Na zewnątrz, już na dobrze zapadł zmrok i była to przepiękna
ciemność.
Amelie stała trzymając jedną rękę z tyłu aksamitne zasłony i
oglądając migoczące światła lamp jej miasta, jedno po drugim. Słabe
kręgi bezpieczeństwa dla ludzi aby się ich uczepić, ważna iluzja bez
której nie mogli by długo przeżyć. Dowiedziała się wiele o życiu z
ludźmi przez ostatnie kilkaset lat.
Więcej niż o życiu we własnej naturze, jak przypuszczała.
- Tak? – usłyszała drobny szmer za nią i wiedziała, że jeden z jej
służących pojawił się w drzwiach. Nigdy nie rozmawiali, chyba że
ktoś przyszedł. Pożytek z posiadania tak długo żyjącej służby; można
od nich było oczekiwać, że rozumieją maniery. Nie jak dzisiejsze
dzieci, świecące tak jasno jak świetliki i tak samo szybko chodzące.
Bez manier. Bez poczucia miejsca i czasu.
- Oliver. – powiedział służący. To była Vallery; oczywiście znała
wszystkie jej wypowiedzi. – Jest w bramie. Prosi o spotkanie.
Prosił. Jakie interesujące. Myślała, że zniknął w ciemności i leczy
swoje rany przez rok czy dwa, póki znowu nie będzie gotowy grać z
nią w swoje gierki. Był teraz bardzo bliski sukcesu, dzięki jej własnej
nieostrożności. Ciężko mogła sobie pozwolić na inne zdarzenia.
- Wprowadź go. – powiedziała. Nie było to chyba
najbezpieczniejsze posunięcie, ale miała już pomału dość bezpiecznej
drogi. Tak rzadko były jakieś niespodzianki albo obcy do spotkania.
Jak niespodzianka, że w jej domu na Lot Street mieszkają dzieci.
Chłopiec o anielskich blond włosach ze swoją pasją i goryczą,
wpleciony strukturę domu i uwięziony tam. Albo ta dziwna
dziewczynka ze swoim cudacznym makijażem i pokracznymi
ubraniami. Lub ten inny chłopak, ten silny, szybki i inteligentny i
chcący nie wydawać się takim.
I najmłodsza, oh, najmłodsza dziewczyna z jej ostrym,
diamentowym umysłem. Zawzięta, mała i odważna, mimo że nie
pozna ich głębi jeszcze przez wiele lat.
Interesujący, wszyscy i to była rzadkość w długiej, długiej
wieczności Amelie. Była dla nich dobra, nie mając lepszego powodu
od tego. Mogła sobie pozwolić na bycie miłym tak długo jak nie
ryzykowała niczego w zamian.
Oliver celowo narobił hałasu kiedy zbliżył się do jej gabinetu,
grzecznościowy gest, który doceniła. Amelie odsunęła się od okna i
usiadła w pokrytym welurem krześle obok niego, gładząc spódnicę z
wrodzoną gracją i składając ręce na kolanach. Oliver wyglądał na
mniej zapracowanego niż był; znalazł czas na umycie się, przebranie,
doprowadzenia się do ładu. Związał swoje, siwe, kręcone włosy z tyłu
w starym stylu, subtelnym sygnale, że był skłonny pogodzić się z jej
preferencjami i był całkowicie bezbłędny w swoich manierach kiedy
skłonił się jej i zaczekał na jej gest mówiący, że ma usiąść.
- Jestem wdzięczny za możliwość rozmowy z tobą. – powiedział
Oliver kiedy usadowił się na krześle. Vallery pojawiła się w drzwiach
z tacą i dwoma srebrnymi kubkami; nieznacznie mu skinęła a on
przekazał im pokrzepienie. Oliver pił nie odrywając od niej oczu.
Wzięła łyk. – Myślę, że mamy pewien układ, Amelie. W sprawie
książki.
- Mamy. – powiedziała i znowu upiła łyk. Świeżej, ciepłej,
czerwonej krwi. Samo życie, słone i gęste w jej ustach. Długo
pracowała nad tym jak starannie delektować się nim. – Zgadzam się
nie ingerować w twoje… poszukiwania, ale nigdy nie zrzekłam się
możliwości odzyskania jej przez siebie, jeśli natrafi się szansa. Jaka
była.
- Oszukiwałem.
- Tak. – łagodnie się zgodziła i uśmiechnęła. – Ale nie przeze
mnie, Oliver. Nie przeze mnie i jeśli będziesz rozważać zemszczenie
się na dzieciach, proszę pamiętaj, że są w moim domu, pod moją
Ochroną. Nie narzekaj z tego powodu.
Sztywno skinął głową, oczy zaiskrzyły się od gniewu. Odłożył z
powrotem kubek na tacę Vallery. Pusto zadzwoniła.
- Co wiesz o chłopaku?
- Którym chłopaku?
- Nie Glass’ie. Tym drugim. Shane’ie Collins’ie.
Podniosła jedną rękę w drobnym, zmęczonym geście. – Co teraz?
To zaledwie dzieciak.
- Jego matka była odporna na warunki.
Amelie przeszukała swoją pamięć. Ach, tak. Collins. Był jakiś
incydent, nieszczęśliwy tak jak rzeczy, które miały miejsce a więc
wysłała specjalistów aby zobaczyli co się dzieje po tym jak starszy
Collins zabrał swoją żoną i syna i opuścili Morganville. – Powinna
być już martwa. – powiedziała.
- Jest, ale jej mąż nie. – Oliver powoli się uśmiechnął a ona nie
przejmowała się tryumfem w jego wyrazie twarzy. Wcale. – Dostałem
raport, że godzinę temu wrócił do miasta i poszedł prosto do domu,
gdzie zatrzymał się jego syn. Twojego domu, Amelie. Teraz ukrywasz
potencjalnego mordercę. – Nic nie powiedziała, nic nie zrobiła. Po
długiej chwili, Oliver westchnął. – Nie możesz udawać, że to nie jest
problem.
- Nie udaję. – powiedziała. – Ale powinniśmy zobaczyć, co się
rozwinie. Po tym wszystkim, to miasto jest sanktuarium.
- A dzieci? – zapytał. – Czy przedłużysz ich Ochronę nawet jeśli
staną się wampirami?
Amelie wypiła resztki krwi i się uśmiechnęła. – Może. –
powiedziała.
- Zatem chcesz wojny.
- Nie, Oliver, chcę mieć prawo do podejmowania moich własnych
decyzji w moim własnym mieście. – wstała tak jak Oliver tak jakby
byli pociągnięci za ten sam sznur. – Możesz odejść.
Poszła z powrotem do okna, wyrzucając go ze swoich myśli. Jeśli
był skłonny do sporów, wiedział lepiej – prawdopodobnie dlatego, że
Vallery nie była jedyną służącą, którą miała bez wezwania szeptem –
a on wycofał się z pola walki bez poddania się.
Amelie złożyła ręce na ciepła drewnianą listwę okienną i
wpatrywała się w słabe blask wschodu księżyca na horyzoncie.
- Oh, dzieci, - westchnęła. – Co powinnam z wami zrobić?
Nie miała w zwyczaju ryzykować swoje życie albo pozycję.
Zwłaszcza nie dla zwykłych ludzi, których życia zapalały się i gasły
tak szybko jak latarnie poniżej.
Jeśli Oliver miał rację, będzie miała mały wybór.