FRANCES CROWNE
Dzieci doktora Wentwortha
(Dr Wentworth’s Babies)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pogodny marcowy dzie
ń pociąg ekspresowy z Londynu
minął granicę Anglii i mknął cicho wśród pagórków Szkocji.
Laura Meadows patrzyła na przesuwający się za oknem
krajobraz.
Zaintrygował ją widok chmur, gromadzących się
wokół widocznych na horyzoncie gór, zza których
sporadycznie prześwitywało słońce. Byłaby zachwycona tym
widokiem jeszcze bardziej,
gdyby w uszach nie brzmiał jej
wciąż głos Keitha:
– Inverness? Dlaczego, do diab
ła, wyprowadzasz się na
północ? I co będzie z nami? – pytał ze złością, wpatrując się w
nią zimnym wzrokiem.
Mia
ła ogromną ochotę roześmiać się, uświadomiła sobie
bowiem,
że już wcześniej przypominał jej czasami małego
chłopca w sklepie ze słodyczami, który spodziewa się dostać
wszystko, czego zapragnie.
– Keith, powiedzia
łam ci już, że nie będę mieszkać w
twoim mieszkaniu i wyczek
iwać na twoje wizyty między
kolejnymi lotami.
Nasz romans już się skończył. Na litość
boską, bądźmy realistami...
Spogl
ądała na majestatyczne szczyty strzegące małych,
odludnych farm,
płynące w dół potoki, pieniące się wesoło na
swej drodze do morza, rozl
egłe sosnowe lasy, ciche,
tajemnicze i mroczne.
Nie znała dotąd tej części kraju – teraz
od razu skłonna była ją polubić. Westchnęła z ulgą i
zadowoleniem,
odrzuciła do tyłu długie jasne włosy i wzięła
do ręki gazetę. Znowu poczuła się wolna. W końcu dlaczego
nie miałaby w dwudziestym szóstym roku życia cieszyć się
wolnością?
Po jakim
ś czasie współpasażerowie ożywili się. Niektórzy
ruszyli w kierunku bufetu,
skąd wracali z różnego rodzaju
napojami.
Laura miała już wstać, by zrobić to samo, gdy nagle
jakaś młoda kobieta – rzucona siłą odśrodkową na zakręcie –
przechyliła się i z trzymanego w ręce kubka omal nie trysnęła
jej kawa.
– Bardzo przepraszam! – Skonsternowana, kobieta
wyprostowa
ła się i chwyciła za oparcie fotela. – Czy zalałam
panią? – spytała, wpatrując się w ciemnozielony kostium
Laury.
– Nie, nic si
ę nie stało. To chyba kara za lenistwo! Późno
kupiłam bilet i były już tylko miejsca przy przejściu –
uspokoiła ją Laura z uśmiechem.
– Naprzeciwko mnie, przy oknie, jest wolne miejsce –
powiedzia
ła kobieta konspiracyjnym szeptem. – Ta pani, która
je zajmowała, już wysiadła. Gdyby chciała się pani przesiąść...
– Ch
ętnie, dziękuję.
– Pomog
ę pani przenieść torby.
Po umieszczeniu baga
ży w nowym miejscu, młode kobiety
usadowiły się wygodnie.
– Uff! Tak jest o wiele lepiej. – Laura u
śmiechnęła się z
wdzięcznością.
– Przy okazji, nazywam si
ę Gemma Sinclair – przedstawiła
się dziewczyna. Jej roześmiane oczy lekko przesłaniała masa
rozwichrzonych,
kasztanowych włosów.
– Cze
ść. Jestem Laura. Laura Meadows. Naprawdę
doceniam twoją pomoc.
– Ca
ła przyjemność po mojej stronie. Prawie dostawałam
ju
ż szału, nie mając do kogo otworzyć ust. Moi trzej
towarzysze podróży przez cały czas trzymali nos w książkach.
Jedziesz do Inverness?
– Tak.
– To
świetnie, ja też. Jeszcze ze trzy godziny. Pójdę teraz
kupić kanapkę. Nie pomyślałam o tym, żonglując kawą. Kupić
ci coś?
– A kaw
ę byś mi przyniosła?
– Drobiazg, mam ju
ż wprawę!
Laura by
ła zadowolona z towarzystwa. Po powrocie
Gemmy znalazły tak wiele tematów do rozmowy – stroje,
fryzury,
makijaż, podróże, sprawy sercowe – że prawie nie
zauważyły dziesięciominutowego postoju w Edynburgu.
Kiedy Gemma zacz
ęła opowiadać o nadopiekuńczości
swoich rodziców,
Laura uśmiechnęła się melancholijnie, ze
smutkiem jednak wróciła myślą do własnych. Od chwili
śmierci jej dwudziestoczteroletniego brata w wypadku matka i
ojciec wciąż skakali sobie do oczu, starając się znaleźć
winnego, czyli tego,
kto pozwolił mu jeździć na motocyklu.
Dom rodzinny zmienił się nie do poznania i między innymi
dlatego chciała zmienić pracę i wyprowadzić się z Londynu.
Nagle dotarło do niej, że Gemma mówi już o czymś innym.
– Jeste
śmy w Inverness – oznajmiła właśnie, kiedy pociąg
zwalniał wjeżdżając na peron.
– O rany, ale si
ę zagadałyśmy. To była wspaniała podróż,
Gemmo.
– Zgadzam si
ę. – Gemma zebrała swoje rzeczy. – Mam
wrażenie, że mogłybyśmy rozmawiać jeszcze dłużej.
Poci
ąg zatrzymał się. Stanęły w kolejce do wyjścia i po
chwili znalazły się na peronie.
– Kto
ś powinien na mnie czekać. Mam tu nową pracę. –
Gemma rozglądała się wokół.
Laura rzuci
ła jej zaintrygowane spojrzenie.
– W Lodge? Nie jeste
ś przypadkiem pielęgniarką? Gemma
postawiła walizki i uściskała Laurę.
– Tak! Chwa
ła Bogu, że znalazłam koleżankę.
– Powinnam si
ę była domyślić – roześmiała się Laura. –
Pielęgniarki są w jakimś sensie do siebie podobne, prawda?
Niebawem dostrzeg
ły młodego człowieka w tweedowym
ubraniu,
myśliwskim kapeluszu i niedbale zawiązanym długim
szaliku.
Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech, a w ręku
trzymał planszę z napisem „Szpital Lodge.”
– Dobry wieczór paniom. Czy pani...
– Laura Meadows.
– Gemma Sinclair.
– Jestem Dennis McKay. Mikrobus stoi przed dworcem.
Wsiadajcie, prosz
ę. Musimy tylko jeszcze zaczekać na kogoś.
–
Zerknął na listę. – Na panią Joan Barnard.
Przesz
ły do samochodu i zajęły miejsca.
– Czuj
ę się, jakbym miała skrzydła – oznajmiła nagle
Gemma.
– Mnie a
ż tak dobrze nie jest. Może to miejsce przypomina
więzienie? Przecież będziemy na takim pustkowiu...
– A to mo
że jest jedna ze strażniczek?
Z uwag
ą obserwowały Dennisa witającego niską, pulchną
kobietę, której zasadnicza mina nie wróżyła nic dobrego.
Miała pociągłą twarz, okulary w cienkiej, złotej oprawce i
krótkie, proste,
siwe włosy, które mimo silnego wiatru nie
wyglądały na zwichrzone.
Po chwili Dennis otworzy
ł drzwi samochodu i przedstawił
kobietę.
– Pani Joan Barnard.
– Dobry wieczór –
powiedziały chórem.
– Gemma Sinclair i Laura Meadows – doko
ńczył Dennis z
promiennym uśmiechem. – Możemy ruszać.
Po wymianie zdawkowych uwag o pogodzie zapad
ła cisza,
którą przerwała Joan Barnard, oświadczając autorytatywnym
głosem:
– Widz
ę, że będę najstarszą osobą wśród personelu, ale
podczas wstępnej rozmowy powiedziano mi, że im to nie
przeszkadza.
– A dlaczego mia
łoby przeszkadzać? – Laura usiłowała
zachować się przyjaźnie. – Musisz mieć ogromne
doświadczenie, Joan. W dzisiejszych czasach pielęgniarstwo
stwarza wiele możliwości. Na jakim stanowisku będziesz
pracować?
Po bladej i zm
ęczonej twarzy Joan Barnard przemknął nikły
uśmiech.
– Och, ja nie... Jestem chirurgiem – powiedzia
ła szybko. –
Wybaczcie mi małomówność, ale jestem w podróży od
wczoraj rano.
Gemma i Laura wymieni
ły znaczące spojrzenia. Nagle z
fotela kierowcy odezwał się Dennis:
– A ja jestem dy
żurnym pielęgniarzem.
– To
świetnie! – Gemma klepnęła go lekko po ramieniu. –
Skoro wszyscy się już znamy, możemy się zdrzemnąć.
– Nie radz
ę, jeszcze tylko parę kilometrów.
Jechali w ciemno
ściach bezksiężycowej nocy. Jedynymi
oznakami życia były sporadyczne światła na farmach i tylko
raz zobaczyli reflektory samochodu jadącego z naprzeciwka.
W ko
ńcu mikrobus zwolnił, a przed ich oczami ukazał się
ogromny budynek szpitala.
Zatrzymali się przed wspaniałymi,
rzeźbionymi drzwiami dębowymi w obmurowaniu z cegieł, do
których prowadziło kilka stopni z białego kamienia. Prawie
natychmiast solidne drzwi otworzyły się i ukazała się w nich
uśmiechnięta, młoda dziewczyna. Po chwili dołączyła do niej
kobieta w stroju przełożonej pielęgniarek.
Dennis w pogodny spos
ób przedstawił swoje pasażerki
pielęgniarce, która nazywała się Katherine Menzies.
– Witam. Mi
ło mi was poznać. – Jasnobrązowe oczy
patrzyły z niekłamaną życzliwością. – Proszę wejść. Mary –
zwróciła się do młodej dziewczyny, pomagającej Dennisowi
przy wnoszeniu bagażu – podaj nam teraz kawę, moja droga.
Wypijemy ją w moim pokoju.
Siedz
ąc przy płonącym kominku, z przyjemnością piły
parującą kawę.
– Jest
świetna – powiedziała ciepło Gemma. – Miałyśmy
dość tej lury, jaką podają w pociągu. Prawda, Lauro?
– Tak, ale og
ólnie biorąc podróż minęła nam szybko. –
Laura zauważyła, jak Joan Barnard z trudem otwiera powieki.
–
Pani Barnard miała znacznie dłuższą podróż i chyba jest
wyczerpana.
Panna Menzies wsta
ła.
– Te
ż tak sądzę. Zaprowadzę panią, Joan, do pani
mieszkania i pomogę się ulokować. Siostry na pewno nam
wybaczą, że je opuścimy. – Uśmiechnęła się do nich. –
Niedługo wrócę.
Dennis udzieli
ł im odpowiedzi na pytanie, które miały
wypisane na twarzach.
– Z pann
ą Menzies świetnie się pracuje. Choć szpital działa
dopiero od dwóch tygodni,
dokonała cudów.
– Czy s
ą pacjenci?
– O tak, przylecia
ł już jeden samolot. Wzięliśmy osiem
osób,
a resztę przyjął szpital w Invemess.
Catherine Menzies wr
óciła wyraźnie zatroskana.
– Doktor Barnard przyjecha
ła prosto z Palestyny.
Skierowano ją tu do pracy, żeby przez jakiś czas odetchnęła
od tych wszystkich niebezpieczeństw, które groziły jej przez
całe dwa lata. Z tego, co mi wiadomo, jest wspaniałym
lekarzem. –
Spojrzała z uśmiechem na swoje nowe
podopieczne,
starające się robić jak najlepsze wrażenie. –
Chodźcie ze mną na górę. Każda będzie miała swój pokój w
skrzydle przeznaczonym na kwatery dla personelu, a o
wszystkim poinformuję was rano.
Laura by
ła zbyt zmęczona, by zachwycić się dużym i
wygodnym pokojem,
w którym miała zamieszkać. Z ulgą
zauważyła jednak, że miniaturowej łazienki nie będzie
musiała z nikim dzielić. A ostatnią jej świadomą myślą było
to,
że łóżko jest cudownie obszerne...
Nast
ępny dzień był pełen wrażeń już od rana. Nie miała
wątpliwości, że rozciągający się za każdym oknem widok
jeziora Loch Brora nigdy jej się nie znudzi.
Jak wyja
śnił im Dennis, znajdowali się w jednym z
pałacyków myśliwskich należących, podobnie jak tysiące
hektarów ziemi,
do miejscowego księcia. Książę oraz jego
żona, mili, skromni ludzie, postanowili przeznaczyć ten
pałacyk na szpital charytatywny.
Zbudowany w stylu el
żbietańskim budynek, z cegły
obramowanej szerokimi dębowymi belkami i dachem o
czterech szczytach,
miał przestronne, wysokie pokoje z
dekoracyjnymi sufitami.
Schody z ozdobnymi poręczami
prowadzi
ły na dwie wyższe kondygnacje, gdzie pokoje pełne
niegdyś przepychu zostały dostosowane do nowych funkcji
budynku.
Mimo to we wnętrzu nadal panowała atmosfera
świetności, którą ludzie dokonujący adaptacji pomieszczeń na
potrzeby szpitala zachowali świadomie.
Po lunchu kobiety spotka
ły się na oddziale przyjęć. W
ogromnej sali,
której ściany pokryte były drewnianymi
panelami,
znajdowało się sześć wydzielonych boksów do
badania pacjentów.
– Mamy tu wy
śmienite wyposażenie – poinformowała je
Katherine Menzies i oprowadziła po oddziale. – Na górze są
trzy sale operacyjne,
które obejrzycie później.
– Ile sal pracuje ju
ż normalnie? – spytała Joan Barnard.
– Sze
ść. Na każdej jest cztery do sześciu łóżek i
odpowiednie wyposażenie. W razie potrzeby możemy więc
przyjąć od dwudziestu czterech do trzydziestu pacjentów... –
W jej kieszeni zadźwięczał brzęczyk. – Wzywają mnie do
gabinetu,
więc proponuję, żebyście napiły się herbaty w
pokoju dla personelu. Nie mamy tu rygorystycznych
przepisów. Doktor Steven Lomax lub ja oprowadzimy was po
salach jutro rano, a potem zdecydujemy,
gdzie każda z was
będzie pracować.
Czas na herbat
ę upłynął w przyjaznej atmosferze. Poza
nimi było jeszcze sześć czy siedem osób z personelu i wkrótce
Joan Barnard pogrążyła się w rozmowie z jednym z lekarzy, a
Laura i Gemma przyglądały się wszystkim z ciekawością,
cicho dzieląc się swymi wrażeniami.
Nagle drzwi gwa
łtownie się otworzyły i do pokoju wszedł
średniego wzrostu mężczyzna w białym fartuchu. Miał około
pięćdziesięciu lat, gęste jasne włosy, ciemnoniebieskie oczy i
dość ponury wyraz twarzy. Przywitał wszystkich, unosząc do
góry rękę.
– Przepraszam,
że wam przerywam, ale prawdopodobnie
jutro przyleci sanitarka z Europy Wschodniej.
Tak więc ci,
którzy mogą, niech się dzisiaj wyśpią, bo jutro mogą nie mieć
na to czasu. –
Na zmęczonej twarzy mężczyzny pojawił się
cień uśmiechu. – To nie jest plotka. Przechodziłem obok
pok
oju przełożonej i podsłuchałem fragment rozmowy
telefonicznej. Panna Menzies na pewno powie wam o tym
sama,
ale nigdy nie zaszkodzi wiedzieć trochę wcześniej, więc
nie mówcie,
że was nie ostrzegałem!
– Zawsze czarno widzisz, Steven – za
żartował ktoś – ale
tym razem ci wierzymy! A miałem zamiar wyskoczyć dziś
wieczorem na piwo.
Steven Lomax wzruszy
ł ramionami i wyszedł, machnąwszy
im na pożegnanie ręką. Gemma i Laura przedstawiły się paru
osobom i w jakiś czas potem wróciły do swoich pokoi, chcąc
rozpakować do końca walizki, żeby po kolacji móc od razu
położyć się spać.
Nast
ępnego ranka przy śniadaniu panna Menzies ogłosiła
nowinę, którą przekazał im wcześniej doktor Lomax. Wszyscy
jednak udawali,
że słyszą ją po raz pierwszy.
– Powinni zjawi
ć się między drugą a czwartą – uzupełniła z
ożywieniem. – Na pokładzie oprócz pacjentów są dwaj
lekarze: doktor Peter Wentworth,
jak sądzę Szkot, oraz doktor
Jacques Morreaux – Francuz.
Towarzyszą im dwie francuskie
pielęgniarki. Po przekazaniu nam pacjentów odlecą z
po
wrotem do Paryża. Oczekuję,
że wszyscy będą w pogotowiu i potraktują tę sytuację jako
sprawdzian naszych umiejętności. To chyba oczywiste?
Dziękuję, na razie to wszystko.
Nieco p
óźniej Laurę wezwano do biura panny Menzies.
Stawiła się przed nią w swoim nowiutkim, białoliliowym
pielęgniarskim stroju, by wysłuchać poleceń.
– Wiem, Lauro,
że w szpitalu Colchester pracowałaś jako
siostra oddziałowa, my jednak zaproponowaliśmy ci tylko
posadę pielęgniarki. Będziesz pracowała na dwóch salach
chirurgi
cznych; nazywają się Hiacynt i Pierwiosnek. Obecnie
jest tam trzech pacjentów: dwóch kilkunastoletnich chłopców i
mężczyzna w średnim wieku. Wiem, że lepiej znasz się na
pielęgniarstwie pediatrycznym, ale chcę, żeby moje
pielęgniarki zdobyły wszechstronne umiejętności, bo na tym
odludziu będą musiały dać sobie radę ze wszystkim. Nie
obawiaj się niczego i w przypadku jakichkolwiek problemów
przychodź, proszę, do mnie. Chciałabym, żebyśmy nie tylko
stanowili zgrany zespół, ale byli też zadowoleni z pracy, a jest
to możliwe tylko wtedy, kiedy będziemy wobec siebie
szczerzy. –
Wstała i przyjrzała się bacznie Laurze. –
Wyglądasz bardzo szykownie w tym stroju, więc możemy
pokazać się w Hiacyncie.
Szpital nie mia
ł jeszcze pełnej obsady kadrowej i na
oddziale znajd
owała się jedynie dyżurna pielęgniarka. Panna
Menzies przedstawiła je sobie i wyszła. Pearl Oboto – wysoka,
elegancka Nigeryjka –
miała najpiękniejszą twarz, jaką Laura
kiedykolwiek widziała, oraz olśniewający uśmiech,
rozjaśniający wielkie brązowe oczy ciepłym światłem.
– Mi
ło mi cię poznać. Jak widzisz, nie padamy na nos z
przepracowania. Ale mam wra
żenie, że wkrótce to się
radykalnie zmieni.
Laura z przyjemno
ścią rozglądała się po lśniącej nowością i
czystością sali. Zachwycały ją kolorowe zasłony przy łóżkach,
meble z jasnego drewna,
a przede wszystkim roztaczający się
z okna widok na jezioro i bladozielone wzniesienia.
– Z pewno
ścią masz rację, Pearl. Muszę jak najszybciej ze
wszystkim się zapoznać, żebym zdążyła przed szturmem.
W porze lunchu informacja panny Menzies o wyl
ądowaniu
sanitarki w Inverness i wysłaniu karetek z pacjentami do
Lodge wzbudziła skrywane podniecenie personelu. Nawet
pacjenci Hiacynta wyczuwali atmosferę, jaka panowała piętro
niżej.
– Zoran, to jest nasza nowa piel
ęgniarka. – Pearl
przedstawiła Laurę mężczyźnie, któremu po przywiezieniu do
Lodge musiano amputować nogę. – Będzie opiekować się
również tobą. – Pearl mówiła powoli, gestami wyrażając
znaczenie słów.
– Ach, dobrze... Ja mie
ć szczęście. – Radośnie pokiwał
głową i szeroko się uśmiechnął.
– Masz racj
ę, Zoran. – Pearl uśmiechnęła się do Laury i
zaczęły zmieniać mu opatrunek. – I jesteś bardzo dzielny.
– Tak, tak. – Zn
ów pokiwał głową. Poprawiły mu pościel
na łóżku.
– To bardzo mi
ły człowiek – powiedziała Pearl. – Nie wie,
o czym mówimy,
ale szybko przyswoił sobie kilka słów.
– Sk
ąd pochodzi? – spytała Laura, patrząc na jego kartę.
– Z Bo
śni. Gdyby tu był ktoś, kto zna jego język, byłoby o
niebo łatwiej.
Laura spojrza
ła na dwa zajęte łóżka w drugim końcu sali.
– Oni chyba
śpią.
– Tak, biedne diabl
ątka. To bracia, bliźniacy... Nagle
zadzwonił telefon. Pearl odebrała i po chwili poinformowała
Laurę:
– Panna Menzies robi teraz zebranie personelu w izbie
przyj
ęć. Karetki z pacjentami mogą przyjechać w każdej
chwili.
Musisz tam pójść, a ja mam zostać tutaj i czekać na
polecenia.
Laura szybko pobieg
ła na miejsce spotkania. Czuła
narastające podekscytowanie, ale i pewien niepokój.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przyspieszy
ła kroku, usłyszawszy czyjś krzyk:
– Jad
ą!
W izbie przyj
ęć panowała atmosfera pełna napięcia.
Czekano na pacjentów –
dzieci i dorosłych, uratowanych z
dewastowanych wojną krajów. Laura dołączyła do stojących
w grupie lekarzy i pielęgniarek. Była tam i Gemma, która
nachyliła się do niej i szepnęła:
– B
ędę pracować w tych samych salach co ty. Czy to nie
wspaniale?
Nagle kto
ś oznajmił:
– Ju
ż są!
Laura zobaczy
ła przez okno sznur białych karetek,
sunących wzdłuż przeciwległego brzegu jeziora. Wkrótce
pokonały zakole i na prostej drodze wiodącej do Lodge
wyraźnie przyspieszyły. Bardzo ostrożnie, z chrzęstem opon
na żwirze, wjechały na podjazd i ustawiły się w kolejce.
– Wspaniale! – o
świadczyła z zadowoleniem panna
Menzies. –
Przy odrobinie szczęścia uda nam się zainstalować
wszystkich jeszcze przed herbatą. Czy przekazałaś doktorowi
Lomaxowi –
zwróciła się do Laury – że on i doktor Hudson
będą tu dziś po południu potrzebni?
– Tak – potwierdzi
ła Laura. – Są tutaj. W porządku.
Poproszę lekarzy do mnie. A wy – zwróciła się do
p
ielęgniarek – pamiętajcie, o czym mówiłam. Ci ludzie
przeszli przez piekło, zwłaszcza dzieci. W tej chwili
potrzebują przede wszystkim troskliwej opieki. Podejrzewam,
że nie w pełni rozumieją, co się z nimi dzieje. Wiem, że mogę
na was liczyć – że zrobicie dla nich wszystko, co tylko jest
możliwe.
Ogromne, podw
ójne drzwi otworzyły się i wniesiono na
noszach troje małych dzieci, które zaczęły histerycznie płakać.
Dwie pielęgniarki o bladych, zmęczonych twarzach wzięły je
na ręce i dzieci przytuliły się do nich kurczowo. Lekarze
wręczyli pannie Menzies i jej sekretarce dokumenty.
Laura patrzy
ła na nich ze współczuciem. Dobrze
zbudowanego mężczyznę, średniego wzrostu i w średnim
wieku,
uznała za Francuza. Drugi był wysoki, szczupły i
ciemnowłosy. Na jego przystojnej twarzy o niemal
klasycznym profilu widać było ogromne napięcie, a ściągnięte
rysy sprawiały, że wydawał się starszy, choć zapewne nie miał
więcej niż trzydzieści kilka lat. Z pewną irytacją w głosie
rozmawiał właśnie z panną Menzies.
– Nie, to niemo
żliwe – odparł krótko, zapytany o
dokumenty,
których nie posiadał. – Wyjaśniałem to już z
francuskimi i brytyjskimi władzami emigracyjnymi i
dodatkowe dokumenty tych chorych zostaną dostarczone,
kiedy możliwe będzie uzyskanie nowych informacji. – W
roztargnieniu przesunął palcami po włosach. Drżenie ręki
zdradzało, że misja ta stanowiła dla niego stres.
– W porz
ądku, panie Wentworth – oświadczyła niezrażona
panna Menzies. –
Zajmiemy się tym później.
– Nie mam hic wi
ęcej do dodania – oznajmił tonem
ucinającym wszelką dyskusję. – Chcę mieć tylko pewność, że
dorośli nie będą niepokojeni, a dzieci nie zostaną stąd
odprawione z powodu zbytecznych formalności.
– Prosz
ę się nie martwić – powiedziała panna Menzies z
uśmiechem. – Dopilnuję, żeby pańscy pacjenci pozostali u
nas,
chyba że zaistnieje konieczność przewiezienia ich do
innego szpitala ze względów medycznych.
Wymamrota
ł słowa podziękowania i opuścił ramiona, co
było wyrazem nie tylko zmęczenia, ale i ulgi.
Ten Wentworth jest upartym cz
łowiekiem, stwierdziła w
duchu Laura.
Słysząc narastającą kakofonię wrzasków,
podeszła do dzieci. Oprócz dwójki niemowląt było jeszcze
jedno paroletnie i dwie nastolatki.
Maluchy darły się
wniebogłosy pomimo napojów i biszkoptów, dostarczonych
do izby przyjęć przez Mary.
Laura pr
óbowała uspokoić małą czarnooką dziewczynkę,
która krzyczała histerycznie, choć oczy miała suche. Leżała na
noszach w stanie skrajnej rozpaczy,
ignorując jedzenie i picie.
Jedna z francuskich pielęgniarek spojrzała na dziecko i Laura
zagadnęła ją szybko:
– Czy mo
że siostra wie, o co jej chodzi?
M
łoda kobieta schyliła się, przesunęła szybko ręką pod
okrywającym dziecko kocem i ze zmęczonym uśmiechem
powiedziała uspokajająco:
– Chwileczk
ę, malutka. Zaraz wrócę.
I prawie w mgnieniu oka zjawi
ła się z powrotem z miękką,
podniszczoną kaczuszką w dłoni.
– Masz, kochanie. Teraz ju
ż lepiej, prawda? – Pocałowała
dziewczynkę, w której smutnych oczach pojawił się cień
uśmiechu, kiedy przylgnęła do mocno zmaltretowanej
przytulanki, prawie pozbawionej puszystego futerka.
– Dzi
ękuję. – Laura uśmiechnęła się do dziewczyny. –
Musi być pani ciężko rozstawać się z dziećmi.
– Tak, ale lepiej im b
ędzie w waszym szpitalu. Przeprosiła
ją i szybko zajęła się kolejnymi podopiecznymi.
Rozgl
ądając się po sali, Laura dostrzegła, jak poirytowany
przed chwilą lekarz tuli w ramionach ciemnowłose niemowlę.
Robił wrażenie, jakby całkowicie nie zgadzał się z dzieckiem,
szczególnie teraz,
kiedy rozpłakało się na nowo. Laura
pomyślała, że powinna uwolnić tego biedaka od marudzącego,
sennego oseska.
Zbliżyła się do niego i spytała życzliwie:
– Czy mog
ę wziąć od pana dziecko? Jest chyba zmęczone.
Przez chwil
ę patrzył na nią bez słowa. Jego czarne oczy
płonęły bólem, jakby w chwili słabości ujawniło się w nich
wszystko,
co przeszedł. Ze smutnym uśmiechem pokręcił
przecząco głową.
– Nie, ja... – W jego glosie brzmia
ło śmiertelne zmęczenie.
–
Dziękuję, ale on jest do mnie przyzwyczajony – dodał
urywanym głosem, jakby mówienie stanowiło dla niego
nadludzki wysiłek.
– Tak, oczywi
ście, rozumiem. – Laura była zażenowana,
czując, że wtrąciła się w cudze sprawy, może jakąś osobistą
tragedię. Z ulgą zobaczyła, że izba przyjęć stopniowo
pustoszeje,
a w każdym razie nie ma już w niej pozostałych
dzieci.
Posz
ła po czyste ręczniki i wracając natknęła się na
wyraźnie poruszoną Gemmę, wiozącą na wózku wyjęty z
karetek mizerny dobytek małych pacjentów.
– Podejrzewam,
że te biedne dzieciaki będą płakać aż do
północy – wyznała ze smętną miną.
– Miejmy nadziej
ę, że nie dłużej. Panna Menzies kazała ci
powiedzieć, że dwie nastolatki i przedszkolak pójdą na twój
oddział. Zapewne zaraz się tam zjawią, Na razie trzeba tylko
zapakować ich do łóżek, a badania zrobi się później – mówiła
Gemmie.
– W takim razie id
ę na górę.
– A ja musz
ę zająć się jeszcze jednym niemowlęciem.
Podchodz
ąc ponownie do lekarza, który trzymał w
ramionach dziecko tak kurczowo,
jakby bał sieje upuścić,
zauważyła na jego wymizerowanej twarzy niezwykłą bladość i
zaniepokoiła się.
Biedak, pomy
ślała, chyba potrzebuje leczenia tak samo jak
jego pacjenci.
W tej samej chwili podniósł na nią wzrok i
robiąc krok w jej stronę, otworzył usta, by coś powiedzieć.
Nim jednak zdążyła podejść, jego twarz poszarzała, zachwiał
się i próbując bez powodzenia wydusić z siebie jakieś słowo,
wyciągnął ramiona z dzieckiem przed siebie. Rzuciła się na
pomoc i zdążyła chwycić niemowlę, nim mężczyzna osunął
się na kolana, a następnie upadł nieprzytomny na podłogę.
W pierwszej chwili nikt, oprócz panny Menzies, niczego
nie zauważył.
– Prosz
ę zająć się dzieckiem, siostro – zareagowała
natychmiast przełożona i rozejrzała się. – Doktorze Hudson,
proszę tu przyjść! – zawołała. – To jeden z lekarzy, którzy
przywieźli pacjentów. Wygląda na to, że podróż zwaliła go z
nóg.
Tim Hudson oraz francuski lekarz szybko podeszli do
le
żącego kolegi i ułożyli go w takiej pozycji, by mógł
swobodnie oddychać.
– M
ój Boże, jest cały we krwi! – krzyknął nagle Tim
Hudson. –
Poproszę wózek, siostro. Bierzemy go do boksu.
Potrzebny jest tlen, kroplówka,
próba krwi i przenośny
rentgen.
Przygotować salę operacyjną. Proszę zawiadomić
doktora Lomaxa; jest chyba na górze przy dzieciach.
Nagły
wypadek.
Laura zauwa
żyła, że dziecko ssie paluszki i spytała
francuską pielęgniarkę, co przynieść mu do jedzenia. Ta z
uśmiechem wzięła niemowlę na ręce, obserwujące sytuację z
takim zaciekawieniem,
że zapomniało o płaczu.
– Troch
ę ciepłego mleka. Macie? – spytała z niepokojem,
nie odrywając wzroku od wózka wiozącego lekarza na
badania. –
On za ciężko pracował. Doktor Peter nie powinien
z nami dziś jechać.
Laura skin
ęła ze zrozumieniem głową, nie wiedząc, co
powiedzieć.
– P
ójdę po mleko, a potem dowiemy się, co się stało
doktorowi.
Z my
ślą o pozostałych dzieciach zagrzała dużo mleka,
odl
ała część do butelki ze smoczkiem i wróciła do izby
przyjęć. Młoda Francuzka, tuląca do siebie dziecko,
uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością i cicho wyjaśniła:
– Jego matka umar
ła przy porodzie. A to taki dobry, uroczy
chłopczyk.
– Biedne male
ństwo – westchnęła Laura. – Może kiedyś
znów będzie szczęśliwy. Może tu, w naszym kraju.
Dziewczyna wzruszy
ła ramionami.
– Que sera, sera.
– Jak si
ę nazywa?
– Andre. Znam tylko imi
ę.
– P
ójdę sprawdzić, co się dzieje – oznajmiła Laura i
skierowała się w stronę boksu. Mężczyznę wywożono właśnie
na salę operacyjną. Doktor Hudson i panna Menzies
rozmawiali przyciszonym głosem. Francuski lekarz nie
widz
ącym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń. Usiadła
obok niego.
– Pa
ński kolega ma pecha. Słyszałam, że bardzo ciężko
pracował.
Parskn
ął prawie szyderczym śmiechem.
– Wojna jest ci
ężka, mademoiselle. – Wyrazista twarz była
poorana przedwczesnymi, zdaniem Laury, zmarszczkami. –
Ci,
którzy przeżyli, rzadko chcą o niej opowiadać, ale... –
zwrócił głowę w kierunku opustoszałego przed chwilą boksu –
blizny pozostają na zawsze.
Nagle us
łyszała swoje nazwisko. Wzywano ją do Hiacynta.
Z ulgą rzuciła szybko au revoir mężczyźnie, znowu
zatopionemu we własnych myślach, i podeszła do windy.
– Ciesz
ę się, że nie położyłam w tej sali dzieci – oznajmiła
panna Menzies. –
Zdecydowałam, że w obecnej sytuacji
położę tu doktora Wentwortha. Będzie miał więcej spokoju.
Dowiedziałam się, że trzy dni przed lotem do Anglii został
ranny w klatkę piersiową. Był zbyt słaby na taką podróż, ale
uparł się, no i oczywiście szwy nie miały czasu się zagoić. W
tej chwili zakładają mu nowe i będziemy musieli się nim
zaopiekować. Teraz idę zadzwonić do Paryża.
Wychodz
ąc zatrzymała się przy drzwiach i dodała:
– Przy okazji, siostra Weekes wraca jutro po wolnym dniu.
Jest siostr
ą oddziałową w obu salach chirurgicznych.
Wieczorem Laura zadzwoni
ła do domu. Telefon odebrał
ojciec.
– Cze
ść, tato. Dzwonię, żeby powiedzieć, że u mnie
wszystko w porządku.
– Dzi
ęki Bogu, moja droga. Twoja matka stała się bardzo
drażliwa od czasu twojego wyjazdu. Więc masz zamiar tam
zostać? – Zniżył głos. – Cieszę się, że zadzwoniłaś. Problem w
tym...
Czuję, że przez ten rozwód wypędziliśmy cię z domu. I
martwię się tym.
– Niepotrzebnie. I tak musia
łam ułożyć sobie życie od
nowa,
i naprawdę dobrze, że zrobiłam to teraz. W wolnej
chwili napiszę długi list. Daj mi jeszcze na chwilę mamę i
kończę. Trzymaj się, tato.
– Ty te
ż, kochanie. Już jest mama.
– Lauro, to ty? – Us
łyszała załamujący się głos.
– Cze
ść, mamo. Przepraszam, że nie dałam wcześniej
znaku życia, ale dotąd wszystko układa się pomyślnie, więc
nie martw się o mnie.
Stara
ła się poprawić nastrój matki, ale trudno jej było
rozmawiać z osobą będącą na granicy histerii, toteż szybko ją
pożegnała.
Nast
ępnego dnia rano Laura, wysłuchując raportu
pielęgniarki z nocnej zmiany, z zaintrygowaniem czekała na
ponowne spotkanie z doktorem Wentworthem.
– A teraz nasz nowy pacjent, doktor Wentworth –
przekazywa
ła informacje pielęgniarka przejmującym dyżur
koleżankom. – Ma dość paskudną ranę postrzałową. Kula
przeszła na wylot. Jak zapewne wiecie, trzeba było założyć
mu nowe szwy.
O szczegółach zmiany opatrunków
powiadomi was doktor Lomax podczas obchodu.
Spał dość
spokojnie. –
Przewróciła kartkę w księdze raportów. – A teraz
bliźniacy. Bez problemów. – Uśmiechnęła się. – Informacja
dla Gemmy i Laury: nie potrafimy wymówić ich imion, więc
nazwaliśmy ich Kain i Abel. Spali normalnie. Z powodu
odleżyn leżą na materacach wodnych. Wyglądają jak żywe
szkielety i mus
i dostawać dawki żelaza jak w przypadku
niedo
krwistości niedoborowej; kwas foliowy doustnie przez
siedem do czternastu dni; witaminy E i K oraz proteiny.
Dokładne zalecenia są wypisane na ich kartach. Doktor
Lomax bardzo się nimi przejmuje. Podejrzewa chyba, że
dolega
im coś jeszcze, jednak na razie nie mają dość sił, żeby
przejść wszystkie potrzebne badania.
I jeszcze Zoran.
W nocy potrzebowa
ł środków
przeciwbólowych. Nie ma krwawienia z rany. –
Spojrzała na
Laurę. – Trzeba mu dziś zmienić opatrunek, Ann ci pokaże.
O
n sam zresztą też bywa pomocny. To niewiarygodne, ile się
tutaj nauczył.
W tym momencie otworzy
ły się drzwi i weszła atrakcyjna,
młoda kobieta.
– Dzie
ń dobry wszystkim! – Przywitała zebranych
promiennym uśmiechem. – Witam nowe siły – zwróciła się do
Laury i Gemmy. – Jestem Ann Weekes.
Przedstawi
ły się również.
– Odebra
łam pocztę z nadzieją, że tym razem będzie coś
dla pacjentów. Niestety, jak zwykle,
wyłącznie dla personelu.
–
Podała list kończącej dyżur pielęgniarce.
Ta podzi
ękowała i zebrała swoje rzeczy.
–
Żegnam więc. Do zobaczenia wieczorem. Gemma udała
się do Pierwiosnka, a Ann i Laura do Hiacynta, by przywitać
czterech pacjentów,
trzech uśmiechniętych i jednego z
kamienną twarzą. Peter Wentworth siedział oparty o poduszki,
miał zamknięte oczy i nie wiadomo było, czy śpi, czy nie.
– Nie wygl
ąda najlepiej – przyznała cicho Ann – choć spał
dobrze,
więc zostawmy go na razie w spokoju.
W porze
śniadania Laura zaniosła mu tacę z posiłkiem.
– Dzie
ń dobry, panie doktorze. Czy spał pan dobrze?
Zamrugał powiekami i spojrzał na Laurę niepewnie, lekko
unosz
ąc brwi, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje, ale po
chwili rozpoznał ją.
– Tak, dzi
ękuję. – Próbował unieść się nieco, kiedy
poprawiała mu poduszki, i nagle musiał przypomnieć sobie
wszystko,
bo spytał niespokojnie: – Dzieci, które wczoraj
przywieźliśmy... są tutaj?
– Tak, po drugiej stronie korytarza, w sali zwanej
Pierwiosnkiem – odpowiedzia
ła, stawiając tacę na stoliku przy
łóżku. – Teraz proszę coś zjeść. To bardziej panu potrzebne
niż martwienie się o swoich podopiecznych.
Spojrza
ł na nią posępnie, jak na osobę całkowicie oderwaną
od rzeczywistości.
– Nie mog
ę jeść, przepraszam.
– Zostawi
ę tacę na wypadek, gdyby zmienił pan zdanie –
powiedziała zachęcającym tonem. – Gotowane jajka są bardzo
świeże i smaczne; są od kur z pobliskiego, małego
gospodarstwa, a nie z fermy.
– Naprawd
ę? – spytał ponuro.
W jaki
ś czas później wróciła do niego w towarzystwie Ann.
Jedzenie na tacy leżało nietknięte, niemniej Ann powitała go
wesoło.
– Witam, doktorze! I jak wygl
ąda świat dziś rano?
– Dzie
ń dobry paniom. – Oczy, pełne bólu poprzedniego
wieczoru,
teraz przynajmniej były czujne. – Dziękuję –
powiedział cicho. – I bardzo jestem wdzięczny. Czy ktoś
skontaktował się z Paryżem?
– Tak – odpowiedzia
ła Laura. – Panna Menzies dzwoniła
wczoraj wieczorem.
– Dzi
ęki Bogu.
Ann rzuci
ła okiem na kartę chorego, wiszącą w no gach
łóżka.
– Wydaje si
ę, że wszystko jest w porządku, więc niech pan
po prostu wypoczywa. Jestem Ann Weekes, a to Laura
Meadows – nasz no
wy nabytek i moja prawa ręka.
– Laura Meadows. – Spojrza
ł na nią i kształtne usta
rozszerzyły się w lekkim uśmiechu. – Ta, co wykonała
wczoraj lamparci skok,
żeby złapać dziecko, zanim spotkałem
się z podłogą.
– To do
ść niezły opis – zgodziła się Laura, czerwieniejąc na
twarzy.
W ciemnoniebieskich oczach lekarza czaił się błysk
sugerujący, że w lepszych czasach nieobce mu było poczucie
humoru.
– Jestem pani d
łużnikiem. Usłyszałem pani nazwisko w
drodze na salę operacyjną.
– Do
ść już o tym – przerwała Ann. – Musi pan oszczędzać
siły. Doktor Lomax podczas obchodu powie panu o
wszystkim, co panu wolno, a czego nie. Wiem,
że lekarze
wolą być przy łóżku, a nie w nim. – Zauważyła, że Zoran
macha ręką w stronę doktora Wentwortha. – Zostawiamy teraz
panów samych na pogaduszki.
Tylko proszę nie wstawać pod
żadnym pozorem!
Po wyj
ściu z sali Ann powiedziała w zadumie:
– Ten cz
łowiek bardzo się czymś dręczy. Mam wrażenie, że
nie będzie zbyt towarzyski.
Przesz
ły do Pierwiosnka, gdzie było bardzo spokojnie. W
bocznej salce trzech mężczyzn i młody chłopak usiłowali
zrozumieć, co starał się przekazać im skomplikowanymi
gestami Dennis.
– Biedny Dennis – mrukn
ęła Ann. – Nie tylko on będzie
miał takie problemy. – Spostrzegła doktora Lomaxa,
kierującego się do Hiacynta. – Proszę, pójdź z nim na obchód,
Lauro.
Ja zajmę się tymi pacjentami. Wychodząc usłyszała
dzwonek telefonu,
ale zignorowała go, spiesząc się do doktora
Lomaxa.
Zastała go przy łóżku doktora Wentwortha;
rozmawiali z ożywieniem.
– Dzie
ń dobry, siostro! Jak się tu pani urządziła? – odezwał
się na jej widok.
– Dzi
ękuję, świetnie.
Bez
żenady zaciągnął zasłony wokół łóżka pacjenta. Doszła
do wniosku,
że musi to być typowo szkocki zwyczaj, bowiem
doktor Lomax nie był aroganckim człowiekiem.
– Lauro, czy mog
ę cię prosić na chwilę? – W progu stała
blada i zdenerwowana Ann. –
Słuchaj, muszę wyjść. Tony,
mój mąż, miał jakiś wypadek. Dzwoniła moja matka.
Pozmieniaj pozostałe opatrunki. Muszę teraz iść do panny
Menzies.
Laura podesz
ła do wózka, na którym Pearl ułożyła
wcześniej wszystko, co mogło być potrzebne do zmiany
opatrunku,
bowiem doktor Lomax był już w masce i
rękawiczkach, gotów do zbadania rany pacjenta.
– Jak dot
ąd wszystko w porządku, Peter – stwierdził z
zadowoleniem. –
Chcę, żeby siostra założyła ci specjalny
opatrunek,
ze środkiem przeciwinfekcyjnym. – Odwrócił się
do Laury. – Siostro,
proszę nie żałować kaltostatu i dobrze
nasączyć gazik. – Z palcem wycelowanym w pacjenta dodał: –
A poza tym, stary, dwa,
trzy dni pełnego odpoczynku!
Laura posz
ła do szafy z lekami i wyjęła butelkę z
kaltostatem.
Po powrocie do sali zobaczyła, że doktor Lomax
bada bliźniaki w asyście Pearl. Podeszła do schowanego za
parawanem pacjenta, czekaj
ącego cierpliwie na opatrzenie
rany.
Obserwował ją z zainteresowaniem.
– Przepraszam,
że to trwało tak długo, ale dopiero
nabieramy wprawy. Zapewne wie pan,
że szpital otwarto
niedawno.
– Z tego, co zaobserwowa
łem, to bardzo dobry szpital.
Rozk
ładając folię chroniącą pościel przed zamoczeniem, z
zażenowaniem uświadomiła sobie, że fascynują ją jego
szerokie ramiona i gładka skóra.
– Milo mi,
że panu się podoba – rzuciła z uśmiechem.
Natychmiast zawstydziła się tak banalnej odpowiedzi, ale
winę zrzuciła na zdenerwowanie.
– Od jak dawna pani tu pracuje? Oddzia
łowa wspomniała,
że bardzo krótko.
U
śmiechnęła się, widząc, z jaką powagą obserwuje jej
dłonie umieszczające sterylną gazę wokół rany.
– Dwa dni.
– Bardzo szybko si
ę pani zaadaptowała. Odwróciła się, by
przyciągnąć wózek, nalała kaltostatu do nerki i nasączywszy
dokładnie kolejny gazik, spojrzała na mężczyznę. Jego twarz
tchnęła szczerością.
– Po prostu znalaz
łam się tam we właściwej chwili –
powiedziała obojętnym tonem, usuwając użyte wcześniej
gaziki z jego piersi. – To jest zimne –
ostrzegła i przykryła
zszyte miejsce mokrym opatrunkiem. –
Proszę pochylić się w
moją stronę – poleciła.
Owin
ęła jego pierś bandażem, a potem lekko popchnęła na
poduszki.
Przez ca
ły ten czas nie spuszczał z niej oczu, a ona, co
zdarzało się często, przeklinała w duchu swą jasną,
nadzwyczaj skłonną do rumieńców cerę, które tym razem
wywołały wypowiedziane cicho słowa:
– Dzi
ękuję, siostro, teraz jest znacznie lepiej.
A intonacja jego g
łosu upewniła ją, że nie było to wszystko,
co chciałby powiedzieć.
Wymy
śliłam to sobie, powtarzała w duchu, odprowadzając
wózek na miejsce i sprzątając go. Nie miała jednak
wątpliwości, że doktor Wentworth jest już w lepszej formie i
że potrafi być milszy.
P
óźniej, kiedy przyszła pora na dostarczenie niektórym
pacjentom kleików i napoi,
znowu znalazła się przy jego
łóżku.
Wydawa
ło się, że śpi. Tym razem zasłony były odsunięte i
poranne słońce oświetlało jego twarz, ujawniając siateczkę
drobnych zmarszczek wokół oczu. Nadal ją interesował,
chciałaby zadać mu wiele pytań, choć wiedziała, że to
niemożliwe. Czuła, że chciałaby... po prostu porozmawiać z
nim.
Nagle otworzy
ł oczy i znowu poczuła zażenowanie, mimo
to z uśmiechem postawiła kubek z gorącą czekoladą na szafce
przy łóżku.
– Przepraszam,
że przeszkadzam. Uśmiechnął się
niepewnie.
– Ani troch
ę. Tak naprawdę chciałbym, żeby pani usiadła i
mówiła do mnie o wszystkim i o niczym przez następne dwie
godziny.
Czuję się, jakby nie było mnie tu całe wieki.
– A jak d
ługo to trwało naprawdę?
– Cztery lata. Wpad
łem tu dwa razy, w tym raz wyłącznie
służbowo, na parę wykładów dla studentów medycyny w
Edynburgu.
Wzi
ęła do ręki kubek z czekoladą.
– Prosz
ę, smacznego. A potem może pan się zdrzemnie?
– To tak? – Nieoczekiwanie w jego g
łosie zabrzmiał
żartobliwy ton. – Kiedy wreszcie jest mi dobrze, pani mnie
opuszcza?
Podnios
ła do góry roześmiane oczy.
– Kto to powiedzia
ł, że najgorszymi pacjentami są lekarze?
–
spytała przez ramię, odczuwając absurdalną dumę z powodu
wprowadzenia go w dobry humor.
Po powrocie do pokoju piel
ęgniarskiego odebrała telefon
od panny Menzies.
– Obawiam si
ę, że wypadek Tony’ego był poważniejszy niż
sądzono. Przeganiał stado owiec przez drogę, kiedy jakiś
idiota wyjechał jak szalony zza zakrętu. Zabił parę owiec, psa
i poważnie ranił Tony’ego. A co najgorsze, znaleziono go
dopiero pół godziny po wypadku.
– Och, m
ój Boże, to straszne – wydusiła zaszokowana
Laura. – Gdzie zabrano Tony’ego?
– Najpierw do miejscowego szpitala w Dornoch, ale by
ło z
nim tak źle, że wiozą go teraz do Inverness. Ann jest z nim i
dlatego dzwoni
ę. Czy mogłabyś ją zastąpić do czasu, aż
będzie wiadomo coś więcej? Może z pomocą Gemmy i
Dennisa jakoś sobie poradzisz?
– Na pewno – odpar
ła szybko, dumna z otrzymanej
propozycji. –
Będę robić wszystko do czasu jej powrotu.
– Dobra z ciebie dziewczyna. Nie zapomnij,
że w razie
jakichś problemów możesz przyjść do mnie. Przy okazji, jak
się czuje doktor Wentworth?
– Powiedzia
łabym, że jego stan jest zadowalający. Nie jest
już tak przygnębiony jak wczoraj.
– To dobrze. Chyba mniej si
ę martwi o te dzieci.
S
łyszałam, że przeżył straszne chwile w rejonach objętych
walką.
Te s
łowa panny Menzies wróciły do niej echem, kiedy
zaniosła mu tacę z lunchem.
– Jak si
ę panu podoba ten zestaw: ryba zapiekana w cieście
z warzywami, a potem krem malinowy? –
spytała z nadzieją,
że wprawi go w lepszy humor. Spotkało ją jednak
rozczarowanie.
– Wszystko jedno. Dzi
ękuję, siostro – odparł obojętnie.
– Ale
ż panie doktorze! Z tego, co wiem, musi pan odzyskać
stracony czas,
to znaczy dobrze się odżywiać – zachęcała go z
uśmiechem, ale słowa zamarły jej na ustach na widok jego
posępniejącej twarzy.
– S
ą znacznie ważniejsze sprawy w życiu, siostro.
Przynajmniej dla mnie.
Uświadomiłem sobie ostatnio, jak
niewiele człowiekowi potrzeba, żeby nie umarł z głodu, więc
powtarzam: co jem,
nie jest dla mnie ważne.
– Rozumiem – rzek
ła lakonicznie, chcąc skończyć
rozmowę.
– Nie jestem tego pewny – powiedzia
ł ironicznym tonem,
patrząc jej w oczy. – Czy to w ogóle jest możliwe? – dodał
wręcz drwiąco.
Jego sarkazm zdenerwowa
ł ją. Co on, do diabła, o niej wie?
Jakie ma prawo ją osądzać? Powróciła myśl o bracie, którego
tak niedawno straciła, i narosła w niej złość.
Rok temu jej brat, student medycyny, nam
ówił ją, aby
podczas zimowych ferii pojechali na ochotnika z transportem
wiozącym pomoc humanitarną dla Bośni. To, co tam
zobaczyli,
sprawiło, że postanowił po skończeniu studiów
dołączyć do „Lekarzy świata”. Podczas długiej podróży
powrotnej w mroźną zimę nie mówił o niczym innym. Parę
tygodni później już nie żył.
Unios
ła głowę i wyprostowała się, usiłując odzyskać
panowanie nad sobą. Potem pochyliła się i, chcąc ukryć
drżenie dłoni, zaczęła wygładzać przykrywający go koc.
– Chyba niewielu ludzi, panie doktorze, mog
ło zachować
obojętność po doniesieniach i reportażach stamtąd –
oświadczyła spokojnym głosem.
– Trzeba przyzna
ć, że nie na wszystkich spada obowiązek...
–
zaczął szorstko i urwał, dostrzegając nagle, że ją zranił.
Wci
ągnęła głęboko powietrze i powiedziała:
– Niefortunnie si
ę składa, że pomoc potrzebna jest na całym
świecie, doktorze.
Nie by
ła zadowolona, że pozwoliła wyprowadzić się z
równowagi.
Naprawdę powinna lepiej panować nad sobą.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem i z rozmysłem udała ożywienie.
– Tak czy owak – rzuci
ła lekko – nadal polecam rybę!
– Dobrze. Niech b
ędzie ryba! A jak się czują dzieci? –
Uśmiechnął się do niej niepewnie, jakby proponował rozejm.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lunch w jadalni personelu przebiega
ł w atmosferze
współczucia dla Ann Weekes. Nie potrafiono sobie jej
wyobrazić bez pogodnego i życzliwego wszystkim Tony’ego;
mówiono o nich jako o dobranej parze, bardzo sobie oddanej.
– Co prawda nie znamy go, Lauro, ale dlaczego mili i
szcz
ęśliwi ludzie tak często mają pecha? To bez sensu,
prawda? –
spytała Gemma, bez apetytu jedząc rybę.
– Bóg jeden wie –
odparła Laura, wracając wspomnieniami
do śmierci brata. Kiedyś myślała głównie o własnym
cierpieniu z powodu jego utraty,
teraz zaś uświadomiła sobie,
że rodzice znaleźli się w znacznie gorszej sytuacji. Ona ma
pracę, która siłą rzeczy pozwala jej oderwać się od smutku,
oni zaś nie mają czym wypełnić pustki i nic nie przynosi im
ulgi.
– Nie s
ądzisz? – usłyszała głos Gemmy.
– Przepraszam, zamy
śliłam się.
– M
ówiłam, że jeśli Tony nie będzie w stanie zajmować się
farmą, biedna Ann będzie musiała zrezygnować z pracy.
– Mo
żliwe. A propos, panna Menzies chce, żebym przejęła
obowiązki Ann. Myślę, że powie ci o tym sama. – Wydało się
jej,
że w oczach Gemmy błysnęła zazdrość. Nie, to
niemożliwe. Przecież chodzi tylko o zastępstwo. – Jak się ma
mały Andre? – zmieniła szybko temat. – Nie miałam dziś
czasu do niego zajrzeć.
– Jest naprawd
ę wspaniały. Myślę, że dużo miłości pozwoli
mu szybko dojść do siebie.
– Masz chyba racj
ę. Mam wrażenie, że cierpi jedynie na
niedożywienie. Dzięki Bogu.
Z przyjemno
ścią udała się do swego pokoju na krótki
odpoczynek i zaparzyła miętową herbatę, żeby pozbyć się
lekkiego bólu głowy. To zapewne efekt rozmowy z Peterem
Wentworthem,
pomyślała. Zakłócił jej spokój ducha,
uzmysławiając, jak bardzo jest nadal drażliwa z powodu
śmierci brata.
Nie chc
ąc kłaść się na łóżku w obawie, że zaśnie, usiadła na
dwuosobowej kanapie i podciągnęła w górę nogi. Nawet nie
wiedziała, kiedy zmorzył ją sen. Była zła na siebie, że po
przebudzeniu jej myśli natychmiast wróciły do Petera
Wentwortha.
Z pewnością nie może jej naprawdę pociągać –
przecież minęło tak niewiele czasu od rozstania z Keithem. Po
prostu wtargnął w jej życie nieoczekiwanie, od pierwszej
chwili irytując ją i intrygując jednocześnie. Doszła do
wniosku,
że ambiwalencja uczuć to chyba dobre wyjaśnienie
jej stanu. No, a poza tym,
ma on pewien wdzięk...
Tym niemniej,
świadoma jego zmiennych nastrojów,
przyrzekła sobie znosić je ze spokojem. W końcu wkrótce już
go tu nie będzie.
Zesz
ła do pokoju pielęgniarskiego i przekazała
telefonicznie pannie Menzies zmiany,
jakie wprowadziła w
grafiku dyżurów, a potem poszła do Pierwiosnka. Po
przeniesieniu mężczyzn do sali obok położono tam dzieci:
szesnasto –
i dwunastolatkę, parolatka oraz dwoje niemowląt.
Wszystkie były niedożywione oraz wzruszająco ciche i
spokojne,
zwłaszcza leżące nieruchomo w łóżeczkach
niemowlęta, przyglądające się wszystkiemu ogromnymi
oczami w wychudzonych twarzyczkach.
Laura pochyli
ła się nad łóżeczkiem Andre. Była prawie
pewna,
że ją poznał, a w każdym razie chciałaby, aby to
właśnie oznaczał błysk w jego wielkich, wyrazistych oczach.
Pogłaskała go po gładkim policzku.
– Cze
ść, malutki! – szepnęła. – Uśmiechniesz się do mnie?
–
Ucałowała go w czoło. – Jesteś cudowny!
– Mnie mo
żesz to powtarzać o każdej porze! – usłyszała za
sobą męski głos.
Za ni
ą stal Dennis – w śnieżnobiałym fartuchu, z butelką
ciepłego mleka w ręce.
– Cze
ść, Dennis! Czy panna Menzies uprzedziła cię, że
przez jakiś czas będziemy pracować razem?
– O, tak. I kaza
ła cię pilnować, żebyś nie robiła za mnie
wszystkiego przy tym dziecku.
Śmiejąc się wróciła do Hiacynta. Pearl przygotowywała
leki dla pacjentów.
– Cze
ść. Słyszałam, że będziesz zastępować Ann. Dobrze
się złożyło, że pojawiłyście się tu z Gemmą w porę –
powiedziała dziewczyna, wkładając tacę z lekarstwami do
szafy.
– Sprawdzi
łaś kikut Zorana? Wczoraj znowu pojawiło się
krwawienie,
choć do rana ustało.
– Ju
ż idę sprawdzić.
– Dobrze. Ja tymczasem przynios
ę czystą pościel. Zanim
prześcielemy łóżka i wykonamy zabiegi przeciwodleżynowe,
będzie już prawie pora kolacji.
W jakie
ś dwie godziny później zaskoczona Laura usłyszała
dochodzący z sali śmiech i odgłosy rozmowy.
Zoran rozmawia
ł we własnym język u z Kain em i Ablem,
ale niespodzianką okazał się udział w tej rozmowie Petera
Wentwortha.
Co jakiś czas wszyscy wybuchali śmiechem.
Na jej widok umilkli.
– Nie przerywajcie sobie, prosz
ę. To cudowne móc
usłyszeć choć raz, że wszyscy się dobrze bawicie. – Spojrzała
na Petera Wentwortha.
Twarz miał mniej spiętą, zmarszczoną
w uśmiechu. – Mój Boże, o tym marzyliśmy – mieć wśród nas
lingwistę! Naprawdę, proszę popatrzeć! – Wskazała na trzy
roześmiane twarze. – Będą mogli się z nami porozumieć. To
kolosalna różnica!
Skin
ął głową, uśmiechając się lekko i powiedział:
– Och, to po prostu zwyk
ły zbieg okoliczności, że łatwo
uczę się języków. Choć z całą pewnością będzie to krok we
właściwym kierunku.
– A jakim j
ęzykiem mówił pan przed chwilą? – spytała,
starając się ukryć podziw.
– Serbskochorwackim. W by
łej Jugosławii można się nim
porozumieć prawie wszędzie.
Za
śmiała się radośnie.
– Musimy tu za
łożyć studium językowe! W Lodge jest tylu
cudzoziemskich pacjentów,
że powinniśmy znać kilka
języków.
Przytakn
ął.
– Zaczynam podejrzewa
ć – powiedział – że książę między
innymi dlatego przekazał Lodge na cele publiczne. Cóż może
lepiej przysłużyć się pokojowi na świecie niż bezpośrednie
kontakty i rozmowy między ludźmi z różnych krajów?
Opr
ócz rutynowych obowiązków musiała zajmować się
wieloma sprawami, a mimo to,
kiedy pojawiała się w tej sali,
jej my
śli natychmiast zajmował Peter Wentworth. Jego długa,
kanciasta postać dziwnie wyglądała na dosyć wąskim łóżku,
zwłaszcza że nie był już tak apatyczny jak na początku. Nie
była pewna, czy nadal ją intryguje; zauważyła w nim subtelnie
narastające przejawy pewności siebie. Przede wszystkim
muszę zachować wobec niego dystans, nakazała sobie w
duchu.
Jednak
że już następnego dnia, podczas zmiany opatrunku,
nie zdołała dotrzymać danego sobie słowa. Peter Wentworth
był jeszcze bardziej ożywiony, jakby jego wkład w
pokonywanie barier językowych między pacjentami a
personelem szpitala wyraźnie podniósł go na duchu. Kiedy
pochylił się do przodu, aby mogła umocować zakończenie
bandaża, szepnął jej do ucha:
– Jestem zachwycony, siostro... Musz
ę dopilnować, żeby
d
oktor Lomax codziennie zalecał mi zmianę opatrunku.. . – I
utkwiwszy spojrzenie w jej oczach,
powoli oparł się na powrót
o poduszki.
– A ja musz
ę pana uprzedzić, doktorze – odparła ze
śmiechem mimo oblewającego ją rumieńca – że Pearl, kiedy
chce,
ma znacznie chłodniejsze ręce od moich.
– Prosz
ę nie psuć mi dnia, siostro. Dotąd było wspaniale.
Odwr
óciła głowę, by zrobić porządek na ruchomym stoliku
z przyborami.
– Co
ś mi mówi, że prawienie pochlebstw musiało się panu
w życiu opłacać – wypaliła śmiało.
– Kiedy b
ędzie miała pani czas, opowiem pani wszystko, i
to w nie ocenzurowanej wersji.
– Cha, cha! Ca
ły problem w tym „kiedy”. – Odsunęła
zasłonę przy łóżku. – Proszę! Skończyłam z panem, doktorze!
– zawo
łała nonszalancko, dziwiąc się samej sobie, że
rozmawia z nim tak swobodnie.
– Niech si
ę pani tak nie cieszy. Jutro też będzie dzień!
W dwa dni p
óźniej doktor Lomax potwierdził, że rana
Petera Wentwortha goi się dobrze. Choć Laura i Pearl starały
się powstrzymać go przed przemęczaniem się, tego
popołudnia przyjechał do nich na wózku do kuchni, gdzie
przygotowywały podwieczorek dla pacjentów. Ubrany w
ciemnoczerwony, jedwabny szlafrok szpitalny, z entuzjazmem
i przejęciem rozprawiał o nauczaniu pacjentów angielskiego.
– Wiem,
że niektórzy z nich są za mali, ale coś dla nich
później wymyślę. A teraz, gdyby udało mi się namówić
młodzież oraz dorosłych, wieść by się wkrótce rozniosła i
wyszłoby to nam wszystkim na dobre. Myślisz, Lauro, że
możemy zacząć działać?
Poprzedniego dnia zaproponowa
ł wszystkim, by mówili
sobie po imieniu,
oprócz wyjątkowych sytuacji. Zgodzili się,
ponieważ od chwili, gdy dowiedziano się o jego
umiejętnościach językowych, uznano go prawie za bohatera.
– Jak ju
ż mówiłyśmy, to wspaniały pomysł i panna
Menzies na pewno się zgodzi. Zacząć trzeba jednak od
naszych dwóch sal.
Dzieciaki już się do ciebie przyzwyczaiły.
Nawet mały Andre gaworzy, kiedy do niego podchodzisz.
– Prawda? Zapewne b
ędzie to moje pierwsze cudowne
dziecko.
Po odej
ściu Petera Pearl roześmiała się.
– On naprawd
ę przywiązał się do tego dzieciaka, nie
sądzisz?
– Tak, cho
ć podejrzewam, że głównie dlatego, że
opiekował się nim podczas podróży. I nie zapominaj, że matka
małego nie żyje. Ojciec zapewne też, choć tego nie wiemy;
jednak zakładamy, że Andre jest sierotą. Peter z pewnością w
ogóle ma słabość do dzieci.
– Czy jest
żonaty?
– Poprosz
ę o łatwiejsze pytanie! Na razie nie wiemy nic o
żadnym z nich.
Pearl roze
śmiała się.
– Jedno ci powiem: taki facet jak on musia
ł być zbyt zajęty,
żeby mieć czas na ślub.
– Nigdy nie wiadomo. – Laura przykry
ła przygotowane
butelki i kubeczki czystą ściereczką. – Ciekawe, czy pacjenci
myślą czasem o nas? Choć tak naprawdę nie bardzo mnie to
interesuje.
– Mnie te
ż. A za męża mam leniwego nicponia, który chce
zostać aktorem tylko dlatego, że udało mu się zagrać w
telewizyjnej reklamie przyrządów gimnastycznych... – Urwała
i z westchnieniem dodała: – Ale trzeba przyznać, że trochę
mięśni to on ma.
– Nie udawaj, Pearl. Uwa
żasz, że jest cudowny. Pewnego
dnia zos
tanie gwiazdą i wtedy nas opuścisz.
Pearl roze
śmiała się zachwycająco.
– O to si
ę nie martw, dopóki ze mnie też nie zrobią
gwiazdy... Marzenia, marzenia!
Wieczorem, kiedy Pearl i praktykantka sko
ńczyły dyżur, a
nocna zmiana jeszcze nie przyszła, Laura poszła porozmawiać
z Zoranem.
Naprawdę istotne kwestie medyczne mogły być
omówione jedynie za pośrednictwem Petera, ale Zoran chciał
jej powiedzieć o czymś innym. Kiedy weszła do sali,
wyciągnął ku niej fotografię, w którą wpatrywał się przed
chwilą. Ze zdjęcia uśmiechała się do niej piękna,
trzydziestoparoletnia kobieta o czarnych,
kręconych włosach
sięgających do ramion, które wyłaniały się prowokacyjnie z
ogromnego,
obszytego koronką dekoltu białej bluzki. W jej
uszach błyszczały wielkie, złote, cygańskie kolczyki. Laura
patrzyła na zdjęcie z zachwytem.
– Jest pi
ękna, Zoran, bardzo piękna.
– Tak... Yes... Oui... – zgodzi
ł się w każdym języku, jaki
mu przyszedł do głowy.
– To twoja
żona?
Zoran wybuchn
ął śmiechem, kręcąc przecząco głową, jakby
była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Chichotał do siebie
podczas całego jej obchodu. Na końcu podeszła do Petera,
czytającego „Timesa”. Natychmiast odłożył gazetę na stolik.
– Lauro – powiedzia
ł cicho – w przyszłym tygodniu przejdę
badania kwalifikacyjne.
Chcę wrócić do pracy.
– Masz na my
śli Bośnię? – Nie dowierzała temu, co słyszy.
Spodziewała się, że zostanie jeszcze długo z nimi, przecież
chciał zorganizować kursy językowe i pomóc w uzyskiwaniu
informacji od pacjentów.
– W Bo
śni lub jakimś innym kraju, gdzie będę potrzebny. –
Spojrzał jej w oczy i nie była w stanie odwrócić wzroku. – Nie
pochwalasz tego?
Opanowa
ła się.
– C
óż, moim zdaniem jest na to trochę za wcześnie, ale na
pewno przedyskutujesz to z doktorem Lomaxem.
– Ju
ż to zrobiłem. Uważa, że jeśli przejdę pomyślnie
badania,
nie ma przeszkód i mogę wracać do pracy.
Przynajmniej gdzieś w Europie.
– Rozumiem. C
óż... – Parsknęła krótkim śmiechem.
– W takim razie wykorzystaj jak najlepiej luksusy, jakie
masz teraz!
Nast
ępnego ranka było zimno, ale świeciło słońce i Laura z
przyjemnością wybrała się po raz pierwszy na zwiedzanie
okolicy.
Ubrała się ciepło: w dżinsy, ciepły wełniany sweter,
sportowe buty i ocieplaną kurtkę. Spięła z tyłu włosy i
sprawdziła, czy nie zapomniała listy zakupów. Teraz
potrzebowała już tylko środka transportu.
Dennis skierowa
ł ją do uroczej starej stodoły, w której na
stojaku stał rząd rowerów. Wszystkie były w dobrym stanie,
jednak na wszelki wypadek dopompowała powietrza do opon
tego,
który wybrała. Na dworze poczuła dość silny wiatr i po
krótkim zastanowieniu owinęła szyję długim, wełnianym
szalikiem.
Wiązała go już, kiedy zauważyła wychodzącego z
frontowych drzwi szpitala mężczyznę. Wysoki, w ciepłej
kurtce i solidnych skórzanych butach,
stanął na schodach i
oddychał głęboko. Zapatrzona w niego, wsiadła na rower i
zachwiała się niebezpiecznie. W tym samym momencie
pojawiła się nagle furgonetka z dostawą pieczywa, która
mijając Laurę, prawie się o nią otarła.
Przera
żona zachwiała się ponownie i tym razem
wylądowała na ziemi, a rower na niej.
– Nie mo
żna spuścić cię z oczu nawet na pięć minut, co?
Dobrze się czujesz? – Peter pomógł jej wstać i otrzepać się z
kurzu.
– Nic mi nie jest, dzi
ękuję. – Czuła się jak ostatnia idiotka.
–
Naprawdę. Zaskoczyła mnie tylko ta furgonetka –
tłumaczyła się niepewnie, świadoma wciąż dotyku
podtrzymującego ją ramienia.
– No c
óż, czasami i tu nasila się ruch samochodowy.
– Za
śmiał się i szybko spoważniał. – Będziesz na tym
bezpieczna?
– Jak na s
łoniu. – Uśmiechnęła się i kiedy cofnął rękę,
szybko zmieniła temat. – Mam nadzieję, że dostałeś
pozwolenie na wyjście na dwór?
– Od najwy
ższych władz! Jak ci się podoba mój strój?
– Bardzo pon
ętny. Dotąd widywałam cię tylko w spodniach
od piżamy.
– Mo
żna to uznać za oszczerstwo.
– Niewykluczone, ale to prawda. Nie licz
ąc wieczoru, kiedy
się zjawiłeś, choć i tak nie pamiętam, co wtedy miałeś na
sobie.
– Ja te
ż nie bardzo pamiętam. Co prawda są to cudze
piórka,
ale już niedługo kupię sobie własne. – Spojrzał na nią
przeciągle, z lekkim uśmiechem w kącikach warg. – Ty też
wyglądasz nieźle.
– Kiedy wlaz
łeś między wrony...
– Zdaje si
ę, że wrzosowe tweedowe kurtki i wełniane
spodnie to wszystko, co jest potrzebne o tej porze roku!
– Mniej wi
ęcej. A poza tym są piękne, po prostu je lubię.
Może kupić ci coś w miasteczku? Myśliwską kurtkę,
kapelusik albo przynajmniej skarpetki?
– Nie, dzi
ękuję – odparł z chichotem. – Obchodź się tylko
ostrożnie z tą rzeczą i wróć w jednym kawałku.
– To nie jest rzecz, to jest rower! – Skrzywi
ła się lekko. –
Nie mogę jechać, kiedy ktoś na mnie patrzy.
– Nie b
ędę patrzył. Jeśli chcesz, mogę ci przytrzymać ten
pojazd przy wsiadaniu.
– Nie, dzi
ękuję. Miałam pięć lat, kiedy mój tata przestał to
robić. – Zaśmiała się, bowiem od tamtej pory nigdy nie
je
ździła na tak staromodnym rowerze. Pochodził chyba z
lamusa.
Mimo buksowania przedniego koła zdołała ruszyć, a
kawałek dalej rzuciła przez ramię:
– Dzi
ęki za pomoc. Pa!
Droga do Brory by
ła dobrze oznakowana, choć i tak nie
dałoby się dojechać gdzie indziej. Po przejechaniu siedmiu
kilometrów pod wiatr czuła w nogach zmęczenie, jakby
przepedałowała piętnaście.
W porannym s
łońcu mała miejscowość wyglądała
malowniczo.
Główną atrakcją był tu wartki nurt rzeki,
Tańczącej na płaskich otoczakach widocznych spod czystej
wody.
Przyglądała się temu widowisku grupka starszych
mężczyzn, którzy stali przechyleni nad ceglaną obmurówką
drogowego mostu.
Wieść głosiła, że do morza rzeka
dopływała stąd w ciągu paru minut.
By
ło tam kilka hotelików, mały parking samochodowy i
trochę sklepików z pożytecznymi towarami, których
potrzebowała. Po zakupach wypiła colę i udała się w drogę
powrotną, tym razem jadąc z wiatrem, co dodawało jej ducha.
Zbli
żywszy się do jeziora, zwolniła. Woda w nim była tak
błękitna, jak na tandetnych widokówkach. W powietrzu
wyczuwało się pierwszy powiew wiosny. Na tafli, w oddali,
pojawiły się dwie czaple pochłonięte budowaniem gniazda,
potem usłyszała gruchanie turkawki, a podczas dalszego,
leniwego pokonywania drogi do Lodge nad kierown
icą roweru
przefrunęła pliszka. Cudownie byłoby móc przywieźć tu chore
dzieci i patrzeć, jak chłoną wzrokiem ten widok i sceny, jakich
nie oglądały zapewne od miesięcy – jeśli w ogóle było im
dane podziwiać przyrodę.
Kiedy po po
łudniu wkroczyła na oddział z herbatą, Peter
natychmiast oderwał wzrok od książki i zapytał o wrażenia z
wyprawy.
– Bomba! – U
śmiechnęła się zaskoczona, stwierdzając, że
czyta „Ant
ologię kompozytorów brytyjskich”. – To urocze
miejsce.
Jest tam nawet mała zatoczka i ukryta przed ludzkim
okiem stacja kolejowa,
z której odchodzą pociągi do Londynu.
– Czeg
óż można chcieć więcej? – Roześmiał się, odłożył na
bok książkę i nie spuszczał oczu z jej ożywionej twarzy. – Nie
spadłaś z roweru?
– Nie. I nie przebi
łam też dętki. A jak ty się czujesz po
wyjściu na świat?
– Znakomicie. Doktor Lomax poinformowa
ł mnie dzisiaj,
że tutejsi lekarze nie mają do mnie zastrzeżeń, ale na pracę w
Europie muszę uzyskać jeszcze zezwolenie niezależnej
komisji lekarskiej.
– Kiedy masz si
ę przed nią stawić?
– W przysz
ły wtorek.
– Je
śli się zgodzą, kiedy wyjedziesz?
– Mniej wi
ęcej za tydzień. – Nagle spochmurniał, jakby
myśl o wyjeździe nie była przyjemna. Wstał i z
półuśmiechem, który tak mu dodawał uroku, powiedział: –
Pójdę zobaczyć Andre. Zajrzałem do niego rano, ale spał.
Śledziła wzrokiem jego odejście. Był zamyślony.
Prze
ścieliła łóżko Zorana, którego zawieziono do Inverness
na przeprowadzenie pomiarów dla wykonania protezy.
Spojrzała na bliźniaków, którzy od paru dni czuli się gorzej.
Podejrzewano u nich gruźlicę i czekano na wyniki badań.
Spali głęboko. Pozbierała kubki, zawiozła je do kuchni, a
potem przygotowała lekarstwa, które pacjenci mieli zażyć
wieczorem.
Nast
ępny tydzień minął bardzo szybko. Ann, której mąż z
pękniętą śledzioną i połamanymi żebrami wciąż leżał na
oddziale intensywnej terapii,
musiała przejąć obowiązki na
farmie.
Wzięła urlop ze szpitala do czasu, aż stan jego zdrowia
nie będzie budził obaw.
Wyniki bada
ń potwierdziły, niestety, podejrzenie gruźlicy u
bliźniaków. Laura zajęła się przygotowaniami do ich wyjazdu.
Spakowała niewielki dobytek, jaki przywieźli ze sobą z
rodzinnego kraju,
i pomogła ulokować chłopców w karetce,
którą mieli pojechać do szpitala w Inverness. Była w smutnym
nastroju.
Takie miłe dzieci, spokojne, ciche, z wdzięcznością
przyjmujące wszystko, co dla nich robiono, a w dodatku
bardzo pojętne, co ujawniło się podczas dwóch lekcji
angielskiego,
jakich udzielił im Peter.
Po po
żegnaniu bliźniaków wróciła na oddział. Peter czytał
jakiś list. Zatopiony we własnych myślach i chyba
przygnębiony, nie wydawał się w nastroju do rozmowy. A
jednak,
gdy podeszła do niego bliżej, uniósł głowę i
uśmiechnął się blado.
– Dosta
łem opinię komisji lekarskiej. – Machnął listem,
zawierającym na oko trzy gęsto zapisane strony.
– Mam nadziej
ę, że zgodną z twoimi oczekiwaniami.
– Nie by
ła pewna, co oznacza wyraz jego twarzy. Przecież
lista zastrzeżeń dotycząca stanu jego zdrowia nie może być aż
tek długa.
Skrzywi
ł się.
– Niezupe
łnie. – I po chwili zamyślenia wyjaśnił:
– Wed
ług orzeczenia komisji stan zdrowia nie pozwoli mi
w pełni wykonywać pracy, jakiej chciałem się podjąć.
Sugerują, żebym zgłosił się za pół roku i być może wtedy...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wydawa
ło się, że cisza, jaka nagle zapadła, nigdy się nie
skończy.
– Tak bardzo mi przykro, Peter – odezwa
ła się w końcu
miękko. – Wiem, ile dla ciebie znaczy ta praca. To musi być
gorzkie rozczarowanie.
– Trudno zaprzeczy
ć – mruknął, zapatrzony w przestrzeń. –
To jest jak...
jak opuszczenie tonącego okrętu. Na jego twarzy
pojawił się wreszcie charakterystyczny, delikatny, lecz ciepły
uśmiech. – Cóż, takie jest życie. Nigdy nie spełnia wszystkich
oczekiwań.
Popo
łudniowe słońce oświetliło nagle pokój, zapalając w
fiołkowych oczach Laury złocistozielone iskierki uśmiechu.
– Nie ma tego z
łego, co by na dobre nie wyszło. Kto wie,
może decyzja komisji otworzy przed tobą nowe możliwości?
– Nie jeste
ś przypadkiem jasnowidzem? Zaskoczyła ją
nagła zmiana jego nastroju: żartobliwy ton, rozjarzone
u
śmiechem oczy i uniesione kąciki ust. Znowu miała przed
sobą człowieka, jakiego znała. Poczuła ulgę i odwzajemniła
uśmiech.
– Robi
łam już różne rzeczy – oświadczyła z udawaną
powagą – i nie wykluczam, że zostanę wróżką.
– Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale ju
ż jesteś! – Spojrzał
ponownie na list,
a potem przyjrzał się jej podejrzliwie spod
przymkniętych powiek, unosząc jedną brew.
– Nabijasz si
ę ze mnie?
– Sama zobacz. Nie powiedzia
łem ci o wszystkim, co tu
napisali.
W istocie sugerują mi, żebym starał się o posadę
konsultanta w Lodge,
ponieważ sądzą, że – cytuję – „z pańską
wiedzą o tej części świata i znajomością języka będzie pan
tam niezwykle użyteczny”. Najlepszy byłby, ich zdaniem,
roczny kontrakt z klauzulą umożliwiającą mi odejście,
gdybym zmienił zdanie.
Poczu
ła szybsze bicie serca. Co się, do licha, dzieje?
Zaledwie zna tego człowieka, a reaguje jakby... jakby...
Odetchnęła głęboko, by odzyskać panowanie nad głosem.
– Chcesz pozna
ć moje zdanie?
– Nie opowiada
łbym ci o wszystkim, gdyby było inaczej.
Poczu
ła dreszczyk przyjemności.
– W takim razie powiem,
że uważam ten pomysł za
niezwykle rozsądny i przemyślany. W zasadzie nie ma
żadnych wad, oprócz...
– Tak?
– Oprócz tego,
że tutejsze życie może wydać ci się, w
porównaniu z tym,
jakie dotąd prowadziłeś, nudne.
– Zgadzam si
ę. Jest jeszcze druga sprawa. Zarząd szpitala
musi zaakceptować propozycję komisji.
– My
ślę, że to formalność.
Jej odpowied
ź przyjął z wyraźnym zadowoleniem.
– Mo
żliwe. Wiesz, po zastanowieniu doszedłem do
wniosku,
że będę cieszył się tym, co przyniesie mi życie.
–
Świetnie. Jeśli potrzebujesz więcej informacji, mogę
zajrzeć w kryształową kulę! – Roześmiała się i podeszła do
Pearl,
która właśnie zjawiła się z czystą pościelą, by posłać
puste obecnie łóżka.
– Trzymam ci
ę za słowo – rzucił ze śmiechem. – Na razie
jednak po prostu skorzystam z telefonu.
Wkr
ótce wszyscy w szpitalu wiedzieli o mającym odbyć się
za kilka dni posiedzeniu zarządu szpitala, który miał podjąć
decyzję o ewentualnym zatrudnieniu doktora Wentwortha.
W dniu narady, podczas kolacji, panna Menzies og
łosiła
wszem i wobec,
że doktor Wentworth będzie pracował w
Lodge jako konsultant i w imieniu własnym oraz personelu
życzyła mu pomyślności w nowej pracy.
O
świadczenie przyjęto brawami. Peter Wentworth wstał i
zwięźle oraz dowcipnie za nie podziękował. W jasnoszarym
garniturze wyglądał dystyngowanie i poważnie, a przy tym był
najprzystojniejszym mężczyzną na sali. Laurze wprost trudno
było go poznać, a w dodatku Gemma pochyliła się ku niej i
szepnęła:
– O rany! Rzadko si
ę takich widuje!
– Teraz jest bardziej pewny siebie – odpowiedzia
ła Laura
obojętnym tonem.
Gemma zachichota
ła.
– A co my
ślałaś? Niedługo całkiem się zmieni. Zapamiętaj
moje słowa.
Po powrocie do swego pokoju dosz
ła do wniosku, że
Gemma dzi
ała jej czasem na nerwy. Po chwili przyszło jej
jednak na myśl, że to może z nią, Laurą, jest coś nie w
porządku. Czuje się niespokojna i rozdrażniona, jakby awans
Petera miał wywrzeć wpływ również i na nią.
To nielogiczne – dlaczego mia
łoby to dla niej stanowić
jakąkolwiek różnicę? Podobał jej się i miewała szalone
marzenia,
ale w rzeczywistości są tylko znajomymi.
Teraz po prostu charakter ich znajomo
ści będzie musiał się
zmienić.
Przede wszystkim dlatego,
że
Peter
najprawdopodobniej zamieszka poza szpitalem, w jednym z
domków zbudowanych kiedyś dla służby, a obecnie
przeznaczonych na samodzielne mieszkania dla lekarzy.
Wkrótce,
kiedy ich ścieżki się rozejdą, nie będą mieli okazji
do popołudniowych czy wieczornych rozmów, w których
poruszali tak wiele wspólnych tematów,
choć nigdy nie mieli
tyle czasu,
by przedyskutować je głębiej.
Nie mia
ła najmniejszej ochoty spać, czytać czy też oglądać
telewizji.
Zastanawiała się, czym by się zająć i nagle
przypomniała sobie o pianinie stojącym we wnęce pokoju
wypoczynkowego dla personelu.
Pod wpływem impulsu
zeszła na dół. Nie było tam nikogo.
Usiad
ła przy pianinie i przebiegła palcami po klawiszach –
było dobrze nastrojone. Po chwili spod jej palców,
poruszających się z artystyczną swobodą, popłynęły dźwięki
ulubionego utworu.
Odziedziczyła talent po matce i przez
pewien czas uczyła się gry na fortepianie, jednak jej zapał do
nauki wygasł, gdy zwyciężyło pragnienie zostania
pielęgniarką. Jak zwykle poddała się rzewnemu nastrojowi
„
Światła księżyca” Debussy'ego; wraz z zamierającymi
tonami melodii spłynęły z niej resztki napięcia.
– To by
ło doskonałe, Lauro – rozległ się z głębokiego
fotela niski,
spokojny głos.
Mimo zaskoczenia, natychmiast odrzuci
ła możliwość
odpowiedzenia mu, jak dawniej,
kpiną; teraz, kiedy został
konsultantem,
wyrosła między nimi niewidzialna bariera.
– Peter. – Wsta
ła z uśmiechem i zamknęła klapę pianina. –
Grywam tylko dla własnej przyjemności.
U
śmiechnął się.
– I to wraz z twoj
ą siłą woli wprawia mnie w zachwyt. –
Rozejrzał się po pustym pokoju. – Skoro już tutaj jesteśmy,
może napijemy się płynu, który tu nazywa się kawą?
Podszed
ł do automatu i po chwili postawił na jednym ze
stołów plastikowe kubki. Usiedli obok siebie.
– To dla mnie taka ma
ła uroczystość, zanim wydam
właściwe przyjęcie.
Czu
ła się coraz swobodniej, a po chwili przestała widzieć w
nim przełożonego, który z dnia na dzień ma zmienić swe
zachowanie.
– Dzi
ękuję. – Objęła kubek palcami. – I gratuluję ci.
– Dzi
ęki. Muszę ci powiedzieć, że nie wiem, czy bez twojej
pomocy i zachęty zdecydowałbym się.
Odwr
óciła wzrok i rzekła:
– Wiele przeszed
łeś, ale świetnie dajesz sobie radę.
– C
óż, nigdy nie marzyłem o pracy w kraju. Tak długo
byłem za granicą, że naprawdę trudno mi tu się odnaleźć.
– Kiedy zaczynasz prac
ę?
– W najbli
ższy poniedziałek. Przedtem zwołam zebranie
personelu.
Ale teraz chciałbym usłyszeć, jak się nauczyłaś
grać.
Opowiedzia
ła mu o egzaminach, jakie zdawała od
siódmego roku życia, o swoich marzeniach, żeby zostać
koncertującą pianistką, które w końcu zostały wyparte przez
inne ambicje.
– Mimo to – westchn
ęła cicho – nigdy nie przestałam
kochać muzyki. Nie mogłabym bez niej żyć.
Nagle zas
ępił się, jakby odbiegł myślami gdzieś daleko.
– I nie rezygnuj z niej, nigdy – odezwa
ł się po dłuższej
chwili. –
Jest częścią życia, jedną z jego rozkoszy, dzięki
której możemy ożywić cudowne wspomnienia i wyczarować
piękno każdej chwili.
Skin
ęła jedynie głową, bowiem ze wzruszenia nie mogła
wymówić słowa. Wiedziała, że jego myśli są przy ludziach,
których uratował lub stracił w ogarniętych wojną krajach, i że
kojarzy mu się to z muzyką.
– Te
ż w to wierzę – wydusiła i zapanowawszy w końcu nad
głosem, spytała, pragnąc uwolnić go od tych myśli: – Grasz na
jakimś instrumencie?
– Troch
ę na pianinie, a kiedy mieszkałem w domu
rodziców,
pociągały mnie organy w tamtejszym wiejskim
kościółku. Przez jakiś czas wikary uważał, że wspomogę jego
chór. Niestety, tak samo jak u ciebie,
były to jedynie marzenia
młodości!
– Jak wida
ć! Wychowywałeś się w Szkocji?
– Nie od pocz
ątku. Urodziłem się w Republice Południowej
Afryki.
Ojciec był lekarzem okrętowym i rzadko bywał w
domu,
ale kiedy skończyłem osiem lat, rodzice uznali, że
najwyższy czas pomyśleć o przyszłości swego jedynego syna.
Wtedy przenieśli się do Sussex, gdzie ojciec został wiejskim
lekarzem, a potem do Edynburga,
gdzie studiowałem na tej
samej uczelni,
co niegdyś on. I tam w końcu zamieszkaliśmy
na stałe.
– Jak rozumiem, to po nim tak nosi ci
ę po świecie?
– O, tak. Nie mog
łem się doczekać wyjazdu z Anglii. Po
uzyskaniu dyplomu przez pięć lat pracowałem w szpitalu w
Kenii.
Potem przez jakiś czas byłem lekarzem okrętowym, ale
to mi nie bardzo odpowiadało, więc zjawiłem się ponownie w
Paryżu, żeby pracować dla „Medicins Sans Frontieres”, skąd
za pośrednictwem Organizacji Narodów Zjednoczonych
wyjechałem do stolicy Bośni, Sarajewa. Mimo to, mając
trzydzieści pięć lat, mam wciąż uczucie niedosytu. –
Uśmiechnął się. – No, może teraz trochę mniejsze, skoro mam
przed sobą nowe perspektywy.
– Jeste
ś pewny, że to jest naprawdę nie ocenzurowana
wersja? –
spytała z udawaną powagą.
Roze
śmiał się rozbrajająco.
– No c
óż, w każdym razie początek tej wersji.
Tego wieczoru zasypia
ła z nadzieją, że mimo tak
wysokiego stanowiska w hierarchii szpitala Peter nie zmieni
się. Ale nigdy nie wiadomo.
W tydzie
ń po rozpoczęciu pracy przedstawił personelowi
szpitala swoje plany.
Po jego prawej stronie siedziała panna
Menzies, po lewej pozostali lekarze,
a on sam ze swadą
opisywał proponowaną innowację: utworzenie zespołu
składającego się zarówno z personelu medycznego, jak i
pacjentów.
Zespół taki nadzorowany byłby przez niego, i
może dwóch innych lekarzy, a wspomagany przez
doświadczone pielęgniarki, które wspierałyby to nowe
przedsięwzięcie.
– Moim celem – m
ówił z entuzjazmem – jest całościowa
opieka nad pacjentami,
uwzględniająca ich indywidualną
sytuację życiową. Dla zwiększenia wzajemnego zaufania
korzystne jest,
żeby pacjenci, a szczególnie dzieci, mieli w
jakimś sensie osobistego lekarza i pielęgniarkę. Na razie nie
ma jeszcze reguł i będziemy stosować metodę prób i błędów,
ale wykształcą się one pod wpływem doświadczenia. –
Uśmiechnął się. – Muszę jednak podkreślić, że idea
współpracy z pacjentami musi być decydująca. Panna Menzies
zgadza się na to w pełni.
Jest to na razie eksperyment, ale mam nadziej
ę, że w
przyszłości stanie się w Lodge regułą.
Problemy i w
ątpliwości będziemy omawiać na
cotygodniowych zebraniach zespołu, po ustaleniu jego składu.
Pozostali członkowie personelu będą na nich mile widziani.
Tam się dokładnie dowiedzą, o co nam chodzi...
Wieczorem Laura i Gemma pojecha
ły na kryty basen, a po
pływaniu poszły do znajdującej się na balkonie kawiarenki
napić się czegoś ciepłego. Gawędziły o tym i owym, gdy
nagle Gemma spytała:
– Znasz t
ę dwunastolatkę z Pierwiosnka, która wygląda na
osiem lat?
– Tak, biedne dziecko. Mam nadziej
ę, że będzie to pierwsza
pacjentka Petera,
o ile będzie w stanie przejść różne badania.
Przepraszam,
co chciałaś mi o niej powiedzieć?
– Yasmin, wiesz, ta rozwini
ęta ponad swój wiek
szesnastolatka,
która jest z nią razem na oddziale, powiedziała
mi,
że Nadja prawie z nią teraz nie rozmawia, choć są
przyjaciółkami od lat, bo mieszkały po sąsiedzku i chodziły do
tej samej szkoły. Jest tym bardzo zaniepokojona.
– Ma jakie
ś podejrzenia? Gemma wzruszyła ramionami.
– Chyba
żadnych, ale bardzo się tym przejmuje.
Zastanawiałam się, czy nie mogłabyś porozmawiać z Yasmin.
Może przed tobą bardziej się otworzy. Można się z nią
porozumieć po angielsku.
– Oczywi
ście, ale nie sądzisz, że Nadja jest po prostu
dzieckiem? To znaczy,
uraz psychiczny z powodu śmierci
rodzic
ów i konieczności opuszczenia kraju nawet dorosłego
mógłby doprowadzić do zamknięcia się w sobie.
– Mo
że rzeczywiście powinnyśmy poczekać jeszcze trochę,
jakiś tydzień, zanim coś zrobimy. Byłoby lepiej, gdyby mogła
porozmawiać z kimś, komu ufa. – Gemma zacisnęła usta. –
Chociaż często łatwiej jest mówić o pewnych sprawach z
obcym.
Na przykład o stracie rodziców, których, zdaniem
Yasmin,
Nadja uwielbiała.
– To prawda – przyzna
ła po namyśle Laura. – Miejmy
nadzieję, że zacznie mówić za dzień czy dwa. Nigdy nie
wiadomo. –
Ze smutkiem pokręciła głową. – Choć jeśli nawet,
to i tak czekają teraz potwornie trudne życie.
Wypi
ły kawę, wzięły swoje sportowe torby i ruszyły do
wyjścia. Laura nadal myślała o Nadji, kiedy usłyszała okrzyk
Gemmy:
– O! Patrz! Czy to nie Peter Wentworth szykuje si
ę do
skoku?
Laura spojrza
ła na słupek nad basenem i stojącego na nim
wysokiego mężczyznę. Istotnie, był to Peter. Lekko skoczył
do wody i –
wynurzywszy się prawie w połowie basenu –
leniwym,
ale doskonałym kraulem posuwał się szybko
naprzód.
Nie mogła oderwać od niego oczu, jednak w końcu
przypomniała sobie o stojącej przy niej Gemmie.
– Tak. – Stara
ła się mówić chłodno. – Dobrze pływa.
Gemma roześmiała się.
– Dobrze skacze. Ciekawe, co jeszcze potrafi?
W nast
ępnym tygodniu Peter Wentworth i panna Menzies
ustalili skład zespołu. Na liście znalazło się dwoje lekarzy:
doktor Lomax i Joan Barnard,
dwóch stażystów: William
Ferguson i nowo
przybyły John McPherson, oraz kilka
piel
ęgniarek, a wśród nich Laura i Gemma. W deszczowe
popołudnie Peter mówił do nich:
– Niewiele jeszcze wiemy o aktualnych potrzebach naszych
pacjent
ów ani o chorobach występujących w społecznościach,
z których pochodz
ą. Pewne jest tylko, że wszystkie dzieci są
mniej lub bardziej niedożywione. Trzeba przede wszystkim
zwiększyć ich odporność, a jedynie w nagłych przypadkach
leczyć czy operować. Uzgodniliśmy z przełożoną, że w takich
sytuacjach znajdą się one na oddziale Pierwiosnek lub
Hiacynt. Ponadto...
Po godzinie, kiedy zebranie si
ę skończyło, każdy wiedział,
które dzieci ma pod swoją opieką. Lekarze mieli obowiązek
opieki całodobowej i wzajemnych konsultacji, aby lepiej
wykorzystać specjalistyczną wiedzę.
Wieczorem, kiedy deszcz przesta
ł padać i wiatr wyraźnie
osłabł, Laura postanowiła wybrać się na spacer. Miała wiele
do przemyślenia. Ubrana w ciepłą kurtkę i dżinsy, z
przyjemnością oddychała świeżym, czystym powietrzem,
przynoszącym coraz intensywniejsze zapachy wiosny.
Słyszała też cichy odgłos fal, odbijających się o brzeg jeziora.
Zachwycona nieskazitelnie czystą linią gór na tle nieba,
zaróżowionego lekko zachodem słońca, przez jakiś czas stała
po prostu i wpatrywała się w nie bez ruchu.
Potem posz
ła wzdłuż brzegu jeziora, myśląc o Peterze,
promieniującym wewnętrzną siłą mimo bolesnych
doświadczeń, jakie musiały być jego udziałem w
dotychczasowej pracy.
Przypomniała sobie wieczór, kiedy
podczas rozmowy o muzyce wydawał się tak odprężony, że
prawie rozwiał jej obawy, iż zmieni się w despotycznego
szefa. Niew
ątpliwie, jeśli chciał, potrafi! być niezwykle
sarkastyczny.
Jedno lodowate spojrzenie jego oczu mogło
wzbudzić dreszcz i pozwalało się domyślać, że stać go na
zgryźliwe uwagi. Nagle zadrżała i odwróciła się.
– Lauro! Jak mi
ło! Widać wpadliśmy na ten sam pomysł.
Zarumieni
ła się, widząc w jego spojrzeniu... Nie, to tylko
moja wyobraźnia, zganiła się w duchu, choć poczuła
pulsowanie w skroniach.
– Cze
ść! Tylko wielkie umysły mogły to wymyślić. Teraz,
po deszczu, wieczór jest bardzo przyjemny.
– Z pewno
ścią. – Ruszyli z powrotem w kierunku Lodge. –
Wiesz,
chciałbym poznać tę część świata – wyznał z
ożywieniem. – Obiecuję sobie, że pewnego dnia to zrobię.
– Jako mieszkanka po
łudnia, będąca po raz pierwszy w tych
stronach,
czuję podobnie. Ale przy tej ilości pracy, jaką dla
nas planujesz,
nie będzie wiele czasu na zwiedzanie.
Roze
śmiał się głośno, odchylając głowę do tyłu.
– Sk
ąd wiesz? Przecież musi być czas i na życie, prawda? –
Spojrzał jej w oczy przenikliwie, uniemożliwiając odwrócenie
wzroku. – Przyjazd w takie miejsce jak to, Lauro, to cudowny
powrót do normalności.
– Wyobra
żam sobie. To musi być straszne patrzeć, jak,
ludzie bezsensownie się zabijają, i równocześnie starać się
leczyć ich rany. Kocham swój zawód, ale nie wiem, czy
mogłabym znieść niepotrzebny rozlew krwi i czyste
okrucieństwo, tak powszechne w dzisiejszym świecie. Nie
miałeś wrażenia, że każdego dnia staczasz z góry przegraną
bitwę?
Zatrzyma
ł się i spojrzał na nią pełnym współczucia
wzrokiem.
– Przyzwyczai
łabyś się, Lauro, tak jak ja. Jak długo serce ci
bije i wiesz,
że jesteś pomocna, jak długo radosny uśmiech
małej dziewczynki ściska cię za serce, a widok dwojga
kochających się ludzi, którzy odnaleźli się po długim
rozstaniu, odbiera ci
głos, tak długo będziesz w stanie
wykonywać swoją pracę w tym niedoskonałym świecie.
Przez jedn
ą szaloną chwilę chciała rzucić mu się na szyję.
Spokojny,
stanowczy głos i pełne humanizmu słowa upewniły
ją, że gdyby poślubiła człowieka choć trochę do niego
podobnego,
byłaby bardzo szczęśliwa.
– Przepraszam, Peter. Nie powinnam m
ówić o tak
smutnych sprawach. Ty i wielu podobnych do ciebie ludzi
znaleźliście w sobie tę wewnętrzną siłę, którą ponoć wszyscy
posiadamy.
Ale ona ujawnia się tylko wtedy, kiedy ma się
szczególny rodzaj odwagi. Ja jej nie mam...
– Masz, Lauro. B
ądź tego pewna.
W przyjaznej ciszy dotarli do Lodge i udali si
ę do swoich
pokojów.
Była zadowolona, że mieszka sama; nikt nie mącił
jej spokoju i mogła rozmyślać do woli.
Powoli stwarzano warunki do pracy zespo
łu. Zorana
przeniesiono na parter na ortopedię i dopiero obietnica, że
wszyscy będą go odwiedzać, poprawiła mu humor. Na
oddziale Pierwiosnek pozostawiono tylko trójkę niemowląt i
dwie nastolatki. Panna Menzies uprzed
ziła, że wkrótce należy
spodziewać się kolejnej sanitarki z pacjentami. Czekały na
nich wolne łóżka w Hiacyncie.
W czwartek po po
łudniu Laura karmiła kleikiem Andre,
który potrafił już jeść z łyżeczki. Podparty poduszkami,
bardzo uwa
żnie obserwował ją wielkimi, brązowymi oczami,
jakby się obawiał, że następna porcja do niego nie dotrze, i po
każdej nowej „dostawie” równocześnie uśmiechał się, mlaskał
i machał nóżkami. Ciałko zaczynało mu się zaokrąglać i Laura
miała wrażenie, że na jednym kolanku widzi nawet dołeczek.
Gdy po karmieniu wk
ładała Andre do łóżeczka, wszedł
Peter.
Uśmiechnął się do niej, potem do dziecka i delikatnie
gładząc je po główce, drugą ręką wziął kartę.
– Wygl
ąda nieźle. Wiesz, Lauro, wyniki podstawowych
badań nie sugerują, żeby coś mu mogło grozić.
– To twardy zawodnik – zgodzi
ła się.
Peter odwiesi
ł kartę na poręcz łóżeczka i spojrzał na
pozostałe dzieci. Dwuletnia dziewczynka, tuląc swą
zniszczoną kaczuszkę, przyglądała się im obojętnie. Drugie
dziecko spało.
Peter zbli
żył się do Marie i powiedział coś w jej języku.
Zaśmiała się i wyciągnęła ku niemu swój skarb. Peter pobawił
się nóżkami kaczki i zwrócił zabawkę wyraźnie ożywionemu
dziecku.
Nast
ępnie zbliżył się do łóżka Yasmin i Nadji. Pierwsza
spała, a druga przeglądała obojętnie jakiś młodzieżowy
magazyn.
Przemówił do niej miękko, pytając, czy lepiej się
czuje.
Dziewczyna odwróciła twarz i pokręciła głową; robiła
wrażenie zakłopotanej.
– Czy jad
ła coś dzisiaj?
– Tak, cho
ć bardzo mało, jak zwykle.
– My
ślałem, że będzie zadowolona, mogąc porozmawiać ze
mną w swoim języku – powiedział, marszcząc czoło. – Nie
skarżyła się swojej przyjaciółce, że coś ją niepokoi?
– Nie... – Laura postanowi
ła nie wspominać o swojej
rozmowie z Gemm
ą. Nie widziała sensu w narażaniu biednego
dziecka na bombardowanie pytaniami przez dzień czy dwa. –
Jestem zdziwiona,
że tak się wobec ciebie zachowała, choć
zauważyłam, że jest z natury nieśmiała i zwykle to Yasmin
mówi za nie obie.
Skin
ął głową, jednak nadal patrzył na dziewczynkę z
niepokojem.
– Mo
że masz rację, Lauro. Problem w tym, że proces
leczenia obejmuje nie tylko ciało, lecz także i duszę, a kiedy tę
da się wyleczyć, tego nie można przewidzieć. Może jutro,
może za rok.
Spojrza
ł na zegar ścienny.
– Niestety, musz
ę wyjść. Mamy dziś wizytę jednego z
członków zarządu szpitala. – Uśmiechnął się. – Podejrzewam,
że chce sprawdzić, jak pracuje nowy konsultant. Mam
straszliwe przeczucie,
że większość czasu pochłonie mi
papierkowa robota, a nie tak rozumiem leczenie!
– Za wcze
śnie o tym sądzić – zaoponowała. – Jeśli
sanitarka nie zjawi się tu w ciągu najbliższych kilku godzin,
zdążymy wszystko zorganizować. Może nawet uda ci się
zwalić na kogoś część tej papierkowej roboty?
– Co ja bym bez ciebie zrobi
ł? – rzucił z uśmiechem i
wyszedł.
A ona zacz
ęła zastanawiać się nad tymi słowami.
Nast
ępnego popołudnia jedna z sióstr wchodząca w skład
ich zespołu, Molly James, przyszła do Laury. Była wielką,
przysadzistą Irlandką, robiącą wrażenie osoby, której nic nie
jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Teraz wyglądała
jednak na co najmniej zatroskaną.
– Lauro, nie chc
ę cię niepokoić, ale Nadja jest dzisiaj w
złym stanie. Nie tylko jest ponura, ale ma też ogromne sińce
pod oczami, a w dodatku Yasmin powi
edziała mi, że jej
przyjaciółka ma „wielki ból w głowie”.
– Dzi
ęki, Molly. Dam ci środek przeciwbólowy. Jeśli
zechce, podaj go jej, jednak nie namawiaj,
gdyby odmówiła.
Spróbuję skontaktować się z doktorem Wentworthem.
– Dobrze. S
ą jakieś nowe wieści od Ann Weekes?
– Na razie nie.
Laura zadzwoni
ła do Morąg, sekretarki Petera, i poprosiła,
by doktor Wentworth przyszedł na oddział, kiedy będzie
wolny.
Zajęła się pisaniem dziennego raportu i nanoszeniem
informacji na specjalne karty pacjentów.
Została przydzielona
do Andre i Nadji,
więc codziennie musiała wpisywać na ich
karty szczegółowe dane.
Po chwili pojawi
ł się Peter. Był spięty i widać było, że stara
się pohamować wybuch niezadowolenia.
– Mor
ąg powiedziała, że chcesz mnie widzieć – rzucił
szorstko.
– Tak, Nadja... – Powt
órzyła słowa Molly.
– M
ówiłaś, że dałaś jej paracetamol?
– Tak. Dosta
ła go w pierwszym dniu pobytu i nie było
żadnych skutków ubocznych.
Przeci
ągnął dłonią po włosach.
– C
óż, trzeba jutro dokładnie ją zbadać. Nie zrobiliśmy tego
jeszcze,
bo jest znerwicowana i chcieliśmy, żeby się
przyzwyczaiła, jednak w tej sytuacji zajmiemy się nią o
dziesiątej rano. Czy coś jeszcze?
– Nie, to wszystko.
– Dobrze. Gdyby kto
ś mnie szukał, wychodzę. Poinformuj
o tym również Morąg, proszę.
Bez s
łowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły.
Czy
żby człowiek, którego tak niedawno postawiła na
piedestale,
okazał się kolosem na glinianych nogach?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mimo niezrozumia
łej zmiany nastroju podczas rozmowy na
temat Nadji,
następnego ranka, kiedy zadzwonił do niej w
sprawie wyników badań, Peter był uprzejmy i miły.
Na oddziale panowa
ł spokój. Był to czas podawania leków,
robienia zastrzyków,
zapobiegającego
odleżynom
oklepywania i pomagania przy kąpieli, zmieniania opatrunków
i
ścielenia łóżek. O tej porze przywożono na oddział napoje i,
dla chętnych, gazety. Świadoma tej domowej atmosfery,
Laura siedziała w pokoju oddziałowej i przygotowywała
grafik dyżurów, gdy nagle dobiegł ją przeraźliwy wrzask.
Zerwała się z miejsca i pobiegła na oddział.
Molly stara
ła się powstrzymać Yasmin, która chciała
wyskoczyć z łóżka i dotrzeć do Nadji, rzucającej się z jękiem
na łóżku. Rozhisteryzowana Yasmin usiłowała wytłumaczyć,
co się stało, nikt jednak nie mógł jej zrozumieć.
– Zadzwoni
ę po doktora Wentwortha. Molly, poproś kogoś,
żeby ci pomógł – powiedziała Laura szybko.
Ha
łas tak działał jej na nerwy, że kiedy Peter odezwał się w
słuchawce, podniosła głos i zapomniała o zawodowej
uprzejmości.
– Peter, czy m
ógłbyś tu natychmiast przyjść? Nadja ma
chyba atak epilepsji.
Obawiam się, że to źle wpływa na
pozostałych pacjentów.
Peter pojawi
ł się na oddziale w ciągu paru minut. Nic się
nie zmieniło oprócz tego, że teraz spazmy miały już obie
dziewczynki.
Konkurowały wręcz o to, która potrafi robić to
głośniej, toteż wejście lekarza nie zrobiło na nich żadnego
wrażenia. Peter próbował uspokoić Yasmin, mówiąc coś do
niej szybko.
Yasmin przestała w końcu krzyczeć, a potem,
szlochając, wskazywała na zapłakaną, wyjącą Nadję.
Stwierdziwszy,
że Yasmin nic nie grozi, Peter zwrócił się do
drugiej dziewczynki, która –
gdy tylko do niej się zbliżył –
zaczęła na nowo spazmatycznie szlochać i naciągać koc pod
szyję, jakby chciała się schować.
– Siostro, prosz
ę zasłonić łóżko – rzucił nagle.
Molly us
łuchała jego polecenia, a Laura, mimo sprzeciwu
dziewczynki przytrzymującej zbielałymi z wysiłku dłońmi
nakrycie,
odciągnęła je. Wtedy Peter podszedł bliżej.
– O, Bo
że, biedne dziecko – szepnął. – Więc to tym tak się
martwiła.
Laura zobaczy
ła plamy krwi na nocnej koszuli i
prześcieradle.
– Dosta
ła okres...
Dziewczynka dar
ła się teraz histerycznie.
– Musimy da
ć jej coś na uspokojenie. Omnopon powinien
pomóc –
powiedział Peter.
Kiedy Nadja si
ę wreszcie uspokoiła, Laura i Molly umyły
ją, zmieniły pościel i wyjaśniły, do czego służą podpaski
higieniczne.
Potem Molly poszła po coś ciepłego do picia, a
Peter w tym czasie wytłumaczył dziewczynce w jej języku, co
się stało. Wyraz jej twarzy wskazywał, że niewiele wie o
swoim ciele.
P
óźniej, kiedy zapanowała już cisza i Laura częstowała
Petera herbatą w pokoju oddziałowej, odezwał się sucho:
– Rozumiesz, Lauro,
że ta sprawa z Nadją musi budzić nasz
niepokój –
ze względu na inne dziewczynki w jej wieku.
Ponieważ zostały wychowane w innej kulturze, to, co dla nas
jest normalne i naturalne,
dla nich może być dużo bardziej
skomplikowane i trzeba to I po prostu uwzgl
ędnić. Proponuję,
żebyś' za zgodą panny Menzies wykorzystała przypadek Nadji
do szkolenia swoich pielęgniarek, by opiekując się
nastolatkami,
były przygotowane na taką możliwość.
Zacisnęła wargi. – Zgadzam się – oznajmiła krótko. Chyba
Peter nie obarcza jej winą za ten incydent? – Szok może
poważnie zaburzyć naturalny cykl organizmu, zwłaszcza w
tak strasznych warunkach,
w jakich znalazła się część tych
dzieciaków... –
Urwał nagle, zauważając wyraz jej twarzy. –
Nie obwiniam cię, Lauro, ale to jest szpital dla pacjentów z
różnych krajów i musimy być stale o krok do przodu. – Wstał,
kończąc rozmowę, i upewnił się: – A więc porozmawiasz z
panną Menzies?
– Tak, i zapisz
ę twoje uwagi w dokumentacji Nadji –
odpowiedziała.
Zatrzyma
ł się przy drzwiach i odwrócił się ku niej z
widocznym zakłopotaniem.
– Widzisz, Lauro, gdyby
ś miała trochę doświadczenia z
pobytu w tamtym kraju,
może odkryłabyś przyczynę rozpaczy
Nadji –
powiedział tonem na poły przepraszającym, na poły
mentorskim.
A wi
ęc jej podejrzenia są słuszne. Potępia ją. Z trudem
zapanowała nad sobą.
– Rozumiem twój punkt widzenia.
Doświadczenie
pozwoliłoby nam wszystkim mieć się na baczności. – Nagle
jej piękne oczy rozbłysły. – Tym niemniej czasami odnoszę
wrażenie, że uważasz nas za niezwykle naiwnych, bo nie
mamy twojej wiedzy o tamtych krajach.
W rzeczywistości
byłam w ubiegłym roku w Bośni z dostawą pomocy
humanitarnej i choć wkrótce po rozdzieleniu darów
wyjechałam stamtąd, widziałam wystarczająco wiele, żeby
mieć świadomość głodu i prawdziwego cierpienia, zwłaszcza
podczas ostrej zimy.
I nigdy tego nie zapomnę. – Zaczerpnęła
powietrza i dodała spokojnie, bez cienia złośliwości: – Może
dla ciebie nie jest to zbyt „osobiste”
doświadczenie, ale dla
mnie –
niezwykle przygnębiające.
Przez chwil
ę badawczo patrzył jej w oczy, zachowując
nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Rozumiem. Chcia
łbym kiedyś usłyszeć o tym coś więcej
–
powiedział drewnianym głosem.
Z ulg
ą przyjęła jego wyjście i natychmiast pożałowała
swoich słów. Nie zmienią, oczywiście, jego zdania o sprawie
Nadji,
a na nią samą podziałały jak odkręcenie zaworu
bezpieczeństwa – pogrążyła się znowu w myślach o bracie.
Z trudem skupiaj
ąc uwagę na pracy, postanowiła poruszyć
tę sprawę na jednym z cotygodniowych zebrań zespołu, aby
poznać zdanie innych osób. Czy nie o to właśnie chodziło
Peterowi podczas jego inauguracyjnego wystąpienia? Metoda
prób i błędów – aż do chwili, gdy nauczą się pracować w
nowych warunkach i będą wiedzieć, czego się mogą
spodziewać i na co zwracać szczególną uwagę.
Sko
ńczyła dyżur, wyrzucając sobie, że wciąż rozpamiętuje
całe wydarzenie. Denerwuje się tylko, a to nikomu nie
pomoże. Na schodach spotkała Joan Barnard, która przywitała
ją dość ciepło i instynkt podpowiedział Laurze, że to
zrządzenie losu.
– Czy mog
łabym z panią chwilę porozmawiać? Twarz Joan
Barnard zmarszczyła się w spokojnym uśmiechu.
– Oczywi
ście. Jesteś Laura, prawda?
– Tak. Laura Meadows.
– Chod
źmy do mnie. Mam ogromną ochotę napić się
herbaty.
Mam nadzieję, że też się napijesz?
– To bardzo uprzejmie z pani strony, ale nie chcia
łabym
robić kłopotu...
– To
żaden kłopot. Cieszę się, że mogę cię do mnie
zaprosić – powiedziała, wprowadzając Laurę do bardzo
wygodnego mieszkania. – Wiem,
że to niemądre, ale czuję się
dziwaczką wśród tylu pięknych, młodych ludzi. Tam, gdzie
byłam, działy się tak straszne rzeczy, że nigdy taka myśl nie
przyszłaby mi do głowy. Tu zaś jest tak spokojnie, że
niespodziew
anie uświadomiłam sobie, jaka jestem sędziwa.
Usiądź, moja droga. Włączę czajnik.
Zatopione w mi
ękkich fotelach, sączyły herbatę,
zrezygnowawszy z herbatników,
żeby nie psuć sobie apetytu
na pół godziny przed kolacją. Laura opowiedziała Joan
Barnard o incydencie z Nadją.
– Obawiam si
ę, że trochę przesadnie zareagowałam, kiedy
doktor Wentworth zasugerował, choć delikatnie, że powinnam
była przewidzieć miesiączkę dziewczynki. Tak się złożyło, że
nawet jej najlepsza przyjaciółka nie wiedziała o tym. Nadja
była bardzo skryta i, no cóż, wszyscy uważaliśmy, że robimy
dla niej wszystko,
co możemy.
Lekarka pokiwa
ła głową z namysłem.
– Nie mam zamiaru twierdzi
ć, że to typowo męskie
zachowanie, jednak niezbyt dalekie od tego! Przede
wszystkim w
ciąż nie wiemy, przez co przeszło to dziecko i ile
wycierpiało. Sądzę, że Peter, a może nawet ja, powinniśmy
często z nią rozmawiać. Uważam, że to ma zasadnicze
znaczenie.
Tak staraliśmy się robić w szpitalu, w którym
pracowałam, choć wśród rannych, z którymi mieliśmy do
czynienia,
problemy związane z pierwszą miesiączką były z
pewnością najmniej ważne.
Laura westchn
ęła.
– Poprawi
ła mi pani nastrój, pani doktor. Słusznie mi się
wydawało, że jest pani osobą, z którą mogłabym o tym
pomówić. Mam tylko nadzieję, że nie przekroczyłam pewnych
granic.
– Ale
ż skąd. – Joan Barnard spojrzała na zegarek. –
Chodźmy teraz na kolację, Lauro. Za bardzo się tym
przejmujesz. Tym niemniej –
dodała, kiedy schodziły na dół –
liczę na to, że odwiedzisz mnie znowu, kiedy tylko będziesz
miała ochotę.
– To bardzo mi
ło z pani strony. – Podziękowała z
uśmiechem i poczuła, że ta małomówna i zamknięta w sobie
kobieta w końcu będzie jedną z nich.
Nast
ępnego ranka, gdy tylko zjawiła się w pokoju
pielęgniarek, natychmiast odgadła, że stało się coś złego.
Panowała cisza, przesycona atmosferą przygnębienia. Bladość
na twarzy siedzącej przy biurku pielęgniarki z nocnej zmiany
nie była bladością, jaką powoduje zmęczenie.
– Co si
ę dziś ze wszystkimi dzieje? – spytała, gdy inna
pielęgniarka szybko wybiegła z pokoju.
– Nadja umar
ła. We śnie.
– To niemo
żliwe. To nie może być prawda!
– Niestety. Doktor Wentworth i doktor Lomax byli u niej w
nocy. Podejrzewali atak serca, ale to nie by
ło to; po prostu
odeszła. Teraz rozmawiają z panną Menzies. Mogę cię
zapewnić, że wszyscy jesteśmy wstrząśnięci.
– M
ój Boże! Po tym wszystkim, co przeszła... A Yasmin?
– Prawie nic nie mówi. Podejrzewam,
że te dzieci musiały
się nauczyć dawać sobie radę ze śmiercią, ale my nie jesteśmy
w stan
ie zrozumieć, jak one ją przeżywają. Koniecznie jednak
musimy się nią zaopiekować – prędzej czy później jakaś
reakcja nastąpi...
Us
łyszały pukanie do drzwi i wszedł Peter.
– Dzie
ń dobry, Lauro. Wiesz już? – spytał ponuro. Bliska
łez, skinęła głową.
– Tak, ale nie mog
ę w to uwierzyć – wydusiła.
– Jak wszyscy. Uwa
żamy, że była to niewydolność serca, a
wczorajszy incydent miał z nią jakiś związek. Jestem o tym
przekonany.
Stara
ła się nie myśleć o rozmowie z poprzedniego wieczora
i odezwała się spokojnie:
– Kiedy Yasmin pogodzi si
ę z utratą Nadji, będziemy
musieli spróbować dowiedzieć się od niej, czy wie więcej o tej
sprawie niż my.
– Za wcze
śnie na to, Lauro. Trzeba będzie poczekać.
Otworzy
ła już usta, chcąc coś powiedzieć, jednak
zrezygnowała.
W ca
łym szpitalu zapanowała ciężka atmosfera. W dwa dni
później do Laury, zajętej przyklejaniem karteczek
identyfikacyjnych na probówki z moczem,
podeszła Molly
James.
– Yasmin chce rozmawia
ć z tobą i z doktorem
Wentworthem.
Oboje udali si
ę do dziewczynki, usiedli przy jej łóżku na
stołeczkach i zasunęli parawan. Yasmin wyglądała blado i
bardzo mizernie.
W ręce ściskała otwartą kopertę.
– Chcia
łaś nam o czymś powiedzieć, Yasmin? – zapytał
łagodnie Peter.
Skin
ęła głową i wręczyła mu kopertę.
– To by
ło w szafce Nadji. Dla mnie – oznajmiła cicho.
– Czy na pewno chcesz,
żebyśmy to przeczytali? W jej
oczach pojawiły się pierwsze tego dnia łzy. – Tak... Tak.
Peter spojrza
ł na dziecięcy charakter pisma z posępną miną.
Na jego skroni widać było pulsującą żyłę. Po dłuższej chwili
wstał i powiedział Yasmin, że wkrótce wrócą, żeby z nią
porozmawiać.
W s
łużbowym pokoju Peter oparł się ciężko o blat biurka.
Wyciągnął z koperty kartkę i rozłożył ją.
– Spr
óbuję przetłumaczyć ci słowa Nadji – oznajmił
wzruszonym głosem i zaczął czytać:
Yasmin, moja najlepsza przyjaci
ółko!
Kiedy b
ędziesz czytała ten list, mnie już na tym świecie nie
będzie. Muszę ci jednak wyjaśnić, dlaczego nie mogłyśmy
rozmawiać z sobą jak dawniej. Pamiętasz, jak do naszej wioski
przyszli żołnierze. Zabili wielu naszych, w tym moich
rodziców.
Schowałam się na strychu, ale szybko mnie znaleźli
i kazali pójść do sypialni. Była pusta, bo wszystkie meble z
powodu zimna spaliliśmy. Oni byli pijani, Yasmin, i rzucili
mnie na podłogę, i wbili straszne rzeczy, których nie
rozumiem. Potem zostawili mnie we kiwi.
Nie wiedziałam, co
się stało. Chyba to był gwałt, bo słyszałam o tym kiedyś w
szkole.
Nie mogłam o tym z nikim rozmawiać, nawet z tobą. Za
bardzo się tego wstydzę.
Czu
łam się brudna z tego powodu. Krwawienie ustało na
trochę i znowu wróciło. Kiedy przyjechałyśmy do Szkocji,
bałam się, że lekarze odkryją to i nie wiedziałam, co zrobić. W
ten straszny dzień, gdy doktor Wentworth powiedział, że mnie
zbada,
krew znowu była. Myślę, że to choroba od tego, co mi
zrobili ci żołnierze. Tak się bałam, że nie mogłam przestać
krzyczeć i chciałam, żeby moja mama była przy mnie.
Chciałabym zasnąć na zawsze. Przepraszam, że zepsułam
naszą przyjaźń, droga Yasmin. Byłyśmy kiedyś szczęśliwe, nie
zapomnij o tamtych dniach.
Czuję się bardzo chora, ale nie
potrafię powiedzieć, co mnie boli. Może kiedyś znowu zobaczę
moich kochanych rodziców.
Bardzo bym chciała. Modlę się,
żebyś mogła kiedyś wrócić do naszego kraju.
Twoja na zawsze wierna przyjaci
ółka, Nadja.
Zapad
ła przejmująca cisza. Laura poczuła dławienie w
gardle,
a jej oczy wypełniły się łzami. Przez dłuższą chwilę
nie była w stanie wydusić z siebie słowa, aż wreszcie z jej ust
wydobył się urywany szept:
– Po prostu... nie wiadomo, co powiedzie
ć... prawda? –
Zagryzła wargi i sięgnęła po chusteczkę.
Peter pokr
ęcił głową, patrząc kamiennym wzrokiem w
przestrzeń.
– M
ój Boże, te zbiry...
Kiedy wrócili do Yasmin,
dziewczynka już znacznie łatwiej
rozmawiała na temat Nadji.
–
Żeby tylko coś mi o tym powiedziała... To takie małe
dziecko...
Była jedynaczką, a jej rodzice byli miłymi,
nieśmiałymi ludźmi i nigdy nie rozmawiali z nią o tym, co
powinna wiedzieć. Ja nie mogłam, bo ona by się tym przejęła,
a jej rodzice by mnie chyba potępili.
Laura u
śmiechnęła się do niej słabo.
– To by
ł za duży ciężar dla tej biednej dziewczynki.
Yasmin, obiecaj,
proszę, że od teraz będziesz nam mówić o
wszystkim,
co cię martwi. Wiem, że jesteś o cztery lata starsza
od Nadji,
ale nie zamykaj się przed nami. Jesteśmy tu po to,
żeby ci pomóc.
Peter kiwa
ł głową w milczeniu, czując niewątpliwie, że w
takiej chwili to Laura powinna przekonać Yasmin o ich
współczuciu i zrozumieniu.
Po upewnieniu si
ę, że dziewczynka pokonała już
największy szok i zaczyna przejawiać oznaki powrotu do
równowagi,
Molly przyniosła jej trochę ciepłego mleka oraz
biszkopty i przejęła nad nią opiekę. Usiadła przy dziewczynce
i opowiadała jej o tym, jak piękna jest Irlandia, a zwłaszcza
County Down, z którego sama pochodzi.
Peter poszed
ł potem z Laurą na lunch, co uznała za przejaw
nadopiekuńczości. Oboje nie mówili wiele. Pili już kawę,
kiedy zapytał:
– Posz
łabyś ze mną wieczorem na drinka?
Serce zabi
ło jej szybciej, lecz milczała. Nagle położył rękę
na jej dłoni i usłyszała pełen troski głos:
– Ale tylko wtedy, je
śli naprawdę chcesz. Pomyślałem, że
może odwróciłoby to twoje myśli od Nadji, choć na chwilę.
U
śmiechnęła się, a on wpatrywał się w linię jej warg.
– To bardzo mi
ło z twojej strony, Peter. Może to i niezły
pomysł.
W jego oczach pojawi
ł się błysk, dzięki któremu z twarzy
znikł wyraz napięcia.
– W takim razie spotkamy si
ę przy wyjściu o ósmej, jeśli ci
to odpowiada.
– Dobrze.
Pojechali do ma
łego zajazdu na przedmieściach Brory.
Wieczór był chłodny, ale prawie bezwietrzny – gładka
powierzchnia jeziora lśniła srebrzyście. W drodze rozmawiali
o krajobrazach oraz zwierzętach i roślinności tej części
Szkocji; chcieliby poznać ją bliżej.
– By
łoby wspaniale dostać dwa tygodnie urlopu na
zwiedzenie tej cudownej okolicy –
roześmiał się Peter.
– My
ślałam już o tym. Wycieczka wozem cygańskim
ciągniętym przez konia! Chyba można coś takiego wynająć,
jak barkę rzeczną. Zresztą oba te środki transportu dobrze
kojarzą się ze spokojem.
Zatrzymali si
ę przed małym budynkiem pokrytym
dachówką, z uroczymi okiennicami ożywiającymi biel ścian.
Wewnątrz było ciepło i przytulnie, a kiedy usiedli we wnęce
sali,
na starej dębowej ławie przy oknie, ich oczom ukazała się
sosnowa aleja,
u której wylotu widać było niewielką
piaszczystą plażę odległego krańca jeziora.
Zamówili wino i Peter,
wpatrując się w swój kieliszek,
odezwał się cicho:
– Zaprosi
łem cię tu między innymi dlatego, że chciałem cię
przeprosić za moje nietaktowne uwagi w sprawie Nadji. Nie
mia
łem prawa wymagać, żeby ktokolwiek przewidział to, co
się stało. Wszyscy mieliśmy mnóstwo innych kłopotów. –
Westchnął ciężko. – Często przychodzi mi na myśl, że moje
własne problemy utrudniają mi ocenę sytuacji... – Obracając w
palcach na wpół opróżniony kieliszek, zamyślił się, jakby
podejmował jakąś decyzję.
Rozumia
ła, że nie ma prawa go ponaglać. Po dłuższej
chwili odezwał się znowu:
– Widzia
łem w Bośni straszne rzeczy, o których lepiej,
żebyś nie wiedziała... i czuję, że w pewnym sensie dla tego
biednego dziecka lepiej,
że tak się stało. Zbyt wiele widziała i
wycierpiała w tak młodym wieku, żeby mogła całkowicie
odzyskać równowagę psychiczną...
– Zapewne masz racj
ę, tym niemniej to takie okrutne, że jej
życie, oraz tak wielu innych młodych ludzi, zostało brutalnie
przerwane... –
Urwała, gdy dotarł do niej sens własnych słów,
i wzruszenie ścisnęło ją za gardło.
– Lauro, prosz
ę, nie płacz – powiedział, widząc
gromadzące się w jej oczach łzy. Podał jej nieskazitelnie
czystą chusteczkę, którą wytarła policzki.
– Przepraszam ci
ę, Peter. Po prostu miałam dzisiaj ciężki
dzień. Przede wszystkim nie powinnam ci była mówić o mojej
wizycie w Bośni, tylko że...
Opowiedzia
ła mu, jak brat namówił ją, by z nim pojechała,
i o tym,
jak bardzo chciał tam wrócić po skończeniu studiów,
a potem o jego tragic
znej śmierci i kryzysie małżeńskim
rodziców.
Mówiła drżącym głosem, a mimo to poczuła się
znacznie lepiej,
gdy już to z siebie wyrzuciła.
S
łuchał jej z pełnym zrozumienia wyrazem twarzy i kiedy
skończyła, odezwał się łagodnie:
– Lauro, powrót do kraju pom
ógł mi w jednym:
uświadomić sobie, że wojna nie jest jedyną przyczyną
ludzkiego cierpienia.
W ogniu dział i spadających na głowę
bomb jakoś zapomina się o wszystkim, co w normalnym
świecie jest złe.
Stopniowo przeszli do mniej przygn
ębiających tematów i
p
óźniej, kiedy w drodze do samochodu ujął ją opiekuńczo pod
rękę, jego bliskość sprawiła, że przez moment zapomniała o
mrocznych stronach życia. Odprowadził ją do drzwi jej
pokoju.
– Stokrotne dzi
ęki za wieczór, Lauro. Było mi niezmiernie
przyjemnie. –
Uśmiechnął się do niej.
– Mnie te
ż.
– Mam te
ż nadzieję, że wybaczyłaś temu bezmyślnemu i
nieznośnemu facetowi?
Nie zdawa
ła sobie sprawy, że Peter, patrząc na jej twarz
rozjaśnioną poświatą księżyca, na chwilę zapomniał o
zrodzonej z rozpaczy pustce w sercu –
na co stracił już
nadzieję. Zastanowił ją wyraz jego twarzy i kiedy ich oczy się
spotkały, pochyliła lekko głowę i odpowiedziała pojednawczo:
– To by
ł miły wieczór. I zapomnij, proszę, o naszym...
nieporozumieniu.
Ja też zachowałam się niewłaściwie.
Ost
atnio wszyscy byliśmy zdenerwowani. Może po pogrzebie
Nadji wszystko ułoży się lepiej ujął jej dłoń i pocałował.
– Kto wie? Mo
że uda się to powtórzyć w bardziej
sprzyjających okolicznościach.
W dwa dni p
óźniej, po skromnej ceremonii, Nadja została
pochowana na cmentarzu przy kościółku w St Callans.
Ranek by
ł rześki i pogodny, po jasnym niebie przesuwały
się białe chmury, jakby świat żegnał młodziutką Bośniaczkę
wiosną, którą w swym życiu widziała tak niewiele razy. Wieść
o śmierci dziewczynki rozeszła się szybko i na pogrzebie
zjawiło się wielu ludzi, a ich kwiaty przykryły jej grób.
Yasmin zachowywała się dzielnie i po położeniu dwóch
czerwonych róż na trumnie odeszła z godnością, zatopiona we
wspomnieniach.
Min
ęły jeszcze dwa tygodnie, nim panujące w Lodge
przygnębienie zaczęło się nieco rozpraszać. Panna Menzies
przeniosła Yasmin do jednoosobowej sali i teraz, kiedy
dziewczynka poczuła się lepiej, radość na jej twarzy była dla
wszystkich wystarczającą nagrodą.
Pewnego dnia panna Menzies
ściągnęła wszystkich na
ziemię wiadomością, że następnego dnia zostaną przywiezieni
kolejni pacjenci.
– Nie martwcie si
ę – zwróciła się do Laury i Gemmy,
zobaczywszy ich zaniepokojenie. –
Nie wpłynie to na pracę
zespołu. W każdym razie, z pewnością jeszcze nie w tym
wypadku.
Doktor Wentworth być może przyjmie jeden czy
dwa nagłe przypadki na oddział Hiacynt, ale przecież na to
jesteśmy przygotowani, a oddział jest pusty.
To prawda, tym razem bezpo
średnio nie odczują przyjęcia
nowych pacjentów. Kiedy jednak wkró
tce dowiedziały się, że
w niedługim czasie należy spodziewać się kolejnych, ich
niepokój wzrósł.
– B
ędzie musiała zatrudnić więcej personelu – stwierdziła,
nie owijając w bawełnę, Molly. – Przy tylu nowych pacjentach
dwie czy trzy osoby to za mało. Przypuszczam jednak, że nie
będzie to łatwe. Nie każdy chce pracować na takim pustkowiu.
– To zrozumiale – mrukn
ęła Laura, sprawdzając z listą
rosnący powoli stos pościeli, którą liczyła Molly.
– Przy okazji: czy wiesz,
że oprócz basenu będziemy mieć
tu
niedługo prawdziwe centrum sportowe z odpowiednim
wyposażeniem?
– C
óż, muszą jakoś się starać, żeby nas tu zatrzymać, no
nie?
Po u
łożeniu bielizny pościelowej Laura zwolniła Molly i
Pearl na drugie śniadanie i wróciła do służbowego pokoju.
Sprawdzała jadłospisy swoich pacjentów, kiedy rozległo się
energiczne pukanie do drzwi i wszedł Peter. W ciemnym
garniturze,
który miał na sobie po raz pierwszy, wyglądał
bardzo uroczyście.
– Jak widz
ę, jesteś zajęta – powiedział z uśmiechem,
zerkając na zasłane papierami biurko.
– Troch
ę. Mogę w czymś pomóc?
Podszed
ł do okna i popatrzył na zachmurzone niebo.
– Mg
ła. Prawie nie widać drugiego brzegu jeziora.
– Sta
ł bez ruchu dłuższą chwilę, potem nagle odwrócił się i
uśmiechnął smutno. – Przepraszam, byłem daleko stąd... –
Przybrał pozę prowokującego cały świat nastolatka. – Tak,
myślę, że naprawdę mogłabyś pomóc.
Niski g
łos, z lekkim szkockim akcentem, oraz intrygujący
zapach wody po goleniu,
jaki poczuła, gdy Peter pochylił się
ku niej,
sprawiły, że wszystko przestało się liczyć.
– Rozmawiali
śmy wczoraj ze Stevem Lomaxem o
zorganizowaniu w naszym przysz
łym klubie recitali
muzycznych...
– Podejrzewa
łam, że nie przyszedłeś tu po prostu na herbatę
–
roześmiała się. – Nie, przykro mi, ale na mnie nie liczcie!
– Ale
ż, Lauro. Przecież grasz na pianinie i moglibyśmy
zorganizować mały koncert dla naszych pacjentów.
– Nie, Peter.
– To szkoda. Wpisa
łem już twoje nazwisko do programu.
– To je skre
śl – rzuciła szybko. – Nie mam zamiaru
kompromitować się przed ludźmi. To, że kiedyś miałam
ambicje zostania pianistką, nie wystarczyło, żeby nią zostać.
Usiad
ł na brzegu biurka.
– Uprzedza
łem Steve'a, że bez walki się nie obejdzie i
muszę cię ostrzec, że żaden z nas nie zrezygnuje. Musimy
doprowadzić do tego koncertu, nawet gdyby miało nas to
kosztować życie.
– To, moim zdaniem, by
łaby zbyt wielka cena. No, dobrze,
jeśli to sprawa życia i śmierci, zgadzam się, ale nie wińcie
mnie,
jeśli będzie straszliwa klapa.
– Dziewczyna tryskaj
ąca optymizmem – to właśnie lubię.
Po wyj
ściu Petera nie mogła się skoncentrować. Realizacja
tego pomysłu oznaczała, że częściej będą się spotykać, co
samo w sobie nie byłoby niepokojące, gdyby nie reagowała na
jego bliskość podekscytowaniem, które ją nieco niepokoiło.
Dotychczas jeszcze si
ę to jej nie przydarzyło. Owszem,
przeżyła parę krótkich flirtów podczas praktyk szpitalnych w
Londynie,
ale jej ówczesne złudzenie, że – jest zakochana w
stewardzie, by
ło w rzeczywistości raczej fascynacją nowością,
poznawaniem kogoś nie związanego z jej codziennym życiem.
Obecna sytuacja by
ła jednak inna. Uważała, że nie pociąga
Petera fizycznie,
a mimo to zachowywała się jak zadurzona
gimnazjalistka.
Może jednak ta nowa sytuacja będzie miała i
dobre strony.
Może, spotykając go częściej poza szpitalem,
odkryje w nim zwykłego śmiertelnika, niedoskonałego jak
wszyscy inni,
i wyzwoli się spod jego czaru? W istocie
zaczynała już tak o nim myśleć po owych zjadliwych uwagach
w sprawie Nadji,
tylko że wtedy wybaczyła mu bardzo szybko
i znowu znalazła się pod jego urokiem...
– Lauro, grasz walca Chopina, prawda?
W cztery dni p
óźniej odbyła się próba koncertu, w którym
zgodziło się wystąpić około dziesięciu osób z personelu
szpitala.
Stremowana Laura skończyła grać i usłyszawszy
spontaniczne oklaski, rozpromieni
ła się z dumy. Po
zakończeniu występów podano wszystkim herbatę.
– Lauro – na twarzy Petera malowa
ł się niekłamany podziw
–
świat stracił w tobie wielką artystkę!
U
śmiechnęła się.
– A w tobie wielkiego aktora! Jako Peer Gynt m
ógłbyś
występować na najlepszych scenach. A teraz koniec
komplementów,
bo mam ważne pytanie. Z cukrem czy bez? –
spytała, balansując tacą z filiżankami.
– Dzi
ękuję, bez. Pozwól, odniosę już tacę, żebym mógł
swobodnie wychwalać cię nadal.
W atmosferze podniecenia ustalono dat
ę pierwszego
koncertu.
Dennis zaskoczył wszystkich grą na małych
organach elektronicznych, jego przyjaciel gra
ł na perkusji,
Gemma brzdąkała na gitarze, a Pearl śpiewała soulowe
piosenki i wszystko,
czego sobie zażyczyli.
Nikt by nie przewidzia
ł, pomyślała Laura, kładąc się spać,
że Lodge zbudzi się do życia w taki sposób.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nast
ępnego dnia Peter badał dziecko misjonarzy, brutalnie
zamordowanych podczas powstania w Południowej Afryce.
Śliczny, osiemnastomiesięczny chłopczyk z uroczym
uśmiechem nazywał się Tiki, tak jak najmniejsza moneta w
RPA,
ponieważ urodził się bardzo malutki. Wszystkie te
informacje Peter otrzymał z Czerwonego Krzyża.
Trzy dni wcze
śniej umieszczono dziecko w izolatce z
podejrzeniem dyfterytu,
żeby zapobiec ewentualnemu
rozprzestrzenieniu się choroby. Teraz objawy nasilimy się.
Po zako
ńczeniu badania, zdjęciu masek i fartuchów, Peter i
Dennis wrócili do pokoju pielęgniarskiego. Kiedy Laura się
tam pojawiła, na widok ich posępnych twarzy uniosła brwi.
– Cze
ść! Nie wyglądacie na takich, których cieszy wiosna
za oknem. –
Po wczesnym lunchu poszła na spacer do lasu i
właśnie z niego wróciła.
– Chodzi o Tikiego, Lauro. Jestem w
łaściwie pewien, że to
dyfteryt. Jak wiesz,
okres wylęgania trwa do sześciu dni i
mieliśmy nadzieję, że to nie jest prawda, ale teraz musimy
zrobić wymaz z gardła.
– Bo
że drogi! Jaki typ, jak sądzisz?
– Najpewniej b
łonica krtani. Już ma suchy kaszel, a to nie
najlepiej rokuje. –
Peter podszedł do drzwi. – Nie możemy
czekać na wyniki badań, trzeba zacząć leczenie natychmiast.
– Penicylina?
– Tak, prokainowa. Wolniej si
ę wchłania i dłużej utrzymuje
w organizmie.
Po wyj
ściu Petera Dennis pokręcił głową.
– Bystry facet. Na pocz
ątku myślałem, że to kolejne
przeziębienie, zwłaszcza że dziecko trochę kichało.
– Bez w
ątpienia zna się na dzieciach – przyznała Laura,
przygotowując strzykawkę z penicyliną.
– A jak ci si
ę podobało bycie gwiazdą wieczoru? – spytał z
uśmiechem.
Zarumieni
ła się.
– Dennis, nie zaczynaj! Mój dawny nauczyciel gry na
pianinie dosta
łby zawału, gdyby mnie usłyszał.
– Skromno
ść jest zaletą, Lauro, ale trochę wiary w siebie
nie zawadzi,
wiesz o tym? Cóż, kończę dyżur za godzinę, więc
pójdę poćwiczyć, bo mam zamiar dać w przyszłym tygodniu
naprawdę oszałamiający występ!
– Brawo! Niektórym to dobrze!
W sobot
ę rano wyniki badania potwierdziły dyfteryt u
chłopca i, co oczywiste, wzbudziły podejrzenie, że pozostałe
dzieci z Pierwiosnka mogły się nim zarazić, choć na razie nie
zaobserwowano u nich żadnych objawów. Peter zalecił
podanie surowicy antytoksycznej wszystkim dzieciom, po
wykonaniu próby uczuleniowej.
– Trzeba wprowadzi
ć jeden mililitr roztworu antytoksyny
śródskórnie – tłumaczyła Laura młodziutkiej Pearl. – W
przypadku uczulenia wystąpi wysypka, o której proszę mnie
poinformować. Idę zrobić próbę Andre.
Stan Andre powoli, lecz systematycznie si
ę poprawiał. Był
pogodnym dzieckiem i uśmiechał się do wszystkich.
Uzupełniwszy dane w karcie, Laura zajęła się wygładzaniem
prześcieradeł, kiedy pojawił się Peter i z uśmiechem podszedł
prosto do łóżeczka. Na jego widok chłopczyk zaczął radośnie
kopać nóżkami.
– Ale z ciebie urwis! – Peter
śmiał się, jego głos był
przepełniony czułością.
Pomy
ślała, że nie spotkała jeszcze mężczyzny, który
okazywałby tyle ciepła wszystkim dzieciom.
– Ma si
ę coraz lepiej – powiedziała.
– O, tak. Ale musimy zachowa
ć dużą ostrożność z powodu
chorób zakaźnych, które zaczynają się teraz objawiać. Miejmy
nadzieję, że Tiki nie będzie miał ostrego ataku krupu. Temu
rodzajowi błonicy towarzyszą najgorsze powikłania.
– Te
ż mam taką nadzieję...
Wesz
ła Pearl i poinformowała, że dziecko, któremu robiła
próbę, nie ma uczulenia.
– Dzi
ęki Bogu – mruknął Peter. – Teraz trzeba podać
powoli pozostałą antytoksynę dożylnie i mieć przygotowaną
strzykawkę z epinefryną na wypadek wstrząsu.
Od drugiej po po
łudniu Laura była wolna. Przez cały ranek
mżyło, teraz jednak zza chmur zaczęło prześwitywać słońce,
więc z przyjemnością wybrała się rowerem do miasteczka, by
kupić parę niezbędnych rzeczy. Jadąc wzdłuż jeziora,
zachwycała się widokiem połyskujących w słońcu drobnych
zmarszczek na wodzie i jasnozielonych, wiosennych odrostów
na gałęziach sosen. Ogarnęło ją niezwykłe uczucie wolności i
nie wyobrażała sobie, by gdziekolwiek mogło być teraz
piękniej niż tu.
Po zako
ńczeniu zakupów i odwiedzeniu wszystkich
sklepik
ów z antykami miała już wsiąść na rower, gdy
zobaczyła Petera podjeżdżającego samochodem pod jeden z
większych hoteli. Zdziwiła się i wpatrywała w niego
natarczywie,
pragnąc upewnić się, czy wzrok jej nie myli, i
nagle przypomniała sobie, że mówił jej, iż do Inverness lub
dalej niż do Brory zawsze jeździ wynajętym samochodem.
Pomachał do niej ręką, wysiadł i podszedł do niej
energicznym krokiem.
– Cze
ść Lauro! Jak ci się podoba? – Wskazał na nowe,
szare BMW, l
śniące w słońcu metalicznym blaskiem.
– Bardzo
ładne – zachwyciła się z promiennym uśmiechem.
– Samochód jest ci zdecydowanie potrzebny. Czy nie
mówiłeś, że chcesz odwiedzić rodziców w Edynburgu?
– To prawda. Pojad
ę, kiedy tylko zdołam wziąć trochę
wolnego. Teraz jednak –
uśmiechnął się do niej – skoro się
spotkaliśmy, może pozwolisz się zaprosić na herbatę do
hotelu?
– Z przyjemno
ścią. Ale mój rower...
– To
żaden problem! Schowam go do bagażnika.
– Och, nie! To
świętokradztwo.
– W takim razie poprosz
ę kierowcę szpitalnej furgonetki,
żeby go jutro przywiózł do Lodge. I tak stale kursują na tej
trasie.
– Je
śli jesteś tego pewien, to zgoda.
– Jestem. No to chod
źmy zażyć odrobiny luksusu! Dopiero
wewnątrz zorientowała się, że hotel jest naprawdę elegancki.
Dyskretna wnęka, adamaszkowy obrus i srebrna zastawa na
stole tworzyły atmosferę, w której z apetytem zjedli maleńkie
kanapki z pasztetem z gęsich wątróbek i anchois, a potem
wypili herbat
ę z dodatkiem pysznych, rozpływających się w
ustach ciasteczek. ,
Peter opowiada
ł o swoich
doświadczeniach za granicą, a później, ku jej zdumieniu,
przeszedł na tematy bardziej osobiste. Tylko wyraz oczu
ujawniał prawdziwe uczucia mężczyzny, który, rozparty
wygodnie na krześle, z kamiennym spokojem na twarzy
mówił o ukochanej niegdyś dziewczynie.
– Mia
ła na imię Marika i też pracowała dla Czerwonego
Krzyża. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Pochodziła z lekarskiej
rodziny,
ale miała wykształcenie muzyczne i z zawodu była
wiolonczelistką. Grała muzykę klasyczną i od czasu do czasu,
jeśli to było możliwe, dawała koncerty. Głównie jednak
chciała pomagać innym w tych trudnych czasach i pracowała
w Czerwonym Krzyżu – trochę zajmowała się udzielaniem
pierwszej pomocy,
ale w zasadzie robiła wszystko, co tylko
potrafiła. Zginęła razem z rodzicami pod gruzami budynku,
który został zbombardowany. Miała jeszcze siostrę, ale
niewiele o niej mówiła.
Laura patrzy
ła na Petera, coraz lepiej rozumiejąc jego
dotychczasowe zachowanie.
Nagłe wybuchy irytacji,
milczenie, którym czasami odci
nał się od reszty świata, i nagłe
przypływy życzliwości, kiedy to był przesadnie wrażliwy na
potrzeby innych –
wszystko to teraz nabierało nowego sensu.
– Tak mi przykro, Peter, nie mia
łam pojęcia... –
powiedziała cicho. – Nie byłabym jednak uczciwa nie mówiąc
ci,
że robiłeś wrażenie człowieka obarczonego niewidzialnym
ciężarem. Myślałam, że to dlatego, że napatrzyłeś się na
umieranie i wojnę.
– Cz
ęściowo tak, ale najbardziej wstrząsnęła mną śmierć
Mariki, a teraz jedyne,
co nas wciąż łączy, to moja miłość do
muzyki... –
Urwał, jednak po chwili odezwał się znowu
żywszym tonem: – Nie zrozum mnie źle, proszę. Nie mam
zamiaru żyć przeszłością. To niezwykłe, ale ty też masz
ogromne wyczucie muzyki. Kiedy po raz pierwszy
usłyszałem, jak grasz – w jego ciemnych oczach pojawił się
błysk – stwierdziłem, że w twojej muzyce jest coś
szczególnego,
coś wyjątkowego i dlatego musisz robić to
dalej.
Potem rozmawiali o ksi
ążkach i teatrze, a także o cudownej
przyrodzie północnej Anglii. Kiedy dojeżdżali do Lodge,
Laura pomyślała z żalem, że czas zbyt szybko mija. Ciemność
i drobny deszczyk,
który znów zaczął mżyć, wzmogły jej
poczucie samotności we dwoje. Peter zatrzymał samochód i
kiedy odwrócił się, by na nią spojrzeć, jego twarz, choć ukryta
w cieniu, wy
dawała się w nikłym świetle gwiazd bardziej
delikatna i łagodna.
– Dzi
ękuję ci, Lauro. To była najprzyjemniejsza wyprawa,
na jakiej byłem. Mam nadzieję, że tobie też było miło.
– Dzi
ękuję ci, Peter – powiedziała z uśmiechem. Kiedy ją
objął, nie była w stanie się oprzeć; właściwie od dawna za tym
t
ęskniła. Serce biło jej szybko, a wargi odpowiedziały na jego
pocałunek, który przypieczętował ich przyjaźń – mógł
bowiem tylko to oznaczać, jak powiedziała sobie w duchu.
– Nie ka
żda dziewczyna tak uprzejmie słuchałaby moich
narzekań, Lauro. – Uśmiechnął się i powoli opuścił ramiona,
jakby chciał przerwać narosłe między nimi napięcie. – Twoja
przyjaźń wiele dla mnie znaczy. Jeszcze raz dziękuję.
Te s
łowa upewniły ją, że nie miał zamiaru wywoływać w
niej tak nam
iętnej reakcji. Zażenowana otworzyła drzwi i
wysiadła, nie zauważając, że Peter zdążył już podejść, by jej w
tym pomóc.
– Mam nadziej
ę, że przyjemnie spędzisz resztę wieczoru. Ja
muszę wrócić na oddział i sprawdzić, jak czuje się Tiki, więc
do jutra.
Spojrza
ł jej w oczy i szybko odwróciwszy się, usiadł za
kierownicą.
Nie mia
ła najmniejszej ochoty na rozmowę z kimkolwiek,
więc resztę wieczoru spędziła samotnie, przeżywając na nowo
całe spotkanie. Nigdy nie zapomni tej wyprawy, a zwłaszcza
tego pocałunku.
Dopiero nast
ępnego dnia Laura przypomniała sobie, że
wcześniej przyjęła propozycję Petera, aby wybrać się kiedyś
na koncert do Inverness.
Przez ca
ły dzień zresztą jej myśli krążyły wokół Petera,
choć nie miała wiele okazji, by go spotkać.
Panna Menzies trzyma
ła rękę na pulsie i regularnie
odbywała spotkania z personelem, nawet jeśli czasami miały
one miejsce poza godzinami pracy.
Zatrudniała też stopniowo
kolejnych pracowników,
co pozwoliło personelowi
Pierwiosnka i Hiacynta trzymać się z dala od problemów
całego szpitala i kontynuować pracę zespołów.
T
ę sprawę właśnie poruszyła Gemma, kiedy piły razem
kawę podczas przerwy.
– Wiesz,
że panna Menzies ma zamiar awansować którąś
pielęgniarkę na siostrę oddziałową? – I zauważywszy
roztargnienie koleżanki, spytała: – Hej, Lauro, co ty robiłaś w
nocy,
że jesteś taka nieprzytomna?
Laura mia
ła nadzieję, że jej rumieniec nie jest zbyt
widoczny. Nag
łe przeskakiwanie z tematu na temat uznała za
paskudny zwyczaj.
– W rzeczywisto
ści poszłam spać wcześnie. Nie
zauważyłaś, że często im. więcej snu, tym gorzej się człowiek
czuje następnego dnia?
– Jak si
ę nad tym zastanowić, to prawda. Wracając do
sprawy,
co o tym sądzisz?
– W
łaściwie nie zastanawiałam się nad tym –
odpowiedziała i przez głowę przemknęła jej myśl, że gdyby
dostała tę pracę, prawdopodobnie usunięto by ją z zespołu, a
to oznaczałoby koniec pracy z Peterem.
– Pracowa
łaś już jako siostra oddziałowa, prawda? –
ciągnęła Gemma, zajęta dolewaniem kawy w momencie, gdy
Laura kątem oka dostrzegła Petera gawędzącego w pobliżu z
Joan Barnard. – Lauro,
dobrze się czujesz?
– Eee... Tak, dzi
ękuję, dobrze. O czym mówiłaś? Gemma
jęknęła i powtórzyła pytanie.
– Tak, przez kr
ótki czas byłam oddziałową – potwierdziła.
–
Podobała mi się ta praca.
– Mog
łybyśmy stanąć do konkursu.
– Pomy
ślę o tym – odparła i zmieniła temat.
Po powrocie na oddzia
ł poszła prosto do Tikiego. Mimo
podania leków,
objawy choroby nasilały się. Oddech dziecka
był świszczący i urywany. Kiedy starała się ułatwić mu
oddychanie,
do sali wszedł Peter.
– Obawiam si
ę, że te duszności źle wróżą. Chyba będziemy
musieli zrobić tracheotomię, żeby usunąć błony dyfteryczne.
– Biedny ma
ły – mruknęła ze współczuciem. – A może,
niezależnie od choroby, ma jakieś ciało obce w drogach
oddechowych?
– Nie. Przebada
łem go dokładnie wczorajszego wieczoru,
kiedy przyszedłem tu z tego właśnie powodu. Nie ma jednak
żadnej poprawy.
Towarzyszy
ła Peterowi podczas obchodu. Na końcu
odwiedzili Yasmin.
Leżała w łóżku i na ich widok szybko
schowała cos' pod poduszkę. Peter przywitał ją jak zwykle,
potem jednak mówił do niej powoli i wyraźnie po angielsku,
kolejny raz dziwiąc się, że dziewczyna rozumie już tak wiele.
– Wstaniesz dzi
ś z łóżka? – spytał ciepło.
– Tak – potwierdzi
ła, choć ze smutkiem. – Dziś w nocy...
śniła mi się Nadja... Rozpłakałam się... Trzymam jej list pod
poduszką.
Laura uj
ęła dłoń dziewczyny.
– Rozumiemy, kochanie. Ona te
ż myśli o tobie, wiesz o
tym.
Tymczasem Peter przygl
ądał się czerwonym plamom na
ramionach Yasmin.
– O Bo
że, to może być świerzb. Na szczęście nie
kontaktowała się z innymi pacjentami. – Odsłonił koc i
obejrzał tułów, nogi i pachwiny. W języku Yasmin zapytał,
czy wysypka jest dolegliwa i dowiedział się, że jest trochę
bolesna.
Ze współczującym uśmiechem przeszedł znów na
angielski. –
Nie martw się, Yasmin, wkrótce się jej
pozbędziemy.
– Czy mog
ę teraz wstać z łóżka?
– Tak, tylko przez jaki
ś czas nie możesz wychodzić z
pokoju i kontaktować się z innymi osobami.
Po umyciu r
ąk wyszli z pokoju i Peter poinstruował Laurę,
w jaki sposób zwalczyć tę chorobę.
– Najpierw gor
ąca kąpiel całego ciała, potem natrzeć skórę
dwudziestopięcioprocentową maścią siarkową, a po
dwudziestu czterech godzinach powt
órzyć kąpiel. Trzymaj
kciuki,
żeby nie doszło do nawrotu.
– Ca
ły kłopot w tym, że nie mamy pojęcia, z czym się
mogli wcześniej zetknąć, i pozornie wydaje się, że te choroby
ujawniają się wtedy, kiedy tylko zapewni się im przyzwoitą
opiekę i wyżywienie.
– Nie zapomnij te
ż o tym, że codzienne mycie całego ciała
jest niezbędne. Ubranie i pościel muszą zostać
zdezynfekowane i wysterylizowane oraz zmieniane
codziennie.
Jeśli Yasmin skontaktuje się z jakimś innym
pacjentem,
trzeba zastosować wobec niego te same środki.
– O ile wiem, od
śmierci Nadji wolała być sama, więc
chyba unikniemy rozprzestrzenienia się świerzbu.
– Poinformuj
ę natychmiast komisję do zwalczania zakażeń
wewnątrzszpitalnych. To drugi przypadek choroby zakaźnej w
tym tygodniu,
licząc dyfteryt. Trzeba zastanowić się, co
zrobić, żeby nie stracić nad tym kontroli.
Otworzy
ł drzwi od służbowego pokoju; nagle zatrzymał się,
jakby nieoczekiwanie przypomniał sobie o czymś, i dodał:
– A przy okazji: wszyscy, bez kt
órych szpital może się
obejść, są zaproszeni dziś wieczorem na przyjęcie
zaręczynowe, a jednocześnie pożegnalne, bo chodzi o jednego
ze stażystów, który jutro wyjeżdża na sześciomiesięczny kurs.
Jego narzeczona,
która właśnie skończyła staż w Aberdeen,
jedzie razem z nim, a potem poszuka odpowiedniej pracy.
Mam nadzieję, że gdzieś w okolicy.
– To mi
łe. Słyszałam nieco o tym romansie. Zdaje się, że
była to miłość od pierwszego wejrzenia. – Oczy jej rozbłysły.
– Zdarza si
ę! – Roześmiał się, wchodząc do pokoju, i
zawołał za odchodzącą Laurą: – To będziesz mogła przyjść
czy nie?
– Nie widz
ę przeszkód! – odkrzyknęła, opanowując radość,
że jemu widocznie zależy na jej obecności. Jednak po chwili,
wpisując chorobę Tikiego do rejestru zakażeń, poczuła
rozdrażnienie. Czy nie wiąże zbyt wiele nadziei z tym
mężczyzną? Przyjaźń to wspaniała rzecz. Dlaczego ma to jej
nie wystarczyć? Dlaczego wzmianka o czyichś zaręczynach
sprawia,
że poddaje się szalonym marzeniom, by razem z
Peterem przeżyć te same, błogie chwile?
Wpisa
ła przypadek Yasmin i z westchnieniem zamknęła
zeszyt.
Prędzej ją piekło pochłonie, niż pozwoli, by Peter
Wentworth zawrócił jej w głowie. To szaleństwo. Na pewno
są tu inni mężczyźni, którzy nie będą igrać jej uczuciami jak
on.
Przyj
ęcie rozpoczynało się o dziewiątej, więc miała dość
czasu,
by wziąć prysznic i przebrać się. Potem, stojąc przed
dużym lustrem, wygładziła miękkie fałdy zakrywającej kolana
brzoskwiniowej sukienki z jedwabiu, dopasowanej na górze i
bez ramiączek. Lekko zmarszczyła czoło, nie mogąc się
zdecydować, czy złoty naszyjnik i kolczyki, jakie dostała od
rodziców,
nie są zbyt eleganckie. Doszła jednak do wniosku,
że jeśli rozpuści włosy, nie będą tak bardzo rzucać się w oczy.
Umalowa
ła się starannie, po raz drugi tego dnia
uper
fumowała i włożyła sandałki na wysokich obcasach.
Jeszc
ze tylko wybrała małą torebkę z łańcuszkiem na ramię,
wygodniejszą na tego typu przyjęciu, gdy talerz i szklankę
trzeba trzymać w rękach, i mogła iść.
By
ła trochę zdenerwowana. Perspektywa spotkania Petera
na uroczystym przyjęciu wprawiła ją niemal w panikę.
Szkoda,
że nie potrafi się zachowywać tak jak on: swobodnie,
ale z dystansem.
Cóż, nic nie mogło powstrzymać szalonego
bicia serca,
gdy myślała o tym, że z nim zatańczy, jak i o tym,
że znowu z nim porozmawia...
Pomy
ślała, że chyba traci rozum i na pewno brak jej silnej
woli.
Upewniwszy się, że włożyła do torebki klucz od swego
pokoju,
zeszła na dół do klubu sportowego, gdzie przyjęcie
było już w pełnym toku. Zdumiewające, co potrafi zdziałać w
parę godzin grupa ludzi – obejmująca też parę osób z klubu
muzycznego.
Dennis przechodził sam siebie w grze na
elektronicznych organach, jego przyjaciel – na perkusji,
a ktoś
nie znany jej osobiście zupełnie nieźle grał na gitarze
elektrycznej.
– Cze
ść, Lauro! – zawołała Gemma. – Tak się cieszę, że
jest
eś. Nie znam połowy ludzi!
– Witajcie, dziewcz
ęta! Czego się napijecie? – przywitał je
gospodarz z narzeczoną u boku. Kątem oka Laura dostrzegła
Joan Barnard,
tańczącą ze Stevem Lomaxem.
– Laura! – Peter, ubrany jak wi
ększość mężczyzn w ciemny
garnitur, p
ojawił się przed nią z uśmiechem na ustach. –
Wspaniale,
że przyszłaś! Zatańczysz?
Zaskoczona, nie mia
ła czasu przypomnieć sobie, czego się
miała wystrzegać, zwłaszcza słysząc kolejne słowa Petera.
– Wygl
ądasz olśniewająco. Wprost nie dowierzam
własnym oczom, przecież godzinę temu widziałem cię w
pracy!
– My
ślę, że mniej niż godzinę. Wiesz, my, dziewczyny,
musimy być szybkie!
Ta
ńcząc później z Timem Hudsonem, z wysiłkiem starała
się słuchać, co on mówi, bowiem cały czas czuła obecność
Petera,
choć tańczył z kimś innym. W pewnej chwili zbliżył
się do nich ze swoją nową partnerką i powiedział:
– Za dwie minuty mam wyg
łosić gratulacje. Tim, nie
zapomnij udzielić mi wsparcia!
– Nie martw si
ę, Peter, wesprzemy cię wszyscy.
Przemówienie było krótkie i dowcipne. Narzeczonych
wzruszy
ł wspólny prezent wręczony im przez pannę Menzies,
której towarzyszył nie znany nikomu, dystyngowany pan.
Wkrótce znowu rozległa się muzyka.
Dennis poprosi
ł o zastępstwo jednego z muzyków i zaprosił
Laurę do tańca. Jego okrągła, dobroduszna twarz promieniała
uśmiechem.
– Wygl
ądasz porażająco, jeśli mogę się tak wyrazić!
– Dzi
ęki. Ty też wyglądasz świetnie.
– Wiesz, kim jeste
ś? Małą kokietką!
– Ale ja naprawd
ę tak myślę...
Nagle muzyka zamilk
ła, poproszono o ciszę i ogłoszono
komunikat.
– Uwaga, uwaga! Doktor Wentworth i siostra Meadows s
ą
proszeni o natychmiastowe stawienie się na oddziale
Pierwiosnek.
Mogą być potrzebne jeszcze dwie osoby z
zespołu, ale o tym zadecyduje doktor Wentworth.
Na oddziale Laura szybko przebra
ła się w czysty strój
pielęgniarski, przewidziany na takie sytuacje. Wychodząc z
przebieralni,
spotkała na korytarzu Petera.
– To Tiki – wyja
śnił. – Ma sinicę i musimy mu zrobić
tracheotomię. Kazałem już przygotować salę operacyjną.
Uprzedziłem siostrę instrumentariuszkę, że będziesz mi
asystować.
Laura wraz z piel
ęgniarką z nocnej zmiany przygotowały
dziecko do operacji.
Widok sinej skóry malca i świst
chwytanego z trudem powietrza przyprawiały o skurcz serca.
– Tlen mu nieco pomaga – oznajmi
ła cicho pielęgniarka i z
zaniepokojeniem spytała: – Czy doktor Wentworth jest gotów
do operacji?
– Tak, widzia
łam, jak szedł na salę. Możemy go
natychmiast wieźć na operacyjną.
Przenios
ły dziecko na łóżko transportowe; wydawało się, że
na ich oczach uchodzi z chłopca życie. W sali operacyjnej
czekano już na małego pacjenta. Kiedy anestezjolog upewnił
się, że Tiki śpi, uniósł dłoń z podniesionym kciukiem na znak,
że można zaczynać. Laura obserwowała dłonie Petera
nacinające tchawicę poniżej chrząstki pierścieniowej krtani i
miała nadzieję, że ta krótka operacja uratuje dziecku życie.
Założono rurkę tracheotomijną i podłączono do urządzenia
odsysającego śluz.
Peter spojrza
ł znad maski na pracującą aparaturę.
– Dzi
ęki Bogu, że ma solidną moc. Nareszcie – mruknął
cicho, sprawdziwszy wszystko jeszcze raz. – Na razie to
wszystko.
Jeśli oddychanie nie poprawi się po tym zabiegu,
będziemy musieli podłączyć rurkę tracheotomijną do
respiratora,
żeby rytmicznie pompować płuca. Teraz możemy
tylko
czekać. – Zerknął na ścienny zegar. – Niewiele tu mamy
teraz do roboty, siostro.
Czy sądzi pani, że możemy wrócić na
tańce? – spytał z czarującym uśmiechem dyżurną
pielęgniarkę.
– Nie widz
ę przeszkód, panie doktorze – odpowiedziała
zgodnie z przewidywaniami. –
Zrobił pan wszystko, co
możliwe. Przypuszczam jednak, że jutro będzie pan dość
zajęty – uśmiechnęła się porozumiewawczo – więc niech pan
nie traci teraz czasu,
dobrze się bawi i tak dalej! W razie
jakiejś zmiany skontaktuję się z panem.
– Jest pani skarbem, siostro.
– Pochlebca! – stwierdzi
ła sucho, ale z zadowoloną miną.
Godzin
ę później Laura i Peter dołączyli do szpaleru par
tańczących szkockie tańce.
– Nie
źle ci to wychodzi, Lauro. Nie tańczyłem tego od
wieków,
ale i tak nad moimi zdolnościami tanecznymi matka
zawsze załamywała ręce.
Zbyt szybko nadszed
ł ostatni taniec wieczoru. Kiedy Peter
ją właśnie zaprosił, poczuła przyjemne podekscytowanie.
Przez cały wieczór starała się nie oczekiwać spełnienia swych
marzeń, ale teraz, gdy światła przygasły, wtuliła się w jego
ramiona i poddała kojącemu rytmowi muzyki.
– Grosik za twoje my
śli – szepnął w pewnej chwili,
dotykając wargami jej ucha.
– To tajemnica... – odszepn
ęła, wstrząśnięta dreszczem, jaki
wzbudził w niej ten dotyk.
– Powiedz mi w takim razie, jak ci si
ę podobał wieczór, nie
licząc, oczywiście, przerwy na pracę!
– Je
śli chodzi o pracę, jest znacznie lepiej, niż
przypuszczałam. Myślałam, że nie będę mogła zapomnieć o
Tikim. –
Spojrzała mu poważnie w oczy. – Czy nie jest z
mojej stro
ny egoizmem spędzić wspaniale wieczór, kiedy ten
mały jest tak ciężko chory?
Potrz
ąsnął głową, uśmiechając się wyrozumiale.
– Moja droga Lauro, nikt nie oczekuje od nas przejmowania
si
ę wszystkimi problemami, jakie ma świat, choć i tak to
robimy. To jest jedna z tych sytuacji, w której zamkniemy za
nimi drzwi i będziemy straszliwymi egoistami... chociaż przez
chwilę...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pogodna noc i
świeże, rześkie powietrze stanowiły miły
kontrast z rozgrzaną i nieco duszną salą, w której odbywało
się przyjęcie. Gdy wyszli, Peter niespodziewanie spytał:
– Mo
że zmienisz buty na wygodniejsze i pójdziemy nad
jezioro? Poczekam na ciebie.
– Dobrze. B
ędę za minutę.
I dotrzyma
ła słowa, nie chcąc stracić ani jednej sekundy tej
wspaniałej nocy. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe,
pomyślała, kiedy wziął ją pod rękę i skierowali się w stronę
piaszczystej ścieżki nad jeziorem. Zza ciemnej sylwetki
wzgórz wyłaniał się właśnie księżyc, gwiazdy świeciły jasno,
a ich odbicie w wodzie udawało kolekcję diamentów. Stanęli.
– To fantastyczne – szepn
ęła Laura, dojmująco świadoma
obecności Petera przy swym boku. Nie poruszyła się, nie
odwróciła głowy. Czuła, że Peter na nią patrzy, myśląc
zapewne o dziewczynie,
którą kochał i stracił. Pojęła teraz, co
z
naczy określenie „słodki smutek”. Chociaż nie mogła mówić
o rozstaniu,
bo nie było żadnego związku, to mimo wszystko
w tej właśnie chwili, w tej niezwykle pięknej scenerii, poczuła
wyjątkowo silną więź z mężczyzną, który pociągał ją od
pierwszego dnia znajomości.
Drgn
ęła, czując, że Peter powoli odwracają ku sobie,
ujmuje jej twarz w dłonie i patrzy w oczy.
– Musz
ę ci powtórzyć, że wyglądasz wspaniale – szepnął. –
Taniec z tobą był dla mnie torturą, wiesz o tym? – Położył
dłonie na jej ramionach, w świetle księżyca podobnych do
alabastru. Tak dobrze znany jej,
lekki uśmiech błąkał się także
w jego oczach. –
Myśli masz wypisane na twarzy – dodał.
– Chcia
łabym je usłyszeć – powiedziała z uśmiechem.
– My
ślisz, że wszystko to już słyszałaś i że nieraz mówiłem
to innym dziewczynom.
Mam rację?
– No, tak...
– A wi
ęc mylisz się. Uważam, że łączy nas przyjaźń jedyna
w swoim rodzaju i to się nigdy nie zmieni. Jestem pewny, że
czujesz to samo...
Wolno pochyli
ł głowę i delikatnie dotknął wargami jej ust.
Wstrzymała oddech i świat zawirował. Nie przyciągnął jej do
siebie,
po prostu trzymał ją za ręce, a kiedy odsunęli się od
siebie,
nie puścił jej rąk, lecz tylko z trudnym do określenia
wyrazem twarzy,
jakby po trosze spodziewał się oporu,
powiedział:
– I
łączy nas także, Lauro, coś jeszcze, czego nie można
nazwać przyjaźnią. Odnoszę wrażenie, że nasze spotkanie
było zapisane w gwiazdach. Jestem właściwie tego pewien.
T
łumiąc pragnienie przytulenia się do niego, rzekła miękko:
– Peter, nie my
śl, że oczekuję od ciebie takich słów z
powodu... romantycznego nastroju.
Poza tym wciąż jeszcze
żyjesz wspomnieniami o Marice. Rozumiem to, naprawdę.
Przesun
ął wzrokiem po połyskującej tafli jeziora i znów
spojrzał jej w oczy, po czym bez słowa ją objął. Poczuła bicie
jego serca przy swoim i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Lauro – szepn
ął – doceniam to, co mówisz, ale życie
mimo wszystko toczy się dalej. Marika i ja żyliśmy i
kochaliśmy się w zupełnie innym świecie. Teraz mam zacząć
żyć na nowo. I jestem pewien, że życiem człowieka rządzi
przede wszystkim miłość.
Delikatnie pog
ładził ją po policzku i musnął wargami jej
usta,
a potem powiedział cicho:
– Lauro, chod
źmy do mnie, proszę. Tyle rzeczy chciałbym
ci powiedzieć.
By
ł to moment, żeby odmówić, lecz nie zrobiła tego. Po
prostu odwzajemniła uścisk jego dłoni i ruszyli milcząc w
drogę powrotną. Nie potrzebowali już słów; wystarczała im
aksamitna ciemność nocy i instynkt, jakim natura wyposażyła
każde żywe stworzenie. Nieoczekiwanie ujrzeli między
drzewami stadko jeleni,
które wyłoniło się po chwili na drogę.
– Nie ruszaj si
ę – szepnął Peter. – Przestraszymy je. Będą
walczyć o łanię.
Dwa pot
ężne jelenie rozpoczęły starcie i wśród parskania i
stękania napierały na siebie potężnymi porożami. W końcu
jeden poddał się i wycofał. Wówczas łania podeszła do
zwycięzcy, obejrzała go i obwąchała, a w chwilę później
zwierzęta schyliły łby i wydały dziwne odgłosy, będące jakby
ostateczną akceptacją siebie, po czym zaczęły rytmicznie
stykać się łbami, odgrywając godowy rytuał. Po podjęciu
decyzji nowa para pobiegła do sosnowego lasu, znikając w
nim tak cicho,
jak się pojawiła, a reszta stada weszła głębiej
między drzewa.
– Po raz pierwszy widz
ę coś takiego – szepnęła Laura z
przejęciem.
Peter u
śmiechnął się.
– Z pewno
ścią nie da się tego zobaczyć w biały dzień,
stojąc w tłumie ludzi.
U
ścisnął jej dłoń i poszli dalej.
– Dzi
ękuję ci, Lauro, za cudowny wieczór – powiedział
później, unosząc szklankę w jej kierunku. Siedzieli na
szerokiej kanapie w salonie jego trzypokojowego mieszkania.
Peter obejmował ją i z zachwytem patrzył na gładką skórę jej
odkrytych ramion.
Na moment w jego wzroku pojawiło się
wahanie,
lecz szybko zniknęło.
– Tak – przyzna
ła – to był wspaniały wieczór.
– Chcia
łem ci powiedzieć tyle rzeczy, ale w tej chwili
niczego nie pamiętam. Hipnotyzujesz mnie...
Podni
ósł jej wolną rękę do ust i pocałował czubek każdego
palca,
po czym wyjął szklankę z drugiej ręki i gorąco
pocałował ją w usta. Laura odniosła wrażenie, że zachłystuje
się powietrzem.
– Chod
ź... – szepnął.
Wzi
ął ją za rękę i zaprowadził do drugiego pokoju, gdzie
stało przykryte satynową narzutą łóżko o królewskich
rozmiarach,
wygodne i kuszące. Nie panując nad sobą, szybko
zdjął jej jedwabną sukienkę, ona zaś rozpięła mu koszulę i
muskała palcami jego skórę.
Wkroczyli do
świata oślepiających świateł, rozedrganych
zmysłów i wirujących doznań, jak fajerwerk, który nim się
wypali,
wzbija się obrotowym ruchem wysoko, by w pełni
ukazać swe piękno.
Dopiero gdy wr
ócili na ziemię, Laura poczuła, że uczucie
rozkoszy mąci jej lekki smutek...
Peter opar
ł się na łokciu i odsunąwszy miękkie, błyszczące
włosy z jej twarzy, dostrzegł w jej oczach łzy.
– Lauro, uspok
ój się. Kochanie, może to nie powinno się
było teraz zdarzyć, ale tak czy owak było nieuniknione.
Chciałem, żeby ten wieczór tak się skończył, zwłaszcza kiedy
cię zobaczyłem w tej pięknej sukni. Wiem, że to, co mówię,
brzmi egoistycznie,
ale naprawdę nie o to mi chodziło.
Pog
łaskała go po policzku.
– Nie jestem zdenerwowana, Peter, cho
ć czuję, że
powinnam była się temu jakoś sprzeciwić. Poza tym – dodała
z pośpiechem – zapomnimy o wszystkim...
Wiedzia
ła, że w jej przypadku to niemożliwe, musiała
jednak upewnić go, że nie rości sobie do niego żadnych praw.
– Musz
ę już wrócić do siebie – oznajmiła z sennym
uśmiechem. – Chwała Bogu, nie tylko my będziemy rano
wyglądać tak, jakbyśmy mieli kaca!
– Chyba masz racj
ę. Napijmy się kawy, zanim cię
odprowadzę.
Rano posz
ła prosto do sali, w której leżał Tiki. Siostra z
nocnej zmiany patrzyła na chłopca z niepokojem. – Stan jest
stabilny –
odpowiedziała na pytanie Laury. – Doktor
Wentworth był tu o świcie. – Jak oddycha? – Trochę łatwiej.
W tym momencie dołączył do nich Peter. – Dzień dobry –
rzucił szorstko i zajął się sprawdzaniem umocowania rurki
tracheotomijnej. –
Ponieważ powietrze, którym oddycha, nie
jest ogrzewane ani zwilżane przez nos oraz gardło –
powiedział, kiedy wszyscy odeszli od łóżeczka, aby nie
sprowokować niczym kaszlu ani przemieszczenia rurki –
trzeba wstawić mu pod namiot czajnik z parującą wodą. To
mu ułatwi oddychanie. Lauro, przyjmij nocny raport; jestem
pewien,
że koleżanka chce już pójść spać.
Laura wysz
ła do dyżurki, dokąd po chwili przyszedł.
– Panna Menzies powiedzia
ła mi przy śniadaniu, że możesz
awansować. Chcesz tego, Lauro?
Wym
ówił jej imię tak, jakby ją pieścił. Wiedziała, o co mu
chodzi,
i szybko umknęła spojrzeniem w bok.
– Nie chcia
łam tego, Peter. Nie starałam się o to. Ale po
ostatniej... po zastanowieniu –
mamrotała – uznałam, że
najlepiej...
– Nie chc
ę, żebyś odeszła z zespołu, Lauro. Musisz o tym
wiedzieć. Dobrze nam się pracuje od samego początku. Zmień
zdanie,
proszę.
Nie potrafi
ła oprzeć się jego prośbie.
– Dobrze, ale tylko na razie.
Dostrzeg
ła ulgę na jego twarzy i zalała ją fala radości.
– Wyja
śnię pannie Menzies, że jesteś mi potrzebna. Te
słowa dzwoniły jej w uszach przez cały dzień, wieczorem zaś
Peter znalazł ją w pokoju dla personelu i razem wypili herbatę.
– Przegl
ądałem rano gazetę z Inverness i znalazłem
informację, że wkrótce odbędzie się recital jakiejś dobrej
pianistki. Nie znam jej,
ale chyba warto zaryzykować.
Pojedziesz ze mną?
– Ch
ętnie.
– Ciesz
ę się.
Spojrza
ł na nią w taki sposób, że spuściła wzrok.
– Peter – szepn
ęła bez tchu, zadowolona, że są sami – jeśli
chodzi o ostatnią noc...
Po
łożył palec na jej ustach.
– Nie, prosz
ę...
Uszanowa
ła jego życzenie i rzuciła szybko:
– Dobrze. Niestety, musz
ę już iść. Mam dyżur do ósmej. To
na razie.
Nast
ępny wieczór okazał się nieprzerwanym pasmem
sukcesów.
Podczas próby generalnej Gemma namówiła ją na
zagranie w duecie, za co obsypano je komplementami. Potem
Peter zaprosił ją na drinka i pojechali do przytulnego zajazdu
w miasteczku,
o którym zaczęli mówić „nasz”.
– Zam
ówiłem bilety na sobotni koncert, nie wymyślaj więc
sobie na tę porę żadnych zajęć. Czy możesz się wyrwać
wcześniej, żebyśmy mogli spędzić razem także popołudnie?
– Chyba tak. Przy okazji, panna Menzies m
ówiła o
kolejnym transporcie.
Zatrudniła już cztery dodatkowe
pielęgniarki, które na razie są bez przydziału.
Przez jaki
ś czas rozmawiali o pracy i w pewnej chwili Peter
zapytał:
– Czy m
ówiłem ci, że wkrótce zacznę prowadzić kursy
angielskiego? Myślę o dwóch grupach: dla dorosłych i dla
dzieci. Ci,
którzy teraz przyjadą, w większości nie znają
naszego języka.
– Jeste
ś miłym człowiekiem, Peter – powiedziała z
uśmiechem, patrząc na jego pełną entuzjazmu twarz. – Panna
Menzies miała szczęście, że tu przyjechałeś.
Roze
śmiał się.
– Odwrotnie! To ja mam szcz
ęście, że tu jestem.
– To dziwne, ale tamtego dnia, kiedy ci
ę po raz pierwszy
zobaczyłam, mój szósty zmysł podpowiedział mi, że coś się
wydarzy.
– Wi
ęc już wtedy patrzyłaś w kryształową kulę? Wkrótce
wsiedli do samochodu. Nim Pet
er włączył silnik, odwrócił się
w jej kierunku.
– Wiesz, Lauro, s
łuchając dziś twojej gry, uświadomiłem
sobie,
ile radości możesz dać ludziom. – Wziął ją za rękę i
mocnym,
ciepłym uściskiem chciał jej przekazać coś, czego
nie ujął w słowa. Kiedy ruszyli, nie wypuścił jej ręki. – To
niezgodne z przepisami –
roześmiał się – ale miejmy nadzieję,
że tylko jelenie to zauważą.
Zapad
ła przyjazna cisza. Laura miała wrażenie, że to, co
przeżył niedawno za granicą, czasem przytłacza wszystko inne
w jego życiu – i powoli zaczynała go rozumieć.
Perspektywa przyj
ęcia nowych pacjentów w nadchodzącym
tygodniu sprawiła, że dni biegły szybciej. Stan Tikiego po
operacji powoli się poprawiał i mieli nadzieję, że wkrótce
będzie można odłączyć rurkę tracheotomijną.
W pi
ątek rano, kiedy wykąpawszy Andre kończyła go
ubierać, przy jej boku stanęła Pearl i poczęła zachwycać się
gaworzącym radośnie malcem.
– Czy
ż nie jest wspaniały? Cześć, dziecino! Kochasz ciocię
Pearl, prawda, skarbie?
– Czy to nie ciocia Pearl kupi
ła mu kolejną grzechotkę? –
spytała żartobliwie Laura.
– Pod koniec miesi
ąca na pewno nie ja – roześmiała się
Pearl. – To chyba doktor Wentworth.
Widziałam go tu
wczoraj; był bardzo zadowolony z siebie. Nie on jeden zresztą
to robi.
Mówiłam ci o ślicznej, białej, kędzierzawej owieczce,
którą Dennis przyniósł małemu?
Ile musia
łam wykazać taktu, żeby mu ją zwrócić i
przekonać, że nie jest to najlepsza zabawka dla niemowlęcia. –
Poszła odebrać dzwoniący telefon i po chwili stanęła znów
obok Laury. – O wilku mowa. Doktor Wentworth do ciebie.
– Dzi
ękuję. – Laura podeszła do telefonu. – Słucham.
– Lauro – us
łyszała głos przyspieszający bicie jej serca –
muszę zaraz wyjść na zebranie, więc nie będzie mnie na
obchodzie.
Gdyby były jakieś problemy, to dyżur ma doktor
Lomax.
Jak się czuje Tiki?
– Spa
ł cztery godziny bez przerwy, więc chyba lepiej.
– Dzi
ęki Bogu i za to. Udało ci się wygospodarować czas
na jutrzejszy wyjazd do Inverness?
– Tak. Ko
ńczę o dwunastej.
–
Świetnie. Myślę, że po drodze zjemy lunch we wsi i
będziemy mieć czas na kolację w Inverness.
– Nie mog
ę się już doczekać.
– Ja te
ż. Zabiorę cię jutro w południe.
Powoli, by mie
ć trochę czasu na opanowanie się, odłożyła
słuchawkę. Musi nauczyć się nie tracić głowy na dźwięk jego
głosu.
Wróci
ła do dzieci. Popatrzyła ze współczuciem na
pogrążoną we śnie Marie, przytulającą do siebie starą
kaczuszkę. Zaczynali podejrzewać, że dziewczynka ma wadę
serca i z tego powodu w najbliższych dniach miał zjawić się w
Lodge wybitny kardiolog z Edynburga, przyjaciel Petera.
Laura odsun
ęła ciemne włosy z buzi dziecka, które nie
budząc się ścisnęło kurczowo zabawkę, jakby podświadomie
bało się stracić swój skarb. Laura westchnęła głęboko. Biedne
maleństwo – niełatwe życie miało od początku, a teraz
najprawdopodobniej –
w tak ważnym okresie rozwoju –
będzie pod opieką coraz to nowych ludzi. Dlaczego dzieci
muszą cierpieć za toczących wojny dorosłych?
Sobotni poranek okaza
ł się jasny i pogodny. Około
południa Laura pospiesznie przygotowała się na spotkanie z
Peterem.
Zrezygnowała z przerwy na kawę i poszła się
przebrać. Miała nadzieję, że ciemnoczerwony kostium i
czarny sweterek okażą się odpowiednim strojem we
wszystkich sytuacjach,
w jakich tego dnia może się znaleźć.
Przerzuciła przez ramię ciepły, biały płaszcz, włożyła do
torebki jedwabny szalik,
w ostatniej chwili przypomniała
sobie o perfumach,
po czym zbiegła szybko po schodach.
Samoch
ód stał już przed domem. Jej serce zabiło szybciej
na widok Petera,
który natychmiast wysiadł i podszedł do niej.
– Witaj, Lauro! Mam nadziej
ę, że nie musiałaś gonić jak
szalona?
– Nie – odpar
ła ze śmiechem, sadowiąc się w aucie. –
Zdarzały się nawet chwile, kiedy czas stawał w miejscu.
– Znam to uczucie – powiedzia
ł, kiedy ruszyli. – Muszę się
przyznać, że z niecierpliwością czekam na występ tej
Rosamund Hedley.
Długo mieszkałem z dala od wielkiego
świata i nie bardzo się orientuję w nowych talentach, ale zdaje
się, że jest to pianistka o międzynarodowej sławie. W każdym
razie bilety na jej koncert są wyprzedane.
– Rozumiem ci
ę. Sama nie bardzo wiem, kto teraz jest
sławny. Zresztą, to wciąż się zmienia, prawda?
– Tak. Sztuka
żyje własnym życiem i chwała jej za to.
Lunch zjedli w Brorze. Przy kawie Peter nieoczekiwanie
powiedzia
ł:
– Wiesz, Lauro, wspaniale mi si
ę z tobą rozmawia.
Porozumiewamy się z taką łatwością i naturalnością... Czuję,
że cokolwiek powie jedno z nas, nie jest w stanie urazić
drugiego.
Niezależnie od tematu.
Wzruszy
ł ją ten komplement.
– Odnosz
ę to samo wrażenie. To dziwne, ale przyjaźń nie
zawsze idzie w parze z łatwością w rozmowie. Przed
przyjazdem do Lodge miałam chłopaka i teraz widzę, że w
pewnym momencie związani z sobą ludzie natykają się na
jakąś barierę. Dobra atmosfera nagle znika, i to zazwyczaj z
powodu jakiegoś nieporozumienia o byle drobnostkę. W
każdym razie tak było w naszym przypadku.
– Czy to znaczy,
że tamto już się skończyło?
– Na pewno. Czasami tak si
ę szczęśliwie składa, że od
samego początku wiadomo, jak to się skończy, ale trzeba się o
tym przekonać.
– To prawda...
Po wyj
ściu z hotelu przywitało ich słońce prześwitujące zza
ciężkich, deszczowych chmur. Podczas dalszej podróży
zapanowało między nimi poczucie bliskości, które Laura
uznała za dobrą wróżbę. W połowie drogi zatrzymali się na
herbatę w małym, pomalowanym na biało domku z ogrodem
pełnym hiacyntów.
W ko
ńcu dojechali do Inverness. Na przedmieściach
powitała ich zatoka Moray, połyskująca w popołudniowym
słońcu. Miasto założone przez Dawida I w dwunastym wieku
zachowało rolę centrum handlowego i administracyjnego aż
do dzisiejszych czasów. Obejrzeli najstarsze budynki,
pochodzące z szesnastego i siedemnastego wieku, które mimo
nowoczesnych wnętrz, służących obecnie jako biura,
zachowały łupkowe dachy o łamanych szczytach. W jednym z
domów Laura ze
wzruszeniem przyglądała się kominkowi, na
którego nadprożu wyryto datę: tysiąc sześćset osiemdziesiąt
jeden.
– Szkoda,
że nie mamy więcej czasu – westchnął Peter,
wyprowadzając ją na Church Street, jedną z najstarszych ulic
miasta.
Zjedli kolacj
ę w restauracji znajdującej się w pobliżu
miejskiej wieży, nie przerywając rozmowy o otaczających ich
zabytkach.
Wreszcie Laura z uczuciem sytości oparła się
wygodnie o krzesło.
– Pyszne jedzenie, Peter. I wspania
ły dzień. Uśmiechnął
się.
– Twoja obecno
ść to balsam na serce każdego mężczyzny –
powiedział szczerze.
W drodze do sali koncertowej spad
ły na nich pierwsze
krople deszczu.
Podbiegli kawałek i ustawili się w kolejce
oczekujących na wejście. Wkrótce wskazano im miejsca. Peter
zatroszczył się o program koncertu, a kiedy już usiedli
wygodnie,
wziął Laurę za rękę. Poczuła przebiegającą między
nimi iskrę i intensywność tego doznania pogłębiła nastrój
radosnego oczekiwania...
Światła powoli zgasły, czerwona kurtyna rozsunęła się,
orkiestra zaś wstała na powitanie wchodzącej na estradę
artystki.
Pi
ękna, wysoka, smukła kobieta o lśniących, czarnych,
wysoko upiętych włosach ukłoniła się dystyngowanie i usiadła
przy fortepianie.
Szmer podziwu uciszył się, gdy tylko
dyrygent wzniósł batutę.
Pierwszym utworem by
ło „Adagio” Bacha z „Preludium
numer cztery” – jeden z najbardziej ulubionych utworów
Laury.
Kiedy Peter ścisnął mocniej jej dłoń, poczuła się tak
szczęśliwa, jak nigdy w życiu. Przy pierwszych cichych
akordach pochylili się nieco do przodu, jakby chcieli
przybliżyć się do magii, w jakiej uczestniczyli.
W chwil
ę później Peter wypuścił dłoń Laury i zesztywniał.
– M
ój Boże, to ona! Nie wiedziałem, że ma sceniczny
pseudonim –
szepnął.
Na jego czole dostrzeg
ła głęboką zmarszczkę, a kiedy
wstrząśnięty opadł na oparcie fotela i zasłonił twarz dłonią,
ogarnął ją lęk.
– Dobrze si
ę czujesz? – spytała z niepokojem. – Może
wyjdziemy na świeże powietrze?
Potrz
ąsnął głową, patrząc w przestrzeń.
– Nie... nie – wykrztusi
ł w końcu. – Zaraz mi przejdzie...
Przez reszt
ę utworu siedział z posępna miną. Laura nie
odzywała się, czując, że ogarnia ją dziwny niepokój. Nie
słyszała już muzyki, lecz natrętną kakofonię dźwięków.
Dopiero podczas przerwy Peter oznajmił, że zostają na drugiej
części koncertu, toteż poszli do baru napić się czegoś
chłodnego. Laura próbowała wyciągnąć z niego jakieś
informacje o Rosamund Hedley,
ale dowiedziała się jedynie
tego,
że kiedyś ją znał i przeżył szok, kiedy dziś
niespodziewanie pojawiła się na scenie.
Wiecz
ór stracił swój urok i Laura zapragnęła jak
najszybciej znaleźć się w Lodge.
– Wracamy? – spyta
ła z nadzieją w głosie. – Naprawdę nie
mam nic przeciwko temu.
– Nie, musimy zosta
ć do końca. Wybacz mi. Nie mogłem
tego przewidzieć.
Wr
ócili do sali na drugą cześć koncertu. Zachowanie Petera
nie uległo zmianie – człowiek, którego pokochała, zmienił
sienie do poznania. Podczas drogi powrotnej do Lodge w
samochodzie panowała napięta atmosfera. Na samym
początku jazdy Peter uprzedził ją:
– Mo
że się okazać, że będziesz musiała prowadzić. Czuję,
że dostaję straszliwej migreny.
– Dobrze. Powiedz po prostu, kiedy b
ędziesz chciał się ze
mną zamienić.
Pokonywali jednak kilometr za kilometrem, a Peter
wytrwale siedzia
ł za kierownicą, zaczęła więc podejrzewać, że
migrena jest wymówką. Wieczór zakończył się całkowicie
odmiennie od jej wyobrażeń; Peter nawet nie próbował jej
pocałować czy dotknąć, rzucił jej jedynie chłodne „dobranoc”.
Po raz kolejny zatopi
ł się w niewesołych wspomnieniach z
przeszłości.
– Lauro, uwierz mi,
że jest mi bardzo przykro – dodał. –
Gdybym wiedział, że to ona ma grać, nie pojechałbym na ten
koncert.
Być może później wyjaśnię ci wszystko – ale jeszcze
nie teraz.
Jesteś bardzo wyrozumiała i nie potrafię wyrazić, jak
bardzo jestem ci za to wdzięczny.
– Nie ma o czym m
ówić – powiedziała spokojnie. – Mam
nadzieję, że jutro poczujesz się lepiej.
Unios
ła głowę i uśmiechnęła się do niego uprzejmie, choć
żegnając się z nim była bardzo nieszczęśliwa. Nie pozwoliła
sobie jednak na płacz i postanowiła potraktować cały incydent
jako pouczające doświadczenie. Po prostu musi myśleć
rozsądnie. Przecież Peter tyle wycierpiał, że nic dziwnego, iż
wzruszająca muzyka i widok kogoś, kto przypomniał mu o
przeszłości, wywołała w nim tak silną reakcję.
Czy nie jest to jednocze
śnie kolejna wskazówka dla niej, by
trzymać na wodzy uczucia? Już dawno uległa urokowi tego
mężczyzny, czy jednak dzisiejsza nagła zmiana jego nastroju
nie powinna stanowić dla niej ostrzeżenia?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nast
ępnego ranka nikt na szczęście nie pytał jej o wrażenia
z wycieczki.
Nawet jeśli ktoś zauważył, że Peter podwiózł ją
pod szpital,
to i tak nic z tego nie wynikało, bo taka
uprzejmość była w Lodge czymś normalnym.
Nieco p
óźniej odbyło się kolejne zebranie personelu z
panną Menzies. Po omówieniu różnych spraw zawodowych
przełożona oświadczyła z uśmiechem:
– A teraz dobra nowina dla wszystkich. Skontaktowali si
ę
ze mną przedstawiciele prasy lokalnej i krajowej. Nie wiem,
czy słyszeliście, że słynna pianistka, Rosamund Hedley, daje
w tym tygodniu koncerty w Inverness, na które wszystkie
bilety zostały już wyprzedane. Niektórzy z was być może już
ją słyszeli. Pani Hedley dowiedziała się – i prasa także – że w
Lodge opiekujemy się chorymi i rannymi dziećmi, między
innymi z jej ojczystego kraju,
Bośni, i oświadczyła, że
zamierza wystąpić na dodatkowym koncercie, z którego
dochód zostanie przeznaczony na szpital.
Zarezerwowała dla
nas trochę biletów i każdy, kto ma czas i ochotę, może po nie
zgłosić się do mnie. – Spojrzała na zegarek. – Jedyny kłopot w
tym,
że koncert odbędzie się jutro, więc trzeba szybko się
decydować.
Reszt
ę dnia Laura przeżyła w ponurym nastroju. Jedynym
pocieszającym wydarzeniem było odłączenie rurki
tracheotomijnej Tikiemu. Mieli nadziej
ę, że w ciągu kilku
tygodni chłopczyk wyzdrowieje całkowicie, tym niemniej
leczenie winno być kontynuowane, dopóki trzy kolejne próby
nie wykażą braku maczugowca błonicy.
Petera nie spotka
ła, choć wiedziała, że miał dyżur. Po
południu zaczęła przemyśliwać nad tym, czy nie zadzwonić do
niego i spytać o migrenę, jednak odrzuciła ten pomysł. Byłby
to jedynie pretekst,
by z nim porozmawiać, a musi nauczyć się
panować nad sobą. Jednakże później, kiedy przygotowywała
dzienny raport,
Peter pojawił się w jej dyżurce.
– Wybacz mi, Lauro,
że nie skontaktowałem się z tobą
wcześniej. Jeszcze raz przepraszam cię za wczorajszy wieczór.
– To nie ma znaczenia, Peter. Nie przejmuj si
ę. – Wydało
się jej, że po jego twarzy przebiegł skurcz bólu, lecz szybko
doszła do wniosku, że odniosła mylne wrażenie i świadomie
zmieniła temat. – Słyszałeś już o koncercie dobroczynnym
pani Hedley na rzecz szpitala?
S
łowo „spochmurniał” nie oddawało nagłej zmiany wyrazu
jego twarzy.
– Tak, bardzo to szlachetne – skomentowa
ł krótko. –
Przyszedłem, żeby dać ci listę operacji na wtorek po południu.
Dwie z nich są dla nas. Muszę jeszcze zdecydować, co z
resztą; być może będę musiał przeprowadzić je pod koniec
tygodnia,
jeśli to będzie możliwe. Niektórzy z nowych
pacjentów są w złym stanie.
Wiadomo
ść o koncercie rozniosła się lotem błyskawicy i
wkrótce stało się jasne, że koncert dobroczynny spotkał się z
ogromnym zainteresowaniem. Pani Hedley o
świadczyła prasie
oraz samemu księciu, że chciałaby przed wyjazdem do
Londynu odwiedzić młodych pacjentów w Lodge. Książę i
pozo
stali członkowie szpitalnego komitetu zachwycili się tym
pomysłem i naprędce podjęto działania mające nadać
uroczysty charakter temu wydarzeniu.
Tej nocy Laura nie mog
ła zasnąć, bowiem myślami uparcie
wracała do dnia spędzonego z Peterem. Przyjemność, jaką
dawało im wspólne spędzanie czasu, sprawiła, że łącząca ich
więź nabrała nowej jakości. Czy miała o tym wszystkim
zapomnieć?
J
ęknęła z rozpaczy, wiedząc, że zakochała się w nim, i
przypomniała sobie, jak błyskawicznie się zmienił na widok
tej kobiety! Mo
że spotkał się z nią w teatrze, powiedział,
gdzie pracuje i oświadczył, że chciałby się z nią spotkać?
Może to była prawdziwa przyczyna tego dodatkowego
koncertu? To niemiła myśl, ale skoro dwoje ludzi łączyło i
nadał łączy uczucie, czyż nie jest naturalne, że jedno z nich
próbuje odnowić kontakt z drugim? Może Rosamund Hedley
dowiedziała się, że Peter jest w Lodge, zanim wybrała się do
Anglii? Zakochana kobieta jest zdolna do wszystkiego.
Mężczyzna także, jeśli czuje to samo.
Na my
śl o następ nym d n i
u i wszystkich honorach
przewidzianych dla tej kobiety ogarnęła ją nowa fala
przygnębienia. Nie była w stanie uwierzyć, że jedynym
powodem koncertu jest chęć obdarowania szpitala. Do końca
życia nie zapomni reakcji Petera w ten koszmarny wieczór.
Czy jutro zachowa się on podobnie?
Nast
ępnego dnia, w ustrojonej kwiatami recepcji, na
powitanie gościa ustawili się w szeregu książę z małżonką,
członkowie zarządu szpitala, panna Menzies, Peter i
większość lekarzy oraz pielęgniarek.
Na oddzia
łach Pierwiosnek i Hiacynt wszystko aż lśniło w
oczekiwaniu na nadejście wielkiej chwili. Laurę
poinformowano,
że pani Hedley zwiedzi najpierw sale na dole
i mniej więcej po kwadransie zjawi się na górze. Poszła do
pokoju pielęgniarskiego, po raz setny chyba wygładziła
załamania na swoim liliowym stroju, poprawiła włosy i
włożony specjalnie na tę okazję wykrochmalony na sztywno
czepek.
Z bijącym sercem udała się z powrotem na oddział
Pierwiosnek, gdzie równie zdenerwowane,
ale robiące w
swych strojach wrażenie bardzo kompetentnych, Gemma i
Pearl tworzyły uroczystą atmosferę, w pełnej harmonii z
obfitością kwiatów.
Kiedy w ko
ńcu całe towarzystwo pojawiło się na oddziale,
Laura mogła myśleć tylko o tym, że pani Hedley jest jeszcze
piękniejsza niż na scenie. Peter przedstawił ją oczekującym
kobietom i Laura,
podając rękę eleganckiej damie patrzącej na
nią swymi wspaniałymi oczami, poczuła zapach
ekskluzywnych perfum.
– To dla mnie zaszczyt spotka
ć się z wami osobiście. –
Lekko ochrypły glos był fascynujący, podobnie jak łamana
nieco angielszczyzna.
Pianistka spojrzała z uśmiechem na
Petera,
jednak na jego spiętej twarzy nie pojawiła się żadna
reakcja,
jakby nie chciał pozwolić sobie na okazanie
jakichkolwiek uczuć w obecności kobiety, która tak bardzo
nim poruszyła, ani tym bardziej – otaczającego ją tłumu.
Zatrzymywali się przy każdym łóżku. Na twarzy pani Hedley
pojawił się autentyczny smutek, kiedy zobaczyła małą Marie i
Tikiego.
Kiedy stan
ęli przy łóżeczku Andre, intensywnie
przyglądała się twarzyczce dziecka, a potem spojrzała na
Petera i spytała o nazwisko malca. Usłyszawszy odpowiedź –
Andre Ovsky –
uśmiechnęła się szeroko i zaczęła szybko
wyrzucać z siebie słowa we własnym języku, kiwając z
zadowoleniem głową, jakby była to dla niej istotna
informacja. Znów
uśmiechnęła się do Petera, potem
pocałowała dziecko w czoło i ze słowiańskim akcentem
oświadczyła poważnie:
– Kocham to dziecko. – Kolejny raz powiedzia
ła coś do
Petera we własnym języku, a on ze spiętym wyrazem twarzy
coś odpowiedział. Kobieta nie uśmiechnęła się więcej.
Kiedy nadszed
ł czas pożegnania, świta ruszyła ku drzwiom.
Rosamund Hedley ostentacyjnie podała Peterowi rękę, którą
musnął ustami i szybko powiedział coś chłodnym, oficjalnym
tonem.
W chwilę potem wizyta dobiegła końca i kobieta
wyszła.
Laura uzna
ła, że potwierdziły się jej najgorsze obawy.
Rosamund Hedley i Peter w przeszłości dobrze się znali, choć
ich drogi rozeszły się dość dawno. Nigdy się nie dowie, jak do
tego doszło. Apatycznie wykonywała swe obowiązki, czekając
na koniec dyżuru. Całe wydarzenie uznała za jeszcze bardziej
zagadkowe i ze wzrastającym przygnębieniem doszła do
wniosku,
że ich krótki romans niewiele dla niego znaczy.
Po dw
óch godzinach zadzwonił telefon.
– Siostro? – Taka oficjalna forma w ustach Petera nie
mog
ła zostać przez nią nie zauważona. – Otrzymałem
wiadomość od kardiologa z Edynburga. Przyjeżdża nocnym
pociągiem i chce zbadać Marie wczesnym rankiem, bo musi
jeszcze zdążyć wrócić na jakieś ważne zebranie. Ponieważ
zaplanowałem wcześniej operacje na rano, muszę je przenieść
na później. Zacznę operować dopiero o drugiej po południu.
– Rozumiem, panie doktorze. Sprawdz
ę, czy wszystko jest
gotowe na wizytę profesora.
–
Świetnie. – Zapadła krótka cisza. – Wydaje się, że wizyta
Rosamund przyniosła pożądany efekt.
– Tak. Nie zdziwi
ła jej wcale twoja obecność. – Nie
potrafiła powstrzymać się od tej uwagi.
– Fakt. Powiedzieli
śmy sobie dość, jak myślę, żeby
odnowić kontakt, jaki miałem z nią jakiś czas temu –
powiedział chłodno, jakby zirytowała go jej odwaga w
poruszaniu tak osobistych spraw. –
A więc – dodał szorstko –
jutro o dziewiątej spotkanie z profesorem.
Wieczorem postanowi
ła popływać. Musiała podjąć kilka
decyzji,
a pływanie dość często pomagało jej w uzyskaniu
jasności umysłu. Najważniejsze to odzyskać szacunek dla
siebie –
dla własnego dobra. Pomyślała o wyjeździe z Lodge i
poszukaniu pracy gdzie indziej,
ale podobał się jej ten
kawałek Szkocji i nie chciała podejmować drastycznych
decyzji,
nim nie znajdzie się w sytuacji bez wyjścia.
Po mniej wi
ęcej godzinie pływania wracała do siebie, kiedy
natknęła się na Tima Hudsona i Dennisa w towarzystwie
dwóch pielęgniarek.
– Cze
ść, Lauro! – przywitał ją Tim, uśmiechając się
radośnie. – Może pójdziesz z nami? Wybieramy się właśnie
do pubu. Czekamy jeszcze na Willie’ego Fergusona. Wiesz,
że
wpadłaś mu w oko?
Laura spojrza
ła na swój stary, ciemnoniebieski dres.
– Je
śli się nie będziecie mnie wstydzić...
– Wygl
ądasz wspaniale, skarbie. Jest i Willie, niech sam ci
powie. –
Tim zwrócił się do nadchodzącego mężczyzny. –
Mam rację, stary, no nie?
William Ferguson zbli
żył się d o
nich z szero k
im
uśmiechem.
– O co tu chodzi? Straci
łem coś?
– Przekonywa
łem Laurę, że świetnie wygląda, ale ty
zrobisz to lepiej!
Willie rozpromieni
ł się. Kręcone, kasztanowe włosy
opadające na kołnierzyk koszuli, okrągła twarz i świeża cera
sprawiały, że wyglądał na młodszego, niż był w istocie.
– Jasne! Chod
ź ze mną, Lauro, pojedziemy moim
samochodem.
Oni są koszmarni. Niech jadą starym gratem
Tima.
By
ła zadowolona, że przyjęła zaproszenie. Jak to
przyjemnie być znowu w większym gronie, w beztroskiej
atmosferze słuchać zwariowanych opowieści, wzajemnych
docinków i dobrodusznych ploteczek oraz żarcików o
wszystkich,
kto im tylko przyszedł na myśl. Później zaczęli
śpiewać i do ich chóru dołączyli pozostali goście pubu. Choć
Tim i Willie pili tylko colę, było wesoło, a wieczór okazał się
tak udany,
że skończył się dopiero o północy. Willie wymógł
na Laurze obietnicę, że spotka się z nim powtórnie i nawet
pocałował ją na pożegnanie, co ledwo zauważyła, bowiem
czuła się śmiertelnie zmęczona i chciała jak najszybciej
znaleźć się w łóżku. Ze zdumieniem i zadowoleniem
stwierdziła, że tej nocy naprawdę zdoła zasnąć.
Nast
ępnego dnia czuła się jednak jak po przebyciu ciężkiej
choroby,
która odebrała jej wszelką radość życia, entuzjazm
do pracy i marzenia o przyszłości. Zbyt wiele bólu czeka ją
dzień za dniem. Nie pozostawało jej nic innego, jak patrzeć na
Petera i rozmawiać z nim z rezerwą, tak naturalną w sytuacji,
gdy dwoje ludzi przeżyło coś bardzo obiecującego, a co nie
doczekało się spełnienia.
Tego przedpo
łudnia Laura kolejny raz poważnie rozważała
możliwość wyjazdu z Lodge. Bardzo tego nie chciała, jednak
mogłaby w ten sposób skrócić męki nie odwzajemnionej
miłości... Zmusiła się, by myśleć o pracy, o profesorze, który
po szczegółowym badaniu Marie wydawał się bardzo przejęty
i obiecał skontaktować się z Peterem po konsultacji z
kolegami.
Po po
łudniu Peter miał przeprowadzić dwie operacje.
Jednemu z pacjentów z powodu gangreny trzeba było odjąć
przedramię aż do łokcia, drugiemu usunąć woreczek żółciowy
oraz kamienie.
Podczas tej drugiej operacji nastąpiło
zatrzymanie krążenia.
Napi
ęcie na sali niesłychanie wzrosło. Peter natychmiast
przestał komentować swoje działania, co robił na użytek
części personelu obserwującego operację dla celów
szkoleniowych.
Na szczęście anestezjolog, z pomocą Tima,
zdołał w ciągu paru sekund wznowić akcję serca. Tim
podniósł kciuk do góry i Peter kontynuował operację.
Zagrożenie zostało zażegnane, wszyscy odetchnęli z ulgą i
operacja została pomyślnie przeprowadzona do końca.
Po wywiezieniu pacjenta do sali wszyscy przeszli do
pokoju pooperacyjnego, gdzie Laura pomog
ła Peterowi zdjąć
fartuch.
Potem zdjął rękawiczki i wyrzucił je do kosza.
Dopiero kiedy nagle opadł na krzesło, zdjął czepek i
przeciągnął ręką po włosach, zobaczyła na jego twarzy
ogromne zmęczenie.
– Mo
że chcesz napić się kawy? – spytała ze współczuciem.
Mimo wszystko nie potrafiła zachować się wobec niego
obojętnie.
U
śmiechnął się do niej z niewiarygodną czułością.
– Nie, dzi
ękuję, zadbaj o siebie, Lauro. Chciałbym
zobaczyć się z tobą w pokoju wypoczynkowym za dziesięć
minut,
jeśli dasz radę.
Umy
ła się, zadzwoniła na oddział Hiacynt, by sprawdzić,
czy pacjent po amp
utacji śpi normalnie i czy Pearl postawiła
przy łóżku drugiego operowanego butlę z roztworem do
wypłukiwania żółci, a potem poszła do pokoju personelu i
czekała na Petera. Była niespokojna i spięta. Zrobiła kawę i
usiadła na kanapie, mając przed sobą widok trawnika, a nieco
dalej jeziora, które szaro-
metaliczny odcień zawdzięczało
odbijającym się w nim chmurom.
Peter pojawi
ł się po paru minutach z tacą i dwiema
filiżankami kawy. Spojrzał na jej pustą filiżankę i uśmiechnął
się blado.
– Pomy
ślałem, że chętnie wypijesz jeszcze jedną.
Ten drobny przejaw jego troski sprawi
ł jej przyjemność.
Było prawie niemożliwe, by kiedykolwiek zdołała uodpornić
się na jego urok. Reagowała na najmniejsze sygnały z jego
strony.
Pospiesznie odsunęła te myśli na bok, mając nadzieję,
że nie miała ich wypisanych na twarzy. Ogarnęła ją apatia.
Wiedziała, że jest blada i zaniedbana, ale nie miało to już teraz
dla niej znaczenia.
Obojętnym ruchem odsunęła jedynie
kosmyki włosów z oczu.
– Obawiam si
ę – przerwał ciszę Peter – że nie mam
dobrych wiadomości o Marie, Lauro. Profesor dzwonił, kiedy
byliśmy w sali operacyjnej. Chce jeszcze omówić tę sprawę z
jakimś specjalistą, jednak jest przekonany, że to poważna
choroba serca,
która bez interwencji chirurgicznej może
doprowadzić do śmierci w ciągu najbliższych para tygodni.
Sami nie potrafimy sobie z tym poradzi
ć. Odpowiednie
wyposażenie do takiej operacji mają tylko w szpitalu
dziecięcym przy Great Ormond Street w Londynie.
– I co zrobimy? – spyta
ła z ukrywanym przerażeniem.
– C
óż, kiedy uzyskamy potwierdzenie diagnozy, poprosimy
profesora o pomoc i natychmiast skontaktujemy się z Great
Ormond. Na razie nie wiadomo,
jakie trudności trzeba będzie
jeszcze pokonać, ale jutro rano porozmawiam z panną
Menzies i zaraz po otrzymaniu wiadomo
ści z Edynburga
podejmiemy decyzję co do dalszych działań.
Up
łynęły dwa dni, zanim Peter dostał wiadomość od
profesora.
W czwartek, przygotowuj
ąc się do ostatniego tego wieczora
skoku do basenu,
wyczuła, że ktoś stara się przyciągnąć jej
uwagę. Na balkonie restauracji stał Peter i przywoływał ją
gestem.
Ubrała się szybko i poszła na górę. Jego twarz nie
pozostawiała wątpliwości, że ma do powiedzenia coś
ważnego.
– Wspania
ła wiadomość, Lauro! – zawołał na jej widok. –
Great Ormond jest gotów przyjąć Marie i, co więcej, jeśli uda
się nam wszystko przygotować na pojutrze, książę oddaje nam
do dyspozycji swoją cessnę i pilota, żeby przewieźć dziecko
na Heathrow lub przynajmniej na peryferie Londynu,
skąd
ambulans zawiezie je do szpitala.
Laura poczu
ła nagle ogromną wdzięczność do całego
świata.
– Och, Peter, to wspaniale! Ludzie potrafi
ą być tak
niewiarygodnie uczynni. – U
śmiechnęła się. – A więc musisz
być gotów do soboty. Marie zasługuje na to, żeby zatrzymać
uciekające z niej życie.
Przygl
ądał się jej przez dłuższą chwilę.
– Tak – odpowiedzia
ł. – Marie potrafi walczyć. Wygra... –
Wyraźnie jednak myśli miał zaprzątnięte czymś innym. –
Muszę załatwić pewną sprawę z Rosamund Hedley i wyjazd
do Londynu stwarza mi szans
ę oznajmił po krótkiej przerwie.
W jej oczach b
łysnęła gorycz rozczarowania; uciekła
wzrokiem przed jego przenikliwym spojrzeniem,
kochając go
i nienawidząc równocześnie, ale po dłuższej chwili ciszy nie
mogła powstrzymać pytania:
– Peter, wybacz,
że pytam, ale czy Rosamund Hedley jest
d
la ciebie ważna? Czy jest... ? Czy była... ?
– Nie – przerwa
ł brutalnie. – Nie – powtórzył
zdecydowanym tonem. –
Jak mówiłem, muszę z nią załatwić
pewną sprawę, i naprawdę nie mogę ci na razie nic więcej
powiedzieć. – Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. – Może później
będę w stanie powiedzieć ci więcej, teraz jednak sytuacja jest
zbyt skomplikowana,
żeby przewidzieć, jak się skończy –
dodał miękko.
Potrz
ąsnęła głową.
– Przepraszam, Peter. Nie chcia
łam się wtrącać. To
niewybaczalne,
że w ogóle zapytałam cię o Rosamund
Hedley.
Pochyli
ł się ku niej z błyskiem niepokoju w oczach.
– Lauro – odezwa
ł się niskim głosem – przecież jesteśmy
przyjaciółmi. Nie uważam twojego pytania za wścibstwo. O
niczym innym nie marzę, niż o uporządkowaniu mojego życia.
I to musia
ło ją zadowolić.
W sobot
ę wieczorem przed pójściem spać myślała wciąż o
spotkaniu Petera z Rosamund,
która z pewnością zakończyła
już swoje artystyczne tournee i wróciła do Londynu. Peter
musiał o tym wiedzieć, skoro chciał wykorzystać, jak to ujął,
szansę. „Sprawa” to niezbyt adekwatne słowo w tej sytuacji,
pomyślała. Zapewne był kiedyś kochankiem Rosamund, choć
zarzekał się, że to nieprawda, ona zaś podczas swych
zawodowych podróży za granicę szukała go, wiedząc, że
stracił swą narzeczoną, bowiem jest kobietą, która pokona
wszystkie przeszkody,
jeśli chce coś mieć – albo kogoś.
Nie mog
ła znaleźć innego wytłumaczenia, a to napełniło jej
serce bólem.
Prędzej czy później będzie musiała podjąć
ostateczną decyzję wyjazdu z Lodge. Sytuacja stawała się nie
do zniesienia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nast
ępnego ranka na oddziale Pierwiosnek czekała na nią
niemiła niespodzianka. Andre miał wysoką temperaturę.
– Och, nie... – j
ęknęła oszołomiona, kiedy Pearl
poinformowała ją o tym. Wiedząc, jak zareaguje na tę
wiadomość Peter, rzuciła się do lektury nocnego raportu. – W
nocy wszystko było w porządku, jak się wydaje, i dobrze spał
–
zwróciła się do Pearl. – Jesteś pewna, że teraz ma gorączkę?
– Tak, ale dla pewno
ści zmierzę mu jeszcze raz. Wynik był
ten sam.
– W takim razie, Pearl, zr
ób mu chłodne kompresy na czoło
i daj dużo picia. Na szczęście doktor Wentworth ma wrócić
dziś po południu.
Andre przespa
ł cały ranek, lecz rzucał się niespokojnie.
Gemma,
Pearl i Laura siedziały na zmianę przy jego łóżeczku,
obser
wując, czy nie pojawią się jakieś inne objawy. Jedyna
zmiana jego stanu polegała na tym, że nie chciał jeść.
– C
óż, przy takiej temperaturze to normalne – mruknęła
Laura,
odsuwając z czoła dziecka mokre włoski i usiłując
zachować spokój.
Peter wszed
ł do pokoju pielęgniarskiego dwie godziny
później i przywitał się z nią dość serdecznie.
– Dzi
ękuję, dość dobrze – odpowiedział na jej pytanie o
podr
óż. – Śniadanie w samolocie było niezłe. Profesor
przesyła pozdrowienia i skontaktuje się, kiedy tylko coś
będzie wiadomo. – Przyjrzał się jej badawczo. – Nie jesteś
zbyt zmęczona, mam nadzieję?
Ciep
ły ton jego głosu sprawił, że chciała wybuchnąć
płaczem i błagać go, by wyjaśnił jej, co się stało. Czy jest mu
już obojętna? Czy trwanie w nadziei, że coś zostało z ich
romansu,
jest straszliwą naiwnością?
– Ani troch
ę. – Uśmiechnęła się do niego, pragnąc, by nie
domyślił się, że ma podkrążone oczy z powodu nie przespanej
nocy.
Odpowiedzia
ł nikłym uśmiechem, który mógł oznaczać
wszystko, nawet podejrzenie,
że nie do końca wierzy jej
słowom. Wziął raport z nocy, przejrzał go i odłożył.
– A wi
ęc na oddziale wszystko w porządku? Moment,
którego się obawiała, nadszedł. Głęboko zaczerpnęła
powietrza.
– Dzi
ś rano Andre miał podwyższoną temperaturę. Nie ma
żadnych innych objawów, tyle że jest niespokojny. Śpi prawie
bez przerwy.
Na czole Petera pojawi
ła się głęboka zmarszczka.
– Da
łaś mu jakieś leki? – spytał ostro.
– Tylko aspiryn
ę.
Odwr
ócił się na pięcie, poszedł na oddział i skierował się
prosto do łóżeczka chłopca. Nim Laura stanęła obok niego,
zdążył zbadać dziecko.
– O Bo
że, nie pozwól, żeby to był dyfteryt! Zdumiała ją
rozpacz w jego głosie. Ściągnięta bólem twarz Petera
ujawnia
ła troskę znacznie przekraczającą normalne
współczucie dla chorego.
Nagle dziecko zakwili
ło, później kichnęło i po chwili
zanios
ło się kaszlem. Przesunąwszy ręką po jego rozpalonej
buzi,
Peter powiedział:
– To mo
że być zapalenie górnych dróg oddechowych.
Podejrzewałem, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe, choć
miałem nadzieję, że oprócz niedożywienia jest całkiem
zdrowy. Przypilnuj,
żeby dużo pił, Lauro. Zastosujemy
dziesięciodniową kurację penicyliną.
Spojrza
ła na niego niepewnie.
– Nie s
ądzisz, że powinniśmy poczekać dzień czy dwa? To
może być tylko lekkie przeziębienie. Wiesz, jak to jest z
dziećmi. Jutro temperatura może już być normalna.
Odwr
ócił się do niej z posępnym wyrazem twarzy.
– Siostro Meadows – powiedzia
ł, z trudem panując nad
sobą – byłbym wdzięczny za niekwestionowanie moich
decyzji.
Czy wyrażam się jasno?
– Tak, panie doktorze, przepraszam.
Po raz pierwszy by
ła na niego naprawdę wściekła. Uważała
jego zachowanie za apodyktyczne i niezrozumiałe, zwłaszcza
że uparł się, by zostać przy łóżeczku dziecka. Gdy wzywano
go do innych chorych,
kazał jej czuwać zamiast niego, a to
rodziło w niej wyrzuty sumienia, bo wiedziała, że powinna
zajmować się dziećmi w poważniejszym stanie.
Dziwi
ąc się napadom płaczu Andre, zauważyła po pewnym
czasie,
że mały niemal bez przerwy pociera pulchną piąstką o
usta.
Poszła do kuchni, żeby wypić herbatę i zastanowić się
nad tym faktem.
Spotkała kończącą już dyżur Pearl.
– Cze
ść Pearl, nie miałaś nigdy dziecka, prawda? – spytała
żartobliwie.
– Daj mi szans
ę, Lauro! Jestem mężatką dopiero od dwóch
miesięcy, a pobraliśmy się właściwie pierwszego dnia
znajomości. Laura roześmiała się.
– No, tak, wszystko jasne. C
óż, trudno.
– A dlaczego pytasz?
– Chyba wiem, dlaczego Andre ma wysok
ą temperaturę, ale
ponieważ sama nie mam dziecka, chciałam się upewnić, że
dolega mu jedynie ząbkowanie.
– A wiesz,
że to bardzo możliwe! Przypomniałam sobie, że
to samo było z dzieckiem mojej siostry.
– W takim razie w porz
ądku. Mam zamiar zaryzykować i
dać mu coś na uspokojenie.
Po powrocie na oddzia
ł, rzucając w duchu wyzwanie
Peterowi,
dała dziecku łyżkę słodkiego syropu anyżkowego.
Andre przełknął miksturę i, zmęczony płaczem, pozwolił
Laurze dokładnie obejrzeć nabrzmiałe, zaczerwienione
dziąsła. Miała rację – dwie malutkie, ostre krawędzie
pierwszych ząbków przebiły się właśnie przez śluzówkę.
Niedożywienie i brak opieki najwyraźniej opóźniły ten proces.
Gdy ch
łopiec zasnął, zadzwoniła do Petera, żeby go
uspokoić i poprosiła, żeby przyszedł na oddział. Zjawił się z
wciąż ponurą miną, jednak gdy się przekonał, że Andre
rzeczywiście ząbkuje, zakrył dłonią oczy i pokręcił głową.
– Dzi
ękuję ci, Lauro. Musiałem być bardzo zmęczony, żeby
nie wziąć pod uwagę takiej prostej możliwości...
Przesun
ął ręką po brodzie, jakby się nad czymś zastanawiał,
i po chwili powiedział:
– Skoro tak, to musz
ę ci o czymś powiedzieć. Czy możesz
przyjść do mnie wieczorem? To naprawdę jedyne miejsce, w
którym możemy spokojnie porozmawiać.
Kilka godzin p
óźniej, idąc przez trawnik do mieszkania
Petera,
nie czuła podniecenia ani nawet nadziei. W istocie była
przekonana,
że Peter zamierza zatuszować swój „błąd w
sztuce”
opowieścią o Rosamund Hedley. Może Rosamund i
Peter chcą odnowić dawny romans i po usunięciu istniejących
przeszkód postanowili się pobrać? Nie wiedziała, czy ta
kobieta jest zamężna czy wolna, ale pomimo zaprzeczeń
Petera nie przypuszczała, by miało to większe znaczenie.
Zapuka
ła do drzwi. Czekając na jakiś znak po drugiej
stronie,
poczuła się w swoich dżinsach i bawełnianej koszulce
nieatrakcyjna i bez życia.
Po chwili Peter, te
ż w dżinsach, stanął w progu. Miał na
sobie czarny sweterek typu polo,
a mokre włosy wskazywały,
że właśnie wziął prysznic. Każdą cząstką ciała pragnęła, by ją
przytulił.
– Przepraszam,
że musiałaś czekać. Wejdź, proszę – mówił
szybko, a potem, jakby zdenerwowany,
przygładził ręką
włosy. – Wybacz mój wygląd, nie zdążyłem się uczesać.
U
śmiechnęła się, choć poczuła zażenowanie, wchodząc do
pokoju,
w którym przeżyli cudowne chwile.
– Czego si
ę napijesz: wina, whisky, kawy?
– Kawy. –
Bała się wszystkiego, co mogłoby pobudzić jej
zmysły.
Gestem zaprosi
ł ją do zajęcia miejsca na kanapie. Musiała
wziąć się w garść, żeby rozumieć słowa Petera, bowiem jego
bliskość rozpraszała jej uwagę. On zaś siedział ze splecionymi
rękami i nie widzącym wzrokiem wpatrywał się w dywan,
jakby zbierał myśli. Po pewnym czasie odezwał się cicho:
– Jestem ci wdzi
ęczny za to, że tak długo okazywałaś mi
wyrozumia
łość. Wiem, że ostatnio zachowywałem się
paskudnie i dopiero ta pomyłka w zdiagnozowaniu choroby
Andre uświadomiła mi, że dalej tak być nie może. – Usiadł
wreszcie prosto i spojrzał jej w oczy. – Postaram się mówić
jak najkrócej.
Zanim jednak zacznę, czy wybaczysz mi moje
zachowanie? Nie starczy mi słów, żeby cię za to przeprosić...
– Dobrze, zapomnij o tym.
– Ciesz
ę się. Cóż... Mówiłem ci kiedyś, że Marika z
rodzicami zginęła pod gruzami zniszczonego bombą budynku.
Pamiętasz? Nie powiedziałem ci jednak, że tym budynkiem
był szpital położniczy, a jej rodzice czekali w nim na
wiadomość, bo Marika... rodziła właśnie nasze dziecko. Jak
wiesz,
chcieliśmy się pobrać...
Ściszył głos prawie do szeptu.
– Kiedy wiadomo
ść o zniszczeniu szpitala się rozniosła, na
pomoc ściągnęły tłumy ludzi. Przez całą noc usuwano gruzy,
kamień po kamieniu, żeby dotrzeć do tych, co przeżyli.
Niestety... –
Oczy zaszły mu mgłą, lecz mówił dalej: – Była
tak piękna i tacy byliśmy szczęśliwi, że będziemy mieć
dziecko...
Nagle wsta
ł i, stając do niej plecami, zapatrzył się w
oprawione srebrną ramką zdjęcie ślicznej, ciemnowłosej
dziewczyny,
którego Laura wcześniej nie zauważyła.
Wreszcie
wyprostował ramiona i usiadł z powrotem na swoim
miejscu.
Laura nape
łniła filiżankę kawą, aby rozładować napięcie.
Po chwili Peter podjął opowieść spokojniejszym głosem.
– Powiedziano nam,
że nie ma nadziei na znalezienie kogoś
żywego, ale nie chcieliśmy w to uwierzyć. Świtało już, kiedy
komuś wydało się, że słyszy płacz dziecka.
U
żyto mikrofonów i ludzie z nową energią zabrali się do
odgruzowywania.
Było nas ze sto osób, mężczyzn i kobiet.
Pracowaliśmy jak szaleni, bo wiedzieliśmy, że z tego morza
śmierci dociera jakiś znak życia.
Westchn
ął głęboko i zapatrzył się w przestrzeń, jakby przed
oczami miał zupełnie inny widok – straszliwych zniszczeń,
które zapamięta do końca życia. Po dłuższej przerwie odezwał
się znowu.
– Po paru godzinach nasz upó
r i cierpliwość zostały
nagrodzone.
Z gruzów wydobyto niemowlę. Człowiek niosący
owinięte w ciepły kocyk maleństwo uniósł je na chwilę w
górę, jak symbol nadziei. Dziecko odwieziono szybko do
szpitala,
a ja znowu chwyciłem za łopatę. W jakiś czas później
wezwano mnie do szpitala,
w czym nie było nic dziwnego;
byłem do tego przyzwyczajony.
Zaprowadzono mnie do sali z inkubatorami, gdzie w
jednym z nich le
żał uratowany noworodek. Teraz spokojnie
spał. Nie rozumiałem, dlaczego na mój widok zaczęły się
szepty; wszyscy wiedzieli,
że byłem świadkiem odnalezienia
dziecka,
jak wielu innych zresztą, o których będę ciepło
myślał do końca życia.
Dy
żurna pielęgniarka była bardzo przejęta i nagle wzięła
mnie za rękę... – Uśmiechnął się na myśl o tym. –
Podejrzewałem, że reaguje zbyt emocjonalnie z powodu
ciągłego życia w stresie. Przecież wszyscy codziennie
widzieliśmy tam umierających ludzi i coraz większe
zniszczenia.
W ka
żdym razie pielęgniarka zaprowadziła mnie do
inkubatora z niemowlęciem i tak jakoś dziwnie na mnie
popatrzyła. Spytałem ją, czy jestem tu potrzebny z jakiegoś
szczególnego powodu.
Byłem przygnębiony i wyczerpany,
marzyłem o kilku godzinach snu. Wtedy ta pielęgniarka
włożyła rękę do inkubatora, uniosła malutką rączkę, odwróciła
ją lekko i pokazała mi napis na tasiemce: Ovsky, syn. Ovsky
to było nazwisko Mariki! Laura patrzyła na niego szeroko
otwartymi oczami.
– To by
ło twoje dziecko? Twój syn i Mariki? – powtórzyła
bezsensownie,
nie wiedząc, co można w takiej sytuacji
powiedzieć. Po sekundzie bezwiednie objęła Petera i
pocałowała go w policzek. – Boże! Co za fantastyczne
zdarzenie!
Teraz i on si
ę uśmiechnął, przeżywając na nowo
wzruszenie sprzed wielu miesięcy.
– Och, Lauro, Lauro, dlaczego nie powiedzia
łem ci o tym
wcześniej? Dobrze jest móc z kimś o tym porozmawiać. –
Przytulił ją do siebie w odruchu radości. – A wracając jeszcze
na chwilę do szpitala... Kiedy nieco oprzytomniałem,
trzymałem już syna w ramionach, a pielęgniarka pokazywała
mi z pół tuzina osób z personelu, które stały za szybą dla
odwiedzających i machały do mnie, śmiały się i płakały.
Powiem ci, Lauro,
że nigdy jeszcze żadne dziecko nie było
witane na tym świecie z takim entuzjazmem!
Laura by
ła tak przejęta wyznaniem Petera, że zapomniała o
swoich uczuciach. Nagle, w porównaniu z dramatem dziecka,
wszystko wydało się nieważne.
– I jak da
łeś sobie potem radę? – spytała z ciekawością.
U
śmiechnął się szeroko.
– Nie powiem ani s
łowa więcej, dopóki nie pomożesz mi
zjeść kanapek, które przygotowałem przed twoim przyjściem.
Zrobię też świeżą kawę i dopiero wtedy dowiesz się reszty.
– Zgoda – odpar
ła z ożywieniem, uświadamiając sobie, że
wraca jej dobry nastrój.
Może dlatego, że wbrew jej
oczekiwaniom,
Peter nie wspomniał nawet o Rosamund
Hedley? Domyślała się jednak, że ta kobieta odgrywa bardzo
ważną rolę w tej historii i za chwilę się o tym dowie.
– Bardzo dobre – powiedzia
ła, gdy zjedli kanapki.
Roześmiał się. Z każdą chwilą coraz bardziej przypominał
dawnego Petera.
– Dzi
ękuję. Pytałaś, jak sobie radziłem z dzieckiem.
Naturalnie przez kilka tygodni Andre był jeszcze w szpitalu.
W tym czasie upewniłem się, że nikt więcej nie przeżył
katastrofy.
Skontaktowałem się z ochronką prowadzoną przez
francuskie zakonnice,
które poznałem podczas pracy w
Paryżu. Wciąż rozpaczałem po stracie Mariki, ale
dziękowałem Bogu za nasze dziecko. Umieściłem je czasowo
pod ich opieką. Potem chciałem wrócić z małym do Anglii, do
moich rodziców.
Nikomu w Pary
żu ani w klasztorze nie przyznałem się, że
Andre jest moim synem.
Bałem się, że nie pozwolą mi wziąć
go do samolotu dla uchodźców. Zrozum, wiedziałem, że dla
wszystkich nie ma miejsc, a fakt,
że Andre ledwo uszedł
śmierci i pozornie jest sierotą, władze uznają za poważny
argument,
żeby przewieźć go w bezpieczne miejsce. Jak się
okazało, moje przypuszczenia były słuszne i wciągnięto go na
listę ewakuacyjną. Resztą miałem zająć się później.
Tak wi
ęc, kiedy w końcu zebrałem potrzebne dokumenty,
wszystko zapowiadało się dobrze. Nie spodziewałem się tylko,
że tego samego dnia, w drodze do domu, trafi mnie zabłąkana
kula.
To był po prostu pech! Jeden z kolegów zszył mi ranę;
na szczęście była czysta. Choć ledwo się ruszałem, trzy dni
później znalazłem się razem z Andre w samolocie. Nic nie
by
ło w stanie mnie powstrzymać. Zgłosiłem się na ochotnika
jako lekarz pokładowy, żeby nie stracić z oczu syna po
przewiezieniu do Lodge.
Miałem cichą nadzieję, że będę mógł
tam zaufać komuś, kto zrozumie moje położenie, i w końcu
zawiozę Andre do rodziców...
– Rozumiem... – odezwa
ła się cicho. – Teraz rozumiem,
dlaczego Andre był dla ciebie taki ważny.
– Wiesz, kiedy ju
ż wystartowaliśmy, bałem się choć na
chwilę spuścić go z oczu. Nikt na pokładzie nie znał prawdy, a
poza tym musiałem opiekować się także pozostałymi dziećmi,
choć – roześmiał się – byłem tak slaby, że robiłem to z
trudem.
Ponieważ podróż była stosunkowo krótka, jakoś
dałem sobie radę.
– A wi
ęc dlatego tak zaborczo trzymałeś wtedy Andre!
Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego się bałeś, kiedy tylko
kichnął.
– Tak. Ba
łem się, że nas rozdzielą. Nie wiem, co bym
zrobił, gdyby zachorował i trzeba go było przewieźć do
innego szpitala.
Wkrótce pojadę do rodziców, żeby
dowiedzieć się, czy wezmą go na jakiś czas do siebie.
Laura nadal nie w pe
łni rozumiała wydarzenia ostatnich
tygodni.
– Nic dziwnego,
że tak szybko zdecydowałeś się na pracę w
Lodge.
Tego byś nigdy nie mógł zaplanować!
– Masz racj
ę. – Uśmiechnął się. – Sądzę, że niezbyt dobrze
udawałem niepewność co do moich planów zawodowych. W
rzeczywistości nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu.
A teraz Rosamund. Ona jest siostr
ą Mariki. Nie bardzo się
lubiły i choć obie miały wykształcenie muzyczne, rzadko się
spotykały. Powiedzieć, że „doznałem szoku”, kiedy ją
zobaczyłem na koncercie w Inverness, jest łagodnym
określeniem. Nie miałem pojęcia, co ona robi, nie znałem jej
pseudonimu,
nie wiedziałem o niej nic. Spotkałem ją tylko
raz,
kiedy przypadkowo weszliśmy z Mariką do restauracji, w
której ona jadła kolację. Zachowywała się dosyć wyniośle;
myślę, że między nimi było trochę zazdrości, konkurencji
zawodowej,
chociaż Marika była młodsza.
Tak czy owak, kiedy Rosamund dowiedzia
ła się o śmierci
Mariki i dziecka,
postanowiła mnie odszukać. Gdy jednak
odkryła, że Andre żyje i że ja go zabrałem, przyjechała do
Lodge,
żeby wycisnąć ze mnie prawdę. Miała ku temu
podstawy, bo jej nazwisko, Ovsky, jest zbyt rzadkie,
żeby
uznać całe to wydarzenie za czysty przypadek. Podczas
rozmowy w Londynie uprzedziła mnie, że będzie walczyć o
siostrzeńca, bo chce, żeby Andre stanowił część rodziny, z
której została już tylko ona.
Opad
ł plecami na oparcie kanapy i zamilkł, jak gdyby nie
tyle samo wyznanie, ile stany emocjonalne, o których
opowiadał, wyzwoliły w nim znowu rozpaczliwy smutek.
Wsp
ółczuła mu całym sercem i jednocześnie była
zadowolona,
że jej domysły znowu się nie potwierdziły.
– Ta sytuacja musi by
ć nie do zniesienia – powiedziała
miękko. – Sądzisz, że Rosamund zechce odebrać ci dziecko?
– Musia
łaby to przeprowadzić sądownie. Takie sprawy
długo się jednak ciągną i jest szansa, że da się tego uniknąć.
Rosamund chce przed wyjazdem do Paryża spotkać się ze mną
ponownie w Londynie.
Wtedy okaże się, czy ma mi do
powiedzenia coś istotnego.
Jestem ojcem Andre i s
ądzę, że mam większe prawa do
niego niż ona, chociaż, jeśli dojdzie do rozprawy sądowej, ona
może wygrać dlatego, że jest kobietą. Jak wiadomo, uważa
się, że kobiety potrafią zapewnić lepszą opiekę dzieciom niż
mężczyźni, zwłaszcza ci bez domu i rodziny. Mam oczywiście
zamiar podjąć pracę w Edynburgu, kupić dom i znaleźć
opiekunkę dla Andre.
– Kiedy spotkasz si
ę z Rosamund?
– Jutro. Wr
ócę pojutrze rano. – Wstał, gwałtownie
zaciskając dłonie na jej rękach, i podniósł ją. – Dzięki, że
zechciałaś mnie wysłuchać. Byłbym zobowiązany, gdybyś
zachowała to przez jakiś czas dla siebie. Nie chcę, żeby prasa
zrobiła z tego sensację, a Lodge na pewno tego nie potrzebuje.
Pochyli
ł się i lekko musnął ustami jej czoło.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobi
ł. Wiesz o tym,
prawda? –
Przez chwilę patrzył jej w oczy. – Nie
zapomniałem też... tego, co się między nami stało... Nigdy nie
zapomnę.
Poczu
ła, że do oczu napływają jej łzy, a nie chciała
okazywać uczuć w obecności Petera. Zebrała siły, podniosła
głowę i spojrzała mu w oczy ze zrozumieniem.
– Gdyby
ś potrzebował pomocy, możesz na mnie liczyć. I
bądź spokojny, nikomu nic nie powiem. Mam nadzieję, że
twoja wyprawa do Londynu przyniesie dobre rezultaty.
Nast
ępne dwa dni spędziła jak we śnie. Peter wrócił dopiero
po południu i wkrótce wszedł do pokoju pielęgniarek.
Ujrzawszy jego poważną twarz, Laura przestraszyła się, że nie
przywozi pomyślnych wieści. Zaproponowała mu herbatę.
– Wiesz – rzuci
ł ponuro – nie przyszło mi nigdy do głowy
zapytać ją, czy jest mężatką. A jest. Powiedziała mi, że nie
może mieć dzieci i postanowili z mężem adoptować Andre...
Echo tych s
łów jeszcze nie przebrzmiało, gdy jednym
haustem wypił herbatę i spojrzał na Laurę zrozpaczonym
wzrokiem.
– Nie mog
ę tu siedzieć i czuć się dobrze. Pojedziesz ze mną
wieczorem na drinka?
– Dobrze.
– O dziewi
ątej?
– Czekam.
Przed ko
ńcem dyżuru przygotowała wózek z lekarstwami,
które miała podać pacjentom, kiedy zadzwonił telefon.
– Chc
ę ci tylko powiedzieć, Lauro – rozległ się głos panny
Menzies –
że dostaliśmy wiadomość o Marie. Czuje się
dobrze i stopniowo wraca do zdrowia. Profesor jest
zachwycony,
choć leczenie potrwa jeszcze dość długo. Nie
widziałam dziś doktora Wentwortha, nawet nie wiem, czy już
wrócił z Londynu, więc jeśli zobaczysz go wcześniej niż ja,
przekaż mu nowiny.
Kiedy dojechali do „ich”
zajazdu i zajęli miejsca przy
stoliku,
Laura powtórzyła mu treść telefonu od panny
Menzies.
Peterowi rozjaśniły się oczy.
– To wspania
ła wiadomość!
Przez par
ę minut rozmawiali o pracy, wkrótce jednak – co
było nieuniknione – zaczęli omawiać problemy Petera.
– Co twoim zdaniem zrobi teraz Rosamund?
– Ma zamiar wr
ócić do Paryża i czekać na moją decyzję.
Na razie jest bardzo uprzejma, ale to nie potrwa d
ługo. Robi
na mnie wrażenie bardzo zdecydowanej i upartej. W wieku
trzydziestu lat ma dobrego męża, pieniądze, sławę i zna świat.
Czuję, że wykorzysta wszystkie możliwości, żeby zabrać mi
dziecko. –
Westchnął i wzrok mu znieruchomiał. – Zdaje się,
że cokolwiek zrobię, wykorzysta to przeciwko mnie.
– A co mo
żesz zrobić?
Skrzywi
ł się lekko, zastanawiając się nad jej pytaniem.
– Wyda
ć mnóstwo pieniędzy na prawników. Wywieźć
Andre na koniec świata. – Uśmiechnął się niepewnie i
przeciągnął ręką po włosach. – Szczerze mówiąc, nie mam w
tej chwili żadnego pomysłu, ale jedno wiem na pewno. Nie
mogę żadnej kobiecie zaproponować małżeństwa i wciągać ją
w coś, co może okazać się publicznie roztrząsanym kazusem
sądowym. Takim sprawom zawsze towarzyszy mnóstwo
napięć i stresów. Na pewno pojawią się tysiące przeszkód,
które będę musiał pokonać, niezależnie od tego, jak długo to
wszystko potrwa. I to jest ta bariera, która w istocie
powstrzymuje mnie przed każdym związkiem.
Skin
ęła głową. Zrozumiała, że ma przed sobą człowieka z
zasadami,
od których nie będzie robił odstępstwa. Poczuła, że
znalazła się w niezręcznej sytuacji; jedyne, co mogła w tej
chwili
zrobić, to udzielić Peterowi przyjacielskiego wsparcia.
Nast
ępne dni upewniły ją, że nie może się wtrącać w tak
osobiste sprawy.
Po wyznaniu Petera malutki Andre stał się jej
jeszcze bardziej bliski,
a miłość do jego ojca głębsza i
trwalsza.
O tym jednak nikt nie mógł się dowiedzieć.
Pracowa
ło im się razem dobrze; żadne nie żywiło wobec
drugiego żadnych pretensji. Zachowywali się tak, jakby oboje
wyczerpali już swoje możliwości i tylko czas miał pokazać, co
kryje przed nimi przyszłość.
Pewnego wieczoru zadzwoni
ła do rodziców. Zastała tylko
ojca,
który był w wyjątkowo radosnym nastroju.
– Mi
ło wiedzieć, tato, że jesteś w dobrym humorze. Czy
naprawdę nie ma nadziei, że ty i mama...
– Nie trac
ę nadziei, kochanie – przerwał jej – i, moim
zdaniem,
mama spędza tu ostatnio więcej czasu. Kilka razy
nawet posiedzieliśmy razem i porozmawialiśmy jak za
dawnych, dobrych czasów.
Raz nawet zdawało mi się, że
wcale nie ma ochoty stąd wyjść.
Jednak nie chc
ę wyciągać z tego pochopnych wniosków.
To od niej z
ależy, czy możemy być znowu razem. Przecież
byliśmy kiedyś szczęśliwi, wiesz o tym. Strasznie żałuję, że
nasza rodzina się rozpadła...
– Wiem, tato.
Ściskam cię. I ucałuj ode mnie mamę, kiedy
ją zobaczysz. Zadzwonię w przyszłym tygodniu.
Po tej rozmowie poczu
ła się trochę lepiej. Nawet jeśli jej
własne życie legło w gruzach, to gdy w domu się ułoży,
przyszłość nie będzie już rysować się tak ponuro.
W tydzie
ń później, po wezwaniu doktora Lomaxa na inny
oddział, Peter dokończył obchód sam i po wpisaniu zaleceń do
kart pacjentów odezwał się nagle do Laury:
– Przy okazji, ten weekend sp
ędzę w Edynburgu u
rodziców.
Muszę im wiele wyjaśnić. Od powrotu do Anglii
nie miałem czasu spotkać się z nimi; najwyższy na to czas.
– Bardzo dobry pomys
ł. Muszą się przygotować na
przyjęcie Andre.
– To prawda. Mam nadziej
ę, że to już niedługo. Panna
Menzies jeszcze o tym nie wie. Ona jest wyj
ątkowo miła, nie
mogę jednak ciągle twierdzić, że Andre wymaga
specjalistycznej opieki.
Dziś rano pomyślałem, że wygląda jak
okaz zdrowia.
– Jak d
ługo cię nie będzie?
– Tydzie
ń. Pojadę samochodem; to da mi czas na myślenie.
Także o tym, jak powiedzieć im o zamiarach Rosamund.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W sobot
ę po powrocie z pracy poczuła szczególne
przygnębienie. Nieustannie myślała o Peterze i zastanawiała
się, jak długo będzie cierpiała, gdy się w końcu rozstaną.
Po kolacji uda
ła się do klubu, w którym zorganizowano
przyjęcie na rzecz szpitala. Natychmiast znalazł się przy niej
Willie Ferguson,
lecz choć przetańczyła z nim większość
czasu,
nie była zachwycona.
– Poca
łujesz mnie na dobranoc, prawda? – zaśmiał się,
odprowadziwszy ją pod drzwi jej pokoju.
– Panie Ferguson! Ma
ły ptaszek wyśpiewał mi do ucha, że
w domu czeka na ciebie dziewczyna!
Obj
ął ją i mocno pocałował w usta.
– Tu jej przecie
ż nie ma. Czego oczy nie widzą... i tak
dalej!
Poca
łunek nie zrobił na niej żadnego wrażenia i wcale jej to
nie zdziwiło. Willie objął ją przyjaźnie i uśmiechnął się
niepewnie.
– Jeste
ś bardzo atrakcyjną dziewczyną, Lauro, ale coś mi
się wydaje, że myślisz o kimś innym!
– C
óż, w końcu wy, łekarze, wiecie, co ludzie myślą!
Żyjecie z tego!
– Spij wi
ęc słodko, skarbie. Pamiętaj, że jeśli mnie będziesz
potrzebowała, stawię się na pierwsze zawołanie.
Zasypia
ła, zastanawiając się, jaki będzie wynik rozmów
Petera z jego rodzicami.
Kiedy obudziła się wczesnym
rankiem,
uświadomiła sobie, że śnił jej się Peter.
Ubra
ła się i poszła na oddział Pierwiosnek odwiedzić
Andre.
Na jej widok chłopiec, jak zwykle, zaczął radośnie
gaworzyć i machać nóżkami. Jakby kierowana niewidzialną
siłą, wyjęła go z łóżeczka i przytuliła mocno do siebie.
Malutkie ciałko i świadomość, że jest to syn Petera, wywołały
w niej łzy goryczy i radości jednocześnie.
Zacz
ęła przygotowywać chłopca do kąpieli i nagle
pomyślała ze smutkiem, że wkrótce już go tu nie będzie.
Optymizm,
który z takim trudem starała się odbudować,
opuścił ją znowu, jednak z pełną determinacją zwalczyła
uczucie przygnębienia i w końcu doszła nawet do wniosku, że
pomoże to jej uwolnić myśli od Petera.
W wiecz
ór poprzedzający jego powrót zadzwonił do niej z
Edynburga.
– Jak si
ę czujesz, Peter? – spytała, jak zwykle pobudzona
brzmieniem jego głosu.
–
Świetnie, a ty?
– Te
ż! – Zwłaszcza teraz, kiedy zadzwoniłeś, dodała w
duchu. –
Jak ci poszło?
– Bardzo dobrze, dzi
ękuję. Długo rozmawiałem z
rodzicami i mam ich poparcie.
– S
ą gotowi wziąć Andre?
– Tak. Mama ju
ż przygotowuje pokój dziecinny! Uważa, że
życie zaczyna się dla niej od nowa. Niestety, muszę teraz
kończyć, Lauro. Do zobaczenia jutro. U ciebie na pewno
wszystko w porządku?
Obla
ła się rumieńcem, słysząc to pytanie, i pospiesznie
zapewni
ła go, że tak, po czym rozmowa się skończyła.
Nast
ępnego ranka nawet pogoda znacznie się poprawiła.
Gdy Laura otworzyła oczy, ujrzała niebieskie niebo, czyste,
bez żadnej chmurki. Wiedziała, że nie powinna przesadnie się
cieszyć z powrotu Petera, uczucie podniecenia było jednak
silniejsze.
Wystarczyło, że usłyszała wczoraj jego głos, a już
jej serce śpiewało z radości.
Po po
łudniu słońce nadal świeciło, więc postanowiono
wynieść dzieci na dwór. Andre bawił się w kojcu nowym,
niebieskim króliczkiem i nagle Laura ze zdumieniem
stwierdziła, że dziecko staje na nóżkach, po czym natychmiast
opada na pupę. Powtórzyło się to dwukrotnie.
Zachwycona wyj
ęła go z kojca, postawiła na leżącym na
trawie kocyku i z jej pomocą Andre postawił swe pierwsze
kroki w życiu.
W tej w
łaśnie chwili Peter, który bez zapowiedzi wrócił
wcześniej, stanął w drzwiach jak zahipnotyzowany. Laura,
jakby wyczuwając jego obecność, odwróciła się i
rozpromieniła. Radość miała wypisaną na twarzy.
– Cze
ść, Lauro! – zawołał i podszedł do niej. – Gdybym
miał aparat, zrobiłbym teraz najlepsze zdjęcie w moim życiu!
– Wr
óciłeś wcześniej!
Peter wzi
ął od niej roześmianego syna i przytrzymał go
ponad
głową.
– No tak, dla Laury mog
łeś chodzić, co? To teraz zrób to
dla mnie!
Wzi
ęli go oboje za rączki i Andre zrobił dwa niepewne
kroczki,
po czym usiadł. Spojrzeli na siebie ponad głową
dziecka,
szczęśliwi.
Peter patrzy
ł z zachwytem na Laurę, której włosy jaśniały
w słońcu złocistym blaskiem, a fiołkowe oczy błyszczały jak
nigdy dotąd. Łagodnie wziął dziecko w ramiona, pocałował w
czoło i włożył do kojca, po czym przeniósł spojrzenie na
Laurę.
– Chcia
łbym ci powiedzieć parę rzeczy – oznajmił
impulsywnie. –
Czy możesz wpaść do mnie około ósmej
wieczorem?
– Tak, po prostu nie p
ójdę na spotkanie w klubie
muzycznym –
odparła dość obojętnym tonem, wiedząc, że
powinna odmówić. Podejrzewała, że będą rozmawiać
wyłącznie o jego wyjeździe do Edynburga, i że będzie z tego
powodu nieco cierpieć.
– Wspaniale. – U
śmiechnął się. – W takim razie do
zobaczenia wieczorem.
Muszę teraz wziąć prysznic, czuję się
strasznie brudny po tej podróży.
Wieczorem i ona wzi
ęła prysznic, umyła włosy i ułożyła je,
jednak robiła to wszystko w stanie lekkiego odrętwienia.
Mimo że czekało ją spotkanie z Peterem, nie czuła radości.
Czy to znaczy,
że straciła już nadzieję?
W
łożyła nową bluzkę kupioną w Brorze, kiedy jeszcze z
podnieceniem myślała o spotkaniach z Peterem. Lejący się
materiał o pastelowym odcieniu fioletu, długie rękawy i
drapowanie przy dekolcie wyglądały dosyć efektownie i
dodawały jej pewności siebie, której tak bardzo potrzebowała.
Włożyła do tego wąską spódnicę w jasnoszarym kolorze i buty
w podobnym odcieniu.
Rozpuściła włosy, wtarła za ucho
odrobinę perfum i była gotowa.
– Wejd
ź, proszę – powiedział i zaprosił ją do salonu. Miał
na sobie szare spodnie i koszulę w kratę. Nie potrafiła się
zmusić do zajęcia miejsca na kanapie, która natychmiast
przywołała wspomnienia, o których starała się zapomnieć.
Przez chwilę patrzyła na niego stojąc, potem usiadła na
poręczy kanapy. Uśmiechnął się do niej.
– Pozw
ól mi zaproponować ci coś do picia. Na co masz
ochotę?
– Daj mi sok owocowy.
Nie skomentowa
ł jej wyboru i przyniósł dwie szklanki
soku,
które postawił na małym stoliku. Podniosła do góry
głowę. Stał nad nią zamyślony, jakby zbierał myśli. Wolałaby,
żeby usiadł, i to daleko od niej, żeby nie czuła jego bliskości,
ciepła, zapachu, które zdawały się otaczać ją ze wszystkich
stron.
Zacz
ął opowiadać jej o planach swoich rodziców, jednak po
kilku minutach umilkł i począł niespokojnie krążyć po pokoju.
Poczuła, że najgorsze ma dopiero nadejść, i miała ochotę
uciec.
Nagle zatrzymał się przy niej.
– Lauro, czy mog
ę ci zadać jedno pytanie? – spytał
niepewnym głosem.
– C
óż, parę pytań już mi kiedyś zadałeś. O ile pamiętam,
zawsze na nie odpowiadałam – odparła z lekkim uśmiechem,
który miał rozładować napięcie widoczne na jego twarzy –
choć nie zawsze właściwie!
– Wyjdziesz za mnie?
Znieruchomia
ła i wpatrywała się w niego w oszołomieniu,
nie mogąc dosłownie wydusić z siebie słowa. Po długiej
chwili z jej ust wydobył się cichy szept:
– Naprawd
ę spytałeś, czy za ciebie wyjdę? Jeśli to nie jest
żart, to po wszystkich twoich wątpliwościach... naprawdę nie
rozumiem.
Wzruszy
ł ramionami z rezygnacją.
– Nie mam prawa oczekiwa
ć tego od ciebie. – Łagodnie
położył rękę na jej ramieniu. – Może usiądziesz wygodniej? –
Kiedy usiadła na kanapie, zajął miejsce przy niej i
kontynuował: – Wybacz, że cię o to zapytałem. Po prostu
musiałem, mimo że dobrze pamiętam, co ci mówiłem. –
Delikatnie pogładził ją po policzku. – Problem w tym, Lauro,
że serce nie sługa – dodał żartobliwie. – Kiedy wyjechałem,
myślałem tylko o tobie. O nas. Widzisz, ja cię naprawdę od
dawna kocham, rozumiem jednak,
że nie masz ochoty wikłać
się w moje skomplikowane życie. Zapomnij o tym. Zawsze
będziemy dobrymi przyjaciółmi, i to jest dla mnie bardzo
cenne...
Westchn
ął i uśmiechnął się słabo.
– By
ć może było to tylko marzenie i sam ponoszę winę za
to,
co się między nami stało.
– Zaczekaj – przerwa
ła z zakłopotaniem. – Nie rozumiem.
Teraz,
kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz... Chcę
powiedzieć, że to zupełnie zmienia... – Serce biło jej jak
oszalałe, oddychała z trudem, brakowało jej słów.
– Lauro – powiedzia
ł tym swoim niskim, cudownym
głosem – gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, to
zniknęłyby one dziś po południu, kiedy zobaczyłem, jak
pomagasz Andre stawiać pierwsze kroki. To był cudowny
widok. Podoba m
i się twoja życzliwość, troskliwość i wiele
innych cech.
Jednak chociaż kochałem cię coraz bardziej,
coraz bardziej też się bałem, zwłaszcza od chwili, kiedy
pojawiła się Rosamund. A teraz – z czułością pogładził jej
włosy – wiem, że życie bez ciebie to jak niebo bez słońca.
– Peter – szepn
ęła niepewnie, prawie nieśmiało, wciąż
niezdolna do żadnego ruchu, dopóki nie wziął jej w ramiona i
nie zaczął całować.
W ko
ńcu odsunęła się lekko i spojrzała mu w oczy.
– Je
śli to sen, nie pozwól mi się obudzić, a jeśli nie, to czy
mógłbyś powtórzyć swoje pytanie?
– Oczywi
ście – potwierdził i pełnym miłości głosem spytał:
– Kochanie, wyjdziesz za mnie? –
Ujął jej twarz w dłonie i
wpatrywał się intensywnie w jej oczy, jakby w nich chciał
wyczytać odpowiedź.
– Wyjd
ę za ciebie, Peter, i zawsze będę cię kochać.
– Lauro, b
ędziemy ogromnie szczęśliwi. Po prostu jestem
tego pewien.
Od samego początku było nam pisane, że
będziemy razem. – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – I
pomyśleć, że w ogóle mogłem dopuścić możliwość życia bez
ciebie...
Ich poca
łunki były pełne uwielbienia, o którym chcieli się
wzajemnie przekonać. Namiętność mogła poczekać. Oboje o
tym wiedzieli i odnajdywali swe szczęście w tym, że byli
razem,
rozmawiali i snuli plany na przyszłość...
– B
ędzie nam dobrze, bez względu na to, co się stanie,
Lauro. –
Jego oczy błyszczały czułością, choć w głosie
brzmiał pewien niepokój, kiedy spytał: – Zdajesz sobie
sprawę, kochanie, że mimo twojej zgody na małżeństwo mam
jeszcze wiele problemów na głowie?
Spojrza
ła na niego z ciepłym uśmiechem i oparła głowę na
jego piersi.
– Zacznijmy od tego,
że teraz będzie to nasza wspólna
sprawa.
Nigdy nie będzie już tak źle, bo w razie potrzeby
razem potrafimy przeciwstawić się całemu światu.
Zn
ów się pocałowali, z trudem panując nad narastającą
tęsknotą.
– Bo
że drogi – westchnął, całując jej oczy, po czym
szepn
ął: – Przez lata... przez wieczność... nie zdołam wyrazić,
jak bardzo cię kocham... Ale przecież nie możemy tak długo
czekać!
Roze
śmiał się i patrzył na nią błyszczącymi z radości
oczami,
a z jego twarzy biła pewność, że otwiera się przed
nimi nowe życie.
– Nie mog
ę wprost uwierzyć, że to prawda. Kiedy już
zdecydowałem się poprosić cię o rękę, tak się bałem, że mi
odmówisz,
że nie mogłem spać. W końcu dlaczego miałby cię
interesować mężczyzna z małym dzieckiem i niedoszłą
szwagierką, pragnącą wystawić jego prywatne życie na widok
publiczny? Ale kiedy zobaczyłem dzisiaj, jak pomagasz
Andre,
wiedziałem, że jeśli mnie nie zechcesz, zostanę
samotny do końca życia.
– Gzy wiesz,
że ja myślałam tak samo? Przynajmniej jeśli
chodzi o uczucia.
Wreszcie musieli si
ę pożegnać. Po powrocie do pokoju
Laura stwierdziła, że na temat swojej przyszłości dowiedziała
się tylko tyle, że Peter ma zamiar poinformować rano pannę
Menzies,
że jest ojcem Andre.
Nast
ępnego dnia starała się skoncentrować na pracy, jednak
myślami wciąż wracała do poprzedniego wieczoru. Była
świadoma, że promienieje szczęściem, bez słów ogłaszając
fantastyczną wiadomość całemu światu...
Z b
łogiego rozmarzenia wyrwał ją przeraźliwy dzwonek
telefonu na korytarzu.
Spodziewa
ła się, że szuka jej panna Menzies i poczuła
niepokój.
Może przełożonej nie spodobało się, że Peter tak
długo trzyma Andre w Lodge? Może nie odpowiada jej, że
dwie osoby ze specjalnego zespołu chcą odejść z pracy? W
końcu ona, Laura, nie zna dokładnie zamierzeń Petera. Z
drugiej strony,
w tak niepewnej sytuacji nie mógł chyba
jeszcze podjąć ostatecznych decyzji.
Dr
żąc podniosła słuchawkę. Polecenie było krótkie.
– Siostro, prosz
ę natychmiast do mnie przyjść. Ogarnęły ją
złe przeczucia. Oficjalny ton nigdy nie jest dobrym znakiem.
Powiedzia
ła Gemmie, że wychodzi, i wkrótce zapukała do
drzwi panny Menzies.
– Prosz
ę wejść.
Na widok Petera u
śmiechającego się do niej z czułością
poczuła, że czerwienieją jej policzki. Panna Menzies wskazała
jej puste krzesło. Twarz siostry przełożonej nie była posępna,
lecz nie była również radosna.
– Dzie
ń dobry, Lauro.
Poczu
ła, jak nagle spływa na nią spokój. Peter jest przy niej
i nic więcej się nie liczy.
– Na pocz
ątek chcę powiedzieć, że to wspaniała nowina.
Peter oznajmił mi, że chcecie jak najszybciej się pobrać. –
Niespodziewanie panna Menzies uśmiechnęła się promiennie,
jakby doskonale wiedziała, co to znaczy być zakochanym, i
Laura przypo
mniała sobie pewien wieczór taneczny, który
przełożona spędziła w towarzystwie dystyngowanego pana. –
Niepokoję się jednak o was – dodała ze zmarszczonym czołem
– z powodu Andre.
Uważam, że to, co dotąd zrobił Peter, jest
wspaniałe. Mimo to wydaje mi się, że teraz potrzebujecie
pomocy.
Najpierw musicie oczywiście porozmawiać szczerze
z Rosamund.
Osobiście proponuję...
Godzin
ę później usiedli w pustym pokoju dla personelu, by
porozmawiać we dwoje. Peter wziął Laurę za rękę i roześmiał
się radośnie.
– Podejrzewam,
że za parę godzin wszyscy będą o nas
wiedzieli, jednak nie mia
łem sumienia prosić panny Menzies o
dyskrecję, skoro poszła nam na rękę.
– Wiem, kochanie. Z pewno
ścią dobrze nam życzy.
Pomyśleć tylko, że jeśli dostaniemy bilety, to jutro wylecimy
do Paryża, a pojutrze spotkamy się z Rosamund. Chyba będzie
ogromnie zaskoczona.
– To zapewne najlepszy sposób,
żeby wiedzieć, na czym
stoimy. Tym niemniej, kochanie,
bez względu na wynik tej
wizyty,
po powrocie skontaktujemy się z naszymi
szanownymi r
odzicami i zajmiemy się sobą!
– Tyle si
ę dzieje, że jestem naprawdę oszołomiona. Czy
panna Menzies zgodziła się, żebyśmy na czas wyjazdu
zostawili Andre w Lodge?
– Tak. Przed twoim przyj
ściem powiedziała, że Andre
może tu zostać tak długo, jak chcemy. Zamierza powiadomić
o tym zarząd szpitala, żeby nie było niepotrzebnych
problemów.
– Wspaniale. – Laura spojrza
ła na zegarek. – O Boże,
muszę już iść i pomóc Pearl przy zmianie opatrunków.
Skin
ął głową i pocałował ją w policzek.
– Dzi
ś wygląda pani olśniewająco, siostro Meadows –
rzucił prowokująco – proszę więc dopilnować, żeby nikt się
pani nie oświadczył, zanim znów panią spotkam! Idę
zarezerwować bilety na samolot i jeśli się da, jutro lecimy.
Delikatnie dotkn
ęła jego twarzy.
– Cudownie! Zaczynam nawet optymistycznie my
śleć o
spotkaniu z Rosamund.
– Dzi
ęki. Kocham cię, najdroższa. Zadzwonię, jak tylko
wszystko załatwię.
Nast
ępnego dnia wylądowali na Heathrow, w pobliskim
hotelu przespali w oddzielnych pokojach kilka godzin i o
świcie wsiedli do pierwszego samolotu do Paryża. Z lotniska
Charlesa de Gaulle'a pojechali taksówką do małego hoteliku w
pobliżu opery.
– Przepraszam, Lauro, niczego lepszego nie mog
łem
znaleźć. Za mało czasu – usprawiedliwiał się Peter, patrząc na
niewielki, skromny budynek.
– To niewa
żne – oświadczyła z uśmiechem. – Kto wie,
może dopisze nam szczęście i jutro będziemy już w Lodge?
– Optymistycznie rzecz bior
ąc, pojutrze. Zaraz zadzwonię
do Rosamund,
żeby umówić się na spotkanie.
W pokoju Laura rozpakowa
ła walizkę i wzięła prysznic.
Gdy wychodziła z łazienki, rozległo się pukanie i Peter,
zamknąwszy za sobą drzwi, oznajmił:
– Za
łatwione. Spotkamy się wieczorem w Ritzu. Razem z
mężem wynajmują tam apartament. – Wyraźnie był w
lepszym nastroju.
– Czy by
ła zdziwiona twoim telefonem?
– Nie s
ądzę. Raczej oczekiwała go.
Nagle, jak gdyby dopiero zauwa
żył, że Laura jest w
negliżu, ruszył ku niej. Całowali się tak, jakby za chwilę mieli
się rozstać na zawsze.
– Bo
że, nie wytrzymam tego dłużej. Wyjdźmy stąd jak
najszybciej.
Taks
ówka zatrzymała się przed imponującym wejściem do
hotelu.
Nagle Laurę ogarnęły obawy. Peter, wyczuwając jej
zdenerwowanie,
wziął ją pod rękę i wkrótce zaprowadzono ich
do sali Espadon Grill,
gdzie czekała na nich Rosamund z
mężem. Na widok Laury na twarzy wytwornej, jak zwykle,
kobiety pojawi
ł się przelotny grymas.
– To Laura Meadows – przedstawi
ł ją Peter. – Jest
pielęgniarką w Lodge, gdzie widziałaś' Andre.
Rosamund spojrza
ła na męża, szukając w nim wsparcia.
Mężczyzna po prostu uśmiechnął się do niej i po zakończeniu
prezentacji uprzejmie uścisnął dłoń Laury.
– Mi
ło mi panią poznać. Cieszę się, że spędzimy ten
wieczór w pani towarzystwie. –
Jego opanowanie wpłynęło
kojąco na żonę.
Peter nie zamierza
ł tracić czasu. Zaledwie usiedli przy
stoliku,
oznajmił:
– Laura jest moj
ą narzeczoną.
Wybuch granatu nie wywo
łałby w Rosamund większego
wstrząsu. Jej twarz poszarzała. Z trudem spytała:
– Chcesz... po
ślubić Laurę?
– Jak najszybciej.
Pierre z niepokojem przygl
ądał się żonie i mówił coś do
niej szybko po francusku.
Laura zauważyła, że Rosamund
drżą ręce; nieoczekiwana wiadomość musiała być dla niej
szokiem.
Nagle wstała, lekko zachwiała się i wspierając się na
ramieniu męża, powiedziała:
– Prosz
ę mi wybaczyć i nie przeszkadzać sobie. Pierre za
chwilę do was wróci, a po posiłku spotkamy się w naszym
pokoju.
Kiedy dwie godziny p
óźniej weszli do utrzymanego w
jasnoniebieskiej tonacji pokoju, Rosamund w pozycji
półleżącej odpoczywała na kanapie. Najwyraźniej odzyskała
już panowanie nad sobą i jej twarz była lekko zaróżowiona.
Atmosfera jednak była bardzo napięta i Laura zaczęła
poważnie obawiać się o wynik tego spotkania.
– Podczas naszej ostatniej rozmowy wiedzia
łeś, że chcesz
poślubić Laurę? – zwróciła się do Petera ze znużonym
uśmiechem.
– Nie. Mia
łem wtedy zbyt wiele zmartwień. Moi rodzice
wyrazili chęć opieki nad Andre, zanim znajdę pracę i dom.
Potem...
czas by pokazał.
Oczy Rosamund zasz
ły łzami.
– Marika by
ła moją ukochaną siostrą i umarła – wyjaśniła
Laurze. –
Moi rodzice też, podczas tej strasznej tragedii.
Jestem ostatnia z rodziny. Jako kobieta zrozumiesz,
że skoro
nie mogę mieć własnych dzieci, chciałam mieć małego
Andre...
– Rozumiem – powiedzia
ła miękko Laura.
– Ale... – Rosamund zamilk
ła na chwilę i ścisnęła dłoń
męża, który usiadł przy niej. – Myślę, że ty i Peter jesteście
bardzo szczęśliwi. Widzę to w twoich oczach. Tak?
Peter skin
ął głową, nie rozumiejąc, ku czemu zmierza
Rosamund.
Nie lubił jej. A z drugiej strony, choć była siostrą
kobiety,
którą kochał, prawie jej nie znał.
– Tak, Rosamund, to prawda. Laur
ę i mnie łączy głęboka
miłość. I oboje kochamy Andre. Jak powiedziałem, wkrótce
się pobieramy i...
– Chcecie mie
ć nasze błogosławieństwo i pewność, że nie
będę próbowała zabrać wam ukochanego maleństwa. Tak? –
wtrąciła Rosamund, przykładając do oczu chusteczkę.
– Tak, Rosamund, jest to nasze najwi
ększe pragnienie.
Skinęła głową i przez jakiś czas rozmawiała z mężem. Ten w
końcu objął ją i pocałował w czoło.
– Pierre i ja wiemy, co to jest mi
łość, i cieszymy się, że
poślubisz Laurę. Mały Andre będzie miał teraz prawdziwy
dom, z ojcem i matk
ą. Dla niego dobre jest tylko to, co
najlepsze.
Ale ja też chcę coś mieć.
Ujrzawszy,
że Peter zaciska zęby, Laura poczuła, że
zamiera jej serce.
Nagle Rosamund roześmiała się.
– Chc
ę, żebyście pozwolili mi być najlepszą ciotką, a
mojemu mężowi najlepszym wujem. Tylko tego już chcemy.
Zgadzacie się?
Peter i Laura odetchn
ęli z ulgą. Uspokoili Rosamund, a
przy pożegnaniu obiecali przysłać zaproszenie na ślub i
wkró
tce się spotkać.
Nast
ępnego dnia wczesnym rankiem wylecieli do Londynu.
Na Heathrow zdążyli przesiąść się do samolotu lecącego do
Edynburga, a tam, po krótkim oczekiwaniu,
weszli na pokład
lokalnego samolotu do Inverness,
gdzie Peter odebrał
samochód z parkingu.
Wkrótce zatrzymali się przed hotelem,
który podziwiali podczas swego pierwszego wspólnego
pobytu w tym mieście.
– My
ślę, że należy nam się trochę czasu tylko dla siebie,
zanim wrócimy do Lodge –
oświadczył zdumionej Laurze i
dodał ze śmiechem: – Co najmniej cała noc.
W ma
łej, zacisznej restauracji zamówili kawę. Rozmawiali
o uroczystości ślubnej, przyszłej pracy i kupnie domu, ale
raczej jak o cudownym śnie niż o sprawach praktycznych.
Peter adorował Laurę z wielką miłością człowieka, któremu
dano w życiu drugą szansę.
– Lauro – pyta
ł – jesteś szczęśliwa? Nie tęsknisz za tym
chłopakiem, o którym mi mówiłaś?
Roze
śmiała się głośno.
– Och, to sko
ńczyło się jeszcze przed przyjazdem do
Lodge!
– Dzi
ęki Bogu. – Pocałował jej dłoń.
– Peter – szepn
ęła czule. – Pójdziemy już na górę?
W pokoju natychmiast przytuli
ł ją do siebie.
– Kiedy kochali
śmy się ostatnio – powiedział półgłosem – a
właściwie po raz pierwszy, chciałem ci powiedzieć, że cię
kocham i pragnę być z tobą na zawsze, jednak wydawało mi
się, że los jest przeciwko nam. Ty, oczywiście, nie mogłaś
mieć o tym pojęcia. Po prostu nie mogłem obarczać cię moimi
kłopotami. A kiedy pojawiła się Rosamund, znalazłem się pod
jeszcze większą presją.
Obsypa
ł jej twarz pocałunkami.
– Ty te
ż byłaś źródłem mojej niepewności. Tamtej nocy
powiedziałaś, że wkrótce o tym zapomnimy. Powiedz mi, że
teraz myślisz inaczej. Że kochamy się... uwielbiamy...
Laura szybkim ruchem po
łożyła palec na jego wargach.
– Kochanie, jestem twoja na ca
łe życie. A teraz myślę tylko
o tym,
że źle na mnie działasz.
Przytuli
ł ją do siebie mocniej.
– Znowu mnie kusisz! Do ko
ńca życia nie będę widział
świata poza tobą, kochanie.
Promieniej
ąc radością, spojrzeli jednocześnie na ogromne
łóżko z baldachimem i wybuchnęli śmiechem. Nagle ich
związek stał się bardzo realny. Chwila, na którą czekali tak
długo, wreszcie nadeszła.
Niespodziewanie zadzwoni
ł telefon.
– Peter – rozleg
ł się ożywiony głos panny Menzies, jedynej
osoby,
którą poinformował o tym, że zostaje na noc w
Inverness –
czy w Paryżu wszystko poszło dobrze?
Przepraszam,
że przeszkadzam, ale po prostu muszę wiedzieć!
Z u
śmiechem objął Laurę i przyciągnął ją do siebie.
– Lepiej ni
ż się spodziewaliśmy! Uznaliśmy z Laurą, że
najlepszym miejscem na nasze wesele jest Lodge!
– Och, kochani, to wspaniale! Ksi
ążę powiedział mi już, że
jeśli wszystko się dobrze ułoży, ślub może odbyć się w małej
kaplicy,
więc bierzemy się do szukania białych wstążek!
Panna Menzies porozmawia
ła też chwilę z Laurą,
zdradzając jej, że w Lodge wszyscy trzymali za nich kciuki.
– Nie b
ędę wam więcej przeszkadzać – zakończyła ze
śmiechem. – Do zobaczenia jutro.
– Jacy to mili ludzie – szepn
ęła Laura, odkładając
słuchawkę. – I życzliwi...
– Mimo to – wtr
ącił Peter z żartobliwym uśmiechem –
obejdziemy
się dziś bez telefonów. Prawda, kochanie?
Zadzwonię po prostu do recepcji, żeby nie łączyli.
W chwil
ę później zapraszającym gestem wyciągnął ku niej
dłoń.
– Ta noc jest nasza, kochanie...
– Ta i wszystkie inne... – szepn
ęła, rzucając się mu w
ramiona.