background image

 

background image

ANDRZEJ WRÓBLEWSKI 

 

 

PRZEJAŻDŻKA PO 

ROSJI 

 

 

 

background image

Na kanwie opowieści Marka Z. 

 

 

Ruskaja awiacja 

Jeśli  ktoś  twierdzi,  że  Aerofłot  to  najgorsze  na  świecie  linie  lotnicze,  bo  kilka  razy 

poleciał  do  Moskwy  i  nie  smakowały  mu  podawane  na  pokładzie  przekąski,  samolotem 

trzęsło,  a  stewardesy  nie  wzbudzały  pożądania,  to  należy  go  uznać  za  człowieka  mało 

poważnego. Skąd taki surowy osąd? Zdarzyło mi się, dla przykładu, że w ciągu jednego tylko 

tygodnia odbyłem podróż na trasie Moskwa - Taszkient - Ałma Ata - Nowosybirsk - Czita - 

Nowosybirsk  -  Kujbyszew  -  Wołgograd  -  Moskwa  -  Mińsk  białoruski.  Nawiasem  mówiąc, 

któż  wie,  że  istnieje  takie  miasto  jak  Czita  i  że  liczy  ono  prawie  milion  mieszkańców?  W 

każdym  razie  podróż,  choć  męcząca,  przebiegła  bez  żadnych  zakłóceń.  Tyle  tylko,  że  w 

piątkowy  wieczór  nie  było  w  Mińsku  samolotu  do  Polski,  więc  chcąc  spędzić  weekend  na 

łonie rodziny, musiałem dojechać taksówką do granicy, a stamtąd pociągiem do Warszawy. 

Gdybym skrupulatnie, tydzień po tygodniu, podliczył wszystkie rejsy, to mogłoby się 

okazać, że nie ma w Rosji takiego samolotu, którym bym nie leciał. A nawet jeśli jest w tej 

hipotezie  lekka  przesada,  to  i  tak  z  całą  odpowiedzialnością  mogę  dzisiaj  stwierdzić,  że 

najlepsze linie lotnicze na świecie to Aerofłot. Oczywiście nie chodzi o to, że posiadają one 

najlepsze  samoloty,  ale  o  to,  że  zawsze  polecisz.  Niezależnie  od  tego,  czy  są  bilety,  i 

niezależnie od tego, czy są miejsca. 

Dla jasności zaznaczę, że nigdy nie byłem płatnym agentem reklamowym tych linii. 

Mało  tego,  jestem  pewien,  że  Aerofłot  nie  ma  zielonego  pojęcia,  iż  od  niego  właśnie 

rozpoczynam  te  swoje  wspomnienia.  Może  zresztą  „wspomnienia!  to  za  dużo  powiedziane. 

Nazwijmy je raczej wspominkami albo opowieściami. 

Pewnego zimowego poranka tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego któregoś roku w 

barze hotelu Rasija w Moskwie spotkało się pięciu ludzi. JeanMichel, Francuz, uważający się 

za  wielkiego  spryciarza,  specjalizujący  się  w  handlu  kawiorem.  William,  Anglik, 

doświadczony  przez  życie  milczek,  specjalizujący  się  w  handlu  kawiorem.  Ingvar,  Szwed, 

czerstwy  i  odporny  na  trudy  człowiek  północy,  specjalizujący  się  w  handlu  kawiorem. 

Kazimierz,  Polak,  handlujący  kawiorem,  ale  na  innych  rynkach  niż  cała  reszta,  łącznie  ze 

mną.  No  i  ja,  specjalizujący  się  w  zasadzie  we  wszystkim,  a  więc  w  handlu  kawiorem 

również. 

Przyjechali  oni  wszyscy  do  Moskwy  pociągiem,  z  prośbą,  abym  zawiózł  ich  nad 

Morze  Kaspijskie,  do  zakładów  kawiorowych  w  Astrachaniu.  Chodziło  im  o  bezpośrednie 

background image

uzgodnienie normatywów jakościowych, przedstawienie ogólnych, czyli zachodnich norm w 

kwestii  pakowania,  transportu,  chłodzenia  i  przechowywania.  Chcieli  też,  z  ciekawości, 

poznać  miejscowe  prawo,  a  zwłaszcza  zwyczaje,  jeśli  chodzi  o  opłaty  graniczne,  cła, 

wysokość łapówek i sposoby ich wręczania. Nie znając ani Rosji, ani rosyjskiego, poprosili 

mnie o załatwienie biletów na wewnętrznych liniach Aeroftotu. Zaproponowali równocześnie, 

bo inaczej nie wypadało, abym został ich przewodnikiem. 

Oczywiste było dla mnie, że ich przyjazd to próba wyeliminowania mojej osoby jako 

dotychczasowego  pośrednika.  Tak  samo  oczywiste  jednakże  było  to,  że  jest  to  próba 

całkowicie skazana na niepowodzenie. 

-  No  cóż  -  odpowiedziałem  -  nie  ma  problemu.  -  Tym  bardziej  że  dotychczas 

widywałem niezliczone ilości puszek tego produktu, ale nigdy nie widziałem z bliska, jak się 

go tak naprawdę produkuje. Sam byłem ciekawy. 

Wszyscy, patrząc mi prosto w oczy, stwierdzili zgodnie, że wyprawa jeszcze bardziej 

zacieśni naszą wzajemnie korzystną współpracę. Wypiliśmy więc po dużej lampce koniaku i 

wyszliśmy  z  hotelu.  Ich  uśmiechnięte  twarze  świadczyły,  że  sytuacja  rozwija  się  nader 

pomyślnie.  JeanMichel  zaczął  już  nawet  zacierać  rączki,  ale  szybko  się  zmitygował  i 

powiedział, że to z zimna. 

Za  dwie  taksówki  na  lotnisko  zapłaciliśmy  trzydzieści  dolarów.  Gdyby  moi 

podopieczni  byli  turystami,  powiedzieliby,  że  to  taniutko,  bo  w  końcu  przejechaliśmy 

kawałek drogi. Ponieważ jednak uważali się za stare wygi, orzekli, że takiej drożyzny się nie 

spodziewali. Tym sposobem chcieli mi dać do zrozumienia, że nie tylko mam załatwić bilety 

do Astrachania, ale jeszcze mam je załatwić tanio. Można by zapytać, cóż to dla nich, ludzi 

obracających  tysiącami  kilogramów  kawioru,  te  kilka  czy  kilkanaście  dolarów  w  tę  czy  w 

tamtą  stronę.  Tacy  skąpi?  To  pewnie  też,  ale  generalnie  chodzi  o  to,  że  dla  prawdziwych 

krezusów szastanie pieniędzmi tylko wtedy ma sens, jeśli są pewni, że przyniesie to jeszcze 

większe pieniądze. 

Dla  zachowania  rytuału  podszedłem  do  istniejącej  jeszcze  wtedy  kasy  dla 

obcokrajowców. 

- Bilety? - zdziwiła się kasjerka. - Nie ma. 

- A kiedy będą? 

- Nie wiem. 

Za kasami, przy wejściu do strefy odlotów stoi kobieta w mundurze. Jej podstawowe 

zadanie to przystawienie pieczątki w paszporcie i na bilecie. Podszedłem do niej i uprzejmie 

zagadnąłem, że jesteśmy grupą zorganizowaną, a nasz przewodnik czeka na nas z biletami w 

background image

strefie odlotów. 

-  Chętnie  bym  po  niego  poszła  -  uśmiechnęła  się  bileterka  -  ale  przecież  w  żadnym 

wypadku nie mogę opuszczać swojego stanowiska. 

Będąc  z  góry  przygotowanym,  a  czekając  tylko  na  ten  uśmiech  porozumienia,  bez 

żadnych obaw wręczyłem jej torbę plastikową. Wiedziała oczywiście z doświadczenia, że w 

torbie  jest  wódka,  czekolada,  papierosy  i  być  może  jakieś  perfumy,  bo  nawet  do  niej  nie 

zaglądając,  przepuściła  nas  do  strefy  odlotów.  Stojący  kilka  metrów  dalej  dwaj  milicjanci 

uszanowali decyzję swej współpracowniczki i również się rozstąpili. 

Jeśli  przeszedłeś  tę  pierwszą  przeszkodę,  to  na  pięćdziesiąt  procent  siedzisz  już  w 

samolocie. 

Po  drugiej  stronie  hangaru  widać  już  za  szybą  samoloty.  W  wąskich  drzwiach  stoi 

kolejny  milicjant,  którego  w  kilka  sekund  pokonuję  za  pomocą  dwudziestu  dolarów. 

Wychodzimy  na  płytę.  Zbliżam  się  do  kierowcy  autobusu,  który  podwozi  grupy 

zorganizowane  do  samolotów.  Pięć  dolarów  przekonuje  go,  że  jesteśmy  spóźnioną  częścią 

takiej grupy, a nasz przewodnik siedzi już w samolocie i czeka z naszymi biletami, Często się 

zdarza, że pod samolotem stoi już kilka osób, które znalazły się tam w taki sam sposób jak 

my.  Jeśli  nadprogramowych  pasażerów  jest  więcej,  niż  samolot  może  udźwignąć,  kapitan 

przeprowadza  coś  w  rodzaju  licytacji.  Polecą  jednak  nie  tylko  najhojniejsi,  ale  również  ci, 

którym właśnie umarła babcia, żona, córka i syn, a oni koniecznie muszą być na pogrzebie. W 

ten sposób, przydzielając skromną pulę biednym i nieszczęśliwym, kapitanowie utwierdzają 

wszystkich w przekonaniu, że nie chodzi im tylko o pieniądze. Dzięki temu są lubiani i ich 

decyzje o tym, kto i za ile poleci, przyjmowane są bez żadnych hałaśliwych protestów. Tym 

bardziej że w ramach ogólnego, milczącego porozumienia ci, którzy nie polecą, mogą liczyć 

na zwrot gotówki wydatkowanej po drodze do samolotu. Toreb z prezentami się nie odbiera, 

bo to nie przystoi. 

Tym  razem  pod  samolotem  nie  było  nikogo,  ale  kłopot  polegał  na  czymś  innym. 

Przypomnę,  że  miał  to  być  lot  na  liniach  wewnętrznych,  na  których  obcokrajowiec  jest  jak 

znaleziona  perła.  Nie  mogłem  jednak  zostawić  moich  wycieczkowiczów  trochę  z  boczku  i 

udając, żeśmy Rosjanie, pertraktować z kapitanem jak gdyby nigdy nic. W tym wypadku taki 

fortel  nie  miał  szans  powodzenia  z  bardzo  prostego  powodu:  William  ubrany  był  w  jasny 

prochowiec, który do rosyjskiej zimy pasował jak pięść do nosa, JeanMichel płaszcz miał co 

prawda cieplejszy, ale za to jaskrawoczerwonego koloru, tymczasem Ingvar ciągnął za sobą 

żółtą walizkę. 

Kapitan popatrzył na nas przez chwilę, po czym cmoknął z zadowoleniem. Znaczyło 

background image

to, że dobrze wie, z kim ma do czynienia, i spodziewa się dużo więcej, niż my zamierzamy 

mu dać. 

- Dwieście - mówię. 

- Trzysta - odpowiada kapitan. 

-  W  porządku  -  zgadzam  się,  bo  a  nuż  trafimy  na  niego  w  drodze  powrotnej,  a 

chętnych będzie dużo więcej. 

Moim biznesmenom zrzedły nieco miny, gdy po wejściu do samolotu zobaczyliśmy, 

że nie tylko zajęte są wszystkie fotele, ale co poniektórzy siedzą na tobołach w przejściach. 

Kapitan miał  jednak dla nas milą niespodziankę. Zaprowadził nas na tył  samolotu,  gdzie w 

tego  typu,  jakach”  znajduje  się  luk  bagażowy.  Było  tam  dosyć  przestronnie,  gdyż  walizy  i 

torby poukładano w taki sposób, żeby tych kilku ludzi mogło przycupnąć i od czasu do czasu 

rozprostować  nogi.  Jedyną  wadą  tego  pomieszczenia  był  brak  dźwiękochłonnej  obudowy, 

więc huk silników utrudniał prowadzenie towarzyskich rozmów. W pomieszczeniu bez okien 

trudno  też  wyczuć  rzeczywiste  ruchy  samolotu.  Dopiero  kilkanaście  minut  po  starcie,  które 

upłynęły nam w pełnym powagi milczeniu, zaczęliśmy snuć nieśmiałe rozważania na temat 

prędkości,  pułapu  i  przyczyn  turbulencji.  A  ponieważ  było  piekielnie  zimno,  wyciągnąłem 

butelkę koniaku, który definitywnie rozluźnił atmosferę i poprawił samopoczucie tym, którzy 

mogli czuć się nieswojo. 

Każdy  postronny  obserwator  na  lotnisku  w  Astrachaniu  bez  trudu  mógł  zauważyć 

dysproporcję między wielkością samolotu a liczbą wysiadających z niego pasażerów. Nawet 

moi  towarzysze  z  ciekawością  wyczekiwali,  co  też  z  tego  faktu  wyniknie.  Nikt  się  jednak 

takim banalnym przypadkiem nie zainteresował, bo dla wszystkich było oczywiste, że skoro 

skądś ten samolot wystartował, to widocznie za zgodą odpowiednich władz. Co najwyżej ten i 

ów  pracownik  naziemnej  obsługi  z  zazdrością  wyobraził  sobie  plik  banknotów,  które 

zainkasowali piloci. 

Udane lądowanie spowodowało, że w moją ekipę wstąpił bojowy duch. Bez żadnego 

odpoczynku,  prosto  w  lotniska  pojechaliśmy  taksówkami  do  fabryki  kawioru.  Nie  byliśmy 

zapowiedzianymi gośćmi, więc strażnicy zatrzymali nasze paszporty i lojalnie uprzedzili, że 

skoro  akurat  wypada  jakieś  tatarskie  święto,  kierownictwo  może  nie  znaleźć  dla  nas  czasu. 

Chwilę później okazało się, że jest jeszcze gorzej, gdyż kierownictwa w ogóle nie ma. Jeden 

dyrektor  pojechał  do  Tokio,  drugi  do  Genewy,  a  z  trzecim  się  minęliśmy,  bo  poleciał  do 

Moskwy. 

- Czekać nie ma sensu - recytowała dalej sekretarka - ponieważ i tak cała tegoroczna 

produkcja została już sprzedana. Proszę przyjechać w przyszłym roku. 

background image

Z  moich  towarzyszy  w  mgnieniu  oka  uszło  całe  powietrze.  Aby  jednak  zachować 

przede  mną  pozory,  William  napomknął,  że  interesują  nas  przede  wszystkim  różnorakie 

zagadnienia techniczne. 

Zdziwiona sekretarka odparła, że nie bardzo rozumie jakie, bo przecież kawior pakuje 

się tak, jak się pakuje, chłodzi, jak chłodzi, i wysyła, jak wysyła. Tak było i tak będzie, więc 

w  zasadzie  nie  ma  o  czym  mówić.  I  pochylając  się  nad  swoimi  szpargałami,  dała  nam  do 

zrozumienia, że nasza wizyta dobiegła końca. 

Osłupiałe  milczenie  wśród  moich  wycieczkowiczów  trwało  chyba  z  pół  godziny. 

Dopiero gdy zajechaliśmy pod hotel, spróbował je przerwać JeanMichel: 

- Jeszcze mi się nie zdarzyło  przejechać pół  świata, narażając po drodze życie, tylko 

po to, żeby pięć minut porozmawiać z kobietą. Nie sądziłem, że ze mnie taki Romeo... 

Przy  kolacji,  gdy  już  cała  ekipa  odzyskała  równowagę  psychiczną,  postanowiono 

zgodnie,  że  pozostaniemy  w  Astrachaniu  tak  długo,  jak  było  to  w  planie,  czyli  trzy  dni.  W 

przygotowanym  naprędce  programie  kulturalnym  umieściliśmy  tylko  jeden  punkt:  szeroko 

pojęte zwiedzanie miasta. 

Odziwo,  mimo  różnych  narodowości  występujących  w  naszej  grupce,  interpretacja 

tego  hasła  nie  nastręczyła  w  praktyce  żadnych  problemów.  Przez  trzy  dni  i  trzy  noce 

chodziliśmy po knajpach, restauracjach i barach, próbując przeróżnych - i całkiem niezłych, i 

podłych  -  trunków.  Im  więcej  ich  piliśmy,  tym  bardziej  zachwycaliśmy  się  urodą  Tatarek, 

które zresztą nie pozostawały nam dłużne i na różne sposoby starały się umilić nam czas. 

Wszystko pięknie i upojnie, ale trzeba w końcu wracać do Moskwy i dalej, bo koledzy 

prowadzą uregulowany tryb życia i interesów. 

Pojechaliśmy  na  lotnisko  i,  jak  zwykle,  podszedłem  najpierw  do  kas,  żeby  się 

upewnić,  że  biletów  dla  inostrańców,  niestety,  nie  ma  i  nie  wiadomo,  kiedy  będą.  Gdy 

rozejrzałem się po hali, stwierdziłem, że wykorzystanie wariantu „grupa zorganizowana szuka 

swego przewodnika” nie wchodzi w rachubę. 

Oile w Moskwie uszliśmy jakoś w tłumie, to tutaj wszystkie oczy zwrócone były na 

nas  i  kobieta  z  przejścia  nie  zaryzykowałaby  takiej  ostentacji.  Nakazałem  więc  swojej 

drużynie  przy  siąść  na  ławeczce,  a  sam  wyszedłem  przed  halę.  Niewiele  się  zastanawiając, 

zaczepiłem  pierwszego  z  brzegu  milicjanta  i  przedstawiłem  mu  z  grubsza  nasz  problem. 

Milicjant,  wyraźnie  zadowolony,  że  okazałem  mu  zaufanie,  przywołał  jakiegoś  cywila  i  po 

krótkiej z nim naradzie powiedział, żebym spokojnie poczekał. 

Pół godziny później ów znajomy milicjanta wręczył mi pięć świeżutkich biletów. Tyle 

tylko, że nie były to bilety dla inostrańców, ale dla Ruskich. 

background image

-  No,  widać  przecież,  że  wy  ruskie  ludzie  -  uspokoił  mnie  z  uśmiechem  i  kazał 

wywołać  współtowarzyszy  przed  halę,  po  czym  jakimś  bocznym  wejściem  i  korytarzami 

doprowadził nas na zaplecze strefy odlotów. Tam  czekała już kobieta z trójkątną pieczątką. 

Po  dokonaniu  formalności  i  rozliczeń  mieliśmy  już  tylko  przed  sobą  milicjanta,  który 

wpuszcza na płytę lotniska. Czułem jednak, że nie wzbudzimy w nim żadnych podejrzeń. I po 

chwili okazało się, że miałem rację. 

Zajęliśmy  swoje  miejsca  w  samolocie  i  zadowoleni,  że  wszystko  tak  gładko  poszło, 

szykujemy  sobie  pierwszego  drinka.  Patrzymy  na  zegarki  i  z  wyrozumiałością  darujemy 

piętnastominutowe już opóźnienie startu. 

Raptem  do  kabiny  pasażerskiej  wchodzi  trzech  kolesiów.  Dwóch  mundurowych  i 

cywil o zawziętym wyrazie twarzy. Podchodzą od razu do nas i żądają okazania papierów. 

- No tak - mówi cywil, rzucając na nie okiem - bilety ruskie, a paszporty zagraniczne. 

Wychaditie - nakazuje tonem nie znoszącym sprzeciwu. 

Zaprowadzili nas do małego, obskurnego raczej pomieszczenia pełnego jakichś szafek 

i  szpargałów.  Siedzący  za  biurkiem  osobnik  w  mundurze  wojsk  lotniczych,  jak  się  później 

dowiedziałem  -  zastępca  dyrektora  lotniska,  wyprosił  moją  czwórkę,  a  mnie  oświadczył  na 

osobności  i  prosto  z  mostu,  że  zaraz  tu  będzie  prokurator,  ale  mogę  jeszcze  zdążyć  i 

powiedzieć mu, kto nam sprzedał ruskie bilety. 

- No skąd mogłem je mieć - odpowiadam - przecież nie z kasy. Odsprzedał mi je jakiś 

człowiek, który nie mógł lecieć. I to wszystko. Cóż to za priestuplenie? 

- Jak nie chcecie mówić, to poczekacie - zawyrokował, wskazując mi drzwi. 

No  tak  -  pomyślałem  ze  skruchą,  wychodząc  -  wszystko  to,  niestety,  moja  wina.  Od 

początku  dobrze  wiedziałem,  że  w  całej  hali  zainstalowane  są  kamery,  a  mimo  to  nie 

zastosowałem  żadnej  zasłony  dymnej.  Ale,  z  drugiej  strony,  kto  by  przypuszczał,  że  akurat 

nie są zepsute. 

Ni  to  zatrzymani,  ni  to  aresztowani,  próbowaliśmy  dowcipkować,  popalaliśmy,  coś 

tam  popijaliśmy  i  snuliśmy  się  wokół  naszej  ławeczki.  Co  jakiś  czas,  podjudzany  przez 

kolegów  biznesmenów,  którzy  po  kilku  drinkach  wykazywali  się  coraz  większą  odwagą, 

wchodziłem do kanciapy wojskowego dyrektora i pytałem, co z nami. A on ciągle swoje: kto 

nam  sprzedał  bilety  i  kto  przystawił  na  nich  pieczątkę.  No  to  ja  też  swoje:  że  jesteśmy  tu 

pierwszy raz, że kupiłem od kogoś bilety, że to normalne na świecie i żadnego przestępstwa 

tu nie ma. I tak w kółko, kto kogo przetrzyma. 

Gdy  przymuszony  udałem  się  w  którymś  momencie  do  toalety,  czekał  tam  na  mnie 

milicjant, którego prosiłem przed halą o pomoc w załatwieniu biletów. 

background image

-  No  cóż  -  powiedział  zasmucony  -  nie  udało  się.  -  I  oddał  mi  pięćdziesiąt  dolarów, 

które dostał jego znajomy cywil, i pięćdziesiąt dolarów, które dostała kobieta od pieczątek. 

Jak  to  zwykle  przy  takim  jałowym  czekaniu  bywa,  ogarniały  nas  na  przemian  stany 

podniecenia  i  apatii.  Gdy  w  końcu,  po  trzech  godzinach,  dyrektor  wyszedł  ze  swojej 

pakamery  i  zobaczył  pięciu  milczących  i  oklapniętych  gości,  odezwał  się  tonem  niemal 

dobrotliwym: 

- No dobrze, prokuratora nie będzie. 

I nie czując się zobowiązanym do żadnych wyjaśnień, oddał nam paszporty i ruble za 

nie wykorzystane bilety. Odchodząc, rzucił, jakby mu się naraz przypomniało: 

- A kobieta, która przystawiła wam pieczątki, i tak będzie zwolniona z pracy. 

- A skąd wiecie, która to? - obruszyłem się. 

- Bo tylko jedna ma taką pieczątkę - odparł z nie ukrywaną satysfakcją i oddalił się do 

swych obowiązków. 

Nie wiedzieliśmy, czy to blef, czy rzeczywiście zamierza spełnić swoją groźbę, więc 

na wszelki wypadek przez jakiegoś pracownika posłaliśmy tej kobiecie dwieście dolarów, co 

było wtedy W Rosji sumą dość znaczną. 

Gdy już mieliśmy pewność, że sprawa została załatwiona, poszliśmy do hali kasowej, 

żeby przestudiować rozkład lotów. Jedyną, kombinowaną szansą znalezienia się jeszcze tego 

wieczoru w Moskwie był lot do Baku. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że bilety do Baku, 

owszem,  są,  również  dla  inostrańców.  Już  chciałem  wyjąć  pieniądze,  ale  coś  mnie  tknęło  i 

zapytałem, skąd nagle taki dostatek biletów. 

- Bo w Baku podobno strzelanina - odparła obojętnie kasjerka. 

Przypomniało  mi  się  od  razu  Tbilisi,  do  którego  kiedyś  poleciałem,  mimo  że 

dochodziły stamtąd różne niepewne wieści. Teraz jednak nie byłem sam i wypadało decyzję 

skonsultować. 

Kiedy  przedstawiłem  swojej  wycieczce  sytuację,  podszedł  do  nas  -  bo  widocznie 

wyśledził na monitorach, że kręcimy się jeszcze po hali - wojskowy dyrektor lotniska. 

-  Riebiata  -  rzekł  tym  swoim  jowialnozłowieszczym  tonem  -  wy  niczego  nie 

zrozumieliście. Muszę wam  wyznać - zwrócił się do mnie & że moja babuszka była Polką. 

Ale  nic  to  -  wrócił  natychmiast  do  rzeczywistości  -  wy  stąd  i  tak  nigdzie  nie  polecicie, 

zapomnijcie o tym, zapomnijcie o lotnisku w Astrachaniu. 

Gdy wychodziliśmy przed halę, małomówny Ingvar skonstatował ni stąd, ni zowąd, że 

Rosja jest krajem bardziej skomplikowanym od Szwecji, co wydaje się dziwne, bo przecież i 

to, i tam zimy są równie surowe. Nikt z nas nie podtrzymał jednak tego wątku, gdyż trzeba 

background image

było zająć się sprawami bardziej przyziemnymi. 

Pociągów już tego dnia nie było, a taksówkarze, których trochę dla żartu zapytałem o 

kurs  do  Moskwy,  odmówili,  nie  pytając  nawet  o  ewentualną  zapłatę.  Za  duże  ryzyko.  Nie 

pozostawało więc nic innego, jak wrócić do hotelu. 

Po  krótkim  odpoczynku  poprosiłem  moich  towarzyszy,  aby  samodzielnie 

kontynuowali program kulturalny. Ja ruszyłem z powrotem na lotnisko. 

Wiedziałem, że wieczorem przylatuje samolot z Moskwy i wraca wczesnym rankiem. 

Musiałem  zlokalizować  pilotów,  to  znaczy  stwierdzić,  w  którym  hotelu  będą  nocować. 

Panience  z  okienka  wręczyłem  drobny  suwenir  i  opowiedziałem,  jaką  to  ważną  przesyłkę 

medyczną  mieli  dla  mnie  piloci  z  Moskwy,  a  ja  się  spóźniłem  i  teraz  nie  wiem,  gdzie  ich 

szukać.  Przejęta  informatorka  podała  mi  nie  tylko  nazwę  hotelu,  ale  i  numer  pokoju.  Pół 

godziny później, zaopatrzony w butelkę koniaku, zastukałem do ich drzwi. 

Jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, iż mam do czynienia z dwoma najbardziej 

typowymi przedstawicielami rosyjskich pilotów. Cholernie przystojni czterdziestolatkowie o 

szczerym  spojrzeniu,  którzy  wzbudzają  sympatię  i  zaufanie  nawet  wtedy,  gdy  w 

podkoszulkach  siedzą  przy  obskurnym  stoliku.  Poprosili,  żebym  zajął  wolne  krzesło,  i 

zapytali, w czym problem. Przedstawiłem pokrótce sytuację mojej grupy, a głównie to, że na 

lotnisku  jesteśmy  spaleni.  Wysłuchali  mnie  uważnie,  po  czym  zgodnie  orzekli:  mhmm, 

mhmm...  Wypiliśmy  po  kieliszeczku  i  rozmowa  zeszła  na  temat  ogólnie  panującej 

nieumiejętności dobierania odpowiednich do trunków zakąsek. Trwało to z piętnaście minut, 

aż w końcu jeden z nich, widząc moje wyczekiwanie, wrócił do tematu zasadniczego: 

- No cóż, Marek, jak jest problem, to trzeba pomóc. 

- Spróbujemy - zapewnił drugi, wstając i szykując się do wyjścia. 

Co  moskwiczanie,  to  moskwiczanie.  No  i  co  piloci,  to  piloci  -  pomyślałem, 

podniesiony na duchu. Poszliśmy razem na spacer wzdłuż muru otaczającego lotnisko, które 

wielkością przypomina warszawskie Okęcie. Był luty, więc wszystko wokół było oblodzone i 

ośnieżone.  Po  przejściu  chyba  półtora  kilometra,  mimo  ciemności  i  braku  jakichkolwiek 

znaków orientacyjnych, piloci zatrzymali się, mówiąc: 

- Dokładnie w tym miejscu masz czekać o trzeciej nad ranem. Jak się pomylisz, może 

być niedobrze. 

W drodze powrotnej dogadaliśmy się co do ceny, wręczyłem im zaliczkę i wróciłem 

do hotelu. Z przykrością przerwałem moim chłopcom program kulturalny, który realizowali w 

hotelowej  restauracji,  i  nakazałem  przygotowanie  do  podróży.  Szumiało  już  im  nieco  w 

głowach, więc było im w zasadzie wszystko jedno, co, gdzie i jak, i dlaczego w nocy. 

background image

Wsiadając  do  taksówki,  poleciłem  jechać  „gdzieś  obok  lotniska”,  żeby  na  wszelki 

wypadek  nie  wystawiać  mojej  malowniczej  wycieczki  na  widok  publiczny.  Dojazd  i  marsz 

wzdłuż  muru  przebiegły  bez  żadnych  zakłóceń,  a  i  z  odszukaniem  właściwego  miejsca  nie 

miałem  problemów,  bo  będąc  tam  z  pilotami,  zapobiegliwie  wbiłem  w  śnieg  dwa  patyki: 

jeden niższy, drugi wyższy. 

Mamy  jeszcze  piętnaście  minut,  a  ponieważ  mróz  jest  siarczysty,  więc  nalewamy 

sobie  po  kieliszku,  popalamy,  przytupujemy  i  dyskutujemy  o  tym,  co  nas  czeka,  jeśli  piloci 

nie  dotrzymają  umowy.  Pięciu  ekstrawagancko  ubranych  facetów  na  kompletnym  białym 

pustkowiu. 

Dokładnie  siedem  po  trzeciej  zza  muru  dobiega  nas  jakiś  hałas,  a  chwilę  później 

widzimy wysuwającą się między drutami kolczastymi drabinę, czy raczej pozbijane deskami 

dwa drągi, w każdym razie coś w rodzaju trapu. Przechodzimy pokracznie na drugą stronę, a 

tam  jakiś  osobnik,  czyli  Wania,  każe  nam  się  pochylić  i  prowadzi  nas  niczym  oddziałek 

partyzancki wzdłuż muru, na tyłach jakichś baraków. Za jednym z nich stoi otwarty autobus. 

Wskakujemy. 

W  środku  breja  po  kostki,  ale  od  razu  czuć,  że  trochę  cieplej.  -  Padnij!  -  słyszymy 

ściszony  głos  Wani.  Kucamy,  jak  najniżej  kto  może,  i  autobus  rusza  jako  zupełnie  pusty. 

Podjeżdżamy  pod  prawdziwy  tym  razem  trap.  Wania  wchodzi  pierwszy,  otwiera  kluczem 

samolot i po chwili cala wycieczka melduje się na pokładzie. 

Zaciekawieni  rozglądamy  się  po  wnętrzu,  gdy  tymczasem  Wania  ściąga  wykładzinę 

podłogową  tuż  za  kabiną  pilotów,  odkręca  jakieś  śruby,  podnosi  klapę  i  zwraca  się  do  nas 

zachęcająco: - No, co się gapicie? Właźcie! 

No to włazimy. Klapa się zamyka i po kilku minutach zapada kompletna cisza. 

Tym razem znaleźliśmy się w luku technicznym. Na ścianie mizerna lampka, dookoła 

mnóstwo  przewodów  hydraulicznych  i  elektrycznych,  czyli  cały  tak  zwany  układ  nerwowy 

samolotu.  Jest  piekielnie  zimno,  chyba  minus  trzydzieści,  a  do  startu  mamy  prawie  trzy 

godziny.  Musimy  to  jakoś  przetrwać,  więc  skuleni  przytulamy  się  do  siebie.  Już  po 

kwadransie  stwierdzamy,  że  dwie  butelki  koniaku  to  na  tylu  chłopa  ilość  znikoma.  Dla 

podtrzymania  ducha  opowiadamy  sobie  różne  wesołe  historie,  a  JeanMichel  przyznaje  się 

dopiero teraz, że ma licencję pilota szybowcowego, więc się zna na rzeczy i nie mamy się co 

martwić.  Potem  robi  się  coraz  ciszej,  choć  od  czasu  do  czasu  przypomina  się  komuś  jakiś 

dowcip. 

Mija szósta, czyli godzina planowego odlotu, a wokół nic się nie dzieje. Dobrze wiem, 

że  może  to  być  normalne,  zwykłe  opóźnienie,  a  jednak  tym  razem  myśli  mam  naprawdę 

background image

niewesołe. 

Dopiero  o  siódmej  zbudził  nas  z  letargu  tupot  nóg.  Zaraz  potem  potężny  huk  i 

przeciągły łoskot. Znaczy - ruszamy na pas startowy. Robi nam się od razu cieplej na duszy i 

szybko odzyskujemy właściwy sobie wigor. Chyba jeszcze samolot nie nabrał odpowiedniej 

wysokości, gdy nad głowami słyszymy puk! puk! i chrzęst odkręcanych śrub. Wychodzimy 

po drabince, a wokół tłum ludzi. Między kabiną pasażerską a kabiną pilotów jest przedział dla 

stewardes i mały przedział bagażowy - wszystko pełne ludzi. Siadamy na jakichś skrzynkach, 

a uśmiechnięte stewardesy podają nam gorącą herbatę. Jedna z nich zwraca się do koleżanki: 

- No to ilu w końcu dzisiaj mamy, Luba? 

- Chyba szesnastu. 

- No, to nic takiego, przedwczoraj mieliśmy dwudziestu dwóch. 

Przepisowi  pasażerowie  widzą  oczywiście,  że  w  przodzie  samolotu  kręcą  się  jacyś 

ludzie,  ale  nikt  się  tym  nie  niepokoi;  raczej  każdy  jest  zadowolony,  że  przypadło  mu  w 

udziale  lepsze  miejsce.  Zdziwić  się  taką  sytuacją  można  dwa,  trzy  razy,  ale  później  nie  ma 

innego  wyjścia  -  trzeba  się  przyzwyczaić.  Dla  pilotów  jest  to  duże  ryzyko,  które  polega 

jednak głównie na tym,  że jakiś służbista gotów oskarżyć ich olewe dochody. Ale skoro na 

jednym takim locie zarabiają oni kilkakrotnie więcej, niż wynosi ich miesięczna pensja, to o 

czym  tu  mówić.  Nie  jest  to  wszakże,  trzeba  zaznaczyć,  jakieś  dzikie  i  pazerne  bezhołowie. 

Wbrew  pozorom  normy  bezpieczeństwa  są  ściśle  przestrzegane.  Jeśli  jest  mniej  bagaży,  to 

może  być  więcej  pasażerów  i  na  odwrót.  Wiadomo  też  skądinąd,  że  komplet  przepisowych 

pasażerów  to  dopiero  połowa  tego,  co  może  udźwignąć  samolot.  Zresztą,  prawdę  mówiąc, 

nikt specjalnie nie wnika w detale wagowe - wystarczy powszechne przekonanie, że rosyjscy 

piloci nie są samobójcami. 

Ponieważ  moi  inostrańcy  byli  w  tej  materii  nowicjuszami,  więc  miny  mieli  lekko 

wystraszone,  choć  bardzo  starali  się  swój  strach  ukryć.  Prawdziwe  odprężenie  przyszło 

dopiero  wtedy,  gdy  wyszliśmy  przed  halę  moskiewskiego  lotniska.  Kupili  szampana,  z 

hukiem  go  otworzyli  i  okrzyknęli  mnie  najlepszym  organizatorem  wycieczek,  jakiego 

kiedykolwiek  widzieli.  A  widzieli  ponoć  niemało.  Mieliśmy  wolne  popołudnie  i  wieczór, 

więc znajomy Rosjanin, Borka, przygotował nam prawdziwy program kulturalny: wyjazd do 

podmoskiewskiego  Suzdalu,  jednego  z  piękniejszych  rosyjskich  miasteczek,  przy  którym 

Moskwa ze swoją nuworyszowską atmosferą to ohydztwo. Wyruszyliśmy w dwie taksówki: 

w jednej ja z kawiorowcami, w drugiej Borka z koleżankami. Fatalna pogoda spowodowała 

jednak, że już kilka kilometrów za rogatkami straciliśmy ich z oczu. Potem wpadaliśmy albo 

w zaspy, albo w zamieć, albo trafialiśmy na taką ślizgawicę, że w ogóle nie dało się jechać. 

background image

Kiedy  wreszcie  dotarliśmy  na  miejsce,  Suzdal  pogrążony  był  w  ciemnościach  i  o 

podziwianiu  jego  piękna  nie  było  mowy.  Weszliśmy  do  pierwszego  z  brzegu  pensjonatu, 

zbudziliśmy  szatniarza  i  poprosiliśmy  o  chwilę  ciepłego  wypoczynku.  Zanim  zdążyliśmy 

zdjąć kurtki i płaszcze, na stole pojawiły się jabłka, cebula, chleb i flaszka wódki. Dla moich 

wycieczkowiczów  szok  kulinarny.  Zaczęli  w  związku  z  tym  rozprawiać  o  rosyjskich 

zwyczajach i rosyjskiej niezbadanej duszy. Cały czas wpatrywali się przy tym w szatniarza, 

jakby  się  spodziewali,  że  zaraz  w  kilku  zrozumiałych  słowach  wyjaśni,  na  czym  ta  dusza 

polega. A on, Bogu ducha winny, napełniał tylko kieliszki i namawiał do zakąszania. 

Po  godzinie,  nie  doczekawszy  się  drugiej  taksówki,  wróciliśmy  do  Moskwy. 

Wycieczka  może  nieudana,  ale  przecież  nie  Marek  ją  organizował  -  pocieszali  się  moi 

kompani. 

Rano  spotkaliśmy  się  na  pożegnalnym  koniaku.  Wszyscy  zgodnie  stwierdzili,  że 

rosyjska działka naszej wzajemnie korzystnej współpracy kawiorowej pozostaje wyłącznie w 

mojej gestii. 

Odwiedzałem  ich  później.  JeanMichel  mieszka  w  przepięknym  zameczku  pod 

Marsylią. Żona zabroniła mu raz na zawsze jakichkolwiek wyjazdów do Rosji. William, który 

podczas całej naszej wyprawy był raczej oschły, zwierzył mi się przy następnym spotkaniu, 

że jeśli się kiedyś ożeni, to wesele na pewno wyprawi u szatniarza w Suzdalu... 

Przeleciałem Związek Radziecki, Wspólnotę Niepodległych Państw i nową Rosję, jak 

to  się  mówi,  wzdłuż  i  wszerz.  Dziesiątki,  a  może  setki  razy  słyszałem  na  tamtejszych 

lotniskach komunikat, że lot został odwołany albo będzie opóźniony, gdyż na trasie wystąpiła 

„nielotnaja pagoda”. Początkowo myślałem, że to normalne, bo gdzie się przecież w Rosji nie 

ruszysz, to przelatujesz przez kilka stref klimatycznych. Później jednak przekonałem się, że 

określenie „nielotnaja pagoda” ma również sens symboliczny. 

Zdarzyło  mi  się  kiedyś  bez  żadnych  problemów  kupić  bilet  dla  inostrańców  na 

lotnisku  w  białoruskim  Mińsku.  W  grupie  obcokrajowców  było  też  dwóch  Hindusów, 

niemiecki muzyk i czeski profesor. Wszyscy z właściwymi, jak Pan Bóg przykazał, biletami. I 

wszystkim bardzo się spieszyło do Petersburga. 

Weszliśmy  do  samolotu,  zajęliśmy  przypisane  nam  miejsca  i  psychicznie 

przygotowujemy się do startu. Mija jednak pora odlotu, a nic się nie dzieje. Dowcipny czeski 

profesor wyraża przypuszczenie, że w kabinie pilotów podłożono seksbombę. Inni też snują 

domysły,  choć  jest  widoczne,  że  niepokój  wkradł  się  tylko  w  grono  inostrańców.  Reszta 

pasażerów  jakby  w  ogóle  opóźnienia  nie  zauważała.  Wreszcie,  po  półgodzinie,  słychać  w 

głośnikach chrzęst, ale pilot z przykrością ogłasza, że w Petersburgu nielotnaja pagoda, że to 

background image

trochę potrwa, więc możemy wrócić do hali odlotów i spokojnie się odprężyć. 

Każdy,  kto  dużo  lata,  zdaje  sobie  sprawę,  co  to  znaczy  czekać  na  lotnisku  nie 

wiadomo ile. Czyta się gazetę, nie czytając, rozmawia, nie słuchając, i przygląda się innym, 

nic nie widząc. Wezwano nas jednak do samolotu już po godzinie, więc każdy był skłonny o 

tym czekaniu zapomnieć. Uśmiechnięci zasiadamy w fotelach i po raz drugi wygłaszamy w 

myślach różne modły i zaklęcia. Tymczasem włącza się głośnik i pilot oznajmia, że właśnie 

dostał  komunikat  o  przedłużaniu  się  nielotnej  pagody  nad  Petersburgiem.  I  zaprasza  do 

poczekalni  w  celu  ponownego  odprężenia  się.  Po  następnej  jałowej  godzinie  sytuacja  się 

powtarza: wezwanie do samolotu, zapinanie pasów, komunikat o złej pogodzie, przeprosiny i 

powrót do poczekalni. 

Pierwszy  nie  wytrzymał  niemiecki  muzyk.  Chyba  nieczęsto  latał  po  Rosji,  bo 

zrywając  się  nagle,  oświadczył  głośno  i  dobitnie,  że  cierpliwość  ma  swoje  granice.  Gdyby 

latał częściej, to takiego głupstwa nigdy by przecież nie palnął. 

Pomogłem  mu  kupić  żetony  i  po  wielu  próbach  udało  mu  się  dodzwonić  do 

Petersburga,  żeby  usprawiedliwić  swoją  nieobecność.  Przy  okazji  jednak  dowiedział  się,  że 

tam, w Petersburgu, pogoda jak marzenie i nie widać na niebie ani jednej chmurki. Zgodziłem 

się zostać jego tłumaczem i razem udaliśmy się do naczelnika lotniska. 

- No, jakże to tak? - pytamy. - W Mińsku piękna pogoda, a w Petersburgu, chociaż to 

niedaleko, oberwanie chmury? 

Naczelnik nieco się skonfundował,  bo to  przecież inostrańcy i  do tego  nie wiadomo 

kto. Zaczął coś mówić o zmiennych komunikatach meteorologicznych, ale mu przerwałem i 

powiedziałem, co wiemy. 

- No dobrze - mówi naczelnik z rezygnacją w głosie, staje przy oknie i zwraca się do 

nas: - Podejdźcie tu i sami zobaczcie. 

Przez  okno  ujrzałem  całe  lotnisko  jak  na  dłoni.  Nasz  samolot  przyczepiony  był 

sztywnym holem do ciężarówki marki Ził. Problem w tym, że kierowca, który miał klucze od 

kłódki, poprzedniego dnia wyprawiał swego plemiannika, czyli bratanka, do armii. A to jest 

duża  sprawa  i  święty  obyczaj.  Zbiera  się  cała  rodzina  i  biesiaduje.  W  tych  niespokojnych 

czasach,  kiedy  Rosja  bije  się  na  tylu  frontach,  może  to  być  przecież  ostatnie  spotkanie. 

Biesiadowali chyba do rana i kierowca musiał się przespać, żeby przyjść do roboty w dobrej 

formie. 

- To porządny człowiek - zakończył naczelnik - z pewnością już jedzie. 

Cóż  mogliśmy  odpowiedzieć?  Podziękowaliśmy  za  informacje,  a  naczelnik,  podając 

nam rękę, poprosił, abyśmy nic nie mówili reszcie pasażerów, bo jeśli wieść się rozejdzie, to 

background image

człowieka zwolnią z pracy. W zamian za to obiecał, że osobiście zwróci się do naszego pilota, 

żeby poleciał szybciej, to chociaż trochę nadrobimy to fatalne opóźnienie. 

Gdy  wracaliśmy  do  hali  odlotów,  niemiecki  muzyk,  który  przejawiał  duże  zacięcie 

intelektualne,  zapytał  na  głos  sam  siebie:  -  No  i  niech  mi  ktoś  powie,  czy  to  wszystko  to 

rosyjskość, czy sowieckość? - Nic mu nie odpowiedziałem, bo nie lubię banałów. Wiadomo 

przecież, że i jedno, i drugie. Inaczej po prostu być nie może. 

Godzinę później, gdy ruszyliśmy w końcu na pas startowy, zrobiło się ciemno, zaczęło 

lać i wiać. Ale dla naszego pilota była to jak najbardziej lotnaja pagoda. 

Dowcipny  czeski  profesor,  chcąc  odwrócić  naszą  uwagę  od  niemiłosiernie 

skrzypiącego i trzęsącego się samolotu, opowiedział nam anegdotkę o tym, jak to starsza pani 

spotyka w sklepie na lotnisku pilota, z którym ma za chwilę lecieć, a ten kupuje kilka butelek 

alkoholu.  -  Mam  nadzieję,  że  nie  będzie  pan  tego  popijał  w  czasie  lotu  -  powiada 

sarkastycznie  starsza  pani.  -  A  czy  łaskawa  pani  sądzi,  że  tym  gratem  można  lecieć  na 

trzeźwo? 

Przypuszczam,  że  gdyby  w  rosyjskiej  telewizji  pokazano  reklamę  według  tej 

anegdotki, to nikogo by ona nie zniechęciła. Wręcz przeciwnie, wzbudziłaby ogólną sympatię 

do pilota, a tym samym do reklamowanych linii lotniczych. 

Rzeczywiście,  sprzęt,  który  widuje  się  na  rosyjskich  liniach  wewnętrznych,  budzi 

nieraz uczucie grozy. Po jakimś czasie to uczucie ulega jednak stępieniu, bo powoli zaczyna 

się  przyjmować  rosyjski  punkt  widzenia.  A  dla  Rosjan  samolot  to  taksówka,  całkowicie 

banalny środek lokomocji. I dla wszystkich jest jasne, że jeśli coś się w taksówce zepsuje, to 

się to reperuje, a nie robi się generalnego przeglądu technicznego. Jak coś się telepie, to nie 

wymienia się podzespołu, tylko ocenia fachowym okiem, ile to coś może jeszcze wytrzymać. 

A  samolot  ma  jeszcze  tę  przewagę,  że  nie  stoi  za  nim  jakiś  pojedynczy  osobnik,  ale  całe 

państwo i  armia najświetniejszych inżynierów, którzy najlepiej wiedzą, co może latać, a  co 

nie. Mając do  wyboru prywatny, niech będzie  wygodny, odrzutowiec i  podstarzały samolot 

Aerofłotu,  większość  Rosjan  wybrałaby  Unie  państwowe.  I  takie  nastawienie  jest  trwalsze, 

niż mogłoby się na pozór wydawać. Zbyt wielka jest silą przyzwyczajenia. 

To prawda, że od początku  lat dziewięćdziesiątych powstało  w Rosji chyba kilkaset 

prywatnych lotniczych firm przewozowych. Brzmi to dumnie, ale, prawdę mówiąc, niewiele 

się zmieniło. Większość bowiem tych firm po prostu przejęła, wydzierżawiła, podnajęła, czy 

też  pożyczyła  od  Aerofłotu  zaawansowane  wiekiem  samoloty,  nadała  sobie  jakieś  szumnie 

brzmiące nazwy, które nawet  czasami, jeśli była odpowiednia farba pod ręką, wymalowano 

na kadłubach, choć potem myślano, że niepotrzebnie, bo po co mieszać ludziom w głowach. 

background image

Z kolei pasażerowie, też nie w ciemię bici, dobrze wiedzą, że to wszystko to i tak Aerofłot, 

tyle tylko, że ktoś inny bierze pieniądze, co jest zresztą denerwujące, bo niby z jakiej racji. 

Denerwujące jest również to, że te nowe towarzystwa lotnicze właściwie robią, co chcą. 

Umówiłem się kiedyś na rozmowy handlowe w malutkim miasteczku na Syberii, tuż 

za  Uralem.  Pani  z  okienka  na  lotnisku  w  Moskwie,  gdy  pokazałem  jej  mapę  i,  zakreślając 

kolko, powiedziałem, że to gdzieś tutaj, poradziła, żebym poleciał najpierw do Permu, bo to 

jedyne miasto w tym rejonie, do którego latają samoloty Aerofłotu. 

-  Jak  dalej,  to  się  zorientujecie  na  miejscu.  Coś  tam  musi  przecież  latać  -  zapewniła 

mnie, zamykając swój gruby zeszyt. 

Z mapy wynikało, że będę miał do pokonania jeszcze jakieś czterysta kilometrów. 

W  Permie  dowiedziałem  się,  że  najlepiej  zrobię,  jak  polecę  do  Solikamska  i 

Bierieznikowa.  A  dokładniej  rzecz  biorąc,  to  nie  dolecę  ani  do  samego  Solikamska,  ani  do 

samego Bierieznikowa, bo to miasta oddalone od siebie o pięćdziesiąt kilometrów, a lotnisko 

położone jest w połowie drogi między nimi i samo w sobie nie ma żadnej nazwy. Musiałem 

uwierzyć na słowo, bo na mojej mapie żadnego z tych miast nie było. Linie, którymi miałem 

polecieć, też nie miały swojej nazwy. Gdy kupowałem w kasie bilet, powiedziano mi, że „to 

ci, którzy latają na tej trasie”. 

Przyszedłem na lotnisko odpowiednio wcześniej, czekam i czekam, ale jakoś nikt nie 

ogłasza,  gdzie  mają  się  stawić  pasażerowie  do  Solikamska,  czy  też  do  Bierieznikowa.  Na 

piętnaście  minut  przed  planowanym  startem  sam  zacząłem  się  dopytywać,  co  z  moim 

samolotem. Odpowiadano mi jedynie znamionującym niewiedzę wzruszaniem ramion. Kiedy 

w  końcu  trafiłem  na  osobę  kompetentną,  okazało  się,  że  nie  mam  po  co  czekać,  ponieważ 

samolot z SoliJkamska nie przyleciał. A skoro nie przyleciał, to i nie odleci. 

- A co się stało? - zapytałem odruchowo. 

- Nielotnaja pagoda. 

Poradzono mi, żebym przyszedł następnego dnia, tak około dziesiątej, to może już coś 

będzie wiadomo. 

Na  wszelki  wypadek  przyszedłem  nieco  wcześniej  i  dobrze  zrobiłem,  bo  od  razu  się 

dowiedziałem,  że  mój  samolot  już  od  pół  godziny  stoi  i  czeka.  Spojrzałem  we  wskazanym 

kierunku i zobaczyłem dość znacznie pordzewiałego „antka”, a właściwie można powiedzieć, 

że  cały  był  koloru  rdzawego.  Dołączyłem  do  zbitych  w  gromadkę  nieopodal  samolotu 

kilkunastu ludzi, moich współpasażerów, którzy stali tam, bo ktoś im powiedział, żeby stali i 

czekali. Mimo trzaskającego mrozu nikt się nie oddalał, bo nikt nie był taki głupi. 

Po  kwadransie  zjawili  się  dwaj  pilocicywile  i  stwierdzili  na  przywitanie,  że  dwie 

background image

osoby  nie  polecą,  bo  trzeba  załadować  na  pokład  beczkę  oleju,  a  jedno  wyklucza  drugie. 

Żadnej uczciwej licytacji jednak nie przeprowadzili. 

- Ci dwaj polecą jutro - zawyrokował arbitralnie starszy wiekiem pilot. 

Protestów ze strony wytkniętych palcem nie było, bo jeden dzień różnicy to w końcu 

żadna  różnica.  Pozostali  natychmiast  ruszyli  w  stronę  samolotu,  ale  natychmiast  też  zostali 

powstrzymani przez pilotów, którzy oznajmili, że odlot nastąpi za godzinę, bo mają jeszcze 

kilka  spraw  do  załatwienia.  Trochę  zawiedzeni,  ale  bez  żadnych  już  obaw,  poszliśmy  do 

poczekalni. Sprawa zaklepana, więc można się w cieple odprężyć. 

Po godzinie przyszedł do nas jeden z pilotów, mówiąc, że wystąpiły pewne trudności i 

nie  wiadomo,  czy  w  ogóle  polecimy.  Nie  podał  żadnych  szczegółów,  więc  zaniepokojeni  i 

podenerwowani zaczęliśmy snuć różne domysły. Po następnych dziesięciu minutach podszedł 

drugi pilot i bardziej jakby prywatnie potwierdził, że owszem, są pewne trudności, ale można 

by, ewentualnie, przy dobrej woli, jakoś je przezwyciężyć. 

- Mówcie konkretniej - przynaglił go pucułowaty sierżant wojsk lądowych. 

- W porządku - odparł pilot. - Trzeba zrobić zrzutkę na paliwo. 

Nikt  oczywiście  nie  zapytał,  ile  ono  kosztuje,  bo  dobrze  wiedzieliśmy,  że  żadnej 

cysterny i tak nie zobaczymy. Zebraną po uważaniu sumę przekazaliśmy pilotom i pięć minut 

później  siedzieliśmy  już  w  samolocie.  Najgorzej  mieli  ci,  którzy  usiedli  obok  anonsowanej 

wcześniej beczki z olejem. 

Przywiązana była ona co prawda drutem, ale w czasie chybotliwego lotu okazało się, 

że niezbyt dokładnie jest zamknięta. 

Solikamsk i Bierieznikowo to miasta zsyłki. W jednym mieszkają kobiety, w drugim 

mężczyźni.  W  sumie  chyba  kilkanaście,  a  może  kilkadziesiąt  tysięcy  ludzi.  Pracują  w 

pobliskich, kiedyś tu skrywanych, fabrykach chemicznych. 

Lotnisko, na którym wylądowaliśmy, przypominało dworzec autobusowy w Grójcu w 

latach sześćdziesiątych. Zwykłe klepisko, kilka baraków, w tym jeden z napisem „Bar”, jakiś 

maszt radiowy, podupadłe magazyny i ogólne wrażenie, że się jest na końcu świata. Szybko 

dogadałem  się  z  wąsatym  kierowcą  ciężarówki  i  wijącą  się  dróżką  ruszyliśmy  w  stronę 

horyzontu. 

Moi kontrahenci okazali się ludźmi poważnymi i po trzech dniach udanych negocjacji 

zapowiedzieli,  że  zawsze,  ilekroć  znajdę  się  w  tych  okolicach,  będę  miał  do  dyspozycji 

samolot. Zabrzmiało to niewiarygodnie nowocześnie, a mało tego, od razu zapytali, o której 

chcę  rano  odlecieć.  Przewidując  konieczność  długiego  snu  po  planowanym  na  wieczór 

podsumowaniu rozmów, uzgodniliśmy, że będzie to dwunasta w południe. 

background image

Kiedy  kierowca  czarnej  wołgi,  który  podrzucił  mnie  na  lotnisko,  zniknął  za 

horyzontem, poczułem się trochę nieswojo. Widzę, że stoją jakieś dwa samoloty, ale wokoło 

żadnego ruchu. Cisza, pustka i potworny mróz, a do tego wiatr tak przenikliwy, że na samą 

myśl o nim uszy odpadają. Zacząłem się przechadzać, a raczej truchtać między opustoszałymi 

barakami. Nagle, za jednym z baraków, natknąłem się na trzech osobników, którzy w zwartej 

grupce wyglądali na ukrywających się przestępców. Podszedłem bliżej i zobaczyłem wielkie 

twarze prawdziwych, zdrowych łobuzów. Chyba mnie zarżną - przemknęło mi przez głowę. 

Ale podejść musiałem. Gdybym tego nie zrobił, oni podeszliby do mnie. 

- No, riebiata - mówię - trochę zimno, to może po kieliszeczku. 

-  A  nie  widzisz,  chłopie,  że  bar  zamknięty?  -  słyszę  w  odpowiedzi  badawcze 

warknięcie. 

-  A  na  cóż  nam  bar  -  odpowiadam  i  wyciągam  butelkę  koniaku,  którą  zawsze  noszę 

przy sobie, bo to lepsza broń niż dwa złote colty. Po pierwszej kolejce przeszliśmy na „ty”, 

ale to jeszcze nie był ten moment, w którym możesz być pewien, że nagle coś nie strzeli im 

do głowy i nie poproszą cię, żebyś pokazał, jaki masz ładny portfel. I następne kolejki nic tu 

nie zmienią. Dzięki nim zyskujesz jedynie na czasie. Zanim skończy się butelka, a nie masz 

drugiej, muszą cię polubić. A polubią cię, jeśli zaproponujesz im coś, czego oni nie mają, a 

chcieliby mieć, i ta propozycja nie zabrzmi jak prośba o łaskę. 

Chłopcy  potrzebowali  dostać  się  do  Permu.  Gdy  powiedziałem,  że mam samolot  do 

dyspozycji i że mogę ich zabrać, zostałem od razu swoim chłopem, choć muszę zaznaczyć, że 

nie takim, którego bez potrzeby klepie się po ramieniu. 

Nie byli to, jak początkowo myślałem, kryminalni zesłańcy, którzy odzyskali swobodę 

podróżowania. Byli to trzej mistrzowie sportu: bokser i dwóch zapaśników, którzy, wynajęci 

przez  fabrykę  spirytusową,  konwojowali  wagon  wódki  z  Permu  do  Solikamska  i 

Bierieznikowa. Podróż trwała tydzień, więc chłopcy byli brudni i zarośnięci. Pociąg krążył po 

wioskach,  bocznicach  i  miasteczkach,  a  każdy  postój  to  mniejsza  lub  większa  bijatyka  z 

miejscowymi, którzy najpierw chcą te kilka flaszek kupić, a jak się nie da, to zabrać. 

-  Stłuczek  mieliśmy  dokładnie  tyle,  ile  przewidują  normy  -  ryknęli  śmiechem 

sportsmeni. - Zresztą, cóż to za wódka. Zwykła siwucha. W Permie posmakujesz prawdziwej 

gorzały. 

Pilot przyjechał z dwugodzinnym opóźnieniem. Spojrzał krytycznym okiem na moich 

towarzyszy, ale zastrzeżeń nie zgłosił. 

- Ciekawe, czy zapali - rzucił tylko i oddalił się w stronę samolotu. 

Był to starej daty dwupłatowiec z jednym silnikiem, coś w rodzaju kukuruźnika. Gdy 

background image

wsiadaliśmy,  pilot  ostrzegł,  że  możemy  trochę  zmarznąć,  bo  drzwi  się  nie  domykają.  I 

ruszyliśmy. Lecieliśmy na wysokości jakichś stu pięćdziesięciu metrów. Nie dlatego, żeby się 

ukryć przed radarami, ale dlatego, że w razie awarii silnika zawsze się jakoś lotem szybowca 

wyląduje. Kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem tylko góry i lasy. Nie należy jednak krakać - 

awaria nie musi się przecież zdarzyć nad lasem, może się przytrafić nad jakimś polem. A to, 

że region permski, generalnie rzecz biorąc, nie jest regionem rolniczym, to już inna sprawa. 

Po  przylocie  do  Permu  sportowcy  nawet  nie  chcieli  słyszeć,  że  będę  nocował  w 

hotelu. Zawieźli mnie na przedmieście, do jakiegoś mikroskopijnego mieszkanka. Przynieśli 

trzy kanistry prawdziwej wódki, przyprowadzili  trzy koleżanki  i  włączyli wideo. Wszystkie 

elementy serdecznej gościny zostały tym samym spełnione. 

Rano  miałem  kłopoty  z  biletem  do  Moskwy,  ale  mistrzowie,  jako  wytrawni 

światowcy,  znali  na  lotnisku  wszystkich,  a  zwłaszcza  stewardesy.  Poznali  mnie  z  pewną 

czterdziestolatką, która nie była ani długonoga, ani piękna, ani też nie miała śnieżnobiałych 

zębów, ale za to bezinteresownie wstawiła się za mną u swego szefostwa i mogłem wsiąść do 

samolotu jak najbardziej oficjalnie. Później, już w trakcie lotu, zapytała mnie o samopoczucie 

i wiedziałem, że robi to nie dlatego, że tak ją na kursach uczono, ale dlatego, że zna życie. 

Musiałem zresztą nie najlepiej wyglądać, bo widząc, że są wolne miejsca, zaproponowała mi, 

żebym  się  wygodnie  przespał.  Niemiecka,  szwedzka  czy  jakakolwiek  inna  stewardesa 

szacownych  linii  nigdy  by  się  na  taki  gest  nie  zdobyła,  bo  to  wbrew  przepisom.  Chyba  że 

chodziłoby o jej synka albo szwagra. Rosyjska zaproponuje to każdemu, kto tego wymaga. I 

ja taką wolę. Zawsze zresztą, kiedy po lotach różnymi liniami przesiadałem się do samolotu 

Aerofłotu, czułem się, jakbym wracał do miłego mi miejsca, w którym propozycja zjedzenia 

czegoś nie brzmi jak cytat z regulaminu. 

Dzieje  się  tak  po  części  dlatego,  że  notable  całego  świata  zabiegają  o  posadę 

stewardesy tylko dla swoich pięknych córek, a w Rosji również dla doświadczonych żon. 

Żeleznyje darogi 

Jeżdżący  na  trasie  Warszawa  -  Moskwa  „Polonez”  był  w  czasach  socjalizmu 

najbardziej  prestiżowym  polskim  pociągiem.  Wygodnym,  eleganckim  i,  w  przeciwieństwie 

do  pociągów  radzieckich,  punktualnym.  Jego  prestiż  był  tak  duży,  że  każdy  ówczesny 

minister  komunikacji,  chciał  czy  nie  chciał,  zaczynał  swój  dzień  pracy  od  pytania:  co  z 

„Polonezem”?  Jeśli  sekretarka  odpowiadała,  że  dojechał  do  Moskwy  punktualnie,  minister 

mógł  głęboko odetchnąć i  rozpocząć urzędowanie, będąc pewnym, że tego dnia nic mu  już 

nie grozi. 

Dwudziestego drugiego lipca, czyli w dzień niegdysiejszego święta państwowego, ale 

background image

już tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego któregoś roku wsiadłem do „Poloneza” na Dworcu 

Białoruskim w Moskwie. Właściwie to wskoczyłem, bo zjawiłem się na peronie w ostatniej 

chwili.  Nie  miałem  więc  ani  biletu,  ani  miejscówki,  ale  trafił  mi  się  kuszetkowy,  którego 

znałem z wcześniejszych wojaży. Zaprosił mnie do swojego przedziału, rozparcelował moje 

bagaże w taki sposób, żeby się wydawało, że ich w ogóle nie ma, po czym zajął się swoimi 

sprawami,  których  na  początku  podróży  zawsze  ma  przecież  mnóstwo.  O  spaniu  i  zapłacie 

mieliśmy porozmawiać później. 

Tak to już w tych podróżach bywa, że jak tylko pociąg ruszy, człowiek od razu coś by 

zjadł. 

Wydzieliłem  więc  sobie  odpowiednią  sumę  i  ruszyłem  do  wagonu  restauracyjnego, 

który w „Polonezie” zawsze umieszczony jest pośrodku składu, między wagonami polskimi 

jadącymi do Warszawy i rosyjskimi jadącymi do granicy, czyli do Brześcia. „Polonez” ma też 

to  do  siebie,  że  liczba  pasażerów  powinna  się  w  nim  zgadzać  z  liczbą  kuszetek.  Jak  w 

samolocie. Rozumie się oczywiście, że  w nagłych wypadkach można dokooptować te kilka 

czy  kilkanaście  osób,  ale  tym  razem  wyglądało  to  tak,  jakby  sprzedano  bilety  na  dwa 

„Polonezy”.  Wszystkie  dziewięć  wagonów,  które  miałem  do  przejścia,  od  podłogi  po  sufit 

zawalone było ludźmi i tobołami. W rożnych jeździłem warunkach, ale to, co się tutaj działo, 

wydawało  się  kłębowiskiem  nie  do  pokonania.  Na  szczęście  był  to  początek  podróży,  więc 

pasażerowie mieli jeszcze dobry humor, zadowoleni, że udało im się do „Poloneza” dostać. 

Maitre  d’hotel,  bo  tak  nazywają  Rosjanie  szefa  sali  w  wagonie  restauracyjnym, 

rozkazującym gestem skierował mnie do stolika, przy którym siedziały już trzy panie. Były to 

Rosjanki w różnym wieku, a ponieważ mój wiek jest z wyglądu trudny do odgadnięcia, więc 

wszystkie  trzy  wykazywały  życzliwe  zainteresowanie  moją  osobą.  Rad  z  takiego  obrotu 

sprawy,  zamówiłem  butelkę  wina  i  cztery  kieliszki.  Wywołało  to  wśród  moich  pań  szczery 

aplauz, więc nie wypadało nie zamówić po obiedzie drugiej, a następnie trzeciej. 

Kiedy  przyszło  do  płacenia  rachunku,  okazało  się,  że  wydzieliłem  sobie  zbyt  małą 

sumę,  gdyż  do  każdej  butelki  wina  dodawana  jest  puszka  czerwonego  kawioru,  którą  się 

otrzymuje  przy  wyjściu.  To  tak  zwana  sprzedaż  wiązana  z  zaskoczenia,  opierająca  się  na 

prostym założeniu, że jeśli ktoś lubi wino, to pewnie i kawior. Nieco zmieszany, poprosiłem 

panie, żeby  chwilę poczekały, a jak wrócę z odpowiednią gotówką, to  napijemy się jeszcze 

trochę wina. 

Choćby człowiek bardzo chciał, to  i tak od tego kawioru nie ucieknie  - pomyślałem 

bez oburzenia. Ale cóż - są trzy panie, są trzy puszki, mogą być trzy prezenty. 

Przedzieranie się przez kłębowisko  ciał i  tobołów było tym  razem  mniej  przyjemne, 

background image

bo każdy już się jakoś usadowi! i wymuszanie przeze mnie zmiany pozycji traktowane było 

jako  bezpośredni  zamach  na  ciepło  domowego  ogniska.  A  na  dodatek,  ku  ogólnej  irytacji, 

informowałem uprzejmie, że zaraz będę wracał. 

Kiedy  w  końcu  dotarłem  do  przedziału  znajomego  kuszetkowego,  pociąg  nagle  się 

zatrzymał. Przystanek bez powodu - mawiają wtedy pasażerowie i otwierając okna, dociekają 

przyczyny, która zawsze pozostaje nieznana. Mnie ten niespodziewany przystanek spadł jak z 

nieba.  Wziąłem  z torby  odpowiednią  sumę,  wyskoczyłem  z  pociągu  i  ruszyłem  z  powrotem 

nasypem. Był piękny letni wieczór. 

Nie  uszedłem  nawet  kilkunastu  metrów,  gdy  pociąg  ponownie  ruszył.  W  pierwszej 

chwili  pomyślałem,  że  poczekam,  aż  wagon  restauracyjny  zrówna  się  ze  mną,  i  wtedy 

wskoczę, bo przecież zwykle po takich przystankach bez powodu pociąg rozpędza się bardzo 

powoli. Ale ten ruszył z kopyta. Zacząłem biec, ale bieg po kanciastych kamieniach między 

podkładami wygląda dość pokracznie. Bałem się, że się poślizgnę i wpadnę pod koła. Udało 

mi  się  w  końcu  chwycić  za  poręcz  ostatniego  wagonu,  ale  nogi  nie  nadążały  już  za  pędem 

pociągu.  Nie  mogłem  się  wybić.  Ręce  nie  wytrzymały  i  rzuciło  mną  jak  workiem  kartofli. 

Spadłem z nasypu i wylądowałem w głębokiej, soczystej trawie. 

Kiedy  się  podniosłem,  mój  pociąg  był  już  tylko  małym  punkcikiem,  uciekającym  w 

stronę horyzontu. Poczułem okropny ból palca prawej dłoni. Moje jasne spodnie i koszulka 

całe  utytłane  były  na  zielono.  Wszystko,  co  miałem,  to  niewielki  zwitek  rubli.  Żadnych 

papierów,  żadnych  dokumentów,  żadnego  narzędzia.  Nie  mówiąc  już  o  papierosach  i 

zapałkach. Ale lipcowy wieczór rzeczywiście był piękny. 

Można  by  odruchowo  powiedzieć,  że  zdarzyło  się  to  w  szczerym  polu.  Ale  co  to 

właściwie jest pole? Pole to jest zaorana ziemia albo łany jakiegoś zboża. To ślad działalności 

człowieka, który bliżej czy dalej, ale gdzieś w okolicy musi mieszkać. Kiedy wdrapałem się 

na  nasyp,  zobaczyłem,  że  po  horyzont  nie  ma  nic.  Nie  ma  ani  pól,  ani  żadnego  śladu 

zabudowy. Pustka i cisza. Tor kolejowy i step. 

Czytałem kiedyś w biografii Feliksa Dzierżyńskiego, któremu dwa razy zdarzyło się 

wracać  z  Syberii,  że  w  trudnych  sytuacjach  mawiał  zawsze:  przede  wszystkim  należy  iść 

naprzód.  Postanowiłem  się  do  tej  wskazówki  zastosować  i  też  ruszyłem  przed  siebie. 

Zastanawiałem  się  tylko,  czy  on  wtedy  szedł  szybko,  żeby  nie  tracić  czasu,  czy  też  szedł 

wolno, żeby oszczędzać siły. Tak czy owak, po kilku kilometrach skonstatowałem, ze mc się 

w mojej sytuacji nie zmieniło. Równie dobrze mogłem usiąść i czekać. Zapadał już zmrok i 

do  głowy  zaczęły  mi  przychodzić  różne  niestworzone  historie.  Szedłem  jednak  dalej  i  na 

wspomnienie indiańskich, tym razem, lektur od czasu do czasu przystawiałem ucho do szyn. 

background image

Człowiek wie doskonale, że jest całkowicie sam, a jednak odwraca się za siebie. Było 

już  zupełnie  ciemno,  gdy  odwracając  się  kolejny  raz,  zobaczyłem  w  oddali  światełko.  Po 

chwili rozdzieliło się na dwoje, co znaczyło, że po torach jedzie jakiś pociąg. Zacząłem się 

nerwowo zastanawiać, co tu zrobić, żeby go jakoś zatrzymać. Nic sensownego nie przyszło 

mi  jednak  na  myśl,  więc  efekt  był  taki,  że  stanąłem  w  rozkroku  między  szynami  i  z 

determinacją postanowiłem: nie przepuszczę! 

A  jednak  mnie  dostrzegli  i  się  zatrzymali.  Była  to  samotna  lokomotywa  powożona 

przez  dwóch  ogorzałych  maszynistów.  Kiedy  przedstawiłem  im  sytuację  i  nadmieniłem,  że 

mam przy sobie tylko zwitek rubli, natychmiast obudziła się w nich rajdowa żyłka. 

- Za nimi! Na Smoleńsk! - zakrzyknęli i chwycili za łopaty. Węgla nie żałowali i po 

kwadransie  kocioł  rozgrzany  był  do  czerwoności.  Pruliśmy  jak  szaleni,  od  czasu  do  czasu 

pociągając po łyku z flaszki, którą jeden z maszynistów przechowywał za pazuchą. Kieliszki 

nie wchodziły w grę, bo za bardzo trzęsło. 

Ujechaliśmy  może  osiemdziesiąt,  może  sto  kilometrów,  aż  natknęliśmy  się  na 

zwrotnicę, która łagodnie skierowała nas na boczny tor. Maszyniści, w rajdowym  ferworze, 

po  prostu  kompletnie  o  niej  zapomnieli.  Po  kilku  minutach  wjechaliśmy  na  maleńką, 

zagubioną stacyjkę bez nazwy. 

Przywitało  nas  dwóch  młodych  dróżników,  którzy  zaraz  zaprowadzili  mnie  do 

pobliskiego  baraku,  a  tam  jakaś  troskliwa  kobiecina  obandażowała  mi  spuchniętą  już 

porządnie  rękę  i  przygotowała  coś  do  zjedzenia.  Moi  maszyniści,  którzy  dostali  ode  mnie 

zwitek rubli,  przyszli do  baraku z nowiutką flaszką, którą chyba musieli znaleźć gdzieś pod 

drzewem,  bo  żadnego  sklepu  tam  nie  było.  Zaproponowali  strzemiennego  i  poprosili 

kobiecinę o szklanki. Ponieważ było nas już pięciu chłopa, więc butelka została opróżniona za 

jednym rozlaniem. 

- Ty już masz opiekę, to my lecimy dalej - stwierdzili maszyniści i równym krokiem 

oddalili się w kierunku swego parowozu. Zabrać mnie nie mogli, bo przepisy nie pozwalają 

wozić cywilów w lokomotywie, a poza tym Smoleńsk, tak po prawdzie, nie byl właściwym 

celem ich podróży. 

Po krótkiej  naradzie dróżniczka wysłała telefonogram  do Brześcia, żeby  zatrzymano 

tam mój paszport. Nie mogłem prosić o zatrzymanie wszystkich papierów, nie mówiąc już o 

bagażach,  bo  to  są  rzeczy  nieokreślone  -  nie  ma  przecież  na  nich  pieczątki,  że  to  moje.  A 

paszport to paszport. Jest nazwisko, jest imię, wszystko się zgadza, więc można zatrzymać. 

Wysłanie  telefonogramu  było  jedyną  rzeczą,  której  mogłem  w  tej  sytuacji  dokonać. 

Planowanie dojazdu do granicy przy pomocy rozkładu jazdy dróżnicy uznali bowiem za stratę 

background image

czasu. 

-  Lepiej  spokojnie  posiedzieć  i  poczekać  -  poradzili.  -  Jakiś  pociąg  jadący  w  twoim 

kierunku prędzej czy później musi tu zawitać. 

Ich wróżba spełniła się po niecałych dwóch godzinach. Gdy na stacyjce zatrzymał się 

jakiś  dwuwagonowy  pociąg  lokalny,  dróżniczka  poprosiła  konduktora,  żeby  mnie  zabrał 

mimo braku biletu, pieniędzy i dokumentów. Żegnając się z moimi opiekunami, już nawet nie 

pytałem, dokąd konkretnie ten pociąg jedzie. Ważne, że na zachód. 

Ze zrozumiałych względów nie pamiętam dokładnie, iloma pociągami dojechałem do 

Brześcia.  Może  pięcioma,  może  sześcioma.  Już  bowiem  w  pierwszym  z  nich  konduktor 

ugościł  mnie  po  królewsku:  kanapki,  papierosy,  wódeczka  i  popitka.  Następny  pociąg,  to 

samo: kanapki, papierosy, wódeczka i popitka. I tak do samego Brześcia. Informacja o tym, 

że pasażer z „Poloneza” tuła się w stronę Polski, rozeszła się błyskawicznie. Konduktorzy i 

kierownicy pociągów przekazywali mnie sobie z rąk do rąk jak jakąś wartościową przesyłkę. 

Na jednej ze stacji pociąg opóźnił wyjazd o kilkanaście minut tylko po to, aby mnie zabrać ze 

sobą. Na innej czekał niemalże komitet powitalny. I znowu: kanapki, papierosy, wódeczka i 

popitka. I nikt nie żądał zapłaty ani nie wystawiał mi biletów kredytowych. 

Cóż,  trafiłem  na  dobre  rosyjskie  dusze.  Można  powiedzieć,  że  spełniłem  rolę 

zapalnika reakcji łańcuchowej, epidemii dobrej woli i serdeczności. Rzecz w tym, że równie 

łatwo  i  niespodziewanie  można  w  Rosji  wyzwolić  zbiorowe  instynkty  nienawiści  i 

zniszczenia. Nie raz i nie dwa próbowałem na ten temat rozmawiać z Rosjanami, ale oni też 

nie bardzo wiedzieli, dlaczego tak się dzieje. Albo nie chcieli się przyznać. Pewne jest tylko, 

że  w  przyrodzie  równowaga  musi  być  zachowana:  im  więcej  zła,  tym  więcej  dobra.  No  i 

pewnie też na odwrót. 

W Brześciu okazało się, że niestety, ale mojego paszportu nie zatrzymano, ponieważ 

telefonogram  przyszedł  akurat  wtedy,  gdy  następowała  zmiana  ekipy  dworcowej,  więc  siłą 

rzeczy się zawieruszył. Gdy się odnalazł, „Polonez” był już w Polsce. 

Do Warszawy nie mogłem się w żaden sposób dodzwonić, więc dodzwoniłem się do 

Moskwy,  do  przyjaciół,  którzy  stamtąd  mieli  pokierować  akcją  poszukiwawczą.  Wszystko 

odbyło  się  jednak  za  późno.  Próbowałem  jeszcze  porozmawiać  ze  strażą  graniczną,  ale  o 

przejściu  bez  paszportu  nie  chciano  nawet  słyszeć.  Nic  mi  nie  pozostawało  jak  czekać  na 

przyjazd wieczornego „Poloneza”, aby wrócić do Moskwy i wyrobić sobie w konsulacie jakiś 

papier  zastępczy.  Mając  więc  trochę  czasu,  niemiłosiernie  skacowany,  zawlokłem  się  nad 

Bug,  żeby  popatrzeć  na  Terespol.  Był  to,  jak  się  okazało,  ulubiony  widok  miejscowych 

pijaczków. Zasnąłem jednak bez obaw. Nic mi nie mogli ukraść, bo nic nie miałem. 

background image

W wieczornym „Polonezie” trafiłem na szczęście na znajomego konduktora. Wypytał 

mnie  o  przyczyny  nędznego  wyglądu,  po  czym  ugościł  po  królewsku:  kanapki,  papierosy, 

wódeczka i popitka. Dołożył jeszcze czystą koszulkę i czyste skarpetki, więc następne tysiąc 

kilometrów wydało mi się niewinną przejażdżką. 

Gdy  wyskoczyłem  na  peron  moskiewskiego  dworca,  okazało  się,  że  tym  samym 

pociągiem,  dwa  wagony  dalej,  jechał  znajomy  kuszetkowy,  który  przyjął  mnie  do  swego 

przedziału  na  samym  początku  tej  długiej  podróży.  Już z  daleka  zaczął  wymachiwać  moim 

paszportem, a usłyszawszy moją relację, zaoferował pożyczkę na bilet do Warszawy. No i cóż 

mogłem uczynić? Propozycję przyjąłem i pół godziny później znowu wsiadłem do pociągu. 

Jak jeździć, to jeździć. 

W  Warszawie  stwierdziłem,  że  z  moich  bagaży,  które  kuszetkowy  odwiózł  mi  do 

domu, zginęły co cenniejsze rzeczy. 

Nie  byłem  jednak  specjalnie  tym  rozsierdzony,  bo  przecież  za  dużo  nie  można  od 

człowieka  wymagać.  Tym  bardziej  że  sam  nie  byłem  zbyt  czysty:  panie,  z  którymi  jadłem 

obiad  i  popijałem  wino,  z  pewnością  uznały  mnie  za  drobnego  oszusta,  który  nie  tylko,  że 

ulotnił się przed zapłaceniem rachunku, to jeszcze ulotnił się na dobre. 

Mógłby ktoś powiedzieć, że cała ta historia to wyłącznie wynik mojej lekkomyślności. 

Wysiadłem z pociągu nie tam, gdzie trzeba, i narobiłem sobie biedy. Myślę jednak, że trzeba 

spojrzeć na sprawę szerzej i bardziej obiektywnie. 

Wymyślono kiedyś, że pociągi będą się dzieliły na dwa rodzaje: towarowe i osobowe. 

Tymczasem  w  Rosji  lat  dziewięćdziesiątych,  od  początku  kupieckiej  wędrówki  ludów, 

występuje  wyłącznie  kategoria  mieszana.  Pociągi  pasażerskie,  zwłaszcza  te  przekraczające 

granicę państwową, wypełnione są towarami w takich ilościach, że całkowicie uniemożliwia 

to  zaspokajanie naturalnych potrzeb przez zwykłych pasażerów. Mam tu  na myśli nie tylko 

pójście  do  toalety,  ale  też  do  wagonu  restauracyjnego.  Można  więc  powiedzieć,  że  moje 

zachowanie  było  wprawdzie  niekonwencjonalną,  ale  jak  najbardziej  uzasadnioną  próbą 

przywrócenia pociągom  pasażerskim ich pierwotnego charakteru. A że nieudaną, no to  cóż, 

taki jest los konserwatystów. 

Jeśli  ktoś  sądzi,  że  problem  można  by  załatwić  doczepiając  do  każdego  pociągu 

niejeden,  ale  kilka  wagonów  bagażowych,  to  się  głęboko  myli.  Byłoby  to  pociągnięcie 

bezsensowne, ponieważ kolidowałoby z przemożną w Rosji potrzebą fizycznej i psychicznej 

bliskości właściciela z jego własnością, która to potrzeba jest przecież stara jak świat. Coś, co 

nie  jest  w  zasięgu  ręki  albo  wzroku,  w  zasadzie  przestaje  być  moje,  a  staje  się  trudną  do 

zniesienia,  męczącą  abstrakcją.  Dlatego  też  nawet  pojedyncze  wagony  bagażowe,  które 

background image

normalnie znajdują się w składzie każdego pociągu osobowego, świecą w Rosji pustkami. 

Potrzeba  bliskości  człowieka  ze  swoją  własnością  nie  bierze  się  jednak  wyłącznie  z 

powietrza, ale ma też swoje rozliczne uzasadnienia praktyczne. Panuje w Rosji powszechne 

mniemanie,  że  kupiec,  który  rozstałby  się  ze  swoim  towarem  i  nadał  go  na  bagaż,  nie 

zasługiwałby  w  ogóle  na  miano  kupca.  W  wagonie  bagażowym  trzeba  bowiem  wypełnić 

rozmaite druki: /jaki towar ma się w torbach, ile go jest i jaka jest jego wartość. Należałoby 

przy  tym  napisać  prawdę,  aby  w  razie  zaginięcia,  co  jest  wysoce  prawdopodobne, 

odszkodowanie,  przynajmniej  teoretycznie,  było  odpowiednio  wysokie.  A  podanie 

jakimkolwiek  czynnikom  oficjalnym  rzeczywistej  wartości  towaru  to  handlowa 

kompromitacja.  To  tak,  jakby  się  człowiek  publicznie  rozebrał  do  naga.  Zyskałby  opinię 

gaduły  i,  rzecz  jasna,  nikt  nie  traktowałby  go  poważnie.  Nie  mówiąc  już  o  tym,  że  raz 

zapisane w jakichś kwitach prawdziwe informacje o towarze ciągnęłyby się za człowiekiem w 

nieskończoność  i  musiałby  uiszczać  wszystkie  przewidziane  przepisami  opłaty,  co  byłoby 

równoznaczne z całkowitą plajtą przedsięwzięcia. 

Ciężko  zostałaby  również  naruszona  niepisana  zasada  kupówpodróżników,  która 

mówi, że na granicy musisz coś przy sobie mieć. Nie może być tak, że przyjdzie celnik, a ty 

mu pokażesz tylko jakieś papiery. Celnik gotów się wtedy zdenerwować, bo tym samym traci 

nad tobą władzę. A któż lubi tracić władzę? Nikt nie lubi, więc jego irytacja skieruje się na 

innych pasażerów, którzy bardzo nie lubią być kontrolowani przez zdenerwowanego celnika. 

Możesz być wtedy pewien, że do końca podróży pozostaniesz jednostką wyobcowaną, a dla 

celnika  i  tak  zawsze  już  będziesz  osobą  podejrzaną,  bo  przewożącą  swój  bagaż  w  wagonie 

bagażowym.  I  prędzej  czy  później  postara  ci  się  udowodnić,  że  jego  podejrzenia  nie  były 

bezpodstawne. 

Tak  więc  nie  ma  już  w  Rosji  pociągów  przekraczających  granicę  państwową,  które 

można by uznać za pasażerskie. Toboły, torby, walizy i paki ważą więcej niż ludzie. Przepisy 

mówią co prawda, że każdy pasażer może mieć przy sobie trzydzieści kilogramów bagażu, ale 

czy  kiedykolwiek  widział  ktoś  w  pociągu  wagę?  Nie,  takie  urządzenie  nie  występuje.  Nie 

znaczy to jednakże, że odpowiedzialni za pociąg i wagony konduktorzy i kuszetkowi poddali 

się  bez  walki.  Opłaty  za  nadbagaż,  owszem,  są  przez  nich  egzekwowane,  tyle  tylko,  że 

bardziej subtelnymi metodami. 

Wpuszczając  pasażerów  do  pociągu,  bacznie  się  im  przyglądają,  notują  w  pamięci 

tych najbardziej obładowanych i spokojnie czekają. Nikogo nie zatrzymują, bo przy wejściu 

panuje zawsze taki tłok i rozgardiasz, że byłoby to nawet fizycznie niemożliwe. Gdy pociąg 

ruszy i po jakimś czasie sytuacja się ustabilizuje, konduktor albo kuszetkowy przechadza się 

background image

lub  też  przeciska,  żeby  rzucić  gospodarskim  okiem  na  podległy  mu  teren.  Napotykając 

zanotowanego wcześniej osobnika, nie wyciąga jednak żadnych bloczków rachunkowych ani 

też nie przedstawia żadnych kategorycznych żądań. Nigdy bowiem nie wiadomo, kto zacz, ilu 

ma kolegów i do czego jest zdolny, a w końcu konduktor czy kuszetkowy jest sam i wolałby 

uniknąć awantur. Napomknie więc tylko uprzejmie o obowiązujących przepisach wagowych, 

uśmiechnie się nawet i pójdzie sobie dalej. I to wystarczy. Jeśli zagadnięty pasażer chce, żeby 

konduktor  czy  też  kuszetkowy  zachował  wobec  celników  milczenie,  zapłaci  za  nadbagaż  z 

własnej, nieprzymuszonej  woli,  a wysokość tej opłaty podyktują mu  panujące  w tej materii 

zwyczaje, które wszyscy podróżnicy dobrze znają. 

Dla  każdego,  kto  dużo  jeździ,  jasne  jest,  że  konduktor  i  kuszetkowy  to  najbardziej 

intratne na kolei stanowiska. Nie znaczy to jednak, że inni pracownicy kolei biernie się temu 

przyglądają i nie wykazują się żadną inicjatywą. 

Pewnego  razu  zaszedłem  na  dworzec  w  Rostowie  akurat  w  momencie,  gdy 

podstawiano na peron mój pociąg. Otworzono drzwi i zaczęła się walka o najlepsze miejsca, a 

zaraz  potem  zawzięte  dyskusje  onajlepszy  sposób  rozmieszczenia  bagaży.  Mając  trochę 

czasu, a nie będąc obciążony żadną torbą ani walizą, postanowiłem poczekać, aż sytuacja się 

unormuje.  Przechadzałem  się  więc  po  peronie,  po  którym  kręcili  się  jacyś  techniczni 

pracownicy  i  metalowymi  drągami  opukiwali  wagony.  Przyglądałem  się  temu  nawet  z 

zaciekawieniem, bo nigdy nie mogłem dojść, co też takie opukiwanie daje. 

Na  pół  godziny  przed  odjazdem  jeden  z  tych  dróżników  czy  też  pracowników 

torowych  podszedł  do  mnie  i  powiedział,  że  wagon,  przy  którym  stoję,  prawdopodobnie 

zostanie  odczepiony  i  nigdzie  nie  pojedzie.  Gdy  zdziwiony  zapytałem,  co  się  stało, 

usłyszałem tylko jedno słowo: 

- Pieriekos. 

Pieriekos  znaczy  tyle,  że  na  skutek  nadmiernego,  a  nierównomiernego  obciążenia 

wagon się przechylił. 

Przekazałem  tę  wiadomość  grupie  stojących  przy  wejściu  pasażerów,  a  ci,  równie 

zdziwieni, zaczęli ją przekazywać dalej. Po kilku minutach wiedział już cały wagon. Powstało 

hałaśliwe  zamieszanie  i  spora  część  pasażerów  wyległa  na  peron,  żeby  przekonać  się  o 

sprawie  naocznie.  Uformowana  naprędce  delegacja  sprowadziła  dwóch  dróżników  i 

przystąpiono  do  negocjacji.  Oglądano  wagon  ze  wszystkich  stron,  kucano,  zerkano  i 

przyrównywano do różnych obiektów,które z natury rzeczy winny być pionowe. Pasażerowie 

twierdzili oczywiście, że żadnego przechyłu nie ma, co najwyżej o dwa centymetry. Dróżnicy 

upierali się jednak, że przechył jest wyraźny i ryzykowny, a jeśli ktoś ma inne zdanie, to niech 

background image

się skontaktuje z dyrekcją. 

Sugestia  ta  w  żaden  sposób  nie  była  wykonalna,  gdyż  do  odjazdu  pozostawał  tylko 

kwadrans. Po krótkiej naradzie jeden z pasażerów zdjął czapkę, a pozostali, wychylając się z 

okien, zaczęli do niej wrzucać dobrowolne datki. Uzbierana suma została przesypana do torby 

jednego z dróżników, który zaraz przyznał,  że przechył  co prawda zaistniał, ale w zasadzie 

nie  przekracza  dopuszczalnych  norm.  Pasażerowie  odetchnęli  i  natychmiast  powrócili  do 

przerwanej parcelacji bagaży. 

Dróżnicy okazali się jednak partaczami. Zamiast przeprowadzić swą akcję dyskretnie i 

spokojnie,  wywołali  ogólne  zamieszanie,  które  nie  uszło  uwadze  dworcowych  milicjantów. 

Zmarkotniały  więc  dróżnikom  nieco  miny,  gdy  ledwo  oddaliwszy  się  od  naszego  wagonu, 

zostali  przez  milicjantów  zatrzymani  i,  chcąc  nie  chcąc,  musieli  się  z  nimi  swym  zyskiem 

podzielić. 

Ułożenie  sobie  poprawnych  stosunków  z  kuszetkowymi,  konduktorami  i  innymi 

pracownikami  kolei  jest  dla  pasażerów  pociągów  międzynarodowych  oczywiście 

koniecznością, ale w sumie nie nazbyt absorbującą. To raczej formalność, którą trzeba szybko 

załatwić,  żeby  móc  zająć  się  sprawami  poważniejszymi.  A  są  nimi,  rzecz  jasna, 

przygotowania do kontroli celnej. 

Styl  życia  na  rosyjskich  granicach  wyznaczony  jest  od  kilkudziesięciu  lat  czasem 

potrzebnym  na  wymianę  podwozi.  Z  szerokich  rosyjskich  na  wąskie  zagraniczne  albo 

odwrotnie.  Trwa  to  około  dwóch  godzin.  Liczba  celników  przypadających  na  jeden  wagon 

została ustanowiona w taki sposób, aby w ciągu tych dwóch godzin mogli oni bez pośpiechu 

zrobić wszystko to, co w życiu najważniejsze: popracować, zarobić i zabawić się. 

Celnik,  żeby  awansować,  musi  spełnić  dwa  warunki.  Musi  odpowiednio  zapłacić 

przełożonym i musi nałapać odpowiednią pulę przemytników, którymi, w świetle przepisów, 

są  wszyscy  pasażerowie  wszystkich  pociągów.  Konieczność  spełnienia  tych  dwóch 

warunków jest doskonale znana rosyjskim kupcompodróżnikom i ona właśnie stanowi źródło 

ich  niepokoju.  Zasiewa  strach,  niepewność  i  jest  nieobliczalna.  Nigdy  nie  wiadomo,  czy 

celnik, na którego trafisz, już zapłacił i musi jeszcze trochę nałapać, czy też już nałapał tyle, 

ile się należy, ale musi jeszcze zarobić. 

Słuszne  byłoby  oczywiście  spostrzeżenie,  że  obydwu  tych  rzeczy  mógłby  on  z 

powodzeniem  dokonać  skrupulatnie  kontrolując  jeden  tylko  pociąg.  Teoretycznie  to  święta 

prawda. Ale celnik musi się również wykazać myśleniem długofalowym. Dokładnie tak, jak 

myśliwy: cóż z tego, że za jednym zamachem wybije całe stado, skoro później nie będzie na 

co  polować.  A  jak  nie  ma  zwierzyny,  to  i  myśliwi  przestają  być  potrzebni.  Słowem,  lepiej 

background image

zarobić  rzadziej,  ale  zarobić  dobrze  i  na  pewno.  Taktyka  działania  drugiej  strony,  czyli 

pasażerów,  musi  więc  uwzględniać  przede  wszystkim  aspekty  psychologiczne.  Zaczyna  się 

od parcelacji bagaży. Najbardziej przydatnym na tym etapie byłby scenograf albo dekorator 

wnętrz,  ale,  niestety,  zawody  te  trafiają  się  wśród  pasażerów  dość  rzadko.  W  każdym  razie 

chodzi o to, żeby walizy, torby i paki ułożyć w taki sposób, aby sprawiały wrażenie, że jest 

ich dużo mniej niż w rzeczywistości. Co innego bowiem zawalony tobołami przedział, a co 

innego tu dwie walizeczki, a tam dwie paczuszki. 

Przy  okazji  prowadzone  są  rozmowy  o  ewentualnej  zmianie  ich  nominalnego 

właściciela. Jeśli ktoś ma osiem toreb, a ktoś inny szesnaście, to lepiej będzie wyglądało na 

granicy, gdy będą mieć ich po dwanaście. Są to trudne negocjacje, bo z natury rzeczy muszą 

prowadzić  do  pogorszenia  sytuacji  jednych  i  polepszenia  sytuacji  drugich.  Zgoda  na 

niekorzystny  dla  jednych  podział  musi  więc  być  przez  drugich  odpowiednio  opłacona,  a 

zawartość przejętych toreb dokładnie sprawdzona pod kątem tolerancji celników. 

Następny  etap  to  wymyślanie  i  poszukiwanie  schowków  na  niewielki  objętościowo, 

ale  bardzo  cenny  towar.  Najbardziej  popularną  skrytką  jest  kobieta  w  długiej  spódnicy  i 

obszernym swetrze. 

Zawiniątka,  które  jest  ona  w  stanie  przylepić  sobie  plastrem  bezpośrednio  do  ciała, 

mogą zwiększyć jej wagę nawet o pięćdziesiąt procent. Celnicy doskonale znają ten sposób, 

ale niezbyt często tę wiedzę wykorzystują. Faktem jest, że obowiązuje humanitarny przepis, 

według którego kontrolę osobistą kobiecie może zrobić tylko kobieta, a większość celników 

to  mężczyźni.  Nie  chodzi  jednak  o  to,  że  celnik  nie  może  tego  przepisu  złamać.  Może,  jak 

najbardziej.  Każdy  to  wie  i  rozumie.  Rzecz  w  tym,  że  za  tego  rodzaju  skrytki  służą 

przeważnie kobiety stare, tłuste i brzydkie. 

Wymyślanie sposobów przechytrzenia celnika było kiedyś najbardziej cenioną wśród 

podróżnych  umiejętnością,  a  o  genialnych  sztuczkach  krążyły  legendy.  Długo  mówiono  na 

przykład  o  Gruzinie,  który  poprosił  swą  współpasażerkę,  aby  wsunęła  na  palce  pięć  jego 

złotych  pierścionków  i  nałożyła  rękawiczki.  Kiedy  wszedł  celnik,  Gruzin  natychmiast  ją 

zadenuncjował. Wróciła po kontroli znerwicowana i bez pierścionków. Kiedy minęli granicę, 

on  wyjął  zza  pazuchy  woreczek,  w  którym  było  sto  takich  pierścionków,  i  poprosił,  aby 

wybrała sobie dziesięć. 

Dzisiaj  są  to  już  tylko  legendy.  Trudno  ukryć  coś  w  pociągu,  skoro  celnicy,  tak  jak 

żołnierze karabiny, rozkładają i składają na kursach wagony. Znają więc je jak własną kieszeń 

i  jeśli  komuś uda się schować i  przewieźć przez granicę carski brylant, to  tylko  dlatego, że 

celnikom nie chciało się go z jakichś względów szukać. 

background image

Wyjątkiem  był  też  mój  znajomy  Rosjanin,  który  na  samym  początku  podróży 

naśmiecił  w  swoim  przedziale,  po  czym  udał  się  do  kuszetkowego  i  obrugawszy  go  za 

nieporządki,  pożyczył  szczotkę  z  długim  trzonkiem.  Ostentacyjnie  pozamiatał  wszystko  na 

szufelkę, wrócił do kuszetkowego i opróżnił zawartość do jego kubła. Kuszetkowy, człowiek 

przezorny, sprawdził, cóż to za śmieci mu wrzucono, ale nic podejrzanego nie znalazł, więc 

uznał  mojego  znajomego  za  dziwaka.  A  gdyby  przyjrzał  się  dokładniej  swojej  szczotce,  to 

musiałby  zauważyć,  że  trzonek,  choć  bardzo  podobny,  nie  był  już  ten  sam,  a  do  tego 

wypełniony  był  rulonami  dolarów.  Ma  się  rozumieć,  że  po  przekroczeniu  granicy  mój 

znajomy znów naśmiecił, a że był człowiekiem kulturalnym, więc poszedł po szczotkę, żeby 

samemu po sobie pozamiatać. 

W  swoich  przygotowaniach  do  granicznego  spotkania  pasażerowie  pociągów, 

zwłaszcza  ci  mniej  doświadczeni,  skłonni  są  przypisywać  celnikom  cechy  nadprzyrodzone. 

Dotyczy  to  głównie  wszechwiedzy  i  wszechmocy.  Strach  przed  tymi  domniemanymi 

przymiotami celników paraliżuje nieraz Bogu ducha winnych ludzi do tego stopnia, że mając 

nawet  przy  sobie  tylko  rzeczy  osobiste,  bezwiednie  wcielają  się  w  rolę  podejrzanych. 

Tymczasem  celnicy  nie  są  ani  wszechmocni,  ani  wszechwiedzący  i  tak  samo  jak  zwykli 

ludzie,  potrafią  się  czasami  czegoś  bać.  A  ponieważ  sami  siebie  uważają  za  wytrawnych 

humanistów, więc boją się przede wszystkim urządzeń elektrycznych. 

Pewien  mój  znajomy  Rosjanin,  Anatol,  który  zajmował  się  międzynarodowym 

handlem  różnościami,  zauważył,  że  pod  każdym  niemal  wagonem  przyczepiona  jest  do 

podwozia skrzynka o rozmiarach dwóch dużych neseserów. Na skrzynkach tych wymalowano 

znak  trupiej  czaszki  i  napis  „Zasilanie  pomocnicze”,  czy  też  „awaryjne”.  Wiedziony 

ciekawością, Anatol wybrał  się kiedyś na bocznicę, żeby sprawdzić, co  takiego kryje się w 

tych skrzynkach. Sprawdził jedną, sprawdził drugą, potem trzecią i czwartą i okazało się, że 

wszystkie  są  zupełnie  puste.  Znaczyło  to,  że  albo  opróżniono  je  już  w  fabryce,  albo  trochę 

później,  co  zresztą  na  jedno  wychodzi.  Anatol  zapoznał  się  więc  tylko  z  mechanizmem 

otwierania i zamykania i, po przemyśleniu sprawy, postanowił przewozić w tych skrzynkach 

część swoich różności. 

Przed  każdym  wyjazdem  zwoływał  swoich  kolegów,  którzy  inscenizowali  przy 

wagonie  tłok,  a  on  w  tym  czasie  ‘wślizgiwał  się  w  szparę  między  peronem  a  pociągiem  i 

dokonywał  załadunku.  Ani  razu  mu  się  nie  zdarzyło,  żeby  natrafił  w  skrzynce  na  jakieś 

urządzenie, i ani razu nie zajrzeli do niej celnicy Przechodzili obok niej i dobrzeją widzieli, 

ale  zajrzeć  nie  zaglądali,  bo  to  niby  oczywiste,  że  są  w  niej  tylko  jakieś  zwoje  drutów  i 

magnesy. Wiadomo jednak, że tak naprawdę to chętnie by ją rozkręcili, ale najzwyczajniej w 

background image

świecie bali się, że ich przy tym prąd kopnie. 

Któregoś dnia spotkałem Anatola na Dworcu Białoruskim w Moskwie. Wybierał się 

do Polski i miał ze sobą chyba ze dwieście lornetek teatralnych. Nie spytałem go nawet, czy 

ma  tylu  znajomych  bywalców  opery,  bo  to  przecież  tajemnica  handlowa.  Gawędząc  o 

ogólnym  bałaganie,  poszliśmy  razem  na  peron,  gdyż  Warszawa  była  również  moim  celem 

podróży.  Chwilę  później  pojawili  się  na  peronie  jego  znajomi  od  sztucznego  tłoku,  choć 

wydawało się, że całkiem niepotrzebnie, ponieważ wystarczający był tłok naturalny. 

Gdy  podstawiono  pociąg  i  tłum  ruszył  do  wejść,  Anatol  zaklął  siarczyście,  bo 

zorientował się, że przyczepiona do podwozia skrzynka znajduje się tym razem nie od strony 

peronu, ale od strony innych torów. Przechodzenie przez wagon albo pod wagonem nie miało 

najmniejszego  sensu,  gdyż  operacja  załadowcza  byłaby  aż  nadto  dla  wszystkich  widoczna. 

Anatol stanął bezradnie i nie bardzo wiedział, co począć. 

No cóż - pomyślałem - jak jest problem, to trzeba pomóc. 

Poszedłem  do  budki  zawiadowcy  stacji,  która  znajdowała  się  nad  torami,  na  takiej 

wysokości,  żeby  można  było  ruchami  pociągów  przejrzyście  zawiadywać,  a  przy  okazji  je 

obserwować.  Widok  jak  z  lotu  ptaka  -  można  powiedzieć.  Zastałem  w  budce  dwóch 

osobników w kolejarskich mundurach. 

- Słuchajcie - mówię - trzeba przestawić pociąg do Polski na drugą stronę peronu. 

- A na cóż wam to potrzebne? - pyta jeden z nich. 

- W szczegóły nie będę wnikał - odpowiadam. - Niech wam wystarczy, że sprawa jest 

bardzo ważna. 

- A wiecie, że może być to kłopotliwe? 

- Wiem - przytakuję i sięgam do kieszeni po portfel. 

Bez  żadnych  targów  przyjęli  pięćdziesiąt  dolarów.  Wyglądało  nawet  na  to,  że 

pieniądze mało ich interesują; chcieli raczej pokazać, że z pociągami to oni mogą zrobić, co 

chcą. 

Gdy  powiadomiony  maszynista  z  wolna  ruszył,  na  peronie  powstała  panika,  bo  do 

planowego odjazdu było jeszcze pół godziny. Jedni zaczęli do pociągu wskakiwać, drudzy z 

niego wyskakiwać, inni biegali wzdłuż wagonów, a jeszcze inni wrzucali torby przez okna. 

Widząc, co się dzieje, zawiadowcy powiedzieli przez megafon, żeby się uspokoić, bo pociąg 

zaraz wróci. Nikt nie dał jednak temu wiary, więc musieli swój komunikat powtórzyć tonem 

bardziej oficjalnym i dopiero wtedy sytuacja nieco się unormowała. 

Gdy pociąg wrócił, Anatol, osłonięty przez swoich kolegów, zapakował  do skrzynki 

swoje lornetki i w podzięce zaprosił mnie do swego przedziału na małą wódkę. 

background image

Na granicy okazało się jednak, że nie bardzo było za co dziękować. Pierwsze bowiem, 

co uczynili celnicy, to zabrali się do rozkręcania skrzynki pod wagonem Anatola. Wynikało z 

tego,  że  mieli  bardzo  dokładne  informacje.  Nie  sądzę  jednak,  że  ich  informatorami  byli 

zawiadowcy z moskiewskiego dworca. Musiała to być robota tych, którzy wyłącznie do tego 

celu są zatrudniani. 

Wyszukiwanie  takich  ludzi  w  pociągu  zaczyna  się  dopiero  po  tym,  jak  zostaną  już 

załatwione  wszelkie  sprawy  logistyczne.  Następuje  wtedy  chwila  odprężenia,  po  której, 

generalnie rzecz biorąc, zmienia się sposób spoglądania na współpasażerów z przyjaznego na 

zdradziecki.  Typuje  się  więc  nie  tylko  potencjalnych  donosicieli,  ale  również  tych,  którzy 

mogą stać się kozłami ofiarnymi rzuconymi celnikom na pożarcie. Dobrze, jeśli w wagonie 

jest kilku „czarnych”, bo z pewnością zostaną dokładnie sprawdzeni, co zajmie sporo czasu z 

tych  dwóch  godzin.  Dobrze  też,  jeśli  znajdzie  się  ktoś,  kto  poszedł  na  całego  i  ma  ze  sobą 

trzydzieści  wielkich  sizalowych  toreb  typu  „przemytniczka”.  Jeżeli  natomiast  trafi  się  jakaś 

podpita  i  bezczelna  grupa,  to  dobrze  i  niedobrze.  Dobrze,  bo  celnicy  będą  musieli  ją 

uspokajać, ale niedobrze, bo może ich zdenerwować. Najlepiej, jeśli są młode i ładne kobiety, 

które chętnie poczują się wywyższone zainteresowaniem celnika. 

Młodych  i  ładnych  kobiet  wyraźnie  zaczęło  w  pociągach  przybywać  od  czasu,  gdy 

kupcypodróżnicy  zaczęli  się  łączyć  w  samorządne  kooperatywy  eksportowoimportowe.  Kto 

inny  organizował  już  w  nich  towar,  kto  inny  zajmował  się  finansami,  a  jeszcze  kto  inny 

badaniem rynku. Jeśli chodzi o przewóz towaru przez granicę, to wybór padł na młode i ładne 

kobiety, gdyż z doświadczenia wynikało, że w razie trudności z celnikami mężczyźni muszą 

dać pieniądze, a młode kobiety mogą dać co innego. 

Wskoczyłem  kiedyś  w  Moskwie  do  pociągu  jadącego  do  Polski  dosłownie  już  w 

biegu. Nie miałem więc, jak zwykle, biletu i jak zwykle spotkałem znajomego kuszetkowego, 

tym razem Igora. 

-  Nie  ma  problemu  -  rzekł  Igor,  który  zawsze  wyglądał  na  lekko  przestraszonego.  - 

Przedział służbowy wolny, możesz się rozgościć. 

Zapłaciłem mu  równowartość biletu, więc obaj zadowoleni, usiedliśmy u niego przy 

herbatce.  Nie  minął  kwadrans,  gdy  w  drzwiach  stanęła  niemłoda  już  kobieta,  a  za  nią 

dziewczyna ubrana na sportowo. 

- Och, izwinitie minutku - rzekła jakby zaskoczona i obie się wycofały. 

Spojrzeliśmy na siebie z Igorem, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, ale rzeczywiście 

po minutce zobaczyliśmy ją ponownie. Tym razem z dwoma dziewczynami. 

-  Może  byśmy  się  poznali  -  zagaiła  z  uśmieszkiem  i  wyjęła  z  rękawa  swetra  miło 

background image

wyglądającą  butelkę.  -  To  moje  koszykarki  -  wskazała  na  dziewczyny.  -  Mam  ich  jeszcze 

pięć. 

Igor, człowiek raczej  nieśmiały, poczuł  się tym  zagajeniem  trochę skrępowany, więc 

odrzekł, że ma jeszcze trochę papierkowej roboty, po czym spojrzał na mnie. 

- No tak - wtrąciła szefowa grupy. - Jeden od roboty, a drugi od patrzenia. 

Jako  osoba  doświadczona,  uznała  więc  od  razu,  że  jestem  tu  służbowo.  Nie 

wyprowadzałem  jej  z  błędu,  a  nawet,  dla  żartu,  zacząłem  się  z  odpowiednią  wyniosłością 

zachowywać.  Pochwaliłem  urodę  dziewcząt,  niezbyt  przychylnie  wyraziłem  się  o  marce 

wódki, którą nam proponowały, i dałem do zrozumienia, że spotkamy się pod wieczór. Poszły 

więc sobie może nieco urażone, ale nadziei ich przecież nie pozbawiłem. 

Chwilę później do naszego wagonu wkroczył  odświętnie umundurowany człowiek z 

kobietą  przy  boku.  Wysokiej  rangi  celnik  z  żoną.  Zajrzał  do  Igora  i  zażądał  otwarcia 

przedziału  służbowego.  Na  Igora  musiało  w  tym  momencie  spłynąć  błogie  uczucie  ulgi, 

ponieważ byłem bez bagaży i przedział służbowy pozostawał jak nietknięty. 

Celnik  ów  zjawił  się  tak  późno,  gdyż  przypuszczalnie  wsiadł  na  dworcu  do 

pierwszego  wagonu  i  dojście  do  właściwego  zajęło  mu  pół  godziny.  Jednak  nie  z  powodu 

ścisku  -  bo  akurat  go  nie  było,  był  zwyczajny  tłok  -  ale  dlatego,  że  celnik  tej  rangi  lubi 

powspominać  czasy  młodości.  Zajrzy  więc  sobie  do  wagonu  restauracyjnego,  pogawędzi  z 

konduktorem,  skinie  dobrodusznie  kuszetkowemu.  Wszyscy  okazują  mu  należny  szacunek, 

którego w takim natężeniu nie doświadcza przecież na co dzień, gdy siedzi w swoim biurze. 

Trudno się dziwić, że przeciąga te przyjemne chwile. 

Celnik z żoną zniknęli w swym przedziale, a ja zostałem na korytarzu z perspektywą 

spędzenia całej podróży na stojąco. Igor mógł mnie oczywiście od czasu do czasu zaprosić na 

herbatkę,  ale  o  żadnym  podnajmowaniu  jego  przedziału  nie  mogło  być  mowy.  Lubił  on 

bowiem swoją pracę i bardzo nie chciałby jej stracić. 

Po  dwóch  godzinach  otworzyły  się  sąsiednie  drzwi.  Wysokiej  rangi  celnik  był 

porozpinany, odprężony  i  zadowolony.  Zaszedł  bezceremonialnie do kuszetkowego, klepnął 

go przyjacielsko po plecach, postawił na stole pół litra i zapytał, co słychać. Kiedy dowiedział 

się o wizycie koszykarek, spojrzał na mnie i powiedział zachęcająco: 

- No, to pokaż, żeś muzyk, ruchnij ze dwie. 

- No dobrze - odrzekłem - tylko gdzie? 

- Jak to gdzie? Tutaj. 

Gdy  skończyło  się  pół  litra  celnika,  nie  wypadało  się  nie  zrewanżować,  więc 

postawiłem swoje pół litra. Gdy i ono się skończyło, zachęcany przez celnika Igor wygrzebał 

background image

skądś  swoje  pół  litra.  Co  pół  godziny  wpadała  żona  celnika  -  też  celniczka,  ale  ideowa  -  i 

próbowała odciągnąć swego męża od stołu. Rosyjskie butelki mają jednak to do siebie, że nie 

są zakręcane, ale kapslowane. Rozpoczętą butelkę trudno jest zatkać tak, żeby się z niej potem 

nie rozlewało, zwłaszcza w chyboczącym się pociągu. Trzeba więc wypić do końca. 

Pod  wieczór  sytuacja  przedstawiała  się  następująco:  Igor  siedział  skołowany,  bo  nie 

był pewien, czy celnikowi rano coś się nie odwidzi. Celnik był wściekły, bo w końcu musiał 

ulec  żonie.  Ja  byłem  zły,  bo  nie  miałem  gdzie  spać.  A  koszykarki  stały  gdzieś  tam  w 

korytarzu  obrażone,  że  nikt  ich  me  chce.  Cóż  więc  mogłem  zrobić?  Przeszedłem  się  w  ich 

stronę. Jedna z nich zastąpiła mi drogę wysuniętą spod szlafroka piękną, długą nogą. 

- A ty kuda, malczik? - zagadnęła zalotnie. 

W  zawalonym  tobołami  przedziale  czekał  stół  zastawiony  jak  na  przyjęcie  weselne. 

Przy stole dwie równie długonogie i nie w pełni odziane dziewczyny. 

-  No  to  od  której  zaczynamy  d  zapytałem  po  pierwszym  kieliszku,  mając  na  myśli 

różnorodne kanapki. 

-  Od  Nataszki  -  odrzekła  ta  najbardziej  wygadana.  Kiedy  rano  do  wagonu  weszli 

celnicy,  nasz  wysokiej  rangi  towarzysz,  siedząc  na  herbatce  u  kuszetkowego,  odebrał 

wszelkie  należne  mu  honory,  kazał  spocząć  i  zakomunikował,  że  w  naszym  wagonie 

wszystko  w  porządku.  Celnicy  przeszli  elegancko  korytarzem,  tu  i  ówdzie  ukłonili  się  na 

dzień dobry i szybko się ulotnili. 

- Miłe były z was chłopaki - powiedział po chwili nasz celnik i również się ulotnił, bo 

granica była celem jego podróży. 

Gdy tylko wjechaliśmy do Polski, przy szła do mnie delegacja koszykarek z szefową 

na czele. Radośnie mi dziękując, nie chciały nawet słyszeć, że nie przyjmę żadnego prezentu. 

Były  zachwycone  swoim  wyróżnieniem,  bo  doskonale  widziały  przez  okna,  jak  z  innych 

wagonów celnicy  wynosili  towary. Tam  torbę,  gdzie indziej  dwie walizy;  widziały żelazka, 

wiertarki  i  odkurzacz.  Na  peronie  zaroiło  się  od  ludzi,  którzy  do  końca  próbowali  targować 

się o swoje. Słyszały o  płaconych sumach i  poniesionych stratach. A one, stojąc w oknach, 

przyglądały  się  temu  niczym  pasażerki  wyższej  kategorii.  Nie  wiedząc  o  wysokiej  rangi 

celniku,  przekonane  były,  że  to  wszystko  moja  zasługa.  Tym  samym  musiały  dojść  do 

wniosku, że ich taktyka zwabienia mnie do przedziału okazała się słuszna, poniesione koszty 

niezbyt wysokie, a w zasadzie całkiem przyjemne. 

Wypada  jednakże  zaznaczyć,  że  gdyby  nie  te  wszystkie  zbiegi  okoliczności,  to  los 

moich  niby  -  koszykarek  mógł  się  potoczyć  zupełnie  inaczej.  W  normalnych  bowiem 

warunkach  obecność  w  wagonie  wysokiej  rangi  celnika  nie  wróży  nic  dobrego.  Przedział 

background image

służbowy  jest  zresztą  pod  stalą  obserwacją  pasażerów.  Jeśli  tylko  pojawi  się  w  nim  jakaś 

osobistość,  komórka  wywiadowcza  natychmiast  stara  się  ustalić,  z  jakiej  jest  branży,  jakie 

zajmuje  stanowisko  i  dokąd  jedzie.  I  najgorszy  jest  właśnie  prominentny  celnik.  Z  całą 

pewnością można wtedy przyjąć, że jego  graniczni  podwładni  wykażą się skrupulatnością i 

oschłością.  Nie  będą  reagować  na  żarty  ani  też  wdawać  się  w  zbędne  dyskusje.  Nawet 

znajomy  celnik  będzie  się  zachowywał  tak,  jakby  pierwszy  raz  widział  cię  na  oczy.  A  już 

szczególnym okrucieństwem wykażą się ci, którzy właśnie liczą na awans. 

Można  by  więc  zasadnie  przypuszczać,  że  najlepszy  byłby  celnik  tuż  po  awansie. 

Wypoczęty, zadowolony i  czas go nie nagli. Może się uśmiechnąć, porozmawiać i  w ogóle 

zachowywać  się  jak  człowiek.  Taki  obrazek  byłby  jednak  zbyt  piękny.  Odprężony  i 

zadowolony z awansu celnik jest bowiem równie, a nawet bardziej niebezpieczny, bo zaczyna 

się bawić. 

Wsiadłem kiedyś w Mińsku białoruskim do pociągu relacji Moskwa - Paryż, który, jak 

wiadomo,  przejeżdża  przez  Warszawę.  Przy  wejściu  natknąłem  się,  bo  jakżeby  inaczej,  na 

znajomego  kuszetkowego,  Saszę,  który  zaprosił  mnie  do  swego  przedziału  na  pogawędkę. 

Był to trzydziestoletni spokojny i miły człowiek. 

Zasiedliśmy przy herbacie i Sasza zwierzył mi się, że jest zakochany. Gdy spytałem, 

gdzie mieszka wybranka, bo to przecież z natury rzeczy musi być dla kuszetkowego ważne, 

odpowiedział,  że  jeszcze  nie  wie,  gdyż  chodzi  o  pasażerkę,  która  jedzie  w  jego  własnym 

wagonie.  Zdziwiłem  się, że tak prędko zapałał miłością, bo raczej  nie był typem  narwańca. 

Uspokoił  mnie,  mówiąc,  że  jadą  już  dobrych  kilka  godzin  i  jest  to  wystarczający  czas,  aby 

nabrać pewności co do swych uczuć. Rozmawiał już z nią i znalazł w jej oczach zrozumienie. 

Zachowywała  się  co  prawda  z  pewną  rezerwą,  ale  to  pewnie  wynikało  ze  zdenerwowania 

spowodowanego  brakiem  jakiegoś  stempelka  w  papierach.  Zapewnił  ją  więc,  że  w  razie 

trudności na granicy może się na niego powołać. To ją uspokoiło. Dziewczyna, jak wkrótce 

się  przekonałem,  była  rzeczywiście  ładna.  Była  skrzypaczką  i  jechała  do  Polski  na 

kilkumiesięczny kontrakt. 

W  Brześciu  do  naszego  wagonu  wsiadło  dwóch  rubasznych  celników  i,  jak  to  w 

zwyczaju, zaszli najpierw do kuszetkowego po wstępne informacje: 

- Czarni są? 

-  Kilku  się  znajdzie  -  odpowiada  Sasza,  który  osobiście  też  nie  przepada  za 

Kaukaźcami i innymi południowymi nacjami. 

- Dużo wódki? 

- Jak zwykle. 

background image

- A kobietki? 

-  Cudowne  -  podtrzymuje  rubaszną  atmosferę  Sasza,  bo  sam  ma  jakieś  pakunki  i 

chciałby uniknąć zbędnych pytań. 

Celnicy rozeszli się po przedziałach, a Sasza zabrał się do przygotowywania zakąsek 

do tradycyjnego poczęstunku za pomyślne zakończenie kontroli granicznej. 

Celnicy wrócili po godzinie. Usiedli, wypili i zakąsili. 

- No i jak tam dzisiaj? - pyta Sasza. 

-  Oj,  ta  moja  pięknie  pracowała,  charoszaja  diewoczka  -  odpowiada  jeden  z  nich  i 

przeciąga się rozwlekle.  - Jak ją tylko  zobaczyłem,  od razu wiedziałem,  że musi być moja. 

Pytam ją: a po cóż to do Polski? A ona mówi, że skrzypaczka, że jedzie na kontrakt. No to się 

pytam: a gdzie skrzypce? A ona nie ma skrzypiec. Oj, coś tu chyba nie gra, mówię i nakazuję 

jej współtowarzyszom opuszczenie przedziału. Biorę jej papiery i siadam wygodnie. Patrzę w 

te  papiery,  chrząkam,  patrzę  na  nią  i  nic  nie  mówię.  A  ona  zaraz  przysiada  się  do  mnie  i 

rozpina mi rozporek. Patrzę, co ona robi, a ona mi robi dobrze. No więc siedzę dalej i jej nie 

przeszkadzam. Oj, długo pracowała, charoszaja artistka. 

Sasza poczerwieniał  z wewnętrznego wstydu, ale napił się jeszcze z celnikami kilka 

kolejek. Nie miał do nich żadnych pretensji, bo przecież oni są bez winy. To jest ich naturalne 

prawo i nie ma co filozofować. Miał pretensje tylko do niej. Nie chodziło mu jednak o to, że 

okazała się dziewczyną nad wyraz bezpruderyjną. Bardziej ubodło go to, że uznała pewnie za 

śmieszne powoływanie się na kuszetkowego. 

- Przecież wszystko dałoby się jakoś załatwić, naprawdę - biadał Sasza, ale odkochać 

się musiał, bo zbyt czyste było jego uczucie. 

Prawdę  mówiąc,  mało  który  kupiecpodróżnik,  ten  anonimowy  zdobywca  wolności 

gospodarczej, narzeka na panujące w Rosji kolejowe zwyczaje. Jeśli już myśli o zmianach, to 

raczej  o  tym,  żeby  szybko  stać  się  bardzo  bogatym  i  od  wożenia  towarów  pociągami  mieć 

swoich ludzi. Zanim jednak do tego dojdzie, czeka go etap pośredni, w którym za mało ma 

jeszcze  pieniędzy,  żeby  przestać  zawracać  sobie  głowę  transportem,  a  za  dużo  ma  już 

towarów, żeby je przewozić pociągami pasażerskimi. Musi się wtedy osobiście przesiąść na 

pociągi towarowe. 

Nie byłoby pewnie takiej potrzeby, gdyby rosyjskie pociągi towarowe zatrzymywały 

się  tylko  na  stacjach.  Wtedy,  być  może,  wystarczyłby  stacyjny  oddział  ochronny  opłacany 

przez  merostwo.  Ale  pociągi  towarowe  zatrzymują  się  w  miejscach  nieprzewidywalnych  i 

opustoszałych. W szczerym polu i w lesie, dziesięć kilometrów przed stacją i dwadzieścia za 

stacją.  I  w  najbardziej  nawet  zdziczałych  okolicach  znajdzie  się  człowiek,  może  dwóch,  a 

background image

może  nawet  cała  grupa,  która  wyposażona  w  odpowiednie  narzędzie,  pragnie  zajrzeć  do 

jakiegoś  wagonu  z  ciekawości.  Stojący  na  odludziu  pociąg  to  przecież  dla  normalnego 

człowieka  zagadka.  Może  to  sezam,  może  wielka  tajemnica?  Stoi  i  kusi.  Zresztą,  nie  musi 

nawet  stać. Może jechać te dwadzieścia  albo  trzydzieści  kilometrów na  godzinę. Wskoczyć 

przy  takiej  prędkości  to  żaden  problem.  Ważne, czy  towar,  na  który  się  wtedy  trafi,  będzie 

wyrzucalny.  Wyrzucony  bowiem  z  pociągu  telewizor  może  przestać  być  telewizorem,  ale 

worek makaronu pozostanie workiem makaronu. 

Żeby zapobiec tego typu zdarzeniom, trzeba się zdecydować na konwój osobisty. Jest 

to  w  sumie  rozwiązanie  dość  tanie,  bo  nie  płacisz  przecież  za  bilet.  Dogadujesz  się  z 

maszynistą  i  jedziesz  jako  towar.  Nie  jest  to  jazda  wygodna,  bo  przecież  nie  dla  ludzi 

konstruowano wagony towarowe. Ale dzięki temu możesz bezpośrednio wpływać na przebieg 

podróży, co jest o tyle ważne, że nawet jeśli wiesz, kiedy pociąg z twoim towarem wyrusza, 

to  nikt  ci  nie  określi,  kiedy  dotrze  do  celu.  Wydawać  się  to  może  dziwne,  bo  sieć  dróg 

żelaznych, zwłaszcza gdy spojrzy się na mapę, nie jest zbyt skomplikowana. Skomplikowana 

jest  natomiast  hierarchia  ważności.  Są  bowiem  pociągi  i  są  priorytety.  Może  się  na  twojej 

trasie  pojawić  pociąg  ważniejszy,  nagły  albo  niespodziewany.  Jest  dyrekcja  najwyższa,  są 

szefowie okręgowi i zawiadowcy na stacjach i stacyjkach. I wszyscy oni mają swoje interesy, 

które niekoniecznie muszą być zgodne z twoimi. 

Jeśli więc pojedziesz osobiście, a maszyniści cię polubią, to może choć trochę skrócą 

czas postoju na jakiejś bocznicy, nie dadzą się zwieść podstępnym sugestiom semaforów i nie 

uwierzą pierwszemu  lepszemu  zawiadowcy, że  na trasie spadł wielki śnieg,  chwycił mróz i 

trzeba czekać. 

I po jednej takiej podróży zatęsknisz za byle jakim pociągiem pasażerskim. Ale cóż, 

trzeba  się  na  coś  zdecydować:  albo  chcesz  wygodnie  jeździć,  albo  chcesz  zostać  bogatym 

człowiekiem. 

Interes drewniany 

Pewnego  zimowego  poranka  w  moim  moskiewskim  mieszkaniu  zadzwonił  telefon. 

Był  to  Andrzej,  kolega  z  lat  studenckich.  Nie  słyszałem  go  i  nie  widziałem  wiele  lat,  ale 

pamiętałem  go  dobrze,  gdyż  obaj  udzielaliśmy  się  w  tamtych  czasach  na  odcinku 

kulturalnym.  Gdy  organizowałem  kiedyś  kolejny  „pociąg  przyjaźni”  z  najznakomitszymi 

polskimi zespołami i piosenkarzami, którzy zresztą trasy koncertowe po Związku Radzieckim 

bardzo sobie cenili i nieustannie o nie zabiegali, Andrzej poprosił, żeby go zabrać ze sobą, bo 

ma  wesele  kogoś  z  rodziny  mieszkającej  na  Białorusi.  Trzy  razy  starał  się  o  wizę 

indywidualną i trzy razy mu odmawiano. Rodzina trzy razy przekładała termin wesela, aż w 

background image

końcu  się  zdenerwowała  i  ustaliła  termin  czwarty,  ostateczny.  Cóż  więc  mogłem  zrobić? 

Mianowałem  go  koordynatorem  do  spraw  wyposażenia  w  gitary  i  wpisałem  na  listę 

wyjeżdżających.  W  Mińsku  zaaranżowaliśmy  na  peronie  sztuczny  tłok,  dzięki  któremu 

Andrzej wymknął się nie zauważony przez dworcowe służby, wsiadł w taksówkę i pojechał 

gdzieś  w  Białoruś.  Po  dwóch  tygodniach,  równie  nie  zauważony,  wskoczył  do  pociągu  z 

powrotem. 

Tym  razem  dzwonił  z  Holandii  i  przedstawił  się  jako  koordynator  do  spraw 

mocowania ładunków w jednym z tamtejszych portów. Potrzebował trochę drzewa, a ściślej 

rzecz  biorąc,  metrowych  i  dwumetrowych  bali  z  dowolnego  drzewa,  niekoniecznie 

wysuszonych,  o  różnej,  określonej  średnicy,  ale  z  dużą  tolerancją.  Na  początek  dziesięć 

wagonów. Słowem, czysto kolonialne zamówienie surowcowe. 

Nigdy  drzewem  nie  handlowałem  i  zrazu  chciałem  odmówić  współpracy,  ale 

zerknąłem akurat na mapę Rosji, a tam tylko lasy, lasy i lasy. Jakiż to problem dla bezkresnej 

tajgi  te  dziesięć  małych  wagoników  -  pomyślałem.  Żaden  problem.  Obiecałem  więc,  że  się 

rozejrzę. 

Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, goszcząca u mnie żona kolegi przyznała się, że 

ma  brata  Wasyla,  który  mieszka  w  tajdze,  więc,  naturalnie,  musi  mieć  z  drzewem  do 

czynienia. Traf chciał, że brat właśnie bawił w Moskwie. Zawezwany przez siostrę stawił się 

natychmiast. 

Był  to  trzydziestoletni,  potężny,  wąsaty  chłop,  odziany  w  długi  kożuch.  Można 

powiedzieć  -  Sybirak  jak  z  obrazka.  Tubalnym  głosem  potwierdził  istnienie  odpowiednich 

drzew  i  tartaku  w  swojej  okolicy.  Nie  przewidywał  żadnych  problemów,  a  całą  ewentualną 

transakcję uznał za rutynowy drobiazg. Aby ostatecznie rozwiać moje obawy, zaproponował, 

że  gotów  jest  płacić  dwadzieścia  procent  wartości  kontraktu  za  każdy  dzień  opóźnienia. 

Wynikało z tego, że jeśli spóźni się o pięć dni, to da mi to drzewo za darmo. Taki był pewien 

swego,  że  nawet  nie  wypadało  pytać  o  szczegóły  własnościowe  i  biurokratyczne.  Ma  być 

drzewo, to będzie drzewo i koniec dyskusji. 

Po tych uzgodnieniach Wasyl poprosił o spisanie zamówienia i dwa tysiące dolarów 

zaliczki, i obie te prośby od ręki spełniłem. Przed północą mogłem zadzwonić do Holandii z 

zawiadomieniem, że przesyłka będzie gotowa za dwadzieścia osiem dni. Usłyszałem wyrazy 

głębokiego podziwu i obietnicę szybkiego przesłania zaliczki. Tym razem dla mnie. I Kilka 

dni  później  dowiedziałem  się  od  sąsiada,  który  kiedyś  był  stolarzem,  że  porządny  handlarz 

drzewem powinien od razu odwiedzić swój nowy tartak, aby dopilnować produkcji i uczulić 

na zachowywanie zamówionych wymiarów. Jeśli tego nie zrobi, będzie tylko anonimowym, 

background image

dalekim odbiorcą, dla którego robi się przecież byle co i byle jak. Przemowa sąsiada była tak 

sugestywna,  że  natychmiast  postanowiłem  zastosować  się  do  wszelkich  niepisanych  reguł 

działania  wytrawnych  drzewiarzy.  Tym  bardziej  że  bezkresność  tajgi  wróżyła  niezliczone 

kontrakty. 

Miejscowość  P.  położona  była  tuż  za  Uralem,  tam  gdzie  na  dobre  zaczyna  się  już 

tajga. Podróż zajęła mi dwa dni, co można uznać za tempo ekspresowe. Zgodnie z opowieścią 

Wasyla  było  to  małe,  kilkunastotysięczne,  przysypane  śniegiem  miasteczko.  W  centralnym 

punkcie stał jedyny hotelik z knajpą na dole, a właściwie jedyna knajpa z hotelikiem na górze. 

Rozgościłem się w swoim pokoju i zszedłem na dół rozeznać się w sytuacji. 

W  niewielkiej,  wychłodzonej  sali  siedzieli  wyłącznie  wąsaci  i  brodaci  faceci  w 

futrzanych  czapach  i  kożuchach.  Wypisz,  wymaluj  -  sami  drwale.  Pili,  palili  i  pojadali 

kliukwy, czyli syberyjskie jagody o niespotykanej ilości witamin. Gdy zapytałem o Wasyla, 

przecząco pokiwali głowami. Gdy zapytałem o tartak, odrzekli, rozkładając ramiona: 

- Skolko ugodno. 

Zrozumiałem w tym momencie, że przyłożyłem do Syberii niewłaściwą miarę. Miarę 

mieszkańca  zwykłego  kraju,  gdzie  jadąc  do  prowincjonalnego  miasteczka,  nie  trzeba  mieć 

dokładnego adresu, bo każdy tam powie, że bank jest za rogiem, poczta przy rynku, a tartak 

tuż za miastem, przy szosie, po prawej stronie. Tymczasem sam zachowałem się jak głęboki 

prowincjusz,  który  przyjeżdża,  powiedzmy,  do  Warszawy  i  pyta,  gdzie  tu  kościół,  bo  mu 

spieszno na ślub kuzynki. 

Nieco  zmieszany  poszedłem  do  recepcji  i  poprosiłem  o  połączenie  z  Moskwą,  aby 

dowiedzieć  się  od  siostry  Wasyla  choćby  kilku  znaków  szczególnych  jego  tartaku:  może 

nazwy,  może  numeru,  chociażby  kierunku.  Recepcjonistka  podniosła  słuchawkę, 

porozmawiała chwilę i oznajmiła mi, że połączenie uzyskam za trzy dni. Poprosiłem więc o 

rozmowę pilną i błyskawiczną. Odpowiedziała, że ona właśnie taką miała na myśli, mówiąc o 

trzech dniach. 

Poszedłem na pocztę, ale i tam terminy były trzydniowe. 

- Jest jeszcze dalekosiężny automat na żetony, ale często przerywa rozmowy - dodała 

kobiecina zza lady. 

- No to dajcie mi w takim razie cały woreczek - poprosiłem. 

- Żetony sprzedaje się w kiosku, ale kiosk zamknięty, bo kioskarka na chorobowym  - 

odparła zatroskana o zdrowie koleżanki. 

Ponieważ  żetony  sprzedawano  tylko  w  tym  jednym  kiosku,  poprosiłem  o  adres 

kioskarki. Mieszkała na końcu miasteczka. Śniegu było po kolana, więc dotarłem do niej po 

background image

godzinie. Odniosła się do mojej sprawy ze zrozumieniem i posłała ze mną syna z kluczami. 

Kupiłem  cały  woreczek  żetonów  i  wróciłem  na  pocztę.  Telefon  był  całkowicie  głuchy. 

Żadnego sygnału. 

Po dwóch dniach niecierpliwego oczekiwania, kojonego wódeczką z jednym, drugim i 

trzecim drwalem, uzyskałem wreszcie połączenie. 

Siostra Wasyla była szczerze zdziwiona moim wyskokiem na Syberię, bo powinienem 

był  spokojnie  czekać  w  Moskwie  na  sygnał.  Nie  znała  ani  nazwy  tartaku,  ani  numeru,  ani 

kierunku, w którym należy go szukać. Może to być dwadzieścia pięć kilometrów od miasta, 

ale równie dobrze może być dwieście pięćdziesiąt... 

Nic tu w takim razie po mnie - pomyślałem rozczarowany i udałem się na miejscowe 

lotnisko - klepisko. Szybko dogadałem się z pilotem jakiegoś samolociku i następnego dnia o 

świcie, lotem koszącym wierzchołki drzew, przeleciałem na drugą stronę Uralu, do Europy. 

Kilka  dni  później  siostra  Wasyla  zawiadomiła  mnie,  że  jest  właśnie  po  rozmowie  z 

bratem i z tego, co słyszała, a słyszała słabo, powiedział, że skoro tak bardzo rni zależy, to on 

będzie na mnie czekał w rzeczonym hoteliku za trzy dni, licząc od dzisiaj. 

Rano,  przed  wyjazdem  na  lotnisko,  odebrałem  faks  od  Andrzeja,  w  którym 

informował  mnie,  że  zgodnie  z  umową  statek  z  Holandii,  na  którym  zarezerwowane  jest 

miejsce na moje drzewo, wypłynął już do Archangielska. Statek zawinie do portu tego i tego 

dnia, o tej i o tej godzinie. Pozdrowienia, koniec, kropka. 

W  pierwszym  odruchu  chciałem  do  niego  zadzwonić  i  powiedzieć  o  niepewności 

sytuacji,  o  głupim  Wasylu,  który  nie  zostawił  adresu,  ale  w  końcu  dałem  spokój,  bo 

doszedłem do wniosku, że jak na razie, to ja jestem głupi. 

Kombinowana podróż do miasteczka P. zajęła mi tym razem dwa i pół dnia. Dotarłem 

do  hotelu  po  południu,  ale  nikt  na  mnie  nie  czekał  i  nikt  o  mnie  nie  wypytywał.  Pierwszy 

wieczór upłynął mi więc na katastroficznych rozmyślaniach, i 

Wasyl  pojawił  się  następnego  dnia  w  południe.  Zajechał  przed  hotel  rażąco 

czerwonym kamazem wywrotką. Kierowcę potraktował jak osobistego szofera, nakazując mu 

odpowiednio zaparkować i czekać. W długim, rozpiętym kożuchu i futrzanej czapie kroczył i 

przemawiał jak jakiś bojar albo  kniaź. Widząc, że jestem  zdenerwowany  jego spóźnieniem, 

nie dał mi dojść do słowa, od razu wdając się w rozważania, co to właściwie znaczy „za trzy 

dni, licząc od dzisiaj”. Czy liczy się wtedy dzisiaj, czy zaczyna się liczyć od jutra. 

Bardzo  się  jednak  ucieszyłem,  że  go  w  końcu  spotkałem,  więc  szybko  mnie 

udobruchał  i  już zgodnie poszliśmy do knajpy.  Powiedziałem  mu  na wstępie o zbliżającym 

się statku, ale nie wpłynęło to na niego zbyt deprymująco. 

background image

- Spokojnie, spokojnie - powtarzał. - W interesach nie należy się spieszyć. 

Gdy już pojadł i popił, wyznał w końcu, że owszem, drzewo jest, ale nie ma jeszcze 

pisemnej zgody wojewody na wywóz. 

- Uroczyście przysięgam - uprzedził natychmiast  moje pytanie - że zanim zjesz jutro 

śniadanie, kwitek będzie gotowy. 

Siedzieliśmy w knajpie do wieczora, gdyż Wasyl czuł się zobowiązany opowiedzieć 

mi  w  detalach  o  urokach  życia  w  tajdze.  A  że  robił  to  barwnie  i  żywiołowo,  więc  było 

oczywiste, że to ja powinienem uregulować rachunek. 

Odziesiątej rano zjadłem śniadanie, a Wasyla jak nie ma, tak nie ma. Chodzę, kręcę 

się  i  denerwuję.  W  końcu  ktoś  mi  powiedział,  że  widział  go,  jak  wieczorem  wchodził  do 

pokoju przy schodach. Zastukałem - cisza. Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Na łóżkach spało 

dwóch brodaczy, a Wasyl w środku, na podłodze, zagrzebany w kożuchach. Przetarł oczy i 

mówi do mnie z niejaką pretensją: 

- Spokojnie, spokojnie, w interesach nie należy się spieszyć. 

Wypytałem w recepcji o adres i sam ruszyłem do wojewody. A to łajdak! Ależ tuman! 

- złorzeczyłem pod nosem całą drogę, bo sytuacja zaczynała się robić niewesoła. 

Sekretarka,  w  pierwszym  odruchu,  nie  chciała  mnie  wpuścić  do  swego  szefa  pod 

żadnym  pozorem,  ale  dowiedziawszy  się,  że  jestem  obcokrajowcem  i  sprawa  ma  charakter 

międzynarodowy, postanowiła zrobić wyjątek. 

- A  to  łajdak! Ależ tuman!  -  zakrzyknął  wojewoda, gdy mu  opowiedziałem,  w czym 

rzecz. - Ja go znam, on do mnie w ogóle nie przychodził, bo on dobrze wie, że ja mu żadnego 

zezwolenia nie dam. 

Nie wypytywałem wojewody, za co konkretnie nie lubi Wasyla, bo nie chciałem, żeby 

rozmowa zeszła na tematy personalne.  Być może nie uznawał żadnej  konkurencji, wnet  się 

bowiem  uspokoił  i  zaczął  mi  rozsądnie  odradzać  współpracę  z  chaziainami  z  tajgi,  bo  to 

ludzie  nieobliczalni.  Zaraz  też  zaproponował  własny  układ:  ty  mi  będziesz  przysyłał  z 

Holandii  telewizory  i  papierosy,  a  w  zamian  dostaniesz  tyle  drzewa,  ile  tylko  zapragniesz. 

Odrzekłem,  że  wszystko  jest  możliwe,  ale  teraz  najważniejsza  jest  zgoda  na  moje  dziesięć 

wagonów. 

- Spokojnie, spokojnie - odparł wojewoda. - W interesach nie należy się spieszyć. 

Wyposażoną w radiotelefon czarną wołgą pojechaliśmy razem do całkiem pobliskiego 

tartaku. Wojewoda chciał się pochwalić pięknymi fińskimi maszynami,  które mą drzewo na 

absolutnie  wszystkie  sposoby.  Oprowadził  mnie  między  sztaplami  desek  i  równiutko 

poukładanymi balami, zaznaczając co chwila, że w promieniu tysiąca kilometrów nie znajdę 

background image

drugiego  tartaku,  w  którym  panowałby  taki  porządek.  Gdy  powiedziałem,  że  wszystko  to 

wygląda jak na filmie amerykańskim, wojewoda, wyraźnie zadowolony, zarządził powrót do 

urzędu w celu przedyskutowania szczegółów. Kiedy już sekretarka została poinstruowana, że 

nikt  nie  może  nam  przeszkadzać,  kiedy  drzwi  od  gabinetu  zostały  zamknięte,  a  na  stole 

konferencyjnym pojawiła się butelka i dwa kieliszki, wojewoda zapytał: 

- No to jakie telewizory możesz mi zaproponować? 

Lekko zaskoczony, odparłem, że wolałbym zacząć negocjacje od papierosów. Czułem 

się na tym gruncie pewniej, bo dużo wtedy paliłem. 

Wróciłem  do  hotelu  pod  wieczór  niepewnym  może  krokiem,  ale  z  zezwoleniem  w 

kieszeni. Na próżno jednak szukałem Wasyla. Zniknął. Przepadł. Uciekł w tajgę. 

Rano, wbrew wszystkiemu,  obudziłem  się w bojowym  nastroju  i  zaraz po śniadaniu 

pojechałem  do  tartaku,  który  zwiedzałem  w  towarzystwie  wojewody.  Pokazałem 

kierownikowi  zezwolenie  na  wywóz,  wspomniałem  mimochodem,  że  płacę  żywą,  twardą 

gotówką,  i  dodałem,  że  wojewoda  na  pewno  będzie  wdzięczny,  jeśli  moje  zamówienie 

zostanie  potraktowani  priorytetowo.  Kierownik,  bardzo  sympatyczny  człowiek,  przejrzał 

specyfikację, którą sporządziłem kiedyś dla Wasyla, rozejrzał się po placu i stwierdził, że w 

zasadzie  u  niego  w  tartaku  nie  ma  rzeczy  niemożliwych.  Wyliczył,  co  już  ma,  a  co  musi 

jeszcze poskracać, i wyszło mu, że za pięć dni wszystko będzie godowe. 

- Nie zapomnijcie tylko przynieść mi zezwolenia na wycinkę od strażnika przyrody  - 

powiedział, podając mi rękę. 

- Jaką znowu wycinkę? - spytałem zaskoczony. - Do lasu się wybieracie? 

- Skądże znowu - uspokoił mnie. - Wszystko, co trzeba, już mam. Ale tak to się u nas 

utarło,  że najpierw się  wycina,  a potem idzie się po zezwolenie. Dzięki temu zawsze się je 

dostaje, bo przecież strażnik głupi nie jest i dobrze wie, że co się stało, to się nie odstanie. 

Konserwatorem przyrody okazał się całkiem młody człowiek kawalerskiego stanu. Na 

imię było mu Lonia. Miał wyznaczone swoje osiem godzin urzędowania i niewiele do roboty, 

więc, co tu  dużo gadać,  nudziło mu  się trochę. Widać było od razu, że na wizyty petentów 

czeka z utęsknieniem. 

Zanim więc zdążyłem zagłębić się w szczegóły mojej sprawy, na biurku pojawiła się 

pękata  butelka  i  skromna  zakąska.  Chcąc  mnie  ośmielić  i  podkreślić  równość  między 

urzędnikiem a interesantem, Lonia poprosił mnie najpierw o radę w delikatnej sprawie. 

Z jego obliczeń  wynikało mianowicie, że chcąc  utrzymać równowagę w  przyrodzie, 

musi  tej  zimy  odstrzelić  dwadzieścia  siedem  niedźwiedzi.  Dla  niego  byłby  to  smutny 

obowiązek, a można przecież znaleźć ludzi, dla których będzie to duża przyjemność i chętnie 

background image

za  nią  zapłacą.  Porównaliśmy  nasze  wyobrażenia  w  tym  zakresie  i  wyszło  nam,  że  średnio 

powinni zapłacić po dwieście dolarów od sztuki. Ja miałbym się zając naborem zagranicznych 

myśliwych,  a  on  zakwaterowaniem  i  szczegółami  organizacyjnymi  tu,  na  miejscu  Ich 

omawianie  zajęło  nam  sporo  czasu,  toteż  kwestię  podziału  zysków  musieliśmy  odłożyć  do 

następnego spotkania, bo zajrzała do nas sprzątaczka, przypominając o zbliżającym się końcu 

urzędowania. 

Lonia,  przywrócony  jej  wizytą  do  rzeczywistości;  zapytał  wreszcie,  ile  mam  tego 

drzewa.  Odrzekłem,  że  dziesięć  wagonów  bali  o  różnych  wymiarach,  na  co  z  wyrzutem  w 

głosie upomniał mnie, że w lesie rosną drzewa, a nie bale o różnych wymiarach. Był jednak 

biegły  w  swym  fachu  i  kilkunastoma  stuknięciami  obliczył  na  biurowym  kalkulatorze,  ile  i 

jakich  drzew  musiało  być  wyciętych,  żeby  z  nich  wyszło  dziesięć  wagonów  tych  moich 

kloców. 

-  Jakkolwiek  by  liczyć,  wychodzi  dwieście  dolarów  -  podsumował,  wręczając  mi 

zezwolenie na wycinkę. 

Następnego dnia udałem się na stację kolejową podyskutować o transporcie. Wizyta 

była nie zapowiedziana, więc naczelnik, zaskoczony, pozapinał szybko  mundur i  posprzątał 

ze stołu różne naczynia. Chcąc zyskać na czasie potrzebnym do prawidłowej oceny sytuacji, 

rozpoczął  w  tonie  służbowym.  Poinformował  mnie,  że  powinienem  się  udać  do 

Swierdłowska,  bo  tylko  tamtejsza  dyrekcja  okręgowa  podejmuje  decyzje  w  sprawach 

nadzwyczajnych.  On  osobiście  przyjmuje  zlecenia  z  miesięcznym  wyprzedzeniem,  które 

zresztą też rozpatruje dyrekcja w Swierdłowsku. 

Czułem  po  jego  głosie,  że  może  być  niedobrze,  ale  pozwoliłem  sobie  zauważyć,  że 

taka podróż sporo kosztuje i lepiej byłoby wykorzystać te pieniądze inaczej. 

- Ciężka sprawa - zasępił się naczelnik - ale wpadnijcie jutro, to coś pomyślimy. 

Cały wieczór byłem jednak niespokojny, bo zdawałem sobie sprawę, że w tej krótkiej 

rozmowie brakowało fluidów, które wróżą powodzenie. 

Rankiem następnego dnia naczelnik przyjął mnie w towarzystwie swego  zastępcy do 

spraw  przewozów  towarowych.  Już  przy  powitaniu  zauważyłem  zmianę  tonu  na  bardziej 

ludzki, która to zmiana mogła wynikać z przeprowadzonego w mieście dochodzenia na temat 

mojej osoby albo też z samego usposobienia zastępcy. 

- Widzicie - zaczął bez żadnych wstępów tenże zastępca. - Sprawa wygląda tak, że w 

Iżewsku  jest  pięć  wolnych  wagonów  i  można  by  je  w  zasadzie  sprowadzić.  Drugich  pięciu 

musimy  poszukać  u  nas,  może  się  znajdą.  To  wszystko  wymaga  cholernie  dużo  roboty.  A 

robota,  jak  wiecie,  kosztuje.  To  po  pierwsze.  Po  drugie,  potrzebne  jest  trzysta  kilogramów 

background image

cukru. Może być w workach dziesięciokilogramowych. 

Przyjąłem to twarde wyzwanie bez namysłu. Daliśmy sobie po dwa dni. 

Wracając  do  hotelu,  kupiłem  od  jakiegoś  robotnika  wysłużony  waciak  i  filcową 

czapkę uszatkę. Zjadłem obiad, przebrałem się i w tym naturalnym, wzbudzającym zaufanie 

stroju całe popołudnie chodziłem po mieście i wypytywałem o cukier. Nie mam oczywiście 

na  myśli  sklepów,  lecz  ludzi  o  zaradnym  obliczu.  Wszyscy  jednakże  przecząco  kiwali 

głowami.  Może  tam  -  radzili  -  może  gdzie  indziej,  ale  były  to  rady  wygłaszane  bez 

przekonania, raczej na pocieszenie. 

Olśniło mnie dopiero przy kolacji, gdy kelnerka podała mi herbatę, a herbata okazała 

się  posłodzona.  Natychmiast  udałem  się  do  hotelowej  kuchni  i  zagadnąłem  w  tej  sprawie 

szefową. Nie mogła mi co prawda pomóc osobiście, bo zbyt skromne miała zapasy, ale za to 

opowiedziała mi o wiosce, która słynie z regularnych dostaw cukru. 

-  Mieszka  tam  ponoć  babcia  bardzo  ważnej  osobistości  -  pochwaliła  się  swą  wiedzą 

szefowa  i  wyjąwszy  z  szuflady  papier  pakowy,  naszkicowała  mi  plan  dojazdu:  jakieś 

osiemdziesiąt kilometrów w głąb tajgi. 

Taksówkarza z wiekowej wołgi przekonałem do podróży przy pomocy pięćdziesięciu 

dolarów. Na wszelki wypadek pojechaliśmy najpierw do niego do domu po zapasowy kanister 

paliwa. Jego żona, dowiedziawszy się o naszych zamiarach, dołożyła nam jeszcze po ciepłym 

swetrze i przyszykowała po dwie kanapki. 

Od  kilku  dni  nie  padał  śnieg,  więc  leśna  droga,  choć  wyboista,  była  całkiem 

przejezdna.  Nie  zdawałem  sobie  jednak  przedtem  sprawy,  jak  bardzo  człowiek  potrzebuje 

otwartej  przestrzeni.  Jechaliśmy  w  wąskim  tunelu  drzew  niby  krótkie  dwie  godziny,  a  już 

zacząłem sobie wyobrażać, że las może się nigdy nie skończyć. 

Wioska, całkowicie drewniana, liczyła może tysiąc, może trochę więcej mieszkańców. 

Identyczne domki z bali, obwarowane równymi stosami drewna na opał.  Dym z kominów i 

żadnego  ruchu.  -  Sklep  będzie  tam,  gdzie  zobaczymy  ludzi  -  stwierdził  ze  znawstwem 

taksówkarz. 

Kiedy  jednak  ujrzeliśmy  kolejkę  przed  jedną  z  chałup,  minął  ją  i  zatrzymał  się 

kilkadziesiąt metrów dalej. Poprosił, żebym poszedł sam, bo on już tu kiedyś był i woli na to 

nie patrzeć. 

Przed zamkniętym sklepem stało może ze dwadzieścia osób. Pomarszczone staruszki i 

pomarszczeni starcy, wszyscy okutani w stare szmaty i wytarte kożuchy. Nie odpowiedzieli 

na moje przywitanie najmniejszym nawet gestem czy słowem. Stali nieruchomo i patrzyli na 

mnie, jakbym niósł w ręku jakieś nieszczęście. Okropny był to wzrok. 

background image

Na  podwórku  za  chałupą  krzątała  się  sklepikarka.  Usłyszawszy  o  cukrze,  zapytała 

całkiem  zwyczajnie,  ile  mi  potrzeba  i  w  jakich  mieszkach,  bo  ma  tylko 

dziesięciokilogramowe. Lepiej być nie mogło. Poszedłem po taksówkarza, który znalazł jakąś 

boczną dróżkę i podjechał od strony podwórka. Załadowaliśmy do naszej wołgi dwadzieścia 

pięć worków - wszystkie, jakie były. 

Wręczając  sklepikarce  zapłatę,  zapytałem  o  ludzi  przed  sklepem.  Wyjaśniła  równie 

zwyczajnie,  że  przychodzą  tu  od  trzech  dni  i  czekają  na  cukier.  Ale  oni  mogą  kupić  tylko 

cukier  na  kartki,  którego  ciągle  nie  ma.  Cukier,  który  ja  kupiłem,  przeznaczony  był  dla 

odległej  fabryki,  z  której  ktoś  miał  po  niego  przyjechać,  ale  nie  przyjechał,  więc  uznała 

właśnie, że trzeba coś z nim zrobić. 

Gdy  wyjeżdżaliśmy  z  podwórka,  taksówkarz,  nie  patrząc  nawet  w  stronę  kolejki, 

powiedział jakby sam do siebie: 

- I tak dobrze wiedzą, co kupiliśmy. 

Wróciwszy  do  miasta,  od  razu  podjechaliśmy  pod  dom  zastępcy  naczelnika  stacji. 

Zdziwił się bardzo, ale też nie ukrywał swojego zadowolenia. Pomógł nam przenieść worki 

do jakiejś komórki i zaprosił do domu na mały poczęstunek. Nalewając po kieliszku, przyznał 

z dumą, że jest Niemcem z pochodzenia, wobec czego mogę być w stu procentach pewien, że 

on również wypełni swoje zobowiązanie. 

Gdy następnego dnia przybyłem na stację zgodnie z umową, punktualnie o dziewiątej 

rano,  o  aktualnym  miejscu  pobytu  zastępcy  naczelnika  nikt  nic  nie  wiedział.  Zjawił  się  po 

godzinie i orzekł na wstępie, że musimy się rozliczać jak cywilizowani ludzie. A ponieważ ja 

dostarczyłem mu nie trzysta, ale dwieście pięćdziesiąt kilogramów cukru, to on, niestety, ma 

dla  mnie  tylko  dziewięć  wagonów.  Pocieszył  mnie  jednak  zaraz,  że  to  świetne  wagony  i  z 

pewnością uda się na nich upchnąć całe moje drzewo. 

Mimo  tego,  drobnego  przecież,  feleru  poczułem,  że  zbliżam  się  do  upragnionego 

końca przedsięwzięcia. Już po chwili jednak okazało się, że jest to tylko chwilowe urojenie. 

Inkasując  bowiem  zaliczkę,  naczelnik  zapytał  mnie  z  nie  ukrywaną  ciekawością,  jak 

zamierzam  zorganizować  lokomotywę,  bo  my  przecież  umawialiśmy  się  tylko  co  do 

wagonów. Sprowadzony tym pytaniem na ziemię, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. 

Widząc to, naczelnik wyjaśnił mi z troską profesjonalisty, że na całym świecie lokomotywy 

załatwia się na górce rozrządowej. 

Górka  znajdowała  się  nieopodal,  tuż  za  rzeczką,  ale  naczelnik  odradził  spacer  na 

przełaj,  bo  lód  nie  był  jeszcze  zbyt  wytrzymały.  Wracając  do  taksówki,  postanowiłem 

pojechać najpierw do hotelu, żeby się przebrać w waciak i czapkę uszatkę. Kierowca, który 

background image

stał się już moim doradcą i oddanym kibicem, przekonał mnie jednak, że ten strój nie będzie 

miał wpływu na szczerość rozmowy ani na wysokość zapłaty, bo wszyscy w mieście dobrze 

już  wiedzą,  kim  jestem  i  czym  płacę.  Naczelnik  stacji  -  dowodził  taksówkarz  -  spotkał  się 

pewnie wieczorem z szefem górki rozrządowej i doszli po prostu do wniosku, że po co mam 

płacić  jeden  raz,  skoro  mogę  zapłacić  dwa  razy.  Lepiej  więc  będzie,  jeśli  dam  spokój  z 

waciakiem, a skoncentruję się na zakupie odpowiednich do rangi człowieka suwenirów. 

Godzinę później, z wypełnioną torbą, wszedłem na wieżę rozrządową. Zastępca szefa 

usadowił  mnie  pod  wielkim,  ściennym,  błyskającym  światełkami  schematem  linii 

kolejowych.  Ponieważ  obok  widniał  napis  informujący,  że  schemat  ten  jest  tajny,  moje 

krzesło ustawione było w taki sposób, żebym siedział do niego tyłem. Nie zdążyłem jeszcze 

założyć nogi na nogę, a już usłyszałem, że szefa nie ma, że być może będzie za dwa dni i że 

absolutnie  nic  się  w  tym  czasie  nie  da  zrobić,  bo  tylko  on  decyduje  oskładzie  i  trasie 

pociągów. 

-  Takie  są  nasze  wewnętrzne  przepisy  -  podsumował  swą  krótką  przemowę  zastępca 

szefa, przygotowując mnie tym samym na wysoką opłatę. 

Próbowałem jakoś rozładować tę służbową atmosferę, ale widać tak to już zostało w 

kierownictwie uzgodnione. Wstałem więc i sięgając po torbę, powiedziałem tylko z żałością, 

że niepotrzebnie się nadźwigałem. Słysząc charakterystyczny brzęk, zastępca szefa ożywił się 

na moment, czego efektem było oświadczenie, że mogę się nie martwić,  bo na pewno jakaś 

lokomotywa się znajdzie. Coś więc jednak w czasie tej wizyty osiągnąłem. 

Przez dwa dni zwiedzałem szare i bure osiedla mieszkaniowe, a wieczorami bywałem 

zaczepiany przez hotelowe kelnerki. Sny miałem dziwnie spokojne, a w dzień rozmawiałem z 

przygodnymi  znajomymi  o  większych  i  mniejszych  interesach.  Kupowałem  też  różne 

pamiątki,  a  wśród  nich  medal  z  wizerunkiem  tajgi.  W  tym  samym  czasie  statek  z  Holandii 

zbliżył się do Archangielska na niebezpieczną już odległość. 

Dyskusja  z  szefem  górki  rozrządowej  rozpoczęła  się  od  ustalania  trasy.  Uważał  za 

stosowne  wyjaśnić  mi,  że  drzewo  do  Archangielska  można  zawieźć  na  kilka  sposobów,  a 

każdy  z  nich  ma  swoje  wady  i  zalety.  Nie  jest  bowiem  prawdą,  że  najlepsza  trasa  to 

najkrótsza  trasa.  Na  krótszej  trasie  może  być  przecież  więcej  stacji,  węzłów  i  rozrządów, 

czyli, innymi słowy, może być większy tłok i mniejsza przepustowość, która czasem zwiększa 

się w godzinach nocnych. Zdarza się jednak, że jest zupełnie odwrotnie. 

- To na który wariant się decydujecie? - zakończył, siadając za biurkiem. 

- Najszybszy i najbardziej dla was korzystny - odpowiadam. 

- No, to trzeba było od razu tak mówić - odetchnął szef górki rozrządowej i dodał, że 

background image

rozmowy  nazbyt  oficjalne  zawsze  go  męczyły.  Szybko  ustaliliśmy  cenę,  a  przy  pożegnaniu 

szef zapewnił mnie, że w lokomotywie zasiądzie maszynista twardy i odpowiedzialny, który 

żadnemu zawiadowcy stacji nie da się sprowadzić na bocznicę. 

Popołudnie  i  cały  wieczór  spędziłem  na  płatnościach,  poczęstunkach  i  gratulacjach. 

Wszyscy  wyrażali  głębokie  przekonanie,  że  jest  to  dopiero  skromny  początek  naszych 

wspólnych,  przyszłych  interesów.  Tylko  kierownik  tartaku  skrzywił  się  nieco,  gdy  mu 

powiedziałem,  że  dodatkowe  wydatki  nadwyrężyły  mój  kapitał  i  że  na  razie  mogę  mu 

zapłacić  tylko  połowę  ceny.  Ale  i  on,  po  obejrzeniu  pod  światło  świeżutkich  banknotów, 

wzniósł toast za pomyślność. 

Następnego dnia, mimo wszelkich oznak powodzenia, nie mogłem się powstrzymać i 

jeszcze raz pojechałem na stację. I zobaczyłem w końcu to, co do tej pory widywałem tylko w 

krótkich urojeniach. Na bocznicy stał niezwykłej długości pociąg towarowy, a w nim, gdzieś 

pośrodku,  moje  dziewięć  wagoników.  Przeszedłem  się  wzdłuż  nich,  poklepując  każdy  z 

osobna  i  sycąc  się  zapachem  świeżego  drewna.  Bajkowe  było  to  uczucie.  Nie  opuszczało 

mnie  ono  jeszcze  przez  wiele  dni,  bo  jakimś  cudem  zdążyłem  dolecieć  do  Warszawy  na 

Wigilię,  więc  spędziłem  święta  we  własnym  domu,  a  na  Nowy  Rok  wypiłem  mnóstwo 

rosyjskiego szampana. 

Drugiego  stycznia  odebrałem  długi  faks  od  Andrzeja  z  Holandii.  Składał  się  on, 

można  powiedzieć,  z  dwóch  rozdziałów.  Pierwszy,  raczej  oschły  w  tonie,  informował,  że 

żadne drzewo do Archangielska nie dotarło, mimo że statek przedłużył swój pobyt w porcie o 

cztery  dni.  Każdy  dzień  dodatkowego  postoju  kosztuje  tyle  to  a  tyle,  a  sam  rejs  jeszcze 

więcej.  Przewidywane  w  takich  wypadkach  kary  umowne  prezentowała  załączona  tabelka. 

Negocjować można jedynie termin i sposób zapłaty zaistniałych należności. 

Część  prywatna  była  barwniejsza.  Mogłem  sobie  poczytać  o  nieodpowiedzialnym 

facecie, który prowadzi ciemne szwindle na zbójecką modłę i nie ma pojęcia o interesach, bo 

z pewnością zamiast równo ciosanych bali kupił zwykłe gałęzie i nie wysłał ich pociągiem, 

ale saniami. Jeśli w ogóle je miał. Kilka dni później poleciałem do P., żeby wyjaśnić sprawę 

na  miejscu,  ale  nic  nie  wyjaśniłem,  bo  trafiłem  akurat  na  noworoczny  okres  delegacji 

służbowych.  Pod  koniec  stycznia  poleciałem  drugi  raz,  tym  razem  anonsując  wizytę 

stosownym  telegramem.  Szef  górki  rozrządowej  nie  miał  zielonego  pojęcia,  gdzie  podziały 

się  moje  wagony,  ale  obiecał  przeprowadzić  stanowcze  śledztwo  i  zawiadomić  mnie  o 

wynikach.  Kierownik  tartaku  domagał  się  brakujących  pięćdziesięciu  procent  zapłaty, 

zgadzając się jednakowoż, że przypadek jest szczególny i trzeba czekać. 

Trzeci  raz  już  nie  poleciałem,  bo  zapadła  głucha  cisza,  choć  z  pewnością  do  mnie 

background image

dzwoniono, ale akurat mnie nie zastano. Po kilku miesiącach dowiedziałem się przypadkowo, 

że moje bale wróciły niebawem po moich wizytach, więc kierownik tartaku nie miał już do 

mnie pretensji, a wręcz  mile mnie wspominał,  bo mógł  je sprzedać drugi  raz. Wasyl,  który 

zwabił  mnie  w  drewniane  interesy  i  uciekł  z  zaliczką,  kupił  sobie  nowego  kamaza.  Mnie 

pozostał waciak, czapka uszatka, woreczek żetonów oraz medal z wizerunkiem tajgi... 

Interes instrumentalny 

Pewnego  poranka  do  mojego  moskiewskiego  mieszkania  zapukał  Wołodia, 

saksofonista,  którego  znałem  jeszcze  z  czasów,  kiedy  organizowałem  występy  polskich 

zespołów  rockowych  i  jazzowych  w  Związku  Radzieckim.  Przy  okazji  tych  koncertów 

poznawałem wtedy całe rzesze rosyjskich muzyków, którzy, podobnie jak ich polscy koledzy, 

swą muzyką walczyli o wolność i godziwe honoraria. Do dzisiaj zresztą spotykam się z nimi 

na  ciekawszych  imprezach  publicznych,  a  czasami,  jeśli  jest  po  temu  sposobność, 

odwiedzamy się prywatnie, żeby powspominać szaleństwa młodości. 

Wizyta  Wołodii  była  tym  razem  o  tyle  niecodzienna,  że  nastąpiła  w  godzinach 

przedpołudniowych,  a  więc  w  czasie,  w  którym  normalny  artysta  przed  chwilą  położył  się 

spać. Tak wczesna pora odwiedzin musiała więc zwiastować jakąś niespodziankę. 

Po skromnym powitalnym kieliszeczku Wołodia oświadczył, że z wielką przykrością, 

ale  musi  się  rozstać  ze  swym  najukochańszym  saksofonem,  ponieważ  dotarły  do  niego 

informacje,  że  można  go  sprzedać  w  Polsce  za  cenę  pięciokrotnie  wyższą  od  tej,  jaką 

ewentualnie mógłby uzyskać w Moskwie. 

- Niemożliwe!? - zdziwiłem się szczerze. 

- Co jest niemożliwe? - zaniepokoił się Wołodia. - To, że chcę go sprzedać, czy to, że 

cena jest w Polsce pięć razy wyższa? 

Gdy powiedziałem, że chodzi mi o sam fakt rozłąki, Wołodia pospiesznie wyjaśnił, że 

gdyby cena była tylko dwukrotnie wyższa, to owszem, należałoby się zastanowić i wziąć pod 

uwagę  wieloletnie  przywiązanie  do  instrumentu.  Ale  jeśli  cena  rzeczywiście  jest  wyższa 

pięciokrotnie, to wszelkie sentymenty należy po męsku odrzucić. 

Po  następnym  kieliszeczku  Wołodia  zapewnił  solennie  sam  siebie,  że  jeśli  sprzedaż 

odbędzie  się  podług  jego  obliczeń,  to  natychmiast  kupi  sobie  nowy  saksofon,  który  z 

pewnością będzie bardzo podobny, a kto wie, czy nie identyczny. Widać było, że targają nim 

wyrzuty  sumienia,  ale  w  końcu  zebrał  się  w  sobie  i  postanowił  te  męki  rozstania  skrócić. 

Zaproponował mi pięćdziesięcioprocentowy udział w zysku, po czym, nie czekając na moją 

zgodę,  położył  swój  drogocenny  saksofon  na  stole,  wy  ściskał  mnie  oburącz  i  lekko 

wstawiony, poszedł załatwiać jakieś inne sprawy. 

background image

Kilka  dni  później,  mając  w  Warszawie  wolny  wieczór,  skontaktowałem  się  ze 

znajomym  środowiskiem  jazzowym.  Okazało  się,  że  Wołodia  jest  artystą  dobrze 

poinformowanym, choć może nie tak do końca, bo z dużą łatwością sprzedałem saksofon o 

trzydzieści procent drożej, niż było to w planie. 

Gdy opowiedziałem mu tydzień później całą prawdę i wręczyłem nowiutkie banknoty 

dolarowe,  Wołodia,  nie  posiadając  się  z  radości,  oprócz  należnej  części  zysku,  wypłacił  mi 

dodatkowo  premię  i  zapowiedział,  że  rozsławi  moje  imię  jako  największego  przyjaciela 

artystów. 

Już  dwa  dni  później,  w  poniedziałek,  mogłem  się  przekonać,  że  potraktował  swą 

zapowiedź całkiem serio. Jadłem właśnie podwieczorek, gdy zjawił się zarośnięty i odziany w 

nędzny  płaszczyk  skrzypek  Arkady,  który  prosząc  mnie  o  sprzedaż  swoich  cennych 

skrzypiec, niemalże się rozpłakał. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, przyszedł znany mi 

tylko z widzenia młody klarnecista. Przedstawił się i przez pół godziny przekonywał mnie o 

wartości  swego  klarnetu,  który  kupił  podczas  tournee  po  Mołdawii  od  pewnego  pijanego 

Niemca, któremu zabrakło pieniędzy do zapłacenia rachunku w restauracji, a na drugi dzień, 

gdy wytrzeźwiał, chciał odkupić swój instrument za każdą cenę, ale mu się to nie udało. 

W  środę  na  progu  mego  mieszkania  stanął  sławny  kiedyś  gitarzysta  młodzieżowy. 

Usiadł przy stole, napił się soku pomidorowego, po czym oświadczył, że zawsze miał w domu 

dwie gitary, ale teraz doszedł do wniosku, że równie dobrze wystarczy mu jedna. W piątek z 

kolei  odwiedziła  mnie  pewna  nieśmiała  wiolonczelistka,  która  nigdy  nie  rozstałaby  się  ze 

swoją wiolonczelą, gdyby nie to, że narzeczony obiecał jej kupić w prezencie zupełnie nową. 

Tak  więc  przez  następne  tygodnie  za  każdym  razem,  gdy  jechałem  do  Warszawy, 

zabierałem ze sobą przynajmniej dwa instrumenty. Sam nie wiem dlaczego, ale dobierałem je 

w taki sposób, żeby jeden był duży, ale tani, a drugi mały, ale drogi. Nie zawsze udawało mi 

się je sprzedać ot tak, z dnia na dzień, więc kiedy wracałem do Moskwy, niektórzy miewali 

zawiedzione miny, ale w końcu decydowali się cierpliwie czekać na mój kolejny wyjazd. 

Tymczasem odwiedzali mnie coraz to nowi, niekiedy zupełnie nie znani mi muzycy. 

Rozglądając  się  po  mieszkaniu  i  zauważając  leżące  już  tu  i  ówdzie  instrumenty,  starali  się 

mnie  na  różne  sposoby  przekonać,  żebym  instrumenty  przyniesione  przez  nich  potraktował 

priorytetowo.  Po  jakimś  czasie  nie  tylko  więc  woziłem  instrumenty  ze  sobą,  ale  chcąc 

rozładować korki, nadawałem je na bagaż czy też wręczałem bezpośrednio konduktorom, a ci, 

za  odpowiednią  opłatą,  przekazywali  je  na  dworcu  w  Warszawie  opisanym  przeze  mnie 

osobom. 

Oczywiście przy tak zagmatwanych sposobach transportu musiały zdarzać się pewne 

background image

niedociągnięcia. Wyznaczony kiedyś warszawski odbiorca spóźnił się na przyjazd pociągu, a 

konduktor,  nie  wiedząc,  co  zrobić,  przekazał  puzon  swojemu  koledze,  który  odjeżdżał 

następnego dnia, ale, jak się okazało, z innego dworca. Innym razem nadany na bagaż fagot 

zawieruszył  się  w  przechowalni,  a  podjęte  poszukiwania  trwały  równo  trzy  tygodnie. 

Zacząłem się obawiać, że podobne przypadki mogą narazić na szwank moje dobre stosunki z 

moskiewskim  światem  artystycznym,  który,  tak  jak  wszędzie,  wykazuje  się  niezwykłą 

wrażliwością, zwłaszcza jeśli chodzi o finanse. 

Moje  obawy  okazały  się  jednak  zasadniczo  bezpodstawne,  bo  nie  licząc  kilku 

drobnych  scysji,  ilość  instrumentów  w  moim  moskiewskim  mieszkaniu,  mimo  ciągłej  ich 

ekspedycji,  powoli,  ale  systematycznie  wzrastała.  Odwiedzali  mnie  iuż  nie  tylko  muzycy 

sensu  stricto,  ale  trafiali  się  też  strażacy  z  orkiestr  strażackich,  wojskowi  z  orkiestr 

wojskowych i  członkowie orkiestr zakładowych, a czasami, w zastępstwie, ich żony, bracia 

albo  synowie.  Bywało  też,  że  przychodzili  pracownicy  fabryki  instrumentów,  a  także  ich 

bliscy i dalecy znajomi, którzy na muzyce się nie znali, ale na cenach instrumentów owszem. 

Któregoś  dnia  skonstatowałem  w  końcu  ze  zdziwieniem,  że  poruszanie  się  po 

mieszkaniu  stało  się  niezwykle  uciążliwe.  Nie  mogłem  już  swobodnie  spacerować  w  tę  i  z 

powrotem, a o przyjmowaniu gości nie mogło być nawet mowy. Wtedy też zrozumiałem, że 

najwyższy  czas  skończyć  z  dobrotliwą,  acz  opłacalną,  misją  wspomagania  artystów  w 

potrzebie i pora spojrzeć na zagadnienie w kategoriach eksport, import, marża, zysk. 

Przede  wszystkim  przeprowadziłem  skrupulatną  inwentaryzację,  która  wykazała,  że 

znajduję się w posiadaniu dziewięciu instrumentów dużych, szesnastu średnich i dwudziestu 

jeden małych. 

Wysłanie ich do Polski pociągiem towarowym albo nadanie na bagaż z rozlicznych i 

oczywistych względów nie wchodziło w rachubę. Pozostawał więc wagon pasażerski. 

Aby choć w przybliżeniu określić potrzebną do ich przewozu kubaturę, przy pomocy 

kanapy, foteli, krzeseł i  regału zbudowałem coś w rodzaju makiety przedziału w wagonie z 

kuszetkami. Po licznych próbach stwierdziłem, że wystarczą dwa przedziały. 

Wykupiłem stosowną ilość biletów i miejscówek, a pomny zasady o nierozdzielności 

kupca  od  towaru,  w  trzecim  przedziale  zarezerwowałem  miejsce  dla  siebie.  Na  dworzec 

przybyłem  ciężarówką  w  asyście  kilku  rosłych  pomocników,  którzy  szybko  i  sprawnie 

przenieśli instrumenty do wagonu, a następnie, kierując się moimi wskazówkami, rozmieścili 

je  po  przedziałach.  Moja  domowa  symulacja  niezbędnej  kubatury  okazała  się  nadzwyczaj 

trafna. 

Nie  zdążyłem  się  jeszcze  dobrze  usadowić,  gdy  spacerujący  korytarzem  konduktor, 

background image

który,  jak  zwykle,  wstępnie  szacował  zamożność  poszczególnych  pasażerów,  wyraził 

zaskoczenie rodzajem mojego bagażu i przypomniał, że jedziemy pociągiem osobowym, a nie 

towarowym.  Odrzekłem,  że  jak  najbardziej  się  z  nim  zgadzam,  i  uprzedzając  jego  dalsze 

rozważania  o  opłatach  za  nadbagaż,  zaznaczyłem,  że  moje  instrumenty  posiadają  bilety  z 

miejscówkami,  więc  można  je  potraktować  tak  samo,  jak  zwykłych  pasażerów.  Jeśli  zaś 

chodzi  o  nadbagaż,  to  wystarczy  przyjąć,  że  dziewięć  dużych  instrumentów  to 

pasażerowiematki, a pozostałe instrumenty to ich bagaże, i wtedy łatwo stwierdzić, że ważą 

tyle samo, a może nawet mniej niż inni podróżni. 

Po krótkim namyśle konduktor przyznał, że generalnie zgadza się z moją linią obrony, 

ale  upominając  mnie,  dmucha  na  zimne.  Zdarzyło  mu  się  bowiem,  że  wpuścił  do  wagonu 

dozwoloną,  zdawałoby  się,  ilość  pasażerów,  toreb,  waliz  i  tobołów,  ale  nie  wiedział,  że 

większość tych pakunków wypełniona była galanterią metalową w postaci siekier, młotków, 

kłódek i żelazek. Tak obciążony wagon zaczął się dziwnie zachowywać: trzeszczał i skrzypiał 

ponad wszelką miarę, osie rozgrzały się do czerwoności i sypało iskrami. Ktoś doniósł, gdzie 

trzeba,  i  na  najbliższej  stacji  wagon  odczepiono,  przetoczono  wraz  z  całą  zawartością  na 

bocznicę i nic nikomu nie mówiąc, pojechano dalej. 

- Wolałbym nie mieć więcej takich kłopotów - zakończył konduktor i spojrzał na mnie 

wymownie. 

Nie  wypadało,  żeby  spędził  całą  podróż  w  nerwach,  więc  wymacałem  w  kieszeni 

banknot pięćdziesięciodolarowy i przełożyłem go do kieszeni konduktora w taki sposób, żeby 

to widział i równocześnie nie widział. Chyba z powodzeniem, bo od tej pory, spotykając się 

na  korytarzu,  spieraliśmy  się  już  tylko  o  to,  jaki  zespół  można  by  stworzyć  przy  pomocy 

moich instrumentów. Konduktor, przyzwyczajony do służb mundurowych, wahał się między 

małą  orkiestrą  wojskową  a  dużą  orkiestrą  strażacką.  Ja  natomiast,  wiedząc  dokładnie,  co 

wiozę,  sugerowałem  orkiestrę  awangardową.  Sporu  nie  rozstrzygnęliśmy,  ale  do  granicy  w 

Brześciu dojeżdżaliśmy w świetnych humorach. 

Młody,  może  dwudziestosiedmioletni  celnik,  który  wszedł  do  mojego  wagonu,  znał 

już  dobrze  swoje  rzemiosło,  bo  najpierw  zaczął  się  milcząco  przechadzać  po  korytarzu, 

lustrując wstępnie zawartość przedziałów i notując w pamięci obiekty godne szczegółowego 

skontrolowania. Gdy zbliżył się do mnie i przez pootwierane drzwi zobaczył instrumenty, ze 

zdziwienia, a może z zachwytu,  w każdym razie gwizdnął  sobie przeciągle.  Zapytał,  czy to 

moje,  przyjrzał  mi  się  dokładnie  i  powiedział  jedynie,  że  też  lubi  słuchać  muzyki,  ale 

porozmawiamy o tym, jak wróci. 

Zacząłem  się  zastanawiać,  co  też  te  słowa  mogły  znaczyć.  Trudno  było  sobie 

background image

wyobrazić, że miał na myśli trąbę albo werbel, chociażby z tego względu, że pod mundur nie 

sposób ich schować. A może ma nadzieję, że znajdzie się jakiś flet, który, od biedy, dałoby 

się wsunąć do rękawa? Powiedział jednak - przypomniałem sobie - że lubi słuchać, a nie, że 

lubi grać. Z tego by wynikało, że pewnie chce zrobić prezent narzeczonej, która uczęszcza do 

szkoły muzycznej. A może po prostu lubi słuchać, jak sam gra... 

Moje rozważania przerwało ponowne wejście celników. Znajomy mi już młodzieniec 

skontrolował dwa przedziały przede mną, a kiedy przyszła kolej na mnie, patrząc mi prosto w 

oczy powiedział, że nie tylko  lubi, ale że bardzo lubi słuchać muzyki.  Odpowiedziałem,  bo 

cóż  miałem  odpowiedzieć,  że  też  bardzo  to  lubię.  On  jednak  nie  podtrzymał  konwersacji, 

która  mogłaby  choć  trochę  naświetlić  jego  intencje,  i  przeszedł  w  milczeniu  do  następnych 

przedziałów. 

Pozostałem  na  korytarzu  i  analizując  zaistniałą  sytuację,  obserwowałem  krzątaninę 

kontrolowanych pasażerów. Wypełnioną prawidłowo deklarację celną cały czas trzymałem w 

pogotowiu. Od czasu do czasu młody celnik zerkał w moją stronę, jakby oczekiwał na jakiś 

znak, ale ja żadnego znaku nie dawałem, bo doszedłem do wniosku, że jeżeli rzeczywiście ma 

do mnie jakiś interes, to sam przyjdzie ipowie. Tym bardziej że wokół mnie nie było tłoku i 

moglibyśmy porozmawiać bez krępacji. 

Gdy  po  jakimś  czasie  na  korytarzu  zrobiło  się  luźniej,  bo  pasażerowie,  siedząc  po 

przedziałach, obliczali swoje pokontrolne zyski i straty, odprężony już młody celnik ruszył w 

moją stronę. Szedł bardzo wolno, jakby chciał mi dać jeszcze trochę czasu do namysłu. Kiedy 

znalazł się przy mnie, a ja, mimo to, ciągle zachowywałem milczenie, wycedził tylko jedno 

zdanie: - A nie mówiłem, że bardzo lubię słuchać muzyki? 

Inie  czekając  na  moją  reakcję,  wyskoczył  na  peron.  Widziałem  przez  okno,  że 

podszedł do swoich kolegów z drugiego wagonu i wdał się z nimi w rozmowę. 

Kwadrans później na korytarzu pojawiło się dwóch innych celników i skierowało swe 

kroki prosto do mnie. Nie zadając żadnych rutynowych pytań, nie żądając żadnych papierów 

ani  nie  zaglądając  nawet  do  moich  przedziałów,  oświadczyli  krótko,  że  cło  za  wywóz 

instrumentów  muzycznych  uiszcza  się  wyłącznie  w  Moskwie.  Jeśli  chcę,  to  mogę  złożyć 

swoje instrumenty w depozycie, a jeśli nie chcę, to mogę je zabrać ze sobą do Moskwy, ale 

przez granicę na pewno z nimi nie przejadę. 

Widząc, że jakakolwiek perswazja nie ma najmniejszych szans, odparłem spokojnie, 

że wszystko to uczynię, ale najpierw porozmawiam z naczelnikiem tutejszego urzędu celnego. 

Odpowiedzieli, że po pierwsze naczelnik wyjechał, a po drugie to oni nie mają czasu i jeśli się 

oddalę, to sami wyniosą moje przyrządy na peron i tam je pozostawią. 

background image

Cóż było robić? Nie mogłem ryzykować zaginięcia najmniejszej nawet fujarki ani też 

pozwolić,  aby  pozbawione  futerałów  instrumenty  zostały  poobijane  w  trakcie  wyładunku. 

Zacząłem  je  delikatnie  wynosić  na  peron,  a  im  więcej  ich  tam  przybywało,  tym  większe 

wzbudzałem  zainteresowanie  przechodzących  podróżnych.  Wypytywano  mnie  nawet,  jakaż 

to  ważna  osobistość  zawita  w  Brześciu,  skoro  przygotowuje  się  orkiestrę  powitalną. 

Przypomniało mi to mój niedawny spór z konduktorem. Żadnemu z nas nie przyszło wtedy do 

głowy, że z moich instrumentów można po prostu stworzyć orkiestrę powitalną. Chociaż, w 

tej sytuacji, byłaby to raczej orkiestra pożegnalna. 

Dwaj chłopcy, którzy kręcili się po peronie, zgodzili się za dwa dolary przypilnować 

mojego  dobytku,  a  ja  udałem  się  do  pobliskiego  budynku  urzędu  celnego.  Napotkany  przy 

wejściu  umundurowany  osobnik  sprawiał  wrażenie,  jakby  tylko  na  mnie  czekał,  bo 

natychmiast  mnie  poinformował,  że  naczelnik  wyjechał  i  nie  wiadomo,  kiedy  wróci,  a  nikt 

inny nie będzie ze mną rozmawiał. Wiedząc z licznych potyczek w rosyjskich urzędach, że 

otwarte  wypowiedzenie  wojny  może  tylko  pogorszyć  sytuację,  wycofałem  się  do  budynku 

dworcowego. 

Według  wiszącego  tam  rozkładu  jazdy  najbliższy  pociąg  do  Moskwy  odchodził  za 

czterdzieści minut, a następny za trzy godziny. Czekanie na naczelnika wydało mi się w tym 

momencie  podobne  do  czekania  kota  na  Godota,  więc  postanowiłem  wracać  do  Moskwy 

natychmiast,  i  to  razem  z  całym  dobytkiem,  bo  pozostawienie  tak  cennych  sprzętów  w 

depozycie  byłoby  skrajną  formą  nonszalancji.  Wykupiłem  potrzebną  ilość  biletów,  a  dwaj 

chłopcy,  za  dodatkowe  dwa  dolary,  pomogli  mi  załadować  instrumenty  do  moskiewskiego 

pociągu,  który  zresztą  stał  przy  tym  samym  peronie.  Kończyliśmy  już  swoją  robotę,  gdy 

podszedł  do  mnie  jakiś  kolejarz,  który  pewnie  całe  zdarzenie  obserwował,  i  powiedział,  że 

naczelnik  już  wrócił,  więc  żebym  spróbował  z  nim  porozmawiać,  bo  to  zacny  człowiek. 

Przywołałem konduktora i wręczając mu pięćdziesiąt dolarów, poprosiłem, żeby strzegł mego 

majątku jak oka w głowie, a sam szybkim krokiem ruszyłem ponownie do budynku urzędu 

celnego. 

Przed pokojem naczelnika kłębił  się tłum  podenerwowanych interesantów. Mimo  że 

górowałem  wzrostem  nad  innymi,  to  jednak  ani  za  pierwszym,  ani  za  drugim  otwarciem 

drzwi nie udało mi się dostać do środka. Rozważając dalsze możliwe poczynania, podszedłem 

do  okna  i  mimochodem  zobaczyłem,  że  pociąg  do  Moskwy,  unosząc  moje  instrumenty, 

majestatycznie opuszcza dworzec. Stacyjny zegar wskazywał, że robi to o piętnaście minut za 

wcześnie. 

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że moja ewentualna rozmowa z naczelnikiem 

background image

stała się bezprzedmiotowa, więc z niejaką ulgą opuściłem kłębiący się tłum interesantów. Ku 

pokrzepieniu  poszedłem najpierw  coś  przekąsić,  a  potem,  spacerkiem,  odszukałem  sprawny 

aparat telefoniczny. Zawiadomiłem przyjaciół w Moskwie o tym, co zaszło, i poleciłem, aby o 

określonej godzinie pojechali na dworzec i zaopiekowali się instrumentami. 

Mając  kilka  godzin  do  następnego  pociągu,  niespiesznie  kupiłem  jakąś  gazetę, 

poszedłem  na  peron  i  przysiadłem  na  ławeczce,  na  której  jeszcze  przed  chwilą  świergoliły 

sobie  dwa  szare  ptaszki.  Popalając  irozmyślając  o  naturze  rzeczy,  spostrzegłem  w  którymś 

momencie  znajomą  twarz  młodego  celnika,  który  wracał  pewnie  z  jakiejś  kolejnej  kontroli. 

Gdy  tylko  mnie  rozpoznał,  podszedł  bliżej  i  pokazując  palcem,  z  pewną  satysfakcją 

oświadczył,  że  skoro  poskąpiłem  takiego  drobiazgu,  to  teraz  mam  za  swoje.  Jego  palec 

wskazywał walkmana, który przez cały ten czas wisiał na mojej szyi. 

Następnego  dnia,  będąc  już  w  Moskwie,  zadzwoniłem  do  jednego  z  tamtejszych 

urzędów celnych, aby dowiedzieć się, gdzie i jak mogę opłacić cło za wywóz instrumentów. 

Powiedziano mi, że najprościej będzie, jak zrobię to na granicy, ale skoro tak bardzo nie lubię 

wozić gotówki  pociągiem  i  koniecznie muszę to zrobić w Moskwie, to należy przygotować 

szczegółowy opis każdego instrumentu z osobna, złożyć to wszystko we właściwym okienku, 

a  potem  już  tylko  czekać  na  decyzję.  Wstąpiłem  więc  najpierw  do  urzędu  i  zaopatrzony  w 

odpowiednie druki, udałem się do znajomych, do których dzwoniłem z Brześcia. 

Już na progu usłyszałem, że bardzo wszystkim przykro, ale moich instrumentów tu nie 

ma  i,  prawdę  mówiąc,  nie  bardzo  wiadomo,  gdzie  się  teraz  znajdują.  Kiedy  bowiem  moi 

przyjaciele o wyznaczonej porze stawili się na peronie moskiewskiego dworca i z łatwością 

odszukali właściwy wagon, konduktor oświadczył, że dał kolejarskie słowo honoru, iż będzie 

strzegł instrumentów jak oka w głowie, więc nie ma mowy, żeby je teraz wydał jakimś obcym 

ludziom. Mimo wszelkich tłumaczeń uparł się, że prędzej złoży je w depozycie, niż pozwoli, 

aby  dostały  się  w  niepowołane  ręce.  Później  widzieli,  jak  przy  pomocy  swych  kolegów 

konduktor przeładował instrumenty do innego pociągu, którym, jak się  okazało,  za  godzinę 

miał wracać do Brześcia. 

Nie  pozostawało  mi  nic  innego,  jak  pojechać  śladem  konduktora.  Kolejna 

dziesięciogodzinna  podróż  upłynęła  mi  na  beztroskich  pogawędkach,  choć  przyznam,  że 

początkowo  odnoszono  się  do  mnie  z  nieufnością,  ponieważ  byłem  jedynym  podróżnym 

całkowicie  pozbawionym  bagażu.  Widząc  mnie  takiego,  każdy  normalny  pasażer  musiał 

przecież zadać sobie w duchu pytanie, co ten brak bagażu tak naprawdę ma oznaczać, kim ja 

w  ogóle  jestem  i  po  co  właściwie  jadę.  Gdybym  miał  chociaż  jedną  walizkę,  choćby  starą 

aktówkę,  to  przynajmniej  można  byłoby  się  domyślać,  że  jestem  w  jakiejś  przygranicznej 

background image

delegacji. Ale tak zupełnie bez niczego jechać za  granicę? Toż to  niepodobieństwo i  coś w 

tym musi być. 

Dopiero  gdy  wyjaśniłem  swym  współpasażerom,  że  jeszcze  dwa  dni  temu  miałem 

więcej bagaży niż oni wszyscy razem wzięci, spojrzano na mnie z sympatią, a po usłyszeniu 

szczegółów okazywano mi nawet współczucie. Im bliżej jednak byliśmy granicy, tym rzadziej 

wspominano  mój  przypadek  z  uśmiechem  niedowierzania,  a  coraz  częściej  traktowano  jak 

przestrogę i memento. A gdy zapadało wtedy krótkie milczenie, każdy w głębi duszy myślał 

sobie, że coś takiego może się przytrafić tylko komuś innemu. 

Poszukiwania konduktora w Brześciu musiałem przeprowadzić bardzo dyskretnie, bo 

nie  wiedziałem,  czy  zgłosił  on  oficjalnie  fakt  zaginięcia  właściciela,  czy  też  postanowił  nie 

mieszać  w  całą  sprawę  żadnych  wyższych  instancji.  Moje  pochopne  działania  mogły  więc 

doprowadzić  do  publicznego  ujawnienia,  że  jeździł  on  do  Moskwy  i  z  powrotem  z  nie 

wiadomo  czyimi  instrumentami,  które  zajmowały  dwa  przedziały,  a  do  tego  nie  miały 

ważnych  biletów.  Takie  zachowanie  z  pewnością  zostałoby  uznane  przez  przełożonych  za 

podejrzane i naraziłoby konduktora na całą serię dociekliwych pytań, co różnie mogło się dla 

niego skończyć. 

Mając  to  wszystko  na  uwadze,  powiedziałem  zawiadowcy  w  Brześciu,  że  szukam 

konduktora, który dwa dni temu jechał do Moskwy, bo przypadkowo zamieniłem się z nim na 

zapalniczki. Zawiadowca odparł, że nie pamięta już, co było dwa dni temu, i skierował mnie 

do biura. 

W  biurze  odniesiono  się  do  mojej  prośby  o  informacje  z  troską  i  zrozumieniem.  Z 

papierów  wynikało,  że  w  rzeczonym  pociągu  jechali  trzej  konduktorzy,  więc  musiałem 

przedstawić dokładny portret pamięciowy. Gdy po ogólnym opisie sylwetki przeszedłem do 

kształtu  nosa,  natychmiast  mi  przerwano,  uznając,  że  bez  żadnych  wątpliwości  chodzi  o 

konduktora o takim to a takim nazwisku, który, zgodnie z grafikiem, wyjechał trzy godziny 

temu i wróci za trzy dni. 

Kiedy  po  trzech  dniach  ponownie  zajechałem  na  brzeski  dworzec,  poszukiwanego 

konduktora  spotkałem  tuż  po  wyjściu  na  peron,  bo  okazało  się,  że  jechaliśmy  tym  samym 

pociągiem.  Po  serdecznym  powitaniu  opowiedział  mi,  że,  niestety,  ale  musiał  oddać  moje 

instrumenty do depozytu jako mienie porzucone, bo żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w 

grę. Nie mógł przecież wynieść instrumentów w teczce, a nawet gdyby, to i tak ma za małe 

mieszkanie.  W  depozycie  sporządzono  protokół  przyjęcia,  ale  konduktor  nie  przyjrzał  się 

dokładnie, co w nim napisano, bo gdyby to zrobił, to by pomyślano, że nie ma zaufania do 

kolegów celników. A on, który jeździ również na zagranicznych trasach, nie mógł dopuścić, 

background image

żeby celnicy tak właśnie pomyśleli. 

Pakamera, w której  gromadzono towary zarekwirowane podróżnym,  gdzie razem się 

udaliśmy,  już  z  daleka  wyglądała  na  nieożywioną.  Obeszliśmy  ją  dookoła,  ale  wszystkie 

drzwi okazały się pozamykane. Przechodzący przypadkowo celnik wyraził przypuszczenie, że 

skoro jest pierwsza po południu, a dziś mamy piątek, to pracownika, który wydaje depozyty, 

już  nie  będzie,  bo  zwykle  zaczyna  on  weekend  zaraz  po  przyjściu  do  pracy.  Gdybym 

natomiast chciał jakiś depozyt wstawić, to nie ma problemu, zapasowy klucz zawsze się jakoś 

znajdzie. 

Gdy zostaliśmy sami, konduktor odradził mi przyjazd w poniedziałek, bo magazynier, 

jak każdy normalny człowiek, będzie w tym dniu zmęczony i zniechęcony, a wydanie takiej 

ilości przedmiotów to masa papierkowej, żmudnej roboty, więc znajdzie byle pretekst, żebym 

tylko dał mu święty spokój. Lepszy będzie wtorek, a w zapasie mam jeszcze środę i czwartek. 

W  sumie  trzy  długie  dni,  w  których,  jeśli  nie  zdarzy  się  nic  nadzwyczajnego,  wszyscy 

powinni być w pracy w zasadzie po to, żeby pracować. Tak pocieszany, wsiadłem do pociągu 

i ruszyłem w kolejną, już nie wiem którą, dziesięciogodzinną przejażdżkę. 

We  wtorek,  gdy  stanąłem  przed  obliczem  magazyniera  i  wyraziłem  chęć  odbioru 

swoich instrumentów, zwrócił mi najpierw uwagę, żebym nie był przesadnie niecierpliwy, bo 

skąd on ma wiedzieć, że akurat  ja jestem  ich właścicielem. W papierach nie figuruje żadne 

nazwisko, więc muszę przedstawić jakieś niezbite dowody. Pokazałem przygotowaną swego 

czasu deklarację celną, w której punkt po punkcie wszystkie instrumenty były wyliczone, ale 

magazynier tylko  na nią zerknął  i  uznał, że taki papier  go nie interesuje, bo nie ma na nim 

żadnej pieczątki. Nie zainteresowało go również, dlaczego jej niema. 

- Najlepiej zrobicie, jak przyprowadzicie wiarygodnego świadka, który potwierdzi, że 

mówicie prawdę 

-  zakończył  rozmowę  magazynier  i  nie  musiał  przy  tym  zaznaczać,  że  takowym  jest 

dla niego wyłącznie świadek umundurowany. 

Zaznaczył to jednak, bo dobrze wiedział, że żaden celnik nie zgodzi się świadczyć w 

mojej sprawie i że tym samym skazuje mnie na poszukiwanie konduktora. 

Ponowne  jego  odnalezienie  i  dokładne  uzgodnienie,  co  i  komu  ma  powiedzieć  albo 

napisać, zajęło mi chyba dziesięć dni, bo konduktor, jak to konduktor, stale się przemieszczał. 

Nie  działały  też  niektóre  telefony,  a  wielu  ludzi  przypadkowo  zamieszanych  w  moje 

poszukiwania zapomniało, że dzień wcześniej obiecało  przekazać jakąś informację, z czego 

wynikały coraz to nowe nieporozumienia. 

W końcu jednak, gdy ponownie zawitałem w depozycie, fakt, że jestem właścicielem 

background image

instrumentów, nie podlegał już dyskusji. Dyskusji natomiast zaczęła podlegać ich ilość. Nie 

zapraszając mnie nawet na zaplecze do wspólnego Uczenia, magazynier stwierdził, że albo ja 

podaję  zawyżoną  liczbę  instrumentów,  albo  kilku  brakuje.  Tak  czy  owak,  należy 

przeprowadzić dochodzenie, więc absolutnie nie może mi ich wydać, bo od tej chwili stają się 

one  koronnymi  dowodami  w  sprawie.  Spróbowałem  jeszcze  zrezygnować  z  brakujących 

instrumentów,  ale  usłyszałem,  że  jest  to  jawne  namawianie  do  ominięcia  obowiązującej 

procedury.  Rozmowę  zakończył  magazynier  definitywnym  oświadczeniem,  że  w  razie 

potrzeby będę wzywany. 

Poszedłem  jeszcze  do  naczelnika,  ale  naczelnik,  jak  każdy  człowiek  na  wysokim 

stanowisku, akurat gdzieś wyjechał. 

Przez  następne  tygodnie,  gdy  tylko  zdarzało  mi  się  przejeżdżać  przez  Brześć, 

odwiedzałem  magazyn  i  wypytywałem  o  postępy  w  dochodzeniu.  Odpowiadano  mi 

przeważnie, że to tajemnica służbowa albo też nie odpowiadano mi wcale, bo nikogo nie było. 

Raz  trafiłem  na  przeprowadzkę  do  nowej  pakamery,  która  wyglądała  tak  samo  jak  stara,  a 

innym razem przeprowadzano inwentaryzację i nikt wtedy nie miał dla mnie czasu. 

Tymczasem w Moskwie zniecierpliwieni muzycy gorączkowo poszukiwali wyjścia z 

tej  nieznośnej  dla  wszystkich  sytuacji  wyczekiwania.  Muzycy  sensu  stricto  proponowali 

zwrócić  się  do  muzyków  -  strażaków  albo,  jeszcze  lepiej,  do  muzykówwojskowych,  aby  ci 

wykorzystali  swoje  drogi  służbowe  w  celu  wywarcia  nacisku  na  celników.  W  końcu  i  to 

mundur, i to mundur - przekonywali. Koncepcja ta jednak dość szybko upadla, bo uznano, że 

mundurowi muzycy mają za niskie rangi. Nawet nie ma wśród nich żadnego kapelmajstra  - 

mówili sceptycy. Sami szeregowi grajkowie, którzy pewnie i tak od razu złożyli raporty, że 

im instrumenty poginęły. 

Ktoś rzucił pomysł, żeby w takim razie zwrócić się do prasy. Nie musi to być zaraz 

wielki  artykuł,  może  być  coś  niewielkiego,  chociażby  w  rubryce  „Interwencje”.  Zawsze  to 

będzie jakaś podstawa. Pokaże się taką gazetę celnikom i powie się: o, proszę! Może wtedy 

zmiękną.  Trzeba  tylko  znaleźć  zaufanego  dziennikarza,  który  przedstawi  sprawę  w 

odpowiednim świetle. 

Rychło  jednak  się  okazało,  że  jeśli  już  ktoś  zna  takiego,  to  pisuje  on  o  muzyce  w 

prasie  branżowej,  którą  celnicy  pewnie  zlekceważą.  A  poza  tym  -  dodawali  ci,  którzy  od 

początku  wątpili  w tę  ideę  -  zaraz  całe  środowisko  zacznie  się  wypytywać,  a  co  to  były  za 

instrumenty, a ile ich było,  a po co były wywożone. Zaczną się plotki  i  jakieś fantastyczne 

domysły, które wszystkim tylko zaszkodzą. Lepiej będzie, jak się całą sprawę załatwi bardziej 

dyskretnie. Tak więc, w ogniu krytyki, i ten pomysł szybko upadł. 

background image

Wołodia, którego saksofon został pomyślnie wywieziony i który mógł teraz patrzeć na 

wszystko  chłodnym  okiem  obserwatora,  podczas  jednego  ze  spotkań  w  szerszym  gronie 

powiedział  nagle  w  sposób  autorytatywny,  że  tak  naprawdę  to  bez  interwencji  jakiegoś 

wpływowego polityka nie mamy żadnych szans. 

Po  tych  słowach,  jakby  automatycznie,  skierowano  wzrok  na  tych,  którzy  zawsze 

lubili  podkreślać  swoje  znajomości  w  świecie  polityki,  bo  zdawało  im  się,  że  tym  samym 

podwyższają swoją wartość artystyczną. Teraz jednak, gdy przyszło co do czego, znajomości 

te  okazały  się  niezbyt  zażyłe,  a  właściwie  można  powiedzieć,  że  przelotne.  Perkusista 

Gienadij musiał  przyznać, że co prawda był  kiedyś na pofestiwalowym  raucie z przywódcą 

jednej partii, ale tylko podali sobie ręce i zapytali się wzajemnie o zdrowie, więc trudno się 

teraz  na  ten  fakt  powoływać.  Trębacz  Alosza,  który  zawsze,  gdy  pokazywano  w  dzienniku 

telewizyjnym pewnego wiceministra, chwalił się, że to jego dobry przyjaciel, teraz gęsto się 

tłumaczył,  że  przyjaciółmi  to  oni  właściwie  byli  w  Komsomole,  ale  potem  ich  drogi  się 

rozeszły. 

Mimo  zawodu,  jaki  sprawił  tym  wyznaniem,  inni  zebrani  podchwycili  nutę 

wspomnieniową i głośno wymieniali stanowiska, do których doszli ich koledzy ze szkół, ze 

studiów  i  z  różnych  organizacji.  Żadne  stanowisko  nie  zostało  jednak  uznane  za 

wystarczająco wysokie, a nawet jeśli w niektórych wypadkach jeszcze się wahano z oceną, to 

i tak okazywało się, że ten ktoś robi swoją karierę w jakiejś odległej republice. Gdy wydawało 

się już, że pomysł z politykami również upadnie, ktoś przytomnie zauważył, że skoro nikt z 

obecnych nie ma z nimi zażyłych kontaktów, to trzeba ich poszukać poprzez ludzi biznesu, bo 

jest ich dużo więcej, a skoro są biznesmenami, to przecież dlatego, że mają dobre stosunki z 

władzami. 

Iwtedy  dopiero  powstał  prawdziwy  rwetes.  Ktoś  zaraz  opowiedział  o  znajomym 

krawcu, który zatrudnia pięćdziesiąt szwaczek na czarno i szyje galowe mundury dla milicji. 

Ktoś  inny  wspomniał  o  importerze  tapicerki  do  foteli  lotniczych  w  supermyśliwcach,  który 

musi  mieć  przyjaciół  w  ministerstwie  obrony.  Jeszcze  ktoś  inny  znał  hurtownika  zdrowej 

żywności, który zaopatruje wszystkie placówki dyplomatyczne w świeżą sałatę, a zatem musi 

mieć  znajomości  w  ministerstwie  spraw  zagranicznych.  Licytowano  się  W  branżach,  w 

majątkach i w dochodach. Wymieniano coraz to wyższe sumy i odpowiadające im stanowiska 

ministerialne,  municypalne  i  parlamentarne.  I  pewnie  długo  jeszcze  trwałaby  ta  licytacja, 

gdyby  nie  łysawy  akordeonista,  który  krzyknął  niemalże,  że  zna  pewnego  biznesmena,  o 

którym  nie  bardzo  wiadomo,  czym  się  zajmuje,  ale  wiadomo  na  pewno,  że  zarabia  miliard 

dolarów miesięcznie, więc musi znać wszystkich. 

background image

Po  tych  słowach  na  moment  zapadła  cisza,  a  po  chwili  podniosły  się  okrzyki 

zdumienia,  niedowierzania  i  żartobliwej  kpiny,  po  czym,  jak  to  na  prywatnych  bankietach, 

powstał  ogólny  rozgardiasz.  Tylko  skrzypek  Arkady,  który  nigdy  nie  wtrącał  się  do  tych 

rozmów,  siedział  spokojnie  na  swoim  ulubionym  krześle  i  od  czasu  do  czasu,  popijając, 

mamrotał coś o przeznaczeniu. 

Z  tych  wieczornych  spotkań  i  gorączkowych  dyskusji  niewiele  jednak  wynikało.  Po 

zasłużonym  niedzielnym  wypoczynku  nastawał  poniedziałek  i  wszyscy  wracali  do  swych 

codziennych zajęć. Nikt jakoś nie kwapił się do wprowadzenia w życie planów, które jeszcze 

niedawno  przedstawiał  jako  proste,  oczywiste  i  wymagające  jedynie  kilku  telefonów. 

Spotykani  przypadkowo  muzycy  tłumaczyli  się  nawałem  prób,  ilością  koncertów  i 

koniecznością pilnych wyjazdów. 

Raz tylko jeden z muzyków przyprowadził do mnie dwóch swoich znajomych, którzy 

twierdzili, że są dobrze ustosunkowani w głównym urzędzie ceł. Uzgodniliśmy cenę, pobrali 

pewną  kwotę  tytułem  zwrotu  kosztów  własnych  i  zaraz  ruszyli  do  działania.  Wrócili  po 

miesiącu i powiedzieli, że nic się nie da zrobić. 

Któregoś ranka, będąc  w dobrym  nastroju, usiadłem za biurkiem i  napisałem list  do 

urzędu  celnego  w  Brześciu.  Zawiadamiałem  w  nim,  że  wszystkie  instrumenty  przekazuję 

nieodpłatnie dzieciom celników tamtejszego urzędu. Swoje postanowienie wyjaśniłem chęcią 

zapewnienia  dzieciom  godziwej  nauki  i  rozrywki.  Wyraziłem  też  nadzieję,  że  od  tej  pory 

przestaną się bawić na podwórku w celników. Na koniec poprosiłem o listowne potwierdzenie 

przyjęcia darowizny. 

Nigdy  nie  dostałem  odpowiedzi,  ale  mam  nadzieję,  że  instrumenty  nie  zostały 

przetopione i ktoś się jednak uczy na nich grać. 

Wielki Handel SA 

Gdybym  skonfrontował  swoje  rosyjskie  przeżycia  handlowe  z  podręcznikami 

pierwszej z brzegu Najwyższej Szkoły Handlowej, musiałbym, niestety, dojść do wniosku, że 

zawarte w nich nauki mają z życiem raczej luźny związek. Cóż by się bowiem stało, gdyby 

wypudrowany  wiedzą  absolwent  takiej  Najwyższej  Szkoły,  teraz  już  przedstawiciel 

Wielkiego  Handlu  SA,  został  zrzucony  do  Rosji  w  celu  opanowania  tamtejszego  rynku  w 

dowolnej  branży?  Pierwsze  olśnienie  spłynęłoby  na  niego  już  w  samolocie,  bo  wyglądając 

przez okienko, zobaczyłby niezmierzone połacie nie zaoranej, a żyznej ziemi. Jeszcze przed 

lądowaniem  nabrałby  więc  głębokiego  przekonania,  że  będzie  to  branża  rolnicza,  a  chwilę 

później,  schodząc  po  trapie,  oczyma  duszy  widziałby  już  bardzo  wyraźnie  wartką  rzekę 

płynących do Rosji traktorów. 

background image

Rzecz  w  tym,  że  podobnych  olśnień  doznają  na  co  dzień  wszyscy  Rosjanie,  jeśli 

oczywiście  uznać  za  olśnienie  konstatację,  że  słońce  najpierw  wschodzi,  a  potem  zachodzi. 

Nie wiedząc jednak o tym,  a będąc zachwyconym  prostotą swego odkrycia, przyuczony  do 

szybkiego  działania  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  zapragnąłby  od  razu  gruntownie 

zapoznać się z tematem. 

Na dobry początek złożyłby w kancelarii ministerstwa rolnictwa eleganckie pismo z 

prośbą o udostępnienie podstawowych danych związanych z zagadnieniem zapotrzebowania 

na  traktory.  Po  dokonaniu  tej  czynności,  zadowolony,  udałby  się  na  spacer  po  mieście,  a 

poczynione  w  jego  trakcie  obserwacje  pozwoliłyby  mu  przyrównać  się  do  orła  krążącego 

wśród wróbli. 

Ito byłby pierwszy jego błąd. Nie chodzi o zbyt górnolotne porównanie, ale o fakt, że 

w  piśmie  do  ministerstwa  nie  wymienił  nazwiska  konkretnego  urzędnika,  do  którego  swe 

pismo  kieruje.  Zostałoby  więc  ono  potraktowane  w  zasadzie  jak  anonim i  odłożone  na  bok 

jako niezbyt pilne. Po kilku może dniach pracownica kancelarii, chcąc akurat zrobić porządek 

na swym biurku, przekazałaby pismo starszemu referentowi, który znany jest w ministerstwie 

z  tego,  że  lubi  czytać  przy  herbacie  różne  ciekawostki.  Starszy  ów  referent  przeczytałby  je 

pewnie na głos swym kolegom, dodając od siebie komentarz, że ministerstwo nie zajmuje się 

udzielaniem korepetycji, co wywołałoby ogólną  wesołość. Po czym,  upewniwszy się, że do 

pisma  nie  zostały  dołączone  rekomendacje  jakiejś  ważnej  osobistości,  odłożyłby  je  na  bok 

jako niezbyt pilne. 

Po  tygodniu  bezowocnego  oczekiwania  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA,  nieco 

zniecierpliwiony, udałby się do ministerstwa osobiście i już przy wejściu zażądałby spotkania 

z  jakimś  co  najmniej  dyrektorem.  Ministerialny  portier,  widząc,  że  ma  do  czynienia  z 

nietutejszym,  wyjaśniłby,  że  chcąc  spotkać  się  z  wyższym  urzędnikiem,  należy  najpierw 

zapisać się na wizytę u jego sekretarki. Ona zaś przebywa w delegacji i wróci za trzy dni. 

Wzburzyłoby  to  z  pewnością  przedstawiciela  Wielkiego  Handlu  SA,  ale  nie  bardzo 

wiedziałby,  jak  się  zachować,  bo  sztuki  negocjowania  z  portierami  nigdy  nie  przerabiał. 

Odwróciłby się więc na pięcie i, napuszony, bez słowa opuściłby gmach ministerstwa. 

Icóż by mu takie zachowanie dało? 

Po  trzech  dniach  zostałby  przez  sekretarkę  jedynie  zwięźle  poinformowany,  że  jak 

chce,  to  może  zostać  wpisany  na  listę  audiencji  na  pozycji  sto  czterdziestej  dziewiątej.  A 

gdyby się tak przed portierem nie wywyższył, to dowiedziałby się przynajmniej od niego, że 

akurat  w  tym  tygodniu  wypadają  imieniny  sekretarki.  Wtedy  wystarczyłoby  kupić  jakiś 

drobny  suwenir  i  po  miłej  pogawędce  znalazłby  się  w  pierwszej  piętnastce,  a  być  może 

background image

dowiedziałby się jeszcze co nieco o przyzwyczajeniach wysokiego urzędnika. 

Czekając  na  swoją  kolejkę,  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  stanąłby  przed 

problemem zagospodarowania nie zaplanowanego czasu wolnego. I nie bardzo wiedziałby, co 

ze sobą zrobić, bo takiego zagadnienia w Najwyższej Szkole też nie przerabiał. Do kina by 

nie poszedł, bo podczas delegacji służbowej nie wypada oddawać się rozrywce. W barze też 

by nie posiedział, bo spożywanie alkoholu w pracy jest zabronione, a ile można wypić wody 

sodowej.  Snułby  się  więc  bez  celu,  próbując  wykrzesać  w  sobie  upór  i  determinację.  Już 

zawczasu  dzień  wizyty  u  wysokiego  urzędnika  nazwałby  w  myślach  dniem  wielkiego 

przełomu. Nie wiedziałby jeszcze wówczas, jak bardzo pochopne jest to przeświadczenie. 

Utarło się tak w wielu krajach, że ludzie wymagają od urzędnika tego, czego nigdy nie 

wymagaliby od samych siebie. Tak bardzo się do tej komfortowej sytuacji przyzwyczajają, że 

gdy  znajdą  się  w  kraju,  w  którym  panuje  równość  wymagań,  wyrażają  najpierw  swoje 

zdziwienie,  a  następnie  dezaprobatę.  Przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  nie  byłby  tu 

wyjątkiem.  Idąc  na  spotkanie  z  wysokim  urzędnikiem,  spodziewałby  się,  że  nie  tylko 

podsunie  mu  on  związane  z  zapotrzebowaniem  na  traktory  opracowania  resortowe,  ale 

również  podzieli  się  swą  własną  wiedzą  i  udzieli  kilku  dobrych  rad.  Tymczasem  urzędnik, 

słysząc  te  prośby,  spojrzałby  na  niego  ze  zdziwieniem,  jakby  chciał  zapytać:  a  właściwie 

dlaczego  miałbym  to  wszystko  zrobić?  Czyż  normalny  człowiek  mówi  wszystko,  co  wie, 

komuś, kogo pierwszy raz w życiu widzi na oczy? Urzędnik, jak każdy normalny człowiek, 

nie może sobie pozwolić na to, żeby potraktowano go jak narzędzie, a potem porzucono. Czyż 

dzięki  jego  wiedzy  inni  mają  robić  różne  świetne  interesy,  a  on  ma  pozostać  przy  gołej 

pensji? Nie, nie kolego - zdawałby się mówić urzędnik - tak na pewno być nie może. 

Dlatego też owszem, przy pierwszym spotkaniu przedstawiciel Wielkiego Handlu SA 

usłyszy wiele rzeczy - bo w końcu urzędnik pełni urząd i musi coś powiedzieć - ale na pewno 

nie takich, które mówi się dobrym znajomym i przyjaciołom. Dowie się więc jedynie, że nie 

ma już w Rosji przymusu orania traktorem, co poważnie utrudnia jakiekolwiek szacunki. Nie 

wiadomo też właściwie, ile jest ziemi ornej, a ile nieużytków, bo kryteria ich odróżniania zbyt 

często się zmieniają. Wiele kołchozów podupadło, choć równie wiele się wzbogaciło. A skoro 

się wzbogaciło, to znaczy, że traktory już sobie kupiło. Chłopi, jeśli gdzieś występują, to na 

pewno,  jak  wszyscy,  nie  przyznają  się  do  swych  dochodów,  w  związku  z  czym  banki  nie 

udzielą im kredytów. Zresztą, tak po prawdzie, rolnicy najpierw kupią sobie samochody, bo to 

pojazdy  bardziej  wszechstronne.  Najlepiej  więc  wstawić  traktory  do  punktów  sprzedaży 

samochodów w Moskwie. Wtedy się zobaczy, czy w ogóle jest na nie jakiś popyt. 

Opierając  swój  osąd  generalny  na  tej  pierwszej  rozmowie,  przedstawiciel  Wielkiego 

background image

Handlu SA zawiadomiłby centralę, że rosyjska struktura agrarna jest niepoznawalna, więc nie 

ma  szans  na  przeprowadzenie  poważnych  badań  marketingowych,  bo  nie  ma  danych 

wyjściowych.  A  bez  marketingu,  jak  naucza  Najwyższa  Szkoła,  nie  ma  handlu.  Centrala, 

wykształcona  w  tej  samej  szkole,  zgodziłaby  się  z  tym  poglądem  i  natychmiast  odwołała 

swego  przedstawiciela,  żeby  nie  tracić  więcej  na  jego  dietach.  Tym  samym  przedstawiciel 

Wielkiego Handlu SA podzieliłby los setek i tysięcy mu podobnych, którzy opuszczają Rosję 

po pierwszym spotkaniu z przekonaniem, że owszem, jest to wielki kraj wielkich możliwości, 

ale nie dorósł on jeszcze do teorii handlu. 

A  wszystko  mogłoby  się  potoczyć  inaczej,  gdyby  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu 

SA  wiedział,  że  do  przemowy  urzędnika  nie  należy  przywiązywać  zbyt  wielkiej  wagi, 

ponieważ  jest  ona  tylko  chwilowym  efektem  sprzeczności  i  namiętności,  które  targają  jego 

duszą. Z jednej strony bowiem sam fakt, że cudzoziemiec chce robić w Rosji interesy, jest dla 

rosyjskiego  urzędnika  w  zasadzie  obraźliwy,  bo  sugeruje,  że  Rosjanie  sami  nie  potrafią  ich 

robić.  I  nie  dość,  że  próbuje  taki  cudzoziemiec  występować  w  roli  misjonarza,  to  jeszcze 

zachowuje  się  przy  tym  nadzwyczaj  grzecznie,  co  dowodzi,  że  traktuje  Rosjan  jak 

nieobliczalnych tubylców, z którymi na wszelki wypadek trzeba postępować ostrożnie. 

Z drugiej jednak strony niewybaczalnym błędem i głupotą byłoby nie skorzystać jakoś 

z pieniędzy, które niechybnie cudzoziemiec ma przy sobie. Nawet zwykła ludzka ciekawość 

nakazywałaby  sprawdzić,  ile  tych  pieniędzy  może  on  mieć.  Ale  jak  to  zrobić,  zachowując 

przy tym wyniosłą obojętność reprezentanta wielkiego mocarstwa? Nie jest to, każdy przyzna, 

taka  prosta  sprawa.  Wysoki  urzędnik  uznał  więc,  że  w  czasie  pierwszej  rozmowy  z 

cudzoziemcem należy go do interesów zniechęcić, równocześnie zachęcając. 

Gdyby przedstawiciel Wielkiego Handlu SA to wszystko wiedział, to podziękowałby 

urzędnikowi  za  wszechstronne  informacje,  a  przy  pożegnaniu  opowiedziałby  jakiś  dowcip. 

Następnego  dnia  rano,  pod  pretekstem,  że  czegoś  zapomniał,  zjawiłby  się  w  ministerstwie 

ponownie  i  być  może  udałoby  mu  się  niezobowiązująco  pogawędzić  z  urzędnikiem  o 

aktualnościach.  Jeśli  nie,  to  spróbowałby  przynajmniej  zaprosić  sekretarkę  na  kolację, 

wychwalając przy tym jej nowy żakiecik.. W poniedziałek zadzwoniłby, prosząc o poradę w 

ważnej  dla  siebie,  a  błahej  dla  urzędnika  sprawie.  We  wtorek  zajrzałby  do  ministerstwa 

przypadkiem,  a  od  środy  zacząłby  w  nim  bywać  codziennie.  Pozdrawiałby  portierów  i 

spacerujących po korytarzach zwykłych urzędników, a od czasu do czasu spotykałby kogoś 

ważniejszego i siłą rzeczy wymieniałby z nim poglądy. 

I tak, krok po kroku, tydzień za tygodniem i miesiąc za miesiącem, uznano by go w 

końcu za bezinteresownego człowieka interesu, który nie przyjechał do Rosji po to, żeby ją 

background image

ograbić,  ale  przeciwnie  -  dobro  Rosji  leży  mu  na  sercu.  Nikt  też  nie  miałby  już  wówczas 

wątpliwości, że swoimi sukcesami finansowymi na pewno potrafi podzielić się z innymi. 

Trzeba oczywiście zaznaczyć, że broń Boże nie chodzi tu o jakieś łapówki. Z łapówką 

mamy  do  czynienia  wtedy,  gdy  przychodzi  interesant  do  urzędnika  i  mówi  wprost,  że  za 

załatwienie sprawy daje tyle to a tyle rubli albo dolarów, i urzędnik się na to zgadza. Wtedy 

tak, wtedy byłaby to zwykła korupcja. A my mówimy już o kręgu dobrych znajomych, którzy 

wzajemnie sobie pomagają w różnych sprawach i od czasu do czasu, jak to wśród znajomych, 

z różnych okazji wręczają sobie różne prezenty. 

Zaliczony  więc  do  kręgu  biznesmenów  szczodrobliwych,  przedstawiciel  Wielkiego 

Handlu SA stałby się bywalcem rautów, przyjęć, jak również kolacji w szerszym i węższym 

gronie.  Poznawałby  coraz  to  nowych  dyrektorów,  prezesów,  przewodniczących  i 

naczelników.  Z  większością  z  nich  wypijałby  bruderszafta  i  zapisywałby  ich  prywatne 

numery  telefonów.  Żaden  z  jego  rozmówców  nie  ukrywałby,  że  ma  własną,  globalną 

koncepcję  uzdrowienia  państwa  i  gospodarki.  Rozmach  tych  koncepcji  zapierałby  dech  w 

piersiach,  a  wymieniane  sumy  przyprawiałyby  o  zawrót  głowy.  No  cóż  -  myślałby 

przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  -  Rosja  jest  wielka,  to  i  sumy  muszą  być  ogromne. 

Dziwiłby go tylko fakt, że jakoś nikt nie mówi o konkretach. Nawet bowiem deputowany z 

partii  agrarnej  po  przedstawieniu  któregoś  wieczoru  swego  programu  naprawy  rosyjskiego 

rolnictwa, wznosząc kieliszek, nie wspomniałby nic o traktorach, a zakrzyknąłby jedynie: - Za 

Rosję! 

-  Za  Rosję!  -  odkrzyknąłby  śmiało  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA,  bo  zdałby 

sobie w tym momencie sprawę, że jeśli nawet nic nie wyjdzie z traktorami, to skoro zna ludzi 

o  tak  szerokich  horyzontach,  jakiś  interes,  prędzej  czy  później,  musi  mu  się  udać.  Pytanie 

tylko:  kiedy?  I  być  może  już  po  następnym  toaście  zrozumiałby  wreszcie  to,  czego  nie 

potrafiło  pojąć  wielu  jego  poprzedników:  jeśli  się  nie  chce  przepuścić  okazji,  to  trzeba  w 

Rosji zamieszkać na stałe. 

Nie jest wcale powiedziane, że byłby to koniec jego istotnych przeżyć tego wieczoru. 

Wracając bowiem do hotelu w wybornym humorze, zagadnąłby w końcu recepcjonistę, czego 

do tej pory nie zrobił, bo mu to nie wpadło do głowy. Od słowa do słowa okazałoby się, że 

recepcjonista posiada bardzo szerokie, choć z natury swego zawodu powierzchowne, kontakty 

w wielu branżach. Na przykład - powiedziałby - ta wytworna dama, siedząca od wczoraj w 

restauracji  przy  stoliku  numer  osiemdziesiąt  sześć,  to  Anna  Karenina  z  Pskowa,  prezeska 

Wszechrosyjskiego Handlu Ltd, specjalistka w dziedzinie maszyn rolniczych. 

-  Mówi  się  -  dodałby  recepcjonista  konfidencjonalnie  -  że  najbardziej  interesują  ją 

background image

mercedesy o dużej mocy silnika, zdolne uciągnąć zepsuty kombajn zbożowy. 

Nie  zastanawiając  się  wiele,  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  stanąłby  przy 

stoliku  numer  osiemdziesiąt  sześć,  przedstawiając  się  swym  pełnym  tytułem.  Po  godzinie 

wzajemnych grzeczności i popijania coraz to droższych gatunków koniaków rozmowa, chcąc 

nie chcąc, musiałaby zejść na problemy gospodarki rolnospożywczej. 

W  przeciwieństwie  do  wysokich  urzędników  i  większości  notabli  Anna  Karenina 

okazałaby się osobą bardzo konkretną. Słysząc o traktorach, natychmiast zadeklarowałaby, że 

gotowa  jest  kupić  każdą  ich  ilość.  Oczywiście,  nie  wszystkie  naraz,  ale,  powiedzmy,  pięć 

sztuk  na dobry początek, a potem stopniowo resztę. Jeśli będą to  traktory z elektronicznym 

wtryskiem paliwa, o przebiegu mniejszym  niż sto  tysięcy  kilometrów, skłonna jest zapłacić 

po osiem tysięcy dolarów za sztukę, zaliczka do uzgodnienia. I na dowód, że jej propozycja 

jest  jak  najbardziej  poważna,  Anna  Karenina  dyskretnie  otworzyłaby  torebkę,  w  której 

zobaczyłby na własne oczy bardzo dużo dolarów. 

Oszołomiony  nieco  przedstawiciel  Wielkiego  Handlu  SA  poprosiłby  o  jeden  dzień 

czasu do obliczeń i namysłu. Niemniej, wiedziony zawodową ciekawością, zapytałby, gdzie i 

komu zamierza ona sprzedać każdą ilość traktorów. Początkowo Anna Karenina krygowałaby 

się z odpowiedzią, bo winna to być tajemnica handlowa, ale w końcu, po namowach, uległaby 

kobiecej słabości zaimponowania mężczyźnie. 

Zauważyłaby  tytułem  wstępu,  że  nomen  omen,  wielki  handel  wymaga 

niekonwencjonalnego podejścia do każdego towaru, z czym przedstawiciel Wielkiego Handlu 

SA skwapliwie by się zgodził. I otóż właśnie, wszyscy patrzą na traktor jak na maszynę do 

orania  albo,  szerzej,  na  pojazd  do  ciągnięcia  czegoś  innego,  szczególnie  przydatny  w 

rolnictwie.  Tymczasem  można  go  potraktować  abstrakcyjnie,  bez  związku  ze  strukturą 

agrarną,  areałem  i  zamożnością  rolników.  Ona  na  przykład,  Anna  Karenina,  może  kupić 

każdą ilość traktorów po osiem tysięcy dolarów, z tym, że na dobry początek pięć sztuk, bo 

spotkała  ostatnio,  nie  dalej  jak  tydzień  temu,  Borysa  Godunowa  z  Woroneża,  który 

powiedział jej, że chętnie kupiłby każdą ilość traktorów po dziewięć tysięcy dolarów, z tym, 

że na dobry początek wziąłby pięć sztuk. A dlaczego on chce kupić tyle traktorów? Ponieważ 

widział  się  ostatnio  z  Andriejem  Rublowem  z  Odessy,  który  jest  zainteresowany  kupnem 

każdej ilości traktorów po dziesięć tysięcy dolarów, z tym, że na początek chciałby pięć sztuk. 

A  dlaczego  on  -  uprzedziłaby  pytanie  Anna  Karenina  -  chce  kupić  tyle  traktorów?  Z  nim 

akurat  nie  będzie  żadnych  problemów,  gdyż  jego  znajomości  w  świecie  biznesu  są 

powszechnie znane i podziwiane. 

Oczywiście,  jak  to  w  handlu,  zawsze  może  znaleźć  się  czarna  owca,  która  nie 

background image

dotrzyma umowy i ktoś inny na tym straci, a może nawet ogłosi w telewizji bankructwo. No 

cóż, bankructwo to nie żadna nowość w świecie wielkich interesów. 

-  Zapewniam  was  jednak  -  zapewniłaby  Anna  Karenina  -  że  taka  czarna  owca 

spotkałaby się z potępieniem całego środowiska i nie byłaby brana pod uwagę w przyszłych 

interesach,  nie  mówiąc  już  o  nominacji  do  tytułu  biznesmena  roku.  Ale  to  oczywiście 

drobiazg  w  porównaniu  z  korzyściami,  jakie  może  przynieść  niekonwencjonalne  spojrzenie 

na traktory. Iluż ludzi znajdzie zatrudnienie przy ich załadunku i rozładunku! Jakże wzbogacą 

się  koleje  państwowe!  Deż  kwitów  i  papierów  będą  musieli  wypełnić  biurokraci  i 

kontrolerzy!  Ile  podupadłych  miast  i  miasteczek  dozna  dzięki  tym  transportom 

podniecającego uczucia ożywienia gospodarczego! 

-  Tak  to  już  jest  -  zakończyłaby  sentencjonalnie  Anna  Karenina  -  że  wszyscy 

obcokrajowcy podziwiają przy każdej okazji wielkość Rosji, ale mało kto potrafi wyciągnąć z 

tego  praktyczne  wnioski.  A  wystarczy  spojrzeć  na  mapę,  żeby  się  przekonać,  jak  długie  są 

linie kolejowe i w jak wielu rozchodzą się kierunkach. Ileż to mogłoby być transportów... Aż 

łza się w oku kręci... 

Następnego dnia rano przedstawiciel Wielkiego Handlu SA udałby się do pobliskiego 

BiznesCenter,  do  którego  wstęp  kosztuje  dziesięć  tysięcy  dolarów,  aby  połączyć  się  przez 

satelitę  ze  wszystkimi  znanymi  sobie  fabrykami  traktorów.  Wypytałby  je  o  ceny,  zniżki, 

rabaty  i  wyprzedaże  sezonowe,  a  następnie  przeprowadziłby  komputerową  symulację 

kosztów  transportu  w  wariantach  ziemiaziemia,  ziemiapowietrze  i  ziemiawoda. 

Przeanalizowałby też kursy walut na wszystkich giełdach i we wszystkich kantorach w ciągu 

ostatnich  trzech  lat.  Wyliczyłby  cła  z  uwzględnieniem  kosztów  tranzytu  we  wszystkich 

krajach  sąsiadujących  z  Rosją  oraz  w  tych,  które  mogą  z  nią  sąsiadować  w  najbliższej 

przyszłości.  Sprawdziłby  tabele  opłat,  dopłat  i  przedpłat,  a  ponieważ,  jak  zwykle,  byłby 

ostrożny,  przejrzałby  również  taksy  i  taryfy.  I  wyszłoby  mu,  że  w  wariancie  minimalnym 

zysk ze sprzedaży pięciu traktorów wyniesie dwa i osiem dziesiątych procent, a w wariancie 

optymalnym dwa i dziewięć dziesiątych procent. 

Zachwycona  wszechstronnością  kalkulacji  i  zaistnieniem  zysku  już  przy  pierwszej 

transakcji,  centrala  nakazałaby  swemu  przedstawicielowi  podpisanie  umowy,  pobranie 

zwyczajowej  zaliczki  i  powrót  do  domu.  W  kierownictwie  Wielkiego  Handlu  SA 

zapanowałoby wielkie podniecenie. Na zebraniach dyrekcji nie raz i nie dwa przywoływano 

by powiedzonko o zarzuconej wędce i rybce, która połknęła haczyk. Na odprawach dla sekcji 

strategów  handlowych  mówiono  by  o  zdobytym  przyczółku  i  konieczności  rozwinięcia 

manewrów oskrzydlających. 

background image

Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że radość w centrali Wielkiego 

Handlu  SA  była  uzasadniona.  Jej  przedstawiciel  osiągnął  to,  co  nagradza  się  awansem  i 

powszechnym szacunkiem: podpisał kontrakt w wielkim i nieznanym kraju. Czyż nie jest to 

okazja do otwarcia szampanów, gratulacji i uścisków? 

- Niestety, nie jest - odparłby sprzedawca sznurowadeł i pasty do butów z Charkowa, 

gdyby przypadkiem takie pytanie mu zadano. Zachwyty nad zawartą umową przypominałyby 

mu  raczej  egzotyczny  i  wielce  zabawny  taniec  nad  jakimś  fetyszem.  Czyż  nie  są  bowiem 

zabawni  ludzie,  którzy  postanowili  zdobyć  biegun  północny  i  za  wart  świętowania  sukces 

uznali włożenie w tym celu ciepłych butów? Nie, zawarcie umowy to nie jest żaden koniec, 

ale  zupełnie  przeciwnie  -  skromniutki  początek  długiej  i  nieznanej  drogi.  A  ponieważ 

sprzedawca  sznurowadeł  czytywał  w  młodości  poezję”  więc  po  łyku  czegoś  mocniejszego 

dodałby, że każda umowa handlowa jest tylko słabym i niepewnym swej przyszłości pąkiem, 

z którego owszem, może rozwinąć się kwiat o pięknych barwach i kształtach, ale może być 

też  tak,  że  nie  rozwinie  się  wcale,  bo  go  zadepcze  jakiś  nieznajomy  albo  spadnie  grad 

śmiertelny. 

Taka  ostrożna  prognoza  nie  wynika  bynajmniej  z  przeświadczenia,  że  rosyjscy 

kontrahenci  to oszuści,  po których można się spodziewać jedynie wszystkiego najgorszego. 

Prowadziłem interesy w różnych krajach i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wszędzie w 

równym  stopniu  natykałem  się  na  ludzi,  którzy  całymi  nocami  myślą  o  oszukaniu 

kontrahenta, jak i na takich, którzy w nocy śpią, w dzień zaś dotrzymują słowa. Różnica, jeśli 

już, polega na sposobie - jedni oszukują w białych rękawiczkach, a inni gołymi rękami. 

Cóż  więc,  jeśli  nie  oszukańczy  kontrahent,  może  być  przyczyną  ostrożności 

przewidywań  sprzedawcy  sznurowadeł?  Otóż  jest  nią  fakt,  że  w  Rosji  umowa  handlowa  w 

żadnym  wypadku  nie  jest  wewnętrzną  sprawą  między  kupującym  a  sprzedającym.  Na  jej 

zawarcie czekają z błyskiem w oku wszyscy ci, którzy z racji zajmowanych stanowisk mogą 

zadecydować o czymkolwiek, co bardziej lub mniej, pośrednio lub bezpośrednio wiąże się z 

wykonaniem umowy. Urzędnicy i funkcjonariusze wszystkich szczebli. 

Oczywiście, można powiedzieć, że nie ma takiego kraju, w którym nie narzekano by 

na  biurokrację.  Wszędzie  wymaga  się  nieskończonej  ilości  zezwoleń,  pozwoleń  i 

zaświadczeń.  Powszechne  jest  ubolewanie  nad  straconymi  godzinami,  dniami  i  miesiącami, 

które spędza się w urzędach. Wszędzie też z zawiścią, ale i z podziwem patrzy się na tych, 

którzy mają do urzędów odpowiednie dojścia, dzięki czemu skracają sobie czas oczekiwania. 

Krócej więc lub dłużej,  z łapówką albo bez, w końcu jednak zdobywa się wymagany przez 

prawo papierek. I to jest, rzec można, biurokracja bierna, we wszystkich krajach taka sama. 

background image

Ale  w  Rosji  istnieje  jeszcze,  nie  związana  z  wymogami  żadnego  prawa,  biurokracja 

aktywna.  Jest  to  powszechna,  nieformalna  działalność  poszczególnych  urzędników  i 

funkcjonariuszy, polegająca na wyszukiwaniu wszystkich tych, którzy nie muszą, ale mogliby 

za coś zapłacić. 

Jest rzeczą naturalną, że taksówkarz po to ma samochód, żeby wozić nim pasażerów i 

dobrze  na  tym  zarabiać,  a  sklepikarz  po  to  ma  sklep,  żeby  sprzedawać  towar  i  też  dobrze 

zarabiać. Dlaczegóż więc z urzędnikiem czy funkcjonariuszem miałoby być inaczej’? Nie ma 

on taksówki ani sklepu, ale ma pewną władzę, dzięki której też może dobrze zarabiać. 

-  Ale  jakże  to  tak  -  wyrwało  mi  się  kiedyś  -  przecież  urzędnik  dostaje  pensję  od 

państwa. 

-  A  dlaczego  -  zamyślił  się  pewien  młody  pop,  który  na  każdym  kroku  uważnie 

wsłuchiwał się w głos ludu - dlaczego taksówkarz nie wozi pasażerów po pięćdziesiąt rubli za 

kilometr,  tylko  po  sto?  Gdyby  woził  po  pięćdziesiąt,  to  zarabiałby  tyle  co  urzędnik,  ale  on 

wozi po sto, bo chce zarobić więcej. A dlaczego niby urzędnik ma być gorszy? Czy dlatego 

tylko,  że  został  urzędnikiem,  ma  być  biedniejszy  od  taksówkarza  czy  sklepikarza,  który, 

nawiasem mówiąc, podnosi ceny cytrusów, jak mu się podoba? Wszyscy też dobrze wiedzą, 

że  taki  taksówkarz  skorzysta  z  każdej  okazji  i  jak  mu  się  trafi  pijany  albo  nietutejszy,  to 

zażąda jeszcze więcej. Niby dlaczego urzędnik nie miałby skorzystać z okazji? 

- Bo reprezentuje majestat państwa i mu nie wypada. 

- Jaki znowu majestat? Majestat państwa to jest w Moskwie. To jest prezydent, rząd i 

armia.  To  są  osiągnięcia  naukowców  i  sportowców,  loty  kosmiczne  i  nasze  wielkie 

terytorium.  Cóż  ma  z  tym  wspólnego  taki  na  przykład  Chlestakow,  który  pracuje  w 

magistracie i najzwyczajniej w świecie dorabia do pensji? A przy tym wiadomo, że to dusza 

człowiek  i  można  ręczyć,  że  zostawi  w  spokoju  emeryta  czy  zwykłego  nauczyciela.  No, 

chyba że go coś bardzo przyciśnie. 

Tak  więc  w  tej,  jakkolwiek  patrzeć,  sprzyjającej  atmosferze  trwają  nieustanne 

poszukiwania okazji. Czynią to celnicy na wszystkich granicach i na wszystkich lotniskach, 

milicjanci  wszystkich  stopni  i  rodzajów  służb,  urzędnicy  portowi,  prokuratorzy,  urzędnicy 

skarbowi, municypalni i ministerialni, funkcjonariusze ochrony kolei, urzędowi weterynarze, 

leśnicy,  strażacy  i  któż  tam  jeszcze.  Wspomagając  się  wzajemnie  albo  konkurując  ze  sobą, 

poszukują jednego:  towaru. Towar bowiem  to  materialny dowód, że  gdzieś w pobliżu musi 

znajdować się gotówka. 

Nie może to  być jednak każdy towar czy pierwszy lepszy towar. Musi to  być towar 

odpowiadający  urzędniczej  randze  poszukującego.  Ani  za  drogi,  ani  za  tani,  nie  nazbyt 

background image

ważny,  ale  też  nie  byle  co.  Majora  milicji  z  pewnością  nie  zainteresują  dwie  torby  pasków 

skórzanych, a tym bardziej skóropodobnych. To dobre dla kaprala. Natomiast funkcjonariusz 

ochrony  kolei,  widząc  dwadzieścia  wagonów  rudy  uranu,  może  co  najwyżej  stanąć  na 

baczność, bo tu nie ma nawet o czym gadać, za wysokie progi. 

Co innego, jeśli trafi się na przykład pięć traktorów jakiejś prywatnej firmy, najlepiej 

zagranicznej, ale mało znanej, to znaczy takiej, która nie daje reklam w telewizji. Wtedy bez 

specjalnych obaw można taki transport zatrzymać do wyjaśnienia. Jeśli okaże się, że papiery 

są  w  zasadzie  kompletne,  to  przecież  nie  znaczy,  że  muszą  być  autentyczne.  A  badanie 

autentyczności  to,  jak  wiadomo,  nie  jest  prosta  sprawa  i  wymaga  czasu.  Zawiadomiony 

właściciel, chcąc przyspieszyć procedurę, zacznie się oczywiście chwalić swoimi kontaktami 

z różnymi osobistościami. Ale Rosja to nie Belgia, gdzie się wszyscy znają, więc przywołane 

przez  niego  nazwisko  deputowanego  z  Petersburga  niewiele  powie  celnikowi  na  granicy  z 

Chinami.  Wnikliwe  sprawdzanie  autentyczności  papierów  może  zatem  potrwać  trzy  dni, 

może tydzień, a nawet i miesiąc - to zależy, kiedy właściciel przypomni sobie i wprowadzi w 

życie znaną zasadę, która mówi, że czas to pieniądz. 

Mając  więc  przed  sobą  perspektywę  ciągłego  uiszczania  niespodziewanych  opłat  o 

nieznanej wysokości, rosyjski handlowiec sceptycznie podchodzi do każdej umowy, a wielka 

radość z powodu samego jej zawarcia wydaje mu się zabawna i egzotyczna. Stąd też wynika i 

to,  że  rosyjski  biznesplan  niewiele  ma  wspólnego  z  biznesplanami  germańskimi  czy  też 

anglosaskimi, które opierają się na założeniu, że wszystko wiadomo i że dwa plus dwa równa 

się cztery. Przygotowane przez Anglika czy 

Niemca  wyliczenia  opłacalności  Rosjanin  umieściłby  co  najwyżej  w  aneksie, 

zaznaczając  przy  tym,  że  przedstawione  liczby  w  dowolnej  chwili  mogą  się  zmienić  o 

dowolny procent. 

Szacując rzeczywistą opłacalność jakiegokolwiek kontraktu, rosyjski handlowiec musi 

sobie  przede  wszystkim  wyobrazić,  na  kogo  może  się  natknąć  transportowany  przez  Rosję 

towar  i  co  z  tych  spotkań  może  wyniknąć.  Jeśli  będzie  on  przywieziony  statkiem, 

przeładowany w porcie na kolej, a następnie, pięć tysięcy kilometrów dalej, na dwadzieścia 

ciężarówek,  które  rozjadą  się  w  różnych  kierunkach,  to  jest  jasne,  ze  można  to  wszystko 

rozpisać  na  kosztowny  serial  detektywistyczny.  Zresztą,  to  zależy  od  wyobraźni  autora: 

równie dobrze może to być horror albo komedia pomyłek. Tak czy owak, rosyjski binesplan 

to twór czysto artystyczny. 

Wielkie pudło 

Odwiedziłem  kiedyś  w  Moskwie  znajomych  Rosjan,  którzy  zajmowali  się  handlem 

background image

komputerami. Nie był to zwykły handel hurtowy, a przeciwnie - wysoce zindywidualizowany. 

Zatrudniali  oni  dwóch  siedemnastolatków  -  geniuszy  komputerowych,  którzy  potrafili 

przewidzieć,  jakie  będą  kolejne  kroki  w  ewolucji  sprzętu  komputerowego.  Dokładnie  je 

opisywali,  a  ich  szefowie,  czyli  moi  znajomi,  wręczali  te  opisy  ludziom  godnym  zaufania, 

którzy dużo podróżowali po świecie, prosząc ich, aby się rozglądali, czy podobny sprzęt już 

się gdzieś pojawił. W międzyczasie szukali klientów i bez trudu ich znajdowali, bo wielu było 

już Rosjan pragnących posiąść najnowsze i najdroższe cudo techniki. Merkantylną podstawą 

tego przedsięwzięcia było zarządzenie prezesa rosyjskiego urzędu ceł, zezwalające każdemu 

na przywóz jednego komputera bez żadnych ceregieli, czyli bez cła. 

Na  zakończenie  wizyty,  w  dowód  zaufania,  znajomi  wręczyli  mi  kilkustronicową 

charakterystykę  modelu  komputera,  który  powinien  się  gdzieś  pojawić  lada  chwila. 

Przyznam, że potraktowałem to wszystko jako zabawną ciekawostkę. 

Chyba  tydzień  później  pojechałem  do  Wiednia,  gdzie  byłem  umówiony  na  jakieś 

trudne  rozmowy  handlowe  w  jednej  z  tamtejszych  kawiarni.  Ponieważ  zakończyły  się  one 

nadzwyczaj  szybko  i  pomyślnie,  więc  w  dobrym  nastroju  odwiedziłem  przy  okazji  jedno  z 

tamtejszych laboratoriów farmaceutycznych i na tak zwanym pniu sprzedałem osiem gramów 

jadu żmii  po pięćset  dolarów za  gram,  co wprawiło  mnie w jeszcze lepszy nastrój.  I  wtedy 

właśnie, spacerując nad Dunajem, przypomniałem sobie niedawną rozmowę o komputerach. 

Zadzwoniłem do moskiewskich znajomych i  upewniłem się na wstępie,  że od czasu 

naszej  rozmowy  nie  nastąpił  żaden  nowy  krok  w  ewolucji  komputerów.  Zapewnili  mnie 

również,  że  mimo  upływu  tygodnia,  zarządzenie  prezesa  urzędu  ceł  nadal  obowiązuje.  Z 

rozmowy  o  szczegółach  handlowych  mogłem  wywnioskować,  że  jeśli  przywiozę  to,  co 

potrzeba, to zawartość mojego portfela zwiększy się odalsze kilka tysięcy dolarów. Próbując, 

jak zwykle, przewidzieć wszelkie trudności, na które mogę się natknąć w Rosji, zupełnie nic 

nie  przychodziło  mi  do  głowy.  Wyglądało  na  to,  że  będzie  to  moja  pierwsza  całkowicie 

bezbolesna rosyjska transakcja. 

Pożądany  komputer  odnalazłem  i  kupiłem  w  ciągu  dwóch  dni,  a  trzeciego  dnia,  w 

piątek  wieczorem,  wylądowałem  w  Moskwie  na  lotnisku  Szeremietiewo.  Po  wyjściu  z 

samolotu załadowałem jakoś na wózek to swoje wielkie pudło i zielonym pasem ruszyłem do 

wyjścia. Zielony pas, dla tych, którzy nie mają nic do oclenia, namalowano zresztą całkiem 

niedawno.  Złośliwi  twierdzili,  że  dotychczas  brakowało  zielonej  farby,  ale  myślę,  że  rzecz 

musiała  mieć  głębsze  uzasadnienie.  Przypuszczalnie  na  podstawie  wieloletnich  obserwacji 

stwierdzono definitywnie, że jednak zdarzają się ludzie uczciwi. Gdy jako ostatni z pasażerów 

mojego samolotu doszedłem do drzwi prowadzących na halę ogólną, stojący przy nich celnik 

background image

zapytał mnie z nudów i chyba z ciekawości, co takiego mam w tym pudle. Odpowiedziałem, 

że  komputer,  a  on  wyraził  przypuszczenie,  że  pewnie  na  sprzedaż.  Dla  zwykłej,  niewinnej 

przekory odrzekłem, że tym razem nie na sprzedaż, ale w podarunku. 

- To w takim razie musisz być bardzo bogaty - wyraził kolejne przypuszczenie. 

- A owszem, jestem - potwierdziłem. 

- To może i ja się wzbogacę - zagadnął zaczepnie. 

- Nie tym razem - odparłem z uśmiechem. 

Być  może  w  moim  uśmiechu  zbyt  dużo  było  pewności  siebie,  a  może  nawet  nuta 

niedopuszczalnego  lekceważenia  w  każdym  razie  celnik  kazał  mi  się  zatrzymać,  przywołał 

swoich  dwóch  kolegów  i  nieprzyjaznym  już  tonem  zakomunikował,  że  mój  bagaż  zostaje 

odwieziony do przechowalni w celu sprawdzenia zawartości. 

Czując  po  zmianie  tonu,  że  i  sto  dolarów  już  nic  nie  pomoże,  a  nawet  może 

zaszkodzić, zapytałem mimo wszystko, dlaczego nie zrobią tego natychmiast. Usłyszałem w 

odpowiedzi, że nie ma na to czasu, gdyż właśnie kończy się dyżur, a poza tym takie wielkie 

pudło ma prawo otworzyć tylko naczelnik, który będzie w poniedziałek. 

Cóż  więc  mogłem  uczynić?  Odebrałem  pokwitowanie  i  pojechałem  do  miasta.  Cały 

weekend mogłem poświęcić na wypoczynek. 

W poniedziałek, skoro świt, pojechałem na lotnisko, które oddalone jest od miasta o 

dobrych  trzydzieści  kilometrów.  Godzinę  zajęło  mi  ustalenie,  kto  może  coś  wiedzieć  w 

sprawie zatrzymanego komputera. Gdy trafiłem w końcu do właściwego pokoju, oświadczono 

mi, że rzeczywiście jest taka sprawa, ale może się nią zająć tylko naczelnik, który będzie w 

pracy najprawdopodobniej w środę. 

- No dobrze, poczekam - powiedziałem ugodowo właściwie sam do siebie i wróciłem 

do miasta. 

W  środę  poinformowano  mnie,  że  naczelnik  wyjechał  w  delegację  i  wróci  w 

przyszłym tygodniu. Gdy zapytałem o jego zastępcę, usłyszałem, że nie ja będę decydował o 

tym, kto się moją sprawą zajmie. Poprosiłem więc o przedstawienie przepisu, który wyraźnie 

stwierdza, że wielkie pudła może otwierać tylko naczelnik. Wywołało to ogólne zdziwienie, 

po czym dano mi niedwuznacznie do zrozumienia, że takimi uwagami mogę tylko pogorszyć 

swoją sytuację. Po chwili wahania zastosowałem się do tej sugestii i w milczeniu opuściłem 

pokój, a następnie lotnisko. 

Ponieważ  przyleciałem  wtedy  do  Moskwy  tylko  w  związku  z  komputerem,  nie 

mogłem dłużej czekać. Następnego dnia złożyłem w kancelarii lotniskowego urzędu celnego 

pismo, w którym domagałem się wyjaśnienia całej sprawy i zwrotu zatrzymanego komputera. 

background image

Miła  urzędniczka  nie  bardzo  wiedziała,  jak  to  moje  pismo  zakwalifikować:  czy  jest  to 

zażalenie,  prośba,  czy  też  podanie.  W  końcu,  po  namyśle,  wpisała  do  swego  dziennika: 

„zapytanie” i poradziła mi przyjaźnie, żebym od czasu do czasu dowiadywał się, co słychać. 

Godzinę później siedziałem już w samolocie lecącym do Polski. 

Po  dziesięciu  chyba  dniach  na  mój  warszawski  adres  przyszło  pismo,  w  którym 

informowano  mnie,  że  dopuściłem  się  przemytu  o  znacznej  wartości,  w  związku  z  czym 

komputer ulega konfiskacie. Nie podawano żadnej podstawy prawnej ani numeru sprawy. Nie 

informowano o jakiejkolwiek możliwości odwołania się ani nie było podpisu. Dwa zdania na 

zwykłej kartce papieru, na której ktoś przystawił pieczątkę urzędu celnego Szeremietiewo. 

Gdy po kilku dniach ponownie zawitałem do Moskwy, pierwsze kroki skierowałem do 

znanego mi już pokoju w urzędzie celnym. Zanim zdążyłem się odezwać, powiedziano mi, że 

informacji  udziela  wyłącznie  kancelaria.  Zaszedłem  więc  do  kancelarii,  a  tam  miłe  panie 

urzędniczki  ze  współczuciem  w  oczach  przekazały  mi  poufną  w  zasadzie  wiadomość,  że 

sprawę komputera przejął wydział do walki z kontrabandą. 

Zabrzmiało  to  dość  groźnie, więc wracając kolejny  raz z pustymi  rękami do miasta, 

postanowiłem,  że  przed  podjęciem  jakichś  nowych,  być  może  pochopnych,  kroków  należy 

zasięgnąć porady fachowca. Radca prawny w ambasadzie polskiej stwierdził, że moje słuszne 

przekonanie o własnej niewinności nie ma w takim przypadku żadnego znaczenia. Liczy się 

kwalifikacja  prawna  czynu,  którą  otrzymałem  na  piśmie,  niechby  i  bez  podpisu.  A  za  taki 

postępek  -  radca  sięgnął  po  kodeks  karny  -  grozi  kara  od  pięciu  do  ośmiu  lat  więzienia  z 

zsyłką albo bez. Zsyłka, jako kara dodatkowa, zostanie orzeczona, jeśli nie wywrę na sędziach 

korzystnego  wrażenia.  Mówiąc  to,  radca  z  pewnym  niesmakiem  zerkał  na  moją  flanelową 

koszulę, po czym wstał i odprowadził mnie do drzwi. Przy pożegnaniu, mimo że byliśmy w 

pokoju  sami,  pochylił  się  i  szepnął  mi  na  ucho,  że  najlepiej  zrobię,  jeśli  przez  nikogo  nie 

zauważony odlecę do Warszawy. 

Znajomi Rosjanie przyglądali się moim poczynaniom z troską i politowaniem. Można 

powiedzieć,  że  sprawiałem  im  pewien  zawód,  ponieważ  sądzili,  że  jak  na  obcokrajowca, 

całkiem  nieźle  znam  już  Rosję,  a  więc  szybko  i  po  męsku  pogodzę  się  ze  stratą.  Walka  o 

odzyskanie komputera, który zniknął w czeluściach urzędu celnego, była dla nich oczywistym 

marnowaniem  czasu  i  pieniędzy.  Mogła  spowodować  również  to  -  o  czym  mówili  ze 

szczególną  żałością  -  że  nie  będzie  już  można  pokazać  się  na  Szeremietiewie  w  moim 

towarzystwie. 

Ich bezgraniczna uległość nieco mnie zdenerwowała, choć pomocy mi nie odmawiali. 

Gdy postanowiłem odwiedzić jeszcze kilku miejscowych adwokatów, Tamara, najbardziej w 

background image

naszych  rozmowach  sceptyczna,  zobowiązała  się  załatwić  mi  książkę  telefoniczną,  żebym 

mógł spisać adresy i telefony zespołów adwokackich. Poszukiwania zajęły jej trzy dni i, jak 

przyznała,  zakończyły  się  powodzeniem  tylko  dzięki  temu,  że  spotkała  przypadkiem 

znajomego ze studiów, który pracował w ministerstwie rybołówstwa. 

Idąc za radą Tamary, wybrałem te kancelarie, które miały swoje siedziby w okolicach 

słynnego hotelu National  i  na Krasnoj Presni.  Tamara uważała bowiem, że jeśli ktoś jest w 

stanie  załatwić  sobie  lokal  w  samym  centrum  miasta,  to  znaczy,  że  ma  znajomości  w 

odpowiednio wysokich sferach. A w moim przypadku jest to rzecz najważniejsza, a właściwie 

jedyna, jakiej mi potrzeba. 

Początek  pierwszej  wizyty  zdawał  się  tę  teorię  potwierdzać.  Przyjął  mnie  starszy 

wiekiem,  energiczny  adwokat,  który  swoim  sposobem  mówienia  wywoływał  wrażenie,  że 

najcięższe  nawet  sprawy  załatwia  nie  wychodząc  ze  swego  gabinetu.  Gdy  jednak 

przedstawiłem  mu  szczegóły,  których,  prawdę  mówiąc,  nie  było  za  wiele,  rozłożył  ręce  i 

stwierdził  z  rozczarowaniem,  że  przychodzę  do  niego  zbyt  wcześnie.  Należy  poczekać  na 

zaistnienie  jakiegokolwiek  pisma  oficjalnego.  Pozna  się  wówczas  nazwiska  sygnujących 

sprawę  urzędników,  a  tym  samym  ich  przełożonych.  Dopiero  wtedy,  w  zależności  od  ich 

rangi, będzie można wybrać odpowiednią taktykę działania. Podając mi rękę na pożegnanie, 

zalecił cierpliwość. 

Jeden  adres  wykreśliłem  z  karteczki  i  poszedłem  pod  następny.  Sekretarka  już  na 

wstępie  odniosła  się  do  mojej  sprawy  z  powątpiewaniem,  mówiąc,  że  nikt  w  jej  zespole 

specjalizacji  celnej  nie  posiada.  Adwokat,  który  akurat  przyszedł  do  pokoju  sekretarki  po 

łyżeczkę  do  herbaty,  potwierdził  jej  słowa  i  wyjaśnił,  że  przepisy  celne  zmieniają  się  tak 

często, iż żaden normalny prawnik nie jest w stanie za nimi nadążyć. 

Zresztą, gwoli ścisłości, adwokatura nie zajmuje się potyczkami obywateli z urzędami. 

Jeśli  zaś  chodzi  ozredagowanie  jakiejś  skargi,  to  powinienem  się  zwrócić  do  biura  pisania 

podań. 

Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, odwiedziłem  jeszcze jedną kancelarię. Adwokat, 

który  mnie  przyjął,  ku  mojemu  zdumieniu  zaczął  mnie  dogłębnie  wypytywać  o  szczegóły 

całej  sprawy.  Interesowała  go  marka  i  cena  komputera,  oraz  to,  czy  przywiozłem  go 

prywatnie, czy też służbowo. Pytał, czy posiadam zarejestrowaną firmę i czy zajmuje się ona 

tylko  importem,  czy  też  eksportem.  Ciekawiło  go  również,  jak  często  przyjeżdżam  do 

Moskwy  i  czy  jest  to  moja  pierwsza  tego  typu  sprawa.  Już  miałem  zamiar  mu  przerwać  i 

zapytać  ze  swej  strony,  jakiego  wywiadu  jest  agentem,  gdy  w  tej  właśnie  chwili,  kończąc 

litanię pytań, oświadczył, że nie jest agentem żadnego wywiadu. Pragnął  jedynie dokładnie 

background image

poznać  tło  i  okoliczności  mojej  sprawy,  która,  jego  zdaniem,  nie  kwalifikuje  się  do  porady 

prawnej,  a  jedynie  życiowej.  A  z  tego,  co  usłyszał,  wynika,  że  najlepiej  zrobię,  jeśli  przez 

nikogo nie zauważony polecę do Polski i jakiś czas tam pomieszkam. 

Nie mając wsparcia ze strony adwokatury, pojechałem następnego dnia do głównego 

urzędu ceł, żeby złożyć zażalenie na oddział celny lotniska Szeremietiewo, który dopuścił się 

wobec  mnie  czynów  niezrozumiałych,  a  do  tego  nie  reaguje  na  złożone  w  nim  zażalenie. 

Pracownica sekretariatu, po dokładnym zapoznaniu się z treścią mojej skargi, wiedząc już, że 

jestem  obcokrajowcem,  zapytała,  na  jaki  adres  przysłać  ewentualną  odpowiedź:  polski  czy 

rosyjski? Odparłem bez zastanowienia, że na rosyjski, bo tak przecież będzie szybciej. 

-  Oj,  widzę,  że  nie  poznaliście  jeszcze  dobrze  Rosji  -  zadumała  się  na  chwilę 

sekretarka. - Lepiej podajcie adres polski, to sprawa nabierze charakteru międzynarodowego i 

wtedy idziecie mogli liczyć na szybką odpowiedź. 

-  No  dobrze,  niech  tak  będzie,  jak  mówicie  -  odrzekłem  nieco  zmieszany  swoją 

naiwnością. 

Planowany  już  wcześniej  wyjazd  do  Polski  przełożyłem  o  dwa  dni,  gdyż  znajomi 

Rosjanie, poprzez innych swoich znajomych, umówili mnie na dwa spotkania z ludźmi, dla 

których ponoć nie było takiej sprawy na Szeremietiewie, jakiej nie mogliby załatwić. 

Pierwszy z nich wyznaczył mi spotkanie w tak okropnej spelunie, że zanim się z nim 

przywitałem,  wiedziałem  już,  że  nic  z  tego  nie  będzie.  Kiedy  więc  zaczął  od  tego,  że  ma 

brata,  który  służył  w  armii  z  pewnym  celnikiem,  zamówiłem  po  piwie  i  zmieniłem  temat. 

Porozmawialiśmy chwilę o ogólnym bałaganie, zapłaciłem rachunek i wróciłem do domu. 

Drugi  prezentował  się  z  daleka  jak  dyplomata,  ale  gdy  przyjrzałem  mu  się  bliżej, 

odniosłem  wrażenie,  że  garnitur  ma  z  teatralnej  wypożyczalni.  Z  pewnością  siebie 

zawodowca powiedział na wstępie, że odzyskanie komputera będzie mnie kosztowało połowę 

jego wartości, a zaliczka wynosi tysiąc dolarów. 

-  Nic  z  tego  -  odrzekłem  i  zaproponowałem  zrzutkę  po  dwa  dolary.  Wypiliśmy  po 

małej  wódce,  porozmawialiśmy  o  ogólnym  bałaganie,  a  na  pożegnanie  wymieniliśmy 

wizytówki. 

Następnego dnia, przez wszystkich zauważony, wsiadłem do samolotu i odleciałem do 

Warszawy.  Chyba  tydzień  później  znalazłem  w  skrzynce  pocztowej  list  ze  stemplem 

rosyjskiego  głównego  urzędu  ceł.  Rozdzierając  kopertę,  z  uśmiechem  wspomniałem  teorię 

sekretarki o wyższości adresu zagranicznego nad miejscowym. Mina mi jednak zrzedła, gdy 

przeczytałem zawartość. W jednym zdaniu informowano mnie uprzejmie, że moja skarga na 

oddział celny Szeremietiewo została przekazana do oddziału celnego Szeremietiewo. 

background image

Po następnych dziesięciu dniach ponownie znalazłem się na moskiewskim lotnisku i 

już w hali przylotów spotkałem znajomą celniczkę, która mnie uprzedziła, że nie mam po co 

iść do biura, ponieważ w mojej sprawie nic się nie zmieniło. 

Wbrew  wszystkiemu  wiadomość  ta  wcale  nie  wpłynęła  na  mnie  demobilizująco. 

Raczej  przeciwnie.  Jadąc  do  miasta,  doszedłem  do  wniosku,  że  tylko  częstymi  wizytami 

wywrę na urząd odpowiedni nacisk psychologiczny. I już następnego ranka zostałem niejako 

zmuszony wprowadzić ten plan w życie, gdyż dobrzy znajomi poprosili mnie o podwiezienie 

na lotnisko. 

Panie  z  sekretariatu  urzędu  celnego,  do  którego  niezwłocznie  zajrzałem, mówiąc  mi 

to, czego się spodziewałem, miały jednak jakieś niewyraźne miny. Wyglądały na zakłopotane, 

a ich wzrok był jakby współczujący. W końcu jedna z nich wzięła mnie na bok i poradziła, 

żebym  niepotrzebnie  nie  tracił  czasu  na  przyjazdy  tutaj,  gdyż  moją  sprawą  zajęła  się 

Pietrowka. 

Na dźwięk tego słowa natychmiast stanęło mi przed oczyma wszystko to, co mogłem 

sobie wyobrazić na podstawie rozmów z Rosjanami. Pietrowka to piekło, apokalipsa i koniec 

świata. To bezwzględna prokuratura, więzienie, najcięższe zbrodnie, lochy, dyby i wymyślne 

tortury. 

Szybko  się  jednak  opanowałem  i  mimo  tych  wszystkich,  prawidłowych,  skojarzeń 

postanowiłem, że na Pietrowkę również pojadę. 

Okazało  się,  że  nie  jest  to  żadne  ponure  gmaszysko,  ale  całkiem  przyjemnie 

wyglądający  pałacyk.  Przemknęła  mi  nawet  przez  głowę  myśl,  że  muszą  w  nim  pracować 

sami  dobrzy  ludzie.  Jednakże  już  na  przedpolu,  przy  bramie,  zatrzymał  mnie  dobrze 

uzbrojony strażnik,  wypytując obcesowo, kim jestem i  po co tu  przyszedłem. Odparłem,  że 

szukam  człowieka,  który  zajmuje  się  moją  sprawą,  a  sprawa  polega  na  przywiezieniu 

komputera.  Taka  odpowiedź  niezbyt  go  chyba  zadowoliła,  gdyż  zaczął  coś  niewyraźnie 

perorować, z czego zrozumiałem jedynie, że mam się wynosić, bo tutaj nie przychodzi się z 

wizytami towarzyskimi. Tutaj się jest wyłącznie wzywanym. 

-  W  takim  razie  poproszę  w  sekretariacie,  żeby  wysłano  mi  wezwanie  -  zagadnąłem 

pojednawczo, ale strażnik gwałtownie zastąpił mi drogę i omal nie doszło do przepychanki. 

Wobec przewagi jego uzbrojenia musiałem się wycofać. 

Dwa  dni  później,  mając  wolne  przedpołudnie,  pojechałem  na  lotnisko  i  zupełnie 

beznamiętnym  tonem  opowiedziałem  urzędniczkom  celnym,  że  byłem  na  Pietrowce,  ale  ze 

względów formalnych nie zostałem przyjęty. Widząc, że nie przestraszyłem się wizji tortur i 

nadal  wykazuję  się  uporem  i  determinacją,  urzędniczki  potraktowały  mnie  tym  razem  z 

background image

wyraźnymi  już  oznakami  sympatii.  Wręczyły  mi  papier  kancelaryjny,  posadziły  przy 

oddzielnym  stoliku,  zrobiły  herbatę  i  powiedziały,  żebym  wszystko  jeszcze  raz  dokładnie 

opisał. 

Napisałem  kilkanaście  stron,  odtwarzając  krok  po  kroku,  szczegół  po  szczególe, 

łącznie  z  tym,  że  celnik,  który  mnie  owego  feralnego  dnia  zatrzymał  przy  wejściu  do  hali 

ogólnej,  miał  przekrzywioną  czapkę,  rozpięte  guziki  i  znudzony  wyraz  twarzy.  W  części 

teoretycznoprawnej  pisałem,  że  pod  pojęciem  kontrabandy  o  dużych  rozmiarach  można  i 

należy  rozumieć  na  przykład  konwój  ciężarówek  wypełnionych  kamieniami  szlachetnymi, 

które  zamiast  przez  prawidłowo  oznaczone  przejście  graniczne,  próbują  się  przedostać 

bocznymi  ścieżkami,  a  jak  nie  ma  ścieżek,  to  pędzą  na  przełaj.  Na  dodatek  schwytani  w 

czasie  nocnego  odpoczynku  kierowcy  nie  mają  przy  sobie  żadnych  papierów  -  ani 

paszportów,  ani  tym  bardziej  faktur  z  odpowiednimi  pieczątkami.  I  to  jest  bez  wątpienia 

przestępstwo.  Natomiast  opisany  wcześniej  sposób  przywozu  jednego,  jak  najbardziej 

dozwolonego  komputera  należy  uznać  za  podręcznikowy  przykład  szacunku  dla  państwa  i 

prawa. 

Po wspólnym wysłuchaniu całości tego elaboratu, co zajęło dobre dwadzieścia minut, 

miłe  panie  urzędniczki  pochwaliły  moją  umiejętność  posługiwania  się  językiem  rosyjskim, 

jak  też  zwróciły  przychylną  uwagę  na  występujące  w  tekście  elementy  literatury 

przygodowej. Oświadczyły całkiem spontanicznie, że zrobią wszystko, aby ta moja nowelka 

nie  zaginęła  gdzieś  w  szufladach.  W  sympatycznej  atmosferze  uzgodniliśmy  na  koniec 

wizyty, że od czasu do czasu będę się dowiadywał, co słychać. 

I rzeczywiście tak było. Przez następne tygodnie co kilka dni, czy to przypadkiem, czy 

specjalnie, w każdej niemal wolnej chwili odwiedzałem sekretariat i wypytywałem o nowości. 

Pytałem też przy okazji o zdrowie, o zarobki i sytuację rodzinną, a jeśli wypadały imieniny 

którejś  z  pań,  przynosiłem  drobne  prezenty.  Pracownice  sekretariatu  rewanżowały  się, 

zaparzając  w  imbryku  herbatę,  częstując  mnie  herbatnikami  i  pozwalając  zapalić  przy  tym 

papierosa. W powracających rozmowach o komputerze rozumiały moje  zniecierpliwienie, a 

czasami nawet, wspólnie ze mną, bywały oburzone. Zdarzało się też, że czytały mi horoskopy 

z pism ilustrowanych i opowiadały swoje prorocze sny. 

Każde  jednak  spotkanie  kończyło  się  smutną  konstatacją,  że  nie  można  zrobić  nic 

innego, jak tylko czekać. 

Podczas jednej z takich wizyt spotkałem młodą i ładną Jugosłowiankę, która przyszła 

do urzędu w identycznej sprawie: też przyleciała samolotem, też miała ze sobą komputer i też 

zagadnął  ją  nudzący  się  celnik,  a  ona  uśmiechnęła  się  nazbyt  butnie.  Opowiedziałem  jej 

background image

szczegółowo  o  moich  doświadczeniach,  po  czym  wdaliśmy  się  w  miłą  pogawędkę,  bo 

dziewczyna  rzeczywiście  była  ładna.  Przy  pożegnaniu  wymieniliśmy  numery  telefonów, 

obiecując sobie spotkanie w razie konieczności. Zadzwoniła po kilku dniach, proponując mi 

spotkanie  z  prawnikiem,  którego  poleciła  jej  pracująca  w  ambasadzie  rodzina.  Okazało  się, 

wbrew  moim  przypuszczeniom,  że  nie  był  to  żaden  ustosunkowany  wyjadacz,  ale  zupełnie 

młody  człowiek,  który  dopiero  co  skończył  studia  i  praktykował  w  jakimś  zespole 

adwokackim.  Na  pierwszy  rzut  oka  było  więc  widać,  że  głównym  jego  atutem  jest  zapał. 

Zapytany  przeze  mnie  o  sposób,  w  jaki  zamierza  zabrać  się  do  sprawy,  odpowiedział  bez 

wahania, że najpierw wyśle kilka stanowczych listów do coraz to wyższych instancji. Gdy z 

powątpiewaniem  pokręciłem  głową,  zaczął  mnie  przekonywać,  ze  list  listowi  nierówny.  Na 

dowód swego twierdzenia wyjął z teczki papier firmowy, na którym zamierzał napisać swoje 

listy.  Rzeczywiście  budził  on  respekt.  Nazwa  zespołu  adwokackiego  wydrukowana  była 

wielką,  czarną  czcionką,  obok  widniały  odpowiednio  wytłuszczone  nazwiska  adwokatów, 

poprzedzone tytułami naukowymi, a sam papier był najprzedniejszego gatunku. 

Ponieważ  młody  ten  człowiek  okazał  się  niezwykle  sympatyczny,  a  zapytany  o 

honorarium,  wymienił  jakąś  nieznaczną  sumę,  zgodziłem  się,  żeby  występował  w  moim 

imieniu.  To  samo  uczyniła  zresztą  wcześniej  młoda  Jugosłowianka.  Zapisałem  mu  swoje 

adresy i telefony kontaktowe i życzyłem powodzenia. Wkrótce potem zaczęły się wakacje. 

Pod  koniec  sierpnia,  cztery  miesiące  po  nieszczęśliwym  incydencie  na  lotnisku,  na 

mój  warszawski  adres  przyszło  znane  mi  już  z  widzenia  pismo.  Informowano  w  nim,  że 

zostałem oczyszczony z zarzutu kontrabandy o dużych rozmiarach. W związku z powyższym 

skonfiskowany wcześniej sprzęt komputerowy podlega zwrotowi. Dwa zdania, bez podpisu, 

na  zwykłym  kawałku  papieru,  na  którym  ktoś  przystawił  pieczątkę  urzędu  celnego 

Szeremietiewo. 

Gdy na początku września wylądowałem w Moskwie, pierwsze swe kroki, jak zwykle, 

skierowałem  do  pokoju  znajomych  celniczek.  Tym  razem  jednak  po  to,  aby  podzielić  się 

dobrą  nowiną.  Kupiłem  kwiaty,  a  panie,  szczerze  uradowane,  zaraz  przygotowały  herbatę  i 

ciasteczka. W radosnej atmosferze wspominaliśmy wspólnie przebytą drogę, podkreślając co 

rusz, że nikt z naszego grona ani przez chwilę nie wątpił w szczęśliwe zakończenie. Trwało to 

wszystko chyba z godzinę, po czym udałem się do przechowalni po odbiór swojego wielkiego 

pudła. 

Dyżurujący celnik po przeczytaniu pisma poprosił o wszystkie możliwe dokumenty i 

skrupulatnie  je  przeglądał,  po  czym  udał  się  na  zaplecze.  Wyszedł  po  pięciu  minutach, 

mówiąc, że sprawa jeszcze trochę potrwa. Po półgodzinie wyszło  dwóch  innych  celników i 

background image

jeden  z  nich,  patrząc  na  mnie  stalowym  wzrokiem,  oświadczył,  że  komputer  mogę  odebrać 

tylko  pod  warunkiem,  że  wraz  z  nim  odlecę  natychmiast  do  Polski  albo  dokądkolwiek  za 

granicę. Nie czekając na moją odpowiedź, zapytał konkretnie: 

- Bierzesz go więc, czy nie bierzesz? 

W  tej  krótkiej  chwili  musiałem  zrozumieć,  że  wszelkie  dywagacje  o  legalności  nie 

mają  najmniejszego  sensu.  Zostałem  oczyszczony  z  zarzutu  kontrabandy  i  miałem 

niepowtarzalną szansę odzyskać swoją własność. Po sekundzie wahania zwróciłem więc tylko 

uwagę, że z braku pieniędzy wolałbym pojechać pociągiem. 

- Tu przyleciałeś, stąd odlecisz - padła równie konkretna odpowiedź. 

Kiedy pod wieczór wylądowałem w Warszawie, nie pojechałem nawet do domu, ale 

prosto  na  dworzec  kolejowy  i  wsiadłem,  wraz  z  wielkim  pudłem,  do  pierwszego  pociągu 

jadącego  do  Moskwy.  Po  dwudziestu  czterech  godzinach,  przez  nikogo  nie  niepokojony, 

dotarłem do swojego moskiewskiego mieszkania. 

Rankiem zadzwoniłem do znajomych zajmujących się zindywidualizowanym handlem 

komputerami. Niestety, w międzyczasie ewolucja komputerowa uczyniła niejeden, ale chyba 

z  pięć  kroków  w  rozwoju,  więc  zawartość  mojego  pudła  staniała,  rzekłbym,  w  sposób 

znaczny. 

Trudno  powiedzieć,  ile  straciłem  na  całej  tej  transakcji,  bo  musiałbym  przecież 

doliczyć  wszystkie  koszty  dodatkowe.  A  gdyby  nawet  znalazł  się  taki  rachmistrz,  który 

potrafiłby  je  zliczyć,  to  zażyczyłby  sobie  z  pewnością  jakiegoś  niebotycznego  honorarium. 

Wolałem więc poprzestać na konstatacji, że handel komputerami nie jest zbyt opłacalny, gdyż 

za szybko się one rozwijają. 

Spotykając  później  znajomych  Rosjan,  którzy  moją  walkę  o  komputer  uważali  za 

szaleństwo, z pewną satysfakcją opowiadałem im o zakończeniu sprawy. Do niczego ich to 

jednak nie przekonało. Uważali po prostu, że odzyskałem swój komputer tylko dzięki temu, 

że trafiłem na prawnika, który był zbyt młody, żeby wiedzieć, iż z urzędem celnym nigdy się 

nie wygra. 

Kawior 

Różne pretensje mogą mieć Rosjanie do Napoleona Bonapartego, ale jedno muszą mu 

przyznać  -  to  właśnie  dzięki  jego  krwawej  kampanii  moskiewskiej  kawior  pojawił  się  na 

europejskich stołach. 

Można  się  bowiem  domyślać,  że  wypytywani  po  powrocie  o  wojenne  wrażenia 

francuscy generałowie, jak wszyscy Francuzi po długiej podróży, koncentrowali się w swych 

salonowych  opowieściach  na  częstotliwości  i  jakości  posiłków,  które  przyszło  im  w  Rosji 

background image

spożywać.  Gdyby  wojnę  wygrali,  ich  opowieści  niewątpliwie  byłyby  pełne  wyższości  i 

lekceważenia.  Jednakże  w  sytuacji,  gdy  jakiekolwiek  wzmianki  o  własnych  talentach 

taktycznowojskowych  musiały  zabrzmieć  groteskowo,  tym  bardziej  i  w  dwójnasób  skupiać 

się musieli na sprawach gastronomicznych. 

Kawior,  na  który  natknęli  się  w  Rosji,  został  więc  wyniesiony  pod  niebiosa  tak 

gorliwie  i  tak  przekonywająco,  że  po  pewnym  czasie  mogło  się  wydawać,  iż  moskiewska 

wyprawa,  choć  nie  przyniosła  zdobyczy  terytorialnych,  to  na  pewno  dokonała  epokowego 

odkrycia,  jeśli  idzie  o  wrażenia  smakowe.  Niedowiarkom  opowiadano  prawdopodobnie  o 

samym Napoleonie, który podczas kolacji po jakiejś tam bitwie skosztował kawior osobiście i 

na oczach wszystkich poprosił najpierw o repetę, a potem o kilka porcji na wynos. Musiało to 

wszystko  brzmieć  wiarygodnie,  bo  wychwalanie  kawioru  stało  się  wkrótce  dla  Francuzów 

niemal patriotycznym obowiązkiem. Krążyły plotki, anegdoty i różne niestworzone historie. 

W  kwiecistych  oracjach  posuwano  się  nawet  do  przyrównywania  kawioru  do  eliksiru 

młodości  i  cudownego  lekarstwa  na  wszystko.  Przekazywane  z  salonu  do  salonu  coraz  to 

bardziej upiększane wieści przerodziły się niepostrzeżenie w falę rusofilstwa, która, emanując 

z Paryża, ogarniała kolejne europejskie dwory, pozostając w nich na wiele lat, a w niektórych 

nawet do dzisiaj. 

Sprawy zaszły tak daleko, że nawet znacznie później każdego, kto próbował twierdzić, 

że  równie  dobry  jest  kawior  z  innych,  nierosyjskich  ryb,  uznawano  za  wroga  Francji  i 

Francuzów.  Takie  twierdzenie  zawsze  bowiem  będzie  równoznaczne  z  podaniem  w 

wątpliwość  nie  tylko  sensu  napoleońskiej  wyprawy,  ale  przede  wszystkim  niezbywalnego 

prawa  Francuzów  do  rozstrzygania,  co  jest,  a  co  nie  jest  godne  podniebienia  białego 

człowieka.  Tak  więc,  w  imię  zachowania  przyjaznych  stosunków  z  Francją,  przyjęto 

definitywnie i raz na zawsze, że najlepszy jest kawior rosyjski. 

Wypada zaznaczyć, że od samego początku całe to uwielbienie dla kawioru podszyte 

było,  jak  to  u  Francuzów,  odrobiną  hipokryzji.  Na  publiczne  jego  zachwalanie  można  było 

sobie pozwolić tylko dlatego, że w żaden sposób nie zagrażał on głębokiemu przeświadczeniu 

o absolutnej najlepszości francuskiej kuchni. 

Cóż to bowiem jest kawior? Jest to, jakkolwiek patrzeć, zwykła, surowa ikra i fakt, że 

pochodzi od dziwnej i rzadkiej ryby zwanej bieługą, niczego tu nie zmienia. Można go podać 

co  najwyżej  jako  przystawkę,  przekąskę,  hors  d’oeuvre,  ale  w  żadnym  wypadku  nie  jest  to 

danie, nie mówiąc już o potrawie. Nie ma w kawiorze żadnej głębokiej myśli kulinarnej, nie 

widać  w  nim  ani  cywilizacji,  ani  wielowiekowej  tradycji  kucharskich  mistrzów. 

Nieprzypadkowo mówiło się o kawiorze i tylko o kawiorze, ale nigdy nie wspominało się w 

background image

związku z nim  rosyjskiej kuchni. Nazywano go smakołykiem, rarytasem czy wniebowziętą 

pysznością,  ale  na  pewno  nie  arcydziełem  sztuki  kucharskiej.  I  im  bardziej  zdawano  sobie 

sprawę,  że  jest  i  pozostanie  najznakomitszym,  ale  tylko  dodatkiem,  tym  namiętniej  go 

adorowano. Spełniał zresztą wszystkie wymogi idealnego obiektu pożądania - było go mało, 

był bardzo drogi i pochodził z kraju, którego się wszyscy bali. I, prawdę mówiąc, nic się w tej 

materii przez dwa stulecia nie zmieniło. 

Nie ma dzisiaj takiej możliwości, żeby jakikolwiek obcokrajowiec, nawet najbardziej 

nieobyty  kulinarnie,  przyjeżdżając  do  Rosji,  nie  dowiedział  się  o  istnieniu  kawioru.  Nawet 

jeśli  nie  zamieszka  w  hotelu,  nie  pójdzie  ani  razu  do  restauracji,  nie  wejdzie  do  żadnego 

sklepu spożywczego i w ogóle do nikogo się nie odezwie, bo przyjechał tylko popatrzeć, to i 

tak o kawiorze w końcu się dowie. Jadąc bowiem z powrotem, zostanie wypytany na granicy 

o  cztery  sprawy:  broń,  narkotyki,  złoto  i  kawior.  Przypuszczalnie  zacznie  się  w  tym 

momencie  zastanawiać,  jakaż  to  cecha  wspólna  łączy  te  przedmioty,  ale  widząc  stalowy 

wzrok  celnika,  zrozumie,  że  na  pewno  za  wszystkie  grozi  taka  sama  kara.  I  właśnie  takie 

skojarzenie okaże się najbardziej trwałym. 

Od  tej  pory,  gdziekolwiek  zostanie  poczęstowany  choćby  szczyptą  kawioru  -  na 

bankiecie  czy  na  imieninach  u  teściowej  -  będzie  miał  wrażenie,  że  zjada  coś  bardzo 

ważnego.  I  niejako  automatycznie  przyrówna  w  myślach  teściową  do  przemytnika 

narkotyków,  handlarza  bronią  albo  podejrzanego  jubilera.  A  jeśli  nawet  te  porównania  nie 

wypadną  zbyt  przekonywająco,  to  przynajmniej  pomyśli,  że  albo  utrzymuje  ona  intymne 

kontakty z rosyjskimi władzami, albo po prostu przechytrzyła celników, co w jej przypadku 

będzie akurat najbardziej prawdopodobne. 

Owyjątkowym znaczeniu kawioru dowie się też, chcąc nie chcąc, każdy, kto interesuje 

się  sytuacją  geopolityczną  Rosji.  Wystarczy,  że  włączy  telewizor  i  trafi,  o  co  nietrudno,  na 

relację z jakiejś wojny, którą prowadzi aktualnie Rosja na swoich południowych granicach. Z 

całą  pewnością  usłyszy,  że  przeróżni  rebelianci  i  bandyci,  wykorzystując  zamieszanie, 

przemycają  nie  tylko  paliwo,  karabiny  i  rakiety  samosterujące,  co  zresztą  zrozumiałe,  ale 

również i kawior. Zwykły telewidz zareaguje na wiadomość o kawiorze jedynie wzruszeniem 

ramion,  bo  czegóż  to  się  dzisiaj  nie  przemyca.  Natomiast  telewidz  wnikliwy  zada  sobie 

natychmiast pytanie fundamentalne: a skąd go biorą, skoro go nigdzie nie ma? 

W  czasach,  gdy  jako  organizator  jeździłem  z  polskimi  artystami  do  Związku 

Radzieckiego, często zwracano się do mnie z prośbą o załatwienie choćby kilku niewielkich 

puszek  kawioru.  Prosili  o  to  przeważnie  artyści  już  dojrzali,  którzy  wiedzieli,  co  dobre,  bo 

raczej nie zespoły młodzieżowe, które aluzyjnie kontestowały wszystko, na czym świat stoi, 

background image

więc również i kawior. 

Ponieważ  w  sklepach  taki  produkt  w  ogóle  nie  występował,  a  w  hotelowych 

restauracjach  nie  sprzedawano  go  na  wynos  i  głupio  było  zgarniać  go  z  półmisków  do 

torebek,  ostatnią  nadzieję  pokładali  artyści  w  drodze  służbowej.  Komsomolscy 

współorganizatorzy,  którym  te  prośby  przekazywałem,  twierdzili  jednak,  że  nic  się  nie  da 

załatwić, gdyż szefostwo restauracji zajmuje w tej sprawie pryncypialne, zgodne z przepisami 

stanowisko.  Informowani  o  tym  artyści  nie  od  razu  ustępowali.  Niektórzy,  świadomi  swej 

rangi  artystycznej,  sugerowali,  żeby  zwrócić  się  do  wyższych  instancji,  powołując  się  przy 

tym na fakt, że są pokazywani w radzieckiej telewizji. Jednakże i taka argumentacja niewiele 

pomagała. Komsomolcy odpowiadali na drugi dzień, że jeśli ktoś tak bardzo pragnie zabrać 

kawior  ze  sobą,  to  winien  w  tej  sprawie  złożyć  podanie.  W  przypadku  pozytywnej 

odpowiedzi  otrzyma  stosowne  zaświadczenie,  zezwalające  na  wywóz  za  granicę.  Niektórzy 

byli  nawet  skłonni  tak  uczynić,  ale  gdy  dowiadywali  się,  że  cała  procedura  potrwa  kilka 

tygodni,  a  cena  eksportowa  będzie  sto  razy  wyższa  od  restauracyjnej,  a  do  tego  płatna  w 

dewizach, w końcu rezygnowali. 

Nie  znaczy  to  wcale,  że  nigdy  kawioru  nie  wywozili.  Owszem,  co  bardziej  zaradni 

artyści załatwiali go sobie jakoś w bufecie, a artystki, jak zawsze kokieteryjne, dostawały go 

w  prezencie  od  wysokich  rangą  wielbicieli.  Z  przewiezieniem  zaś  kawioru  przez  granicę 

kłopotów  żadnych  nie  mieli,  bo  w  owym  czasie  pociągi  z  artystami  to  były  pociągi  pod 

specjalnym, dobrotliwym nadzorem. 

Najwięcej  kawioru  przewozili  jednak  w  tamtych  czasach  sportowcy,  którzy  równie 

masowo  odwiedzali  Związek  Radziecki.  Nie  musieli  oni,  jak  artyści,  uciekać  się  do 

salonowych podstępów, w których zresztą nigdy artystom by nie dorównali. Mogli natomiast 

zupełnie  otwarcie  dać  do  zrozumienia  swoim  radzieckim  partnerom,  że  niedostarczenie  im 

odpowiedniej ilości kawioru będzie równoznaczne z ciężkim naruszeniem zasad szlachetnego 

współzawodnictwa. 

Kawior bowiem, oprócz tego, że jest niezwykle pożądanym salonowym ozdobnikiem, 

jest  również  najczystszą,  najbardziej  naturalną  i  skondensowaną  postacią  protein.  Uważano 

zresztą wtedy, że sukcesy radzieckich sportowców wynikają głównie z faktu, że kawior jest 

stałym  dodatkiem  do  ich  posiłków,  a  byli  i  tacy,  którzy  twierdzili,  że  codziennym  daniem 

głównym. Musiało być w tym sporo prawdy, bo nawet chorobliwie ambitne, a zaprzyjaźnione 

Niemcy Wschodnie nie mogły liczyć na żadne stałe jego dostawy i zmuszone były aplikować 

swym sportowcom jakieś cudowne preparaty farmakologiczne, które przemieniały kobiety w 

monstra. 

background image

Co  innego  jednak  stałe  dostawy,  a  co  innego  kilka  puszek  wręczonych  w  czasie 

jakichś  zawodów.  Na  to  Rosjanie  chętnie  się  godzili,  bo  takie  prezenty  od  razu  poprawiały 

atmosferę wśród bratnich sportowców, a i tak rzadko który obdarowany przeznaczał kawior 

do  konsumpcji  własnej.  Większość  wybierała  wariant  dalszej  odsprzedaży  z  bardzo 

godziwym zyskiem. Zresztą, nawet sportowcy czuli, że kawioru nie powinno się tak po prostu 

zjadać.  Kawior  można  skosztować,  należy  się  nim  delektować,  ale  raczej  nie  wypada 

smarować nim chleba jak marmoladą i wchłaniać samotnie na śniadanie. Kawior zjedzony w 

pojedynkę to kawior stracony - mawiają salonowi bywalcy. 

Na początku lat dziewięćdziesiątych, a więc w latach przełomu, już jako indywidualny 

osobnik często przemieszkiwałem w moskiewskim hotelu Rasija - największym w mieście i 

centralnie położonym. 

Traf chciał, że kwaterowali w nim również deputowani ludowi, którzy przyjeżdżali na 

obrady  rosyjskiego  parlamentu.  Ponad  dwa  tysiące  ludzi  ze  wszystkich  zakątków  Rosji, 

którzy,  zajmując  kilka  pięter,  tworzyli  tymczasowe,  dobrze  zaopatrzone  miasteczko. 

Podziemne  hotelowe  magazyny  wypełniały  się  na  czas  ich  pobytu  odpowiednią  ilością 

paczkowanych i butelkowanych artykułów spożywczych najwyższej jakości, które mogli oni 

wykupywać po znacznie obniżonych cenach albo, jako deputaty, odbierać za darmo. 

Taka,  a  nie  inna  ilość  dóbr  przypadająca  na  głowę  deputowanego  była  ulubionym 

tematem komentarzy hotelowej obsługi. Recepcjoniści mówili, że zależy ona bezpośrednio od 

liczby  dni  przewidywanych  na  każdą  sesję.  Pokojówki  skłonne  były  twierdzić,  że  zależy 

bardziej  od  ilości,  a  bufetowe,  że  od  ważności  ustaw,  które  są  akurat  do  uchwalenia. 

Natomiast kelnerzy niezmiennie powtarzali, że ilość darmowych dóbr zależy od popularności 

imienin, jakie w tym czasie wypadają. 

Tak  czy  owak,  cała  hotelowa  obsługa,  niczym  wielka  rodzina,  z  nadziejami 

wyczekiwała końca każdej sesji. Nie dlatego jednak, że miała w tym okresie nadmiar roboty, 

ale  dlatego,  że  w  magazynach  zawsze  coś  po  deputowanych  pozostawało.  Im  bliższe  miał 

ktoś  związki  pracownicze  z  magazynami,  tym  większe  żywił  nadzieje.  A  nie  były  to,  jak 

mogłoby  się  wydawać,  jakieś  mizerne  resztki  po  tych,  którzy  nie  przyjechali,  czy  też  nie 

zdążyli swych przydziałów odebrać. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Bardzo wielu 

deputowanych, zwłaszcza tych z dalekich stron, w ogóle swoich deputatów nie odbierało, bo 

uważali,  że  to  nie  wypada,  że  jakoś  głupio  objadać  się  darmowym  kawiorem,  jeśli  jest  się 

wybranym przez lud, który klepie biedę. 

Oczywiście  po  wyjeździe  deputowanych  nie  było  żadnego  dzikiego  rozkradania 

magazynów; jakieś rozliczenia z pewnością prowadzono, choć wiadomo, że w takiej sytuacji 

background image

tylko  święty  nie  uszczknąłby  czegoś  dla  siebie.  Ilość  przejętych  dóbr  najlepiej  można  było 

ocenić po łatwości nawiązania rozmowy w sprawie okazyjnego kupna kilku puszek kawioru. 

A jeśli żniwa były rzeczywiście obfite, to samemu było się w tej sprawie zagadywanym. 

Celowały  w  tym  zwłaszcza  panie  etażowe  -  kobiety  zawsze  otyłe  i  zawsze  po 

czterdziestce,  które  na  wszystkich  piętrach  w  strategicznych  punktach  widokowych  miały 

swoje pulpity, skąd obserwowały, kto, gdzie, z kim i o której wraca albo wychodzi z pokoju. 

Doświadczeni goście traktowali te punkty obserwacyjne jako półtajne półbarki, w których o 

każdej porze można załatwić jakąś wypitkę i drobną zakąskę. 

Gdy  nastał  czas  przełomu  i  etażowe  postanowiły  przeskoczyć  na  drugą  stronę 

barykady, starały się stworzyć wrażenie, że zawsze zajmowały się tylko i wyłącznie sprawami 

gastronomii.  Ta  zmiana  wizerunku  była  im  niezwykle  potrzebna,  gdyż  za  wszelką  cenę 

chciały  się  znaleźć  w  awangardzie  powszechnej  prywatyzacji.  W  ich  przypadku  miała  ona 

polegać na przekształceniu półbarków w barki stuprocentowe. I trzeba przyznać, że dopięły 

swego. 

Tymczasem  jednak  nie  przestawały  lustrować  korytarzy,  choć  czyniły  to  już,  rzec 

można, na pół gwizdka. Część swych spostrzeżeń przekazywały pewnie przełożonym, ale te 

najważniejsze  zaczęły  wykorzystywać  do  własnych  celów  marketingowych.  W  sprawie 

kawioru mogły się zwracać do takiego człowieka jak ja, gdyż z pobieżnych nawet obserwacji 

wynikało,  że  nie  jestem  członkiem  żadnej  oficjalnej  delegacji  i  nie  kręcą  się  wokół  mnie 

przedstawiciele  Komsomołu  czy  czegoś  podobnego,  którzy  mogliby  myśleć  po  staremu  i 

zaszkodzić  ich  tajnym  przygotowaniom  prywatyzacyjnym.  A  ja,  cóż?  Kupując  od  nich  od 

czasu do czasu trochę kawioru, utwierdzałem je w przekonaniu o opłacalności ich przemiany 

duchowej. 

Jeśli wiozłem ze sobą do Polski dwie półkilogramowe puszki i rosyjscy celnicy mi je 

zarekwirowali,  to  mówiłem  sobie:  trudno,  jakoś  przeboleję.  Gdy  jednak  zdarzyło  się,  że 

zabrali mi dziesięć takich puszek, a przy tym dość obcesowo mnie potraktowali, to z czystej 

chęci  odwetu  postanowiłem  następnym  razem  przewieźć  piętnaście.  Udało  mi  się  to  raz  i 

drugi,  i  już  prawie  moja  żądza  zemsty  została  zaspokojona,  gdy  za  trzecim  razem  znowu 

zabrali  mi  wszystkie.  Nie  mogłem  tego  puścić  płazem  i  w  kolejną  podróż  wziąłem  ze sobą 

dwadzieścia puszek. I znowu, raz mi się udało, a raz sprytniejsi okazali się celnicy. 

Po jakimś czasie zauważyłem,  że niezależnie od stanu rywalizacji z celnikami, ilość 

puszek w mojej lodówce wyraźnie przekroczyła moje możliwości bankietowe. Niejako więc z 

konieczności musiałem pomyśleć o ich korzystnej sprzedaży. 

Najlepszą  cenę  spośród  wszystkich  znajomych  zaproponowała  mi  Gerda,  która 

background image

prowadziła bufet w Deutsche Opera w zachodniej części Berlina. Serwowała w nim kanapki 

kawiorowe  o  wymiarach  centymetr  na  centymetr  i  ciągle  narzekała  na  brak  surowca,  przy 

czym nie chodziło jej o pieczywo. 

Nie  tylko  więc  wyraziła  chęć  wykupienia  wszystkich  moich  zapasów,  ale  też 

domagała  się  stałości  i  wierności  w  przyszłych  dostawach.  Z  obliczeń  wynikało,  że  jeśli 

nawet trzy razy celnicy wszystko mi zabiorą, ale uda się za czwartym, to całe przedsięwzięcie 

i  tak  będzie  wysoce  opłacalne.  I  nie  byłbym  chyba  normalnym  facetem,  gdybym  nie  zadał 

sobie w tym momencie pytania dodatkowego: a co będzie, jeśli uda mi się za każdym razem? 

Ponieważ  Gerda  była  dziewczyną  niezwykle  miłą  i  sympatyczną,  uznałem  za  swój 

obowiązek  dostarczać  jej  choćby  po  kilka  puszek,  ilekroć  udawałem  się  do  Berlina. 

Przypuszczam, że miała jeszcze kilku podróżujących do Rosji znajomych o równym mojemu 

poczuciu obowiązku, gdyż po dwóch sezonach operowych pochwaliła się, że właśnie kupiła 

sobie połowę niewielkiej wyspy na Karaibach. I nie byłaby normalną kobietą, gdyby się przy 

tym nie rozmarzyła, jaki to świat byłby piękny, gdyby tak mogła pojechać do Rosji i wykupić 

cały tamtejszy kawior. 

No właśnie - pomyślałem sobie wtedy na stronie - a ile tak właściwie mogłoby tego 

być? 

Tak  mnie  to  pytanie  nurtowało,  że  będąc  w  Moskwie,  zaszedłem  do  biblioteki 

miejskiej  z  zamiarem  przewertowania  rocznika  statystycznego.  Okazało  się,  że  nie  jest  to 

wydawnictwo  ogólnie  dostępne,  i  odesłano  mnie  do  bibliotek  uczelnianych.  Tam  z  kolei 

poproszono  mnie  najpierw  o  legitymację  studencką,  a  po  chwili,  gdy  już  przyjrzano  mi  się 

dokładniej,  zapytano  o  stopień  naukowy  i  temat  przygotowywanej  pracy,  po  czym,  rzecz 

jasna,  odprawiono  mnie  z  kwitkiem.  Dopiero  w  urzędzie  statystycznym  natrafiłem  na 

sprzątaczkę,  która  widząc  moją  zafrasowaną  minę,  zlitowała  się  i  poszła  do  najbliższego 

pokoju, skąd przyniosła mi rocznik sprzed trzech lat, ale zawsze. 

Trud,  który  sobie  zadałem,  okazał  się  jednak  daremny.  Nie  znalazłem  ani  słowa  o 

kawiorze, nie było też nic o połowach ani bieługi, ani siewrugi, z których kawior jest ponoć 

najlepszy.  Mogłem  z  tego  wszystkiego  wysnuć  tylko  dwa  wnioski:  albo  kawior  ma  dla 

rosyjskiej gospodarki tak małe znaczenie, że nie warto o nim pisać, albo jego znaczenie jest 

tak duże, że nie należy o nim pisać. 

Będąc  jakiś  czas  później  na  kolacji  u  wszechstronnie  oczytanych  znajomych, 

zobaczyłem na półce encyklopedię i od razu coś mnie tknęło. Pod hasłem „kawior” znalazłem 

co  prawda  tylko  definicję,  pod  hasłem  „bieługa”  informacje  ściśle  ichtiologiczne,  ale  przy 

słowie „siewruga” podawano, że roczny jej połów wynosi jeden milion ton. 

background image

Przy skromnym założeniu, że jedna tona to dziesięć ryb, a każda z nich w szczytowym 

okresie  nosi  w  sobie  dziesięć  kilogramów  ikry,  wychodziło  sto  milionów  kilogramów 

kawioru. No, powiedzmy, dziewięćdziesiąt. Takiej ilości na pewno nie byliby w stanie zjeść 

wszyscy  deputowani,  sportowcy  i  goście  hotelowi  razem  wzięci,  nawet  gdyby  żywili  się 

wyłącznie kawiorem. A przecież pozostawała jeszcze bieługa i zwykłe jesiotry. Pomyślałem 

oczywiście i o eksporcie, ale gdy szybko zsumowałem w pamięci wszystkie ilości kawioru, 

które widywałem na stołach, jeżdżąc po świecie, ciągle było mało. Coś w tym wszystkim się 

nie  zgadzało.  Gdzieś  ten  kawior  musiał  znikać.  Któregoś  niedzielnego  poranka  do  mojego 

świeżo wynajętego moskiewskiego mieszkania zadzwonił znajomy pianista Fiodor i zaprosił 

mnie na niezwykle ciekawą, jego zdaniem, imprezę. Mając w perspektywie wolny wieczór, 

wyraziłem zgodę, ale Fiodor zaraz mi wyjaśnił, że mam przyjechać natychmiast, bo impreza 

już się rozpoczęła. Goląc się, z uznaniem myślałem o Fiodorze, który mimo lekceważącego 

stosunku swego środowiska do wszelkiego rodzaju chałtur, nie wahał się grywać na festynach 

dla dzieci. No bo cóż innego mogłoby to być w niedzielny poranek? 

Pod  wskazanym  adresem  nie  było  jednak  żadnego  parku,  ale  stał  solidny  gmach 

związków  zawodowych.  Gdy  przy  wejściu  powołałem  się  na  Fiodora,  skierowano  mnie  do 

sali  konferencyjnej.  Już  z  daleka  usłyszałem  szum  i  gwar,  a  gdy  wszedłem  do  środka, 

zobaczyłem  tłum  może  dwustu,  może  trzystu  starszych  i  bardzo  starych  panów,  których 

zachowanie  wskazywało,  że  odbywa  się  tu  regularny  piknik,  tyle  że  pod  dachem.  Jedzono, 

pito i krążono po sali, a wszystkiemu towarzyszył nieopisany harmider i jeszcze głośniejsza 

muzyka.  Co  bardziej  podchmieleni  staruszkowie  tańczyli  solo  na  parkiecie,  a  ich  występy 

wzbudzały salwy śmiechu i oklasków. Z różnych stron słychać było gromkie toasty i równie 

gromkie  złorzeczenia.  Gdy  dotarłem  w  końcu  do  podestu  dla  muzyków,  Fiodor,  nie 

przerywając grania, zdołał mi tylko krzyknąć, że to święto armii i kombatanci ucztują. 

Po  półgodzinie  konferansjer  zarządził  antrakt,  ponieważ  kelnerki  zaczęły  właśnie 

roznosić w wiadrach gorące kotlety. Fiodor, który poczuł się moim przewodnikiem, od razu 

zaznaczył,  że  nie  są  to  zwyczajne  wiadra,  ale  wiadra  specjalne.  Usiedliśmy  przy  jakimś 

wolnym  stoliku,  ale  o  wyjaśnianiu  dalszych  niuansów  nie  mogło  być  mowy,  gdyż  mimo 

gorącego  posiłku,  trwało  nieustanne  krążenie  i  zagadywanie.  Podchodzono  do  nas  z 

butelkami,  napełniano  nam  kieliszki  i  ostrzegano,  jako  młodych  ludzi,  przed  różnymi 

wrogami Rosji, którzy na razie tylko udają, że są przyjaciółmi. Siwiuteńki staruszek odradzał 

nam  ze swej  strony kontakty z tymi, którzy siedzą pod oknem,  bo w czterdziestym  trzecim 

byli oni żandarmami i za byle co pakowali swoich własnych kolegów do tiurmy. Inny krewki 

kombatant  próbował  nam  wytłumaczyć  w  kilku  słowach,  na  czym  polega  potęga  rosyjskiej 

background image

armii, ale jakoś nie bardzo mógł się wysłowić, więc w końcu zakrzyknął tylko: hurrraaa! 

Rozglądając się w wolnej chwili po sali, spostrzegłem, że niemal na każdym stoliku, 

wśród butelek i jadła, leżą nienaruszone, dobrze mi znane puszki kawioru. Zdziwiony moim 

zdziwieniem  Fiodor  wyjaśnił,  że  nie  ma  w  tym  nic  dziwnego,  bo  tak  było  zawsze.  We 

wszystkie  święta  państwowe  kombatanci  udają  się  do  specjalnych  magazynów,  w  których 

mogą wykupić po normalnej cenie półkilogramową puszkę kawioru. Narzekają zresztą teraz 

na podle czasy, bo jeszcze kilka lat temu mogli kupić puszkę kilogramową. 

Uzmysłowiłem  sobie  w  tym  momencie,  że  tak  naprawdę  to  nie  mam  pojęcia,  co  to 

znaczy normalna cena kawioru, bo też nigdy jeszcze normalnie go nie kupiłem. Sięgnąłem po 

najbliższą puszkę i zobaczyłem wytłoczony na wieczku napis: cena pięć rubli. Równało się to 

wtedy paczce dobrych papierosów. Zagadnięty w tej sprawie staruszek odrzekł, że nie ma tu 

żadnej pomyłki, i wyraził zachwyt, że w Rosji taki rarytas tak mało kosztuje, bo pewnie gdzie 

indziej  musiałby  zapłacić  jakieś  krocie.  Potwierdziłem  to  przypuszczenie  i  powiedziałem 

staruszkowi, że chciałbym mieć pamiątkę z tego spotkania, więc proponuję mu za tę puszkę 

sto  rubli.  Dodałem  też,  że  wytłoczona  na  niej  cena  posłuży  mi  jako  dowód  wobec  tych 

wszystkich cudzoziemców, którzy nie dowierzają, że w Rosji jest tak tanio. Staruszek zgodził 

się bez wahania. 

Wracając do domu, mogłem zrobić podsumowanie. Kombatantów jest w Rosji może 

pięć, może dziesięć milionów i liczba ta powinna być stała, bo jedni umierają ze starości, ale 

coraz to nowi wracają z wojen. Oprócz święta armii jest jeszcze dzień zwycięstwa i rocznica 

rewolucji. Jakkolwiek liczyć, wychodzi kilkadziesiąt milionów kilogramów kawioru rocznie. 

Brakujące ogniwo zostało tym samym odnalezione, a wnioski teoretyczne nasuwały się same. 

Po pierwsze, kawior dla jednych jest taki drogi, bo dla drugich jest taki tani. Po drugie, 

kawioru  byłoby  więcej,  gdyby  Rosja  w  końcu  przestała  prowadzić  wojny.  I  po  trzecie, 

kawioru byłoby jeszcze więcej, gdyby zniesiono w Rosji święta państwowe. 

Uznałem, że nie wolno tego dorobku teoretycznego zaprzepaścić i warto go choćby w 

niewielkim  stopniu  wykorzystać  w  praktyce.  Kawioru  jest  bowiem  mnóstwo,  trzeba  tylko 

znaleźć  się  w  tej  grupie,  dla  której  jest  on  tani.  Ponieważ  nie  miałem  szans  zostać 

kombatantem,  więc  postanowiłem  napisać  list  handlowy  do  największej  fabryki  kawioru,  o 

której  wiedziałem  tylko  tyle,  że  znajduje  się  w  Astrachaniu,  nad  Morzem  Kaspijskim. 

Wolnorynkowe reformy gospodarcze szły już w Rosji pełną parą, więc wydawało mi się, że 

taki list będzie rzeczą zupełnie naturalną. 

Ustalenie pełnej nazwy fabryki i jej dokładnego adresu, mimo kilkudniowych starań, 

okazało  się  niemożliwe.  Dzwoniłem  do  różnych  kompetentnych  urzędów  i  ministerstw,  ale 

background image

wszędzie  zasłaniano  się  niewiedzą,  żądano  pisemnego  uzasadnienia  albo  oznajmiano  po 

prostu,  że  to  tajemnica  służbowa.  Sąsiad,  któremu  zwierzyłem  się  ze  swego  problemu, 

poradził  mi,  żebym  zrobił  tak,  jak  czynią  to  wszyscy,  gdy  mają  jakąś  sprawę  do  ważnej 

instytucji. Piszą wtedy krótko: Rada Ministrów, Moskwa. Albo: Mer Petersburga, Petersburg. 

Napisałem  więc  na  kopercie:  Fabryka  Kawioru,  Astrachań.  Przedstawiłem  się  w  liście  jako 

importer zainteresowany nawiązaniem długofalowej, wszechstronnej i wzajemnie korzystnej 

współpracy.  Podkreśliłem  swą  płynność  finansową  i  zaproponowałem  wyjątkowo  dogodne 

warunki płatności. Zaznaczyłem też, że w celu omówienia wszelkich szczegółów ilościowych 

i  jakościowych jestem  gotów przyjechać w każdej  chwili. Na koniec, jak to  zwykle w tego 

typu listach, poprosiłem o przysłanie mi oferty handlowej, uwzględniającej możliwe upusty, 

rabaty i zniżki. 

Odpowiedź  otrzymałem  nadzwyczaj  szybko,  bo  już  po  trzech  tygodniach. 

Informowano mnie w niej, że jednorazowo mogę zamówić dwie kilogramowe puszki. Cena 

wynosi  dwieście  dolarów  amerykańskich  za  kilogram  i  żadne  zniżki  nie  są  możliwe.  Czas 

realizacji zamówienia wynosi trzy miesiące od momentu zapłaty, a zapłacić należy całą sumę 

z góry, podając równocześnie adres, na który zostaną przesłane dokumenty uprawniające do 

wywozu towaru za granicę. Podpisano: komórka do spraw handlowych. 

Jako  cenną  pamiątkę,  schowałem  list  do  szuflady  zamykanej  na  klucz.  I  pewnie 

szybko  bym  o  nim  zapomniał,  gdyby  nie  fakt,  że  dwa  tygodnie  później,  po  przyjeździe  do 

Warszawy, żona wysłała mnie do sklepu po kartofle i  krewetki. Żeby załatwić wszystko  za 

jednym  zamachem,  poszedłem  na  pobliski  bazar  przy  ulicy  Polnej,  najbardziej  elegancki 

bazar  w  Warszawie.  Kręcąc  się  między  stoiskami  i  podziwiając  bogactwo  asortymentu, 

zauważyłem,  bo  chyba  już  byłem  uczulony,  znajomą  niebieską  puszkę  kawioru.  Z 

wystawionej ceny wynikało, że kilogram kosztuje sto dolarów, a więc o połowę taniej niż w 

odległej  o  trzy  tysiące  kilometrów  fabryce.  Zapytałem  sprzedawcę,  ile  takich  puszek 

mógłbym u niego kupić, a on, mierząc mnie krytycznym spojrzeniem, odrzekł, że na pewno 

więcej, niż zdołałbym udźwignąć. 

Po  powrocie  do  domu  od  razu  napisałem  list  do  Astrachania.  Na  wstępie 

poinformowałem, że w związku z nowymi okolicznościami mój pierwszy list się nie liczy i 

należy  go  uznać  za  niebyły.  Następnie  zaoferowałem  sprzedaż  kawioru  po  sto  pięćdziesiąt 

dolarów  za  kilogram,  ale  zaraz  dodałem,  że  jeśli  fabryka  okaże  się  stałym  i  solidnym 

odbiorcą,  to  możliwe  będą  różne  zniżki.  Zaznaczyłem  też,  że  jednorazowo  można  u  mnie 

zamówić  dziesięć  puszek,  ale  w  wyjątkowych  wypadkach  dużo  więcej.  Czas  realizacji 

określiłem jako natychmiastowy, a sposób zapłaty pozostawiłem do oddzielnych negocjacji. 

background image

Na  zakończenie  radziłem  pośpiech,  bo  jest  dużo  chętnych.  Odpowiedź,  która  przyszła  tym 

razem po miesiącu, była raczej lakoniczna: fabryka nie skorzysta z mojej oferty, gdyż zajmuje 

się produkcją, a nie handlem. Podpisano: komórka do spraw handlowych. 

Znając  już  trochę  faktów  związanych  z  cyrkulacją  kawioru  po  świecie,  miałem 

niejakie wątpliwości, czy napisano mi całą prawdę. Utwierdziłem się w tych wątpliwościach, 

gdy  pewnego  dnia,  będąc  w  Moskwie,  przeczytałem  na  pierwszej  stronie  jakiejś  gazety  o 

gospodyni  domowej,  która  poszła  na  milicję  z  otwartą  puszką  szprotek.  W  środku,  zamiast 

deklarowanych na etykiecie rybek, znalazła, jak  ocenili eksperci,  najwyższej  jakości  czarny 

kawior.  Oczywiście  pierwszym  skutkiem  tej  informacji  było  to,  że  już  wczesnym 

przedpołudniem  nie  można  było  kupić  w  Moskwie  żadnej  konserwy  rybnej.  Ponieważ  w 

następnych  dniach  nikt  nie  zgłosił  na  milicji  podobnego  przypadku,  część  gazet  próbowała 

całą sprawę zbagatelizować. Prasa kulturalna twierdziła jednakże z uporem, że brak nowych 

zgłoszeń  świadczy  wyłącznie  o  upadku  moralności  i  cnót  obywatelskich.  Dziennikarze 

ekonomiczni  z kolei dawali do zrozumienia, że za całą  sprawą kryje się lobby rybne, które 

podstawiło tę kobietę, żeby zwiększyć popyt na swoje konserwy. 

Przeważał  jednak  wątek  kryminalny.  Domagano  się  skrupulatnej  kontroli  we 

wszystkich fabrykach kawiorowych i szybkiego wykrycia przypuszczalnie międzynarodowej 

grupy  przestępczej,  która  się  w  nich  zagnieździła.  Oskarżenia  formułowano  w  takim  tonie, 

jakby  chodziło  o  kradzież  narodowej  relikwii  albo  wręcz  samej  rosyjskiej  duszy. 

Przypominano  podobne  afery  z  przeszłości  i  wyolbrzymiano  szkody,  jakich  doznał  kraj  i 

podobno każda rodzina. 

Po  raz  kolejny  stawało  się  więc  jasne,  że  każdy,  kto  ma  jakikolwiek  handlowy 

związek  z  kawiorem,  jest  w  zasadzie  osobnikiem  podejrzanym.  Nigdy  zresztą,  nawet 

dosłownie, nie należało się w Rosji obnosić z kawiorem. Jedną puszkę, owszem, można było 

nieść w ręku tak, żeby wszyscy widzieli. Ale już dziesięć puszek lepiej było schować głęboko 

do torby. 

Mieszkając w hotelach,  które były centrami wymiany myśli kawiorowej, widziałem, 

jak  po  każdej  takiej  aferze  zmniejszała  się  podaż  i  niedługo  potem  wzrastały  ceny.  Drobni 

sprzedawcy, którzy zwykle proponowali po kilka puszek, usuwali się na jakiś czas w cień. Ci 

zaś,  którzy  normalnie  oferowali  co  najmniej  kilkadziesiąt,  schodzili  do  dwudziestu  i 

przesuwali terminy realizacji. Tłumaczyli to ostrożnością hurtowników, u których się ponoć 

zaopatrywali, a którzy - jak się domyślano - wykonywali polecenia prawdziwych potentatów. 

O prawdziwych potentatach sądzono natomiast, że plan zmniejszenia dostaw wprowadzili w 

porozumieniu  z  fabrykami  kawioru.  Ponieważ  jednak  fabryki  są  państwowe  -  twierdzili 

background image

niezależni obserwatorzy - to za wszystkim stoi rząd i to on właśnie, chcąc podwyższać ceny, 

od czasu do czasu wysyła na milicję gospodynię domową z otwartą puszką szprotek. 

Atmosfera  powszechnej  podejrzliwości  powodowała,  że  w  ogóle  unikano  słowa 

„kawior”.  Wszystkie  związane  z  nim  rozmowy,  i  te  drobne,  pięciopuszkowe,  i  te 

poważniejsze,  wieloskrzyniowe,  zawsze  miały  klauzulę  sekretności  i  tajności.  Mówiono 

szeptem,  nachylano  się  do  ucha  i  rozglądano  dookoła.  Oczywiście  atmosferę  konspiracji  z 

całym  wyrachowaniem  potęgowali,  jak  tylko  mogli,  sami  sprzedawcy,  zwłaszcza  ci  drobni. 

Sprzedając  obcokrajowcom  kilka  puszek,  sami  co  prawda  dokładnie  oglądali  pod  światło 

każdy banknot, ale wręczając towar, zaraz przypominali o ogólnym zagrożeniu i natychmiast 

się ulatniali. 

Wracali  później  cudzoziemcy  do  swych  krajów  i  urządzając  przyjęcia,  mogli  się 

chwalić, jaką to skomplikowaną i pełną niebezpieczeństw drogą udało im się zdobyć te kilka 

puszek. A kiedy wreszcie następowało  ich uroczyste otwarcie, okazywało  się, że w środku, 

zamiast kawioru, jest albo błoto, albo piasek. Albo i jedno, i drugie. 

Wbrew  odruchowym  wyobrażeniom,  żeby  podmienić  zawartość  oryginalnej  puszki, 

nie trzeba wcale dysponować skomplikowaną linią technologiczną ani też wchodzić w zmowę 

z  fabryką.  Od  niepamiętnych  bowiem  czasów  puszki,  w  które  pakuje  się  kawior,  nie  są 

zwykłymi puszkami, które raz otwarte, nie dają się już zamknąć. To raczej blaszane okrągłe 

pudełka  nakrywane  głębokim  wieczkiem  iprzepasane  bardzo  obcisłą  gumą,  która  zapewnia 

hermetyczność. Taki, zdawałoby się, prymitywny sposób pakowania ma jednak swoje ważkie 

zalety. Przede wszystkim służy restauratorom, którzy serwują kawior raczej na gramy niż na 

kilogramy,  więc  po  wydzieleniu  odpowiedniej  porcji  mogą  resztę  hermetycznie  zamknąć  i 

tym  samym  przedłużyć jego świeżość.  Z drugiej  strony,  gumowa opaska  na puszce jest tak 

obcisła, że jeśli ktoś bardzo często ją zdejmuje i nakłada, to może się łatwo skaleczyć. 

Siadając  zatem  do  negocjacji  handlowych,  i  kupujący,  i  sprzedający  patrzą  sobie 

najpierw na ręce. 

Jeśli  pokaleczone  palce  ma  sprzedawca,  to  znaczy,  że  zdarza  mu  się  podmieniać 

zawartość puszek, a jeśli nabywca, to znaczy, że nie jest taki naiwny, na jakiego wygląda, i 

raczej sprawdza, co kupuje. 

Fakt,  że  obaj  mają  palce  całe  i  zdrowe,  może  zaś  jedynie  dowodzić  tego,  że 

zaopatrzyli się w specjalne urządzenie do szybkiego otwierania i zamykania. 

Urządzenie to przypomina kształtem zwykły powiększalnik fotograficzny i trudno je 

zaliczyć do skomplikowanych. Zamocowuje się puszkę na blacie i opuszcza umieszczone na 

statywie  kleszcze,  które  zaciskają  się  na  wieczku  i  unoszą  je  wraz  z  gumową  opaską.  Jeśli 

background image

okazuje się, że w środku jest kawior, to można go przy okazji skosztować, żeby się upewnić, 

czy nie zawiera przypadkiem domieszki mułu rzecznego. Potem, tą samą drogą, wieczko się 

opuszcza, dociska i wszystko pasuje jak ulał. Bezpiecznie, bez wysiłku i dużo szybciej. 

Niestety, znam to urządzenie tylko z widzenia, bo mimo wielu starań, nie udało mi się 

go zdobyć. Wypytywani w tej kwestii znajomi sprzedawcy potwierdzali jego istnienie, ale oni 

sami  oczywiście  nigdy  nie  mieli  z  nim  do  czynienia,  bo  niby  do  czego  byłoby  im  ono 

potrzebne.  Inni  radzili  mi  zwrócić się do fabryki  kawioru, ale od razu uprzedzali, że jest to 

urządzenie  ściśle  tajne  i  bez  rekomendacji  właściwych  władz  spotkam  się  z  kategoryczną 

odmową. 

Rozmawiałem  również  w  tej  sprawie  z  warszawskimi  ślusarzami,  którzy  po 

zastanowieniu  odpowiadali,  że  do  rozpoczęcia  prac  projektowobadawczych  potrzebne  jest 

choćby czarnobiałe zdjęcie. Nie mogłem, rzecz jasna, spełnić tego warunku, bo gdybym  na 

jakiekolwiek  spotkanie  kawiorowe  przyszedł  z  aparatem  fotograficznym,  to  jeśli  nie 

zostałbym od razu powieszony, to w najlepszym wypadku zostałbym skazany na dożywotnie 

wygnanie z branży. 

Mogłoby  się  wydawać,  że  wsypywanie  piasku  czy  błota  do  puszek  kawiorowych  to 

zwyczaj  wyłącznie  drobnych  krętaczy,  którzy  polują  na  łatwowiernych  turystów 

zagranicznych. 

Gdyby  tak  było,  to  moje  usilne  poszukiwania  specjalnego  urządzenia  do  szybkiej 

kontroli  jakości  można  by  uznać  za  dziwaczną  ekstrawagancję.  Tak  jednak  nie  było. 

Potrzebowałem  go,  ponieważ  dość  szybko  się  przekonałem,  że  podobne  zwyczaje  panują 

również  wśród  poważnych  i,  zdawałoby  się,  sprawdzonych  dostawców.  Różnica  polegała 

tylko  na  tym,  że  drobni  krętacze  czynili  to  wyłącznie  z  chęci  szybkiego  i  łatwego  zysku,  a 

poważni handlowcy również z pewnej specyficznej potrzeby duchowej. 

Któregoś dnia do mojego moskiewskiego mieszkania zadzwonił dostawca Konstanty; 

znałem  go  już  kilka  dobrych  miesięcy  i  mogę  powiedzieć,  że  dotychczasowa  współpraca 

układała  się  całkiem  poprawnie.  Powiedział,  że  ma  do  sprzedania  sto  pięćdziesiąt 

półkilogramowych puszek, ale sprawa jest pilna, bo on za kilka godzin wyjeżdża do rodziny. 

Ponieważ  nie  miałem  przy  sobie  odpowiedniej  gotówki,  zgodził  się,  że  zapłacę  od  ręki 

pięćdziesiąt  procent,  a  resztę  po  jego  powrocie.  Na  umówione  spotkanie  pojechałem  z 

Ludmiłą, kobietą rozlicznych interesów, która akurat wpadła do mnie na plotki. 

Konstanty rzeczywiście bardzo się spieszył. Nie zaprosił nas nawet na herbatę, tylko 

szybko załadował puszki do naszego samochodu, a otrzymanej gotówki nawet nie przeliczył. 

- Mamusia czeka - usprawiedliwił się na pożegnanie. 

background image

Gdy zaparkowaliśmy pod moim domem i otworzyliśmy bagażnik,  zauważyliśmy, że 

jedna z puszek jest nieco wybrzuszona. Po dokładnych oględzinach w mieszkaniu okazało się, 

że  jest  takich  puszek  jeszcze  kilka.  Zadzwoniłem  do  Konstantego,  ale,  jak  można  było  się 

słusznie  spodziewać,  właśnie  wyjechał.  Nalałem  więc  po  kieliszku  i  rzuciłem  w  przestrzeń 

sakramentalne pytanie: co robić? 

Ręczne otwieranie i  sprawdzanie zawartości  stu  pięćdziesięciu  puszek wydawało  się 

upiorną  perspektywą.  Zresztą,  cóż  by  to  dało?  Mogliśmy  się  natknąć  na  różne  stopnie 

zepsucia,  na  puszki  całkiem  sfermentowane  i  częściowo  sfermentowane.  Te  bardziej 

sfermentowane  nie  dałyby  się  już  zamknąć  i  trzeba  by  je  powyrzucać,  z  czego  powstałby 

wielki smród i bałagan. Może lepiej poczekać na Konstantego? Nie wiadomo jednak, kiedy 

wróci i czy uzna reklamację, bo skąd będzie wiadomo, które puszki są czyje? 

Dywagacje  te  przerwał  nam  huk  wystrzału,  który  rozległ  się  w  drugim  pokoju.  W 

jednej z puszek wystrzeliło wieczko i po całym mieszkaniu rozniósł się  nieprzyjemny fetor. 

Ludmiła,  która  była  kobietą  czynu,  chwyciła  za  słuchawkę  i  zadzwoniła  do  jakichś  swoich 

znajomych, każąc im natychmiast przyjechać. Wyjaśniła mi po chwili, że terenem działania 

owych znajomych jest Turcja, a według jej, Ludmiły, rozeznania Turcy kupią wszystko. 

Dziewczyna  i  chłopak,  którzy  się  niebawem  zjawili,  wydawali  się  ten  pogląd 

podzielać,  bo  bez  specjalnego  narzekania  zabrali  wszystkie  puszki.  Obiecali  wrócić  po 

dziesięciu  dniach.  Wrócili  po  dwóch  tygodniach.  Swoje  spóźnienie  tłumaczyli  dwukrotnym 

aresztowaniem  w  Bułgarii  pod  zarzutem  przewożenia  materiałów  wybuchowych.  Dwa  razy 

się bowiem zdarzyło, że umieszczone w bagażniku puszki strzelały seriami akurat wówczas, 

gdy obok przechodził milicjant. W Turcji natomiast mieli kłopoty ze sprzedażą gotówkową, 

więc po długich negocjacjach zgodzili się na wymianę barterową, towar za towar. Wyrzucili 

puszki  wyraźnie  już  wybrzuszone  i  za  resztę  dostali  pięćdziesiąt  kilogramów  kurtek 

skórzanych. Gdy pokazali kilka dla przykładu, Ludmiła stwierdziła, że są bardzo ładne, ale, 

niestety, skóropodobne. 

Konstanty  zadzwonił  po  miesiącu  i  jak  gdyby  nigdy  nic  zapytał,  co  słychać.  Gdy 

nazwałem  go  bezczelnym  drobnym  oszustem,  kategorycznie  tym  oskarżeniom  zaprzeczył. 

Uważał,  że  sam  fakt,  iż  do  mnie  dzwoni,  dowodzi  jego  uczciwości.  Uznając  to  za  jeszcze 

większą bezczelność, zagroziłem, że jeszcze się policzymy, i rzuciłem słuchawkę. 

Po dwóch godzinach Konstanty zjawił się osobiście i już od progu nie ukrywał, że ma 

przy sobie dużą butelkę wódki. Musiał się  zatem poczuwać do winy, bo w innym wypadku 

przyniósłby małą.  Zaczął  mnie z troską wypytywać o losy swoich puszek, potem wylewnie 

przepraszać,  a  w  połowie  butelki  rozdzierał  szaty  nad  nieuczciwością  i  bandytyzmem 

background image

pośredników, u których się zaopatruje. Później  na przemian przysięgał,  że już nigdy  więcej 

nie  zaznam  od  niego  przykrości,  i  zapewniał,  że  nic  nie  wiedział  o  zaawansowanej 

fermentacji. To znaczy mógł przypuszczać, ale nie był pewien. Właściwie to wiedział, ale nie 

wiedział. A tak w ogóle to różne niespodzianki można w życiu spotkać. I przykre, i wesołe. I 

nie  muszę  mu  dopłacać  tych  brakujących  pięćdziesięciu  procent,  a  następnym  razem 

wszystko będzie w najlepszym porządeczku. 

Tracenie,  a  następnie  odzyskiwanie  zaufania  jest  w  Rosji  najbardziej  chyba 

popularnym hobby ‘wśród ludzi interesu. Można to nazwać również namiętnością, hazardem, 

sportem  czy  duchową  koniecznością,  ale  spotykałem  się  z  tym  wszędzie,  jak  Rosja  długa  i 

szeroka,  niezależnie  od  tego,  czy  ktoś  chodził  do  szkół,  czy  też  nie  chodził,  czy  obracał 

milionami, czy tylko tysiącami. 

Nie  jest  to,  trzeba  zaznaczyć,  jednorazowy  rytuał  lub  coś  w  rodzaju  próby,  która 

pomyślnie zakończona, miałaby stworzyć braterskie poczucie wzajemnego zaufania na wieki 

wieków.  Nic  podobnego.  Traci  się  i  odzyskuje  zaufanie  u  tej  samej  osoby  wielokrotnie  i  z 

uporem. Im większego dokona się oszustwa, tym gorliwiej prosi się o wybaczenie i obiecuje 

poprawę. Za dobrego handlowca uchodzi nie ten, kto potrafi sprzedać każdy towar, ale ten, 

kto  po  zawaleniu  terminów  i  dostarczeniu  towaru  podłej  jakości  potrafi  wmówić 

kontrahentowi, że należy z nim handlować dalej. 

Większość  rosyjskich  handlowców  zdaje  się  po  prostu  mniemać,  że  życie  bez 

niedoróbek byłoby śmiertelnie nudne. Czas między jedną a drugą transakcją trzeba przecież 

jakoś wypełnić i wypełnia się go wyjaśnianiem nieporozumień, które wyłącznie w tym celu są 

prowokowane. Zresztą, o sumiennym ipunktualnym biznesmenie można powiedzieć jedynie, 

że jest jakiś taki nijaki. Nikt go przy wódeczce nie wspomni i w zasadzie będzie traktowany 

jak  powietrze.  A  na  takie  lekceważenie  prawdziwy  człowiek  interesu  w  żadnym  wypadku 

pozwolić sobie nie może. 

Tak  więc  powiedzieć  w  Rosji,  że  ma  się  do  kogoś  zaufanie  w  interesach,  to 

powiedzieć tyle tylko, że trzeba uważać, bo lada chwila ten ktoś może je zawieść. Gdybym po 

każdym  nadużyciu  zaufania  przez  swoich  kontrahentów,  obojętnie  zresztą,  z  jakiej  branży, 

zachowywał  się  pryncypialnie  i  zrywał  wszelkie  z  nimi  stosunki,  to  w  krótkim  czasie 

straciłbym  wszystkich.  Nowych  też  bym  łatwo  nie  znalazł,  bo  szybko  rozeszłaby  się 

wiadomość,  że  jestem  człowiekiem  nie  do  życia  i  nie  ma  sensu  wchodzić  ze  mną  w  żadne 

interesy. 

Problem nie polegał więc na tym, żeby eliminować nierzetelnych dostawców, ale na 

tym, żeby nie zawiedli wszyscy naraz. Najlepsi byli zatem tacy, którzy nadużywali zaufania 

background image

regularnie,  na  przykład  raz  na  cztery  transakcje.  Wtedy  można  było  cokolwiek  planować. 

Równocześnie cały czas musiałem myśleć o uzupełnianiu grona dostawców, ponieważ, jak to 

w życiu, jedni zmieniali branżę, a inni po prostu znikali, nie zostawiając mi nowego adresu. 

Któregoś dnia, gdy wracałem wieczorem do domu, portier, bo był to porządny dom z 

portierem  na  dole,  powiedział  mi,  że  od  dwóch  godzin  czeka  na  mnie  jakiś  człowiek. 

Wyszedłem na zewnątrz, ale nikogo nie było. Dopiero po chwili spostrzegłem, że ktoś daje mi 

znaki z pobliskich krzaków. 

Był to chudy, może czterdziestoletni osobnik z wąsikiem, w garniturze, pod krawatem 

i  z  teczką  w  ręku.  Można  powiedzieć  -  typowy  urzędnik.  Przedstawił  się  jako  Leonid  i 

zagadnął,  że  podobno  kupuję  kawior  od  Józefa  i  Władimira.  Nie  miałem  powodu,  żeby 

kłamać, więc potwierdziłem, że owszem, czasami. Na te słowa Leonid otworzył teczkę, wyjął 

dwie  puszki  i  powiedział,  że  jego  kawior  jest  równie  dobry,  ale  o  dziesięć  dolarów  tańszy. 

Wziąłem  jedną  puszkę  i  zacząłem  otwierać,  a  on  w  tym  czasie  wyjął  z  kieszeni  marynarki 

piersiówkę i nalał po kieliszeczku. Wypiliśmy i zakąsiliśmy szczyptą kawioru. Rzeczywiście 

był znakomity. Wychodząc z krzaków, umówiliśmy się na próbną dostawę dwudziestu pięciu 

puszek.  Było  mi  to  bardzo  na  rękę,  gdyż  Józef  i  Władimir  od  pewnego  czasu  przestali  się 

odzywać. 

Współpraca z Leonidem rozwijała się dość wolno, ale systematycznie. Sprzedawał mi 

od czasu do czasu kilkadziesiąt puszek, a gdy zabierałem się do wybiórczego sprawdzania ich 

zawartości,  czynnie  mi  w  tym  pomagał.  Był  punktualny,  a  czas  i  miejsce  dostawy  nie 

sprawiały mu specjalnej różnicy. Zdarzyło się nawet, że dałem mu pieniądze akonto przyszłej 

dostawy,  a  on  nie  uległ  pokusie  i  przywiózł  to,  co  trzeba.  Jego  poprawność  niekiedy  mnie 

zastanawiała,  ale  przecież  nie  mogłem  mu  z  tego  powodu  czynić  wyrzutów.  Po  pewnym 

czasie nasze spotkania nabrały charakteru jak najbardziej rutynowego i już nawet nie chciało 

mi  się  sprawdzać  za  każdym  razem,  czy  dostarczany  przez  niego  kawior  jest  odpowiedniej 

jakości. 

Leonid  nie  był  jednak  człowiekiem  doskonale  nijakim.  Zauważyłem  bowiem,  że 

niemal na każde spotkanie przychodzi w innym garniturze. Początkowo myślałem, że ma ich 

po prostu kilka i lubi je zmieniać. Jednakże po bliższych oględzinach okazało się, że zawsze 

jest  to  nowiutki,  elegancki  garnitur  z  metką  jakiegoś  znanego  europejskiego  domu  mody. 

Jedno takie cacko musiało kosztować nie mniej niż tysiąc dolarów, a może znacznie więcej. 

Miało  się  wrażenie,  że  Leonid  wydaje  na  te  garnitury  wszystkie  zarobione  pieniądze.  Gdy 

zobaczyłem  go kiedyś przypadkowo w restauracji, wahałem się nawet przez chwilę, czy do 

niego podejść, bo wyglądałem przy nim jak dziecko stróża. 

background image

W tym samym czasie zaczęły dochodzić mnie wieści, a i osobiście mogłem się o tym 

przekonać,  że  w  wysyłanych  przeze  mnie  partiach  towaru  trafiają  się  pojedyncze  puszki  z 

błotem. Było to dziwne zjawisko, gdyż dotychczas, jeśli ktoś chciał mnie oszukać, to od razu 

czynił  to  z  rozmachem.  Przeprowadzenie  dochodzenia  było  praktycznie  niemożliwe,  bo 

niemożliwe było ręczne otwieranie setek puszek, które przechodziły przez moje ręce. Miałem 

z  tego  powodu  sporo  kłopotów,  bo  jeśli  jakiś  odbiorca  znajdował  pojedynczą  puszkę  z 

błotem,  to  od  razu  kwestionował  całą  dostawę.  Wyglądało  na  to,  że  ktoś  próbuje  tą  niecną 

metodą nadszarpnąć moją reputację. 

Tymczasem,  po  dłuższej  nieobecności,  odwiedzili  mnie  któregoś  dnia  Józef  z 

Władimirem.  Przeprosili,  że  kilka  miesięcy  wcześniej  zniknęli  bez  uprzedzenia,  ale  mieli 

okazję pojechać do Szwajcarii. Nie przypadł im jednak ten kraj do gustu, bo gdzie się ruszyli, 

to trafiali na jakieś złe towarzystwo. Postanowili więc wrócić do swych dawnych, spokojnych 

interesów  kawiorowych.  Gdy  wspomniałem  im  o  Leonidzie,  który  się  na  nich  powoływał, 

najpierw się zdziwili,  a potem sklęli go siarczyście za to,  że ośmielił  się bez ich zgody  nie 

tylko handlować, ale w ogóle skontaktować się ze mną. Zapowiedzieli twardo, że od tej pory 

wszystko wróci na swoje właściwe miejsce. 

Po  kilku  tygodniach,  gdy  spotkałem  ich  ponownie,  byli  już  w  znacznie  lepszych 

humorach. Leonid - powiedzieli - poniósł zasłużoną karę. Polegała ona na tym, że zamówili u 

niego dwieście puszek, Leonid je przywiózł, a oni je wzięli, po czym, bez zapłaty, kazali mu 

się wynosić. Na moją uwagę o nadmiernej surowości tylko się żachnęli, bo ich zdaniem kara 

była i tak łagodna. Po spotkaniu ze mną dowiedzieli się bowiem, że Leonid, powołując się na 

nich,  zaczął  handlować  również  z  innym  ich  dawnym  klientem.  I  żeby  jeszcze  handlował 

uczciwie,  ale  on,  jak  to  niezbicie  stwierdzili,  podrzucał  mu  co  i  raz  pojedyncze  puszki  z 

błotem. 

- Zszargał nam opinię, więc poniósł sprawiedliwą karę - podsumował Józef. 

- A wszystko przez te jego garnitury - dorzucił Władimir. - Jak tylko gdzieś zobaczył 

nowy fason, to nie mógł się powstrzymać, żeby go nie kupić. A że był sknera, to zaraz potem 

żałował wydanych pieniędzy i małymi kroczkami próbował to sobie jakoś odbić. 

Gdy jakiś czas później spotkałem Leonida na ulicy, ubrany był w ten sam garnitur, w 

którym  poznałem  go  w  krzakach  pod  moim  domem.  A  Józef  i  Władimir  stali  się  znowu 

moimi  regularnymi  dostawcami  i,  tak  jak  kiedyś,  od  czasu  do  czasu  oszukiwali  mnie  na 

jakości kawioru. 

Przesadziłbym  pewnie,  gdybym  powiedział,  że  dostawców  zmieniałem  jak 

rękawiczki.  Ruch  kadrowy  był  jednak  spory  i  siłą  rzeczy  coraz  więcej  ludzi  wiedziało,  że 

background image

zajmuję  się  kawiorem.  Wiedział  też  o  tym  urzędujący  na  dole  mojego  bloku  portier,  więc 

musieli  wiedzieć  wszyscy  mieszkańcy.  Wiedzieli  moi  bliscy  i  dalecy  znajomi,  a  nawet  ci, 

którzy  odwiedzili  mnie  choćby  jeden  raz,  bo  zawsze  pytali,  do  czego  są  mi  potrzebne  trzy 

potężne lodówki. 

Zapukał  kiedyś  do  mnie  człowiek,  którego  wcześniej  widziałem  raz  czy  dwa  razy  u 

boku jakiejś znajomej. Utkwił mi w pamięci, bo było to wysokie, barczyste chłopisko, dawny 

bokser albo zapaśnik. Wchodząc do pokoju, przypomniał, że ma na imię Siergiej, postawił na 

stole  pół  litra  i  powiedział,  że  jego  wizyta  ma  w  zasadzie  charakter  towarzyski. 

Potraktowałem  te  słowa  jako  wyraz  nieśmiałości,  więc  sięgnąłem  natychmiast  po  dwa 

kieliszki. Przy trzeciej chyba kolejce Siergiej rozejrzał się po mieszkaniu i stwierdził, że skoro 

prowadzę  tak  rozliczne  interesy,  to  pewnie  potrzebna  mi  jest  jakaś  ochrona.  Nieco 

zaskoczony  odparłem,  że  skądże  znowu,  że  prowadzę  normalną,  zarejestrowaną  firmę,  że 

mam  papiery  na  każdy  towar  i  że  w  ogóle  nie  ma  o  czym  mówić.  Siergiej  pokręci!  z 

powątpiewaniem  głową,  a  dalsza  rozmowa  już  się  jakoś  nie  kleiła,  więc  poszedł  sobie,  nie 

kończąc  nawet  butelki.  Wrócił  po  tygodniu,  a  że  akurat  miałem  gości,  więc  usiadł  sobie  z 

boczku  i  jako  niby  mój  znajomy  wtrącał  się  od  czasu  do  czasu  do  rozmowy.  Gdy  znajomi 

wyszli, Siergiej nalał sobie pól szklanki, wypił jednym haustem i zapytał, czy zastanowiłem 

się  nad  jego  sugestiami.  Trochę  mnie  tą  obcesowością  zdenerwował,  więc  mu  ostro 

odpowiedziałem,  że chyba nie uważa mnie za naiwnego i  że ochronę to  ja mam od dawna, 

więc nie potrzebuję żadnej nowej. Była to oczywiście nieprawda i nie wiem, czy ten łobuz to 

wyczuł, ale odparł, że jeszcze się o tym przekonamy. 

- A po co mamy to robić - dodał, dając mi do zrozumienia, że nie działa w pojedynkę. 

- Lepiej będzie, jak się nad sprawą rzeczywiście zastanowisz. 

- Nie ma nad czym - rzuciłem krótko na pożegnanie. 

Wychodząc,  minął  się  w  drzwiach  z  Iriną,  moją  sympatyczną  sąsiadką,  która  była 

tancerką  w  teatrze  Balszoj.  Ponieważ  łączyły  mnie  z  nią  bardzo  koleżeńskie  więzy, 

opowiedziałem  jej,  kto  zacz  ten  Siergiej  i  co  tu  przed  chwilą  zaszło.  Irina,  ku  mojemu 

zdumieniu,  oświadczyła,  że  dobrze  wie,  jak  się  takie  rzeczy  załatwia.  Z  racji  swej  pracy 

bywała na przeróżnych bankietach i znała mnóstwo oficjeli, a przy okazji, ciągle się przy nich 

kręcących, półoficjeli, dla których taka sprawa będzie wypoczynkiem po służbie. Nie znając 

jednakże ani adresu, ani nazwiska Siergieja, ustaliliśmy, że jeśli pojawi się następnym razem, 

to  natychmiast  ją  zawiadomię,  a  ona  już  spowoduje,  że  podjadą  jacyś  panowie  i  się  nim 

zajmą. Obiecałem, że jeśli tylko zdążę, to na pewno to uczynię. 

Irina musiała pomyśleć, zresztą nie bez racji, że potraktowałem jej opowieści niezbyt 

background image

poważnie,  bo  przez  następny  tydzień  sama  codziennie  do  mnie  dzwoniła,  pytając,  czy 

wszystko  w  porządku.  A  ja,  prawdę  mówiąc,  nie  bardzo  wiedziałem,  jak  w  razie  czego 

postąpić. 

Siergiej,  jakby  dając  mi  czas  do  namysłu,  zjawił  się  po  dziesięciu  chyba  dniach. 

Wpuściłem go tylko do przedpokoju i ubierając się, oświadczyłem, że właśnie wychodzę i nie 

mam czasu na żadne z nim rozmowy. Idąc do windy, zapowiedziałem, że jeśli jeszcze raz do 

mnie  przyjdzie,  to  zostanie  odpowiednio  potraktowany.  Mówiąc  to,  sam  nie  bardzo 

wiedziałem,  co mam na  myśli. Siergiej odparował,  że postępuję bardzo  nierozsądnie i  będę 

tego żałował. 

Wsiedliśmy  do  windy  i  ruszyliśmy  w  dół,  ale  po  kilku  sekundach  winda  się 

zatrzymała, bo ktoś się dosiadał na dziewiątym piętrze. Był to Misza. 

Misza mieszkał dokładnie pode mną i dwa dni wcześniej naprawiał w mojej łazience 

jakieś rury, kurki ikrany po tym, jak kolejny raz zalałem mu mieszkanie. Nie był wcale z tego 

powodu  na  mnie  obrażony,  gdyż  za  każdym  razem  za  wspólne  usuwanie  skutków  zalania 

płaciłem  mu  pięćdziesiąt  dolarów.  Misza  pracował  jako  kierowca  na  Kremlu,  a  w  wolnych 

chwilach rzeźbił w drewnie różne rodzaje liści. Był to duszaczłowiek i miał to do siebie, że 

liczył ponad dwa metry wzrostu, a w barach przypominał szafę trzydrzwiową. Ubrany teraz w 

garnitur, wydawał się jeszcze większy. Siergiej, choć nie ułomek, zmalał przy nim w oczach. 

Misza zlustrował wprawnym okiem zawartość windy, po czym przywitał się ze mną i 

mając  na  myśli  ostatnią  awarię  kranów,  zapytał,  czy  wszystko  działa,  jak  należy.  Gdy 

przytaknąłem, przypomniał, że gdyby coś było nie w porządku, to, tak jak zwykle, mam go 

natychmiast zawiadomić. 

Przed  domem,  oparty  o  wypucowaną  czarną  „czajkę”,  czeka!  kolega  Miszy;  obaj 

zawsze jeździli razem do pracy. Był to osobnik o równie potwornych rozmiarach, a do tego w 

ciemnych okularach. Uścisnęliśmy sobie ręce i pojechali. 

Siergiej  chwilę  pomilczał,  po  czym  bąknął  niewyraźnie,  że  trzeba  było  od  razu  tak 

mówić. I nigdy więcej już go nie zobaczyłem. 

Nieraz  myślałem  o  uproszczeniu  działania  swojej  jednoosobowej  firmy.  Zbyt  dużo 

bowiem  ludzi  wokół  niej  się  kręciło  i  zbyt  wiele  powodowało  to  komplikacji.  Najlepsza  - 

myślałem  -  byłaby  współpraca  z  jakimś  prawdziwym  potentatem.  Umknąłbym  wtedy  nie 

tylko cenowych narzutów kolejnych pośredników, ale również mógłbym prowadzić bardziej 

uregulowany tryb życia. 

Przejrzałem  nawet  pod  tym  kątem  jakąś  gazetę,  ale,  niestety,  żaden  prawdziwy 

potentat nie zamieszczał w niej swego anonsu. Z półsłówek i półrozmów z moimi dostawcami 

background image

wynikało,  że  najlepiej  jest  mieć  w  rodzinie  ustosunkowanych  Tatarów  albo  przynajmniej 

wujka Rosjanina, który dowodzi krążownikiem na Morzu Kaspijskim. Gdy jednak ogarnąłem 

pamięcią  wszystkie  swoje  koligacje  rodzinne,  okazało  się,  że  żaden  z  tych  wariantów  nie 

wchodzi  w  rachubę.  Jedynym  znanym  mi  potentatem  była  sama  fabryka  kawioru. 

Postanowiłem  więc,  że  mimo  niezbyt  udanej  wcześniejszej  korespondencji,  pojadę  i 

porozmawiam z nią osobiście. 

Lecąc  do  Astrachania,  nie  mogłem  oprzeć  się  wyobrażeniu,  że  jest  to  podróż  do 

Chicago  lat  trzydziestych,  w  którym  rządzą  gangi,  trup  ściele  się  gęsto,  a  w  każdej  knajpie 

siedzi mafioso. 

Leciałem  przecież  do  centrum  kawiorowego,  co  dla  wielu  ludzi  brzmiało  dokładnie 

tak samo jak centrum narkotykowe. 

Pierwsze wrażenie było raczej uspokajające. Jadąc z lotniska do śródmieścia, a było to 

kilka dobrych kilometrów, zauważyłem tylko dwie restauracje, co znaczyło, że mafiosów nie 

mogło  być  zbyt  wielu.  Czar  prysł  ostatecznie,  gdy  dwie  godziny  później  znalazłem  się  na 

terenie  RybnoKawiorowego  Zamkniętego  Zakładu  Przetwórstwa  Spożywczego.  Co  prawda 

przy bramie skontrolowali mnie uzbrojeni strażnicy, ale zaraz po jej przekroczeniu poczułem 

się  nader  swojsko.  Pierwsze,  co  zobaczyłem,  to  zmurszały  już  nieco  pomnik  Lenina  i 

walające  się  wszędzie  rybie  odpadki.  Ośmiopiętrowy  chyba  biurowiec  przytłaczał  swą 

wielkością  fabryczne  hangary,  a  na  całym  terenie,  mimo  styczniowego  mrozu,  panował 

ożywiony  ruch.  Nikt  nie  zwracał  na  mnie  uwagi,  więc  zanim  udałem  się  do  dyrekcji, 

zagadnąłem pierwszego z brzegu osobnika w waciaku, że potrzebuję trochę kawioru. 

- Pół litra za puszkę - odparł Wania bez namysłu. 

Było to chyba pięćdziesiąt razy taniej niż u pośredników w Moskwie. 

-  Drogo  -  odrzekłem  i  zaproponowałem  pół  litra,  ale  za  dwie  puszki.  Wania  się 

skrzywił, więc stanęło w końcu na tyra, ze za litra dostanę trzy puszki. Gdy wspomniałem o 

strażnikach przy bramie, Wania zapewnił mnie, że z wyniesieniem puszek nie będzie żadnego 

problemu,  i  jako  nowicjusza,  oprowadzi  mnie  po  terenie.  Fabryka  graniczyła  z  niewielką, 

skutą teraz lodem, rzeczką. Nie było  od tej strony  żadnego ogrodzenia i  według  zapewnień 

Wani, nikogo by nie zdziwiło, gdybym podjechał pod samą halę choćby i wozem pancernym. 

Wizyta  w  biurowcu  zajęła  mi  niecałe  dziesięć  minut  i  nie  przyniosła  zbyt  wielu 

owoców. Dyrektor handlowy, do którego wdarłem się mimo usilnych sprzeciwów sekretarki, 

potraktował mnie jak car poddanego, i to raczej poddanego najniższego stanu. Bez żadnego 

przywitania  oznajmił  szorstko,  że  panuje  tu  zwyczaj  zapisywania  się  na  wizyty,  i 

rozkazującym  gestem  wskazał  mi  pokój  sekretarki,  co  miało  oznaczać,  żebym  sobie  paszoł 

background image

won. 

Cóż było  robić? Zwyczaj  to  zwyczaj  i  trzeba  go  uszanować. Sekretarka,  pomna mej 

niesubordynacji, niechętnie wertowała swój zeszyt, ale w końcu wyznaczyła mi audiencję: za 

cztery miesiące, we wtorek, o wpół do dziesiątej. 

Znacznie  lepiej  zostałem  potraktowany,  gdy  wieczorem  zaszedłem  do  hotelowej 

restauracji.  Zanim  zdążyłem  przestudiować  menu,  przysiadł  się  do  mnie  jakiś  gość  i 

zaproponował  sprzedaż  kawioru  po  fantastycznie  niskiej  cenie.  Zapytany  o  szczegóły, 

przedstawił  się  jako  pracownik  zakładu  pogrzebowego,  który  dysponuje  przydziałem 

przeznaczonym na stypy. Wywiązała się dyskusja o ceremoniach chowania zmarłych u ludów 

południowych,  a  ponieważ  w  lokalu  panowała  domowa  atmosfera,  do  dyskusji  włączali  się 

coraz  to  nowi  goście,  jak  również  obsługa.  Dość  szybko  zorientowałem  się,  że  ta  wymiana 

poglądów  służy  jedynie  wybadaniu,  ile  puszek  kawioru  jestem  w  stanie  kupić  i  kogo  sobie 

wybiorę  na  sprzedawcę.  Było  to  o  tyle  interesujące,  że  przechadzając  się  wcześniej  po 

mieście,  nigdzie  nie  natknąłem  się  na  najmniejszy  choćby  ślad  kawioru.  Nie  było  go  w 

sklepach,  nie  było  na  bazarze  ani  w  jadłospisie  żadnej  restauracji.  Całkowita  posucha. 

Zacząłem już nawet podejrzewać, że cała ta fabryka kawioru to jedna wielka atrapa. 

Kiedy  wyjawiłem  w  końcu  swym  rozmówcom,  że  nie  jestem  zwykłym  turystą,  za 

jakiego  mnie  biorą,  lecz  interesują  mnie  co  najmniej  dwie  małe  ciężarówki  kawioru 

miesięcznie,  zapanowało  kłopotliwe  milczenie.  Rozstaliśmy  się  jednak  w  przyjaznej 

atmosferze, czego dowodem  były prośby, abym  następnym  razem  powiadomił  ich o swoim 

przyjeździe odpowiednio wcześniej, a wtedy wszystko da się zorganizować. 

Rano, mając kilka godzin do odlotu, postanowiłem choć trochę zatrzeć nie najlepsze 

wrażenie,  jakie  niechybnie  zostawiłem  po  sobie  w  zakładzie  kawiorowym.  Pojechałem  tam 

zaopatrzony w perfumy marki Chanel, które kupiłem za kilka dolarów na pobliskim targu, a 

sprzedawca dawał głowę, że są autentyczne. Sekretarka, widząc powabny flakonik, wyraźnie 

się  rozchmurzyła  i  w  sympatycznej  już  pogawędce  poradziła  mi,  żebym  przyjeżdżając  za 

cztery  miesiące,  wziął  sobie  na  wszelki  wypadek  dwutygodniowy  urlop.  Fakt,  że  jestem 

zapisany, nie oznacza bowiem wcale, że zostanę przyjęty tak od razu. 

Kilka godzin później, siedząc już w samolocie i popijając francuski koniak, za którego 

autentyczność  sprzedawca  dawał  głowę,  miałem  nieodparte  wrażenie,  że  moja  wyprawa  do 

centrum  kawiorowego  była  jak  najbardziej  udana.  Chociażby  dlatego,  że  obyło  się  bez 

strzelaniny. 

Chyba  po  tygodniu  zadzwonił  do  mnie  jakiś  człowiek  i  powołując  się  na  hotelową 

biesiadę w Astrachaniu, poprosił mnie o spotkanie. Był to trzydziestokilkuletni przedstawiciel 

background image

ciemnej, południowej nacji, który w dyskusji o ceremoniach pogrzebowych nie uczestniczył, 

ale pamiętałem, że siedział w kącie i bacznie się jej przysłuchiwał. Przedstawił się jako Borys, 

pochodził z Dagestanu, a mieszkał, jak to określił, to tu, to tam. 

Zaproponował  mi  sprzedaż  czterdziestu  puszek  na  próbę.  Zdziwiło  mnie  to  trochę, 

gdyż o próbnych partiach mówili zawsze kupujący, a nie sprzedający. Nie chciałem wypaść z 

roli dyktującego warunki, więc odparłem, że chętnie kupię jego kawior, ale wolę zacząć od 

dwudziestu sztuk. Taka odpowiedź wyraźnie go zadowoliła, co też było dosyć dziwne. 

Po  uzgodnieniu  ceny  z  własnej,  nieprzymuszonej  woli  wypisał  mi  rachunek, 

przystawił, pieczątki i własnoręcznie otwierał wskazane przeze mnie puszki. Jakość kawioru 

nie budziła żadnych wątpliwości. 

Kilka następnych naszych transakcji miało podobną wartość i podobny przebieg. Gdy 

zdarzyło się, że akurat zabrakło mi gotówki, Borys stwierdził, że nie ma problemu bo mogę 

uregulować  dług  przy  okazji.  W  przeciwieństwie  do  rosyjskich  dostawców  zachowywał  się 

nadzwyczaj spokojnie; nie przejawiał żadnej nerwowości ani też podejrzliwości 

Po  raz  pierwszy  pomyślałem  zresztą  wtedy,  że  handel  kawiorem  może  być  tym 

samym,  co handel  płatkami kukurydzianymi. Czuło  się, że lada moment  zakończymy okres 

próbny  i  przejdziemy  do  jakichś  poważniejszych  transakcji.  Nie  występowałem  jednak  z  tą 

propozycją,  żeby  nie  osłabić  swej  pozycji  przetargowej.  Borys  z  kolei  sprawiał  wrażenie, 

jakby ciągle na coś czekał. 

Spałem już, gdy zadzwonił któregoś dnia i przepraszając za późną porę, poprosił mnie 

o drobną przysługę. Chodziło o jego ojca: przyjeżdża rankiem do Moskwy samochodem, ale 

nie zna miasta, więc zatrzyma się na dalekich rogatkach i trzeba go stamtąd odebrać. 

Pojechałem  pierwszą  ranną  elektriczką  i  po  godzinie  byłem  na  miejscu.  Gdy 

wyszedłem  przed  stację,  zobaczyłem  coś,  co  było  idealnym  obiektem  pożądania  całej 

moskiewskiej  milicji:  wypełniona  po  brzegi  walizami,  z  tobołami  na  dachu,  zdezelowana 

terenowa niva, a przy niej człowiek czystej południowej maści, czyli podejrzany z definicji. 

Przemknęło mi przez myśl, że Borys zaaranżował tę sytuację tylko po to, żeby wystawić mnie 

na  jakąś,  sobie  tylko  zrozumiałą,  próbę.  Na  dalsze  domysły  nie  było  już  jednak  czasu,  bo 

ojciec  Borysa,  domyślając  się,  kim  jestem,  dał  znak,  żebym  się  do  niego  zbliżył. 

Uzgodniliśmy, że on zasiądzie za kierownicą, a ja będę jego pilotem. 

Zupełnie  nie  znałem  tych  okolic,  a  moje  nadzieje  na  drogowskazy  okazały  się 

oczywiście  płonne.  Jechaliśmy  więc  jakimiś  bocznymi  ni  to  drogami,  ni  to  uliczkami, 

przejeżdżaliśmy  przez  jakieś  ni  to  osiedla,  ni  to  miasteczka  i  czułem,  że  coraz  bardziej  się 

pocę.  Wypatrywanie  właściwej  drogi  i  zaczajonej  za  każdym  drzewem  milicji  pochłaniało 

background image

mnie niemal całkowicie. Ojciec Borysa natomiast zdawał się najzupełniej spokojny. Zdziwił 

się tylko, że palę papierosy, a po dłuższym namyśle zapytał, czy mam żonę. Potem zamilkł na 

godzinę, a gdy nagle ocknął się z zadumy, zaciekawiło go, czy żyją moi dziadkowie. 

Jechaliśmy  chyba  trzy  godziny  i  faktu,  że  ani  razu  nie  zostaliśmy  zatrzymani  i 

zaaresztowani, nie można nazwać inaczej jak cudem w biały dzień. Gdy w końcu dotarliśmy 

na miejsce, wręczyłem ojcu Borysa pięćdziesiąt dolarów, mówiąc, że należą mu się one jak 

każdemu  pomocnikowi.  A  tak  właściwie  była  to  moja  prywatna  nagroda  dla  jego  anioła 

stróża, którą ufundowałem milcząco na samym początku tej przeDwa dni później zadzwonił 

Borys  i  zaprosił  mnie  na  wódkę,  co  w  naszych  stosunkach  było  nowością.  Zanim 

przystąpiliśmy  do  konsumpcji,  uroczyście  oświadczył,  że  od  tej  pory  wszystko  się  zmieni, 

ponieważ  tata  uznał,  że  można  ze  mną  robić  interesy.  Aby  podkreślić  wagę  tego 

oświadczenia,  wyjawił  mi  również  swoje  prawdziwe  imię,  które  składało  się  z  trzech 

trudnych  do  zapamiętania  wyrazów.  Unosząc  pierwszy  kieliszek,  przyznał,  że  wiara 

przodków zabrania mu picia alkoholu, ale interesy to co innego. 

Na następne spotkanie, na które umówieni byliśmy w samym centrum miasta, Borys 

zajechał białym, długim jak gąsienica, lśniącym lincolnem. Zaparkował tam, gdzie nie wolno, 

wystawił  na  ulicę  skrzynki  kawioru  i  jak  gdyby  nigdy  nic,  wdał  się  ze  mną  w  rozmowę. 

Poczułem  się  w  tym  momencie  trochę  nieswojo,  bo  nie  raz  i  nie  dwa  przekonałem  się 

przecież, że rosyjska zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”, chociaż brzmi trochę niewolniczo, 

to na pewno jest wysoce praktyczna. 

Gdy powiedziałem później Borysowi, że taka ostentacja zupełnie mi się nie podoba, 

niemalże się obraził. Dla niego nie była to żadna ostentacja, ale rodzaj zemsty i odwetu. Mścił 

się  w  ten  sposób  na  Rosjanach  za  to,  że  z  pogardą  traktują  „czarnych”,  i  brał  odwet  na 

milicjantach  za  to,  że  polują  na  nich  jak  na  dziką  zwierzynę.  Z  tryumfem  obserwował 

zazdrosne spojrzenia przechodniów i śmiał się w duchu z milicjantów, którzy bali się nawet 

podejść, bo tak bezczelny i bogaty gość musi mieć wielkich protektorów. 

- Głupcy - cieszył się Borys - ze strachu nie przychodzi im nawet do głowy, że lincoln 

może być z wypożyczalni. 

Cóż mogłem na to odpowiedzieć? Poprosiłem jedynie, żeby jego prywatna wojna była 

rzeczywiście prywatną. 

Niedługo potem Borys zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc przy wyładunku dwóch 

ton  kawioru,  który  miał  przyjechać  z  Astrachania.  Zaznaczył  od  razu,  że  jest  to  normalny 

legalny  transport  ze  wszystkimi  papierami.  Pomocy  nie  odmówił  także  Zbyszek,  kolega  z 

Polski, który akurat przebywał u mnie w gościnie. 

background image

Borys  przyjechał  po  nas  wehikułem,  który  by!  skrzyżowaniem  starego  autobusu  z 

jeszcze  starszą  ciężarówką.  Towarzyszyła  mu  łada,  w  której  siedziało  czterech  zdrowych 

byczków.  Gdy  ruszyliśmy,  okazało  się,  że  jedziemy  czterdzieści  kilometrów  za  Moskwę, 

gdyż niezależnie od wszystkiego, wyładunek zawsze winien się odbywać w ciszy i spokoju. 

Na  miejsce  dotarliśmy  około  jedenastej  wieczorem.  Była  to  jakaś  mała  stacja 

rozrządowa, a właściwie plątanina torów przed stacją. Pociąg miał przyjechać za pół godziny, 

więc  Borys  nakazał  wszystkim  przycupnąć  w  krzakach  i  obserwować  tory.  Minęła  jednak 

godzina i nic się nie wydarzyło. Minęła następna i ciągle nic. Po trzech godzinach byliśmy ze 

Zbyszkiem  sztywni  z  zimna,  bo  nie  wiedząc,  co  nas  czeka,  nie  wzięliśmy  ciepłych  ubrań. 

Przytupywaliśmy więc i biegaliśmy pod płotem, a ja przeklinałem w duchu dzień, w którym 

tatuś Borysa uznał, że można ze mną robić interesy. 

Pociąg pojawił się o piątej nad ranem i zatrzymał się, jakżeby inaczej, na najbardziej 

oddalonym  od  nas,  chyba  dwudziestym  pierwszym  torze. Jeśli  zważyć,  że  rosyjskie  tory  są 

szersze  od  normalnych,  to  dzieliło  nas  od  niego,  myślę,  ze  sto  metrów.  Z  wypatrzeniem 

właściwego wagonu nie mieliśmy kłopotu, ponieważ był to pociąg osobowy z doczepionym 

na końcu pojedynczym wagonem towarowym. 

Borys  dał  znak  i  siedmiu  chłopa,  ustawionych  w  tyralierę,  ruszyło  sprintem  przez 

torowisko. Gdy dobiegliśmy, drzwi wagonu otworzyły się od wewnątrz i jakiś człowiek, nie 

wydając  z  siebie  ani  słowa,  zaczął  nam  podsuwać  skrzynki  z  kawiorem.  Bieganie  po 

kanciastych  kamieniach  z  czterdziestoma  kilogramami  w  rękach  nie  było  łatwe.  Jaki  taki 

porządek  i  rytmiczność  utrzymały  się  do  trzeciego  okrążenia.  Przy  czwartym  i  piątym 

wyglądało  to  już  na  bezładną  bieganinę  pijanych  tragarzy.  Przy  siódmym  i  ósmym 

przypominało ciężkie roboty w obozie karnym. 

Kiedy  załadowawszy  już  wszystko,  skrajnie  wyczerpani  i  spoceni  usiedliśmy  w 

lodowatym  wehikule,  Borys  zapytał,  czy  w  moim  domu  działają  obydwie  windy.  Doszedł 

bowiem do wniosku, że skoro cały ten kawior i tak przeznacza dla mnie, to wygodniej będzie 

zawieźć  go  do  mnie  od  razu,  a  rozliczać  mieliśmy  się  potem  sukcesywnie.  Nieco  mnie  to 

zaskoczyło, ale myśl była racjonalna. 

Tak więc o siódmej rano, gdy mieszkańcy mojego bloku wychodzili do pracy albo po 

mleko,  siedmiu  brudnych,  zarośniętych  facetów  wnosiło  skrzynki  z  kawiorem  i  przez  pół 

godziny blokowało windy. Gdy skończyliśmy, Zbyszek padł bez życia na łóżko, co, jak się 

później okazało, było krokiem nieroztropnym, bo obudził się po południu z wysoką gorączką. 

Ja  natomiast  wypiłem  najpierw  setkę  wódki  i  zjadłem  pół  kilograma  kawioru.  Wieczorem 

czułem się jak młody bóg. 

background image

Mieszkańcy  mojego  bloku  byli  w  większości  ludźmi  zacnymi  i  kulturalnymi.  I  nie 

zmieniłem  tego  zdania,  gdy  następnego  dnia  odwiedził  mnie  delegat  urzędu  finansowego. 

Zobaczywszy zgromadzony w moim mieszkaniu kawior, aż gwizdnął z wrażenia, ale któż by 

na  jego  miejscu  tego  nie  zrobił.  Przeglądał  moje  papiery  przez  godzinę  i  nie  znalazł 

najmniejszego  nawet  uchybienia.  Miałem  wszystko,  łącznie  z  certyfikatem  fabrycznego 

weterynarza,  że  bieługi,  z  których  ten  kawior  pochodził,  były  zdrowe  jak  ryby.  Nie 

pozostawało  więc  nic  innego,  jak  wyrazić  mi  swój  podziw  i  uznanie.  Wypiliśmy  po 

kieliszeczku, a ponieważ skromny ten urzędnik znudzony już był kawiorem, bo za często go 

nim częstowano, zakąsiliśmy ogórkiem kwaszonym. 

Bezwzględnie najtrudniejszym jednak etapem podróży kawioru po Rosji, przy którym 

nawet  graniczne  utarczki  z  celnikami  wydawały  się  dziecinną  igraszką,  był  załadunek  do 

pociągu  na  Dworcu  Białoruskim  w  Moskwie.  Oczywiście  do  pociągu  pasażerskiego,  bo 

wysłanie kawioru pociągiem towarowym byłoby równoznaczne z wrzuceniem go do studni. 

Ten krótki odcinek, od samochodu na peron, wymagał solidnego przygotowania taktycznego. 

Pierwszą  przeszkodą  była  milicja  drogowa,  dla  której  okolice  dworców  stanowiły 

najwyżej cenione tereny łowieckie. Spotykało się tam głównie kapitanów i majorów. Służba 

pod  dworcem  była  dla  nich  ostatnią  szansą  dorobienia  się  przed  emeryturą  albo  przed 

awansem, po którym definitywnie przechodzi się do jałowych prac biurowoorganizacyjnych 

Przydział  takiego  rewiru  kosztował,  w  zależności  od  dworca,  od  dziesięciu  do  dwudziestu 

tysięcy dolarów. Cena ta może się wydać wygórowana, ale też służba w takim rewirze to były 

nieustające żniwa. Znaki zakazu wjazdu, ruchu, postoju i zatrzymywania się ustawiano w taki 

sposób, żeby popełnienie wykroczenia było absolutnie nieuchronne. 

Kiedyś, gdy podjeżdżałem pod dworzec sporadycznie i milicjant udawał, że wyciąga 

bloczek mandatowy, a ja naprawdę wręczałem mu dwa albo trzy dolary, incydent kończył się 

w  sympatycznej  nawet  atmosferze.  Później  jednak,  gdy  zacząłem  bywać  na  dworcu  dużo 

częściej, uciążliwość tych spotkań znacznie wzrosła. Zwłaszcza że milicyjne wyobrażenia o 

dobrym  zarobku  stały  się  najbardziej  namacalnym  wskaźnikiem  ogólnego  postępu.  Można 

wręcz  powiedzieć,  że  oficerowie  z  drogówki  czuli  się  odpowiedzialni  za  propagowanie 

nastroju  prosperity.  Gdyby  bowiem  ich  żądania  ustatkowały  się  na  niskim  poziomie,  ktoś 

mógłby odnieść wrażenie, że w Rosji zapanowała stagnacja. 

Gdy  spróbowałem  kiedyś  zakwestionować  żądaną  kwotę,  opasły  major  zapytał 

najpierw niewinnie, o której  mam pociąg, po czym wypisywał  normalny mandat  tak długo, 

żebym  na  pewno  się  na  niego  spóźnił.  Jakikolwiek  sprzeciw,  awantura  czy  głośny  protest 

spowodowałyby jedynie, że dostałbym się w ręce milicji właściwej, czyli tej, która dbała o ład 

background image

i porządek. A wtedy straty finansowe byłyby bez porównania wyższe. 

Strzeżenie  ładu  i  porządku  na  dworcach  i  w  ich  okolicach  polegało  głównie  na 

wyszukiwaniu osobników, którzy wyglądali na to, że mają przy sobie pieniądze. Na Dworcu 

Białoruskim, skąd odchodzą pociągi do Polski i dalej na Zachód, musieli je mieć, rzecz jasna, 

wszyscy. Pozostawało tylko  pytanie, kto ma ich dużo i kto podzieli się nimi bez większego 

oporu.  Na  pierwszy  ogień  szli  więc  obładowani  bagażami  „czarni”,  bo  spełniali  wszystkie 

wymogi  naraz.  Potem  obcokrajowcy,  ale  tacy,  którzy  nie  wyglądali  na  ambasadorów  albo 

konsulów  generalnych.  Następnie  prowincjusze  i  ludzie  młodzi.  Na  koniec,  zgodnie  z 

zasadami  humanitaryzmu,  kobiety,  starcy  i  dzieci.  Czasami  zaś  padało  na  tego,  kto  się 

milicjantom po prostu nie spodobał. 

Gościłem kiedyś kolegę z Polski, Marka, który był grafikiem i przyjechał do Moskwy 

na  swą  wystawę.  Ponieważ  mieliśmy  wracać  tym  samym  pociągiem,  a  Marek  był 

człowiekiem postawnym i odważnym, zabrałem ze sobą nie dwie, ale cztery walizki kawioru. 

Do  wagonu  dostaliśmy  się  tym  razem  bez  przeszkód,  więc  humory  nam  dopisywały,  a  na 

dodatek  w  sąsiednim  przedziale  spotkałem  dwie  dziewczyny,  z  którymi  łączyły  mnie  miłe 

wspomnienia. Mając jeszcze kwadrans do odjazdu, zostawiłem  pod opieką dziewczyn moje 

walizy  i  poszedłem  z  Markiem  do  hali  dworcowej,  gdzie  poprzedniego  dnia  zostawiłem  w 

schowku kilka luźnych  puszek kawioru. Mogły  się teraz przydać,  gdyż  podróż zapowiadała 

się całkiem przyjemnie. 

Zanim zdążyłem zamknąć drzwiczki  od schowka, stanął  przy nas milicjant i  zapytał 

Marka tonem raczej bezpośrednim: 

- Co masz w tej torbie plastikowej? 

Marek, myśląc, że to żart, odparował natychmiast: 

- Pół tony kawioru. 

-  Pół  tony?  -  powtórzył  milicjant.  -  Skoro  pół  tony,  to  będzie  cię  to  kosztowało  sto 

dolarów. 

- Chętnie zapłacilibyśmy pięćset, ale przed chwilą wydaliśmy wszystko na panienki - 

odrzekł Marek, rozkładając ręce. 

-  Nic  nie  macie?  -  zdziwił  się  milicjant  zjadliwie.  -  To  pożyczcie  od  znajomych 

Polaków - postanowił tonem rozkazującym. 

Wyglądało  na  to,  że  szedł  za  nami  od  samego  peronu,  a  może  i  wcześniej.  Marek, 

zniecierpliwiony już trochę tą pogawędką, odpowiedział, że inni Polacy  zrobili to samo,  bo 

Rosjankom  trudno  się  oprzeć.  I  ruszył  z  miejsca,  dając  tym  samym  do  zrozumienia,  że 

komedia skończona. W tym momencie milicjant podskoczył do niego i złapał go za rękę i za 

background image

torbę.  Marek,  nie  nawykły  do  takiego  traktowania,  szarpnął  się  energicznie,  ale  tak 

nieszczęśliwie, że milicjant  się poślizgnął  i  przewrócił.  Leżąc jeszcze, wyciągnął  z kieszeni 

gwizdek i zaczął przeraźliwie gwizdać. W ciągu kilku sekund otoczyło nas pięciu czy sześciu 

milicjantów. Zrobiło się zaraz zbiegowisko, więc najstarszy stopniem, chyba kapitan, rzucił 

komendę: na komisariat! 

Pod  silną  eskortą  poprowadzono  nas  do  sąsiadującego  z  dworcem  kilkupiętrowego 

budynku.  Gdy  tylko  zamknęły  się  za  nami  drzwi,  dostaliśmy  po  kilka  profilaktycznych 

uderzeń  pałami  przez  plecy.  Ja,  znając  obyczaje  rosyjskiej  milicji,  zachowałem  spokój,  ale 

Marek  klął  i  bronił  się.  Wepchnięto  go  więc  do  jakiegoś  bocznego  pomieszczenia  i  tam 

dopiero się przekonał, co to znaczy prawdziwe pałowanie. Przeglądający moje papiery oficer 

znał  już  dokładnie  przebieg  zdarzenia:  zaatakowaliśmy  milicjanta  od  tyłu,  a  naszym  celem 

było prawdopodobnie zdobycie broni. 

-  Znamy  takich  ptaszków  -  podkreślił,  patrząc  mi  prosto  w  oczy  i  sugerując  tym 

spojrzeniem, że czekają nas co najmniej dwa lata ciężkich robót. 

Odparłem, że wobec powagi zarzutów żądam powiadomienia polskiego konsula, i na 

dowód,  że  nie  żartuję,  wyrecytowałem  numer  telefonu  do  konsulatu,  który  mi  się  akurat,  o 

dziwo, przypomniał. 

-  Dobrze  się  zastanówcie,  co  mówicie  -  poradził  mi  oficer  i  chcąc  zapewnić  mi 

potrzebny do rozmyślań spokój, nakazał odprowadzić mnie do celi. 

Siedziałem  w  niej  równo  cztery  godziny.  Za  współlokatora  miałem  przedstawiciela 

ciemnej nacji, ale nie dowiedziałem się nawet, jakiej konkretnie, gdyż w ogóle nie udzielał się 

on  towarzysko.  Przez  cały  ten  czas  tkwił  na  klęczkach  i  mamrotał  jakieś  litanie.  Już  po 

godzinie myślałem, że jak nie przestanie, to oszaleję. 

Przypuszczam, że decyzję o zwolnieniu nas podjęto zaraz po tym, gdy ktoś wpadł na 

pomysł, żeby sprawdzić, czy podany przeze mnie numer jest prawdziwy. A skoro znałem go 

na  pamięć,  to  znaczyło,  że  utrzymuję  z  konsulatem  zażyłe  stosunki  i  mogę  być  kimś 

ważniejszym, niż to się na pozór wydawało. Przetrzymano nas jednak na wszelki wypadek te 

cztery godziny - do czasu, aż zmieni się załoga komisariatu - bo sądzono pewnie, że ukoi to 

nasze nerwy i zniechęci do podjęcia jakiejś oficjalnej procedury wyjaśniającej. Ci, którzy nas 

zwalniali, byli już bowiem uprzejmi, nie bardzo wiedzieli, o co tak naprawdę poszło, a Marka 

przekonywali, że nawet jeśli jakieś pałowanie miało miejsce, to z pewnością chodziło o masaż 

leczniczy. Ich kalkulacja okazała się słuszna - machnęliśmy na wszystko ręką. 

Nie  ma  jednak  tego  złego,  co  by  na  dobre  nie  wyszło.  Dziewczyny,  pod  których 

opieką  zostawiłem  w  przedziale  cztery  swoje  walizy,  nie  mając  pojęcia,  co  jest  w  środku, 

background image

dowiozły  je  bez  problemów  do  Warszawy.  Opowiadały  potem,  że  w  ogóle  ich  nie 

skontrolowano,  ponieważ  w  sąsiednim  przedziale  wybuchła  awantura,  która  całkowicie 

pochłonęła celników: jakiś człowiek przewoził pięć puszek kawioru, a celnicy twierdzili, że 

można tylko dwie. 

Różnych szukałem sposobów na zmniejszenie bezpośrednich i pośrednich strat, które 

wynikały  ze  spotkań  z  milicją  dworcową.  Raz  uratowała  mnie  wizytówka  znajomego 

Rosjanina,  którego,  po  piętnastu  latach  niewidzenia,  spotkałem  przypadkowo  na  ulicy. 

Milicjanci, którym nie chciałem zapłacić pięćdziesięciu dolarów w trybie natychmiastowym, 

znaleźli  ją  w  moim  paszporcie.  A  kolega,  jak  się  okazało,  był  jakimś  dyrektorem  w 

ministerstwie  spraw  zagranicznych.  Nie  tylko  zwrócono  mi  wtedy  paszport,  ale  i  życzono 

szczęśliwej podróży. 

Pomyślałem  wówczas,  że  zrobię  sobie  wizytówki  znanych  rosyjskich  polityków,  a 

najlepiej  prezydenta,  i  będę  je  nosił  w  każdej  kieszeni  po  jednej.  Gdy  podzieliłem  się  tym 

pomysłem  ze  znajomymi  Rosjanami,  stanowczo  odradzali  mi  jego  realizację.  Jeśli  bowiem 

cała  ta  mistyfikacja  się  wyda,  to  zostanę  oskarżony  o  fałszerstwo  dokumentów.  A  ile  za  to 

grozi, to lepiej nie mówić. 

Później wpadłem na pomysł, żeby jeździć samochodem do Wiaźmy. Była to pierwsza 

stacja,  kilkadziesiąt  kilometrów  od  Moskwy,  na  której  zatrzymywał  się  pociąg  jadący  do 

Polski. Kilka razy rzeczywiście udało mi się tam załadować kawior do wagonu bez żadnych 

problemów.  Zacząłem  się  nawet  w  związku  z  tym  uważać  za  człowieka  przebiegłego.  Nie 

trwało to jednak długo. Równie pomysłowi okazali się handlowcy z innych branż i w ciągu 

kilku  miesięcy  spokojny  i  senny  dworzec  w  Wiaźmie  przekształcił  się  w  ruchliwy  ośrodek 

podrózniczozaładowczy. Nie mogło to ujść uwadze kierowniczych gremiów milicji, które na 

co  dzień  analizowały  dochodowość  poszczególnych  rewirów.  Skoro  zaś  spadła  ona  na 

Dworcu  Białoruskim,  to  znaczy,  że  musiała  wzrosnąć  gdzieś  indziej.  Do  Wiaźmy  rzucono 

więc  takie  siły  i  środki,  że  wycieczki  towarowozaładowcze  na  tamtejszy  dworzec  straciły 

wszelki sens. 

Powstało  pytanie:  jeździć  samochodem  dalej,  do  następnej  stacji,  czy  pozostać  w 

Moskwie?  Jechać  dalej  oznaczało  nieznaną,  ale  na  pewno  dużą  liczbę  utarczek  z  milicją 

drogową. Znaków drogowych, jak to na szosie, nie było co prawda zbyt wiele, ale były za to 

wykorzystywane w sposób, można powiedzieć, twórczy. 

Jechałem  kiedyś  z  dozwoloną  nawet  szybkością  i  mimo  to  zostałem  zatrzymany. 

Plutonowy, bo tylko na odludziu spotykało się takie niskie rangi, zapytał uprzejmie: 

- Widzieliście znak „uwaga, śliska nawierzchnia”? 

background image

- Widziałem. 

- To dlaczego nie uważaliście? 

- Jak to nie uważałem? Uważałem. 

-  Dobrze  widziałem,  że  nie  uważaliście.  Będzie  mandat.  Mógł  też  przy  okazji 

zażyczyć  sobie  otwarcia  bagażnika,  a  wtedy,  zobaczywszy  kawior,  jego  wymagania 

gotówkowe  z  pewnością  znacznie  by  wzrosły.  Jeśli  przyjąć  ostrożnie,  że  takich  kontroli 

można było mieć i kilkanaście, a u celu mogła już czekać milicja dworcowa, wybór stał się 

prosty. Należało wracać do Moskwy i ułożyć się z milicją na Dworcu Białoruskim. 

Problem  polegał  na  tym,  że  zawarcie  znajomości  z  jednym  czy  drugim  zwykłym 

funkcjonariuszem  niewiele  dawało.  Na  dworce  posyłano  bowiem  coraz  to  nowe  oddziały 

specjalne,  które  miały  zapobiegać  nieustannie  grożącym  zamachom  terrorystycznym.  Jeśli 

zdarzało się, że takiego zagrożenia akurat nie było, to w zastępstwie ogłaszano niepokojący 

wzrost przestępczości kryminalnej, którą też należało zwalczać nadzwyczajnymi sposobami. 

Tak czy owak, dowództwo oddziałów specjalnych nie mogło patrzeć spokojnie na bogacenie 

się zwykłych dworcowych milicjantów i też chciało dać zarobić swoim ludziom. 

Podjechałem kiedyś z Griszą w umówione miejsce pod dworcem. Czekał tam już na 

nas znajomy milicjant w randze kapitana, który zainkasował sto dolarów i, jak zwykle, miał 

nas ochraniać przed swoimi kolegami w drodze na peron. Ponieważ mieliśmy ze sobą chyba 

trzysta  puszek  kawioru,  pomagał  nam  nawet  ładować  skrzynki  na  wózki  bagażowe. 

Kończyliśmy już robotę, gdy nagle otoczyło nas trzech ubranych na czarno i uzbrojonych w 

broń automatyczną milicjantów z brygad specjalnych. Zza ich pleców wyłonili się po chwili 

dwaj oficerowie, pułkownik z majorem, i zarządzili kontrolę. 

- Nu, ładna - westchnął pułkownik, widząc, że w skrzynkach jest kawior. - Drogo was 

to będzie kosztowało. 

Nie  wiedziałem,  czy  chodzi  mu  o  pieniądze,  czy  o  lata  więzienia,  więc  żeby  nie 

zamykać drogi do kompromisu, odrzekłem, że w razie czego mogę okazać wszystkie papiery 

handlowe. 

-  Znamy  takie  papiery  -  odparł  pułkownik,  dając  tym  samym  do  zrozumienia,  że 

zwykły człowiek w żadnym wypadku nie może posiadać tyle kawioru legalnie. 

Był to mój stały problem. Większość milicjantów nie chciała pogodzić się z faktem, że 

ścigany  przez  lata  kawior  stał  się  nagle  wolnym  ptaszkiem.  Przyjęcie  tego  do  wiadomości 

byłoby  przecież  dla  nich  równoznaczne  z  zawstydzającym  umniejszeniem  swej  władzy  i 

znaczenia.  Jeśli  więc  ktoś,  tak  jak  dawniej,  krył  się  z  posiadaniem  kawioru  i  udawał  przed 

nimi przestępcę, to znaczy, że ich szanował. A jeśli ich szanował, to tym samym mógł liczyć 

background image

na  pobłażliwość,  czyli  na  opłatę,  która  wszystkim  wydawała  się  akuratna.  Jeśli  zaś  ktoś 

posiadał kawior ostentacyjnie, to zasługiwał na nauczkę podwójną. 

Skorumpowany  przeze  mnie  kapitan,  który  miał  nas  bronić  przed  bezprawiem 

przedstawicieli prawa, zachował się lojalnie. Próbował tłumaczyć, że nas zna, że nie pierwszy 

raz tu jesteśmy i rzeczywiście nasze papiery handlowe są w porządku. Szybko jednak został 

uciszony, bo brygada specjalna nie mogła sobie pozwolić na to, żeby jakiś prosty dworcowy 

kapitan  sprzątnął  jej  zwierzynę  sprzed  nosa.  Po  krótkiej  wymianie  kąśliwych  uwag  major 

oznajmił, że zostajemy zatrzymani do wyjaśnienia. 

Ledwo ruszyliśmy w stronę komisariatu,  pułkownik,  sądząc pewnie, że jesteśmy już 

wystarczająco  przestraszeni,  podszedł  do  mnie  i  nieco  ściszonym  głosem  powiedział,  że 

pięćset  dolarów załatwi  całą sprawę. Mimo  groźnie wyglądającej  obstawy  odpowiedziałem, 

że  nie  zamierzam  zapłacić  ani  centa.  Od  tego  momentu  rozpoczęła  się  klasyczna  wojna 

nerwów.  Do  komisariatu  mieliśmy  jakieś  dwieście  metrów  i  w  tym  czasie  musiało  się 

rozstrzygnąć, kto kogo przetrzyma. Ja ryzykowałem to, że jeśli nic nie zapłacę, to z czystej 

chęci  zemsty  milicjanci  stwierdzą,  że  jakaś  pieczątka  w  moich  papierach  jest  niewyraźna,  i 

zarekwirują mi kawior na dzień, na dwa, a może na tydzień albo miesiąc. Straty byłyby wtedy 

trudne  nawet  do  oszacowania.  Pułkownik  z  kolei  ryzykował  spisywanie  protokołów, 

nadawanie  biegu  sprawie  i  być  może  tłumaczenie  się  przed  przełożonymi,  jeśli  moje 

dokumenty  okażą  się  autentyczne.  Straciłby  wiele  czasu,  który  z  powodzeniem  mógł 

wykorzystać na bardziej intratne zatrzymania. 

W  połowie  drogi  do  komisariatu  opłata  zmalała  do  czterystu  dolarów,  ale  ja  twardo 

podtrzymałem  wersję  o  niepłaceniu  ani  centa.  Gdy  byliśmy  już  całkiem  blisko,  pułkownik 

zwolnił kroku, jakby chciał mi dać jeszcze trochę czasu do namysłu. 

- Trzysta dolarów i do widzenia - powiedział tonem, który miał wskazywać, że stać go 

na łaskawość. Pewnie ktoś uznałby to za przesadną brawurę, ale ja ponownie odrzekłem, że o 

pieniądzach  nie  może  być  mowy.  Gdy  doszliśmy  do  budynku  komisariatu,  pułkownik, 

dosłownie już w drzwiach, zaproponował krótko i ostatecznie: 

- Dwieście. 

No i cóż mogłem w takiej sytuacji uczynić? Zapłaciłem. 

Odprowadzając  nas,  wedle  umowy,  do  wagonu,  dworcowy  kapitan  kilkakrotnie 

powtarzał,  że  na  własne  oczy  przekonaliśmy  się,  jak  bardzo  niebezpiecznym  miejscem  jest 

Dworzec  Białoruski.  Miało  to  oznaczać,  że  sto  dolarów,  które  mu  płaciłem,  to  w  zasadzie 

jakiś psi grosz. Podwyższenia stawki jednak nie zażądał, co Grisza zaliczył mu na duży plus, 

bo prawdą jest, że nieźle się przecież chłop napocił. 

background image

Opóźniłem  kiedyś  ekspedycję  kawioru,  żeby  poczekać  do  wypadającego  akurat  za 

dwa  dni  święta  milicji.  Liczyłem,  że  w  tak  uroczystym  dniu  wszelkie  domniemane  winy 

zostaną mi odpuszczone, a ewentualne kary darowane. Podjeżdżając wolno pod dworzec, nie 

zauważyliśmy żadnego munduru ani też żadnego osobnika, który wyglądałby na takiego, co 

to trzyma mundur w szafie. 

-  Wszyscy  na  akademiach  i  wszyscy  wrócą  z  orderami  za  wzorową  postawę  - 

skomentował  Grisza,  zatrzymując  samochód  od  strony  dworcowego  zaplecza.  Nie  zdążył 

jeszcze wyłączyć silnika, gdy ktoś klepnął z tyłu w szybę. Odwróciliśmy się jak na komendę i 

zobaczyliśmy pięciu czy sześciu potężnych łobuzów, którzy w jednej sekundzie obsiedli cały 

samochód. Jeden z nich otworzył drzwiczki od mojej strony i zapytał jowialnie: 

- No, cóż tam dzisiaj przywozimy, riebiata? 

Wiedziałem,  że jeśli  skłamię, a prawda wyjdzie  na jaw, stawka zostanie  co najmniej 

podwojona. Wysiadłem więc spokojnie z samochodu, rozejrzałem się przeciągle i odparłem: 

- Kawior, druzja. Dużo kawioru. 

Taka  odpowiedź  wzbudziła  w  nich  chyba  sympatię,  bo  nawet  się  uśmiechnęli  i 

aprobująco pokiwali głowami. Dokładnie w tym momencie nadjechała ciężarówka z pralni i 

jej  kierowca  zatrąbił,  gdyż  blokowaliśmy  mu  wjazd  na  zaplecze  dworca.  Grisza  wrzucił 

wsteczny bieg, a gdy bandyci  rozstąpili  się o krok, dodał  gwałtownie  gazu i zaczął  uciekać 

tyłem.  Wszyscy,  w  pierwszym  odruchu,  rzucili  się  za  nim  w  pościg,  ale  Grisza  pięknie 

lawirował między zaparkowanymi samochodami i widziałem, jak z piskiem opon wyskakuje 

na ulicę. Bandyci odwrócili się w moją stronę, ale ja też nie marnowałem czasu i byłem już 

daleko. 

Gdy  godzinę  później  spotkaliśmy  się  w  moim  mieszkaniu,  Grisza,  popijając 

wódeczkę, klął na milicję za to,  że zamiast  pracować, świętuje sobie w  najlepsze. Narzekał 

też na ogólny bałagan i anarchię. W porządnym państwie - przekonywał - powinno się z góry 

wiedzieć, komu, ile i za co się płaci. 

Nie  dość  więc,  że  straciłem  dwa  dni,  czekając  na  święto  milicji,  to  teraz,  według 

oceny Griszy, należało odczekać przynajmniej tydzień. 

Nikogo  chyba  nie  zdziwi,  jeśli  powiem,  że  coraz  częściej  zdarzało  mi  się  myśleć  o 

zbliżającym się terminie audiencji u dyrektora fabryki kawioru w Astrachaniu. Choć pierwsza 

wizyta nie dawała podstaw do nadziei, to jednak człowiek nie może oprzeć się marzeniom. A 

może  te  marzenia  to  po  prostu  dowód  na  to,  że  zacząłem  się  starzeć?  W  każdym  razie 

myślałem  już  nie  tylko  o  tym,  żeby  dzięki  kontraktowi  z  fabryką  pozbyć  się  podbijających 

ciągle cenę, dziwacznych pośredników, ale nawet wyobrażałem sobie, że fabryka weźmie na 

background image

siebie  ciężar  przewożenia  kawioru  przez  Rosję.  A  ja,  leżąc  na  wygodnej  kanapie  w  swoim 

warszawskim mieszkaniu, od czasu do czasu będę kwitował odbiór. Obraz tej sielanki był tak 

sugestywny, że gdy nadszedł w końcu ustalony z sekretarką termin, bez specjalnych ceregieli 

przyznałem  sam  sobie  dwutygodniowy  urlop.  A  skoro  urlop,  to  należało  całą  tę  wyprawę 

potraktować  również  w  kategoriach  krajoznawczych.  Postanowiłem  więc  pojechać 

samochodem, gdyż przecieranie nowych szlaków od dzieciństwa było moim hobby. 

Jechałem  trzy  dni  i  trzy  noce,  a  rytm  podróży  wyznaczały  mi  polowania  na  paliwo. 

Nie mogłem być zanadto wybredny, więc wlewałem do baku różne proponowane mi płyny, 

co powodowało, że samochód często się krztusił, a czasami odmawiał posłuszeństwa. Przez 

milicję zostałem zatrzymany dwadzieścia siedem razy, co nie jest liczbą zbyt wielką, jeśli się 

zważy,  że  miałem  do  pokonania  prawie  dwa  tysiące  kilometrów,  a  przed  i  za  każdym 

mijanym miastem i miasteczkiem ustawione były posterunki. 

Straty  finansowe  zanotowałem  niewielkie,  gdyż  prowincjonalna  milicja  nie  była  tak 

zmanierowana  jak  moskiewska.  Zatrzymywano  mnie  głównie  dlatego,  że  zainteresowanie 

wzbudzał  mój  stary,  rozłożysty  citroen,  podobny  do  tego,  którym  jeździł  kiedyś  Fantomas. 

Nawet  gdy  dla  eksperymentu  nie  zatrzymałem  się  na  dawany  znak  i  milicjanci  gonili  mnie 

ładą  przez  dwadzieścia  kilometrów,  aż  w  końcu  zwolniłem  i  poczekałem  na  nich,  nie  byli 

szczególnie  rozsierdzeni.  Podyskutowaliśmy  o  starych  samochodach,  a  dziesięć  dolarów 

dałem im właściwie sam z siebie. 

Do  Astrachania  wjechałem  w  słoneczne  popołudnie,  ale  nawet  przy  tak  pięknej 

pogodzie trudno byłoby nazwać to miasto perłą Południa. Wieczorem wstąpiłem do hotelowej 

restauracji,  doznając  już  na  progu  uczucia  deja  vu:  przy  centralnym  stoliku  siedział  jakiś 

cudzoziemiec,  a  reszta  gości  przekonywała  go  do  kupna  kawioru  po  fantastycznie  niskiej 

cenie.  Ku  mojemu  zdziwieniu  zostałem  rozpoznany  i  zaproszony  do  biesiady.  Pierwszy 

wieczór upłynął mi zatem w upojnej atmosferze. 

Na  drugi  dzień  rano,  zjadłszy  śniadanie  i  wypiwszy  dla  kurażu  jedno  piwo, 

pojechałem do fabryki. 

Po  nadzwyczaj  miłym  przywitaniu  sekretarka  dyrektora  handlowego  poinformowała 

mnie  ze  smutkiem  w  oczach,  że  na  liście  audiencji  zaszły  duże  przetasowania,  a  ja,  nie 

kontrolując  na  bieżąco  sytuacji  w  czołówce,  znowu  spadłem  na  odległą  pozycję.  Pamięć  o 

perfumach marki Chanel, które jej kiedyś podarowałem, okazała się jednak równie trwała jak 

ich  zapach.  Po  chwili  namysłu,  upewniwszy  się,  że  wziąłem  dłuższy  urlop,  sekretarka 

zaproponowała,  żebym  przychodził  codziennie  i  czekał,  a  ona  postara  się  skojarzyć  mnie  z 

dyrektorem,  jak  tylko  akurat  wróci  albo  akurat  będzie  miał  wolną  chwilę.  Plan  ten 

background image

natychmiast  wprowadziliśmy  w  życie  -  wyszedłem  na  korytarz  i  usiadłem  na  krześle. 

Pierwszego dnia czekałem cztery godziny. Bez rezultatu. 

W następnych dniach było podobnie. Oczywiście nie siedziałem cały czas na krześle 

pod gabinetem. Sekretarka informowała mnie rano o przewidywanych zajęciach dyrektora, w 

związku z czym miałem dużo wolnego czasu. W biurowcu trwał właśnie remont i z jakiegoś 

pokoju  wyniesiono  na  korytarz  mnóstwo  książek.  Zacząłem  je  z  nudów  wertować,  a 

wyglądający na kierownika osobnik powiedział, że jeśli mnie one interesują, to mogę sobie 

kilka  zabrać,  bo  i  tak  cała  biblioteka  nie  zmieści  się  w  nowym  pomieszczeniu.  Wybrałem 

cztery dziewiętnastowieczne tomy traktujące o metodach pozyskiwania kawioru i sposobach 

podawania go do stołu. Studiowałem je potem zawsze, ilekroć pragnąłem spojrzeć na kawior 

świeżym okiem. 

Przechadzając  się  któregoś  przedpołudnia  po  terenie  fabryki,  zauważyłem  dziwne 

podniecenie.  Szybciej  niż  zwykle  spacerowano  i  częściej  rozmawiano.  W  pierwszej  chwili 

pomyślałem,  że  szykuje  się  jakaś  uroczystość  albo  strajk.  Zapytany  o  przyczynę  tego 

zamieszania, Wania rzucił tylko jedno zdanie: 

- Blachę przywieźli. 

Każda jej dostawa była doniosłym wydarzeniem z tego prostego względu, że fabryka 

nie  rozliczała  się  z  moskiewską  centralą  z  pozyskanego  kawioru,  ale  właśnie  z  blachy. 

Wykrajano z niej na miejscu puszki, wypełniano kawiorem i odsyłano z powrotem. Naczelny 

dyrektor fabryki był kimś w rodzaju namiestnika, którego jedynym właściwie zadaniem było 

baczenie,  czy  całkowita  powierzchnia  wysyłanych  puszek  zgadza  się  mniej  więcej  z 

powierzchnią przysyłanej blachy. Reszta - to już była wewnętrzna sprawa Tatarów. Na temat 

ilości  kawioru,  który  pozostawał  do  ich  dyspozycji,  mówiono  różne  rzeczy,  a  niektórzy 

twierdzili nawet, że reszta to jest to, co wysyła się do metropolii. 

W  rosyjskich  kręgach  kawiorowych  często  zadawano  sobie  pytanie,  skąd  się  bierze 

taka, a nie inna liczba obowiązkowych puszek. Ci, którzy mieli zacięcie ogólnointelektualne, 

odpowiadali,  że  w  ilości  wysyłanej  do  Astrachania  blachy  przejawia  się  rosyjska  polityka 

narodowościowa. Łagodna, jeśli posyła się jej mniej, i twarda, jeśli więcej. Złośliwi z kolei 

uważali,  że  jeśli  blachy  posyła  się  mniej,  to  dlatego,  że  są  kłopoty  w  przemyśle 

metalurgicznym,  a  jeśli  więcej,  to  też  są  kłopoty,  bo  można  by  jeszcze  więcej.  Większość 

twierdziła jednak, że tak jak za wszystkim, tak i za liczbą obowiązkowych puszek kryją się 

jakieś  układy.  A  układać  mogli  się  właściwie  wszyscy  ze  wszystkimi.  Mówiono  o 

najwyższych władzach, o potężnych tatarskich rodzinach, o Żydach, o Amerykanach, o armii, 

o  mafiach,  o  służbach  specjalnych  i  nadzwyczajnych,  przy  czym  wszyscy  bez  wyjątku  nie 

background image

tylko  wchodzili  ze  sobą  w  układy,  ale  też  wzajemnie  się  przekupywali  i  oszukiwali,  a 

większość kradła. 

Zwykli pracownicy fabryki nie wnikali może tak głęboko w zawiłości poprzedzające 

kolejny  transport  blachy,  ale  wiedzieli  jedno:  jeśli  będzie  jej  mniej  niż  zwykle,  to 

kierownictwo  fabryki  na  pewno  będzie  bardziej  zadowolone.  A  z  tego  zadowolenia  mogą 

wymknąć rozmaite wymierne skutki. Mogą być na przykład przyznane premie albo nagrody 

okolicznościowe,  niektórzy  pewnie  dostaną  podwyżki,  a  ktoś,  kto  liczył  na  awans,  będzie 

mógł  się  go  spodziewać  właśnie  teraz.  Będzie  można  również  z  grubsza  zaplanować,  o  ile 

więcej da się wynieść puszek kawioru, bo skoro zapanuje ogólne zadowolenie, to zwiększy 

się też ogólna tolerancja i skłonność do przymykania oka. 

Zbyt ważne działy się więc w fabryce rzeczy, aby dyrektor handlowy znalazł dla mnie 

choćby pięć minut. W piątkowe przedpołudnie sekretarka przekazała mi poufną wiadomość, 

że  rozpoczął  on  już  intensywne  konsultacje,  które  zajmą  mu  co  najmniej  cały  weekend,  w 

związku z czym mam wolne i mogę sobie odpocząć. 

Wybrałem się samochodem zobaczyć, jak Wołga, nad którą leży Astrachań, wpada do 

Morza Kaspijskiego. Pamiętałem ze szkoły, że jest to morze wyjątkowo kontrowersyjne, gdyż 

tak naprawdę nie wiadomo, czy jest morzem, czy jeziorem. Nauczycielka geografii twierdziła, 

że skoro jest tak wielkie, to mimo tego, że zewsząd otacza je ląd, musi być morzem. Zapytana 

jednakże, czy jest ono słodkie, czy słone, wyraźnie, pamiętam, zaczerwieniła się i ze skruchą 

przyznała, że nigdy nie próbowała. 

Mnie też nie udało się raz na zawsze tego rozstrzygnąć, gdyż Wołga tylko na szkolnej 

mapie rozdziela się na trzy kanały i regularnie wpada do wielkiej wody. W rzeczywistości jest 

to dzika i rozległa jak pół Belgii kraina, poprzecinana mnóstwem małych jak Wisła rzeczek i 

nie  wiem  ilu  potężnych  rzek,  których  drugiego  brzegu  nie  widać,  toteż  nie  sposób  dociec, 

gdzie  zaczyna  się  hipotetyczne  morze.  Granicę  tę  rozpoznają  jednak  bieługi,  które  od 

niepamiętnych czasów składają ikrę właśnie w delcie Wołgi. 

Określenie  „od  niepamiętnych  czasów”  jest  tu  jak  najbardziej  na  miejscu,  ponieważ 

uważa  się,  że  dziwne  te  ryby  są  rówieśnicami  dinozaurów.  Jak  więc  na  koleżanki 

prehistorycznych gadów przystało, mierzą one siedem albo i dziesięć metrów, ważą tonę albo 

i  więcej,  a żyją sto  lat, jeśli  nie dłużej.  To, że jako gatunek przetrwały do naszych czasów, 

przypisuje się zbawiennym wpływom wielkiej ilości ropy pod dnem Morza Kaspijskiego. Do 

tego trzeba oczywiście dodać specyficzny klimat i głęboką wiarę tych, którzy tak twierdzą. 

Za cara i za Związku Radzieckiego poławiano bieługę w równym stopniu dla kawioru, 

co i dla pysznego rzeczywiście mięsa. Fabryka w Astrachaniu ma nawet w nazwie określenie 

background image

„rybno  -  kawiorowa”  -  oznacza  to,  że  produkcja  konserw  rybnych  jest  równie  ważna,  a  w 

sensie  ilościowym  ważniejsza,  co  zresztą  wynika  z  anatomii  ryby.  Zakładając,  że  z  jednej 

bieługi  otrzymuje  się  sto  kilogramów  kawioru  i  pięćset  kilogramów  mięsa,  można 

powiedzieć,  że  każda  sztuka  to  pływający  majątek.  Nie  ma  drugiej  takiej  ryby,  której 

złowienie zapewnia jednemu człowiekowi, przynajmniej teoretycznie, zakąskę na cały rok i 

nowy samochód. Tylko złota rybka mogłaby z nią ewentualnie konkurować. 

Zasadą  jednakże  było,  że  odławiano  bieługi  tylko  w  momencie,  gdy  wchodziły  na 

tarło  do  północnych  rzek,  zwłaszcza  do  Wołgi.  Najwięcej  mają  wtedy  ikry,  jej  ziarna  są 

najbardziej  dojrzałe,  a  więc  najsmaczniejsze.  Nawet  Iran,  który  z  Morzem  Kaspijskim 

graniczy,  niestety,  od  południa,  zrezygnował  z  połowów  w  nieodpowiednim  momencie,  a 

należną  mu  część  kawioru  otrzymywał  z  fabryki  w  Astrachaniu.  Zważywszy,  że  oba  te 

państwa  charakteryzował  podobny  typ  reakcji  na  wszelką  niesubordynację,  bieługi,  oprócz 

krótkich okresów tarła, mogły sobie pływać spokojnie. 

Potem  i  z  nowej  Rosji,  i  z  nowo  powstałych  nadbrzeżnych  państw  ruszyła  w  morze 

piracka, rzekłbym, armada. 

Nie  doszło  do  tego,  rzecz  jasna,  z  dnia  na  dzień,  bo  o  tym,  że  nastała  demokracja  i 

wszystko już wolno, wiedzieli tylko dobrze poinformowani, a krążące wśród ludności plotki 

na  ten  temat  wydawały  się  zrazu  mało  prawdopodobne.  Sporo  czasu  wymagało  zresztą 

zorganizowanie odpowiedniego sprzętu pływającego. Nie chodziło przy tym o pełnomorskie 

trawleryprzetwórnie,  ale  o  byle  co:  łajby,  krypy,  stare  kutry  i  kajaki  -  wszystko,  do  czego 

można przymocować silnik, a mimo to nadał to coś będzie się unosiło na powierzchni i nie 

zostanie wywrócone przez pierwszą lepszą falę. 

Rachunek  ekonomiczny  nakazywał,  aby  natychmiast  po  wodowaniu,  niezależnie  od 

pory roku i jakichś okresów ochronnych, z wielkim trudem zdobyty sprzęt od razu zaczął na 

siebie pracować. 

Fakt, że capnięte przez takich rybaków bieługi nie mieściły się nawet na pokładzie, nie 

miał  wielkiego  znaczenia.  Wypełnioną  sieć  holowano  bowiem  do  brzegu  i  dopiero  tam,  w 

spokojnych  zatoczkach,  zabierano  się  do  obróbki.  Polegała  ona  na  rozpruwaniu  rybom 

brzucha, wybieraniu ikry i szybkim oddaleniu się z miejsca zdarzenia. Całą resztę zostawiano, 

bo takiej góry mięsa nie było nawet jak przetransportować, a zresztą dokąd i po co. Porzucone 

na  brzegach  rzek  bieługi  wyglądały  z  daleka  jak  padłe  od  zarazy  krowy  i  nie  był  to, 

zapewniam, widok aromatyczny. 

Rybacy  zatrudnieni  w  państwowej  flotylli,  zorientowawszy  się,  co  czynią  ich 

pobratymcy, popadli najpierw w zazdrość, a następnie w zachłanność. Skutkiem tych zmian w 

background image

nastawieniu do świata było to, że co piątą, a może co drugą bieługę patroszyli oni natychmiast 

po  złowieniu,  a  następnie  z  powrotem  wrzucali  do  wody.  Z  przerzuceniem  tak  zdobytego 

kawioru  na  ląd  nie  było  większego  problemu,  gdyż  służby  kontrolne  to  w  końcu  zwykli 

ludzie, którzy też cierpią na chroniczny brak gotówki. 

Myli się więc każdy salonowy smakosz, jeśli sądzi, że na początku jest ryba, a potem 

od razu hermetyczna puszka. Niepoliczalne ilości kawioru pojawiają się również w torebkach 

plastikowych,  słoikach,  garnkach,  wiadrach,  baliach,  kadziach  i  przeróżnych  innych 

naczyniach. Leżakuje on w nich krócej lub dłużej, w cieple albo w zimnie, obsiadły muchami 

albo przykryty gazą - do czasu, aż zjawią się ci, którzy potrafią go ładnie zapakować i wysłać 

w świat. 

Wszystko to wymagało sprawnej organizacji i odważnych ludzi, bo na każdym kroku 

deptała  im  po  piętach  milicja,  choć  bynajmniej  nie  po  to,  żeby  ich  surowo  za  ten  proceder 

ukarać,  ale  po  to,  żeby  uczestniczyć  w  zyskach.  I  tylko  starzy  ludzie,  patrząc  na  te  nowe 

obyczaje  i  pomieszanie  ról,  kiwali  posępnie  głowami  i  z  nostalgią  wspominali  czasy 

moralnego  ładu  i  porządku,  czyli  Związek  Radziecki.  Mogłoby  się  wydawać,  że  pirackie 

połowy,  które  w  sposób  znaczny  zwiększyły  ilość  kawioru  w  sprzedaży,  spowodują  tym 

samym  obniżkę  jego  ceny.  Tymczasem  po  raz  kolejny,  tradycyjnie  już,  okazało  się,  że 

wysokość  cen  kawioru  nie  ma  żadnego  związku  z  prawami  ekonomii,  lecz  jest  wynikiem 

spekulacji  wyłącznie  w  sferze  idei.  Tym  razem  ceny  poszły  w  górę  na  mocy  jednego  i 

powtarzanego  przez  wszystkich  sprzedawców  argumentu:  kawior  zdrożał,  bo  kłusownicy 

wybili  wszystkie  ryby.  Towarzyszyła  temu  niezachwiana  pewność,  że  w  następnym  roku 

będzie jeszcze droższy, bo te łotry znowu zrobią to samo. Bez zmrużenia oka powoływali się 

na ten argument również przedstawiciele samych kłusowniczych kooperatyw. Z tym tylko, że 

mieli wtedy na myśli kłusowników albo większych od siebie, albo innej narodowości. 

Podobnie  zaczął  rozmowę  dyrektor  handlowy  zakładu  kawiorowego  w  Astrachaniu, 

kiedy znalazł w końcu dla mnie trochę czasu. W kilku zdaniach przedstawił fatalną sytuację w 

zaopatrzeniu i opisał kłopoty z siedzącymi mu na karku stałymi odbiorcami, z których każdy 

jest największy i najpotężniejszy. Tym krótkim wstępem dał mi więc do zrozumienia, żebym 

od razu porzucił wszelką nadzieję. I gdy już jasne się stało, że w zasadzie nie mamy o czym 

mówić,  zaprosił  mnie  do  stołu  i  tonem  nieco  mniej  oficjalnym  powiedział,  że  możemy 

porozmawiać. 

Dyrektor  nie  ukrywał,  że  po  relacji  sekretarki’  bardzo  był  ciekawy,  jak  wygląda 

człowiek, który tak po prostu, jak gdyby nigdy nic przychodzi i chce kupić kawior. 

- Pierwszy raz widzę takiego dziwoląga - uśmiechnął się z pewną dozą sympatii. 

background image

Rozmowa potoczyła się jednakże po torach jak najbardziej profesjonalnych. Unikałem 

jedynie  jakichkolwiek  liczb,  bo  nie  wiedziałem,  czy  na  przykład  jedna  ciężarówka  kawioru 

miesięcznie  to  będzie  dla  niego  śmiesznie  mało,  czy  podejrzanie  dużo.  Dyrektor  wysłuchał 

mnie  uważnie,  zadał  kilka  dociekliwych  pytań  i  ku  mojemu  zaskoczeniu  stwierdził,  że 

współpraca  jest  możliwa.  Gdy  jednak  po  chwili  zastanowienia  dodał,  że  w  przyszłym  roku 

powinniśmy  się  spotkać  celem  omówienia  szczegółów,  to  nie  bardzo  wiedziałem,  czy  to 

krótki okres i wszystko jest na dobrej drodze, czy też o roku wspomina on wtedy, gdy chce się 

kogoś pozbyć raz na zawsze. 

Mimo  że  wyjazd  do  Astrachania  od  początku  traktowałem  jako  rodzaj  urlopu,  to 

jednak  głupio  było  wracać  z  pustym  bagażnikiem.  Zagadnięty  w  tej  sprawie,  znany  mi  z 

hotelu, przedsiębiorca pogrzebowy westchnął tylko z ulgą: - Nareszcie... 

Jeszcze  tego  samego  dnia,  mając  w  bagażniku  czterdzieści  półkilogramowych 

oryginalnych, fabrycznych puszek, ruszyłem w drogę powrotną. Na tylnym siedzeniu pluskała 

w  dwóch  kanistrach  benzyna,  którą  równie  błyskawicznie  załatwił  mi  znajomy  kelnera  z 

hotelowej restauracji. 

Nie  zdążyłem  się  jeszcze  dobrze  usadowić  i  zebrać  myśli,  gdy  na  rogatkach  miasta 

zatrzymała mnie milicja, zachowując się przy tym w taki sposób, jakby tylko na mnie czekała. 

Tym  razem  funkcjonariuszy  nie  zainteresował  mój  stary  citroen,  nie  wspomnieli  nawet  o 

jakimkolwiek  wykroczeniu  drogowym  ani  nie  zwrócili  uwagi  na  niebezpieczny  ładunek  na 

tylnym siedzeniu. Padło tylko jedno pytanie: 

- Ile macie kawioru? 

Ich pewność siebie przywiodła mi od razu na myśl mojego hotelowego grabarza, ale 

dowodów żadnych nie miałem. Równie dobrze mogło być tak, że zatrzymywany jest każdy 

wyjeżdżający  z  Astrachania  samochód  na  obcej  rejestracji,  bo  po  prostu  musi  być  w  nim 

kawior. Pytanie tylko: ile? Otworzyłem bagażnik i zaczęto się to, co wielu ludzi z pewnością 

nazwałoby  męczarnią  czy  nawet  gehenną,  a  co  ja,  dla  spokoju  ducha,  wolałem  nazywać 

pogawędką. Zażądano ode mnie kwitów fabrycznych, a gdy odpowiedziałem, że kupiłem ten 

kawior  na  targowisku,  zapytano,  na  którym  i  u  kogo.  Odrzekłem,  że  nie  legitymowałem 

sprzedawcy,  na  co  odpowiedziano,  że  zostanę  tam  zawieziony  i  muszę  go  rozpoznać,  bo 

inaczej będzie ze mną krucho. Odmówiłem, więc kazano mi jechać na komisariat. 

Posadzono mnie tam na krześle i kazano czekać. Mijała godzina za godziną i nikt nie 

chciał  mi  powiedzieć,  na  co  właściwie  mam  czekać.  Przez  cały  ten  czas  bzyczały  mi  nad 

głową  tłuste  muchy,  a  mój  kawior  grzał  się  na  niemiłosiernym  w  tym  dniu  słońcu.  Byłem 

zmęczony, zniechęcony i cały lepki od potu, gdy przyszedł wreszcie jakiś oficer i w krótkich 

background image

żołnierskich  słowach  spowodował,  że  zostaliśmy  w  pomieszczeniu  sami.  Przyjrzał  mi  się 

dokładnie i stwierdził, że sto dolarów wystarczy. Po krótkich targach dałem mu sześćdziesiąt i 

pojechałem dalej. 

Gdy dotarłem do Moskwy, na krótką chwilę ogarnął mnie pesymistyczny nastrój. Nic 

właściwie w Astrachaniu nie załatwiłem, a te głupie czterdzieści puszek, które przywiozłem, 

trzeba było teraz ręcznie otwierać jedną’ po drugiej i sprawdzać, czy się w tym południowym 

słońcu  nie  zepsuły.  Żmudne  to,  mozolne  i  okropne  zajęcie.  Żeby  się  jeszcze  bardziej 

pognębić, spojrzałem wstecz na całą tę swoją kawiorową działalność i jak to bywa w takich 

nastrojach, przypomniały mi się tylko najgorsze momenty. Wahałem się nawet przez chwilę, 

czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły i nie wyjechać z Rosji na zawsze. 

Kilka dni później, dzwoniąc do jednego ze swoich dostawców, niechcący włączyłem 

się w jego rozmowę z kimś innym, co zresztą zdarzało się w Moskwie dosyć często. Będzie 

mi chyba wybaczone, że nie odłożyłem od razu słuchawki: zorientowałem się natychmiast, że 

rozmowa dotyczy mojej osoby, i ciekawość zwyciężyła. 

Znajomy  dostawca  przygotowywał  swego  rozmówcę  do  ewentualnego  spotkania  ze 

mną. Ostrzegał go, że jakiekolwiek szwindle nie wchodzą w rachubę, bo na kawiorze znam 

się, jak mało kto. Wszystkie papiery muszą być w porządku, bo w innym wypadku w ogóle 

nie będę chciał rozmawiać. Dodał też, że nie ma sensu proponować mi jakichś kilkudziesięciu 

puszek,  bo  dla  człowieka,  który  ma  świetne  kontakty  z  fabryką  w  Astrachaniu,  taka  ilość 

będzie po prostu śmieszna. 

No cóż? Wynikało z tego niedwuznacznie, że zostałem prawdziwym potentatem. Jeśli 

więc nawet z Rosji wyjadę - pomyślałem - to na pewno dobrze będę ją wspominał. 

Marek  Z.  urodził  się  w  roku    w  Makowie  Mazowieckim.  Jako  licealista  zarabiał  na 

kieszonkowe  grywając  na  wiejskich  weselach.  Brał  też  udział  w  szkolnych,  powiatowych  i 

wojewódzkich  konkursach  wiedzy:  o  łodziach  podwodnych,  o  wilkach  i  niedźwiedziach,  o 

Mikołaju Koperniku, o Bolesławie Leśmianie, o problemach antyalkoholowych i wielu, wielu 

innych.  Wartość  nagród  rzeczowych  zdobywanych  przez  niego  comiesięcznie  w  tych 

konkursach  przekraczała  ówczesną  średnią  pensję.  Uprawiał  też  sport:  biatlon  i  biegi 

przełajowe.  Równocześnie  był  ministrantem  oraz  działaczem  ZHP  i  ZMW.  Kiedy  podjął 

studia  na  Wydziale  Mechanicznym,  Energetyki  i  Lotnictwa  Politechniki  Warszawskiej,  od 

razu zaczął się udzielać jako stolarz w Centrum Klubowym  „Riviera - Remont”. Na drugim 

roku został jego szefem organizacyjnym. Uroki życia bohemy artystycznej spowodowały, że 

studiów nie ukończył. W latach osiemdziesiątych pracował w Akademickim Biurze Kultury i 

Sztuki  „AlmaArt”.  Organizując  występy  polskich  i  zagranicznych  artystów,  wielokrotnie 

background image

odwiedzał  Związek  Radziecki  i  inne  kraje  tzw.  demokracji  ludowej.  Na  początku  lat 

dziewięćdziesiątych  założył  jednoosobową  firmę  handlową  „X”,  której  głównym  terenem 

działania była nowa Rosja. 

Andrzej  Wróblewski  urodził  się  w    roku  w  Warszawie.  Ukończył  Wydział  Prawa  i 

Administracji  Uniwersytetu  Warszawskiego.  Był  również  słuchaczem  Podyplomowego 

Studium Dziennikarstwa - do czasu, gdy został dziennikarzem tygodnika „Kultura”. W latach 

osiemdziesiątych  mieszkał  w  Paryżu,  współpracując  z  polskimi  wydawnictwami 

emigracyjnymi oraz francuskim radiem RFI. Na początku lat dziewięćdziesiątych powrócił do 

Warszawy i założył jednoosobową firmę handlową. Czasami powraca do dziennikarstwa i do 

pisania. 

Spis treści 

Ruskaja awiacja 

Żeleznyje darogi 

Interes drewniany 

Interes instrumentalny 

Wielki Handel SA 

Wielkie pudło 

Kawior 

 

 

 


Document Outline