Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko

background image

Płk R. Kukliński i drugi agent, fałszywki CIA i gen.
Anoszkina

17 gru 2008

Jakie to szczęście, iż ludzie myślą.

Adolf Hitler

Ostatnie odtajnianie materiałów CIA, dostarczonych agencji przez płk. Ryszarda
Kuklińskiego, jak również atakowanie gen. Jaruzelskiego tzw. zeszytem gen. Anoszkina
zmuszają mnie do napisania kilku uwag, co nie nowe.
Uznając od lat R. Kuklińskiego za geniusza szpiegowskiego rzemiosła i czytając, kapiące
zadziwiająco wolno odtajniane materiały, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kukliński słał
“papirusy”, a CIA je do dziś po mediach nosi, wedle jakiegoś tajemniczego klucza,
kontynuując własną grę.
Podobnie ma się sprawa z zeszytem Anoszkina. Nie od dziś wiadomo, że Anoszkin nie był
żadną liczącą się figurą nie tylko w CCCP, ale nawet w Układzie Warszawskim. Był to mało
znaczący generał sowiecki, o raczej niezbyt wyszukanych manierach, od którego na sto
wiorstw śmierdziało służbami specjalnymi, którego GRU delegowało do towarzystwa
marszałka Kulikowa, by nosił za dowódcą wojsk układu nie tylko teczkę, ale i kapcie oraz
ukryty mikrofon. No i Anoszkin nosił. I coś tam nawet notował, gdy była potrzeba
demonstrowania pryncypialności sowieckiej.
Ale, można powiedzieć ze stuprocentową pewnością, że nie były to te notatki, które
przedstawiono na słynnej konferencji w Jachrance i które zrobiły podobną karierę jak
niegdysiejsze fałszywe dzienniki Hitlera, na których się przejechało renomowane pismo
niemieckie. Tyle, że u nas, nie Niemcy, i “ciemny lud” kupi każde, nawet najprymitywniejsze
łgarstwo.
Na to, że dziennik Anoszkina jest fałszywką, zmajdrowaną na doraźne potrzeby
propagandowe, jest tysiąc dowodów. Przedstawię tylko jeden. Oto ten zeszyt [mam jego
kserokopię] nie jest przesznurowany, opieczętowany i opisany. A jest to rzecz bez precedensu
w takich sprawach. Wziąć za dobrą monetę taki gniot może tylko ktoś, kto nie ma zielonego
pojęcia o rygorze w przestrzeganiu tajemnicy obowiązującej nie tylko w Sowieckich Siłach
Zbrojnych, ale w każdej armii tzw. demoludów.
Granie fałszywkami jest jedną z ulubionych metod służb specjalnych wszelakiej maści.
Jednak zostawmy ten temat, a zajmijmy się inną sprawą. Oto przy okazji awantury z
odtajnionymi przez CIA materiałami, wraca sprawa tzw. drugiego agenta…
Jeżeli media pójdą za ciosem, to najprawdopodobniej w najbliższym czasie szykuje się nam
interesująca afera szpiegowska dotycząca nieodległej przeszłości. Sprawa dotyczy
współpracowników CIA w PRL.
Oto bowiem, po wyprowadzeniu przez CIA [wedle niektórych źródeł wspólnie z GRU
&KGB] płk. Ryszarda Kuklińskiego na Zachód [6 lub 7 listopad 1981 r.], w kołach
zbliżonych do służb specjalnych obu resortów siłowych rozważano, czy był to jedyny
współpracownik agencji uplasowany w newralgicznym miejscu.
Zarówno w MON jak i MSW specjaliści ocenili, że byłoby to wbrew sztuce wywiadowczej,
przewidującej posiadanie u przeciwnika co najmniej dwóch równorzędnych agentów.
Zarówno dla szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW [SWiK] gen. dyw. Władysława
Pożogi, jak i dla szefa WSW gen. bryg. Edwarda Poradki, było jasne, że Amerykanie muszą
mieć w Polsce prznajmniej jeszcze jednego agenta
tej samej klasy, co wyprowadzony

background image

tajnymi sposobami Kukliński.
Zaczęto szukać. Uruchomiono agenturę MSW uplasowaną w ambasadzie USA w Warszawie
i nie tylko. Uruchomiono także, pozorujące pomoc służby sowieckie. W sprawę zaangażował
się nawet sam rezydent KGB w PRL gen. dyw. Witalij Pawłow. Nie wiadomo tylko, czy
Pawłow pomagał, dezinformował, inspirował lub dezorganizował. Ustalono kilka poszlak, ale
dowodów nie zdobyto.
Po pewnym czasie sprawa jakimś cudem [tzw. przeciek kontrolowany] wypłynęła na
Warszawkę. W kołach dobrze poinformowanych mówiło się o drugim agencie CIA, rzekomo
w randze wiceministra. Sugerowano MON, ale nie wykluczano MSW. Padały różne
kandydatury z różnych resortów, albowiem generałowie bardzo poszerzyli stan posiadania w
różnych resortach. Wszędzie było ich pełno. O ile pamiętam, to jedynie w kulturze nie było
generałów. Zadowolono się pułkownikami.
Najczęściej wymieniano nazwiska generałów Bolesława Chochy i Tadeusza Tuczapskiego,
ale nie tylko ich. Władze nie zajmowały oficjalnego stanowiska. Plotek nie potwierdzano ani
nie dementowano. Sprawa ucichła, by powrócić po 1990 r. kiedy to zaczęto rozważać sprawę
rehabilitacji płk. R. Kuklińskiego. Nadal jednak nie było na ten temat żadnych konkretnych
informacji ani liczących się publikacji.
Bomba wybuchła dopiero pod koniec 2000 roku, kiedy to u Nigela West`a znalazłem
interesujący fragment dobrze pasujący do moich rozważań. Brytyjski pisarz i polityk, wybitny
specjalista od służb specjalnych Wschodu i Zachodu, w książce “The Third Secret: The CIA,
Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope” [Harper Collins, Londyn 2000, s. 164-165]
pisze: “Wprawdzie odpowiedź na apel “Solidarności” o demonstracje i strajki w dniach 11 i
12 października [1982 r. - H.P.] przyniosła rozczarowanie, to Placówka [rezydentura CIA w
Warszawie – H.P.] raportowała [meldowała – H.P.] o dwukrotnym wzroście napływu
lokalnych informacji [z Polski – H.P.] włącznie z pojawieniem się “samorodka” [oferenta –
H.P.], ochotnika, wiceministra z dostępem do dyskusji rządowych na temat środków
bezpieczeństwa wewnętrznego. Okazał się on bezcenny jako następca Kuklińskiego. Chociaż
początkowo jego opory były równe niechęci warszawskiej Placówki CIA do kontaktowania
się z nim z obawy przed prowokacją. Deklarując, że jest rozczarowany stanem wojennym
zaczął dostarczać szczegóły o Polskim OdeB, a następnie zaczął się dzielić informacjami
politycznymi. Kontakt ze źródłem, które później zidentyfikowano jako generała Tadeusza
Tuczapskiego, Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej i członka WRON, z wewnętrznego
kręgu Jaruzelskiego był cenny, choć z konieczności sporadyczny”.
Jeżeli sprawę podjąłby jakiś dziennikarz pisma bulwarowego można by ją zlekceważyć. Tej
miary pisarza i polityka, co N. West, lekceważyć nie sposób. Niestety, autor “Tajemnicy…”
nie podaje żadnych źródeł, z których zaczerpnął swoją “rewelację”.
Kim więc jest autor doniesienia, którego nie mogę zlekceważyć? N. West to literacki
pseudonim Ruperta Allasona, człowieka bardzo blisko związanego z brytyjskim wywiadem.
To polityk, który przez dziesięć lat z ramienia partii konserwatystów był członkiem Izby
Gmin. W dodatku ojciec Westa także był posłem. Po stracie mandatu posła West-Allason
pracował w policji metropolitarnej Londynu. W 1980 r. nakręcił dla BBC słynny serial
telewizyjny Spy [“Szpieg”]. Jest autorem kilkunastu liczących się książek o służbach
specjalnych i kilku powieści. Napisał m.in. wydane w Polsce w tłumaczeniu Rafała
Brzeskiego “MI-5. Operacje Brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa 1909-1945” i “MI-6.
Operacje Brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadu 1909-1945” [Bellona, Warszawa 1999, 2000]
oraz wspólnie z płk. rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego Olegiem Tsarevem
[Cariewem] “Klejnoty koronne. Brytyjskie tajemnice z archiwów KGB”.
Znając co nieco zasady działania służb specjalnych dziwnym mi się wydało, aby tak
renomowana agencja jak CIA, akurat teraz ujawniała informacje o swoich najważniejszych
agentach. Nie mogę jednak wykluczyć gry wywiadowczej. W tej bulwersującej sprawie

background image

rysują się wyraźnie trzy scenariusze.
Na początek jednak sprawdźmy kim jest rzekomy agent CIA. Zajrzyjmy do jego dossier:
generał broni Tadeusz Tuczapski ur. 23 września 1922 r. we Lwowie, ukończył Oficerską
Szkołę Artylerii i Wyższą Akademię Wojskową w ZSRR. Był żołnierzem 1 armii WP, ma za
sobą front, w czasie którego był dwukrotnie ranny. Przeszedł przez wiele stanowisk
wojskowych. Był m.in. dowódcą dywizjonu, pułku i brygady artylerii, szefem Sztabu
Artylerii WP, zastępcą szefa Sztabu Generalnego WP, wiceministrem obrony narodowej,
Głównym Inspektorem Obrony Terytorialnej, szefem Obrony Cywilnej Kraju i sekretarzem
Komitetu Obrony Kraju oraz członkiem WRON. Z tej racji, ale nie tylko, był jednym z
najbliższych współpracowników gen. Wojciecha Jaruzelskiego, a obecnie zasiada z nim na
ławie oskarżonych pod, przyznaję, dość kuriozalnymi zarzutami.
T. Tuczapski, zapytany o swój stosunek do czynu płk. R. Kuklińskiego odpowiada, że jest to
stosunek zdecydowanie negatywny i nie odbiega od oświadczeń i stanowisk publikowanych
przez kolegów generała.
Dnia 14 marca 2001 r. złożyłem wizytę gen. T. Tuczapskiemu. Po około dwugodzinnej
rozmowie otrzymałem następujące oświadczenie:
“Gen. broni Tadeusz Tuczapski
Warszawa
OŚWIADCZENIE
Stwierdzam, że zaware w książce The Third Secret: The CIA, Solidarity and the KGB`S plot
to kill the Pope (Harper Collins, Londyn 2000, s. 164-165) autorstwa p. Nigela West`a
informacje dotyczące mojej osoby, jakobym był oferentem (samorodkiem) a następnie
informatorem CIA są całkowicie nieprawdziwe. Z całą odpowiedzialnością podkreślam -
nigdy nie miałem żadnego kontaktu z pracownikami wywiadu CIA, ani żadnego innego
wywiadu zachodniego. Nikomu żadnych informacji o charakterze wywiadowczym nie
przekazywałem.
Ogłaszanie tego typu nieudokumentowanych “rewelacji” bez próby ich wyjaśnienia,
chociażby w zwykłej rozmowie ze mną, muszę traktować jako insynuację i chęć
zniesławienia mnie.
Oświadczenie niniejsze wydaję na prośbę płk. Henryka Piecucha celem zamieszczenia go w
jego książce z cyklu >Tajna historia Polski<.
Z poważaniem
[podpis nieczytelny]
Warszawa dnia 14 marca 2001 r.”
Nie mam najmniejszych powodów, aby nie wierzyć gen. Tuczapskiemu. Dlaczego więc
znany, ceniony pisarz i polityk brytyjski zdecydował się w faktograficznej książce umieścić
tak bulwersujące informacje? Spróbuję na to odpowiedzieć w “Kodzie szpiega”. Ale
przedtem wspomniane scenariusze.
Scenariusz pierwszy: Któraś z sowieckich służb specjalnych, KGB lub GRU, w latach 80.
grała osobą Tuczapskiego z CIA. Robiła to oczywiście kapturowo, bez jego wiedzy.
Wykorzystano generała jako parawan. Być może ktoś z sowieckich funkcjonariusze z
rezydentury warszawskiej wcielił się dla Amerykanów w postać T. Tuczapskiego.
Oczywiście, przy tej metodzie nie było mowy o kontakcie oko w oko. Dlaczego wybrano
akurat tego generała?
Tuczapski był znany z niezależnych poglądów, niekiedy lekko krytycznych pod adresem
Imperium, które, jako jeden z nielicznych generałów peerelowskich, nazywał Wielkim
Bratem. Było także tajemnicą poliszynela, że Główny Inspektor nie przepadał za marsz.
Kulikowem i prawą ręką J. Andropowa w Warszawie - gen. W. Pawłowem, rezydentem
KGB, który nadzwyczaj chętnie wyręczał GRU w kontaktach z wybranymi generałami LWP.
Wiem, że była to awersja z wzajemnością.

background image

Scenariusz drugi: CIA, po zakończeniu zimnej wojny ma złą passę, ciężko przechodzi okres
niedopieszczenia. Wykrycie dwóch dobrze uplasowanych agentów rosyjskich nie polepszyło
nastroju szefom agencji. A przecież ci inteligentni ludzie zdają sobie dobrze sprawę z faktu,
że zdemaskowana dwójka to kropla w morzu. Aktywa rosyjskich służb specjalnych w USA są
nieprzebrane, niepoliczalne, niemożliwe do ustalenia. Nikt nie wie jakie jeszcze niespodzianki
są możliwe. Przecież w latach 70. i 80., jedynie z Polski poszła na Zachód ogromna czereda
agentów, z których znakomita większość, po odbyciu krótszych lub dłuższych kwarantann w
różnych krajach europejskich, a nawet zamorskich, wylądowała w końcu w Stanach
Zjednoczonych. Ci ludzie mają nienagannie przygotowane legendy. Często przez długie lata
nie pracują wywiadowczo. Uruchamiani są dopiero na sygnał centrali. O tych osobach nie
wiedziały nawet służby państw, z których rekrutowano kandydatów. Sowieci werbowali
agentów perspektywicznych pod obcą flagą. Oczywiście, dla maskowania najważniejszych
agentów, na Zachód szedł także wywiadowczy plebs, zatrudniający kontrwywiady, dający
miłe poczucie sukcesu i bezpieczeństwa. Tymczasem w latach 80., szczególnie po dojściu do
władzy w ZSRR J. Andropowa i następnie M. Gorbaczowa, po wydaniu polecenia stworzenia
z Peerelu swoistego laboratorium dla pieriestrojki, sowieckie służby specjalne otrzymały
zadanie udawania niekompetencji, wywiadowczego kretynizmu nawet. Obie strony bawiły się
świetnie. Fałszowano tony materiałów, a i o werbunki było niezwykle łatwo. Robiły to
wszystkie strony.
Do dziś nie wiadomo kto kogo przechytrzył. Wprawdzie Imperium legło w gruzach, a Stany
Zjednoczone stały się niekwestionowaną potęgą bez mała w każdej dziedzinie, to Rosja nie
zrezygnowała. Putin sprawił, że służby specjalne stały się obecnie jedynym ważnym
elementem, w którym Moskwa może rywalizować z USA jak równy z równym. We
wszystkich innych dziedzinach od, gospodarki po finanse, a na kulturze kończąc Kreml stoi
na z góry przegranej pozycji. Nie można więc wykluczyć, że ktoś w kierownictwie CIA
postanowił i w tej działce zabezpieczyć sobie tyły. Przewidując dalsze wpadki, zaplanował
pokazanie agenta na takim szczeblu, którego rangi Rosjanie nie będą w stanie przebić.
Wykorzystując dawne plotki postanowiono posłużyć się osobą gen. Tuczapskiego. Przecież
gdyby to była prawda, Amerykanie posiadaliby agenta, którego ranga przyćmiłaby wszystkie
inne zdobycze wywiadu rosyjskiego w USA. Rosjanie, mimo niezaprzeczalnych sukcesów,
mogą się pochwalić agentami uplasowanymi zaledwie na średnich szczeblach tajnych służb
USA. Stąd bardzo daleko do Departamentu Stanu bądź ministerstwa obrony.
Scenariusz trzeci: Czy był drugi, po płk. Kukliński agent tej rangi? Oczywiście, że był!
Gdyby jednak N. West napisał prawdę, to generała-agenta zidentyfikowali by ludzie
Kiszczaka. Wspominałem na łamach THP, że w latach 80. w ambasadzie USA w Warszawie
SWiK dysponowała co najmniej dwoma dobrze uplasowanymi agentami. Płacono im po 2000
dolarów tylko za gotowość i oddzielne gratyfikowano za każdą informację. Wysokość
honorariów była uzależniona od wagi meldunku. Z tego, co wiem, nigdy jednak nie
przekroczyło 5000 dolarów. Można więc wnosić, że nie mogły to być bardzo ważne
doniesienia.
Trzeba przy tym pamiętać, że rezydentura CIA w Warszawie była głęboko zakonspirowana
[niekoniecznie w ramach ambasady amerykańskiej] i każdy oferent mógł nawiązać kontakt z
agencją jedynie poprzez infiltrowaną ambasadę. W tym kontekście doniesienia brytyjskiego
specjalisty wydają się co najmniej dziwne.
Warto także pamiętać o pracy infiltracyjnej prowadzonej w Peerelu przez rezydenturę GGB i
GRU. Funkcjonariusze sowieckich służb specjalnych mieli nieograniczone możliwości
prowadzenia na terenie Kraju Pieroga i Zalewajki działań nie tylko przeciwko Zachodowi, ale
także mogli swobodnie rozpracowywać najważniejsze postaci życia politycznego,
wojskowego, kulturalnego Peerelu. Szczególnie starannie patrzono na ręce generalicji obu
resortów siłowych [zob.: Meldunek do szefa WSW gen. dyw. Kiszczaka w sprawie

background image

rozpracowywania m.in. W. Jaruzelskiego z dnia 22 października 1979 r [w:] “Byłem gorylem
Jaruzelskiego…”].
Mimo to jednej [?] osobie się udało. Stało się tak nie dlatego, iż był to jakiś wyjątkowy
mistrz, fenomen pomysłowości, przebiegłości, umiejętności, a dlatego, że postać ta umiejętnie
wykorzystała podtrójnie sprzężone iskrzenia i bezwzględną rywalizację pomiędzy: [1] KGB a
GRU; [2] MSW a WSW; [3] KGB &GRU a MSW & WSW.
Agent, o którym mówię, nie był klasycznym współpracownikiem z całymi szykanami
proceduralnymi dotyczącymi werbowania, współpracy itp. Przekazywał Amerykanom bardzo
ważne informacje, ale nie robił tego za pieniądze. Współpracował, albowiem uznał, że realny
socjalizm to akurat nie jest to, co może mu się podobać. Nie korzystał z pomocy dyplomatów
USA, ani nawet pracowników rezydentury CIA. Znalazł inną drogę.
Mam powody do przypuszczeń, że wyprowadzenie z Peerelu płk. R. Kuklińskiego było
spowodowane chęcią zamaskowania pracy właśnie tego drugiego, ważniejszego, jeszcze
lepiej uplasowanego niż pułkownik, agenta.
Wbrew powszechnej opinii R. Kukliński, w przededniu stanu wojennego nie był bezpośrednio
zagrożony dekonspiracją. Żaden kontrwywiad nie deptał mu po piętach. W takim razie
skąd widoczna w jego wspomnieniach panika? Peerelowskie służby specjalne, na wyraźne
życzenie gen. W. Pawłowa przeprowadziły w październiku i listopadzie 1981 r. nieco szersze
niż rutynowe akcje “straszenia”, “odszpiegowywania” szeregów. Robiono to corocznie, w
ramach profilaktyki. Metodami operacyjnymi puszczano jakieś niepokojące sygnały i
obserwowano zachowania kadry LWP i MSW [od szczebla dowódcy pułku w MON i
naczelnika wydziału w MSW].
Tym razem, ze względu na zbliżające się wprowadzenie stanu wojennego, “profilaktyka”
miała brutalniejszy charakter. Szefowie poszczególnych komórek organizowali odprawy,
poświęcone infiltracji obu resortów siłowych przez zachodnie służby specjalne.
Blefowano zawsze. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego Kukliński dał się nabrać na ten
prymitywny chwyt gen. Jerzego Skalskiego [wykorzystanego, być może kapturowo przez
gen. W. Pawłowa]. Być może pułkownik także udawał. W końcu nie od dziś wiadomo, że w
szpiegowskim towarzystwie przynajmniej połowa pracy polega na udawaniu.

Agent został wyprowadzony. Obie strony nabrały wody w usta. Sprawę odgrzano dopiero
wówczas, gdy była wygodna i potrzebna propagandzistom, nie wywiadom.
Drugi agent pozostał na stanowisku. Amerykanie mieli zapewniony świeży dopływ informacji
z najwyższego szczebla. Korzystali z nich bardzo umiejętnie. Zwalczające się służby
rozpoczęły kilka gier, w których obie strony uznawały się za zwycięzców. Były to m.in.
najdłuższa gra powojnia z “Solidarnością”; gra z Departamentem Stanu USA z udziałem ze
strony peerelowskiej - gen. W. Pożogi i prof. A, Schaffa, a z USA - ambasadora Johna Davisa
i zastępcy szefa Departamentu Stanu Lawrence Eagleburgera. Trzecia gra toczyła się
kanałami Kiszczaka.
Agent CIA pracował szczególnie intensywnie w okresie przygotowań do Okrągłego Stołu i w
czasie obrad. Czy zdradzę jego nazwisko? Nie. To robota służb specjalnych. Myślę, że
powinni go znaleźć. Znaleźć i… zostawić w spokoju. Wszak pracował dla dzisiejszych
przyjaciół.
Rzeczą służb specjalnych jest wiedzieć. Wiedzieć i obserwować. Wiedzieć i, jedynie w
ostateczności wkraczać. W swojej pisaninie tylko jeden raz spaprałem robotę służbom
specjalnym. Zrobiłem to nieświadomie. Zrobił to w zasadzie były szef SWiK, paplając na
temat niedokończonej akcji łowienia agenta. Ja ogłosiłem tylko jego słowa w “Pożodze…”
No i chłopcy, zamiast być może dobrze rysującej się gry, musieli kończyć robotę. Więc nic
dziwnego, że byli na mnie wkurwieni. Choćby dlatego nie zdradzę żadnych szczegółów
mogących naprowadzić na trop drugiego agenta.

background image

HASŁO BLOGU:
Kretyni wierzą, że wiedzą, ludzie rozsądni są pełni wątpliwości.

M. Zachaski & Z. Przychodzeń, M. Olejnik, służby
specjalne

18 lis 2008

Wywiad to jest mądra rzecz, ale nie dla głupich ludzi

płk dypl. Leon Mitkiewicz

Wybaczcie, ale dziś nie będzie dalszego ciągu “Niepokalanego poczęcia…”. Do zmiany
tematu sprowokował mnie wywiad gen. Mariana Zacharskiego w TVN 24. “Kropkę nad i” da
się oglądać bez bólu zębów. Monika Olejnik jest zazwyczaj dobrze przygotowana. Jednak
tym razem sprawiała wrażenie bezradnej. Słuchała, a Zacharski nawijał. Robił to elegancko i
ani razu nie użył brzydkich słów. Podobnie jak nie używał też prawdy.
Ale niech tam. Nie będę się sprzeczał. Poczekam na zapowiedzianą książkę i wówczas położę
ławę na kawę. Co prawda, w latach 90. widziałem już manuskrypt wspomnień sygnowany
“Marian Zacharski”, ale mógł to być przecież apokryf.
W tym miejscu chciałbym jedynie przypomnieć co nieco o działaniach poprzednika MZ w
USA. To równie interesująca historyjka. Wybacz Jędruś! Ale nie da się jej opisać w trzech
zdaniach. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, abyś przerwał czytanie właśnie w tym miejscu.
Jeżeli jednak ktoś z P.T. Czytelników przebrnie dalej, to byłbym wdzięczny za polemiki.
Poniższy tekst oparty jest o rozmowy m.in. z generałami: Szlachcicem, Kowalczykiem,
Milewskim, Pożogą, pułkownikami: Podporą, Wieczorkiem, Lewandowskim. A więc z płk.
Zdzisławem P. Było tak:
Tokio. Rok 1980. Droga dojazdowa do międzynarodowego lotniska. Biały mercedes. Za
kierownicą kadrowy pracownik CIA udający dyplomatę USA. Jego towarzysz jest
pracownikiem japońskich służb specjalnych czuwającym nad bezpieczeństwem oficera
amerykańskiego.
- Cóż to, rozpoczynacie trzecią wojnę światową? - zapytał rezydent CIA japońskiego
opiekuna.
- E, nic wielkiego. Polacy nagle ewakuują swojego rezydenta - wyjaśnił przedstawiciel
agencji Boeucho.
- Chcę dostać tego faceta w swoje ręce.
- Spóźniłeś się nieco przyjacielu - poinformował Japończyk. - Zobacz, samolot właśnie
wystartował. Na jego pokładzie jest człowiek, za którym tęsknisz.
- Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Bo mnie o to nie prosiłeś.
Londyn. Rezydentura wywiadu MSW w Wielkiej Brytanii przesyła do centrali w Warszawie
alarmującą depeszę o niebezbiecznych dla Rakowieckiej rewelacjach prasy angielskiej.
Wedle rezydenta, gazety brytyjskie informowały: “Zdzisław Przychodzeń, który rozszyfrował
tajemnicę rakiet >Minutenmen<, zdemaskowany”. I komentarz anglików: “Być może jest to
najważniejszy szpieg w okresie powojennym. W dodatku Polak”.

background image

W sprawę wpadki pułkownika polskiego wywiadu najprawdopodobniej zamieszany był
pułkownik wywiadu sowieckiego - Olek Gordijewski. Nie wiadomo jednak, dlaczego
Brytyjczycy nie przesłali uprzedzających informacji Amerykanom. Nie wiadomo również,
dlaczego Gordijewski zrobił to właśnie w tym czasie i dlaczego dano Warszawie 24 godziny
na wyprowadzenie zagrożonego rezydenta. Może wywiadowi angielskiemu chodziło o
poznanie dróg i metod stosowanych przez służby okołosowieckie przy ewakuacji
zagrożonych agentów, lub sprawdzali lojalność Japończyków względem Amerykanów? A
może, po prostu, Brytyjczycy, którzy nigdy nie przepadali za zarozumiałymi facetami z CIA,
postanowili zagrać na nosie sławnej agencji?
Warszawa. Ulica Rakowiecka. Siedziba wywiadu MSW. W tej sytuacji decyzja mogła być
tylko jedna: natychmiastowe wycofanie agenta z niebezpiecznego rejonu, lub... jego
likwidacja. Wybrano pierwsze rozwiązanie. Rozważano jedynie, czy poprosić o pomoc
Japończyków.
- Oni są nam winni rewanż. Przeważnie dotrzymują słowa. Pomogliśmy im kiedyś
przeprowadzić ważną dla nich kombinację operacyjną w Chinach. Załatwiał to pułkownik
Zygmunt Sobczyński - przekonywał ministra Stanisława Kowalczyka szef wywiadu Mirosław
Milewski. - Bez pomocy Japończyków mamy niewielkie szanse ubiec Amerykanów. Oni już
zapewne zastawiają sidła na Zdzisława.
- Towarzysze wiedzą? - upewniał się minister.
- Tak jest! Wiedzą.
- I co?
- Akceptują.
- Zostawcie mnie na moment samego - polecił generał. I nie czekając na wyjście
podwładnych, przez uchylone drzwi gabinetu rzucił sekretarce:
- Łączcie z Moskwą.
Po pięciu minutach wezwał współpracowników.
- Dobrze. Zatwierdzam wasz plan - zgodził się, podpisując przygotowany tekst polecenia dla
rezydentury wywiadu MSW przy ambasadzie PRL w Japoni.
Depesza składała się z dwóch słów: WYKONAĆ "GROM"!
Tokio. Tak, ta sprawa mogła wyglądać jak rozpoczęcie trzeciej wojny światowej. W
ambasadzie polskiej w stolicy Japonii został jedynie szyfrant i wartownik. Reszta, z czakami
w speckaburach, z nabojami wprowadzonymi do komory nabojowej, eskortowała na lotnisko
swojego kolegę - “dyplomatę”.
Japończycy, na wyraźną prośbę Warszawy, oficjalnie przydzielili do ochrony “cennej
przesyłki” 25 specjalistów. Dodatkowo, już bez uzgodnień z naszą ambasadą, dorzucili
jeszcze 50 osób, przy których James Bond to małe piwo. Oprócz agentów Boeucho w
pomieszczeniach międzynarodowego lotniska pod Tokio, kręcili się ludzie z Naicho, co dla
wtajemniczonych świadczyło o poważnej randze przedsięwzięcia, którego powodzenie
gwarantowały japońskie służby specjalne.
Gwarancje Japońskie obejmowały wyjście Z.P. z budynku ambasady PRL w Tokio, przejście
do samochodu, przejazd na lotnisko i przerzut do samolotu. W tym czasie Zdzisława P., pod
opieką połączonych sił agentów polsko-japońskich służb specjalnych był bezpieczniejszy niż
najcenniejszy klejnot w Banku Anglii. Ta polisa na życie miała jednak pewną wadę - była
ważna jedynie do momentu startu TU-134. W powietrzu CIA miała wolną rękę, mogła
rozpocząć polowanie. Było jednak mało prawdopodobne, by w tej sytuacji, po starcie
samolotu, Amerykanie zechcieli kiwnąć chociażby małym palcem w tej sprawie.
TU-134 spokojnie, choć z międzylądowaniem w syberyjskim mieście Bratsk nad Angarą,
doleciał na Szeremietiewo. Nic ciekawego się nie wydarzyło. Być może analitycy z CIA
doszli do wniosku, że wprawdzie zemsta w służbach specjalnych, jest z wielu względów
rzeczą bardzo dobrą, czasami nawet niezbędną, to skandal z ewentualnym uprowadzeniem

background image

samolotu Aerofłotu, byłby zbyt wysoką ceną i mógłby im popsuć przyjemność z ukarania
agenta, który kiedyś wypłatał im tak brzydkiego figla. Na domiar złego, z całej przygody
wyszedł cało, nawet bez kary dożywotniego więzienia, którą zafasował inny agent wywiadu
MSW - Marian Zacharski. Jednak - wedle zgodnej opinii specjalistów - późniejszy generał
UOP, w robocie operacyjnej do pięt nie dorastał Z.P.
Zresztą w czasie, gdy w Tokio trwała celebracja z wyprowadzaniem Zdzisława P., Zacharski
miał już niezgorsze kłopoty wynikłe z tandetnej pracy MSW.
Kawalkada, złożona z kilkunastu samochodów, mknęła szosą w kierunku lotniska
międzynarodowego. 68 kilometrową trasę pokonano w niecałe 50 minut, co było niezłym
wyczynem. Służby celne, podobnie jak i agenci ochrony portu lotniczego, nie wyrażały
zwykłej w takich wypadkach ciekawości. Tylko gotowi do natychmiastowego użycia broni
polscy dyplomaci - strażnicy “przesyłki” byli nerwowi jak wiewiórki. Naszej ekipie
zabroniono nawet palić, aby sięgając do kieszeni po papierosy nie sprowokować nieszczęścia.
Płk Zdzisław Przychodzeń, wbrew zasadom bezpieczeństwa, jechał w pierwszym
samochodzie. Ot, taki drobny manewr, przygotowany na wszelki wypadek, gdyby
gospodarzom przyszło np. do głowy, że zobowiązania wobec Amerykanów są więcej warte,
niż dżentelmeńskie umowy z Polakami.
Japończycy wykazali klasę. Żaden z nich nie mrugnął nawet powieką, gdy tuż przed startem
okazało się, że do samolotu należy przerzucić nie tą osobę, którą wskazano w tajnych
pertraktacjach.
Moskwa. Czarna czajka, prowadzona przez majora KGB podjechała do kończącego
kołowanie TU-134. Zabrała tylko jednego pasażera. Specjalnie oznakowany, korzystający z
prawa do nieprzestrzegania przepisów ruchu drogowego samochód, potrzebował na przebycie
drogi z Szeremietiewa na Łubiankę prawie 1,5 godziny.
Łubianka. Trzeci lub czwarty co do ważności gabinet Imperium. Jurij Andropow nie wahał
się ani chwili: Dać najwyższe odznaczenie! - rozkazał.
Mówi ppłk KGB Nikołaj Leonidowicz Plisko: W tym czasie słowa Andropowa znaczyły
już w Imperium bardzo wiele, kto wie, czy nie najwięcej? Okres schyłkowego Breżniewa
rozpoczynał w Sowietach początek nowej epoki, która najprawdopodobniej - wedle założeń
elity politbiura - (przypuszczalnie jednak bez udziału samego genseka, który od lat był już
jedynie marnej klasy marionetką w rękach potężnych sterników) miała wyglądać zupełnie
inaczej. Warto przy tym pamiętać, że wszystko to, co się ważnego w dziejach Rosji
wydarzyło, zawsze wynikało z woli Petersburga lub Kremla. Najpierw o wszystkim
decydował car, a następnie gensek (czasami manipulowany, np. schyłkowy Breżniew). Jeżeli
prześledzimy punkty zwrotne w historii Rosji i Związku Radzieckiego - wstrząsy, przełomy,
rewolucje, to wniosek może być tylko jeden - nigdy o niczym ważnym nie decydowały masy.
Impuls do działania zawsze przychodził z góry. Aby się o tym przekonać wystarczy
przeczytać Natana Ejdelmana. Szkoda jedynie, że ten wybitny historyk nie do końca pokazuje
mechanizmy sterowania wydarzeniami. Mam tu na uwadze rolę służb specjalnych - Ochrany i
WCZEKA - KGB oraz GRU i służb podległych pod Komintern. Pokazać historię Rosji i
ZSRR poprzez pryzmat działania służb specjalnych - to napisać największy kryminał świata.
Elity Kremla, w schyłkowej erze sowieckiego komunizmu widziały coraz wyraźniej, że
dotychczasowymi metodami nie da się utrzymać nawet wolnego tempa rozwoju
ekonomicznego, mimo to były przekonane, że ciągle jeszcze mogą sterować procesami
społecznymi w Imperium, głównie za pomocą systemu represji, opartej na nieco
zmodyfikowanym Gułagu. Ci sami dygnitarze z politbiura byli również pewni, że nadal mogą
dezinformować opinię światową, m.in. za pomocą własnych służb specjalnych i państw
satelickich. Tym też należy zapewne tłumaczyć fakt, że od początku lat osiemdziesiątych
sowieckie służby specjalne zaczęły się wyjątkowo troszczyć o agentów, i to nie tylko
własnych, którym w czasie pracy na Zachodzie powinęła się noga i znaleźli się w tarapatach.

background image

Zagrożonych natychmiast wyprowadzano w bezpieczne miejsce, aresztowanych wymieniano
i bardzo niechętnie likwidowano kogokolwiek. Wam przecież również pomogliśmy,
organizując ogromną kampanię na rzecz uwolnienia Mariana Zacharskiego ze Stanów
Zjednoczonych, gdzie wpadł, zresztą nie z własnej winy.
Po siedemdziesięciu latach komunizmu, i po raz drugi w historii Imperium, postanowiono
złagodzić rygory życia komunistycznego, dać się ludziom wygadać… W Moskwie na
moment tylko zapomniano, że imperia upadają nie w momencie najsroższego terroru, a w
chwili jego złagodzenia.
W tym planowanym procesie wielką rolę przewidziano dla służb specjalnych. Sam szef
naszych służb - Jurij Andropow, nawiasem mówiąc, zapewne najlepszy fachowiec z
wszystkich dotychczasowych szefów, wkrótce przejął ster najważniejszej osoby w
politbiurze, co oczywiście nie zmieniło statusu służb - zawsze i wszędzie służyły elicie
rządzącej. Tak było, jest i będzie. Ale, co równocześnie nie przeszkadzało służbom
specjalnym posiadać na każdego członka partii teczkę z odpowiednimi materiałami, najlepiej
kompromitującymi. Szefowie specsłużb nigdy bowiem nie wiedzieli, kiedy gensek zażąda
odpowiednich materiałów i na kogo.
Andropow miał jednak wyjątkowego pecha. Epokę głasnosti i pierestrojki, której był
niewątpliwym protagonistą, poprzedziła epoka trzech pogrzebów, w której świeżemu
gensekowi przypadła rola główna w jednej z ceremonii żałobnych. Grabarzem sowieckiego
komunizmu okazał się Michaił Gorbaczow, ale największym beneficjantem został Borys
Jelcyn. To nie przypadek, że w okresie przejściowym berło władzy na Kremlu dostaje się w
ręce faceta niezbyt lotnego, mającego pociąg do butelki, z kłopotami zdrowotnymi, a więc
łatwego do manipulowania. Car Borys, który pozornie skupił w swoich rękach władzę
absolutną, przypomina raczej schyłkowego Breżniewa, niż sprawnego przywódcę zdolnego
przeprowadzić Rosję przez trudny okres. Kto więc naprawdę rządzi na Kremlu? Ten, kogo
słuchają służby specjalne, wojsko i ostatnio coraz bardziej - elity finansowe, oraz mafia, co
często oznacza to samo. W ostatnim okresie takim facetem, którego słuchają wszyscy, jest
oczywiście Władimir Putin.

Zdzisław P. odznaczenie otrzymał. Zresztą “blaszki” w Sowietach nigdy wiele nie
kosztowały. Tłoczono je na tony, przydzielano hojnie. Wystarczy popatrzeć na wybrańców
komunistycznego współzawodnictwa, obwieszonych medalami, niczym noworoczne choinki.
Warszawa. Przyjęcie w Białym Domu. Do sowieckiej “blaszki” Edward Gierek dorzucił
Krzyż Grunwaldu. Była to jedna z ostatnich decyzji twórcy “Przerwanej dekady”, który
wprawdzie w czerwcu 1956 r. wydał rozkaz strzelania do mieszkańców Poznania, doszedł do
władzy w wyniku strzelania w grudniu 1970 r. do ludności Wybrzeża, to w sierpniu 1980 r.
zabrakło mu odwagi aby zdecydować się na podobne rozwiązanie. Zapłacił za to fotelem
pierwszego sekretarza. Jego faktyczny następca - generał Wojciech Jaruzelski, nie miał takich
skrupułów, ani w 1970, ani w 1981 r. Bez namysłu wybierał “mniejsze zło”.
10 lat wcześniej. Zdzisław Przychodzeń, wówczas zaledwie major w MSW, pracując na
terenie Stanów Zjednoczonych, zakupił od zaprzyjaźnionych amerykanów dokumentację
rakiet, plany rozmieszczenia silosów rakiet “Minutenmen”, opis wyrzutni tych rakiet,
wycelowanych - wedle wiedzy Rady Bezpieczeństwa Narodowego - w najważniejsze
strategicznie cele Układu Warszawskiego, i nie tylko.
Pytanie: Czy Polsce były potrzebne tego typu zakupy?
Odpowiedź: Nie były. Były natomiast potrzebne Moskwie. Na Kremlu ciągle wybierano
nowe cele na terenie Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec,
państw Beneluksu i Skandynawskich… Pewnie dlatego w materiałach służb specjalnych
MSW trudno znaleźć dokumenty potwierdzające fakt “świadczenia usług” dla Wielkiego
Brata. Bez trudu można natomiast znaleźć dowody “obronnego” charakteru działań MSW.

background image

Wedle gen. W. Pożogi, praca szpiegowska płk. Z. P. & agenta M.Z., podobnie jak i setek osób
jemu podobnych, mających jednak znacznie mniejsze osiągnięcia, była działalnością typowo
obronną. Dzięki takim ludziom - podkreślał wielokrotnie szef Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu [SWiK] - służby specjalne MSW mogły przedstawiać sojusznikom bezcenne
materiały, zaś zespoły specjalistów opracowywać analizy i pisać bardzo konkretne
sprawozdania. Oczywiście, również w tych dokumentach nie obyło się bez inwokacji do
partii.
Oto przykład fragmentu tajnego Sprawozdania z działalności Departamentu II
(kontrwywiadowczego): “W 1970 roku pion Departamentu II - w ramach
kontrwywiadowczego zabezpieczenia kraju i zgodnie z Uchwałami V Zjazdu przeciwdziałał
dywersji ideologiczno-politycznej i szpiegowskiej penetracji PRL przez wywiady
imperialistyczne, zwłaszcza głównych państw NATO.
Działalność pionu Departamentu II zmierzała w tym czasie do:
- zapewnienia stałej orientacji o kierunkach zainteresowań, zamiarach, formach, metodach i
środkach działania służb specjalnych głównych państw NATO, szczególnie USA i NRF;
- selekcjonowania faktów i zjawisk, na których winien być ześrodkowany wysiłek
operacyjny, co z kolei warunkuje wybór najbardziej skutecznych metod ujawniania,
dokumentowania i paraliżowania działalności wywiadowczej i dywersyjnej przeciwnika;
- koncentrowanie pracy profilaktycznej na osobach i obiektach wymagających ochrony;
- Włączenie innych jednostek operacyjnych resortu MSW i MON do realizacji zadań
kontrwywiadowczych oraz wykorzystania w tym zakresie możliwości społeczeństwa;
- Wyprzedzania zamierzeń przeciwnika i dostosowania naszych form organizacyjnych, metod
i środków pracy do sytuacji operacyjnej”.
Brytyjczycy dowiedzieli się jedynie część prawdy o działalności płk. Z.P. W rzeczywistości
jego łupy w USA były znacznie większe. Dzięki dojściom, o których jeszcze nie czas
opowiedzieć, as wywiadu MSW poczynił znaczne szkody w szeregach służb specjalnych
USA, ale nie tylko. Na podstawie jego danych autorzy cytowanego sprawozdania mogli
napisać: “…W rezultacie poszerzyliśmy naszą wiedzę o przeciwniku, a zwłaszcza jego
zainteresowaniach, formach i metodach działania, ośrodkach, pracownikach kadrowych i
współpracownikach wywiadów głównych państw zachodnich oraz współdziałaniach tych
wywiadów w ramach państw NATO”.
Płk Z.P., niejako na marginesie swojej podstawowej roboty szpiegowskiej, ale systematycznie
zaopatrywał Rakowiecką m.in. w “Przewodnik wywiadu wojskowego na Polskę” wydawany
co dwa lata przez Oddział wywiadowczy Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych USA w
Europie, obejmujący informacje o 2000 obiektach Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej.
Dzięki dobrym układom w środowisku, mającym styk z tajemnicami USA i wzorowym
współdziałaniu z pewną damą, pracującą dla MSW w Brukseli mógł też sprezentować
Warszawie “Zestawienie rozpoznanych przez wywiad francuski stacji radiolokacyjnych
Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej czy Wykaz magazynów i składnic Wojska Polskiego”,
sporządzony przez wywiad Wielkiej Brytanii, i wiele innych bezcennych dla służb
specjalnych informacji na podstawie których kontrwywiady państw obozu sowieckiego mogły
wyławiać osoby związane z wywiadami zachodnimi. Analiza dostarczonych materiałów
pozwoliła specjalistom resortu wysnuć wniosek, że: “…poszczególne wywiady państw
NATO nie przekazują do wspólnej puli wszystkich posiadanych przez siebie wiadomości z
dziedziny obronności PRL. Ostatnie wydanie “Przewodnika” - głównego dokumentu NATO,
komasującego wszystkie wiadomości o potencjale obronnym PRL, zawiera dane o 99
ustalonych na terenie Polski Stacjach radiolokacyjnych, dokument wywiadu francuskiego
charakteryzuje natomiast 284 tego rodzaju obiekty. Uzyskany w 1968 r. wykaz magazynów i
składnic WP, sporządzony przez wywiad Wielkiej Brytanii także zawierał bardziej
szczegółowe dane o pojemnościach i podległości organizacyjnej tych jednostek, niż

background image

informacje na ten temat w zestawieniu centrali NATO.
Kierownictwo resortu spraw wewnętrznych, na podstawie materiałów zdobywanych przez
szpiegów MSW rozsianych po różnych kontynentach, połączonych z dokumentacją
gromadzoną przez kontrwywiad oraz, co jest szczególnie ważne - uwzględniając życzenia i
zapotrzebowania służb sowieckich (a w zależności od możliwości również innych “służb
bratnich”) przygotowywało listy dyplomatów krajów zachodnich, których władze Peerelu
uznawały za persona non grata.
Moskwa. Wywiad Związku Radzieckiego zrefundował MSW koszty transakcji dokonanej
przed 10 laty przez Zdzisława P. na terenie Stanów Zjednoczonych.
Warszawa. Koszty związane z natychmiastową ewakuacją pułkownika wyniosły niecałe 25
tys. Dolarów. Takich wydatków nikt nie rekompensował. Wywiad MSW musiał się sam
troszczyć o “drobne” kwoty na ratownicze operacje.
W latach osiemdziesiątych wielokrotnie usiłowałem rozmawiać z gen. W. Pożogą na tematy
finansowania służb specjalnych MSW. I zca gen. Cz. Kiszczaka, rozstający się ze słowami
równie chętnie jak pies z kością, słysząc o finansach stawał się nerwowy niczym wiewiórka.
Jeszcze bardziej irytowały generała pytania o rozliczenia z Wielkim Bratem. W końcu jednak
szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu przyznał, że “za technologie płacił wywiad radziecki a
nie kontrwywiad, którego szefem był gen. Grigorienko”, generał niestety, nie pamiętał czy po
tych transakcjach pozostawały dokumenty, ba W. Pożoga nie pamiętał nawet czy takie
dokumenty kiedykolwiek sporządzano. Zachowały się wprawdzie śladowe dowody
“wpływów” i “rozchodów” z tzw. czarnych kas, m.in. związanych z łupami zdobytymi w
ramach rozpracowywania podziemia niepodległościowego, głównie WiN-u, z aferami
“Zalew” i “Żelazo” czy z tzw. skarbem Piastów Śląskich. Jest to jednak kropla w morzu
pozaprawnych działań służb specjalnych związanych ze zdobywaniem środków na własne
potrzeby.
Ilekroć przypominam sobie postać pułkownika Zdzisława P. nie mogę nie przytoczyć
powiedzonka o pewnym egotyście, o którym Chamfort mawiał, że “Spaliłby wasz dom, aby
sobie ugotować dwa jajka”. Ale z drugiej strony, do Z.P. pasuje inna opowiastka filozofa:
“Kiedy Malborough był w okopach z przyjacielem i siostrzeńcem, kula strzaskała głowę
przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego człowieka, który cofnął się ze zgrozą.
Malborough rzekł zimno: >Widzę, że jesteś zdziwiony? - Tak - odparł młody człowiek
obcierając twarz - jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle mózgu, narażał się
dobrowolnie na tak bezcelowe niebezpieczeństwo<".
Było tajemnicą poliszynela, że dzieło płk. Z.P., kontynuował w USA agent Marian Zacharski.
Miał jednak znacznie mniej szczęścia niż Przychodzeń. W wyniku tandeciarstwa “Warszawy”
wpadł. Zapytałem kiedyś gen. Pożogę, dlaczego Zacharskiego nie “zrobiono” dyplomatą, tak
jak robiono z dziesiątkami innych agentów i oficerów pracujących w USA. Szef SWiK
odpowiedział, że na “udyplomatowienie” agenta nie zezwolił gen. Pawłow, który był zdania,
że Zacharski ma do wykonania w Stanach Zjednoczonych zbyt poważne zadanie, by robić z
niego dyplomatę. Było bowiem wiadomo, że amerykańskie służby specjalne, komu jak komu,
ale dyplomatom z tzw. demoludów przyprawiają każdorazowo dość szczelny “ogon”. Zwykły
agent, wedle Pawłowa, miał sto procent więcej szans wykonania zadania, niż peerelowski
dyplomata i tysiąc procent więcej niż dyplomata sowiecki.
Pawłow miał rację. Zacharski zadanie wykonał. Wpadł, bo wsypał go człowiek MSW z
Warszawy. I to było ładne.
Agent/generał zapowiada książkę. Ciekawe. Myślę, że jeżeli M.Z. myśli, że wie o swojej
działalności wszystko, to jest w grubym błędzie. Wszystko o kombinacji operacyjnej z
udziałem Zacharskiego [do końca lat 80.] wiedziało niewielkie grono osób. Tak, tylko
generałowie: Andropow – Kriuczkow – Pawłow – Kowalczyk – Milewski – Pożoga wiedzieli
[bo żyje jedynie Pożoga] wszystko, nie Zacharski i jego koledzy, z którymi wprawdzie

background image

wykonywał przedziwne łamańce operacyjne, ale już po transformacji. Tak, po 1990 r., zgoda,
M.Z. jest najbardziej kompetentną osobą, aby o wszystkim dokładnie opowiedzieć.
Jest tylko jeden problem – zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Gdy M.Z. się od tego
uwolni możemy dostać rewelacyjną opowieść. Chyba warto na nią poczekać.
HASŁO BLOGU:
Co interesującego jest w sprawie M. Zacharskiego? Tylko to, że wyszedł żywy z tego, co
zrobił.

Gra z “Solidarnością” 1980-1990, agentura w “S”

19 paź 2008

Skuczno na etom swietie, gospoda! [dla posiadających jedynie inteligencję wrodzoną: Nudno
jest na tym świecie, proszę państwa
– HP]

Nikołaj Gogol

Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi i opozycjoniści z lat 80., jeszcze
nie wszystko stracone. Właśnie się o tym przekonałem. Krążąc po internecie, natknąłem się
na: ośrodek racjonalistyczno-sceptyczny im. De Voltaire‟a “Racjonalista”. W czterech
kolejnych odcinkach głos dawał Marian Kaleta, wedle informacji z portalu: wybitny
opozycjonista, odznaczony przez prezydenta w 2007 r. Krzyżem Komandorskim Odrodzenia
Polski, bohater filmu TVP “Dziękujemy za solidarność” [2008]. Moim zdaniem, tekst Kalety
przypomina polowanie na lisa przy pomocy wyrąbywania lasu. Czego w nim brak? Chyba
jedynie prawdy. Poza tym jest to rzecz tak doskonałe, że na pierwszy rzut oka nic do niej
dorzucić nie można.
A jednak spróbuję.
Pamiętam pierwsze dwa tygodnie po stanie wojennym. Specjaliści służb specjalnych obu
resortów siłowych, wśród członków “Solidarności”, ale nie tylko, zbierali agentów jak
pszczoły miód. Kontrolując ważniejsze kanały łączności “S” z zagranicznymi strukturami,
pomagali zakładać nowe. Oczkiem w głowie Służby Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK] było
m.in. nie tylko Zagraniczne Biuro “Solidarności” w Brukseli, którym dowodził znajomy
Pożogi jeszcze z czasów gdańskich, dr Jerzy Milewski, ale także ośrodki w Paryżu, Londynie,
Rzymie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz, przede wszystkim Agencja Informacyjna
:S” w Lund.w Szwecji.
Nie powiem, z różnych względów, bardzo mnie te sprawy interesowały. Przyssałem się więc
do szefa SWiK gen. dyw. Władysława Pożogi. Na biurku generała, codziennie lądowały setki
meldunków z różnych stron świata. Trwała w najlepsze, chyba największa gra nowożytnej
Europy. Gra peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i zagranicznymi
strukturami
“Solidarności”. Gra, co chyba oczywiste, nadzorowana, a w niektórych momentach nawet
zadaniowana, przez rezydenturę KGB w Warszawie, którą kierował mój przyjaciel, gen. dyw.
Witalij Pawłow – prawa ręka Jurija Andropowa, który już wówczas trząsł Sowieckim
Imperium, a niedługo miał zostać gensekiem.
Pożoga czytał meldunki, podkreślał niektóre fragmenty, dekretował, a zgraja kamerjunkrów
postępowała ściśle wedle wytycznych generała. Najważniejsze sprawy trafiały, zresztą
zgodnie z wolą szefa służby, na biurko ministra Czesława Kiszczaka. Minister nanosił kolejne
dekretacje, zazwyczaj dotyczące przekazania niektórych materiałów generałowi Wojciechowi
Jaruzelskiemu lub szefowi Służby Bezpieczeństw [do 1984 r. gen. Władysławowi
Ciastoniowi, a następnie gen. Henrykowi Dankowskiemu], rzadziej dekretacje ministra
dotyczyły niższych szczebli, np. dyrektorów departamentów. Zazwyczaj dotyczyło to jedynie

background image

Departamentów III oraz IV.
Wśród tej wywiadowczo-kontrwywiadowczej sieczki sporo miejsca zajmowały już
rozszyfrowane bądź rozkodowane [robiło to podległe SWiK Biuro Szyfrów] materiały
pochodzące z kontroli kanałów przerzutowych. Było tego sporo i dotyczyło działalności tak
krajowych jak i zagranicznych struktur “Solidarności”, łącznie z korespondencją ważnych i
najważniejszych osób podziemia. Generał miał dość dobre rozeznanie kto jest kim w tym
opozycyjnym towarzystwie. Jego wiedza pochodziło z dwóch podstawowych źródeł.
Pierwsze – to czasy, gdy jako zastępca ds bezpieczeństwa KW MO w Gdańsku, zatwierdzał a
niekiedy prowadził spotkania kontrolne z najważniejszą agenturą wschodniego Wybrzeża.
Bogatą wiedzę zgromadził z czasów Grudnia „70, kiedy to przez jego ręce przeszło kilka
setek agentów, których następnie ostro zaangażowano nie tylko w powstawanie Wolnych
Związków Zawodowych, a następnie “S”, ale którzy oddali resortowi niebagatelne usługi w
latach 80., i nie tylko.
Drugie źródło wiedzy generała stanowiła jego praca jako dyrektora kontrwywiadu MSW. To
wówczas szef SWiK rozszerzył swą znajomość o najważniejszą agenturę całego Kraju
Pieroga i Zalewajki.
Po pierwszej selekcji, ale dopiero gdzieś od połowy lat 80., około 50 -60 procent
najistotniejszych materiałów wprowadzano do komputerów Firmy. Pożoga, w przypływie
dobrego humoru dawał mi się pobawić niektórymi materiałami, a gdy był w humorze
wyśmienitym obdarowywał mnie niektórymi papirusami. W ten sposób, w ciągu kilkunastu
lat znajomości, zgromadziłem w redakcji “Granicy” pokaźny zbiór dotyczący wielu
interesujących gier i kombinacji operacyjnych. Napisałem wówczas do szuflady kilkadziesiąt
książek, a kilka, socjalistycznych w treści i bolszewickich w formie, nawet wydałem w
oficjalnych wydawnictwach. Książki wydane oficjalnie zawierały niektóre informacje mogące
być przydatne dla podziemia, pod warunkiem oczywiście, że osoby te, dysponowały nie tylko
inteligencją wrodzoną….
Pamiętam. Siedziałem w swojej klitce na 12 piętrze bloku ursynowskiego i kleciłem kolejną
książkę z cyklu Tajna Historia Polski, gdy zadzwonił Marian Kaleta i obwieścił, że mnie
odwiedzi.
Dotrzymał słowa.
Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Miło sobie zawsze pogadaliśmy. Coś tam napisałem
na jego temat w książce Służby specjalne atakują. Pokazałem mu też kilka papirusów
pochodzących z kolekcji ofiarowanej mi przez gen. Pożogę. Wynikało z nich jasno, że jego i
Józefa Lebenbauma działalność z Lund, a także Biuro Brukselskie i inne ośrodki “S”, były
perfekcyjnie zinfiltrowane i kontrolowane, a niektóre inspirowane, a nawet zadaniowane
przez SWiK. Marian nie był tym zachwycony, ale na moją wyraźną prośbę, zweryfikował te
dokumenty, które dotyczyły jego samego i jego działalności, co podcyfrował swoim
własnoręcznym podpisem
[zob. dok.na str. 418].
To wówczas też powiedziałem Kalecie, aby nie miał złudzeń, że coś się złego ich transportom
mogło przydarzyć, bo ciężarówki, które z takim mozołem, niekiedy wspólnie z
Lebenbaumem, załadowywali w Lund sprzętem [wartym niekiedy kilkaset tys. USD] dla
podziemia w kraju i wysyłali via Ystad – Świnoujście – reszta kraju, cały czas, od momentu
załadowania, były bezpieczniejsze niż klejnoty królowej Wiktorii złożone w bankowych
sejfach. Już na promie przejmowali je bowiem pod ochronę oficerowie SWiK oraz zwiadu
WOP, a po wyokrętowaniu dalszą ochronę transportu przejmowali oficerowie Departamentu
II MSW.
Celem takiej, być może, przesadnej opieki, było uniknięcie jakichkolwiek konfliktów.
Przecież zawsze mogło się zdarzyć, że jakiś nadgorliwy celnik bądź milicjant wykaże się
wyjątkowy, wścibstwem.
Nie, nie. Transporty słane z Zachodu trafiały pod wskazane adresy. Wprawdzie nie było

background image

jeszcze GPS, ale byli specjaliści MSW. Tylko dwukrotnie, na wyraźne polityczne
zapotrzebowanie, SWiK musiała ujawnić przesyłki i nadać im rozgłos medialny.
Funkcjonariusze klęli jak szewc po uderzeniu się młotkiem w palec, ale polecenie wykonano.
A co z innymi transportami, które docierały do adresatów? Dlaczego M. Kaleta, pisząc to, co
napisał, zapomniał o tych faktach?
Ano właśnie. Na tym polegał urok gry. Kontrolować, sprawdzać, inspirować i
wykorzystywać.
No dobrze, powiecie. Skoro wszystko szło tak gładko, to dlaczego Bolszewia dostała w dupę?
Doszło do Okrągłego Stołu i oddania władzy?
Cóż, może właśnie o to chodziło.
Oddanie władzy w taki sposób, jak to miało miejsce w czerwcu 1989 r. Nie było przecież dla
oddających żadną tragedią. Zupełnie inną sprawą jest szukanie odpowiedzi na pytanie, czy
gen. Jaruzelski w pełni wykonał polecenie Gorbaczowa przepoczwarczenia Kraju Pieroga i
Zalewajki w coś na kształt laboratorium dla pierestrojki?
HASŁO BLOGU:
Na wspomnienie niektórych historii człowiek mimo woli musi uśmiechnąć się po
sardańsku

Służby specjalne

14 paź 2008

… malarz rozrabiał w misie tusz z wodą, maczał w tym gołą pupę, po czym przysiadał na
papier: wychodził mu wspaniały soczysty melon z ogonkiem. Ale tylko on jeden potrafił tak
usiąść. Kiedy próbowali inni, na kartce pozostawała odciśnięta pupa i kawałek kuśki.

Andrzej Falkiewicz

Dlaczego ten blog zaczynam opowiastką o mistrzowskim malarzu? Ano chociażby dlatego, że
widzę tu podobieństwa do polityków, którzy w historii, zamiast konkretnych dokonań,
zostawiają po sobie odciski pupy i kuśki.
Szczerze rozbawiony dyskusją nad najnowszymi dziejami Kraju Pieroga i Zalewajki pozwolę
sobie dziś skreślić kilka uwag, na tematy dotyczących szpiegów, zdrajców, krzywicieli prawd,
prostowicieli krzywd, popaprańców, zapodawaczy itp., ale i osobników, którzy swoim
postępowaniem udowodnili, że mimo wszystko warto być uczciwym. Na opowieści o
szwarccharakterze absolutnym i operacjach dokuczliwych, ale chyba nie zbrodniczych,
musicie poczekać do kolejnych blogów. A na najbardziej brutalne, cyniczne i przewrotne
przyjdzie kolej, gdy zajmiemy się gen. Cz. Kiszczakiem.
Nie będą to długie opowieści, bo i historia Peerelu nie jest długa: na początku kilku
zbrodniarzy wymordowało kilku innych zbrodniarzy o czym donosiłem w Bruderszafcie ze
śmiercią
(zob. podrozdział “Dintojra w partyjnej melinie”). W tym miejscu kolejne
zastrzeżenie - wprawdzie w pierwszej dekadzie Peerelu umierało się z zawrotną szybkością,
co było zasługą Wielkiego Brata, partii najsłuszniejszej i resortów siłowych, to tajne służby
podległe MBP bądź MON, w odróżnieniu np. od sowieckich służb specjalnych, miały w
wyprowadzaniu ludzi z tego świata niewielki udział. Ot, taka nasza polska specyfika.
Specjalistami od naprawdę masowego zabijania były bataliony (grupy) operacyjne

background image

Milicji Obywatelskiej, wydzielone oddziały Wojska Polskiego oraz KBW.
Służby specjalne jedynie naganiały przed ich lufy wytypowane ofiary, które też nie zawsze
zabijano w pierwszym porywie. Czasami brano żywcem. Sądzono i dopiero potem wieszano,
czasem publicznie. O dużej roli sądów w procesie likwidacji opozycji niepodległościowej
zazwyczaj się zapomina.
Zabijanie na sali sądowej! To przecież takie nieefektowne a przy tym mało eleganckie!
A dziś? Dziś tak się jakoś złożyło, że już nikt, albo prawie nikt nie zabija szpiegów ani
zdrajców, nie likwiduje niewygodnych osób, nie mówiąc o opozycjonistach. No, może z
wyjątkiem Chińczyków, Arabów, Kurdów, Żydów, Irańczyków, Irakijczyków, Irlandczyków,
Basków, Koreańczyków, Talibów, Sikhów, Gurkhów, Czeczenów, Serbów… Inni uważają,
że “łupów” pozyskanych metodami operacyjnymi naprawdę nie warto przerabiać na trupy, a
znacznie lepiej jest je sprzedać lub korzystnie wymienić.
W ten sposób Amerykanie spuścili kiedyś do Peerelu Mariana Zacharskiego - przeciętnego
agenta Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW [choć w tym momencie, od 14 grudnia 1981
r. już ukadrowionego; przy okazji zgadnijcie dlaczego TVN robi z Zacharskiego bohatera?],
grasującego w USA, nabywającego tam różne tajemnice za którymi tęsknił Wielki Brat.
Agent robił zakupy do czasu, aż powinęła mu się noga. Powinęła dlatego, że inni faceci,
zatrudnieni na Rakowieckiej, obowiązani do zapewnienia mu bezpieczeństwa, zapomnieli o
swoich obowiązkach, nie spostrzegli, że inny funk rozpaczliwie zamarzył o zdobyciu pliku
zielonych papierków z wizerunkiem Jerzego Waszyngtona…
W zamian CIA otrzymała kilkunastu tandetnych facetów parających się w demoludach robotą
wywiadowczą na korzyść amerykańskiej agencji. Była to transakcja wymienna o lokalnym,
peryferyjnym kolorycie, bez większego znaczenia operacyjnego, albowiem przedmiotem
handlu byli agenci zużyci moralnie, karły bezpieki, którzy w przeszłości służyli demoludom
za ruble by po kilkuletnim namyśle wybrać kapitalizm za dolary.
Ale w ten sposób (wymiana) w nieodległej przeszłości w niegdysiejszym Imperium Zła
odzyskało wolność również kilku ważnych dysydentów, m.in. znany pisarz Władimir
Bukowski, który po przybyciu na Zachód zapytany z jakim obozem się identyfikuje
odpowiedział: Nie jestem z obozu prawicy ani z obozu lewicy. Jestem z obozu
koncentracyjnego. I to, jak dotąd, jest najkrótszą definicją Imperium Zła.
Kiedyś zabijanie było prawie obowiązkowe. Czasami porywano, aby torturować i zabić. Jest
na ten temat obszerna literatura. Warto ją czytać. Człowiek staje się wówczas lżejszy,
przekonuje się, że nie jest jeszcze takim łajdakiem jakim mógłby być.
Stale podkreślam, że nasze służby specjalne w tej dziedzinie trudno zaliczyć do przodujących.
Porywano rzadko, zabijano z obrzydzeniem. Najwięcej akcji likwidacyjnych miało miejsce w
pierwszej powojennej dekadzie. Konto peerelowskich służb obciąża nie więcej niż ćwierć
tysiąca ofiar (bez ofiar opozycji niepodległościowej, której straty można oceniać na około
dwadzieścia tysięcy osób). Cóż to za kropelka w oceanie zbrodni, chociażby wobec STU
MILIONÓW OFIAR bolszewizmu!
Co prawda czasami i u nas opracowywano plany porwań i zabójstw, ale ich przeważnie nie
wykonywano. Najmniej tego typu spraw zrealizowano w latach 1955 - 1980. Tajnie zabito
jednego pracownika wywiadu MSW, płk. Władysława Mroza, który zdradził Firmę i
Bolszewię. Nie liczę tu ofiar z różnych afer geszefciarskich, typu “Zalew”, “Kurierzy” czy
“Żelazo”, w których trupy padały, a jakże, bo musiały, bo trzeba było zatrzeć ślady,
zlikwidować świadków, zwiększyć zyski…
Stąd niechciane samobójstwa, niespodziewane wypadki przez okna, zadziwiające wpadki pod
samochody i inne pojazdy, głupie wychylania się przez bariery schodów w głównym budynku
MSW i tym podobne niebezpieczne zabawy.
Oficjalnie zlikwidowano tylko jedną osobę, Jerzego Strawę, którego rozpracowano
operacyjnie, oskarżono, osądzono, skazano na śmierć i powieszono.

background image

Dopiero z chwilą objęcia resortu spraw wewnętrznych przez Czesława Kiszczaka znowu
sięgnięto do metod z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Organizowano
prowokacje, polała się krew…
Nie ma się co dziwić Kiszczakowi. Któż, przynajmniej czasami nie tęskni za młodością.
Wierny zasadzie, że dziewczyna zawsze będzie pamiętać swego pierwszego chłopca, rzeźnik
pierwszą zarżniętą świnię a ubek pierwszą zaszlachtowaną ofiarę, chciałbym przypomnieć
byłemu funkowi GZI WP i ministrowi spraw wewnętrznych garść wydarzeń. Ale o tym
następnym razem.
HASŁO BLOGU:
Patrząc na naszych polityków żałuję, że w Zatoce Gdańskiej nie ma rekinów ludojadów.

Anty Jaruzelski pucz czy blef aparatczyków?, M.F.
Rakowski, Goryl Jaruzelskiego sypie dziennikarzy, co
nowe, i kolegów, co normalne

12 paź 2008

….człowiek potrzebuje do życia tylko powietrza, jedzenia, picia i wydalania, no i
poszukiwania prawdy. Cała reszta jest nadobowiązkowa.

Jonathan Littell

Wojciech Jaruzelski, w mowie obrończej przed sądem przypomniał wystąpienie kilku
polityków w czasie XI Plenum KC PZPR (9-10 czerwca 1981 r.) określając to mianem puczu.
Myślę, że to przesadna uprzejmość pod adresem paru politycznych eunuchów, którym
zamarzyło się zaistnienie na scenie politycznej.
Wprawdzie do dziś nie rozstrzygnięto, jaki faktycznie cel przyświecał występującym, to
wolno spekulować. Mogło więc chodzić o nastraszenie ekipy rządzącej, zmuszenie jej do
radykalniejszych działań. W tym celu chłopcy gen. Pawłowa mogli wykorzystać list KC
KPZR adresowany do członków KC PZPR przesłany 5 czerwca 1981 r., w którym to
dokumencie radzieccy aktywiści zagrzewają wyselekcjonowanych peerelczyków do
aktywniejszej walki z “Solidarnością”.
Gen. W. Pożoga twierdzi [jego służba kontrolowała ok. 30 proc. członków KC], że cała heca
była zainspirowana przez rządzących, aby pokazać przeciwnikom politycznym i
narodowi, co się stanie, jeżeli oni, patriotyczni i demokratyczni, odstąpią miejsca przy
sterze.
Straszenie betonami miało przecież swój urok i sens.
Takich możliwości było kilka, ale w każdej jest miejsce dla służb specjalnych. Warto więc
rozważyć, czy prowadzono inspirujące działania świadomie czy też nie świadomie.
Wątpię, by w stosunku do takich potęg intelektualnych, jak generałowie W. Sawczuk czy E.
Molczyk, albo aparatczycy S. Olszowski lub A. Żabiński jakakolwiek rozważna służba
specjalna zaryzykowała otwartą grę. Tych działaczy wystarczyło jednak zainspirować
nieświadomie i już robili to, czego się po nich spodziewano.
Spisek politycznych eunuchów nie wypalił, bo nie mógł. Nawet działacze partyjni potrafią
odróżnić polityczne hochsztaplerstwo od realistycznego marksistowskiego dziamolenia.
Generała zapewne zabolało wystąpienie dwóch, kiedyś mu najbliższych współpracowników.
To być może wówczas w jego głowie zrodziła się myśl, że służby specjalne muszą należeć do
niego. Cz. Kiszczak został wkrótce szefem MSW. Miało to gwarantować ścisłe

background image

zintegrowanie służb specjalnych obu resortów siłowych.
CzeKiszczak poszedł znacznie dalej. Zamarzył o stworzeniu resortu, który w swoich
założeniach miałby najgorsze elementy wzięte z MBP oraz z GZI WP, której był
nieodłącznym dziedzicem.
Jak zamierzył, tak zrobił. W miarę rozwoju struktur MSW CzeKiszczak, dążący do objęcia
kontrolą operacyjną całego życia w kraju nie zapomniał o politykach. Być może w myśl
porzekadła, że strzeżonego pan Bóg strzeże. Strzec się, to znaczy wiedzieć. Wiedzieć, to w
służbach specjalnych zawsze przekłada się na - zinfiltrować, rozpracować itp. Stworzono
Zespół Operacyjny przy Departamencie III MSW. Kontrolą objęto nawet najwyższe szczeble.
Żaden, nawet najwspanialszy eunuch nie miał już najmniejszych szans na krecią robotę. Jedną
z dwóch najważniejszych figur personalnych Zespołu był były goryl Generała płk mgr A.
Gotówko.
W tym miejscu przypomnę fragment rozmowy z Gotówką, dotyczący rozpracowywania
byłego premiera PRL, a następnie ostatniego pierwszego sekretarza KC PZPR, roli
dziennikarzy oraz sporządzania tzw. “papirusów” w Firmie.
PIECUCH: W jaki sposób rozpracowywaliście Mieczysława Rakowskiego?
GOTÓWKO: Temat piekielnie trudny. Sprawa pierwsza - telefon. Podsłuch pokojowy na
okrągło…
PIECUCH: W domu? W pracy?
GOTÓWKO: W domu? Nie. W pracy. Bo było bez problemu. Podsłuch miał w gabinecie.
Potem dokładny przegląd wszystkich przyjaciół, kolegów. Kto z nich już jest agentem lub kto
się nadaje na agenta. Kto się zgodzi na współpracę. Zrobiło się selekcję. Odbyło się z tymi
osobami rozmowy. Byli to ludzie ze świecznika. Trzeba było mieć pewną klasę. Robić to
inteligentnie. Ale wśród dziennikarzy to w ogóle… Dziennikarze są… Nie gniewaj się, skoro
sam jesteś dziennikarzem, bardzo niską ocenę mam dziennikarzy. Są wśród was zwykłe
kurwy polityczne, które pójdą do silniejszych. Z ręki będą jeść. I do razu mówią o co chodzi.
Bez żadnych skrupułów. Gdy nad byle działaczem “Solidarności” trzeba się było solidnie
napracować, to nad dziennikarzem, nie. Od razu wykładał karty na stół. Mówił: panowie!
Interesuje mnie to, to i to. Dam wam to, co chcecie. Co wy za to? Ja mówię: możemy dać to.
On: nie! To za mało! On gra wyżej.
PIECUCH: Chodziło o pieniądze, czy…
GOTÓWKO: Pieniądze też. Ale i o ustawienie w strukturach redakcyjnych wyżej. O awanse.
PIECUCH: Mieliście wpływ na awanse dziennikarzy?
GOTÓWKO: Oczywiście! Olbrzymi! Plus wyjazdy na placówki.
PIECUCH: W jaki sposób? Redaktorzy naczelni byli waszymi agentami?
GOTÓWKO: Nie. Oni donosili jawnie. To nie była tajna współpraca. To było współdziałanie.
Interesował nas cała reszta. Był wydział obsługujący dziennikarzy. Potem poszło to do dwójki
[kontrwywiadu]. Potem wróciło. Myśmy w zespole byli wyżej od tego wydziału. W poziomie
obejmowaliśmy większe obszary. Dziennikarzami w województwach zajmowali się
pracownicy WUSW. Więc braliśmy listy zaufanych żurnalistów. Wybieraliśmy potrzebnych
kandydatów. Sprawdzaliśmy faceta czy jest przyjacielem Rakowskiego i czy był agentem.
Potem mówiliśmy naczelnikowi wydziału: daj mu zadanie albo nam przekaż agenta.
PIECUCH: Przekazywali?
GOTÓWKO. Nie chcieli. Mówili: damy ci informacje.
PIECUCH: Ilu agentów mieliście w otoczeniu M.F. Rakowskiego?
GOTÓWKO: Dwadzieścia procent osób, z którymi Rakowski blisko się kontaktował.
PIECUCH: Jaka to była liczba?
GOTÓWKO: Bezpośrednio mieliśmy listę czterdziestu, pięćdziesięciu osób. Z tego
dwadzieścia procent.
PIECUCH: Około dziesięciu agentów?

background image

GOTÓWKO: Około dziesięciu. Tak trzeba było liczyć.
PIECUCH: To można było M.F. Rakowskiego dobrze obstawić?
GOTÓWKO: Można było. Ja nie zabiegałem aby go więcej obstawiać. Na cholerę. To, co
było, wystarczało, aby wiedzieć o całej działalności Rakowskiego. Kierunki działań. Treść
rozmów. Korzyści polityczne…
PIECUCH: Kto otrzymywał meldunki? Robiliście z tego zbiorówki?
GOTÓWKO: Jak to szło? Sieczka operacyjna kierownictwa resortu nie interesowała.
Myśmy robili analizy zbiorcze. Z tej sieczki robiliśmy analizy. Do pisania było nas
trzech. No, czterech.
Bo jeszcze Andrzej [Kwiatkowski, płk, szef Zespołu] łagodzący to
wszystko. To byłem Ja! Główny pisarz. Olejnik Stasiu - starszy specjalista. I starszy
specjalista Nawrocki Zdzichu. Kwiatkowski czytając dużo poprawiał.
PIECUCH: Tonował? Wyście pisali to, co agenci donosili?
GOTÓWKO: Oczywiście. Mówiłem: Ja jestem od tego aby pisać. Takie mam informacje.
Słyszałem w odpowiedzi: Ale kierownictwo tego nie przełknie. Za ostro przypierdalasz. Ja
mówię: Stary! Weź, przeczytaj meldunek agenta. Tu dopiero jest ostro. Ja już maksymalnie
wygładziłem. Andrzej dalej wygładzał, poprawiał. Podpisywaliśmy” “Opracowano w Zespole
Operacyjnym Departamentu III”. Nie było żadnego naszego nazwiska, mimo, że wszystko
było tajne specjalnego znaczenia. Dokumenty organizacyjne Zespołu ja robiłem. Już w maju
[1985 r.] daliśmy pierwszą informację dla Jaruzelskiego na temat frakcji w PZPR.
PIECUCH: O kim?
GOTÓWKO: Grupa Rakowskiego. Grupa Kapitana [Bolesław, przewodniczący Głównego
Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, który, po przemianowaniu w październiku 1987 r. na
Komitet ds Młodzieży i Kultury Fizycznej objął A. Kwaśniewski] skupiająca osoby, które
ukończyły studia w ZSRR.
PIECUCH: Betony?
GOTÓWKO: Twardo betonowa grupa. Pięćsetka stary! Nie rozkruszysz młotem
pneumatycznym.
PIECUCH: Przeciwstawna do grupy Rakowskiego.
GOTÓWKO: Przeciwstawna. I były… Potem były tuzy typu Schaff. Jednostka
niekonwencjonalna… Opracowania na Schaffa to już ja pisałem. Ja miałem sprawę. Miałem
agentów. Schaff mi bokiem nieraz wychodził, bo nie miałem czasu a sprawy nie miałem
komu zlecić.
PIECUCH: Ilu agentów miałeś wokół profesora?
GOTÓWKO: Szczerze mówiąc to niewielu. Schaff się bardzo dobrze kontrolował. Przykra
była sprawa zacieku. No, woda zalała mieszkanie, ścianę w której siedziały nasze pluskwy.
Podsłuch nam wysiadł. Dostaję informację od bardzo dobrej agentki […]. Stara Żydówa.
Wpada na mnie i mówi: U Schaffów panika. Mieszkanie zalane. Zaraz ściągają fachowców.
Klepka nawet popuchła…
PIECUCH: U was też panika.
GOTÓWKO: Też. Natychmiast ekipę. Jeszcze przed fachowcami profesora. Na minutę przed
ekipą remontową zdążyliśmy powyjmować pluskwy. Wróciłem wtedy z dalekiej podróży.
PIECUCH: Wracajmy do M.F. Rakowskiego. Rozpracowywaliście polityka również gdy był
premierem?
GOTÓWKO: Nie, nie. Robotę operacyjną prowadziliśmy gdy on został wywieziony na
boczny tor. Był wicemarszałkiem Sejmu, czyli nikim. Jaruzelski się bał, że Rakowski, mając
dużo czasu może montować jakąś frakcję. I po to ten Zespół został powołany. Zrobiliśmy
Rakowskiemu niechcący przysługę. Myśmy się utożsamiali z jego programem. Być może
również nasze informacje sprawiły, że Jaruzelski znowu uwierzył Rakowskiemu.
PIECUCH: Co było w tym waszym opracowaniu z maja?
GOTÓWKO: O! To było już wyprane. To było takie w stylu GZP. Nie było tam jednak nic,

background image

na podstawie czego dałoby się dostrzec skąd pochodzą informacje, Dotyczyły sytuacji
bieżącej kraju. Co ludzie robią w partii? Jakie programy mają? O czym rozmawiają? Co robią
betony?
PIECUCH: Poziomki również?
GOTÓWKO: Poziomki nie. To u nas nie było w modzie.
PIECUCH: Z Białego Domu kogo rozpracowywano? Mieliście z tym Kłopoty?
GOTÓWKO: Praktycznie biorąc mogliśmy rozpracowywać kogo tylko by nam polecono.
Szefem kadr był generał Honkisz, którego doskonale znałem jeszcze z GZP. A jego zastępcą
był Jurek Wójcik, z którym się przyjaźniłem. Przychodziłem, wcześniej dzwoniłem “po
rządówce” [telefon rządowy MSW - KC PZPR] i mówiłem: Jurek, przygotuj mi sześć teczek.
Podawałem nazwiska i dodawałem: to ty je bierzesz. Ja usiądę z boku i wynotuję kilka spraw.
Nieraz było coś do sprawozdań. Np. dotyczących członków Biura Politycznego KC PZPR.
Rozumiesz!
PIECUCH: Chodziło o teczki kadrowe?
GOTÓWKO: Tak. Gdy było potrzeba dawał mi je Wójcik na dzień, dwa. Myśmy tam w
Zespole mieli taką mini kartotekę, którą prowadził Nawrocki.

PIECUCH: Kartotekę? Czy teczki na ludzi?
GOTÓWKO: To były teczki ale zrobione według skorowidza. Znowu to jest istotne. Bo ten
Zdzisław Nawrocki, przed przyjściem do nas był szefem Wydziału I W Biurze “C”. Miał
praktykę w archiwum. Nie głupi człowiek, choć fatalny pisarz. Nie można było jednak z nim
pogadać. Zwracam mu uwagę, a on: co mi tu będziesz pieprzył. Jesteś z wojska! To u niego
znaczyło: Jesteś głupol! A ja mu na to spokojnie: Zasady gramatyki trzeba stosować nawet w
bezpiece. Dochodziło do sporów. Ten Zdzichu na każdego miał założoną teczkę. Numery
były. Chyba do stu pięćdziesięciu.
PIECUCH: To byłi prominenci?
GOTÓWKO: Prominenci. Materiały były z różnych źródeł. On wtykał je w teczki. Potem
zrobił teczkę teczek. Znowu bezpieczniacka zasada, żebym czasami ja mu się nie dobrał do
tych materiałów. On mi ich ciągle, kurwa, nie dawał, bo ja z wojska jestem. Jak się później
dowiedziałem. Heniu [gen. Dankowski] mi powiedział. Nawrocki bardzo na moje stanowisko
polował. Zresztą ja mu to stanowisko oddałem. Bo nie chciałem kurwa, już tam być.
Poszedłem do…
PIECUCH: Nie mogłeś korzystać z materiałów Nawrockiego?
GOTÓWKO: Mogłem. Mówię mu: przynieś te materiały. Może się czegoś od mądrzejszego
nauczą. Nawet od ciebie mogę się czegoś nauczyć. A on: nie, nie. Tylko to, co potrzebne
służbowo. Tu łaski nie robił. Ale do końca mi wszystkiego s… nie pokazał. Taka
bezpieczniacka g…Ale teczkę oczywiście dał. Bo musiał dać! Nie!? To miał dobrze zrobione.
PIECUCH: W jaki sposób pisaliście?
GOTÓWKO: Faktografię dawał Nawrocki z tego swojego archiwum. Myśmy z Olejnikiem
siadali i to ubierali. Nawrocki miał ciężkie pióro, a tak się kłócił. Olejnik to zapisywał, bo
wykładał kiedyś logikę w Legionowie [Centrum szkolenia SB] i boki zrywał. No to doszliśmy
do wniosku, żeby Nawrocki nic nie pisał. Bo z tego jego twardego, głupiego stylu ubeckiego
nic się nie da poprawić. Myśmy mieli ile chcieli techniki i podsłuchów. Najpierw myśmy
dostawali. Potem Departament III.
PIECUCH: Nazwiska rozpracowywanych.
GOTÓWKO: Prawie cała grupa towarzyska Rakowskiego…
PIECUCH: Stefan Olszowski? Hieronim Kubiak?
GOTÓWKO: Kubiak przechodził od czasu do czasu. Potem wypadł z Biura Politycznego.
Wrócił do Krakowa. Zleciliśmy jego opiekę WUSW w Krakowie. Był tam szefem gen.
Gruba.
PIECUCH: Dlaczego nie podpisywaliście nazwiskami dokumentów opracowywanych w

background image

Zespole?
GOTÓWKO: Aby nie być znalezionym przez decydentów i ich kolegów i nie być wdeptanym
w ziemię. Mieliśmy świadomość, że dokumenty MSW, które dostaje Jaruzelski, są
przekazywane zainteresowanym. Jaruzelski wzywał delikwentów i mówił: no patrzcie
towarzysze, co MSW dało? Co ja mam z wami zrobić? Musicie się podać do dymisji.

Delikwent prosił: mogę przeczytać. Jaruzelski: Proszę bardzo. No to facet w pierwszym
rzędzie szukał nazwisk pisarzy. Całe odium jego nienawiści nie spadało na Kiszczaka czy
Ciastonia, bo oni byli nie do ugryzienia, a na nas. Tak jest do dziś.
HASLO BLOGU:
Prawda to kruche dobro

Gra w “Solidarność”, A. Kwaśniewski, W. Jaruzelski, stan
wojenny, zagrożenia Peerelu

10 paź 2008

… akcentować i eksponować prowokacyjność uchwał Zjazdu “Solidarności” […]
przedstawiać dramatyzm sytuacji […] mówić o kontrrewolucji […] wprowadzać termin “stan
zagrożenia wojennego” […] wpuszczać przeciwnika w maliny […] pokazywać, że jest on
nieodpowiedzialny, awanturniczy, prowadzi kraj do nieszczęścia […] używać straszaka
interwencji.

Czesław Kiszczak

Z mieszanymi uczuciami śledzę bitwę na słowa. Spór idzie o to, czy w 1981 r. groziła nam
Sowiecka interwencja zbrojna. Ostatnio głos dał były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Z
jego wypowiedzi wynika wyraźnie, że interwencja była realna, a fakt, że nie ma na to
żadnych dowodów w postaci wiarygodnych dokumentów, nie oznacza, że groźby nie było,
bo: “…fakt, że takich dokumentów nie mamy, nie oznacza, że ich nie ma”.
Dyskusja z pomocą takich argumentów to akt wiary. Wolę fakty. Oto fragmenty wypowiedzi
kilku najbardziej kompetentnych w Sowietach osób:
J. Andropow: Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy wprowadzać wojska do Polski. To
słuszne stanowisko i musimy przestrzegać go do końca.
A. Gromyko: Nie może być żadnego wprowadzenia wojsk do Polski. Myślę, że w tej sprawie
możemy dać polecenie naszemu ambasadorowi, by udał się do Jaruzelskiego i go o tym
poinformował.
P. Ustinow: Jeżeli chodzi o to, że rzekomo tow. Kulikow mówił coś o wprowadzeniu wojsk
do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tego Kulikow nie mówił.
M. Susłow: Myślę, że mamy tu wszyscy wspólny pogląd, że nie może być mowy o żadnym
wprowadzeniu wojsk.
W. Griszin: O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy.
K. Czernienko: … linia naszej partii, Biura Politycznego KC wobec wydarzeń polskich,
sformułowana w wystąpieniach Leonida Ilicza Breżniewa, w decyzjach Biura Politycznego
jest całkowicie słuszna i nie należy jej zmieniać.
O stanowisku sowieckim wiedzieli peerelowscy generałowie. Stąd zalecenia Cz. Kiszczaka,

background image

aby w propagandzie “…używać straszaka interwencji”.Tak, jest tysiące dowodów, że
Sowieci nie chcieli interweniować zbrojnie. Czy jednak nie chcieli interweniować w ogóle?
Ależ, nic podobnego. Chcieli interweniować i interweniowali.
To dziwne, ale adwersarze toczący bój o historię, zafascynowani groźbą interwencji lub jej
brakiem, najczęściej zapominają o naciskach ekonomicznych Wielkiego Brata, wywieranych
na Generała w latach 1980-1981, najbardziej chyba widocznych w wystąpieniach Nikołaja
Bajbakowa, ale nie tylko.
I tu odniesienie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek warunki są diametralnie różne. W roku 2008
jesteśmy w znacznie korzystniejszej sytuacji niż w latach 80. Nikt nas nie zamierza najeżdżać
militarnie. A ekonomicznie?
Tu już moja pewność jest mniejsza. Niepokoją mnie niektóre transakcje, fruwające kapitały,
uzależnianie od obcych itp. Niepokoi widmo kryzysu krążące nad światem. Nie, nie, nie. To
jeszcze nie żadna fobia, a próba wyciągnięcia wniosków z historii. Mitem bowiem jest, że
kiedykolwiek cokolwiek dostaliśmy od kogokolwiek za darmo lub ze zwykłej przyjaźni. W
polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. W taki sposób należy patrzeć na różne gesty,
geściki, obiecanki…
Mówiąc o sprawach ekonomicznych najlepiej posłużyć się liczbami. Leży przede mną
Informacja o radzieckiej pomocy dla PRL w walutach wymienialnych w latach 1980-1981 z
29 września 1982 r. (wg. danych Państwowego Komitetu Planowania ZSRR), z której
wynika, że w tym okresie udzielono nam następujących kredytów (w mln dolarów): na zakup
cukru - 30; na uregulowanie rozliczeń z krajami kapitalistycznymi (1.) - 250; na utworzenie
konsorcjów banków dla pomocy PRL - 70; na uregulowanie rozliczeń z krajami
kapitalistycznymi (2.) 150; na zakup zboża i żywności -190; razem - 690.
Odroczono płatności (w mln dolarów): odroczenie spłaty w bankach radzieckich (1.) - 219;
odroczenie spłat w bankach radzieckich (2.) - 280; odroczenie spłat w bankach radzieckich
(3.) - 280; odroczenie spłaty zasadniczego długu od wszystkich dotychczas udzielonych
kredytów - do 1.000; razem - 1.779.
Inne (w mln dolarów): wspólna bezpłatna pomoc ZSRR, WRL, LRB, NRD, CSRS (kosztem
zmniejszenia dostaw ropy naftowej do krajów RWPG) - 465; razem - 2.934.
Dwa miliardy 934 miliony dolarów.
Zobaczmy teraz jak wyglądała pomoc Zachodu dla “Solidarności”. Wedle danych głównego
dyspozytora środków finansowych kierowanych nielegalnie do kraju, dr. Jerzego
Milewskiego, dyrektora Biura Brukselskiego “Solidarności”, Zachód przekazał w latach
1982-1989 7 mln 51 tys. 713 dolarów. Z tego 1 mln 237 tys. 865 pochłonęły wydatki na
biuro, zaś do Polski przesłano (w formie gotówki, sprzętu i materiałów) 5 mln 562 tys. 852
dolary.
Wedle gen. Władysława Pożogi i dokumentów zgromadzonych w MSW, suma pomocy
Zachodu dla “Solidarności” wynosiła ok. 15 mln dolarów. Ta informacja jest bardzo dobrze
udokumentowana. Część “kwitów” finansowych Biura Brukselskiego, które także znajdowały
się na Rakowieckiej ogłosiłem w książce Służby specjalne atakują.
Natomiast znany autor książki Victory czyli zwycięstwo - Peter Schweizer pisze mi w liście (z
12 kwietnia 1995 r.): Suma 8 mln dolarów dla “Solidarności” oznacza roczną pomoc dla tej
organizacji w szczytowym okresie akcji pomocy. W początkowych latach, powiedzmy 1982-
1984, była ona niższa. Zaiste trudno powiedzieć skąd P. Schweizer wziął te kwoty.
Wedle dokumentów podziemia, ale także Firmy, takie pieniądze nigdy do Polski nie dotarły.
Jeżeli je rzeczywiście wydatkowano w USA to może warto by prześledzić, co się z nimi
stało?
Zostawiam dochodzenie innym. Interesują mnie finansowe inwestycje Zachodu i Wschodu w
Peerel. Biorę prosty kalkulator i uproszczone dane. Liczę:
Związek Sowiecki, jedynie w latach 1980-1981 wydatkował na głowę statystycznego

background image

Polaka 8 dolarów, co stanowi 4 dolary rocznie. W tym samym czasie (wziąłem średnią z lat
1981-1989) Zachód obdarował nas zawrotną kwotą 0,4 centa na głowę rocznie. Oj!
Sowietów kosztowaliśmy tysiąc razy drożej!
Utrzymywanie reżimu w Peerelu kosztowało
Moskwę znacznie więcej niż jego rozpieprzenie, współfinansowane przez Waszyngton.
Nie potrafię napisać do tego komentarza. Ale może nie trzeba tego robić. Może wystarczy
przeczytać piękną i mądrą książkę Edwarda Gibbona Upadek cesarstwa rzymskiego na
Zachodzie
(przekł. Irena Szymańska, PIW, Warszawa 2000) aby zrozumieć dlaczego upadają
imperia. Jest niezmienna prawidłowość w tym procesie: imperia rozwijają się, rozwijają, w
zależności od okresu historycznego trwa to setki lub dziesiątki lat, dochodzą do apogeum
rozwoju, po którym następuje okres względnej stabilizacji i następnie przychodzi nieuchronny
schyłek. W końcu krach, rozpad, zatracenie. Czy w USA bierze to ktoś pod uwagę?
W Imperium Sowieckim procesy te zostały gwałtownie przyśpieszone, albowiem Moskwa nie
ograniczała się do rozwoju Imperium Wewnętrznego, a - poszerzając strefy wpływów -
zamierzała do stworzenia Imperium Zewnętrznego, obejmującego ogromne połacie świata na
co najmniej 5 kontynentach. Ten proces nie mógł się nigdy skończyć, albowiem zawsze było
coś nowego do poszerzenie, do, przynajmniej ideologicznego podbijania. Tego jeszcze nikt
przed komunistami nie wymyślił.
Realizując pomysł Stalina, Imperium Wewnętrzne wpadło w pułapkę konieczności
partycypowania w utrzymywanie rozrastającego się Imperium Zewnętrznego. Doszło do
momentu, w którym Imperium Wewnętrzne nie tylko nie było w stanie łożyć na rozszerzanie
Imperium Zewnętrznego, ale musiało podejmować coraz bardziej rozpaczliwe próby
utrzymywania status quo. Imperium Wewnętrzne już nie rozszerzało, już nie podbijało,
zostało zmuszone do obrony. Stąd zaś był już tylko krok do klęski. Najwyraźniej widać to
było w Afganistanie.
Niewydolny system ekonomiczny bolszewizmu zmuszał Moskwę do rabunkowej gospodarki
zasobami naturalnymi. Dewastowało to środowisko w sposób niespotykany w
dotychczasowych dziejach świata. Doszło do momentu, że i to źródło finansowania
schizofrenicznego systemu okazało się niewystarczające. Rozpoczęła się wszechogarniająca
agonia. Rozpaczliwe próby ratowania Imperium zapoczątkowane przez J. Andropowa, a
kontynuowane przez M. Gorbaczowa zawiodły. Bo zawieść musiały. Nie da się zatrzymać ani
odwrócić procesów historycznych.
I dopiero w tym momencie procesu rozkładu Imperium, interesująca wydaje się być rola
Peerelu jako wspominanego przez gen. Jaruzelskiego “swoistego laboratorium dla
pieriestrojki”. Dodajmy od razu - pieriestrojki rozumianej jako rozpaczliwa próba ratowania
Imperium.
Taki jest nasz udział w rozpad systemu sowieckiego. Tylko taki i aż taki. Mikroskopijna rola
w tej działce przypadła służbom specjalnym obu resortów siłowych. Wedle mojej oceny jest
to wystarczający powód, aby tym sprawą poświęcić choć trochę uwagi.
Nadeszła chyba dobra pora aby pożegnać się z narodowym mitem Chrystusa narodów,
cierpiącego za Europę, mającego do spełnienia jakąś misję w Europie, oczekującego
wdzięczności, bo daliśmy światu “Solidarność”, papieża i Lecha Wałęsę.
Pora wreszcie zrozumieć, że dla ksenofobicznej, stetryczałej, zdziwaczałej,
sklerykalizowanej, z nieuregulowanymi rachunkami z przeszłości, z przemilczanymi
zaszłościami moralnymi Polski, z poetami, którzy muszą przewodzić narodowi,
kombatantami, pośród których są ewidentni zbrodniarze i innymi świętymi krowami, nie ma
dla nas miejsca we współczesnym świecie.
W tym kontekście zadziwia mnie jedno. Oto Generał, w swej monumentalnej obronie przed
sądem, ani słowem nie wspomina o grze peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i
zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Grze toczonej na wszystkich kontynentach. Grze,
w której po stronie “S” przechodziły różne gadżety, z pomocą których można było

background image

likwidować przeciwników. Grze, która do 1989 r. była bardzo dobrze udokumentowana
materiałami nie tylko wytworzonymi przez specjalistów MSW i MON, ale także materiałami
zdobywanymi przez Służbę Wywiadu i Kontrwywiadu. Czyżby Cz. Kiszczak z jakichś
niezrozumiałych dla mnie powodów nie informował swego pryncypała o tych materiałach? A
może prawdziwym pryncypałem Kiszczaka nie był Generał?
HASŁO BLOGU:
I władcy mają swoją koncesjonowaną prostytucję – politykę historyczną.

Resorty siłowe, wstydliwie omijana gra, dlaczego W.
Jaruzelski nie mówi wszystkiego?, służby specjalne,
manipulacje mediów

8 paź 2008

Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki.

Józef Szujski

Przysłuchując się sprawozdaniom z procesu gen. W. Jaruzelskiego nie trudno zauważyć, że
zarówno oskarżyciele jak i obrona traktują historię z dużą dezynwolturą. Żadna ze stron nie
chce uznać prostej prawdy, że historia to fakty, a nie komentarze głupków doczepione do
faktów.
O co chodzi? O dwie, moim zdaniem, fundamentalne kwestie. Pierwsza to rola resortów
siłowych, ze szczególnym uwzględnieniem działań LWP, w pacyfikacjach społeczeństwa w
latach 1944-1982. I druga - wpływ, chyba największej gry wywiadowczej nowoczesnej
Europy, na wygenerowanie tzw. opozycji koncesjonowanej, doprowadzenie do Okrągłego
Stołu i geszeft pookrągłostołowy.
Generał, składając bardzo obszerne wyjaśnienia przed sądem, zachowuje się jak Spartanin
ukąszony przez lisa. Trudno zrozumieć, dlaczego nie mówi wszystkiego? A prokurator? Cóż,
odniosłem wrażenie, że akurat ten uczony mąż, znając historię najwyżej z widzenia, jest
niczym utajony płomień, który mógłby, lecz nie chce świecić.
Wiem, wiem, istnieje grupa osób, obrońców Generała, która nie tylko w słowach W.
Jaruzelskiego, ale nawet w studni potrafi doszukać się głębi intelektualnej. Podobnie jak i
istnieje grupa przeciwna, oskarżycieli, traktująca Generała jak gołębie Kolumnę Zygmunta.
Zastrzegając się, że na wymianie myśli z tymi osobami zawsze tracę, spróbuję w dwu
kolejnych blogach przybliżyć nieco wspomniane, a starannie przemilczane kwestie. Zacznę
od bardziej dla mnie przykrej, udziału LWP w pacyfikacjach społeczeństwa.
Ciężko mi to pisać, bom sam przez 35 lat nosił mundur żołnierza Wojska Polskiego, i choć
nie brałem bezpośredniego udziału w opisywanych wydarzeniach, to nie mogę powiedzieć
abym nie czuł się współodpowiedzialnym za czyny moich poprzedników, kolegów i
przełożonych.
W tym miejscu pora więc przybliżyć nieco fakty.
Politycy, generałowie, aby zadowolić, a raczej aby przypodobać się Wielkiemu Bratu, aby
utrzymać władzę, wyciągali przeciwko narodowi żołnierzy i milicjantów, angażowali
wojskowe i cywilne służby specjalne, mobilizowali rezerwy, tworzyli ROMO, ZOMO i
ORMO. Powoływali PRON i WRON. Ale przede wszystkim wywlekali czołgi, samoloty,
okręty, działa, transportery, śmigłowce.

background image

Ja wyciągam jedynie liczby:
Aby zabić około 10 tys. i aresztować 150-200 tys. osób w latach 1944-1947 użyto z WP 47
pułków piechoty, 2 brygady artylerii ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych
dywizjonów artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki artylerii pancernej, 3 pułki kawalerii
i 1 pułk saperów; z KBW 2 pułki, 14 batalionów operacyjnych, 18 batalionów ochrony, 13
kompanii konwojowych. Ponadto wykorzystano 52 808 funkcjonariuszy MO, kilkanaście tys.
funkcjonariuszy UB i nieco mniej żołnierzy WOP, nie licząc prawie 100 tys. ORMO-wców.
Do zabicia 74 (73?), ranienia 575 osób i pacyfikacji zbuntowanego miasta w czerwcu 1956
r. w Poznaniu wystarczyło: 2 Korpus Pancerny (w składzie 10 i 19 dywizji pancernych), 2
Korpus Armijny (w składzie 4 i 5 dywizji piechoty), Oficerska Szkoła Wojsk Panc. i Zmech.,
Centrum Wyszkolenia Tyłów, 10 Wielkopolski Pułk KBW, Komenda Garnizonu, bezpieka,
milicja i ORMO. Użyto 359 czołgów, 31 dział, 6 armat plot, 30 transportów, 880
samochodów i 68 motocykli.
Do zadania śmierci 45 i ranienia 1164 osób w grudniu 1970 r. zmobilizowano 61 tys.
żołnierzy, których przebazowano na średnią odległość ok. 250 km, 1700 czołgów, 1750
transporterów, 8700 samochodów, 108 samolotów, 40 jednostek pływających Marynarki
Wojennej i 66 transportów kolejowych. Zużyto 150 tys. środków chemicznych, co
wyczerpało zapasy MON i MSW i zmusiło do zaciągania pożyczek tych środków za granicą
w NRD i CSRS. W akcjach uczestniczyli aktywnie żołnierze KBW, WOP oraz
funkcjonariusze SB, MO, członkowie ORMO. Statystyki milczą ile zużyto sztuk amunicji.
Do wojny z narodem w grudniu 1981 r. generał Jaruzelski et consortes zaangażowali 100 %
sił MON i MSW. Wojsko Polskie, wedle Londyńskiego Instytutu Studiów Strategicznych
liczyło w 1980 r. 319 500 ludzi, w tym 210 tys. w wojskach lądowych, 87 tys. w lotnictwie i
22500 w marynarce, dysponując 3560 czołgami, 7500 transporterami i pojazdami
opancerzonymi, 1000 dział i wyrzutni, 680 działami przeciwpancernymi, 600 rakietami
przeciwpancernymi i tyloma działami plot., 757 samolotami, 197 helikopterami 4 okrętami
podwodnymi i 128 jednostkami nawodnymi. Siły MSW to ok. 125 tys. funkcjonariuszy SB,
MO i ZOMO (z jednostkami administracyjno gospodarczymi i szkołami), WOP, NJW MSW
oraz prawie 300 tys. członków ORMO. Zarówno siły MON jak i MSW powiększono poprzez
mobilizację oraz wstrzymanie rocznika (WP, WOP, NJW MSW) podlegającego jesienią 1981
r. zwolnieniu do rezerwy, ponadto w różnych resortach zmilitaryzowano ok. 1 360 000 osób.
Tyle suche fakty. Mnie jednak kusi, aby poskrobać życie, aby zobaczyć co jest pod spodem i
nie zapomnieć niczego. Pamiętając słowa Orwella, że Kto rządzi przeszłością, w tego rękach
jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość
od pół wieku
nanoszę do reporterskiego notatnika różne uwagi, zapisuję fakty, wydarzenia, które dziwią,
bulwersują, martwią, cieszą, irytują, niepokoją. Zastanawiam się dlaczego ludzie wierzą
generałom? Dziwię się dlaczego wbrew faktom, dokumentom, doświadczeniom, ludzie
wierzą w mity, brednie, w ewidentne fałszywki?
Dlaczego media, manipulując obrazem, ordynarnie wprowadzając ludzi w błąd
generują nienawiść, sterują nastrojami?
Dlaczego w tiwi, relacjonując np. sprawy
związane z odebraniem emerytur członkom WRON lub SB, podkłada się obraz absolutnie nie
mający żadnego związku z tymi sprawami [zazwyczaj jest to polewanie tłumu wodą, lub bicie
zatrzymanych osób pałkami]. Przecież trudno sobie wyobrazić aż tak głupiego dziennikarza,
który by nie wiedział, że to nie członkowie WRON i nawet nie esbecy grasowali z pałkami,
sikawkami, miotaczami granatów po ulicach, pałując kogo się tylko da. Pałowanie to przecież
robota niegdysiejszych milicjantów, których, zgoda, ktoś wypuścił na ulice, ale to właśnie
należy ludziom wytłumaczyć…
Sięgnąłem do źródeł bezpieki. Rozmawiałem z dziesiątkami funkcjonariuszy. Wszyscy
mówili jak łatwo manipulować ludźmi. Wybieram jedną rozmowę z pułkownikiem UB,
KdsBP i MSW.

background image

Pułkownik lubi wypić.
Pułkownik lubi mówić.
Pułkownik lubi udawać ważnego.
Pułkownik lubi, gdy się go słucha.
Pułkownik lubi, gdy się go ludzie boją.
Pułkownik nie lubi gdy się nagrywa jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się notuje jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się nie przestrzega starych zasad: nic nie pisać, nic nie podpisywać,
nic nie nagrywać! Nie zostawiać śladów.
Pułkownik ostatnio, coraz częściej się boi.
Pułkownik ostatnio ma powody, aby się bać. Jest na liście prokuratury…
Ludzie służb specjalnych nie lubią o sobie mówić tylko dobrze.
Ludzie peerelowskich tajnych służb lubią o sobie mówić jedynie bardzo dobrze. Gdy ich
nieco przycisnąć tłumaczą, że była bezpieka i służby wojskowe, to naprawdę porządne Firmy,
które w wyniku jakiejś dziejowej pomyłki wplątały się w przerażające zbrodnie.
Stwierdzam z całą odpowiedzialnością - przemoc, gwałt i zbrodnie są jedyną, godną uwagi,
tradycją służb specjalnych Peerel.
Oczywiście, w swojej przeszłości Firmy miały również wiele pięknych kart. Potrafiono np.
organizować piękne jubileusze, nagradzać się za operacje w obronie socjalizmu. Były też
piękne akty prawne. Np. Ustawa o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych była wspaniałym
dokumentem. Wątpię jednak, czy dla faceta, który wszedł w konflikt z socjalizmem, był
prasowany gorącym żelazkiem przez ludzi bezpieki czy GZI WP lub ich następców,
pocieszeniem będzie, że ta Ustawa jest kapitalnym aktem prawnym. To tak, jakby matce,
której ukochane dziecko pożarł krokodyl tłumaczyć, że przecież krokodyle mają taką śliczną
skórkę, z której można zrobić piękne pantofelki.
Boję się służb specjalnych dawnych i dzisiejszych, bo nie wierzą, że po zmianie ustroju na
Firmę spadł desant aniołów, którzy po odprawieniu odpowiednich egzorcyzmów sprawili, że
ich lokale zmieniły się w plebanię, w której prawo zawsze prawo znaczy. Nie pozwoli na to
międzynarodowa wspólnota szpiegowska, bezpośrednio zainteresowana kontynuacją zimnej
wojny, jeżeli już nie między państwami, to między grupami ludzi.
Wielokrotnie pisałem, że służby specjalne, aby przetrwać żywią się zimną wojną, potrzebują
swojej bestii. Kiedyś taką bestią dla Zachodu był Wschód a dla Wschodu Zachód. I wszystko
było proste. Teraz wszystko się pokręciło. Na własnym, krajowym podwórku mamy
czerwonych, różowych, czarnych, a w odwodzie są zawsze Żydzi, masoni i cykliści. Gdy
sytuacja się normalizuje, służby specjalne ogarnia niepokój. Otwierają szeroko drzwi, by - jak
twierdzą znawcy problemu - pokazać opinii, że nieprzyjaciel jeszcze istnieje, że nie skończyła
się konieczność ostrzegania na czas i że oni, efektywni, godni zaufania, kompetentni i
patriotyczni, za wszelką cenę są gotowi służyć narodowi.
Wówczas to wysłannicy służb specjalnych szukają w wybranym państwie grup, którym
“można by pomóc”, a kombinując jak napełnić złotem własne kasy organizują gigantyczne
prowokacje. Handlując narkotykami, bronią i agentami, korumpują polityków i “produkują”
wrogów, aby mieć z kim walczyć. Bez żenady pokazują się w fałszywym świetle obrońców
“sprawy narodowej”. Zjednując mocodawców ze sfer politycznych, a czasami trzymając
polityków w szachu materiałami zdobytymi w przeszłości, igrają z naszym losem pod
pretekstem, że nas chronią.
Gdy służby specjalne się rozrastają, kurczą się zarazem swobody obywatelskie. Niegdysiejsi
szpiedzy zadziwiająco łatwo przekonują władze o własnej niezbędności, potrafią sprytnie
usługiwać politykom, stwarzając wrażenie gwaranta bezpieczeństwa. Dzieje się tak
przeważnie wówczas, gdy sytuacja polityczna zagraża funduszom szpiegów lub samemu ich
istnieniu. Faceci ze służb specjalnych dostają wysypki i mają złe sny, gdy tylko pomyślą, że

background image

mogliby żyć wyłącznie z własnej pensji. Obecnie nikt już nie szpieguje dla ideologii, nikt nie
brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych. W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze
chodzi o duże pieniądze. Czasami o zemstę, rzadko o bezpieczeństwo.
Służbom specjalnym potrzebna jest do tego reklama. Prowadzą ją, wykorzystując
bezwzględnie niektórych dziennikarzy. Faceci ze służb specjalnych są mistrzami
autoreklamy. I już nikt nie zwraca uwagi na łgarstwa sączące się niczym jad z mediów. Cóż,
informacje idą w lud. Jakże je dementować.
Proces Generała i towarzyszy nie jest od tego wolny. W następnym blogu kilka uwag,
dlaczego W. Jaruzelski nie wykorzystuje do obrony materiałów z gry z “Solidarnością”.
Materiałów które do roku 1989 były zgromadzone na twardych dyskach komputerów Firmy.
To kilkanaście tys. dokumentów. Gdzie są te dyski?
HASLO BLOGU:
Czy osioł może być tragiczny? Tak, szczególnie gdy upada pod ciężarem informacji,
których nie może zrozumieć.

Sowieckie i peerelowskie służby specjalne, a działalność
gen. W. Jaruzelskiego

6 paź 2008

Ktokolwiek przez nieuwagę albo nieudolność powstrzymuje choć na chwilę marsz ludzkości,
jest jej dobroczyńcą.

Emil M. Cioran

Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Zabijemy cię!”
Też dobrze – odpowiadam, bo rano zawsze jestem uprzejmy.
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Umrzesz!”
A ty ch… myślisz, że będziesz żył wiecznie? odpowiadam słowami Stanisława Dygata, gdyż
wieczorem uprzejmości u mnie jakby ciut mniej.
Wiem, kto dzwoni. Poznaję rozmówców po metodach, charakterystycznych powiedzonkach,
czasami po głosie. Zastanawiam się, czego ci ludzie ode mnie chcą. Jedni mnie straszą, inni
pouczają.
Z okazji procesu generała Jaruzelskiego nasiliła się liczba agresywnych telefonów. Nie
przekonano mnie. I tak uważam, że proces Generała przed sądem karnym jest
przedsięwzięciem spartaczonym.
Moim zdaniem, właściwe byłoby postawienie W.
Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Byłoby to lepsze dla historii [sąd karny, zajmujący się
wyjaśnianiem problemów historycznych, jest tym samym, czym strzyżenie łysych]. Na pewno
byłoby godniejsze, ale tłuszcza miałaby gorszą zabawę.
Postanowiłem więc, w kilku kolejnych blogach opowiedzieć to, co wiem o niektórych faktach
związanych z Generałem. Dziś kilka akapitów na temat: Generał, a peerelowskie i sowieckie
służby specjalne w oczach specjalistów tych służb.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, gen. Władysław Pożoga powiedział mi kiedyś:
sami nigdy nie przekazywaliśmy stronie radzieckiej żadnych materiałów bez zgody
przełożonych. O wszystkich kontaktach polsko-radzieckich wiedział minister, a za jego
pośrednictwem Jaruzelski. Zdarzały się natomiast inne sytuacje. Generał Jaruzelski w mojej
obecności przekazywał ważne informacje generałowi Pawłowowi, szefowi radzieckiej

background image

rezydentury KGB w Polsce.
Informacje te dotyczyły walki z opozycją i z klerem. Zdumiała mnie agresywność
wypowiedzi generała, brutalne traktowanie przeciwników politycznych i hierarchii kościelnej.
Przekazał przedstawicielowi KGB nazwiska czołowych opozycjonistów, szczegółowo ich
scharakteryzował, podkreśliwszy słabe i mocne strony. Szeroko rozwodził się o działalności
poszczególnych osób, wskazując na ich antyradzieckość. Były to informacje oparte o
materiały MSW i służb wojskowych. Omówił nasze zamiary wobec opozycji, poinformował,
jakie kompromitujące materiały mamy o poszczególnych osobach. W podobny sposób
przedstawił sprawy związane z Kościołem. Nawet dla mnie nie była to sympatyczna
informacja. Przedstawianie w tak czarnym świetle opozycji i Kościoła wydawało mi się
przesadzone, a nawet szkodliwe. Irytowała mnie skrupulatność z jaką Pawłow notował każde
słowo.
No to oddajmy głos Pawłowowi. Rezydent KGB tak opowiada o początkach swej kariery
w Peerelu:
… liczyłem, że będę miał możliwość częstszych spotkań z ministrem (W.
Jaruzelskim - przyp. H.P), który był jednym z najbardziej wpływowych członków Biura
Politycznego. […] interesowałem się każdym człowiekiem perspektywicznym dla celów
naszego wywiadu, niezależnie od miejsca, jakie zajmował w hierarchii politycznej czy
społecznej […]. Przełomowym momentem było spotkanie i luźna rozmowa w swobodnej
domowej atmosferze u szefa polskiego wywiadu wojskowego generała Kiszczaka […] od
razu postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję do rozmowy z Jaruzelskim […]. U
Kiszczaka rzeczywiście zebrali się tylko jego wojskowi koledzy z żonami. Wielu spośród
nich już znałem, pozostałym przedstawił mnie gospodarz. Wkrótce zjawił się minister
Jaruzelski z małżonką Barbarą, z którą tego wieczoru zapoznała się moja żona Kławdia.
Wiedząc o moim zainteresowaniu rodziną ministra, moja żona podzieliła się swoimi
wrażeniami i informacjami o rodzinnych “szczegółach” życia Jaruzelskiego, uzupełniającymi
obraz tego człowieka, o których dowiedziała się od pani Barbary […]. Minister uśmiechnął
się. Z rzucającą się w oczy szczerością i rzadką dla niego wylewnością zaczął opowiadać
przede wszystkim o sobie […]
Ta długa rozmowa (z W. Jaruzelskim - przyp. H.P.) zapadła w moją pamięć. Najważniejsze
co mi dała, to przekonanie, że życzliwy stosunek ministra do mnie był szczery i
odzwierciedlał jego generalny stosunek do przyjaźni i sojuszu między Polską a Związkiem
Radzieckim. Nabrałem przekonania, że w osobie Jaruzelskiego mamy autentycznego
przyjaciela naszego kraju […]. Tłem następnych spotkań z Jaruzelskim, a było ich podczas 12
lat niemało, były skomplikowane wydarzenia polityczne, w których ten człowiek odgrywał
coraz większą rolę i coraz silniej wpływał na ich przebieg. Już w połowie lat
siedemdziesiątych, na które przypadają moje pierwsze spotkania z Jaruzelskim, był on
wpływowym politykiem a nie tylko szefem resortu obrony. Dlatego bardzo dziwnie brzmią
dla mnie słowa Jaruzelskiego, wypowiedziane w 1991 roku w wywiadzie dla tygodnika
“Nowoje Wriemia” - o tym, że przez dziesięć lat tylko “z urzędu” był członkiem Biura
Politycznego, co należy rozumieć, że po prostu biernie asystował posiedzeniom najwyższego
organu władzy partyjnej. Co w takim razie z decyzjami Biura, które popierało się, za które
ponosiło się odpowiedzialność? […]. Trudno powiedzieć, aby Jaruzelski był interesującym
rozmówcą poza tematami politycznymi. Być może starannie krył swoje myśli i przemyślenia,
ale nie zapamiętałem żadnej barwnej metafory, dosadniejszego określenia […]. 12 grudnia
1981 roku - dzień przed… Nasza rezydentura poinformowana już wcześniej o tym, że w
najbliższych dniach należy oczekiwać tej bezprecedensowej w kraju socjalistycznym operacji,
znajduje się w pełnej gotowości mobilizacyjnej. 12 grudnia po południu oczekiwałem na
przylot zastępcy przewodniczącego KGB, szefa wywiadu Władimira Kriuczkowa. Tuż przed
wyjazdem na lotnisko otrzymałem informację, że decyzja o dniu “W” została podjęta. U trapu
samolotu przekazałem Kriuczkowowi tę wiadomość i natychmiast z lotniska przyjechaliśmy

background image

do siedziby rezydentury, skąd przesłaliśmy Andropowowi dokładny raport, podpisany przeze
mnie i Kriuczkowa.
W nocy z 12 na 13 grudnia praktycznie nie spaliśmy, analizując napływające doniesienia o
przebiegu końcowej fazy przygotowań, a od północy - o realizacji znanego nam planu.
Po tych prominentnych funkcjonariuszach służb specjalnych oddajmy głos kolejnemu
wybitnemu funkcjonariuszowi, tym razem GRU, który rezydował w Warszawie, a
którego znałem jako Pułkownik Rafik. Oto, co zanotowałem:
Generał Pawłow miał
ogromną siłę przebicia. Znacznie większą niż rezydentura GRU. W momentach napięć
przedstawiciele Pawłowa stale przebywali w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i w
sztabie MSW. Od dnia 12 grudnia 1981 r., czyli od momentu dania sygnału do wprowadzenia
stanu wojennego, otrzymywali wszystkie meldunki opracowywane przez te sztaby. Dokładnie
znali i śledzili rozwój sytuacji w Polsce. Oprócz tego dysponowali precyzyjnie
zorganizowaną siecią własnych informatorów. Mieli ich w kręgach partyjno-rządowych jak i
opozycyjnych. Oczywiście, sieć ta nie podlegała kontroli ani nawet rozpracowaniu przez
WSW lub Departament II MSW. Polskie służby specjalne w czasach Peerelu nigdy nie
interesowały się działalnością KGB i GRU w Polsce.
Takich i podobnych rozmów odbyłem setki. Jaki wniosek wyciągam? Jak wyglądała
współpraca tzw. Bratnich służb? Odpowiedź jest nieskomplikowana, sprowadza się do
stwierdzenia: My [to znaczy: służby MSW & MON] przekazujemy im [służbom sowieckim]
wszystko co mamy i wiemy, oni nam to, co chcą.
W zwasalizowanym państwie nie mogło być inaczej. Gensek protekcjonalnie poklepywał po
ramieniu pierwszego sekretarza PZPR, przewodniczący KGB ministra spraw wewnętrznych,
dowódca Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego ministra obrony, a ambasador sowiecki w
Warszawie wszystkich, którym pozwolił się do siebie łaskawie zbliżyć. L. Breżniew, na
przywitanie walił po plecach W. Gomułkę, E. Gierka czy W. Jaruzelskiego, tykając
bezczelnie polskich przywódców, co w Imperium od wieków jest oznaką pogardy. Ci,
trzymając ruki po szwam, szczerząc zęby z uciechy, odpowiadali radośnie: “Dzień dobry
Wielce Szanowny, Drogi Leonidzie Iliczu”.
W. Pożoga wielokrotnie skarżył się, że był bardzo źle przyjmowany w Moskwie, pilnowany,
śledzono jego każdy krok itp. Równocześnie były pierwszy zastępca Cz. Kiszczaka nie
reagował, że nawet podrzędni funkcjonariusze rezydentury KGB w Polsce mają legitymacje
oficerów SB [rezydenci GRU dysponowali legitymacjami WSW]. Na podstawie tych
legitymacji, oficerowie KGB mogli nie tylko wchodzić do najtajniejszych obiektów w
Peerelu, uzyskiwać wiele najtajniejszych informacji, ale przede wszystkim mogli werbować
agenturę “pod obcą flagą” i nikt w MSW czy WSW nie wiedział kto, kogo, kiedy i gdzie
zwerbował. Do dziś tego nie wiadomo.
Z drugiej strony np. gen. Pożoga, aby wejść na Łubiankę musiał czekać na doraźne
wystawienie przepustki, a nawet, gdy już wszedł do środka, niepodobieństwem było aby
poruszał się po siedzibie KGB samopas. Zawsze miał towarzystwo. Po gmachu MSW, ale nie
tylko, sowieccy oficerowie służb specjalnych hasali swobodnie, jak wilki na połoninie,
wybierając bezpieczniackie owieczki do skonsumowania.
A co w tym czasie robili funkcjonariusze kontrwywiadu w MON i MSW? Łowili
opozycjonistów. No, nie tylko. Szło na to nie więcej niż 85 proc. wysiłku.
HASŁO BLOGU:
Lepiej zabić niż grozić. Trup nie myśli o zemście.

Wojna Wałęsy ze służbami specjalnymi, fałszywki na
Nobla, gra w “Solidarność”, gen. S. Kowalczyk i inni

background image

30 wrz 2008

,

Nie wolno wdawać się w sprzeczki i awantury. Trzeba wziąć nogi za pas i zlekceważyć
wszelkie obelgi od ludzi bezmyślnych [a mogą przyjść tylko od bezmyślnych] i jednakowo
oceniać zaszczyty i krzywdy ze strony motłochu. Pierwsze nie powinny nas radować, drugie –
martwić.

Lucjusz A. Seneka

Przyznam, że z mieszanymi uczuciami oglądałem imprezy jubileuszowe z okazji 65-lecia
urodzin i 25-lecia przyznania Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Dlaczego?
Masakrując wieszcza napiszę tak:
Dlaczego uroczystość mi zbrzydła?
Za dużo święconej wody, za mało zwykłego mydła.

Oglądałem Jubilata. Słuchałem jego słów, gdy mówił, że cieszy się, iż koledzy mu nie
przeszkadzali zwyciężyć komunę…
Słuchałem, a przed oczami jawił mi się inny Lech Wałęsa. Ten z dokumentów służb
specjalnych, z opowieści wielkich funków bezpieki, a także opowieści tych, co stali nad
bezpieką, i także relacje tych, co wykonywali różne dziwne polecenia mające na celu jedno:
“przeciągnąć na swoją stronę, albo unieszkodliwić tego parszywego eks kaprala z Gdańska.
Który przecież jadł nam z ręki, a teraz nie chce i kąsa dłoń, która okazywała mu tyle
życzliwości”.
Szpital MSW w Warszawie nie jest wesołym miejscem. Długie tygodnie leżenia. Smętne
spacery korytarzami szpitalnymi, przerywane przysiadami na stojących pod murami
krzesłach. Rozmowy. Najczęściej z gen. dyw. Stanisławem Kowalczykiem, byłym
dupowkrętem Edwarda Gierka i ministrem spraw wewnętrznych. Obaj czekamy na wyrok. Ja
po śmierci klinicznej. Generał przed śmiercią faktyczną. Rozmawiamy nie jak generał z
pułkownikiem, a jak piżamowiec z piżamowcem. Takie rozmowy są chyba szczere.
Rozmawiamy o wszystkim, a w końcu i tak schodzi na Wałęsę.
On był nasz – przekonuje generał. Jest Pan tego pewien? - pytam, bo znam sprawę z
opowieści wysłuchanych w innym ważnym gabinecie. Tak. Jestem pewien – potwierdza
Kowalczyk.
A widział Pan dokumenty? - nie daję za wygraną. No nie. Po co. Meldowano mi, jak sprawy z
Wałęsą stoją. Pan też meldował Gierkowi, w Magdalence, że całą opozycję nakryjecie
czapkami. I co? To was nakryto – kontruję.
Ekipa Edwarda przegrała nie w wyniku działań opozycji. Nasza klęska nie była rezultatem
działań opozycji, a wynikiem knucia innych polityków, wspartych na dodatek radzieckimi –
mówi eks minister, a w jego słowach słyszę smutek. Ma Pan Generale żal do Wojciecha
Jaruzelskiego, bo to on was “załatwił”? Tak, on nas “załatwił” - potwierdza.
No, nie tylko Jaruzelski - oponuję. Sporo namieszali Pańscy najbliżsi niegdysiejsi
współpracownicy, generałowie, Mirosław Milewski i Władysław Pożoga. A był jeszcze gen.
dyw. Witalij Pawłow… Ach, Pawłow – przerywa mi generał – rozmawiałem z nim na temat
Wałęsy już po rozpoczęciu strajków, gdy jego nazwisko zaczęło się coraz częściej pojawiać w
meldunkach z Wybrzeża.
I Pawłow powiedział Panu, żebyście nie przesadzali z fałszywkami, bo tak grubej prowokacji
nikt nie kupi. Prawda? - pytam sugerująco.
Ma pan, pułkowniku, dobre informacje. Skąd? Od generała Pożogi - wyjaśniam.
Ach, Pożoga! Pamiętam go. Ja go ściągnąłem z Gdańska do Warszawy, bo dobrze się spisał w

background image

grudniu 1970 r. I ja go, niestety, zrobiłem szefem kontrwywiadu. Dlaczego niestety? - pytam.
Bo nas zdradził. Przeszedł na stronę Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka.
Zaprzeczam, bo mam w pamięci charakterystyki W.J. & Cz.K. napisane odręcznie przez
Pożogę, na moją prośbę [zob. Tajna historia Polski].
I tak sobie rozmawiamy dzień po dniu, wieczór w wieczór. I Kowalczyk dochodzi do
wniosku, że to może nie była zdrada, a chęć podskoczenia wyżej w hierarchii resortu.
Pożodze zdrada się opłaciła. Jaruzelski zrobił go pierwszym zastępcą Kiszczaka, szefem
chyba najważniejszej służby, która trzymała nici z wszystkich placówek krajowych i
zagranicznych służb specjalnych MSW. A kto ma informacje, ten musi mieć i stanowisko. A
u Kowalczyka Pożoga był zaledwie dyrektorem departamentu…
Przez kilka wieczorów Kowalczyk wracał do Wałęsy i Pożogi. Dręczył go ten temat. Aby
rozwiązać język generałowi opowiedziałem mu co nieco. Opowiedziałem, że byłem
zdziwiony, gdy Pożoga, w połowie lat 80. powiedział, że istnieje możliwość ujawnienia
dwóch agentów o pseudonimach “Bolek” i “Zapalniczka”. I że umożliwiono mi zapoznanie
się z dokumentacją operacyjną dotyczącą tych figurantów. Dodałem jednak, że nie wiem, czy
była to cała dokumentacja dotycząca tych dwóch rozpracowywanych postaci. Wyjaśniłem też,
że kilka dni po powrocie z Gdańska, gdzie czytałem materiały dotyczące sprawy “Bolka” i
rozmawiałem z niektórymi funkcjonariuszami i figurantami znającymi częściowo sprawę
rozpracowywania przywódcy “Solidarności”, Pożoga oświadczył, abym zapomniał o całej
sprawie. Ale ja, co chyba oczywiste, nie zapomniałem, albowiem, nawet o ile zapoznałem się
jedynie z częścią dokumentacji, to i tak było to tak ciekawe, że byłbym idiotą, gdybym
posłuchał Pożogi.
Jaką postacią jawił mi się Wałesa z oglądu z połowy lat 80.?
Nie odkryję Ameryki. Gdybym miał odpowiedzieć jednym słowem, powiedziałbym, że
nietuzinkową. Gdybym musiał uzasadnić ten sąd, musiałbym napisać książkę.
Co najbardziej utkwiło mi w głowie? Nie będąc ani trochę zdziwiony faktem, że w tego typu
materiałach operacyjnych mamy zazwyczaj szalone pomieszanie materiałów prawdziwych z
fałszywymi [a fałszywki są wykonywane nie po to, aby oszukiwać samych siebie, a po to, aby
sprawy operacyjne nabrały większej dynamiki], zwróciłem uwagę na dwie sprawy.
Pierwsza – możliwość ujawnienia tzw. sprawy “Bolka zbiegła się z przerwaniem dobrze
rokującej gry operacyjnej z Amerykanami [ze strony MSW prowadzili ją W. Pożoga i prof.
Adam Schaff, a ze strony USA, były ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie i
zastępca Sekretarza Stanu USA]. Grę przerwała decyzja Cz. Kiszczaka, przypuszczam, że
podjęta na polecenie W. Jaruzelskiego. Nie wykluczam inspiracji Pawłowa.
I druga – wykonanie dwu różnych kompletów fałszywek dotyczących L. Wałęsy. Fałszywek
wykorzystywanych, w pierwszym wypadku do utrącenia w 1982 r. przyznania przywódcy
“Solidarności” Pokojowej Nagrody Nobla oraz, w wypadku drugim – do przyznania tej
nagrody w 1983 r.
Jak dowodzą fakty, w obu wypadkach działania specjalistów MSW okazały się skuteczne
[niektóre “papirusy” drukowano we własnych tajnych drukarniach MSW przy ulicach
Miłobędzkiej oraz Rakowieckiej, a niektóre przygotowywały laboratoria Stasi z NRD].
Te trudne do wytłumaczenia na pierwszy rzut oka manewry z wykonywaniem dwóch
rodzajów fałszywek, okazały się zadziwiająco proste. Zapytałem o to Pożogę. Potwierdził
moje przypuszczenia. Usłyszałem, że w pierwszym wypadku chodziło, by Wałęsa nagrody
nie dostał, a w drugim, aby ją dostał. I tak się stało. Dlaczego?
Toczyła się gra operacyjna z krajowymi i zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Chyba
największa gra nowożytnej Europy.
Jej zasięg był bardzo szeroki, obejmował wszystkie
kontynenty. Pomagali Sowieci i inne służby demoludów. Pereelczykom chodziło o
zmajdrowanie czegoś na kształt byłej V Komendy WiN. Sowieci mieli także inne, chyba
nawet ważniejsze cele – plasowanie własnych agentów w newralgicznych miejscach kuli

background image

ziemskiej. Do 1989 r. w MSW była z tej gry obszerna dokumentacja. W książce Służby
specjalne atakują
zamieściłem fragmenty niektórych dokumentów oraz podałem numery
dysków i zbiorów komputerowych z tymi materiałami. Ciekawe, że wedle mojej wiedzy, ta
bardzo obszerna dokumentacja nie dotarła do IPN, a przecież powinna. Nie wykluczam, że
jest to jedna z przyczyn, dla których w książce S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka o L.
Wałęsie, nie znalazło się nic na temat gry w “Solidarność” i roli L. Wałęsy. Roli niabanalnej,
bo ukazującej przywódcę związku, na tle innych uczestników, w bardzo korzystnym świetle.
A więc gra a L. Wałęsa? Cóż, wedle mojej oceny, planowano dla niego rolę taką, jak
niegdyś dla gen. A. Fieldorfa Nila – szefa gry. Przyznał to Pożoga. Potwierdził Milewski.
Zgodził się z tym Kowalczyk.
Fieldorf odmówił przyjęcia propozycji. Zapłacił za to głową.
A L. Wałęsa? Myślę, że podjął nadzwyczaj ryzykowną grę. I, pokazując służbom specjalnym
gest Kozakiewicza, wygrał. Mimo słabości ruchu, którym dowodził po kapralsku,
doprowadził do Okrągłego Stołu. Mimo pozornej przewagi, generałowie jedli Mu z ręki.
Czynili tak nie dlatego, że Wałęsa był taki sprytny, mądry, silny czy przebiegły, a dlatego, że
generałowie wiedzieli znacznie lepiej niż strona opozycyjno-solidarnościowa, że komunizm
ledwo dyszy, że nadszedł czas agonii systemu. Stan wojenny dokompromitował realny
socjalizm i aparatczycy zrozumieli, że nie ma się o co bić. Trzeba ratować własne dupy, brać
co się da i ile się da
. Okrągły Stół sprawił, że byliśmy w awangardzie rozpieprzania systemu.
I to było dobre.
Przy okazji uwaga dotycząca sensacji o rzekomych zamachach na Wałęsę. To blef i
mistyfikacje, to kolejne fałszywki i inne dezinformacje.
Zadziwiające historie. Próbuję je uporządkować i opisać w Kodzie szpiega.
Kowalczyk zmarł niedługo po wyjściu ze szpitala. Pogrzeb był piękny. Wielcy ludzie Kraju
Pieroga i Zalewajki nie płakali. Generał zabrał do grobu wiele tajemnic ostatnich lat Peerelu.
Nie żyje także gen. Milewski. Pożoga milczy. Martwi to historyków, cieszy
zainteresowanych. Gawiedź musi zadowolić się historyjkami z drugiej ręki.
HASŁO BLOGU:
Kto wielkiego dzieła dokonał, nie musi się przejmować drobnostkami.

W. Putin wedle E. Ewart, Gruzja, D. Miedwiediew, Rosja

15 wrz 2008

To co robią, przypomina czasami zabawę w Indian – agenci KGB pilnują agentów CIA,
którzy śledzą i zwalczają agentów Moskwy razem z BND. izraelskim Mossadem czy
angielskim MI-5. W tym celu na zachodnio - wschodniej kanapie kładzie się dyplomatom
prostytutki, zatruwa parasole, a starzejące się sekretarki dostają od kawalerów ze Wschodu
bukiety róż. Żaden kraj świata nie wierzy, że można się obyć bez tajnej służby…

Markus Wolf

Poznęcałem się niedawno nad filmem Ewy Ewart, dotyczącym tajnych więzień CIA. Tym
razem obejrzałem kolejny film tej autorki, emitowany przez TVN 24. Film o Władimirze
Putinie. Moim zdaniem, film znakomity. Ewart zaczyna film mocną sceną. I tak już było do
końca. Kapitalne fragmenty ze szczurem, ze świętym źródłem i palantami, zachwyconymi W.

background image

Putinem, ale nie tylko. Można długo snuć ochy i achy nad tym obrazem. Zapewne uczynią to
inni, lepiej się na tym znający.
W tym miejscu dorzucę swoje trzy grosze do sylwetki Putina, jako, że i ja miałem kontakt z
W. Putinem [zob.: “Tajna historia Polski”], tyle, że było to wówczas, gdy nikt przy zdrowych
zmysłach, nie mógł przypuszczać, że niepozorny, acz, takie odniosłem wrażenie, wściekle
inteligentny starszy lejtnant KGB, dojdzie w błyskawicznym tempie do najwyższych
stanowisk w Rosji. Ba, w tamtym czasie [1986 r.] jedynie szaleniec mógł przypuszczać, że za
trzy lata Imperium będzie byłym imperium.
Ale i bardzo dobry film mógłby być lepszy. Czego mi brakuje w filmie Ewart? Przede
wszystkim szerszego potraktowania okresu drezdeńskiego Putina. Myślę bowiem, że to ten
okres odcisnął trwałe piętno na przyszłym prezydencie, a obecnym premierze Rosji. Nie
mogę także wykluczyć, że obecne dobre, a niekiedy znakomite stosunki Rosji z Niemcami są
konsekwencją niegdysiejszej działalności KGB na kierunku NRF.
W filmie brakuje mi np. pytania dlaczego W. Putin miałby się ograniczać jedynie do spraw
lokalnych okołodrezdeńskich? Nie wytrzymuje krytyki stwierdzenie, że Drezno było mało
znaczącym elementem w strukturach KGB na terenie NRD. Było wręcz przeciwnie. Zastępca
Domu Kultury Radzieckiej w Dreźnie – Putin, miał rozległe prerogatywy obejmujące
działania nie tylko na terenie NRD, ale przede wszystkim w RFN. Słynna, światowej sławy
galeria, była miejscem kntemplowania nie tylko dzieł sztuki, ale także miejscem spotkań o
charakterze agenturalnym.
Należy przy tym pamiętać, że druga połowa lat 80. była w tzw. demoludach czasem
intensywnego kamuflowania spraw KGB w państwach wasalnych, ba, był już zakończony
proces przejścia KGB & GRU na struktury głęboko konspiracyjne.
Czy mnie zdziwiło błyskawiczne wyniesienie Putina? Nie. Borys Jelcyn miał tragicznie mały
wybór. Albo namaści na prezydenta Rosji kogoś ze służb specjalnych, albo władzę przejmie
ktoś z armii. Z dwojga złego Jelcyn wybrał przedstawiciela KGB. Postawił na młodego
kagiebowca, który znał Zachód, wiedział nie tylko jak ludzie żyją w Rosji, ale także na
Zachodzie. Ponadto następca Jelcyna. miał na Zachodzie swoich ludzi, co mogło być
przydatne w budowaniu w przyszłości poparcia dla Rosji, np. w Niemczech. A jakie atuty
miałby kandydat armii? Cóż? Twarde głowy i rakiety. 23 tys. głowic. No i jeszcze okręty
podwodne i jakieś inne gadżety – czołgi, samoloty etc.
Żałuję, że Pani Ewert nie wpadło do głowy, aby zapytać kogoś kompetentnego o niejakiego
Gerharda Schrodera, wówczas niezbyt znanego prawnika, następnie kanclerza Niemiec, po
zejściu ze stanowiska uhonorowanego wysoko płatnym stanowiskiem na Wielkiej Rurze. Czy
przyjaźń Putina z tym politykiem nie datuje się przypadkiem z okresu drezdeńskiego?
No, pytań mogłoby być znacznie więcej, ale po co je mnożyć, można jedynie żałować, że E.
Ewert nie mogła zapytać o sprawy związane z Gruzją, o stosunek Putina do Miedwiediewa i
Saakaszwilego.
Ciekawe byłoby zastanawianie się, czy Putin, w ramach umacniania kontrolowanych przez
siebie służb specjalnych, nie wpuścił na gruzińską minę Miedwiediewa, optującego za armią?
Bo to przecież Miedwiediew, wydając rozkaz armii ataku na Gruzję, musi, w kontekście
Czeczenii, wytłumaczyć światu, za czym się opowiada? Jeżeli powie, że Saakaszwili jest
bandziorem wysyłającym wojsko na własnych obywateli, to jak wytłumaczy zbrodnie Rosji w
Czeczenii? Jeżeli natomiast uzna problem z Czeczenią za normalny, to jak wytłumaczy, że
Saakaszwilii jest wedle Moskwy passe?
Przecież ani Miedwiediew, ani Putin, nie mogą przyznać, o co naprawdę chodziło w
awanturze w Gruzji. Wspominałem o tym w kontekście sowieckich interwencji na Węgrzech ,
w Czechosłowacji i w Afganistanie. Chodziło o instalacje baz wojskowych w tych krajach.
No i atak na Gruzję przyniósł Rosji oczekiwany rezultat, w dodatku w dużym stopniu
zaakceptowany przez Zachód. Wprawdzie Armia Rosyjska opuści terytorium Gruzji, ale z

background image

wyjątkiem Abchazji i Osetii Płd. Moskwa uznała ich niepodległość, zamierza zbudować tam
bazy wojskowe i utrzymywać w nich 8. tys. kontygent wojskowy. Ponadto opozycja
gruzińska przygotowuje się do wysadzenia z siodła Saakaszwilego.
Ale nie wykluczone, że Miedwiediew & Putin niczego światu tłumaczyć nie muszą. A
Zachód i tak ich nietłumaczenie kupi.
HASŁO BLOGU:
Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby mądrzy ludzie nic nie robili.

Kategoria:

Bez kategorii

|

2 Komentarzy »

Jak czekista z czekistą, gen. E. Buła a sprawa mjr.
Słabego, tajemnice Westerplatte, pogotowie seksualne
MSW

14 wrz 2008

Powiedz mi przede wszystkim, czy “człowiek” jest człowiekiem?

Św. Augustyn

Zanim przejdę do relacji dotyczącej mojego ostatniego [mam nadzieję], spotkania z gen. E.
Bułą, spełniam obietnicę daną Kierownikowi Kieratu i przedstawiam fragment znacznie
szerszej rozmowy, w czasie której usiłowałem się wcielić w dwóch czekistów. Oto zapis:
Czekista I: - Po co ty to piszesz?
Czekista II: - Sam nie wiem.
Czekista I: - Oj niedobrze, niedobrze. Trzeba się będzie tobą zająć.
Czekista II: - Dlaczego niedobrze?
Czekista I: - Bo widzisz bratku! Wydaje się nam, ba, jesteśmy pewni, że publikując pewne
dokumenty i relacje, ujawniasz tajemnice państwowe.
Czekista II: - Publikuję dokumenty już odtajnione, relacje autoryzowane, a poza tym,
największą tajemnicą państwową jaką komukolwiek ujawniłem kiedykolwiek jest to, że
rządzili, rządzą i będą nami rządzić durnie, bo taka jest logika zdarzeń i taki wniosek wynika
z dokumentów, rozmów i analiz najróżniejszych wypowiedzi ludzi władzy, ale nie tylko.
Czekista I: - Weź pod uwagę, że nie wszystkim się to podoba. Pamiętasz?!!!
Czekista II: - Oczywiście, że pamiętam.
Czekista I: - Opublikowałeś kilka tekstów o tzw. Pogotowiu Seksualnym MSW [PS MSW].
Żeńskim, męskim i wielopłciowym. Asy pogotowia męskiego i wielopłciowego uwiedli nie
tylko kilkadziesiąt żon dyplomatów i polityków, ale także jednego z największych
intelektualistów francuskich Michela Foucaulta. Nie można wykluczyć, że realizatorzy
kombinacji operacyjnej CBA przeciwko posłance Beacie Sawickiej, byli pod wrażeniem
sukcesów osiąganych przez PS MSW i “polecieli” tą metodą.
Czekista II: - Nie mogę odpowiadać za różnych tandeciarzy grasujących w Kraju Pieroga i
Zalewajki.
Czekista I: - Po ogłoszeniu statutu tajnego Zespołu Operacyjnego Departamentu III MSW
rozmawiano z tobą w UOP.
Czekista II: - Łaskawco! Ty to nazywasz rozmową?
Czekista I: - A jak mam to nazwać?
Czekista II: - Brutalnym, chamskim przesłuchaniem w dobrym stalinowskim stylu.
Czekista I: - Dlatego poleciałeś do ministra Andrzeja Milczanowskiego, aby naskarżyć na

background image

UOP? I co?
Czekista II: - Minister mnie wprawdzie przeprosił za zachowanie podwładnych, ale dzisiaj
myślę, że nie był to właściwy adres, pod który należało wnosić uwagi dotyczące pracy UOP.
Czekista I: - Poza tym, ciekawi nas, w jaki sposób wkradłeś się w zaufanie Firmy?Antoni
Macierewicz, w twojej ulubionej stacji TVN 24 twierdzi, że byłeś funkcjonariuszem
komunistycznych służb specjalnych.
Czekista II: - Oczywiście, że byłem, a tak twierdzi nie tylko Macierewicz. Ale to on ma rację.
Byłem generałem NKWD, a on moim najlepszym agentem ksywka “Che Guevara”.
Adwersarzom nic nie przeszkadza, że w momencie rozwiązywania NKWD ja miałem 10 lat, a
Macierewicz rok. Ale, wiesz co? Pocałuj się tam, gdzie radzi Bohumil Hrabal.
Czekista I: - No to wracaj do spotkania z Bułą.
Czekista II: - Wykonuję:
Po rozmowie z gen. Stopińskim złożyłem wizytę innemu znajomemu generałowi, wówczas
jeszcze pułkownikowi, Edmundowi Bule, szefowi Wojskowej Służby Wewnętrznej,
spadkobierczyni chlubnych tradycji Informacji WP.
Buła ma za sobą służbę w Informacji i WSW. Zaczynał jako porucznik od oficera Informacji
odbywając – jak sam twierdzi – jednocześnie praktykę u oficera Informacji kpt. Leszczenki
[skierowanego do WP z NKWD]. W 9 Dywizji, jako pierwszy z Polaków został wyznaczony
na stanowisko oficera Informacji 28 pułku piechoty [przypomnę, że pierwszym Polakiem,
który objął znaczącą funkcję w żywiole enkawudystów, zajmujących wszystkie kierownicze
funkcje w Informacji WP, był płk Anatol Fejgin]. Od 1945 r. 9 Dywizja brała udział w
walkach o tzw. utrwalanie władzy ludowej w Rzeszowskiem. 28 pp stacjonował początkowo
w Łańcucie, a następnie w Przemyślu, zajmując się m.in. zwalczaniem WiN.
A w SB w Przemyślu działał w tym czasie inny specjalista od spraw WiN-owskich,
odkomenderowany z WUBP w Rzeszowie, ówczesny chorąży W. Pożoga. Buła z Pożogą
spotkali w Przemyślu kolejnego “tropiciela” byłych AK-owców, ppor. Jana P., zastępcę szefa
Informacji 8 PO WOP [cala trójka dosłużyła się szlifów generalskich i wysokich stanowisk w
MON i MSW, chociaż Buła najpóźniej]. Co prawda Buła został odkomenderowany do
Zarządu Informacji Krakowskiego Okręgu Wojskowego, ale po samobójczej śmierci swego
następcy na stanowisku oficera Informacji 28 pp por. Anatola Wierzbickiego, wrócił do
Przemyśla, aby dowieść, że samobójstwo nie było samobójstwem, a morderstwem.
Wprawdzie Buła żadnymi dowodami nie dysponował, że za sprawą krył się WiN, ale brak
dowodów był najlepszym dowodem, że popełniono zbrodnię.
Trójka przyszłych generałów wkroczyła do akcji. Wytypowano i aresztowano winnych. Ta
działalność kosztowała życie mjr. Słabego, który nie dość, że umoczony w WiN, to jeszcze
zajmował niepartyjne stanowisko w sprawie Westerplatte. A oficjalne stanowisko było m.in.
wypracowane przez niezawodnego Fejgina, zatwierdzone przez przyjaciela zastępcy szefa
GZI Jakuba Bermana, zaakceptowane przez Tomasza. Więc co tu do roboty miał trójka
funkcjonariuszy SB & Informacji WP? Tylko pilnować, aby nikt się z głupstwami nie
wychylał. A jak się wychylał, to należalo mu dać nauczkę. Słaby ją dostał. I milczał. Bo
najlepiej milczy trup. Krótko i po żołniersku. Takie były mniej więcej sugestie moich
rozmówców.
Odwiedzając szefa WSW, niestety nie wiedziałem o jego przeszłości, naiwnie poprosiłem
pułkownika o udostępnienie akt operacyjnych dotyczących mjr. Słabego. Buła kazał mi
przyjść za dwa tygodnie. Spełniwszy życzenie usłyszałem: “ Przykro mi, pułkowniku.
Spóźniliśmy się. Właśnie zniszczono dokumentację dotyczącą majora Słabego. Po prostu
upłynął przewidziany przepisami czasookres jej przechowywania. Aby wam wynagrodzić
stratę, macie tu inną lekturę”. Otrzymałem wspomnienia Buły z jego walk o “utrwalanie
władzy ludowej” opublikowane w tajnym biuletynie WSW.
HASLO BLOGU:

background image


Funkcjonariusze służb specjalnych miłują bliźnich na tej samej zasadzie, co ludożercy.

Tajne więzienia CIA, Szymany, terroryści

8 wrz 2008

Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o wiele przyjemniej jest połamać
kości komuś innemu….

Władimir Wołkow

Do wspomnień o lotnisku w Szymanach skłoniła mnie ostatnia wrzawa medialna, szczególnie
nad wyraz tandetny film Ewy Ewart oraz doniesienia, skądinąd pożytecznej organizacji HRW
czy prostactwo “New York Times‟a”, a także spekulacje rodzimych żurnalistów.
Dlaczego film uważam za tandetny? Bo na podstawie kilku nieprecyzyjnych poszlak p. Ewart
buduje daleko idące oskarżenia. Operując nieostrymi pojęciami, sklejając zebrane od sasa do
lasa szczątkowe relacje osób zainteresowanych w takie a nie inne naświetlenie sprawy, nie
definiując nawet najprostszych pojęć [np. więzienie], którymi p. Ewart posługuje się jak
Apacz dzidą, autorka filmu udowadnia, że najprawdopodobniej także w Polsce były tajne
więzienia CIA, bo… w Szymanach lądowały samoloty, które mogły należeć, ale nie musiały,
do CIA lub innych tajnych służb USA.
A Szymany różnie mi się kojarzą. Pierwszy raz usłyszałem o tym lotnisku, gdy przyszło mi
go bronić. Nie, nie na serio, a na żarty, czyli w czasie ćwiczeń z wojskami [chyba kilkanaście
tys. chłopa, bo wówczas wszystko było duże, zmierzaliśmy wprost do okresu, w którym
Polska rosła w siłę, a ludzie żyli coraz dostatniej]. Była zima 1959/1960. Przyzwoita zima.
Taka jakie niegdyś bywały, ze sporym śniegiem i mrozem niewiele tylko przekraczającym
minus 30 stopni. Byłem dowódcą ckm, leżałem w śniegu, nie dłużej niż od 2 dób, czekając na
enpla. Gdy przyszedł otworzyliśmy ogień. Enpel uciekł i następnie poległ, bo był z
niesłusznego obozu.
Druga przygoda z lotniskiem, także była pokojowo-bojowa. W czasie seminarium z historii
drugiej wojny światowej na WAP, analizowaliśmy naloty na Warszawę. Jedno z miejsc, z
których startowały niemieckie maszyny, to właśnie tak głośne dziś Szymany.
Potem raz albo dwa, lądowałem na tym lotnisku, aby odwiedzić Kiejkuty. Było to chyba w
towarzystwie płk. M. Wieczorka, a może płk. dr. E. Podpory.
A dziś słyszę o tajnych więzieniach CIA. Trudno o głupsze pomysły. Nie wykluczam, acz
tego nie wiem, że w Kiejkutach mogła być jakaś enklawa przynależna do CIA
. Mogło tak
być nie od momentu rozpoczęcia walki z terrorystami po 11 września. Taka enklawa mogła
się tam znajdować od znacznie wcześniejszego okresu. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że
po okresie wstępnej transformacji, słusznie postawiliśmy na Ogromnego Brata, i nie tylko.
Nasze, nie pierwszej świeżości służby specjalne, zaczęli wspomagać Brytyjczycy, policję
Francuzi i Niemcy, a Stany Zjednoczone i jedno i drugie
. Rozpoczęła się współpraca,
która zacieśniała się tym bardziej, im bliżej było do naszego członkostwa w NATO. I znowu
było jak niegdyś. Dawaliśmy Ogromnemu Bratu wszystko to, co mamy najlepszego w tej
dziedzinie, a Brat suflował nam to, co chciał
. Nie było to złe, bo chodziło o nasze
bezpieczeństwo. I chodzi o to nadal.
Ale enklawa to jeszcze nie więzienia.
Tajne więzienia CIA w Kraju Pieroga i Zalewajki to aberracyjny pomysł. Po co? Aby
jednemu czy drugiemu draniowi dać w pysk, nie potrzeba budować więzienia! A skoro
enklawa, to i wizyty różnych tajnych person. A skoro tajnych, to nawet najszlachetniejsza

background image

dama z obsługi lotniska nie powinna widzieć ich twarzyczek. A skoro wizyty tajne to po co
celnicy? Aby wypaplali, że tajni goście mają mózgi wypełnione tajnościami w jaki sposób
likwidować zagrożenia terrorystyczne? A może chodziło o jakieś szemrane interesy
biznesowe, i zamiast terrorystów przylatywali do Szyman biznesmeni? Może trzeba było
napełnić czarne kasy służb specjalnych, i przywieziono z Afganistanu np. jakiś transport z
kamieniami szlachetnymi, etc.? Może?
I nawet jeżeli przywieziono przy okazji jednego czy drugiego terrorystę, to jeszcze
niekoniecznie po to, by go więzić i torturować, bo do tego potrzeba i czasu, i odpowiedniego
personelu, i specjalistycznego sprzętu itp. Więc nawet jeżeli kogoś takiego przywieziono do
Szyman, to po pierwsze – jeszcze nie jest przestępstwo, naruszenie Konstytucji i norm
prawnych etc. Tak, jeżeli nawet kogoś takiego poproszono o przylot do Kiejkut, to zapewne
po to, aby opowiedział naszym specjalistom, o tym, co wie, co planują jego kolesie, w jaki
sposób to mają wykonać, czy zostawili jakieś zawiązki po czasach, gdy w Peerelu
odpoczywali, leczyli rany po chwalebnych akcjach bojowych i szkolili się z różnych
przedmiotów potrzebnych w ich trudnym fachu.
Czy pani Ewart et consortes chce
powiedzieć, że do tego potrzeba tajnych więzień? Więc niech się pani Ewart nie dziwi, że jej
relantce - szlachetnej damie lotniskowej, także oszczędzono widoku twarzyczek gości
Kiejkut. Bo są to niekiedy twarzyczki jak po zderzeniu z pachołkiem do cumowania statków.
Więc po co straszyć niewinne mieszkanki urokliwej krainy Warmii i Mazur. Można by tak
punkt po punkcie zbijać argumenty zwolenników istnienia tajnych więzień CIA w Kraju
Pieroga i Zalewajki. Ale po co? Aby ich głowy bolały?
W tym miejscu coś z recyklingu. Po 11 września pisałem, że atak na WTC sprawi, iż
przynajmniej część funkcjonariuszy CIA oderwie się od foteli, monitorów komputerowych
oraz, dobrego dla delikatnych panienek, białego wywiadu i ruszywszy na szlak szybko
odnajdzie te miejsca, w których już od dawna powinni być. Jestem dziwnie spokojny, że
akurat tym facetom nie brakuje ani umiejętności, ani chęci, aby skopać dupy tak Usamie ibn
Ladinowi, jak i jemu podobnych cwaniaków. Ale chyba nieco przeceniłem zdolności CIA.
Kopanie brudnych dup terrorystów to oczywiście jedynie poetycka metafora. Chodzi o coś
znacznie więcej. Chodzi o możliwość prasowania gorącym żelazkiem, ściskanie jąder w
imadełkach, aplikowanie elektrowstrząsów czy środków farmakologicznych sprawiających,
że ludzie tak pięknie rozpuszczają języki.
Jednym słowem, chodzi o to wszystko, co ludzkość praktykuje od początku świata i co, także
moim zdaniem, zupełnie słusznie zostało uznane za metody barbarzyńskie. Chodzi o tortury.
Nie jestem sadystą
Nie chcę uchodzić za barbarzyńcę.
Naprawdę nie wiem, jak bym się zachował, gdybym miał do wyboru: albo potarmoszę
jakiegoś przydybanego na gorącym uczynku terrorystę i wyduszę z niego szczegóły
przygotowanej akcji np. na WTC, albo zginie kilka tysięcy ludzi
.
Jeszcze gorszy dylemat stanowić może obowiązek decydowania co np. zrobić z porwanym
przez terrorystów pasażerskim samolotem, z dwustoma osobami na pokładzie, który kieruje
się w stronę wypełnionego stutysięcznym tłumem stadionu sportowego? Poprosić parę
dyżurną myśliwców o zestrzelenie? Powiadomić jednostkę obrony przeciwlotniczej i
rozkazać, aby odpalono rakietę? Czy może czekać spokojnie, aż samolot urządzi masakrę na
stadionie?
To nie jest sytuacja wymyślona. Być może już niedługo ktoś będzie musiał podejmować
dramatyczne decyzje.
Czy tacy twórcy jak Ewart i jej podobni wrzaskliwcy [vide. pos. UE Pinior] mają tego
świadomość?
Więc wracając do terroryzmu [jako metody działań], to uważam, że jakiekolwiek
dogadywanie się z terrorystami jest bezgraniczną głupotą. Tak jak głupotą, a nawet zbrodnią

background image

jest, by pod płaszczykiem walki z terrorystami, walić rakietami, inteligentnymi bombami i
wszystkim tym, co wybucha, niszczy i rozpieprza po terenach, w których mogą wprawdzie
znajdować się terroryści, ale nie muszą a przeważnie znajdują się starcy, kobiety i dzieci.
Myślę, że różne bubki, entuzjaści politycznej poprawności, powinni w końcu zrozumieć, że
agenci służb specjalnych muszą mieć prawo zabić od czasu do czasu kilku skurczybyków
polujących na życie niewinnych ludzi, w tym starców, kobiet i dzieci.
Czy wyrażam się jasno?
Jasno!
OK! To dajcie im to prawo.
HASŁO BLOGU
Dobry terrorysta, to martwy terrorysta

Konflikt w Gruzji, szczyt UE, nasi tytani, Saakaszwili
passe, Moskwa górą, kolejny podział Euroazji

2 wrz 2008

Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł – weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili… cóż, że są w komplecie!!

Cyprian Norwid

Nie powiem, miło było patrzeć na naszą reprezentację lecącą na ostatni [niestety, okazało się,
że nie ostatni] szczyt UE do Brukseli. Frunęła Wielka Trójka Kraju Pieroga i Zalewajki [cóż,
omne trinum perfectum]. Frunęli Tytani Miłości, Przyjaźni i Zgody. Frunął więc Gospodarz
Wielkiego Pałacu, który kieruje. Frunął Zarządca Małego Pałacu, który rządzi. No i frunął
ktoś do roboty, czyli minister.
Aby nie rozwlekać tematu dodam od razu, że moi reprezentanci w Brukseli ugrali tyle, co
zawsze. To znaczy, mniej więcej tyle, co nasi piłkarze na ostatnich mistrzostwach Europy lub
pływacy w Pekinie. Unia zaprotestowała, a myśmy się dołączyli.
I to było dobre.
Dlaczego? Bo w sprawie konfliktu gruzińskiego nie wszystko jest jasne. Z lokalnego punktu
widzenia, fakty są takie: zaczął Micheil Saakaszwili, a Rosjanie skopali mu dupę. Jeżeli
doniesienia obserwatorów OBWE, okażą się prawdziwe i Saakaszwili rzeczywiście oszukał
świat; jeżeli prawdziwe są doniesienia HRW o użyciu przez pacyfikacyjne wojska gruzińskie
bomb M85 [bomby kasetonowe]; jeżeli ocena władz Osetii Południowej, że w czasie ataku
gruzińskiego zginęło 1692 polega na prawdzie, to Gruzini powinni czym prędzej dobrać się
do skóry swojemu prezydentowi, który od tego momentu jest passe.
W jednym z poprzednich blogów wspomniałem, że być może, wyczyny Saakaszwilego były
sprowokowane przez metasowieckie służby specjalne. Nie mieściło mi się bowiem w głowie,
że można podjąć aż tak idiotyczną decyzję, by w sytuacji starań o przyjęcie do struktur
zachodnich, rozwiązywać w swoim kraju konflikty polityczne z pomocą wojska. Znając co
nieco metody postępowania metabolszewików…

background image

Ale lepiej opowiem anegdotkę. Oto w 1945 r., czasie doszlachtowywania Niemców, polsko-
sowiecki patrol prowadzi niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista poleca Niemcowi, aby
ten kopnął go w zadek. Niemiec się wzbrania. Rosjanin polecenie podpiera wymownym
gestem pepeszy. Zdesperowany jeniec kopie rozkazodawcę. Ten serią z automatu zabija
nieszczęśnika. Zdumiony Polak pyta dlaczego sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć.
Nu! ty durak! – słyszy w odpowiedzi – nie znajesz czto my nie agresory!”
Nie wiem, czy tak było w wypadku Saakaszwilego. Mogło tak być, ale mogło i być inaczej.
Np. jakieś zupełnie inne służby, dążące do kolejnego podziału świata…
Dajmy spokój domysłom Już włażę na piec, kaflowy, oczywiście, i wróżę z fusów gruzińskiej
herbaty.
Obserwując konflikt gruziński, nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest to element wojny
czwartej generacji. Wojny informacyjnej, która zaczęła się zaraz po trzeciej [zimnej]. Wojny,
której najbardziej spektakularne przejawy obserwujemy w czterech newralgicznych
ogniskach zapalnych współczesnego świata. Węźle Bliskowschodnim, Kaszmirskim,
Bałkańskim i Kaukaskim.
Patrząc na te miejsca odnoszę wrażenie, że przypominają one uśpione wulkany. Gdy ożyją
dają konflikt tłumiony zbrojnie. Bliski Wschód zaowocował wojnami w Iraku i Afganistanie.
Bałkany doprowadziły do ostrych rozstrzygnięć militarnych i dały Rosji częściowy argument
[Kosowo] do prób rozstrzygnięć militarnych w rejonie Kaukazu. Kaszmir się jedynie tli! Ale
spoko! Tylko czekać, aż wybuchnie.
No to czym się skończy wojna w Gruzji?
Będąc pasjonatem okresu napoleońskiego, wiem czym się skończyła wyprawa Bonapartego
na Moskwę. Oczywiście, z udziałem naszych zuchów, walczących o wolność waszą i naszą.
Nie wiem czym się skończy wyprawa prezydenta Sarkozego. Wiem, że w jego misji nie
pomoże mu ani nasze błogosławieństwo, ani nawet niegdysiejsze wiecowanie w Gruzji
Mojego Prezydenta, ani zadzierżgnięty ad hoc przez L. Kaczyńskiego Pakt ŁEP [Łotwa,
Estonia, Polska], wsparty przez Litwę, ani stanowisko filorusów i agentów wpływu z ex
kanclerzem Niemiec na czele. Moim zdaniem Sarkozy, wsparty prominentnymi unijnymi
biurokratami, w czasie najbliższej wyprawy moskiewskiej, może rozmawiać Z D.
Miedwiediewem & W. Putinem jak niemi z głuchymi.
Dlaczego? Bo uważam, że najważniejsze rozstrzygnięcia w sprawie konfliktu gruzińskiego
już zapadły. Decyzję podjęły: upadające [upadek będzie trwał jakieś sto lat], bo gnijące od
wewnątrz, superimperium, czyli USA, które niewątpliwie uzyskały cichą zgodę
najważniejszych państw UE, skupionych w OPM [Obóz Przyjaciół Moskwy] i imperium już
rozpieprzone implozyjnie, które wciąż się z tym nie może pogodzić, czyli Rosja, która
chociażby dlatego w ciągu ostatnich 20 lat o 600 procent zwiększyła swój budżet
wojsk
owy.
A decyzja ta brzmi: następuje nowy podział świata. Może jeszcze nie całego, a jedynie
Euroazji. Mamy nowe strefy wpływu. Europa Środkowo- Wschodnia należy do Stanów
Zjednoczonych, a Azja Środkowa do Rosji.

Wbrew pozorom, dobrze to wróży Polsce. Obok patriotów możemy się spodziewać
nowoczesnych technologii i “opieki wywiadowczej”, tak istotnej po zrujnowaniu naszych
służb specjalnych przez A. Macierewicza et consortes. Lepsze perspektywy rysują się także
przed Ukrainą, pod warunkiem, że sami Ukraińcy tego zechcą, i raczą opowiedzieć się
zdecydowanie po stronie Zachodu. Myślę, że Krymu Rosjanie nie ruszą, acz mordy drzeć
będą. Podobnie jak będą nas straszyć przekierowaniem rakiet na nasze cele, wzmocnieniem
Okręgu Królewieckiego [OK] itp. Jakby to było coś nowego. Tylko wyjątkowe niedouki nie
wiedzą, że metasowieckie rakiety są nakierowane na nasze cele co najmniej od pół wieku.
Tylko wyjątkowe niedojdy, nie zdają sobie sprawy, że siła ognia OK jest kilkakrotnie
większa, niż wszystko to, co strzela, grzmi i straszy Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech i

background image

Słowacji razem wzięte. Po co więc wzmacniać to, co i tak jest mocne? No, ale straszyć
można. Życie dowodzi, że durnie, lamentując w tiwi i nie tylko, kupują to bardzo chętnie.
A co z Gruzją i Gruzinami?
Pisałem, że Gruzini zobaczą NATO i UE jak świnia niebo. Podtrzymuję ten sąd. Ale spoko.
Gruzja dostanie wsparcie moralne i pomoc humanitarną. Na razie musi jej to wystarczyć.
Wojska rosyjskie wycofają się na z góry upatrzone pozycje. Zachód odtrąbi [nie, nie, to nie
pomyłka w rozumieniu tego słowa, tak ma być] sukces. A o wszystkim i tak zadecydują
Chińczycy.
HAŁO BLOGU:
Świat jest zły, a my mu w tym pomagamy

Wojna „39,Gruzja, widmo Monachium

29 sie 2008

Człowiek może gniewać się na wiele rzeczy, a to, że ma umrzeć bezpożytecznie, jest jedną z
nich.

Ernest Hemingway

Dziś moje prywatne opinie o historii.
50 lat temu wszystko zaczęło się zwyczajnie. Zmajdrowano Monachium.
Pierwszego września roku pamiętnego W Kraju Pieroga i Zalewajki też nie zdarzyło się nic
szczególnego. Wybuchła jedynie wojna. Zaś wojna, wedle mojej dzisiejszej wiedzy, jest
niczym innym jak performensem, którego najdoskonalszym wcieleniem jest śmierć. I kiedy
doskonałość umiera, a zawsze jest w tym jakieś barbarzyńskie piękno, na wierzch wychodzi
realność. Dlatego śmierci, nigdy nikomu nie udało się i nie uda się powtórzyć.
Tak, pożoga ogarnęła Europę, a następnie cały świat.
Napaść Niemiec i Związku Sowieckiego na Kraj Pieroga i Zalewajki była tragedią.
Wojna – farsą.
Heca zaczęła się dopiero dziewiątego maja 1945 r.
I heca trwa.
Doszło do tego, że dziś, w Kraju Pieroga i Zalewajki, szczególnie na arenie politycznej,
rozgrywają się sceny dziksze niż wyścigi rydwanów w Ben Hurze. Politycy różnych opcji, od
lewicy do prawicy, są jak zaraza. Jedni i drudzy frymarczą prawdą za pieniądze. Doszło do
tego, że nawet zmarli zmieniają życiorysy i poglądy polityczne dostosowując się do
chwilowych zwycięzców.
Tak, wojna! Wszystkich ze wszystkimi.
Wojna jako obrzęd oczyszczenia.
Może wojny w Iraku, Afganistanie i ostatnia [oby], w Gruzji, skłonią do refleksji?
Ale wówczas, w 1939 roku, ta stara ladacznica – śmierć, znudzona detalicznym łaskotaniem
kosą pojedynczych osób, zabrała się za hurt. Przesiadłszy się na mechaniczną kosiarkę kosiła
setki tysięcy, a nawet miliony. Wiedząc, że Bóg rozpozna swoich masakrowała równo.
Czerwonych i brunatnych, winnych i niewinnych, ofiary i katów.
W dziejach ludzkości nie jest to niczym nadzwyczajnym. Jak długo bowiem będą istnieli
władcy i inne konfraternie, choćby takie jak Putin & Bush et consortes, uważający, że wojna
jest dobrym sposobem rozwiązywania konfliktów, tak długo będą musieli istnieć ludzie,
którzy nie znając się nawet ze słyszenia będą się katrupić bez opamiętania. Tak było, jest i

background image

będzie.
Tak, moi drodzy czytelnicy. Była wojna. A życie na wojnie to gar gówna. Bo przecież wojna
to starcie dwóch nonsensów: zaplanowanego i niezaplanowanego. Zaplanowany to ten, kto
atakuje. Niezaplanowany – ten, kto się broni. Branie udziału w którymś z nich niweczy
zdolność jego zrozumienia. Najlepiej widać to na przykładzie drugiej wojny światowej.
Stalin planował uderzyć na Hitlera.
I Hitler planował uderzyć na Stalina.
Stalin zwlekał z podjęciem decyzji.
Hitler ją przyśpieszał.
Stalin wiedział, że Hitler wie.
I Hitler wiedział, że Stalin wie.
Na początku był klincz, czyli dziwna przyjaźń czerwonego z brunatnym.
Potem kolory zaczęły się gryźć.
W dupę dostali wszyscy.
Świat wyszedł z przygody skurwiony i do dziś nie odzyskał klasy.
Dowód? Proszę bardzo. Zobaczcie co metastalinowcy D. Miedwiediew & W. Putin,
wyprawiają w Gruzji. Jak świat reaguje na ich wyczyny? Czy tak trudno spostrzec, że widmo
Monachium krąży już nie tylko nad Europą, ale i nad światem.
Znowu nurkuję w przeszłości. W historiografii wojen wiele się mówi i pisze o deteminizmie
historycznym. Nawet mądrzy ludzie przekonują, że na wojnie wszystko jest w ręku Boga.
Jeżeli tak nawet jest, to muszę wspomnieć, że akurat w wypadku wojny „39 r., jej historia
zapewne wymknęła się z boskich rąk. To był czas zarazy, a wojna, pomyślana jako
błyskawiczna, błyskawicznie przepoczwarczyła się w tasiemcowy, wyjątkowo źle obsadzony
tandetny dramat, grany na teatrze planety Ziemia. Wyjątkowo krwawy dramat okupiony co
najmniej dwudziestoma milionami ofiar. W tej wojnie Bozia z katechizmu, wraz z milionami
ludzi umierała na anemię rozsądku i każdy musiał sobie radzić sam.
Dzieje świata, w dużej mierze będące dziejami wzajemnego wyrzynania się uczą, że w
czasach zarazy wypada ludziom uczciwym żyć tak, jakby Boga nie było. Jakby tylko od nich
zależało ocalenie człowieczeństwa i świata.
Uznając życie za ciąg przygód o nieokreślonych zakończeniach nigdy nie miałem zaufania do
gotowych rozwiązań. Pewnie dlatego jedyny determinizm jaki wyznaję sprowadza się do
tezy: z neutrina powstałeś, do neutrina wrócisz.
Wspominając mam żal do siebie. Będąc urodzonym pacyfistą dałem się ograć niczym
niemowlę. Twórcy hasła My się nie bójmy nic! Bo z nami Śmigły Rydz! i inne palanty
przekonali mnie, że w naszej sytuacji istnieje tylko jeden sposób zagwarantowania pokoju –
zakopanie topora wojennego wraz z wrogiem.
I gdybym miał wówczas kilkadziesiąt wiosen więcej, to mimo, iż mam we krwi wstręt do jej
przelewania, zatknąwszy bagnet na broń, ruszyłbym w kierunku frontu aby udowodnić sobie,
że lepiej jest iść na wojnę niż stchórzyć i lepiej dobyć miecza niż pozwolić się upokarzać.
Przypuszczam, że tak mogą dziś myśleć niektórzy Gruzini.
Było to bardzo dawno, gdy przez moment uwierzyłem Nietzchemu, że dokonywanie rzeczy
najhaniebniej cuchnących, o których w normalnych czasach zaledwie śmie się mówić, acz są
koniecznie potrzebne – to także bohaterstwo. Przecież do wielkich prac Herkulesa nie
wstydzili się Grecy zaliczyć także oczyszczenia stajni.
Chyba każdy miał choć raz w życiu taki pełny odlot. Taki moment, w którym jego umysł
znajduje się wstanie delirium zapominając o pouczeniach mądrych ludzi, by nie służyć
władcom, gdyż to tak, jakby oblizywać ostrze miecza, lwa czule tulić w ramionach, całować
po pysku żmiję.
Nie da się ukryć. Byłem w delirium. Nagle stałem się entuzjastą wojny. Gdyby mnie ktoś
wówczas zapytał czy widziałem wieloryba w tulipanach, odpowiedziałbym zgodnie z prawdą,

background image

że nie. Gdyby jednak pytacz zadał pytanie uzupełniające, dlaczego, wyjaśniłbym, że
wieloryby tam się świetnie ukrywają.
Niezrozumiałe, ale opowiadając się po stronie drzew i wielorybów, nie wierząc, że
najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma, nienawidząc nacjonalizmu i ksenofobii, będąc
typowym wariatem cierpiącym na dużą niezależność intelektualną, nie mając żadnych
uprzedzeń narodowościowych byłem gotów walczyć z każdym, kto zostanie wskazany przez
moich samozwańczych wodzów, ideologicznych hochsztaplerów. Na chwilę zapomniałem, że
usychanie z miłości do ojczyzny to piękne, ale głupie.
I tak sobie wspominając, nie jestem pewien, czy oczekując poniedziałkowych wieści ze
szczytu UE będę się cieszył, że nasza reprezentacja pod przewodnictwem PT LechKacza,
niekwestionowanego Nikifora polskiej polityki zagranicznej [to nie zarzut, a komplement,
Nikifor był światowej klasy artystą], odniesie sukces bezdyskusyjny czy jedynie połowiczny?
Czy UE zdecyduje się kopnąć w zadek metabolszewickiego agresora, czy jedynie pogrozi mu
paluszkiem. Wiem bowiem, że obojętnie, co postanowi UE, i tak nie zrobi to większego
wrażenia na Rosji. Zapędy spółki Miedwiediew & Putin mogłyby powstrzymać jedynie ostre
reakcje USA. Trudno jednak tego oczekiwać, skoro cały ogień superimperium skierowany
jest na zbliżające się wybory. W dodatku najpoważniejszy kandydat do fotela prezydenta
Stanów Zjednoczonych – B. Obama, facet gładki jak pupa niemowlaka, tak bardzo sobie ceni
polityczną poprawność, że trudno się po nim spodziewać, by bez dostania wyraźnego
kopniaka wymierzonego bezpośrednio w interesy USA, sięgnął po lotniskowce, rakiety czy
inne zabawki.
W tej sytuacji widmo Monachium może na dłużej usadowić się nad światem. Źle to wróży
Gruzji, ale pokój zostanie utrzymany.
HASŁO BLOGU:
Jeśli świat, nie mogąc dokonać rzeczy wielkich, zaniecha małych, istnieje
niebezpieczeństwo, że górą będą łotry.

Gen. Cz. Kiszczak czyli prawda częściowo nieprawdziwa,
gra z Amerykanami, prof. A. Friszke czyli
niedoinformowanie, abp Bronislaw Dąbrowski… hm…

26 sie 2008

Mieliśmy w ambasadzie USA w Warszawie agenta. Był dobrze zakonspirowany, miał
doskonałe dojścia do najtajniejszych materiałów, oddał nam nieocenione usługi. Starannie go
chroniliśmy, nie wykorzystując zbyt często, aby go nie spalić. W odwodzie mieliśmy kilka
innych osób, które w razie podejrzeń można było przeznaczyć na straty, ułatwić Amerykanom
dekonspirację, odciągnąć podejrzenia od głównej osoby.

Gen. dyw. Władysław Pożoga

Przeczytałem tekst gen. Cz. Kiszczaka w “GW” [23-24 sierpnia 2008]. Kabotyńska,
monumentalna spowiedź niegdysiejszej drugiej osoby w państwie dla sentymentalnych
pensjonarek i historyków, znających dzieje służb specjalnych z widzenia. Polemika z tekstem
Generała wymagałaby napisania książki oraz podania setek faktów świadczących o

background image

rozmijaniu się autora z prawdą. Znając jednak obecną sytuację Kiszczaka nie mam o to
najmniejszych pretensji. Uważam, że Generał, atakowany z różnych stron, ma prawo do
obrony. Oskarżany przez prokuratorów i sądy ma prawo posługiwać się prawdą częściowo
nieprawdziwą.
Pamiętam, że na początku lat 90. gen. Pożoga zażądał wycofania z autoryzowanego już
manuskryptu kilkudziesięciu stron dotyczących morderstwa ks Jerzego Popiełuszki.
Zapytałem dlaczego niszczyć, moim zdaniem, dobry, bo wnoszący do sprawy sporo nowych
elementów, tekst? Usłyszałem, że Pożoga jest po dopiero co odbytej rozmowie z
prokuratorem Andrzejem Witkowskim, Kiszczak niedługo będzie siedział na ławie
oskarżonych i “wtedy mu przyłożymy”. Odpowiedziałem, że gdyby tak się stało, sam
wycofam z wydawnictw wszystkie teksty stawiające Kiszczaka w złym świetle. Niemniej
jednak, będąc dziennikarzem, który zawsze dotrzymuje słowa danego swoim informatorom
[nawet gdy sąd, wbrew postanowieniom prawa, zwolnił mnie z tajemnicy dziennikarskiej],
spełniłem wolę Pożogi i tekst dotyczący zabójstwa księdza został zniszczony.
Ta dygresja potrzebna mi była po to, aby usprawiedliwić swoją niechęć do polemiki z gen.
Kiszczakiem. Nie mogę jednak nie odnieść się do komentarzy, pomieszczonych w tym
samym numerze “GW”, autorstwa prof. Andrzeja Friszke i JE biskupa Alojzego Orszulika.
Oto cytat z tekstu A. Friszke: “Generał [Kiszczak – HP] wspomina też o propozycji
prezydenta Reagana z 1983 r. zniesienia sankcji “praktycznie za darmo”. Jest to wiadomość
dotąd nieznana i zaskakująca, gdyż prezydent USA reprezentował bardzo twarde stanowisko i
podkreślał potrzebę stałej pomocy dla “Solidarności” jako ruchu wolnościowego. Prosimy
zatem o więcej szczegółów”.
To smutne, co pisze A. Friszke. Przecież już dwadzieścia lat temu, maszynopis mojej książki,
w której obszernie omówiłem sprawy gry z Amerykanami, krążył po Warszawce [książkę po
wielu bojach udało się wydać w 1991 r.]. W grze, o której A. Friszke nic nie wie, udział ze
strony PRL brali prof. Adam Schaff i W. Pożoga, Amerykanów reprezentowali zastępca
sekretarza stanu Lawrence Eagleburger i ambasador John Davis.
Tu jedynie kilka przypomnień. W.Pożoga tak opowiadał początek gry:
“Dwa lata po ogłoszeniu przez WRON stanu wojennego i restrykcji przez prezydenta Ronalda
Reagana otrzymałem z amerykańskiej ambasady sygnały o potrzebie tajnych kontaktów w
celu łagodzenia, a nie zaogniania powstałej sytuacji. Stosunki między państwami zawsze
biegną wieloma kanałami. Oficjalne są szeroko nagłaśniane i ludziom wydaje się, że
wszystko o nich wiedzą. Propagandystom chodzi o takie przedstawienie sprawy, aby odbiorcy
myśleli, że my jesteśmy aniołami, a nasi kontrahenci chcą nam powyrywać puch. Tymczasem
prawda wygląda nieraz zupełnie inaczej […] Początkowo wszystko wyglądało dobrze.
Generał [Jaruzelski – HP] się zgodził, a Kiszczak polecił rozpocząć dialog.
Tak, w początkowym okresie obaj generałowie [W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak – HP] byli
bardzo pozytywnie ustosunkowani do rozmów. Tym bardziej, że życzenia strony
amerykańskiej nie były wygórowane. Żądali zwolnienia jedenastu uwięzionych przywódców
opozycji, w tym czterech członków KOR: Jacka Kuronia, Adama Michnika, Zbigniewa
Romaszewskiego, Henryka Wujca i siedmiu “Solidarności”: Andrzeja Gwiazdę, Jana
Rulewskiego, Mariana Jurczyka, Grzegorza Palkę, Seweryna Jaworskiego, Andrzeja
Rozpłochowskiego i Karola Modzelewskiego. Nie było to wiele, zważywszy, że powody
aresztowania “jedenastki” były więcej niż naciągane. Procesu politycznego, który się
szykował z tej okazji, władza w żaden sposób nie mogłaby wygrać […] Eagleburger
zaproponował Polsce przywrócenie klauzuli najwyższego uprzywilejowania, powołanie
amerykańsko-polskiego banku w Warszawie dla ułatwienia przepływu kapitałów i jeszcze
kilka istotnych spraw dla naszej gospodarki. Złagodzenia kursu Stanów Zjednoczonych do
naszego kraju natychmiast ociepliłoby współpracę z innymi państwami. Amerykanie
oczekiwali w zamian zwolnienia “jedenastki”, złagodzenia rygorów i uzgodnienie kandydata

background image

na następcę Davisa. Chodziło o Johna Scanlana. Znaliśmy człowieka, był to były pracownik
CIA. […] Byliśmy bardzo zadowoleni z proponowanej kandydatury. My nie zawsze
przedstawialiśmy ludzi CIA, jak diabłów. W wypadku Scanlana wiedzieliśmy, że jest to
naprawdę człowiek bardzo Polsce życzliwy […] Z entuzjazmem pobiegłem do generała
Kiszczaka, aby mu zreferować, moim zdaniem, rewelacyjnie korzystne ustalenia Schaffa z
Wiednia. W gabinecie Kiszczaka już na progu wylano mi kubeł zimnej wody na głowę.
Generał oświadczył, że z naszych ustaleń nic nie będzie […] Wychodziłem z gabinetu
Kiszczaka, jakby mnie kto obuchem w łeb walnął. Zrozumiałem, że generalski duet dawno
powziął negatywną decyzję”.
Omawiałem ten temat z Pożogą przez kilka tygodni. Ciekawostką był tu fakt, o którym
Pożoga nie wiedział, że minister polecił byłemu gorylowi Jaruzelskiego, płk. A. Gotówce,
założyć podsłuch i podsłuchiwać rozmowy Pożogi z Schaffem. Pamiętam, że goryl był tym
poleceniem bardzo przerażony. Znalazł się bowiem między młotem a kowadłem.
Znacznie dłużej rozmawiałem z gen. Pożogą na temat większej i ważniejszej gry. Gry z
“Solidarnością”. Gry prowadzonej w latach 1980-1990, a także mini gry, która zaowocowała
przywiezieniem z Zachodu stada krów i zarodowych byków dla gen. Kiszczaka [transport
rozładowywali żołnierze z NJW MSW]. W tej grze, oprócz Kiszczaka, rozgrywającym był
niejaki Moksel, ksywka operacyjna “Pasza”, mający główną siedzibę w Szwajcarii.
Uważam, że to te trzy gry, ze szczególnym podkreśleniem gry z “Solidarnością” miały bardzo
istotny wpływ na cały proces związany z Okrągłym Stołem. Szkoda, że Cz. Kiszczak
zapomniał o tym powiedzieć, a niektórzy historycy, zachwyceni tym, że potrafią zrozumieć
resztkówki materiałów operacyjnych zebranych w IPN, nie potrafią rozejrzeć się na boki.
No i ostatnia uwaga, do tekstu z “GW”, tekstu JE biskupa Alojzego Orszulika “Jak chytra
władza się przeliczyła”. Czy naprawdę? Aby się przekonać jaki był stosunek niektórych
hierarchów do Cz. Kiszczaka wystarczy przeczytać liścik Sekretarza Episkopatu Polski abp
Bronisława Dąbrowskiego do ministra spraw wewnętrznych. Liścik przytoczyłem in extenso
w książce “Tczki teczki, teczki”. Liścik dający gen. Kiszczakowi moralne prawo do
twierdzenia, że niektórzy hierarchowie jedli mu z ręki.
HASŁO BLOGU:
Mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń.

Gruzja, Czechoslowacja, Putin & Miedwiediew, D. Tusk i
bracia Kaczyńscy

25 sie 2008

Nosił się nawet z zamiarem zniszczenia poematów Homera, mówiąc: “dlaczegoż nie mogę
pozwolić sobie na to, co było wolno Platonowi, który usunął Homera ze swego idealnego
państwa?”

Gaius Suetonius Tranquillus

Dlaczego tym razem zaczynam blog cytatem ze Swetoniusza? Przecież nie jestem aż tak
bezrozumnym, abym porównywał dokonania spółki Miedwiediew & Putin do dzieła Kajusa
Kaliguli. Nie, nie, nie. Mogę, co najwyżej, masakrując słowa mego przyjaciela Wieniedikta

background image

Jerofiejewa antycypować, czym kierował się W. Putin, namaszczając Miedwiediewa na
prezydenta Rosji i dlaczego obaj robią to, co robią patrosząc Gruzję.
Przecież Putin, który, jak na kremlowskie obyczaje, w których wiek władcy należy dzielić
przez dwa, jest szalenie młody, bo [wedle obyczajów Kremla] przed trzydziestką, musiał się
liczyć z tym, że jego następca będzie chciał wziąć wszystko. A, nie wątpię, że W. Putin, przez
dziesięć lat carowania, zasmakował w prezydentowaniu, skoro zasmakował w
prezydentowaniu nawet Mój Prezydent, co niedawno obwieścił urbi et orbi. Więc nie jest
ważne czy M&P są przed trzydziestką czy po trzydziestce – cóż to za różnica? Czego,
powiedzmy, dokonał w Ich kremlowskim wieku cesarz Neron? W ogóle niczego nie dokonał.
Zdążył co prawda odgryźć łeb swemu bratu Brytanikowi. Najważniejsze rzeczy miał jednak
przed sobą: nie zgwałcił jeszcze żadnej ze swoich bratanic, nie zabrał się do podpalenia
Rzymu z czterech stron i nie udusił jeszcze swojej mamusi atłasową poduszką. W tym
kontekście spółka M & P ma jeszcze wszystko przed sobą.
Napisałem spółka i ugryzłem się w klawisz komputera.
Putin z marszu, ale skutecznie odgryzł łeb Brytanikowi – Czeczenii. Potem próbował
zgwałcić bratanice – Ukrainę, Gruzję, inne kraje. Nieco lepiej poszło z Białorusią, ale też nie
do końca. A przecież celem W. Putina nie jest zapewne tylko tzw. strefa wpływu, ograniczona
do dawnych republik Imperium. Nie, celem W.P. jest co najmniej Europa, która ma jeść Rosji
z ręki i basta!
Znaki zodiaku jak i wróżenie z fusów wskazują wyraźnie, że Putin już nie chce realizować
niegdysiejszych zamierzeń Straszliwych Kremlowskich Starców marzących o przepołowieniu
świata, a następnie o jego opanowaniu. Nie, widać wyraźnie, że W. Putin, ograniczył swoje
marzenia do znacznie skromniejszych celów. Do opanowania tzw. bliskiej zagranicy,
odbudowania mocarstwowości i sprawienia, że dawne państwa obozu nadal będą czapkować
Kremlowi, a reszta świata będzie przed Imperium Rosyjskim trząść portkami tak jak kiedyś
trzęsła przed Sowietami.
Myślę, że Putin już dawno zrozumiał, że w wojnie 4GW liczy się przede wszystkim potęga
ekonomiczna. O sile państwa w XXI w. nie tyle decyduje liczba głowic, lotniskowców,
okrętów podwodnych itp., co kasa. A kasa dla Rosji to dziś jedynie ropa i gaz. Dlatego atak
na Gruzję. Spółka M & P ma tu dwa wyraźne cele: pierwszy – likwidacja konkurencyjnych
dostaw z innych państw, poprzez zablokowanie drogi przesyłu ropy i gazu [vide: chociażby
ostatnia katastrofa kolejowa z cysternami] i uzależnienie Europy od Rosji [m.in. poprzez
budowę rury bałtyckiej]. Oraz drugi – pokazanie światu, kto rządzi w Kotle Kaukaskim [z
możliwym testowaniem Zachodu, co się stanie w wypadku podobnego ataku wykonanego w
obronie rosyjskich interesów na Krymie].
To tyle spółka. Ale atak na Gruzję to także osobisty interes Putina, dążącego do osłabienia
pozycji Miedwiediewa.
Jest tajemnicą poliszynela, że zarówno w Sowietach jak i obecnie w Rosji, przy braku
demokratycznych tradycji ale i odpowiednich struktur, władza może się opierać na jednym z
dwu resortów siłowych. Putin, to oczywiście służby specjalne. Co do tego nikt nie może mieć
najmniejszych wątpliwości. A Miedwiediew? Cóż, wiele wskazuje na to, że prezydent jest
zbyt inteligentny na to, by próbować rywalizować z premierem na jego poletku. Chcąc nie
chcąc postawił więc na armię [zob. spotkania prezydenta z generalicją, do których Putin nigdy
się nie zniżył]. To Miedwiediew wydał armii polecenie ataku na Gruzję, ale to zapewne
chłopcy Putina zakręcili się koło prezydenta Saakaszwilego [który aberracyjną decyzją
rozwiązań siłowych w zbuntowanych prowincjach, dostarczył Rosjanom wybornego pretekstu
do ataku] szpuntując go do nieprzemyślanych działań. Wiewiórki ćwierkają, że to Putin
przekonał prezydenta do wydania rozkazu do wstrzymania wojskowych działań ofensywnych,
a tym samym sprawienia, że inicjatywa dalszych rozgrywek w konflikcie rosyjsko –
gruzińskim przeszła w ręce rosyjskich służb specjalnych, kontrolowanych całkowicie przez

background image

premiera.
Można by długo spekulować na ten temat, ale sądzę, że im dalej w las, tym bardziej będzie
moczona dupa Miedwiediewa, nie Putina.
Co by jednak nie powiedzieć, wyraźnie widać, że dwa buldogi urzędujące na Kremlu zaczęły
walkę między sobą. Na razie walczą pod dywanem. I to jest ładne. Wolno sądzić, że niedługo
jednak wyjdą na szersze pole. I to będzie jeszcze ładniejsze.
A co na to świat? Jest jak zwykle. Tak, jak było na Węgrzech w 1956 i w Czechosłowacji w
1968 r. Opinia świata drze mordę, organizacje śpieszą z pomocą humanitarną, a politycy
myślą. Myślą jak tu wygrać kolejne wybory. A w Kraju Pieroga i Zalewajki Mały Pałac
walczy z Dużym. Wielu polityków, myślicieli i strategów, odnosząc się z obrzydzeniem do
tego, co w Gruzji i nie tylko, robią Rosjanie, jakoś nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że o
ile na Czechosłowację wystarczyło jedynie 600 czołgów, to na Gruzję wysłano już 1200. Ale
to temat na zupełnie inną opowiastkę.
HASŁO BLOGU:
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi, D. Tusk i bracia Kaczyńscy,
jeszcze nie wszystko stracone.

Czechosłowacja „68 a służby specjalne, Sudety Zachodnie

22 sie 2008

Bertrand Russell stwierdził, że gdyby spotkał Boga, powiedziałby do Niego: “Panie, nie dałeś
nam wystarczająco dużo informacji”. Ja dodałbym do tego: “Niemniej jednak, Panie, nie
jestem przekonany, że wykorzystaliśmy posiadane informacje najlepiej. Z czasem przecież
zdobyliśmy całą masę informacji
”.

Kurt Vonnegut

Szedł koniec zimy „68. Wiał halny. W taki czas wszystko się może zdarzyć. Wezwał mnie
ppłk Z. Drobiak, dowódca Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie, w którym, po
nie najlepszych przygodach z operacyjnymi działaniami GRU/KGB w Szczecinie [co
opisałem m.in. W “Teczkach…”] miałem przyjemność służyć, i polecił udać się na strażnicę
Kamieńczyk, w której ktoś na mnie czeka.
Co było robić. Rozkaz nie gazeta. Wziąłem narty, wyciągiem wjechałem na Szrenicę, a
następnie, na nartach zjechałem na przytuloną do Mumlawskiego Wierchu strażnicę.
Dowódca strażnicy, kpt. Z. Skoczylas [późniejszy płk, dca GB WOP] przedstawił mi gościa i
zostawił nas samych.
Gościem był major GRU, przedstawiciel kontrazwiedki z Północnej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej z mp. W Świdnicy.
Pogadaliśmy jak czekista z czekistą. Kontrazwiedczyka interesowało co wiem o ich grupie,
rozlokowanej w namiocie rozbitym koło strażnicy, starannie zamaskowanej siatkami
maskującymi. Powiedziałem majorowi, że o ich grupie nie wiem nic, ponad to, że istnieje, jest
na naszym, wopowskim garnuszku [kwatermistrzostwo ich zaprowiantowało w strażnicy], ale
co robią w Karkonoszach nie mam pojęcia. I dodałem, że i tak jesteśmy zaszczyceni ich
towarzystwem. Przypuszczałem, że major był zbyt inteligentny, aby mi uwierzyć.
Powiedziałem jednak kontrazwiedczykowi prawdę, ale nie całą prawdę. Wiedziałem bowiem,
że od jakiegoś czasu, wzdłuż granicy polsko-czechosłowackiej, czają się grupy rozpoznania
elektronicznego i fizycznego. Spytałem o to, w cywilu - mojego przyjaciela, a w mundurze -

background image

naszego oficera obiektowego WSW, który doradził mi, abym się zbytnio tymi sprawami nie
interesował. Obiecałem mu, że tak zrobię i, oczywiście, nie dotrzymałem słowa. Miałem
bowiem uzasadnione podejrzenia, że sojusznicy sowieccy szykują czechoslowackim braciom
jakąś, zapewne niemiłą, siurpryzę.
Po powrocie do batalionu i zameldowaniu dowódcy przebiegu rozmowy, napisałem meldunek
o spotkaniu i wysłałem go do ŁB WOP. Następnego dnia, w dość odludnym miejscu, między
Śmielcem a Śnieżnymi Kotłami, spotkałem się z przyjacielem z drugiej strony Gór, któremu
opowiedziałem o naszych sowieckich gościach.
O grupie prowadzącej rozpoznanie mój przyjaciel wiedział z innego źródła, natomiast nie
miał pojęcia o inspekcji majora.
Minęło kilka miesięcy. Był początek lipca „68. Znowu zostałem wezwany do dowódcy, który
polecił udać się w góry, gdzie mam oczekiwać na gości. Pojechałem w wyznaczone miejsce.
Punktualnie, co do minuty pojawiły się dwa gaziki. Przybyli: szef sztabu 10 Apanc. AR,
rozlokowanej już od jakiegoś czasu na Pogórzu Izerskim i jego szef kontrazwiedki oraz mój
znajomy major ze Świdnicy, któremu towarzyszył oficer ze Sztabu Generalnego WP w
stopniu podpułkownika, który przy prezentacji bąknął jakieś nazwisko, na które wówczas nie
zwróciłem uwagi.
W wiele lat później dowiedziałem się, że był to płk R. Kukliński, postać sławna, ale z
zupełnie innego powodu.
Jako przedstawiciel gospodarza [dcy GB WOP], zostałem poproszony o pomoc w
rozpoznaniu najlepszych dróg przejścia wojsk na drugą stronę Gór Izerskich i Karkonoszy.
Nie było z tym najmniejszego kłopotu. W Sudetach Zachodnich, z różnych względów, znałem
nie tylko każdą drogę, duktę czy ścieżkę, ale nawet każdy większy kamień. Przypuszczam, że
moi goście również bez mojej pomocy daliby sobie świetnie radę. Sowieci dysponowali
bowiem mapami, pachnącymi jeszcze świeżą drukarską farbą. Między mapami, na których
pracowaliśmy jako wopiści, a mapami sowieckimi, była różnica jakichś dwudziestu lat. Tak,
mapy sojuszników były o dwadzieścia lat młodsze i znacznie bardziej dokładne od naszych.
Po powrocie do mp. Zrobiłem mniej więcej to samo, co zrobiłem po pierwszym spotkaniu z
majorem ze Świdnicy. Mój przyjaciel czechosłowacki był wyraźnie zaniepokojony.
Powiedział mi, że bardzo się martwi. Jakoż i nie musiał się martwić długo. Wydarzenia
przyśpieszyły gwałtownie. Ich przebieg, w czterdziestą rocznicę, jest owrzaskiwany w
mediach wedle zasad poprawności politycznej.
Będąc wrogiem poprawności, elementy wydarzeń zapamiętałem nieco inaczej. Może jeszcze
kiedyś o tym wspomnę. A w tym miejscu dodam jedynie, że górskie spotkanie z majorem
GRU nie było ostatnie.
Na początku lat 80. mój przyjaciel, literat Marian Reniak [tak, to ten sam agent
rozpracowujący na przełomie lat 40/50., m.in. WiN, w ramach tzw. V Komendy WiN],
przyprowadził mi do redakcji “Granicy” przedstawiciela literatów radzieckich przy ZLP.
Gdy zostaliśmy sami [Reniak miał dużo słabszą głowę od naszych], mój gość, w którym bez
trudu rozpoznałem kontrazwiedczyka, podał mi wizytówkę i równocześnie pochwalił się, że
po powrocie ze Świdnicy do Moskwy przeszedł do KGB i awansował do stopnia
podpułkownika. Miałem o jedną gwiazdkę więcej. Zamawiałem u “literata” materiały
prasowe. W ten sposób, być może jedyny w całym obozie, kadrowy oficer KGB był na
usługach skromnej peerelowskiej redakcji. Brał honoraria w złotówkach i kwitował na liście
płac.
A wówczas na wizytówce [mam ją do dziś] widniało:
NIKOŁAJ LEONIDOWICZ PLISKO
Konsultant do spraw Literatury Polskiej Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku
Pisarzy ZSRR”. Był też numer telefonu i adres moskiewski.

background image

HASŁO BLOGU /za Seneką/:
Kłamią niewolnicy, wolni mówią prawdę.

Czechosłowacja „68, Węgry „56, Gruzja 2008, Putin &
Miedwiediew, widmo Monachium

19 sie 2008

Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. Co jednak zrobi, jeżeli w pobliżu nie ma lasu? […]
Posadzi las, żeby ukryć w nim liść.

Gilbert K. Chesterton

Dlaczego akurat teraz, gdy opinia skupiona jest na Gruzji, na tarczy i na kilku innych
podobnych błahostkach, zajmuję się w tym blogu sprawami sprzed 40 i więcej lat? Dlaczego
przywołuję do pomocy Chestertona? Ano dlatego, że widzę pewne, być może niewielkie,
podobieństwa rosyjskiego ataku na Gruzję z tym, co tzw. obóz socjalistyczny zrobił w
sierpniu 1968 r. współobozowej Czechosłowacji. Mało tego. Jeżeli się dobrze wpatrzyć w
działania sow- i metasowieckie, można znaleźć pewne analogie do wydarzeń z 1956 r., kiedy
to upiekło się Polsce, a wypatroszono Węgry. Dodam od razu, że słowo “obóz” nie jest tu ani
przypadkowe, ani zamierzone, ale nieuniknione.
Zanurkujmy nieco w historię. Rok 1956, to w Sowietach umacnianie się Nikity Chruszczowa
w fotelu sekretarza KC KPZR [najpierw pierwszego, następnie genseka]. Ha! Chruszczow!
zwany Chruszczykiem. Aparatczyk tylko nieco mniej morderczy od J. Stalina, ale
wielokrotnie od niego głupszy i - jak mawia mój uczony przyjaciel, prof. P. Wieczorkiewicz -
“swołocz pierwowo sorta”. Ha! Hruszczyk!, który na łożu śmierci wyznał jednak:
“Wierzyłem święcie w Stalina i robiłem wszystko, co kazał. Ręce mam po łokcie we krwi. To
najstraszniejsze, co obciąża moje sumienie”.
A więc nie jest wykluczone, że Chruszczow, w 1956 r. postanowił dokończyć to, co się nie
udało Stalinowi i wzmocnić południową flankę obozu socjalistycznego. W tym celu należało
wprowadzić na Węgry siły Sowieckie, czyli posadzić las.
Starym zwyczajem wykorzystano sytuację międzynarodową, gdy Zachód był zajęty innymi
sprawami [Bliski Wschód]. Grunt przygotowały służby specjalne, a następnie wkroczyła
Armia Radziecka. I została [siły sowieckie wyprowadzono z Węgier dopiero po 1990 r].
Masakra Węgrów, chociażby w porównaniu z Czeczenią, była umiarkowana. Zachód postąpił
tak, jak postąpił we wrześniu 1938 r. w Monachium. Pyszczył pełną gębą, ale oprócz pomocy
humanitarnej nie zrobił nic, co skutecznie mogło odstraszyć Sowiety od stosowania
podobnych sztuczek w przyszłości.
Jakoż i nie czekano długo. Po zmianie Hruszczyka na Leonida Breżniewa, popularny Lońka,
niewątpliwie najprzystojniejszy spośród Straszliwych Kremlowskich Starców rządzących
sowieckim imperium, po przyznaniu sobie kilku kilogramów odznaczeń i stopnia marszałka,
wygłówkował tzw. doktrynę o ograniczonej suwerenności.
To w myśl tej doktryny w sierpniu 1968 r. sojusznicze siły Państw Stron Układu
Warszawskiego złożyły zbrojną wizytę w Czechosłowacji.
Piszę siły sojusznicze, bo tym razem Sowieci dobrali do towarzystwa, w charakterze
przyzwoitek, wojska z PRL, NRD, Bułgarii i Węgier. Kraj Pieroga i Zalewajki w zajeździe
wystawił zagon w sile armii, opartej o Śląski Okręg Wojskowy, wzmocniony kontygentami z

background image

pozostałych OW. Dowodził zagonem gen. F. Siwicki, jego zastępcą ds polit. był gen. W.
Sawczuk, a dzielnymi kontrwywiadowcami WSW gen. T. Kufel. Całością kierował ze swego
stanowiska w Warszawie świeżo upieczony minister obrony gen. W. Jaruzelski. Udział LWP
w zajeździe został oceniony bardzo wysoko, także przez specjalistów zachodnich.
Przepraszamy za to braci Czechów i Słowaków do dziś.
Tak jak na Węgrzech w 1956 r., tak i tym razem, najazd na Czechosłowację poprzedzono
działaniami operacyjnymi KGB i GRU. Infiltrację, ale nie tylko, prowadzono m.in. z
terytorium PRL [o czym w następnym blogu]. Przyzwoitki wyprowadzono z Czechosłowacji
zaraz po tym, jak KGB & GRU zrobiło porządek z niepokornymi Czechoslowakami, a
sowieckie Politbiuro zmajdrowało świeżą ekipę kierowniczą dla KPCz. Zachód, zajęty
swoimi sprawami, po raz kolejny zachował się tak, jak w 38 r. w Monachium. Jak zwykle darł
gębę, śpieszył z pomocą humanitarną, ale nie zrobił nic, aby nauczyć Sowieckie Imperium
lepszych manier w postępowaniu z sąsiadami [zemściło się to na Afganistanie, ale to zupełnie
inna bajka]. Oczywiście, nie muszę przypominać, że sadzenie lasu i tym razem przyniosło
sukces Sowietom. Siły Armii Radzieckiej zostały w CSRS do 1992 r.
Sukces nowo-starej doktryny w CSRS tak rozochocił Leonida, że zamarzył o przepołowieniu
świata [zob. Tajna historia Polski]. Drobnym elementem przepoławiania była próba
zawojowania Afganistanu [chodziło o utorowanie Sowietom drogi do wyjścia nad ocean].
Atak spowodował, że eurodupki, jak zwykle, hamletyzując monachizowały. Próby
zatrzymania Sowietów lamentami europejskich demokratów, były tak samo skuteczne jak
usiłowanie wykarczowania dżungli scyzorykiem.
Breżniew miał jednak pecha. Podbój Afganistanu nie przypadł do gustu Stanom
Zjednoczonym, które, inwestując setki milionów dolarów [jakieś tysiąc razy więcej niż w
“Solidarność”] w ruch oporu zaatakowanego kraju sprawiły, iż wygranie wojny przez
Sowiety stało się niemożliwe. Ferajna Leonida zaczęła ostro brać w dupę, a USA, niejako
przy okazji, wyhodowały przyszłe kadry dla terrorystów islamskich [kolejna wpadka CIA], o
czym świat przekonał się dobitnie 11 września, po zaatakowaniu WTC.
Nie jest wykluczone, że klęskę militarną Imperium Zła jakoś by przeżyło, ale, że nieszczęścia
chodzą parami, doszlachtowanie Sowietów przyszło z najmniej spodziewanej strony.
Pośrednio przyczynił się do tego as atutowy peerelowskiego wywiadu MSW Marian
Zacharski. Pod koniec lat 70., nasz szpieg, robiąc zakupy dla Związku Sowieckiego nabył w
Stanach Zjednoczonych plany obrony antyrakietowej USA i Kanady do roku 2005. Wpadka
Zacharskiego zainspirowała R. Reagana do zablefowania tzw. wojnami gwiezdnymi.
Była to koncepcja na ówczesne czasy absolutnie niewykonalna technicznie [tak, tak,
elementem tego planu jest tarcza, o którą m.in. dziś Kraj Pieroga i Zalewajki toczy boje
wewnętrzne i zagraniczne]. Tym niemniej Sowiety podjęły wyzwanie Reagana. Doszło do
niebywałego wyścigu zbrojeń, który był elementem wojny czwartej generacji. Rywalom nie
wystarczało już wojowanie na ziemi. Od tego czasu, najważniejsze wydarzenia miały się
rozgrywać w kosmosie.
Długo by o tym pisać. Na użytek tego blogu musi wystarczyć hipoteza, że
najprawdopodobniej Sowiety nie wytrzymały ekonomicznie gry i Imperium Zła zapadło się
implozyjnie. Był to pierwszy w dziejach globu taki sposób, dodajmy od razu – bardzo
szczęśliwy dla świata, rozpadu imperium.
No i nie minęło nawet piętnaście lat, gdy Putin ogłosił doktrynę o tzw. bliskiej zagranicy, co
jest skrzyżowaniem koncepcji stalinowsko-chruszczowowskiej z teorią Breżniewa. Następnie,
świeży duet władców Rosji Putin & Miedwiediew zapragnął posadzić las i na nowo poczęto
kombinować na arenie międzynarodowej.
Na początek wypatroszono Czeczenię, co świat uznał, za rzecz normalną i dozwoloną, acz
boczono się nieco na zastosowane metody patroszenia. Nie wykluczone, że brak reakcji
świata na wydarzenia na Kaukazie sprawił, że Moskwa postanowiła wykonać kolejny krok.

background image

W taki sposób padło na Gruzję.
Po ataku na niepodległe państwo [o sprezentowaniu Moskwie pretekstu do ataku,
dostarczonego przez prezydenta Saakaszwilego pisałem w poprzednim blogu]
unioeuropejczycy, swoim zwyczajem, znowu zaczęli monachizować. Krzyk, a nawet wrzask
jest, owszem, dość głośny. Jednak nic ponadto. Trudno powiedzieć dlaczego mężowie stanu
Europy zachowują się tak irracjonalnie. Czyż tak trudno spostrzec, że wypatroszenie Gruzji,
przy równoczesnym zbudowaniu gazociągu północnego, jest niczym innym jak powtórzeniem
leninowskiego bon motu o sznurku do snopowiązałek. Sznurku, który dostarczą bolszewikom
kapitaliści, których następnie bolszewicy na tym sznurku powieszą. A może jest jeszcze
gorzej? Może czołowe, filoruskie państwa europejskie [Niemcy, Francja, Włochy],
naszpikowane metasowiecką agenturą, robią głupstwo za głupstwem, bo muszą, bo agenci
wpływu są zbyt mocni, by pójść po rozum do głowy? Może?
Na szczęście Imperium Zaoceaniczne, chyba lepiej oceniło sytuację w Gruzji. Po przespaniu
początku [mimo zaprzeczeń, dalej się upieram, że na Kaukazie CIA, nie po raz pierwszy, dała
ciała], zarówno prezydent jak i jego kamaryla zaczęła potrząsać szabelką…
Uważam, że jest to szalenie zabawna sytuacja. Ciekawe kto tym razem zapłaci za te zabawy?
Za Monachium zapłacił cały świat. Cdn.
HASŁO BLOGU:
Widmo, widmo Monachium, krąży nad Europą.

Mity służb specjalnych [cz.IV, ost.], służby specjalne a
politycy, Wojna 4 GW, Gruzja, W. Putin

12 sie 2008

…wszystko co się dzieje na świecie jest grą. Od ewolucji po wojny. W tym sensie tylko gry
zmieniają świat.

Robert J. Aumann

No i świat znowu gra coraz bliżej nas. Tym razem przedmiotem gry stała się Gruzja. Zanim
napiszę kilka słów na ten temat chciałbym dokończyć mit trzeci z pierwszoplanowych mitów
służb specjalnych. Mit państwa w państwie. Mit wymyślony, rozpowszechniony i
kultywowany przez polityków, którzy swe brudne, a nawet paranoiczne pomysły realizują
rękami służb specjalnych, aby następnie, w razie wpadki wrzeszczeć:
- Ludzie! Patrzcie! To nie my! To te dranie, łobuzy, moczymordy, cynicy, hochsztaplerzy,
ludzie-wilki, a nawet bandyci, złodzieje i mordercy, ludzie bez zasad moralnych!…
Śmieszna i naiwna argumentacja. Wynika z niej, że politycy są inni, bardziej prawi od ludzi
służb specjalnych. A to przecież politycy [no, oczywiście, nie wszyscy], znacznie częściej niż
inne grupy zawodowe, zrzucają winy na innych, pragnąc czuć się lżej. To politycy wydają
służbom specjalnym polecenia by mordowano, prowokowano, inspirowano, dezinformowano,
korumpowano, kłamano, niszczono, kamuflowano, rozpracowywano, szantażowano…
I służby specjalne polecenia wykonują, gdyż po to są. Ale nigdy, nawet w najśmielszych
marzeniach nie przychodzi im do głowy, by przejąć władzę, bawić się w rządzenie państwem.
Poszczególni prominenci tajnych służb mogą co najwyżej próbować wprowadzić w maliny
kogoś z polityków, komuś pomóc zdobyć władzę lub ją utrzymać.
Historia zna tysiące przykładów posługiwania się służbami specjalnymi w zbrodniczych

background image

celach. Prawie zawsze było to dziełem polityków. I na nic się zdają przekonania, np. W.
Gomułki, rozpowszechniane nawet z pomocą profesorskich ust, że w latach 1944-1955
bezpieka była państwem w państwie, i mogła nawet, gdyby chciała, aresztować B. Bieruta.
Przeczą temu fakty. W pierwszej dekadzie Peerelu to B. Bierut był panem sytuacji. On
decydował często o najdrobniejszych sprawach, takich jak: jakie pytania powinni zadawać
podejrzanym nawet niscy rangą oficerowie Departamentu Śledczego MBP.
To Bierut et consortes kazali w pewnym momencie bezpiece skasować Gomułkę i
zastanawiali się czy urwać mu łeb, czy też potrzymać trochę w izolacji. To Bierut kazał
odstrzelić Żymierskiego, wsadzić do lochu Spychalskiego i spółkę.
Zgoda, Bierut robił to najprawdopodobniej na życzenie Moskwy, a w najlepszym razie w
uzgodnieniu z Moskwą. Jednak twierdzenie, że służby specjalne mogły ustrzelić Bieruta to
megalomania i przechwałki bez pokrycia bezpieczniackich średniaków, tak chętnie
rozpowszechniane dziś przez niektórych historyków, którzy liznęli szczątkowych papirusów
pozostawionych przez peerelowskie służby specjalne.
Przechodząc do ostatniej dekady Peerelu, wolno powiedzieć, że na nic zdają się tłumaczenie
Cz. Kiszczaka i W. Jaruzelskiego, że matactwa i przestępstwa popełnione np. w sprawie
morderstwa Grzegorza Przemyka, to robota bezpieki, skoro dokumenty świadczą, że
generałowie kłamią. Matactwa dotyczące tej ponurej zbrodni były m.in. dziełem Cz.
Kiszczaka - polityka i jego pryncypała gen. W. Jaruzelskiego, który się na to zgodził, i całego
Biura Politycznego KC PZPR, którego członkowie również byli o sprawie poinformowani. A
zbrodnia na księdzu Jerzym Popiełuszce? Świat się zdziwi, gdy prawda materialna ujrzy
światło dzienne, a wierzę głęboko, że prędzej czy później to się stanie. Ale raczej później. Bo
ta prawda jest dziś niewygodna zarówno dla rządzących jak i dla Kościoła.
Nie, panowie politycy! Przekonanie, że służby specjalne były lub są państwem w państwie
jest mitem. Mitem bardzo wygodnym dla was i dla waszych protegowanych. Mit ten bardzo
mile łechce próżność własną ludzi służb specjalnych, ale przede wszystkim pozwala im
łatwiej żyć w przekonaniu, że są niezbędni, niezastąpieni, patriotyczni i skuteczni.
Mit ten pozwala im mieć gęby pełne frazesów, przekonywać, że dbają o bezpieczeństwo
państwa i nas wszystkich. Pozwala również, niestety, wyciągać łapę po coraz większe sumy
wyjmowane przez polityków z kieszeni podatników.
Kolejnym bowiem mitem jest wmawianie społeczeństwu, że ludzie tajnych służb robią coś z
motywów patriotycznych, depczą w gównie dla szczytnych celów demokracji, itp. Przecież
od czasu, gdy Fenicjanie wynaleźli coś tak nieskomplikowanego jak pieniądze, służby
specjalne bardzo rzadko oczekują innych dowodów uznania. Wystarczy kasa.
Pora w końcu zrozumieć, że dziś już nikt nie szpieguje dla ideologii, nikt nie brudzi sobie rąk
ze względów uczuciowych, patriotycznych. W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze
chodzi o pieniądze. Pieniądze społeczeństwa dzielą politycy. Krąg się zamyka i “Towarzysz
Fama” rusza w naród urabiać opinię o niezbędności podnoszenia nakładów na służby
specjalne.
Jak się ma opowieść o micie służb specjalnych do tego, co chcę wyznać za chwilę? Czy nie
zaprzeczam sam sobie? Zanim mnie, szaławiła niepoprawnego zdemaskujecie, schwytacie na
łgarstwie, przyszpilicie, zdemistyfikujecie, weźcie łaskawie pod uwagę, że to, co napisałem
wyżej, nie wyklucza możliwości rozpracowywania poszczególnych polityków przez służby
specjalne. W takim wypadku warto się jednak starać odpowiedzieć dlaczego i dla kogo to
robią?
Myślę, że dobrym przykładem są tu m.in. obecne wydarzenia w Gruzji, ze szczególnym
uwzględnieniem prezydenta tego kraju.
Co tu wiele pisać, oceniam, że jest to facet mądry inaczej. Facet, który wprawdzie pamięta, że
demokracja to rządy większości. Ale chyba zapomniał drugiej części definicji, która brzmi
“przy respektowaniu praw mniejszości”. To, co zrobił M. Saakaszwili, gdy w cieniu Igrzysk

background image

Olimpijskich usiłował siłowo rozwiązać problemy mniejszości, to nic innego jak harakiri,
popełnionego na sobie przez ulubieńca mojego prezydenta, który natychmiast stanął murem
za swoim faworytem.
Mój prezydent? Hm.
W czasie ostatniego pobytu nad Bałtykiem złowiłem złotą rybkę, która spytała mnie czego
oczekuję za jej uwolnienie. Zażądałem wszystkich ryb z Bałtyku. Złota rybka zastanowiła się
i powiedziała: “Może jednak miałbyś inne życzenie”. “Chciałbym zrozumieć swego
prezydenta. Możesz mi pomóc?”. “Tak za jednym razem może mi się nie uda, ale wyłowię ci
te ryby co do jednej” - oświadczyła złota rybka.
Analizując przebieg ostatnich wydarzeń w Gruzji widać wyraźnie, że Saakaszwili sam tego
nie wymyślił. Tu znać rękę mojego przyjaciela W. Putina. Myślę, że metasowieckie służby
specjalne, które w przygranicznych państwach czują się jak ryby w wodzie, zagrały va
banque
. Wykorzystując jako pretekst m.in. tandetnie załatwioną przez UE i USA sprawę
Kossowa, opracowano odpowiednią kombinację operacyjną, którą “sprzedano” prezydentowi
Gruzji. Saakaszwili pomysł wziął za dobrą monetę. Przypuszczam, że gruzińskie służby
specjalne [o ile coś takiego istnieje] muszą być solidnie zinfiltrowane przez służby rosyjskie,
co nie powinno specjalnie dziwić. Dziwić jednak powinno postępowanie CIA, które nie po
raz pierwszy dały dupy i nie zapobiegły sprowokowaniu, a raczej daniu Rosji pretekstu do
ataku. Przecież dla kogo jak dla kogo, ale dla Amerykanów powinno być jasne, że Kreml od
lat porządkuje sprawy na Europejskim Teatrze Działań Paliwowo-Energetycznych. A Gruzja,
obok Wielkiej Rury jest kluczem do tych porządków, w ramach których wszystkie atuty mają
pozostać w rękach Moskwy. Toż to nic innego jak element wojny 4GW [Fourt Generation
Warfare], w której walka toczy się przede wszystkim w sferze informacji. W 4 GW 60 proc.
wysiłku skierowane jest na .wojnę informacyjną, 25 proc. to aktywne działania operacyjne
służb specjalnych i 15 proc. działania militarne. Walka informacyjna to każde działanie
obejmujące utrudnianie przeciwnikowi dostępu do informacji, a także wykorzystywanie,
zniekształcanie lub zniszczenie informacji przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnych
informacji przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystanie ich w działaniach
militarnych. Wszystkie te elementy były widoczne jak na dłoni w rosyjskich działaniach w
Gruzji. Aby się o tym przekonać wystarczyło w czasie konfliktu posłuchać zagranicznych
informacji [angielskich, niemieckich, rosyjskich, francuskich], a nie tylko zdawać się na
zdanie rodzimych najmimord informacyjnych, urabiających społeczeństwo w zależności od
tego, jakiej partii sprzyjają.
Można się zastanawiać po co cała operacja była potrzebna Putinowi? Widzę co najmniej trzy
powody. Pierwszy – dostarczenie pretekstu do pokazania światu, kto rządzi w Kotle
Kaukaskim; drugi – testowanie działań Zachodu, ze sprawdzeniem lojalności Rosyjskiego
Konia Trojańskiego w Unii Europejskiej – Niemiec; i trzeci – wewnątrzrosyjski, danie do
zrozumienia rodakom, kto ma decydujący głos w Rosji, z jednoczesnym osłabieniem pozycji
Miedwiediewa.
Akcja w Gruzji zweryfikowała zamiary Putina. Politycy zachodni sympatyzujący z Rosją,
dostali niebagatelny argument do ręki, by jeszcze bardziej stawiać na Putina. Niemcy zdały
egzamin w stu procentach. Miedwiediew zrozumiał, że wprawdzie wydaje rozkazy, ale nie
rządzi i nie dowodzi. Przy okazji po raz któryś pokazano indolencję ONZ i nędzną
skuteczność UE.
No to z Gruzji wracamy na podwórko rodzimych służb specjalnych, aczkolwiek wspominane
w tym blogu mity, nie są jedynie naszą specjalnością. Nie od rzeczy będzie teraz wspomnieć,
że różne służby specjalne (chociaż tego samego państwa) niekoniecznie kochają się
wzajemnie. Przeważnie żyją jak pies z kotem. Niejednokrotnie, walcząc z krajowym
rywalem, pomocy szukają u obcych mocarstw. Kiedyś był to Związek Sowiecki, dziś –
Wielki Brat – bis, ale nie tylko.

background image

Jest to bardzo paskudny obyczaj, który, tak myślę, niezmiernie trudno wyplenić z mentalności
niektórych funkcjonariuszy bardzo przywiązanych do takich metod. Dlatego, omawiając
wybrane akcje służb specjalnych Peerelu nie sposób pominąć wzajemnych relacji
wojskowych służb specjalnych do cywilnych i odwrotnie. Na pierwszy rzut oka wszystko
było w najlepszym porządku. Gdy jednak przyjrzeć się sprawie bliżej wyłania się bagno.
Przyczyn takie stanu rzeczy należy szukać nie tylko w rodowodzie poszczególnych służb ale
również w zadaniach i sposobach oceny służb dokonywanej przez polityków.
Zacznijmy od rodowodu.
Na początku było słowo J. Stalina skierowane do mjr/gen. NKWD G. Żukowa i płk/gen. Z.
Berlinga. Potem powstał resort bezpieczeństwa, ale nieco wcześniej Informacja Wojskowa,
zwana nie wiedzieć dlaczego Informacją Wojska Polskiego. Przecież w tej formacji, od
początku, nie było ani jednego oficera Polaka na jakimkolwiek stanowisku dowódczym.
Tylko nieco wcześniej generalissimus nakazał stworzenie Związku Patriotów Polskich i
powołanie Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Zatwierdził też listę płac Patriotów Polskich
[listę ogłoszę w jednym z następnych blogów] oraz kazał utopić [aczkolwiek niektórzy
twierdzą, że wcześniej - udusić] gen. W. Sikorskiego. No i od tamtego czasu wszystko
zaczęło się kręcić. Wirowanie trwa do dziś. Kręcimy tarczę i wpieprzamy się w sprawy, w
których nas nie powinno swędzić. Iran, Afganistan, Węzeł Kaukaski…. Nasi kosztowni
politycy mówią tak przekonująco…
HASŁO BLOGU:
Kiedyś politycy kłamali nieświadomie. Dziś stali się profesjonalistami.

Mity służb specjalnych [cz. III], media

9 sie 2008

Powiedziałem sobie: “Nie, nie! Tak być nie może! Za tym kryje się jakaś myśl! Musi być
przecież powód.” I zacząłem chodzić do kościoła. Co tu jest zresztą lepszego do roboty w
niedzielę? Nie ma nawet pola golfowego. I modliłem się: “Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby
to uszło na sucho temu skurwysynowi!”

Truman Capote

Pora przedstawić mit drugi - wszechwiedzy służb specjalnych: tak, jak mit poprzedni,
rozpowszechniany przez funkcjonariuszy, decydentów politycznych i panikarzy, którzy w mit
uwierzyli. Celem tego mitu jest wyrobienie przekonania, że kadrowi pracownicy, agenci i
informatorzy służb specjalnych są wszędzie, wszystko widzą, słyszą, notują i meldują.
Czuwają na posterunkach dzień i noc, nie odpoczywają nigdy.
Mit ten, najczęściej rozpowszechniany jest z pomocą sterowanych przecieków do mediów.
Rolę żurnalistów w tym procederze wielokrotnie przedstawiałem w Tajnej historii Polski i
innych książkach.
Tu jedynie ostrzeżenie: uwaga na żurnalistów! Szczególnie wówczas, gdy przekonują, że
służby specjalne są jedyne, wspaniałe, niezastąpione, patriotyczne i uczciwe. Nie można, nie
warto i nie należy ich kontrolować, ulepszać, rozwiązać gdy się za bardzo rozpaskudzą i
zastąpić nowymi, zbudowanymi od podstaw.
Czy jako część masy zwanej społeczeństwem, możemy coś zrobić? Wobec indolencji

background image

polityków i chęci VIP-ów, zmierzających wyraźnie do wprzęgnięcia służb specjalnych w
swoje gry i geierki, układy i układziki, społeczeństwu pozostaje albo YGassetowski bunt mas,
albo… modlitwa. Nie dziwcie się tedy, gdy zoczycie, że do pacierza dodaję lekko zmienione
Capot‟owskie: Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby zło i inne bezeceństwa uszły na sucho tym
skurwysynom.

Chociaż, z drugiej strony nie robię nic, aby moja modlitwa została wysłuchana. Uważam
bowiem, że z atakami na służby specjalne nie należy przesadzać. Gdyby bowiem pozbawić
służby wszelkich złych nawyków, mogą nabrać zbrodniczych. Historia, niestety, zna takie
przykłady.
Tu drobna uwaga o mediach. Oto w latach 80. co drugi żurnalista [z około 9 tys. osób
parających się tym zawodem] był albo kadrowym pracownikiem służb specjalnych na etacie
niejawnym, albo kapusiem gratyfikowanym, albo szpiclem szantażowanym, albo
donosicielem patriotyczno-entuzjastycznym, albo figurantem wykorzystywanym kapturowo.
Myślę, że szczególnie wredni byli [i zapewne są] agenci zwerbowani na motywach
patriotyczno-entuzjastycznych.
Na szczęście, po 1990 r. zrobiono dużo, albo nawet bardzo dużo, aby oczyścić środowisko
dziennikarskie. Analizując tzw. produkcję medialną wolno zapewne sądzić, iż na dzień
dzisiejszy jakieś związki ze służbami specjalnymi utrzymuje nie więcej niż 10 procent
aktywistów żurnalistyki [co absolutnie nie oznacza, iż są to agenci]. Czy to jest zarzut? Nie.
Uważam, że tak być powinno, a nawet, że tak być musi. Związki niektórych ludzi mediów ze
służbami specjalnymi są potrzebne m.in. po to, by społeczeństwo mogło lepiej kontrolować…
polityków, ale nie tylko polityków.
Po tej preambule pora odwołać się do Was, Drodzy Czytelnicy i Komentatorzy. Nie wiem,
czy obserwując scenę polityczną Kraju Pieroga i Zalewajki zauważyliście, że w obecności
niektórych aktywistów politycznych wszelakiej maści, permanentnie grasują egzorcyści. W
ich towarzystwie nawet szatan jest pełen obaw, że w każdej chwili może mieć jądra
podłączone do prądu elektrycznego lub wykonaną lewatywę z ropy naftowej. Dlatego
Mefisto, przebrany za małego pedzia, przemyka chyłkiem w kierunku niegdysiejszych
metabolszewików usiłując zmontować front obywatelskiego nieposłuszeństwa. Przypomina
mi to trochę faceta, który mając brudną twarz spogląda w lustro i wycierając zwierciadło
myśli, że jest czysty. Czy sądzicie, że to dobra metoda, że Antychrystowi może się udać?
I sprawa druga: Obserwując od lat naszą scenę polityczną fascynuje mnie [teoretycznie]
problem stosunku niektórych wrzaskliwych polityków do homoseksualizmu. Nie mam
wątpliwości, że ci politycy, to dobrzy chrześcijanie, nie grzeszą. Inteligencją. Ale mimo
wszystko moje prośbo-pytanie brzmi: Jakie jest Wasze stanowisko w kwestii roli pederastów
w procesie udomowiania lesbijek w kontekście wypowiedzi niektórych aktywistów
partyjnych?
Na koniec inny problem. Oto żyjąc w Kraju Pieroga i Zalewajki nie sposób wymigać się od
ocierania się o służby specjalne. Aby poznać ich istotę można postawić milion pytań. Można
otrzymać kilka milionów uprzejmych odpowiedzi i dalej nic nie wiedzieć o co chodzi. Można
też spróbować innej metody. Można spróbować praktyki, aby samemu poczuć, co jest grane.
W nieodległej przeszłości tak właśnie postępowała spora część inteligencji, w tym ludzie
trudniący się pisaniem. Czy nie uważacie, że niektórym naszym literato-żurnalistom zbyt
często mylił się “Cichy Don” z cichym donosem?
HASŁO BLOGU:
Służby specjalne, pozbawione złych nawyków, mogą mieć gorsze.

background image

Mity służb specjalnych [cz. II], gen. K. Świerczewski

8 sie 2008

Koty najczęściej wyobrażają sobie, że są źródłem światła - Olej

Tymoteusz Karpowicz

Kontynuując wątek z poprzedniego blogu dziś mit pierwszy - wszechmocy służb
specjalnych
. Jest to mit rozpowszechniany przez funkcjonariuszy służb specjalnych i
decydentów posługujących się służbami, wykorzystujących służby, zazwyczaj do brudnych
celów, acz najczęściej pod szlachetnymi hasłami.
Ten mit ma oznaczać - uwaga! Służby specjalne wszystko mogą, wszystko potrafią,
wszystko załatwią, wszystko wykonają.

Jeżeli trzeba - pomogą, wesprą, ułatwią, zatuszują, puszczą w niepamięć, sprowadzą,
przygotują, zainspirują itp.
Jeżeli trzeba - zabiją!
A więc! Uwaga! - bójcie się.
Myślę, że nie warto się bać.
Warto natomiast pamiętać, że: służby specjalne potrafią jedynie tyle, i aż tyle, ile mają do
danego przedsięwzięcia sił, środków i fachowców. Z reguły wszystkiego mają za mało;
załatwią jedynie to, na co otrzymają pozwolenie od decydentów politycznych (chyba, że
sięgną po środki pozaprawne); wykonają tylko to, do czego są przygotowane (zazwyczaj są to
najprostsze czynności. A i tak, nawet najlepsi, nawet w stosunkowo prostych akcjach, notują
wielkie wpadki. Vide Mossad).
Warto również wiedzieć, że najczęściej służby specjalne: nie pomogą, a mogą zaszkodzić; nie
wesprą, a mogą pogrążyć; nie ułatwią, ale mogą utrudnić; nie zatuszują, ale są w stanie
odwlec sprawę; nie puszczą w niepamięć, a zapamiętają, zanotują i wykorzystają w
odpowiednim momencie; sprawdzą - jak się zapłaci; przygotują - jak się dofinansuje;
zainspirują - jak im się to opłaci.
Warto także liczyć się z tym, że niekiedy zabijają. Tak, to fakt. Czynią to jednak bardzo
niechętnie i z wyraźnym obrzydzeniem. Częściej zabijają swoich niż wrogów. Można
przypomnieć, że służby specjalne Peerelu, wedle moich niepełnych ocen, zabiły na
przestrzeni lat 1944-1990, nie więcej osób, niż inne służby w jeden dobry, obfity w łupy
dzień, np. CIA w Wietnamie.
To tyle w telegraficznym skrócie, na temat mitu pierwszego. Nie mogę się jednak uwolnić od
myśli, że jednak czegoś mi tu brakuje. Dlatego, licząc na wyrozumiałość, pozwalam sobie na
kilka pytań do PT Blogowiczów.
Nie wiem, czy podzielicie mój pogląd, ale myślę, że w chwilach szczególnie podniosłych, np.
w czasie grania hymnu państwowego lub defekacjji dobrze jest pomyśleć o jakichś
problemach filozoficznych. Jedną z takich kwestii jest, być może istotna jedynie dla niewielu
osób, sprawa tzw. doradców, agitatorów, propagandystów, hagiografów, specjalistów od
pijaru i innych dupowkrętów, którzy chętnie posługują się mitami służb specjalnych, a
których podstawowym zadaniem jest nie tylko wciskanie ludowi kitu, który ciemny lud kupi,
ale także przekonanie swoich pryncypałów, że ci są genialni. VIP-y zaś, okadzane
kłamstwami, często poddają się zaczadzeniu i wierząc łgarzom, ulegają złudzeniom, że
naprawdę są geniuszami. Modelowym przykładem wydaje się tu być jeden z bohaterów mojej
młodości, czyli generał Karol Świerczewski, czyli “Człowiek, który się kulom nie kłaniał”,
który najprawdopodobniej wiarę w swoją niezwykłość przypłacił życiem. Nie jest bowiem
ważne, że w dniu śmierci generał był najprawdopodobniej nawalony jak ruski tank, co u tego

background image

dowódcy było normą [jest na ten temat tona dowodów]. W tym wypadku liczy się co innego.
Oto po dostaniu się w zasadzkę Świerczewski postępował jak pijane dziecko we mgle.
Sprawiło to sporo kłopotów późniejszym wyjaśniaczom okoliczności śmierci oraz
propagandystom obarczonym zadaniem zrobienia z tuzinkowego watażki bohatera
narodowego. Bo trzeba wiedzieć, że jedna z kul trafiła bohatera w zadek. I mimo, że był to
zadek generalski, to wyjaśniaczom nie było po drodze ujawnienie prawdziwych okoliczności
śmierci. Więc zmanipulowali to, co zmanipulować należało. A potem, jak zapewne wiecie,
manipulowano nadal prawie wszystko i prawie wszędzie. Manipulacja niektórym ludziom
weszła w krew. Manipulowano, manipuluje się, i prawdopodobnie będzie się manipulowało, z
tą jednak różnicą, że manipulacje ciągle się udoskonala. Rezultaty manipulacji
wcześniejszych, zgromadzono obecnie w jednym miejscu i nazwano Instytutem Pamięci
Narodowej.
Jak to się, Waszym zdaniem dzieje, że chwalidupstwo nie razi rządzących skromnisiów, i nie
tylko? Czy w związku z tym nie uważacie, że historię Polski, należy napisać od nowa, a
jedyną radą, by proceder nie był recyklingowany jest zrobienie radykalnego porządku z
hagiografami? Być może byłoby dobrze wziąć tu przykład z metod stosowanych przy
chorobie wściekłych krów – wybić całe stado. Tymczasem co się dzieje? Brązowników
oddaje się do pozłoty, a odbrązowiaczy, zamiast udokumentowanej polemiki leje się w łeb
[vide autorzy książki o “Bolku”].
HASŁO BLOGU:

Mity slużb specjalnych [cz. I]

5 sie 2008

Nie powinniśmy zbyt szybko wierzyć w to, co nam opowiadają: wielu zmyśla po to, aby
oszukiwać, a wielu dlatego, że ich samych oszukano…

Lucjusz Anneusz Seneka

Wielu łaskawych korespondentów wytyka mi nieśmiało powtórki, obszerne przypomnienia z
wcześniej ogłaszanych książek i innych publikacji. Tak, jak najbardziej, macie rację.
Dlaczego to czynię? Jest kilka powodów, z których podstawowy to ten, że ciągle piszę jedną i
tą samą książkę. Staram się jednak stale ją uzupełniać o nowe elementy. Nowe fragmenty, bez
kontekstu ze starymi stwierdzeniami, byłyby, moim zdaniem, jeszcze bardziej niezrozumiale
niż są. A mimo swej zarozumiałości, nie jestem aż takim megalomanem, aby przypuszczać,
że PT Czytelnicy blogu, po rzuceniu okiem na kolejny wpis, czym prędzej podążą do
biblioteki, by sięgać po Tajną historię Polski, czy inne paskudztwo, zatruwające umysł. Stąd
przypomnienia, recykling, powtórki itp.
Obawiam się, że i tym razem spotkam się z wytykami. Powiecie, że znowu wyłazi ze mnie,
basałyka niepoprawnego, zasługującego na basałyki, megalomania nieprzeciętna.
Nie, nie, nie! Nie chcę pisać historii służb specjalnych, o co posądzają mnie niektóre pieski
kawiarniane. Pragnę jedynie zaistnieć w tej historii jako autor mikroskopijnego przyczynku,
mniejszego niż 2 podniesione do minusowej potęgi największej znanej dotąd liczby pierwszej
[zapisywanej jako 2 do potęgi 3021377 minus 1; a może są już nowsze odkrycia?]
dotyczącego mitów tajnych służb. Ilekroć bowiem sięgam po Władysława Kopalińskiego i
czytam: Jest prawdą niemal banalną, że warunki życia współczesnego, rozwój nowych
dziedzin nauki i techniki, a także rosnąca specjalizacja coraz bardziej oddalają nas od

background image

naszego dziedzictwa kulturowego […]. Coraz trudniejszy staje się dostęp do niematerialnej
schedy przekazanej nam przez liczne pokolenia przodków
ogarnia mnie rozpacz prawdziwa.
Jakże to - myślę - 1360 stron drobnego druku, arcyciekawe historyjki, i ani słowa o mitach
naszych dzielnych, bohaterskich, patriotycznych, kochanych, niezawodnych, niezawisłych,
niepokonanych, nieustraszonych, nieodzownych, bezinteresownych, bezkompromisowych,
bezkorupcyjnych, bezcennych, drogich i kosztownych [tak naprawdę, nawet bardzo drogich i
kosztownych, wystarczy zajrzeć do budżetu] służb specjalnych.
Przecież to niesprawiedliwość! krzycząca o pomstę do nieba! Pozwólcie tedy uzupełnić mi
wasze prywatne, rodzinne, wioskowe, miasteczkowe, krajowe, europejskie, światowe,
starotestamentowe, greckie, rzymskie, skandynawskie, germańskie itp. mitologie,
legendologie, klechdologie, baśniologie, politologie, raporty Macierewicza i spółki oraz co
tam jeszcze chcecie, o maciupeńki fragmencik mitów służb specjalnych.
I jeszcze jedno:
Jeżeli ktoś Wam zarzuci, że teza o wszechwładzy i wszechmocy bezpieki i innych tajnych
służb, jest bardziej prawdziwa niż opowieści Szeherezady, i będzie przekonywał, że służby
specjalne rzeczywiście są wszechwładne i wszechmocne, idźcie za radą pewnego kurdupla
intelektualnego, paradującego w generalskim mundurze [o którym jeszcze nie raz wspomnę],
i bijcie w mordę. Bowiem teza o wszechwładzy i wszechmocy służb specjalnych - to mit
pierwszy, niezmiernie paskudny!
Jeżeli ktoś Wam powie, że teza o wszechwiedzy służb specjalnych jest tak prawdziwa jak to,
że Humer był humanitarny, Kiszczak prawdomówny a Gierek inteligentny - bijcie w mordę.
Bowiem teza o wszechwiedzy służb specjalnych - to mit drugi, jeszcze gorszy niż pierwszy i
o wiele bezpieczniej jest uwierzyć w humanitarność Humera, prawdomówność Kiszczaka i
inteligencję Gierka, niż we wszechwiedzę służb.
Jeżeli ktoś Was będzie usiłował przekonać, że teza, iż służby specjalne to państwie w
państwie jest weryfikowalnym faktem - bijcie w mordę. Bowiem teza o państwie w państwie
– to mit trzeci, znacznie gorszy i wredniejszy, niż poprzednie mity razem wzięte.
Możecie bić na odpowiedzialność Agencji Wydawniczej CB Andrzej Zasieczny, która ma
bardzo dobrych adwokatów.
Od lat zastanawiam się jak to możliwe, aby tyle osób wierzyło bezkrytycznie w mity
rozpowszechniane przez specjalistów wszelakich służb specjalnych. Wystarczy przecież
rzucić okiem na naszych nieocenionych, niedoszacowanych, niezniszczalnych kochanych
chłopców ze służb specjalnych, by zobaczyć, że zachowują się oni jak lwy ze znanego utworu
Ryszarda Kapuścińskiego, który pisze: Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym
rykiem, który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i
panikę. Te surmy bojowe nie są wstanie poruszyć tylko słoni: słonie nie boją się nikogo.
Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni
się drapieżnik i zada śmiertelny cios.

Czyż nasze lwy nie ryczały doniośle, wyruszając na łowy za opozycjonistami w latach
osiemdziesiątych wieszcząc, że grozi nam anarchia, terroryzm, interwencja, głód,
bratobójstwo, i wszystkie dziesięć plag egipskich spuszczonych za pośrednictwem Wielkiego
Brata. Czyż w połowie następnej i ostatniej dekady XX wieku lwy nie obwieszczały radośnie
o ujawnieniu “szpiegowskiej trójcy” - “Olina”, “Minima”, “Kata”? Czyżby trafiono na słonie?
Rozważymy to w innym miejscu. Tu przypomnijmy jedynie, że nasze lwy już dawno
potraciły kły, co przewidział znakomity reporter, gdyż napisał: Lew jest sprawnym i groźnym
myśliwym przez około 20 lat. Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość
maleje, jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę, rączą i czujną
zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To dla niego niebezpieczny moment -
stado nie toleruje słabych i chorych, może stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że
młodsze go zagryzą. Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam.

background image

Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno:
polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie - pożeraczem człowieka (man-eater) i
staje się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety idą prać
bieliznę, przy ścieżkach, kiedy dzieci idą do szkoły (bo głodny poluje również w dzień). Ludzie
boją się wychodzić z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i ciągle
silny.

Uf! Nie ma co. Nasze lwy bezpieczniacko-informacyjne mocno dały się we znaki ludziom w
Peerelu, i niestety, wiele na to wskazuje, że to jeszcze nie całkowity koniec tamtej epoki.
Stare bezzębne lwy najchętniej obecnie polują na biznesmenów, lekarzy, konkurentów
politycznych itp. Lubią też skaleczyć zetlałym pazurkiem jakiegoś niesfornego,
nieostrożnego, nieczujnego, niezgrabnego, nieszybkiego dziennikarza, który włazi im w
paradę, naraża na kłopoty, i który potrafi zazwyczaj w banalnie łatwy sposób (kilka butelek
wódki lub niewielka garść “zielonych”) wyssać im z sejfów kolejny dokument będący
świadectwem ich bezradności, niemocy, hochsztaplerstwa, blefu, kłamstwa, matactwa,
kabotyństwa, bezprawia itp. Takiego żurnalistę jakże łatwo może spotkać areszt lub nawet
śmierć i zapomnienie. Ludzie Firmy nie zapominają bowiem, że naprawdę, w pewnych
okolicznościach istnieją zbrodnie doskonałe.
Może więc rzeczywiście nadeszła pora aby zastąpić stare zdezelowane lwy służb specjalnych
Peerelu młodszymi, sprawniejszymi, nie zmanierowanymi, nie mającymi własnych układów,
układzików, pozwalających żywić się niezgorszymi frykasami z pańskiego stołu polityków,
kosztem minimalnego wysiłku.
Pora wracać do mitów, które są zawsze mitami. Można się jedynie zastanawiać, komu zależy
na tym, aby ewidentne mity uznawać jako prawdę o służbach specjalnych i rozpowszechniać
ten szkodliwy pogląd. Zanim jednak napiszę kilka zdań na ten temat proponuję
przypomnienie słownikowe pojęcia: Mit - fantastyczna historia, opowieść o bogach,
demonach, legendarnych bohaterach oraz o nadnaturalnych wydarzeniach z udziałem tych
postaci; stanowi próbę wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka, życia i
śmierci, dobra i zła. […] fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodu,
ubarwiona wymyślonymi szczegółami historia o jakiejś postaci lub o jakimś fakcie,
wydarzeniu; wymysł, legenda, bajka.

I jeszcze jedno, mity zazwyczaj mają starannie zamaskowane źródło powstania i ośrodek
rozpowszechniania. Mity dotyczące służb specjalnych nieodłącznie związane są z famą. Jeżeli
więc spotkacie się z “Towarzyszem Famą”, który wszystko wie, śmiało lejcie na odlew. A
następnie przeanalizujcie “zapodanie Towarzysza Famy” i spróbujcie odpowiedzieć na
pytanie kto i dlaczego kazał gościowi rozpowszechniać czasami ewidentne bzdury, ale nieraz
misternie przygotowane kłamstwa? Bzdury widać od razu, kłamstwa trwają latami. Nieraz
szalenie trudno je zdemaskować. Jak to możliwe? Myślę, że jedna z przyczyn tkwi w tym, iż
ludzie służb zadziwiająco łatwo przekonują nas, że ich sądy są równie wiarygodne, co
konstatacje ludzi myśli - filozofów. A przypomnę, co o tych ostatnich pisał Heinrich Heine:
Dobrze to sobie zapamiętajcie wy, dumni ludzie czynu. Nie jesteście niczym innym, jak tylko
nieświadomymi sługami ludzi myśli, którzy nierzadko w upokarzającej dotkliwie ciszy
zaplanowali w najdrobniejszych szczegółach wszystkie wasze uczynki.

HASŁO BLOGU:
Historycy fałszują przeszłość, politycy – przyszłość, służby specjalne – wszystko.

Gen. W. Jaruzelski, matrioszki

30 lip 2008

background image

W końskim łajnie siedzą dwa żuczki. Jeden pyta drugiego: “Tatko! popatrz, obok woda czysta,
trawa zielona, a w górze niebo takie niebieskie, a my wciąż grzebiemy się w gównie.
Dlaczego?”, Drugi na to: “Bo widzisz synu, to wciąż jest nasza ojczyzna”.

Tajna historia Polski

Wybaczcie, tyle spraw ciekawych kręci się koło nas, a ja wciąż o polityce, wciąż grzebię się
w … Do przypomnienia sprawy “matrioszek” skłoniły mnie nie tylko monity internautów, ale
także toczący się proces generała W. Jaruzelskiego et consortes, dzięki któremu znowu
odżyły niegdysiejsze mity. Przypominana relacja jest zbyt obszerna, by ogłaszać ją w jednej
kupie. Będzie więc kup kilka. Zapraszam do dyskusji.
“Matrioszka” - baba w babie, a w tej babie jeszcze jedna baba z babą w środku. Baby są
drewniane (przeważnie bukowe lub brzozowe), barwne, można je kupić prawie na każdym
większym bazarze. “Matrioszki” wywiadów są nieco inne. Zbudowane z krwi i kości oraz
żywego mięska. Mają żelazne zdrowie, nienaganne maniery, przyjemną aparycję i nerwy ze
stali. Działają jak roboty - tylko na sygnał centrali. Chociaż mózgi mają nieprzeciętnie
wielkie, gdyż inaczej by nie przetrwały ani minuty wyłowieni przez wrogie kontrwywiady, to
ich faktycznym mózgiem jest areopag służb specjalnych.
Teoria służb specjalnych zna ta sprawy od wieków. Zarówno wywiady, jak i kontrwywiady
stosowały ją jednak w incydentalnych wypadkach. Dopiero sowieckie służby specjalne
wykorzystały ją na znacznie szerszą skalę. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
tym sposobem posłużyły się również służby specjalne Peerel, głównie kontrwywiad,
kierowany w latach siedemdziesiątych przez gen. Pożogę, a później cała Służba Wywiadu i
Kontrwywiadu, kierowana przez tego samego generała. Metoda ta pomogła W. Pożodze
umieścić na Zachodzie kilkuset agentów, z których niektórzy nigdy nie zaczęli swojej pracy.
Sposób jest prosty. Wywiad lub kontrwywiad, planując umieszczenie liczącego się agenta w
wybranym państwie, przygotowują odpowiedniego kandydata, czasami z wieloletnim
wyprzedzeniem, czasami zaczynając szkolić adepta od dziecka. Upatrzony kandydat w
odpowiednio wybranym momencie zastępuję inną osobę, wcielając się w jej postać.
Oczywiście zastąpiony zostaje zlikwidowany.
Jest to żmudna, czasochłonna i bardzo kosztowna metoda. Jednak sowieckie służby specjalne
udowadniały niejednokrotnie, że gdy chodzi o interesy Imperium potrafią pracować z
wyprzedzeniem idącym w dziesiątki lat, nie licząc się z kosztami, ofiarami ani niczym innym.
Tak było z “matrioszkami” wywiadów.
Opowieści goryla [wersja I]. W czasie pisania książki Byłem gorylem Jaruzelskiego, opartej
m.in. o relacje płk. A. Gotówki, były szef goryli generała wielokrotnie wspominał o
zasłyszanej teorii podmian osób celem “wyhodowania” agenta wpływu. Chodziło o gen. W.
Jaruzelskiego. Nie traktowałem tych relacji poważnie (podobnie jak i nie czynię tego
obecnie), nie umieściłem o nich wzmianki w książce. Gdy jednak z innych źródeł usłyszałem
podobne “rewelacje”, czuję się w obowiązku zasygnalizować problem. Sięgam po notatki (nie
autoryzowane).
- Wiesz - przekonywał mnie goryl - od dawna w środowisku dotyczącym Jaruzela słyszę
głosy, że Jaruzelski, to nie Jaruzelski.
- Tylko kto?
- Facet podstawiony przez NKWD.
- Bzdury.
- Zobacz: dobra szlachecka, herbowa rodzina. Świetne gimnazjum. Syberia. Tajga.
Berlingowcy. Nagła kariera. Najmłodszy generał w LWP. Najmłodszy wiceminister.
Najmłodszy minister. Członek Biura Politycznego. Pierwszy sekretarz partii. Wreszcie
prezydent, już na pół wolnej Polski, ale jeszcze z sowieckimi wojskami w środku. Przecież

background image

jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych do Moskwy szły z Warszawy sprawozdania o
ruchach kadrowych w naszej armii, podpisywane niekoniecznie przez polityków dawnego
reżimu. Tego nie można osiągnąć bez pomocy potężnych służb specjalnych Imperium.
- Twoja opowieść jest najlepszym przykładem na spiskową teorię dziejów.
- Niedawno odwiedziłem w Warszawie pewnego krawca. Szyje generalskie mundury.
Pochodzi z rodzinnej miejscowości Jaruzela. I on również twierdzi, że Jaruzelski z Kurowa,
to nie Jaruzelski z Belwederu.
- Też mi dowód…
- A moje spostrzeżenia się nie liczą? Wiele się napatrzyłem na nietypowe spotkania Jaruzela z
rodziną (siostra, matka). Oschłe, zimne, wyrachowane, dziwne, jakby nieludzkie, jakby się
spotykał robot dawno zaprogramowany. Mam dziwne przeczucie, że Jaruzel Belwederski jest
wytworem radzieckich służb specjalnych.
Mało wiadomo o planowaniu z wieloletnim wyprzedzeniem. Ale ono było. Wizja wasalnej
Polski. Miał ją Stalin na długo przed zakończeniem wojny. Byłoby dziwne gdyby nie postawił
służbom specjalnym, które doceniał, odpowiednich zadań. Przygotowywanie kadr zgodnie z
dyrektywami generalissimusa. Różnymi sposobami. Jawnymi i tajnymi. O jawnych wiemy
dużo, o tajnych prawie nic. Rola NKWD. Ci faceci uwielbiali takie trudne zabawy.
Wytypowanie własnych kandydatów. Wybranie odpowiednich ofiar spośród łagierników, z
dobrymi życiorysami. Podmiana. Likwidacja niepotrzebnej ofiary. Trudna adaptacja, pod
kontrolą. Potem puszczenie kandydata na głębokie wody, ale pilotowanie. Czas wojny
sprzyjał takim grom.
***
Opowiedziałem tę historyjkę generałowi W. Jaruzelskiemu. Usłyszałem:
Bzdury!
Cdn
HASŁO BLOGU:
Człowiek, który mówi wszystko , co wie i co myśli, jest niczym dziecko, które siusia w
łóżko.

W. Jaruzelski, matrioszki [cz. II], mecenas

31 lip 2008

Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba zabić szpiega i wszystkich,
którym udzielił on informacji.

Sun Tzu

Ciekaw jestem, co w kontekście zacytowanych słów Sun Tzu myślicie o gen. Piotrze
Jaroszewiczu? Wydaje mi się, że to bardzo zagadkowa historia, której nie chciano wyjaśnić.
Podobnie, jak chyba nie chciano wyjaśnić sprawy morderstwa gen. M. Papały. No i to
wleczenie sprawy wypadku prof. Geremka. Mam wątpliwości co do użytego określenia. Nie
jestem pewien czy to wypadek czy przypadek. Katastrof samochodowych, dużych i małych
VIP-ów, ci u nas dostatek. Rozstrzygnięć: wypadek albo przypadek? - mało. Wypadki chodzą
po ludziach. Przypadki po służbach specjalnych. Czyż to nie zastanawiające? Przypominam –
jestem zdecydowanym przeciwnikiem spiskowej teorii dziejów i gorącym zwolennikiem

background image

spisków polityków. Ale do brzegu!
Kontynuując poprzedni wątek dziś “Matrioszki” Bohdana Rolińskiego.
Relacje reportera oparte są na rozmowach z generałem Piotrem Jaroszewiczem. Roliński
komponuje opowieść z relacji z relacji, poszerza o sprawy związane ze śmiercią Karola
Świerczewskiego, by dojść na koniec do wniosku i uzasadniać go, że sowieckie służby
specjalne miały w Polsce co najmniej kilka “matrioszek”.
Roliński pisze, że P. Jaroszewicz opowiadał, że Karol Świerczewski: …się zorientował, że
chodziło o operację wywiadu polegającą na podmianie ludzi. Słyszał kiedyś w Hiszpanii o
stosowaniu tej metody. Zapoczątkowano ją podobno jeszcze w latach dwudziestych w walce z
białą emigracją rosyjską. Teraz okazało się, że Żukow przygotowywał podmianę na polski
teren. Karol zrozumiał, że dla przygotowanych w normalnym trybie, i pewnie od lat, agentów
na Polskę, Żukow wynalazł sobowtórów, czy choćby bardzo podobnych, wśród setek tysięcy
Polaków, których wojna rzuciła do Sojuza. Miał już kandydatów do podmiany. Jeśli operacje
będzie realizowana, autentyczni znikną, jak mała matrioszka w dużej… Operacja ryzykowna,
ale w razie powodzenia daje rezultaty nadzwyczajne.

Wedle P. Jaroszewicza, o całej operacji przygotowywania “matrioszek” na Polskę miał
decydować sam J. Stalin. Generalissimus planował ponoć “zainstalować” w Wojsku Polskim
cztery do sześciu “matrioszek”. Opiekun z NKWD I Dywizji mjr/gen. G. Żukow musiał
oczywiście przygotować więcej kandydatów. B. Roliński opowiada opowieści P.
Jaroszewicza o opowieściach K. Świerczewskiego dotyczących jego kontaktów z opiekunem
z NKWD: “Swoich ludzi wytypowałem trafnie spośród innych przygotowywanych do służby
specjalnej” - ciągnął Żukow. “Byli doskonale wyszkoleni, wychowani jak Polacy. Nie myśl, że
uczyli ich nasi, ja miałem nawet dwóch księży, prawdziwych, polskich. Moje wymagania były
bardzo wysokie. Znalazłem kandydatów. Powiem ci, że oni pochodzili z rodzin kiedyś
polskich, które osiadły w Rosji. Byli doskonali i nadawali się do każdej pracy w Polsce. Ale
do tej musiałem im znaleźć sobowtórów”. Żukow wreszcie użył właściwego słowa, które było
schowane w tej operacji, jak matrioszka w matrioszce.

Jeżeli ciekawi was, co powiedział J. Stalin, to B. Roliński zaspokoi waszą ciekawość
opowieścią z czwartej ręki. Będzie tak: Stalin przekazał ważny rozkaz Żukowowi. Major
zdradził go Świerczewskiemu, który był generałem i który zwierzył się Jaroszewiczowi. Ten
podkablował tercet - Stalina, Żukowa i Świerczewskigo Rolińskiemu, który sypnął metody
NKWD, ujawniając najskrytszą tajemnicę generalissimusa tysiącom czytelników.
A J. Stalin (mając na myśli rwące się do roboty szpiegowskiej matrioszki) powiedział tak:
Dajcie ich do polskiej armii. Mają siedzieć, jak ryba w lodzie, ani drgnąć dopóki nie zgłosimy
się do nich. Wszystkie zwykłe prace wykonujcie przez agenturę. Oni niech czekają. Tylko ja
mogę wam dać znać, kiedy i jak ich uruchomić.

Oczywiście, K. Świerczewski nie ustawał w molestowaniu mjr./gen. Żukowa aby mu zdradził
rozmieszczenie “matrioszek”. NKWD-ysta wzdraga się długo, ale w końcu, rozmiękczony
alkoholem zdradza: Czterech andersowców jest tam, u nich. Bardzo dobrze. Dwóch z
drugiego rzutu było w pierwszej dywizji. Jeden o mało nie zginął pod Lenino. Dwóch było w
drugiej (dywizji - przyp. H.P.). Dwóch poleciało do Polski, do partyzantów. I jest jeszcze
jeden, poszedł drogą cywilną […]. Wszyscy przeżyli wojnę. Są tu, żyją między ludźmi. Lepsi to
Polacy niż wy, w tych mundurach. To nie są jacyś zwykli agenci. Oni nie zajmują się
sprawami, które załatwia wywiad czy kontrwywiad. Oni po prostu tu żyją, pracują, działają.
Już wrośli w otoczenie. Taki to, widzisz, genialny jest nasz wynalazek. Oni są dziś Polakami,
moje “Matrioszki”…

I na koniec sypnę J. Stalina, Żukowa, K. Świerczewskiego, P. Jaroszewicza i B. Rolińskiego.
Reporter mi to zapewne wybaczy. “Matrioszki” Żukowa w Polsce, to - B. Bierut, J. Światło i
(ale bez wskazania po nazwisku) W. Jaruzelski.
Tę historyjkę również opowiedziałem generałowi W. Jaruzelskiemu. Usłyszałem:

background image

- Bzdury!
Trudno jest pisać o najtajniejszych sprawach wywiadów nie mając dostępu do pełnych
materiałów archiwalnych. Ale nawet, gdy się ma dostęp do wybranych dokumentów, nigdy
nie wiadomo, co jest prawdziwe a co fałszywe, co jest zapisem działań operacyjnych, co
dezinformacją, co planami, co sprawozdaniem przygotowanym wyłącznie na użytek
polityków, aby wydusić z decydentów dodatkowe środki, a co zestawieniem przygotowanym
do dyscyplinowania podwładnych, co analizą… Jeszcze trudniej jest opierać zapisy na
relacjach osób wierzących, że wszystko wiedzą o służbach specjalnych. Czasami wygląda to
tak:
Opowieści pewnego mecenasa:
- W. Jaruzelski nie jast W. Jaruzelskim.
- Kim jest W. Jaruzelski?
- To inny człowiek.
- Ale nazywa się W. Jaruzelski?
- Tak, nazywa się W. Jaruzelski, ale nie jest W. Jaruzelskim.
- W. Jaruzelski jest W. Jaruzelskim, ale nie jest W. Jaruzelskim?
- Tak właśnie.
- Uf!
- Takie są służby specjalne.
- Takie są sowieckie służby specjalne?
- Tak właśnie. Takie są sowieckie służby specjalne.
- A dowody?
- W służbach specjalnych nie ma dowodów. Zwłaszcza w sowieckich służbach specjalnych.
- Skoro nie ma dowodów. Nie ma i nie było sprawy.
Tej historyjki nie opowiadałem generałowi W. Jaruzelskiemu. Domyślałem się odpowiedzi.
Mecenasa znałem od zawsze. Był wychowankiem mojego przyjaciela ze Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu. Mecenas śpi spokojnie, bo wie, że ma w IPN czyste konto. Papirusy
dotyczące jego mozolnego trudu z lat 70/80, w 1989 r. zmieniły mp. Dlatego mecenas je z
ręki tym, którzy dysponują zasobem dotyczącym jego dorobku. W tym miejscu dodam, że nie
są to ludzie, którym warto zaryzykować i dać się ogolić brzytwą. Przekonałem się o tym
osobiście. Moi przyjaciele, na szczęście, zamiast brzytwy, umiejętnie posłużyli się organami
[45 lat praktyki do czegoś zobowiązuje]. Przez naiwnych zwanymi organami sprawiedliwości
[za Levinasem: sprawiedliwość to przede wszystkim prawo głosu].
HASŁO BLOGU:
Szukający prawdy jest jak pijak, który nie może trafić do domu, ale wie, że ma dom.

W. Jaruzelski - proces, L. Wałęsa, Grudzień „70,
matrioszki [cz. III]

1 sie 2008

…Stanowczo za daleko poszliśmy w uprzejmości względem zabobonnych mędrków. Wypada
raz wreszcie z tym skończyć, odróżnić hipotezę naukową od widzimisię demagoga, naukę od
fantazji, uczciwy wysiłek filozoficzny od pustej gadaniny. A to tym bardziej, że owa gadanina
miewa, niestety, tragiczne skutki…

background image

Jan Maria Bocheński

W oczekiwaniu na igrzyska olimpijskie poobserwowałem igrzyska sądowe. Bronił się W.
Jaruzelski et consortes. Generał bronił się milcząc. Nacierała prokuratura. Arbitrem był Lech
Wałęsa. Sprawa szła o Grudzień „70. Słuchając zadziwiająco nieprecyzyjnej paplaniny
zastanawiałem się, czy tak poważne grono osób nie potrafi dostrzec paradoksu w tym, co
robi? Z całym szacunkiem dla chęci oraz późniejszych dokonań, kiedy to L.W. stał się, obok
Jana Pawła II, drugim rozpoznawalnym Polakiem w świecie, ale słuchanie fantazjowania
niegdysiejszego elektryka na temat tego, co się w grudniu 1970 r. działo w Białym Domu, kto
i o czym decydował itp., itd. zakrawa na kpinę.
Czyż tak trudno pojąć, że aby powiedzieć coś rozsądnego o faktycznym przebiegu tragedii na
Wybrzeżu, nie wystarczy chcieć. Trzeba jeszcze przeczytać jakieś 50-100 metrów akt,
przestudiować z 50 książek, przesłuchać 3-5 km taśmy magnetofonowej z nagraniami oraz
przede wszystkim, zebrawszy świadków z obu stron barykady, przeprowadzić coś na kształt
wizji lokalnej, albo przynajmniej podróży historycznej, ustalając krok po kroku przebieg
wydarzeń, rejestrując co kto mówił, co robił, a nawet gdzie stał etc… Uczestnikiem takiej
wizji, jako jeden z relantów, mógłby być i powinien być Lech Wałęsa. Mógłby i powinien
być uczestnikiem takiego przedsięwzięcia nie dlatego, że L.W. był w latach 80. przywódcą
potężnej ”Solidarności”, która wstrząsnęła światem dwubiegunowym, i nawet nie dla tego, że
następnie piastował urząd prezydenta RP, a dlatego, że w grudniu roku 70. L.W. był
aktywnym uczestnikiem wydarzeń w Trójmieście. Ale, dodajmy od razu, uczestnikiem, który
nie mógł wiedzieć co się działo nie tylko w najważniejszych gmachach Peerelu, ale nawet co
się działo w gabinetach lokalnych kacyków Gdańska, Gdyni, Sopotu…
Czego się wówczas dowiemy? Ano chociażby tego, że w Trójmieście na długo przed
wybuchem konfliktu prowadzono działania operacyjne, m.in. z udziałem ówczesnego
wiceministra MSW gen. F. Szlachcica; że w pierwszej, kilkusetosobowej grupie
stoczniowców, która opuściła stocznię wychodząc na miasto, znalazło się ok. 50 kadrowych
pracowników służb specjalnych, a każdy z nich miał nielichą grupkę agentów i informatorów,
którzy dobrze wiedzieli, co mają krzyczeć i robić; że w czasie wydarzeń funkcjonowało 7
[słownie: siedem] sztabów decyzyjnych, których nikt nie koordynował; że o wszystkim na
bieżąco informowany był E. Gierek - ówczesny sekretarz KW PZPR w Katowicach
[informatorem był Szlachcic, a łączność telefoniczną, z pominięciem środków MSW,
zapewniał generałowi ówczesny zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds
bezpieczeństwa płk W. Pożoga]; że działy się dziwne sprawy związane z kluczowym dla
masakry w Gdyni, uruchomieniem kolejki; że dziwnym trafem zaginęły notatki do
meldunków 6-cio godzinnych o sytuacji w Trójmieście, opracowywanych przez specjalny
zespół KW MO, a podpisywanych przez płk. Kolczyńskiego i Pożogę… Że wreszcie w
Warszawie zawiązany był nieco egzotyczny sojusz personalny w składzie: S. Kania, E.
Babiuch, W. Jaruzelski i F. Szlachcic. Sojusz, który promując E. Gierka, równocześnie
odstrzelił od fotela I sekretarza KC PZPR W. Gomułkę. Czyż nie był to swoisty zamach
stanu, który następnie, 12 grudnia 1981 r., powtórzono w nieco zmodyfikowanej formie [ale
także z decydującym udziałem W. Jaruzelskiego wspartym przez F. Siwickiego, Cz. Kisczaka
i M.F. Rakowskiego]? Uf!!!, długo by o tym pisać. Jedno jest pewne – o tym wszystkim L.
Wałęsa nie miał, bo nie mógł wówczas mieć najmniejszego pojęcia. Na jakiej podstawie i
dlaczego więc dziś wystawia laurki gen. W. Jaruzelskiemu?
Dlaczego o tym wspominam? Bo jeszcze potrafię się dziwić. Poza tym pamiętam słowa
Edwarda. Krasińskiego, przekonującego:
Ja nie mam koncepcji
Ja nie mam pomysłów
To wszystko co robię

background image

To są moje widzimisię.
I do tego widzimisię dorzucam, zgodnie z obietnicą, ostatni odcinek o matrioszkach. Tak
niegdyś zanotowałem słowa gen. W. Pożogi dotyczące tego tematu. Szef Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu tłumaczył mi:
Wykorzystywaliśmy nową falę emigracji do zagęszczenia naszej agentury w Niemczech.
Wykombinowaliśmy prosty sposób, aby podrzucać BND naszych kadrowych pracowników.
Wyszukaliśmy odpowiednich kandydatów dorabiając im wiarygodną legendę, aby mogli się
zaadaptować jako członkowie rodzin wybranych mieszkańców Niemiec. W tym celu nasi
pracownicy wyszukiwali zmarłe osoby [przypomnę, że za zmarłe można także uznać osoby
wyprowadzone z tego świata metodami dobrze znanymi gangsterom oraz służbom
specjalnym - HP], które miały rodziny w RNF. Pod taką rodzinę podszywał się nasz
pracownik. Zbierał materiały dotyczące zmarłego, zapoznawał się z jego życiem, warunkami
pracy, zamiłowaniami etc. Rosjanie nazywają taką metodę “na matrioszkę”.
W tej fazie przygotowań liczyły się najdrobniejsze elementy. Im więcej szczegółów dało się
zgromadzić, tym lepiej. Była to żmudna, trwająca nieraz latami praca dla wielu setek ludzi.
Trud się opłacił. Nasi agenci szybko się adaptowali do zmienionych warunków,
błyskawicznie awansując. Niektórzy zostali adoptowani przez z góry upatrzone przez nas
rodziny. Kontakty z niemiecką rodziną nawiązywano przeważnie poprzez Czerwony Krzyż
lub ogłoszenia prasowe.
Z kilkunastu naszych w ten sposób wysłanych pracowników kontrwywiad niemiecki
rozszyfrował tylko jednego. Stało się tak w wyniku głupoty agenta, który poczuł się zbyt
pewnie w Niemczech, nie zniszczył otrzymanych od nas materiałów i w końcu wpadł.
Wyrwaliśmy go jednak z niemieckiego więzienia. Przypomnieliśmy Niemcom, że są nam
winni rewanż za Wenzla. Pamiętali. Zachowali się jak dżentelmeni. Oddali naszego agenta za
darmo.
Gen. Pożoga ograniczył swoją relację do terenu Niemiec. Skądinąd jednak wiem, że np. płk
Marceli Wieczorek prowadził w Chicago dwie matrioszki, inny oficer zajmował się podobną
sprawą w Kanadzie, jeszcze inny we Francji…
Co by jednak nie powiedzieć, to te przedsięwzięcia peerelowskich służb specjalnych były
parodią klasycznej idei matrioszek. Parodia parodią, jednak dzięki tej metodzie sporo łupów
do Kraju Pieroga i Zalewajki przywieziono. Zupełnie inną sprawą jest, ile z tych łupów było
przydatne w kraju, a ile przekazano do Wielkiego Nadzorcy. Będzie jednak okazja szerzej o
tym wspomnieć przy okazji wpisu poświęconego pewnemu dżentelmenowi z serialu TVN
“Szpieg”.
Cóż, dżentelmeni służb specjalnych dżentelmenami, a matrioszki matrioszkami.
Interesującym byłoby rozejrzenie się ile matrioszek pozostawił w Kraju Pieroga i Zalewajki
mój niezastąpiony przyjaciel gen dyw. Witalij Pawłow. Można domniemywać, że…
Ale zostawmy to dziennikarzom śledczym, bo nasze służby specjalne są wstanie przestraszyć
się nawet myszy w piwnicy dyr. Bączka. A poza tym, domniemywania nie są moją
najmocniejszą stroną, to nie jest uczciwy wysiłek filozoficzny.
HASŁO BLOGU:
Tylko głupiec ma odpowiedź na wszystko.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko(1)
Henryk Sienkiewicz pisarz znany nie tylko w Polsce
6. Metoda ośrodków pracy, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalne
10. Etyka medyczna, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
4. Dziecko niepełnosprawne w rodzinie, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagog
2. Norma, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
8. Problemy psychofizyczne osób niepełnosprawnych, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzeni
1. Pedagodzy, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
3. Rewalidacja, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
Cele Błekit i nie tylko, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska
7. Tezy pedagogiki spec., pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalne
W zespołach ratownictwa nie tylko specjaliści medycyny ratunkowej, Ratownictwo medyczne, Rozmaitości
5. Ewolucja edukacji specjalnej, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki sp
9. Problematyka teleologiczna w pedagogice specjalnej, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowad

więcej podobnych podstron