POOLE GABRIELLA
–
DARKE ACADEMY
Poole Gabriella - Darke Academy
01. Secret lives
PROLOG
- Hej, czy to ty?
Spojrzała z nadzieją w ciemność, bicie jej serca przyśpieszyło.
Brak odpowiedzi. Coś zaszeleściło w zaroślach, komar zabzyczał. Rozczarowana,
zmieniła pozycję, usiadła przy starej świątynnej ścianie i objęła kolana. Nie było
żadnego śladu, że on tu jest. To tylko jakaś nocna istota. W porządku, przecież
ostrzegł ją, że może się spóźnić.
„Czekałaś na mnie jednak! Czekałaś na mnie Jess, i o to jestem …”
Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Oczywiście, że tu była. Byli jak dwa bieguny
magnezu. Mógł znaleźć ją zawsze, w jakimkolwiek tłumie, jakiejkolwiek klasie, i
teraz nie mógłby jej zgubić, nawet po ciemku. Zrugałaby go lekko za spóźnienie, ale
jego śmiech tak jak jego piękny głos, sprawiłby, że jej serce fiknęłoby koziołka.
„Kocham cię, Jess. Nie śmiej się. Przysięgam.”
Żaden chłopiec nie mógłby sfałszować tych słów tak dobrze. A szczególnie nie on.
Przyjdzie na pewno.
Marszcząc brwi, uniosła swoją dłoń ku światłu księżyca, a jego promień przejrzał się
w zegarku. Z dziesięciu minut zrobiło się dwadzieścia. No i co z tego? Gdyby to był
dzień nie czułaby, że tak się dłuży. Nie dłużyłoby jej się także w hałaśliwym barze.
Tutaj, w upiornych cieniach starożytnej świątyni było łatwo się wystraszyć, to
wszystko.
No, przyjdź już.
Osuwając się w dół ściany, podwinęła nogi, potarła ramiona. Czuła gęsia skórkę,
mimo że nie było jej zimno. Inny komar bzyknął koło jej ucha, trzepnęła go
gniewnie. „Mam cię.”
Zaczynała się złościć. Jest tak późno. Nie miał prawa zostawić jej samej tyle czasu,
tutaj w ciemnościach. Przez trzydzieści minut! To powinno być romantyczną
przechadzką, nie badaniem jej nerwów.
Najlepiej by było wściec się na niego. Jednak ona była zbyt przerażona by się złościć.
Sama tutaj w cichym mroku. Albo i nie tak cichym. Rozejrzała się dookoła, gdy
trzasnęła gałąź i zaszeleściły liście. Był to tylko szczur, jeden duży szczur. Zadrżała.
Lubiła to miejsce za dnia. Zielone bogactwo dżungli, gigantyczne korzenie
obejmujące i rozkruszające piękne ściany, ciepłe, pełne życia i tajemnicy. Teraz w
nocy nie było tak fajnie. W świetle księżyca można było dostrzec potwora w każdym
większym drzewie, a niewidoczne zwierzęta stawały się potworami z horroru.
Czterdzieści siedem minut!
Czas już iść. Miał swoją szansę, ale jedyne co zrobił, to z niej zakpił. Zrobił z niej
głupka, oszukał. Zamierzała opieprzyć go jak się spotkają. Zdecydowanie wstała z
miejsca. Uh-uh cholerka, musi pójść w kierunku ogromnego szczura. Drżąc,
przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech robiąc dwa kroki w tył i odwróciła się.
Szeleszczące, skrzypiące drzewa. To mógłby być wiatr.
Ale nie był.
Kolejny, olbrzymi szczur tuż przed nią. Można przejść obok, ale musi odbyć się to
tak szybko, żeby jej nie usłyszał, gdy będzie przechodzić koło niego. Musi pobiec.
To tylko szczur, na miłość boską. Albo wąż. Albo …
„Po prostu idź, Jess!”
Zrobiła jeden krok i następny, gdy zauważyła jakiś ruch. To nie był żaden szczur, ani
żaden wąż. To było duże, tak duże jak ona. Kształt poruszający się szybko w
plątaninie wiszących liści i gałęzi. Cofnęła się. I jeszcze raz. To ruszyło się. Ku niej.
Usłyszała oddech; miękki, pewny siebie i ludzki.
- Czy to ty? - zawołała.- Hey! Przestań mnie nabierać!
Brak odpowiedzi.
- Mówię poważnie! Przestań! - Chciała, żeby zabrzmiało to groźnie, ale głos jej
zadrżał i zapiszczała. - To nie jest zabawne.
Ten dźwięk, to mogły być zgniłe, mokre liście, po których przeszła jakaś żywa istota.
Albo śmiech, lekko chropawy i niski. To nie może być on. Nie może.
W każdym razie było ich dwóch. Czuła, jak drugi zbliża się do niej z prawej strony,
powoli, groźnie. Jeszcze raz spróbowała krzyknąć, ale kiedy otworzyła usta wyszedł
z nich tylko pisk przerażenia.
Odwróciła się i potykając ruszyła do biegu. Ciężko było w ciemności trzymać się
ścieżki. Winorośle i liście uderzały ją w twarz, gałęzie szarpały nią, korzenie
chwytały jej stopy. Czy droga nie powinna znajdować się tutaj? W tym miejscu?
Droga? Przecież tu nie było żadnej drogi. Zgubiła ją, gdy biegła po omacku . Bicie
serca rozbrzmiewało grzmotem w jej uszach, ale wciąż słyszała ich za sobą, albo
może tylko mogła ich wyczuć. Byli tuż za nią, obok niej, otaczając ją. Co za głupie
pojęcie. Ale byli naokoło.
Otaczając ją …
Ześlizgnęła się w dół niskiego stoku, nagle została zatrzymana przez masywny
korzeń. Schowała się za nim. Gryząc mocno kłykcie, próbowała nie płakać. Chciała
być z powrotem w domu. Teraz. Natychmiast.
„Mamo, to jest szalone. Nierealne, więc możesz wejść i mnie obudzić. Tato podejdź,
uśmiechnij się i powiedz, że mi się to śniło. Scoob…”
Scooby. Przypomniała sobie, jak pękała z dumy gdy pomachał jej na pożegnanie
sprzed przyprawiającej go o dreszczyk emocji nowej szkoły: - Cześć siorka!
- Do widzenia, mały kłopocie! Ojej – młodszy bracie*!
Chichocząc, odmachał.
Scooby …
Co to był za dźwięk? Zaczęła ciężej oddychać. Nad nią starożytne budynki świątyni
obrysowane były srebrnym światłem księżyca. Korzenie drzewa owinęły się wokół
filaru jak ramię kochanka. Lubił jego ramiona.
Gdzie on jest? Co mu się przydarzyło?
Korzenie i wąsy gałęzi wiły się po starożytnych ścianach, przytulając się do nich,
dusząc. Wiatr zawiał liśćmi koło jej ucha. Prawie krzyknęła, ale w samą porę
zacisnęła ręką usta. To było głupie, pomyślała ponownie. Szalone. Jeśli to nie sen, to
musi to być żart. Durny żart.
Jej ciało tak nie myślało. Była mokra od potu: od wilgoci unoszącej się w powietrzu,
od biegu, z przerażenia. Komar zabzyczał ponownie, uderzyła ręką w twarz, tłumiąc
krzyk. To tylko owad. Coś dużo gorszego czaiło się w ruinach. Polując …
Nie wpadaj w panikę, pomyślała. Zachowaj spokój. Tam za nią, bujne winorośle
oplotło czarne ze starości drzwi, ich drzewo przegniło.
Przypadła do nich, kopiąc jak oszalała muliste liście.
Wpełzła do środka, przykrywając się nimi do połowy.
Już nie bała się szczurów, węży, ani pająków. Nie bała się już niczego. Poza nimi.
Zostanie tu, w ruinach, do czasu gdy zacznie świtać. Wpadła w kłopoty. Ale co z
tego? Za kilka godzin to miejsce zacznie roić się od turystów. Wtedy będzie już
śmiała się z siebie. Teraz ci turyści spali w jakimś klimatyzowanym hotelu, śniąc o
jutrzejszym dniu i Angkor Wat, świątyni starożytnych. Świątyni cywilizacji, którą
brutalnie zniszczono. Dzikość i piękno, świętość i strach. Tak romantyczna i
tajemnicza dla turysty lub nieznajomego.
Kilka godzin. To nie jest tak długo.
Słyszała głosy, nocą jeszcze wyraźniejsze, wzmagające się. Pościg. Wyciszona, cały
czas jeszcze dyszała. Może nie powinna czekać. Może powinna pobiec. Nie mogła
się zdecydować. Gwałtownie, potarła ręką skronie.
*(bother - kłopot, brother – brat)
„Ty idiotko, co tutaj robisz? Nigdy nie uciekniesz.”
Poczuła trzepot skrzydeł na policzku. Palnęła robala, ale tylko zdołała strzepnąć go
na szyję. Pognał w dół jej klatki piersiowej, a ona zaszlochała głośno. Trzasnęła
dłonią w mostek, poczuła, jak insekt rozbryzga się w czarną packę i kawałki skorupy.
Zajęczała głośno.
Lepka krew robaka sprawiła, że wszystko stało się prawdziwe. To nie był żaden sen.
”Coś” ją wytropiło, i było to bardziej rzeczywiste niż szkoła, niż dom, niż on.
Oczywiście, że nie przyszedł. Jak mogła myśleć, że jest dla niego kimś ważnym?
Smutna, mała, głupia dziewczyna na stypendium. Zostawił ją tutaj samą i teraz oni po
nią przyszli …
Dwadzieścia cztery godziny temu, byli razem, upijając się na ulicach Phnom Penh.
Myślała, że jest zakochana; szalenie podniecona lotem do Siem Reap i Angkor Wat.
Przypomniała sobie jego wysoki śmiech, gdy zagrzewając ich do walki, uderzyła
ramię swojego pięknego, zabawnego, najlepszego przyjaciela. Zaśpiewali „ It’s
Raining Men” w barze z karaoke. Przyprawiony o dreszczyk emocji jej szczęściem,
odwrócił się by pogłaskać jej policzek. Kochała go …
Zamarła. Głos był teraz czysty, bliski i wygłodniały. Znajomy głos, ale już nie głos
przyjaciela. Wiedziała to na pewno. Znała ten głos. Nie śpiewał, nie flirtował, nie
żartował, ale wył w jej kierunku. Blisko. Coraz bliżej. Powinna biec, ale krew
zamieniła się w jej żyłach w lód.
Proszę. Proszęproszeproszę …
Usłyszała głos i poczuła chłodny oddech przy uchu.
- Mam cię.
Tak na chwilę, na jeden szalony, pełen nadziei moment, pomyślała, że wszystko
będzie dobrze. Że to był tylko żart. Okrutny żart. Poniżenie dziewczyny która nigdzie
nie pasuje. O, dzięki Ci Boże!.
Poczuła zapach skóry i potu, smak radosnego podniecenia i strachu w powietrzu.
- To ty. - szepnęła ochryple.
Uśmiechnął się i zobaczyła rękę wyciągającą się w kierunku jej policzka.
- Nie całkiem.
A następnie zobaczyła ich wyraźnie.
Krzycząc, wybiegła z ruin, z powrotem w kierunku lasu. Usłyszała tupot nóg i
zdyszany, wygłodniały oddech; zobaczyła szybko poruszającą się postać wśród
drzew. Poczuła zapach swojego własnego strachu. Lecz pobiegła.
Chociaż nawet wtedy wiedziała , że nigdy nie będzie dość szybka.
Rozdział 1
Nie pasuję tu.
Cassie Bell zatrzymała się nagle, prawie podcinając nogę kobiecie idącej za nią.
- Cholera! Idiotka!
- Przepraszam!
Z podmuchem błyszczących toreb na zakupy kobieta oddaliła się, rzucając jeszcze
przekleństwo przez ramię.
Nastrój Cassie zniknął. – Szanuj oddech! - krzyknęła.- Nie mówię po francusku!
Kobieta nie usłyszała tego albo jej to nie obchodziło. Cassie skurczyła się w sobie
jeszcze raz.
- Do diabła – mruknęła – Naprawdę tu nie pasuję.
Budynki wokół niej były jak ta kobieta: wysokie, dumne, eleganckie. Powietrze
uderzało do głowy; bogate, nieuchwytnie połączone zapachem drogich perfum,
późnego lata i spalin. Nawet nazwa ulicy wyśmiewała się z niej, ponieważ ledwo ją
wymawiała. Co ona robiła na ulicy takiej jak ta? Co sobie wyobrażała myśląc, że to
dobry pomysł? Rue du Faubourg Saint-Honoré! Jej używane tenisówki muszą być
policzkiem dla płyt chodnikowych. Należała z powrotem w Cranlake Crescent, do
ludzi, którzy ciągle dzwonili do opieki społecznej. Nie należała do Paryża.
Odgarniając swoje cienkie, brązowe włosy z twarzy, jeszcze raz rzuciła okiem na
zmięty kawałek papieru w swojej ręce. Biorąc pod uwagę, że była daleko od dworca
Gare du Nord, byłoby wstyd gdyby nie udało jej się teraz znaleźć szkoły.
Oczekiwała czegoś nietuzinkowego. Było kilka ogromnych posiadłości na tej ulicy,
ale były prawie niewidoczne, umieszczone za wysokimi murami i żelaznymi
bramami. Ulica śmierdziała pieniędzmi ale niewiele z tego blichtru było
wyeksponowane. Tylko butiki, obok których przeszła z otwartą buzią.
Po zastanowieniu, może byłoby lepiej jeżeli nie znalazłaby szkoły. To byłoby
wystarczająco dobrym usprawiedliwieniem, ponieważ bycie tutaj to Poważny Błąd.
Musiałaby wrócić do domu cichaczem, jak jakiś głupek. Musiałaby znieść gwizdy
innych dzieci, pełne nienawiści uśmieszki Jilly Beaton. Co gorsza, musiałaby stawić
czoła smutnemu rozczarowaniu w oczach Patricka.
Ale to i tak byłoby lepiej niż robienie z siebie durnia tutaj…
Jej serce zatrzęsło się.
Cassie ledwie zdała sobie sprawę, że wciąż idzie, tocząc za sobą swoją zniszczoną
walizkę. Nie wiedziała co sprawiło, że rzuciła okiem na drugą stronę ulicy właśnie w
tym momencie. Jej oszołomienie przemieszane z paniką sprawiło, że poruszała się
jakby była sterowana autopilotem. Już za chwilę wpatrywała się w świecącą,
mosiężną płytę umieszczoną na kamiennym filarze.
THE DARKE ACADEMY
To nie było nic innego jak zaproszenie. Mały mosiężny dzwonek umieszczony w
kamieniu. To wszystko wyglądało bardzo subtelnie. Cassie mogła być rozczarowana
tyle tylko że nawet z boku drogi mogła zobaczyć proporcję budynku – kamienne
filary i frontony, krzywy zielono -brązowy posąg wpół ukryty na dziedzińcu – za
wyszukanymi bramami ukutymi z żelaza.
Przełykając ślinę, Cassie zacisnęła palce na zniszczonej rączce pudła. Zeszła z
krawężnika, a walizka podskakując, potoczyła się za nią na przekrzywionych kołach.
Jej walizka.
Co było w środku? List, który mówił, że tutaj należy. Że Cassandra Bell, ze
wszystkich mało lubianych ludzi, była wystarczająco dobra na stypendium do Darke
Akademy. Krótki list został napisany na grubym, drogim, pergaminowym papierze, i
dobrze – tani papier rozpadłby się już na kawałki. Ile razy rozkładała go i składała,
kąpiąc się w jego słowach dopóki nie wryły się na pamięć do głowy. Teraz był
dokładnie schowany wewnątrz notebooka, którego podarował jej Patrick na
pożegnanie. Musiał to być duży uszczerbek jego zarobków.
Co miała z tym zrobić? Odsunąć go od siebie, i mówić, że jest jej przykro, że jest
kiepska, że nie zasługuje na niego?
Nie ma mowy. List to potwierdził. Była na studiach w Darke Akademii!
Uśmiechając się szeroko, Cassie przeszła w poprzek drogi, walizka podskakiwała za
nią. Kierowca zahamował ostro i krzyknął coś w jej kierunku, więc pokazała mu
palec.
Miała prawo tu być. Zamierzała tu pasować. I co więcej, zamierzała to pokochać .
Zdyszana, pozwoliła swojemu palcu wskazującemu zawisnąć w powietrzu nad
guzikiem. To jest to, pomyślała. Nadchodzę …
Wycofała się, zaskoczona. Brama już otworzyła się szeroko, cicho i gładko.
Zaciskając rękę w pięść, przygryzła wargę. Przecież nie dotknęła dzwonka.
- Uważaj!
Dłoń na jej ramieniu odciągnęła ją od długiego i lśniącego czarnego samochodu,
który toczył się ulicą, powoli skręcając w kierunku bramy. Cassie odniosła wrażenie,
że nawet nieostrożny pieszy nie zakłóciłby mu spokojnej jazdy.
Ręka puściła ją nagle. Odwróciła się z uśmiechem, a jej właściciel cofnął się o krok.
Był chłopcem w jej wieku, wysokim i barczystym, jego brązowe włosy były krótko
ostrzyżone. Miał zdrowy wygląd chłopaka, który dużo przebywał na świeżym
powietrzu, ze zdziwieniem patrzyła więc na jego twarz. Był wstrząśnięty i
gwałtownie pobladł. Wyglądało to tak jakby cała jego krew, spłynęła w kierunku
stóp.
- Dzięki - powiedziała, próbując rozbić przenikliwą ciszę.
Nie odpowiedział. Zamiast tego, obracając się na pięcie, odszedł bez słowa i zniknął
za bramą Akademii. Cassie popatrzyła za nim.
Niegrzeczny, amerykański Macho.
To nie był jedynie efekt wypowiedzianego przez niego rozwlekle słowa. To także,
jego pewny i nieśpieszny krok, drogie ubranie, celowo wyglądające na niechlujne.
Cieszyła się tylko, że nie widzi jak wpatruje się w jego obcisłe, sprane dżinsy.
Zdenerwowana, nabrała tchu.
Wejdź do środka Cassie! To jest miejsce do którego należysz, pamiętasz?
Uśmiechnęła się. Jakby słyszała Patricka, szepczącego w jej głowie. Zanim bramy
zamknęły się, szarpnęła swoją walizkę i weszła na dziedziniec do tamtego świata.
Wow.
To było ogromna przestrzeń, dużo większa niż wydawało się z drogi. Światło
słoneczne sączyło się przez kasztanowce, kamienne płyty chodnika pokryte były
patyną czasu. Brukowane kostki wokół wielkiego basenu kąpielowego.
Basen otoczony był zielonymi paprociami i egzotycznymi roślinami o mięsistych
liściach. Ich odsłonięte korzenie wyglądały jak skręcone węże. Pośrodku basenu
dostrzegła posąg: szczupła dziewczyna z brązu stojąca na czubkach palców, jak we
śnie wyciąga ramiona i pochyla się ku łabędziowi. Nie było nic pięknego w tym
ptaku, nic co mogło być powodem marzycielskiego uśmiechu dziewczyny. Jego
złączone błoną łapy zmierzały się w jej stronę jak szpony, skrzydła były łukowato
wygięte nad jej głową. Szyja, która wygląda jak czająca się do ataku żmija.
Wyglądało to brutalnie i triumfujące.
Poczuła, jak przebiegły przez nią dreszcze. Zawsze uważała łabędzie za pogodne
ptaki. Delikatne. Ładne.
Ten jednak taki nie był. Posąg był piękny ale i niepokojący.
Cassie obróciła się w stronę kilku grupek studentów, których głosy rozbrzmiewały w
powietrzu radosnym podnieceniem z powodu rozpoczęcia nowego semestru.
Przełknęła ślinę. Od każdego z nich biła aura piękna i bogactwa. Zdmuchnęła
kosmyk włosów ze swojej twarzy. Chciałaby mieć choć trochę pieniędzy, by
zainwestować w elegancką fryzurę. Cholera, powinna mieć kasę. Szkoda, że nie
zastawiła swojej duszy u diabła albo coś podobnego.
Gdy zaryzykowała uśmiech, odwrócili się z lekceważeniem. Japoneczka posłała jej
pełen niedowierzania uśmiech, po czym odwróciła się do chłopca z którym stała.
Wymamrotała coś, co sprawiło, że obydwoje zachichotali. Podobnie jak reszta
studentów, mieli arogancki połysk pieniędzy i klasy.
Po tamtym amerykańskim chłopcu, nie było śladu.
Kula gniewu utworzyła się w gardle Cassie. Zacisnęła ręką na uchwycie walizki.
Przypomniała sobie o liście w środku. List. Jej list. Jej stypendium. Ten tłum kupił
tutaj miejsce, ona musiała na to zapracować. Nie odejdzie stąd. Nie ma mowy.
Czarna limuzyna stała zaparkowana u stóp kamiennych schodów; jej kierowca
otwierał tylne drzwi, czarne okulary słoneczne osłaniały jego oczy. Cassie cynicznie
spoglądała, aż samochód wypluje z siebie jeszcze jedno rozpuszczone, bogate
dziecko. Zamiast tego pojawiła się starsza kobieta, słabowita, ale piękna jak
uschnięty kwiat.
Cassie nigdy nie wyobrażała sobie, że ktoś stary może być piękny. Ale ta kobieta
była. Krucha, niemożliwie delikatna jak pajęczyna, ale jednak uderzająco śliczna.
Gdyby życie paryskie zrobiło coś takiego dla Cassie, została by tu na zawsze.
Uśmiech na jej twarzy zamarł, gdy kierowca limuzyny zamknął cicho drzwi i wsiadł
do środka. Nie pomoże nawet wejść starszej kobiecie po schodach? Jakim on był
szoferem? Cassie spiorunowała go wzrokiem, a następnie spojrzała w stronę
studentów, którzy nie zwracali najmniejszej uwagi na całą tą sytuację.
- Niewiarygodnie – powiedziała głośno. Opuściła torbę i podeszła do kobiety.
- Pomóc pani?
Wolno, bardzo wolno, starsza kobieta odwróciła głowę w jej kierunku.
Cassie wzdrygnęła się. Kobieta wyglądała, jakby zdmuchnąć mógł ją najlżejszy
podmuch wiatru, tylko jej oczy.... Nie było nic słabego w jej spojrzeniu.
W źrenicach coś gwałtownie błysnęło. Nie wrogo. Oceniająco.
Jej skóra była jak porcelana, przejrzysta z widocznymi zmarszczkami. Idealnie białe
włosy zebrane w kok. Kości jej twarzy były jak wyrzeźbione z granitu. Cassie
przełknęła ślinę.
- To znaczy, jeśli pani chce... - urwała wpół słowa, nawet w jej uszach dziwnie to
zabrzmiało.
Kobieta zacisnęła wargi. - Proponujesz mi pomoc, młoda damo?
- Tak.- Cassie poczuła się głupio.
- Jesteś urocza! - władczy chłód roztopił się pod wpływem uśmiechu. - Mogę wziąć
cię pod rękę?
Niezgrabnie, Cassie podała jej ramię; sękate palce zakręciły się wokół jej
przedramienia. W okamgnieniu Cassie pomyślała o łabędziu na dziedzińcu, o jego
łapach porywających dziewczynę z brązu, otrząsnęła się jednak i odwzajemniła
uśmiech. Za sobą usłyszała pomruk potężnego silnika i czarny samochód oddalił się.
- Tak dobrze jest być młodym - wyszeptała kobieta.
- Co? – Cassie mrugnęła – To znaczy, słucham?
- Młoda jesteś – uśmiechnęła się – chcesz mi pomóc. Jesteś tak miła.
Uchwyt na ramieniu Cassie był zadziwiająco stalowy, ale kobieta była lekka jak
szkielet liścia. Cassie podtrzymując ją weszła na schody. Wydawało się, że jest ich
dużo.
- Trzynaście kroków – powiedział kobieta na głos, jakby czytając w jej myślach.
Zatrzymując się by nabrać tchu, podniosła wzrok na klasyczną fasadę szkoły.
- Tyle czasu minęło odkąd byłam tu ostatni raz, ale pamiętam te schody jakby to było
wczoraj. Jesteś nowa, kochanie, nieprawdaż?
- To jest tak oczywiste? - Cassie uśmiechnęła się.
Jej śmiech zabrzmiał jak łagodny dzwoneczek.- Tak, ale w najlepszy, możliwy
sposób. Posłuchaj mych rad, ach …
- Jestem Casandra. Wszyscy nazywają mnie jednak Cassie.
- Casandra! Jak ślicznie. Będe nazywać cię Casandra. Jestem Madame Azzedine , ale
ty proszę mów mi Estelle. A moja rada jest taka, że powinnaś wziąć wszystko co
Akademia ma do zaoferowania.
Zatrzymując się raz jeszcze, Madame Azzedine odwróciło się do niej gwałtownie,
radośnie podniecona. – To jest najlepsza szkoła. Chociaż inaczej to ujmując,
Akademia jest czymś dużo większym niż szkoła. Wykorzystaj wszystko co może ci
dać, Casandro, a zmieni to twoje życie. Na zawsze. Rozumiesz mnie?
- Er …tak.
Madame Azzedine wydała z siebie ostry śmiech. - Chyba jednak nie bardzo. Ale
zrozumiesz, kochana. Nauczysz się bardzo dużo. Akademia zmieni twoje życie.
Były już tylko kilka kroków przed szczytem schodów ,gdy oddech starszej z kobiet
przeszedł w krótkie , gwałtowne wdechy.
-Ja tego chcę.- Cassie prawie położyła swoją rękę na dłoni Madame. Ale ckliwość nie
leżała w jej naturze, jakkolwiek silne było w tej chwili jej zrozumienie dla tej miłej,
władczej kobiety. W każdym razie, nie chciała kłaść swojej ręki z obgryzionymi
paznokciami, na porcelanowej dłoni z nienagannie zrobionym manikiurem
Madame Azzedine przyłożyła na moment rękę do swojej klatki piersiowej, łapiąc
oddech.
- Czego chcesz Cassandro?
- Chce zmienić swoje życie.
- Zmienić? - Ponieważ doszły do szczytu schodów, Madame Azzedine zwolniła ramię
Cassie. - Nie! Akademia nauczy cię podbić życie, zmusić je do uległości i nagiąć je
do swojej woli. Prawdziwi absolwenci Darke Akademia chwytają życie za gardło,
Cassandro! Zapamiętaj, to!
Dziwne drżenie przebiegało wzdłuż kręgosłupa Cassie ale pozbyła się go i
uśmiechnęła.
- Ja chcę – powiedziała - I tak będzie.
Uśmiechając się, Madame Azzedine uścisnęła obydwie ręce Cassie – Dobrze!
Ktoś zakaszlał z ocienionego otworu drzwiowego, i Cassie prawie wyskoczyła ze
skóry.
- Madame, witamy. – Kłaniając się, odźwierny w ciemnym uniformie pochylił swoją
głowę. – Sir Alric cię oczekuję.
Zaśmiała się radośnie.- Ależ oczywiście, że oczekuje! Przepraszam, Casandro, moja
droga. Powodzenia.
- Dziękuję, Madame Azz — um, Estelle - wymamrotała Cassie.
- Życzę Ci wielu, wielu cennych lat w Akademii.- Madame Azzedine posłała jej pełen
zadowolenia uśmiech. - Jestem całkowicie pewna, że tak będzie.