Kapitan mianowany Horatio Nelson kichnął przeokrutnie. A potem jeszcze raz.
- Do
kroćset, cóż tam znowu - burknął, przecierając załzawione oczy, a potem
wsunął pióro do kałamarza i nachylił się nad listem do Frances, który zaczął pisać
natychmiast po wypłynięciu z English Harbour, nawet pomimo tego, że jego ukochana
dopiero co odwiedz
iła go na okręcie. W skupieniu przyjrzał się zielonkawym wydzielinom,
układającym się na kartce w kształt wyspy Celebes - najpierw gołym okiem, a potem przez
lupę - a następnie z wprawą nabrał ją na palec i obejrzał w świetle kołyszącej się latarni.
- Barkins! -
krzyknął.
Nierzadko podejrzewał swego osobistego stewarda, że całymi dniami czuwa przy
drzwiach kajuty, by wpaść do środka, nim jeszcze przebrzmi wołanie kapitana. Ku jego
nieustającemu zdumieniu, Barkins dysponował niemalże nadprzyrodzoną umiejętnością
natychmiastowego odgadywania życzeń swego dowódcy. Przerażony tym faktem Nelson
wymyślał coraz bardziej skomplikowane i nietypowe zadania, ale steward Barkins łapał jego
intencje w lot, a potem wypełniał je bez szemrania i z oszałamiającą prędkością. Tak było
i tym razem.
- Doktor Fist
jest zajęty w szpitaliku, sir - oznajmił, ledwie tylko ujrzał swego
dowódcę z prawą ręką schowaną za plecami. - Ale przekażę, że pan wzywał.
-
No, mam nadzieję - mruknął kapitan i rozejrzał się w panice po swej kajucie. -
Hmm, Barkins. A co powiesz na temat mego munduru numer dwa?
-
Numer dwa jest w idealnym porządku - oznajmił ze spokojem steward. - Zapewne
ma pan na myśli numer trzy. Z prawdziwą satysfakcją donoszę, że udało mi się usunąć sól
z prawego ramienia.
-
Eee… No dobra, Barkins. Znikaj. I zamknij dobrze drzwi, nie znoszę przewiewów.
- Wiem, sir.
Uszczelniłem…
-
Won stąd!
Drzwi zamknęły się cicho. Horatio Nelson spojrzał na swój oblepiony zieloną
wydzieliną palec i pokręcił z dezaprobatą głową. Wstał i podszedł do okna rufowego, przed
które widział bielejący w mroku kilwater fregaty „Boreas”. Wysoko na ciemnogranatowym
niebie, migotały konstelacje Indii Zachodnich, które zdążył już znienawidzić.
Najprawdopodobniej z wzajemnością.
„Najpierw choroba morska,
której nigdy się nie pozbędę - pomyślał. - Potem
malaria, którą przywlokłem z Indii Wschodnich, a której też pewnie nigdy nie zaleczę. Na
Jamajce napiłem się wody z korzeniami manzanilla de la muerte, pod San Juan załapałem
dyzenterię, a Indie Zachodnie przywitały mnie gruźlicą. Oraz obowiązkiem zwalczania
amerykańskich przemytników, co już nie jest chorobą, lecz plagą, toczącą ciało Wielkiej
Brytanii.”
Zachwycony tym sformułowaniem, już chciał chwycić za pióro i zapisać je, by
oddać następnie w którymś ze swych listów bądź przytoczyć podczas obiadu z oficerami, lecz
przeszkodziły mu dwie rzeczy. Najpierw zielona wydzielina, oblepiająca palec, skutecznie
zablokowała wszelakie próby uchwycenia pióra, a potem, gdy kapitan rozważał już ujęcie
pióra drugą ręką, skrzypnęły drzwi i na progu stanął doktor Fist.
- Dobry wieczór, kapitanie -
powiedział, kłaniając się. - Pański steward oznajmił, że
pragnie pan podzielić się ze mną spostrzeżeniem.
Maurycy Edgar Fist
dołączył do załogi tuż przed wypłynięciem z English Harbour,
zastępując poprzedniego lekarza, doktora Simpsona, przez co Nelson nie zdążył się mu
jeszcze przyjrzeć. W świetle rozkołysanej latarni ujrzał niewysokiego, raczej korpulentnego
człowieka w białej koszuli i obcisłych bryczesach. Miał starannie zaczesane, kruczoczarne
wprost włosy i nieco smagłą cerę, ale twarz rozjaśniał dobrotliwy uśmiech, który był
nieodzowną wizytówką każdego lekarza z prywatną praktyką i stosunkową dużą rzadkością
na okręcie wojennym. Równie wielką rzadkością było spojrzenie jego czarnych oczy,
spojrzenie niezwykle żywe i ciekawskie. Jego źrenice przesuwały się tak szybko, że Nelson
odniósł wrażenie, że Fist usiłuje patrzeć na tysiące rzeczy na raz.
- Raczej znaleziskiem -
sprecyzował słowa lekarza. - Proszę spojrzeć.
Z tymi słowami wycelował w jego stronę oblepiony zieloną substancją palec.
Lekarz wydobył lupę i obejrzał maź ze skrupulatnością, będącą marzeniem każdego
hipochondryka.
-
Wygląda na typową wydzielinę z nosa, towarzyszącą przeziębieniu - oznajmił
w końcu.
- Nie ma powodu do obaw? -
zapytał z nieufnością Nelson.
-
Czy owa maź wykazuje oznaki życia?
- Nie.
-
Żadnych?
- Nie.
-
A zatem może pan spać spokojnie.
- Czy… -
kapitan zawahał się. - Czy sugeruje pan jakąś metodę postępowania
w takich przypadkach?
-
Praktyka i doświadczenie zawodowe wskazują, że wystarczy poprzestać na
obtarciu palca - doktor Fist
uśmiechnął się promiennie i machnął dłonią, markując uniżony
ukłon. - Dobrej nocy, kapitanie.
- Dobrej nocy, doktorze. I… Doktorze, jeszcze jedno. J
estem panu wdzięczny, że
zechciał się pan tu pofatygować w środku nocy. Poprzedni lekarz okrętowy „Boreasa”, godny
pożałowania konował o nazwisku Williams, zwykł z impertynencją ignorować moje
wezwania. Bardzo mnie to irytowało, ale znosiłem to ze spokojem godnym dżentelmena, ale
gdy dwa tygodnie
odkryłem dziwaczną wysypkę na kroczu, a ten konował odmówił wizyty,
choć nie było jeszcze nawet północy, straciłem panowanie nad sobą. Doprawdy,
powiedziałem mu wtedy do słuchu.
-
Jestem przekonany, że racja stała po pańskiej stronie - lekarz uśmiechnął się
jeszcze szerzej.
-
Och, bezdyskusyjnie. Czy zechciałby pan przyjąć zaproszenie na jutrzejsze
śniadanie? Zaprosiłem już porucznika Sandersa i młodego Godwicka.
-
Będę zaszczycony, kapitanie.
***
Kapitan Horati
o Nelson zerwał się z koi natychmiast, gdy nad jego głową rozległ się
chrobot cegiełek, którymi poranna wachta szorowała deski pokładu. Warknięciem przywołał
Barkinsa do porządku, co jak zwykle okazało się zbędne, gdyż steward czekał już z gotowym
mundurem
oraz rozczesaną peruką. Tradycyjnie nie było się do czego przyczepić - Barkins,
poznawszy zwyczaje kapitana, golił go bardzo ostrożnie i starannie zapinał mu wszelkie
guziki -
tak więc kapitan zbeształ swego stewarda za domniemane pochodzenie francuskie,
a potem wyrwał mu perukę i nasadził ją sobie samodzielnie na ogoloną do gołej skóry głowę.
Dopiero, gdy trzasnął za sobą drzwiami i zmierzył wyniosłym spojrzeniem
poczerwieniałego niespodziewanie wartownika z piechoty morskiej, poczuł się znowu sobą,
kapitanem Horatio Nelsonem, wiernym sługą Korony i dzielnym egzekutorem Aktu
Nawigacyjnego, nieprzejednanym wrogiem Francuzów, piratów oraz
amerykańskich
przemytników i w ogóle przyszłym bohaterem. Dumnie wyprostowany, niesiony miłością do
ojczyzny wysze
dł na pokład i spokojnym, majestatycznym krokiem ruszył na rufę, miejsce
przynależne wojownikom bez skazy, walczącym o honor i sławę.
Fale z szumem rozbijały się o wyniosły dziób „Boreasa”. Wiatr świstał
w takielunku. Marynarze za jego plecami krztusili
się ze śmiechu.
- Sir -
zameldował oficer wachtowy, porucznik Tilkins. - Wiatr południowo-
wschodnio wschodni, prędkość okrętu… Khm, khm… Prędkość… Wybaczy pan, sir.
Chciałem zameldować, że…
-
Tilkins, na litość boską! - zawołał Nelson. - Poczerwieniał pan jak burak! Odczuwa
pan duszności? Nie może pan złapać tchu? Ma pan mroczki przed oczyma?
-
Nie, ja tylko… Proszę o wyba… Khm, khm… Buchacha…
-
Żagiel na horyzoncie! - wrzasnął obserwator na salingu fokmasztu. - Żagiel na
lewej ćwiartce dziobowej!
Pokład rufowy opustoszał w oka mgnieniu. Tilkins znikł, udając, że poszukuje
swojej lunety, dwaj podoficerowie nawigacyjni natychmiast skoczyli na wyblinki i pomknęli
na marsa stermasztu, pozostali skryli się wśród want burty nawietrznej. Tłumione z trudem
ryki śmiechu przebijały się przez huk fal.
Kapitan Nelson
odgarnął loki peruk z twarzy, rozłożył lunetę z powagą należną
władcy mórz i spokojnie zlustrował horyzont. Słońce kryło się za całunem nisko wiszących
chmur i rozpromienione zazwyczaj fale przybrały kolor połyskliwej stali. Co więcej, horyzont
przyćmiła warstewka mgły i dopiero po chwili udało mu się wyodrębnić zamazany zarys
trójmasztowego statku kupieckiego.
-
Dzień dobry, kapitanie - usłyszał za sobą słowa doktora Fista.
-
Dzień dobry, doktorze - Nelson znów odgarnął loki, po czym zatrzasnął lunetę ze
zdecydowaniem godnym
rycerza Okrągłego Stołu i obejrzał się na lekarza. Ten, odziany
w kurtkę mundurową, stał wparty o reling, ale utrzymywał równowagę z wprawą
doświadczonego żeglarza. Jego ciemne oczka nadal nieustannie śledziły wszystko dookoła.
Poruszały się tak szybko, że Nelson, od dziecka cierpiący na chorobę morską, poczuł się
niepewnie.
-
Widzi pan tego nieszczęśnika? - zapytał, odwracając wzrok ku morzu.
- Zapewne mówi pan o tym trójmaszt
owcu? Tak, widzę. Dlaczego nazwał go pan
nieszczęśnikiem?
-
To z pewnością jeden z amerykańskich statków handlowych, usiłujących złamać
Akt Nawigacyjny i dokonać jakiejś nielegalnej transakcji wśród Wysp Podwietrznych. -
Twarz Nelsona poczerwieniała z oburzenia. - Łajdaki, bez przerwy tak postępują. Udają, że
mają złamany maszt bądź wodę na wyczerpaniu, wpływają do któregoś z naszych portów
i skrycie sprzedają swój ładunek. Niech go tylko dopadniemy, a zobaczy pan, doktorze, jak
pośród ognia i dymu kuje się brytyjska sprawiedliwość!
-
Bez wątpienia będzie to dla mnie wielki moment. A skąd pańska pewność, że to
Amerykanie?
-
Wykonał zwrot, widzi pan? Sprawnie mu to poszło. Cóż, żeglarze innych
narodowości nie skręcają z taką werwą na widok brytyjskiej bandery. Nawet Francuzi, choć
tych usprawiedliwia wrodzony deficyt intelektualny. Hahaha! -
zaśmiał się, zadowolony
z własnego dowcipu.
- Hahaha! -
odwrócił się, by sprawdzić, czy reszta załogi docenia jego poczucie
humoru. Nie zawiódł się. Marynarze na marsach pękali ze śmiechu, inni tarzali się na deskach
pokładu, ktoś zleciał z fokrei i wyrżnął w pokład, przestając rechotać tylko na krótką chwilę.
-
Cóż - Nelson powiedział zadowolony. - Zanim go dościgniemy, minie jeszcze
trochę czasu. Zapraszam na śniadanie, doktorze.
-
Dziękuję. Ehm, kapitanie… Czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego nosi pan
perukę tyłem do przodu?
***
Dopiero aromatyczna kawa, utarta ze świeżych ziaren, ukoiła gniew Nelsona na tyle,
by mógł zasiąść wśród swoich oficerów przy stole w jadalni kapitańskiej. Barkins, który
dopiero co przyjął na siebie impet kapitańskiej wściekłości, układał pachnące bułeczki, dżem
i masło. Ku niezadowoleniu dowódcy, który nie wyczerpał jeszcze swego potencjału, nie
pozostawił nawet najmniejszej plamki na nieskazitelnie czystym obrusie.
-
Jak znajduje pan okręt? - odezwał się do lekarza, głównie po to, by uniemożliwić
mu dalszą lustrację każdego szczegółu kajuty.
-
Wygląda na doskonale utrzymany i z tego, co widzę, ma również karną załogę
i świetnych oficerów - powiedział Fist, kłaniając się w stronę porucznika Sandersa
i midszypmena Godwicka. Obaj odpowiedzieli uśmiechem. - To dopiero drugi dzień żeglugi,
ale wszystko wskazuje na to, ż załoga jest w dobrym zdrowiu. Pierwsze ofiary chorób
wenerycznych zgłaszają się dopiero później.
- Tak -
spochmurniał Nelson. - Ogarnia mnie głęboka rozpacz na myśl, że
marynarze przekładają obcowanie cielesne z kobietami wszetecznymi ponad swoje zdrowie.
Znaleźliśmy sposób na szkorbut, ale na błogosławieństwo Wenus sposobu nie ma.
- Tak, to istna plaga mórz i oceanów -
zgodził się Fist. - Podobnie jak mal de meer.
-
Niech się pan nie martwi, doktorze - wykrzyknął butnie Sanders, wysoki oficer
o bujnych, czarnych włosach i zrośniętych, nastroszonych brwiach. - Kiedyś dorwiemy tego
skurwysyna!
-
Doktorowi chodziło o chorobę morską - wycedził przez zęby Godwick.
-
To czemu tak nie powiedział?
-
Ależ powiedział, Sanders. Po francusku. - Nelson zmarszczył brwi, dyskretnie, od
niechcenia
rozprostowując pięść, którą już chciał poderwać w powietrze na potwierdzenie
słów swego oficera. - Język wroga trzeba znać, poruczniku. Nawet jeśli jest to tylko Francuz.
-
Ale ja myślałem, że chodzi o tego holenderskiego pirata… - wyjąkał Sanders.
-
Cóż, doktorze - Nelson zwrócił się do Fista, który intensywnie wodził wzrokiem za
wołkami zbożowymi, które rozbiegały się po obrusie. Niestety, patrzył na wszystkie
jednocześnie i Nelsonowi znów zrobiło się niedobrze. - Ponoć nie można mieć wszystkiego.
Moi oficerowie to doprawdy
doskonali żeglarze, ale żaden z nich nie pojął nawet podstaw
francuskiego, nie mówiąc już o łacinie czy grece. Jedynie obecny tu midszypmen Godwick,
wielki przyjaciel lorda
Dartmoor i brat cioteczny księcia Williamsa, dowódcy „Pegasusa”,
może się poszczycić wspaniałym wykształceniem.
-
Ciekawe stworzenia, te wołki - oznajmił doktor, łapiąc jednego z nich i unosząc
pod światło. - Przeprowadziłem kiedyś na nich kilka doświadczeń, ale… No, nieważne. Cóż,
gratuluję, panie Godwick. My, lekarze medycyny, wiemy doskonale, jak trudną drogę obiera
ten, kto chce w życiu korzystać z mądrości. A wracając do pańskich słów odnośnie chorób
wenerycznych, kapitanie, w istocie jest to trudny problem, który zresztą staje się coraz
bardziej złożony. Niedawno miałem okazję zapoznać się z opracowaniem, autorstwa moich
szacownych kolegów z Royal Society, którzy ponad wszelką wątpliwość udowodnili istnienie
nowego, niezwykle groźnego i praktycznie nieuleczalnego typu syfilisu, którym zarazić się
można jedynie od czarnych mieszkanek Wysp Podwietrznych.
Twarze Sandersa i Godwicka powlekła trupia bladość.
- Co ciekawe -
Doktor, którego oczy myszkowały teraz po wręgach i pokładnikach,
zdawał się tego nie zauważać. - Co ciekawe, choroba ta zdaje się atakować jedynie mężczyzn
niebieskiej krwi. Udowodniono…
Godwick zwalił się z krzesła.
***
Amerykański trójmasztowiec rósł w oczach. Nawet bez lunety widać już było
figurki ludzkie, miotające się po pokładzie rufowym i bez wyraźnego porządku przypadające
do lin. Nelson uśmiechał się złowieszczo, jak przystało na pogromcę bandytów
i przemytników.
-
Cóż, czegóż by się można było spodziewać po Amerykanach? - powiedział głośno,
tak by słyszała go cała załoga. - Słyszał pan kiedyś o amerykańskim okręcie, który stawił
czoła brytyjskiej fregacie, Tilkins?
-
Słyszałem, kapitanie - odpowiedział zgodnie z instrukcją drugi oficer, równie
głośno jak jego kapitan. - Starczyło im odwagi na dwie salwy burtowe, obie niecelne.
Hahaha!
- Hahaha! -
zawtórował mu Nelson i odwrócił się, by ocenić reakcję załogi. Zgodnie
z przyjętym na pokładzie patriotycznym zwyczajem, marynarze wznieśli tryumfalny okrzyk,
a potem chyłkiem powrócili do swoich zadań. Nikt się nie uśmiechnął.
„A zatem słowa doktora rozeszły się wśród załogi - pomyślał. - Każdy zastanawia
się, jak skończy nieszczęsny Godwick i czy aby na pewno ów nowy syfilis atakuje tylko
szlachtę. A jeśli tak, to czy któryś nie jest przypadkiem nieślubnym synem księcia Walii.
Banda brudnych nierobów, już ja im…”
Rozmyślania przerwały mu głośne okrzyki na dziobie. Odwrócił się błyskawicznie
i ujrzał lukę wśród żagli na amerykańskim fokmaszcie. Pokład dziobowy statku kupieckiego
zakrywały płachty splątanego płótna, pośród których uwijali się teraz gorączkowo marynarze.
-
Na okręcie przeciwnika spadł fokmarsel! - zameldował Tilkins. - Bić na alarm
bojowy?
- Teraz? -
zdumiał się kapitan. - Szkoda fatygi. Zresztą, nie wolno przeszkadzać
Godwickowi, musi wypoczywać, nieboraczek. Starczy jak obsadzi pan działa, ale na litość
boską nie otwierać ognia bez wyraźnego rozkazu. Jak Godwick?
- Nie najgorzej, kapitanie -
odpowiedział doktor Fist, który jak zwykle pojawił się
znikąd. Przeżuwał coś dyskretnie i przełknął, gdy kapitan zwrócił się w jego kierunku.
-
Zważywszy na owe tragiczne okoliczności, oczywiście - dodał. - Czy to ów
amerykański okręt?
- Tak.
Ma pan coś w kąciku ust.
-
Doprawdy. O, rzeczywiście. Zawsze zapominam o czułkach, a te… No, mniejsza
o to.
Bardzo ładny. Szkoda, że trzeba go będzie zatopić.
-
Nie będziemy go topić - Nelson zmusił się do uśmiechu, choć wieści
o nieszczęściu dobrze skoligaconego midszypmena poruszyły go do głębi. - Zatrzymamy go
tylko i skonfiskujemy ładunek, a także aresztujemy wszystkich dezerterów z Royal Navy,
jakich znajdziemy w jego załodze.
- Doprawdy? - Fist
cofnął się o krok. - Chce pan wejść na pokład amerykańskiej
jednostki? Pan, osobiście?
-
Nie osobiście, skądże. Chciałem posłać Sandersa bądź Tilkinsa, ale… - Nelson
nagle uświadomił sobie, że czarne oczka doktora, dotąd rozbiegane, wpatrują się
bezpośrednio w niego. - O co panu chodzi?
-
Nie słyszał pan o zar… - Fist naraz ugryzł się w język i ujął kapitana pod rękę.
Nelson spojrzał z naganą na jego dłonie, białe, wypielęgnowane, o długich paznokciach, ale
nie zareagował, bo ten szeptał już mu do ucha, cicho lecz sugestywnie, niezmiernie wprost
sugestywnie:
-
Nie słyszał pan o malarii, przywleczonej przez załogę „Tiberiusa” z Bostonu?
Nowa odmiana, północnoamerykańska. Boże, dziękuję ci, że skierowałeś me kroki na pokład
tego błogosławionego okrętu. Kapitanie, pod żadnym pozorem nie wolno panu zbliżać się do
Amerykanów!
Wtedy
puścił kapitański rękaw i cofnął się o krok. Stojący w pobliżu marynarze,
którzy podczas ich poufnej rozmowy podeszli jak najbliżej, usiłując cokolwiek podsłuchać,
odskoczyli jak oparzeni.
- Til…Tilkins -
wychrypiał Nelson.
- Tak, sir! -
Śmiertelnie blada twarz drugiego oficera sugerowała, że zdołał
wychwycić sens rozmowy.
-
Naszym obowiązkiem jest służba dla Króla i Ojczyzny - oznajmił dobitnie kapitan,
patrząc w oczy trzęsącego się oficera. - Naszym największym, świętym…
- Sir, prawy kuter przecieka, a lewy…
- …
jest dopilnowanie, by Akt Nawigacyjny, stojący na straży handlu brytyjskiego,
był należycie…
-
… w lewym narobiły małpy, a to przynosi pecha! Obwołają mnie Jonaszem!
- … wyegzekwowany,
tak nam dopomóż Bóg!
-
Hej tam, na pokładzie! - z góry nadbiegł przerażony wrzask. - To nie Amerykanie!
Nelson rozłożył lunetę i przytknął ją błyskawicznie do oka. Nie zwrócił uwagi na
fakt, że ścigany okręt amerykański, znajdujący się już w odległości ledwie kilkuset jardów,
dyskretnie
obracał się burtą w kierunku „Boreasa”, a na jego pokładzie nagle ustała
gorączkowa, bezwładna krzątanina. Nie zwrócił również uwagi na olbrzymiego, łysiejącego
mężczyznę z wydatnym brzuchem, który przyglądał się mu z pokładu rufowego.
- Van den Heer! -
wrzasnął. - Statek opanowany przez Holendrów! Bić na alarm!
Ster prawo na burt! Zrzucać refy!
Rozległ się werbel piechoty morskiej, pokład zatupał pod dziesiątkami bosych stóp,
na drabinkach rejowych zaczerniło się od pnących się błyskawicznie ludzi.
- Nie ma strachu! -
wrzeszczał Sanders, od śniadania w doskonałym humorze. - To
tylko
nieszczęsny Holender, sir, skąpiec i niedojda! Wie pan, od jakich słów rozpoczyna się
holenderska książka kucharska, sir? „Pożycz jedno jajko!”, hehehe!
Okrzyki Sandersa okazały się prorocze i kanonierzy holenderscy w istocie okazali
się skończonymi skąpcami, niecierpiącymi najmniejszego nawet marnotrawstwa. Nie chybiła
ani jedna kula, wystrzelona
przez nich podczas długiej, niekończącej się, miażdżącej salwy
burtowej. Ugodzony kilkunastoma pociskami „Boreas’ zadrżał, a ku marynarzom runął grad
wirujących drzazg.
-
Zrzucać refy! - wrzeszczał Nelson. - Sanders, stawiaj grotżagiel! Grotżagiel!
Litościwy wiatr rozgarnął kłęby dymu i wtedy dojrzał szalupy, wyłaniające się zza
kadłuba pirackiego statku. Każda wypełniona była po brzegi wrzeszczącymi, wymachującymi
bronią ludźmi, a wiosłowały szybko, bardzo szybko.
-
Boże - wyszeptał. - Idą abordażem na okręt wojenny! Piechota morska, piechota…
Nie dokończył. Sporej wielkości blok, kołyszący się do tej pory na strzępie liny,
zerwał się ostatecznie. Zdradziecko ugodzony w głowę kapitan Horatio Nelson, wierny sługa
Korony i dzielny egzekutor Aktu Nawigacyjnego, nieprzejednany wróg Francuzów, piratów,
amerykańskich przemytników, a od tej chwili również Holendrów zległ na pokładzie.
***
Przytomność przywrócił mu ból, pulsujący i tępy niczym kubryk midszypmenów.
Horatio poruszył się i jęknął rozdzierająco:
-
A więc jednak! A więc zginąłem wykonując swe zadanie, zgładzony przez wrogów
ukochanej ojczyzny. Padłem na deskach swego okrętu, swej dzielnej fregaty, niczym Lancelot
mórz…
Głos, który rozległ się tuż nad nim, wcale nie był anielskim pieniem, ale był równie
słodki, melodyjny i kojący cierpienie:
-
Nie chcę pana rozczarowywać, sir, ale na szczęście nic się panu nie stało. Nawet
szyć nie było trzeba.
- Doktorze? -
bąknął nieśmiało. Przeszło mu przez głowę, by zapytać, gdzie się
znajduje, ale unoszący się w powietrzu stęchły zapach potu, alkoholu i zwietrzałej krwi, który
budził w nim tak ogromne przerażenie, sugerował jasno, że znalazł się w szpitaliku
okrętowym. Wyczuwał jednak coś jeszcze, coś co kojarzyło się bardziej z rzędem dział niż
z izbą chorych, jakąś ledwie wyraźną, ale mimo tego wyczuwalną woń. Otworzył szeroko
oczy
i ujrzał plecy doktora Fista, nachylającego się nad sąsiednią koją.
- Doktorze?
Po ścianach szpitalika pełgało światło kołyszących się latarni, zawieszonych na
hakach wbitych w pokładniki, światło rdzawe i złowieszcze. Wszystkie koje, wychylające się
na boki wraz z ruchami okrętu, wydawały się pełne.
-
Słucham pana, kapitanie?
Wątłą postać Nelsona omiotło spojrzenie ruchliwych, niespokojnych oczu lekarza
i kapitan znów poczuł się niepewnie. Przezwyciężył jednakże dyskomfort i usiadł
gwałtownie, a wtedy ból odezwał się ponownie, silniej niż dotychczas.
- Nadal pan nie umiera -
Fist uciszył jego kolejny lament i podtrzymał pacjenta. -
Wciąż to tylko drobne skaleczenie, proszę mi wierzyć.
- Gdzie Van den Heer? -
wyjąkał Nelson. Nieznany zapach stał się nieco
intensywniejszy. - Gdzie Holendrzy?
-
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, sir. Przez ostatnie godziny miałem pełne
ręce roboty i ani razu nie wyszedłem na pokład. Nie starczyło mi nawet czasu, by wypytać
porucznika Tilkinsa o
szczegóły. Słyszałem tylko, że udało się w porę postawić żagle i ujść
Holendrom..
-
Ujść Holendrom - jęknął z rozpaczą Nelson. - Cóż za hańba, uciekać przed
serojadami…
Niech pan mi to zawoła porucznika Tilkinsa, chcę usłyszeć szczegółowy raport.
-
Obawiam się, że to zakłóci jego rekonwalescencję, sir.
- Co takiego?
-
Porucznik Tilkins odkrył u siebie zaczątki malarii amerykańskiej, sir.
- Co?
-
Ogólne osłabienie, mroczki przed oczami, suchy kaszel, niespokojny sen -
oznajmił Fist. Jego długie smukłe palce pogładziły bródkę. - Zdarzają mu się również chwile
duszności, jak choćby dzisiaj przed śniadaniem. Wydawało mi się, że po prostu tłumi nagły
atak wesołości, ale…
-
Oficerowi nie wolno wybuchać śmiechem w obecności przełożonego - napomniał
go sucho Nelson. -
Za takie nieprzemyślane zachowanie zwykłem stawiać przed sąd wojenny.
„Czemu ja nigdy nie zauważyłem, że on ma brodę?” - zapytał się w myślach.
-
Och, pan Tilkins z całą pewnością nie chciał nikogo urazić! - zawołał doktor. -
Przysięgał na wszystkie świętości, że to duszności, a potem opowiedział mi o ostatniej nocy
w English Harbour, którą spędził grając w karty z grupą przygodnych znajomych, w tym
Amerykanów.
A potem zemdlał. Klasycznie wprost. Kazałem go tu zanieść i ułożyć w koi
obok koi porucznika Sandersa.
„Wiem, co to śmierdzi. Siarka!” - uświadomił sobie Nelson, ale na dłuższe
przemyślenia zabrakło mu czasu. - Co? Sanders? Dobry Boże! Też malaria?
-
Nie. Porucznik Sanders dostał konwencjonalnie w łeb.
- Skoro Sanders i Tilkins trafili do szpitalika, to kto… -
Nelson aż się zachłysnął. -
To kto prowadzi okręt?
-
Dzielny pan Godwick, który przezwyciężył swą słabość i…
- Dzielny pan Godwick! -
wrzasnął Nelson i wyskoczył z koi.
- Panie kapitanie, kiedy my
właściwie wypłynęliśmy na morzu? W piątek?
- Nie, w czwartek! -
odkrzyknął przez ramię, a w sekundę później jego pięty
załomotały o pręty drabiny.
***
Wysoko nad masztami fregaty rozciągało się nocne niebo, otulone w gęste kłęby
chmur. Nie było widać gwiazd ani księżyca, przez co wydawać się mogło, że „Boreas” płynie
zagubiony w czasie i przestrzeni
, wśród ciemnych, spiżowych fal. Nieobecna twarz pana
midszypmena Godwicka, który stał przy prawoburtowym relingu i palił cygaro, potwierdzała
jedynie ów domysł.
- Panie Godwick! -
zawołał kapitan Nelson w biegu.
Midszypmen nawet nie odwrócił się.
-
Panie Godwick, proszę o szczegółowy raport!
-
Prowadzę ową łódź niczym Charon przez wody Styksu, jak śmierć czarne! - zawył
Godwick. -
Prowadzę ją ku śmierci naszej, w ramionach Posejdona…
-
Dziękuję, panie Godwick - wykrztusił Nelson. - Jest pan wolny.
W jego głowie znów załomotały ból nie do wytrzymania i z największym trudem
powstrzymał się przed wściekłą reprymendą. Mimo cierpienia, w porę przypomniał sobie, że
oszczędzając mu awantury inwestuje we własną przyszłość. Pan midszypmen Godwicka,
dysponujący szerokim wachlarzem kontaktów i koligacji, mógł bowiem okazać się niezwykle
pomocny w dalszej karierze.
-
Od mego awansu zależy przyszłość mego kraju! - bąknął, usiłując przybrać
patriotyczny ton. -
Tylko na wysokim stanowisku będę w stanie dobrze się przysłużyć
królowi i ojczyźnie!
Pokrzepiwszy się tą myślą, rozejrzał się pospiesznie po pokładzie rufowym,
próbując się rozeznać, czy ktoś zwrócił uwagę na tak poważne naruszenie dyscypliny. Na
szczęście nie - pokład rufowy wyglądał niemalże na opustoszały i poza nawigatorem,
stojącym przy relingu rufowym, i dwóch podoficerów nawigacyjnych, w milczeniu
pilnującym koła sterowego, nie dostrzegł nikogo.
Nikogo?
-
Panie Peterson, co się stało z wartownikiem z piechoty morskiej przy dzwonie? -
zapytał ostro. Ból rozjazgotał się ponownie, jakby upominał go, by nie unosił się zbytnio.
- Wartownik? -
Nawigator, olbrzymi, starzejący się mężczyzna, który spędził
większość życia jako pilot na Kanale La Manche, zamrugał oczyma, jakby otrząsał się ze snu,
i zasalutował odruchowo. - Nie wiem, sir. Pewnie pod pokładem. Panie kapitanie, którego
dzisiaj mamy?
- Dwunastego lipca,
piątek - odruchowo odpowiedział Nelson, zaciskając mocno
zęby. Ból ustępował powoli, bardzo powoli.
-
Czyli wyszliśmy z English Harbour wczoraj, w czwartek - szepnął nawigator. -
Teoretycznie w czwartek…
-
Panie Peterson, czy ja pana dobrze usłyszałem? Wartownik jest pod pokładem,
a pan nic nie robi? A pan nie reaguje?
-
Próbuję… - Olbrzym zamrugał oczyma. - Próbuję przeliczyć nasz kalendarz na
juliański, bo… Bo wie pan, coś mi się wydaje, że wedle kalendarza juliańskiego wczoraj był
piątek.
- A co to ma za znaczenie? - Nelson maso
wał skronie.
-
Wyruszenie w rejs w piątek przynosi pecha, kapitanie - Peterson patrzył na
dowódcę ze śmiertelną powagą. - Nie pamięta pan? W piątek urodził się Kain, w piątek Kain
zabił Abla…
-
Wyruszyliśmy w czwartek! - ryknął rozjuszony Nelson. - Obowiązuje kalendarz
gregoriański, panie Peterson!
-
Ale czy Kain o tym wiedział?
-
Dość tego - warknął Nelson. Miarowy łomot w jego głowie to słabł, to przybierał
na sile, ale mimo tego dostrzegał wokół siebie coraz to kolejne szczegóły, które co do jednego
n
apawały go przerażeniem. Blok z garścią lin, leżący przy uskoku rufówki niczym zdechły
kalmar. Podarte holenderskimi kartaczami liny, powiewające na wietrze. Porwane drabinki
wantowe, ogromna wielka w grotmarslu, luźny, uginający się baksztag. Wyglądało na to, że
od
chwili ucieczki przez Holendrami nikt nie ruszył palcem, by uprzątnąć pokład czy
przygotować okręt do dalszej walki.
Bo też na pokładzie nie było żywej duszy.
Świat niespodziewanie nabrał purpurowego odcienia, a ból zamilkł, przerażony
wściekłością kapitana. Przypadł do dzwonu okrętowego i nocną ciszę naraz rozdarła seria
ostrych dźwięków.
-
Zbiórka na pokładzie! - wrzeszczał, zdzierając sobie gardło. - Natychmiast, cała
załoga na pokład! Zbiórka, bo każę rozstrzelać! Piechota morska! Piechota morska! Panie
Peterson, proszę natychmiast ustalić pozycję okrętu!
- Ale nie ma gwiazd!
-
To niech pan je sobie wyobrazi! Bosmanie! Bosmanie! Natychmiast przynieście
kota o dziewięciu ogonach, urządzimy sobie wesołą chłostę pod gwiazdami!
- Ale
już mówiłem, że nie ma…
-
Jak cię grzmotnę w pysk, Peterson, to się kurwa pojawią! - darł się, całkiem
zapominając, że prawdziwy dżentelmen, nieskazitelny dowódca i nieujawniony bohater nie
jest świadom istnienia słów powszechnie uznanych za nieprzystojne. - Zbiórka!
Tu i ówdzie pośród spowijających pokład ciemności zamajaczyły jakieś sylwetki,
poruszające się z szybkością odwrotnie proporcjonalną do natężenia wrzasku dowódcy. Kilka
głosów podjęło jakąś chrapliwą pieśń, którą przerwał głuchy łomot, gdy jeden z wykonawców
zleciał w głąb luku. Garstkę żołnierzy piechoty morskiej, desperacko próbujących się
dźwignąć na nogi, sparaliżował jakiś marynarz z podwachty prawej burty, stoczywszy się
z pomostu prosto pod ich nogi. Ktoś spadł z marsu i zarechotał ucieszony, gdy zawisł tuż nad
deskami pokładu, nieświadomie zaplątany w zapomnianą linę. Towarzysz z mesy stanął tuż
obok niego, formując zaczątek rozchwianego, nierównego, cuchnącego rumem szeregu.
Nelson zbiegł na śródokręcie. Ból w jego głowie reagował pomniejszymi
ek
splozjami na każdy krok.
- Nieroby! -
wrzeszczał. - Okręt nieuprzątnięty, niegotowy do walki, a wy,
ochlapusy…
Zachłysnął się świętym oburzeniem. Ból tupał i wył.
-
Gdzie tam ochlapusy, panie kapitanie, się znaczy! - rozległ się jakiś głos.
Kołyszący się, rozpaczliwie nierówny szereg wypluł bosmana, mikrego, żylastego
Irlandczyka o oczach lśniących nie gorzej od latarni rufowych, których zresztą nie zapalono.
-
Myśmy się kur… kur… - wybełkotał.
-
Nie przeklinać, O’Railly!
- Kuracji poddali! -
czknął. - Za pana doktóra zaleceniem. Coby nas malaria nie
zeżarła, jak porucznika Tilkinsa, sir!
- To prawda, sir! -
uniósł głowę ktoś inny, wsparty na ramieniu kolegi. - Nas też
rano duszności bra… brały. I pocimy się.
- I mroczki mamy. Taaakie! -
zademonstrował ktoś na końcu szeregu.
-
Pochlaliście się jak wieprze! - darł się Nelson. - Nie gadajcie mi o kuracji, wy
nieroby! Zawiśniecie na stryczkach!
-
Ale doktor gadali, że ta ichnia malarnia przez komary się niesie! - tłumaczył
bosman, gestykulując tak zamaszyście, że dwukrotnie prawie stracił równowagę.- Kazał
skaleczenia smarować, tośmy smarowali. Czasem skapnęło na koszulę, to trza było wylizać
-
Albo na pokład - dorzucił inny. - Nie po to żeśmy cegiełkowali…
Nelson zasznurował usta. Jeśli istniał jakikolwiek argument, który mógłby go
odwieść od egzekucji sprawiedliwości, była w nim właśnie troska o zdrowie. Mentalność
wilka morskiego była pełna sprzeczności - Nelson bez wahania gotów był rzucić całą załogę
pod wrogi ostrzał, jeśli wymagała tego sytuacja, ale niewidzialne, zdradliwe choroby budziły
w nim bezgraniczne przerażenie. Sapał ciężko i wodził wzrokiem po rozkołysanym szeregu,
który desperacko
próbował utrzymać milczenie.
I równowagę.
Gwałtownie odwrócił wzrok. Widok chwiejących marynarzy się wywołał w nim
nudności.
- Panie Peterson -
odezwał się głucho. - Zajmie się pan porządkowaniem okrętu.
Wyznaczy pan zespoły do naprawy lin i zakładania nowych żagli, natomiast tamtych idiotów
-
wskazał miejsce w szeregu, gdzie z głośnym łoskotem nagle pojawiła się wyrwa -
przeznaczy pan do uprzątnięcia pokładu. Przed świtem okręt ma być gotowy do boju.
Dopadniemy tych holenderskich łotrów i pokażemy im, jak wygląda brytyjska
sprawiedliwość!
Ostatnie słowa planował wykrzyczeć, co jednakże uniemożliwiła mu kolejna fala
nudności. Marynarze odpowiedzieli serią niekontrolowanych czknięć.
- Nic to nie da, kapitanie -
burknął nawigator, śmiertelnie blady. - Myślę, że to
jednak był piątek. Czeka nas wielki…
- Do roboty, Peterson! -
Nelson zmusił się do warknięcia. - I zawołajcie mi doktora,
natychmiast! A ty -
zatrzymał się przy marynarzu, który nadal zwisał głową w dół z marsu -
będziesz jeszcze musiał popracować nad postawą zasadniczą!
***
Zanim dotarł w zacisze kajuty kapitańskiej i ujrzał białawy kilwater, rozcinający
ciemne fale Morza Karaibskiego, odkrył u siebie kilkanaście niepokojących symptomów,
między innymi swędzenie w okolicy prawego łokcia, nadmierną potliwość skóry, kłucie
w okolicy mostka i silne parcie na pęcherz. Po przekroczeniu progu kajuty odkrył kolejny -
bezgraniczną wprost ochotę wychłeptania krwi własnego stewarda.
Barkins zapalał właśnie świecę w latarni. Przez łokieć przewieszony miał biały
ręcznik, który kapitan wykorzystywał podczas badań lekarskich, a przy ścianie stała miednica
z parującą wodą.
- Barkins -
wycharczał, łapiąc się futryny. „Tracę równowagę” - pomyślał ze zgrozą.
-
Natychmiast przestań… Przestań, bo cię zabiję, ty…
-
A cóż takiego mam przestać? - zapytał ze zdumieniem steward.
-
Przestań czytać mi w myślach! Natychmiast!
-
Wybaczy pan, sir, ale wśród moich przymiotów tych akurat pan nie znajdzie -
obruszył się Barkins i ruszył w stronę drzwi. - Wypełniam polecenia doktora Fista, który
raczył przekazać mi je werbalnie.
- Telepatia nie istnieje, drogi panie kapitanie -
oznajmił niewidoczny dotąd lekarz
okrętowy, który nagle wyłonił się zza drzwi i złożył mu głęboki ukłon, machając białymi
mankietami. -
To tylko przesąd i zabobon, jakże zabawny wobec dokonań współczesnej nauki
i medycyny. Zechce pan usiąść? Po moich ostatnich, niepokojących odkryciach muszę pana
gruntownie przebadać.
Twarz Fista
była poważna, na próżno byłoby szukać na niej owego profesjonalnego
uśmiechu, który tak go ujął podczas pierwszej rozmowy. Jego oczy, nareszcie spokojne,
zdawały się przewiercać go na wylot i kapitan niemalże pożałował, że zabrakło chaotycznej
bieganiny źrenic. Bez słowa usiadł na wskazanym krześle i zaczął odpinać kurtkę
mundurową.
- Czy… -
wykrztusił. - Czy dostrzega pan u mniej objawy jakiejś choroby?
Przyznam, że nie czuję się najlepiej, ale sądziłem…
-
Proszę osąd zostawić profesjonalistom - rzekł sucho doktor i dmuchnął mu w ucho,
a potem
wbił w nie palec i zaczął miarowo wiercić. - Czyli mnie. Jest pan blady, co
zrozumiałe przy ogromie obowiązków, z jakim musi się pan zmagać, ale dostrzegam również
żółte przebarwienia na skórze. Hmmm…
Z głośnym cmoknięciem wyrwał palec z ucha. Nelson aż się zatoczył.
- Malaria? -
jęknął.
-
Nie. Tyfus również nie. Chyba nie. Proszę pokazać język. O Boże…
- Fhlhlpskkhkhlhee?
- Nie. Rzadko
pan dba o uzębienie, stąd moje zdumienie. A swoją drogą, ciekawa
sprawa z tymi zabobonami. Jak już wspominałem, fascynuje mnie to zagadnienie i przyznam
szczerze, że z ochotą poszerzam swą wiedzę. Niewiarygodne, że marynarze dalej w to
wszystko wierzą.
- W co?
-
Proszę rozpiąć koszulę. Choćby w to, że gdy świnia przetnie marynarzowi drogę,
gdy ten zmierza na statek, czeka go pech. Albo że nie wolno podać flagi między szczeblami
drabinki czy że nie wolno wypływać w piątki. Dobrze, niech pan zapnie koszulę. O, wołek.
Ruchem szybkim jak myśl doktor Fist złapał wędrującego po ścianie insekta
i wrzucił sobie do ust. Następnie oblizał wargi ze smakiem. Jego język był zaskakująco długi.
- Co pan wyczynia! -
poderwał się kapitan. - Przecież to świństwo!
-
Och, nie przesadzajmy. Niech pan siada. Zjadłem ich kilka podczas obiadu, nie są
aż takie złe. Poza tym prowadzę pewien eksperyment. A wracając do przesądów, niech mi
pan wierzy, pytałem wielu spośród pańskich marynarzy i każdy z nich twierdzi, że…
- Wyp
ytywał pan marynarzy o pecha? - Nelson otworzył szeroko oczy.
-
Nie tylko o pecha. Słyszałem kiedyś, że gdy na okręcie wybucha zaraza, marynarze
natychmiast godzą się ze swoim losem i czekają na śmierć. Niech pan podniesie rękę, o tak.
Nie interesuje ich l
eczenie, nie wierzą w szanse na przeżycie, zaniedbują swoje obowiązki, po
prostu poddają się i czekają. Hmmm… A teraz drugą. Dobrze, dziękuję. Tymczasem
przysiągłbym, że na pańskim okręcie mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem takiej
sytuacji. Marynar
ze zupełnie nie przyjmują do wiadomości, że odkryte przeze mnie przypadki
malarii amerykańskiej czy owej rzadkiej odmiany syfilisu są odosobnione i nie ma większych
szans na wybuch prawdziwej epidemii! Podobnie z tym tyfusem. Większość spośród nich już
pog
odziła się z losem, szpitalik pęka w szwach.
- Z tyfusem?
-
To nic pewnego, ten młody pomocnik bosmana mógł po prostu zjeść…
-
Doktorze, dość tego! - Kapitan Nelson poderwał się, a w jego oczach na powrót
błysnęła chwała imperium brytyjskiego. - Wiem, że jestem ciężko chory, ale nie pozwolę na
to, by załoga tej dzielnej fregaty Jego Królewskiej Mości popadła w przygnębienie! Wygłoszę
do nich mowę, doktorze, a pan, jako przedstawiciel świata nauki, wesprze mnie swymi
racjonalnymi argumentami. Za mną, panie Fist!
Nelson doskoczył do drzwi, odepchnął Barkinsa, który w biegu usiłował nawlec
rękaw kurtki mundurowej na jego ramię, a potem odwrócił się do doktora:
- A gdybym… -
odezwał się drżącym głosem. - A gdybym padł, pokonany przez
zdradliwą chorobę, niech pan powie Frances, że napisałbym dla niej tysiące poematów i że
zebrałbym dla niej tysiące laurów zwycięzcy.
-
Powiem jej. Emmie też.
-
Kimże, u licha, jest Emma?
-
Mniejsza o to. Tak mi się tylko powiedziało.
***
Nieprzebite kłęby chmur nadal zatrzymywały blask księżyca i pomimo kilku
zapalonych latarni na śródokręciu, gdzie zgromadziła się załoga okrętu, nadal panował mrok.
Kapitan Horatio Nelson widział jedynie blade plamki twarzy oraz co jaśniejsze fragmenty
ubioru, a mimo to miał wrażenie, że przemawia do innej grupy ludzi niż tej, którą zbeształ
ledwie pół godziny temu, zupełnie jakby pchnięci do obowiązków marynarze nie przemogli
swego opilstwa i padli nieprzytomni, a w ich miejsce obudzili się inni. Hipoteza ta
z pewnością nie rozmijała się dalece z prawdą, gdyż dookoła siebie nadal dostrzegał porwane
strzępy lin, a w grotmarslu nadal ziała ogromna dziura. Zatrząsł się ze złości na ten widok, ale
kontynuował donośnym głosem:
-
Brytyjski marynarz nie zgina karku przed przeciwnościami losu! Plwa na furię
sztormu, szydzi z ognia wrog
a, odrzuca strach i niepewność, nie poddaje się chorobom, nie
poddaje się złemu losowi! Jesteście chlubą Royal Navy, przyszłymi bohaterami naszej drogiej
ojczyzny! Czeka was szlak zwycięstw i…
-
Szkoda tylko, żeśmy w piątek w rejs wypłynęli! - zawołał tubalnym głosem
niewidoczny nawigator. -
Mam tu obliczenia, jasno mi wynika, że wedle kalendarza
juliańskiego…
-
A mnie świnia przez drogę przeleciała!
-
A ja widziałem rekiny za okrętem! - wrzasnął ktoś piskliwym głosem. - Chorobę
wyczuły, zbierają się na wyżerkę!
-
Ja też widziałem! I ja!
Nelson obejrzał się z wahaniem na doktora, który skinął mężnie głową, ujął podaną
mu tubę głosową i podszedł do uskoku pokładu rufowego. Chmury niespodziewanie
rozstąpiły się i mdły poblask księżyca opromienił jego twarz. Jego oczy lśniły dziko,
odbijając blask latarni pokładowej. Bardzo dziko.
-
Towarzysze podróży! - zawołał, a jego potężny głos przemknął nad pokładem,
uciszając wzburzonych marynarzy, którzy odwrócili się w jego kierunku. Z nadzieją, jak
zauważył kapitan. - Nie obawiajcie się o swój żywot, gdyż jesteście w dobrych rękach! Nawet
mimo tego, że wszyscy oficerowie wylądowali w szpitaliku, wciąż macie swego kapitana,
który jest jednym z najdzielniejszych żeglarzy, jakich kiedykolwiek zrodziła ojczyzna! Nawet
mimo tego, że odkryliśmy kilka przypadków bostońskiej malarii, nowej odmiany syfilisu oraz
tyfusu…
- Tyfusu? -
krzyknął ktoś ze zgrozą. - Nic nie wiedzieliśmy o żadnych tyfusie, panie
doktór!
- Bo to nic pewnego, po prostu za
trzymam kilku ludzi pod obserwacją - Fist
uśmiechnął się czarująco. - Aha, a jeśli ktoś zaczął chorować na biegunkę, to proszę się póki
co nie przejmować, niekoniecznie jest to od razu czerwonka.
Przez tłum przeszedł jęk zgrozy. Pozbawione opieki maszty i reje skrzypiały
posępnie.
-
To dopiero początek - oznajmił grobowym głosem Peterson. - Wypłynęliśmy
w piątek, jak byk w piątek…
-
Panie doktór, mnie coś takiego bierze! - wrzasnął któryś z marynarzy. - Pędzi mnie
jak cholera, ledwie nadążam, żeby za burtę…
-
A mnie jakieś plamy wyskoczyły, o tutaj!
-
Rekiny za okrętem! - zawył bosman. - Czują chorobę, czują, juchy!
-
Odrzućcie swe lęki! - wołał doktor, unosząc ramiona. Jego oczy już nie lśniły, one
płonęły. Wiatr targał związanymi w kitę włosami, przypominającymi teraz grzywę
piekielnego rumaka. -
Nie myślcie o chorobach, nie myślcie o tym, że połykane wołki
zbożowe mogą złożyć larwy w waszych brzuchach, bo to jedynie hipoteza, którą sam
sprawdzam!
Kilkudziesięciu marynarzy, w tym również kapitan Nelson, którzy nie byli jeszcze
z hipotezą zapoznani, natychmiast pochwycili się za brzuchy. Uświadomiona medycznie
reszta zareagowała kolejnym jękiem.
-
Odrzućcie swe lęki, bo nadeszła godzina próby! Waszej ojczyźnie trzeba mężnych
serc i silnych ramion
, bo ów przebrzydły pirat, van Straaten, czai się gdzieś
w ciemnościach…
- Van Straaten? -
zawył ktoś ze skrajnym przerażeniem.
-
Van Straaten czy jak mu tam było, grunt, że Holender - doktor machnął
z lekceważeniem dłonią. Białe mankiety załopotały. - Wiedzcie, że najtęższe umysły z Royal
Society niezbicie dowiodły, że jedynie w jednym wypadku na trzy rekiny płynące za okrętem
oznaczają pecha! Że świnia, przecinająca drogę na okręt, oznacza pecha jedynie w piątek.
Nie, zaraz, wedle kalendarza juli
ańskiego w czwartek! Zaś to, że kobieta wchodząca na
pokład okrętu przed wypłynięciem na morze przynosi nieszczęście, jest starym, zabawnym
zabobonem!
Kilkadziesiąt par oczu, błyszczących na skutek przerażenia oraz przedawkowania
środków antymalarycznych, zwróciło się ku kapitanowi. Kilkadziesiąt ust wyszeptało imię
Frances Nisbet. Nelson poczuł, że jak oblewa go gorąco.
-
To przesąd! - zawołał piskliwym głosem. - Marny przesąd. Pani Nisbet…
Tłum marynarzy szemrał coraz głośniej, tu i ówdzie rozległy się również złowrogie
pokrzykiwania, gdzieś błysnął kordelas. Nelson przełknął ślinę - niezwykle gorzką,
niewątpliwie również objaw chorobowy - i zacisnął powieki, usiłując odszukać jakikolwiek
argument, który pozwoli mu odzyskać kontrolę nad załogą.
I znalazł.
Argumentem ostatecznym w kwestiach dyscypliny zawsze był przydzielany na
każdy okręt oddział piechoty morskiej - grupa doskonale uzbrojonych, słynących z karności
żołnierzy w czerwonych kurtkach mundurowych, którzy stanowili trzon operacji desantowych
ora
z grup abordażowych. Nelson w panice obejrzał się na pokład rufowy, gdzie spodziewał
się ujrzeć równy szereg żołnierzy o nieruchomych twarzach, dzierżących wypucowane do
połysku muszkiety, które mogli podrzucić do ramion i wycelować w jednym płynnym ruchu.
Tymczasem s
zereg składał się z jednego tylko żołnierza. To, że był to dowódca
całego oddziału, porucznik McMannaman, w zaistniałych okolicznościach wydawało się
mizernym pocieszeniem. Tym bardziej, że nie miał muszkietu.
-
Kompletnie nie wiem, co się z tymi bałwanami stało, sir - wyjąkał, rozkładając
ręce. - Już ja dam im szkołę… Przesądne barany, jeszcze mnie popamiętają…
Maszty skrzypiały, doktor wymachiwał rękami i krzyczał, zagłuszony przez coraz
bardziej wzburzonych marynarzy. Kątem oka dostrzegł ich ciemne sylwetki, wspinające się
na rufę, wydawało mu się, że widzi błysk noży. Oblizał suche nagle wargi i rozejrzał się
bezradnie w poszukiwaniu inspiracji.
- Ja im dam zabobony -
porucznik piechoty morskiej zaciskał pięści i stroszył wąsy.
I wtedy Nels
ona olśniło.
- Zabobony -
wyszeptał. - Jonasza! Trzeba im dać Jonasza!
Mianem biblijnego Jonasza na morzu określano człowieka, którego z jakichś
tajemniczych powodów cała załoga uznała za tego, który przynosi pecha. Nierzadko nawet
w najbardziej dramatycznych i beznadziejnych sytuacjach
marynarze odzyskiwali wiarę
w siebie, gdy tylko Jonasz opuścił okręt. W jednej sekundzie kapitan „Boreasa” zdecydował
się na dramatyczny krok - poświęci kogoś z załogi, ale uratuje okręt. I swój honor.
- Jonasz! -
wrzasnął w kierunku nadbiegających ludzi. - Jonasz! Wszystkiemu winny
jest Jonasz! Trzeba znaleźć…
Dziki błysk w oku najbliższego uświadomił mu, że owszem, już znaleźli. Nelson
kwiknął i rzucił się do ucieczki.
Siłą rzeczy ucieczka była pomysłem bez perspektyw, gdyż zakończyłaby się po
kilkunastu krokach na relingu rufowym, ale wtedy tuż przy kolumnie stermasztu
zmaterializował się Barkins, jak zwykle spokojny i opanowany. Pochylił się, splótł dłonie
tworząc „nóżkę” i oznajmił:
-
Zechce pan skorzystać?
Kapitan zech
ciał.
***
Pierwszy raz od czasów, gdy służył jeszcze jako młodszy oficer na „Merchantman”,
przyszło mu spędzić noc na marsie. Nie obyło się bez początkowych trudności - marynarze
przez dłuższą chwilę nie zarzucali prób pozbycia się Jonasza, ale kilka ciosów pałką, zabraną
przez jak zwykle przewidującego Barkinsa, zniechęciło najwytrwalszych wspinaczy. Kilku
innych próbowało w międzyczasie zestrzelić Nelsona z marsu, ale w celowaniu przeszkodził
nadmiar środków antymalarycznych. Kapitanowi Nelsonowi oszczędzono więc losu
statystycznego Jonasza, dzięki czemu zyskał niepowtarzalną okazję przyjrzenia się
pandemonium na pokładzie HMS „Boreas”.
Doktor Fist
, który natychmiast został okrzyknięty duchowym przywódcą załogi
pacjentów, bez wahan
ia przystąpił do masowych kuracji. Najpierw zademonstrował grupce
potencjalnych trędowatych sztukę wypalania ran i wrzodów, po czym zniknął w szpitaliku, by
praktykować lewatywę. W międzyczasie ochmistrz i kilku jego pomocników wyniosło na
pokład okrętowy zapas leków, które wedle wyraźnych instrukcji doktora mieszali z rumem
i
wydawali najbardziej potrzebującym aż do świtu, z przerwą na gaszenie pożarów. Mikstury
zdecydowanie poprawiły zarówno poziom zdrowia jak i intelektu u marynarzy, w związku
z czym żadne samobójstwo nie było już tak nudne i nieciekawe jak samobójstwo Petersona,
który po prostu się powiesił. Kilku marynarzy z dziobu przywiązało się wspólnie do armaty
i poprosiło kolegę o odpalenie, inni eksperymentowali ze skokami między rekiny lub
pr
zeciąganiem siebie nawzajem pod kilem. Bosman oblał się spirytusem i pokazał
midszypmenom, jak wyglądają ognie świętego Elma.
W międzyczasie tłumy innych, zachęconych skutecznością terapii doktora Fista,
znikały pod pokładem, skąd dobiegały wrzaski i ryki najróżniejszej tonacji, a także kłęby
cuchnącego siarką dymu. Stan tych, którym udało się wyjść na zewnątrz, sugerował, że prócz
lewatywy, doktor imał się również szczypiec oraz piły chirurgicznej, niewątpliwie wycinając
co bardziej szkodliwe organy. Ilość tych, którym udało się wyjść, podpowiadała również, że
doktor usuwał niektóre ogniska zarazy na miejscu. Nelson zaś patrzył na to wszystko i czuł
się coraz bardziej chory.
O świcie był już tak chory, że widok pirackiego okrętu Van Den Heera, płynącego
pr
osto na dymiącą, pustą burtę „Boreasa” nie poruszył go zupełnie. Nie zareagował również
żaden z rekonwalescentów, snujących się po opustoszałym, zasłanym szczątkami takielunku
pokładzie. Wiatr wolno poruszał sflaczałymi żaglami dryfującego okrętu i niechętnie, jakby
z obrzydzeniem kołysał porwanymi linami. Nelson patrzył na zbliżającego się Holendra
z obojętnością nieuleczalnie chorego człowieka prowadzonego na szafot.
Zdumiał się dopiero wtedy, gdy piracki okręt nagle wykonał ciasny zwrot i ruszył
bakszt
agiem, stawiając żagiel za żaglem, jakby chciał jak najszybciej oddalić się od
„Boreasa”.
-
Gdyby nie to, że nie wolno mi mieć własnych przemyśleń - odezwał się steward -
uznałbym, że wziął nas za Latającego Holendra.
***
12 sierpnia,
Spithead
Do pierwszego lorda admiralicji,
Sir,
Z prawdziwą przykrością donoszę o serii epidemii, które wybuchły na pokładzie
powierzonego mojej komendzie okrętu Jego Królewskiej Mości „Boreas”. Pomimo podjęcia
bardzo drastycznych kroków celem zmniejszenia rozmiarów kata
klizmu, życie oddało wielu
marynarzy i oficerów, którzy odeszli z tego świata z męstwem i spokojem godnym wojowników
Jego Królewskiej Mości. Pełna lista nazwisk znajduje się w załączniku numer jeden.
Postawa znajdującej się pod moim dowództwem załogi zasługuje na najwyższe
wyróżnienie. Choć sytuacja na pokładzie miejscami wydawała się nie do opanowania, doszło
do tylko jednego wypadku dezercji. Dezerterem jest zaokrętowany w English Harbour lekarz
okrętowy, doktor medycyny Maurycy Edgar Fist. Okoliczności jego zniknięcia przedstawiam
w załączniku numer dwa.
Stan zdrowia zmusza mnie do udania się na dłuższą rekonwalescencję do Bath, ale
deklaruję nieustającą gotowość służenia ukochanej ojczyźnie i wielbionej przeze mnie
admiralicji.
Sługa uniżony, kapitan Horatio Nelson
***
Panie nas wszystkich, królu czeluści i władco nas much,
Z prawdziwą satysfakcją donoszę, że eksperyment zakończył się całkowitym
sukcesem. Marynarze angielscy cechują się ogromną podatnością na sugestie, w związku
z czym broń biologiczna wobec nich nie jest właściwie potrzebna. Wielką pomocą w realizacji
planu „Antyplacebo” okazała się ich ogromna przesądność. Doprawdy, wystarczyło kilka
odpowiednio spreparowanych argumentów,
choćby najbzdurniejszych, by kilku z nich
uwierzyło w swe domniemane choroby i wykształciło u siebie urojone symptomy. Niedługo
trzeba było czekać, by wydumane choroby w - że się tak brzydko wyrażę - cudowny sposób
zaczęły szerzyć się po pokładzie.
W rzeczy samej, nie ma co dalej czekać. Nieważne, że Francja nie jest jeszcze
gotowa do wojny. Wystarczy przekazać francuskiemu wywiadowi dokładny opis mojego
eksperymentu wraz z wnioskami i garścią praktycznych porad, co z pewnością zniweluje
przewagę angielskiej floty. Ten świat się marnuje bez kolejnej wojny.
Zaklinam was, Panie, dalsze odwlekanie
nie ma żadnego sensu. Piekło świeci
pustkami, a nasi bracia wychodzą z wprawy. Dawajcie tego Napoleona, niech się coś zacznie
dziać.
Sługa uniżony,
M.E. Fist
Postscriptum
. Ukłony dla pani Lucyferowej.