonie wysokiej rangi celnika nie wróży nic dobrego. Przedział
służbowy jest zresztą pod stalą obserwacją pasażerów. Jeśli tylko pojawi się w nim jakaś
osobistość, komórka wywiadowcza natychmiast stara się ustalić, z jakiej jest branży, jakie
zajmuje stanowisko i dokąd jedzie. I najgorszy jest właśnie prominentny celnik. Z całą
pewnością można wtedy przyjąć, że jego graniczni podwładni wykażą się skrupulatnością i
oschłością. Nie będą reagować na żarty ani też wdawać się w zbędne dyskusje. Nawet
znajomy celnik będzie się zachowywał tak, jakby pierwszy raz widział cię na oczy. A już
szczególnym okrucieństwem wykażą się ci, którzy właśnie liczą na awans.
Można by więc zasadnie przypuszczać, że najlepszy byłby celnik tuż po awansie.
Wypoczęty, zadowolony i czas go nie nagli. Może się uśmiechnąć, porozmawiać i w ogóle
zachowywać się jak człowiek. Taki obrazek byłby jednak zbyt piękny. Odprężony i
zadowolony z awansu celnik jest bowiem równie, a nawet bardziej niebezpieczny, bo zaczyna
się bawić.
Wsiadłem kiedyś w Mińsku białoruskim do pociągu relacji Moskwa - Paryż, który, jak
wiadomo, przejeżdża przez Warszawę. Przy wejściu natknąłem się, bo jakżeby inaczej, na
znajomego kuszetkowego, Saszę, który zaprosił mnie do swego przedziału na pogawędkę.
Był to trzydziestoletni spokojny i miły człowiek.
Zasiedliśmy przy herbacie i Sasza zwierzył mi się, że jest zakochany. Gdy spytałem,
gdzie mieszka wybranka, bo to przecież z natury rzeczy musi być dla kuszetkowego ważne,
odpowiedział, że jeszcze nie wie, gdyż chodzi o pasażerkę, która jedzie w jego własnym
wagonie. Zdziwiłem się, że tak prędko zapałał miłością, bo raczej nie był typem narwańca.
Uspokoił mnie, mówiąc, że jadą już dobrych kilka godzin i jest to wystarczający czas, aby
nabrać pewności co do swych uczuć. Rozmawiał już z nią i znalazł w jej oczach zrozumienie.
Zachowywała się co prawda z pewną rezerwą, ale to pewnie wynikało ze zdenerwowania
spowodowanego brakiem jakiegoś stempelka w papierach. Zapewnił ją więc, że w razie
trudności na granicy może się na niego powołać. To ją uspokoiło. Dziewczyna, jak wkrótce
się przekonałem, była rzeczywiście ładna. Była skrzypaczką i jechała do Polski na
kilkumiesięczny kontrakt.
W Brześciu do naszego wagonu wsiadło dwóch rubasznych celników i, jak to w
zwyczaju, zaszli najpierw do kuszetkowego po wstępne informacje:
- Czarni są?
- Kilku się znajdzie - odpowiada Sasza, który osobiście też nie przepada za
Kaukaźcami i innymi południowymi nacjami.
- Dużo wódki?
- Jak zwykle.
- A kobietki?
- Cudowne - podtrzymuje rubaszną atmosferę Sasza, bo sam ma jakieś pakunki i
chciałby uniknąć zbędnych pytań.
Celnicy rozeszli się po przedziałach, a Sasza zabrał się do przygotowywania zakąsek
do tradycyjnego poczęstunku za pomyślne zakończenie kontroli granicznej.
Celnicy wrócili po godzinie. Usiedli, wypili i zakąsili.
- No i jak tam dzisiaj? - pyta Sasza.
- Oj, ta moja pięknie pracowała, charoszaja diewoczka - odpowiada jeden z nich i
przeciąga się rozwlekle. - Jak ją tylko zobaczyłem, od razu wiedziałem, że musi być moja.
Pytam ją: a po cóż to do Polski? A ona mówi, że skrzypaczka, że jedzie na kontrakt. No to się
pytam: a gdzie skrzypce? A ona nie ma skrzypiec. Oj, coś tu chyba nie gra, mówię i nakazuję
jej współtowarzyszom opuszczenie przedziału. Biorę jej papiery i siadam wygodnie. Patrzę w
te papiery, chrząkam, patrzę na nią i nic nie mówię. A ona zaraz przysiada się do mnie i
rozpina mi rozporek. Patrzę, co ona robi, a ona mi robi dobrze. No więc siedzę dalej i jej nie
przeszkadzam. Oj, długo pracowała, charoszaja artistka.
Sasza poczerwieniał z wewnętrznego wstydu, ale napił się jeszcze z celnikami kilka
kolejek. Nie miał do nich żadnych pretensji, bo przecież oni są bez winy. To jest ich naturalne
prawo i nie ma co filozofować. Miał pretensje tylko do niej. Nie chodziło mu jednak o to, że
okazała się dziewczyną nad wyraz bezpruderyjną. Bardziej ubodło go to, że uznała pewnie za
śmieszne powoływanie się na kuszetkowego.
- Przecież wszystko dałoby się jakoś załatwić, naprawdę - biadał Sasza, ale odkochać
się musiał, bo zbyt czyste było jego uczucie.
Prawdę mówiąc, mało który kupiecpodróżnik, ten anonimowy zdobywca wolności
gospodarczej, narzeka na panujące w Rosji kolejowe zwyczaje. Jeśli już myśli o zmianach, to
raczej o tym, żeby szybko stać się bardzo bogatym i od wożenia towarów pociągami mieć
swoich ludzi. Zanim jednak do tego dojdzie, czeka go etap pośredni, w którym za mało ma
jeszcze pieniędzy, żeby przestać zawracać sobie głowę transportem, a za dużo ma już
towarów, żeby je przewozić pociągami pasażerskimi. Musi się wtedy osobiście przesiąść na
pociągi towarowe.
Nie byłoby pewnie takiej potrzeby, gdyby rosyjskie pociągi towarowe zatrzymywały
się tylko na stacjach. Wtedy, być może, wystarczyłby stacyjny oddział ochronny opłacany
przez merostwo. Ale pociągi towarowe zatrzymują się w miejscach nieprzewidywalnych i
opustoszałych. W szczerym polu i w lesie, dziesięć kilometrów przed stacją i dwadzieścia za
stacją. I w najbardziej nawet zdziczałych okolicach znajdzie się człowiek, może dwóch, a
może nawet cała grupa, która wyposażona w odpowiednie narzędzie, pragnie zajrzeć do
jakiegoś wagonu z ciekawości. Stojący na odludziu pociąg to przecież dla normalnego
człowieka zagadka. Może to sezam, może wielka tajemnica? Stoi i kusi. Zresztą, nie musi
nawet stać. Może jechać te dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów na godzinę. Wskoczyć
przy takiej prędkości to żaden problem. Ważne, czy towar, na który się wtedy trafi, będzie
wyrzucalny. Wyrzucony bowiem z pociągu telewizor może przestać być telewizorem, ale
worek makaronu pozostanie workiem makaronu.
Żeby zapobiec tego typu zdarzeniom, trzeba się zdecydować na konwój osobisty. Jest
to w sumie rozwiązanie dość tanie, bo nie płacisz przecież za bilet. Dogadujesz się z
maszynistą i jedziesz jako towar. Nie jest to jazda wygodna, bo przecież nie dla ludzi
konstruowano wagony towarowe. Ale dzięki temu możesz bezpośrednio wpływać na przebieg
podróży, co jest o tyle ważne, że nawet jeśli wiesz, kiedy pociąg z twoim towarem wyrusza,
to nikt ci nie określi, kiedy dotrze do celu. Wydawać się to może dziwne, bo sieć dróg
żelaznych, zwłaszcza gdy spojrzy się na mapę, nie jest zbyt skomplikowana. Skomplikowana
jest natomiast hierarchia ważności. Są bowiem pociągi i są priorytety. Może się na twojej
trasie pojawić pociąg ważniejszy, nagły albo niespodziewany. Jest dyrekcja najwyższa, są
szefowie okręgowi i zawiadowcy na stacjach i stacyjkach. I wszyscy oni mają swoje interesy,
które niekoniecznie muszą być zgodne z twoimi.
Jeśli więc pojedziesz osobiście, a maszyniści cię polubią, to może choć trochę skrócą
czas postoju na jakiejś bocznicy, nie dadzą się zwieść podstępnym sugestiom semaforów i nie
uwierzą pierwszemu lepszemu zawiadowcy, że na trasie spadł wielki śnieg, chwycił mróz i
trzeba czekać.
I po jednej takiej podróży zatęsknisz za byle jakim pociągiem pasażerskim. Ale cóż,
trzeba się na coś zdecydować: albo chcesz wygodnie jeździć, albo chcesz zostać bogatym
człowiekiem.
Interes drewniany
Pewnego zimowego poranka w moim moskiewskim mieszkaniu zadzwonił telefon.
Był to Andrzej, kolega z lat studenckich. Nie słyszałem go i nie widziałem wiele lat, ale
pamiętałem go dobrze, gdyż obaj udzielaliśmy się w tamtych czasach na odcinku
kulturalnym. Gdy organizowałem kiedyś kolejny „pociąg przyjaźni” z najznakomitszymi
polskimi zespołami i piosenkarzami, którzy zresztą trasy koncertowe po Związku Radzieckim
bardzo sobie cenili i nieustannie o nie zabiegali, Andrzej poprosił, żeby go zabrać ze sobą, bo
ma wesele kogoś z rodziny mieszkającej na Białorusi. Trzy razy starał się o wizę
indywidualną i trzy razy mu odmawiano. Rodzina trzy razy przekładała termin wesela, aż w
końcu się zdenerwowała i ustaliła termin czwarty, ostateczny. Cóż więc mogłem zrobić?
Mianowałem go koordynatorem do spraw wyposażenia w gitary i wpisałem na listę
wyjeżdżających. W Mińsku zaaranżowaliśmy na peronie sztuczny tłok, dzięki któremu
Andrzej wymknął się nie zauważony przez dworcowe służby, wsiadł w taksówkę i pojechał
gdzieś w Białoruś. Po dwóch tygodniach, równie nie zauważony, wskoczył do pociągu z
powrotem.
Tym razem dzwonił z Holandii i przedstawił się jako koordynator do spraw
mocowania ładunków w jednym z tamtejszych portów. Potrzebował trochę drzewa, a ściślej
rzecz biorąc, metrowych i dwumetrowych bali z dowolnego drzewa, niekoniecznie
wysuszonych, o różnej, określonej średnicy, ale z dużą tolerancją. Na początek dziesięć
wagonów. Słowem, czysto kolonialne zamówienie surowcowe.
Nigdy drzewem nie handlowałem i zrazu chciałem odmówić współpracy, ale
zerknąłem akurat na mapę Rosji, a tam tylko lasy, lasy i lasy. Jakiż to problem dla bezkresnej
tajgi te dziesięć małych wagoników - pomyślałem. Żaden problem. Obiecałem więc, że się
rozejrzę.
Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, goszcząca u mnie żona kolegi przyznała się, że
ma brata Wasyla, który mieszka w tajdze, więc, naturalnie, musi mieć z drzewem do
czynienia. Traf chciał, że brat właśnie bawił w Moskwie. Zawezwany przez siostrę stawił się
natychmiast.
Był to trzydziestoletni, potężny, wąsaty chłop, odziany w długi kożuch. Można
powiedzieć - Sybirak jak z obrazka. Tubalnym głosem potwierdził istnienie odpowiednich
drzew i tartaku w swojej okolicy. Nie przewidywał żadnych problemów, a całą ewentualną
transakcję uznał za rutynowy drobiazg. Aby ostatecznie rozwiać moje obawy, zaproponował,
że gotów jest płacić dwadzieścia procent wartości kontraktu za każdy dzień opóźnienia.
Wynikało z tego, że jeśli spóźni się o pięć dni, to da mi to drzewo za darmo. Taki był pewien
swego, że nawet nie wypadało pytać o szczegóły własnościowe i biurokratyczne. Ma być
drzewo, to będzie drzewo i koniec dyskusji.
Po tych uzgodnieniach Wasyl poprosił o spisanie zamówienia i dwa tysiące dolarów
zaliczki, i obie te prośby od ręki spełniłem. Przed północą mogłem zadzwonić do Holandii z
zawiadomieniem, że przesyłka będzie gotowa za dwadzieścia osiem dni. Usłyszałem wyrazy
głębokiego podziwu i obietnicę szybkiego przesłania zaliczki. Tym razem dla mnie. I Kilka
dni później dowiedziałem się od sąsiada, który kiedyś był stolarzem, że porządny handlarz
drzewem powinien od razu odwiedzić swój nowy tartak, aby dopilnować produkcji i uczulić
na zachowywanie zamówionych wymiarów. Jeśli tego nie zrobi, będzie tylko anonimowym,
dalekim odbiorcą, dla którego robi się przecież byle co i byle jak. Przemowa sąsiada była tak
sugestywna, że natychmiast postanowiłem zastosować się do wszelkich niepisanych reguł
działania wytrawnych drzewiarzy. Tym bardziej że bezkresność tajgi wróżyła niezliczone
kontrakty.
Miejscowość P. położona była tuż za Uralem, tam gdzie na dobre zaczyna się już
tajga. Podróż zajęła mi dwa dni, co można uznać za tempo ekspresowe. Zgodnie z opowieścią
Wasyla było to małe, kilkunastotysięczne, przysypane śniegiem miasteczko. W centralnym
punkcie stał jedyny hotelik z knajpą na dole, a właściwie jedyna knajpa z hotelikiem na górze.
Rozgościłem się w swoim pokoju i zszedłem na dół rozeznać się w sytuacji.
W niewielkiej, wychłodzonej sali siedzieli wyłącznie wąsaci i brodaci faceci w
futrzanych czapach i kożuchach. Wypisz, wymaluj - sami drwale. Pili, palili i pojadali
kliukwy, czyli syberyjskie jagody o niespotykanej ilości witamin. Gdy zapytałem o Wasyla,
przecząco pokiwali głowami. Gdy zapytałem o tartak, odrzekli, rozkładając ramiona:
- Skolko ugodno.
Zrozumiałem w tym momencie, że przyłożyłem do Syberii niewłaściwą miarę. Miarę
mieszkańca zwykłego kraju, gdzie jadąc do prowincjonalnego miasteczka, nie trzeba mieć
dokładnego adresu, bo każdy tam powie, że bank jest za rogiem, poczta przy rynku, a tartak
tuż za miastem, przy szosie, po prawej stronie. Tymczasem sam zachowałem się jak głęboki
prowincjusz, który przyjeżdża, powiedzmy, do Warszawy i pyta, gdzie tu kościół, bo mu
spieszno na ślub kuzynki.
Nieco zmieszany poszedłem do recepcji i poprosiłem o połączenie z Moskwą, aby
dowiedzieć się od siostry Wasyla choćby kilku znaków szczególnych jego tartaku: może
nazwy, może numeru, chociażby kierunku. Recepcjonistka podniosła słuchawkę,
porozmawiała chwilę i oznajmiła mi, że połączenie uzyskam za trzy dni. Poprosiłem więc o
rozmowę pilną i błyskawiczną. Odpowiedziała, że ona właśnie taką miała na myśli, mówiąc o
trzech dniach.
Poszedłem na pocztę, ale i tam terminy były trzydniowe.
- Jest jeszcze dalekosiężny automat na żetony, ale często przerywa rozmowy - dodała
kobiecina zza lady.
- No to dajcie mi w takim razie cały woreczek - poprosiłem.
- Żetony sprzedaje się w kiosku, ale kiosk zamknięty, bo kioskarka na chorobowym -
odparła zatroskana o zdrowie koleżanki.
Ponieważ żetony sprzedawano tylko w tym jednym kiosku, poprosiłem o adres
kioskarki. Mieszkała na końcu miasteczka. Śniegu było po kolana, więc dotarłem do niej po
godzinie. Odniosła się do mojej sprawy ze zrozumieniem i posłała ze mną syna z kluczami.
Kupiłem cały woreczek żetonów i wróciłem na pocztę. Telefon był całkowicie głuchy.
Żadnego sygnału.
Po dwóch dniach niecierpliwego oczekiwania, kojonego wódeczką z jednym, drugim i
trzecim drwalem, uzyskałem wreszcie połączenie.
Siostra Wasyla była szczerze zdziwiona moim wyskokiem na Syberię, bo powinienem
był spokojnie czekać w Moskwie na sygnał. Nie znała ani nazwy tartaku, ani numeru, ani
kierunku, w którym należy go szukać. Może to być dwadzieścia pięć kilometrów od miasta,
ale równie dobrze może być dwieście pięćdziesiąt...
Nic tu w takim razie po mnie - pomyślałem rozczarowany i udałem się na miejscowe
lotnisko - klepisko. Szybko dogadałem się z pilotem jakiegoś samolociku i następnego dnia o
świcie, lotem koszącym wierzchołki drzew, przeleciałem na drugą stronę Uralu, do Europy.
Kilka dni później siostra Wasyla zawiadomiła mnie, że jest właśnie po rozmowie z
bratem i z tego, co słyszała, a słyszała słabo, powiedział, że skoro tak bardzo rni zależy, to on
będzie na mnie czekał w rzeczonym hoteliku za trzy dni, licząc od dzisiaj.
Rano, przed wyjazdem na lotnisko, odebrałem faks od Andrzeja, w którym
informował mnie, że zgodnie z umową statek z Holandii, na którym zarezerwowane jest
miejsce na moje drzewo, wypłynął już do Archangielska. Statek zawinie do portu tego i tego
dnia, o tej i o tej godzinie. Pozdrowienia, koniec, kropka.
W pierwszym odruchu chciałem do niego zadzwonić i powiedzieć o niepewności
sytuacji, o głupim Wasylu, który nie zostawił adresu, ale w końcu dałem spokój, bo
doszedłem do wniosku, że jak na razie, to ja jestem głupi.
Kombinowana podróż do miasteczka P. zajęła mi tym razem dwa i pół dnia. Dotarłem
do hotelu po południu, ale nikt na mnie nie czekał i nikt o mnie nie wypytywał. Pierwszy
wieczór upłynął mi więc na katastroficznych rozmyślaniach, i
Wasyl pojawił się następnego dnia w południe. Zajechał przed hotel rażąco
czerwonym kamazem wywrotką. Kierowcę potraktował jak osobistego szofera, nakazując mu
odpowiednio zaparkować i czekać. W długim, rozpiętym kożuchu i futrzanej czapie kroczył i
przemawiał jak jakiś bojar albo kniaź. Widząc, że jestem zdenerwowany jego spóźnieniem,
nie dał mi dojść do słowa, od razu wdając się w rozważania, co to właściwie znaczy „za trzy
dni, licząc od dzisiaj”. Czy liczy się wtedy dzisiaj, czy zaczyna się liczyć od jutra.
Bardzo się jednak ucieszyłem, że go w końcu spotkałem, więc szybko mnie
udobruchał i już zgodnie poszliśmy do knajpy. Powiedziałem mu na wstępie o zbliżającym
się statku, ale nie wpłynęło to na niego zbyt deprymująco.
- Spokojnie, spokojnie - powtarzał. - W interesach nie należy się spieszyć.
Gdy już pojadł i popił, wyznał w końcu, że owszem, drzewo jest, ale nie ma jeszcze
pisemnej zgody wojewody na wywóz.
- Uroczyście przysięgam - uprzedził natychmiast moje pytanie - że zanim zjesz jutro
śniadanie, kwitek będzie gotowy.
Siedzieliśmy w knajpie do wieczora, gdyż Wasyl czuł się zobowiązany opowiedzieć
mi w detalach o urokach życia w tajdze. A że robił to barwnie i żywiołowo, więc było
oczywiste, że to ja powinienem uregulować rachunek.
Odziesiątej rano zjadłem śniadanie, a Wasyla jak nie ma, tak nie ma. Chodzę, kręcę
się i denerwuję. W końcu ktoś mi powiedział, że widział go, jak wieczorem wchodził do
pokoju przy schodach. Zastukałem - cisza. Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Na łóżkach spało
dwóch brodaczy, a Wasyl w środku, na podłodze, zagrzebany w kożuchach. Przetarł oczy i
mówi do mnie z niejaką pretensją:
- Spokojnie, spokojnie, w interesach nie należy się spieszyć.
Wypytałem w recepcji o adres i sam ruszyłem do wojewody. A to łajdak! Ależ tuman!
- złorzeczyłem pod nosem całą drogę, bo sytuacja zaczynała się robić niewesoła.
Sekretarka, w pierwszym odruchu, nie chciała mnie wpuścić do swego szefa pod
żadnym pozorem, ale dowiedziawszy się, że jestem obcokrajowcem i sprawa ma charakter
międzynarodowy, postanowiła zrobić wyjątek.
- A to łajdak! Ależ tuman! - zakrzyknął wojewoda, gdy mu opowiedziałem, w czym
rzecz. - Ja go znam, on do mnie w ogóle nie przychodził, bo on dobrze wie, że ja mu żadnego
zezwolenia nie dam.
Nie wypytywałem wojewody, za co konkretnie nie lubi Wasyla, bo nie chciałem, żeby
rozmowa zeszła na tematy personalne. Być może nie uznawał żadnej konkurencji, wnet się
bowiem uspokoił i zaczął mi rozsądnie odradzać współpracę z chaziainami z tajgi, bo to
ludzie nieobliczalni. Zaraz też zaproponował własny układ: ty mi będziesz przysyłał z
Holandii telewizory i papierosy, a w zamian dostaniesz tyle drzewa, ile tylko zapragniesz.
Odrzekłem, że wszystko jest możliwe, ale teraz najważniejsza jest zgoda na moje dziesięć
wagonów.
- Spokojnie, spokojnie - odparł wojewoda. - W interesach nie należy się spieszyć.
Wyposażoną w radiotelefon czarną wołgą pojechaliśmy razem do całkiem pobliskiego
tartaku. Wojewoda chciał się pochwalić pięknymi fińskimi maszynami, które mą drzewo na
absolutnie wszystkie sposoby. Oprowadził mnie między sztaplami desek i równiutko
poukładanymi balami, zaznaczając co chwila, że w promieniu tysiąca kilometrów nie znajdę
drugiego tartaku, w którym panowałby taki porządek. Gdy powiedziałem, że wszystko to
wygląda jak na filmie amerykańskim, wojewoda, wyraźnie zadowolony, zarządził powrót do
urzędu w celu przedyskutowania szczegółów. Kiedy już sekretarka została poinstruowana, że
nikt nie może nam przeszkadzać, kiedy drzwi od gabinetu zostały zamknięte, a na stole
konferencyjnym pojawiła się butelka i dwa kieliszki, wojewoda zapytał:
- No to jakie telewizory możesz mi zaproponować?
Lekko zaskoczony, odparłem, że wolałbym zacząć negocjacje od papierosów. Czułem
się na tym gruncie pewniej, bo dużo wtedy paliłem.
Wróciłem do hotelu pod wieczór niepewnym może krokiem, ale z zezwoleniem w
kieszeni. Na próżno jednak szukałem Wasyla. Zniknął. Przepadł. Uciekł w tajgę.
Rano, wbrew wszystkiemu, obudziłem się w bojowym nastroju i zaraz po śniadaniu
pojechałem do tartaku, który zwiedzałem w towarzystwie wojewody. Pokazałem
kierownikowi zezwolenie na wywóz, wspomniałem mimochodem, że płacę żywą, twardą
gotówką, i dodałem, że wojewoda na pewno będzie wdzięczny, jeśli moje zamówienie
zostanie potraktowani priorytetowo. Kierownik, bardzo sympatyczny człowiek, przejrzał
specyfikację, którą sporządziłem kiedyś dla Wasyla, rozejrzał się po placu i stwierdził, że w
zasadzie u niego w tartaku nie ma rzeczy niemożliwych. Wyliczył, co już ma, a co musi
jeszcze poskracać, i wyszło mu, że za pięć dni wszystko będzie godowe.
- Nie zapomnijcie tylko przynieść mi zezwolenia na wycinkę od strażnika przyrody -
powiedział, podając mi rękę.
- Jaką znowu wycinkę? - spytałem zaskoczony. - Do lasu się wybieracie?
- Skądże znowu - uspokoił mnie. - Wszystko, co trzeba, już mam. Ale tak to się u nas
utarło, że najpierw się wycina, a potem idzie się po zezwolenie. Dzięki temu zawsze się je
dostaje, bo przecież strażnik głupi nie jest i dobrze wie, że co się stało, to się nie odstanie.
Konserwatorem przyrody okazał się całkiem młody człowiek kawalerskiego stanu. Na
imię było mu Lonia. Miał wyznaczone swoje osiem godzin urzędowania i niewiele do roboty,
więc, co tu dużo gadać, nudziło mu się trochę. Widać było od razu, że na wizyty petentów
czeka z utęsknieniem.
Zanim więc zdążyłem zagłębić się w szczegóły mojej sprawy, na biurku pojawiła się
pękata butelka i skromna zakąska. Chcąc mnie ośmielić i podkreślić równość między
urzędnikiem a interesantem, Lonia poprosił mnie najpierw o radę w delikatnej sprawie.
Z jego obliczeń wynikało mianowicie, że chcąc utrzymać równowagę w przyrodzie,
musi tej zimy odstrzelić dwadzieścia siedem niedźwiedzi. Dla niego byłby to smutny
obowiązek, a można przecież znaleźć ludzi, dla których będzie to duża przyjemność i chętnie
za nią zapłacą. Porównaliśmy nasze wyobrażenia w tym zakresie i wyszło nam, że średnio
powinni zapłacić po dwieście dolarów od sztuki. Ja miałbym się zając naborem zagranicznych
myśliwych, a on zakwaterowaniem i szczegółami organizacyjnymi tu, na miejscu Ich
omawianie zajęło nam sporo czasu, toteż kwestię podziału zysków musieliśmy odłożyć do
następnego spotkania, bo zajrzała do nas sprzątaczka, przypominając o zbliżającym się końcu
urzędowania.
Lonia, przywrócony jej wizytą do rzeczywistości; zapytał wreszcie, ile mam tego
drzewa. Odrzekłem, że dziesięć wagonów bali o różnych wymiarach, na co z wyrzutem w
głosie upomniał mnie, że w lesie rosną drzewa, a nie bale o różnych wymiarach. Był jednak
biegły w swym fachu i kilkunastoma stuknięciami obliczył na biurowym kalkulatorze, ile i
jakich drzew musiało być wyciętych, żeby z nich wyszło dziesięć wagonów tych moich
kloców.
- Jakkolwiek by liczyć, wychodzi dwieście dolarów - podsumował, wręczając mi
zezwolenie na wycinkę.
Następnego dnia udałem się na stację kolejową podyskutować o transporcie. Wizyta
była nie zapowiedziana, więc naczelnik, zaskoczony, pozapinał szybko mundur i posprzątał
ze stołu różne naczynia. Chcąc zyskać na czasie potrzebnym do prawidłowej oceny sytuacji,
rozpoczął w tonie służbowym. Poinformował mnie, że powinienem się udać do
Swierdłowska, bo tylko tamtejsza dyrekcja okręgowa podejmuje decyzje w sprawach
nadzwyczajnych. On osobiście przyjmuje zlecenia z miesięcznym wyprzedzeniem, które
zresztą też rozpatruje dyrekcja w Swierdłowsku.
Czułem po jego głosie, że może być niedobrze, ale pozwoliłem sobie zauważyć, że
taka podróż sporo kosztuje i lepiej byłoby wykorzystać te pieniądze inaczej.
- Ciężka sprawa - zasępił się naczelnik - ale wpadnijcie jutro, to coś pomyślimy.
Cały wieczór byłem jednak niespokojny, bo zdawałem sobie sprawę, że w tej krótkiej
rozmowie brakowało fluidów, które wróżą powodzenie.
Rankiem następnego dnia naczelnik przyjął mnie w towarzystwie swego zastępcy do
spraw przewozów towarowych. Już przy powitaniu zauważyłem zmianę tonu na bardziej
ludzki, która to zmiana mogła wynikać z przeprowadzonego w mieście dochodzenia na temat
mojej osoby albo też z samego usposobienia zastępcy.
- Widzicie - zaczął bez żadnych wstępów tenże zastępca. - Sprawa wygląda tak, że w
Iżewsku jest pięć wolnych wagonów i można by je w zasadzie sprowadzić. Drugich pięciu
musimy poszukać u nas, może się znajdą. To wszystko wymaga cholernie dużo roboty. A
robota, jak wiecie, kosztuje. To po pierwsze. Po drugie, potrzebne jest trzysta kilogramów
cukru. Może być w workach dziesięciokilogramowych.
Przyjąłem to twarde wyzwanie bez namysłu. Daliśmy sobie po dwa dni.
Wracając do hotelu, kupiłem od jakiegoś robotnika wysłużony waciak i filcową
czapkę uszatkę. Zjadłem obiad, przebrałem się i w tym naturalnym, wzbudzającym zaufanie
stroju całe popołudnie chodziłem po mieście i wypytywałem o cukier. Nie mam oczywiście
na myśli sklepów, lecz ludzi o zaradnym obliczu. Wszyscy jednakże przecząco kiwali
głowami. Może tam - radzili - może gdzie indziej, ale były to rady wygłaszane bez
przekonania, raczej na pocieszenie.
Olśniło mnie dopiero przy kolacji, gdy kelnerka podała mi herbatę, a herbata okazała
się posłodzona. Natychmiast udałem się do hotelowej kuchni i zagadnąłem w tej sprawie
szefową. Nie mogła mi co prawda pomóc osobiście, bo zbyt skromne miała zapasy, ale za to
opowiedziała mi o wiosce, która słynie z regularnych dostaw cukru.
- Mieszka tam ponoć babcia bardzo ważnej osobistości - pochwaliła się swą wiedzą
szefowa i wyjąwszy z szuflady papier pakowy, naszkicowała mi plan dojazdu: jakieś
osiemdziesiąt kilometrów w głąb tajgi.
Taksówkarza z wiekowej wołgi przekonałem do podróży przy pomocy pięćdziesięciu
dolarów. Na wszelki wypadek pojechaliśmy najpierw do niego do domu po zapasowy kanister
paliwa. Jego żona, dowiedziawszy się o naszych zamiarach, dołożyła nam jeszcze po ciepłym
swetrze i przyszykowała po dwie kanapki.
Od kilku dni nie padał śnieg, więc leśna droga, choć wyboista, była całkiem
przejezdna. Nie zdawałem sobie jednak przedtem sprawy, jak bardzo człowiek potrzebuje
otwartej przestrzeni. Jechaliśmy w wąskim tunelu drzew niby krótkie dwie godziny, a już
zacząłem sobie wyobrażać, że las może się nigdy nie skończyć.
Wioska, całkowicie drewniana, liczyła może tysiąc, może trochę więcej mieszkańców.
Identyczne domki z bali, obwarowane równymi stosami drewna na opał. Dym z kominów i
żadnego ruchu. - Sklep będzie tam, gdzie zobaczymy ludzi - stwierdził ze znawstwem
taksówkarz.
Kiedy jednak ujrzeliśmy kolejkę przed jedną z chałup, minął ją i zatrzymał się
kilkadziesiąt metrów dalej. Poprosił, żebym poszedł sam, bo on już tu kiedyś był i woli na to
nie patrzeć.
Przed zamkniętym sklepem stało może ze dwadzieścia osób. Pomarszczone staruszki i
pomarszczeni starcy, wszyscy okutani w stare szmaty i wytarte kożuchy. Nie odpowiedzieli
na moje przywitanie najmniejszym nawet gestem czy słowem. Stali nieruchomo i patrzyli na
mnie, jakbym niósł w ręku jakieś nieszczęście. Okropny był to wzrok.
Na podwórku za chałupą krzątała się sklepikarka. Usłyszawszy o cukrze, zapytała
całkiem zwyczajnie, ile mi potrzeba i w jakich mieszkach, bo ma tylko
dziesięciokilogramowe. Lepiej być nie mogło. Poszedłem po taksówkarza, który znalazł jakąś
boczną dróżkę i podjechał od strony podwórka. Załadowaliśmy do naszej wołgi dwadzieścia
pięć worków - wszystkie, jakie były.
Wręczając sklepikarce zapłatę, zapytałem o ludzi przed sklepem. Wyjaśniła równie
zwyczajnie, że przychodzą tu od trzech dni i czekają na cukier. Ale oni mogą kupić tylko
cukier na kartki, którego ciągle nie ma. Cukier, który ja kupiłem, przeznaczony był dla
odległej fabryki, z której ktoś miał po niego przyjechać, ale nie przyjechał, więc uznała
właśnie, że trzeba coś z nim zrobić.
Gdy wyjeżdżaliśmy z podwórka, taksówkarz, nie patrząc nawet w stronę kolejki,
powiedział jakby sam do siebie:
- I tak dobrze wiedzą, co kupiliśmy.
Wróciwszy do miasta, od razu podjechaliśmy pod dom zastępcy naczelnika stacji.
Zdziwił się bardzo, ale też nie ukrywał swojego zadowolenia. Pomógł nam przenieść worki
do jakiejś komórki i zaprosił do domu na mały poczęstunek. Nalewając po kieliszku, przyznał
z dumą, że jest Niemcem z pochodzenia, wobec czego mogę być w stu procentach pewien, że
on również wypełni swoje zobowiązanie.
Gdy następnego dnia przybyłem na stację zgodnie z umową, punktualnie o dziewiątej
rano, o aktualnym miejscu pobytu zastępcy naczelnika nikt nic nie wiedział. Zjawił się po
godzinie i orzekł na wstępie, że musimy się rozliczać jak cywilizowani ludzie. A ponieważ ja
dostarczyłem mu nie trzysta, ale dwieście pięćdziesiąt kilogramów cukru, to on, niestety, ma
dla mnie tylko dziewięć wagonów. Pocieszył mnie jednak zaraz, że to świetne wagony i z
pewnością uda się na nich upchnąć całe moje drzewo.
Mimo tego, drobnego przecież, feleru poczułem, że zbliżam się do upragnionego
końca przedsięwzięcia. Już po chwili jednak okazało się, że jest to tylko chwilowe urojenie.
Inkasując bowiem zaliczkę, naczelnik zapytał mnie z nie ukrywaną ciekawością, jak
zamierzam zorganizować lokomotywę, bo my przecież umawialiśmy się tylko co do
wagonów. Sprowadzony tym pytaniem na ziemię, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.
Widząc to, naczelnik wyjaśnił mi z troską profesjonalisty, że na całym świecie lokomotywy
załatwia się na górce rozrządowej.
Górka znajdowała się nieopodal, tuż za rzeczką, ale naczelnik odradził spacer na
przełaj, bo lód nie był jeszcze zbyt wytrzymały. Wracając do taksówki, postanowiłem
pojechać najpierw do hotelu, żeby się przebrać w waciak i czapkę uszatkę. Kierowca, który
stał się już moim doradcą i oddanym kibicem, przekonał mnie jednak, że ten strój nie będzie
miał wpływu na szczerość rozmowy ani na wysokość zapłaty, bo wszyscy w mieście dobrze
już wiedzą, kim jestem i czym płacę. Naczelnik stacji - dowodził taksówkarz - spotkał się
pewnie wieczorem z szefem górki rozrządowej i doszli po prostu do wniosku, że po co mam
płacić jeden raz, skoro mogę zapłacić dwa razy. Lepiej więc będzie, jeśli dam spokój z
waciakiem, a skoncentruję się na zakupie odpowiednich do rangi człowieka suwenirów.
Godzinę później, z wypełnioną torbą, wszedłem na wieżę rozrządową. Zastępca szefa
usadowił mnie pod wielkim, ściennym, błyskającym światełkami schematem linii
kolejowych. Ponieważ obok widniał napis informujący, że schemat ten jest tajny, moje
krzesło ustawione było w taki sposób, żebym siedział do niego tyłem. Nie zdążyłem jeszcze
założyć nogi na nogę, a już usłyszałem, że szefa nie ma, że być może będzie za dwa dni i że
absolutnie nic się w tym czasie nie da zrobić, bo tylko on decyduje oskładzie i trasie
pociągów.
- Takie są nasze wewnętrzne przepisy - podsumował swą krótką przemowę zastępca
szefa, przygotowując mnie tym samym na wysoką opłatę.
Próbowałem jakoś rozładować tę służbową atmosferę, ale widać tak to już zostało w
kierownictwie uzgodnione. Wstałem więc i sięgając po torbę, powiedziałem tylko z żałością,
że niepotrzebnie się nadźwigałem. Słysząc charakterystyczny brzęk, zastępca szefa ożywił się
na moment, czego efektem było oświadczenie, że mogę się nie martwić, bo na pewno jakaś
lokomotywa się znajdzie. Coś więc jednak w czasie tej wizyty osiągnąłem.
Przez dwa dni zwiedzałem szare i bure osiedla mieszkaniowe, a wieczorami bywałem
zaczepiany przez hotelowe kelnerki. Sny miałem dziwnie spokojne, a w dzień rozmawiałem z
przygodnymi znajomymi o większych i mniejszych interesach. Kupowałem też różne
pamiątki, a wśród nich medal z wizerunkiem tajgi. W tym samym czasie statek z Holandii
zbliżył się do Archangielska na niebezpieczną już odległość.
Dyskusja z szefem górki rozrządowej rozpoczęła się od ustalania trasy. Uważał za
stosowne wyjaśnić mi, że drzewo do Archangielska można zawieźć na kilka sposobów, a
każdy z nich ma swoje wady i zalety. Nie jest bowiem prawdą, że najlepsza trasa to
najkrótsza trasa. Na krótszej trasie może być przecież więcej stacji, węzłów i rozrządów,
czyli, innymi słowy, może być większy tłok i mniejsza przepustowość, która czasem zwiększa
się w godzinach nocnych. Zdarza się jednak, że jest zupełnie odwrotnie.
- To na który wariant się decydujecie? - zakończył, siadając za biurkiem.
- Najszybszy i najbardziej dla was korzystny - odpowiadam.
- No, to trzeba było od razu tak mówić - odetchnął szef górki rozrządowej i dodał, że
rozmowy nazbyt oficjalne zawsze go męczyły. Szybko ustaliliśmy cenę, a przy pożegnaniu
szef zapewnił mnie, że w lokomotywie zasiądzie maszynista twardy i odpowiedzialny, który
żadnemu zawiadowcy stacji nie da się sprowadzić na bocznicę.
Popołudnie i cały wieczór spędziłem na płatnościach, poczęstunkach i gratulacjach.
Wszyscy wyrażali głębokie przekonanie, że jest to dopiero skromny początek naszych
wspólnych, przyszłych interesów. Tylko kierownik tartaku skrzywił się nieco, gdy mu
powiedziałem, że dodatkowe wydatki nadwyrężyły mój kapitał i że na razie mogę mu
zapłacić tylko połowę ceny. Ale i on, po obejrzeniu pod światło świeżutkich banknotów,
wzniósł toast za pomyślność.
Następnego dnia, mimo wszelkich oznak powodzenia, nie mogłem się powstrzymać i
jeszcze raz pojechałem na stację. I zobaczyłem w końcu to, co do tej pory widywałem tylko w
krótkich urojeniach. Na bocznicy stał niezwykłej długości pociąg towarowy, a w nim, gdzieś
pośrodku, moje dziewięć wagoników. Przeszedłem się wzdłuż nich, poklepując każdy z
osobna i sycąc się zapachem świeżego drewna. Bajkowe było to uczucie. Nie opuszczało
mnie ono jeszcze przez wiele dni, bo jakimś cudem zdążyłem dolecieć do Warszawy na
Wigilię, więc spędziłem święta we własnym domu, a na Nowy Rok wypiłem mnóstwo
rosyjskiego szampana.
Drugiego stycznia odebrałem długi faks od Andrzeja z Holandii. Składał się on,
można powiedzieć, z dwóch rozdziałów. Pierwszy, raczej oschły w tonie, informował, że
żadne drzewo do Archangielska nie dotarło, mimo że statek przedłużył swój pobyt w porcie o
cztery dni. Każdy dzień dodatkowego postoju kosztuje tyle to a tyle, a sam rejs jeszcze
więcej. Przewidywane w takich wypadkach kary umowne prezentowała załączona tabelka.
Negocjować można jedynie termin i sposób zapłaty zaistniałych należności.
Część prywatna była barwniejsza. Mogłem sobie poczytać o nieodpowiedzialnym
facecie, który prowadzi ciemne szwindle na zbójecką modłę i nie ma pojęcia o interesach, bo
z pewnością zamiast równo ciosanych bali kupił zwykłe gałęzie i nie wysłał ich pociągiem,
ale saniami. Jeśli w ogóle je miał. Kilka dni później poleciałem do P., żeby wyjaśnić sprawę
na miejscu, ale nic nie wyjaśniłem, bo trafiłem akurat na noworoczny okres delegacji
służbowych. Pod koniec stycznia poleciałem drugi raz, tym razem anonsując wizytę
stosownym telegramem. Szef górki rozrządowej nie miał zielonego pojęcia, gdzie podziały
się moje wagony, ale obiecał przeprowadzić stanowcze śledztwo i zawiadomić mnie o
wynikach. Kierownik tartaku domagał się brakujących pięćdziesięciu procent zapłaty,
zgadzając się jednakowoż, że przypadek jest szczególny i trzeba czekać.
Trzeci raz już nie poleciałem, bo zapadła głucha cisza, choć z pewnością do mnie
dzwoniono, ale akurat mnie nie zastano. Po kilku miesiącach dowiedziałem się przypadkowo,
że moje bale wróciły niebawem po moich wizytach, więc kierownik tartaku nie miał już do
mnie pretensji, a wręcz mile mnie wspominał, bo mógł je sprzedać drugi raz. Wasyl, który
zwabił mnie w drewniane interesy i uciekł z zaliczką, kupił sobie nowego kamaza. Mnie
pozostał waciak, czapka uszatka, woreczek żetonów oraz medal z wizerunkiem tajgi...
Interes instrumentalny
Pewnego poranka do mojego moskiewskiego mieszkania zapukał Wołodia,
saksofonista, którego znałem jeszcze z czasów, kiedy organizowałem występy polskich
zespołów rockowych i jazzowych w Związku Radzieckim. Przy okazji tych koncertów
poznawałem wtedy całe rzesze rosyjskich muzyków, którzy, podobnie jak ich polscy koledzy,
swą muzyką walczyli o wolność i godziwe honoraria. Do dzisiaj zresztą spotykam się z nimi
na ciekawszych imprezach publicznych, a czasami, jeśli jest po temu sposobność,
odwiedzamy się prywatnie, żeby powspominać szaleństwa młodości.
Wizyta Wołodii była tym razem o tyle niecodzienna, że nastąpiła w godzinach
przedpołudniowych, a więc w czasie, w którym normalny artysta przed chwilą położył się
spać. Tak wczesna pora odwiedzin musiała więc zwiastować jakąś niespodziankę.
Po skromnym powitalnym kieliszeczku Wołodia oświadczył, że z wielką przykrością,
ale musi się rozstać ze swym najukochańszym saksofonem, ponieważ dotarły do niego
informacje, że można go sprzedać w Polsce za cenę pięciokrotnie wyższą od tej, jaką
ewentualnie mógłby uzyskać w Moskwie.
- Niemożliwe!? - zdziwiłem się szczerze.
- Co jest niemożliwe? - zaniepokoił się Wołodia. - To, że chcę go sprzedać, czy to, że
cena jest w Polsce pięć razy wyższa?
Gdy powiedziałem, że chodzi mi o sam fakt rozłąki, Wołodia pospiesznie wyjaśnił, że
gdyby cena była tylko dwukrotnie wyższa, to owszem, należałoby się zastanowić i wziąć pod
uwagę wieloletnie przywiązanie do instrumentu. Ale jeśli cena rzeczywiście jest wyższa
pięciokrotnie, to wszelkie sentymenty należy po męsku odrzucić.
Po następnym kieliszeczku Wołodia zapewnił solennie sam siebie, że jeśli sprzedaż
odbędzie się podług jego obliczeń, to natychmiast kupi sobie nowy saksofon, który z
pewnością będzie bardzo podobny, a kto wie, czy nie identyczny. Widać było, że targają nim
wyrzuty sumienia, ale w końcu zebrał się w sobie i postanowił te męki rozstania skrócić.
Zaproponował mi pięćdziesięcioprocentowy udział w zysku, po czym, nie czekając na moją
zgodę, położył swój drogocenny saksofon na stole, wy ściskał mnie oburącz i lekko
wstawiony, poszedł załatwiać jakieś inne sprawy.
Kilka dni później, mając w Warszawie wolny wieczór, skontaktowałem się ze
znajomym środowiskiem jazzowym. Okazało się, że Wołodia jest artystą dobrze
poinformowanym, choć może nie tak do końca, bo z dużą łatwością sprzedałem saksofon o
trzydzieści procent drożej, niż było to w planie.
Gdy opowiedziałem mu tydzień później całą prawdę i wręczyłem nowiutkie banknoty
dolarowe, Wołodia, nie posiadając się z radości, oprócz należnej części zysku, wypłacił mi
dodatkowo premię i zapowiedział, że rozsławi moje imię jako największego przyjaciela
artystów.
Już dwa dni później, w poniedziałek, mogłem się przekonać, że potraktował swą
zapowiedź całkiem serio. Jadłem właśnie podwieczorek, gdy zjawił się zarośnięty i odziany w
nędzny płaszczyk skrzypek Arkady, który prosząc mnie o sprzedaż swoich cennych
skrzypiec, niemalże się rozpłakał. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, przyszedł znany mi
tylko z widzenia młody klarnecista. Przedstawił się i przez pół godziny przekonywał mnie o
wartości swego klarnetu, który kupił podczas tournee po Mołdawii od pewnego pijanego
Niemca, któremu zabrakło pieniędzy do zapłacenia rachunku w restauracji, a na drugi dzień,
gdy wytrzeźwiał, chciał odkupić swój instrument za każdą cenę, ale mu się to nie udało.
W środę na progu mego mieszkania stanął sławny kiedyś gitarzysta młodzieżowy.
Usiadł przy stole, napił się soku pomidorowego, po czym oświadczył, że zawsze miał w domu
dwie gitary, ale teraz doszedł do wniosku, że równie dobrze wystarczy mu jedna. W piątek z
kolei odwiedziła mnie pewna nieśmiała wiolonczelistka, która nigdy nie rozstałaby się ze
swoją wiolonczelą, gdyby nie to, że narzeczony obiecał jej kupić w prezencie zupełnie nową.
Tak więc przez następne tygodnie za każdym razem, gdy jechałem do Warszawy,
zabierałem ze sobą przynajmniej dwa instrumenty. Sam nie wiem dlaczego, ale dobierałem je
w taki sposób, żeby jeden był duży, ale tani, a drugi mały, ale drogi. Nie zawsze udawało mi
się je sprzedać ot tak, z dnia na dzień, więc kiedy wracałem do Moskwy, niektórzy miewali
zawiedzione miny, ale w końcu decydowali się cierpliwie czekać na mój kolejny wyjazd.
Tymczasem odwiedzali mnie coraz to nowi, niekiedy zupełnie nie znani mi muzycy.
Rozglądając się po mieszkaniu i zauważając leżące już tu i ówdzie instrumenty, starali się
mnie na różne sposoby przekonać, żebym instrumenty przyniesione przez nich potraktował
priorytetowo. Po jakimś czasie nie tylko więc woziłem instrumenty ze sobą, ale chcąc
rozładować korki, nadawałem je na bagaż czy też wręczałem bezpośrednio konduktorom, a ci,
za odpowiednią opłatą, przekazywali je na dworcu w Warszawie opisanym przeze mnie
osobom.
Oczywiście przy tak zagmatwanych sposobach transportu musiały zdarzać się pewne
niedociągnięcia. Wyznaczony kiedyś warszawski odbiorca spóźnił się na przyjazd pociągu, a
konduktor, nie wiedząc, co zrobić, przekazał puzon swojemu koledze, który odjeżdżał
następnego dnia, ale, jak się okazało, z innego dworca. Innym razem nadany na bagaż fagot
zawieruszył się w przechowalni, a podjęte poszukiwania trwały równo trzy tygodnie.
Zacząłem się obawiać, że podobne przypadki mogą narazić na szwank moje dobre stosunki z
moskiewskim światem artystycznym, który, tak jak wszędzie, wykazuje się niezwykłą
wrażliwością, zwłaszcza jeśli chodzi o finanse.
Moje obawy okazały się jednak zasadniczo bezpodstawne, bo nie licząc kilku
drobnych scysji, ilość instrumentów w moim moskiewskim mieszkaniu, mimo ciągłej ich
ekspedycji, powoli, ale systematycznie wzrastała. Odwiedzali mnie iuż nie tylko muzycy
sensu stricto, ale trafiali się też strażacy z orkiestr strażackich, wojskowi z orkiestr
wojskowych i członkowie orkiestr zakładowych, a czasami, w zastępstwie, ich żony, bracia
albo synowie. Bywało też, że przychodzili pracownicy fabryki instrumentów, a także ich
bliscy i dalecy znajomi, którzy na muzyce się nie znali, ale na cenach instrumentów owszem.
Któregoś dnia skonstatowałem w końcu ze zdziwieniem, że poruszanie się po
mieszkaniu stało się niezwykle uciążliwe. Nie mogłem już swobodnie spacerować w tę i z
powrotem, a o przyjmowaniu gości nie mogło być nawet mowy. Wtedy też zrozumiałem, że
najwyższy czas skończyć z dobrotliwą, acz opłacalną, misją wspomagania artystów w
potrzebie i pora spojrzeć na zagadnienie w kategoriach eksport, import, marża, zysk.
Przede wszystkim przeprowadziłem skrupulatną inwentaryzację, która wykazała, że
znajduję się w posiadaniu dziewięciu instrumentów dużych, szesnastu średnich i dwudziestu
jeden małych.
Wysłanie ich do Polski pociągiem towarowym albo nadanie na bagaż z rozlicznych i
oczywistych względów nie wchodziło w rachubę. Pozostawał więc wagon pasażerski.
Aby choć w przybliżeniu określić potrzebną do ich przewozu kubaturę, przy pomocy
kanapy, foteli, krzeseł i regału zbudowałem coś w rodzaju makiety przedziału w wagonie z
kuszetkami. Po licznych próbach stwierdziłem, że wystarczą dwa przedziały.
Wykupiłem stosowną ilość biletów i miejscówek, a pomny zasady o nierozdzielności
kupca od towaru, w trzecim przedziale zarezerwowałem miejsce dla siebie. Na dworzec
przybyłem ciężarówką w asyście kilku rosłych pomocników, którzy szybko i sprawnie
przenieśli instrumenty do wagonu, a następnie, kierując się moimi wskazówkami, rozmieścili
je po przedziałach. Moja domowa symulacja niezbędnej kubatury okazała się nadzwyczaj
trafna.
Nie zdążyłem się jeszcze dobrze usadowić, gdy spacerujący korytarzem konduktor,
który, jak zwykle, wstępnie szacował zamożność poszczególnych pasażerów, wyraził
zaskoczenie rodzajem mojego bagażu i przypomniał, że jedziemy pociągiem osobowym, a nie
towarowym. Odrzekłem, że jak najbardziej się z nim zgadzam, i uprzedzając jego dalsze
rozważania o opłatach za nadbagaż, zaznaczyłem, że moje instrumenty posiadają bilety z
miejscówkami, więc można je potraktować tak samo, jak zwykłych pasażerów. Jeśli zaś
chodzi o nadbagaż, to wystarczy przyjąć, że dziewięć dużych instrumentów to
pasażerowiematki, a pozostałe instrumenty to ich bagaże, i wtedy łatwo stwierdzić, że ważą
tyle samo, a może nawet mniej niż inni podróżni.
Po krótkim namyśle konduktor przyznał, że generalnie zgadza się z moją linią obrony,
ale upominając mnie, dmucha na zimne. Zdarzyło mu się bowiem, że wpuścił do wagonu
dozwoloną, zdawałoby się, ilość pasażerów, toreb, waliz i tobołów, ale nie wiedział, że
większość tych pakunków wypełniona była galanterią metalową w postaci siekier, młotków,
kłódek i żelazek. Tak obciążony wagon zaczął się dziwnie zachowywać: trzeszczał i skrzypiał
ponad wszelką miarę, osie rozgrzały się do czerwoności i sypało iskrami. Ktoś doniósł, gdzie
trzeba, i na najbliższej stacji wagon odczepiono, przetoczono wraz z całą zawartością na
bocznicę i nic nikomu nie mówiąc, pojechano dalej.
- Wolałbym nie mieć więcej takich kłopotów - zakończył konduktor i spojrzał na mnie
wymownie.
Nie wypadało, żeby spędził całą podróż w nerwach, więc wymacałem w kieszeni
banknot pięćdziesięciodolarowy i przełożyłem go do kieszeni konduktora w taki sposób, żeby
to widział i równocześnie nie widział. Chyba z powodzeniem, bo od tej pory, spotykając się
na korytarzu, spieraliśmy się już tylko o to, jaki zespół można by stworzyć przy pomocy
moich instrumentów. Konduktor, przyzwyczajony do służb mundurowych, wahał się między
małą orkiestrą wojskową a dużą orkiestrą strażacką. Ja natomiast, wiedząc dokładnie, co
wiozę, sugerowałem orkiestrę awangardową. Sporu nie rozstrzygnęliśmy, ale do granicy w
Brześciu dojeżdżaliśmy w świetnych humorach.
Młody, może dwudziestosiedmioletni celnik, który wszedł do mojego wagonu, znał
już dobrze swoje rzemiosło, bo najpierw zaczął się milcząco przechadzać po korytarzu,
lustrując wstępnie zawartość przedziałów i notując w pamięci obiekty godne szczegółowego
skontrolowania. Gdy zbliżył się do mnie i przez pootwierane drzwi zobaczył instrumenty, ze
zdziwienia, a może z zachwytu, w każdym razie gwizdnął sobie przeciągle. Zapytał, czy to
moje, przyjrzał mi się dokładnie i powiedział jedynie, że też lubi słuchać muzyki, ale
porozmawiamy o tym, jak wróci.
Zacząłem się zastanawiać, co też te słowa mogły znaczyć. Trudno było sobie
wyobrazić, że miał na myśli trąbę albo werbel, chociażby z tego względu, że pod mundur nie
sposób ich schować. A może ma nadzieję, że znajdzie się jakiś flet, który, od biedy, dałoby
się wsunąć do rękawa? Powiedział jednak - przypomniałem sobie - że lubi słuchać, a nie, że
lubi grać. Z tego by wynikało, że pewnie chce zrobić prezent narzeczonej, która uczęszcza do
szkoły muzycznej. A może po prostu lubi słuchać, jak sam gra...
Moje rozważania przerwało ponowne wejście celników. Znajomy mi już młodzieniec
skontrolował dwa przedziały przede mną, a kiedy przyszła kolej na mnie, patrząc mi prosto w
oczy powiedział, że nie tylko lubi, ale że bardzo lubi słuchać muzyki. Odpowiedziałem, bo
cóż miałem odpowiedzieć, że też bardzo to lubię. On jednak nie podtrzymał konwersacji,
która mogłaby choć trochę naświetlić jego intencje, i przeszedł w milczeniu do następnych
przedziałów.
Pozostałem na korytarzu i analizując zaistniałą sytuację, obserwowałem krzątaninę
kontrolowanych pasażerów. Wypełnioną prawidłowo deklarację celną cały czas trzymałem w
pogotowiu. Od czasu do czasu młody celnik zerkał w moją stronę, jakby oczekiwał na jakiś
znak, ale ja żadnego znaku nie dawałem, bo doszedłem do wniosku, że jeżeli rzeczywiście ma
do mnie jakiś interes, to sam przyjdzie ipowie. Tym bardziej że wokół mnie nie było tłoku i
moglibyśmy porozmawiać bez krępacji.
Gdy po jakimś czasie na korytarzu zrobiło się luźniej, bo pasażerowie, siedząc po
przedziałach, obliczali swoje pokontrolne zyski i straty, odprężony już młody celnik ruszył w
moją stronę. Szedł bardzo wolno, jakby chciał mi dać jeszcze trochę czasu do namysłu. Kiedy
znalazł się przy mnie, a ja, mimo to, ciągle zachowywałem milczenie, wycedził tylko jedno
zdanie: - A nie mówiłem, że bardzo lubię słuchać muzyki?
Inie czekając na moją reakcję, wyskoczył na peron. Widziałem przez okno, że
podszedł do swoich kolegów z drugiego wagonu i wdał się z nimi w rozmowę.
Kwadrans później na korytarzu pojawiło się dwóch innych celników i skierowało swe
kroki prosto do mnie. Nie zadając żadnych rutynowych pytań, nie żądając żadnych papierów
ani nie zaglądając nawet do moich przedziałów, oświadczyli krótko, że cło za wywóz
instrumentów muzycznych uiszcza się wyłącznie w Moskwie. Jeśli chcę, to mogę złożyć
swoje instrumenty w depozycie, a jeśli nie chcę, to mogę je zabrać ze sobą do Moskwy, ale
przez granicę na pewno z nimi nie przejadę.
Widząc, że jakakolwiek perswazja nie ma najmniejszych szans, odparłem spokojnie,
że wszystko to uczynię, ale najpierw porozmawiam z naczelnikiem tutejszego urzędu celnego.
Odpowiedzieli, że po pierwsze naczelnik wyjechał, a po drugie to oni nie mają czasu i jeśli się
oddalę, to sami wyniosą moje przyrządy na peron i tam je pozostawią.
Cóż było robić? Nie mogłem ryzykować zaginięcia najmniejszej nawet fujarki ani też
pozwolić, aby pozbawione futerałów instrumenty zostały poobijane w trakcie wyładunku.
Zacząłem je delikatnie wynosić na peron, a im więcej ich tam przybywało, tym większe
wzbudzałem zainteresowanie przechodzących podróżnych. Wypytywano mnie nawet, jakaż
to ważna osobistość zawita w Brześciu, skoro przygotowuje się orkiestrę powitalną.
Przypomniało mi to mój niedawny spór z konduktorem. Żadnemu z nas nie przyszło wtedy do
głowy, że z moich instrumentów można po prostu stworzyć orkiestrę powitalną. Chociaż, w
tej sytuacji, byłaby to raczej orkiestra pożegnalna.
Dwaj chłopcy, którzy kręcili się po peronie, zgodzili się za dwa dolary przypilnować
mojego dobytku, a ja udałem się do pobliskiego budynku urzędu celnego. Napotkany przy
wejściu umundurowany osobnik sprawiał wrażenie, jakby tylko na mnie czekał, bo
natychmiast mnie poinformował, że naczelnik wyjechał i nie wiadomo, kiedy wróci, a nikt
inny nie będzie ze mną rozmawiał. Wiedząc z licznych potyczek w rosyjskich urzędach, że
otwarte wypowiedzenie wojny może tylko pogorszyć sytuację, wycofałem się do budynku
dworcowego.
Według wiszącego tam rozkładu jazdy najbliższy pociąg do Moskwy odchodził za
czterdzieści minut, a następny za trzy godziny. Czekanie na naczelnika wydało mi się w tym
momencie podobne do czekania kota na Godota, więc postanowiłem wracać do Moskwy
natychmiast, i to razem z całym dobytkiem, bo pozostawienie tak cennych sprzętów w
depozycie byłoby skrajną formą nonszalancji. Wykupiłem potrzebną ilość biletów, a dwaj
chłopcy, za dodatkowe dwa dolary, pomogli mi załadować instrumenty do moskiewskiego
pociągu, który zresztą stał przy tym samym peronie. Kończyliśmy już swoją robotę, gdy
podszedł do mnie jakiś kolejarz, który pewnie całe zdarzenie obserwował, i powiedział, że
naczelnik już wrócił, więc żebym spróbował z nim porozmawiać, bo to zacny człowiek.
Przywołałem konduktora i wręczając mu pięćdziesiąt dolarów, poprosiłem, żeby strzegł mego
majątku jak oka w głowie, a sam szybkim krokiem ruszyłem ponownie do budynku urzędu
celnego.
Przed pokojem naczelnika kłębił się tłum podenerwowanych interesantów. Mimo że
górowałem wzrostem nad innymi, to jednak ani za pierwszym, ani za drugim otwarciem
drzwi nie udało mi się dostać do środka. Rozważając dalsze możliwe poczynania, podszedłem
do okna i mimochodem zobaczyłem, że pociąg do Moskwy, unosząc moje instrumenty,
majestatycznie opuszcza dworzec. Stacyjny zegar wskazywał, że robi to o piętnaście minut za
wcześnie.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że moja ewentualna rozmowa z naczelnikiem
stała się bezprzedmiotowa, więc z niejaką ulgą opuściłem kłębiący się tłum interesantów. Ku
pokrzepieniu poszedłem najpierw coś przekąsić, a potem, spacerkiem, odszukałem sprawny
aparat telefoniczny. Zawiadomiłem przyjaciół w Moskwie o tym, co zaszło, i poleciłem, aby o
określonej godzinie pojechali na dworzec i zaopiekowali się instrumentami.
Mając kilka godzin do następnego pociągu, niespiesznie kupiłem jakąś gazetę,
poszedłem na peron i przysiadłem na ławeczce, na której jeszcze przed chwilą świergoliły
sobie dwa szare ptaszki. Popalając irozmyślając o naturze rzeczy, spostrzegłem w którymś
momencie znajomą twarz młodego celnika, który wracał pewnie z jakiejś kolejnej kontroli.
Gdy tylko mnie rozpoznał, podszedł bliżej i pokazując palcem, z pewną satysfakcją
oświadczył, że skoro poskąpiłem takiego drobiazgu, to teraz mam za swoje. Jego palec
wskazywał walkmana, który przez cały ten czas wisiał na mojej szyi.
Następnego dnia, będąc już w Moskwie, zadzwoniłem do jednego z tamtejszych
urzędów celnych, aby dowiedzieć się, gdzie i jak mogę opłacić cło za wywóz instrumentów.
Powiedziano mi, że najprościej będzie, jak zrobię to na granicy, ale skoro tak bardzo nie lubię
wozić gotówki pociągiem i koniecznie muszę to zrobić w Moskwie, to należy przygotować
szczegółowy opis każdego instrumentu z osobna, złożyć to wszystko we właściwym okienku,
a potem już tylko czekać na decyzję. Wstąpiłem więc najpierw do urzędu i zaopatrzony w
odpowiednie druki, udałem się do znajomych, do których dzwoniłem z Brześcia.
Już na progu usłyszałem, że bardzo wszystkim przykro, ale moich instrumentów tu nie
ma i, prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo, gdzie się teraz znajdują. Kiedy bowiem moi
przyjaciele o wyznaczonej porze stawili się na peronie moskiewskiego dworca i z łatwością
odszukali właściwy wagon, konduktor oświadczył, że dał kolejarskie słowo honoru, iż będzie
strzegł instrumentów jak oka w głowie, więc nie ma mowy, żeby je teraz wydał jakimś obcym
ludziom. Mimo wszelkich tłumaczeń uparł się, że prędzej złoży je w depozycie, niż pozwoli,
aby dostały się w niepowołane ręce. Później widzieli, jak przy pomocy swych kolegów
konduktor przeładował instrumenty do innego pociągu, którym, jak się okazało, za godzinę
miał wracać do Brześcia.
Nie pozostawało mi nic innego, jak pojechać śladem konduktora. Kolejna
dziesięciogodzinna podróż upłynęła mi na beztroskich pogawędkach, choć przyznam, że
początkowo odnoszono się do mnie z nieufnością, ponieważ byłem jedynym podróżnym
całkowicie pozbawionym bagażu. Widząc mnie takiego, każdy normalny pasażer musiał
przecież zadać sobie w duchu pytanie, co ten brak bagażu tak naprawdę ma oznaczać, kim ja
w ogóle jestem i po co właściwie jadę. Gdybym miał chociaż jedną walizkę, choćby starą
aktówkę, to przynajmniej można byłoby się domyślać, że jestem w jakiejś przygranicznej
delegacji. Ale tak zupełnie bez niczego jechać za granicę? Toż to niepodobieństwo i coś w
tym musi być.
Dopiero gdy wyjaśniłem swym współpasażerom, że jeszcze dwa dni temu miałem
więcej bagaży niż oni wszyscy razem wzięci, spojrzano na mnie z sympatią, a po usłyszeniu
szczegółów okazywano mi nawet współczucie. Im bliżej jednak byliśmy granicy, tym rzadziej
wspominano mój przypadek z uśmiechem niedowierzania, a coraz częściej traktowano jak
przestrogę i memento. A gdy zapadało wtedy krótkie milczenie, każdy w głębi duszy myślał
sobie, że coś takiego może się przytrafić tylko komuś innemu.
Poszukiwania konduktora w Brześciu musiałem przeprowadzić bardzo dyskretnie, bo
nie wiedziałem, czy zgłosił on oficjalnie fakt zaginięcia właściciela, czy też postanowił nie
mieszać w całą sprawę żadnych wyższych instancji. Moje pochopne działania mogły więc
doprowadzić do publicznego ujawnienia, że jeździł on do Moskwy i z powrotem z nie
wiadomo czyimi instrumentami, które zajmowały dwa przedziały, a do tego nie miały
ważnych biletów. Takie zachowanie z pewnością zostałoby uznane przez przełożonych za
podejrzane i naraziłoby konduktora na całą serię dociekliwych pytań, co różnie mogło się dla
niego skończyć.
Mając to wszystko na uwadze, powiedziałem zawiadowcy w Brześciu, że szukam
konduktora, który dwa dni temu jechał do Moskwy, bo przypadkowo zamieniłem się z nim na
zapalniczki. Zawiadowca odparł, że nie pamięta już, co było dwa dni temu, i skierował mnie
do biura.
W biurze odniesiono się do mojej prośby o informacje z troską i zrozumieniem. Z
papierów wynikało, że w rzeczonym pociągu jechali trzej konduktorzy, więc musiałem
przedstawić dokładny portret pamięciowy. Gdy po ogólnym opisie sylwetki przeszedłem do
kształtu nosa, natychmiast mi przerwano, uznając, że bez żadnych wątpliwości chodzi o
konduktora o takim to a takim nazwisku, który, zgodnie z grafikiem, wyjechał trzy godziny
temu i wróci za trzy dni.
Kiedy po trzech dniach ponownie zajechałem na brzeski dworzec, poszukiwanego
konduktora spotkałem tuż po wyjściu na peron, bo okazało się, że jechaliśmy tym samym
pociągiem. Po serdecznym powitaniu opowiedział mi, że, niestety, ale musiał oddać moje
instrumenty do depozytu jako mienie porzucone, bo żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w
grę. Nie mógł przecież wynieść instrumentów w teczce, a nawet gdyby, to i tak ma za małe
mieszkanie. W depozycie sporządzono protokół przyjęcia, ale konduktor nie przyjrzał się
dokładnie, co w nim napisano, bo gdyby to zrobił, to by pomyślano, że nie ma zaufania do
kolegów celników. A on, który jeździ również na zagranicznych trasach, nie mógł dopuścić,
żeby celnicy tak właśnie pomyśleli.
Pakamera, w której gromadzono towary zarekwirowane podróżnym, gdzie razem się
udaliśmy, już z daleka wyglądała na nieożywioną. Obeszliśmy ją dookoła, ale wszystkie
drzwi okazały się pozamykane. Przechodzący przypadkowo celnik wyraził przypuszczenie, że
skoro jest pierwsza po południu, a dziś mamy piątek, to pracownika, który wydaje depozyty,
już nie będzie, bo zwykle zaczyna on weekend zaraz po przyjściu do pracy. Gdybym
natomiast chciał jakiś depozyt wstawić, to nie ma problemu, zapasowy klucz zawsze się jakoś
znajdzie.
Gdy zostaliśmy sami, konduktor odradził mi przyjazd w poniedziałek, bo magazynier,
jak każdy normalny człowiek, będzie w tym dniu zmęczony i zniechęcony, a wydanie takiej
ilości przedmiotów to masa papierkowej, żmudnej roboty, więc znajdzie byle pretekst, żebym
tylko dał mu święty spokój. Lepszy będzie wtorek, a w zapasie mam jeszcze środę i czwartek.
W sumie trzy długie dni, w których, jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego, wszyscy
powinni być w pracy w zasadzie po to, żeby pracować. Tak pocieszany, wsiadłem do pociągu
i ruszyłem w kolejną, już nie wiem którą, dziesięciogodzinną przejażdżkę.
We wtorek, gdy stanąłem przed obliczem magazyniera i wyraziłem chęć odbioru
swoich instrumentów, zwrócił mi najpierw uwagę, żebym nie był przesadnie niecierpliwy, bo
skąd on ma wiedzieć, że akurat ja jestem ich właścicielem. W papierach nie figuruje żadne
nazwisko, więc muszę przedstawić jakieś niezbite dowody. Pokazałem przygotowaną swego
czasu deklarację celną, w której punkt po punkcie wszystkie instrumenty były wyliczone, ale
magazynier tylko na nią zerknął i uznał, że taki papier go nie interesuje, bo nie ma na nim
żadnej pieczątki. Nie zainteresowało go również, dlaczego jej niema.
- Najlepiej zrobicie, jak przyprowadzicie wiarygodnego świadka, który potwierdzi, że
mówicie prawdę
- zakończył rozmowę magazynier i nie musiał przy tym zaznaczać, że takowym jest
dla niego wyłącznie świadek umundurowany.
Zaznaczył to jednak, bo dobrze wiedział, że żaden celnik nie zgodzi się świadczyć w
mojej sprawie i że tym samym skazuje mnie na poszukiwanie konduktora.
Ponowne jego odnalezienie i dokładne uzgodnienie, co i komu ma powiedzieć albo
napisać, zajęło mi chyba dziesięć dni, bo konduktor, jak to konduktor, stale się przemieszczał.
Nie działały też niektóre telefony, a wielu ludzi przypadkowo zamieszanych w moje
poszukiwania zapomniało, że dzień wcześniej obiecało przekazać jakąś informację, z czego
wynikały coraz to nowe nieporozumienia.
W końcu jednak, gdy ponownie zawitałem w depozycie, fakt, że jestem właścicielem
instrumentów, nie podlegał już dyskusji. Dyskusji natomiast zaczęła podlegać ich ilość. Nie
zapraszając mnie nawet na zaplecze do wspólnego Uczenia, magazynier stwierdził, że albo ja
podaję zawyżoną liczbę instrumentów, albo kilku brakuje. Tak czy owak, należy
przeprowadzić dochodzenie, więc absolutnie nie może mi ich wydać, bo od tej chwili stają się
one koronnymi dowodami w sprawie. Spróbowałem jeszcze zrezygnować z brakujących
instrumentów, ale usłyszałem, że jest to jawne namawianie do ominięcia obowiązującej
procedury. Rozmowę zakończył magazynier definitywnym oświadczeniem, że w razie
potrzeby będę wzywany.
Poszedłem jeszcze do naczelnika, ale naczelnik, jak każdy człowiek na wysokim
stanowisku, akurat gdzieś wyjechał.
Przez następne tygodnie, gdy tylko zdarzało mi się przejeżdżać przez Brześć,
odwiedzałem magazyn i wypytywałem o postępy w dochodzeniu. Odpowiadano mi
przeważnie, że to tajemnica służbowa albo też nie odpowiadano mi wcale, bo nikogo nie było.
Raz trafiłem na przeprowadzkę do nowej pakamery, która wyglądała tak samo jak stara, a
innym razem przeprowadzano inwentaryzację i nikt wtedy nie miał dla mnie czasu.
Tymczasem w Moskwie zniecierpliwieni muzycy gorączkowo poszukiwali wyjścia z
tej nieznośnej dla wszystkich sytuacji wyczekiwania. Muzycy sensu stricto proponowali
zwrócić się do muzyków - strażaków albo, jeszcze lepiej, do muzykówwojskowych, aby ci
wykorzystali swoje drogi służbowe w celu wywarcia nacisku na celników. W końcu i to
mundur, i to mundur - przekonywali. Koncepcja ta jednak dość szybko upadla, bo uznano, że
mundurowi muzycy mają za niskie rangi. Nawet nie ma wśród nich żadnego kapelmajstra -
mówili sceptycy. Sami szeregowi grajkowie, którzy pewnie i tak od razu złożyli raporty, że
im instrumenty poginęły.
Ktoś rzucił pomysł, żeby w takim razie zwrócić się do prasy. Nie musi to być zaraz
wielki artykuł, może być coś niewielkiego, chociażby w rubryce „Interwencje”. Zawsze to
będzie jakaś podstawa. Pokaże się taką gazetę celnikom i powie się: o, proszę! Może wtedy
zmiękną. Trzeba tylko znaleźć zaufanego dziennikarza, który przedstawi sprawę w
odpowiednim świetle.
Rychło jednak się okazało, że jeśli już ktoś zna takiego, to pisuje on o muzyce w
prasie branżowej, którą celnicy pewnie zlekceważą. A poza tym - dodawali ci, którzy od
początku wątpili w tę ideę - zaraz całe środowisko zacznie się wypytywać, a co to były za
instrumenty, a ile ich było, a po co były wywożone. Zaczną się plotki i jakieś fantastyczne
domysły, które wszystkim tylko zaszkodzą. Lepiej będzie, jak się całą sprawę załatwi bardziej
dyskretnie. Tak więc, w ogniu krytyki, i ten pomysł szybko upadł.
Wołodia, którego saksofon został pomyślnie wywieziony i który mógł teraz patrzeć na
wszystko chłodnym okiem obserwatora, podczas jednego ze spotkań w szerszym gronie
powiedział nagle w sposób autorytatywny, że tak naprawdę to bez interwencji jakiegoś
wpływowego polityka nie mamy żadnych szans.
Po tych słowach, jakby automatycznie, skierowano wzrok na tych, którzy zawsze
lubili podkreślać swoje znajomości w świecie polityki, bo zdawało im się, że tym samym
podwyższają swoją wartość artystyczną. Teraz jednak, gdy przyszło co do czego, znajomości
te okazały się niezbyt zażyłe, a właściwie można powiedzieć, że przelotne. Perkusista
Gienadij musiał przyznać, że co prawda był kiedyś na pofestiwalowym raucie z przywódcą
jednej partii, ale tylko podali sobie ręce i zapytali się wzajemnie o zdrowie, więc trudno się
teraz na ten fakt powoływać. Trębacz Alosza, który zawsze, gdy pokazywano w dzienniku
telewizyjnym pewnego wiceministra, chwalił się, że to jego dobry przyjaciel, teraz gęsto się
tłumaczył, że przyjaciółmi to oni właściwie byli w Komsomole, ale potem ich drogi się
rozeszły.
Mimo zawodu, jaki sprawił tym wyznaniem, inni zebrani podchwycili nutę
wspomnieniową i głośno wymieniali stanowiska, do których doszli ich koledzy ze szkół, ze
studiów i z różnych organizacji. Żadne stanowisko nie zostało jednak uznane za
wystarczająco wysokie, a nawet jeśli w niektórych wypadkach jeszcze się wahano z oceną, to
i tak okazywało się, że ten ktoś robi swoją karierę w jakiejś odległej republice. Gdy wydawało
się już, że pomysł z politykami również upadnie, ktoś przytomnie zauważył, że skoro nikt z
obecnych nie ma z nimi zażyłych kontaktów, to trzeba ich poszukać poprzez ludzi biznesu, bo
jest ich dużo więcej, a skoro są biznesmenami, to przecież dlatego, że mają dobre stosunki z
władzami.
Iwtedy dopiero powstał prawdziwy rwetes. Ktoś zaraz opowiedział o znajomym
krawcu, który zatrudnia pięćdziesiąt szwaczek na czarno i szyje galowe mundury dla milicji.
Ktoś inny wspomniał o importerze tapicerki do foteli lotniczych w supermyśliwcach, który
musi mieć przyjaciół w ministerstwie obrony. Jeszcze ktoś inny znał hurtownika zdrowej
żywności, który zaopatruje wszystkie placówki dyplomatyczne w świeżą sałatę, a zatem musi
mieć znajomości w ministerstwie spraw zagranicznych. Licytowano się W branżach, w
majątkach i w dochodach. Wymieniano coraz to wyższe sumy i odpowiadające im stanowiska
ministerialne, municypalne i parlamentarne. I pewnie długo jeszcze trwałaby ta licytacja,
gdyby nie łysawy akordeonista, który krzyknął niemalże, że zna pewnego biznesmena, o
którym nie bardzo wiadomo, czym się zajmuje, ale wiadomo na pewno, że zarabia miliard
dolarów miesięcznie, więc musi znać wszystkich.
Po tych słowach na moment zapadła cisza, a po chwili podniosły się okrzyki
zdumienia, niedowierzania i żartobliwej kpiny, po czym, jak to na prywatnych bankietach,
powstał ogólny rozgardiasz. Tylko skrzypek Arkady, który nigdy nie wtrącał się do tych
rozmów, siedział spokojnie na swoim ulubionym krześle i od czasu do czasu, popijając,
mamrotał coś o przeznaczeniu.
Z tych wieczornych spotkań i gorączkowych dyskusji niewiele jednak wynikało. Po
zasłużonym niedzielnym wypoczynku nastawał poniedziałek i wszyscy wracali do swych
codziennych zajęć. Nikt jakoś nie kwapił się do wprowadzenia w życie planów, które jeszcze
niedawno przedstawiał jako proste, oczywiste i wymagające jedynie kilku telefonów.
Spotykani przypadkowo muzycy tłumaczyli się nawałem prób, ilością koncertów i
koniecznością pilnych wyjazdów.
Raz tylko jeden z muzyków przyprowadził do mnie dwóch swoich znajomych, którzy
twierdzili, że są dobrze ustosunkowani w głównym urzędzie ceł. Uzgodniliśmy cenę, pobrali
pewną kwotę tytułem zwrotu kosztów własnych i zaraz ruszyli do działania. Wrócili po
miesiącu i powiedzieli, że nic się nie da zrobić.
Któregoś ranka, będąc w dobrym nastroju, usiadłem za biurkiem i napisałem list do
urzędu celnego w Brześciu. Zawiadamiałem w nim, że wszystkie instrumenty przekazuję
nieodpłatnie dzieciom celników tamtejszego urzędu. Swoje postanowienie wyjaśniłem chęcią
zapewnienia dzieciom godziwej nauki i rozrywki. Wyraziłem też nadzieję, że od tej pory
przestaną się bawić na podwórku w celników. Na koniec poprosiłem o listowne potwierdzenie
przyjęcia darowizny.
Nigdy nie dostałem odpowiedzi, ale mam nadzieję, że instrumenty nie zostały
przetopione i ktoś się jednak uczy na nich grać.
Wielki Handel SA
Gdybym skonfrontował swoje rosyjskie przeżycia handlowe z podręcznikami
pierwszej z brzegu Najwyższej Szkoły Handlowej, musiałbym, niestety, dojść do wniosku, że
zawarte w nich nauki mają z życiem raczej luźny związek. Cóż by się bowiem stało, gdyby
wypudrowany wiedzą absolwent takiej Najwyższej Szkoły, teraz już przedstawiciel
Wielkiego Handlu SA, został zrzucony do Rosji w celu opanowania tamtejszego rynku w
dowolnej branży? Pierwsze olśnienie spłynęłoby na niego już w samolocie, bo wyglądając
przez okienko, zobaczyłby niezmierzone połacie nie zaoranej, a żyznej ziemi. Jeszcze przed
lądowaniem nabrałby więc głębokiego przekonania, że będzie to branża rolnicza, a chwilę
później, schodząc po trapie, oczyma duszy widziałby już bardzo wyraźnie wartką rzekę
płynących do Rosji traktorów.
Rzecz w tym, że podobnych olśnień doznają na co dzień wszyscy Rosjanie, jeśli
oczywiście uznać za olśnienie konstatację, że słońce najpierw wschodzi, a potem zachodzi.
Nie wiedząc jednak o tym, a będąc zachwyconym prostotą swego odkrycia, przyuczony do
szybkiego działania przedstawiciel Wielkiego Handlu SA zapragnąłby od razu gruntownie
zapoznać się z tematem.
Na dobry początek złożyłby w kancelarii ministerstwa rolnictwa eleganckie pismo z
prośbą o udostępnienie podstawowych danych związanych z zagadnieniem zapotrzebowania
na traktory. Po dokonaniu tej czynności, zadowolony, udałby się na spacer po mieście, a
poczynione w jego trakcie obserwacje pozwoliłyby mu przyrównać się do orła krążącego
wśród wróbli.
Ito byłby pierwszy jego błąd. Nie chodzi o zbyt górnolotne porównanie, ale o fakt, że
w piśmie do ministerstwa nie wymienił nazwiska konkretnego urzędnika, do którego swe
pismo kieruje. Zostałoby więc ono potraktowane w zasadzie jak anonim i odłożone na bok
jako niezbyt pilne. Po kilku może dniach pracownica kancelarii, chcąc akurat zrobić porządek
na swym biurku, przekazałaby pismo starszemu referentowi, który znany jest w ministerstwie
z tego, że lubi czytać przy herbacie różne ciekawostki. Starszy ów referent przeczytałby je
pewnie na głos swym kolegom, dodając od siebie komentarz, że ministerstwo nie zajmuje się
udzielaniem korepetycji, co wywołałoby ogólną wesołość. Po czym, upewniwszy się, że do
pisma nie zostały dołączone rekomendacje jakiejś ważnej osobistości, odłożyłby je na bok
jako niezbyt pilne.
Po tygodniu bezowocnego oczekiwania przedstawiciel Wielkiego Handlu SA, nieco
zniecierpliwiony, udałby się do ministerstwa osobiście i już przy wejściu zażądałby spotkania
z jakimś co najmniej dyrektorem. Ministerialny portier, widząc, że ma do czynienia z
nietutejszym, wyjaśniłby, że chcąc spotkać się z wyższym urzędnikiem, należy najpierw
zapisać się na wizytę u jego sekretarki. Ona zaś przebywa w delegacji i wróci za trzy dni.
Wzburzyłoby to z pewnością przedstawiciela Wielkiego Handlu SA, ale nie bardzo
wiedziałby, jak się zachować, bo sztuki negocjowania z portierami nigdy nie przerabiał.
Odwróciłby się więc na pięcie i, napuszony, bez słowa opuściłby gmach ministerstwa.
Icóż by mu takie zachowanie dało?
Po trzech dniach zostałby przez sekretarkę jedynie zwięźle poinformowany, że jak
chce, to może zostać wpisany na listę audiencji na pozycji sto czterdziestej dziewiątej. A
gdyby się tak przed portierem nie wywyższył, to dowiedziałby się przynajmniej od niego, że
akurat w tym tygodniu wypadają imieniny sekretarki. Wtedy wystarczyłoby kupić jakiś
drobny suwenir i po miłej pogawędce znalazłby się w pierwszej piętnastce, a być może
dowiedziałby się jeszcze co nieco o przyzwyczajeniach wysokiego urzędnika.
Czekając na swoją kolejkę, przedstawiciel Wielkiego Handlu SA stanąłby przed
problemem zagospodarowania nie zaplanowanego czasu wolnego. I nie bardzo wiedziałby, co
ze sobą zrobić, bo takiego zagadnienia w Najwyższej Szkole też nie przerabiał. Do kina by
nie poszedł, bo podczas delegacji służbowej nie wypada oddawać się rozrywce. W barze też
by nie posiedział, bo spożywanie alkoholu w pracy jest zabronione, a ile można wypić wody
sodowej. Snułby się więc bez celu, próbując wykrzesać w sobie upór i determinację. Już
zawczasu dzień wizyty u wysokiego urzędnika nazwałby w myślach dniem wielkiego
przełomu. Nie wiedziałby jeszcze wówczas, jak bardzo pochopne jest to przeświadczenie.
Utarło się tak w wielu krajach, że ludzie wymagają od urzędnika tego, czego nigdy nie
wymagaliby od samych siebie. Tak bardzo się do tej komfortowej sytuacji przyzwyczajają, że
gdy znajdą się w kraju, w którym panuje równość wymagań, wyrażają najpierw swoje
zdziwienie, a następnie dezaprobatę. Przedstawiciel Wielkiego Handlu SA nie byłby tu
wyjątkiem. Idąc na spotkanie z wysokim urzędnikiem, spodziewałby się, że nie tylko
podsunie mu on związane z zapotrzebowaniem na traktory opracowania resortowe, ale
również podzieli się swą własną wiedzą i udzieli kilku dobrych rad. Tymczasem urzędnik,
słysząc te prośby, spojrzałby na niego ze zdziwieniem, jakby chciał zapytać: a właściwie
dlaczego miałbym to wszystko zrobić? Czyż normalny człowiek mówi wszystko, co wie,
komuś, kogo pierwszy raz w życiu widzi na oczy? Urzędnik, jak każdy normalny człowiek,
nie może sobie pozwolić na to, żeby potraktowano go jak narzędzie, a potem porzucono. Czyż
dzięki jego wiedzy inni mają robić różne świetne interesy, a on ma pozostać przy gołej
pensji? Nie, nie kolego - zdawałby się mówić urzędnik - tak na pewno być nie może.
Dlatego też owszem, przy pierwszym spotkaniu przedstawiciel Wielkiego Handlu SA
usłyszy wiele rzeczy - bo w końcu urzędnik pełni urząd i musi coś powiedzieć - ale na pewno
nie takich, które mówi się dobrym znajomym i przyjaciołom. Dowie się więc jedynie, że nie
ma już w Rosji przymusu orania traktorem, co poważnie utrudnia jakiekolwiek szacunki. Nie
wiadomo też właściwie, ile jest ziemi ornej, a ile nieużytków, bo kryteria ich odróżniania zbyt
często się zmieniają. Wiele kołchozów podupadło, choć równie wiele się wzbogaciło. A skoro
się wzbogaciło, to znaczy, że traktory już sobie kupiło. Chłopi, jeśli gdzieś występują, to na
pewno, jak wszyscy, nie przyznają się do swych dochodów, w związku z czym banki nie
udzielą im kredytów. Zresztą, tak po prawdzie, rolnicy najpierw kupią sobie samochody, bo to
pojazdy bardziej wszechstronne. Najlepiej więc wstawić traktory do punktów sprzedaży
samochodów w Moskwie. Wtedy się zobaczy, czy w ogóle jest na nie jakiś popyt.
Opierając swój osąd generalny na tej pierwszej rozmowie, przedstawiciel Wielkiego
Handlu SA zawiadomiłby centralę, że rosyjska struktura agrarna jest niepoznawalna, więc nie
ma szans na przeprowadzenie poważnych badań marketingowych, bo nie ma danych
wyjściowych. A bez marketingu, jak naucza Najwyższa Szkoła, nie ma handlu. Centrala,
wykształcona w tej samej szkole, zgodziłaby się z tym poglądem i natychmiast odwołała
swego przedstawiciela, żeby nie tracić więcej na jego dietach. Tym samym przedstawiciel
Wielkiego Handlu SA podzieliłby los setek i tysięcy mu podobnych, którzy opuszczają Rosję
po pierwszym spotkaniu z przekonaniem, że owszem, jest to wielki kraj wielkich możliwości,
ale nie dorósł on jeszcze do teorii handlu.
A wszystko mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby przedstawiciel Wielkiego Handlu
SA wiedział, że do przemowy urzędnika nie należy przywiązywać zbyt wielkiej wagi,
ponieważ jest ona tylko chwilowym efektem sprzeczności i namiętności, które targają jego
duszą. Z jednej strony bowiem sam fakt, że cudzoziemiec chce robić w Rosji interesy, jest dla
rosyjskiego urzędnika w zasadzie obraźliwy, bo sugeruje, że Rosjanie sami nie potrafią ich
robić. I nie dość, że próbuje taki cudzoziemiec występować w roli misjonarza, to jeszcze
zachowuje się przy tym nadzwyczaj grzecznie, co dowodzi, że traktuje Rosjan jak
nieobliczalnych tubylców, z którymi na wszelki wypadek trzeba postępować ostrożnie.
Z drugiej jednak strony niewybaczalnym błędem i głupotą byłoby nie skorzystać jakoś
z pieniędzy, które niechybnie cudzoziemiec ma przy sobie. Nawet zwykła ludzka ciekawość
nakazywałaby sprawdzić, ile tych pieniędzy może on mieć. Ale jak to zrobić, zachowując
przy tym wyniosłą obojętność reprezentanta wielkiego mocarstwa? Nie jest to, każdy przyzna,
taka prosta sprawa. Wysoki urzędnik uznał więc, że w czasie pierwszej rozmowy z
cudzoziemcem należy go do interesów zniechęcić, równocześnie zachęcając.
Gdyby przedstawiciel Wielkiego Handlu SA to wszystko wiedział, to podziękowałby
urzędnikowi za wszechstronne informacje, a przy pożegnaniu opowiedziałby jakiś dowcip.
Następnego dnia rano, pod pretekstem, że czegoś zapomniał, zjawiłby się w ministerstwie
ponownie i być może udałoby mu się niezobowiązująco pogawędzić z urzędnikiem o
aktualnościach. Jeśli nie, to spróbowałby przynajmniej zaprosić sekretarkę na kolację,
wychwalając przy tym jej nowy żakiecik.. W poniedziałek zadzwoniłby, prosząc o poradę w
ważnej dla siebie, a błahej dla urzędnika sprawie. We wtorek zajrzałby do ministerstwa
przypadkiem, a od środy zacząłby w nim bywać codziennie. Pozdrawiałby portierów i
spacerujących po korytarzach zwykłych urzędników, a od czasu do czasu spotykałby kogoś
ważniejszego i siłą rzeczy wymieniałby z nim poglądy.
I tak, krok po kroku, tydzień za tygodniem i miesiąc za miesiącem, uznano by go w
końcu za bezinteresownego człowieka interesu, który nie przyjechał do Rosji po to, żeby ją
ograbić, ale przeciwnie - dobro Rosji leży mu na sercu. Nikt też nie miałby już wówczas
wątpliwości, że swoimi sukcesami finansowymi na pewno potrafi podzielić się z innymi.
Trzeba oczywiście zaznaczyć, że broń Boże nie chodzi tu o jakieś łapówki. Z łapówką
mamy do czynienia wtedy, gdy przychodzi interesant do urzędnika i mówi wprost, że za
załatwienie sprawy daje tyle to a tyle rubli albo dolarów, i urzędnik się na to zgadza. Wtedy
tak, wtedy byłaby to zwykła korupcja. A my mówimy już o kręgu dobrych znajomych, którzy
wzajemnie sobie pomagają w różnych sprawach i od czasu do czasu, jak to wśród znajomych,
z różnych okazji wręczają sobie różne prezenty.
Zaliczony więc do kręgu biznesmenów szczodrobliwych, przedstawiciel Wielkiego
Handlu SA stałby się bywalcem rautów, przyjęć, jak również kolacji w szerszym i węższym
gronie. Poznawałby coraz to nowych dyrektorów, prezesów, przewodniczących i
naczelników. Z większością z nich wypijałby bruderszafta i zapisywałby ich prywatne
numery telefonów. Żaden z jego rozmówców nie ukrywałby, że ma własną, globalną
koncepcję uzdrowienia państwa i gospodarki. Rozmach tych koncepcji zapierałby dech w
piersiach, a wymieniane sumy przyprawiałyby o zawrót głowy. No cóż - myślałby
przedstawiciel Wielkiego Handlu SA - Rosja jest wielka, to i sumy muszą być ogromne.
Dziwiłby go tylko fakt, że jakoś nikt nie mówi o konkretach. Nawet bowiem deputowany z
partii agrarnej po przedstawieniu któregoś wieczoru swego programu naprawy rosyjskiego
rolnictwa, wznosząc kieliszek, nie wspomniałby nic o traktorach, a zakrzyknąłby jedynie: - Za
Rosję!
- Za Rosję! - odkrzyknąłby śmiało przedstawiciel Wielkiego Handlu SA, bo zdałby
sobie w tym momencie sprawę, że jeśli nawet nic nie wyjdzie z traktorami, to skoro zna ludzi
o tak szerokich horyzontach, jakiś interes, prędzej czy później, musi mu się udać. Pytanie
tylko: kiedy? I być może już po następnym toaście zrozumiałby wreszcie to, czego nie
potrafiło pojąć wielu jego poprzedników: jeśli się nie chce przepuścić okazji, to trzeba w
Rosji zamieszkać na stałe.
Nie jest wcale powiedziane, że byłby to koniec jego istotnych przeżyć tego wieczoru.
Wracając bowiem do hotelu w wybornym humorze, zagadnąłby w końcu recepcjonistę, czego
do tej pory nie zrobił, bo mu to nie wpadło do głowy. Od słowa do słowa okazałoby się, że
recepcjonista posiada bardzo szerokie, choć z natury swego zawodu powierzchowne, kontakty
w wielu branżach. Na przykład - powiedziałby - ta wytworna dama, siedząca od wczoraj w
restauracji przy stoliku numer osiemdziesiąt sześć, to Anna Karenina z Pskowa, prezeska
Wszechrosyjskiego Handlu Ltd, specjalistka w dziedzinie maszyn rolniczych.
- Mówi się - dodałby recepcjonista konfidencjonalnie - że najbardziej interesują ją
mercedesy o dużej mocy silnika, zdolne uciągnąć zepsuty kombajn zbożowy.
Nie zastanawiając się wiele, przedstawiciel Wielkiego Handlu SA stanąłby przy
stoliku numer osiemdziesiąt sześć, przedstawiając się swym pełnym tytułem. Po godzinie
wzajemnych grzeczności i popijania coraz to droższych gatunków koniaków rozmowa, chcąc
nie chcąc, musiałaby zejść na problemy gospodarki rolnospożywczej.
W przeciwieństwie do wysokich urzędników i większości notabli Anna Karenina
okazałaby się osobą bardzo konkretną. Słysząc o traktorach, natychmiast zadeklarowałaby, że
gotowa jest kupić każdą ich ilość. Oczywiście, nie wszystkie naraz, ale, powiedzmy, pięć
sztuk na dobry początek, a potem stopniowo resztę. Jeśli będą to traktory z elektronicznym
wtryskiem paliwa, o przebiegu mniejszym niż sto tysięcy kilometrów, skłonna jest zapłacić
po osiem tysięcy dolarów za sztukę, zaliczka do uzgodnienia. I na dowód, że jej propozycja
jest jak najbardziej poważna, Anna Karenina dyskretnie otworzyłaby torebkę, w której
zobaczyłby na własne oczy bardzo dużo dolarów.
Oszołomiony nieco przedstawiciel Wielkiego Handlu SA poprosiłby o jeden dzień
czasu do obliczeń i namysłu. Niemniej, wiedziony zawodową ciekawością, zapytałby, gdzie i
komu zamierza ona sprzedać każdą ilość traktorów. Początkowo Anna Karenina krygowałaby
się z odpowiedzią, bo winna to być tajemnica handlowa, ale w końcu, po namowach, uległaby
kobiecej słabości zaimponowania mężczyźnie.
Zauważyłaby tytułem wstępu, że nomen omen, wielki handel wymaga
niekonwencjonalnego podejścia do każdego towaru, z czym przedstawiciel Wielkiego Handlu
SA skwapliwie by się zgodził. I otóż właśnie, wszyscy patrzą na traktor jak na maszynę do
orania albo, szerzej, na pojazd do ciągnięcia czegoś innego, szczególnie przydatny w
rolnictwie. Tymczasem można go potraktować abstrakcyjnie, bez związku ze strukturą
agrarną, areałem i zamożnością rolników. Ona na przykład, Anna Karenina, może kupić
każdą ilość traktorów po osiem tysięcy dolarów, z tym, że na dobry początek pięć sztuk, bo
spotkała ostatnio, nie dalej jak tydzień temu, Borysa Godunowa z Woroneża, który
powiedział jej, że chętnie kupiłby każdą ilość traktorów po dziewięć tysięcy dolarów, z tym,
że na dobry początek wziąłby pięć sztuk. A dlaczego on chce kupić tyle traktorów? Ponieważ
widział się ostatnio z Andriejem Rublowem z Odessy, który jest zainteresowany kupnem
każdej ilości traktorów po dziesięć tysięcy dolarów, z tym, że na początek chciałby pięć sztuk.
A dlaczego on - uprzedziłaby pytanie Anna Karenina - chce kupić tyle traktorów? Z nim
akurat nie będzie żadnych problemów, gdyż jego znajomości w świecie biznesu są
powszechnie znane i podziwiane.
Oczywiście, jak to w handlu, zawsze może znaleźć się czarna owca, która nie
dotrzyma umowy i ktoś inny na tym straci, a może nawet ogłosi w telewizji bankructwo. No
cóż, bankructwo to nie żadna nowość w świecie wielkich interesów.
- Zapewniam was jednak - zapewniłaby Anna Karenina - że taka czarna owca
spotkałaby się z potępieniem całego środowiska i nie byłaby brana pod uwagę w przyszłych
interesach, nie mówiąc już o nominacji do tytułu biznesmena roku. Ale to oczywiście
drobiazg w porównaniu z korzyściami, jakie może przynieść niekonwencjonalne spojrzenie
na traktory. Iluż ludzi znajdzie zatrudnienie przy ich załadunku i rozładunku! Jakże wzbogacą
się koleje państwowe! Deż kwitów i papierów będą musieli wypełnić biurokraci i
kontrolerzy! Ile podupadłych miast i miasteczek dozna dzięki tym transportom
podniecającego uczucia ożywienia gospodarczego!
- Tak to już jest - zakończyłaby sentencjonalnie Anna Karenina - że wszyscy
obcokrajowcy podziwiają przy każdej okazji wielkość Rosji, ale mało kto potrafi wyciągnąć z
tego praktyczne wnioski. A wystarczy spojrzeć na mapę, żeby się przekonać, jak długie są
linie kolejowe i w jak wielu rozchodzą się kierunkach. Ileż to mogłoby być transportów... Aż
łza się w oku kręci...
Następnego dnia rano przedstawiciel Wielkiego Handlu SA udałby się do pobliskiego
BiznesCenter, do którego wstęp kosztuje dziesięć tysięcy dolarów, aby połączyć się przez
satelitę ze wszystkimi znanymi sobie fabrykami traktorów. Wypytałby je o ceny, zniżki,
rabaty i wyprzedaże sezonowe, a następnie przeprowadziłby komputerową symulację
kosztów transportu w wariantach ziemiaziemia, ziemiapowietrze i ziemiawoda.
Przeanalizowałby też kursy walut na wszystkich giełdach i we wszystkich kantorach w ciągu
ostatnich trzech lat. Wyliczyłby cła z uwzględnieniem kosztów tranzytu we wszystkich
krajach sąsiadujących z Rosją oraz w tych, które mogą z nią sąsiadować w najbliższej
przyszłości. Sprawdziłby tabele opłat, dopłat i przedpłat, a ponieważ, jak zwykle, byłby
ostrożny, przejrzałby również taksy i taryfy. I wyszłoby mu, że w wariancie minimalnym
zysk ze sprzedaży pięciu traktorów wyniesie dwa i osiem dziesiątych procent, a w wariancie
optymalnym dwa i dziewięć dziesiątych procent.
Zachwycona wszechstronnością kalkulacji i zaistnieniem zysku już przy pierwszej
transakcji, centrala nakazałaby swemu przedstawicielowi podpisanie umowy, pobranie
zwyczajowej zaliczki i powrót do domu. W kierownictwie Wielkiego Handlu SA
zapanowałoby wielkie podniecenie. Na zebraniach dyrekcji nie raz i nie dwa przywoływano
by powiedzonko o zarzuconej wędce i rybce, która połknęła haczyk. Na odprawach dla sekcji
strategów handlowych mówiono by o zdobytym przyczółku i konieczności rozwinięcia
manewrów oskrzydlających.
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że radość w centrali Wielkiego
Handlu SA była uzasadniona. Jej przedstawiciel osiągnął to, co nagradza się awansem i
powszechnym szacunkiem: podpisał kontrakt w wielkim i nieznanym kraju. Czyż nie jest to
okazja do otwarcia szampanów, gratulacji i uścisków?
- Niestety, nie jest - odparłby sprzedawca sznurowadeł i pasty do butów z Charkowa,
gdyby przypadkiem takie pytanie mu zadano. Zachwyty nad zawartą umową przypominałyby
mu raczej egzotyczny i wielce zabawny taniec nad jakimś fetyszem. Czyż nie są bowiem
zabawni ludzie, którzy postanowili zdobyć biegun północny i za wart świętowania sukces
uznali włożenie w tym celu ciepłych butów? Nie, zawarcie umowy to nie jest żaden koniec,
ale zupełnie przeciwnie - skromniutki początek długiej i nieznanej drogi. A ponieważ
sprzedawca sznurowadeł czytywał w młodości poezję” więc po łyku czegoś mocniejszego
dodałby, że każda umowa handlowa jest tylko słabym i niepewnym swej przyszłości pąkiem,
z którego owszem, może rozwinąć się kwiat o pięknych barwach i kształtach, ale może być
też tak, że nie rozwinie się wcale, bo go zadepcze jakiś nieznajomy albo spadnie grad
śmiertelny.
Taka ostrożna prognoza nie wynika bynajmniej z przeświadczenia, że rosyjscy
kontrahenci to oszuści, po których można się spodziewać jedynie wszystkiego najgorszego.
Prowadziłem interesy w różnych krajach i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wszędzie w
równym stopniu natykałem się na ludzi, którzy całymi nocami myślą o oszukaniu
kontrahenta, jak i na takich, którzy w nocy śpią, w dzień zaś dotrzymują słowa. Różnica, jeśli
już, polega na sposobie - jedni oszukują w białych rękawiczkach, a inni gołymi rękami.
Cóż więc, jeśli nie oszukańczy kontrahent, może być przyczyną ostrożności
przewidywań sprzedawcy sznurowadeł? Otóż jest nią fakt, że w Rosji umowa handlowa w
żadnym wypadku nie jest wewnętrzną sprawą między kupującym a sprzedającym. Na jej
zawarcie czekają z błyskiem w oku wszyscy ci, którzy z racji zajmowanych stanowisk mogą
zadecydować o czymkolwiek, co bardziej lub mniej, pośrednio lub bezpośrednio wiąże się z
wykonaniem umowy. Urzędnicy i funkcjonariusze wszystkich szczebli.
Oczywiście, można powiedzieć, że nie ma takiego kraju, w którym nie narzekano by
na biurokrację. Wszędzie wymaga się nieskończonej ilości zezwoleń, pozwoleń i
zaświadczeń. Powszechne jest ubolewanie nad straconymi godzinami, dniami i miesiącami,
które spędza się w urzędach. Wszędzie też z zawiścią, ale i z podziwem patrzy się na tych,
którzy mają do urzędów odpowiednie dojścia, dzięki czemu skracają sobie czas oczekiwania.
Krócej więc lub dłużej, z łapówką albo bez, w końcu jednak zdobywa się wymagany przez
prawo papierek. I to jest, rzec można, biurokracja bierna, we wszystkich krajach taka sama.
Ale w Rosji istnieje jeszcze, nie związana z wymogami żadnego prawa, biurokracja
aktywna. Jest to powszechna, nieformalna działalność poszczególnych urzędników i
funkcjonariuszy, polegająca na wyszukiwaniu wszystkich tych, którzy nie muszą, ale mogliby
za coś zapłacić.
Jest rzeczą naturalną, że taksówkarz po to ma samochód, żeby wozić nim pasażerów i
dobrze na tym zarabiać, a sklepikarz po to ma sklep, żeby sprzedawać towar i też dobrze
zarabiać. Dlaczegóż więc z urzędnikiem czy funkcjonariuszem miałoby być inaczej’? Nie ma
on taksówki ani sklepu, ale ma pewną władzę, dzięki której też może dobrze zarabiać.
- Ale jakże to tak - wyrwało mi się kiedyś - przecież urzędnik dostaje pensję od
państwa.
- A dlaczego - zamyślił się pewien młody pop, który na każdym kroku uważnie
wsłuchiwał się w głos ludu - dlaczego taksówkarz nie wozi pasażerów po pięćdziesiąt rubli za
kilometr, tylko po sto? Gdyby woził po pięćdziesiąt, to zarabiałby tyle co urzędnik, ale on
wozi po sto, bo chce zarobić więcej. A dlaczego niby urzędnik ma być gorszy? Czy dlatego
tylko, że został urzędnikiem, ma być biedniejszy od taksówkarza czy sklepikarza, który,
nawiasem mówiąc, podnosi ceny cytrusów, jak mu się podoba? Wszyscy też dobrze wiedzą,
że taki taksówkarz skorzysta z każdej okazji i jak mu się trafi pijany albo nietutejszy, to
zażąda jeszcze więcej. Niby dlaczego urzędnik nie miałby skorzystać z okazji?
- Bo reprezentuje majestat państwa i mu nie wypada.
- Jaki znowu majestat? Majestat państwa to jest w Moskwie. To jest prezydent, rząd i
armia. To są osiągnięcia naukowców i sportowców, loty kosmiczne i nasze wielkie
terytorium. Cóż ma z tym wspólnego taki na przykład Chlestakow, który pracuje w
magistracie i najzwyczajniej w świecie dorabia do pensji? A przy tym wiadomo, że to dusza
człowiek i można ręczyć, że zostawi w spokoju emeryta czy zwykłego nauczyciela. No,
chyba że go coś bardzo przyciśnie.
Tak więc w tej, jakkolwiek patrzeć, sprzyjającej atmosferze trwają nieustanne
poszukiwania okazji. Czynią to celnicy na wszystkich granicach i na wszystkich lotniskach,
milicjanci wszystkich stopni i rodzajów służb, urzędnicy portowi, prokuratorzy, urzędnicy
skarbowi, municypalni i ministerialni, funkcjonariusze ochrony kolei, urzędowi weterynarze,
leśnicy, strażacy i któż tam jeszcze. Wspomagając się wzajemnie albo konkurując ze sobą,
poszukują jednego: towaru. Towar bowiem to materialny dowód, że gdzieś w pobliżu musi
znajdować się gotówka.
Nie może to być jednak każdy towar czy pierwszy lepszy towar. Musi to być towar
odpowiadający urzędniczej randze poszukującego. Ani za drogi, ani za tani, nie nazbyt
ważny, ale też nie byle co. Majora milicji z pewnością nie zainteresują dwie torby pasków
skórzanych, a tym bardziej skóropodobnych. To dobre dla kaprala. Natomiast funkcjonariusz
ochrony kolei, widząc dwadzieścia wagonów rudy uranu, może co najwyżej stanąć na
baczność, bo tu nie ma nawet o czym gadać, za wysokie progi.
Co innego, jeśli trafi się na przykład pięć traktorów jakiejś prywatnej firmy, najlepiej
zagranicznej, ale mało znanej, to znaczy takiej, która nie daje reklam w telewizji. Wtedy bez
specjalnych obaw można taki transport zatrzymać do wyjaśnienia. Jeśli okaże się, że papiery
są w zasadzie kompletne, to przecież nie znaczy, że muszą być autentyczne. A badanie
autentyczności to, jak wiadomo, nie jest prosta sprawa i wymaga czasu. Zawiadomiony
właściciel, chcąc przyspieszyć procedurę, zacznie się oczywiście chwalić swoimi kontaktami
z różnymi osobistościami. Ale Rosja to nie Belgia, gdzie się wszyscy znają, więc przywołane
przez niego nazwisko deputowanego z Petersburga niewiele powie celnikowi na granicy z
Chinami. Wnikliwe sprawdzanie autentyczności papierów może zatem potrwać trzy dni,
może tydzień, a nawet i miesiąc - to zależy, kiedy właściciel przypomni sobie i wprowadzi w
życie znaną zasadę, która mówi, że czas to pieniądz.
Mając więc przed sobą perspektywę ciągłego uiszczania niespodziewanych opłat o
nieznanej wysokości, rosyjski handlowiec sceptycznie podchodzi do każdej umowy, a wielka
radość z powodu samego jej zawarcia wydaje mu się zabawna i egzotyczna. Stąd też wynika i
to, że rosyjski biznesplan niewiele ma wspólnego z biznesplanami germańskimi czy też
anglosaskimi, które opierają się na założeniu, że wszystko wiadomo i że dwa plus dwa równa
się cztery. Przygotowane przez Anglika czy
Niemca wyliczenia opłacalności Rosjanin umieściłby co najwyżej w aneksie,
zaznaczając przy tym, że przedstawione liczby w dowolnej chwili mogą się zmienić o
dowolny procent.
Szacując rzeczywistą opłacalność jakiegokolwiek kontraktu, rosyjski handlowiec musi
sobie przede wszystkim wyobrazić, na kogo może się natknąć transportowany przez Rosję
towar i co z tych spotkań może wyniknąć. Jeśli będzie on przywieziony statkiem,
przeładowany w porcie na kolej, a następnie, pięć tysięcy kilometrów dalej, na dwadzieścia
ciężarówek, które rozjadą się w różnych kierunkach, to jest jasne, ze można to wszystko
rozpisać na kosztowny serial detektywistyczny. Zresztą, to zależy od wyobraźni autora:
równie dobrze może to być horror albo komedia pomyłek. Tak czy owak, rosyjski binesplan
to twór czysto artystyczny.
Wielkie pudło
Odwiedziłem kiedyś w Moskwie znajomych Rosjan, którzy zajmowali się handlem
komputerami. Nie był to zwykły handel hurtowy, a przeciwnie - wysoce zindywidualizowany.
Zatrudniali oni dwóch siedemnastolatków - geniuszy komputerowych, którzy potrafili
przewidzieć, jakie będą kolejne kroki w ewolucji sprzętu komputerowego. Dokładnie je
opisywali, a ich szefowie, czyli moi znajomi, wręczali te opisy ludziom godnym zaufania,
którzy dużo podróżowali po świecie, prosząc ich, aby się rozglądali, czy podobny sprzęt już
się gdzieś pojawił. W międzyczasie szukali klientów i bez trudu ich znajdowali, bo wielu było
już Rosjan pragnących posiąść najnowsze i najdroższe cudo techniki. Merkantylną podstawą
tego przedsięwzięcia było zarządzenie prezesa rosyjskiego urzędu ceł, zezwalające każdemu
na przywóz jednego komputera bez żadnych ceregieli, czyli bez cła.
Na zakończenie wizyty, w dowód zaufania, znajomi wręczyli mi kilkustronicową
charakterystykę modelu komputera, który powinien się gdzieś pojawić lada chwila.
Przyznam, że potraktowałem to wszystko jako zabawną ciekawostkę.
Chyba tydzień później pojechałem do Wiednia, gdzie byłem umówiony na jakieś
trudne rozmowy handlowe w jednej z tamtejszych kawiarni. Ponieważ zakończyły się one
nadzwyczaj szybko i pomyślnie, więc w dobrym nastroju odwiedziłem przy okazji jedno z
tamtejszych laboratoriów farmaceutycznych i na tak zwanym pniu sprzedałem osiem gramów
jadu żmii po pięćset dolarów za gram, co wprawiło mnie w jeszcze lepszy nastrój. I wtedy
właśnie, spacerując nad Dunajem, przypomniałem sobie niedawną rozmowę o komputerach.
Zadzwoniłem do moskiewskich znajomych i upewniłem się na wstępie, że od czasu
naszej rozmowy nie nastąpił żaden nowy krok w ewolucji komputerów. Zapewnili mnie
również, że mimo upływu tygodnia, zarządzenie prezesa urzędu ceł nadal obowiązuje. Z
rozmowy o szczegółach handlowych mogłem wywnioskować, że jeśli przywiozę to, co
potrzeba, to zawartość mojego portfela zwiększy się odalsze kilka tysięcy dolarów. Próbując,
jak zwykle, przewidzieć wszelkie trudności, na które mogę się natknąć w Rosji, zupełnie nic
nie przychodziło mi do głowy. Wyglądało na to, że będzie to moja pierwsza całkowicie
bezbolesna rosyjska transakcja.
Pożądany komputer odnalazłem i kupiłem w ciągu dwóch dni, a trzeciego dnia, w
piątek wieczorem, wylądowałem w Moskwie na lotnisku Szeremietiewo. Po wyjściu z
samolotu załadowałem jakoś na wózek to swoje wielkie pudło i zielonym pasem ruszyłem do
wyjścia. Zielony pas, dla tych, którzy nie mają nic do oclenia, namalowano zresztą całkiem
niedawno. Złośliwi twierdzili, że dotychczas brakowało zielonej farby, ale myślę, że rzecz
musiała mieć głębsze uzasadnienie. Przypuszczalnie na podstawie wieloletnich obserwacji
stwierdzono definitywnie, że jednak zdarzają się ludzie uczciwi. Gdy jako ostatni z pasażerów
mojego samolotu doszedłem do drzwi prowadzących na halę ogólną, stojący przy nich celnik
zapytał mnie z nudów i chyba z ciekawości, co takiego mam w tym pudle. Odpowiedziałem,
że komputer, a on wyraził przypuszczenie, że pewnie na sprzedaż. Dla zwykłej, niewinnej
przekory odrzekłem, że tym razem nie na sprzedaż, ale w podarunku.
- To w takim razie musisz być bardzo bogaty - wyraził kolejne przypuszczenie.
- A owszem, jestem - potwierdziłem.
- To może i ja się wzbogacę - zagadnął zaczepnie.
- Nie tym razem - odparłem z uśmiechem.
Być może w moim uśmiechu zbyt dużo było pewności siebie, a może nawet nuta
niedopuszczalnego lekceważenia w każdym razie celnik kazał mi się zatrzymać, przywołał
swoich dwóch kolegów i nieprzyjaznym już tonem zakomunikował, że mój bagaż zostaje
odwieziony do przechowalni w celu sprawdzenia zawartości.
Czując po zmianie tonu, że i sto dolarów już nic nie pomoże, a nawet może
zaszkodzić, zapytałem mimo wszystko, dlaczego nie zrobią tego natychmiast. Usłyszałem w
odpowiedzi, że nie ma na to czasu, gdyż właśnie kończy się dyżur, a poza tym takie wielkie
pudło ma prawo otworzyć tylko naczelnik, który będzie w poniedziałek.
Cóż więc mogłem uczynić? Odebrałem pokwitowanie i pojechałem do miasta. Cały
weekend mogłem poświęcić na wypoczynek.
W poniedziałek, skoro świt, pojechałem na lotnisko, które oddalone jest od miasta o
dobrych trzydzieści kilometrów. Godzinę zajęło mi ustalenie, kto może coś wiedzieć w
sprawie zatrzymanego komputera. Gdy trafiłem w końcu do właściwego pokoju, oświadczono
mi, że rzeczywiście jest taka sprawa, ale może się nią zająć tylko naczelnik, który będzie w
pracy najprawdopodobniej w środę.
- No dobrze, poczekam - powiedziałem ugodowo właściwie sam do siebie i wróciłem
do miasta.
W środę poinformowano mnie, że naczelnik wyjechał w delegację i wróci w
przyszłym tygodniu. Gdy zapytałem o jego zastępcę, usłyszałem, że nie ja będę decydował o
tym, kto się moją sprawą zajmie. Poprosiłem więc o przedstawienie przepisu, który wyraźnie
stwierdza, że wielkie pudła może otwierać tylko naczelnik. Wywołało to ogólne zdziwienie,
po czym dano mi niedwuznacznie do zrozumienia, że takimi uwagami mogę tylko pogorszyć
swoją sytuację. Po chwili wahania zastosowałem się do tej sugestii i w milczeniu opuściłem
pokój, a następnie lotnisko.
Ponieważ przyleciałem wtedy do Moskwy tylko w związku z komputerem, nie
mogłem dłużej czekać. Następnego dnia złożyłem w kancelarii lotniskowego urzędu celnego
pismo, w którym domagałem się wyjaśnienia całej sprawy i zwrotu zatrzymanego komputera.
Miła urzędniczka nie bardzo wiedziała, jak to moje pismo zakwalifikować: czy jest to
zażalenie, prośba, czy też podanie. W końcu, po namyśle, wpisała do swego dziennika:
„zapytanie” i poradziła mi przyjaźnie, żebym od czasu do czasu dowiadywał się, co słychać.
Godzinę później siedziałem już w samolocie lecącym do Polski.
Po dziesięciu chyba dniach na mój warszawski adres przyszło pismo, w którym
informowano mnie, że dopuściłem się przemytu o znacznej wartości, w związku z czym
komputer ulega konfiskacie. Nie podawano żadnej podstawy prawnej ani numeru sprawy. Nie
informowano o jakiejkolwiek możliwości odwołania się ani nie było podpisu. Dwa zdania na
zwykłej kartce papieru, na której ktoś przystawił pieczątkę urzędu celnego Szeremietiewo.
Gdy po kilku dniach ponownie zawitałem do Moskwy, pierwsze kroki skierowałem do
znanego mi już pokoju w urzędzie celnym. Zanim zdążyłem się odezwać, powiedziano mi, że
informacji udziela wyłącznie kancelaria. Zaszedłem więc do kancelarii, a tam miłe panie
urzędniczki ze współczuciem w oczach przekazały mi poufną w zasadzie wiadomość, że
sprawę komputera przejął wydział do walki z kontrabandą.
Zabrzmiało to dość groźnie, więc wracając kolejny raz z pustymi rękami do miasta,
postanowiłem, że przed podjęciem jakichś nowych, być może pochopnych, kroków należy
zasięgnąć porady fachowca. Radca prawny w ambasadzie polskiej stwierdził, że moje słuszne
przekonanie o własnej niewinności nie ma w takim przypadku żadnego znaczenia. Liczy się
kwalifikacja prawna czynu, którą otrzymałem na piśmie, niechby i bez podpisu. A za taki
postępek - radca sięgnął po kodeks karny - grozi kara od pięciu do ośmiu lat więzienia z
zsyłką albo bez. Zsyłka, jako kara dodatkowa, zostanie orzeczona, jeśli nie wywrę na sędziach
korzystnego wrażenia. Mówiąc to, radca z pewnym niesmakiem zerkał na moją flanelową
koszulę, po czym wstał i odprowadził mnie do drzwi. Przy pożegnaniu, mimo że byliśmy w
pokoju sami, pochylił się i szepnął mi na ucho, że najlepiej zrobię, jeśli przez nikogo nie
zauważony odlecę do Warszawy.
Znajomi Rosjanie przyglądali się moim poczynaniom z troską i politowaniem. Można
powiedzieć, że sprawiałem im pewien zawód, ponieważ sądzili, że jak na obcokrajowca,
całkiem nieźle znam już Rosję, a więc szybko i po męsku pogodzę się ze stratą. Walka o
odzyskanie komputera, który zniknął w czeluściach urzędu celnego, była dla nich oczywistym
marnowaniem czasu i pieniędzy. Mogła spowodować również to - o czym mówili ze
szczególną żałością - że nie będzie już można pokazać się na Szeremietiewie w moim
towarzystwie.
Ich bezgraniczna uległość nieco mnie zdenerwowała, choć pomocy mi nie odmawiali.
Gdy postanowiłem odwiedzić jeszcze kilku miejscowych adwokatów, Tamara, najbardziej w
naszych rozmowach sceptyczna, zobowiązała się załatwić mi książkę telefoniczną, żebym
mógł spisać adresy i telefony zespołów adwokackich. Poszukiwania zajęły jej trzy dni i, jak
przyznała, zakończyły się powodzeniem tylko dzięki temu, że spotkała przypadkiem
znajomego ze studiów, który pracował w ministerstwie rybołówstwa.
Idąc za radą Tamary, wybrałem te kancelarie, które miały swoje siedziby w okolicach
słynnego hotelu National i na Krasnoj Presni. Tamara uważała bowiem, że jeśli ktoś jest w
stanie załatwić sobie lokal w samym centrum miasta, to znaczy, że ma znajomości w
odpowiednio wysokich sferach. A w moim przypadku jest to rzecz najważniejsza, a właściwie
jedyna, jakiej mi potrzeba.
Początek pierwszej wizyty zdawał się tę teorię potwierdzać. Przyjął mnie starszy
wiekiem, energiczny adwokat, który swoim sposobem mówienia wywoływał wrażenie, że
najcięższe nawet sprawy załatwia nie wychodząc ze swego gabinetu. Gdy jednak
przedstawiłem mu szczegóły, których, prawdę mówiąc, nie było za wiele, rozłożył ręce i
stwierdził z rozczarowaniem, że przychodzę do niego zbyt wcześnie. Należy poczekać na
zaistnienie jakiegokolwiek pisma oficjalnego. Pozna się wówczas nazwiska sygnujących
sprawę urzędników, a tym samym ich przełożonych. Dopiero wtedy, w zależności od ich
rangi, będzie można wybrać odpowiednią taktykę działania. Podając mi rękę na pożegnanie,
zalecił cierpliwość.
Jeden adres wykreśliłem z karteczki i poszedłem pod następny. Sekretarka już na
wstępie odniosła się do mojej sprawy z powątpiewaniem, mówiąc, że nikt w jej zespole
specjalizacji celnej nie posiada. Adwokat, który akurat przyszedł do pokoju sekretarki po
łyżeczkę do herbaty, potwierdził jej słowa i wyjaśnił, że przepisy celne zmieniają się tak
często, iż żaden normalny prawnik nie jest w stanie za nimi nadążyć.
Zresztą, gwoli ścisłości, adwokatura nie zajmuje się potyczkami obywateli z urzędami.
Jeśli zaś chodzi ozredagowanie jakiejś skargi, to powinienem się zwrócić do biura pisania
podań.
Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, odwiedziłem jeszcze jedną kancelarię. Adwokat,
który mnie przyjął, ku mojemu zdumieniu zaczął mnie dogłębnie wypytywać o szczegóły
całej sprawy. Interesowała go marka i cena komputera, oraz to, czy przywiozłem go
prywatnie, czy też służbowo. Pytał, czy posiadam zarejestrowaną firmę i czy zajmuje się ona
tylko importem, czy też eksportem. Ciekawiło go również, jak często przyjeżdżam do
Moskwy i czy jest to moja pierwsza tego typu sprawa. Już miałem zamiar mu przerwać i
zapytać ze swej strony, jakiego wywiadu jest agentem, gdy w tej właśnie chwili, kończąc
litanię pytań, oświadczył, że nie jest agentem żadnego wywiadu. Pragnął jedynie dokładnie
poznać tło i okoliczności mojej sprawy, która, jego zdaniem, nie kwalifikuje się do porady
prawnej, a jedynie życiowej. A z tego, co usłyszał, wynika, że najlepiej zrobię, jeśli przez
nikogo nie zauważony polecę do Polski i jakiś czas tam pomieszkam.
Nie mając wsparcia ze strony adwokatury, pojechałem następnego dnia do głównego
urzędu ceł, żeby złożyć zażalenie na oddział celny lotniska Szeremietiewo, który dopuścił się
wobec mnie czynów niezrozumiałych, a do tego nie reaguje na złożone w nim zażalenie.
Pracownica sekretariatu, po dokładnym zapoznaniu się z treścią mojej skargi, wiedząc już, że
jestem obcokrajowcem, zapytała, na jaki adres przysłać ewentualną odpowiedź: polski czy
rosyjski? Odparłem bez zastanowienia, że na rosyjski, bo tak przecież będzie szybciej.
- Oj, widzę, że nie poznaliście jeszcze dobrze Rosji - zadumała się na chwilę
sekretarka. - Lepiej podajcie adres polski, to sprawa nabierze charakteru międzynarodowego i
wtedy idziecie mogli liczyć na szybką odpowiedź.
- No dobrze, niech tak będzie, jak mówicie - odrzekłem nieco zmieszany swoją
naiwnością.
Planowany już wcześniej wyjazd do Polski przełożyłem o dwa dni, gdyż znajomi
Rosjanie, poprzez innych swoich znajomych, umówili mnie na dwa spotkania z ludźmi, dla
których ponoć nie było takiej sprawy na Szeremietiewie, jakiej nie mogliby załatwić.
Pierwszy z nich wyznaczył mi spotkanie w tak okropnej spelunie, że zanim się z nim
przywitałem, wiedziałem już, że nic z tego nie będzie. Kiedy więc zaczął od tego, że ma
brata, który służył w armii z pewnym celnikiem, zamówiłem po piwie i zmieniłem temat.
Porozmawialiśmy chwilę o ogólnym bałaganie, zapłaciłem rachunek i wróciłem do domu.
Drugi prezentował się z daleka jak dyplomata, ale gdy przyjrzałem mu się bliżej,
odniosłem wrażenie, że garnitur ma z teatralnej wypożyczalni. Z pewnością siebie
zawodowca powiedział na wstępie, że odzyskanie komputera będzie mnie kosztowało połowę
jego wartości, a zaliczka wynosi tysiąc dolarów.
- Nic z tego - odrzekłem i zaproponowałem zrzutkę po dwa dolary. Wypiliśmy po
małej wódce, porozmawialiśmy o ogólnym bałaganie, a na pożegnanie wymieniliśmy
wizytówki.
Następnego dnia, przez wszystkich zauważony, wsiadłem do samolotu i odleciałem do
Warszawy. Chyba tydzień później znalazłem w skrzynce pocztowej list ze stemplem
rosyjskiego głównego urzędu ceł. Rozdzierając kopertę, z uśmiechem wspomniałem teorię
sekretarki o wyższości adresu zagranicznego nad miejscowym. Mina mi jednak zrzedła, gdy
przeczytałem zawartość. W jednym zdaniu informowano mnie uprzejmie, że moja skarga na
oddział celny Szeremietiewo została przekazana do oddziału celnego Szeremietiewo.
Po następnych dziesięciu dniach ponownie znalazłem się na moskiewskim lotnisku i
już w hali przylotów spotkałem znajomą celniczkę, która mnie uprzedziła, że nie mam po co
iść do biura, ponieważ w mojej sprawie nic się nie zmieniło.
Wbrew wszystkiemu wiadomość ta wcale nie wpłynęła na mnie demobilizująco.
Raczej przeciwnie. Jadąc do miasta, doszedłem do wniosku, że tylko częstymi wizytami
wywrę na urząd odpowiedni nacisk psychologiczny. I już następnego ranka zostałem niejako
zmuszony wprowadzić ten plan w życie, gdyż dobrzy znajomi poprosili mnie o podwiezienie
na lotnisko.
Panie z sekretariatu urzędu celnego, do którego niezwłocznie zajrzałem, mówiąc mi
to, czego się spodziewałem, miały jednak jakieś niewyraźne miny. Wyglądały na zakłopotane,
a ich wzrok był jakby współczujący. W końcu jedna z nich wzięła mnie na bok i poradziła,
żebym niepotrzebnie nie tracił czasu na przyjazdy tutaj, gdyż moją sprawą zajęła się
Pietrowka.
Na dźwięk tego słowa natychmiast stanęło mi przed oczyma wszystko to, co mogłem
sobie wyobrazić na podstawie rozmów z Rosjanami. Pietrowka to piekło, apokalipsa i koniec
świata. To bezwzględna prokuratura, więzienie, najcięższe zbrodnie, lochy, dyby i wymyślne
tortury.
Szybko się jednak opanowałem i mimo tych wszystkich, prawidłowych, skojarzeń
postanowiłem, że na Pietrowkę również pojadę.
Okazało się, że nie jest to żadne ponure gmaszysko, ale całkiem przyjemnie
wyglądający pałacyk. Przemknęła mi nawet przez głowę myśl, że muszą w nim pracować
sami dobrzy ludzie. Jednakże już na przedpolu, przy bramie, zatrzymał mnie dobrze
uzbrojony strażnik, wypytując obcesowo, kim jestem i po co tu przyszedłem. Odparłem, że
szukam człowieka, który zajmuje się moją sprawą, a sprawa polega na przywiezieniu
komputera. Taka odpowiedź niezbyt go chyba zadowoliła, gdyż zaczął coś niewyraźnie
perorować, z czego zrozumiałem jedynie, że mam się wynosić, bo tutaj nie przychodzi się z
wizytami towarzyskimi. Tutaj się jest wyłącznie wzywanym.
- W takim razie poproszę w sekretariacie, żeby wysłano mi wezwanie - zagadnąłem
pojednawczo, ale strażnik gwałtownie zastąpił mi drogę i omal nie doszło do przepychanki.
Wobec przewagi jego uzbrojenia musiałem się wycofać.
Dwa dni później, mając wolne przedpołudnie, pojechałem na lotnisko i zupełnie
beznamiętnym tonem opowiedziałem urzędniczkom celnym, że byłem na Pietrowce, ale ze
względów formalnych nie zostałem przyjęty. Widząc, że nie przestraszyłem się wizji tortur i
nadal wykazuję się uporem i determinacją, urzędniczki potraktowały mnie tym razem z
wyraźnymi już oznakami sympatii. Wręczyły mi papier kancelaryjny, posadziły przy
oddzielnym stoliku, zrobiły herbatę i powiedziały, żebym wszystko jeszcze raz dokładnie
opisał.
Napisałem kilkanaście stron, odtwarzając krok po kroku, szczegół po szczególe,
łącznie z tym, że celnik, który mnie owego feralnego dnia zatrzymał przy wejściu do hali
ogólnej, miał przekrzywioną czapkę, rozpięte guziki i znudzony wyraz twarzy. W części
teoretycznoprawnej pisałem, że pod pojęciem kontrabandy o dużych rozmiarach można i
należy rozumieć na przykład konwój ciężarówek wypełnionych kamieniami szlachetnymi,
które zamiast przez prawidłowo oznaczone przejście graniczne, próbują się przedostać
bocznymi ścieżkami, a jak nie ma ścieżek, to pędzą na przełaj. Na dodatek schwytani w
czasie nocnego odpoczynku kierowcy nie mają przy sobie żadnych papierów - ani
paszportów, ani tym bardziej faktur z odpowiednimi pieczątkami. I to jest bez wątpienia
przestępstwo. Natomiast opisany wcześniej sposób przywozu jednego, jak najbardziej
dozwolonego komputera należy uznać za podręcznikowy przykład szacunku dla państwa i
prawa.
Po wspólnym wysłuchaniu całości tego elaboratu, co zajęło dobre dwadzieścia minut,
miłe panie urzędniczki pochwaliły moją umiejętność posługiwania się językiem rosyjskim,
jak też zwróciły przychylną uwagę na występujące w tekście elementy literatury
przygodowej. Oświadczyły całkiem spontanicznie, że zrobią wszystko, aby ta moja nowelka
nie zaginęła gdzieś w szufladach. W sympatycznej atmosferze uzgodniliśmy na koniec
wizyty, że od czasu do czasu będę się dowiadywał, co słychać.
I rzeczywiście tak było. Przez następne tygodnie co kilka dni, czy to przypadkiem, czy
specjalnie, w każdej niemal wolnej chwili odwiedzałem sekretariat i wypytywałem o nowości.
Pytałem też przy okazji o zdrowie, o zarobki i sytuację rodzinną, a jeśli wypadały imieniny
którejś z pań, przynosiłem drobne prezenty. Pracownice sekretariatu rewanżowały się,
zaparzając w imbryku herbatę, częstując mnie herbatnikami i pozwalając zapalić przy tym
papierosa. W powracających rozmowach o komputerze rozumiały moje zniecierpliwienie, a
czasami nawet, wspólnie ze mną, bywały oburzone. Zdarzało się też, że czytały mi horoskopy
z pism ilustrowanych i opowiadały swoje prorocze sny.
Każde jednak spotkanie kończyło się smutną konstatacją, że nie można zrobić nic
innego, jak tylko czekać.
Podczas jednej z takich wizyt spotkałem młodą i ładną Jugosłowiankę, która przyszła
do urzędu w identycznej sprawie: też przyleciała samolotem, też miała ze sobą komputer i też
zagadnął ją nudzący się celnik, a ona uśmiechnęła się nazbyt butnie. Opowiedziałem jej
szczegółowo o moich doświadczeniach, po czym wdaliśmy się w miłą pogawędkę, bo
dziewczyna rzeczywiście była ładna. Przy pożegnaniu wymieniliśmy numery telefonów,
obiecując sobie spotkanie w razie konieczności. Zadzwoniła po kilku dniach, proponując mi
spotkanie z prawnikiem, którego poleciła jej pracująca w ambasadzie rodzina. Okazało się,
wbrew moim przypuszczeniom, że nie był to żaden ustosunkowany wyjadacz, ale zupełnie
młody człowiek, który dopiero co skończył studia i praktykował w jakimś zespole
adwokackim. Na pierwszy rzut oka było więc widać, że głównym jego atutem jest zapał.
Zapytany przeze mnie o sposób, w jaki zamierza zabrać się do sprawy, odpowiedział bez
wahania, że najpierw wyśle kilka stanowczych listów do coraz to wyższych instancji. Gdy z
powątpiewaniem pokręciłem głową, zaczął mnie przekonywać, ze list listowi nierówny. Na
dowód swego twierdzenia wyjął z teczki papier firmowy, na którym zamierzał napisać swoje
listy. Rzeczywiście budził on respekt. Nazwa zespołu adwokackiego wydrukowana była
wielką, czarną czcionką, obok widniały odpowiednio wytłuszczone nazwiska adwokatów,
poprzedzone tytułami naukowymi, a sam papier był najprzedniejszego gatunku.
Ponieważ młody ten człowiek okazał się niezwykle sympatyczny, a zapytany o
honorarium, wymienił jakąś nieznaczną sumę, zgodziłem się, żeby występował w moim
imieniu. To samo uczyniła zresztą wcześniej młoda Jugosłowianka. Zapisałem mu swoje
adresy i telefony kontaktowe i życzyłem powodzenia. Wkrótce potem zaczęły się wakacje.
Pod koniec sierpnia, cztery miesiące po nieszczęśliwym incydencie na lotnisku, na
mój warszawski adres przyszło znane mi już z widzenia pismo. Informowano w nim, że
zostałem oczyszczony z zarzutu kontrabandy o dużych rozmiarach. W związku z powyższym
skonfiskowany wcześniej sprzęt komputerowy podlega zwrotowi. Dwa zdania, bez podpisu,
na zwykłym kawałku papieru, na którym ktoś przystawił pieczątkę urzędu celnego
Szeremietiewo.
Gdy na początku września wylądowałem w Moskwie, pierwsze swe kroki, jak zwykle,
skierowałem do pokoju znajomych celniczek. Tym razem jednak po to, aby podzielić się
dobrą nowiną. Kupiłem kwiaty, a panie, szczerze uradowane, zaraz przygotowały herbatę i
ciasteczka. W radosnej atmosferze wspominaliśmy wspólnie przebytą drogę, podkreślając co
rusz, że nikt z naszego grona ani przez chwilę nie wątpił w szczęśliwe zakończenie. Trwało to
wszystko chyba z godzinę, po czym udałem się do przechowalni po odbiór swojego wielkiego
pudła.
Dyżurujący celnik po przeczytaniu pisma poprosił o wszystkie możliwe dokumenty i
skrupulatnie je przeglądał, po czym udał się na zaplecze. Wyszedł po pięciu minutach,
mówiąc, że sprawa jeszcze trochę potrwa. Po półgodzinie wyszło dwóch innych celników i
jeden z nich, patrząc na mnie stalowym wzrokiem, oświadczył, że komputer mogę odebrać
tylko pod warunkiem, że wraz z nim odlecę natychmiast do Polski albo dokądkolwiek za
granicę. Nie czekając na moją odpowiedź, zapytał konkretnie:
- Bierzesz go więc, czy nie bierzesz?
W tej krótkiej chwili musiałem zrozumieć, że wszelkie dywagacje o legalności nie
mają najmniejszego sensu. Zostałem oczyszczony z zarzutu kontrabandy i miałem
niepowtarzalną szansę odzyskać swoją własność. Po sekundzie wahania zwróciłem więc tylko
uwagę, że z braku pieniędzy wolałbym pojechać pociągiem.
- Tu przyleciałeś, stąd odlecisz - padła równie konkretna odpowiedź.
Kiedy pod wieczór wylądowałem w Warszawie, nie pojechałem nawet do domu, ale
prosto na dworzec kolejowy i wsiadłem, wraz z wielkim pudłem, do pierwszego pociągu
jadącego do Moskwy. Po dwudziestu czterech godzinach, przez nikogo nie niepokojony,
dotarłem do swojego moskiewskiego mieszkania.
Rankiem zadzwoniłem do znajomych zajmujących się zindywidualizowanym handlem
komputerami. Niestety, w międzyczasie ewolucja komputerowa uczyniła niejeden, ale chyba
z pięć kroków w rozwoju, więc zawartość mojego pudła staniała, rzekłbym, w sposób
znaczny.
Trudno powiedzieć, ile straciłem na całej tej transakcji, bo musiałbym przecież
doliczyć wszystkie koszty dodatkowe. A gdyby nawet znalazł się taki rachmistrz, który
potrafiłby je zliczyć, to zażyczyłby sobie z pewnością jakiegoś niebotycznego honorarium.
Wolałem więc poprzestać na konstatacji, że handel komputerami nie jest zbyt opłacalny, gdyż
za szybko się one rozwijają.
Spotykając później znajomych Rosjan, którzy moją walkę o komputer uważali za
szaleństwo, z pewną satysfakcją opowiadałem im o zakończeniu sprawy. Do niczego ich to
jednak nie przekonało. Uważali po prostu, że odzyskałem swój komputer tylko dzięki temu,
że trafiłem na prawnika, który był zbyt młody, żeby wiedzieć, iż z urzędem celnym nigdy się
nie wygra.
Kawior
Różne pretensje mogą mieć Rosjanie do Napoleona Bonapartego, ale jedno muszą mu
przyznać - to właśnie dzięki jego krwawej kampanii moskiewskiej kawior pojawił się na
europejskich stołach.
Można się bowiem domyślać, że wypytywani po powrocie o wojenne wrażenia
francuscy generałowie, jak wszyscy Francuzi po długiej podróży, koncentrowali się w swych
salonowych opowieściach na częstotliwości i jakości posiłków, które przyszło im w Rosji
spożywać. Gdyby wojnę wygrali, ich opowieści niewątpliwie byłyby pełne wyższości i
lekceważenia. Jednakże w sytuacji, gdy jakiekolwiek wzmianki o własnych talentach
taktycznowojskowych musiały zabrzmieć groteskowo, tym bardziej i w dwójnasób skupiać
się musieli na sprawach gastronomicznych.
Kawior, na który natknęli się w Rosji, został więc wyniesiony pod niebiosa tak
gorliwie i tak przekonywająco, że po pewnym czasie mogło się wydawać, iż moskiewska
wyprawa, choć nie przyniosła zdobyczy terytorialnych, to na pewno dokonała epokowego
odkrycia, jeśli idzie o wrażenia smakowe. Niedowiarkom opowiadano prawdopodobnie o
samym Napoleonie, który podczas kolacji po jakiejś tam bitwie skosztował kawior osobiście i
na oczach wszystkich poprosił najpierw o repetę, a potem o kilka porcji na wynos. Musiało to
wszystko brzmieć wiarygodnie, bo wychwalanie kawioru stało się wkrótce dla Francuzów
niemal patriotycznym obowiązkiem. Krążyły plotki, anegdoty i różne niestworzone historie.
W kwiecistych oracjach posuwano się nawet do przyrównywania kawioru do eliksiru
młodości i cudownego lekarstwa na wszystko. Przekazywane z salonu do salonu coraz to
bardziej upiększane wieści przerodziły się niepostrzeżenie w falę rusofilstwa, która, emanując
z Paryża, ogarniała kolejne europejskie dwory, pozostając w nich na wiele lat, a w niektórych
nawet do dzisiaj.
Sprawy zaszły tak daleko, że nawet znacznie później każdego, kto próbował twierdzić,
że równie dobry jest kawior z innych, nierosyjskich ryb, uznawano za wroga Francji i
Francuzów. Takie twierdzenie zawsze bowiem będzie równoznaczne z podaniem w
wątpliwość nie tylko sensu napoleońskiej wyprawy, ale przede wszystkim niezbywalnego
prawa Francuzów do rozstrzygania, co jest, a co nie jest godne podniebienia białego
człowieka. Tak więc, w imię zachowania przyjaznych stosunków z Francją, przyjęto
definitywnie i raz na zawsze, że najlepszy jest kawior rosyjski.
Wypada zaznaczyć, że od samego początku całe to uwielbienie dla kawioru podszyte
było, jak to u Francuzów, odrobiną hipokryzji. Na publiczne jego zachwalanie można było
sobie pozwolić tylko dlatego, że w żaden sposób nie zagrażał on głębokiemu przeświadczeniu
o absolutnej najlepszości francuskiej kuchni.
Cóż to bowiem jest kawior? Jest to, jakkolwiek patrzeć, zwykła, surowa ikra i fakt, że
pochodzi od dziwnej i rzadkiej ryby zwanej bieługą, niczego tu nie zmienia. Można go podać
co najwyżej jako przystawkę, przekąskę, hors d’oeuvre, ale w żadnym wypadku nie jest to
danie, nie mówiąc już o potrawie. Nie ma w kawiorze żadnej głębokiej myśli kulinarnej, nie
widać w nim ani cywilizacji, ani wielowiekowej tradycji kucharskich mistrzów.
Nieprzypadkowo mówiło się o kawiorze i tylko o kawiorze, ale nigdy nie wspominało się w
związku z nim rosyjskiej kuchni. Nazywano go smakołykiem, rarytasem czy wniebowziętą
pysznością, ale na pewno nie arcydziełem sztuki kucharskiej. I im bardziej zdawano sobie
sprawę, że jest i pozostanie najznakomitszym, ale tylko dodatkiem, tym namiętniej go
adorowano. Spełniał zresztą wszystkie wymogi idealnego obiektu pożądania - było go mało,
był bardzo drogi i pochodził z kraju, którego się wszyscy bali. I, prawdę mówiąc, nic się w tej
materii przez dwa stulecia nie zmieniło.
Nie ma dzisiaj takiej możliwości, żeby jakikolwiek obcokrajowiec, nawet najbardziej
nieobyty kulinarnie, przyjeżdżając do Rosji, nie dowiedział się o istnieniu kawioru. Nawet
jeśli nie zamieszka w hotelu, nie pójdzie ani razu do restauracji, nie wejdzie do żadnego
sklepu spożywczego i w ogóle do nikogo się nie odezwie, bo przyjechał tylko popatrzeć, to i
tak o kawiorze w końcu się dowie. Jadąc bowiem z powrotem, zostanie wypytany na granicy
o cztery sprawy: broń, narkotyki, złoto i kawior. Przypuszczalnie zacznie się w tym
momencie zastanawiać, jakaż to cecha wspólna łączy te przedmioty, ale widząc stalowy
wzrok celnika, zrozumie, że na pewno za wszystkie grozi taka sama kara. I właśnie takie
skojarzenie okaże się najbardziej trwałym.
Od tej pory, gdziekolwiek zostanie poczęstowany choćby szczyptą kawioru - na
bankiecie czy na imieninach u teściowej - będzie miał wrażenie, że zjada coś bardzo
ważnego. I niejako automatycznie przyrówna w myślach teściową do przemytnika
narkotyków, handlarza bronią albo podejrzanego jubilera. A jeśli nawet te porównania nie
wypadną zbyt przekonywająco, to przynajmniej pomyśli, że albo utrzymuje ona intymne
kontakty z rosyjskimi władzami, albo po prostu przechytrzyła celników, co w jej przypadku
będzie akurat najbardziej prawdopodobne.
Owyjątkowym znaczeniu kawioru dowie się też, chcąc nie chcąc, każdy, kto interesuje
się sytuacją geopolityczną Rosji. Wystarczy, że włączy telewizor i trafi, o co nietrudno, na
relację z jakiejś wojny, którą prowadzi aktualnie Rosja na swoich południowych granicach. Z
całą pewnością usłyszy, że przeróżni rebelianci i bandyci, wykorzystując zamieszanie,
przemycają nie tylko paliwo, karabiny i rakiety samosterujące, co zresztą zrozumiałe, ale
również i kawior. Zwykły telewidz zareaguje na wiadomość o kawiorze jedynie wzruszeniem
ramion, bo czegóż to się dzisiaj nie przemyca. Natomiast telewidz wnikliwy zada sobie
natychmiast pytanie fundamentalne: a skąd go biorą, skoro go nigdzie nie ma?
W czasach, gdy jako organizator jeździłem z polskimi artystami do Związku
Radzieckiego, często zwracano się do mnie z prośbą o załatwienie choćby kilku niewielkich
puszek kawioru. Prosili o to przeważnie artyści już dojrzali, którzy wiedzieli, co dobre, bo
raczej nie zespoły młodzieżowe, które aluzyjnie kontestowały wszystko, na czym świat stoi,
więc również i kawior.
Ponieważ w sklepach taki produkt w ogóle nie występował, a w hotelowych
restauracjach nie sprzedawano go na wynos i głupio było zgarniać go z półmisków do
torebek, ostatnią nadzieję pokładali artyści w drodze służbowej. Komsomolscy
współorganizatorzy, którym te prośby przekazywałem, twierdzili jednak, że nic się nie da
załatwić, gdyż szefostwo restauracji zajmuje w tej sprawie pryncypialne, zgodne z przepisami
stanowisko. Informowani o tym artyści nie od razu ustępowali. Niektórzy, świadomi swej
rangi artystycznej, sugerowali, żeby zwrócić się do wyższych instancji, powołując się przy
tym na fakt, że są pokazywani w radzieckiej telewizji. Jednakże i taka argumentacja niewiele
pomagała. Komsomolcy odpowiadali na drugi dzień, że jeśli ktoś tak bardzo pragnie zabrać
kawior ze sobą, to winien w tej sprawie złożyć podanie. W przypadku pozytywnej
odpowiedzi otrzyma stosowne zaświadczenie, zezwalające na wywóz za granicę. Niektórzy
byli nawet skłonni tak uczynić, ale gdy dowiadywali się, że cała procedura potrwa kilka
tygodni, a cena eksportowa będzie sto razy wyższa od restauracyjnej, a do tego płatna w
dewizach, w końcu rezygnowali.
Nie znaczy to wcale, że nigdy kawioru nie wywozili. Owszem, co bardziej zaradni
artyści załatwiali go sobie jakoś w bufecie, a artystki, jak zawsze kokieteryjne, dostawały go
w prezencie od wysokich rangą wielbicieli. Z przewiezieniem zaś kawioru przez granicę
kłopotów żadnych nie mieli, bo w owym czasie pociągi z artystami to były pociągi pod
specjalnym, dobrotliwym nadzorem.
Najwięcej kawioru przewozili jednak w tamtych czasach sportowcy, którzy równie
masowo odwiedzali Związek Radziecki. Nie musieli oni, jak artyści, uciekać się do
salonowych podstępów, w których zresztą nigdy artystom by nie dorównali. Mogli natomiast
zupełnie otwarcie dać do zrozumienia swoim radzieckim partnerom, że niedostarczenie im
odpowiedniej ilości kawioru będzie równoznaczne z ciężkim naruszeniem zasad szlachetnego
współzawodnictwa.
Kawior bowiem, oprócz tego, że jest niezwykle pożądanym salonowym ozdobnikiem,
jest również najczystszą, najbardziej naturalną i skondensowaną postacią protein. Uważano
zresztą wtedy, że sukcesy radzieckich sportowców wynikają głównie z faktu, że kawior jest
stałym dodatkiem do ich posiłków, a byli i tacy, którzy twierdzili, że codziennym daniem
głównym. Musiało być w tym sporo prawdy, bo nawet chorobliwie ambitne, a zaprzyjaźnione
Niemcy Wschodnie nie mogły liczyć na żadne stałe jego dostawy i zmuszone były aplikować
swym sportowcom jakieś cudowne preparaty farmakologiczne, które przemieniały kobiety w
monstra.
Co innego jednak stałe dostawy, a co innego kilka puszek wręczonych w czasie
jakichś zawodów. Na to Rosjanie chętnie się godzili, bo takie prezenty od razu poprawiały
atmosferę wśród bratnich sportowców, a i tak rzadko który obdarowany przeznaczał kawior
do konsumpcji własnej. Większość wybierała wariant dalszej odsprzedaży z bardzo
godziwym zyskiem. Zresztą, nawet sportowcy czuli, że kawioru nie powinno się tak po prostu
zjadać. Kawior można skosztować, należy się nim delektować, ale raczej nie wypada
smarować nim chleba jak marmoladą i wchłaniać samotnie na śniadanie. Kawior zjedzony w
pojedynkę to kawior stracony - mawiają salonowi bywalcy.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, a więc w latach przełomu, już jako indywidualny
osobnik często przemieszkiwałem w moskiewskim hotelu Rasija - największym w mieście i
centralnie położonym.
Traf chciał, że kwaterowali w nim również deputowani ludowi, którzy przyjeżdżali na
obrady rosyjskiego parlamentu. Ponad dwa tysiące ludzi ze wszystkich zakątków Rosji,
którzy, zajmując kilka pięter, tworzyli tymczasowe, dobrze zaopatrzone miasteczko.
Podziemne hotelowe magazyny wypełniały się na czas ich pobytu odpowiednią ilością
paczkowanych i butelkowanych artykułów spożywczych najwyższej jakości, które mogli oni
wykupywać po znacznie obniżonych cenach albo, jako deputaty, odbierać za darmo.
Taka, a nie inna ilość dóbr przypadająca na głowę deputowanego była ulubionym
tematem komentarzy hotelowej obsługi. Recepcjoniści mówili, że zależy ona bezpośrednio od
liczby dni przewidywanych na każdą sesję. Pokojówki skłonne były twierdzić, że zależy
bardziej od ilości, a bufetowe, że od ważności ustaw, które są akurat do uchwalenia.
Natomiast kelnerzy niezmiennie powtarzali, że ilość darmowych dóbr zależy od popularności
imienin, jakie w tym czasie wypadają.
Tak czy owak, cała hotelowa obsługa, niczym wielka rodzina, z nadziejami
wyczekiwała końca każdej sesji. Nie dlatego jednak, że miała w tym okresie nadmiar roboty,
ale dlatego, że w magazynach zawsze coś po deputowanych pozostawało. Im bliższe miał
ktoś związki pracownicze z magazynami, tym większe żywił nadzieje. A nie były to, jak
mogłoby się wydawać, jakieś mizerne resztki po tych, którzy nie przyjechali, czy też nie
zdążyli swych przydziałów odebrać. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Bardzo wielu
deputowanych, zwłaszcza tych z dalekich stron, w ogóle swoich deputatów nie odbierało, bo
uważali, że to nie wypada, że jakoś głupio objadać się darmowym kawiorem, jeśli jest się
wybranym przez lud, który klepie biedę.
Oczywiście po wyjeździe deputowanych nie było żadnego dzikiego rozkradania
magazynów; jakieś rozliczenia z pewnością prowadzono, choć wiadomo, że w takiej sytuacji
tylko święty nie uszczknąłby czegoś dla siebie. Ilość przejętych dóbr najlepiej można było
ocenić po łatwości nawiązania rozmowy w sprawie okazyjnego kupna kilku puszek kawioru.
A jeśli żniwa były rzeczywiście obfite, to samemu było się w tej sprawie zagadywanym.
Celowały w tym zwłaszcza panie etażowe - kobiety zawsze otyłe i zawsze po
czterdziestce, które na wszystkich piętrach w strategicznych punktach widokowych miały
swoje pulpity, skąd obserwowały, kto, gdzie, z kim i o której wraca albo wychodzi z pokoju.
Doświadczeni goście traktowali te punkty obserwacyjne jako półtajne półbarki, w których o
każdej porze można załatwić jakąś wypitkę i drobną zakąskę.
Gdy nastał czas przełomu i etażowe postanowiły przeskoczyć na drugą stronę
barykady, starały się stworzyć wrażenie, że zawsze zajmowały się tylko i wyłącznie sprawami
gastronomii. Ta zmiana wizerunku była im niezwykle potrzebna, gdyż za wszelką cenę
chciały się znaleźć w awangardzie powszechnej prywatyzacji. W ich przypadku miała ona
polegać na przekształceniu półbarków w barki stuprocentowe. I trzeba przyznać, że dopięły
swego.
Tymczasem jednak nie przestawały lustrować korytarzy, choć czyniły to już, rzec
można, na pół gwizdka. Część swych spostrzeżeń przekazywały pewnie przełożonym, ale te
najważniejsze zaczęły wykorzystywać do własnych celów marketingowych. W sprawie
kawioru mogły się zwracać do takiego człowieka jak ja, gdyż z pobieżnych nawet obserwacji
wynikało, że nie jestem członkiem żadnej oficjalnej delegacji i nie kręcą się wokół mnie
przedstawiciele Komsomołu czy czegoś podobnego, którzy mogliby myśleć po staremu i
zaszkodzić ich tajnym przygotowaniom prywatyzacyjnym. A ja, cóż? Kupując od nich od
czasu do czasu trochę kawioru, utwierdzałem je w przekonaniu o opłacalności ich przemiany
duchowej.
Jeśli wiozłem ze sobą do Polski dwie półkilogramowe puszki i rosyjscy celnicy mi je
zarekwirowali, to mówiłem sobie: trudno, jakoś przeboleję. Gdy jednak zdarzyło się, że
zabrali mi dziesięć takich puszek, a przy tym dość obcesowo mnie potraktowali, to z czystej
chęci odwetu postanowiłem następnym razem przewieźć piętnaście. Udało mi się to raz i
drugi, i już prawie moja żądza zemsty została zaspokojona, gdy za trzecim razem znowu
zabrali mi wszystkie. Nie mogłem tego puścić płazem i w kolejną podróż wziąłem ze sobą
dwadzieścia puszek. I znowu, raz mi się udało, a raz sprytniejsi okazali się celnicy.
Po jakimś czasie zauważyłem, że niezależnie od stanu rywalizacji z celnikami, ilość
puszek w mojej lodówce wyraźnie przekroczyła moje możliwości bankietowe. Niejako więc z
konieczności musiałem pomyśleć o ich korzystnej sprzedaży.
Najlepszą cenę spośród wszystkich znajomych zaproponowała mi Gerda, która
prowadziła bufet w Deutsche Opera w zachodniej części Berlina. Serwowała w nim kanapki
kawiorowe o wymiarach centymetr na centymetr i ciągle narzekała na brak surowca, przy
czym nie chodziło jej o pieczywo.
Nie tylko więc wyraziła chęć wykupienia wszystkich moich zapasów, ale też
domagała się stałości i wierności w przyszłych dostawach. Z obliczeń wynikało, że jeśli
nawet trzy razy celnicy wszystko mi zabiorą, ale uda się za czwartym, to całe przedsięwzięcie
i tak będzie wysoce opłacalne. I nie byłbym chyba normalnym facetem, gdybym nie zadał
sobie w tym momencie pytania dodatkowego: a co będzie, jeśli uda mi się za każdym razem?
Ponieważ Gerda była dziewczyną niezwykle miłą i sympatyczną, uznałem za swój
obowiązek dostarczać jej choćby po kilka puszek, ilekroć udawałem się do Berlina.
Przypuszczam, że miała jeszcze kilku podróżujących do Rosji znajomych o równym mojemu
poczuciu obowiązku, gdyż po dwóch sezonach operowych pochwaliła się, że właśnie kupiła
sobie połowę niewielkiej wyspy na Karaibach. I nie byłaby normalną kobietą, gdyby się przy
tym nie rozmarzyła, jaki to świat byłby piękny, gdyby tak mogła pojechać do Rosji i wykupić
cały tamtejszy kawior.
No właśnie - pomyślałem sobie wtedy na stronie - a ile tak właściwie mogłoby tego
być?
Tak mnie to pytanie nurtowało, że będąc w Moskwie, zaszedłem do biblioteki
miejskiej z zamiarem przewertowania rocznika statystycznego. Okazało się, że nie jest to
wydawnictwo ogólnie dostępne, i odesłano mnie do bibliotek uczelnianych. Tam z kolei
poproszono mnie najpierw o legitymację studencką, a po chwili, gdy już przyjrzano mi się
dokładniej, zapytano o stopień naukowy i temat przygotowywanej pracy, po czym, rzecz
jasna, odprawiono mnie z kwitkiem. Dopiero w urzędzie statystycznym natrafiłem na
sprzątaczkę, która widząc moją zafrasowaną minę, zlitowała się i poszła do najbliższego
pokoju, skąd przyniosła mi rocznik sprzed trzech lat, ale zawsze.
Trud, który sobie zadałem, okazał się jednak daremny. Nie znalazłem ani słowa o
kawiorze, nie było też nic o połowach ani bieługi, ani siewrugi, z których kawior jest ponoć
najlepszy. Mogłem z tego wszystkiego wysnuć tylko dwa wnioski: albo kawior ma dla
rosyjskiej gospodarki tak małe znaczenie, że nie warto o nim pisać, albo jego znaczenie jest
tak duże, że nie należy o nim pisać.
Będąc jakiś czas później na kolacji u wszechstronnie oczytanych znajomych,
zobaczyłem na półce encyklopedię i od razu coś mnie tknęło. Pod hasłem „kawior” znalazłem
co prawda tylko definicję, pod hasłem „bieługa” informacje ściśle ichtiologiczne, ale przy
słowie „siewruga” podawano, że roczny jej połów wynosi jeden milion ton.
Przy skromnym założeniu, że jedna tona to dziesięć ryb, a każda z nich w szczytowym
okresie nosi w sobie dziesięć kilogramów ikry, wychodziło sto milionów kilogramów
kawioru. No, powiedzmy, dziewięćdziesiąt. Takiej ilości na pewno nie byliby w stanie zjeść
wszyscy deputowani, sportowcy i goście hotelowi razem wzięci, nawet gdyby żywili się
wyłącznie kawiorem. A przecież pozostawała jeszcze bieługa i zwykłe jesiotry. Pomyślałem
oczywiście i o eksporcie, ale gdy szybko zsumowałem w pamięci wszystkie ilości kawioru,
które widywałem na stołach, jeżdżąc po świecie, ciągle było mało. Coś w tym wszystkim się
nie zgadzało. Gdzieś ten kawior musiał znikać. Któregoś niedzielnego poranka do mojego
świeżo wynajętego moskiewskiego mieszkania zadzwonił znajomy pianista Fiodor i zaprosił
mnie na niezwykle ciekawą, jego zdaniem, imprezę. Mając w perspektywie wolny wieczór,
wyraziłem zgodę, ale Fiodor zaraz mi wyjaśnił, że mam przyjechać natychmiast, bo impreza
już się rozpoczęła. Goląc się, z uznaniem myślałem o Fiodorze, który mimo lekceważącego
stosunku swego środowiska do wszelkiego rodzaju chałtur, nie wahał się grywać na festynach
dla dzieci. No bo cóż innego mogłoby to być w niedzielny poranek?
Pod wskazanym adresem nie było jednak żadnego parku, ale stał solidny gmach
związków zawodowych. Gdy przy wejściu powołałem się na Fiodora, skierowano mnie do
sali konferencyjnej. Już z daleka usłyszałem szum i gwar, a gdy wszedłem do środka,
zobaczyłem tłum może dwustu, może trzystu starszych i bardzo starych panów, których
zachowanie wskazywało, że odbywa się tu regularny piknik, tyle że pod dachem. Jedzono,
pito i krążono po sali, a wszystkiemu towarzyszył nieopisany harmider i jeszcze głośniejsza
muzyka. Co bardziej podchmieleni staruszkowie tańczyli solo na parkiecie, a ich występy
wzbudzały salwy śmiechu i oklasków. Z różnych stron słychać było gromkie toasty i równie
gromkie złorzeczenia. Gdy dotarłem w końcu do podestu dla muzyków, Fiodor, nie
przerywając grania, zdołał mi tylko krzyknąć, że to święto armii i kombatanci ucztują.
Po półgodzinie konferansjer zarządził antrakt, ponieważ kelnerki zaczęły właśnie
roznosić w wiadrach gorące kotlety. Fiodor, który poczuł się moim przewodnikiem, od razu
zaznaczył, że nie są to zwyczajne wiadra, ale wiadra specjalne. Usiedliśmy przy jakimś
wolnym stoliku, ale o wyjaśnianiu dalszych niuansów nie mogło być mowy, gdyż mimo
gorącego posiłku, trwało nieustanne krążenie i zagadywanie. Podchodzono do nas z
butelkami, napełniano nam kieliszki i ostrzegano, jako młodych ludzi, przed różnymi
wrogami Rosji, którzy na razie tylko udają, że są przyjaciółmi. Siwiuteńki staruszek odradzał
nam ze swej strony kontakty z tymi, którzy siedzą pod oknem, bo w czterdziestym trzecim
byli oni żandarmami i za byle co pakowali swoich własnych kolegów do tiurmy. Inny krewki
kombatant próbował nam wytłumaczyć w kilku słowach, na czym polega potęga rosyjskiej
armii, ale jakoś nie bardzo mógł się wysłowić, więc w końcu zakrzyknął tylko: hurrraaa!
Rozglądając się w wolnej chwili po sali, spostrzegłem, że niemal na każdym stoliku,
wśród butelek i jadła, leżą nienaruszone, dobrze mi znane puszki kawioru. Zdziwiony moim
zdziwieniem Fiodor wyjaśnił, że nie ma w tym nic dziwnego, bo tak było zawsze. We
wszystkie święta państwowe kombatanci udają się do specjalnych magazynów, w których
mogą wykupić po normalnej cenie półkilogramową puszkę kawioru. Narzekają zresztą teraz
na podle czasy, bo jeszcze kilka lat temu mogli kupić puszkę kilogramową.
Uzmysłowiłem sobie w tym momencie, że tak naprawdę to nie mam pojęcia, co to
znaczy normalna cena kawioru, bo też nigdy jeszcze normalnie go nie kupiłem. Sięgnąłem po
najbliższą puszkę i zobaczyłem wytłoczony na wieczku napis: cena pięć rubli. Równało się to
wtedy paczce dobrych papierosów. Zagadnięty w tej sprawie staruszek odrzekł, że nie ma tu
żadnej pomyłki, i wyraził zachwyt, że w Rosji taki rarytas tak mało kosztuje, bo pewnie gdzie
indziej musiałby zapłacić jakieś krocie. Potwierdziłem to przypuszczenie i powiedziałem
staruszkowi, że chciałbym mieć pamiątkę z tego spotkania, więc proponuję mu za tę puszkę
sto rubli. Dodałem też, że wytłoczona na niej cena posłuży mi jako dowód wobec tych
wszystkich cudzoziemców, którzy nie dowierzają, że w Rosji jest tak tanio. Staruszek zgodził
się bez wahania.
Wracając do domu, mogłem zrobić podsumowanie. Kombatantów jest w Rosji może
pięć, może dziesięć milionów i liczba ta powinna być stała, bo jedni umierają ze starości, ale
coraz to nowi wracają z wojen. Oprócz święta armii jest jeszcze dzień zwycięstwa i rocznica
rewolucji. Jakkolwiek liczyć, wychodzi kilkadziesiąt milionów kilogramów kawioru rocznie.
Brakujące ogniwo zostało tym samym odnalezione, a wnioski teoretyczne nasuwały się same.
Po pierwsze, kawior dla jednych jest taki drogi, bo dla drugich jest taki tani. Po drugie,
kawioru byłoby więcej, gdyby Rosja w końcu przestała prowadzić wojny. I po trzecie,
kawioru byłoby jeszcze więcej, gdyby zniesiono w Rosji święta państwowe.
Uznałem, że nie wolno tego dorobku teoretycznego zaprzepaścić i warto go choćby w
niewielkim stopniu wykorzystać w praktyce. Kawioru jest bowiem mnóstwo, trzeba tylko
znaleźć się w tej grupie, dla której jest on tani. Ponieważ nie miałem szans zostać
kombatantem, więc postanowiłem napisać list handlowy do największej fabryki kawioru, o
której wiedziałem tylko tyle, że znajduje się w Astrachaniu, nad Morzem Kaspijskim.
Wolnorynkowe reformy gospodarcze szły już w Rosji pełną parą, więc wydawało mi się, że
taki list będzie rzeczą zupełnie naturalną.
Ustalenie pełnej nazwy fabryki i jej dokładnego adresu, mimo kilkudniowych starań,
okazało się niemożliwe. Dzwoniłem do różnych kompetentnych urzędów i ministerstw, ale
wszędzie zasłaniano się niewiedzą, żądano pisemnego uzasadnienia albo oznajmiano po
prostu, że to tajemnica służbowa. Sąsiad, któremu zwierzyłem się ze swego problemu,
poradził mi, żebym zrobił tak, jak czynią to wszyscy, gdy mają jakąś sprawę do ważnej
instytucji. Piszą wtedy krótko: Rada Ministrów, Moskwa. Albo: Mer Petersburga, Petersburg.
Napisałem więc na kopercie: Fabryka Kawioru, Astrachań. Przedstawiłem się w liście jako
importer zainteresowany nawiązaniem długofalowej, wszechstronnej i wzajemnie korzystnej
współpracy. Podkreśliłem swą płynność finansową i zaproponowałem wyjątkowo dogodne
warunki płatności. Zaznaczyłem też, że w celu omówienia wszelkich szczegółów ilościowych
i jakościowych jestem gotów przyjechać w każdej chwili. Na koniec, jak to zwykle w tego
typu listach, poprosiłem o przysłanie mi oferty handlowej, uwzględniającej możliwe upusty,
rabaty i zniżki.
Odpowiedź otrzymałem nadzwyczaj szybko, bo już po trzech tygodniach.
Informowano mnie w niej, że jednorazowo mogę zamówić dwie kilogramowe puszki. Cena
wynosi dwieście dolarów amerykańskich za kilogram i żadne zniżki nie są możliwe. Czas
realizacji zamówienia wynosi trzy miesiące od momentu zapłaty, a zapłacić należy całą sumę
z góry, podając równocześnie adres, na który zostaną przesłane dokumenty uprawniające do
wywozu towaru za granicę. Podpisano: komórka do spraw handlowych.
Jako cenną pamiątkę, schowałem list do szuflady zamykanej na klucz. I pewnie
szybko bym o nim zapomniał, gdyby nie fakt, że dwa tygodnie później, po przyjeździe do
Warszawy, żona wysłała mnie do sklepu po kartofle i krewetki. Żeby załatwić wszystko za
jednym zamachem, poszedłem na pobliski bazar przy ulicy Polnej, najbardziej elegancki
bazar w Warszawie. Kręcąc się między stoiskami i podziwiając bogactwo asortymentu,
zauważyłem, bo chyba już byłem uczulony, znajomą niebieską puszkę kawioru. Z
wystawionej ceny wynikało, że kilogram kosztuje sto dolarów, a więc o połowę taniej niż w
odległej o trzy tysiące kilometrów fabryce. Zapytałem sprzedawcę, ile takich puszek
mógłbym u niego kupić, a on, mierząc mnie krytycznym spojrzeniem, odrzekł, że na pewno
więcej, niż zdołałbym udźwignąć.
Po powrocie do domu od razu napisałem list do Astrachania. Na wstępie
poinformowałem, że w związku z nowymi okolicznościami mój pierwszy list się nie liczy i
należy go uznać za niebyły. Następnie zaoferowałem sprzedaż kawioru po sto pięćdziesiąt
dolarów za kilogram, ale zaraz dodałem, że jeśli fabryka okaże się stałym i solidnym
odbiorcą, to możliwe będą różne zniżki. Zaznaczyłem też, że jednorazowo można u mnie
zamówić dziesięć puszek, ale w wyjątkowych wypadkach dużo więcej. Czas realizacji
określiłem jako natychmiastowy, a sposób zapłaty pozostawiłem do oddzielnych negocjacji.
Na zakończenie radziłem pośpiech, bo jest dużo chętnych. Odpowiedź, która przyszła tym
razem po miesiącu, była raczej lakoniczna: fabryka nie skorzysta z mojej oferty, gdyż zajmuje
się produkcją, a nie handlem. Podpisano: komórka do spraw handlowych.
Znając już trochę faktów związanych z cyrkulacją kawioru po świecie, miałem
niejakie wątpliwości, czy napisano mi całą prawdę. Utwierdziłem się w tych wątpliwościach,
gdy pewnego dnia, będąc w Moskwie, przeczytałem na pierwszej stronie jakiejś gazety o
gospodyni domowej, która poszła na milicję z otwartą puszką szprotek. W środku, zamiast
deklarowanych na etykiecie rybek, znalazła, jak ocenili eksperci, najwyższej jakości czarny
kawior. Oczywiście pierwszym skutkiem tej informacji było to, że już wczesnym
przedpołudniem nie można było kupić w Moskwie żadnej konserwy rybnej. Ponieważ w
następnych dniach nikt nie zgłosił na milicji podobnego przypadku, część gazet próbowała
całą sprawę zbagatelizować. Prasa kulturalna twierdziła jednakże z uporem, że brak nowych
zgłoszeń świadczy wyłącznie o upadku moralności i cnót obywatelskich. Dziennikarze
ekonomiczni z kolei dawali do zrozumienia, że za całą sprawą kryje się lobby rybne, które
podstawiło tę kobietę, żeby zwiększyć popyt na swoje konserwy.
Przeważał jednak wątek kryminalny. Domagano się skrupulatnej kontroli we
wszystkich fabrykach kawiorowych i szybkiego wykrycia przypuszczalnie międzynarodowej
grupy przestępczej, która się w nich zagnieździła. Oskarżenia formułowano w takim tonie,
jakby chodziło o kradzież narodowej relikwii albo wręcz samej rosyjskiej duszy.
Przypominano podobne afery z przeszłości i wyolbrzymiano szkody, jakich doznał kraj i
podobno każda rodzina.
Po raz kolejny stawało się więc jasne, że każdy, kto ma jakikolwiek handlowy
związek z kawiorem, jest w zasadzie osobnikiem podejrzanym. Nigdy zresztą, nawet
dosłownie, nie należało się w Rosji obnosić z kawiorem. Jedną puszkę, owszem, można było
nieść w ręku tak, żeby wszyscy widzieli. Ale już dziesięć puszek lepiej było schować głęboko
do torby.
Mieszkając w hotelach, które były centrami wymiany myśli kawiorowej, widziałem,
jak po każdej takiej aferze zmniejszała się podaż i niedługo potem wzrastały ceny. Drobni
sprzedawcy, którzy zwykle proponowali po kilka puszek, usuwali się na jakiś czas w cień. Ci
zaś, którzy normalnie oferowali co najmniej kilkadziesiąt, schodzili do dwudziestu i
przesuwali terminy realizacji. Tłumaczyli to ostrożnością hurtowników, u których się ponoć
zaopatrywali, a którzy - jak się domyślano - wykonywali polecenia prawdziwych potentatów.
O prawdziwych potentatach sądzono natomiast, że plan zmniejszenia dostaw wprowadzili w
porozumieniu z fabrykami kawioru. Ponieważ jednak fabryki są państwowe - twierdzili
niezależni obserwatorzy - to za wszystkim stoi rząd i to on właśnie, chcąc podwyższać ceny,
od czasu do czasu wysyła na milicję gospodynię domową z otwartą puszką szprotek.
Atmosfera powszechnej podejrzliwości powodowała, że w ogóle unikano słowa
„kawior”. Wszystkie związane z nim rozmowy, i te drobne, pięciopuszkowe, i te
poważniejsze, wieloskrzyniowe, zawsze miały klauzulę sekretności i tajności. Mówiono
szeptem, nachylano się do ucha i rozglądano dookoła. Oczywiście atmosferę konspiracji z
całym wyrachowaniem potęgowali, jak tylko mogli, sami sprzedawcy, zwłaszcza ci drobni.
Sprzedając obcokrajowcom kilka puszek, sami co prawda dokładnie oglądali pod światło
każdy banknot, ale wręczając towar, zaraz przypominali o ogólnym zagrożeniu i natychmiast
się ulatniali.
Wracali później cudzoziemcy do swych krajów i urządzając przyjęcia, mogli się
chwalić, jaką to skomplikowaną i pełną niebezpieczeństw drogą udało im się zdobyć te kilka
puszek. A kiedy wreszcie następowało ich uroczyste otwarcie, okazywało się, że w środku,
zamiast kawioru, jest albo błoto, albo piasek. Albo i jedno, i drugie.
Wbrew odruchowym wyobrażeniom, żeby podmienić zawartość oryginalnej puszki,
nie trzeba wcale dysponować skomplikowaną linią technologiczną ani też wchodzić w zmowę
z fabryką. Od niepamiętnych bowiem czasów puszki, w które pakuje się kawior, nie są
zwykłymi puszkami, które raz otwarte, nie dają się już zamknąć. To raczej blaszane okrągłe
pudełka nakrywane głębokim wieczkiem iprzepasane bardzo obcisłą gumą, która zapewnia
hermetyczność. Taki, zdawałoby się, prymitywny sposób pakowania ma jednak swoje ważkie
zalety. Przede wszystkim służy restauratorom, którzy serwują kawior raczej na gramy niż na
kilogramy, więc po wydzieleniu odpowiedniej porcji mogą resztę hermetycznie zamknąć i
tym samym przedłużyć jego świeżość. Z drugiej strony, gumowa opaska na puszce jest tak
obcisła, że jeśli ktoś bardzo często ją zdejmuje i nakłada, to może się łatwo skaleczyć.
Siadając zatem do negocjacji handlowych, i kupujący, i sprzedający patrzą sobie
najpierw na ręce.
Jeśli pokaleczone palce ma sprzedawca, to znaczy, że zdarza mu się podmieniać
zawartość puszek, a jeśli nabywca, to znaczy, że nie jest taki naiwny, na jakiego wygląda, i
raczej sprawdza, co kupuje.
Fakt, że obaj mają palce całe i zdrowe, może zaś jedynie dowodzić tego, że
zaopatrzyli się w specjalne urządzenie do szybkiego otwierania i zamykania.
Urządzenie to przypomina kształtem zwykły powiększalnik fotograficzny i trudno je
zaliczyć do skomplikowanych. Zamocowuje się puszkę na blacie i opuszcza umieszczone na
statywie kleszcze, które zaciskają się na wieczku i unoszą je wraz z gumową opaską. Jeśli
okazuje się, że w środku jest kawior, to można go przy okazji skosztować, żeby się upewnić,
czy nie zawiera przypadkiem domieszki mułu rzecznego. Potem, tą samą drogą, wieczko się
opuszcza, dociska i wszystko pasuje jak ulał. Bezpiecznie, bez wysiłku i dużo szybciej.
Niestety, znam to urządzenie tylko z widzenia, bo mimo wielu starań, nie udało mi się
go zdobyć. Wypytywani w tej kwestii znajomi sprzedawcy potwierdzali jego istnienie, ale oni
sami oczywiście nigdy nie mieli z nim do czynienia, bo niby do czego byłoby im ono
potrzebne. Inni radzili mi zwrócić się do fabryki kawioru, ale od razu uprzedzali, że jest to
urządzenie ściśle tajne i bez rekomendacji właściwych władz spotkam się z kategoryczną
odmową.
Rozmawiałem również w tej sprawie z warszawskimi ślusarzami, którzy po
zastanowieniu odpowiadali, że do rozpoczęcia prac projektowobadawczych potrzebne jest
choćby czarnobiałe zdjęcie. Nie mogłem, rzecz jasna, spełnić tego warunku, bo gdybym na
jakiekolwiek spotkanie kawiorowe przyszedł z aparatem fotograficznym, to jeśli nie
zostałbym od razu powieszony, to w najlepszym wypadku zostałbym skazany na dożywotnie
wygnanie z branży.
Mogłoby się wydawać, że wsypywanie piasku czy błota do puszek kawiorowych to
zwyczaj wyłącznie drobnych krętaczy, którzy polują na łatwowiernych turystów
zagranicznych.
Gdyby tak było, to moje usilne poszukiwania specjalnego urządzenia do szybkiej
kontroli jakości można by uznać za dziwaczną ekstrawagancję. Tak jednak nie było.
Potrzebowałem go, ponieważ dość szybko się przekonałem, że podobne zwyczaje panują
również wśród poważnych i, zdawałoby się, sprawdzonych dostawców. Różnica polegała
tylko na tym, że drobni krętacze czynili to wyłącznie z chęci szybkiego i łatwego zysku, a
poważni handlowcy również z pewnej specyficznej potrzeby duchowej.
Któregoś dnia do mojego moskiewskiego mieszkania zadzwonił dostawca Konstanty;
znałem go już kilka dobrych miesięcy i mogę powiedzieć, że dotychczasowa współpraca
układała się całkiem poprawnie. Powiedział, że ma do sprzedania sto pięćdziesiąt
półkilogramowych puszek, ale sprawa jest pilna, bo on za kilka godzin wyjeżdża do rodziny.
Ponieważ nie miałem przy sobie odpowiedniej gotówki, zgodził się, że zapłacę od ręki
pięćdziesiąt procent, a resztę po jego powrocie. Na umówione spotkanie pojechałem z
Ludmiłą, kobietą rozlicznych interesów, która akurat wpadła do mnie na plotki.
Konstanty rzeczywiście bardzo się spieszył. Nie zaprosił nas nawet na herbatę, tylko
szybko załadował puszki do naszego samochodu, a otrzymanej gotówki nawet nie przeliczył.
- Mamusia czeka - usprawiedliwił się na pożegnanie.
Gdy zaparkowaliśmy pod moim domem i otworzyliśmy bagażnik, zauważyliśmy, że
jedna z puszek jest nieco wybrzuszona. Po dokładnych oględzinach w mieszkaniu okazało się,
że jest takich puszek jeszcze kilka. Zadzwoniłem do Konstantego, ale, jak można było się
słusznie spodziewać, właśnie wyjechał. Nalałem więc po kieliszku i rzuciłem w przestrzeń
sakramentalne pytanie: co robić?
Ręczne otwieranie i sprawdzanie zawartości stu pięćdziesięciu puszek wydawało się
upiorną perspektywą. Zresztą, cóż by to dało? Mogliśmy się natknąć na różne stopnie
zepsucia, na puszki całkiem sfermentowane i częściowo sfermentowane. Te bardziej
sfermentowane nie dałyby się już zamknąć i trzeba by je powyrzucać, z czego powstałby
wielki smród i bałagan. Może lepiej poczekać na Konstantego? Nie wiadomo jednak, kiedy
wróci i czy uzna reklamację, bo skąd będzie wiadomo, które puszki są czyje?
Dywagacje te przerwał nam huk wystrzału, który rozległ się w drugim pokoju. W
jednej z puszek wystrzeliło wieczko i po całym mieszkaniu rozniósł się nieprzyjemny fetor.
Ludmiła, która była kobietą czynu, chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła do jakichś swoich
znajomych, każąc im natychmiast przyjechać. Wyjaśniła mi po chwili, że terenem działania
owych znajomych jest Turcja, a według jej, Ludmiły, rozeznania Turcy kupią wszystko.
Dziewczyna i chłopak, którzy się niebawem zjawili, wydawali się ten pogląd
podzielać, bo bez specjalnego narzekania zabrali wszystkie puszki. Obiecali wrócić po
dziesięciu dniach. Wrócili po dwóch tygodniach. Swoje spóźnienie tłumaczyli dwukrotnym
aresztowaniem w Bułgarii pod zarzutem przewożenia materiałów wybuchowych. Dwa razy
się bowiem zdarzyło, że umieszczone w bagażniku puszki strzelały seriami akurat wówczas,
gdy obok przechodził milicjant. W Turcji natomiast mieli kłopoty ze sprzedażą gotówkową,
więc po długich negocjacjach zgodzili się na wymianę barterową, towar za towar. Wyrzucili
puszki wyraźnie już wybrzuszone i za resztę dostali pięćdziesiąt kilogramów kurtek
skórzanych. Gdy pokazali kilka dla przykładu, Ludmiła stwierdziła, że są bardzo ładne, ale,
niestety, skóropodobne.
Konstanty zadzwonił po miesiącu i jak gdyby nigdy nic zapytał, co słychać. Gdy
nazwałem go bezczelnym drobnym oszustem, kategorycznie tym oskarżeniom zaprzeczył.
Uważał, że sam fakt, iż do mnie dzwoni, dowodzi jego uczciwości. Uznając to za jeszcze
większą bezczelność, zagroziłem, że jeszcze się policzymy, i rzuciłem słuchawkę.
Po dwóch godzinach Konstanty zjawił się osobiście i już od progu nie ukrywał, że ma
przy sobie dużą butelkę wódki. Musiał się zatem poczuwać do winy, bo w innym wypadku
przyniósłby małą. Zaczął mnie z troską wypytywać o losy swoich puszek, potem wylewnie
przepraszać, a w połowie butelki rozdzierał szaty nad nieuczciwością i bandytyzmem
pośredników, u których się zaopatruje. Później na przemian przysięgał, że już nigdy więcej
nie zaznam od niego przykrości, i zapewniał, że nic nie wiedział o zaawansowanej
fermentacji. To znaczy mógł przypuszczać, ale nie był pewien. Właściwie to wiedział, ale nie
wiedział. A tak w ogóle to różne niespodzianki można w życiu spotkać. I przykre, i wesołe. I
nie muszę mu dopłacać tych brakujących pięćdziesięciu procent, a następnym razem
wszystko będzie w najlepszym porządeczku.
Tracenie, a następnie odzyskiwanie zaufania jest w Rosji najbardziej chyba
popularnym hobby ‘wśród ludzi interesu. Można to nazwać również namiętnością, hazardem,
sportem czy duchową koniecznością, ale spotykałem się z tym wszędzie, jak Rosja długa i
szeroka, niezależnie od tego, czy ktoś chodził do szkół, czy też nie chodził, czy obracał
milionami, czy tylko tysiącami.
Nie jest to, trzeba zaznaczyć, jednorazowy rytuał lub coś w rodzaju próby, która
pomyślnie zakończona, miałaby stworzyć braterskie poczucie wzajemnego zaufania na wieki
wieków. Nic podobnego. Traci się i odzyskuje zaufanie u tej samej osoby wielokrotnie i z
uporem. Im większego dokona się oszustwa, tym gorliwiej prosi się o wybaczenie i obiecuje
poprawę. Za dobrego handlowca uchodzi nie ten, kto potrafi sprzedać każdy towar, ale ten,
kto po zawaleniu terminów i dostarczeniu towaru podłej jakości potrafi wmówić
kontrahentowi, że należy z nim handlować dalej.
Większość rosyjskich handlowców zdaje się po prostu mniemać, że życie bez
niedoróbek byłoby śmiertelnie nudne. Czas między jedną a drugą transakcją trzeba przecież
jakoś wypełnić i wypełnia się go wyjaśnianiem nieporozumień, które wyłącznie w tym celu są
prowokowane. Zresztą, o sumiennym ipunktualnym biznesmenie można powiedzieć jedynie,
że jest jakiś taki nijaki. Nikt go przy wódeczce nie wspomni i w zasadzie będzie traktowany
jak powietrze. A na takie lekceważenie prawdziwy człowiek interesu w żadnym wypadku
pozwolić sobie nie może.
Tak więc powiedzieć w Rosji, że ma się do kogoś zaufanie w interesach, to
powiedzieć tyle tylko, że trzeba uważać, bo lada chwila ten ktoś może je zawieść. Gdybym po
każdym nadużyciu zaufania przez swoich kontrahentów, obojętnie zresztą, z jakiej branży,
zachowywał się pryncypialnie i zrywał wszelkie z nimi stosunki, to w krótkim czasie
straciłbym wszystkich. Nowych też bym łatwo nie znalazł, bo szybko rozeszłaby się
wiadomość, że jestem człowiekiem nie do życia i nie ma sensu wchodzić ze mną w żadne
interesy.
Problem nie polegał więc na tym, żeby eliminować nierzetelnych dostawców, ale na
tym, żeby nie zawiedli wszyscy naraz. Najlepsi byli zatem tacy, którzy nadużywali zaufania
regularnie, na przykład raz na cztery transakcje. Wtedy można było cokolwiek planować.
Równocześnie cały czas musiałem myśleć o uzupełnianiu grona dostawców, ponieważ, jak to
w życiu, jedni zmieniali branżę, a inni po prostu znikali, nie zostawiając mi nowego adresu.
Któregoś dnia, gdy wracałem wieczorem do domu, portier, bo był to porządny dom z
portierem na dole, powiedział mi, że od dwóch godzin czeka na mnie jakiś człowiek.
Wyszedłem na zewnątrz, ale nikogo nie było. Dopiero po chwili spostrzegłem, że ktoś daje mi
znaki z pobliskich krzaków.
Był to chudy, może czterdziestoletni osobnik z wąsikiem, w garniturze, pod krawatem
i z teczką w ręku. Można powiedzieć - typowy urzędnik. Przedstawił się jako Leonid i
zagadnął, że podobno kupuję kawior od Józefa i Władimira. Nie miałem powodu, żeby
kłamać, więc potwierdziłem, że owszem, czasami. Na te słowa Leonid otworzył teczkę, wyjął
dwie puszki i powiedział, że jego kawior jest równie dobry, ale o dziesięć dolarów tańszy.
Wziąłem jedną puszkę i zacząłem otwierać, a on w tym czasie wyjął z kieszeni marynarki
piersiówkę i nalał po kieliszeczku. Wypiliśmy i zakąsiliśmy szczyptą kawioru. Rzeczywiście
był znakomity. Wychodząc z krzaków, umówiliśmy się na próbną dostawę dwudziestu pięciu
puszek. Było mi to bardzo na rękę, gdyż Józef i Władimir od pewnego czasu przestali się
odzywać.
Współpraca z Leonidem rozwijała się dość wolno, ale systematycznie. Sprzedawał mi
od czasu do czasu kilkadziesiąt puszek, a gdy zabierałem się do wybiórczego sprawdzania ich
zawartości, czynnie mi w tym pomagał. Był punktualny, a czas i miejsce dostawy nie
sprawiały mu specjalnej różnicy. Zdarzyło się nawet, że dałem mu pieniądze akonto przyszłej
dostawy, a on nie uległ pokusie i przywiózł to, co trzeba. Jego poprawność niekiedy mnie
zastanawiała, ale przecież nie mogłem mu z tego powodu czynić wyrzutów. Po pewnym
czasie nasze spotkania nabrały charakteru jak najbardziej rutynowego i już nawet nie chciało
mi się sprawdzać za każdym razem, czy dostarczany przez niego kawior jest odpowiedniej
jakości.
Leonid nie był jednak człowiekiem doskonale nijakim. Zauważyłem bowiem, że
niemal na każde spotkanie przychodzi w innym garniturze. Początkowo myślałem, że ma ich
po prostu kilka i lubi je zmieniać. Jednakże po bliższych oględzinach okazało się, że zawsze
jest to nowiutki, elegancki garnitur z metką jakiegoś znanego europejskiego domu mody.
Jedno takie cacko musiało kosztować nie mniej niż tysiąc dolarów, a może znacznie więcej.
Miało się wrażenie, że Leonid wydaje na te garnitury wszystkie zarobione pieniądze. Gdy
zobaczyłem go kiedyś przypadkowo w restauracji, wahałem się nawet przez chwilę, czy do
niego podejść, bo wyglądałem przy nim jak dziecko stróża.
W tym samym czasie zaczęły dochodzić mnie wieści, a i osobiście mogłem się o tym
przekonać, że w wysyłanych przeze mnie partiach towaru trafiają się pojedyncze puszki z
błotem. Było to dziwne zjawisko, gdyż dotychczas, jeśli ktoś chciał mnie oszukać, to od razu
czynił to z rozmachem. Przeprowadzenie dochodzenia było praktycznie niemożliwe, bo
niemożliwe było ręczne otwieranie setek puszek, które przechodziły przez moje ręce. Miałem
z tego powodu sporo kłopotów, bo jeśli jakiś odbiorca znajdował pojedynczą puszkę z
błotem, to od razu kwestionował całą dostawę. Wyglądało na to, że ktoś próbuje tą niecną
metodą nadszarpnąć moją reputację.
Tymczasem, po dłuższej nieobecności, odwiedzili mnie któregoś dnia Józef z
Władimirem. Przeprosili, że kilka miesięcy wcześniej zniknęli bez uprzedzenia, ale mieli
okazję pojechać do Szwajcarii. Nie przypadł im jednak ten kraj do gustu, bo gdzie się ruszyli,
to trafiali na jakieś złe towarzystwo. Postanowili więc wrócić do swych dawnych, spokojnych
interesów kawiorowych. Gdy wspomniałem im o Leonidzie, który się na nich powoływał,
najpierw się zdziwili, a potem sklęli go siarczyście za to, że ośmielił się bez ich zgody nie
tylko handlować, ale w ogóle skontaktować się ze mną. Zapowiedzieli twardo, że od tej pory
wszystko wróci na swoje właściwe miejsce.
Po kilku tygodniach, gdy spotkałem ich ponownie, byli już w znacznie lepszych
humorach. Leonid - powiedzieli - poniósł zasłużoną karę. Polegała ona na tym, że zamówili u
niego dwieście puszek, Leonid je przywiózł, a oni je wzięli, po czym, bez zapłaty, kazali mu
się wynosić. Na moją uwagę o nadmiernej surowości tylko się żachnęli, bo ich zdaniem kara
była i tak łagodna. Po spotkaniu ze mną dowiedzieli się bowiem, że Leonid, powołując się na
nich, zaczął handlować również z innym ich dawnym klientem. I żeby jeszcze handlował
uczciwie, ale on, jak to niezbicie stwierdzili, podrzucał mu co i raz pojedyncze puszki z
błotem.
- Zszargał nam opinię, więc poniósł sprawiedliwą karę - podsumował Józef.
- A wszystko przez te jego garnitury - dorzucił Władimir. - Jak tylko gdzieś zobaczył
nowy fason, to nie mógł się powstrzymać, żeby go nie kupić. A że był sknera, to zaraz potem
żałował wydanych pieniędzy i małymi kroczkami próbował to sobie jakoś odbić.
Gdy jakiś czas później spotkałem Leonida na ulicy, ubrany był w ten sam garnitur, w
którym poznałem go w krzakach pod moim domem. A Józef i Władimir stali się znowu
moimi regularnymi dostawcami i, tak jak kiedyś, od czasu do czasu oszukiwali mnie na
jakości kawioru.
Przesadziłbym pewnie, gdybym powiedział, że dostawców zmieniałem jak
rękawiczki. Ruch kadrowy był jednak spory i siłą rzeczy coraz więcej ludzi wiedziało, że
zajmuję się kawiorem. Wiedział też o tym urzędujący na dole mojego bloku portier, więc
musieli wiedzieć wszyscy mieszkańcy. Wiedzieli moi bliscy i dalecy znajomi, a nawet ci,
którzy odwiedzili mnie choćby jeden raz, bo zawsze pytali, do czego są mi potrzebne trzy
potężne lodówki.
Zapukał kiedyś do mnie człowiek, którego wcześniej widziałem raz czy dwa razy u
boku jakiejś znajomej. Utkwił mi w pamięci, bo było to wysokie, barczyste chłopisko, dawny
bokser albo zapaśnik. Wchodząc do pokoju, przypomniał, że ma na imię Siergiej, postawił na
stole pół litra i powiedział, że jego wizyta ma w zasadzie charakter towarzyski.
Potraktowałem te słowa jako wyraz nieśmiałości, więc sięgnąłem natychmiast po dwa
kieliszki. Przy trzeciej chyba kolejce Siergiej rozejrzał się po mieszkaniu i stwierdził, że skoro
prowadzę tak rozliczne interesy, to pewnie potrzebna mi jest jakaś ochrona. Nieco
zaskoczony odparłem, że skądże znowu, że prowadzę normalną, zarejestrowaną firmę, że
mam papiery na każdy towar i że w ogóle nie ma o czym mówić. Siergiej pokręci! z
powątpiewaniem głową, a dalsza rozmowa już się jakoś nie kleiła, więc poszedł sobie, nie
kończąc nawet butelki. Wrócił po tygodniu, a że akurat miałem gości, więc usiadł sobie z
boczku i jako niby mój znajomy wtrącał się od czasu do czasu do rozmowy. Gdy znajomi
wyszli, Siergiej nalał sobie pól szklanki, wypił jednym haustem i zapytał, czy zastanowiłem
się nad jego sugestiami. Trochę mnie tą obcesowością zdenerwował, więc mu ostro
odpowiedziałem, że chyba nie uważa mnie za naiwnego i że ochronę to ja mam od dawna,
więc nie potrzebuję żadnej nowej. Była to oczywiście nieprawda i nie wiem, czy ten łobuz to
wyczuł, ale odparł, że jeszcze się o tym przekonamy.
- A po co mamy to robić - dodał, dając mi do zrozumienia, że nie działa w pojedynkę.
- Lepiej będzie, jak się nad sprawą rzeczywiście zastanowisz.
- Nie ma nad czym - rzuciłem krótko na pożegnanie.
Wychodząc, minął się w drzwiach z Iriną, moją sympatyczną sąsiadką, która była
tancerką w teatrze Balszoj. Ponieważ łączyły mnie z nią bardzo koleżeńskie więzy,
opowiedziałem jej, kto zacz ten Siergiej i co tu przed chwilą zaszło. Irina, ku mojemu
zdumieniu, oświadczyła, że dobrze wie, jak się takie rzeczy załatwia. Z racji swej pracy
bywała na przeróżnych bankietach i znała mnóstwo oficjeli, a przy okazji, ciągle się przy nich
kręcących, półoficjeli, dla których taka sprawa będzie wypoczynkiem po służbie. Nie znając
jednakże ani adresu, ani nazwiska Siergieja, ustaliliśmy, że jeśli pojawi się następnym razem,
to natychmiast ją zawiadomię, a ona już spowoduje, że podjadą jacyś panowie i się nim
zajmą. Obiecałem, że jeśli tylko zdążę, to na pewno to uczynię.
Irina musiała pomyśleć, zresztą nie bez racji, że potraktowałem jej opowieści niezbyt
poważnie, bo przez następny tydzień sama codziennie do mnie dzwoniła, pytając, czy
wszystko w porządku. A ja, prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, jak w razie czego
postąpić.
Siergiej, jakby dając mi czas do namysłu, zjawił się po dziesięciu chyba dniach.
Wpuściłem go tylko do przedpokoju i ubierając się, oświadczyłem, że właśnie wychodzę i nie
mam czasu na żadne z nim rozmowy. Idąc do windy, zapowiedziałem, że jeśli jeszcze raz do
mnie przyjdzie, to zostanie odpowiednio potraktowany. Mówiąc to, sam nie bardzo
wiedziałem, co mam na myśli. Siergiej odparował, że postępuję bardzo nierozsądnie i będę
tego żałował.
Wsiedliśmy do windy i ruszyliśmy w dół, ale po kilku sekundach winda się
zatrzymała, bo ktoś się dosiadał na dziewiątym piętrze. Był to Misza.
Misza mieszkał dokładnie pode mną i dwa dni wcześniej naprawiał w mojej łazience
jakieś rury, kurki ikrany po tym, jak kolejny raz zalałem mu mieszkanie. Nie był wcale z tego
powodu na mnie obrażony, gdyż za każdym razem za wspólne usuwanie skutków zalania
płaciłem mu pięćdziesiąt dolarów. Misza pracował jako kierowca na Kremlu, a w wolnych
chwilach rzeźbił w drewnie różne rodzaje liści. Był to duszaczłowiek i miał to do siebie, że
liczył ponad dwa metry wzrostu, a w barach przypominał szafę trzydrzwiową. Ubrany teraz w
garnitur, wydawał się jeszcze większy. Siergiej, choć nie ułomek, zmalał przy nim w oczach.
Misza zlustrował wprawnym okiem zawartość windy, po czym przywitał się ze mną i
mając na myśli ostatnią awarię kranów, zapytał, czy wszystko działa, jak należy. Gdy
przytaknąłem, przypomniał, że gdyby coś było nie w porządku, to, tak jak zwykle, mam go
natychmiast zawiadomić.
Przed domem, oparty o wypucowaną czarną „czajkę”, czeka! kolega Miszy; obaj
zawsze jeździli razem do pracy. Był to osobnik o równie potwornych rozmiarach, a do tego w
ciemnych okularach. Uścisnęliśmy sobie ręce i pojechali.
Siergiej chwilę pomilczał, po czym bąknął niewyraźnie, że trzeba było od razu tak
mówić. I nigdy więcej już go nie zobaczyłem.
Nieraz myślałem o uproszczeniu działania swojej jednoosobowej firmy. Zbyt dużo
bowiem ludzi wokół niej się kręciło i zbyt wiele powodowało to komplikacji. Najlepsza -
myślałem - byłaby współpraca z jakimś prawdziwym potentatem. Umknąłbym wtedy nie
tylko cenowych narzutów kolejnych pośredników, ale również mógłbym prowadzić bardziej
uregulowany tryb życia.
Przejrzałem nawet pod tym kątem jakąś gazetę, ale, niestety, żaden prawdziwy
potentat nie zamieszczał w niej swego anonsu. Z półsłówek i półrozmów z moimi dostawcami
wynikało, że najlepiej jest mieć w rodzinie ustosunkowanych Tatarów albo przynajmniej
wujka Rosjanina, który dowodzi krążownikiem na Morzu Kaspijskim. Gdy jednak ogarnąłem
pamięcią wszystkie swoje koligacje rodzinne, okazało się, że żaden z tych wariantów nie
wchodzi w rachubę. Jedynym znanym mi potentatem była sama fabryka kawioru.
Postanowiłem więc, że mimo niezbyt udanej wcześniejszej korespondencji, pojadę i
porozmawiam z nią osobiście.
Lecąc do Astrachania, nie mogłem oprzeć się wyobrażeniu, że jest to podróż do
Chicago lat trzydziestych, w którym rządzą gangi, trup ściele się gęsto, a w każdej knajpie
siedzi mafioso.
Leciałem przecież do centrum kawiorowego, co dla wielu ludzi brzmiało dokładnie
tak samo jak centrum narkotykowe.
Pierwsze wrażenie było raczej uspokajające. Jadąc z lotniska do śródmieścia, a było to
kilka dobrych kilometrów, zauważyłem tylko dwie restauracje, co znaczyło, że mafiosów nie
mogło być zbyt wielu. Czar prysł ostatecznie, gdy dwie godziny później znalazłem się na
terenie RybnoKawiorowego Zamkniętego Zakładu Przetwórstwa Spożywczego. Co prawda
przy bramie skontrolowali mnie uzbrojeni strażnicy, ale zaraz po jej przekroczeniu poczułem
się nader swojsko. Pierwsze, co zobaczyłem, to zmurszały już nieco pomnik Lenina i
walające się wszędzie rybie odpadki. Ośmiopiętrowy chyba biurowiec przytłaczał swą
wielkością fabryczne hangary, a na całym terenie, mimo styczniowego mrozu, panował
ożywiony ruch. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc zanim udałem się do dyrekcji,
zagadnąłem pierwszego z brzegu osobnika w waciaku, że potrzebuję trochę kawioru.
- Pół litra za puszkę - odparł Wania bez namysłu.
Było to chyba pięćdziesiąt razy taniej niż u pośredników w Moskwie.
- Drogo - odrzekłem i zaproponowałem pół litra, ale za dwie puszki. Wania się
skrzywił, więc stanęło w końcu na tyra, ze za litra dostanę trzy puszki. Gdy wspomniałem o
strażnikach przy bramie, Wania zapewnił mnie, że z wyniesieniem puszek nie będzie żadnego
problemu, i jako nowicjusza, oprowadzi mnie po terenie. Fabryka graniczyła z niewielką,
skutą teraz lodem, rzeczką. Nie było od tej strony żadnego ogrodzenia i według zapewnień
Wani, nikogo by nie zdziwiło, gdybym podjechał pod samą halę choćby i wozem pancernym.
Wizyta w biurowcu zajęła mi niecałe dziesięć minut i nie przyniosła zbyt wielu
owoców. Dyrektor handlowy, do którego wdarłem się mimo usilnych sprzeciwów sekretarki,
potraktował mnie jak car poddanego, i to raczej poddanego najniższego stanu. Bez żadnego
przywitania oznajmił szorstko, że panuje tu zwyczaj zapisywania się na wizyty, i
rozkazującym gestem wskazał mi pokój sekretarki, co miało oznaczać, żebym sobie paszoł
won.
Cóż było robić? Zwyczaj to zwyczaj i trzeba go uszanować. Sekretarka, pomna mej
niesubordynacji, niechętnie wertowała swój zeszyt, ale w końcu wyznaczyła mi audiencję: za
cztery miesiące, we wtorek, o wpół do dziesiątej.
Znacznie lepiej zostałem potraktowany, gdy wieczorem zaszedłem do hotelowej
restauracji. Zanim zdążyłem przestudiować menu, przysiadł się do mnie jakiś gość i
zaproponował sprzedaż kawioru po fantastycznie niskiej cenie. Zapytany o szczegóły,
przedstawił się jako pracownik zakładu pogrzebowego, który dysponuje przydziałem
przeznaczonym na stypy. Wywiązała się dyskusja o ceremoniach chowania zmarłych u ludów
południowych, a ponieważ w lokalu panowała domowa atmosfera, do dyskusji włączali się
coraz to nowi goście, jak również obsługa. Dość szybko zorientowałem się, że ta wymiana
poglądów służy jedynie wybadaniu, ile puszek kawioru jestem w stanie kupić i kogo sobie
wybiorę na sprzedawcę. Było to o tyle interesujące, że przechadzając się wcześniej po
mieście, nigdzie nie natknąłem się na najmniejszy choćby ślad kawioru. Nie było go w
sklepach, nie było na bazarze ani w jadłospisie żadnej restauracji. Całkowita posucha.
Zacząłem już nawet podejrzewać, że cała ta fabryka kawioru to jedna wielka atrapa.
Kiedy wyjawiłem w końcu swym rozmówcom, że nie jestem zwykłym turystą, za
jakiego mnie biorą, lecz interesują mnie co najmniej dwie małe ciężarówki kawioru
miesięcznie, zapanowało kłopotliwe milczenie. Rozstaliśmy się jednak w przyjaznej
atmosferze, czego dowodem były prośby, abym następnym razem powiadomił ich o swoim
przyjeździe odpowiednio wcześniej, a wtedy wszystko da się zorganizować.
Rano, mając kilka godzin do odlotu, postanowiłem choć trochę zatrzeć nie najlepsze
wrażenie, jakie niechybnie zostawiłem po sobie w zakładzie kawiorowym. Pojechałem tam
zaopatrzony w perfumy marki Chanel, które kupiłem za kilka dolarów na pobliskim targu, a
sprzedawca dawał głowę, że są autentyczne. Sekretarka, widząc powabny flakonik, wyraźnie
się rozchmurzyła i w sympatycznej już pogawędce poradziła mi, żebym przyjeżdżając za
cztery miesiące, wziął sobie na wszelki wypadek dwutygodniowy urlop. Fakt, że jestem
zapisany, nie oznacza bowiem wcale, że zostanę przyjęty tak od razu.
Kilka godzin później, siedząc już w samolocie i popijając francuski koniak, za którego
autentyczność sprzedawca dawał głowę, miałem nieodparte wrażenie, że moja wyprawa do
centrum kawiorowego była jak najbardziej udana. Chociażby dlatego, że obyło się bez
strzelaniny.
Chyba po tygodniu zadzwonił do mnie jakiś człowiek i powołując się na hotelową
biesiadę w Astrachaniu, poprosił mnie o spotkanie. Był to trzydziestokilkuletni przedstawiciel
ciemnej, południowej nacji, który w dyskusji o ceremoniach pogrzebowych nie uczestniczył,
ale pamiętałem, że siedział w kącie i bacznie się jej przysłuchiwał. Przedstawił się jako Borys,
pochodził z Dagestanu, a mieszkał, jak to określił, to tu, to tam.
Zaproponował mi sprzedaż czterdziestu puszek na próbę. Zdziwiło mnie to trochę,
gdyż o próbnych partiach mówili zawsze kupujący, a nie sprzedający. Nie chciałem wypaść z
roli dyktującego warunki, więc odparłem, że chętnie kupię jego kawior, ale wolę zacząć od
dwudziestu sztuk. Taka odpowiedź wyraźnie go zadowoliła, co też było dosyć dziwne.
Po uzgodnieniu ceny z własnej, nieprzymuszonej woli wypisał mi rachunek,
przystawił, pieczątki i własnoręcznie otwierał wskazane przeze mnie puszki. Jakość kawioru
nie budziła żadnych wątpliwości.
Kilka następnych naszych transakcji miało podobną wartość i podobny przebieg. Gdy
zdarzyło się, że akurat zabrakło mi gotówki, Borys stwierdził, że nie ma problemu bo mogę
uregulować dług przy okazji. W przeciwieństwie do rosyjskich dostawców zachowywał się
nadzwyczaj spokojnie; nie przejawiał żadnej nerwowości ani też podejrzliwości
Po raz pierwszy pomyślałem zresztą wtedy, że handel kawiorem może być tym
samym, co handel płatkami kukurydzianymi. Czuło się, że lada moment zakończymy okres
próbny i przejdziemy do jakichś poważniejszych transakcji. Nie występowałem jednak z tą
propozycją, żeby nie osłabić swej pozycji przetargowej. Borys z kolei sprawiał wrażenie,
jakby ciągle na coś czekał.
Spałem już, gdy zadzwonił któregoś dnia i przepraszając za późną porę, poprosił mnie
o drobną przysługę. Chodziło o jego ojca: przyjeżdża rankiem do Moskwy samochodem, ale
nie zna miasta, więc zatrzyma się na dalekich rogatkach i trzeba go stamtąd odebrać.
Pojechałem pierwszą ranną elektriczką i po godzinie byłem na miejscu. Gdy
wyszedłem przed stację, zobaczyłem coś, co było idealnym obiektem pożądania całej
moskiewskiej milicji: wypełniona po brzegi walizami, z tobołami na dachu, zdezelowana
terenowa niva, a przy niej człowiek czystej południowej maści, czyli podejrzany z definicji.
Przemknęło mi przez myśl, że Borys zaaranżował tę sytuację tylko po to, żeby wystawić mnie
na jakąś, sobie tylko zrozumiałą, próbę. Na dalsze domysły nie było już jednak czasu, bo
ojciec Borysa, domyślając się, kim jestem, dał znak, żebym się do niego zbliżył.
Uzgodniliśmy, że on zasiądzie za kierownicą, a ja będę jego pilotem.
Zupełnie nie znałem tych okolic, a moje nadzieje na drogowskazy okazały się
oczywiście płonne. Jechaliśmy więc jakimiś bocznymi ni to drogami, ni to uliczkami,
przejeżdżaliśmy przez jakieś ni to osiedla, ni to miasteczka i czułem, że coraz bardziej się
pocę. Wypatrywanie właściwej drogi i zaczajonej za każdym drzewem milicji pochłaniało
mnie niemal całkowicie. Ojciec Borysa natomiast zdawał się najzupełniej spokojny. Zdziwił
się tylko, że palę papierosy, a po dłuższym namyśle zapytał, czy mam żonę. Potem zamilkł na
godzinę, a gdy nagle ocknął się z zadumy, zaciekawiło go, czy żyją moi dziadkowie.
Jechaliśmy chyba trzy godziny i faktu, że ani razu nie zostaliśmy zatrzymani i
zaaresztowani, nie można nazwać inaczej jak cudem w biały dzień. Gdy w końcu dotarliśmy
na miejsce, wręczyłem ojcu Borysa pięćdziesiąt dolarów, mówiąc, że należą mu się one jak
każdemu pomocnikowi. A tak właściwie była to moja prywatna nagroda dla jego anioła
stróża, którą ufundowałem milcząco na samym początku tej przeDwa dni później zadzwonił
Borys i zaprosił mnie na wódkę, co w naszych stosunkach było nowością. Zanim
przystąpiliśmy do konsumpcji, uroczyście oświadczył, że od tej pory wszystko się zmieni,
ponieważ tata uznał, że można ze mną robić interesy. Aby podkreślić wagę tego
oświadczenia, wyjawił mi również swoje prawdziwe imię, które składało się z trzech
trudnych do zapamiętania wyrazów. Unosząc pierwszy kieliszek, przyznał, że wiara
przodków zabrania mu picia alkoholu, ale interesy to co innego.
Na następne spotkanie, na które umówieni byliśmy w samym centrum miasta, Borys
zajechał białym, długim jak gąsienica, lśniącym lincolnem. Zaparkował tam, gdzie nie wolno,
wystawił na ulicę skrzynki kawioru i jak gdyby nigdy nic, wdał się ze mną w rozmowę.
Poczułem się w tym momencie trochę nieswojo, bo nie raz i nie dwa przekonałem się
przecież, że rosyjska zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”, chociaż brzmi trochę niewolniczo,
to na pewno jest wysoce praktyczna.
Gdy powiedziałem później Borysowi, że taka ostentacja zupełnie mi się nie podoba,
niemalże się obraził. Dla niego nie była to żadna ostentacja, ale rodzaj zemsty i odwetu. Mścił
się w ten sposób na Rosjanach za to, że z pogardą traktują „czarnych”, i brał odwet na
milicjantach za to, że polują na nich jak na dziką zwierzynę. Z tryumfem obserwował
zazdrosne spojrzenia przechodniów i śmiał się w duchu z milicjantów, którzy bali się nawet
podejść, bo tak bezczelny i bogaty gość musi mieć wielkich protektorów.
- Głupcy - cieszył się Borys - ze strachu nie przychodzi im nawet do głowy, że lincoln
może być z wypożyczalni.
Cóż mogłem na to odpowiedzieć? Poprosiłem jedynie, żeby jego prywatna wojna była
rzeczywiście prywatną.
Niedługo potem Borys zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc przy wyładunku dwóch
ton kawioru, który miał przyjechać z Astrachania. Zaznaczył od razu, że jest to normalny
legalny transport ze wszystkimi papierami. Pomocy nie odmówił także Zbyszek, kolega z
Polski, który akurat przebywał u mnie w gościnie.
Borys przyjechał po nas wehikułem, który by! skrzyżowaniem starego autobusu z
jeszcze starszą ciężarówką. Towarzyszyła mu łada, w której siedziało czterech zdrowych
byczków. Gdy ruszyliśmy, okazało się, że jedziemy czterdzieści kilometrów za Moskwę,
gdyż niezależnie od wszystkiego, wyładunek zawsze winien się odbywać w ciszy i spokoju.
Na miejsce dotarliśmy około jedenastej wieczorem. Była to jakaś mała stacja
rozrządowa, a właściwie plątanina torów przed stacją. Pociąg miał przyjechać za pół godziny,
więc Borys nakazał wszystkim przycupnąć w krzakach i obserwować tory. Minęła jednak
godzina i nic się nie wydarzyło. Minęła następna i ciągle nic. Po trzech godzinach byliśmy ze
Zbyszkiem sztywni z zimna, bo nie wiedząc, co nas czeka, nie wzięliśmy ciepłych ubrań.
Przytupywaliśmy więc i biegaliśmy pod płotem, a ja przeklinałem w duchu dzień, w którym
tatuś Borysa uznał, że można ze mną robić interesy.
Pociąg pojawił się o piątej nad ranem i zatrzymał się, jakżeby inaczej, na najbardziej
oddalonym od nas, chyba dwudziestym pierwszym torze. Jeśli zważyć, że rosyjskie tory są
szersze od normalnych, to dzieliło nas od niego, myślę, ze sto metrów. Z wypatrzeniem
właściwego wagonu nie mieliśmy kłopotu, ponieważ był to pociąg osobowy z doczepionym
na końcu pojedynczym wagonem towarowym.
Borys dał znak i siedmiu chłopa, ustawionych w tyralierę, ruszyło sprintem przez
torowisko. Gdy dobiegliśmy, drzwi wagonu otworzyły się od wewnątrz i jakiś człowiek, nie
wydając z siebie ani słowa, zaczął nam podsuwać skrzynki z kawiorem. Bieganie po
kanciastych kamieniach z czterdziestoma kilogramami w rękach nie było łatwe. Jaki taki
porządek i rytmiczność utrzymały się do trzeciego okrążenia. Przy czwartym i piątym
wyglądało to już na bezładną bieganinę pijanych tragarzy. Przy siódmym i ósmym
przypominało ciężkie roboty w obozie karnym.
Kiedy załadowawszy już wszystko, skrajnie wyczerpani i spoceni usiedliśmy w
lodowatym wehikule, Borys zapytał, czy w moim domu działają obydwie windy. Doszedł
bowiem do wniosku, że skoro cały ten kawior i tak przeznacza dla mnie, to wygodniej będzie
zawieźć go do mnie od razu, a rozliczać mieliśmy się potem sukcesywnie. Nieco mnie to
zaskoczyło, ale myśl była racjonalna.
Tak więc o siódmej rano, gdy mieszkańcy mojego bloku wychodzili do pracy albo po
mleko, siedmiu brudnych, zarośniętych facetów wnosiło skrzynki z kawiorem i przez pół
godziny blokowało windy. Gdy skończyliśmy, Zbyszek padł bez życia na łóżko, co, jak się
później okazało, było krokiem nieroztropnym, bo obudził się po południu z wysoką gorączką.
Ja natomiast wypiłem najpierw setkę wódki i zjadłem pół kilograma kawioru. Wieczorem
czułem się jak młody bóg.
Mieszkańcy mojego bloku byli w większości ludźmi zacnymi i kulturalnymi. I nie
zmieniłem tego zdania, gdy następnego dnia odwiedził mnie delegat urzędu finansowego.
Zobaczywszy zgromadzony w moim mieszkaniu kawior, aż gwizdnął z wrażenia, ale któż by
na jego miejscu tego nie zrobił. Przeglądał moje papiery przez godzinę i nie znalazł
najmniejszego nawet uchybienia. Miałem wszystko, łącznie z certyfikatem fabrycznego
weterynarza, że bieługi, z których ten kawior pochodził, były zdrowe jak ryby. Nie
pozostawało więc nic innego, jak wyrazić mi swój podziw i uznanie. Wypiliśmy po
kieliszeczku, a ponieważ skromny ten urzędnik znudzony już był kawiorem, bo za często go
nim częstowano, zakąsiliśmy ogórkiem kwaszonym.
Bezwzględnie najtrudniejszym jednak etapem podróży kawioru po Rosji, przy którym
nawet graniczne utarczki z celnikami wydawały się dziecinną igraszką, był załadunek do
pociągu na Dworcu Białoruskim w Moskwie. Oczywiście do pociągu pasażerskiego, bo
wysłanie kawioru pociągiem towarowym byłoby równoznaczne z wrzuceniem go do studni.
Ten krótki odcinek, od samochodu na peron, wymagał solidnego przygotowania taktycznego.
Pierwszą przeszkodą była milicja drogowa, dla której okolice dworców stanowiły
najwyżej cenione tereny łowieckie. Spotykało się tam głównie kapitanów i majorów. Służba
pod dworcem była dla nich ostatnią szansą dorobienia się przed emeryturą albo przed
awansem, po którym definitywnie przechodzi się do jałowych prac biurowoorganizacyjnych
Przydział takiego rewiru kosztował, w zależności od dworca, od dziesięciu do dwudziestu
tysięcy dolarów. Cena ta może się wydać wygórowana, ale też służba w takim rewirze to były
nieustające żniwa. Znaki zakazu wjazdu, ruchu, postoju i zatrzymywania się ustawiano w taki
sposób, żeby popełnienie wykroczenia było absolutnie nieuchronne.
Kiedyś, gdy podjeżdżałem pod dworzec sporadycznie i milicjant udawał, że wyciąga
bloczek mandatowy, a ja naprawdę wręczałem mu dwa albo trzy dolary, incydent kończył się
w sympatycznej nawet atmosferze. Później jednak, gdy zacząłem bywać na dworcu dużo
częściej, uciążliwość tych spotkań znacznie wzrosła. Zwłaszcza że milicyjne wyobrażenia o
dobrym zarobku stały się najbardziej namacalnym wskaźnikiem ogólnego postępu. Można
wręcz powiedzieć, że oficerowie z drogówki czuli się odpowiedzialni za propagowanie
nastroju prosperity. Gdyby bowiem ich żądania ustatkowały się na niskim poziomie, ktoś
mógłby odnieść wrażenie, że w Rosji zapanowała stagnacja.
Gdy spróbowałem kiedyś zakwestionować żądaną kwotę, opasły major zapytał
najpierw niewinnie, o której mam pociąg, po czym wypisywał normalny mandat tak długo,
żebym na pewno się na niego spóźnił. Jakikolwiek sprzeciw, awantura czy głośny protest
spowodowałyby jedynie, że dostałbym się w ręce milicji właściwej, czyli tej, która dbała o ład
i porządek. A wtedy straty finansowe byłyby bez porównania wyższe.
Strzeżenie ładu i porządku na dworcach i w ich okolicach polegało głównie na
wyszukiwaniu osobników, którzy wyglądali na to, że mają przy sobie pieniądze. Na Dworcu
Białoruskim, skąd odchodzą pociągi do Polski i dalej na Zachód, musieli je mieć, rzecz jasna,
wszyscy. Pozostawało tylko pytanie, kto ma ich dużo i kto podzieli się nimi bez większego
oporu. Na pierwszy ogień szli więc obładowani bagażami „czarni”, bo spełniali wszystkie
wymogi naraz. Potem obcokrajowcy, ale tacy, którzy nie wyglądali na ambasadorów albo
konsulów generalnych. Następnie prowincjusze i ludzie młodzi. Na koniec, zgodnie z
zasadami humanitaryzmu, kobiety, starcy i dzieci. Czasami zaś padało na tego, kto się
milicjantom po prostu nie spodobał.
Gościłem kiedyś kolegę z Polski, Marka, który był grafikiem i przyjechał do Moskwy
na swą wystawę. Ponieważ mieliśmy wracać tym samym pociągiem, a Marek był
człowiekiem postawnym i odważnym, zabrałem ze sobą nie dwie, ale cztery walizki kawioru.
Do wagonu dostaliśmy się tym razem bez przeszkód, więc humory nam dopisywały, a na
dodatek w sąsiednim przedziale spotkałem dwie dziewczyny, z którymi łączyły mnie miłe
wspomnienia. Mając jeszcze kwadrans do odjazdu, zostawiłem pod opieką dziewczyn moje
walizy i poszedłem z Markiem do hali dworcowej, gdzie poprzedniego dnia zostawiłem w
schowku kilka luźnych puszek kawioru. Mogły się teraz przydać, gdyż podróż zapowiadała
się całkiem przyjemnie.
Zanim zdążyłem zamknąć drzwiczki od schowka, stanął przy nas milicjant i zapytał
Marka tonem raczej bezpośrednim:
- Co masz w tej torbie plastikowej?
Marek, myśląc, że to żart, odparował natychmiast:
- Pół tony kawioru.
- Pół tony? - powtórzył milicjant. - Skoro pół tony, to będzie cię to kosztowało sto
dolarów.
- Chętnie zapłacilibyśmy pięćset, ale przed chwilą wydaliśmy wszystko na panienki -
odrzekł Marek, rozkładając ręce.
- Nic nie macie? - zdziwił się milicjant zjadliwie. - To pożyczcie od znajomych
Polaków - postanowił tonem rozkazującym.
Wyglądało na to, że szedł za nami od samego peronu, a może i wcześniej. Marek,
zniecierpliwiony już trochę tą pogawędką, odpowiedział, że inni Polacy zrobili to samo, bo
Rosjankom trudno się oprzeć. I ruszył z miejsca, dając tym samym do zrozumienia, że
komedia skończona. W tym momencie milicjant podskoczył do niego i złapał go za rękę i za
torbę. Marek, nie nawykły do takiego traktowania, szarpnął się energicznie, ale tak
nieszczęśliwie, że milicjant się poślizgnął i przewrócił. Leżąc jeszcze, wyciągnął z kieszeni
gwizdek i zaczął przeraźliwie gwizdać. W ciągu kilku sekund otoczyło nas pięciu czy sześciu
milicjantów. Zrobiło się zaraz zbiegowisko, więc najstarszy stopniem, chyba kapitan, rzucił
komendę: na komisariat!
Pod silną eskortą poprowadzono nas do sąsiadującego z dworcem kilkupiętrowego
budynku. Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, dostaliśmy po kilka profilaktycznych
uderzeń pałami przez plecy. Ja, znając obyczaje rosyjskiej milicji, zachowałem spokój, ale
Marek klął i bronił się. Wepchnięto go więc do jakiegoś bocznego pomieszczenia i tam
dopiero się przekonał, co to znaczy prawdziwe pałowanie. Przeglądający moje papiery oficer
znał już dokładnie przebieg zdarzenia: zaatakowaliśmy milicjanta od tyłu, a naszym celem
było prawdopodobnie zdobycie broni.
- Znamy takich ptaszków - podkreślił, patrząc mi prosto w oczy i sugerując tym
spojrzeniem, że czekają nas co najmniej dwa lata ciężkich robót.
Odparłem, że wobec powagi zarzutów żądam powiadomienia polskiego konsula, i na
dowód, że nie żartuję, wyrecytowałem numer telefonu do konsulatu, który mi się akurat, o
dziwo, przypomniał.
- Dobrze się zastanówcie, co mówicie - poradził mi oficer i chcąc zapewnić mi
potrzebny do rozmyślań spokój, nakazał odprowadzić mnie do celi.
Siedziałem w niej równo cztery godziny. Za współlokatora miałem przedstawiciela
ciemnej nacji, ale nie dowiedziałem się nawet, jakiej konkretnie, gdyż w ogóle nie udzielał się
on towarzysko. Przez cały ten czas tkwił na klęczkach i mamrotał jakieś litanie. Już po
godzinie myślałem, że jak nie przestanie, to oszaleję.
Przypuszczam, że decyzję o zwolnieniu nas podjęto zaraz po tym, gdy ktoś wpadł na
pomysł, żeby sprawdzić, czy podany przeze mnie numer jest prawdziwy. A skoro znałem go
na pamięć, to znaczyło, że utrzymuję z konsulatem zażyłe stosunki i mogę być kimś
ważniejszym, niż to się na pozór wydawało. Przetrzymano nas jednak na wszelki wypadek te
cztery godziny - do czasu, aż zmieni się załoga komisariatu - bo sądzono pewnie, że ukoi to
nasze nerwy i zniechęci do podjęcia jakiejś oficjalnej procedury wyjaśniającej. Ci, którzy nas
zwalniali, byli już bowiem uprzejmi, nie bardzo wiedzieli, o co tak naprawdę poszło, a Marka
przekonywali, że nawet jeśli jakieś pałowanie miało miejsce, to z pewnością chodziło o masaż
leczniczy. Ich kalkulacja okazała się słuszna - machnęliśmy na wszystko ręką.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dziewczyny, pod których
opieką zostawiłem w przedziale cztery swoje walizy, nie mając pojęcia, co jest w środku,
dowiozły je bez problemów do Warszawy. Opowiadały potem, że w ogóle ich nie
skontrolowano, ponieważ w sąsiednim przedziale wybuchła awantura, która całkowicie
pochłonęła celników: jakiś człowiek przewoził pięć puszek kawioru, a celnicy twierdzili, że
można tylko dwie.
Różnych szukałem sposobów na zmniejszenie bezpośrednich i pośrednich strat, które
wynikały ze spotkań z milicją dworcową. Raz uratowała mnie wizytówka znajomego
Rosjanina, którego, po piętnastu latach niewidzenia, spotkałem przypadkowo na ulicy.
Milicjanci, którym nie chciałem zapłacić pięćdziesięciu dolarów w trybie natychmiastowym,
znaleźli ją w moim paszporcie. A kolega, jak się okazało, był jakimś dyrektorem w
ministerstwie spraw zagranicznych. Nie tylko zwrócono mi wtedy paszport, ale i życzono
szczęśliwej podróży.
Pomyślałem wówczas, że zrobię sobie wizytówki znanych rosyjskich polityków, a
najlepiej prezydenta, i będę je nosił w każdej kieszeni po jednej. Gdy podzieliłem się tym
pomysłem ze znajomymi Rosjanami, stanowczo odradzali mi jego realizację. Jeśli bowiem
cała ta mistyfikacja się wyda, to zostanę oskarżony o fałszerstwo dokumentów. A ile za to
grozi, to lepiej nie mówić.
Później wpadłem na pomysł, żeby jeździć samochodem do Wiaźmy. Była to pierwsza
stacja, kilkadziesiąt kilometrów od Moskwy, na której zatrzymywał się pociąg jadący do
Polski. Kilka razy rzeczywiście udało mi się tam załadować kawior do wagonu bez żadnych
problemów. Zacząłem się nawet w związku z tym uważać za człowieka przebiegłego. Nie
trwało to jednak długo. Równie pomysłowi okazali się handlowcy z innych branż i w ciągu
kilku miesięcy spokojny i senny dworzec w Wiaźmie przekształcił się w ruchliwy ośrodek
podrózniczozaładowczy. Nie mogło to ujść uwadze kierowniczych gremiów milicji, które na
co dzień analizowały dochodowość poszczególnych rewirów. Skoro zaś spadła ona na
Dworcu Białoruskim, to znaczy, że musiała wzrosnąć gdzieś indziej. Do Wiaźmy rzucono
więc takie siły i środki, że wycieczki towarowozaładowcze na tamtejszy dworzec straciły
wszelki sens.
Powstało pytanie: jeździć samochodem dalej, do następnej stacji, czy pozostać w
Moskwie? Jechać dalej oznaczało nieznaną, ale na pewno dużą liczbę utarczek z milicją
drogową. Znaków drogowych, jak to na szosie, nie było co prawda zbyt wiele, ale były za to
wykorzystywane w sposób, można powiedzieć, twórczy.
Jechałem kiedyś z dozwoloną nawet szybkością i mimo to zostałem zatrzymany.
Plutonowy, bo tylko na odludziu spotykało się takie niskie rangi, zapytał uprzejmie:
- Widzieliście znak „uwaga, śliska nawierzchnia”?
- Widziałem.
- To dlaczego nie uważaliście?
- Jak to nie uważałem? Uważałem.
- Dobrze widziałem, że nie uważaliście. Będzie mandat. Mógł też przy okazji
zażyczyć sobie otwarcia bagażnika, a wtedy, zobaczywszy kawior, jego wymagania
gotówkowe z pewnością znacznie by wzrosły. Jeśli przyjąć ostrożnie, że takich kontroli
można było mieć i kilkanaście, a u celu mogła już czekać milicja dworcowa, wybór stał się
prosty. Należało wracać do Moskwy i ułożyć się z milicją na Dworcu Białoruskim.
Problem polegał na tym, że zawarcie znajomości z jednym czy drugim zwykłym
funkcjonariuszem niewiele dawało. Na dworce posyłano bowiem coraz to nowe oddziały
specjalne, które miały zapobiegać nieustannie grożącym zamachom terrorystycznym. Jeśli
zdarzało się, że takiego zagrożenia akurat nie było, to w zastępstwie ogłaszano niepokojący
wzrost przestępczości kryminalnej, którą też należało zwalczać nadzwyczajnymi sposobami.
Tak czy owak, dowództwo oddziałów specjalnych nie mogło patrzeć spokojnie na bogacenie
się zwykłych dworcowych milicjantów i też chciało dać zarobić swoim ludziom.
Podjechałem kiedyś z Griszą w umówione miejsce pod dworcem. Czekał tam już na
nas znajomy milicjant w randze kapitana, który zainkasował sto dolarów i, jak zwykle, miał
nas ochraniać przed swoimi kolegami w drodze na peron. Ponieważ mieliśmy ze sobą chyba
trzysta puszek kawioru, pomagał nam nawet ładować skrzynki na wózki bagażowe.
Kończyliśmy już robotę, gdy nagle otoczyło nas trzech ubranych na czarno i uzbrojonych w
broń automatyczną milicjantów z brygad specjalnych. Zza ich pleców wyłonili się po chwili
dwaj oficerowie, pułkownik z majorem, i zarządzili kontrolę.
- Nu, ładna - westchnął pułkownik, widząc, że w skrzynkach jest kawior. - Drogo was
to będzie kosztowało.
Nie wiedziałem, czy chodzi mu o pieniądze, czy o lata więzienia, więc żeby nie
zamykać drogi do kompromisu, odrzekłem, że w razie czego mogę okazać wszystkie papiery
handlowe.
- Znamy takie papiery - odparł pułkownik, dając tym samym do zrozumienia, że
zwykły człowiek w żadnym wypadku nie może posiadać tyle kawioru legalnie.
Był to mój stały problem. Większość milicjantów nie chciała pogodzić się z faktem, że
ścigany przez lata kawior stał się nagle wolnym ptaszkiem. Przyjęcie tego do wiadomości
byłoby przecież dla nich równoznaczne z zawstydzającym umniejszeniem swej władzy i
znaczenia. Jeśli więc ktoś, tak jak dawniej, krył się z posiadaniem kawioru i udawał przed
nimi przestępcę, to znaczy, że ich szanował. A jeśli ich szanował, to tym samym mógł liczyć
na pobłażliwość, czyli na opłatę, która wszystkim wydawała się akuratna. Jeśli zaś ktoś
posiadał kawior ostentacyjnie, to zasługiwał na nauczkę podwójną.
Skorumpowany przeze mnie kapitan, który miał nas bronić przed bezprawiem
przedstawicieli prawa, zachował się lojalnie. Próbował tłumaczyć, że nas zna, że nie pierwszy
raz tu jesteśmy i rzeczywiście nasze papiery handlowe są w porządku. Szybko jednak został
uciszony, bo brygada specjalna nie mogła sobie pozwolić na to, żeby jakiś prosty dworcowy
kapitan sprzątnął jej zwierzynę sprzed nosa. Po krótkiej wymianie kąśliwych uwag major
oznajmił, że zostajemy zatrzymani do wyjaśnienia.
Ledwo ruszyliśmy w stronę komisariatu, pułkownik, sądząc pewnie, że jesteśmy już
wystarczająco przestraszeni, podszedł do mnie i nieco ściszonym głosem powiedział, że
pięćset dolarów załatwi całą sprawę. Mimo groźnie wyglądającej obstawy odpowiedziałem,
że nie zamierzam zapłacić ani centa. Od tego momentu rozpoczęła się klasyczna wojna
nerwów. Do komisariatu mieliśmy jakieś dwieście metrów i w tym czasie musiało się
rozstrzygnąć, kto kogo przetrzyma. Ja ryzykowałem to, że jeśli nic nie zapłacę, to z czystej
chęci zemsty milicjanci stwierdzą, że jakaś pieczątka w moich papierach jest niewyraźna, i
zarekwirują mi kawior na dzień, na dwa, a może na tydzień albo miesiąc. Straty byłyby wtedy
trudne nawet do oszacowania. Pułkownik z kolei ryzykował spisywanie protokołów,
nadawanie biegu sprawie i być może tłumaczenie się przed przełożonymi, jeśli moje
dokumenty okażą się autentyczne. Straciłby wiele czasu, który z powodzeniem mógł
wykorzystać na bardziej intratne zatrzymania.
W połowie drogi do komisariatu opłata zmalała do czterystu dolarów, ale ja twardo
podtrzymałem wersję o niepłaceniu ani centa. Gdy byliśmy już całkiem blisko, pułkownik
zwolnił kroku, jakby chciał mi dać jeszcze trochę czasu do namysłu.
- Trzysta dolarów i do widzenia - powiedział tonem, który miał wskazywać, że stać go
na łaskawość. Pewnie ktoś uznałby to za przesadną brawurę, ale ja ponownie odrzekłem, że o
pieniądzach nie może być mowy. Gdy doszliśmy do budynku komisariatu, pułkownik,
dosłownie już w drzwiach, zaproponował krótko i ostatecznie:
- Dwieście.
No i cóż mogłem w takiej sytuacji uczynić? Zapłaciłem.
Odprowadzając nas, wedle umowy, do wagonu, dworcowy kapitan kilkakrotnie
powtarzał, że na własne oczy przekonaliśmy się, jak bardzo niebezpiecznym miejscem jest
Dworzec Białoruski. Miało to oznaczać, że sto dolarów, które mu płaciłem, to w zasadzie
jakiś psi grosz. Podwyższenia stawki jednak nie zażądał, co Grisza zaliczył mu na duży plus,
bo prawdą jest, że nieźle się przecież chłop napocił.
Opóźniłem kiedyś ekspedycję kawioru, żeby poczekać do wypadającego akurat za
dwa dni święta milicji. Liczyłem, że w tak uroczystym dniu wszelkie domniemane winy
zostaną mi odpuszczone, a ewentualne kary darowane. Podjeżdżając wolno pod dworzec, nie
zauważyliśmy żadnego munduru ani też żadnego osobnika, który wyglądałby na takiego, co
to trzyma mundur w szafie.
- Wszyscy na akademiach i wszyscy wrócą z orderami za wzorową postawę -
skomentował Grisza, zatrzymując samochód od strony dworcowego zaplecza. Nie zdążył
jeszcze wyłączyć silnika, gdy ktoś klepnął z tyłu w szybę. Odwróciliśmy się jak na komendę i
zobaczyliśmy pięciu czy sześciu potężnych łobuzów, którzy w jednej sekundzie obsiedli cały
samochód. Jeden z nich otworzył drzwiczki od mojej strony i zapytał jowialnie:
- No, cóż tam dzisiaj przywozimy, riebiata?
Wiedziałem, że jeśli skłamię, a prawda wyjdzie na jaw, stawka zostanie co najmniej
podwojona. Wysiadłem więc spokojnie z samochodu, rozejrzałem się przeciągle i odparłem:
- Kawior, druzja. Dużo kawioru.
Taka odpowiedź wzbudziła w nich chyba sympatię, bo nawet się uśmiechnęli i
aprobująco pokiwali głowami. Dokładnie w tym momencie nadjechała ciężarówka z pralni i
jej kierowca zatrąbił, gdyż blokowaliśmy mu wjazd na zaplecze dworca. Grisza wrzucił
wsteczny bieg, a gdy bandyci rozstąpili się o krok, dodał gwałtownie gazu i zaczął uciekać
tyłem. Wszyscy, w pierwszym odruchu, rzucili się za nim w pościg, ale Grisza pięknie
lawirował między zaparkowanymi samochodami i widziałem, jak z piskiem opon wyskakuje
na ulicę. Bandyci odwrócili się w moją stronę, ale ja też nie marnowałem czasu i byłem już
daleko.
Gdy godzinę później spotkaliśmy się w moim mieszkaniu, Grisza, popijając
wódeczkę, klął na milicję za to, że zamiast pracować, świętuje sobie w najlepsze. Narzekał
też na ogólny bałagan i anarchię. W porządnym państwie - przekonywał - powinno się z góry
wiedzieć, komu, ile i za co się płaci.
Nie dość więc, że straciłem dwa dni, czekając na święto milicji, to teraz, według
oceny Griszy, należało odczekać przynajmniej tydzień.
Nikogo chyba nie zdziwi, jeśli powiem, że coraz częściej zdarzało mi się myśleć o
zbliżającym się terminie audiencji u dyrektora fabryki kawioru w Astrachaniu. Choć pierwsza
wizyta nie dawała podstaw do nadziei, to jednak człowiek nie może oprzeć się marzeniom. A
może te marzenia to po prostu dowód na to, że zacząłem się starzeć? W każdym razie
myślałem już nie tylko o tym, żeby dzięki kontraktowi z fabryką pozbyć się podbijających
ciągle cenę, dziwacznych pośredników, ale nawet wyobrażałem sobie, że fabryka weźmie na
siebie ciężar przewożenia kawioru przez Rosję. A ja, leżąc na wygodnej kanapie w swoim
warszawskim mieszkaniu, od czasu do czasu będę kwitował odbiór. Obraz tej sielanki był tak
sugestywny, że gdy nadszedł w końcu ustalony z sekretarką termin, bez specjalnych ceregieli
przyznałem sam sobie dwutygodniowy urlop. A skoro urlop, to należało całą tę wyprawę
potraktować również w kategoriach krajoznawczych. Postanowiłem więc pojechać
samochodem, gdyż przecieranie nowych szlaków od dzieciństwa było moim hobby.
Jechałem trzy dni i trzy noce, a rytm podróży wyznaczały mi polowania na paliwo.
Nie mogłem być zanadto wybredny, więc wlewałem do baku różne proponowane mi płyny,
co powodowało, że samochód często się krztusił, a czasami odmawiał posłuszeństwa. Przez
milicję zostałem zatrzymany dwadzieścia siedem razy, co nie jest liczbą zbyt wielką, jeśli się
zważy, że miałem do pokonania prawie dwa tysiące kilometrów, a przed i za każdym
mijanym miastem i miasteczkiem ustawione były posterunki.
Straty finansowe zanotowałem niewielkie, gdyż prowincjonalna milicja nie była tak
zmanierowana jak moskiewska. Zatrzymywano mnie głównie dlatego, że zainteresowanie
wzbudzał mój stary, rozłożysty citroen, podobny do tego, którym jeździł kiedyś Fantomas.
Nawet gdy dla eksperymentu nie zatrzymałem się na dawany znak i milicjanci gonili mnie
ładą przez dwadzieścia kilometrów, aż w końcu zwolniłem i poczekałem na nich, nie byli
szczególnie rozsierdzeni. Podyskutowaliśmy o starych samochodach, a dziesięć dolarów
dałem im właściwie sam z siebie.
Do Astrachania wjechałem w słoneczne popołudnie, ale nawet przy tak pięknej
pogodzie trudno byłoby nazwać to miasto perłą Południa. Wieczorem wstąpiłem do hotelowej
restauracji, doznając już na progu uczucia deja vu: przy centralnym stoliku siedział jakiś
cudzoziemiec, a reszta gości przekonywała go do kupna kawioru po fantastycznie niskiej
cenie. Ku mojemu zdziwieniu zostałem rozpoznany i zaproszony do biesiady. Pierwszy
wieczór upłynął mi zatem w upojnej atmosferze.
Na drugi dzień rano, zjadłszy śniadanie i wypiwszy dla kurażu jedno piwo,
pojechałem do fabryki.
Po nadzwyczaj miłym przywitaniu sekretarka dyrektora handlowego poinformowała
mnie ze smutkiem w oczach, że na liście audiencji zaszły duże przetasowania, a ja, nie
kontrolując na bieżąco sytuacji w czołówce, znowu spadłem na odległą pozycję. Pamięć o
perfumach marki Chanel, które jej kiedyś podarowałem, okazała się jednak równie trwała jak
ich zapach. Po chwili namysłu, upewniwszy się, że wziąłem dłuższy urlop, sekretarka
zaproponowała, żebym przychodził codziennie i czekał, a ona postara się skojarzyć mnie z
dyrektorem, jak tylko akurat wróci albo akurat będzie miał wolną chwilę. Plan ten
natychmiast wprowadziliśmy w życie - wyszedłem na korytarz i usiadłem na krześle.
Pierwszego dnia czekałem cztery godziny. Bez rezultatu.
W następnych dniach było podobnie. Oczywiście nie siedziałem cały czas na krześle
pod gabinetem. Sekretarka informowała mnie rano o przewidywanych zajęciach dyrektora, w
związku z czym miałem dużo wolnego czasu. W biurowcu trwał właśnie remont i z jakiegoś
pokoju wyniesiono na korytarz mnóstwo książek. Zacząłem je z nudów wertować, a
wyglądający na kierownika osobnik powiedział, że jeśli mnie one interesują, to mogę sobie
kilka zabrać, bo i tak cała biblioteka nie zmieści się w nowym pomieszczeniu. Wybrałem
cztery dziewiętnastowieczne tomy traktujące o metodach pozyskiwania kawioru i sposobach
podawania go do stołu. Studiowałem je potem zawsze, ilekroć pragnąłem spojrzeć na kawior
świeżym okiem.
Przechadzając się któregoś przedpołudnia po terenie fabryki, zauważyłem dziwne
podniecenie. Szybciej niż zwykle spacerowano i częściej rozmawiano. W pierwszej chwili
pomyślałem, że szykuje się jakaś uroczystość albo strajk. Zapytany o przyczynę tego
zamieszania, Wania rzucił tylko jedno zdanie:
- Blachę przywieźli.
Każda jej dostawa była doniosłym wydarzeniem z tego prostego względu, że fabryka
nie rozliczała się z moskiewską centralą z pozyskanego kawioru, ale właśnie z blachy.
Wykrajano z niej na miejscu puszki, wypełniano kawiorem i odsyłano z powrotem. Naczelny
dyrektor fabryki był kimś w rodzaju namiestnika, którego jedynym właściwie zadaniem było
baczenie, czy całkowita powierzchnia wysyłanych puszek zgadza się mniej więcej z
powierzchnią przysyłanej blachy. Reszta - to już była wewnętrzna sprawa Tatarów. Na temat
ilości kawioru, który pozostawał do ich dyspozycji, mówiono różne rzeczy, a niektórzy
twierdzili nawet, że reszta to jest to, co wysyła się do metropolii.
W rosyjskich kręgach kawiorowych często zadawano sobie pytanie, skąd się bierze
taka, a nie inna liczba obowiązkowych puszek. Ci, którzy mieli zacięcie ogólnointelektualne,
odpowiadali, że w ilości wysyłanej do Astrachania blachy przejawia się rosyjska polityka
narodowościowa. Łagodna, jeśli posyła się jej mniej, i twarda, jeśli więcej. Złośliwi z kolei
uważali, że jeśli blachy posyła się mniej, to dlatego, że są kłopoty w przemyśle
metalurgicznym, a jeśli więcej, to też są kłopoty, bo można by jeszcze więcej. Większość
twierdziła jednak, że tak jak za wszystkim, tak i za liczbą obowiązkowych puszek kryją się
jakieś układy. A układać mogli się właściwie wszyscy ze wszystkimi. Mówiono o
najwyższych władzach, o potężnych tatarskich rodzinach, o Żydach, o Amerykanach, o armii,
o mafiach, o służbach specjalnych i nadzwyczajnych, przy czym wszyscy bez wyjątku nie
tylko wchodzili ze sobą w układy, ale też wzajemnie się przekupywali i oszukiwali, a
większość kradła.
Zwykli pracownicy fabryki nie wnikali może tak głęboko w zawiłości poprzedzające
kolejny transport blachy, ale wiedzieli jedno: jeśli będzie jej mniej niż zwykle, to
kierownictwo fabryki na pewno będzie bardziej zadowolone. A z tego zadowolenia mogą
wymknąć rozmaite wymierne skutki. Mogą być na przykład przyznane premie albo nagrody
okolicznościowe, niektórzy pewnie dostaną podwyżki, a ktoś, kto liczył na awans, będzie
mógł się go spodziewać właśnie teraz. Będzie można również z grubsza zaplanować, o ile
więcej da się wynieść puszek kawioru, bo skoro zapanuje ogólne zadowolenie, to zwiększy
się też ogólna tolerancja i skłonność do przymykania oka.
Zbyt ważne działy się więc w fabryce rzeczy, aby dyrektor handlowy znalazł dla mnie
choćby pięć minut. W piątkowe przedpołudnie sekretarka przekazała mi poufną wiadomość,
że rozpoczął on już intensywne konsultacje, które zajmą mu co najmniej cały weekend, w
związku z czym mam wolne i mogę sobie odpocząć.
Wybrałem się samochodem zobaczyć, jak Wołga, nad którą leży Astrachań, wpada do
Morza Kaspijskiego. Pamiętałem ze szkoły, że jest to morze wyjątkowo kontrowersyjne, gdyż
tak naprawdę nie wiadomo, czy jest morzem, czy jeziorem. Nauczycielka geografii twierdziła,
że skoro jest tak wielkie, to mimo tego, że zewsząd otacza je ląd, musi być morzem. Zapytana
jednakże, czy jest ono słodkie, czy słone, wyraźnie, pamiętam, zaczerwieniła się i ze skruchą
przyznała, że nigdy nie próbowała.
Mnie też nie udało się raz na zawsze tego rozstrzygnąć, gdyż Wołga tylko na szkolnej
mapie rozdziela się na trzy kanały i regularnie wpada do wielkiej wody. W rzeczywistości jest
to dzika i rozległa jak pół Belgii kraina, poprzecinana mnóstwem małych jak Wisła rzeczek i
nie wiem ilu potężnych rzek, których drugiego brzegu nie widać, toteż nie sposób dociec,
gdzie zaczyna się hipotetyczne morze. Granicę tę rozpoznają jednak bieługi, które od
niepamiętnych czasów składają ikrę właśnie w delcie Wołgi.
Określenie „od niepamiętnych czasów” jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ
uważa się, że dziwne te ryby są rówieśnicami dinozaurów. Jak więc na koleżanki
prehistorycznych gadów przystało, mierzą one siedem albo i dziesięć metrów, ważą tonę albo
i więcej, a żyją sto lat, jeśli nie dłużej. To, że jako gatunek przetrwały do naszych czasów,
przypisuje się zbawiennym wpływom wielkiej ilości ropy pod dnem Morza Kaspijskiego. Do
tego trzeba oczywiście dodać specyficzny klimat i głęboką wiarę tych, którzy tak twierdzą.
Za cara i za Związku Radzieckiego poławiano bieługę w równym stopniu dla kawioru,
co i dla pysznego rzeczywiście mięsa. Fabryka w Astrachaniu ma nawet w nazwie określenie
„rybno - kawiorowa” - oznacza to, że produkcja konserw rybnych jest równie ważna, a w
sensie ilościowym ważniejsza, co zresztą wynika z anatomii ryby. Zakładając, że z jednej
bieługi otrzymuje się sto kilogramów kawioru i pięćset kilogramów mięsa, można
powiedzieć, że każda sztuka to pływający majątek. Nie ma drugiej takiej ryby, której
złowienie zapewnia jednemu człowiekowi, przynajmniej teoretycznie, zakąskę na cały rok i
nowy samochód. Tylko złota rybka mogłaby z nią ewentualnie konkurować.
Zasadą jednakże było, że odławiano bieługi tylko w momencie, gdy wchodziły na
tarło do północnych rzek, zwłaszcza do Wołgi. Najwięcej mają wtedy ikry, jej ziarna są
najbardziej dojrzałe, a więc najsmaczniejsze. Nawet Iran, który z Morzem Kaspijskim
graniczy, niestety, od południa, zrezygnował z połowów w nieodpowiednim momencie, a
należną mu część kawioru otrzymywał z fabryki w Astrachaniu. Zważywszy, że oba te
państwa charakteryzował podobny typ reakcji na wszelką niesubordynację, bieługi, oprócz
krótkich okresów tarła, mogły sobie pływać spokojnie.
Potem i z nowej Rosji, i z nowo powstałych nadbrzeżnych państw ruszyła w morze
piracka, rzekłbym, armada.
Nie doszło do tego, rzecz jasna, z dnia na dzień, bo o tym, że nastała demokracja i
wszystko już wolno, wiedzieli tylko dobrze poinformowani, a krążące wśród ludności plotki
na ten temat wydawały się zrazu mało prawdopodobne. Sporo czasu wymagało zresztą
zorganizowanie odpowiedniego sprzętu pływającego. Nie chodziło przy tym o pełnomorskie
trawleryprzetwórnie, ale o byle co: łajby, krypy, stare kutry i kajaki - wszystko, do czego
można przymocować silnik, a mimo to nadał to coś będzie się unosiło na powierzchni i nie
zostanie wywrócone przez pierwszą lepszą falę.
Rachunek ekonomiczny nakazywał, aby natychmiast po wodowaniu, niezależnie od
pory roku i jakichś okresów ochronnych, z wielkim trudem zdobyty sprzęt od razu zaczął na
siebie pracować.
Fakt, że capnięte przez takich rybaków bieługi nie mieściły się nawet na pokładzie, nie
miał wielkiego znaczenia. Wypełnioną sieć holowano bowiem do brzegu i dopiero tam, w
spokojnych zatoczkach, zabierano się do obróbki. Polegała ona na rozpruwaniu rybom
brzucha, wybieraniu ikry i szybkim oddaleniu się z miejsca zdarzenia. Całą resztę zostawiano,
bo takiej góry mięsa nie było nawet jak przetransportować, a zresztą dokąd i po co. Porzucone
na brzegach rzek bieługi wyglądały z daleka jak padłe od zarazy krowy i nie był to,
zapewniam, widok aromatyczny.
Rybacy zatrudnieni w państwowej flotylli, zorientowawszy się, co czynią ich
pobratymcy, popadli najpierw w zazdrość, a następnie w zachłanność. Skutkiem tych zmian w
nastawieniu do świata było to, że co piątą, a może co drugą bieługę patroszyli oni natychmiast
po złowieniu, a następnie z powrotem wrzucali do wody. Z przerzuceniem tak zdobytego
kawioru na ląd nie było większego problemu, gdyż służby kontrolne to w końcu zwykli
ludzie, którzy też cierpią na chroniczny brak gotówki.
Myli się więc każdy salonowy smakosz, jeśli sądzi, że na początku jest ryba, a potem
od razu hermetyczna puszka. Niepoliczalne ilości kawioru pojawiają się również w torebkach
plastikowych, słoikach, garnkach, wiadrach, baliach, kadziach i przeróżnych innych
naczyniach. Leżakuje on w nich krócej lub dłużej, w cieple albo w zimnie, obsiadły muchami
albo przykryty gazą - do czasu, aż zjawią się ci, którzy potrafią go ładnie zapakować i wysłać
w świat.
Wszystko to wymagało sprawnej organizacji i odważnych ludzi, bo na każdym kroku
deptała im po piętach milicja, choć bynajmniej nie po to, żeby ich surowo za ten proceder
ukarać, ale po to, żeby uczestniczyć w zyskach. I tylko starzy ludzie, patrząc na te nowe
obyczaje i pomieszanie ról, kiwali posępnie głowami i z nostalgią wspominali czasy
moralnego ładu i porządku, czyli Związek Radziecki. Mogłoby się wydawać, że pirackie
połowy, które w sposób znaczny zwiększyły ilość kawioru w sprzedaży, spowodują tym
samym obniżkę jego ceny. Tymczasem po raz kolejny, tradycyjnie już, okazało się, że
wysokość cen kawioru nie ma żadnego związku z prawami ekonomii, lecz jest wynikiem
spekulacji wyłącznie w sferze idei. Tym razem ceny poszły w górę na mocy jednego i
powtarzanego przez wszystkich sprzedawców argumentu: kawior zdrożał, bo kłusownicy
wybili wszystkie ryby. Towarzyszyła temu niezachwiana pewność, że w następnym roku
będzie jeszcze droższy, bo te łotry znowu zrobią to samo. Bez zmrużenia oka powoływali się
na ten argument również przedstawiciele samych kłusowniczych kooperatyw. Z tym tylko, że
mieli wtedy na myśli kłusowników albo większych od siebie, albo innej narodowości.
Podobnie zaczął rozmowę dyrektor handlowy zakładu kawiorowego w Astrachaniu,
kiedy znalazł w końcu dla mnie trochę czasu. W kilku zdaniach przedstawił fatalną sytuację w
zaopatrzeniu i opisał kłopoty z siedzącymi mu na karku stałymi odbiorcami, z których każdy
jest największy i najpotężniejszy. Tym krótkim wstępem dał mi więc do zrozumienia, żebym
od razu porzucił wszelką nadzieję. I gdy już jasne się stało, że w zasadzie nie mamy o czym
mówić, zaprosił mnie do stołu i tonem nieco mniej oficjalnym powiedział, że możemy
porozmawiać.
Dyrektor nie ukrywał, że po relacji sekretarki’ bardzo był ciekawy, jak wygląda
człowiek, który tak po prostu, jak gdyby nigdy nic przychodzi i chce kupić kawior.
- Pierwszy raz widzę takiego dziwoląga - uśmiechnął się z pewną dozą sympatii.
Rozmowa potoczyła się jednakże po torach jak najbardziej profesjonalnych. Unikałem
jedynie jakichkolwiek liczb, bo nie wiedziałem, czy na przykład jedna ciężarówka kawioru
miesięcznie to będzie dla niego śmiesznie mało, czy podejrzanie dużo. Dyrektor wysłuchał
mnie uważnie, zadał kilka dociekliwych pytań i ku mojemu zaskoczeniu stwierdził, że
współpraca jest możliwa. Gdy jednak po chwili zastanowienia dodał, że w przyszłym roku
powinniśmy się spotkać celem omówienia szczegółów, to nie bardzo wiedziałem, czy to
krótki okres i wszystko jest na dobrej drodze, czy też o roku wspomina on wtedy, gdy chce się
kogoś pozbyć raz na zawsze.
Mimo że wyjazd do Astrachania od początku traktowałem jako rodzaj urlopu, to
jednak głupio było wracać z pustym bagażnikiem. Zagadnięty w tej sprawie, znany mi z
hotelu, przedsiębiorca pogrzebowy westchnął tylko z ulgą: - Nareszcie...
Jeszcze tego samego dnia, mając w bagażniku czterdzieści półkilogramowych
oryginalnych, fabrycznych puszek, ruszyłem w drogę powrotną. Na tylnym siedzeniu pluskała
w dwóch kanistrach benzyna, którą równie błyskawicznie załatwił mi znajomy kelnera z
hotelowej restauracji.
Nie zdążyłem się jeszcze dobrze usadowić i zebrać myśli, gdy na rogatkach miasta
zatrzymała mnie milicja, zachowując się przy tym w taki sposób, jakby tylko na mnie czekała.
Tym razem funkcjonariuszy nie zainteresował mój stary citroen, nie wspomnieli nawet o
jakimkolwiek wykroczeniu drogowym ani nie zwrócili uwagi na niebezpieczny ładunek na
tylnym siedzeniu. Padło tylko jedno pytanie:
- Ile macie kawioru?
Ich pewność siebie przywiodła mi od razu na myśl mojego hotelowego grabarza, ale
dowodów żadnych nie miałem. Równie dobrze mogło być tak, że zatrzymywany jest każdy
wyjeżdżający z Astrachania samochód na obcej rejestracji, bo po prostu musi być w nim
kawior. Pytanie tylko: ile? Otworzyłem bagażnik i zaczęto się to, co wielu ludzi z pewnością
nazwałoby męczarnią czy nawet gehenną, a co ja, dla spokoju ducha, wolałem nazywać
pogawędką. Zażądano ode mnie kwitów fabrycznych, a gdy odpowiedziałem, że kupiłem ten
kawior na targowisku, zapytano, na którym i u kogo. Odrzekłem, że nie legitymowałem
sprzedawcy, na co odpowiedziano, że zostanę tam zawieziony i muszę go rozpoznać, bo
inaczej będzie ze mną krucho. Odmówiłem, więc kazano mi jechać na komisariat.
Posadzono mnie tam na krześle i kazano czekać. Mijała godzina za godziną i nikt nie
chciał mi powiedzieć, na co właściwie mam czekać. Przez cały ten czas bzyczały mi nad
głową tłuste muchy, a mój kawior grzał się na niemiłosiernym w tym dniu słońcu. Byłem
zmęczony, zniechęcony i cały lepki od potu, gdy przyszedł wreszcie jakiś oficer i w krótkich
żołnierskich słowach spowodował, że zostaliśmy w pomieszczeniu sami. Przyjrzał mi się
dokładnie i stwierdził, że sto dolarów wystarczy. Po krótkich targach dałem mu sześćdziesiąt i
pojechałem dalej.
Gdy dotarłem do Moskwy, na krótką chwilę ogarnął mnie pesymistyczny nastrój. Nic
właściwie w Astrachaniu nie załatwiłem, a te głupie czterdzieści puszek, które przywiozłem,
trzeba było teraz ręcznie otwierać jedną’ po drugiej i sprawdzać, czy się w tym południowym
słońcu nie zepsuły. Żmudne to, mozolne i okropne zajęcie. Żeby się jeszcze bardziej
pognębić, spojrzałem wstecz na całą tę swoją kawiorową działalność i jak to bywa w takich
nastrojach, przypomniały mi się tylko najgorsze momenty. Wahałem się nawet przez chwilę,
czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły i nie wyjechać z Rosji na zawsze.
Kilka dni później, dzwoniąc do jednego ze swoich dostawców, niechcący włączyłem
się w jego rozmowę z kimś innym, co zresztą zdarzało się w Moskwie dosyć często. Będzie
mi chyba wybaczone, że nie odłożyłem od razu słuchawki: zorientowałem się natychmiast, że
rozmowa dotyczy mojej osoby, i ciekawość zwyciężyła.
Znajomy dostawca przygotowywał swego rozmówcę do ewentualnego spotkania ze
mną. Ostrzegał go, że jakiekolwiek szwindle nie wchodzą w rachubę, bo na kawiorze znam
się, jak mało kto. Wszystkie papiery muszą być w porządku, bo w innym wypadku w ogóle
nie będę chciał rozmawiać. Dodał też, że nie ma sensu proponować mi jakichś kilkudziesięciu
puszek, bo dla człowieka, który ma świetne kontakty z fabryką w Astrachaniu, taka ilość
będzie po prostu śmieszna.
No cóż? Wynikało z tego niedwuznacznie, że zostałem prawdziwym potentatem. Jeśli
więc nawet z Rosji wyjadę - pomyślałem - to na pewno dobrze będę ją wspominał.
Marek Z. urodził się w roku w Makowie Mazowieckim. Jako licealista zarabiał na
kieszonkowe grywając na wiejskich weselach. Brał też udział w szkolnych, powiatowych i
wojewódzkich konkursach wiedzy: o łodziach podwodnych, o wilkach i niedźwiedziach, o
Mikołaju Koperniku, o Bolesławie Leśmianie, o problemach antyalkoholowych i wielu, wielu
innych. Wartość nagród rzeczowych zdobywanych przez niego comiesięcznie w tych
konkursach przekraczała ówczesną średnią pensję. Uprawiał też sport: biatlon i biegi
przełajowe. Równocześnie był ministrantem oraz działaczem ZHP i ZMW. Kiedy podjął
studia na Wydziale Mechanicznym, Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, od
razu zaczął się udzielać jako stolarz w Centrum Klubowym „Riviera - Remont”. Na drugim
roku został jego szefem organizacyjnym. Uroki życia bohemy artystycznej spowodowały, że
studiów nie ukończył. W latach osiemdziesiątych pracował w Akademickim Biurze Kultury i
Sztuki „AlmaArt”. Organizując występy polskich i zagranicznych artystów, wielokrotnie
odwiedzał Związek Radziecki i inne kraje tzw. demokracji ludowej. Na początku lat
dziewięćdziesiątych założył jednoosobową firmę handlową „X”, której głównym terenem
działania była nowa Rosja.
Andrzej Wróblewski urodził się w roku w Warszawie. Ukończył Wydział Prawa i
Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Był również słuchaczem Podyplomowego
Studium Dziennikarstwa - do czasu, gdy został dziennikarzem tygodnika „Kultura”. W latach
osiemdziesiątych mieszkał w Paryżu, współpracując z polskimi wydawnictwami
emigracyjnymi oraz francuskim radiem RFI. Na początku lat dziewięćdziesiątych powrócił do
Warszawy i założył jednoosobową firmę handlową. Czasami powraca do dziennikarstwa i do
pisania.
Spis treści